Adam Przechrzta Gambit Wielopolskiego Wstęp Dlatego wstąpiłem do gwardii, dlatego popieram cara. Bo wersje przyszłości, w których Romanowowie tracą wł...
17 downloads
34 Views
986KB Size
Adam Przechrzta Gambit Wielopolskiego
Wstęp
Dlatego wstąpiłem do gwardii, dlatego popieram cara. Bo wersje przyszłości, w których Romanowowie tracą władzę, są dużo gorsze dla ludności imperium, także dla nas, Polaków. Adam Przechrzta: Gambit Wielopolskiego
Siedemdziesiąt procent Jokerów.
Adam Przechrzta napisał bardzo przewrotną, awanturniczą powieść o powstaniu styczniowym. Stworzył historyczny traktat czy, jak to mówią, powieść idei a zarazem dał popis bujnej cyberpunkowej i alternatywnej science fiction rozgrywającej się w drugiej połowie XXII wieku. Przy czym, co najdziwniejsze, w jego książce powstania styczniowego praktycznie nie ma. Nie ma, bo ono nie wybuchło, bo, by doń nie dopuścić, margrabia Wielopolski dokonał draństwa bardziej wymyślnego niż to, jakie znamy z naszej rzeczywistości. Nie było branki tylko coś gorszego – o tym wydarzeniu dyskutuje na początku powieści dwóch Polaków na służbie cara – Czachowski i Różycki. Obaj mają predyspozycje jokerów – wyrazistych, zdeterminowanych, charyzmatycznych osobników mogących wpływać na historię. Pierwszy jest byłym buntownikiem z organizacji Niepodległa, który przeszedł na służbę caratu. Drugi musi odstąpić od spisku, dokonać podobnego wyboru albo zginie. Wszystko jest zapisane w wyrokach superkomputera z petersburskiego Centrum Symulacji Rzeczywistości, który widzi przyszłość na wskroś. Wielokrotnie sprawdzany i testowany, nie myli się ani nie kłamie. Można w nim badać różne warianty dziejów według teorii
wieloświata Hugha Everetta. Główny bohater Czachowski zobaczył tam ścieżkę losów świata, w której powstanie styczniowe wybucha, jego alter ego ginie w walce, a konsekwencje takiego biegu wypadków są dla Polski przerażające. Spór, dyskusję z historią, łączy Przechrzta ze wspaniałym opisem walk, dyplomatycznych i politycznych podchodów w przyszłości nasyconej komputerami i nanotechnologią. Jak u Ziemkiewicza w Pieprzonym losie Kataryniarza (i trochę też w Walcu stulecia) znajdziemy tu pokaz literackich możliwości cyberpunku użytego do badania losów narodu i wyborów jednostki. Ciekawa jest też geografia polityczna tego świata – mamy rywalizujące ze sobą Chiny, Euroland i zdemokratyzowane carskie Imperium, które nie jest takim mordercą wolności jak Żandarm Narodów znany z naszej rzeczywistości. Imperium szczerze zabiega o względy Polaków, których kusi także Euroland, ale to Imperium ma im więcej do zaproponowania. Nawet jednak ta cieplejsza wersja historii to świat na ostrzu. Czachowski z Różyckim uczestniczą w walkach, porwaniach, zamachach (ginie car), przeciwnicy wewnętrzni i zewnętrzni zakładają różne maski. Testują swoje możliwości stronnictwa i narody, kuszą, szczerze się zakochują bądź groźnie mszczą wpływowe kobiety. Choć wojskowi, policje i władcy inwigilują i podejmują próby zmylenia opinii publicznej, ale się z nią liczą. Przedstawiony świat tak czy owak nie wychodzi z formy – pozostaje ludzki i barwny, przestrzega elementarnych reguł. Nie pogrąża się w takim nihilistycznym chaosie, w jaki w naszej rzeczywistości wciągnęły go pierwsza wojna światowa a potem tysiącletnie imperia Hitlera i Lenina/Stalina.
***
Wygląda to na novum i w jakimś sensie jest to novum w stosunku do tego, jak traktowano powstanie styczniowe w polskiej literaturze. W Lalce Prusa, u Orzeszkowej w Nad Niemnem
wydawanych ze stempelkiem carskiej cenzury, jest ono zaledwie napomknieniem, wzmianką w pamiętniku Rzeckiego, zdawkową wizytą u powstańczej mogiły. U Stanisława Rembeka (na kanwie jego Ballad o wzgardliwym wisielcu Juliusz Machulski nakręcił znakomity Szwadron) powstaniec jest osobą zdaną na siebie, przeraźliwie samotną wśród obojętnych rodaków i wobec przeważającego wroga. U Władysława Terleckiego (np. w Dwóch głowach ptaka w Powrocie z Carskiego Sioła) uwięziony przywódca powstańczy, po długotrwałym odosobnieniu, poddany ciśnieniu argumentów z pozycji siły, zagrożony torturami daje sobie wydrzeć swój bunt, swoją rację czy prawdę. Zdradza szczegóły, ujawnia towarzyszy, odmawia co prawda współpracy jako szpicel, ale i tak wpada w pułapkę zastawioną przez wprawnych śledczych na swoją wolę i duszę. U Przechrzty niby inaczej, a przecież trochę podobnie. Autor tej cyberpunkowej awantury także wpisuje się w patriotyczną tradycję. Zamiast przebiegłego śledczego mamy obiektywne wyroki maszyny zdolnej przeniknąć czas. Carskiego stupajkę zastąpiła nieomylna supertechnologia, którą zbiorowym wysiłkiem wymyślali najwięksi fantaści: Stanisław Lem, Philip K. Dick, Isaac Asimov, William Gibson, Neal Stephenson, Jacek Dukaj. Nawiasem mówiąc, z Fundacji Asimova, w której mamy racjonalną próbę zapanowania nad czasem i procesami historii, czerpały podobno inspirację najlepsze mózgi KGB. To z ich powodu świat po 1978, 1980, 1986 i po 1989 roku nie zmieniał się tak, jak powinien. Tyle, że u Przechrzty owa maszyna do przenikania czasu i zmieniania jego wyroków pracuje dla obu stron. Cudowny wynalazek nakłoni co prawda do ustępstw buntownika, ale pozwoli mu też wybrać najlepszy możliwy wariant własnego i zbiorowego losu. Zatrzymajmy się na chwilę przy owym cudzie techniki. Polacy często śnili i śnią o szczęśliwym trafie, o dodatkowym czynniku, który poprawiłby układ sił, zmienił go na ich korzyść. To normalne u nacji, która poszła „w bój bez broni”. Bolesław Prus marzył we wspomnianej Lalce o metalu lżejszym od powietrza, o latających aparatach. W powieści Konrada Lewandowskiego Orzeł bielszy niż gołębica, wydanej przez Narodowego Centrum Kultury w tej samej serii
„Zwrotnice czasu”, też mamy historię alternatywną, którą można badać za pomocą cudownego urządzenia, no i wspaniałe machiny, parowe czołgi na ropę i wodę utlenioną mogące przeważyć szalę polskich bitew. Lewandowski zaszczepia na naszym gruncie modną na Zachodzie konwencję steampunku. Próbę powtórzenia przeszłości, wyciśnięcia z niej wszystkich smaków, czyli zatrzymania czasu i zastanowienia się nad sensem i mechanizmami epoki kongresu wiedeńskiego, znajdziemy również w rewelacyjnym, tym razem cyberpunkowym Walcu stulecia Rafała A. Ziemkiewicza. Tak więc w przypadku Przechrzty, owszem, obcujemy z dziełem oryginalnym, ale też mamy do czynienia z polską tradycją, starą i nową, z obsesją czy szkołą myślenia, próbującą odrobić, tym razem z pomocą technologii, lekcję historii, która przez poprzednie pokolenia została oblana. Czy tylko polską? Wystarczy zajrzeć do przeglądów prasy zagranicznej w „Czasie Fantastyki”, by zobaczyć, że badaniu alternatywnych przebiegów dziejów w celach intelektualnych bądź terapeutycznych namiętnie oddają się także Rosjanie. Oni też wreszcie zaczęli dopuszczać do siebie, że być może również z nimi (przede wszystkim z nimi?) historia obeszła się bardzo surowo. Toteż nawet „joker” wprowadzony na scenę przez Przechrztę, kreator nowych wydarzeń, ma rosyjskiego odpowiednika – to tzw. „Popadaniec, czyli postać nam współczesna, która trafia w przeszłość, w czasy drugiej wojny światowej, i dzięki posiadanej wiedzy zmienia bieg historii” (Paweł Laudański: Skrachowane imperia, mity o wojnie ojczyźnianej, „CzF” 3(32) 2012).
***
Spór z historią… Prawdziwa fala fantastycznych dzieł zalała nas zaraz po 1989 roku. Zanim powstała seria Narodowego Centrum Kultury, pisał swój Arterland Marcin Wolski, Jacek Inglot fantazjował w Quietusie na temat losów chrześcijaństwa przyblokowanego przez Juliana Apostatę, a Jacek Dukaj badał konsekwencje przegranej wojny polsko-bolszewickiej
1920 roku w Xavrasie Wyżrynie. Potem już w serii „Zwrotnice czasu” wracaliśmy do tego tematu, sięgając po bardzo różne konwencje literackie i różne momenty dziejowe. Problemów w naszej historii nie brakuje. Co by się stało, gdyby nie doszło do cudu nad Wisłą. Gdyby Piłsudski opowiedział się po stronie białych, a nie czerwonych Rosjan. Gdybyśmy ruszyli z Hitlerem na Sowiety. Albo inaczej – jak wyglądałby świat, gdyby przywódcy powstania listopadowego uwierzyli w jego sukces, a za nimi poszła duża część polskiego społeczeństwa, a nie, jak gorzko przypomina w powieści Przechrzta, zaledwie garstka. Można nareszcie pytać i odpowiadać, badać i rozważać, bez politycznych tabu, bez czujnego cenzora za plecami. Można przywoływać różne historyczne szkoły, życzliwe Polakom, albo bardzo wobec nich krytyczne. Adam Przechrzta testuje w Gambicie… tę drugą możliwość, robi to z taktem, ale bezlitośnie. Wypomina rodakom wystąpienia wybuchłe nie w porę – do terminu powstania styczniowego podobno przyłożyli rękę brytyjscy agenci, bo taki był w danym momencie interes Londynu. Boleje też w swej powieści nad utraconą szansą objęcia korony carów przez królewicza Władysława z powodu niezrozumiałej niechęci do prawosławia jego ojca, Zygmunta III Wazy. Oczywiście, pyta przekornie, nie kruszy kopii, pokazuje różne możliwości, drażni się. Jak na książkę wartką, pełną olśniewających walk, technicznych gadżetów, mechaniki kwantowej, wykwintnych balów, polowań, politycznych i sercowych podbojów, z których jego bohater wychodzi obronną ręką (sklejony i pocerowany w jednym z cudów medycyny przyszłości – nanotechnologicznym sarkofagu) – jest to powieść dwuznaczna, dziwnie gorzka i dająca wiele do myślenia. Na temat przeszłości i przyszłości. Czasów odległych i bardzo bliskich.
***
Oglądamy w Gambicie Wielopolskiego Wielką Rosję, w której żyje co prawda zaledwie
osiem procent Polaków, ale już wśród zasiadających w Dumie ich udział wynosi czterdzieści procent. Dowiadujemy się, że siedemdziesiąt procent potencjalnych jokerów to też Polacy. Nasi okazują się Fenicjanami, Żydami, Grekami, Chińczykami, Arabami Imperium (z najlepszego okresu każdej z tych nacji), dają mu energię, żywość umysłu, zmysł gospodarowania, są bitni i lojalni. To bardzo przewrotne marzenie, bo ów sukces został ufundowany na piekielnej zdradzie (lub błogosławionej winie) Wielopolskiego, którą wspominają z dumą i drżeniem specjaliści z dostępem do superkomputera w petersburskim Centrum Symulacji. Trzysta lat później Polacy liczą się, są języczkiem u wagi w większości spraw żywotnych dla Imperium – międzynarodowych, narodowościowych, gospodarczych, finansowych, militarnych, emocjonalnych, dynastycznych. Polak Czachowski, były buntownik, zamachowiec, historyczny joker, teraz podopieczny rosyjskiego generała, gwardzista, bohater Imperium i zaufany jego najwyższych sfer, swatany z pierwszymi damami cesarstwa okazuje się zwornikiem losów tego dziwnego świata. Czy w całości oddał duszę nowej wersji siebie i losów ojczyzny, czy gdzieś w głębi przechował idee i powinności bojownika Niepodległej, tego autor do końca nie ujawnia. To skomplikowana, błyskotliwa, chwilami piękna fantazja. Niektóre jej elementy mogą się spodobać nawet Rosjanom, inne będą bardzo bolesne dla Polaków. Oto trzeba zdradzonej w powiciu i splamionej krwią bratobójczą niedoszłej styczniowej irredenty, by Polacy pokonali swą swarliwą, połowiczną naturę, a Wielka Rosja nie popadła w despotyczne samodzierżawie, a potem w bolszewickie zbydlęcenie. Pozbawieni państwowości Polacy staną się za to znaczącym elementem większej struktury decydującym o jej losach. Przechrzta fantazjuje i prowokuje, by rzetelnie pokazać, że historia jest gorzka, za wszystko trzeba płacić, wszystko ma swoją cenę. Rysując zasięg polskich wpływów, autor nie jest jednak naiwnym
marzycielem: wzrost roli żywiołu polskiego w Imperium dwugłowego orła był faktem. Ciekawie pokazał to inny fantasta, Jacek Dukaj, w głośnej powieści alternatywnej, w pasjonującym Lodzie. W naszej rzeczywistości w czerwonym Imperium też działo się zrazu podobnie. Polacy pokazywali swoje możliwości w Petersburgu, Moskwie, na Syberii. Dostrzegł to generalissimus Józef Stalin i z wielką energią wdrożył właściwe sobie rozwiązania podczas szeroko zakrojonych czystek rozpoczętych w 1937 roku. Dopiero się dowiadujemy, jak wiele było ofiar polskich w tej akcji, zaś Katyń to było apogeum, po którym nastąpiły systematyczne czystki etniczne. Tyle, że w rzeczywistości po Gambicie Wielopolskiego, w świecie Adama Przechrzty, nie będzie Stalina. Zaś nasz człowiek po tamtej stronie, skoczek/joker/Czachowski zaczepiony w elicie carskiej władzy, nie zapomniał, kim jest, zyskał wiele stopni swobody i ma przed sobą wiele ruchów na historycznej szachownicy. Lipiec 2012 Maciej Parowski I
Pociąg do Orenburga miał niewielkie opóźnienie, ale Czachowski przypuszczał, że zostanie ono nadrobione. Przy prędkości pięciuset wiorst na godzinę kilkunastominutowy poślizg nie miał większego znaczenia. A na dworcu powinien czekać na niego transport do Małej Taganki. Taganka… niewielka stanica tuż na granicy z komunistycznymi Chinami. Sztabskapitan westchnął, przypomniawszy sobie, że mija właśnie trzeci dzień jego urlopu. Jednak nie mógł przecież odmówić prośbie generała Mierkułowa, Borysa Władysławowicza, wujka Borii. Andrzej Czachowski rozparł się wygodnie i rozejrzał dokoła. Przedział był niemal pusty,
poza nim zajmowała go jedynie podrzemująca przy oknie, młoda dziewczyna i również przysypiający porucznik piechoty. Sztabskapitan uprzejmie skinął głową w odpowiedzi na salut przechodzącego korytarzem pułkownika huzarów – zgodnie z niepisanym prawem nawet starsi stopniem pierwsi oddawali honory, widząc mundur osobistej gwardii cara. Sobstwiennyj Jego Impieratorskogo Wieliczestwa Konwoj był legendą. Od czasu oblężenia Sewastopola, żołnierze Konwoja mieli pierwszeństwo w żołnierskich knajpach, na balach i w burdelach. I przyjmowali honory od starszych o trzy rangi. – Panowie oficerowie! – podał komendę, stając na baczność niewysoki, czarniawy porucznik. Czachowski nie zareagował. Do przedziału wszedł rosły mężczyzna w mundurze majora żandarmerii. Zmierzył ostrym spojrzeniem porucznika – komenda nie była zbyt entuzjastyczna, a na dodatek padła z parosekundowym opóźnieniem; mało kto lubił żandarmów. Po chwili major przeniósł wzrok na Czachowskiego. – Dokumenty, poproszę! – warknął, piorunując wzrokiem oficera. Wolno, z wykalkulowaną na zimno dezynwolturą, Polak sięgnął po przepustkę. – Pańskie szewrony! – wskazał palcem major. – Coś z nimi nie tak? – zdziwił się obłudnie Czachowski. Rzecz jasna, wszystko było nie tak – naszywki umieszczono do góry nogami i poniżej łokcia, niczym u podoficera. Jedna z fanaberii, na jakie pozwolili sobie po Sewastopolu żołnierze Konwoja. Żandarm poczerwieniał, zdawało się, że wybuchnie, ale po chwili jego wzrok prześlizgnął się po baretkach Polaka. Po lewej stronie „sałatki owocowej”, przedstawiającej karierę wojskową oficera, od strony serca, widać było puste miejsce. Brakowało orderu „Za
Sewastopol”, jednego z najważniejszych odznaczeń imperium. Widomy znak, że krnąbrny sztabskapitan brał udział w drugiej wojnie krymskiej. Gwardziści nigdy nie nosili tego orderu – w imię pamięci po poległych towarzyszach. Zza pleców żandarma wyjrzała zaniepokojona twarz jednego z żołnierzy patrolu. Aresztować oficera gwardii za nieprzestrzeganie przepisów ubiorczych? Wolne żarty – nawet głównodowodzący brat imperatora, Wielki Książę Aleks, udawał, że nie widzi braków w umundurowaniu gwardzistów. I nie dziwota, to właśnie Sobstwiennyj Jego Imperatorskogo Wieliczestwa Konwoj ocalił życie cara. Każdy dowódca garnizonu uwolni Polaka w kwadrans, a później weźmie się za nadgorliwych żandarmów. Najwyraźniej major doszedł do tego samego wniosku, bo zgrzytnąwszy zębami, oddał Czachowskiemu dokumenty i bez słowa opuścił przedział. – Przepraszam panie kapitanie za te wrzaski – odezwał się ze skruchą w głosie porucznik – ale wolałem, żeby ten dupek nie oglądał zbyt uważnie moich papierów. Ostatnio taki skur… – urwał gwałtownie, widząc, że drzemiąca pod oknem dziewczyna otwiera oczy. – Raczy pani wybaczyć, mademoiselle – Zaczerwienił się gwałtownie. Dziewczyna odpowiedziała pobłażliwym uśmiechem. – Nic się nie stało – zapewniła. Rozchyliła kosztowny, skórzany płaszcz, odsłaniając przepasaną w talii świtkę i przypięty do pasa pistolet. – Pochodzę z dońskich Kozaków – powiedziała. – Czasem, jak tatko po wódce się rozhula, to nie takie rzeczy mówi… – Dokąd pani jedzie? – zainteresował się Czachowski. – Do siostry. Mieszka z mężem w Małej Tagance. – W garnizonie? To przecież tuż przy granicy – zmarszczył brwi sztabskapitan.
– W garnizonie – przytaknęła i dodała pewnym głosem. – Miejsce żony jest przy mężu. Do czasu – pomyślał ponuro Czachowski. – Do czasu. – A pan? – spytała. – Także jadę do Małej Taganki. Jeśli nie ma pani nic przeciwko wojskowemu transportowi, to mogę panią podrzucić na miejsce – zaproponował. – Dojedzie pani szybciej niż poduszkowcem pasażerskim. Po chwili wahania dziewczyna przyjęła ofertę. Co prawda na pograniczu nie było najbezpieczniej i samotna kobieta musiała uważać, z kim się zadaje – rzecz nie do pomyślenia w centralnych prowincjach imperium – ale nawet najgorszy degenerat pomyślałby dwa razy, zanim zadarłby z Kozakami, w razie czego miałby szczęście, jeśli pierwsza dopadłaby go policja. Zresztą smukła jak młoda brzózka dziewczyna bynajmniej nie sprawiała wrażenia bezbronnej. Wychowana w kozackiej stanicy, zapewne bez trudu potrafiłaby dać do zrozumienia natrętowi, że jego zainteresowanie nie jest mile widziane. Porucznik, wyciągnąwszy z plecaka gitarę, zwrócił się w stronę towarzyszki podróży i zaintonował starą, kozacką balladę. Dziewczyna zawtórowała mu czystym, wysokim głosem. Czachowski zmrużył oczy ukołysany tak tęskną melodią, jak i sykiem powietrza rozcinanego przez mknący na magnetycznej poduszce pociąg.
Nie dla mienia pridiot wiesna… Nie dla mienia Don razoljotsia I sierdce diewiczje zabjotsia S wastorgom czuwstw… Nie dla mienia.
Nie dla mienia cwietut sady,
W dolinie roszcza rascwietajet. Tam sołowiej wiesnu wstrieczajet… On budiet piet’ nie dla mienia.
Nie dla mienia, nie dla mienia… Nie dla mienia, nie dla mienia…
Nie dla mienia kujut konia, I wietier griwoju igrajet, On bjot kopytom i nie znajet – Jego kujut nie dla mienia…
Jakaś uparta przekorna część umysłu, na wpół śpiącego oficera, tłumaczyła słowa na polski, choć czynność ta była tyleż płonna, co pozbawiona sensu – Czachowski nie tylko mówił, ale i myślał po rosyjsku.
Nie dla mnie wiosna nastanie… Nie dla mnie wyleje Don I serce dziewczęce z zachwytem Zabije… Nie dla mnie.
Nie dla mnie kwitną drzewa, Gaj w dolinie rozkwita. Tam słowik wiosnę wita,
Lecz nie dla mnie już śpiewa. Nie dla mnie, nie dla mnie… Nie dla mnie, nie dla mnie…
Nie dla mnie kują konia, I wiatr mu grzywę szarpie. Biegłby mój rumak, lecz nie wie – Że kują go już nie dla mnie…
***
– Musi pan być kimś ważnym – stwierdziła popatrując na niego z ciekawością dziewczyna. – Ja? – zdziwił się szczerze Czachowski. – Skąd pani to wnosi? Oficer umieścił już bagaż współpasażerki w przedziale desantowym potężnego WKA–120 i zabrał się za przenoszenie swoich manatków. Nie żeby było ich wiele: worek z kilkoma zmianami odzieży i przyborami toaletowymi oraz walizka z bronią. Generał Mierkułow pozwolił mu zabrać własny sprzęt – tereny graniczące z Chinami nie cieszyły się dobrą sławą. – No, przecież przysłali kabana – odparła prostodusznie, wskazując okazały pojazd. – Z eskortą. Polak westchnął bezradnie omiatając spojrzeniem drapieżne sylwetki dwóch wozów zwiadowczych flankujących transporter. Obowiązywał go – jak i wszystkich żołnierzy gwardii – stanowczy zakaz krytykowania członków rodziny panującej. Litery WKA pochodziły od
słów: „Wielki Książę Aleks”, ale żołnierze woleli używać mniej oficjalnej nazwy tej znakomitej skądinąd maszyny. Jakiś dowcipniś – i nie bez powodu – ochrzcił ją mianem Wieprza. Cóż, Bogiem a prawdą rzeczywiście istniało pewne podobieństwo między wyglądem transportera, a zwalistą sylwetką Wielkiego Księcia. Żartowano, że niedługo do armii trafi kolejna ulepszona wersja WKA, tym razem oznaczona cyfrą 130, odnoszącą się do aktualnej wagi głównodowodzącego… – Widział pan brata imperatora? On naprawdę jest taki gruby? – zadała kolejne pytanie dziewczyna. – Wielki Książę jest znakomitym tancerzem – odpowiedział z kamienną twarzą Czachowski. Stanowczym gestem zaprosił ją do wnętrza pojazdu, sam usiadł przy panelu obserwatora – jeden z żołnierzy ustąpił mu miejsca. Ruszyli. Lekkie poduszkowce pomknęły naprzód, momentalnie otaczając się polem maskującym. Jedynie ledwie dostrzegalne drgania powietrza i uginająca się trawa – dworzec na przedmieściach Orenburga otaczały starannie przystrzyżone trawniki – pozwalały śledzić ich trasę. Kaban nie był taki szybki, a jego system kamuflażu zacierał tylko z grubsza kontury maszyny, ale wielowarstwowy pancerz i sześciolufowe działko Gaussa czyniły go śmiertelnie groźnym przeciwnikiem. Oficer nie czuł się szczególnie zagrożony, przebywał już w miejscach stokroć bardziej niebezpiecznych, stąd sądził, że przydzielona mu eskorta była raczej wyrazem troski o misję. Generał Mierkułow nie ukrywał powagi sytuacji: superkomputery z petersburskiego Centrum Symulacji Rzeczywistości wykryły kolejnego jokera, człowieka, którego działania mogły zmienić bieg historii. Na pozór był on zwykłą blotką – używając ulubionej przez ekspertów Centrum karcianej terminologii – ot, poruczniczyna w nadgranicznym garnizonie. Natomiast fakt, że aktywnie uczestniczył w działaniach tajnej organizacji o wiele mówiącej nazwie „Śmierć Wielopolskiemu!”, dążącej do wyjaśnienia dlaczego margrabiemu przyznano status bohatera imperium, nie był już taki
zwyczajny. Wytypowany przez system człowiek był Polakiem, dlatego do wykonania misji wybrano właśnie jego – także Polaka. I aktywistę uznawanej za terrorystyczną grupy „Niepodległa”. No dobrze, byłego aktywistę. Czachowski miał nadzieję, że dogada się z rodakiem, wiedział, że w przypadku niepowodzenia sprawa zostanie przekazana do odpowiedniego wydziału ochrany. I zamknięta. Definitywnie zamknięta.
***
Czachowski zapukał w niedbale pomalowane drzwi. Wnioskując z ich wyglądu, panienka Maria, Maria Aleksandrowna, najwyraźniej nie cieszyła się jakimiś szczególnymi względami, choć była szwagierką dowódcy bazy, pułkownika Skopenki. A może po prostu nadgraniczna stanica nie dysponowała lepszymi pokojami? W końcu on sam – mimo że oficer gwardii – otrzymał do dyspozycji izdebkę, którą co najwyżej można było nazwać przyzwoitą. Nie doczekawszy się odpowiedzi, zastukał ponownie. Po chwili w otwartych drzwiach stanęła Maria. Wyraźnie starała się opanować przyspieszony oddech, a kunsztownie ułożone włosy i pociągnięte opalizującą pomadką usta wskazywały, że ostatnie kilka chwil spędziła przed lustrem. – Mario Aleksandrowna – skłonił się lekko oficer. – I cóż, kapitanie? Przyszedł pan zaprosić mnie na spacer, a może do kantyny? – spojrzała na niego spod opuszczonych rzęs. – Ja… – Siostra ostrzegła mnie przed gwardzistami, podobno uwielbiacie bałamucić młode
dziewczęta. – Ale… – No dobrze, możemy iść na spacer – stwierdziła, kapryśnie wydymając wargi. Czując się głupio jak rzadko kiedy, Czachowski odstąpił w tył. – Z przyjemnością zaproponowałbym pani spacer, jednak… – zawiesił głos, nie wiedząc jak dokończyć zdanie. Drobna, ale bynajmniej nie słaba dłoń złapała go za rękaw i obróciła lekkim szarpnięciem. Dziewczyna zabrała mu trzymany za plecami kombinezon i obejrzała go z pozornie obojętnym wyrazem twarzy. Jeden ze szwów był rozpruty. – A więc, tak naprawdę potrzebował pan jedynie szwaczki? Oficer z konsternacją uświadomił sobie, że jego twarz pokrywa rumieniec, dawno niewidziany i raczej nieoczekiwany gość. Maria roześmiała się pierwsza, w chwilę później zawtórował jej Czachowski. Przez kilka minut zaśmiewali się jak dzieci, nie mogąc opanować wesołości. – No cóż – oznajmiła wreszcie, otarłszy łzy. – Jeśli nie chce mnie pan bałamucić, to zaszyję panu ubranie. – Będę wdzięczny – zapewnił gorąco Polak. – Ale przecież ma pan taki ładny mundur… – Nawet kilka. Jednak wolałbym, aby mi na każdym kroku nie salutowano – wyjaśnił. –Chcę pogadać z żołnierzami… nieoficjalnie. – Nie umie pan szyć? Myślałam, że każdy żołnierz… – Niech pani nie kopie leżącego – poprosił z pokorą. – Sobstwiennyj Jego Imperatorskogo Wieliczestwa Konwoj to dość specyficzna formacja. Służą tam tylko oficerowie i każdy ma przynajmniej jednego ordynansa. Dwa lata temu zszyłem co prawda ranę koledze… Kiedy
odzyskał przytomność, no cóż, nie był zbyt zadowolony. Szew wyglądał paskudnie. – Myślałam, że wszyscy używają kleju tkankowego? – Nie mieliśmy kleju – wymamrotał Czachowski. – Nie mieliśmy wielu rzeczy… – Nie mieliście kleju? Przecież to standardowe wyposażenie każdego pakietu medycznego? Zaraz! Sewastopol! Pan był w Sewastopolu! – Byłem – przyznał, odwracając wzrok. – I proszę, nie rozmawiajmy o tym – powstrzymał ją gwałtownym gestem. – A jednak nie jest pan takim bałamutem, jak przypuszczałam. Cóż łatwiejszego niż emablować dziewczynę opowieściami o walkach w Sewastopolu? – Żaden gwardzista nie będzie w ten sposób uwodził kobiet – zapewnił ją głuchym głosem Czachowski. – Nigdy… – Gotowe – poinformowała, odgryzając nitkę. – Jest pan żonaty?– zapytała znienacka. – Już nie – odparł sucho. – I nie, nie powiem dlaczego – dodał szybko, widząc, że dziewczyna otwiera usta. – Dziękuję za kombinezon. Na korytarzu dogonił go dźwięk gitary – grał któryś z żołnierzy. Dobór piosenki nie poprawił humoru Czachowskiemu.
No, a kobiety, te z żołnierskich snów, co robią, gdy nas w domu widzą znów? Witają nas, choć pragną uciec stąd, gdzie niewiernością cuchnie każdy kąt. I znowu dudni krok, żołnierski krok, a górą jak szalony śmiga ptak. Na karkach swych czujemy kobiet wzrok. Czy wiecie, o czym myślą patrząc tak?
***
Porucznik Różycki, wysoki blondyn o ostrych, kanciastych rysach twarzy, nie wyglądał na speszonego, chociaż wizyta oficera carskiej gwardii z pewnością nie była czymś zwyczajnym. Na pograniczu nie zwracano jednak specjalnej uwagi na konwenanse – przede wszystkim liczyło się to, żeby przeżyć. Z rozmowy z pułkownikiem Skopenką Czachowski dowiedział się, że tylko w ciągu ostatniego miesiąca jego ludzie odparli trzy rajdy rebeliantów z Nowego Xinjiangu i zastrzelili chińskiego dywersanta. Tymczasem oparty łokciami o zwieńczenie stylizowanego na średniowieczny muru Różycki beztrosko ćmił papierosa, zapatrzony w pulsujące poniżej, cicho brzęczące L-pole. Jak zauważył mimochodem Czachowski, wydychana przez porucznika substancja niezbyt przypominała ekologiczną parę wodną – zapewne wkład elektronicznego papierosa został odpowiednio podrasowany. Zapach przypominał tytoń, prawdziwy tytoń, natomiast lekka, słodkawa nuta sugerowała domieszkę marihuany. Nic specjalnego w armii, nic szczególnego na pograniczu. – O czym chciał pan porozmawiać, kapitanie? – rzucił wreszcie porucznik bez specjalnego zainteresowania w głosie. Mimo młodego wieku – nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia kilka lat – nie widać było po nim zdenerwowania niecodzienną bądź co bądź wizytą. – O panu – odparł spokojnie Czachowski. – Możemy też porozmawiać o Aleksandrze Wielopolskim… nawiasem mówiąc nazwa „Śmierć Wielopolskiemu!”, jest dość
pretensjonalna, a i z punktu widzenia logiki nie za bardzo… W końcu margrabia zmarł pod koniec dziewiętnastego wieku. Cisza trwała przez kilka uderzeń serca. – Zapewne w tym momencie powinienem zemdleć z wrażenia? – spytał sarkastycznie Różycki. Spokojnie wyłączył papierosa i bez pośpiechu opuścił ręce wzdłuż ciała. Teraz jego prawa dłoń znalazła się tuż przy rękojeści bojowego noża, przypiętego na udzie, i niewiele dalej od kolby pistoletu. – Chciałem porozmawiać – zaznaczył z naciskiem Czachowski. – Nic więcej. – A jeśli rozmowa nie przyniesie skutku, zajmie się mną… – Kto inny – wpadł mu w słowo Czachowski. – To, niestety, jedyne rozwiązanie… Jest pan jokerem. Tak twierdzą ludzie z Centrum Symulacji Rzeczywistości – dorzucił wyjaśniająco. Na moment twarz Różyckiego utraciła wyraz obojętności, ale porucznik opanował się szybko. Tak jakby liczył się wcześniej z taką możliwością albo przyzwyczajony był do rozmaitych niespodzianek. To drugie nie byłoby dziwne na pograniczu. – Chce pan apelować do mojego instynktu samozachowawczego? – Chcę apelować do pańskiego rozsądku. – Mam uwierzyć, że Wielopolski był tylko szefem rządu Królestwa Polskiego, jak podają oficjalne podręczniki? Że koncesje polityczne i gospodarcze, mam na myśli te naprawdę poważne, które otrzymali Polacy od nie tak znowu przychylnego im cara, wzięły się znikąd? A może to wszystko kwestia siły perswazji pana margrabiego? Chce mnie pan przekonać, że za okresem prosperity, jaki zapoczątkował Wielopolski w tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim, nic się nie kryje?! – roześmiał się sardonicznie Różycki. – Ależ, kryje się, kryje…
– Nasi badacze ustalili – tak, my też mamy komputery! – że powstrzymał on nadchodzące powstanie, organizując brankę, którą przeprowadził zresztą w niesłychanie brutalny sposób. A Polska już nigdy nie próbowała odzyskać niepodległości… Czachowski bez słowa pokręcił głową. – Branka? Też mi pomysł… Organizacje powstańcze miały swoich szpiegów wśród carskich urzędników, zresztą wielu z nich było Polakami – właśnie dzięki Wielopolskiemu. To dzięki jego zabiegom przyznano Polakom większe prawa, jeszcze przed sześćdziesiątym trzecim. Jest pan zawodowcem. Naprawdę myśli pan, że masowy i imienny pobór do wojska – operację, było nie było, o ogromnym zasięgu – dałoby się utrzymać w tajemnicy? Jak długo? A jak zareagowaliby ludzie wymienieni na liście? Ci, których miano przymusowo wcielić do armii? Różycki milczał. – Powstanie zaczęłoby się wcześniej, niż planowano, bo wszyscy proskrybowani daliby dyla do lasu! Ot, co przyniosłaby wasza branka! – Niby dlaczego mam panu wierzyć ?! Panu, pretorianinowi imperatora! – powiedział podniesionym głosem porucznik. – Kłamstwo nie leży ani w moim charakterze, ani w interesie Jego Wysokości – odparł zimno kapitan. – Po prostu nie macie racji. – A więc co się stało? Co takiego zrobił Wielopolski, że myśl o powstaniu rozwiała się jak sen złoty, a sam margrabia został bohaterem imperium? – zapytał już ciszej Różycki. – A może nie mam prawa tego wiedzieć? Bo przecież w każdym podręczniku można przeczytać, że ni stąd ni zowąd nadano mu Order Świętego Andrzeja Powołańca – najwyższe odznaczenie państwowe, ale nie ma ani słowa – dlaczego? – Może pan pytać o wszystko i gwarantuję, że otrzyma pan odpowiedź – odparł znużonym
tonem Czachowski. – Nie mam na myśli siebie – moja wiedza jest ograniczona – od dzisiaj przysługuje panu dostęp do Centrum. – Pod warunkiem? – Żadnych warunków. Oczywiście, rozumie się samo przez się, że albo wyjdzie pan z Centrum przekonany do idei wspierania monarchii, albo będzie pan martwy. Ale to już nie moja decyzja. – Rozumie się – przytaknął Różycki, ponownie wyjmując papierosa. Wyglądało, że perspektywa gwałtownej śmierci niespecjalnie go poruszyła. Co było do przewidzenia – w rejonach przygranicznych toczyła się wojna, a nie urodził się jeszcze taki agent ochrany, który przewyższyłby rebeliantów w pomysłowości, jaką ci wykazywali, mordując schwytanych żołnierzy imperatora. Na pograniczu nikt, absolutnie nikt – od nastoletnich dziewcząt po starców – nie rozstawał się z bronią. Nigdy i pod żadnym pozorem. Wszyscy wiedzieli też, że ostatni pocisk należy zachować dla siebie. – No więc, w imię czego Wielopolski zamienił ideę zwycięskiego powstania na służbę caratowi? – Zwycięskiego powstania? – powtórzył cierpko Czachowski. – Na litość boską, poruczniku… Aby powstanie zakończyło się zwycięstwem, musiałoby mieć szerokie poparcie w społeczeństwie. Tymczasem niemal nikt go nie chciał – podobnie jak listopadowego. Nie mogło się także udać bez sprawnej organizacji i współdziałania dowódców – żaden z tych warunków nie został spełniony. – Jeśli chodzi o tę ostatnią kwestię, ma pan na myśli powstanie listopadowe czy to późniejsze, niedoszłe, bez nazwy? – spytał zjadliwie Różycki. – Oba – odparł sztabskapitan, wzruszając ramionami. – Wie pan, co się stało, kiedy Rosjanie wykryli działalność spiskową w przededniu powstania listopadowego? Te wszystkie
Towarzystwa Patriotyczne, Wolnomularstwa Narodowe i inne Panta Kojny? Otóż, powołali Sąd Najwyższy Wojenny – uwaga, uwaga! – złożony z samych Polaków. W jego skład weszli generałowie Hauke, Blumer i Kurnatowski oraz pułkownicy Bogusławski i Skrzynecki. Jak to zacne grono osądziło rodaków? Ano, trzech podsądnych co prawda uniewinniło, ale już Łukasińskiego skazało na dziewięć lat ciężkiego więzienia, a Dobrogojskiego i Dobrzyckiego na sześć. – Skrzynecki głosował przeciwko wyrokowi skazującemu! – Owszem – przytaknął Czachowski. – Głosował. Bo przed podjęciem decyzji dał do zrozumienia działaczom Towarzystwa Patriotycznego, że „wypełni swój obowiązek jako Polak i jako sędzia”, ale że potrzebuje szesnastu tysięcy złotych na różne, jak to się wyraził, forszusa. I pieniądze te otrzymał. Różycki zaciągnął się nerwowo, uderzył zaciśniętą pięścią w mur. – Tym niemniej… – zaczął. – Tym niemniej, zwymyślany przez Wielkiego Księcia Konstantego natychmiast wycofał swój sprzeciw. Ciekawi pana, jak uzasadnił swoją postawę późniejszy wódz naczelny powstania? Otóż stwierdził, że „czuje w swym sumieniu”, iż powinien swój głos połączyć z głosami pozostałych sędziów. No i połączył. – Jednak masowe powstanie… – Masowe powstanie? A któż miał je robić? Ciemne i głupie chłopstwo, które nie za bardzo rozumiało pojęcie narodu polskiego, a już kompletnie nie miało zamiaru bronić interesów owego narodu? Mieszczaństwo, które chciało jedynie spokojnie żyć i pracować, póki rewolucyjne nastroje nie podgrzały atmosfery? A może zajęta gospodarowaniem w swoich majątkach szlachta? Oficerowie? Wolne żarty! Niemal wszyscy z nich byli przeciwko powstaniu bądź to ze względu na przysięgę daną carowi, bądź też na przekonanie, że walka z
Rosją nie ma szans powodzenia. Albo jedno i drugie. Wielu z nich zginęło, usiłując powstrzymać coś, co postrzegali jako nieodpowiedzialną awanturę. Napotkawszy maszerujących przez miasto podchorążych, generał Hauke zaapelował: „idźcie do domów dzieci”. „Dzieci” odpowiedziały salwą… Cieszący się ogromną sympatią żołnierzy generał Stanisław Potocki został najpierw kilkakrotnie poturbowany, a kiedy przemawiał do trzeciego pułku piechoty liniowej – ciężko postrzelony. Zmarł dzień później, rozpaczając, że „życie polska wydziera mu ręka”. Ignacy Blumer poległ z kolei przy Arsenale, próbując powstrzymać kompanię piątego pułku piechoty. Postrzelono go i pchnięto bagnetem. Zginął także, rozmawiając z grupką powstańców, generał Siemiątkowski, którego do wystąpienia przeciwko powstaniu namawiał pułkownik, późniejszy generał i wódz naczelny, Jan Skrzynecki. Sam – a jakże! – przeciwny listopadowemu zrywowi. Można by wymieniać długo – zakończył z westchnieniem Czachowski. – Tylko po co?… Tym razem milczenie trwało dłużej niż poprzednio. Ciszę przerywał tylko suchy trzask palącego się papierosa, najwyraźniej wkład nie był najlepszej jakości. – A jednak minął się pan z prawdą – odezwał się wreszcie Różycki. – Pańska wiedza wcale nie jest taka mała, jak pan sugerował. – Mówi panu coś nazwa „Niepodległa”? – Więc i o tym wiecie? – Wiemy? – No, ochrana i… – Poruczniku – przerwał mu bez ceremonii Czachowski. – Jeśli jeszcze raz zasugeruje pan, że mam coś wspólnego z jakąkolwiek instytucją czy formacją inną niż Sobstwiennyj Jego Imperatorskogo Wieliczestwa Konwoj, wyślę panu sekundantów. Kapitan mówił bez specjalnego nacisku, ale wypowiadane przez niego słowa miały ponury,
metaliczny pogłos przypominający szczęk repetowanego, staroświeckiego karabinu. Choć nie było słychać w nich groźby, ale Różycki i tak poczuł ciarki wzdłuż kręgosłupa. Znienacka zdał sobie sprawę, że jeszcze nigdy nie był tak blisko śmierci. – Przepraszam – wykrztusił. – Byłem jedną z osób, które stworzyły „Niepodległą” – kontynuował po niedługiej przerwie Czachowski. – I brałem udział nie tylko w działaniach zmierzających do wyjaśnienia tajemnicy Wielopolskiego, ale i w zamachach. – Dlaczego zmienił pan zdanie? Bo zmienił pan przecież? – Zmieniłem – przyznał kapitan. Sięgnął do kieszeni i nieco nerwowym, jak zdawało się Różyckiemu, gestem, wyciągnął paczkę papierosów. Prawdziwych, nie elektronicznych. – Czy to aby legalne? – spytał z wahaniem porucznik. – Papierosy? Niezupełnie – odpowiedział Czachowski, odruchowo podsuwając rozmówcy paczkę. – Myślałem, że można je zobaczyć tylko na starych vidach – oznajmił podekscytowany Różycki, zapominając na chwilę o toczonej od dłuższego czasu dyskusji. – One naprawdę są takie szkodliwe? – Myślę, że dużo mniej niż marihuana… Zapalili. – Skąd pan to ma? Przecież, ani u nas, ani w Eurolandzie… – Kaban je lubi – wyjaśnił Czachowski, wzruszając ramionami. – A ponieważ do skąpych nie należy, dzieli się z Konwojem. – Ma pan na myśli Wielkiego Księcia? Przecież nie wolno panu… – Powiedzmy, że miałem na myśli bardziej pozytywne znaczenie tego słowa.
Jego rozmówca odchrząknął dyplomatycznie – rzeczywiście termin kaban mógł oznaczać także dzika. – Dlaczego zmienił pan poglądy – Różycki wrócił do wcześniej zadanego pytania. – Czym pana przekonali, bo przecież nie zastraszyli? – Rzecz jest prosta – wyjaśnił Czachowski, wydmuchując dym. – Po wizycie w Centrum doszedłem do wniosku, że wspieranie monarchii leży w najlepszym interesie wszystkich Polaków. Dlatego też wstąpiłem do gwardii. – Przyjęli pana? Z pańską… przeszłością? – Centrum poręczyło za mnie. Tych maszyn nie można oszukać. – Naprawdę? Mam uwierzyć, że ich prognozy zawsze się sprawdzają? Na podstawie jakichś tam analiz mam nagle zacząć pomagać komuś, kogo do tej pory uważałem za największego wroga swojego narodu? Czachowski parsknął śmiechem. – Proszę wybaczyć moją niewczesną wesołość, poruczniku, ale przypomina mi pan mnie samego, cztery lata temu – wyjaśnił przepraszającym tonem. – Ja także zadawałem sobie podobne pytania. – I co? – Po pierwsze, to nie są „jakieś tam analizy” – powiedział już poważnie Czachowski. – Słyszał pan o śladach biologicznych? – Jeśli to wiedza ze szkoły oficerskiej, to chyba nie uważałem na zajęciach… – Na wszystkim, czego pan dotyka czy używa, zostaje ślad. Pot, ślina, tłuszcz, wreszcie krew. Dawniej niewiele można było z tego wywnioskować....co najwyżej, ustalić grupę krwi czy DNA. Dzisiaj… Dzisiaj można dużo więcej. Praktycznie, co tylko pan sobie zażyczy – dodał, nie wiedzieć czemu, głuchym głosem. – Na podstawie śladów biologicznych komputery
potrafią przeanalizować procesy zachodzące w organizmie. Mogą określić nie tylko stan pańskiego zdrowia, ale i nastrój, a nawet, z prawie stuprocentową dokładnością przewidzieć, co pan zrobi. Baza danych przechowywana w Centrum obejmuje miliony osób: i tych żyjących w przeszłości, i obecnie. Jeśli porówna się pańskie dane z informacjami o osobach, z którymi ma się pan spotkać, nieważne w jakiej sprawie, można przewidzieć wynik tego spotkania. Niemal z absolutną pewnością. Oczywiście to wszystko podbudowane jest analizą matematyczną, obliczeniami z zakresu rachunku prawdopodobieństwa i wielu innych dziedzin. Jeśli pan zechce, wyjaśnią to panu fachowcy, ważne jest jedno – to naprawdę działa. – I cóż z tego? – Centrum bada warianty przyszłości niczym wróżka. Bazuje na przeogromnych zbiorach śladów biologicznych zebranych z przedmiotów, których używali jokerzy… a także na dokumentach, wspomnieniach, raportach wywiadu. Odpowiada na pytanie: co by było gdyby? I sugeruje odpowiednie dla danej prognozy działania. Gdzieś tam, w Centrum, w otchłaniach cyberprzestrzeni hoduje się wizje Rosji bez Romanowów i Polski, która przegrała – bo i przegrać musiała – powstanie styczniowe. Tak je nazwano – dodał Czachowski z gorzkim uśmiechem. – Styczniowe… I niech mi pan wierzy, są to wizje przerażające. Światowe wojny, masakry cywili, miliony ofiar… I mała – jakże mała! – Polska. Mała terytorium, mała głupotą swoich przywódców, mała gospodarczo. Dlatego wstąpiłem do gwardii, dlatego popieram cara. Bo wersje przyszłości, w których Romanowowie tracą władzę, są dużo gorsze dla ludności imperium, także dla nas, Polaków. – Naprawdę uwierzył pan w te wszystkie prognozy?! Dał się pan omamić… – Poruczniku, czy naprawdę uważa pan, że przerasta mnie intelektem? Że przyjąłem to na wiarę? Nie sprawdziłem?! – warknął zniecierpliwiony Czachowski. – Jedynie dlatego że różnię się z panem w poglądach?!
Ponownie zapadło milczenie, tylko z głębi stepu słychać było grające w burzanach świerszcze. – Świerszcze – stwierdził ze zdziwieniem Różycki. Potrząsnął głową, jakby chciał powrócić do przytomności. Coś było nie tak. Zdecydowanie nie tak. – L-pole! – krzyknął Czachowski. – Wyłączyli L-pole! Porucznik przechylił się przez zwieńczenie muru – rzeczywiście, błękitny wał otaczający stanicę zniknął. – Co się… – zaczął. Nie dokończył zdania. Pistolet Czachowskiego pluł już ogniem w stłoczone pod bramą cienie. Rozległ się ogłuszający ryk – zadziałał system alarmowy. Z koszar wysypali się na wpół ubrani, ale za to uzbrojeni żołnierze. – Atas! Orużje k’ boju! – rozległ się krzyk jakiegoś oficera. Jednak zanim ludzie Skopenki dotarli na stanowiska, włączyły się sterowane przez komputery działka Gaussa i sprzężone lasery. Ziemia wokół bazy zakipiała orana tysiącami pocisków wystrzeliwanych z ośmiokrotną prędkością dźwięku, gdzieniegdzie zadymiła, żarzona przez rozkwitające w mroku nocy, liliowo-złote słońca. Atak załamał się równie nagle, jak rozpoczął. Stanica zareagowała na zagrożenie błyskawicznie, brutalnie, z okrutną skutecznością. Jak to na pograniczu. – Szkoda tylko, że tak niewiele z nich zostało – zauważył Czachowski, wskazując resztki ciał pod bramą. Dobrze byłoby dowiedzieć się, jak wyłączyli L-pole. Różycki nie odpowiedział, nadal dzwoniło mu w uszach.
***
Zwłoki leżały na podłodze, tuż obok wąskiego, wojskowego łóżka. Denat był sierżantem, nie spał więc w jednej z dwudziestoosobowych sal żołnierskich, ale dzielił izdebkę z innym podoficerem. Ten obudziwszy się, zaalarmował Skopenkę. Na zwłokach nie było widać śladów przemocy: krwi, podskórnych wylewów czy otarć naskórka. – Co pan o tym myśli, kapitanie? – zapytał Skopenko. Dowódca bazy wyglądał na zafrasowanego, cały czas bezwiednie przygryzał płowego wąsa. – Wczoraj L-pole, dzisiaj to. Jak pomyślę, że mam dywersantów w stanicy… – Już nie – odparł Czachowski, podnosząc się z klęczek. – Dywersant jest martwy. – Nie rozumiem? – Czym on się zajmował? – odpowiedział pytaniem Polak. – Sierżant? Był technikiem, konserwował systemy… Ni chuja siebie – wymamrotał. – Konserwował systemy bezpieczeństwa! – Wyłączył L-pole, później nie był już potrzebny – wyjaśnił Czachowski. – Ciekawe komu? – włączył się do rozmowy Różycki. – Czort wie. Rebeliantom, Chińczykom, może jeszcze komuś? Teraz tego nie ustalimy. Pewnie aktywowali jakiś wszczep na odległość. Założę się, że analiza wykryje szybko działającą truciznę, najpewniej neurotoksynę. To typowe w takich przypadkach. – Trzeba wysłać zwiad, i to szybko – mruknął Skopenko, po czym zwrócił się do Różyckiego. – Poruczniku, weźmie pan szwadron rozpoznania i sprawdzi ruiny.
– Ruiny? – uniósł brwi Czachowski. – To resztki dawnego karawanseraju – odparł Skopenko. – Ze względu na ukształtowanie terenu, każdy, kto przekracza granicę, musi tamtędy przejść. Czasem zatrzymują się tam grupy dywersyjne, odpoczywają albo szukają ochrony przed dronami – systemy maskujące nie mogą działać bez przerwy dłużej niż dobę. Trzeba je podładować. – To chyba ułatwia wam pracę? – Istotnie, nie przeszkadza – przyznał pułkownik. – A tak z ciekawości.… rozumiem, że nie poinformowaliście sztabu, że nie musicie prowadzić rozpoznania okrężnego? – Rzeczywiście – wtrącił Różycki. – Jakoś wypadło nam to z głowy… – Proszę zrozumieć, kapitanie, na pograniczu sztabowe standardy niemal zawsze są nierealne: za mało etatów, za mało broni, za mało dronów – odezwał się zaniepokojony Skopenko. – Ależ ja to rozumiem! – zapewnił Czachowski. – I nic mi do waszych rozliczeń z kwatermistrzostwem. – A może wybrałby się pan ze mną kapitanie? – zaproponował znienacka Różycki. – Mógłby pan później opowiadać dziewczętom w Warszawie czy Petersburgu, jak własną piersią bronił pan zachodniej cywilizacji przed zalewem komunizmu… Czachowski parsknął z udawanym lekceważeniem. – Dlaczego nie? – odparł jednak bez namysłu. – Panie pułkowniku? Skopenko przez dłuższą chwilę przypatrywał się uśmiechniętym oficerom. – A iditie wy w pizdu, Polaki! – burknął wreszcie.
***
Różycki ustawił maszyny w krąg, niczym kozacki tabor. Bioniczna siatka maskująca nie tylko zabezpieczała przed wszelkim skanowaniem, ale i wytwarzała spory obszar cienia, bez żenady wykorzystywany przez załogi zwiadowczych raptorów. Żołnierze grali w karty, drzemali i popijali lokalne piwo. Trzeba przyznać, że do tej ostatniej rozrywki podchodzili z umiarem. Kilku leniwie popatrywało na rozciągające się paręset sążni dalej ruiny. Wyłącznie dla zabicia czasu. Rozstawione wokół anteny i czujniki natychmiast zarejestrowałyby najmniejszy nawet ruch, wychwyciły aktywność każdego urządzenia bardziej skomplikowanego niż elektryczna szczoteczka do zębów. Pozostałości karawanseraju nie prezentowały się zbyt imponująco, ale resztki wykruszonych zębem czasu budowli, rzeczywiście mogły zapewnić schronienie przed obserwacją z powietrza. Strefa nadgraniczna była nieustannie patrolowana przez wszelkiego typu aparaty latające, od najnowocześniejszych, zasilanych miniaturowymi ogniwami atomowymi dronów po rebelianckie latawce przenoszące prymitywny sprzęt holograficzny. – Nie dokończyliśmy naszej rozmowy – powiedział Różycki, częstując Czachowskiego
piwem. Ten jednym haustem wychylił pół pojemnika – mimo zapewnianego przez siatkę maskującą cienia było gorąco – i westchnął z rezygnacją. – Pamiętam – mruknął. Nie miał złudzeń co do zaproszenia na akcję. Wiedział, że albo przekona rodaka do swoich racji, albo poniesie konsekwencje porażki. Być może natychmiastowe. A po powrocie oddział rozpoznawczy zamelduje straty poniesione w starciu z niezidentyfikowanymi dywersantami. „Zabity, sztabskapitan Andrzej Czachowski, poległ bohaterską śmiercią, osłaniając odwrót razwiedgrupy. Rekomenduje się awans sztabskapitana do stopnia pełnego kapitana. Pośmiertnie. Podpisano: dowódca razwiedgrupy – Różycki Piotr Aleksandrowicz”. Ot, i wszystko… – Co pan chce wiedzieć? – zapytał rzeczowo. – Po pierwsze, jak pan się przekonał o nieomylności tych prognoz? – Zadając pytania, panie kolego, zadając pytania… Dostęp do Centrum oznaczał prawo do testowania systemu. – Jest pan jokerem? – Nie, za to mój wujek jest dowódcą wojskowego kontrwywiadu imperium – odparł sucho Czachowski. – Uratował mi życie, dalsza działalność „Niepodległej” zmusiłaby ochranę do podjęcia zdecydowanych kroków. Napsułem im sporo krwi. – W jakim sensie? – To ja założyłem „Niepodległą” – wzruszył ramionami kapitan. Gdyby uczucie jakie pojawiło się na twarzy Różyckiego nazwać zdziwieniem, byłoby to grube niedopowiedzenie – porucznik wyglądał jak rażony gromem. – Te wszystkie zamachy…
– Tak, ja je zaplanowałem i brałem udział w większości z nich – przyznał ze znużeniem w głosie sztabskapitan. – Sześciu żandarmów w Warszawie, naczelnik ochrany w Petersburgu, metro w Moskwie, zakłady zbrojeniowe w Jekaterynburgu… Rozumie pan, poruczniku – niczego nie robię połowicznie. – Wspominał pan o testowaniu systemu? – Ach, tak… rzeczywiście. Grałem na giełdzie, spekulowałem złotem i diamentami. System nie omylił się ani razu. Nie, na większą skalę to niemożliwe, taka działalność zmieniłaby losy świata – odpowiedział na niezadane pytanie. – W końcu sprawdziłem swoją żonę. – Proszę?! – Miałem jej chusteczkę, rozumie pan, dała mi przed wyjazdem na front, taki romantyczny gest. Poprosiłem Centrum o analizę osobowości właścicielki i prognozę na najbliższą przyszłość. Chciałem jej zrobić niespodziankę, zadziwić. No i zadziwiłem… siebie. Zdradzała mnie z kuzynem. – Co pan zrobił? – Rozwiodłem się. – Z tą całą sprawą – wie pan o czym myślę. Ja bym tego tak nie zostawił… – Wysłałem jej kwiaty. Już po rozwodzie. – Żartuje pan? – W żadnym wypadku. Te kwiaty… Nie napisałem, że są ode mnie… były bez bilecika. Wie pan, zdrada to choroba bardziej zaraźliwa niż dżuma. I równie niebezpieczna. Nic dziwnego, że budzi lęk i podejrzenia. Później, po tym wszystkim, zastanawiałem się, z kim jeszcze żona przyprawiała mi rogi… kuzynek nie był pierwszy. Dopilnowałem, aby kwiaty dostarczono w jego obecności i mój krewniak zaczął zastanawiać się nad tym samym… Ich związek przetrwał dwa miesiące.
Różycki bez powodzenia starał się stłumić uśmiech, wreszcie zasłonił usta dłonią, symulując atak kaszlu. – Jest pan niebezpiecznym człowiekiem. Utopiłby pan kota w śmietanie – podsumował. – A wracając do… – Kontakt! – przerwał mu ostro jeden z żołnierzy. – Wysokość: tysiąc siedemset sążni, szybkość: około trzystu wiorst na godzinę. W mgnieniu oka zwiadowcy rzucili się do maszyn. Lufy działek wycelowały w niebo. – Zatrzymajcie go! – polecił Różycki, przywierając do okularu przenośnego peryskopu. – Wiązka poszła! – zameldował któryś z żołnierzy. – Niech pan zerknie, kapitanie, to chyba nowy model? – Rzeczywiście – przyznał Czachowski spojrzawszy na wiszący w powietrzu kształt. Dron krążył w kółko niczym ptak na uwięzi, nie mogąc wyrwać się z elektronicznej klatki. – Problem w tym, że jak walniemy w niego z działka, to nie będzie czego identyfikować. A przydałoby się… – Mogę spróbować zestrzelić go z karabinu – zaoferował się gwardzista. – Jest pan aż taki dobry? – Nie, ale mam pięciotaktowego herzoga. Czachowski wyjął z pokrowca broń – oleiście lśniącą bryłę o kształtach tylko z grubsza przypominających oręż: z niezgrabną niby-kolbą i zaczątkami lufy. Herzog, stan zerowy. Transformował karabin od razu do fazy czwartej – mnemoniczny metal zareagował na sygnał właściciela wydłużeniem lufy i dopasowaniem kształtu kolby do barku oficera. Po chwili trudno było stwierdzić, gdzie kończy się człowiek, a gdzie zaczyna broń. Karabin zdawał się wyrastać z dołka strzeleckiego kapitana. – Proszę spróbować – zgodził się Różycki.
Stojąc za plecami Czachowskiego patrzył na rozkwitły nagle u nasady lufy herzoga holograficzny celownik. Spróbował zintegrować się z systemem celowniczym karabinu. Bezskutecznie. Albo broń miała zabezpieczenia, albo wymagała lepszych implantów niż te, jakie oferowano zwykłym żołnierzom. A może jedno i drugie… Wewnętrzne, wszczepione w ucho porucznika słuchawki nieco wyciszyły huk wystrzału – jednak pociski z broni kinetycznej zawsze przebijały barierę dźwięku. Zestrzelony dron spadał po spirali jak ranny ptak. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem – mruknął Różycki, trącając czubkiem buta elektronicznego szpiega. – Połączę się z moją bazą danych. Może na coś natrafię – powiedział Czachowski. Porucznik skinął głową i wyciągnął spod najbliższego pojazdu kolejny ośmiopak schłodzonego piwa. Najwyraźniej zabezpieczający przed reagującymi na ciepło minami system ochronny raptora pracował pełną parą… – No dalej, niech mnie pan przekona, że te powstania były bezsensowne, nie miały szans powodzenia – rzucił cierpko. – Co pan chce wiedzieć? – Bo ja wiem? Na przykład z analizy bitwy grochowskiej wynika, że taki Józef Chłopicki stanął na wysokości zadania, gdyby nadal był wodzem naczelnym… – Chłopicki chciał jak najszybciej zakończyć powstanie. Tyle że nie bezwarunkową kapitulacją. A w walce sprawdził się – i owszem – my, Polacy, generalnie sprawdzamy się w walce. Schody zaczynają się, kiedy trzeba myśleć, niestety, najlepiej wychodzi nam napierdalanie… Gdy zaproponowano Chłopickiemu objęcie dowództwa nad powstaniem, odpowiedział: „Dajcie mi spokój, idę spać”. Niczego sobie entuzjazm, nie uważa pan? A siedemnastego grudnia wprost poinformował posłów i senatorów, że chce jedynie utrzymać
Królestwo w całości, bo „przekonany jest, że niczego innego nie można zdziałać”, a „małe wojsko polskie będzie tylko na jatki wystawione”. Zadeklarował też, że pozostanie wierny Mikołajowi, jako „królowi konstytucyjnemu”… O Skrzyneckim już wspominałem, nawiasem mówiąc na wieść o wybuchu walk w stolicy, udał się do Pułtuska, skąd wysłał wiernopoddańczą deklarację Wielkiemu Księciu Konstantemu. Przeciw powstaniu był także późniejszy bohater Woli – pułkownik Józef Sowiński. A może przejdziemy do powstania styczniowego? Zajmiemy się szansami na zwycięstwo w walce, gdzie naprzeciwko stutysięcznej armii carskiej stanęło sześć tysięcy powstańców, z których tylko co dziesiąty miał broń palną? To ci dopiero perspektywy… – Jestem pewien, że nie skończyłoby się na tym – wtrącił gniewnie Różycki. – Istotnie, jednak według Centrum, liczebność polskich oddziałów nigdy nie przekroczyłaby trzydziestu tysięcy jednocześnie. A rosyjskich żołnierzy byłoby w końcu ponad czterysta tysięcy… Co te proporcje mówią panu jako zawodowemu oficerowi? – Dlaczego podręczniki o tym milczą? Dlaczego nie ujawniają szerszego kontekstu powstania listopadowego? – A komu to potrzebne? Imperator nie chce drażnić Polaków. Jesteśmy elitą cesarstwa, nie zauważył pan? – Nie rozumiem? – A co tu rozumieć? Stanowimy ledwie osiem procent ludności imperium, tymczasem w Dumie mamy czterdzieści procent miejsc, niemal połowa dowódców korpusów to Polacy, dominujemy gospodarczo. Już w dziewiętnastym wieku było to widać: w niektórych dziedzinach polski przemysł zaspokajał potrzeby cesarstwa, jeszcze na eksport starczało… Ot, choćby fabryki włókiennicze. A ludność? Już wówczas przewyższaliśmy przecież poziomem wykształcenia Rosjan! Pozostawało tylko kwestią czasu, kiedy nasze wpływy przeważą
rosyjskie… Wie pan, co prognozuje Centrum? Otóż, w ciągu góra stu lat, do rodziny carskiej wejdą Polacy. Już teraz jacyś tam kuzyni cara spokrewnieni są z Radziwiłłami i Potockimi. Chyba że ktoś taki jak pan powstrzyma ten proces… – Niech pan mnie nie bierze pod włos! Nasza godność narodowa, nasz język… – Naszej godności narodowej nikt nie narusza, a co do języka to, cóż… rzeczywiście zanika, ale w sposób naturalny, nikt panu nie broni mówić po polsku. Tak samo byłoby i w tej innej, „styczniowej” rzeczywistości. Tyle że używałby pan teraz angielskiego. – Po angielsku? Miałbym zawodzić Jingle Bells? – wzdrygnął się Różycki. Czachowski bez słowa rozłożył ręce. – Takie są prognozy – zapewnił. – No dobrze – westchnął porucznik. – Co takiego zrobił Wielopolski, że powstrzymał powstanie? – Jeszcze pan się nie domyślił? Kazał wymordować przywódców. W tym i tych potencjalnych, bo niektórzy początkowo wcale nie mieli zamiaru popierać powstania. Tyle że mogli zmienić zdanie. W sumie nie tak wielu – wszystkiego kilkudziesięciu chłopa… – Toż to… to horrendum! Zbrodnia! – W rzeczy samej horrendum i zbrodnia – przytaknął spokojnie Czachowski. – Z drugiej strony, jednak czyn ten zapewnił Polsce dobrobyt i pokój na niemal trzysta lat. I uratował życie milionom – słyszy pan?! – milionom Polaków, którzy w „styczniowym” świecie zginęliby, walcząc na rozmaitych wojnach, czy wreszcie zostali wymordowani jak bydło. Stąd i status bohatera imperium, stąd i utajnienie uzasadnienia… – To zło, prawdziwe… – Tak, to zło! – przerwał mu, tym razem już zły, gwardzista. – Tylko niech pan nie da się ponieść własnej elokwencji i porywom sumienia. Za chwilę sytuacja może wymagać, aby
rozkazał pan załodze jednego z wozów osłaniać odwrót oddziału. Osłaniać do końca, do krwawej śmierci w rozprutej pociskami maszynie, albo do zgonu we własnym gównie i rzygowinach, w którejś z rebelianckich katowni. I za co? I po co? Żeby kilkunastu innych sołdacików dotarło cało do bazy? To też zło, tylko że z niego, w odróżnieniu od tego co zrobił Wielopolski, żadnej korzyści dla Polski, Polaków czy samego imperium nie będzie. Ot, Sasza pożyje sobie jeszcze trochę, a Wańka będzie gryzł piach! Czachowski gwałtownym ruchem otworzył kolejne piwo i paroma haustami wychylił zawartość sześciennego pojemnika. – No?! – warknął, patrząc na zastygłą w wyrazie osłupienia twarz Różyckiego. – Co jeszcze?! – Nie wierzę w to… To niemożliwe. Niewykonalne. Zabić kilkadziesiąt osób tak, aby nikt się nie zorientował? To jakaś bzdura! – Bynajmniej – wzruszył ramionami spokojny znowu sztabskapitan. – Po pierwsze, większość zabitych nie była powszechnie znana. Mówimy przecież o sytuacji przed powstaniem. Ot, taki Stefan Bobrowski, syn średniozamożnego szlachetki, konspirator, którego kojarzyli jedynie inni spiskowcy i żandarmi, podpułkownik rosyjskiej armii Traugutt… Oczywiście, były podejrzenia, wątpliwości, szukali ich przyjaciele i krewni, jednak wszystkie te wysiłki zostały zniweczone przez wrodzone nam polskie kurewstwo. – To znaczy? – zmarszczył brwi Różycki. – Wyobraźmy sobie na przykład, że sytuacja jest czarno-biała: pan jest patriotą, ja – zaprzedanym carowi zdrajcą własnego narodu. – Ależ… – Proszę mi nie przerywać, poruczniku! Podrzynam panu gardło, tu i teraz, na oczach pańskich żołnierzy, po czym znikam szczęśliwie, zanim któryś z nich zdąży mnie zastrzelić.
Mówiąc to, Czachowski trzymał ręce na widoku, z daleka od broni. Starał się też ignorować paskudny uśmieszek, który pojawił się nagle na twarzy porucznika. Nie chciał stać się ofiarą własnego krasomówstwa – tu, na pograniczu, nie było ważne, kogo reprezentował. Podział świata był prosty: swoi i obcy… A on był obcy. Wystarczyłby jeden rozkaz Różyckiego, a żołnierze – ci sami, którzy z szacunku dla munduru gwardii salutowali mu na każdym kroku – zabiliby go bez mrugnięcia okiem, za cichym przyzwoleniem sympatycznego skądinąd pułkownika Skopenki. – Co by się potem działo? – kontynuował. – W Infranecie zamieszczono by vidy na ten temat, w programach informacyjnych wiadomości o pańskiej tragicznej śmierci, zaroiłoby się od podejrzeń i plotek. Ktoś pewnie by napisał, że zlikwidowano pana, bo walczył pan o wolność Polski. Kto inny by go poparł. Tylko wie pan co? Te głosy zniknęłyby w natłoku innych, niczym złota moneta w szambie. Bo natychmiast pojawiłyby się wpisy odsądzające pana od czci i wiary. I nie byłyby to działania ochrany czy tajnych służb. Zrobiliby to nasi rodacy. Ci, którzy poczuliby się dotknięci faktem, że coś pan osiągnął, że rzucił na szalę własne życie broniąc granic imperium, ale także własnego narodu. Wszyscy ci frustraci i nieudacznicy, tchórze i oportuniści. Niech mi pan wierzy – nie szczędziliby czasu, a w razie potrzeby i pieniędzy, aby pana opluć, zohydzić pamięć. Bo śmiał pan zrobić coś, o czym oni baliby się nawet pomyśleć. Więc komentowaliby to odpowiednio. A po tygodniu, góra dwóch, okazałoby się, że wcale nie był pan żołnierzem i patriotą, ofiarą rosyjskich specsłużb, a jedynie – bo ja wiem – drobnym alfonsem, który zginał przypadkowo, wyszedłszy ze stanicy popierdolić się z wielbłądem… Myśli pan, że wtedy, przed powstaniem było inaczej? Ktoś zniknął? Widać uciekł z kochanką. Albo zabili go w pijackiej burdzie… I tyle. – Wydaje mi się, że nieco pan przesadza – wyjąkał niepewnie Różycki. – Ani trochę – zapewnił gwardzista. – Niech pan zajrzy do polskojęzycznego Infranetu,
zerknie na wpisy i hologramy pod artykułami na temat aktorek, artystów czy sportowców. Niech pan sprawdzi, ile osób wysmarkało tam swoje frustracje. Każdy Arnold Beznadziejny, każda Mariola Bylejaka… To jeszcze jeden powód, dla którego nam, Polakom, potrzebna jest dynastia Romanowów. Możemy zaakceptować, że będzie nami rządził ktoś obcy – nie to, żeby od razu z pieśnią na ustach – natomiast w żadnym wypadku, przenigdy nie zaakceptujemy swojego… Wielopolski mawiał, że można czasem zrobić coś dobrego dla Polaków, ale z Polakami – nigdy! – Chwatit bołtat’ gospoda oficery! – przerwał im znienacka krępy, nabity w sobie sierżant. – U nas probliemy! Autorytatywny ton mężczyzny sugerował, że niespecjalnie przejmuje się swoją niższą rangą. Był on zapewne jednym z tych starych, zahartowanych w bojach wiarusów, których czasem można było spotykać na peryferiach imperium. Z ich zdaniem liczył się każdy, kto nie był samobójcą. Niezależnie od stopnia. Sierżant przywołał oficerów do wystawionej z wozu konsoli dowodzenia i wymownym gestem wskazał na ekran. – Wykrakałeś, kurwa – burknął Różycki. Przedstawione za pomocą zielonych kropek pojazdy zwiadu z trzech stron otoczone były przez czerwone punkty. – Musieli chuje zagłuszyć naszą elektronikę! Po maszinam riebiata! Po maszinam! – ryknął. Minutę później oddział gnał już do stanicy. Systemy obronne raptorów pracowały pełną mocą. Mam nadzieję, że to chłodzenie piwa nie wyczerpało za bardzo baterii – pomyślał Czachowski, tuląc do siebie herzoga. – Naprawdę mam nadzieję…
***
Smukła, czarnowłosa piękność obejmowała mocno Skopenkę na samym środku placu apelowego. Na oczach wszystkich żołnierzy, bez skrępowania, żarliwie. Martwi nie odczuwają wstydu, a oni byli już martwi. Stanica została odcięta od świata, urwała się łączność. Ile czasu potrwa, zanim ktoś w dowództwie okręgu zorientuje się, że to nie zwykłe zakłócenia? Kiedy nadciągnie pomoc? Dla załogi nadgranicznej bazy będzie z pewnością za późno. Atak miał nastąpić lada chwila. Pułkownik wyjął z kabury pistolet i, ucałowawszy oksydowany na czarno metal, podał żonie kolbą do przodu. Wszyscy wiedzieli, w jakim celu. Pogładził przelotnie twarz stojącej obok Marii Aleksandrowny, a potem śledził wzrokiem odchodzące kobiety, dopóki nie zatrzasnęły się za nimi pancerne drzwi lazaretu. – Jak sytuacja? – zapytał, stanąwszy za plecami Czachowskiego. – Chujowa – odparł nie odwracając się oficer. – Jeden z naszych dronów zrobił zdjęcie. Proszę popatrzeć, pułkowniku. Skopenko zerknął przelotnie na holografię. – Facet jak facet – powiedział niepewnie. – Rebeliant. Na kombinezonie ma znaki… – Ręka – wyjaśnił kapitan. – Niech pan spojrzy na jego rękę. Wokół muskularnego przedramienia żołnierza owijała się stylizowana na węża bransoleta. – To „żmija” – wyjaśnił posępnie Czachowski. – Wytwarza w części przylegającej do ciała niższe ciśnienie, przez co krew z głębi mięśni przepływa tuż pod skórą, gdzie jest intensywnie chłodzona. Dzięki temu organizm się nie przegrzewa, nawet w przypadku ekstremalnego
wysiłku fizycznego. Gdy jest zimno, bransoleta może ogrzewać, jest też w stanie zamienić część energii kinetycznej oddziałującej na ludzkie ciało w promieniowanie cieplne i odprowadzić ją z organizmu. A to tylko niektóre z jej funkcji. – To znaczy? – To znaczy, że jeśli ktoś ma „żmiję”, może walczyć, kiedy inni padną ze zmęczenia, może też przeżyć upadek z dużej wysokości czy trafienie pociskiem z broni elektromagnetycznej niewielkiego kalibru. Kombinezon bojowy osłabia uderzenie, a „żmija” robi resztę. I jeszcze jedno, ten człowiek nie jest rebeliantem. – Nie rozumiem? – Coś takiego produkuje się tylko dla elitarnych oddziałów, te zabawki kosztują krocie.… To Chińczyk. – Ależ mamy traktat… – Nikt z nas nie przeżyje, nie będzie żadnych dowodów. – Po cholerę im atak na naszą stanicę?! – Chcą dostać Różyckiego.… On jest… – wymamrotał kapitan i urwał, nie wiedząc, jak dokończyć zdanie. Skopenko pokiwał głową i odszedł bez słowa. Nie musiał nic mówić. Słowa „pierdoleni Polacy” i tak zawisły w powietrzu. – Idą! – rozległ się krzyk w słuchawkach. Czachowski błyskawicznie transformował broń do czwartej fazy, po chwili trzymał już w ręku karabin wyborowy. Zacisnął zęby, poczuwszy lodowate ukąszenie. „Żmija”, jego „żmija”, zaczęła pompować do krwiobiegu mieszankę środków psychotropowych, analgetyków i substancji pobudzających. Początkowo nie zauważył niczego niezwykłego, tylko rozstawieni na murach żołnierze nagle zniknęli – najwyraźniej uaktywnili kombinezony. Rozległo się
wycie syren, a działka zaczęły pruć ziemię seriami wystrzeliwanych zdawałoby się na pozór bezcelowo pocisków. Stopniowo na horyzoncie pojawiły się bruzdy, jakby pod mury stanicy nadciągało stado kretów. Smagające teren, wypluwane przez wielolufowe działka strugi pocisków, pomknęły im naprzeciw. Kilka bruzd znieruchomiało, lecz pozostałe niewzruszenie parły naprzód. Jakieś sto metrów przed murem, spod ziemi, wynurzyło się obłe, podobne do gigantycznej dżdżownicy cielsko, błysnęły metalicznie złączenia segmentów, wysunęły się zespoły bojowe. W stacatto stanicznych działek wdarł się głęboki bas wrogiego granatnika dużego kalibru, na murach zaczęły wybuchać pociski, niszcząc osłonięte przezroczystymi półkopułami stanowiska strzeleckie, a różnokolorowe promienie laserów rozświetliły pancerne wieżyczki bazy. – Kurwa, to terratanki! L-pole ich nie zatrzyma! – wrzasnął, przebiegając obok Różycki. – Wycofać się na drugą linię! Wycofujemy się! Tymczasem plującego śmiercią terratanku dosięgły wystrzelone nie wiadomo skąd rakiety. Natychmiast zastąpiły go dwa inne, wynurzając się z płynną, gadzią gracją. Przez moment na burtach pojazdów błysnęły chińskie znaki. Wszczep w prawym oku Czachowskiego ukazał mu nacierającą, podobną do duchów piechotę. Kombinezony bojowe Chińczyków maskowały ich niemal idealnie. – Skurwysyny! – zawył, nie przerywając strzelania, kapitan. – Skurwysyny! Mur zakołysał się, jakby gigantyczna pięść uderzyła go od spodu. L-pole stanowiło nieprzekraczalną barierę, zabijało wszystkie żywe organizmy, od wirusów przez grzyby i pleśnie do ludzi włącznie. Początkowo stosowano je jako filtr biologiczny przy badaniach nad szczepionkami wysokiego ryzyka. Było diablo skuteczne, ale działało jedynie do poziomu gruntu. Jeśli terratanki prześlizgną się poniżej, stanica padnie. – Wycofujemy się! – krzyknął mu do ucha Różycki, łapiąc go bez ceregieli za kołnierz. –
Jazda! Do okopów! W tym samym momencie mur eksplodował, w niebo trysnęła fontanna cegieł przemieszana z ludzkimi szczątkami, coś lepkiego zbryzgało wizjer hełmu Czachowskiego. Wleczony przez porucznika, oszołomiony wybuchem, słyszał za plecami czyjś wysilony, urywany skowyt. – Czacha! Czacha! Co się u was dzieje?! Oślepił go nagły rozbłysk, dopiero po chwili implant zoptymalizował rzucany na siatkówkę oka obraz. Widok masywnej postaci nie zaskoczył go, tylko jedna osoba mogła pozwolić sobie na swobodne używanie tego przezwiska – pozostali zginęli w Sewastopolu. Wielki Książę Aleks. Kaban. – Obejrzeliśmy holo tego drona, które nam przesłałeś. To najnowsza chińska produkcja. W zasadzie prototyp, dlatego nie ma go jeszcze w bazie danych. Rozumiem, że chcą dorwać jokera, tego Polaka? – Tak mi się wydaje – wymamrotał niezbornie Czachowski. – Próbowali najpierw dywersji, kiedy im nie wyszło, poszli na całość. – Słuchaj uważnie. Kiedy zerwała się łączność z Taganką, wizytowałem właśnie garnizon w Orenburgu, za parę minut będziemy u was, ale sami nie damy rady, choć zebrałem co się dało, będziecie musieli nam pomóc. – Ależ Wasza… Nie może pan… – Tylko mi, kurwa, nie mów, co mogę! – bezceremonialnie przerwał mu brat imperatora. – Rób, co ci każę, i tyle. Bez odbioru! – Z kim gadałeś? – zainteresował się Różycki. – Zawołaj Skopenkę. Natychmiast! – polecił mu Czachowski. Sam opadł na kolana i zwymiotował o mało nie opryskując stojącego w pobliżu żołnierza. Tamten odskoczył z przekleństwem na ustach. Pomimo podawanych hojnie przez „żmiję”
środków przeciwbólowych, czuł tępe pulsowanie żeber. Kilkakrotnie splunął na dłoń. Plwocina była zabarwiona czerwienią. – O co chodzi? Głos pułkownika Skopenki nie brzmiał zbyt przyjaźnie. Kombinezon dowódcy stanicy był usztywniony w okolicy brzucha, najwyraźniej system medyczny starał się powstrzymać krwawienie. – Niedługo nadejdzie pomoc, ale będziemy musieli… Łoskot walącego się muru był ogłuszający, zniknęła też błękitna poświata L-pola. Wyłoniwszy się spod ziemi, terratank wysunął segmenty bojowe, ale o dziwo granatniki i działa maszyny milczały. Po chwili wycofał się, otwierając pole dla nacierającej piechoty. – Też mi pomoc! – warknął Skopenko. – Ognia! – To wszystko przeze mnie? – gwardzista usłyszał spokojny, przefiltrowany przez słuchawki głos Różyckiego. – Chcą mnie dostać żywcem? Czachowski nie odpowiedział. Lufa nastawionego na pełną moc karabinu parzyła mu palce pomimo rękawic. Chińska piechota cofnęła się, pozostawiając na rozrytej przez terratanki ziemi kilkudziesięciu zabitych. – Teraz nam dopiero przypierdolą – skomentował, osunąwszy się na dno okopu Skopenko. – Parę trafień z granatnika i… Jakby w odpowiedzi na jego słowa, na powierzchnię wychynęły dwie gigantyczne dżdżownice, jednak huk, jaki usłyszeli, nie był odgłosem strzału. Coś przebiło barierę dźwięku. – Chryste, to stratosy – wymamrotał Różycki. Wizg nadlatujących pocisków wiercił w uszach. Czachowski skulił się i w bezsensownym odruchu osłonił głowę. Jazgot rozdzieranego metalu szarpał nerwy, kruszył wolę.
– To nasi! – wrzasnął nagle Różycki. Gwardzista podniósł głowę: oba terratanki wyglądały jakby porozrywały je pazury jakiejś drapieżnej bestii. Niebo zapełniły kapsuły desantowe opadające niczym jesienne liście. – To nasi! – powtórzył już spokojniej porucznik. Czachowski podniósł się niepewnie, spróbował złapać równowagę. – Czacha, teraz! – rozległ się głos głównodowodzącego. Kapitan zerknął na Skopenkę, pułkownik leżał na boku, wpatrując się w dal nieruchomym, szklanym wzrokiem. – Sztabskapitan Czachowski do wszystkich – odezwał się, odchrząknąwszy. – Przejmuję dowodzenie! Odetchnął głęboko, czekając, aż zameldują mu się dowódcy kompanii. – Na pomoc przyszedł nam brat imperatora, Wielki Książę Aleks – kontynuował po chwili. – Zwyciężymy! Primknut’ sztyki! – Primknut’ sztyki! – powtórzyli komendę oficerowie. Czachowski przetaktował herzoga do fazy piątej, poczuł w garści półtora arszyna mnemonicznej stali. Klinga natychmiast przybrała kolor dymu, później stała się niewidoczna. Nadszedł czas na grę ostrzy i iluzji… Uniósł szablę. – Za Wielikogo Kniazia! Kabaaan! – krzyknął, gramoląc się z okopu. – Kabaaan! – odpowiedział mu bojowy ryk atakujących żołnierzy. – Będziesz musiał się grubo tłumaczyć z tego ekhmm… „dzika”– zauważył Różycki. – Jeśli przeżyję! – odwarknął tnąc czyjś nadgarstek gwardzista. – I co? Zdecydował się pan, poruczniku? – Zdecydowałem – przytaknął tamten. – Za Wielkiego Księcia! – zawołał z krzywym uśmiechem.
Ruszyli naprzód, asekurując się wzajemnie. Oficer Sobstwiennogo Jego Imperatorskogo Wieliczestwa Konwoja i joker – od teraz w służbie imperium. II
Przebudzenie, choć może należałoby powiedzieć – odzyskanie przytomności, nie było zbyt przyjemne. Czachowski ocknął się w medsarkofagu, zanurzony po szyję w błękitnozielonej brei; choć nanożel był strukturą bez porównania przewyższającą sprawnością i stopniem komplikacji ludzki mózg, i tak miał wrażenie, iż leży w stęchłym kisielu. Nie powinienem wybrzydzać – pomyślał – w końcu nadal żyję… – Wie pan, kapitanie – usłyszał znajomy głos – słowo sarkofag pochodzi od greckiego sarkophagos: pożerający ciało, pańskie, na razie, ma się całkiem nieźle. Wielki Książę Aleks palił papierosa, tym razem, zapewne ze względu na okoliczności – elektronicznego. – Ma pan złamane żebra, trochę obrażeń wewnętrznych i poważnie uszkodzoną śledzionę. Bagnet – wyjaśnił, widząc pytające spojrzenie Czachowskiego. – Narwał się pan na grupę chińskich komandosów. Gdyby nie ten, jak mu tam?… Różycki, pewnie stawiałbym teraz świeczkę w intencji pańskiej duszy… – Komandosów? Umysł Czachowskiego nadal działał ospale, jakby otulony miękką mgiełką. Cóż, środki przeciwbólowe robiły swoje. – Zorientowaliście się najszybciej – odparł Wielki Książę, posępniejąc. – Niestety, było was tylko dwóch. – Zorientowaliśmy się? W czym? – Ten cały atak miał tylko odwrócić waszą uwagę, celem Chińczyków było porwanie
jokera. Teraz wiemy to na sto procent. – Różyckiego? Wielki Książę przytaknął bez słowa. – Niestety – powiedział po chwili. – Myśleli, że zamknęliście go w lazarecie. – Ale… – Tak. Porwali kilka kobiet, w tym Marię Aleksandrowną. Tylko żona pułkownika Skopenki zdążyła skorzystać z pistoletu… Mimo oszołomienia medykamentami Czachowski wychwycił w głosie księcia niepokojącą, zgrzytliwą nutę. Chińczycy wzięli jeńców? No cóż, bywa. Nawet jeżeli unieszkodliwili satelity monitorujące teren, systemy rejestrujące bazy, jak i te zamontowane w pojazdach bojowych dostarczą dowodów, że to właśnie Chiny naruszyły traktat. Tydzień, dwa i zwrócą zatrzymanych. Z przeprosinami. Jakby odpowiadając Polakowi, brat cara pokręcił przecząco głową. – Kilka dni temu Chińczycy ogłosili, że rebelianci zajęli jedną z ich baz na pograniczu Xinjiangu, dodali nawet, że na stronę wroga przeszła część żołnierzy. Zastanawialiśmy się skąd u nich taka chęć do dzielenia się informacją o klęsce z całym światem. Teraz już wiemy… Zaprzeczą wszystkiemu, stwierdzą, że na Tagankę napadli rebelianci, używając sprzętu zrabowanego chińskiej armii. Dlatego nie możemy nic zrobić. Absolutnie nic. – To na pewno nie rebelianci? – Nie – Wielki Książę skrzywił się, jakby przeżuwał coś gorzkiego. – Mamy DNA z lazaretu. Ktoś postrzelił jednego z napastników. – Tak? Kogo? – Wanga. Czachowski poczuł mdłości. Nazwisko „Wang” było jednym z najpopularniejszych, nosiło
je obecnie ponad pół miliarda Chińczyków, sprawdził to kiedyś osobiście. Ale Wielkiemu Księciu mogło chodzić tylko o jednego Wanga. – Pułkownik Wang?! Wang z Sewastopola?! – Wang z Sewastopola – przytaknął ponuro głównodowodzący. – Wang Rzeźnik. Wang Jebaka. – To jest… Czachowski wczepił się w krawędź sarkofagu, usiłował usiąść. – Niech pan nie będzie idiotą, kapitanie! – warknął Rosjanin, spychając go ponownie w nanożelowe błoto. – Nie może pan w tym stanie… Siostro! – zawołał. Rozległo się buczenie jakiejś aparatury i Czachowski ponownie zapadł w ciemność.
***
Czarnomorska bryza osłabiała nieco woń rozkładających się ciał, rozrzedzała zasnuwający okolicę dym. Wokół tliły się resztki wspaniałych niegdyś rezydencji. Z oddali dochodził jazgot wielolufowych działek i echa pojedynczych strzałów – wiorstę na zachód znajdowała się obsadzona przez chińskich snajperów ulica Rimskiego-Korsakowa, nie bez kozery nazywana aleją śmierci – ale tu, na prospekcie Gagarina, nocną ciszę przerywał jedynie szmer żołnierskich kroków. Czachowski zdecydowanym gestem wysłał naprzód trzyosobowy patrol, a z resztą grupy ukrył się w ruinach zabytkowego, dwudziestowiecznego kina. Tydzień temu całą dzielnicę zniszczyły stratosy Eurolandu startujące z podwodnego lotniskowca „Marszałek Blanchard”. Przedwczoraj, po trwającej niemal dobę bitwie, Flota Czarnomorska zatopiła
wreszcie podmorskiego giganta. Nie będzie więcej nalotów na Sewastopol, skończyły się dostawy dla Korpusu Interwencyjnego. Być może, po pół roku zaciętych walk karta zaczęła się odwracać. Być może… Odgłos miażdżonego szkła przerwał zadumę Czachowskiego. W widmowej, zielonej poświacie – noc była ciemna, uaktywnił się więc wszczepiony w oko implant – ujrzał wracający patrol. Żołnierze biegli, nie zwracając uwagi na utrzymanie ciszy. Oddział bez komendy przygotował się do otwarcia ognia w oczekiwaniu na niewidzialnego wroga. Tyle, że żadnego wroga nie było. – Tam… – wybełkotał niski, krępy praporszczyk i wskazał za siebie. – Tam! Czachowski poczuł kwaśną woń wymiotów, mężczyzna dyszał jak zziajany pies. – Gubenko! Co się dzieje?! – chwycił go za ramię, ale tamten wyswobodził się desperackim szarpnięciem. – Zobaczcie sami – wymamrotał. – Idziemy! – rozkazał Czachowski. Ruszyli. Mimo braku zagrożenia zachowywali szyk jak z podręcznika walk ulicznych. Prześlizgiwali się pod ścianami zniszczonych budynków, asekurując wzajemnie. Sewastopol nie wybaczał błędów. Nigdy i w żadnych okolicznościach. – Niedaleko jest nasz lazaret – wymamrotał któryś z żołnierzy. Rzeczywiście, po paru minutach marszu, między drzewami parku graniczącego z prospektem, zamajaczyły odblaskowe płótna namiotów medycznych, zelżał smród rozkładu – musieli minąć strefę walk. Plac pośrodku oświetlały medyczne lampy ksenonowe, najwyraźniej szpitalny agregat ciągle działał. Na wietrze łopotała chorągiew Czerwonego Krzyża z wymalowanymi ręcznie chińskimi znakami. W tym samym momencie dostrzegli ciała. Kilkanaście męskich, w mundurach, i cztery kobiece. Te ostatnie nagie, wyeksponowane, w
perwersyjnych pozach. –Ta flaga… – odezwał się nagle nieswoim głosem tłumacz Sasza Kotowski – tam jest napisane: „Cztery kurwy i szesnastu eunuchów”… Nocną ciszę przerwał przeciągły, na poły zwierzęcy skowyt. Ktoś klął, ktoś płakał, słychać też było odgłosy wymiotów. Szyk rozsypał się w mgnieniu oka, ludzie rozbiegli się po placu. Czachowski podążył w ślad za nimi. Sztywnym, powolnym niczym u zepsutego robota krokiem. Rozpoznał ją od razu, mimo pociętej nożem twarzy, mimo szkarłatu na rozrzuconych szeroko udach. Wiera… Głowa stojącego tuż przy Czachowskim żołnierza eksplodowała, obryzgując twarz Polaka krwią i mózgiem. – To Trzcinowe Tarcze! Zasadzka! – wrzasnął Gubenko. Zza drzew wychynął chiński helikopteron, zamigotały tnące bezgłośnie powietrze łopaty wirnika, zakipiała orana pociskami ziemia. – Wycofujemy się! – zawył Czachowski. – Wycofujemy się!
***
– Tak nie można panie poruczniku! – strofowała kogoś pielęgniarka. – Niech pan spojrzy na odczyty, tętno dwieście na minutę! – Najmocniej przepraszam, ale to ważne – Czachowski usłyszał znajomy głos. Otworzył oczy, przez moment widział tylko rozmazane plamy. Po chwili obraz się wyostrzył, dostrzegł Różyckiego.
Widząc, że pacjent odzyskał przytomność i nie protestuje, pielęgniarka zniknęła za drzwiami. – A więc żyjesz – odezwał się, siadając Różycki. – Niby tak – mruknął bez przekonania gwardzista. Nadal czuł bijące dziko serce. Usiłował usadowić się wygodniej, ale bez skutku, twórcy medsarkofagu przewidzieli dla chorego tylko jedną pozycję: leżącą. – Co robimy? – spytał Różycki. Nie wyjaśnił, o co chodzi, sprawa była oczywista. – Kogo porwali? – odpowiedział pytaniem Czachowski. – W sumie pięć kobiet: dwie lekarki, kucharkę, żonę jednego z żołnierzy – odwiedziła go, bo lada moment miał dostać urlop, chcieli spędzić go razem, no i Marię Aleksandrownę… – Żadnych mężczyzn? – Nie, zabili tych, którzy weszli im w drogę, ale nie wzięli żadnego jeńca. Przeglądałem zapis z kamer. Podobno Chińczycy nie przyznają się do tego rajdu? Czachowski przytaknął ruchem głowy – wreszcie udało mu się oprzeć na łokciu. – Co z nimi zrobią? – Zabiją – odparł zwięźle gwardzista. – W końcu… – Ale dlaczego? Przecież to nie rebelianci? Czachowski westchnął głęboko, nie miał ochoty rozmawiać na ten temat, ale Różyckiemu należało się wyjaśnienie. – Każdej armii opłaca się mieć w swoich szeregach potwora – stwierdził, z trudem przełykając ślinę. – To kwestia zimnej kalkulacji. Ktoś taki jest nie tylko postrachem dla wrogów, nie tylko motywuje własnych żołnierzy, ale może też osiągnąć to, czego nie dałoby się uzyskać innymi metodami. Pułkownik Wang, dla ścisłości oficer chińskiego wywiadu, omal
nie doprowadził do załamania się frontu w Sewastopolu. Był sennym koszmarem, biczem bożym, monstrum, którego okrucieństwo przewyższyło wszelkie nasze oczekiwania i obawy. Chiny oficjalnie nie zaangażowały się w konflikt, wysłały jedynie „ochotników”. Ci nazwali się Armią Trzcinowych Tarcz. Dawno temu, jeden z chińskich generałów utworzył oddziały wyposażone w tarcze wyplatane z trzciny – dodał Czachowski, widząc uniesione pytająco brwi rozmówcy. – Odniosły zwycięstwo, uratowały kraj. Pułkownik Wang o mało co nie zniszczył naszego. – Nie sądzę, aby najokrutniejszy nawet… – zaczął z oburzeniem Różycki. Czachowski przerwał mu gestem i zaczął opowiadać. Cichym, spokojnym, wypranym z wszelkich uczuć głosem. Mówił o żołnierzach, którzy napotykali pozbawione męskości trupy swoich przyjaciół, znajdowali zwłoki z wyprutymi wnętrznościami i przeciętymi ścięgnami, aby okaleczeni nie mogli popełnić samobójstwa, by, zanim umrą, mieli czas na myślenie. Dużo czasu. Mówił o kobietach, które znajdowano wykrwawione, z rozerwanym aż do odbytu kroczem, o zawodach, jakie urządzał dla swoich żołnierzy Wang Rzeźnik, Wang Jebaka: ten, kto gwałcąc kobietę, spowodował śmiertelny krwotok, otrzymywał dwutygodniowy urlop. Powiedział nawet o kapitanie Bułatowie, Paszce, którego znaleźli z zapętlonymi wokół szyi jelitami i poharatanymi o beton rękoma. Zanim umarł, wyrysował własną krwią serce i wpisał w nie imię żony. Czachowski nie wspomniał tylko o Wierze. Nie mógł. – Więc Maria… – Wang zawsze zaczyna od najsłabszych, a reszta musi się temu przyglądać – powiedział, odwracając wzrok gwardzista. – Zamęczy je jedną po drugiej. Upodli, pozbawi odwagi, woli, w końcu człowieczeństwa. Umrą, nie mając nadziei, skamląc o litość, lecz wiedząc, że nikt się nad nimi nie zlituje. Myślę, że Maria Aleksandrowna będzie ostatnia… – To przeze mnie, prawda? Oni chcieli mnie dopaść, a teraz wyciągną z nich wszelkie
informacje? Gdybym oddał się w ich ręce… Przerwał mu suchy jak szelest pustynnego piasku śmiech Czachowskiego. – To by niczego nie zmieniło – zapewnił gwardzista. – Po prostu dostarczyłbyś im trochę rozrywki, kiedy gwałciliby Marię na twoich oczach. Nic więcej. – Więc co robić?! Nie możemy ich tak zostawić! – Nie mamy wyjścia. We dwóch niczego nie zdziałamy, zresztą, nie mogę się ruszyć, a nawet głębiej odetchnąć, te żebra… Różycki nachylił się nad sarkofagiem. – Skopenko był lubiany – szepnął. – Wystarczy, że powiem słowo i będę miał dwudziestu – trzydziestu ochotników. Gdzie je zabrali? – Musiałbym sprawdzić, ale wydaje mi się, że do Tacheng. To najbliższa, chińska baza. Dalej, na południe są już tereny rebeliantów. Tym niemniej to idiotyzm! Nie dasz rady… – Sam pewnie nie, ale razem z tobą… – Głuchy jesteś?! – podniósł głos Czachowski. – Stanę na nogi najwcześniej za dwa, może trzy tygodnie! Do tego czasu… Nie dokończył. Nie musiał. – Kaban nadal jest na terenie bazy – powiedział Różycki. – Razem ze swoją ochroną, osobistą stacją medyczną i sprzętem. Założę się, że ma ze sobą kilka biokomputerów. – To szaleństwo! – ponownie zaprotestował Czachowski. Tym razem jednak bez przekonania. Komputery molekularne wykorzystujące DNA były nieporównanie skuteczniejsze od innych rozwiązań. Nie mogły się z nimi równać nawet maszyny kwantowe. Jedna kropla roztworu zawierała ponad bilion molekularnych nanoprocesorów o potencjale około miliarda operacji na sekundę. Ponieważ oprogramowanie takich komputerów składało się z cząsteczek DNA, operacje przez nie prowadzone polegały
na ciągłym splataniu i rozplataniu jednoniciowych cząsteczek kwasu nukleinowego. Środowiskiem, w którym mogły działać, był dowolny żywy organizm. Odpowiednio „zaprogramowany” roztwór uzdrawiał na poziomie komórkowym, z błyskawiczną szybkością. Takich rozwiązań nie stosowano oczywiście powszechnie, gdyż koszt molekularnej maszyny o objętości łyżeczki od herbaty równał się cenie terratanku. Niemniej jednak komputery biologiczne istniały… – Wariactwo – wymamrotał z uporem gwardzista. – Zdegradują nas i wyrzucą z wojska, dobrze, jeśli nie rozstrzelają! – Pewne rzeczy trzeba zrobić, wymaga tego honor oficera – rzucił wyraźnie już rozzłoszczony Różycki. – Mołczi szczenok! – warknął Czachowski. Oficer z grymasem bólu na twarzy wczepił się w brzegi sarkofagu i przyjął niemalże siedzącą pozycję. – Chcę najpierw porozmawiać z tymi twoimi „ochotnikami” – powiedział. – Potem zadecyduję. – Trudno będzie ich zebrać i przemycić do… – Gówno mnie to obchodzi, panie poruczniku! Zanim wybierze się pan na wycieczkę, wypada najpierw nauczyć się wykonywania poleceń przełożonych! – Tak toczno! – szczeknął służbiście Różycki, wykonując „w tył zwrot” pod karcącym spojrzeniem zwabionej hałasem pielęgniarki.
***
Przyszło ich pięciu. Wszyscy między trzydziestką, a czterdziestką, mocno zbudowani, pewni siebie, o spokojnych, budzących zaufanie oczach. Weterani. Sprawni, doświadczeni i najwyraźniej mający zamiar się zbuntować… – Ilu was w sumie jest? – zaczął od pytania Czachowski. – Dwudziestu sześciu – odparł olbrzymi, mierzący przynajmniej trzy arszyny wzrostu, sierżant. – Jest jeszcze Jelisiejew, ale… – żołnierz z wyraźnym zakłopotaniem zawiesił głos. – Tak? – To mąż jednej z nich. Nie wiem, czy wzięcie go na tę naszą… wyprawę byłoby dobrym pomysłem. – Wykluczone – zawyrokował Czachowski. – Ale powiedzcie mu, że na pewno zaopiekujemy się jego żoną. Nie dodał: „o ile jeszcze będzie żyła”. Jelisiejew sam o tym wiedział. Żołnierz posłusznie skinął głową. – Po powrocie, nawet gdybyśmy uwolnili wszystkie porwane, co jest raczej wątpliwe, aby nie powiedzieć, nieprawdopodobne, staniemy przed sądem wojennym. Nie będzie żadnych wyjątków – podkreślił z naciskiem gwardzista. – Dla mnie i porucznika zapewne zakończy się to więzieniem, dla was degradacją i brakiem szansy na awans przez długi czas, o ile nie do końca służby… Żołnierze przytaknęli, żaden nie wyglądał na zaskoczonego ani przestraszonego. – Wiemy, że będziemy mieli przejebane – odezwał się ponownie olbrzym. – Ale jesteśmy coś winni batce. Dopiero po chwili, z mimowolną zawiścią, Czachowski uświadomił sobie, że sierżant ma na myśli Skopenkę. Batką, „ojczulkiem”, żołnierze nazywali niewielu dowódców. Jedynie
takich, którzy zdobyli ich szacunek i zaufanie. – W porządku – mruknął. – W takim razie wszystko jasne. A teraz powiem wam, co musicie ukraść, zanim wyruszymy…
***
Czachowski przeszedł wzdłuż szeregu i skontrolował, czy wszyscy uaktywnili „żmije” – ich plan wymagał wykorzystania bransolet. – Robimy dwa przystanki po drodze – poinformował. – Porozumiewamy się tylko za pomocą znaków albo głosem, normalnej łączności używamy jedynie w warunkach bojowych. – Damy radę? – zapytał któryś z lekkim powątpiewaniem w głosie. – To jednak sto dwadzieścia wiorst… – Biegałem już na setkę, ze „żmiją” to naprawdę nie problem – uspokoił gwardzista. – Kłopotliwe mogą być tylko otarcia i odparzenia. Włożyliście pod kombinezony bieliznę termoaktywną? Widząc zewsząd potakiwania, Czachowski dał znak. Ruszyli. – Oni na pewno są w Tacheng? – spytał szeptem po raz nie wiadomo który Różycki. – Przed godziną sprawdzałem dane satelitarne – odpowiedział po cichu Czachowski. – Nadal tam są. – A jeśli wyjadą, zanim się zjawimy? – To będzie znaczyć, że zabrakło nam szczęścia – odparł chłodno gwardzista. – Oszczędzaj oddech, nawet ze „żmiją” sto wiorst to nie bagatelka.
Biegli. Oszczędnym, myśliwskim truchtem. Początkowo Czachowski prowadził w wolniejszym niż zazwyczaj tempie, aby żołnierze nabrali pewności siebie, pozbyli się obaw przed zmęczeniem, zadyszką, kurczami mięśni. Po godzinie przyspieszył. Dotarcie do bazy, w której przetrzymywano porwane kobiety, zajmie im przynajmniej dziesięć godzin, choć w razie spotkania rebeliantów czy Chińczyków ten czas może wydłużyć się do nieskończoności… A jednak nie było innego wyjścia. Zainstalowany we wszystkich pojazdach system nawigacji powodował, że w każdej chwili można było ustalić ich położenie. Dlatego do Tacheng musieli dotrzeć piechotą. – Bez wygłupów! – warknął Czachowski, widząc, jak jeden z żołnierzy potężnym susem przeskoczył skalną rozpadlinę. – Każdy, kto odniesie kontuzję, wróci do Taganki sam! Ten argument od razu poskutkował. Wszyscy wiedzieli, że nawet w grupie szanse na szczęśliwy powrót są niewielkie. W pojedynkę, praktycznie nie istniały. Oczywiście sprawność fizyczna uzyskana dzięki „żmii” kusiła – gwardzista świetnie o tym wiedział – ale to nie była pora na popisy. Zdecydowanie nie. Po czterech godzinach zatrzymali się na pierwszy odpoczynek. Czachowski dopilnował, aby każdy wypił napój izotoniczny – bransoleta nie mogła działać poprawnie w warunkach odwodnienia organizmu – i zjadł kilka energetycznych batonów. Na wyprawę zgłosili się doświadczeni żołnierze, od lat służący na granicy, ale łatwiej było samemu wszystkiego pilnować, niż później borykać się z problemami spowodowanymi przez czyjeś roztargnienie. Nikt nie ukrywał… podekscytowania misją. Wiadomo było, że nie wszyscy wrócą. Dobrze będzie, jak znajdziemy choć jedną żywą kobietę – pomyślał ponuro Czachowski. Od porwania minął już tydzień. – Wstajemy panowie! – zawołał gwardzista. – Czas na małą przebieżkę. Tym razem nie odpowiedziały mu, normalne w takich okolicznościach, na wpół żartobliwe
narzekania – w ciągu kilkunastu sekund wszyscy byli gotowi. No, ale to nie ćwiczebny marszbrasok. Dużo wyższa stawka powodowała, że nikt nie miał ochoty dowcipkować. Kapitan poprawił pas, sprawdził, czy bielizna ściśle przylega do ciała – przystępowanie do walki z otartym do żywego mięsa kroczem czy pachami nie było najlepszym pomysłem – dał sygnał do wymarszu. Pobiegli. Z pozoru niezbyt szybko, w rzeczywistości pożerając przestrzeń równie prędko co stado wilków na łowach. Każda minuta przybliżała ich do Tacheng. Do zwierzyny, na którą polowali.
***
Czachowski krzywiąc się lekko, nałożył kombinezon. Strój był przynajmniej o dwa numery za duży, ale nie było innego wyjścia, tylko on miał jakie takie doświadczenie w posługiwaniu się prototypowym urządzeniem. O ile terminu „doświadczenie” można użyć w przypadku dwugodzinnego wykładu połączonego z prezentacją. Naukowcy porównywali kombinezon do czapki niewidki, choć na oko nie różnił się on niczym od zwykłych strojów bojowych. Podobnie jak one wykonany z zaprojektowanych na poziomie molekularnym metamateriałów mógł – do pewnego stopnia – kontrolować fale elektromagnetyczne. Tyle że zamiast zaginać światło, umożliwiając żołnierzom względną niewidzialność, w momencie kiedy promienie światła wnikały w materiał, sprawiał, że niektóre cząsteczki przyspieszały, inne zwalniały, co maskowało ubranego w ten strój człowieka nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie… Przynajmniej teoretycznie. Czachowski wiedział, że eksperyment potwierdzający skomplikowane, matematyczne teorie na temat manipulacji widzialną częścią promieniowania
elektromagnetycznego zakończył się pełnym sukcesem, jednak co innego doświadczenia laboratoryjne, a co innego test w warunkach bojowych. Była jeszcze inna, dodatkowa, choć nie mniej istotna kwestia. Gdyby prototyp wpadł w ręce Chińczyków… Dlatego gwardzista zamontował u pasa ładunek wybuchowy zdolny wyżarzyć wszystko w promieniu kilku arszynów. Choć miał nadzieję, że nie będzie musiał go użyć… – Gotowy? – spytał Różycki. – Bardziej gotowy już nie będę – odburknął. – Musisz to tylko podłączyć do jakiegokolwiek kabla – porucznik uniósł trzymany w ręku niewielki walec. – To „niebieski kret”, jest w stanie umieścić system operacyjny w maszynie wirtualnej każdego procesora, sam działa w trybie nadzorcy, przejmując kontrolę nad zasobami zaatakowanego komputera. Musimy mieć przewagę zaskoczenia, inaczej cała akcja zamieni się w jatkę. Czachowski skinął głową. Dane satelitarne wykazały, że w Tacheng przebywa nie więcej niż trzydziestu Chińczyków. Problem polegał jednak na tym, że cała baza była wręcz naszpikowana elektroniką. Zwykłe kombinezony bojowe nie zdałyby się na nic. Nawet gdyby nikt nie dostrzegł napastników, co wcale nie było takie pewne – wzrok każdego człowieka ma nieco inną wrażliwość – to żadne sztuczki z zaginaniem światła nie oszukałyby kamer, sensorów podczerwieni i czujników drgań. Stąd wszystko zależało od Czachowskiego, a ściślej mówiąc od skuteczności prototypowego, ukradzionego z osobistej zbrojowni Wielkiego Księcia, kombinezonu. Jeśli gwardzista zdąży unieszkodliwić systemy komputerowe, wejdą do bazy jak do własnej. Jeśli nie… Lepiej nawet nie rozpatrywać takiego scenariusza. Sterujące laserami bojowymi, działkami Gaussa i granatnikami, chińskie komputery zlikwidowałyby całą grupę, zanim sami Chińczycy zorientowaliby się, że coś jest nie tak. Czachowski za nic nie mógł sobie przypomnieć, jak długo po uaktywnieniu
kombinezonu trwa efekt czasoprzestrzennej czapki niewidki. Aby potwierdzić teorię, która stała się bodźcem dla jego opracowania, wystarczyłoby, aby działał przez kilka nanosekund. Aby umożliwić przejęcie chińskich komputerów, musiałby funkcjonować przynajmniej parę minut. – Powodzenia! – klepnął go w plecy Różycki. – S Bohom! – mruknął któryś z żołnierzy. Czachowski uaktywnił kombinezon i wyszedł zza wzgórza. Do bramy obozu było jakieś pięćset arszynów. Po chwili ruszył biegiem, nie było czasu na rozważania, albo urządzenie zadziała, albo… Tak czy owak przypadła mu nie najgorsza karta – jeśli go wykryją, zginie od razu. Słyszał swój przyspieszony oddech, tupot butów. Dopiero teraz przyszło mu do głowy, że urządzenie – nawet jeśli ukryje jego obraz, może nie wytłumić dźwięków. Wtedy zadziałają sensory akustyczne, pewnie też czujniki drgań. Przez głowę przelatywały mu dziesiątki chaotycznych myśli, ale część jego umysłu cały czas koncentrowała się na zadaniu. Było ono proste: przejść przez bramę i zainstalować kreta przy jakimkolwiek kablu. Potężne, stalowe wierzeje były zamknięte na głucho. Gwardzista miał przy sobie elektroniczny wytrych, ale użycie go to strata kolejnych sekund, może minut. Zdesperowany chwycił grube na palec, żelazne pręty i podciągnąwszy się w górę, przesadził ogrodzenie. Poczuł zimne ukąszenie w udo. Zaostrzony pręt? Drut kolczasty? Teraz to nieważne, jeśli nie podłączy kreta, za chwilę i tak będzie martwy. Coś ciepłego spływało mu po udzie, ale nie czuł bólu, gorączkowo przeszukiwał otoczenie. Kabel na wieży – pewnie nadajnik – za wysoko. Przez okno widać jakiś przewód – wszczep ukazuje go ze wszystkimi detalami – nie da rady, trzecie piętro. Tam! Nad drzwiami do baraku! Czachowski podbiegł, skoczył w powietrze, jak przy wsadzie do kosza, i uczepił się kamery. Po chwili opadł na ziemię, wyszarpnąwszy spod tynku kilka werszków kabla. Teraz! Przyłożony do przewodów
elektrycznych walec zabuczał z cicha, zamrugała wbudowana w urządzenie miniaturowa dioda. Zwracając się w stronę bramy, ujrzał ześlizgujące się ze wzgórza cienie. Grupa ruszyła do ataku. Znaczy wszystko w porządku. Biorąc pod uwagę okoliczności – więcej niż w porządku. Trzask otwieranych drzwi zabrzmiał jak grom. Krępy, przysadzisty Chińczyk pstryknął staromodną zapalniczką, zaciągnął się papierosem. W ciemnościach rozjarzył się czerwony ognik. Dobrze, przez jakiś czas facet będzie oślepiony. Czachowski naparł plecami na ścianę, jakby chciał się w nią wtopić. Wyraźnie czuł zapach tytoniu i zwietrzałego potu żołnierza. Zacisnął zęby, bojąc się głośniej odetchnąć. Wydawało mu się, że tamten musi usłyszeć jego oddech, oszalały łomot serca. Ale Chińczyk nie patrzył w jego stronę. Z otwartymi ustami obserwował otwierające się powoli wrota. Najwyraźniej Różycki jednak pobawił się wytrychem. A może to kret odblokował wejście do bazy? Mięśnie na szyi Chińczyka naprężyły się jak postronki, mężczyzna otworzył usta do krzyku. Nie krzyknął. Krzyknął Czachowski. I nacisnął spust. Huk wystrzału był ogłuszający, wytłumienie broni kinetycznej było niemal niemożliwe. Gwardzista wpadł do baraku. Otworzył ogień. Zaskoczeni nagłym atakiem Chińczycy padali jak kręgle, tylko jednemu udało się sięgnąć po broń. Czachowski strzelił mu w głowę. – Barak numer dwa opanowany! – zameldował przez radio. – Jedynka jest nasza – usłyszał w odpowiedzi. – Mamy dyżurkę! – odparł znajomy głos. – Co z więzieniem?! – zapytał niecierpliwie Różycki. – Kondratiew, odezwij się! – ponaglił. – Więzienie opanowane. Głos olbrzymiego sierżanta brzmiał słabo i niepewnie. – Zabezpieczyć teren, wystawić posterunki, reszta, zbiórka w baraku więziennym! –
rozkazał Czachowski.
***
Drżącymi z emocji dłońmi Czachowski odblokował elektroniczny rygiel, drzwi stanęły otworem. Początkowo niczego nie zauważył, wydawało się, że pomieszczenie jest puste. Ujrzawszy kątem oka ruch, zwinął się w błyskawicznym skręcie, przysiadł w pozycji strzeleckiej. Niepotrzebnie. Dwa widma, które pojawiły się niespodziewanie w rogu celi, jakby wychynęły wprost z pokrytej kafelkami posadzki, nie miały zamiaru nikogo atakować. Z posiniaczonymi, wymęczonymi twarzami, pustymi oczyma, ruszyły jak automaty do wyjścia. Maria Aleksandrowna i druga, nieznana gwardziście kobieta. Obie w podartych i pokrwawionych ubraniach. – Gdzie… – spytał Czachowski, przełykając z trudem ślinę – gdzie reszta? Zareagowały po parunastu sekundach, jakby dźwięk jego głosu dotarł do nich z opóźnieniem. – Nie żyją – odparła cicho Maria Aleksandrowna. – Wczoraj zamęczyli Lizkę – dodała nieznajoma. – To nasza lekarka – powiedział głucho Różycki. Przepchnął się obok stojącego w drzwiach Czachowskiego, ujął kobiety pod ręce. – Już dobrze. Wszystko będzie dobrze… – wyszeptał, jakby uspokajał małe dzieci. – Nie patrzcie – dodał, wyprowadzając je z celi.
Żadna go nie usłuchała. Na podłodze leżały zwłoki Chińczyków i dwóch żołnierzy ze stanicy, tuż obok medyk opatrywał kilku rannych. Pod oknem, skuty kajdankami stał Wang. Nietknięty, bez najmniejszego draśnięcia. – Wyprowadźcie je stąd – polecił Czachowski. – A my tymczasem zajmiemy się… Nie dokończył, nie zdążył. Nieporadnie, jakby zdrętwiałymi z zimna palcami Maria Aleksandrowna wyłuskała mu z kabury pistolet. Niezgrabnym kołyszącym się krokiem podeszła do więźnia i uniosła broń. – Żądam, aby traktowano mnie zgodnie z konwencją… – zaczął aroganckim tonem Chińczyk. Przerwały mu strzały: jeden, drugi, wreszcie trzeci. Dziewczyna strzelała bez pośpiechu, ale wszyscy zamarli, jak gdyby powietrze nagle stężało na podobieństwo betonu. Czachowski rzucił się w końcu ku niej, sam dobrze nie wiedząc, co chce zrobić. Odebrać pistolet? Tylko po co? Wang Rzeźnik leżał w kałuży krwi. Ratować Chińczyka? Dobre sobie… Odskoczyła z rozpaczą na twarzy, która wreszcie wyrażała jakieś emocje, i ponownie uniosła broń. – Nie! – zawył Różycki. Stojący za plecami Marii Aleksandrowny porucznik spróbował ją pochwycić, ale wywinęła się z jego ramion ze zwinnością kotki bawiącej się motkiem wełny. Jej wzrok spotkał się ze wzrokiem Czachowskiego, gwardzista był pewien, że w tej chwili dziewczyna patrzy tylko na niego, widzi tylko jego. Chciał odebrać, odczytać to nieme przesłanie, czuł, że to dla niej ważne, ale uderzenie serca później, tuż na granicy zrozumienia, przeszkodził mu kolejny, ostatni strzał. Gwardzista zdołał pochwycić padające ciało, ale dla kogoś, kto widział śmierć choć raz w życiu, sprawa była oczywista – Maria Aleksandrowna była martwa. Zza pleców oficera odezwał się przeraźliwy, mrożący krew w żyłach dźwięk podobny do skowytu udręczonego
ponad miarę zwierzęcia, rozległy się okrzyki żołnierzy. Czachowskiemu zdawało się, że wydaje rozkazy – kategorycznym, nieznoszącym sprzeciwu tonem, ale nie był w stanie stwierdzić, na ile prawdziwe jest to wrażenie. Jego zmysły nadal działały, jednak wydawało się, że coś filtruje docierające do mózgu bodźce. Dźwięki dochodziły jak przez grubą watę, kolory stały się wypłowiałe, niczym oglądane przez warstwę mgły. Gwardzista nie starał się powrócić do normalnego stanu świadomości. Tak było dobrze. Czuł ulgę, jak ktoś, komu znieczulono bolący nerw.
***
Transporterem zarzucało co chwilę i gdyby nie był to poduszkowiec, Czachowski pomyślałby, że maszyna kolebie się na wybojach. Prowadzący pojazd żołnierz klął monotonnie pod nosem – niedopasowane do chińskiego sprzętu wszczepy nie pozwalały mu na pełną kontrolę wozu. Najważniejsze jednak, że zbliżali się do Taganki. Wracali do bazy. Wieźli zwłoki dwóch żołnierzy, kilku rannych i ciało Marii Aleksandrowny. Wieźli też żonę Jelisiejewa. Ta leżała przypięta pasami do noszy i mimo że medyk wstrzyknął jej dawkę środków uspokajających, która powinna powalić konia, nadal wodziła wokół szeroko rozwartymi, oszalałymi oczyma. – Komandir… Ktoś przerwał ciszę radiową. Po dłuższej chwili – umysł Czachowskiego nadal działał na zwolnionych obrotach – gwardzista rozpoznał głos olbrzymiego sierżanta. Charakterystyczny, suchy trzask świadczył, że żołnierz przełączył rozmowę na ogólny kanał, aby słyszeli ją
wszyscy. – Tak? – Dlaczego kazał pan opatrzyć Wanga? W głosie olbrzyma nie było agresji, jedynie przemieszane z frustracją niedowierzanie. – Bo go nienawidzę – odparł szczerze i bez namysłu gwardzista. – Ale przecież można było… – Maria odstrzeliła mu praktycznie nogi w kolanach, odstrzeliła mu też jaja – wyjaśnił rzeczowo Czachowski. – Chciałbyś tak żyć? W Sewastopolu wiele nauczyłem się od Wanga… Największą torturą nie są cierpienia ciała, a męczarnie umysłu. No i pomyśl, Wang to chiński potwór. Ucieleśnienie brutalności i mocy chińskiej armii. Symbol. Jeśli zabilibyśmy go, zostałby męczennikiem. A tak… Wyobrażasz sobie konsternację Chińczyków? Zrobili z niego supermana, a my – kalekę. Jest zbyt znany, aby można było ukryć, co się z nim stało. Teraz to już nie jest Wang Rzeźnik, nawet nie Wang Jebaka, to Wang Który-Ma-Przejebane… Gwardzista skrzywił się, kiedy słuchawka zadudniła basowym śmiechem, po chwili do rechotu sierżanta dołączyły głosy innych żołnierzy. Dowcip chwycił. No i byli już niemal u siebie. Wykonali zadanie – na tyle, ile było to możliwe, przeżyli. Nieznośne, wielogodzinne napięcie w końcu z nich opadło, jak znoszone, niepotrzebne już okrycie. – Transporter Mifeng plus dwa – zidentyfikuj się natychmiast! W przeciwnym wypadku otworzymy ogień! – nagle na ogólnym kanale rozległ się nieznany, ostry głos. – Tu sztabskapitan Czachowski – odparł gwardzista. – Grupa… – Natychmiast zatrzymać pojazdy! – przerwał mu bezceremonialnie nieznajomy. – Nic nie widać – mruknął kierowca. – To helikopterony albo stratosy… – Stajemy – polecił Czachowski. Kierowcy bez rozkazu ustawili transportery bokami do siebie, formując ochronny trójkąt.
Kiedy wysiedli, zza wzgórz flankujących wąwóz, w którym ich zatrzymano, wychynęły helikopterony. W formacji bojowej, z działkami wymownie skierowanymi w ich stronę. – Bez głupstw! – rzucił ostrzegawczo Czachowski. – Jakby co, rozwalą nas w parę sekund! W chwilę później wylądowały dwa transportowce, wysadzając kilkudziesięcioosobowy desant. Gwardzista zaklął, rozpoznając znajomą twarz; żandarm z pociągu… – Major Kirył Dobenko – przedstawił się tamten formalnie. Jego ludzie otoczyli transportery. Ku swojemu zdziwieniu Czachowski nie zauważył na twarzy żandarma nawet cienia satysfakcji. – Sztabskapitan Czachowski – zasalutował znużonym gestem gwardzista. – Proszę złożyć broń. – Co robimy? – trącił go łokciem Różycki. Dopiero teraz Czachowski zauważył, że także inni żołnierze z Taganki popatrują na niego pytająco. Żaden z nich nie celował w żandarmów, ale i nikt nie oddał broni. – Zdajemy broń! – rozkazał, oddając pistolet Dobence. – Kapitanie Czachowski, aresztuję pana pod zarzutem niesubordynacji, rażącego naruszenia regulaminu, kradzieży mienia wojskowego, obrazy członka rodziny panującej… A jednak nie darowali mi tego Kabana, pomyślał ponuro Czachowski. Zresztą, teraz to i tak bez znaczenia… Wzdrygnął się mimo woli czując jak ktoś ujmuje go za ramię. Czyżby zamierzali go skuć? No cóż, nic dziwnego, był aresztantem. Ale to tylko żona Jelisiejewa przypadła mu do kolan, z zalaną łzami twarzą ucałowała dłoń. Najwyraźniej doszła już do siebie. Zaskoczony widokiem kobiety major, przerwał na chwilę swoją tyradę. – …samowolnego oddalenia się z miejsca służby, naruszenia granicy państwowej i zbrodni wojennych – dokończył dużo cichszym, jakby niepewnym głosem. – Proszę za mną – dodał
niemal uprzejmie. Gdyby nie było to niemożliwe, gwardzista przysiągłby, że wychwycił w jego spojrzeniu błysk współczucia. Eskortowani przez żandarmów pomaszerowali do helikopteronu transportowego. Stojący tuż przy maszynie żołnierz wymownym gestem nakazał Czachowskiemu wyciągnąć dłonie. A jednak nie obyło się bez kajdanek… III
Czachowski wykonał ostrożnie kilka ćwiczeń, po chwili ustąpił miejsca Różyckiemu. Ich cela łącznie z kącikiem sanitarnym mierzyła kilka sążni kwadratowych. Większość tej powierzchni zajmowały dwie piętrowe prycze. Jak na razie nikogo im nie dokwaterowano, choć w tym samym więzieniu przebywali i inni żołnierze z Małej Taganki. – Nawet nie próbuj – mruknął Czachowski. – Czego? – warknął Różycki. Od momentu aresztowania porucznik był w kiepskim nastroju, a rozmiar celi przyprawiał go o klaustrofobię. Gwardzista podchodził do sytuacji zdecydowanie mniej emocjonalnie: w końcu nie pierwszy raz siedział w więzieniu… – Gwałtownych ruchów. – Bo co?! – Bo za chwilę będziemy mieli na głowie oddział straży więziennej. Tu nie ma kamer, ale rozmieszczone w celi sensory kontrolują najbliższe otoczenie każdego więźnia. To bryła przestrzenna przypominająca w przybliżeniu walec. Wszystko, co dzieje się wewnątrz tej bryły, jest nieustannie rejestrowane. Możesz poruszać rękoma i nogami w ściśle określonym zakresie, usiąść albo się położyć, każdy ruch, który wychodzi poza przewidziany schemat, zostanie uznany za zagrożenie i…
– Rozumiem – burknął Różycki. – Rozumiem… Mam tylko nadzieję, że cała sprawa szybko się wyjaśni. – A to niby jak – zdziwił się Czachowski. – Chińczycy idą w zaparte: twierdzą, że kobiety porwali rebelianci, a dokonana przez nas kradzież sprzętu i atak na chińską bazę mówią same za siebie… – A ten skurwiel Wang?! – Baza, w której przebywał pułkownik Wang, została według nich opanowana przez rebeliantów, a później zaatakowana przez nas. Pan pułkownik nie miał nic wspólnego z torturami czy gwałtami. To my wymordowaliśmy zarówno rebeliantów, jak i uwięziony przez nich personel bazy… – Zeznania żony Jelisiejewa… – zaczął Różycki. – Zeznania żony Jelisiejewa obali każdy adwokat – odparł, wchodząc mu w słowo, Czachowski. – Kobieta była przecież torturowana i wielokrotnie gwałcona, poddano ją też działaniu środków psychotropowych. Cóż dziwnego, że wszystko jej się miesza? – To przypuszczenia? – Nie – westchnął Czachowski. – To nie przypuszczenia. Odcięto mnie rzecz jasna od baz danych, ale nadal mam łączność z Infranetem. Tak piszą. Nikt nie wierzy w naszą wersję… – To jakiś obłęd – wymamrotał Różycki. – Przecież można chyba ustalić, jak było naprawdę? Dane satelitarne, obraz z kamer… Sam „błękitny kret”, którego podłączyliśmy do ich systemu, powinien nam przekazać wszelkie dane z Tacheng! – Najwyraźniej ktoś zatroszczył się, żeby zablokować transmisję – wzruszył ramionami Czachowski. – Więc nic nie można zrobić? – Skąd mam wiedzieć? Pewnie nasze specsłużby robią co mogą – w końcu nie chodzi tylko
o nas, skandal ma wymiar międzynarodowy. Przecież po walkach o Sewastopol oskarżyliśmy Chińczyków i wojska Eurolandu o zbrodnie wojenne. Teraz nasi przyjaciele mają okazję się odegrać… Różycki zaklął z bezsilną wściekłością i uderzył pięścią w pryczę. Niemal natychmiast rozległ się przenikliwy, zawodzący dźwięk, a celę zalało oślepiające światło. Z korytarza dobiegł pospieszny tupot ciężkich butów. – Mówiłem – wycedził, zaciskając powieki Czachowski. – Przecież cię, kurwa, uprzedzałem…
***
W pomieszczeniu panował półmrok, oświetlony był tylko kącik sanitarny. Minęła godzina dwudziesta druga, więzienne komputery wyznaczające pory dnia zarządziły „noc” i na jednej ze ścian zmienił się hologram przedstawiający okno. Stopniowo lazurowe, bezchmurne niebo zaróżowiło się niczym gobelin przetykany nićmi z promieni zachodzącego słońca. Kontury smukłej iglicy górującej nad gmachem petersburskiej admiralicji zamazały się, ucichł uliczny gwar, wreszcie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Światła pojazdów przemieszczających się po ulicach ogarniętego nocą miasta przypominały leniwie toczące się strumienie lawy, gdzieniegdzie jarzyły się laserowe reklamy – Petersburg odpoczywał. Obraz był niemal doskonały, a jednak w oczywisty sposób kłamliwy: poprzez kontrast z rzeczywistością jeszcze bardziej przypominał im o tym, że znajdowali się w więzieniu. Gwardzista słyszał przyspieszony, niespokojny oddech
Różyckiego i szelest poruszanej nerwowymi ruchami pościeli. – Nie możesz spać? – zapytał. – Nie mogę – przyznał młodszy mężczyzna. – Czort wie, dlaczego tak się denerwuję. Jak ludzie to znoszą? Te napierające z każdej strony ściany, to łże-okno, brzęczenie elektroniki… Jak udało ci się wytrzymać? Bo przecież siedziałeś już za „Niepodległą”? – Trzeba myśleć o czymś innym, stworzyć sobie własny świat. – Łatwo powiedzieć… – To nie będzie trwało wiecznie – pocieszył go Czachowski. – Nie jesteśmy w Eurolandzie, w imperium nadal mamy karę śmierci. Jak dawniej mawiano: „Albo starosta, albo kapucyn”… – Dziękuję bardzo, panie kapitanie! Od razu poczułem się lepiej! – Sługa uniżony pana porucznika! Nieoczekiwanie obaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem, napięcie zelżało. – To co mam robić? Przecież nie zasnę – stwierdził Różycki. – Możemy rozmawiać – westchnął gwardzista. – Nigdy się tak nie nagadałem jak w pierdlu. Prędzej czy później – ziewnął – zaśniemy. – W zasadzie to już wcześniej chciałem cię spytać, tylko czasu nie było… – Tak? – Wyjaśniłeś mi, w jaki sposób komputery prognozują to, co może się wydarzyć, ale nie powiedziałeś, skąd się biorą te warianty przyszłości. No i chciałbym wiedzieć, kim są jokerzy? Do tej pory czytałem na ten temat tylko jakieś dziennikarskie brednie. No i nie miałem powodu, żeby się tym interesować. – A, to… – mruknął Czachowski. – Sprawa jest dość prosta, o ile nie zagłębiać się w szczegóły. Oficer wykonał w powietrzu gest przypominający kartkowanie książki – zapewne szukając
czegoś w Infranecie. – Więc? – ponaglił go Różycki. – Chodzi o kwestie dotyczące mechaniki kwantowej, a konkretnie koncepcję wieloświata. Badania te zapoczątkował niejaki Hugh Everett w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym. Wtedy właśnie opublikował swoje prace na łamach „Reviews of Modern Physics”. Choć w zasadzie początki tej teorii sięgają jeszcze końca dziewiętnastego wieku. Przeprowadzono wówczas następujące doświadczenie: promień światła przepuszczono przez dwie blisko rozmieszczone szczeliny. Okazało się, że cząstka „wystrzelona” w kierunku płyty nie musi wybierać przez który otwór ma przejść: przechodzi przez obydwa. Oznacza to, że wszechświat, w którym przeprowadzono ten eksperyment, rozszczepił się w tym momencie na dwie rzeczywistości: w jednej cząsteczka przeszła przez pierwszą szczelinę, w drugiej – przez drugą. Obie wersje mają swojego obserwatora, który widzi cząstkę przechodzącą przez jeden, konkretny otwór i ten właśnie świat jest dla tej osoby „realny”. – No dobrze, ale jakie ma to znaczenie w praktyce? Co nas to obchodzi? – Zgodnie z tą teorią, w każdym momencie może dojść do swoistego podziału rzeczywistości: to, co u nas się nie zdarzyło, może wydarzyć się w innym wymiarze. W innym wszechświecie. Konkludując, każde wydarzenie może mieć nieskończoną liczbę modyfikacji. Komputery po prostu odkrywają potencjalne wariacje. Ot, i wszystko… Oczywiście w praktyce interesujące są tylko punkty zwrotne: wypowiedzieć wojnę czy zawrzeć pokój? Zwalczać dynastie Romanowów czy popierać ją za wszelką cenę? – A więc komputery modelują inne wszechświaty? Te, w których historia potoczyła się w odmienny niż u nas sposób? – Niezupełnie… Niestety, nie jest to takie proste. Problem w tym, że te inne światy rzeczywiście istnieją w taki czy inny sposób. Co prawda można to udowodnić jedynie
matematycznie, ale są jeszcze jokerzy… – To znaczy? – Te wszystkie wszechświaty są w jakiś sposób ze sobą powiązane. Nie, nie pytaj jak, nie jestem fizykiem! Chodzi o to, że jeżeli u nas nie było dajmy na to powstania styczniowego, pozostało ono jedynie w sferze możliwości, to sam fakt, że w sprzyjających okolicznościach mogło ono zaistnieć, powoduje… dysharmonię. Powstaje pewna ilość – bo ja wiem? – nazwijmy to energii. Ta energia musi się w jakiś sposób przejawić i w naszym świecie. I wówczas pojawia się ktoś, kto jest ucieleśnieniem tego, co mogło się zdarzyć, choć w naszym świecie nigdy nie miało miejsca: joker. – To dlatego cię wysłali, żebyś się ze mną spotkał! Imperium chce kontrolować jokerów! – Nie ma innego wyjścia – odparł Czachowski. – Każdy joker jest jak bomba zegarowa – wiadomo, że wybuchnie, sęk tylko w tym kiedy i w jakich okolicznościach. – A ty? Przecież napsułeś ochranie dużo więcej krwi niż ja? – Bycie jokerem oznacza możliwość zrobienia czegoś, co w znaczący sposób wpłynie na rzeczywistość. Potencjalną możliwość – podkreślił gwardzista. – Czasem joker umiera, nie realizując tego potencjału. Nikt nie wie, dlaczego tak się dzieje. A ja – westchnął – jestem OMało-Co-Jokerem. Moje nazwisko, Czachowski, jest ważne w innej rzeczywistości, w „styczniowym” świecie. Dionizy Czachowski brał udział w powstaniu styczniowym, był bliskim współpracownikiem jednego z dyktatorów – Langiewicza. – Co się z nim stało? – A cóż mogło się stać? Walczył i poległ – odpowiedział obojętnie gwardzista. – Jak większość z tych, którzy naprawdę chcieli się bić. – Nie rozumiem? Chyba wszyscy, którzy przystąpili do powstania, chcieli się bić? – Niezupełnie. Wielu chwyciło za broń, ponieważ tak wypadało. Później, przy byle okazji,
dezerterowali. Sam Czachowski zginął, bo opuściła go część oddziału. Otoczony, próbował się przedrzeć na czele kilkunastu zaledwie jeźdźców, jednak został osaczony przez Rosjan i zarąbany szablami, gdyż bronił się do końca. – Wygląda na to, że to powstanie styczniowe niespecjalnie nam wyszło… – Trudno, żeby było inaczej, zgubiło nas to, co zwykle: brak dobrej organizacji, brak jedności, brak kompetentnych przywódców. – A chłopi? Gdyby do powstania przystąpili chłopi? Przecież były takie plany? – Nierealne – ziewnął Czachowski. – Słyszałeś o rabacji? To właśnie wtedy, w tysiąc osiemset czterdziestym szóstym polscy chłopi wystąpili przeciwko naszej szlachcie. Klamka zapadła. Później można było gadać o przeciągnięciu „ludu” na stronę powstania, ale nikt nie traktował tego poważnie. Szlachta nie ufała chłopstwu i obawiała się, że ktoś ponownie może je wykorzystać przeciwko powstaniu. Obciążeni bratobójczymi mordami chłopi także nie palili się do sojuszu ze szlachtą. Wielu wolało władzę zaborców niż wolną Polskę, w której być może przyszłoby im odpowiedzieć za dawne zbrodnie. Także Żydzi nie byli bynajmniej entuzjastami powstania. – A co do tego mieli Żydzi? – spytał ze zdziwieniem Różycki. – Ich stanowisko mogło okazać się ważne dla przebiegu kolejnego zrywu. Na rabację wpłynęło w dość istotny sposób. – A konkretnie? – Wiesz co? Może jutro – zaproponował sennym głosem Czachowski. – Niech będzie jutro. Dobranoc. Odpowiedziało mu nieartykułowane mruknięcie, gwardzista zasnął.
***
Czachowski bez entuzjazmu zanurzył łyżkę w szarej, niezbyt apetycznie pachnącej brei. Zapewne serwowana na śniadanie zupa zawierała wszystkie niezbędne składniki odżywcze i – wbrew pozorom – nie zagrażała niczyjemu zdrowiu, jednak wyglądała jak coś, czym karmiono więźniów w średniowieczu. I z pewnością tak samo smakowała. Różycki również rozbełtał jedynie swoją porcję, zagryzł sucharami. Te były całkiem smaczne, pochodziły ze standardowych, wojskowych racji. – Wykończymy się na takim wikcie – mruknął. – Przyzwyczaisz się – odparł ponuro gwardzista. – Wolałbym nie… – Obawiam się, że nie ma pan wyboru, panie poruczniku – stwierdził z przekąsem Czachowski. – Coś mi się wydaje, że sporo czasu spędzimy w tym apartamencie, na koszt imperatora. – To może wrócimy do naszych Żydów? – zaproponował bez przekonania Różycki. – Odwalcie się, poruczniku. Mam lepszy pomysł. – Mianowicie? – Może zagramy partyjkę? – Niby jakim cudem? Przemyciłeś karty? – Tu się nie da niczego przemycić, ale mam Infranet. – I co z tego? Ja w odróżnieniu od waszej wysokości nie mam. – Możesz się podłączyć do mojego, jeśli usiądziesz tuż obok. Tylko postaraj się za bardzo nie przytulać, bo system zareaguje.
– Myślałem, że do tego potrzebny jest hełm? – Nie, wszyscy żołnierze konwoja są wyposażeni w specjalne wszczepy. W razie nagłej potrzeby musimy mieć możliwość podłączenia się do systemu kumpla, bez tego całego oprzyrządowania. Wyobrażasz sobie ochronę cara w kombinezonach i hełmach bojowych w czasie jakiegoś balu? – A o co zagramy? – zapytał Różycki, sadowiąc się na pryczy gwardzisty. – Bo ja wiem? – O co zazwyczaj grają w pierdlu? – Odpada – oznajmił stanowczo Czachowski. – Nie jest pan w moim guście poruczniku. – Matoł! – mruknął Różycki. – Zaczynamy? – Zaczynamy! I mam pomysł, zagrajmy o suchary. – To jedyna, nadająca się do jedzenia rzecz, jaką nam tu serwują. To będzie ostra gra… Czachowski wyszczerzył zęby w kpiącym uśmiechu. – Pęka pan, poruczniku? – Spokojnie, zobaczymy jeszcze, kto będzie chlipał zupkę… Nagle na korytarzu rozległy się kroki. Oficerowie odruchowo poderwali się i stanęli naprzeciwko drzwi, najwyraźniej coś się działo. Coś niezwykłego – każda cela znajdowała się w kompletnej izolacji akustycznej. Jedynymi, słyszalnymi w wiezieniu odgłosami była cicho brzęcząca elektronika, chyba, że ktoś zażyczył sobie dźwięków z „zewnątrz”, generowanych razem z hologramem okna. Jednak mało kto chciał słuchać w nieskończoność szumu morskich fal czy śpiewu skowronka. Głos, który usłyszeli, zdecydowanie nie przypominał melodyjnych, ptasich treli. Przechodząca korytarzem kobieta niemiłosiernie fałszowała:
Wzbielienias’ ot złogo nrawa, Wzbuntowałasia Warszawa Priudariła w nabat, Sobrała połki sołdat!
– Co to do cholery?! – wymamrotał zdumiony Różycki.
Kak pro eto swiedał car’, Prawosławnyj gosudar’ Nie pugnuł jejo słowami, Niet, powioł on lisz browiami!
– To piosenka z czasów „polskiej kampanii” z tysiąc osiemset trzydziestego roku, z okresu powstania listopadowego – odparł niemniej zaskoczony gwardzista.
Nakoniec nam wstrietiłsia Lach, I razbit był nami w prach!
– Nie, tego już za wiele – warknął rozwścieczony Różycki. – Ja im zaraz… – Czekaj! – powstrzymał go Czachowski. – Chyba się domyślam, o co chodzi. – Mianowicie? I skąd znasz tę… przyśpiewkę? – Wujek ma zwyczaj mnie nią dręczyć. – Jaki do diabła wujek?! I dlaczego to tolerujesz? – A co ja mogę zrobić człowiekowi, który zmieniał mi pieluchy?
– Jak Polak może śpiewać coś takiego? „Rozwścieczona i nieprawa, zbuntowała się Warszawa”? Też coś! – Kiedy to nie Polak… – Nie rozumiem? Masz wujka Rosjanina? – To przyszywany wujek i długa historia. – Mamy czas. Mamy bardzo dużo czasu – wyraźnie zainteresowany Różycki usiadł z powrotem na pryczy. – Wspominałem ci o nim, kiedy mówiliśmy o „Niepodległej”. Wyciągnął mnie z więzienia, może nawet uratował życie. – Przecież generał Ostaniewicz jest Polakiem? – Generał Ostaniewicz jest zastępcą dowódcy wojskowego kontrwywiadu. Dowódcą jest generał Mierkułow. – Mierkułow? Myślałem, że chodzi ci o Ostaniewicza. Jakim cudem książę Mierkułow zmieniał ci pieluchy? Przecież on jest spokrewniony z rodziną carską! – Zaraz tam spokrewniony… Jeśli już, jest to bardzo dalekie pokrewieństwo. – A wracając do mojego pytania? – Mój ojciec zginął, kiedy miałem dwa lata. Służył na pancerniku „Graf Samojłow”. Razem z Mierkułowem. Obaj skończyli też korpus gardemarinów, w tym samym roku. To chyba nie była zbyt bliska znajomość, ale przed śmiercią ojciec prosił go, żeby zatroszczył się o nas… – Taa… „Graf Samojłow”, pamiętam – mruknął Różycki. – Ale wiesz co? Od troski o rodzinę poległego kolegi do zmieniania pieluch jego dzieciakowi daleka droga. – Moja matka – wymamrotał niechętnie Czachowski. – Co twoja matka? – Wujek Boria jest w niej zakochany…
– To dlatego książę uchodzi za zatwardziałego kawalera! Przecież proponowano mu mariaże… – Nie chcę nawet o tym myśleć, a już z pewnością rozmawiać! – przerwał mu zdecydowanie gwardzista. Różycki wpatrywał się w niego z niedowierzaniem w oczach. – Ale… – zaczął niepewnie. – Czego jeszcze?! – No… przecież ty go lubisz? – Biorąc pod uwagę, co dla mnie zrobił, nie ma w tym chyba niczego dziwnego? – Nie, wtedy byłbyś mu tylko wdzięczny. A ty naprawdę go lubisz i szanujesz. – O co ci do diabła chodzi? – Gdyby był człowiekiem honoru, dawno oświadczyłby się twojej matce… – Zdaje pan sobie sprawę poruczniku, że nie dam panu po mordzie tylko ze względu na nasze specyficzne położenie? – wycedził Czachowski. – A jakże! – odparł bynajmniej niespeszony Różycki. Przez chwilę w celi panowało milczenie: obaj oficerowie wiedzieli świetnie, że gwardzista blefuje. W armii dość rygorystycznie podchodzono do spraw honorowych, kwestie te regulował wydany jeszcze w tysiąc dziewięćset jedenastym roku kodeks pojedynkowy, jednak towarzyszom broni pozwalano na wiele, traktując ich niemal jak członków własnej rodziny. Żaden oficer nie wyzwałby kogoś, kto walczył u jego boku. – No dobrze! – warknął Czachowski. – Zaspokoję pańską chorobliwą ciekawość, poruczniku. Wujek Boria oświadczał się mojej matce przynajmniej trzykrotnie, tyle, że ona za każdym razem odrzucała tę propozycję. – Ale dlaczego?! Przecież zostałaby księżną!
– Naprawdę nie rozumiesz, matole? – Naprawdę! – On jest jednym z najwyższych dygnitarzy imperium i możliwość – niechby i hipotetyczna – że się ożeni, daje mu ogromne możliwości. Wystarczy, że wyrazi uprzejme zainteresowanie jakąś damulką, a jej rodzina wychodzi ze skóry, żeby mu się przypodobać. Wyobrażasz sobie, jak to można wykorzystywać na jego stanowisku? Małżeństwo z moją matką radykalnie zmieniłoby tę sytuację. – Jeśli jednak jest gotów to zrobić, to nie widzę problemu. – Za to moja matka widzi. I nigdy nie dopuści, aby zrobił coś, co mogłoby by być dla niego niekorzystne. – Romantyczne – stwierdził Różycki. – Och, zamknij się wreszcie! Wracamy do gry? – Niech będzie.
***
Miała wyrazistą twarz o mocno zaznaczonych kościach policzkowych, zielone, lekko skośne oczy wpatrywały się w nich nieustępliwie. Dziennikarka. Jej głos zdecydowanie lepiej brzmiał, gdy mówiła niż śpiewała, elegancki kostium ukrywał drobne, wysportowane ciało. Ciemne, niemal granatowe włosy splotła w warkocz. Nie była pięknością: zbyt wydatne wargi psuły owal twarzy, a jednak było w niej coś, co – po raz pierwszy od dłuższego czasu – poruszyło Czachowskiego.
– Jeśli przyjmiecie moją propozycję, będziecie mieli okazję przedstawić swoją wersję wydarzeń – powtórzyła po raz nie wiadomo który. – Dziennikarka z Eurolandu – skrzywił się Różycki, jakby przełknął coś wyjątkowo paskudnego. – Mamy zaufać dziennikarce z Eurolandu?! – Owszem, jestem dziennikarką z Eurolandu. Niezależną dziennikarką – podkreśliła. – Pański kolega – wskazała ruchem głowy Czachowskiego – może to potwierdzić. O ile wiem, nadal ma połączenie z Infranetem. Gwardzista uśmiechnął się bez słowa: właśnie surfował po Infranecie w poszukiwaniu wszelkich informacji na temat Genevieve Navarry. – Musimy się zastanowić – powiedział wreszcie Różycki, reagując na uspakajający gest towarzysza. – Rozumie pani, to poważna decyzja. – Oczywiście. Kobieta odpowiedziała uśmiechem, który nie sięgnął jej oczu. Te nadal pozostawały chłodne. – Moja propozycja jest aktualna do jutra, do godziny dwunastej. Jeśli nie zdecydujecie się do tego czasu… – wzruszyła ramionami. Obaj oficerowie wstali żegnając ją lekkim ukłonem. – Konwój! – zawołała dziennikarka. W jej głosie nie było nawet cienia wahania, dało się zauważyć, że to nie pierwsze więzienie jakie odwiedza. I z pewnością nie pierwsi aresztanci, z którymi chce przeprowadzić wywiad. – Co o tym myślisz? – spytał Różycki, kiedy odprowadzono ich do celi. – Chyba nie mamy wyjścia – odburknął Czachowski, wyciągnąwszy się na pryczy. – W końcu wujek Boria za nią poręczył. – Co to znaczy „poręczył”? Dostałeś jakąś wiadomość?
– Nie dostałem żadnej wiadomości – odparł z lekkim zniecierpliwieniem gwardzista. – Ale przecież nie przypadkiem usłyszeliśmy, jak nasza ślicznotka śpiewa akurat tę piosenkę. Musiał przysłać ją generał Mierkułow, nie ma innego wytłumaczenia. – Załóżmy, że zgodzimy się na wywiad. Co to nam da? Przecież cokolwiek byśmy jej nie powiedzieli, i tak nie zmieni to naszej sytuacji. Wyśmieją nas i tyle. – Ona pisała o zbrodniach wojennych wojsk Eurolandu. Rzeczywiście uchodzi za niezależną. Pamiętaj, że nawet gdyby jakimś cudem udało się ustalić, co naprawdę stało się w Małej Tagance i w czasie naszej… wyprawy, pozostaje jeszcze opinia publiczna, która o tym, co o nas napisano, tak łatwo nie zapomni. Jesteśmy, cytuję: „wyrodkami”, „zbrodniarzami”, „osobnikami niegodnymi miana żołnierza”, „bestiami w ludzkim ciele”, „bezlitosnymi mordercami”, „sfrustrowanymi impotentami” i „maniakami seksualnymi”. A weź pod uwagę, że opuściłem określenia niecenzuralne. Niemal wszyscy, którzy wypowiadają się na nasz temat, są „wstrząśnięci” i „oburzeni”, a nasi rodacy „wstydzą się, że są Polakami”. – Głupie skurwysyny – wysyczał przez zęby Różycki. – Wujek Boria to niezły cwaniak – kontynuował Czachowski. – Myślę, że on coś szykuje, a ten wywiad jest częścią jego planu. – Jakiego do licha planu?! I co on może zrobić w sytuacji, kiedy wszystkie zapisy przepadły chuj wie gdzie?! – Nie mam zielonego pojęcia – przyznał Czachowski. – Tylko wiesz co? Nazwisko „Mierkułow”, podobnie jak moje, także ma odniesienie do „styczniowej” rzeczywistości. Trudno powiedzieć, czy taka korelacja ma jakiekolwiek znaczenie, ale część naukowców twierdzi, że i owszem, że stanowi przejaw pewnych możliwości. – Jakich znowu możliwości? – W „styczniowym” świecie też istniał generał Mierkułow. Był wysokim rangą
funkcjonariuszem komunistycznej policji politycznej. I strasznym skurwysynem… Teoria, o której wspomniałem, zakłada, że cechy charakteru takiego alter ego z tej innej rzeczywistości mogą oddziaływać na jego odpowiednik żyjący w naszym świecie. W specyficznych okolicznościach i ograniczonym zakresie. – To ma mnie pocieszyć?! – A jakże, panie poruczniku! A jakże! Bo ci, którzy spowodowali zniknięcie danych, przez co jesteśmy teraz oskarżeni o zbrodnie wojenne, nie przewidzieli jednego – nie przyszło im do głowy, że w sprawę będzie zamieszany ktoś, czyich możliwości zupełnie nie znają. Och, oni na pewno wszystko wiedzą na temat moich związków z generałem Mierkułowem. Z generałem Borysem Mierkułowem: dowódcą kontrwywiadu wojskowego Jego Wysokości imperatora Michała II, księciem i gentlemanem. Pewnie czekają, żeby wujek Boria zaczął protestować, zaapelował do cara, wystąpił publicznie w naszej obronie i również publicznie się skompromitował. Być może celem tej afery ma być właśnie wujek, a nie my. Możliwe, że ktoś chce go odsunąć od władzy. Ale w ich pułapkę wpadł nie tylko generał Borys Mierkułow, znalazł się w niej także naczelnik Głównego Zarządu Bezpieczeństwa Państwowego NKWD, Wsiewołod Nikołajewicz Mierkułow. Bezwzględny morderca, bezlitosny gracz polityczny, ktoś dla kogo słowo „sumienie” jest tylko hasłem w słowniku. Człowiek, przy którym Wang Rzeźnik to zasmarkany przedszkolak. Jednym słowem w zagrodzie przewidzianej dla owiec pojawił się wilk. Wilk z baaardzo ostrymi kłami… – Wiec myślisz, że alter ego generała Mierkułowa wpłynie na niego w jakiś sposób? – Myślę, że już wpłynęło. Do wyzwolenia tej drugiej osobowości potrzebny jest jakiś wstrząs. Coś niezwyczajnego. Myślę, że to, co się teraz dzieje, w zupełności wystarczy… Nie sądzę, żeby wujek stał się nagle zbrodniarzem na miarę tamtego Mierkułowa, ale z pewnością nabierze innej perspektywy, pomyśli o takich rzeczach, jakie wcześniej nie przyszłyby mu
nawet do głowy. – Więc trzeba… – …wykorzystać naszą drogą Genevieve – dokończył Czachowski. – Zgłaszam się na ochotnika! – zawołał Różycki. – Do czego na litość boską? – Do tego wykorzystywania… – Matoł – stwierdził z westchnieniem gwardzista. – Normalny matoł.
***
Genevieve Navarra założyła nogę na nogę, eksponując zgrabną kostkę i idealnie wykrojoną łydkę. Tym razem miała na sobie krótką spódniczkę i białą, wydekoltowaną bluzkę. Kosztowne, wykonane z holowłókien pończochy bezustannie zmieniały wygląd, to okrywając jej nogi czernią w odcieniu wiosennej nocy, to ukazując jasną, niczym nieprzesłoniętą skórę. W pomieszczeniu czuć było egzotyczne perfumy przemieszane z niemal nieuchwytnym zapachem kobiety. Jeden ze wszczepów Czachowskiego, uaktywniony przyspieszonym tętnem mężczyzny wszedł w tryb bojowy i zaczął na bieżąco identyfikować zapachy: czarna porzeczka, magnolia, róża, białe piżmo, cedr, feromony… – Który z was zacznie? – zapytała. – Oczywiście gospodin sztabskapitan – odparł z kpiącym uśmiechem Różycki. Porucznik wyprosił u więziennej administracji dostęp do Infranetu i, jak wskazywały mimowolne ruchy jego oczu, zajęty był przeglądaniem najnowszych wiadomości.
Czachowski wzruszył ramionami i w suchy, beznamiętny sposób opisał wyprawę do Tacheng. – Czytał pan Cezara? – odezwała się po zakończeniu relacji, nie wiedzieć czemu zirytowana dziennikarka. – Jakiego Cezara? – Juliusza! – Czytałem – wymamrotał zdezorientowany gwardzista. – To widać! Tylko że ja wolałabym coś więcej poza: Veni, vidi, vici! – W naszym wypadku trudno mówić o zwycięstwie – zauważył zimno Czachowski. – Przecież uratowaliście tę kobietę? No i zraniliście Wanga. Uśmiech Czachowskiego przypominał ślad po cięciu brzytwą: większość mediów przedstawiała pułkownika Wanga jako ofiarę bestialstwa „bandy Czachowskiego”, jak zaczęto nazywać żołnierzy z Małej Taganki. Wszelkie wcześniejsze oskarżenia pod adresem Wanga Rzeźnika przestały się liczyć. – Istotnie – potwierdził dwuznacznym tonem. – Potrzebne mi uzupełnienie tej relacji – stwierdziła w zamyśleniu Genevieve. – Obszerne uzupełnienie. – Jestem do pani dyspozycji – zapewnił z szarmanckim ukłonem Różycki. – A żołnierze? Chciałam z nimi porozmawiać, ale odżegnują się od wszelkich kontaktów z prasą. Czy mógłby pan, poruczniku?… – To już leży w gestii kapitana Czachowskiego – odparł stanowczo oficer. – Panie kapitanie? – Jeśli pani chce, mogę z nimi pomówić – obiecał gwardzista. – Jednak trudno mi zagwarantować, że odpowiedzą na wszystkie pytania.
– Myślę, że pańskie wstawiennictwo w zupełności mi wystarczy – powiedziała szybko dziennikarka. – Czy moglibyśmy to załatwić od ręki? – Skąd taki pośpiech? – A po co zwlekać? – zripostowała Genevieve. – No dobrze – z udanym ociąganiem zgodził się gwardzista. W rzeczywistości od wczoraj zastanawiał się gorączkowo, jak nawiązać kontakt z pozostałymi żołnierzami, którzy wzięli udział w rajdzie na Tacheng. Jeżeli wywiad, który miała z nimi przeprowadzić pani Navarra, był inicjatywą generała Mierkułowa, trzeba było uprzedzić o tym żołnierzy, poinformować ich, że sprawy zaczynają iść w lepszym kierunku. Gdyby któryś się załamał i publicznie pokajał za niepopełnione grzechy, mogło to zagrozić planowi generała. O ile ten w ogóle miał jakiś plan… Czachowski nie dopuszczał do siebie myśli, że może być inaczej. Stawka była zbyt wysoka – medialny szum i podjęte przez Chińczyków działania sprawiły, że groziły im długoletnie wyroki, a może nawet kara śmierci. Ba! Żeby chodziło tylko o to. Jeżeli nie oczyszczą się z zarzutów, staną przed plutonem egzekucyjnym pozbawieni wojskowych stopni, odznaczeń, z zerwanymi publicznie epoletami… I umrą jak bandyci. – To co? Idziemy? – ponagliła dziennikarka. – Chodźmy – westchnął Czachowski.
***
Obwieszone elektronicznymi tablicami ściany pomieszczenia świadczyły o tym, że jest to
świetlica. Artykuły i puszczane na okrągło vidy namawiały do współpracy z więzienną administracją i przedstawiały dobrodziejstwa resocjalizacji. Jednak nie wydawało się, aby ktokolwiek ze zgromadzonych był zainteresowany tematem. Żołnierze z Małej Taganki wpatrywali się w Czachowskiego. Siedząc. – Kondratiew – odezwał się nieobecnym głosem kapitan. Dopiero po chwili olbrzymi sierżant zorientował się, o co chodzi. – Smirno! – krzyknął, podrywając się z przyśrubowanego do podłogi krzesła. Czachowski surowym wzrokiem prześlizgnął się po szeregu zastygłych w postawie zasadniczej żołnierzy. Najwyraźniej przymusowe odosobnienie wywierało na niektórych destrukcyjny wpływ: urwane guziki, nieogolone twarze, rozpięte swobodnie kołnierzyki mundurów… – Mamy niewiele czasu – powiedział szorstko gwardzista. – Za dwa tygodnie zaczyna się nasz proces. Jeśli sytuacja się nie zmieni, nie zmieni radykalnie – zaznaczył – zostaniemy skazani. Dzisiaj odwiedzi was dziennikarka, udzielicie jej wywiadu. Pani Navarra jest tu z polecenia kogoś godnego zaufania. To, co napisze, jest początkiem… – zawahał się – planu, który ma na celu wyciągnięcie nas z tego gówna. – Niby dlaczego mamy w to wierzyć? – burknął jeden z żołnierzy. – Skąd… Nie dokończył, Czachowski wbił mu pięść w brzuch, poprawił podbródkowym. – O ile mi wiadomo, żołnierz, który chce coś powiedzieć w obecności dowódcy, musi najpierw spytać o pozwolenie – zauważył szorstko. – Gospodin sztabskapitan, razrieszitie obratitsia! – wyskandował tamten jak na placu musztry. Atmosfera w pomieszczeniu wyraźnie się zmieniła. Nie chodziło o sposób, w jaki zareagował gwardzista – oficerowie nieraz wymuszali posłuszeństwo siłą; armia, szczególnie
w warunkach frontowych, nigdy nie jest wzorem dyscypliny. Jednak coś takiego mógł zrobić tylko dowódca, ktoś, kto miał prawo rozkazywać, ale i czuł się odpowiedzialny za podległych mu żołnierzy. Uczestnicy rajdu na Tacheng zrozumieli, że nie pozostawiono ich samym sobie. – Mówcie! – zezwolił Czachowski. – Dlaczego… Dlaczego ktoś w ogóle interesuje się naszym losem? Bo z tego, co wiemy, wynika, że wyrok już wydano… – Z wielu względów – odparł wymijająco gwardzista. – Nie ma sensu teraz tego omawiać. Ruchem głowy wskazał otaczające ich ściany. Na twarzy żołnierza odmalowało się zrozumienie. Było więcej niż pewne, że sala jest monitorowana. – Tymczasem – kontynuował – doprowadzicie się do porządku. – Tłuszcza, dla której nasz proces jest rozrywką, chce zobaczyć zarośnięte mordy i pomięte, brudne mundury. Jednak nie damy im tej przyjemności, prawda? Ludzie, oglądający wywiad, zobaczą żołnierzy Jego Imperatorskiej Wysokości. Ubranych zgodnie z regulaminem. Sierżancie – zwrócił się ponownie do Kondratiewa. – Dopilnujecie tego osobiście. – Tak toczno! – Konwój! – zawołał Czachowski. Tym razem na korytarzu czekał na niego sam major Dobenko. Żandarm niecierpliwym gestem odprawił strażników i osobiście eskortował gwardzistę. – Jutro będziecie mieli kolejną wizytę – szepnął, kiedy zostali sami. – Pani Navarra? – Nie, ataman Prochorow – odparł zwięźle major. – Prochorow, Prochorow… – zmarszczył brwi Czachowski. – Coś mi to mówi… – To ojciec Marii Aleksandrowny. I żony pułkownika Skopenki. Gwardzista z trudem przełknął ślinę: odwiedziny człowieka, którego bliskich nie zdołał
uratować, nie napawały go optymizmem. Pomijając wszystko inne, ataman był nie tylko dowódcą, ale i generał-gubernatorem prowincji. Jako jeden z nielicznych urzędników odpowiadał tylko przed carem. Ktoś taki mógł być potężnym wrogiem… – Dlaczego mnie pan uprzedził? – spytał. – A dlaczego nie? – Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz, raczej nie wzbudziłem pana sympatii… – Jest pan arogantem i ogólnie rzecz biorąc wrzodem na dupie – odparł zmęczonym tonem żandarm. – Gdyby to ode mnie zależało, spędziłby pan najbliższy miesiąc w garnizonowym pierdlu, przechodząc intensywny kurs z zakresu praktycznego stosowania przepisów ubiorczych. Jednak nie zasłużył pan na to, co pana spotkało. Nikt z was nie zasłużył – dodał ciszej. – Nie wierzy pan w oficjalną wersję? – Byłem na miejscu, kiedy wróciliście z tej waszej małej wycieczki – przypomniał Dobenko. – Nie, nie wierzę. Nie wiem, czy to pana pocieszy, kapitanie, ale w wojsku mało kto w nią wierzy. Nie wyczyta pan tego w Infranecie, bo żołnierze dostali stanowczy zakaz komentowania sprawy, ale tak to właśnie wygląda. Znienacka Czachowski poczuł, jak opada z niego wielotygodniowe napięcie, ulga była tak nagła, że musiał oprzeć się o ścianę. Jeśli swoi im ufali, nie wszystko jeszcze stracone. – Co panu jest? – odezwał się zaniepokojony żandarm. – Wezwać lekarza? – Wszystko w porządku – wymamrotał Czachowski. – Po prostu myślałem, że armia dołączyła do tej hołoty, która domaga się naszych głów. – Nie dołączyła – zapewnił go Dobenko.
Skręcili w korytarz prowadzący do pokoju widzeń. – Pani Navarra ma kilka dodatkowych pytań – poinformował go żandarm. – I jeszcze jedno, to pomieszczenie do spotkań bezdozorowych nie jest w żaden sposób monitorowane. Czachowski skinieniem głowy podziękował za informację i otworzył drzwi. Genevieve Navarra siedziała przy stole, w tej samej pozie co poprzednio. Była sama, najwyraźniej Różyckiego odprowadzono już do celi. Gwardzista bez słowa zajął miejsce naprzeciwko kobiety. – I jak, porozmawiał pan ze swoimi żołnierzami? – Udzielą pani wywiadu – oznajmił krótko oficer. Oparł łokcie na stole i znużonym gestem rozmasował skronie. – Coś pan przede mną ukrywa – stwierdziła, mierząc go taksującym wzrokiem dziennikarka. – To nie dotyczy pani – odparł wymijająco gwardzista. – Położyłam na szali swoją karierę – warknęła Genevieve. – Zasługuję chyba na odrobinę zaufania! Czachowski przez dłuższą chwilę wpatrywał się w blat, wreszcie wzruszył ramionami. – Poręczyłem za panią – powiedział. – No i co z tego? Przecież miał pan to zrobić? – Nie tak, nie do tego stopnia. Zapewniłem ich, że jest pani po naszej stronie. Teraz odpowiedzą na wszystkie pani pytania, ale… – Tak? – Jeśli okaże się, że źle zinterpretowałem pewne… sygnały, a pani jest po swojej własnej, nie po naszej stronie, przyjdzie mi drogo zapłacić za ten błąd. – Nie rozumiem? – Zabiją mnie – wyjaśnił spokojnie Czachowski. – Nieważne, czy zostanę w więzieniu, czy
wrócę do służby, oficer, który oszuka swoich ludzi, długo nie pożyje. – Nie prosiłam pana o to! – Przecież mówię, że pani to nie dotyczy. Zrobiłem to z własnej inicjatywy. – Dlaczego? – Żebym ja to wiedział… Chyba wszyscy zaczynamy tu powoli wariować – mruknął. Przez moment Genevieve wyglądała na zmieszaną, jednak w jej oczach szybko pojawił się błysk wyrachowania. – Nigdy nie miałam w ręku niczyjego życia – stwierdziła z namysłem. – To przereklamowane odczucie – odburknął niegrzecznie Czachowski. – Podoba mi się! – Większości generałów także. – Nikt nigdy nie porównywał mnie z generałami. Czuję się przytłoczona pańskim uznaniem. – Niesłusznie, większość z nich to idioci, którzy nie trafiliby do kibla bez psa przewodnika. Zmarszczyła gniewnie brwi, ale po chwili kąciki jej ust zadrgały w powstrzymywanym uśmiechu. – Pańscy przełożeni orientują się, jak ciepłymi uczuciami ich pan darzy? – Niektórzy, ci bardziej bystrzy. Tym razem zachichotała otwarcie, podeszła i stanęła tuż obok Czachowskiego. – O tym także możemy porozmawiać – zaproponowała od niechcenia. – Może innym razem – odparł, odwracając głowę. – Boi się mnie pan, kapitanie? – spytała uwodzicielskim tonem. – Chyba pomyliła pani pokój do widzeń bezdozorowych z pomieszczeniem do spotkań intymnych – skomentował chłodno Czachowski. – A gdyby nawet? Przeszkadzałoby to panu?
– Skąd! To właśnie podziwiam u kobiet z Eurolandu. – Nie bardzo rozumiem? – No wie pani, tę niewzruszoną wiarę, że wszyscy ich pożądają. Konwój! – zawołał. Wyszedł, starając się nie patrzeć na dziennikarkę. Pomyliliście się w wyborze kariery, gospodin sztabskapitan, pomyślał. Wasze miejsce jest w dyplomacji…
***
Różycki leżał w milczeniu, napawając się świeżo uzyskanym dostępem do Infranetu. Czachowskiemu to odpowiadało, nie miał ochoty na rozmowę. Oficer po raz dziesiąty, a może dwudziesty analizował swoje spotkanie z Genevieve Navarrą. I po raz kolejny utwierdzał się w przekonaniu, że jest idiotą. Zaklął pod nosem z bezsilną złością – obrażając dziennikarkę, ryzykował nie tylko swoim losem. – Czego tam? – mruknął Różycki. – Odwal się! – odburknął gwardzista. – Nie mogę się skupić, bo rzucasz się jak szczupak na lodzie! Czyżby słodka Genevieve odmówiła ci swoich łask? Spodziewałem się, że będziesz bardziej… zrelaksowany. – Zrelaksowany? A to dlaczego na litość boską?! – Mogłeś dłużej niż ja patrzeć na śliczne nóżki Genevieve. – Nie byłem zainteresowany! Różycki usiadł na pryczy zaalarmowany tonem przyjaciela. – Naprawdę? W takim razie muszę koniecznie odwiedzić okulistę: wcześniej miałem
wrażenie, że się ślinisz… Odpowiedziało mu milczenie. – Czachowski! – odezwał się zaniepokojonym tonem porucznik. – Coś ty narobił? – Można powiedzieć, że odrzuciłem jej awanse… – Źle się czujesz? A może przeszedłeś na drugą stronę barykady? Jeśli tak, to prosiłbym, kapitanie, żeby trzymał się pan z daleka od mojej pryczy. Cenię sobie swoją… cnotę. – Pewnie nawet nie umiałbyś przeliterować słowa „cnota” – parsknął pogardliwie Czachowski. – Nie, nie jestem przekonany, że dałbym radę. Naprawdę pokłóciłeś się z Genevieve? – Naprawdę. – Kretyn! – Być może ma pan rację poruczniku. Lepiej będzie, jak osobiście zajmiesz się kontaktami z Genevieve. – Tak toczno, gospodin sztabskapitan! – zawołał z entuzjazmem Różycki. – Zawaliłem sprawę – przyznał po chwili Czachowski. – Nie sądzę. Myślę, że nasza Genevieve zapomniała już o tym żałosnym incydencie z twoim udziałem. Teraz pewnie kokietuje majora Dobenkę. – Oby. – Tak czy owak, jutro wszystko naprawię. – A to w jaki sposób? – Cóż, żadna kobieta nie potrafi mi się oprzeć – poinformował z udaną skromnością Różycki. – Staram się tego nie nadużywać, ale teraz nie mam wyjścia, będę musiał wykorzystać swój zwierzęcy magnetyzm… Czachowski rzucił w niego poduszką – metodą prób i błędów stwierdzili, że to jedyny
rodzaj przemocy tolerowany przez więzienne skanery. – Może pójdziemy spać? – zaproponował. – Dobry pomysł, jutro muszę być w formie, Genevieve wygląda na wymagającą… – Dobranoc, matołku. – Dobroj noczi.
***
Czachowski leżał na wznak, wpatrując się tępo w sufit. Popękana, łuszcząca się farba przypominała mapę jakiejś odległej, obcej planety. Jego wzrok ślizgał się po siatce wyimaginowanych kanałów, umysł trwał w wygodnym odrętwieniu. Kapitan już dawno nauczył się, że największym problemem w wiezieniu jest czas. Wyobrażał go sobie jako pokracznego, wyszczerzonego w szyderczym uśmiechu bożka, mielącego w potężnych szczękach kawałki godzin, strzępy minut, podobne okruchom sekundy. Z przeraźliwą, przyprawiającą o szaleństwo powolnością. Czas… Stare, pierwotne bóstwo o żabim pysku: okrutne, obce, nienasycone. Przedłużające w nieskończoność ludzką niedolę, łykające chwile szczęścia z łapczywością polującej na owady ropuchy. Wieczne i niewzruszone w przemijającym świecie, równie obojętne wobec losu władców, co żebraków. I ich dziecięcej chełpliwości. „Hammurabi, pan godny berła i korony, który zmusił do posłuszeństwa cztery strony świata”. Jeden z tych, co przeżyli i odeszli, zostawiając po sobie wyryte w kamieniu buńczuczne słowa. Jeden z wielu władców wydobytych przypadkiem z mroku zapomnienia. Jakie znaczenie mają ludzkie czyny, decyzje, dylematy moralne? Kto będzie o nich pamiętał
za tysiąc lat? Kto o nich pomyśli za dziesięć mileniów? Kogo będzie wówczas obchodziło, co zrobił sztabskapitan Czachowski? Wszystko, czego dokonał, będzie wówczas można podsumować starą, etruska formułą: „Przeżył i odszedł”… Ciche przekleństwo wyrwało Czachowskiego z transu. Różycki klął pod nosem, wykonując w powietrzu zamaszyste gesty. – Mówiłem ci, żebyś nie czytał tego, co o nas piszą – odezwał się gwardzista. – Strata czasu i nerwów. – Nie czytam – odburknął tamten. – Przeglądam źródła na temat rabacji. Wygląda, że Żydzi nieźle skorzystali na całym zamieszaniu. – Część z nich na pewno – zgodził się gwardzista. – Część?! Niejaki Franciszek Ksawery Prek, znany malarz, literat i społecznik, wspomina w swoich pamiętnikach, że Żydzi namawiali chłopów do napadów, a Kadłubowska w „Dzienniku z lat 1856–1860” skarży się, że majątek rodzinny przeszedł w ręce chłopów i Żydów, którzy kupowali zrabowane rzeczy za bezcen. – Trudno wrzucać wszystkich Żydów do jednego worka – zauważył spokojnie Czachowski. – Przecież oni nawet uczestniczyli w napadach na dwory szlacheckie! – gorączkował się Różycki. – Prek wspomina, że niejaki Woynarowski, broniąc swojego domu: „czterech chłopów trupem położył, a Żyda mocno postrzelił”. Co ciekawe, polscy chłopi, masakrujący na potęgę szlachtę, nie zabijali Żydów, którzy przecież często byli ich wierzycielami. Ważna jest też kwestia: kto skorzystał finansowo na rabacji? Bo przecież zrabowane przez chłopów rzeczy sprzedawano później za bezcen właśnie Żydom! Gwardzista westchnął ciężko: tylko tego brakowało, żeby Różycki przeniósł swoją niechęć z Rosjan na Żydów. Na efekty zapewne nie przyszłoby długo czekać… – Przeczytałeś całe pamiętniki Preka czy tylko wyjątki? – spytał po chwili milczenia.
– Wyjątki! – warknął Różycki. – I co z tego? Uważasz, że zostały sfałszowane? – Sfałszowane? Nie, zbyt łatwo to sprawdzić. Tylko że celowo wybrano te a nie inne fragmenty… Na pewno postawa Żydów wpłynęła na przebieg rabacji. Trzeba pamiętać, że chłopskie „czerniawy” niszczące szlacheckie dwory były nieustannie pojone wódką… a ta nie była wówczas tania. Ktoś za nią płacił. Nie ulega też wątpliwości, że Żydzi skupowali zrabowane dobro, a nawet brali udział w napadach. Tylko wiesz co? Nie wszyscy. Ten sam Prek pisze dalej o leśniczym bestialsko pobitym przez chłopów i uratowanym przez nikogo innego jak żydowskiego szynkarza, który cytuję: „wódką, prośbami chłopów zmiękczył i uprosił, aby go oszczędzili”. Inny Żyd, wraz z osiadłym we wsi Cyganem, próbował – prawda, że bezskutecznie – ocalić schwytanego przez chłopów Wiktora Bogusza. A pewien rabin w tarnowskim cyrkule rzucił klątwę na Żydów, którzy kupiliby cokolwiek ze zrabowanych rzeczy. – I co z tą klątwą? – zainteresował się Różycki. – A co miało być? – wzruszył ramionami gwardzista. – Austriackiemu rządowi zależało na fizycznym i materialnym wyniszczeniu szlachty, więc klątwę zniesiono, a rabinowi zagrożono karą. – Przecież sam mówiłeś, że Żydzi… – Mówiłem tylko, że organizatorzy powstania styczniowego powinni byli w swoich planach uwzględnić również stanowisko Żydów – przerwał mu Czachowski. – Przykład powstania krakowskiego tego najlepiej dowodzi. Mówiłem też, że ich postawa miała wpływ na przebieg rabacji. Zresztą, na rabunkach skorzystali wówczas nie tylko Żydzi, zyskali też austriaccy urzędnicy, z Breinlem na czele. To oni w końcu podejmowali kluczowe decyzje. Zrozum mnie dobrze, nie usprawiedliwiam Żydów, którzy wspierali „czerniawy”, przez co de facto stanęli przeciwko powstaniu krakowskiemu. Jednak uogólnianie to pierwsza oznaka krętactwa.
Czytałem już prace, w których na podstawie postępków kilku osób oskarżano całe grupy społeczne, a nawet nacje. Takie podejście więcej mówi o autorach tych opracowań, niż o postawionej pod pręgierzem grupie. Trzeba też pamiętać, że gdyby nie wielowiekowa, zapiekła nienawiść między dworem a wsią, rabacji by nie było. Niezależnie od postawy Breinla, Austriaków czy części Żydów. – Nasza szlachta naprawdę była tak okrutna dla chłopów? Bo w niektórych opracowaniach Szela wyrasta na chłopskiego rycerza, który wymierzał jedynie sprawiedliwość… – Nie jestem historykiem. – Zdaję sobie z tego sprawę – odparł Różycki, wywracając oczyma. – Jednak skoro zaczęliśmy ten temat, to może podzieliłby się pan, kapitanie, swoimi przemyśleniami? W końcu to nie ja porównywałem miesiącami naszą i „styczniową” rzeczywistość, nie ja miałem dostęp do petersburskiego centrum. – No dobrze, już dobrze… Zdarzali się okrutnicy – przyznał gwardzista. – Jednak wydaje się, że nasza szlachta bardziej niż okrucieństwem zgrzeszyła lekceważeniem i nieustannym pomiataniem chłopami. Zdarzało się oczywiście, że winnego, albo i niewinnego, chłopa karano z surowością niewspółmierną do rzeczywistej czy też urojonej winy. Jednak atmosferę stosunków chłopsko-szlacheckich, najbardziej psuły codzienne, drobne szykany. Napawanie się swoją pozycją społeczną – my, Polacy jesteśmy w tym mistrzami, nieustanne podkreślanie różnic klasowych. Szlachta lekceważyła chłopów, na każdym kroku przypominała im, kto tu rządzi, wreszcie obracała ich baby… – Co proszę?! – To, co słyszałeś. Nasze ziemiaństwo aktywnie i z wielkim samozaparciem wzbogacało pulę genetyczną wieśniaków. Można założyć, że miejscowy dziedzic miał większe szanse u wiejskich ślicznotek niż sąsiad zza płotu, ale pewnie nie zawsze jego umizgi spotykały się z
entuzjastycznym przyjęciem. A chłopom się to nie podobało: chodziło o ich żony i córki. Więc jak w końcu zerwali się ze smyczy… – A Szela? Podobno był wykształcony i inteligentny. – Potrafił czytać i pisać oraz znał nieźle przepisy – sprecyzował Czachowski. – Inteligentny? Inteligencja to coś więcej niż znajomość paru sztuczek – tego można nauczyć i psa. Na pewno był bystrzejszy niż większość jego sąsiadów, ale nie przeceniałbym jego intelektu. Podobnie jak i czystości intencji. Dziś trudno wyjaśnić pewne kwestie, ale wiadomo na przykład, że miał kontakty z austriacką policją. Czy utrzymywał je dla sprawy chłopskiej, czy też był zwykłym konfidentem? Nałożył na chłopów podatek, z którego opłacał osobistego sekretarza, co ułatwiało mu występowanie w imieniu włościan. Czy tylko na to szły te pieniądze? Bo na pewno nie był ani szlachetny, ani bezinteresowny: pobierał dziesięcinę od zrabowanych łupów, a kiedy dowodzona przez niego „czerniawa” zdobyła dwór rodziny Boguszów, chciał ożenić swego syna z dziesięcioletnią córką swego największego wroga, Zosią Bogusz. Ot, i twój chłopski rycerz! Całe szczęście, że dziecko uratował austriacki oficer, major Rosner. Wywiózł małą do Jasła pod eskortą wojskową. No i najważniejsze – zakończenie całej sprawy… – Nie rozumiem? – To ŕ propos inteligencji Szeli – wyjaśnił gwardzista. – Jeśli chodzi o dolę chłopów, to nic się nie zmieniło: pańszczyzny nie zniesiono, po stłamszeniu powstania chłopi nie byli już Austriakom potrzebni. Sam Szela został przez nich potraktowany jak zużyta prezerwatywa. Przez jakiś czas chłopina próbował się rzucać, więc go internowano, a później wywieziono na Bukowinę. A wojsko zmusiło chłopów do wychodzenia „na pańskie”. Batami. Natomiast między dworem a wsią pojawiła się przepaść. Trudna do pokonania, bo wypełniona krwią… – Tak to przedstawiasz, jakbyśmy nigdy nie mieli szans na zwycięstwo – odezwał się
rozdrażniony Różycki. – Powstanie listopadowe, krakowskie, niedoszłe styczniowe. To źle zorganizowane, tamto jeszcze gorzej… To przecież jakiś absurd! – Rzeczywiście – zgodził się Czachowski. – Absurd. Bo przynajmniej kilkakrotnie mogliśmy odzyskać niepodległość. Tyle, że nie skorzystaliśmy… – Chcesz powiedzieć, że… Dalsze rozmowę przerwał im nieprzyjemny, modulowany dźwięk: otwierano wejście do celi. Obaj oficerowie bez słowa stanęli pod przeciwległą do drzwi ścianą. Hermetyczne drzwi otworzyły się z charakterystycznym, przypominającym cmoknięcie odgłosem, na progu pojawił się strażnik. – Czachowskij, Różyckij, na wychod! – rozkazał znudzonym głosem.
***
W pokoju spotkań oczekiwał ich mężczyzna w kozackim mundurze. Chuda, podobna do wilczej twarz nieznajomego przecięta była ledwie widoczną blizną po cięciu szablą. Cios musiał naruszyć kości, bo uszkodzenia tkanek miękkich wojskowi medycy leczyli bez pozostawiania śladów. – Esauł Nogajew – przedstawił się z lekkim, oszczędnym ukłonem. Obaj oficerowie oddali honory, tytuł esauła równał się stopniowi majora. – Za godzinę więzienie odwiedzi ataman Prochorow – kontynuował Kozak. – Jego Ekscelencja byłby zaszczycony, gdyby panowie zechcieli się z nim spotkać. Rzecz jasna wraz ze swoimi żołnierzami.
– Jesteśmy na rozkazy Jego Ekscelencji – zadeklarował Czachowski. – Znakomicie! Szczegółów dopilnuje major Dobenko. Gospoda oficery… – Jakie do licha szczegóły? – mruknął Różycki, patrząc na plecy wychodzącego Kozaka. – I czego chce od nas ten Prochorow? – Zapomniałem ci powiedzieć – mruknął Czachowski, odwróciwszy wzrok. – To ojciec Marii Aleksandrowny… – Skąd wiesz?! – Dobenko mnie poinformował. – Będę musiał mu wszystko wyjaśnić – stwierdził posępnie Różycki. – To znaczy? – zmarszczył brwi gwardzista. – Co takiego chcesz mu wyjaśniać? – Ano to, że Chińczycy zaatakowali stanicę przeze mnie. Przecież szukali jokera. – Ani się waż! – To sprawa honoru! – Mam w dupie pański honor, poruczniku! – wycedził ze złością Czachowski. – Problem w tym, że jeśli ulży pan swojemu sumieniu, może pan nastawić Prochorowa nie tylko przeciwko sobie – to byłoby jeszcze do przyjęcia, ale i przeciw nam wszystkim. A ci żołnierze, którzy z nami poszli, nie zasługują na to! – Ale… – Żadne „ale”! Zabraniam panu poruszania tego tematu w rozmowie z atamanem Prochorowem! Czy to jasne?! Blady jak ściana Różycki zacisnął pięści. – Nie słyszałem odpowiedzi! – Tak jest! – wymamrotał wreszcie młodszy oficer. – Poza tym to wcale nie jest takie pewne – powiedział już dużo łagodniejszym tonem
Czachowski. – Początkowo sam też tak myślałem, ale teraz… – Tak? – O tym, że stałeś się jokerem, wiedziało zaledwie kilka osób: ja, wujek Boria i paru naukowców z petersburskiego centrum. Możliwe, że był jakiś przeciek, ale równie dobrze mogło chodzić o co innego. Może o zdyskredytowanie wujka? Albo o rewanż za oskarżenia o zbrodnie wojenne z czasów wojny krymskiej? Chińczycy mają dobrą pamięć… – Jesteś pewien? – Niczego nie jestem pewien! – zniecierpliwił się Czachowski. – Jednak to równie prawdopodobne. Myślę, że prędzej czy później sprawa się wyjaśni, ale na razie musimy uzbroić się w cierpliwość. – W porządku – westchnął Różycki. – W porządku…
***
Czachowski dopiął guziki paradnego munduru, dostarczonego przez Dobenkę, po czym krótką komendą zamienił część ściany w lustro. Zacisnął ze złością zęby: na piersi połyskiwała baretka orderu „Za Sewastopol”, a szewrony na rękawach przyszyte były prawidłowo. Nie było mowy, żeby zdążył doprowadzić umundurowanie do wyglądu preferowanego przez żołnierzy Konwoja – odprucie i ponowne przyszycie szewronów, likwidacja baretki, to wszystko zajęłoby mu przynajmniej pół godziny. A do spotkania z Prochorowem został niecały kwadrans. Do tego nie miał nawet nożyczek, więźniowie nie mogli posiadać żadnych ostrych przedmiotów, no i nie był, niestety, mistrzem igły. Żandarm
musiał mieć ubaw po pachy… – Wyglądamy zabójczo – ocenił Różycki, zaglądając mu przez ramię. – Mam nadzieję, że na spotkaniu będzie i Genevieve. – Akurat! – burknął Czachowski. Z lustra spoglądał na niego wysoki, szczupły mężczyzna o zmęczonych oczach i przyprószonych siwizną skroniach. A przecież mam wszystkiego trzydzieści pięć lat, pomyślał. – Więcej optymizmu, kapitanie! – Jak tam umiejętności towarzyskie twoich orłów? – zmienił temat gwardzista. Na twarzy porucznika odmalowało się osłupienie. – Jakie umiejętności? – spytał z niedowierzaniem. – Przecież mówię: towarzyskie. – Na mózg ci padło? Kondratiew ma problemy ze sztućcami, Buzuk dłubie w nosie, a Kiwrin przy jedzeniu pochrząkuje jak świnia. Za to wszyscy świetnie podrzynają gardła i strzelają. Nie dobierałem ich ze względu na znajomość savoir vivre’u! Nie jechaliśmy przecież na herbatkę do cioci, pamiętasz?! – Idziemy! – zakomenderował Czachowski. – Może jeszcze zdążymy. – Na co? – Poinstruować tych twoich wieśniaków. Obecny na korytarzu strażnik nonszalanckim gestem pozwolił im przejść, najwyraźniej w związku z wizytą atamana Prochorowa normalne rygory zostały nieco złagodzone. Nie żeby to cokolwiek zmieniało – i tak każdy ich krok był śledzony, a jakby co, systemy obronne więzienia zareagowałyby w ułamku sekundy. – Smirno! Tym razem nikomu nie trzeba było przypominać regulaminu, być może sprawiła to obecność
Różyckiego, a może żołnierze zapamiętali lekcję, jakiej ostatnio udzielił im Czachowski. Tak czy owak, wszyscy stanęli na baczność. – Spocznij! Gwardzista z aprobatą pokiwał głową; ogoleni, ubrani w paradne mundury żołnierze prezentowali się znakomicie. Co prawda, siniaki na twarzach kilku z nich świadczyły, że nie obyło się bez problemów, ale Czachowski nie miał zamiaru przejmować się drobiazgami. – Za chwilę spotkamy się z atamanem Prochorowem – powiedział bez żadnego wstępu. – Znacie tabelę rang? Odpowiedziały mu zdezorientowane spojrzenia. Czachowski westchnął bezradnie: w armii używano stopni wojskowych, na froncie czy w garnizonie nikt nie zawracał sobie głowy etykietą, jednak przy oficjalnych okazjach nadal obowiązywały opracowane setki lat temu zasady. – W takim razie postarajcie się zapamiętać: do każdego zwracamy się stosownie do jego rangi. Wątpię, aby odwiedzili nas dzisiaj dworzanie czy dyplomaci, zostają wojskowi… Do atamana Prochorowa macie się zwracać Wasze Wysokoprewoschoditielstwo, dopuszczalna jest także forma: Wasza Ekscelencjo. Atamanowi będzie na pewno towarzyszył ten esauł – jak mu tam? – Nogajew. To ósma ranga, zwracajcie się do niego: Wasze Wysokobłagorodie. Podobnie do wszystkich przedstawicieli rang od szóstej do ósmej. – Gospodin sztabskapitan… – wymamrotał Kondratiew. – A konkretniej? – Do pułkowników i podpułkowników – podpowiedział Różycki. – Do niższych stopniem, czyli od dziewiątej do czternastej rangi, wystarczy: Wasze Błagorodie. Od kapitana do korneta i praporszczyka – doprecyzował. – Tak toczno, Wasze Błagorodie! – wyskandował ze śmiertelną powagą Kondratiew. Żołnierze ryknęli śmiechem. Tymczasem z korytarza dobiegł tupot ciężkich, wojskowych
buciorów i w drzwiach stanął major Dobenko. Za jego plecami ustawiło się kilkunastu uzbrojonych po zęby strażników. Najwyraźniej żandarm nie zamierzał ryzykować – pomieszczenie, w którym mieli się spotkać z Prochorowem, znajdowało się na innym piętrze. – Panowie, proszę za mną! – zakomenderował. – Jego Ekscelencja was oczekuje. Maszerowali dwójkami przez szerokie, więzienne korytarze, przystając co jakiś czas na posterunkach kontrolnych, gdzie systemy identyfikacyjne skanowały ich po kolei. Linie papilarne, siatkówka oka, pomiary antropometryczne… I znowu korytarze przegrodzone stalowymi kratami, widmową kurtyną L-pola i hermetycznymi śluzami. – Zaraz będziemy na miejscu – poinformował Czachowskiego Dobenko. – Mam nadzieję, że wszyscy zachowają się odpowiedzialnie. – To znaczy? – nie zrozumiał gwardzista. – Wolałbym, żebyście mnie nie zmusili do napełnienia sali bankietowej gazem paraliżującym – wyjaśnił sucho żandarm. – Nikt wam nie będzie zakładał kajdanek, ale pamiętajcie, że nadal jesteście w więzieniu. – Trudno zapomnieć – odparł ironicznie Różycki. U wejścia do obszernego, zastawionego stołami pomieszczenia – rzeczywiście była to sala bankietowa! – dostrzegli potężnie zbudowanego, wysokiego mężczyznę w kozackim mundurze polowym. Nieznajomy był niemal wzrostu Kondratiewa. Widać było, że ma swoje lata, ale ogorzała twarz Kozaka świadczyła, że nie jest typem sztabowca, wrażenie potwierdzały wyraźnie rysujące się pod mundurem mięśnie. Niedbale rozpięta pod szyją kurtka i brak czapki dowodziły, że nie przykłada on szczególnej wagi do przestrzegania przepisów ubiorczych. W tym momencie i miejscu mogła sobie na to pozwolić tylko jedna osoba. Czachowski zasalutował, jeszcze zanim ujrzał pagony na jego mundurze. – Odłóżmy na bok formalności – powiedział niecierpliwie ataman, podając dłoń
gwardziście. Po chwili w ten sam sposób przywitał się z Różyckim i każdym z żołnierzy. Zmierzony niechętnym spojrzeniem Kozaka Dobenko, bez słowa wykonał „w tył zwrot” i odmaszerował na czele eskorty. – Zapraszam na skromny poczęstunek – Prochorow wskazał uginające się pod ciężarem srebrnej zastawy stoły. Wokół uwijało się już kilku Kozaków z oznaczeniami ordynansów na mundurach. Obu oficerom zaproponowano miejsce przy stole atamana, choć sam Prochorow zajął się tymczasem rozmieszczaniem pozostałych żołnierzy z Małej Taganki. – Rzeczywiście, skromny poczęstunek – wymamrotał Różycki. Czachowski wzruszył ramionami i sięgnął po butelkę chłodzącego się w wiaderku szampana. – Pan sobie życzy, poruczniku? – Może zaczekamy na Jego Ekscelencję? – Nie sądzę, żeby ataman zaprosił nas tu w celu kontemplacji tego wszystkiego – odparł Czachowski. – A zanim wróci… – ruchem głowy wskazał rozmawiającego z żołnierzami Prochorowa. – No dobrze, nalewaj. – Pańskie zdrowie, poruczniku! – wzniósł toast gwardzista. – I wasze, gospodin sztabskapitan! Wypiwszy kilka łyków znakomitego szampana, Czachowski rozejrzał się za zakąskami. A było w czym wybierać: ostrygi, czarny i czerwony kawior, bliny, krewetki w cieście, płaty wędzonego łososia, wędliny, sery… – To pierwsze porządne żarcie od chwili aresztowania – wymamrotał z pełnymi ustami
Różycki. Czachowski nie odpowiedział, delektował się marynowanymi grzybkami… – Cieszę się, że panom smakuje. Ataman Prochorow pojawił się znienacka za ich placami niczym dżinn z butelki. Powstrzymał stanowczym gestem podrywających się na nogi oficerów i sam zasiadł za stołem. Przez dłuższą chwilę podtrzymywał niezobowiązującą rozmowę, starannie unikając wszelkich poważniejszych tematów. Dopiero kiedy upewnił się, że zaspokoili pierwszy głód, jago twarz przybrała wyraz powagi, a dłonie jakby bez udziału świadomości, zaczęły wyginać nerwowo solidny, srebrny widelec. Czachowski odstawił z westchnieniem kieliszek szampana, osuszył usta serwetką. Zapewne nadszedł czas, żeby zaspokoić ciekawość Prochorowa. Tylko co można powiedzieć człowiekowi, który w ciągu jednego dnia stracił dwie córki i zięcia? Który musiał żyć ze świadomością, że obie wybrały samobójstwo; jedna, aby uniknąć gwałtu, druga, żeby o nim zapomnieć… – Czytałem wasze raporty – powiedział cicho Prochorow. – Nie musicie powtarzać tego, co wcześniej wyjaśniliście śledczym. Jednak jest jedna czy dwie kwestie, o które chciałbym zapytać. – Jesteśmy na rozkazy Waszej Ekscelencji – zadeklarował, prężąc się Czachowski. – Daj spokój tym ceregielom, synku – poprosił zmęczonym głosem starszy mężczyzna. – Nigdy nie zdołam się wam odwdzięczyć za to, co zrobiliście dla mojej córki. – Przecież nie zdołaliśmy jej uratować! – wybuchnął Różycki. – Nie zapobiegliśmy… Kozak powstrzymał go ospałym gestem. Jego twarz poszarzała, pokazały się zmarszczki pod oczami. – Ryzykowaliście dla niej życiem – powiedział. – Myślę, że dzięki temu, co zrobiliście, lżej
jej było… umierać – dokończył z wysiłkiem. – Wasza Ekscelencjo… – Aleksandrze Piotrowiczu – poprawił go ataman. – Panie kapitanie, proszę o zwolnienie mnie od danego panu słowa – powiedział zwracając się do Czachowskiego Różycki. – O co chodzi? – zmarszczył brwi Prochorow. – Rzecz dotyczy pańskiej rodziny, Ekscelencjo – odparł porucznik, ledwo panując nad emocjami. – Zezwalam panu na przedstawienie Jego Ekscelencji pańskich wątpliwości – wycedził przez zaciśnięte zęby gwardzista. – Spasibo, gospodin sztabskapitan! Ja… czuję się w obowiązku poinformować Waszą Ekscelencję, że atak na Małą Tagankę spowodowany był faktem, że stałem się jokerem. To wszystko przeze mnie! – Siadaj, synku – powiedział Prochorow do stojącego w pozycji zasadniczej Różyckiego. – Siadaj… Wbrew obawom Czachowskiego w oczach Kozaka nie było widać złości, raczej pomieszane z podziwem niedowierzanie. – Polacy… – mruknął, kręcąc głową ataman. – Nie wiem, na czym miałaby polegać twoja wina, nawet gdyby rzeczywiście atak skierowany byłby przeciwko tobie? Niespecjalnie orientuję się w tych wszystkich kuglarskich sztuczkach, którymi zajmuje się Centrum Symulacji Rzeczywistości, ale, o ile mi wiadomo, nikt nie decyduje o tym, czy chce, czy nie chce być jokerem. Tak się po prostu dzieje. – Za pozwoleniem, Ekscelencjo, ja… – Jeśli jeszcze raz zwrócisz się do mnie inaczej niż używając imienia i otczestwa, pomyślę,
że chcesz mnie obrazić – przerwał mu Prochorow. – Wracając do sprawy – jestem informowany o ważnych dla imperium kwestiach, a do takich należy odkrycie nowego jokera. I mogę cię uspokoić, atak na Tagankę nie miał nic wspólnego z tobą. – To pewne? – zapytał szybko Różycki. – Całkowicie. – Ekscelencjo… Aleksandrze Piotrowiczu… chyba muszę się napić – oznajmił słabym głosem porucznik. Młody oficer wyglądał na oszołomionego. – Dobry pomysł – stwierdził z aprobatą Prochorow. – Tylko nie tego sikacza. Matwiej! – zawołał. Przy stoliku zmaterializował się siwowłosy ordynans z karafką wódki i kompletem kryształowych kieliszków. – Wasze zdrowie! – wzniósł toast ataman. Zabrzęczało trącane szkło, Czachowski poczuł ulgę, palący płyn podziałał jak lekarstwo. Także Różycki odprężył się wyraźnie, rozpiął kołnierzyk pod aprobującym spojrzeniem Prochorowa. – Nie stiesniajties’ – mruknął ataman. – Zdies’ swoi. – Co za ulga… – powiedział porucznik. – Cały czas myślałem… – Musicie mi obiecać – zmienił temat ataman – że odwiedzicie nas, jak to wszystko się skończy. Moja żona chciałaby was poznać. – Oczywiście, Aleksandrze Piotrowiczu – obiecał z pewnym wahaniem gwardzista. Czachowski nie był pewien czy to dobry pomysł; mimo zapewnienia, że nie byli w żaden sposób odpowiedzialni za atak na Tagankę, czuł się dziwnie skrępowany w obecności Prochorowa. Jego spotkania z Marią były całkowicie niewinne, nawet nie flirtowali ze sobą, a
jednak sposób, w jaki córka atamana spojrzała na niego tuż przed śmiercią, wskazywał, że sprawa nie była taka prosta… Zdawało się, że Prochorow coś wyczuł, bo zaprosił go gestem, żeby przeszli się po sali. Stanąwszy w kącie, Kozak wyciągnął z zanadrza srebrną papierośnicę, poczęstował Polaka, podał ogień. Sam jedynie obracał papierosa w palcach. – Odzwyczajam się – wyjaśnił, widząc uniesione brwi Czachowskiego. – Lekarze mi odradzali, a później żona… – westchnął. – Obiecałem. Ale ty sobie pal, nikt mi nie zabronił asystowania palaczom. Czachowski powstrzymał uśmiech, zaciągnął się łapczywie. To był pierwszy normalny papieros od kilku tygodni. W więzieniu oferowano tylko elektroniczne. Ze stuprocentowo ekologicznym wkładem. Może przesadzam, pomyślał. Buduję jakieś niestworzone, niczym niepodparte, teorie. Jak Różycki… Bo o czym mowa? O jednym spojrzeniu? Przecież nawet jej nie pocałowałem… A w takiej chwili człowiek może sobie wyobrazić wszystko, co podpowie mu wyobraźnia. Wszystko, czego się lęka. A nawet jeszcze więcej… Szczególnie, jeśli rzecz dotyczy kogoś, kto nie jest mu obojętny. A nie da się ukryć, polubiłem smarkulę… – Chciałem wyjaśnić jeszcze jedną sprawę – odezwał się Prochorow, przerywając milczenie.. – Słucham, Wasza… Tak Aleksandrze Piotrowiczu? – poprawił się otrząsnąwszy z zadumy Czachowski. – Co cię łączyło z Marią? Gwardzista upuścił papierosa, pytanie zaskoczyło go, niczym trzask bicza. A i twarz Prochorowa straciła dobroduszny wyraz, stężała jak wykuta w granicie, oczy Kozaka rozbłysły niczym wilcze ślepia.
– Ja… – Nie spiesz się synku, poczekam… Czachowski odetchnął głęboko, starając się opanować gonitwę myśli. Powiedzieć prawdę? Tylko jaką prawdę? Mógł co najwyżej wyjawić swoje przypuszczenia. Zaprzeczyć wszystkiemu? Dobre sobie! Jeśli Prochorow wyczuje choćby cień fałszu, zdusi go jak pluskwę. A pewnie wyczuje. Kozak może i wygląda jakby zstąpił z obrazu Riepina, ale na pewno nie jest głupi. Żaden idiota nie zostałby atamanem i generał-gubernatorem. Wreszcie, kto wie, jakimi wszczepami dysponuje? Toż zwykli oficerowie śledczy mają implanty pozwalające na analizę głosu w czasie rzeczywistym i są w stanie odkryć większość kłamstw w zwykłej, na pozór niewinnej rozmowie… Zresztą co tu ukrywać? I po czorta? W tym momencie poraziła go niespodziewanie myśl, która nigdy wcześniej nie przyszła mu do głowy. A co jeśli Maria Aleksandrowna była w nim zakochana? I popełniła samobójstwo nie dlatego, że nie mogła przeżyć upodlenia, jakie spotkało ją w Tacheng, a dlatego, że obawiała się jego reakcji? A może zabiła ją właśnie jego reakcja? Widoczna w jego wzroku litość? Litość, która odarła ją z godności bardziej, niż byli to w stanie zrobić Chińczycy? I zniszczywszy wszelkie jej nadzieje skłoniła do naciśnięcia spustu… – Chryste… – wymamrotał Czachowski. – Czekam – przypomniał Kozak. – Niezręcznie mi o tym mówić… – zaczął gwardzista. – Jak i mnie pytać – odparł Prochorow. – Jednak pewne rzeczy muszę wiedzieć. Dla spokoju ducha. – Wydaje mi się, że Maria Aleksandrowna darzyła mnie sympatią… – Niewątpliwie – zgodził się ataman. – Jej ostatnie listy… – urwał zagryzając wargi. – Była taka młoda, tak pełna życia. Do dziś nie mogę uwierzyć w jej śmierć – powiedział
bezradnie Czachowski. Prochorow bez słowa poczęstował go kolejnym papierosem. – Trochę mnie kokietowała… Tak mi się przynajmniej wydawało – dodał szybko gwardzista. – A ty? – Zrozumcie Aleksandrze Piotrowiczu, nie byliśmy dla siebie partnerami. Z jednej strony młoda panienka, nieledwie dziecko, z drugiej… – wzruszył ramionami. – Była mi sympatyczna, ale starałem się trzymać na dystans. Prochorow skinął głową, choć wydawało się, że nie tyle przytakuje Polakowi, co własnym myślom. – Tak przypuszczałem – mruknął. – I ostatnia kwestia, co byś zrobił, gdyby twoja przyjaciółka Wiera przeżyła masakrę w tym sewastopolskim szpitalu? Czachowski zachwiał się na nogach, pytanie uderzyło go z siłą kowalskiego młota. Ot, Kozak z obrazu Riepina! Prochorow musiał nie tylko znać wszystkie szczegóły na temat jego życia osobistego, ale i zastanawiać się nad kwestiami, o których on sam wolał nie myśleć. Co zrobiłby, gdyby Wiera przeżyła? Gdyby bestie Wanga nie wydarły jej życia… – Na pewno byłbym dzisiaj lepszym człowiekiem – odpowiedział i czując jak wokół jego piersi zaciska się stalowa obręcz. – I zrobiłbym wszystko, żeby Wiera była ze mną. Wszystko! – Rozumiem, ale… – Odpowiedziałem na pańskie pytanie – wszedł mu w słowo gwardzista. – I dość na ten temat! – Dziękuję. I przepraszam – powiedział Prochorow kładąc mu dłoń na ramieniu. – Ale musiałem wiedzieć, jakbyś się zachował, gdyby… – umilkł w połowie zdania. – I co to dało?! – spytał gorzko Czachowski. – Maria nie była Wierą!
– To oczywiste – uspokoił go Kozak, choć nie wydawało się, żeby ten ostatni argument zrobił na nim wrażenie. Przywołał energicznym gestem ordynansa, osobiście rozlał wódkę. Uniósł szkło w bezsłownym toaście. Wypili. Za tych, co odeszli.
***
Czachowski odsunął talerz z resztkami jesiotra z rusztu i rozparł się wygodnie. Różycki popatrzył frasobliwie na talerz z zakąskami. – Naprawdę już nie mogę – powiedział. Dzisiejsze śniadanie zdecydowanie różniło się od więziennych standardów: ataman Prochorow wydał instrukcję, żeby żołnierzom z Małej Taganki dostarczano posiłki z zewnątrz. Z kantyny oficerskiej petersburskiego garnizonu. Charakterystyczny, syczący odgłos dehermetyzowanych drzwi oznajmił, że mają gościa. – Puk, puk – odezwała się, stając w progu Genevieve Navarra. – Zapraszamy! – poderwał się na równe nogi Różycki. Czachowski bez słowa podsunął dziennikarce krzesło. – Poczęstujecie mnie? – spytała i omiotła łakomym spojrzeniem bogato zastawiony stół. – Pracowałam do późnej nocy, nie zdążyłam zjeść śniadania. Dziś ukaże się mój artykuł – dodała wyjaśniająco. – Może zupy? – zaproponował Różycki. – Dziękuję, ale muszę dbać o linię – odparła patrząc na zawiesistą uchę.
Kiedy sięgnęła po bliny, porucznik natychmiast podał jej kawior i dzbanuszek ze śmietaną. – Co teraz będzie? Po publikacji artykułu? – zainteresował się gwardzista. – Nic specjalnego – odpowiedziała niedbale Genevieve. Kobieta starannie omijała go wzrokiem, wyglądało na to, że nie zapomniała ostatniej rozmowy… – Z początku podniesie się jeszcze większa wrzawa… do tej pory nikt publicznie nie przedstawił waszej wersji, co najwyżej krążyły pewne plotki. Chińczycy się wkurzą, być może także władze Eurolandu… – I? – naciskał Czachowski. – Oficjalne media nie zostawią na mnie suchej nitki. Normalka – wzruszyła ramionami. – Nie pierwszy raz. – Jak to wpłynie na pani karierę? – zainteresował się Różycki. – Jeśli wygramy, zostanę bohaterką. Jeśli nie, do końca życia będę prowadziła rubrykę sportową w jakimś prowincjonalnym szmatławcu. – Sukinsyny! – warknął porucznik. Genevieve Navarra skwitowała komentarz lekceważącym gestem, skropiła kawior cytryną. – Ryzyko zawodowe – powiedziała, oblizując palce. Czachowski zacisnął zęby i odwrócił wzrok. Ubrana w praktyczny, szary kostium dziennikarka nie próbowała w żaden sposób kokietować. Widać było, że rzeczywiście jest zmęczona i głodna, a mimo to każdy jej ruch budził w nim niepokój. Tymczasem ponownie zasyczały drzwi i do celi wszedł major Dobenko. – Jeden z panów może spotkać się z żołnierzami – oznajmił żandarm, złożywszy na dłoni dziennikarki szarmancki pocałunek. Oficerowie popatrzyli po sobie: naczelnik więzienia spełnił jeszcze jedno życzenie
Prochorowa. – Ja pójdę – powiedział bez specjalnego entuzjazmu Różycki. – I cóż, kapitanie – odezwała się chwilę później Genevieve. – Nadal zamierza pan unikać kontaktu wzrokowego? Może teraz, kiedy zostaliśmy sami, wyjaśnimy sobie wszelkie… niuanse? – Nie ma czego wyjaśniać – mruknął gwardzista. – Zachowałem się niegrzecznie. Przepraszam. – Bez wątpienia, ale nie w tym rzecz. Cały czas wyczuwam w panu jakieś z trudem skrywane rozdrażnienie. Jakbym czymś pana uraziła. Jakby sama moja obecność była dla pana niewygodna. Tymczasem jesteśmy partnerami w sprawie, która może zadecydować o naszym losie. Nie możemy tracić sił na podtrzymywanie wzajemnej niechęci. Dlatego pytam: o co chodzi? Czachowski milczał boleśnie świadomy każdego jej gestu, każdego słowa wypowiadanego schrypniętym ze zmęczenia, ale jednak dziwnie pociągającym głosem. – Kapitanie? – ponagliła. – Problem tkwi we mnie, nie w pani – odparł wreszcie gwardzista. – Ma pani moje słowo, że w żaden sposób nie wpłynie to na nasze relacje, a tym bardziej na realizację planu. – Planu? – spytała z udanym zdziwieniem. – Zapewniam, że… Czachowski powstrzymał ją ruchem dłoni. – Niech pani da spokój – poprosił. – Nie jestem idiotą, Na wizytę w więzieniu mógł pani zezwolić tylko ktoś na bardzo wysokim szczeblu. Tu nie wpuszcza się prasy. – Ja… – Nie oczekuję wyjaśnień, ale wolałbym nie słyszeć kłamstw. Przypuszczam, że to transakcja wiązana: wolność dla nas, sława dla pani.
– Potępia mnie pan? To dlatego… Nieoczekiwanie dla samego siebie Czachowski roześmiał się serdecznie. – Nie dlatego – zapewnił. – I nie potępiam. Zawarłbym układ z samym diabłem, żeby tylko stąd wyjść. – Skąd więc ta niechęć? Oficer westchnął z rezygnacją: wyglądało, że dziennikarka nie odpuści. Czort z tym, pomyślał. Jeśli koniecznie chce wiedzieć… W końcu nie zemdleje. W jej zawodzie pewnie nie takie wyznania słyszała. – Będzie pani zażenowana, a ja poczuję się jak kretyn – uprzedził. – Jestem twarda, jakoś to przeżyję – oświadczyła, podnosząc dłoń jak do przysięgi. – Szczególnie, jeśli chodzi o tę drugą kwestię… – To nie tyle niechęć, co niechciane zainteresowanie – wyjaśnił Czachowski. Dziennikarka zamrugała zaskoczona, ale niemal natychmiast w jej oczach pojawiły się figlarne błyski. – A więc… wreszcie udało mi się zwrócić pańską… uwagę – wydyszała, parodiując namiętny szept. – Zwracam uwagę na wszystko, co ładniejsze od Różyckiego – odparował gwardzista. – Rozumie pani, więzienie… Wybuchowi śmiechu zawtórował odgłos otwieranych drzwi. – O wilku mowa – wykrztusił Czachowski. Różycki przypatrywał im się przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami. – No, ładnie – powiedział. – Ja załatwiam sprawy służbowe, dbam o morale i dyscyplinę naszych żołnierzy, a pan sztabskapitan korzysta z okazji… – Rzeczywiście – przyznała z trudem hamując wesołość Genevieve. – Ale mam dla pana
nagrodę pocieszenia. Wspięła się na palce i gorąco ucałowała młodszego oficera. – Do zobaczenia – powiedziała i opuściła celę. – Hej! Co to ma znaczyć?! – zawołał Różycki. – Co wyście tu robili?! – Nie uwierzyłbyś – odburknął Czachowski. – Na pewno byś nie uwierzył… *** Ze snu wybił go ponury łoskot bojowych werbli: zadziałał jeden ze wszczepów. Czachowski odruchowo sięgnął po broń, oprzytomniał dopiero chwilę później. To tylko więzienie, pomyślał. Jestem bezpieczny, no – względnie bezpieczny… Mimo to krew nadal szumiała mu w uszach, czuł szybkie, ostre uderzenia serca. Coraz szybsze, jak podawany przez doboszów rytm. Tok, tok, terum. Tok, tok, terum. Siłą woli rozluźnił napięte mięśnie – werbliści zasygnalizowali „podwójny krok”: około stu uderzeń na minutę. Jak przed atakiem… Będę musiał dodać jakiś inny sygnał, postanowił. A ten stosować tylko na służbie. Gwardzista wyłączył alarm i wszedł do sieci. W Infranecie pojawiły się pierwsze reakcje na artykuł Genevieve. Nie tracąc czasu na przeglądanie tysięcy stron i vidów, zalogował się w zaprojektowanym przez siebie wirtualnym mieście. To było jego prywatne centrum informacyjne. Widmowa sylwetka oficera zagłębiła się w labirynt wąskich uliczek. Każdy przechodzień, każdy bohomaz na obdrapanych ścianach dwudziestowiecznych kamieniczek niósł konkretną informację. Nie było dobrze. Tym razem media zlekceważyły żołnierzy z Małej Taganki, skupiły się na Genevieve. Rozlepione na słupach ogłoszeniowych fotografie dziennikarki były dziwnie wyblakłe, a rysy kobiety lekko zdeformowane: brukowce chciały, żeby twarz Genevieve wyglądała prostacko i wulgarnie. Na noszonych przez przechodniów tablicach napisy zmieniały się jak w kalejdoskopie: „Podejrzane indywiduum z Eurolandu
broni rzeźników Czachowskiego”, „Kontrowersyjna dziennikarka w akcji”, „Czy Genevieve Navarra była kochanką Czachowskiego?”. Gwardzista zatrzymał mężczyznę trzymającego plakat z napisem: „Navarra rosyjskim szpiegiem?”, zażądał identyfikacji tytułu. Z zaciśniętymi ustami przeczytał krótką notkę: „Sensacje”, wydawca Exiva Press, Barcelona, nakład milion egzemplarzy. Wymówił krótkie hasło i przeniósł się do rzymskiego Koloseum – trzeba było skontrolować infranetowe fora i vidoteki. Ze wszystkich sektorów dochodziły dzikie śmiechy i wrzaski, najczęściej powtarzało się słowo „dziwka”. Nieliczni żołnierze z cohortes urbanae starali się uspokoić najbardziej agresywnych. Niemrawo i bez większych efektów. Znaczy na administratorów Infranetu nie ma co liczyć – wszelkiej maści krzykacze i frustraci dostali zielone światło. Ot, vox populi… Także wizyta w wirtualnym Wersalu nie nastroiła go optymistycznie. Nawet poważne pisma nie pozostawiły suchej nitki na artykule Genevieve. Cóż, zostało jeszcze Carskie Sioło i prasa wyrażająca oficjalne stanowisko rosyjskich władz. Rządowy „Dziennik” zamieścił artykuł pod tytułem „Zmiana kierunku śledztwa czy desperacka próba obrony żołnierzy oskarżonych o zbrodnie wojenne?” W podobnym tonie wypowiadały się inne, rządowe media. Ostrożnie, bardzo ostrożnie… Dopiero teraz Czachowski zdał sobie sprawę, czym ryzykowała Genevieve. Jeśli plan nie wypali – o ile istnieje jakikolwiek plan – pani Navarra będzie całkowicie i nieodwołalnie skończona. Nie tylko jako dziennikarka. Wiedziony bliżej niesprecyzowanym uczuciem przeniósł się do kronsztadzkiej dzielnicy Petersburga. Do domu… Strażnicy przy drzwiach zasalutowali służbiście – to była przeniesiona odruchowo kalka rzeczywistości: ze względu na częste odwiedziny generała Mierkułowa, zarówno dom, jak i
cała okolica były pilnowane przez żandarmerię. W holu przywitał go siwowłosy kamerdyner w stroju sprzed kilkuset lat. Czachowski złapał się na tym, że nie pamięta już, co posłużyło za wzór dla holowidma. Zapewne trójwymiarowe ilustracje z jakiegoś podręcznika historii. Na widok Czachowskiego sługa pokręcił ze smutkiem głową, ukazując pustą, srebrną tacę. Znaczy żadnych wiadomości od najbliższych… Gwardzista chciał się wylogować, ale ku swojemu zdumieniu został przeniesiony na ulicę. Tu na pozór wszystko wyglądało normalnie, wokół snuły się znajome holowidma, programy działały bez zarzutu; jeden z nich wyświetlił mu na murze rezydencji wszystkie wiadomości za ostatnie pół roku, a jednak coś było nie tak. Wyraźnie nie tak… Kiedy poczuł, że ktoś sięga mu do kieszeni, odruchowo złamał złodziejowi rękę. Napastnikiem okazało się ubrane w skórzaną kurtkę holowidmo. Czachowski podążył za uciekającym mężczyzną cały czas usiłując dociec, co się stało? Obcy program w jego strefie? Niemożliwe! I to jaki program! Trójwymiarowe widma mógł tworzyć każdy nastolatek, ale aplikacja oferująca bodźce zmysłowe to inna rzecz. Na rynku cywilnym niemal niedostępna. Wreszcie trzeba by ją umieścić albo w jednym z wszczepów, albo w osobistym komputerze gwardzisty. Ten zaś znajdował się w budynku chronionym przez żandarmerię, a może i ludzi wujka Borii. Chyba, żeby sam wujek… Tak! To mogła być próba nawiązania kontaktu. Poza terenem stworzonego przez gwardzistę wirtualnego miasta, żeby ewentualne skanowanie nie ujawniło niczego niezwykłego. Obcy program? Pojawił się i zniknie w ciągu minut, może sekund. Ot, drobne zakłócenie Infrasfery. Nic nadzwyczajnego. Nic interesującego. Czachowski wszedł w wąską uliczkę, zatrzymał się, widząc, że ścigany przez niego mężczyzna przekracza przejrzystą, jakby utkaną z księżycowego światła zasłonę. Granica wirtualnego miasta, wejście do enklawy, w której czeka na niego informacja. Być może. Po chwili wahania przeszedł przez srebrną mgłę. Niedoszły złodziej zniknął definitywnie,
za to w zaułku, w którym znalazł się Czachowski, oczekiwała go biuściasta blondyna. Rzecz w stylu wujka Borii, poczucie humoru generała Mierkułowa było nieco… sztubackie. Nieznajoma bez słowa obnażyła imponujących rozmiarów piersi, odsłaniając napis: „Trzymaj się”. I czarną pieczęć z carskim, dwugłowym orłem… W chwilę później Czachowski został wylogowany z systemu.
***
Genevieve Navarra w zamyśleniu obracała porcelanową cukiernicę z fabryki Kuzniecowa. Milczała. Znajdowali się w pokoju widzeń bezdozorowych, tylko we dwoje. Różycki, podobnie jak i pozostali żołnierze, nie odchodził od łącza komunikacyjnego – ze względu na zakończenie śledztwa, wszystkim oskarżonym zezwolono na nielimitowany kontakt z bliskimi. Czachowski odbył jedynie dwie ostrożne, niemalże formalne rozmowy z matką i generałem Mierkułowem. I na tym poprzestał. Genevieve skończyła bawić się cukiernicą i postanowiła posłodzić kawę. Gwardzista obserwował, jak dziennikarka miarowymi, starannie odmierzonymi ruchami wsypuje białe kryształki do filiżanki. Po szóstej łyżeczce odebrał jej napój. – Nie myślałam, że… – odezwała się wreszcie Genevieve. – Tak? – Nigdy nie przypuszczałam, że mój tekst wyzwoli tyle nienawiści – powiedziała nieswoim, schrypniętym głosem – Wszyscy uwielbiamy nienawidzić – odparł spokojnie Czachowski. – To zaspokaja nasze
skrywane potrzeby. Od razu czujemy się lepsi, wiedząc, że jest ktoś, kto zrobił większe świństwo niż my, ukradł nie grosze, a miliony, oszukał nie partnera w interesach, a własną żonę. Wzruszył ramionami. – Pamięta pan naszą rozmowę? Tę o transakcji wiązanej? – A jakże. – Zaczynam wątpić, czy to co zrobiłam, w czymkolwiek wam pomoże. A sławę niewątpliwie zyskałam, tylko niezupełnie taką, jak chciałam… – Jest jeszcze plan – przypomniał jej Czachowski. – Pan sobie kpi? – Uchowaj Boże! – Plan?! – rzuciła gorzko dziennikarka. – Od tygodnia media z całego świata wdeptują mnie w błoto. Jeśli chodzi o was, trwa to już parę miesięcy. Gdyby ktokolwiek miał pomysł jak zmienić tę sytuację, dawno by coś zrobił. Gwardzista rozejrzał się wokół, zastanawiając się, co i na ile otwarcie może powiedzieć. Sala mimo swej nazwy mogła być, rzecz jasna, monitorowana, ale jeśli całą operację nadzorował generał Mierkułow, z pewnością zatroszczy się, żeby zapis ich rozmowy nie wpadł w niepowołane ręce. Z drugiej strony lepiej było przesadzić z ostrożnością niż żałować potem nadmiernej wylewności. – Jestem pewien, że wszystko będzie dobrze – oświadczył w końcu. – Dziękuję za pocieszenie! – To tylko stwierdzenie faktu. Spokojny, wyważony ton Czachowskiego zwrócił jednak uwagę dziennikarki, przebił się przez otaczającą ją skorupę strachu i zniechęcenia. Kobieta zmrużyła oczy i przyglądała się
oficerowi, jakby widziała go pierwszy raz w życiu. – Jest pan… pewien? – Całkowicie. Po krótkiej chwili na policzki kobiety wróciły rumieńce, z twarzy znikł grymas śmiertelnego znużenia. – Gdyby powiedział mi to kto inny… Pokręciła głową, odetchnęła głęboko, dotknęła dłoni Czachowskiego. – Genevieve! – Tak kapitanie? – uśmiechnęła się niewinnie. – Może nie świętujmy przed czasem? Oficer usiłował cofnąć rękę. Nie wyszło – dziennikarka złapała go za nadgarstek. – Muszę przyznać, ze zadziwia mnie pan, kapitanie. – Czymże takim? – Myślałam, że jako żołnierz już dawno nauczył się pan brać, co dają. Zebrałam też o panu nieco informacji. – I? – Wynika z nich jednoznacznie, że raczej nie ma pan powołania do życia… ekhm… monastycznego. – Jesteś pewna, że dają, a nie drażnią się z wrodzonej złośliwości? – Całkowicie! – odparła, przedrzeźniając głos Czachowskiego. – W takim razie… Gwardzista nie dokończył, na korytarzu rozległy się krzyki, niemal w tym samym momencie do pokoju wpadł Różycki. – Są! – wrzasnął, porywając w objęcia Genevieve. – Są! – Co? – spytał ze zdziwieniem Czachowski.
– Vidy, dane, wszystko! Różycki bezceremonialnie obcałował dziennikarkę, po czym rzucił się na szyję gwardziście. – Lecą teraz w Infranecie! Na kanałach informacyjnych mówią, że ktoś rzeczywiście zablokował transmisję danych, ale w zeszłym roku zmodernizowano system zapisu i informacje z kamer i czujników są natychmiast przekazywane w czasie rzeczywistym. – Gdzie? – A czort ich wie! Gadali coś o nowej generacji chmur, o Infranecie, nie znam się na tym. Zresztą, kogo to obchodzi?! Grunt, że to, co się działo, od ataku na Małą Tagankę do rajdu na Tacheng, zostało zapisane. Sekunda po sekundzie. Do tego ten „kret”, którego podłączyłeś do chińskiego systemu w Tacheng, ściągnął dane z ich bazy. Rozumiesz? Tam jest wszystko! – Rozumiem, że poza systemem wojskowej łączności funkcjonował jeszcze jeden? – spróbował zrozumieć Czachowski. – Niezupełnie, te zapisy w chmurze stanowią część systemu, coś w rodzaju asekuracji. No i jak raz się przydały… – Wiadomo, kto zablokował transmisję danych przez wojskowe łącza, a później je wymazał? – Nie. Cytuję: „Prowadzone są czynności śledcze zmierzające do wyjaśnienia tej sprawy”. – Dlaczego od razu nie ujawniono tych dodatkowych zapisów? – Podobno były jakieś problemy techniczne, specjaliści nie wiedzieli, czy da się je odzyskać, bo ponoć ktoś i przy nich majstrował. – To naprawdę znakomite wieści – powiedziała słabym głosem Genevieve. Dziennikarka ponownie zrobiła się blada jak ściana. – Rzeczywiście – przyznał z niedowierzaniem w głosie Czachowski. Zakończenie całej sprawy wyglądało znakomicie, wręcz idealnie. Zbyt idealnie. Gdyby
Rosja zaprotestowała od razu po wysunięciu przez Chińczyków oskarżeń o zbrodnie wojenne, ci mogliby się jeszcze wywinąć względnie małym kosztem. Poświęciliby Wanga, ewentualnie dorzucili jakiegoś generała, przyznali, że ktoś tam zwariował i zerwał się ze smyczy albo dokonał prywatnej wendetty… Zdarza się. Teraz było to już niemożliwe. Zarówno Chiny, jak i Euroland zbyt mocno zaangażowały się w medialną kampanię przeciwko „bandzie Czachowskiego”. Ktoś ujawnił zapisy w najbardziej dogodnym momencie: wiarygodność Chińczyków i Eurolandu spadnie na łeb na szyję, wrogie wobec Rosji media zostaną upokorzone, a żołnierze z Małej Taganki staną się bohaterami… Wątpliwe, żeby tak szczęśliwy zbieg okoliczności był dziełem przypadku. Ponadto Czachowski był pewien – no, prawie pewien – że generał Mierkułow nigdy nie naraziłby go na kilkumiesięczne więzienie, nie rzuciłby na żer mediom żołnierzy. Chyba że naukowcy mieli rację i ujawniła się nowa osobowość wujka Borii: Wsiewołod Nikołajewicz Mierkułow. Ten pewnie nie miałby żadnych oporów przed podobnym postępkiem… Tyle że w takim razie afera z Chińczykami to najmniejszy problem, co stanie się kiedy „styczniowe” alter ego generała zacznie wpływać i na inne sprawy? Wujek Boria był jedną z najważniejszych osób w imperium. Czy zmieni się w kontaktach osobistych? – Idziesz? – szturchnął go Różycki. – Dokąd? – Świętować! Dobenko pozwolił pootwierać drzwi od cel i wynieść stoliki na korytarz. Musimy oblać tę sprawę! – Za chwilę – obiecał Czachowski. – Kapitanie! – ponagliła go Genevieve. – Już idę! – powiedział z westchnieniem Czachowski. Na korytarzu strzelały korki od szampana, dźwięczało szkło. Tak czy owak wszystko idzie
ku lepszemu, pomyślał gwardzista. Chyba… IV
Wchodzących do Wielkiej Sali witały przytłumione dźwięki muzyki – w centrum pomieszczenia koncertowała kilkudziesięcioosobowa orkiestra. To była największa komnata zespołu pałacowego w Carskim Siole: niemal dwieście sążni kwadratowych, prawie dziewięćset kwadratowych metrów według miar stosowanych w Eurolandzie. Rozmieszczone na ścianach lustra i kinkiety dodatkowo powiększały optycznie pomieszczenie. Z kolei kolumnada na obrzeżach fresku pokrywającego plafon oddalała wizualnie sufit. Całość stanowiła symbol potęgi rodu Romanowów. Czachowski uaktywnił jeden ze wszczepów, sprawdził godzinę – dochodziła dwudziesta druga. Wokół roili się zaproszeni goście, ale bohaterami dzisiejszej ceremonii mieli być żołnierze z Małej Taganki. Nie brakowało nikogo, poza Różyckim… Gwardzista strzepnął niemal niewidoczny pyłek z rękawa munduru i podszedł do wejścia. – Różycki – wysyczał, używając komunikatora. – Zaraz będziemy – odparł beztrosko młodszy oficer. – Jacy „my”? – Ja i Genevieve – powiedział, stając w drzwiach Różycki. Oficer miał na sobie nowiutki mundur galowy z epoletami sztabskapitana – wszyscy żołnierze z małej Taganki zostali awansowani. Genevieve Navarra olśniewała w antracytowej, uwydatniającej zgrabną figurę, sukni. Tkanina zdawała się falować: co chwilę rozkwitały na niej czarne, o ton ciemniejsze od tła kwiaty. – Co pan sądzi o mojej kreacji? – spytała, obróciwszy się z wdziękiem. – Parfaite! – pochwalił z galanterią Czachowski.
– Jaki pan uprzejmy, majorze – wymruczała, akcentując nowy stopień gwardzisty. – Cóż, myślę, że mogę… – zaczął Różycki. – …dołączyć do pozostałych – poddał stanowczym tonem Czachowski. – A ty? – Ja poczekam przy wejściu. Będę asystował Wielkiemu Księciu, razem z innymi żołnierzami Konwoja. – Trudno – westchnął rozdzierająco świeżo upieczony sztabskapitan, odprowadzając tęsknym wzrokiem roznoszącego szampana kelnera. Po chwili zajął miejsce tuż przed karnym dwuszeregiem żołnierzy z Małej Taganki. – To prawda, że na ceremonii pojawi się sam car? – spytała Genevieve. – Nie wiadomo – wzruszył ramionami Czachowski. – Być może reprezentował go będzie brat. Ten na pewno przyjdzie. O wilku mowa – dodał na widok szambelana. – Wielki Książę Aleks – zaanonsował tubalnym głosem starszy, odziany w dworską liberię mężczyzna. Wielki Książę niecierpliwym gestem zbył zamarły w bezruchu tłum i zadziwiająco energicznym, jak na swoją tuszę krokiem, podszedł do Czachowskiego. – Dorogoj graf – powitał go oficjalnie. – Wasze Wysoczestwo – skłonił się gwardzista. – Wasza Wysokość pozwoli przedstawić sobie panią Genevieve Navarrę. – Mademoiselle… Dziennikarka odpowiedziała uśmiechem i dworskim ukłonem. – Graf? – szepnęła do ucha Czachowskiemu chwilę później. – Nie teraz! – poprosił gwardzista. – Na razie muszę asystować Jego Wysokości. Genevieve zauważyła, że oficerowie Sobstwiennogo Jego Impieratorskogo Wieliczestwa
Konwoja utworzyli wokół brata cara luźny i na pozór zupełnie przypadkowy krąg. Wszyscy w paradnych mundurach, ale przy szablach niewyglądających bynajmniej na ceremonialne. Nie sprawiali wrażenia eskorty, ale dziwnym trafem do księcia podejść mogły jedynie wybrane osoby, reszta utrzymywana była na dystans. Po nieznacznych ruchach warg Czachowskiego wywnioskowała także, że żołnierze utrzymują między sobą kontakt. Kiedy wreszcie Wielki Książę zamienił kilka słów z co znaczniejszymi gośćmi, pozostali sformowali szpaler, witając go zgodnie z dworską etykietą. Po zakończeniu formalności tłum rozpadł się na małe grupki, a przy księciu zostało tylko dwóch oficerów. Czachowski wrócił do dziennikarki z kieliszkami szampana w ręku. – Co teraz ? – zapytała wyraźnie zainteresowana Genevieve. – Rozpocznie się bal? – Nie – uśmiechnął się gwardzista. – Przez jakieś pół godziny Jego Wysokość będzie prowadził nieformalne rozmowy, później odbędzie się ceremonia dekoracji – odznaczonych ma zostać kilkudziesięciu żołnierzy – i dopiero wówczas przyjdzie pora na bal. – Pan także zostanie odznaczony? – Na to wygląda – skrzywił się niechętnie Czachowski. – Skąd to niezadowolenie? – Nie lubię gromadnych ceremonii. – Za to ja lubię – powiedział, podchodząc do nich, Różycki. – Co prawda jest to nieco niewygodne, trzeba się później opędzać od omdlewających z zachwytu panienek, ale… Oficer odwrócił się, zaalarmowany wymownym spojrzeniem Czachowskiego; stojący za jego plecami Wielki Książę przysłuchiwał się rozmowie od dobrej chwili. – Wasza Wysokość… – wymamrotał oszołomiony. – Wasze Wysoczestwo – podjął gwardzista. – Pozwolę sobie przedstawić mojego przyjaciela, sztabskapitana Różyckiego.
– Słyszałem – mruknął Wielki Książę podając dłoń Różyckiemu. – I czytałem. Ledwo sztabskapitan, a już jego dossier zawiera pięć tomów akt z gryfem „Ściśle tajne”. Nie licząc rzecz jasna tych z więzienia. Coś tak jak ty, nieprawdaż? – W ogólnych zarysach – zgodził się Czachowski. – A jak tam sytuacja w mediach? – zwrócił się do Genevieve głównodowodzący. – Unormowała się – odparła dziennikarka. – Opublikowane materiały bez najmniejszych wątpliwości wskazują, kto mówił prawdę. Szczególnie dane z Tacheng – wzdrygnęła się lekko. Obaj oficerowie posępnieli: cenzura wojskowa zezwoliła na udostępnienie mediom wybranych fragmentów wideorelacji z Tacheng. Zarówno tych dotyczących ataku na bazę, jak i związanych z bestialskim potraktowaniem porwanych kobiet. Odkąd niezależni eksperci potwierdzili autentyczność danych, nikt nie wątpił w niewinność „grupy Czachowskiego”, jak media od niedawna nazywały żołnierzy z Małej Taganki. – Powstały już nawet pierwsze vidy na temat tej… eskapady – kontynuowała Genevieve. – Tak szybko? – zdziwił się Czachowski. – To tylko kwestia techniki – odparła dziennikarka. – Dziś prawdziwe aktorstwo pozostało jedynie w teatrze. Jeśli chodzi o vidy, to większość pracy wykonują komputerowcy. – Tak, pojawiły się już nawet recenzje, w tym takie, których kompletnie nie rozumiem – zauważył Różycki. – Mianowicie? – zainteresował się Wielki Książę. – Niejaki Kotkin napisał, cytuję: „Scenariusz vidu, którego bohaterami są dzielni, niezwykle sprawni fizycznie – zapewne każdy z nich robi po sto pompek! – i atrakcyjni mężczyźni, jest tyleż wyeksploatowany, co banalny. Podobnie jak pomysł, aby byli oni żołnierzami”. – Cóż w tym niezrozumiałego? – zdziwiła się dziennikarka.
– Nie wiem, dlaczego ten człowiek czepia się naszej sprawności fizycznej czy tego, że jesteśmy żołnierzami? No i chyba zapomniał, że to się zdarzyło naprawdę? Może to jakiś zwolennik Eurolandu? – Nie, pan Kotkin krytykuje takie vidy z powodów osobistych – zapewniła Genevieve. – To dość znana w artystycznym światku persona. – Jak to „osobistych”? – nie zrozumiał Różycki. – Kotkin nie lubi atrakcyjnych, sprawnych fizycznie mężczyzn. – Ale dlaczego? – Cóż… Dziennikarka wyjęła z balowej torebki kieszonkowy komunikator i wyświetliła trójwymiarową podobiznę Kotkina. Po chwili mężczyźni parsknęli śmiechem: krytyk przypominał małą, tłustą i obrażoną na cały świat świnkę morską… – Teraz pojmuję – powiedział z udaną powagą Różycki. Niespodziewanie uśmiech zniknął z twarzy Wielkiego Księcia i ten oddalił się pospiesznie w stronę stojących nieopodal oficerów Konwoja. – Co się dzieje? – uniosła brwi Genevieve. – Nie wiem – odparł Czachowski. – Na wszelki wypadek sprawdź, czy u naszych wszystko w porządku – zwrócił się do Różyckiego. Oficer skinął głową i ruszył w kierunku żołnierzy z Małej Taganki. – Wracając do sprawy, skąd tytuł grafa? – podjęła dziennikarka. – Nie ma o czym mówić – stwierdził obojętnie gwardzista. – Sam tytuł jest tak świeży, że pachnie jeszcze farbą drukarską, otrzymał go mój ojciec, za zasługi wojenne. Pośmiertnie. – Przykro mi, ja… – Nie pamiętam ojca, zginął, gdy miałem dwa lata – przerwał jej Czachowski.
– W wojnie o Wyspy Kurylskie? Gwardzista bez słowa skinął głową. – Zaraz! Na pancerniku „Graf Samojłow” służył kontradmirał Czachowski! Podobno bitwę przeżyło jedynie kilkudziesięciu marynarzy z „Samojłowa”? Czachowski ponownie przytaknął. Genevieve Navarra przygryzła wargi, najwyraźniej zastanawiając, się czy kontynuować, czy też odpuścić chwilowo temat. – A oto jeden z ocalałych z „Samojłowa” – powiedział gwardzista wskazując ruchem głowy przechodzącego obok mężczyznę. – Kto to? – spytała szybko dziennikarka. – Nie zna go pani? – zdziwił się oficer. – Myślałem, że rozmawialiście już wcześniej. – Skąd! Czyżby był to… – Tak, to generał Mierkułow. – Kontaktowaliśmy się tylko przez łącze! Mógłby mnie pan przedstawić?! – zawołała podekscytowana Genevieve. Tymczasem ubrany w generalski mundur mężczyzna sam podszedł do nich, jakby jakimś szóstym zmysłem wyczuł zainteresowanie dziennikarki. Wysoki, szczupły o pociągłej, arystokratycznej twarzy i przeraźliwie zimnych, błękitnych oczach, wyglądał, jakby zszedł żywcem z plakatu werbunkowego imperialnej armii. Sprawiał wrażenie kogoś, komu ludzie starają się nie wchodzić w drogę. Otaczająca go wyraźnie wyczuwalna aura sugerowała, że byłaby to – w najlepszym wypadku – bardzo pochopna decyzja. – Generał Borys Władysławowicz Mierkułow – zaprezentował go Czachowski. – Pani Genevieve Navarra… … dziennikarka – dokończył tamten. – Ostatnio, bardzo znana dziennikarka. Głos generała odpowiadał jego aparycji: chłodny, autorytatywny, starannie modulowany,
jakby jego właściciel nigdy i w żadnych okolicznościach nie tracił nad sobą kontroli. Jednak dziennikarce wydało się, że pobrzmiewają w nim i cieplejsze nuty. – Chciałem pani podziękować za wspaniały artykuł – powiedział. – Podziękowałbym i w imieniu władcy, ale za chwilę imperator zrobi to osobiście. – Jego Wysokość będzie obecny na dzisiejszej ceremonii? – Tak – generał spojrzał na staromodny, ręczny zegarek. – Za jakieś pięć minut. Niestety, cesarzowa nie przyjdzie, jest niedysponowana. Genevieve rozejrzała się zaskoczona: grana przez muzyków melodia urwała się jak ucięta nożem, ucichł gwar prowadzonych półgłosem rozmów. – Jesteśmy w enklawie – poinformował Mierkułow. – To nieprzenikalna dla urządzeń elektronicznych i dźwięków strefa o średnicy kilku metrów. Możemy rozmawiać swobodnie. – Zagranie z tą blondynką było poniżej pasa – odezwał się z wyrzutem Czachowski. – Chciałem zwrócić twoją uwagę, dlatego dostosowałem formę przekazu do poziomu odbiorcy – odparł sucho generał. – Chodzi o byt wirtualny, program – dodał na użytek dziennikarki – w realnym życiu pan major woli zmysłowe brunetki… – Wujku! – Jesteście panowie spokrewnieni? – Nie w takim sensie, o jakim pani myśli – odparł z uśmiechem Mierkułow. Zegarek na nadgarstku generała wydał dziwny, brzęczący dźwięk – najwyraźniej urządzenie było nie tylko czasomierzem. – Jego Cesarska Wysokość – oznajmił Mierkułow, likwidując jednym gestem strefę ciszy. Czachowski wraz z innymi skłonił się na widok wchodzącego do sali władcy. Znany z niechęci do wszelkiej ostentacji car, tym razem ubrany był w mundur pułkownika huzarów. Imperator dosłużył się tego stopnia jeszcze za panowania swego ojca, w ogniu walk o Wyspy
Kurylskie. Od tamtej pory był wielokrotnie i jak najbardziej zasłużenie awansowany, ale wolał pozostawiać wszelkie sprawy związane z wojskiem młodszemu bratu Aleksowi. W razie konieczności nosił mundur pułkownika. Ot, kaprys, podobny jak w przypadku żołnierzy Konwoja… Orkiestra zagrała Boże cara chrani! i gwardzista stanął na baczność jak wszyscy obecni na sali. Nie, nie wszyscy. Jeden z muzykantów odłożył skrzypce i uniósł jakiś obły, podłużny przedmiot. Łagodne, ciepłe światło kandelabrów odbiło się w metalu. Czachowski krzyknął, ale dźwięki hymnu głuszyły jego głos. Oficer dobył szabli i przetaktował broń. Zbyt późno. Biały, paradny mundur cara zabarwił się na czerwono. Tymczasem muzyk spokojnie, jak na strzelnicy, naciskał raz za razem spust, strzelając zza pleców niczego nieświadomych kolegów: najwyraźniej dysponował wyciszoną bronią. Dopiero kiedy Wielki Książę zasłonił brata i potężną pierś głównodowodzącego poszarpały kolejne pociski, muzyka umilkła. Na sali rozpętało się pandemonium. Goście w panice rozpierzchli się na wszystkie strony, uniemożliwiając ochronie jakiekolwiek działania, kilkunastu oficerów Konwoja nie było w stanie zapanować nad kilkusetosobowym tłumem. Czachowski wskoczył na podium dla orkiestry i przybrał pozycję strzelecką. Siłą woli powstrzymał się od spoglądania w stronę cara, skoncentrowany na sylwetce przemykającego pod ścianą muzykanta. Mężczyzna był coraz bliżej wyjścia. Wreszcie w holograficznym celowniku herzoga ukazała się głowa zabójcy. Jedynie na ułamek sekundy, ale to wystarczyło; gwardzista nacisnął spust. Huk wystrzału zagłuszył na moment paniczne krzyki, w chwilę później rozległo się przeraźliwe wycie – krzyczała jedna z uciekających kobiet: jej twarz spryskał mózg mordercy… Nieoczekiwanie zgiełk zdominowały krótkie komendy i w kłębiącej się chaotycznie ludzkiej masie powstało szerokie przejście. To Różycki przyszedł na pomoc oficerom Konwoja.
Żołnierze z Małej Taganki z brutalną skutecznością utorowali drogę gwardzistom wynoszącym zwłoki cara i Wielkiego Księcia. Czachowski ponownie transformował broń do fazy piątej, schował szablę. W obecnej sytuacji lepiej było nie afiszować się z herzogiem. To dopiero niezapomniana ceremonia, pomyślał gorzko gwardzista. Za to Genevieve zdobyła materiał życia…
***
Czachowski miał nieodparte wrażenie déjŕ vu, tylko że tym razem to on stał, a w medsarkofagu niczym w gigantycznej wannie spoczywał Wielki Książę. Oplątany siecią różnokolorowych kabli, zanurzony w nanożelowym błocie, ale żywy. Ba! – nawet przytomny. Jedynie niezabliźnione jeszcze rany na piersi głównodowodzącego świadczyły, że wczorajsze wydarzenia nie były jedynie sennym koszmarem. W szpitalnej sali znajdowali się także generałowie Mierkułow i Zimin. Ten ostatni był naczelnikiem ochrany. – Mierkułow, poproszę o raport – wymamrotał niewyraźnie Wielki Książę. Zastygły na twarzy rannego grymas śmiertelnego znużenia, jak i wysilony, chrapliwy głos, świadczyły, że potrzebuje on przede wszystkim odpoczynku, jednak sytuacja była niezwyczajna. Imperium stanęło na skraju przepaści. – Poza Jego Cesarską Wysokością zginęło jeszcze siedem osób, dziewiętnaście zostało rannych – poinformował zwięźle generał Mierkułow. Zamachowiec strzelał z broni kinetycznej, pociski miały tak wielką prędkość wylotową, że przebijały ciała postrzelonych, choć wytłumienie karabinu osłabiło nieco ich energię. Jedynie te, które trafiły w Waszą
Wysokość… Czachowski zmarszczył brwi – do tej pory uważał, że człowiek, który przeżyłby parokrotne trafienie z broni kinetycznej bez kombinezonu bojowego na sobie, jeszcze się nie narodził, a zatrzymanie własnym ciałem pocisków to po prostu czarna magia. A jednak dowód na to, że jest to możliwe, leżał w medsarkofagu i, biorąc pod uwagę okoliczności, czuł się całkiem nieźle… – Analiza wideozapisów wykazała, że zabójca zaczął uciekać w chwili, gdy zobaczył majora Czachowskiego sięgającego po broń. Gdyby nie to, ofiar byłoby zapewne więcej, a trzeba pamiętać, że zamachowiec po zabiciu cara strzelał w Waszą Wysokość – kontynuował generał. – Niestety, atak zupełnie zaskoczył nasze służby. Fakt, że do pałacu przemycono broń, przechodzi ludzkie pojęcie. Sprawdziliśmy jeszcze raz dane z komputerów: specjalny program zlokalizował każdy przedmiot wykonany z mnemonicznego metalu o średnicy większej niż pół werszka! Jednak wniesionego przez mordercę karabinu na tej liście nie było… – Co to znaczy? – spytał Wielki Książę. – To znaczy, że wszystko co przekraczało rozmiarami zapięcie biustonosza, a wykonane było z mnemometalu, powinno zostać wykryte. Tyle, że nie zostało… – Może to wina programu? – włączył się do rozmowy Zimin. – Może – zgrzytnął zębami Mierkułow. – Badamy i tę wersję. – W każdym razie zamachowiec nie mógł działać sam – stwierdził szef ochrany. – Nie mógł – przytaknął Mierkułow. – Generale Zimin, a co wyście ustalili? – odezwał się Wielki Książę. – Nie mam dobrych wieści. Zabójca był Polakiem… – To jeszcze nie musi o niczym świadczyć – wtrącił się Czachowski. – Równie dobrze mógłby być Kałmukiem czy Ormianinem.
– Niestety, to nie to samo – sprzeciwił się Zimin. – Pozycja pańskich rodaków w imperium jest dość szczególna, żeby nie rzec, uprzywilejowana. A to budziło i budzi niechęć. Kiedy fakt, że zamachowiec był Polakiem stanie się powszechnie znany, wszelkiej maści narodowcy zerwą się ze smyczy i może dojść do aktów wrogości względem polskiej mniejszości. Czachowski skrzywił się niechętnie: od dawna sytuacja prawna Polaków i Rosjan była identyczna, jednak ci ostatni przy każdej okazji wspominali czasy, kiedy przepisy obowiązujące na terenie Królestwa Polskiego faworyzowały jego obywateli na tle reszty imperium. Nie trwało to długo: nadana w 1815 roku przez Aleksandra I konstytucja została wkrótce złamana przez samego władcę, a przywileje, którymi na wniosek Wielopolskiego Aleksander II obdarzył Polaków, szybko rozszerzono i na pozostałych obywateli. Choć zdaniem Rosjan – nie dość szybko. Rosyjscy narodowcy do dziś uważali, że podwaliny gospodarczej i politycznej pozycji Polaków zostały położone w czasie, kiedy rdzenni Rosjanie cieszyli się dużo mniejszymi przywilejami. – Chyba że poczekamy z podawaniem tego do publicznej wiadomości – powiedział po dłuższej chwili milczenia Czachowski. – Niemożliwe! – odparł kategorycznym tonem Zimin. – Nasze służby muszą zareagować. Udowodnić, że mimo zamachu odnoszą jakieś sukcesy. Czachowski spojrzał na Mierkułowa, ale tamten pokręcił przecząco głową. – Zimin ma rację – powiedział. – Nie ma innego wyjścia. – Wiecie, co się będzie działo?! – Zapomina się pan, majorze! – wycedził szef ochrany. – Niech mówi! – polecił Wielki Książę. – Sytuacja jest krytyczna, musimy rozpatrzyć każdą opcję, a chyba nie powątpiewa pan generale w lojalność majora Czachowskiego? – W lojalność?! – parsknął Zimin. – Gdyby nie major, moglibyśmy przesłuchać mordercę!
Stąd przyznam się Waszej Wysokości, że… – Gdyby nie major, wasi ludzie tworzyliby teraz co najwyżej profil psychologiczny zabójcy – przerwał mu zimnym jak lód głosem Mierkułow. – Bo tylko to by im pozostało. I usiłowaliby robić wrażenie, że są do czegokolwiek potrzebni. Bo pozwolę sobie przypomnieć, generale, że zawiódł nie tylko Konwoj, ale i ochrana. Na sali byli przecież i pańscy agenci, których lojalności, jak rozumiem, pan nie podważa. I co zdziałali? Otóż… – Dość! – rozkazał głównodowodzący. – Brakowało nam jeszcze waśni we własnym gronie. A co do lojalności Czachowskiego, to w moich oczach udowodnił ją wielokrotnie, także ratując mi wczoraj życie. I proszę uznać ten temat za zamknięty! – w głosie Wielkiego Księcia zabrzmiała wyraźna groźba. – Jak Wasza Wysokość sobie życzy – odparł posłusznie Zimin. – Bogiem a prawdą, chyba rzeczywiście przesadziłem. Przepraszam, majorze. Naprawdę nie mógł go pan postrzelić? – zwrócił się do gwardzisty. – Może pan, generale, przejrzeć pamięć mikrokomputera w moim herzogu – zaproponował Czachowski. – O ile pamiętam, miałem tylko dwukrotnie możliwość oddania czystego strzału. Raz w łydkę i drugi – w głowę. Tę pierwszą opcję odrzuciłem jako zbyt ryzykowną. – Nie rozumiem? – Załóżmy, że bym go trafił. I cóż z tego? Był do mnie odwrócony bokiem, więc pięć do jednego, że pocisk ominąłby kość. Biorąc pod uwagę adrenalinę, mógłby tego nawet nie poczuć. Albo uciekać dalej na czworakach, wtedy zniknąłby mi zupełnie z pola widzenia. Nie, strzał w głowę, to był jedyny, racjonalny wybór. Proszę też pamiętać, że herzog to nie strzelba, a broń wojskowa, przystosowana do przebijania kombinezonów ochronnych: mały kaliber, wielka prędkość wylotowa pocisku. Zabójca miałby po prostu małą, estetyczną dziurkę w nodze, nic więcej. Nie mogłem przecież strzelać ogniem ciągłym. Nie w tym tłumie…
– No dobrze, a pańskie obiekcje co do ujawnienia, że zamachowiec był Polakiem? – Z dużego problemu zrobicie jeszcze większy – powiedział posępnie gwardzista. – Jak pan słusznie zauważył, generale, narodowcy zerwą się ze smyczy. Nie minie tydzień, a i wy dolejecie oliwy do ognia. – Jacy „my”?! – Ochrana. Przecież pójdziecie „polskim śladem”. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. – A zna pan inny ślad?! – Nie o to chodzi – westchnął Czachowski. – Studiował pan „styczniową” rzeczywistość? – Jak chyba wszyscy tu obecni – wzruszył ramionami Zimin. – To jeden z najciekawszych wariantów równoległej rzeczywistości monitorowanych przez petersburskie centrum. – Pamięta pan, co się działo w czasie drugiej wojny światowej w Warszawie? – A może nieco konkretniej? – Wie pan, jak gestapo i Abwehra wyszukiwały polskich konspiratorów? Wysyłały do lokali ładne dziewczęta, często zresztą rodowite Polki, które miały za zadanie zwracać uwagę na młodzieńców ubranych zgodnie z konspiracyjna modą: przedwojenne oficerki, przerobione elementy umundurowania albo stroje munduropodobne. Rozumie pan, ci smarkacze niezależnie od tego, czy rzeczywiście byli w konspiracji, czy też nie mieli z nią nic wspólnego, nie mogli sobie odmówić przyjemności imponowania dziewczętom. W sytuacji, kiedy mogło się to skończyć tragicznie nie tylko dla nich, ale i ich rodzin. Myśli pan, że teraz będzie inaczej? Założę się, że już jutro cała masa bezmózgich idiotów zacznie rzucać grube aluzje na temat swoich związków z zamachem. Ot, tak, żeby zwrócić na siebie uwagę. Nie wiem, czy uda im się zainteresować jakieś dziewczęta, ale z pewnością zauważą ich pańscy ludzie. A kiedy rozpoczną się aresztowania… – Widzi pan inne wyjście?
– Nie mam gotowego rozwiązania – odburknął gniewnie Czachowski. – Jednak uważam, że represje przeciwko Polakom mogą okazać się dużym błędem. – A co nam innego pozostaje? Ignorować sygnały na temat zamachu, jeśli będą dotyczyły pańskich rodaków? Wolne żarty! Wie pan, nie znam specjalnie okresu drugiej wojny, w studiach „styczniowego” świata skupiłem się na dziewiętnastym wieku i pamiętam, że zamachu na cara, skutecznego zamachu – podkreślił szef ochrany – dokonał właśnie Polak Hryniewiecki. W tysiąc osiemset osiemdziesiątym pierwszym roku. – Nie sam! – odparował ze złością Czachowski. – Zamach zorganizowała rosyjska organizacja Wola Ludu! – Tylko że Rosjanom jakoś się nie powiodło, za to Hryniewieckiemu wręcz przeciwnie! Może i tam, w tej „styczniowej” rzeczywistości zdarzali się jokerzy? Wie pan majorze, że niemal siedemdziesiąt procent jokerów w imperium to Polacy? – Nie wiedziałem – wymamrotał zaskoczony gwardzista. – No to teraz już pan wie. Czachowski zagryzł wargi – zorganizowany przez Wolę Ludu zamach był absolutnie przeciwny woli rzeczywistego „ludu”. Aleksander II nie bez powodu nazywany był carem chłopów. Uwolnił chłopów z poddaństwa i zezwolił na wykup użytkowanej przez nich ziemi. Proces ten rozłożono na wiele lat, przy czym chłopi zapłacić mieli jedynie dwadzieścia procent wartości gruntu, pozostałe osiemdziesiąt płaciło państwo. Żeby zdobyć potrzebne na przeprowadzenie reformy pieniądze, car musiał pożyczyć u Rotszyldów piętnaście milionów funtów szterlingów w złocie, na pięć procent rocznie. To właśnie między innymi konieczność napełnienia skarbca spowodowała, że Rosja sprzedała Stanom Zjednoczonym Alaskę. Do tego car skrócił znacznie okres przymusowej służby wojskowej, zlikwidował kary cielesne w armii, przeprowadził reformę sądownictwa, w wyniku której oskarżeni otrzymali prawo do
obrony, sędziowie stali się niezależni i nieusuwalni, a procesy – jawne. Miał zamiar przeobrazić Rosję w nowoczesne państwo konstytucyjne. Tylko że nie zdążył… Pozostali przy życiu spiskowcy zostali powieszeni – Hryniewiecki zginął od wybuchy bomby, tej samej, która zabiła cara – ale Czachowski przypuszczał, że gdyby ich los oddano w ręce owego „ludu”, w którego imieniu pozwalała sobie działać Narodnaja Wola, zamachowcy marzyliby o śmierci na szubienicy… – Wydaje mi się, że nic więcej już dzisiaj nie zdziałamy – przerwał przedłużające się milczenie Wielki Książę. – Dziękuję panom. Czachowski skłonił się i wyszedł bez słowa, zmęczenie niemal zwaliło go z nóg. Od wczorajszego wieczoru nie miał nic w ustach, a wielogodzinne rozmowy z oficerami śledczymi starającymi się ustalić przebieg zamachu, były nie tylko wyczerpujące, ale i nie wniosły niczego do sprawy. Zabójca był od dwóch lat członkiem pałacowej orkiestry, jednak żaden z muzyków nie znał go bliżej. Sam gwardzista także nie mógł dodać niczego konkretnego, poza oczywistym faktem, że mężczyzna potrafił celnie strzelać… Przed budynkiem, choć na szczęście po drugiej stronie ogrodzenia, koczowali dziennikarze. Gdyby nie rozstawione wokół szpitala posterunki, pewnie wdarliby się do środka. Oficer zawrócił i skorzystał z wyjścia ewakuacyjnego. Ostatnie, na co miał ochotę, to rozmowa z żurnalistami. Zaklął, ujrzawszy czekającą w alejce na tyłach szpitala Genevieve. – Nie jestem tu służbowo – powiedziała szybko dziennikarka. Najwyraźniej nie wyglądał na zadowolonego ze spotkania. – To znaczy? – To znaczy, że mogę pana stąd wywieźć, zanim moi koledzy zorientują się, że ofiara im uciekła. Czachowski zerknął na zaparkowany niedaleko wóz dziennikarki.– Gdzie jest haczyk? –
zapytał nieufnie. – Naprawdę nie mam zamiaru wypowiadać się w mediach. – Nie ma żadnego haczyka – zapewniła Genevieve. – No i nie zależy mi na trzyzdaniowych wywiadach – dodała cierpkim tonem. – Zapewne ma pan jakieś zalety, ale krasomówstwo z pewnością do nich nie należy… – Dzięki Bogu! – mruknął Czachowski i wsiadł do auta. – Pamięta pan naszą rozmowę w więzieniu? – spytała ruszając. – Którą? – z trudem pohamował ziewnięcie. – Moją… propozycję. Jest nadal aktualna. Co pan na to? Odpowiedziało jej milczenie. – Czy jest pan naprawdę taki zblazowany… – zaczęła ze złością. Urwała, usłyszawszy lekkie pochrapywanie. Oficer spał.
***
Obudził go zapach świeżo parzonej kawy i szczęk naczyń. Usiadł na łóżku, od razu wiedział, gdzie się znajduje: peryferie Petersburga, niewielki domek wynajmowany przez Genevieve Navarrę. Genevieve… Czego od niego chciała? To znaczy oprócz tego, co oczywiste? Czachowski nie ufał dziennikarzom, a ostatnie wydarzenia jedynie utwierdziły go w tym, że miał rację. Niemal wszystkie media, te same, które jeszcze nie tak dawno mieszały go z błotem, nagle zmieniły nastawienie o sto osiemdziesiąt stopni, zrzucając całą winę na Chiny i Euroland. A przecież choć początkowo żadna ze stron nie miała dowodów na poparcie swojej wersji, nikt nie przeprowadził dziennikarskiego śledztwa, nikt poza Genevieve nie stanął po
ich stronie. Obiektywność mediów, myślałby kto… Bogiem a prawdą, i Genevieve nie ujęła się za nimi ze względów moralnych, a jedynie dla kariery. Podobnie było z Infranetem, ale temu Czachowski akurat się nie dziwił: wirtualna rzeczywistość nigdy nie była oazą wszechżyczliwości i prawdy. Ludzie uwielbiają mieć rację, a Infranet umożliwia im to w stopniu niemal doskonałym. Jednego dnia ktoś, podpisując się jako bad_boy 666, gnoi żołnierzy z Małej Taganki, a następnego, zmieniwszy pseudonim na black_angel, zawzięcie atakuje Chińczyków, twierdząc, że od początku wiedział, kto stoi za oskarżeniami niewinnych żołnierzy. I już ma rację. Zawsze ma rację… – Przeglądasz Infranet? – spytała Genevieve, wchodząc do pokoju. Gwardzista odpowiedział nieartykułowanym pomrukiem: jak zawsze z rana miał lekko opóźnione reakcje. Efekt używania wszczepów bojowych. Niegroźny, jak zapewniali specjaliści. Rzecz mijała po jakiejś godzinie. – Napawasz się faktem, że jesteś bohaterem? – Nie, upewniam się, że motłoch pozostał motłochem. – Kimże jestem, aby panu przeczyć, dorogoj graf… – Och, dajże spokój! Tłuszcza pozostaje tłuszczą, czy u nas, czy w Eurolandzie. Tytuły nie mają tu nic do rzeczy. – U nas nieco inaczej podchodzimy do tej sprawy. Vox populi, vox Dei… – To może trzeba się było poddać temu „głosowi ludu”? – zapytał nieprzyjaźnie Czachowski. – A ty, nie wiedzieć czemu, stanęłaś okoniem. – Touchée! – zawołała ze śmiechem Genevieve. – Podano śniadanie. Przeszli do obszernej kuchni, dziennikarka wskazała zastawiony stół. – Proszę się nie krępować – zaprosiła. Jajecznica, owoce, sery: wszystko dostarczone przez firmę cateringową. Pani Navarra nie
zadała sobie nawet trudu rozpakowania potraw z firmowych pojemników. Cóż, bywało i gorzej, pomyślał gwardzista. – Nie mam zamiaru, w końcu spaliśmy ze sobą – odparł z ironicznym uśmiechem. – To mi pozwala na pewną swobodę. – Spaliśmy obok siebie – sprostowała z naciskiem dziennikarka. – Leżałeś jak kłoda. – Jak tylko zjem, zacznę przepraszać – obiecał. – Tymczasem mógłbyś… – Tak? – Wiesz, ciekawi mnie, co przeciętni, a także nieprzeciętni obywatele imperium sądzą o swoim państwie i Eurolandzie? Może parę słów na ten temat? Gwardzista obrzucił ją ponurym spojrzeniem, ale nie widać było, żeby jego mina zrobiła wrażenie na dziennikarce. – Co ty znowu kombinujesz?! – Cóż, jeden z większych koncernów medialnych zwrócił się do mnie z prośbą o kilka szkiców na ten temat. Cztery, pięć infovidów. Mają iść na cały świat. – Który? – Eurovid Plus. – Ten sam, który ogłosił, że nigdy nie przestrzegałaś etyki dziennikarskiej i jesteś moją kochanką? – Ten sam. – Zgodziłaś się?! – Oczywiście, dlaczego nie? Uchodzę teraz za specjalistkę od spraw imperium. A straty moralne powetowałam sobie negocjując honorarium… Czachowski nie odpowiedział, zajął się jedzeniem. Genevieve pozwoliła mu zaspokoić
pierwszy głód, dopiero kilka minut później ponowiła pytanie. – Co konkretnie chcesz wiedzieć – spytał, ocierając usta serwetką. – Dlaczego popieracie taki… nienowoczesny system rządów? I kultywujecie te wszystkie odrębności narodowe: Polacy, Rosjanie, Gruzini… Do tego jeszcze dochodzą osobne grupy, na przykład Kozacy. W Eurolandzie dawno już tego nie ma. – I jak wiadomo Euroland jest rajem na ziemi – mruknął ironicznie Czachowski. – Nie tak dawno czytałem artykuł na temat wszechobecnej w Eurolandzie korupcji, a także dominującej pozycji rzekomo nieistniejących grup narodowościowych, takich jak: Niemcy, Anglicy i Francuzi, którzy właściwie zmonopolizowali wszystkie ważniejsze stanowiska w armii, sądownictwie i administracji. Tekst popełniła niejaka Genevieve Navarra… – Pewnie! – parsknęła dziennikarka. – U was korupcji nie uświadczysz! – Ale nie na taką skalę – zapewnił Czachowski. – W imperium coś takiego jest nie do pomyślenia. Oczywiście, lokalnie korupcja występuje, jak i wszędzie, jednak nie na najwyższych szczeblach władzy, bo te kontroluje car. – Przecież macie monarchię konstytucyjną, car nie może zdymisjonować żadnego urzędnika! – Teoretycznie, nie – wzruszył ramionami gwardzista. – Jednak w praktyce wystarczy, że Jego Wysokość nie zaprosi delikwenta na herbatkę z innymi członkami rządu. Da sygnał, że nie uważa go za godnego… Wierz mi, że nie trzeba długo czekać, aby własna partia zmusiła winnego do dymisji. Car ma prawo weta odnośnie ustaw rządowych i cieszy się ogromnym autorytetem, także z tego względu, że jego stanowisko jest dziedziczne. Nikomu nie opłaca się z nim zadzierać. Oczywiście, jego weto można przegłosować, ale w praktyce… Powszechnie wiadomo też, że przyszły imperator od dziecka przygotowywany jest do przejęcia władzy. Realnej władzy, odpowiadającej u was stanowisku prezydenta. Silnego prezydenta. Najwybitniejsi fachowcy przygotowują go latami do tej roli. A kiedy już zacznie rządzić, obca
jest mu większość słabostek, jakim ulegają wasi politycy. Nie kradnie, bo jest niewyobrażalnie bogaty, wszelkie problemy państwa traktuje bardzo osobiście, bo wie, że prędzej czy później przekaże kraj swoim dzieciom. Więc stara się z całych sił, żeby był on w jak najlepszym stanie. – A te wasze tytuły? Przecież to przeżytek feudalizmu! – Niezupełnie, w sensie prawnym co prawda nie mają znaczenia, ale są mrocznym przedmiotem pożądania, ich posiadanie społecznie nobilituje. – Ale dlaczego, skoro w praktyce nie dają żadnych przywilejów? – Ależ dają, choć trudno to wyjaśnić komuś z zewnątrz. – Może jednak spróbuj? – Najlepiej chyba będzie użyć porównania: prawo nie dzieli ludzi na ładnych i brzydkich, ale ci przystojni mają jakby z górki… Tak samo i tytuł, nie jest czymś niezbędnym, żeby zrobić karierę w polityce czy biznesie, ale ją ułatwia. Fakt, że promocji dokonuje osobiście car, też nie jest bez znaczenia. Wszyscy wiedzą, że przed ceremonią kandydat jest dokładnie prześwietlany. Tak więc jeśli do tego samego stanowiska pretenduje kilka osób, przeważnie wygrywa ta utytułowana. Dzieje się tak z powodów jak najbardziej racjonalnych: car okazał jej zaufanie. A na uznanie Jego Wysokości zasłużyć niełatwo… – Rozumiem… Jak doszło do powstania właśnie takiego systemu politycznego? Nie jestem zbyt mocna w historii, a muszę widzom powiedzieć parę słów na ten temat. Przecież dawniej carowie byli władcami absolutnymi? – Ja także nie jestem specjalistą – westchnął Czachowski. – Nie wymagaj ode mnie zbyt wiele, ale na potrzeby tych kilku vidów… Wszystko zaczęło się od Aleksandra II. To on wprowadził Rosję do grupy najbardziej liczących się państw świata, unowocześnił, nie ma co ukrywać, anachroniczny system gospodarczy, polityczny i społeczny.
– Ale przecież i wcześniej uznawani byliście za potęgę? – Tylko pod pewnymi względami – pokręcił głową Czachowski. – W drugiej połowie dziewiętnastego wieku Rosja była już kolosem na glinianych nogach, w porównaniu do takiej Anglii czy Francji byliśmy zacofani. – I car nie stracił władzy? Przecież wprowadzenie monarchii konstytucyjnej mogło stać się bodźcem do dalszych radykalnych zmian, ba, mogło zakończyć się rewolucją komunistyczną jak w Chinach! – Nie! – zaprzeczył gwardzista z uśmiechem. – Nie mogło. Sytuacja była zupełnie inna: dynastia Qing, która została zmieciona przez komunistyczną rewoltę, była nieudolna i niewyobrażalnie wręcz skorumpowana. Stąd komunistyczne hasła trafiły w Chinach na podatny grunt. Co prawda dowodzi to, że klasycy marksizmu nieco się pomylili – zauważył zjadliwym tonem Czachowski. – Marks uważał, że rewolucja wybuchnie na Zachodzie, gdzie miał ją wymusić rozwój kapitalizmu i postępująca w ślad za nim pauperyzacja robotników, likwidacja drobnej przedsiębiorczości i zmniejszenie się liczby bogatej burżuazji przy jednoczesnej akumulacji kapitału. Tylko że nie wyszło. Tezę tę obaliły wydarzenia Wiosny Ludów i Komuny Paryskiej. Chiny były ostatnim krajem, gdzie taka rewolucja mogła wybuchnąć – przynajmniej według Marksa, bo nie było tam ani dużego kapitału, ani zbyt wielu robotników… Jednak brak poparcia społecznego, niesprawny aparat państwowy i powszechna bieda, okazały się zabójcze dla dynastii Qing. A chińscy komuniści potrafili wykorzystać swoją szansę… Co więcej, już po wybuchu rewolucji w Chinach marksiści prognozowali, że komuniści nie będą w stanie utrzymać tam dyktatury proletariatu ze względu na brak bazy w postaci odpowiednio rozwiniętego kapitalizmu. Pomylili się, po raz kolejny. Po wprowadzeniu czerwonego terroru okazało się, że i baza niepotrzebna… – No a w Rosji? Przecież i tutaj nie brakowało nędzy?
– Zaradziły temu reformy Aleksandra II. Co więcej, ugruntowały pozycję władcy. – A to niby w jaki sposób? – Car zapewnił chłopom wykształcenie i dał im prawa wyborcze. Stanowili oni wówczas najliczniejszą grupę społeczną w imperium. I niemal w stu procentach popierali Romanowów. – No tak… Genevieve zgrabnie zrzuciła pantofelki, została w pończochach. Powolnymi ruchami rozwiązała pasek szlafroka, pozwoliła, aby jedwabny materiał rozchylił się, odsłaniając podwiązki i skąpą bieliznę. Czachowski poczuł zapach perfum, tych samych co w więzieniu. – Czy mogłabym jakoś wynagrodzić pańską cierpliwość, majorze? – spytała z figlarnym uśmiechem. Czachowski objął ją bez słowa, przesunął ustami po rozgrzanej skórze kobiety. Genevieve smakowała wanilią i gorzką czekoladą. – To będzie lichwiarski rachunek – uprzedził. – Cóż robić? Umowa to umowa…
***
Czachowski minął kolejny, ciężko uzbrojony patrol, skierował się w stronę domu. Towarzyszyły mu czujne spojrzenia żandarmów, z bocznej uliczki dobiegł go warkot silnika opancerzonego wozu do tłumienia zamieszek. Najwyraźniej generał Mierkułow spodziewał się najgorszego i chciał jak najlepiej zabezpieczyć dzielnicę, w której mieszkał. A może bardziej chodziło mu o gwardzistę i jego matkę? Sam generał był od dłuższego czasu
nieuchwytny i już ponad dwa tygodnie nie odwiedzał ani swojej willi, ani dworku Czachowskich. Gwardzista wiele by dał za towarzystwo Różyckiego, ale przyjaciel przebywał w Małej Tagance, załatwiając formalności związane z przeniesieniem go do służby w Konwoju. Zamach na cara nie tylko nie przeszkodził działaniu biurokratycznej machiny, ale wręcz natchnął urzędników do wymyślania coraz to nowych procedur. Te zaś wymagały składania nieprawdopodobnych wręcz ilości dokumentów i zaświadczeń. Oficer zacisnął zęby, mijając kolejnego przechodnia z holograficzną plakietką japońskiej firmy Sakkai na piersi. Cara zabito z broni wyprodukowanej właśnie przez ten koncern i afiszowanie się z logo Sakkai stanowiło obecnie najbardziej popularny sposób wyrażania aprobaty dla zamachu. Można się było założyć, że mężczyzna jest Polakiem… Tymczasem sytuacja pogarszała się w zastraszającym tempie: dzielnica kronsztadzka była jedną z bezpieczniejszych – mieszkało w niej wielu wysokich rangą urzędników, a w pobliżu znajdowała się ambasada Eurolandu. W innych rejonach miasta Polacy woleli nie wychodzić z domów: dochodziło do samosądów, napaści i podpaleń, a policja reagowała dość niemrawo, o ile w ogóle reagowała… Wiadomość, że zamachu dokonał Polak, doprowadziła do zamieszek na terenie całego imperium. Oliwy do ognia dolewały aresztowania osób ostentacyjnie manifestujących swoje uznanie dla wyrobów firmy Sakkai, w większości Polaków. Chodziły słuchy, że w zamieszkałych przez polską mniejszość dzielnicach powołano nielegalne oddziały samoobrony, mobilizowali też swoje siły rosyjscy narodowcy i monarchiści, wreszcie aktywizowały się ugrupowania o nieokreślonym charakterze, bardziej zainteresowane ulicznymi zadymami i rabowaniem sklepów niż jakąkolwiek ideologią. Na razie zajścia nie wymknęły się jeszcze spod kontroli, ale dziwna opieszałość policji dawała do myślenia. Jeżeli dojdzie do prawdziwych pogromów… Gwardzista oddał honory salutującym wartownikom i skinieniem głowy powitał
oczekującego go lokaja. Od kilku dni wychodził z domu tylko w mundurze, co ratowało go przez zaczepkami ze strony nacjonalistów, no i pozwalało nosić przy sobie broń. Przydziałowy Bars nie mógł się rzecz jasna równać z ultranowoczesnym herzogiem, ale Czachowski miał nadzieję, że nie będzie musiał użyć pistoletu. W końcu nie doszło jeszcze do walk ulicznych. W salonie, ku swojemu zdziwieniu zastał Zimina. Szef ochrany wyglądał na wyczerpanego: z przymkniętymi oczyma półleżał w fotelu, na stoliku w zasięgu zwisającej bezwładnie ręki generała stała niedopita szklaneczka whiskey. – Ekscelencjo – powitał go zaskoczony Czachowski. – A, to pan majorze – wymamrotał tamten, z trudem otwierając podkrążone oczy. – Proszę w mi wybaczyć najście, ale wezwał mnie tu książę Mierkułow. – Gdzie jest generał? – spytał szybko Czachowski. – Jego Ekscelencja znajduje się w apartamentach grafini – wtrącił odchrząknąwszy lokaj. – Zawiadom księcia, że oczekujemy go w salonie – polecił gwardzista. Służący zniknął bez słowa. Czachowski uzupełnił poziom płynu w szklance gościa, po czym nalał whiskey i sobie. – Jak sytuacja? – zagaił. – Kiepsko to wygląda – odparł Zimin, wychyliwszy jednym haustem zawartość szklanki. – Hordy bezmózgich gówniarzy latają po ulicach, obnosząc logo Sakkai, drażniąc i prowokując już nie tylko narodowców, ale i zwykłych Rosjan, a… – …a ochrana aresztuje ich hurtowo, choć świetnie wie, że żaden z nich nie ma nic wspólnego z zamachem, bo prawdziwi zamachowcy nie afiszują się ze swoimi przekonaniami – dokończył gniewnie Czachowski. – Dzięki tym działaniom dzielnice zamieszkałe przez pańskich rodaków jeszcze nie płoną – odparł ze znużeniem Zimin. – Bo wszyscy widzą, że osoby popierające zamach lądują za
kratami. To nieco studzi nastroje. Nieco – powtórzył z naciskiem. – Oczywiście, jak wszystko ucichnie, wypuścimy smarkaczy. – A gdzie jest policja? Poza kilkoma rejonami na ulicy łatwiej spotkać krasnoludka niż policjanta! – Cóż – wzruszył ramionami Zimin – zaczyna się gra o najwyższą stawkę: imperium stanęło na skraju przepaści, a policja czeka na rozwój sytuacji. Niech pan sam pomyśli: car nie żyje, Wielki Książę jest ranny i nie wiadomo, kiedy wyjdzie ze szpitala. W tej sytuacji problemy związane z dowodzeniem to rzecz normalna. Ani ja, ani książę Mierkułow nie możemy bezpośrednio wydawać rozkazów policji. – Nie próbowaliście porozumieć się z Generalnym Dyrektorem Policji?! – Ależ próbowaliśmy – zapewnił szef ochrany. – Tylko że i on, i szeryf Petersburga, oberpolicmajster Tichonow są ostatnio bardzo zajęci i nie mają dla nas czasu. – To zakrawa na zdradę! – Synu, nasz gość ma pustą szklankę – odezwała się Maria Czachowska, stając w progu. Głos kobiety wyrażał lekką dezaprobatę. Obaj mężczyźni zerwali się na nogi, major pospiesznie dolał Ziminowi whiskey. Ten wpatrywał się w matkę gwardzisty z otwartymi ustami. Mimo przekroczonej pięćdziesiątki Maria Czachowska nadal olśniewała urodą: gładka, wyrazista twarz bez jednej zmarszczki wyglądała jak żywcem skopiowana z greckiej kamei, smukła, choć pełna figura i burza kasztanowych loków wywołałyby grymas zawiści u niejednej dwudziestolatki. – Madame… – skłonił się nisko Zimin. – Ależ proszę siadać! Kobieta zaliczana do największych piękności imperium podsunęła generałowi poduszkę i pomogła wygodniej usadowić się w fotelu.
– Przecież widzę, jak bardzo jest pan zmęczony. – Ja… Szef ochrany najwyraźniej nie wiedział, jak zareagować na tak bezpośrednią serdeczność. – Pozwólcie, że przyłączę się do rozmowy – kontynuowała. – Ależ oczywiście, madame! – Znowu podsłuchiwałaś pod drzwiami – burknął Czachowski. – Podsłuchiwałam – przyznała z psotnym uśmiechem. – Nie mogłam sobie odmówić przyjemności przechytrzenia głównego łowcy szpiegów imperium. – Jestem gotów dać się codziennie podsłuchiwać – zadeklarował szarmancko Zimin, nadal nie odrywając oczu od gospodyni. Ciekawe, czy nasz gość zauważy, że matka oprócz urody dysponuje także nietuzinkowym intelektem i żelazną wolą, pomyślał zgryźliwie gwardzista. – Generał ma rację – oznajmiła tymczasem bezceremonialnie Maria Czachowska. – Obecnie głównym problemem jest powstrzymanie narodowców, niedopuszczenie żeby zyskali poparcie wśród ogółu Rosjan. – Uważasz więc, że aresztowanie tych idiotów z logo Sakkai to najlepsze wyjście? – Najlepsze w tej sytuacji. Brak reakcji ze strony władz sprowokowałby Rosjan, a gdyby doszło do pogromów, mogłyby zbuntować się polskie pułki. To prawie dwadzieścia procent armii. – Z całym szacunkiem, madame – zauważył szef ochrany – nie ma czegoś takiego jak „polskie pułki”. Owszem, istnieją oddziały, w których Polacy stanowią znaczący procent, ale… Maria Czachowska nie przerwała generałowi nawet słowem, jednak jej wzrok, w którym niedowierzanie mieszało się z rozbawieniem, odebrał mu pewność siebie, a w końcu sprawił,
że Zimin urwał na wpół rozpoczęte zdanie. – Litewski Pułk Piechoty imienia Wielkiego Księcia Aleksieja Nikołajewicza – zaczęła, odginając palec. – Wileński Pułk imienia Wielkiego Księcia Kiryła Władimirowicza, pułki: Wołyński, Żytomierski, Miński, Podolski, Modliński, Praski, Lubelski – wyliczała dalej. – We wszystkich Polacy stanowią ponad osiemdziesiąt procent. A to tylko początek listy. Mam wymieniać dalej? Generał Zimin poluźnił kołnierzyk munduru i przecząco pokręcił głową. Mężczyźni ponownie poderwali się na nogi – do salonu wkroczył generał Mierkułow. – Siedźcie – powstrzymał ich machnięciem ręki dowódca wojskowego kontrwywiadu. – Na czym skończyliście? Gospodyni odprawiła gestem lokaja, odezwała się dopiero wtedy, gdy za służącym zamknęły się drzwi. – Mówiliśmy o tym, że nasz gość – wskazała ruchem głowy Zimina – dokonał niemożliwego, niemal samodzielnie powstrzymał wybuch zamieszek na większą skalę. Być może uda mu się utrzymać ten stan przez dwa, trzy dni. Jednak później… – rozłożyła ręce w bezradnym geście. – Może gdyby prewencyjnie izolować prowodyrów zajść, dałoby się uzyskać nieco więcej czasu? – powiedział bez specjalnego nacisku Mierkułow. – Wymagałoby to rzecz jasna przejścia do ofensywy. – Pewnie to i dobry pomysł, ale nie wystarczy mi ludzi – powiedział z rezygnacją Zimin. Maria Czachowska przechwyciła spojrzenie generała Mierkułowa, zdawało się, że między nimi toczy się niezrozumiały dla postronnych dialog. Po dłuższej chwili mężczyzna skapitulował i potwierdził gestem, że przyjmuje narzucone mu warunki. – A gdybym oddał do pańskiej dyspozycji część oddziałów żandarmerii? – zapytał. – Z
piętnaście tysięcy ludzi? Biorąc pod uwagę obszar całego imperium to niewiele, ale gdybyśmy skoncentrowali się na największych miastach… – zawiesił wyczekująco głos. – Pan mówi serio? Szef ochrany wyglądał na zdumionego. Propozycja istotnie była zaskakująca: wojskowy kontrwywiad od wieków rywalizował z ochraną. – Nie czas na rozgrywki między służbami – powiedział poważnie Mierkułow. – Tylko że tego za mało – zabębnił nerwowo palcami. – Za mało. Jego Wysokość stracił dzisiaj przytomność: w procesie leczenia wystąpiły jakieś komplikacje. Co prawda czasowe, medycy ręczą za zdrowie Wielkiego Księcia, ale nie ma co liczyć na to, że w ciągu najbliższego tygodnia będzie on w stanie podejmować jakiekolwiek decyzje. Musimy sobie sami radzić. – Nie unikniemy rozruchów – oznajmił Czachowski. – Nie da rady. Albo w ciągu kilku dni nastąpi przełom w sprawie zamachu, albo… Oficer nie dokończył, nie musiał. Pogromów nie można było powstrzymywać w nieskończoność, a było więcej niż pewne, że złożone z Polaków oddziały nie będą patrzeć bezczynnie na rzeź rodaków. Wmieszanie się polskich żołnierzy do konfliktu spowoduje z kolei reakcję rosyjskich jednostek, a kto wie, czy przy okazji nie uaktywnią się inne mniejszości narodowe. Kiedy raz zostanie naruszona równowaga sił, koncepcja wielonarodowego państwa runie jak domek z kart i imperium stanie przed widmem wojny domowej. W takiej sytuacji Euroland i Chiny nie omieszkają skorzystać z okazji. – Jest jeszcze jeden sposób – powiedział niepewnie Zimin. – Zmasowane represje wobec Polaków. Coś, co zdławi w zarodku wszelką myśl o buncie. Prewencyjne aresztowania, rozbrojenie polskich pułków, fizyczna likwidacja osób, które mogłyby stać się liderami wszelkich antypaństwowych działań… W salonie zapanowała głucha cisza. Czachowski zamrugał gwałtownie oczyma, jakby
usiłował ocknąć się koszmarnego snu. – I co później? – zapytał ochryple. – Realizacja scenariusza z czasów po powstaniu styczniowym? Dublowanie tamtej rzeczywistości? Palenie domów, odbieranie majątków, zesłania, egzekucje, walka z językiem polskim? To się nie uda – stwierdził dobitnie. – Imperium nie może sobie pozwolić na podobne działania. To nierealne. A gdyby nawet jakimś cudem tak się stało, doprowadziłoby to do takiego osłabienia państwa, że wojska Eurolandu zajęłyby je w miesiąc. – Jednak… – Jeśli chce pan likwidacji ludzi, którzy usiłowaliby powstrzymać tę… masakrę, proponuję zacząć od nas – oświadczyła z lodowatym spokojem Maria Czachowska. – Bo ani ja, ani mój syn nie pozostalibyśmy bezczynni. – Ja… – Dość! – przerwał dyskusję Mierkułow. – O czymś takim nie może być nawet mowy! Przez chwilę w pomieszczeniu słychać było tylko przyspieszone oddechy. Długo nikt nie zabierał głosu. Bo i o czym było mówić? Fakt, że Zimin był gotów poświęcić Polaków w imię zachowania jedności imperium, zmroził wszystkich do szpiku kości. – Myślę – odezwał się wreszcie Czachowski – że istnieje jeszcze jedna możliwość. – Mianowicie? – ponaglił go Mierkułow. – Trzeba oddać zwłoki zamachowca badaczom z Centrum Symulacji Rzeczywistości. Niech go pokroją, zbadają na wszystkie sposoby, może coś z tego wyjdzie? –Taak… – powiedział z namysłem Zimin. – Widziałem kilkakrotnie efekty ich pracy. Szkoda, że nikt wcześniej o tym nie pomyślał. – Nie czas płakać nad rozlanym mlekiem – odparł generał Mierkułow. – Widzę jednak pewien problem: ekspertyzy Centrum istotnie mogły nam się przydać, ale do ich
przeprowadzenia potrzeba nie tylko materiału biologicznego samego obiektu, ale i jego otoczenia: rodziny, przyjaciół, znajomych. W tym przypadku zaczęliśmy dopiero ustalać jego kontakty. Może nam zabraknąć czasu. Wyglądało, że szef ochrany chce coś powiedzieć, niemal zerwał się z fotela, ale zaraz usiadł ponownie, zaciskając usta. Generał Mierkułow spojrzał na niego ostro, po chwili zmarszczył brwi, jakby zachowanie Zimina nasunęło mu na myśl coś, co wcześniej uszło jego uwadze. – A gdyby tak… – Nie jesteśmy upoważnieni do rozmowy na ten temat w obecności osób postronnych! – przerwał mu stanowczo Zimin. Najwyraźniej bezpieczniak miał podobne skojarzenia. – Biorę to na siebie! – zbył ostrzeżenie szefa ochrany Mierkułow. – Niedawno Centrum rozpoczęło realizację nowego projektu: chodzi o superkomputer, który dorównywałby, a nawet przewyższyłby sprzęt używany dotychczas przez CSR, do tego podłączony do ogólnoświatowej sieci. – Podłączony do czego? – nie zrozumiał Czachowski. Mierkułow wykonał nieokreślony gest, widać było, że nie ma zamiaru tłumaczyć szczegółów. – Do wszystkiego – wymruczał. – Tego, co legalne i nielegalne… Wyobraź sobie maszynę, która potrafi analizować materiał biologiczny tak jak komputery Centrum, ma dostęp do wszystkich, zebranych przez nie danych, a jednocześnie nieustannie ściąga i analizuje informacje z całego świata: dysponuje obrazami z kamer na skrzyżowaniach i autostradach, holozapisami z satelitów, vidami z prywatnych systemów ochronnych, materiałami z komputerów osobistych, o ile tylko podłączone są do sieci, policyjnymi i wojskowymi bazami danych… Nikt nie wie dokładnie, jaki jest zakres „wiedzy” tego systemu. Bo on cały czas
aktywnie poszukuje informacji. I analizuje je na bieżąco. Istnieją rzecz jasna pewne ograniczenia… Konkludując: jeśli skorzystamy z tej opcji, dostarczymy danych biologicznych zamachowca i zadamy odpowiednie pytanie, otrzymamy odpowiedź w ciągu dwóch, trzech dni. A przez ten czas damy radę powstrzymać poważniejsze zajścia. Czachowski zerknął na Zimina: twarz szefa ochrany zastygła w grymasie dezaprobaty. – Co pan na to, Ekscelencjo? – zagadnął. – Jestem zdecydowanie przeciwny ujawnianiu tajemnic państwowych osobom postronnym! – stanowczo sprzeciwił się Zimin. – A wracając do meritum? – Książę jest optymistą – stwierdził szef ochrany. – Wiecie państwo, jak pracownicy Centrum nazywają ten system? „Pytia”, ot co! Bo choć ponad dziewięćdziesiąt procent odpowiedzi ma związek z zadanym pytaniem, to często można je zrozumieć dopiero po dodatkowych, bywa, że i długotrwałych badaniach. Bo bełkotliwość tych diagnoz jest iście „pytyjska”. Książę nie wspomniał jeszcze o jednej sprawie: ze względu na możliwości tego… komputera, zezwolenie na jego wykorzystanie musi wydać albo car, albo Wielki Książę Aleks. Nikt inny nie ma takiego prawa… – W obecnej sytuacji nawet nieprecyzyjna wskazówka może być na wagę złota – zauważyła Maria Czachowska. – Może, choć nijakiej gwarancji nie ma – zgodził się Zimin. – Co zrobimy? – spytała po chwili zastanowienia, zagryzając wargi. – Bo rozumiem, że Jego Wysokość nie odzyska przytomności przez kilka następnych dni? Mierkułow przytaknął z westchnieniem. – Niestety. Lekarze utrzymują go w sztucznej śpiączce, przedwczesne wybudzenie nie wchodzi w grę, tu idzie o jego życie.
– Ten… rozkaz – odezwał się z namysłem Czachowski. – Jak to wygląda w praktyce? Czy Jego Wysokość musi wydać go osobiście? – Nie – odparł natychmiast szef ochrany. – Tyle że przekaz jest szyfrowany kwantowo. Każda próba odczytu wysłanej w ten sposób informacji powoduje jej bezpowrotne zniszczenie. – Nie ma możliwości sfałszowania przekazu? – Panie majorze, mam nieodparte wrażenie, że pańskie myśli idą w kierunku, w jakim iść nie powinny. To, co w tym momencie rozważamy, zagrożone jest karą do dwudziestu lat więzienia. Mam na myśli samo zakłócenie łączności na tym poziomie, a samowolne wykorzystanie „Pytii”, to po prostu zdrada. – Widzi pan inne wyjście, Ekscelencjo? – spytała rzeczowo Maria Czachowska. – Rzecz nie w tym, co widzę, a w tym, czego nie zrobię! – rzucił ostro Zimin. – Otóż, nie mam zamiaru fałszować rozkazu Jego Wysokości! Gwardzista sięgnął po karafkę i wykonał pytający gest. Maria Czachowska odmówiła ruchem głowy, ale obaj mężczyźni podsunęli mu swoje szklanki. – Może najpierw ustalmy, czy coś takiego jest w ogóle możliwe? – zaproponował Czachowski. – W zasadzie nie, jednak i ja, i książę Mierkułow mamy dostęp do Wielkiego Księcia i znamy stosowane w podobnych sytuacjach zabezpieczenia i procedury. Któryś z nas mógłby tego dokonać – wycedził z niechęcią przez zaciśnięte zęby Zimin. – Tylko jeśli ten drugi przymknąłby na to oczy – dopowiedział beznamiętnym tonem generał Mierkułow. Wszyscy spojrzeli na Zimina. Szef ochrany powiódł wzrokiem wokół jak zaszczute zwierzę, wreszcie z bezsilną wściekłością uderzył dłonią w stół. Maria Czachowska wzdrygnęła się,
słysząc głośny trzask. – To wbrew wszelkim zasadom! – wysapał ze wzburzeniem. – Ma pan całkowitą rację – stwierdziła uspokajająco Maria Czachowska. – Jednak obecnie imperium nie potrzebuje ludzi kurczowo trzymających się przepisów, ale osób, które będą w stanie zagrać va banque, aby je obronić. – W porządku – oznajmił z rezygnacją szef ochrany, podnosząc się zza stołu. Generale – zwrócił się do Mierkułowa – ma pan trzy dni na wyjaśnienie sprawy zamachu. Wszelkimi sposobami. Ja przez ten czas postaram się utrzymać status quo. Madame, panowie… Mężczyzna skłonił się lekko i, odprowadzony przez gospodynię, opuścił salon. Czachowski uniósł brwi, widząc w oku Zimina zwycięski, zupełnie niepasujący do tonu wcześniejszych wypowiedzi błysk. Tak jakby to szef ochrany odniósł sukces w jakiejś sobie tylko wiadomej sprawie. – Przerobił nas na szaro – potwierdził domysły gwardzisty Mierkułow. – Pewnie zarejestrował całą naszą rozmowę… Czachowski zaklął pod nosem. Wyglądało na to, że nie tylko policja, ale i ochrana prowadzi swoją grę. Tylko co takiego mógłby zyskać Zimin, nagrywając dyskusję, w której wszak sam uczestniczył? Przychylność Wielkiego Księcia? Osłabienie pozycji rywala? Bzdura! Jeśli sfałszowanie rozkazu pomoże wyjaśnić okoliczności zamachu, brat cara nie tylko nie zgani, ale i pochwali inicjatywę Mierkułowa. Rzecz jasna po cichu… A jeśli cała rzecz spali na panewce? Jeżeli zwycięży stojąca za zamachem tajemnicza grupa albo dyszący nienawiścią do Polaków motłoch? Gwardzista zaklął ponownie – cóż, wówczas Zimin przedstawi zwycięzcom dowód, że na fałszerstwo zgodził się jedynie pod presją i w imię ratowania cesarstwa, a sam gotowy był zwrócić się przeciwko Polakom. Tylko czy to wystarczy, żeby wkraść się w ich łaski? Wątpliwe. Sam zapis to za mało. Chyba, że ochrana rzeczywiście
rozpocznie represje wobec Polaków… – Mamy jedynie kilka dni – przerwał ciszę książę Mierkułow. – Miejmy nadzieję, że „Pytia” powie nam coś konkretnego. Czachowski posępnie skinął głową. Swego czasu, kiedy działała jeszcze „Niepodległa”, planował zamach na Zimina. Ze względu na niewielkie szanse powodzenia odwołał akcję w ostatniej chwili. Może trzeba było jednak zaryzykować? – pomyślał. Teraz przepadło, albo superkomputer rozwiąże zagadkę zamachu, albo karty będzie rozdawała ochrana…
***
Czachowski otworzył oczy, odruchowo sprawdził godzinę: dochodziła piąta rano. Nad łóżkiem, na podsufitowym ekranie przesuwały się gnane wirtualnym wiatrem chmury, ozdabiająca sypialnię holotapeta przedstawiała fale, leniwie liżące morski brzeg. Słychać było szum morza i skrzek mew. Oficer poruszył się, poprawiając poduszkę, leżąca obok Genevieve westchnęła przez sen. Czachowski delikatnie odgarnął włosy z twarzy dziennikarki, pocałował ją w czoło. Kobieta odwróciła się z gniewnym pomrukiem, po czym naciągnęła kołdrę na głowę. Gwardzista wysunął się ostrożnie z pościeli i przeszedł do kuchni. Najwyraźniej w odróżnieniu od żołnierzy żurnaliści nie mieli zwyczaju rano wstawać… Cóż, i tak dobrze, że przynajmniej nie muszę uczestniczyć w porannej gimnastyce, pomyślał oficer. Włączył autokucharza, zamówił kawę. Sącząc parujący, aromatyczny napój, wszedł do Infranetu, aby sprawdzić najnowsze wiadomości. Zacisnął zęby, obejrzawszy vidy z ostatniej nocy: ataki na
polskie dzielnice, podpalenia, morderstwa, gwałty… Tama została przerwana, na peryferiach Petersburga rządził motłoch, żandarmeria i policja utrzymywały ochronne kordony jedynie w centrum miasta. Polacy masowo opuszczali stolicę. Po chwili odebrał zawiadomienie ze sztabu: ogłaszano cichą mobilizację, do jednostek ściągano ludzi i sprzęt. On sam nie wiedzieć czemu, miał się zameldować w sztabie okręgu, w Moskwie. Wziął szybki prysznic i ogolił się z wyrobioną przez lata służby sprawnością. Co prawda, miał się stawić w sztabie dopiero o siedemnastej, jednak w obecnej sytuacji lepiej było zostawić sobie kilka godzin w zapasie. Na wszelki wypadek. Odjeżdżający z Dworca Mikołajewskiego pociąg pokonywał liczącą około siedmiuset wiorst trasę Petersburg – Moskwa w półtorej godziny. Gwardzista zerknął na zabytkowy, elektroniczny zegar i po krótkim wahaniu skontaktował się z matką. – Przepraszam, że tak wcześnie… – zaczął. Maria Czachowska machnęła ręką i przerywała mu w pół słowa. – Co się stało? – spytała z trudem opanowawszy ziewanie. – Wzywają mnie do sztabu, do Moskwy – poinformował oficer. – Może wyjedziesz z miasta? – zaproponował. – Sytuacja szybko się pogarsza. Jeszcze trochę i narodowcy ruszą na kronsztadzką… – Wątpię – odparła, wpatrując się w zawieszony w powietrzu hologram syna. – Ci dranie wolą zabijać bezbronnych, a tu jest zbyt silna ochrona. W razie czego poleje się krew i oni o tym wiedzą. Zresztą to nie jest polska dzielnica. – Ale… – Dość o tym ! – ucięła kobieta. – Potrafię zatroszczyć się o siebie. Czachowski zmarszczył brwi na dźwięk przytłumionego, kobiecego głosu, najwyraźniej w
sypialni matki był ktoś jeszcze. Błyskawicznie poszerzył pole widzenia: na ułożonych przy łóżku materacach spało kilka kobiet. – Co to ma znaczyć?! Kim są ci ludzie? – To uciekinierzy z zaatakowanych dzielnic – westchnęła Czachowska. – W większości Polacy, choć jest i paru Rosjan...Sam rozumiesz, że w zaistniałej sytuacji nie mogę zostawić ich na pastwę losu. – Ilu ich jest? – Ponad setka. Z humanitarnego punktu widzenia… Czachowski wściekłym szeptem przedstawił matce swój punkt widzenia. Zwięźle, po żołniersku i nie przebierając w słowach. – Ależ synku, wyrażasz się jak jakiś pirat! – skomentowała jego słowa z szelmowskim uśmiechem. – Doprawdy, jestem zszokowana! – Mamo… – Przecież wiesz, że nie mogę – odpowiedziała tym razem poważnie. – Czachowscy nie zostawiają przyjaciół w potrzebie. – Przyjaciół?! Przecież nawet ich nie znasz! – Jak zwał, tak zwał – wzruszyła ramionami. – Mówiono mi, że ojciec także pozostał w płonącej centrali artyleryjskiej na „Grafie Samojłowie”, bo nie chciał zawieść przyjaciół – powiedział posępnie oficer. Usta kobiety zacisnęły się w wąską linię, mimo że na jej twarzy nie pojawiła się ani jedna zmarszczka, przez chwilę wyglądała na swoje lata. – Mogłabyś zostawić im dom, a sama wyjechać na wieś – spróbował jeszcze raz gwardzista. – Gdybym wyjechała, władze natychmiast wycofałyby stąd połowę oddziałów.
Gwardzista zacisnął pięści, ale nie zaprzeczył, oboje wiedzieli, że to prawda. Maria Czachowska nie piastowała jakiegokolwiek stanowiska, jednak można było założyć, że żaden oficer, nie wyłączając szefa ochrany i oberpolicmajstra Tichonowa, nie zechce okazać się tchórzem w oczach jednej z największych piękności imperium. Poza tym, jedno jej słowo rzucone w salonach Petersburga mogło złamać karierę każdego, kto uchybiłby swoim powinnościom w decydującej chwili. Dopóki jego matka pozostanie na terenie dzielnicy, każda próba przedarcia się przez kordon będzie drogo kosztować napastników, kimkolwiek by nie byli.– A ci Rosjanie? Skąd się wzięli? Oni chyba nie potrzebują opieki? – Ich bliskich zabito, bo stanęli w obronie swoich sąsiadów – Polaków. Mam wyrzucić ich z domu ?! – Nie! Oczywiście, że nie! Sfrustrowany gwardzista potarł czubek nosa. Zaczynała boleć go głowa. – Obiecaj mi przynajmniej, że będziesz uważać na siebie. – Obiecuję. Maria Czachowska wyciągnęła rękę, jej dłoń przesłoniła ekran, tak jakby przycisnęła ją do szyby. Oficer odpowiedział podobnym gestem, przez moment miał wrażenie, że czuje jej dotyk. Ostatni raz żegnali się w taki sposób, kiedy miał pięć lat… Gwardzista zamrugał oślepiony nagłym rozbłyskiem, najwyraźniej jego matka gwałtownie zerwała łączność. Mężczyzna odruchowo sięgnął do kieszeni wiszącego w przedpokoju płaszcza wyciągnął pistolet. Wprawnymi ruchami skontrolował broń, ale wykonawszy rutynowe czynności, nadal nie odkładał pistoletu, tak jakby dotyk zimnej stali przynosił mu ulgę. I przynosił. Wokół panował chaos, tworzyły się i rozpadały sojusze, pękały więzi społeczne, bywało, że po przeciwnych stronach barykady stawali członkowie tej samej rodziny, postępek jednego człowieka zagroził istnieniu jednego z największych państw
świata… Wśród tego zamętu broń pozostawała stałym elementem: jak zawsze niezawodna i godna zaufania. Czachowski podszedł do lodówki, ale po namyśle wyjął z niej tylko niewielką tubkę błękitnego żelu. Zanim nie znajdzie się w jednostce, do której go przydzielą, lub w grupie oficerów Konwoja, lepiej nie przeciążać żołądka. Kto wie, co spotka go po drodze? A rany postrzałowe brzucha potrafią się paskudzić… Przyzwyczajony do wojskowych racji nie skrzywił się nawet, wyciskając do ust pasek smakującego niczym rybi klej koncentratu. Proteiny, węglowodany, tłuszcze w odpowiednich, zapewniających energię i błyskawiczną reakcję proporcjach. Do tego witaminy i minerały: połowa tablicy Mendelejewa. Po chwili wahania włożył mundur polowy: włókna, z których został uszyty uniform, sprawiały, że niczym skóra kameleona przystosowywał się on do każdego otoczenia, wtapiał w tło. Do tego był niepalny i nożoodporny. Jeśli narodowcy nie dorwali się jeszcze do składów broni, w robocie mogą być ostrza, pomyślał. Co prawda nie jest to kombinezon bojowy, ale na bezrybiu i rak ryba. – Chrzanić to! – powiedział na głos. – Wezmę i herzoga. I tak nikogo nie nabiorę, że jestem pielęgniarką Czerwonego Krzyża. – Zawsze rozmawiasz sam ze sobą? – spytała z ciekawością Genevieve. Mimo że dopiero co wstała, wyglądała nad wyraz ponętnie w męskiej koszuli narzuconej na nagie ciało. Przez moment Czachowski miał ochotę odłożyć podróż na później. – Tylko przy specjalnych okazjach – odburknął niegrzecznie. Ze zdziwieniem skonstatował, że nerwy ma napięte jak struny, niczym przed akcją. Tylko że dzisiaj czekała go jedynie banalna podróż pociągiem. Chociaż kto wie? Może ktoś zatroszczy się o dodatkowe atrakcje? W końcu rosyjskiemu motłochowi wystarczy, że jest Polakiem.
– Wyjeżdżam – poinformował krótko. – Dostałem wezwanie. – Coś się szykuje?! – zapytała prędko Genevieve. – Wolałbym, żebyś jeszcze przez chwilę nie pamiętała, że jesteś dziennikarką… Spojrzała na niego ostro, wydawało się, że wybuchnie, ale naraz zmarszczyła brwi, jakby dostrzegła coś w twarzy gwardzisty. Coś, czego jeszcze przed chwilą nie zauważyła. – To nie są zwykłe rozruchy, prawda? – Nie. – Możesz powiedzieć mi coś więcej? Czachowski przecząco pokręcił głową. – Wyjedź stąd natychmiast – poprosił. – Za parę godzin może być za późno. – Nie mogę tak ni stąd, ni zowąd… – zaczęła z irytacją. Uciszył ją pocałunkiem, jego dłonie przesunęły się po jej skórze: twardo, niemal brutalnie, tak jakby tym razem nie zaprzątał sobie głowy przyjemnością kobiety, a chciał jedynie utrwalić jej wygląd, smak i zapach. Genevieve poczuła obezwładniający strach, zrozumiała, że Czachowski się z nią żegna. Być może na zawsze. Mundur i zapakowany w pokrowiec herzog świadczyły, że powód może być tylko jeden i że na pewno nie jest nim inna kobieta… – Natychmiast połączę się z lotniskiem – powiedziała słabym głosem. – Zrób tak – odparł, zarzucając na ramię herzoga. – Do widzenia… Wychodząc, Czachowski miał wrażenie, że zatrzaskuje za sobą nie tylko drzwi do mieszkania Genevieve, ale i kończy jakiś rozdział w swoim życiu. Starzeję się, pomyślał. Nerwy! V
Dworzec wyglądał normalnie: ani śladu paniki czy podejrzanych osób. Po peronach przechadzało się co prawda kilku policjantów, ale nie było w tym nic dziwnego, w takich miejscach zawsze dyżurowały wzmocnione patrole. Mundur i ekwipunek Czachowskiego nie wzbudziły niczyjego zainteresowania: wielu pasażerów, podróżujących na trasie Petersburg – Moskwa, stanowili wojskowi. W obu miastach znajdowały się sztaby okręgów, a pomiędzy nimi stacjonowało kilka jednostek. Oficer umieścił w swoim przedziale bagaż, po czym od razu udał się do wagonu restauracyjnego. Wiedział, że i tak nie odpocznie, poranna rozmowa z matką wyprowadziła go z równowagi. Kilkakrotnie próbował skontaktować się z generałem Mierkułowem, ale ten, jak na złość, był nieuchwytny. Miał nadzieję, że w razie kłopotów wujek Boria zatroszczy się o nią. Pilnujący drzwi szwajcar na widok herzoga skrzywił się, ale spojrzawszy uważniej na mundur Czachowskiego, natychmiast przepuścił go z ukłonem. Zatrzymanie oficera Sobstwiennogo Jego Impieratorskogo Wieliczestwa Konwoja nie wchodziło w grę. Gwardzista wybrał stolik najbardziej oddalony od bufetu, na końcu wagonu, zamówił herbatę z konfiturami i kieliszek koniaku. Na razie nie było tłoku, kilku podróżnych raczyło się wczesnym śniadaniem, ale Czachowski przypuszczał, że kiedy pociąg ruszy, restauracja, a w szczególności bar, zaczną się cieszyć większym powodzeniem. Podróżowanie wywoływało u niektórych wzmożone pragnienie… Cichy syk zamykanych drzwi zasygnalizował odjazd składu, po chwili kierownik pociągu przywitał pasażerów. Czachowski skosztował całkiem niezłych, śliwkowych konfitur i popił niesłodzoną herbatą z samowara. Znienacka poczuł znużenie, przymknął oczy; ledwie słyszalna, jednostajna melodia rozcinanego przez mknący pociąg powietrza działała kojąco. Nie przestał martwić się o matkę, ale fakt, że znajdował się w drodze, sprawił, że jego troski wydały mu się lżejsze. Być może ludzie od wieków podróżowali właśnie dlatego; pragnęli nie
tylko zbadać świat, ale i zatracić się na chwilę w pędzie, choć na moment zapomnieć o swoich zmartwieniach i lękach? Pogrążony w wygodnym, przytulnym transie, zaczął odpływać w sen. Całym ciałem odczuwał delikatne drgania mknącego przed siebie pojazdu, dłonią dotykał herzoga. Czuł się bezpieczny. Był bezpieczny.
***
Z oddali dochodził jednostajny łoskot podobny do klekotania starej maszyny do szycia: chiński miotacz min obkładał ruiny kolejną porcją śmierci. Jutro wyruszą patrole, aby oczyścić drogę do dzielnicy zajętej przez wojska Eurolandu, później nastąpi kolejny atak. Zapewne nie bardziej udany niż kilkadziesiąt poprzednich… Czachowski ostrożnie uniósł głowę, zerknął w górę. Wisząca u sufitu lampa wirowała. Co najmniej wstrząs mózgu, ocenił chłodno. Fakt, że leżał w szpitalnym baraku sugerował, że sprawa była poważniejsza, niż zdawało się to na pierwszy rzut oka, inaczej zająłby się nim zwykły sanitariusz. Gwardzista rozpaczliwie próbował przypomnieć sobie okoliczności, w jakich się tu znalazł. Bezskutecznie. Przed oczyma majaczył mu jedynie wypalony wrak mifenga i poszarpane pociskami ciało chińskiego pancerniaka. Niespodziewanie żółć podeszła mu do gardła, zwymiotował. Dopiero teraz zauważył opatrunki na obu rękach. Hydrowłókna zabarwione były na żółto, sygnalizując, że nie ma niebezpieczeństwa infekcji. Pewnie odłamki albo niewielkie urazy, zawyrokował. W sumie nic poważnego. Tak więc wracamy do mózgu… Zabuczało urządzenie czyszczące, poczuł zapach środków odkażających. Cholera, to nie jest szpital polowy, pomyślał zaniepokojony. Tam nikt aż tak nie zawraca sobie głowy higieną, a
rzygowiny sprzątają ludzie, energii brakuje nawet dla aparatury podtrzymującej życie. Ponownie usiłował podnieść głowę, ale ktoś położył mu na czole wąską, chłodną dłoń. – Proszę leżeć – powiedziała stanowczo, odziana w biały kitel kobieta. – Kim pani… – Pytania, pytania – prychnęła. – I ciągle te same, można się zanudzić na śmierć. – Ten szpital… – Gratuluję błyskawicznej dedukcji! – zawołała z ironią. – To rzeczywiście szpital. Kobieta delikatnie rozpięła mu kombinezon, podłączyła do głowy i piersi kilkanaście elektrod. – Jak się pan nazywa? – rzuciła znienacka. – Ja… – Proszę odpowiedzieć na pytanie! – Andrzej Czachowski. – Stopień? – Porucznik. – Nie jest źle – wymruczała. – Teraz podłączę pana do urządzenia, które powinno skorygować pracę mózgu. Nie od razu rzecz jasna. Natomiast sensacje wzrokowe i nudności przejdą jak ręką odjął. Prawdopodobnie… – I jak? – spytała po chwili. Czachowski zamrugał, próbując usunąć sprzed oczu mgłę. Kontury przedmiotów wyostrzyły się, ściany przestały wirować. – Lepiej – westchnął z ulgą. – Zdecydowanie lepiej. – Proszę na mnie spojrzeć – poleciła. – Nie mogę! – warknął z irytacją. – Nie mogę poruszyć głową!
– To chwilowe – zapewniła. Podłożyła mu pod plecy kilka poduszek, stanęła naprzeciwko. – Lepiej? – Lepiej – odburknął. – Proszę opisać, co pan widzi. Gwardzista nie wiedział, co najpierw zwróciło jego uwagę: oczy jak kwarc dymny rozświetlony promieniami słońca, pulsująca na szyi tętnica podobna błękitnej niteczce, poświata jasnej skóry, a może soczyste, jakby nabrzmiałe od pocałunków usta? Było w niej coś nieuchwytnego, coś, co wyłamywało się z kanonów kobiecej urody i czyniło ją nie banalnie ładną, a piękną. – Kobieta rasy białej, wzrost dwa arszyny i sześć, może siedem werszków, ciemne włosy. – To wszystko? – spytała z udanym niedowierzaniem w głosie. – Żadnych komplementów? Ani jednej uwagi na temat mojej urody? – Czy to konieczne dla celów medycznych? – Niezbędne! Brak zainteresowania dla płci przeciwnej może świadczyć o poważnych zaburzeniach funkcji mózgu – zapewniła z łobuzerskim uśmiechem. – Szczególnie jeśli chodzi o żołnierzy Konwoja – dodała ironicznie. Czachowski złapał ją za rękę – mięśnie na nowo zaczęły reagować. – Jak się pani nazywa? – zapytał. – Wiera Karska. – Jest pani Polką? – A jakie ma to znaczenie? – Żadnego – odarł natychmiast. – Czy moje rokowania poprawią się, jeśli zaproszę panią na najbliższy bal garnizonowy? Mam na myśli rzecz jasna kwestie czysto medyczne…
– Najwyraźniej dochodzi pan do siebie – zauważyła z przekąsem. – Więc? – Wprowadzę pana w sztuczną śpiączkę – powiedziała, zmieniając temat. – To niezbędne, aby przywrócić pamięć. Mózg… Przerwały jej wybuchy i nasilająca się palba. Natężenie dźwięków wskazywało, że walka toczy się nie dalej niż wiorstę od szpitala. – Co u licha? Przecież to nie jest szpital polowy?! – zawołał zaniepokojony gwardzista. – Jeśli chodzi o odległość od linii frontu, to chyba jednak jest – odparła, zagryzając wargi. – Wojska Eurolandu przeszły do natarcia, przerwały kordon. – Nie pozwolę się uśpić! Ja… – Proszę leżeć! – Gdzie moja broń?! Czachowski usiłował wstać, ale lekarka pchnęła go z powrotem na łóżko. – Nie można przerwać leczenia! Nie teraz! – Wie pani co francuscy komandosi albo Chińczycy robią z rannymi? – spytał spokojnie. – Nie zostawię pana – obiecała. – Jeśli dojdzie do najgorszego, obudzę. Gwardzista spojrzał na nią ostro, ale kobieta nie odwróciła wzroku. – Tego szpitala nie da się ewakuować – powiedziała. – Zbyt wielu ciężko rannych. Nie można odłączyć ich od aparatury. – Jeżeli przerwą nasze linie, uciekaj – wymamrotał. – Nie ma sensu, żebyś tu została. – Nie przerwą – zapewniła. – A teraz zamknij oczy. Czachowski posłusznie wykonał polecenie. Musiała usiąść przy łóżku, bo poczuł zapach magnolii i czarnej porzeczki. Odgłosy walki cichły, zamierały w oddali, jednak nadal miał przed oczyma Wierę: jej twarz, gesty, oczy.
– Obiecaj, że będziesz tu jak się obudzę – poprosił. – Obiecuję – wyszeptała. Ciemność otuliła go jak miękki koc. Zasnął.
***
Wynurzył się z nicości zaalarmowany brzękiem rozbijanej porcelany. Wokół jednego ze stolików tłoczyło się kilkanaście osób, wszystkie z plakietkami Sakkai na piersi. Korpulentny mężczyzna około pięćdziesiątki usiłował nieporadnie zatamować buchającą z nosa krew, a siedząca obok kobieta uspokajała szlochające dziecko. Bez większego powodzenia: w jej głosie słychać było z trudem tłumione przerażenie. Obsługa zniknęła w sobie tylko wiadomy sposób – drzwi do wagonu blokowało dwóch młodych mężczyzn. Na ich ubraniach połyskiwały – a jakże! – znaczki z wiadomym logo. Czachowski wstał po cichu, jednym ruchem wyciągając broń z pokrowca. Stanął za plecami zaabsorbowanych swoimi ofiarami napastników. Jeden z nich powtórnie uderzył tłustego pasażera w twarz. – Ty ruski kmiocie! – wysyczał wściekle wysoki, szczupły blondyn w okularach. – Ty pierdolony… Nie dokończył. Powstrzymał go złowrogi szczęk transformowanego herzoga: faza trzecia – broń do walki na bliski dystans. Z twarzy blondyna odpłynęła cała krew. I nic dziwnego, patrzył w oczy sześciolufowej, obrotowej śmierci. – Wszyscy won! – rozkazał niskim, nieswoim głosem Czachowski.
– Jesteś sam, a nas jest wielu – odparł, nadrabiając miną, okularnik. Gwardzista wyrżnął go kolbą w twarz, poprawił kopniakiem, zanim pod tamtym załamały się nogi. – Won! – powtórzył, wypluwając polecenie niczym skrzep krwi z głębi trzewi. Napastnicy uciekli. Jeszcze chwila i musiałbym ich pozabijać, pomyślał. Jeszcze chwila… Usiadł, ciężko dysząc, jak po wyczerpującym biegu, z trzaskiem położył przed sobą broń. – Dziękuję… – wymamrotał grubas, przyciskając do nosa zwinięty szalik. – Ta polska hołota… Czachowski przymknął oczy, wziął głęboki wdech. – Ja także jestem Polakiem – wycedził przez zaciśnięte zęby. – I co?! – warknął Rosjanin. – Zastrzeli mnie pan?! Hołota! – wrzasnął na cały głos.– Wszyscy Polacy do bandyci! Gwardzista podniósł się zza stołu, spojrzał z góry na grubasa. – Ma pan dziesięć sekund na przeprosiny – oznajmił zimno. – Potem wyślę panu sekundantów. – To jest, to… – Izwinis’ Waliera! – szarpnęła go za rękaw kobieta. – Izwinis’! Rosjanin powiódł wokół ponurym wzrokiem, najwyraźniej szukając pomocy, ale pozostali pasażerowie pospiesznie opuścili wagon, a barman, który pojawił się w równie niewytłumaczalny sposób, jak zniknął, ostentacyjnie polerował szkło. – Przepraszam! – burknął wreszcie. Nieźle się zaczyna, pomyślał Czachowski, wracając na swoje miejsce. Jak tak dalej pójdzie, to pożałuję, że nie wziąłem ze sobą kombinezonu bojowego.
Tymczasem rozległ się melodyjny sygnał – pociąg zatrzymał się na przedmieściach Moskwy. Wśród podróżnych opuszczających pojazd, oficer zauważył blondyna z zakrwawioną twarzą. Tym razem bez znaczka japońskiej firmy. Czachowski spojrzał na płonący nad barem holograficzny wykres przedstawiający trasę pociągu: za pięć minut wjadą na Dworzec Smoleński. Z głębokim westchnieniem ruszył do przedziału po bagaż. Do siedemnastej zostało sporo czasu, ale postanowił od razu zameldować się w sztabie okręgu. Lepiej nie kusić licha, zdecydował.
***
Czachowski zaklął i kolejny raz nerwowo sprawdził godzinę. Co prawda do siedemnastej było jeszcze daleko, ale już od co najmniej kwadransa czekał na dworcu, nie mogąc wyjść z wagonu. Podróżnym kazano pozostać na miejscach. Powód? Właśnie przyjechał wyładowany ludźmi i sprzętem eszelon z Nowonikołajewska. Niespodziewanie gwardzista przypomniał sobie, że miasto to w styczniowej rzeczywistości nosi nazwę Nowosybirsk. Tylko dlaczego nikogo nie wypuszczano? Dla pociągów tego typu istniała specjalna bocznica, nic też nie wskazywało, aby ten transport był jakiś szczególny: na doskonale widoczną przez okno rampę wyjeżdżały z rykiem buldożery. Ot, zwykły batalion budowlany. Nic nadzwyczajnego, a na pewno nic tajnego. Gwardzista zmarszczył brwi, słysząc chrzęst miażdżonego żelaza: wyładowane maszyny wyjeżdżały z dworca nie zwykłą drogą, ale na skróty, poprzez perony, druzgocąc mocarnymi cielskami metalowe barierki. To już nie było normalne, najwyraźniej batalion działał w trybie
bojowym. Tylko co się stało? To nie był oddział szturmowy, który można by skierować do walki w przypadku zamieszek. W dodatku na terenie Moskwy panował spokój. Gdyby cokolwiek się stało, media podałyby tę wiadomość natychmiast: w mieście roiło się od zagranicznych korespondentów i krajowych dziennikarzy. Gwardzista ponownie spróbował się połączyć ze sztabem okręgu. Bezskutecznie. Sztab milczał. Ba! Nie tylko milczał, ale wykresy transmisji danych, jakich zażądał oficer, świadczyły, że w ogóle nie otrzymał od niego wiadomości, tak jakby ktoś zablokował łączność. Tylko kto? Nacjonaliści? Wątpliwe. Żeby zakłócić wojskowy system przekazywania danych, potrzeba zarówno zaawansowanej technologii, jak i wykwalifikowanych specjalistów. Narodowcy mogli o takich ludziach tylko pomarzyć, ich ruch skupiał głównie amatorów ulicznego mordobicia. Chyba że burdy z udziałem nacjonalistów były tylko częścią problemu, a za plecami motłochu krył się inny, dużo groźniejszy wróg. Cóż, istniała jeszcze jedna możliwość: sieć imperialna. Każdy żołnierz Konwoja miał dostęp do tego supernowoczesnego systemu przekazywania danych. Tyle że korzystanie z niego bez dostatecznie ważnego powodu było surowo zabronione. W praktyce robiono to tylko w czasie operacji bojowych o najwyższym stopniu komplikacji. Jednak i ta sytuacja nie należała do zwyczajnych. Po namyśle Czachowski połączył się z oficerem dyżurnym Konwoja. Tym razem system zadziałał i oficer opisał krótko swoje położenie. W odpowiedzi przyszła liczba „407”. W kodzie, używanym przez Konwoj, oznaczała tyle, co „czekaj”. Po chwili zaś odebrał jeszcze: „517”. „Pełna gotowość bojowa”. Gwardzista wzdrygnął się, jakby ktoś wrzucił go do zimnej wody, ale wiadomość pozostała bez zmian – ni mniej, ni więcej tylko „517”. Mimo zaskoczenia zadziałały odruchy. Czachowski błyskawicznie wydobył broń i transformował herzoga do fazy trzeciej. Może szkoda, że nie
wziąłem kombinezonu, pomyślał po raz kolejny. Sygnał „517” nadawano tylko w sytuacji, gdy spodziewano się walki. Gwardzista zerknął na peron, rampę opuszczały właśnie ostatnie transportery. – Do wyjścia! – usłyszał nagle nieznany mu głos. – Co takiego? – wymamrotał zdezorientowany Czachowski. Czyżby odezwał się ktoś z Konwoja? – Tu kapitan Audrius Stankevicius, oficer dyżurny Sobstwiennogo Jego Impieratorskogo Wieliczestwa Konwoja. Mimo że nieznajomy przedstawił się regulaminowo, w jego głosie pobrzmiewało zniecierpliwienie, tak jakby miał ważniejsze problemy niż formalności. – Proszę podejść do wyjścia – powtórzył. Oficer posłusznie wykonał polecenie, choć drzwi blokowało kilku funkcjonariuszy policji kolejowej. – Niech im pan przedstawi swój kod dostępu i zażąda wypuszczenia z pociągu. Czachowski westchnął cierpiętniczo – już wcześniej próbował negocjować z policjantami, ale kod Konwoja nie zrobił na nich żadnego wrażenia. Najwyraźniej od rozkazu nie było wyjątków. Niechętnie zwrócił się do najstarszego rangą policjanta, prosząc o weryfikację kodu. Nikt nie dyskutował z rozkazami oficera dyżurnego Konwoja, te pochodziły bezpośrednio od cara albo Wielkiego Księcia Aleksa. Zazwyczaj. Bo teraz czort wie, pomyślał ponuro gwardzista. Policjant nie wyglądał na zachwyconego. Od momentu zablokowania wyjść nieustannie znosił pretensje rozwścieczonych pasażerów, jednak sięgnął po identyfikator. Otworzył usta, aby kolejny raz z nieszczerym uśmiechem wygłosić zdawkową formułkę, prosząc o cierpliwość i zrozumienie. Jednak tym razem w powietrzu nie ukazał się symbol Konwoja, a
czarny, imperialny orzeł. Takim kodem nie dysponowali nawet najwyżsi urzędnicy, jedynie sam władca i jego brat. I rzecz jasna – desygnowane przez nich osoby. Pobladły z wrażenia policjant natychmiast przepuścił oficera. Czachowski wyskoczył na peron, słysząc za plecami krzyki podróżnych. Widać niektórzy doszli do wniosku, że także mogą opuścić pociąg. Z błędu wyprowadził ich syk zamykanych drzwi – znaczy więcej wyjątków nie będzie… – Teraz w lewo – zakomenderował oficer dyżurny. – A gdzie konkretnie? – nie wytrzymał gwardzista. – Przecież mówię, w lewo! Czachowski zacisnął zęby, ale udał się we wskazanym kierunku. W tym przypadku ranga nie miała żadnego znaczenia: dyżurny miał prawo wydawać rozkazy i generałom. Nie musiał się też przed nikim tłumaczyć. – Teraz prosto! Gwardzista zmarszczył brwi, słysząc napięcie w głosie Stankeviciusa. Nie wyglądało, żeby tamten bawił się w ciuciubabkę dla żartu. Tylko dlaczego nie powiedział, jaki jest cel tej wędrówki? Czyżby obawiał się podsłuchu? Niemożliwe! Imperialna sieć łączności była całkowicie bezpieczna. No, niemal całkowicie. Ostatnie wypadki pokazały, że nawet najmniej prawdopodobne rzeczy czasem się zdarzają… Ale kto byłby w stanie przełamać zabezpieczenia imperialnego systemu łączności? No bo przecież nie narodowcy? – Stop! – padła kolejna komenda. – Proszę odwrócić się o dziewięćdziesiąt stopni w prawo i wejść w tę wąską uliczkę. Tak, oficer dyżurny wyraźnie unikał wszelkich nazw. Czyli jednak obawia się podsłuchu… Pewnie dlatego nie pozwolił mi też skorzystać z jakiegoś środka transportu, ten mógłby być pod kontrolą wroga, doszedł do wniosku Czachowski. Oficer wiedział, że jeden z wszczepów
przekazuje jego aktualną pozycję do sztabu i Stankevicius widzi ją na mapie Moskwy. – Dobrze! Teraz prosto przed siebie. Tak czy owak, cel nie może być zbyt oddalony od dworca. W innym wypadku kazaliby mi jednak wziąć taksówkę albo uprowadzić metro, pomyślał sarkastycznie gwardzista. Uliczka doprowadziła go do rozległego i, sądząc po liczbie spacerowiczów, popularnego parku, ale Czachowski nie wiedział, co to za miejsce. Co prawda wielokrotnie odwiedzał Moskwę, ale nie znał za dobrze miasta – większość jego wizyt miała charakter służbowy i ograniczała się do odwiedzania rozmaitych agend sztabu. Po półgodzinnej przechadzce – gwardzista odruchowo dostosował krok do tempa, w jakim poruszali się inni przechodnie – dotarł do zabytkowego kompleksu, otoczonego żelaznym ogrodzeniem. Było ono jedynie symboliczne, za artystycznie zdobionymi prętami z kutego żelaza, znajdował się inny, tym razem prywatny park. W oddali widać było pokaźny budynek. – Co teraz? – spytał dyżurnego. – Proszę przejść… Zanim tamten dokończył, uszy Czachowskiego poraził ryk potężnych silników: do parku wjechały opancerzone wojskowe buldożery, te same, które wcześniej widział na dworcu. Jedna z maszyn zaczęła ścinać drzewa, dwie inne równały z ziemią krzewy rosnące wokół ogrodzenia otaczającego tajemniczy gmach, pozostałe rozpoczęły roboty ziemne. Gwardzista gwizdnął bezgłośnie – szykowano się do obrony posiadłości. Tylko przed kim? W Moskwie nadal panował spokój, media omawiały jedynie zamieszki w innych miastach. No, i w jakim celu? Otoczenie budynku świadczyło, że nie był on do tej pory szczególnie chroniony. Skąd więc te przygotowania? – Proszę wejść do budynku, następne połączenie za dziesięć minut – powiedział oficer dyżurny. – Bez odbioru.
Czachowski podszedł do furtki pilnowanej przez żołnierzy z psami, zatrzymał się posłuszny wymownemu gestowi jednego z wartowników: tamten najwyraźniej sprawdzał jego tożsamość. Dziwnie spokojne zwierzęta obserwowały sennym wzrokiem otoczenie. Też mi strażnicze bestie! – pomyślał. Odruchowo poprawił zsuwający się z ramienia futerał z herzogiem. W mgnieniu oka oba psy były przy nim. Już nie wyglądały na senne, poruszały się niczym dwie płowe błyskawice. – Spokojnie! – ostrzegł wartownik. – One są cyborgizowane, w razie czego nie zdąży pan nawet westchnąć. – Może się pospieszycie! – warknął gwardzista. – Tak jest, panie majorze! Droga wolna – oznajmił żołnierz, skończywszy procedurę identyfikacji. Czachowski pomaszerował żwirowaną alejką, rozglądając się w poszukiwaniu oznak świadczących o specjalnym przeznaczeniu posiadłości: kamer, czujników, luk w pokrywającej teren roślinności świadczących o wyznaczeniu sektorów ostrzału. Niczego takiego nie znalazł. Wąskie ścieżki wiły się swobodnie flankowane przez zasłaniające widok fantazyjnie przystrzyżone żywopłoty, nad niewielkimi ławeczkami pochylały się wierzby płaczące, gdzieniegdzie od zielonego tła odcinała się jaskrawą czerwienią czy żółcią rabatka kwiatów. Całość wyglądała, jakby zaprojektowała ją egzaltowana pensjonarka. Drzwi wejściowych strzegł wiekowy, wyglądający na jakieś osiemdziesiąt lat, szwajcar ubrany w oficjalną, dworską liberię. – Ki czort? – wymamrotał na głos zdumiony oficer. – Liczcie się ze słowami, majorze – zganił go surowym tonem staruszek. – Nie tolerujemy tu przekleństw. Czachowski miał ochotę przetrzeć oczy. Albo łyknąć coś mocniejszego. Tyle że miejsce
raczej nie wyglądało na takie, gdzie częstują alkoholem spragnionych żołnierzy. Zdecydowanie nie. W holu usłyszał podniesiony, kobiecy głos. Nieznajoma sztorcowała kogoś, niczym sierżant na placu apelowym. – Równo! Plecy prosto mademoiselle Nachimowa! Raz! Dwa! Raz! Dwa! Z wdziękiem,
dziewczęta, z wdziękiem! Wyszedłszy zza rogu, niemal zderzył się z maszerującą dwójkami grupą panienek. Na pierwszy rzut oka – nieletnich panienek. Idąca na czele starsza kobieta uniosła trzymaną w dłoni trzcinkę i dziewczęta zatrzymały się jak wkopane w ziemię, po czym wykonawszy z idealną precyzją „w lewo zwrot”, stanęły frontem do gwardzisty. – Major Czachowski, jak sądzę? – spytała kobieta. – Do pani usług, madame – skłonił się lekko oficer. – Jestem Lidia van Beck, wychowawczyni w Institutie Błagorodnych Diewic. A to moje podopieczne. Panienki, przywitajcie się z naszym gościem. Ubrane w białe, jednakowe suknie dziewczęta dygnęły niczym na cesarskim dworze. – Ja… hmm… jestem zaszczycony – wymamrotał Czachowski. – Pan pozwoli za mną. Przejdziemy do gabinetu dyrektorki. Mademoiselle Kotulina, proszę zaprowadzić młodsze koleżanki do klasy. – Tak, madame! – odparła natychmiast wysoka, czarnowłosa dziewczyna. – Idziemy? – spytała pani van Beck, patrząc na stojącego w osłupieniu majora. Kobieta nie czekała na odpowiedź, po prostu ruszyła w głąb korytarza. Nie wydawało się, aby brała pod uwagę możliwość odmowy. Oficer zagryzł wargi, żeby nie parsknąć śmiechem: ostatni raz tak się do niego zwrócono, gdy zawiązał warkocz Julki Potockiej w coś, co przypominało węzeł knagowy. W piątej klasie podstawówki. Instytut dla Szlachetnie Urodzonych Panienek, dobry Boże… Co ja tu robię? – pomyślał. – Zapewne dziwi się pan, dlaczego tu pana ściągnięto – odezwała się nauczycielka, jakby odczytując myśli oficera. – Cóż, Jego Wysokość wyjaśni to panu osobiście. – Jego Wysokość? Przecież… – Wielki Książę Aleks – bezceremonialnie weszła mu w słowo. – To na jego rozkaz znalazł
się pan w Institutie, podobnie jak i ci … niszczyciele – z dezaprobatą spojrzała przez okno. Buldożery otoczyły park szeroką na kilka sążni fosą i zabierały się właśnie za niszczenie żywopłotów. – Proszę – Lidia van Beck bez pukania otworzyła drzwi, oznaczone lakoniczną wywieszką „Dyrektor”. – Niestety, dyrektorka, madame Anisimowa, przebywa obecnie w szpitalu, więc będziemy musieli radzić sobie sami. Wprawnymi ruchami włączyła komunikator i stanęła naprzeciw kamery. Odbiornik wyglądał, jakby pochodził przynajmniej sprzed stulecia: chromowany, z niezliczoną, jak się wydawało, liczbą pokręteł i światełek kontrolnych, sprawiał imponujące wrażenie. Tyle że był obiektem bardziej muzealnym niż użytkowym. Przez chwilę słychać było tylko ciche brzęczenie. Czachowski zaczął się już zastanawiać, czy stareńki aparat w ogóle zadziała, wreszcie jednak rozległ się dźwięk sygnalizujący początek połączenia. O dziwo, trójwymiarowy symbol identyfikujący rozmówcę: rycerz na czarnym jak noc, galopującym koniu, był gwardziście zupełnie nieznany. – To był jego ulubiony hologram – oznajmiła konwersacyjnym tonem pani van Beck. – Czyj? – nie zrozumiał Czachowski. – Wielkiego Księcia. Aleksa – dodała po chwili. – Stworzył go w trzeciej klasie, książę jest, a przynajmniej był, bardzo utalentowany artystycznie. – On nie uczęszczał chyba do… – zawiesił głos gwardzista. – Oczywiście, że nie! – parsknęła kobieta. – Byłam jego osobistą nauczycielką. Przyjęło się, że synowie imperatora uczą się w domu, a córki w Institutie. To już ponad stuletnia tradycja. Tymczasem urządzenie wygenerowało wreszcie trójwymiarowy, nadspodziewanie dobrej jakości obraz. Wielki Książę siedział w głębokim fotelu, tło pokrywała szara mgła. Jakby brat cara nie chciał, żeby rozpoznano miejsce, w którym przebywa.
– Wasza Wysokość. Lidia van Beck skłoniła się z rewerencją. Czachowski powitał głównodowodzącego oszczędnym, wojskowym ukłonem. – Zostawmy te formalności! – głos Wielkiego Księcia brzmiał niewyraźnie, niemal bełkotliwie. – Mamy niewiele czasu, bardzo niewiele. Lidio Pawłowna, poproszę panią o opuszczenie gabinetu, muszę porozmawiać z majorem w cztery oczy. Chodzi o sprawy wagi państwowej i kwestie wojskowe. – Jak Wasza Wysokość sobie życzy. – I jeszcze jedno… – Tak? – Wszelkie decyzje majora Czachowskiego, nieważne jak dziwne, będą podejmowane za moją wiedzą i aprobatą. Major jest człowiekiem honoru i powierzyłbym mu własne życie. Być może pani będzie musiała zrobić to samo. – Wedle woli Waszej Wysokości – odparła posłusznie kobieta, ale tym razem w jej tonie dało się wyczuć zaniepokojenie. Gwardzista nie dziwił się starej nauczycielce, sam także był zaniepokojony. – Siadaj! – rzucił krótko Wielki Książę, gdy tylko Lidia van Beck zamknęła za sobą drzwi. – Jak stoisz, nie widzę twojej twarzy ten aparat trzeba było wymienić sto lat temu! – Co się dzieje? – spytał neutralnym tonem Czachowski. Znał głównodowodzącego jeszcze z czasów drugiej wojny krymskiej i widział, że ten nie tylko jest zmęczony i chory, ale też rozwścieczony do ostateczności. – Dzięki tej maszynie, podobno to ty wpadłeś na pomysł, aby wykorzystać komputery Centrum, udało się namierzyć spiskowców. – To Polacy?
– Nie przerywaj! Nie, nie Polacy. Polak był tylko kozłem ofiarnym, w rzeczywistości za zamachem stoi budowana od lat, może dziesięcioleci organizacja o nazwie „Bojarzy”. Mają mnóstwo kontaktów w armii, policji, wśród urzędników wysokiego szczebla i chuj wie gdzie jeszcze! – Rosjanie? – Czachowski uniósł ze zdziwienia brwi. – A co im się, na litość boską, nie podoba? Rosja jeszcze nigdy nie była tak silna jak dziś. – Co im się nie podoba? Rodzina Romanowów! Chcą osadzić na tronie nową dynastię. – A konkretnie? – Uważają, że nasza rodzina zdradziła dawne ideały, że car nie jest już, cytuję: „uświęconym wolą bożą prawosławnym władcą”. Konkludując: chcą wziąć za mordę wszystkie mniejszości narodowe w imperium i sprowadzić je do roli obywateli drugiej kategorii, wywołać wojnę z Eurolandem i Chinami, po czym opanować cały świat. Światem zaś rządzić ma car – prowosławnyj gosudar’… Na razie to oni rozdają karty: zabili mojego brata, wywołali zamieszki na tle narodowościowym, a lada moment pozbędą się ostatniej osoby, dzięki której nasza dynastia ma szansę przetrwać. – Nie rozumiem? – W Institutie przebywa jedyna córka mojego brata: Olga. Gdyby coś jej się stało… – Dalej nie rozumiem – stwierdził Czachowski. – Po pierwsze, dlaczego coś ma jej się stać? Narodowcy nie podnieśliby ręki na córkę cara. Po drugie, jest jeszcze Wasza Wysokość. – Oj, Czacha, Czacha, myślałem, że się już, kurwa, domyśliłeś, ale chyba przeceniłem twoje walory intelektualne. Gwardzista westchnął ciężko: w chwilach stresu Wielki Książę nie przebierał w słowach. Nie, żeby ktoś się tym przejmował, na linii frontu rzadko można spotkać pensjonarki… – Czego mianowicie?
– Nie wydało ci się dziwne, że zaliczyłem kilka trafień w pierś i żyję? – Cóż, istotnie zwróciło to moją uwagę – odparł dyplomatycznie oficer. Nie miał zamiaru tłumaczyć Wielkiemu Księciu, że w natłoku wrażeń po wyjściu z więzienia i samym zamachu kwestia cudownego ocalenia głównodowodzącego nie spędzała mu snu z powiek. – Już w dwudziestym pierwszym wieku jakiś popierdoleniec wpadł na pomysł, żeby wyhodować transgeniczne jedwabniki z genami pająka – powiedział posępnie książę. – Powstała w ten sposób nić była wielokrotnie mocniejsza od stali. Później udoskonalono proces i zaczęto eksperymentować z ludźmi… To tylko jedno z wielu „ulepszeń”, jakie zapewnił mi mój kochający tatuś. Czachowski odniósł wrażenie, że Wielki Książę z trudem powstrzymał się od splunięcia na dywan. Sam oficer, jak i większość obywateli imperium, nie miał dobrego zdania o Pawle III: wywołanie idiotycznej wojny o Wyspy Kurylskie mówiło samo za siebie, ale nigdy nie przypuszczał, że opinię tę może podzielać któreś z dzieci władcy. – Miałem być symbolem mocy imperium, tarczą i mieczem swojego starszego brata – kontynuował głównodowodzący. – Kuloodporna, cóż z tego, że niemal niewrażliwa na dotyk skóra, podrasowane nerki i wątroba, superelastyczne tętnice, wzmocniony kościec… Wiesz, że byłem najszczuplejszym dzieciakiem w rodzinie? Przed tym całym procesem rzecz jasna, bo teraz wyglądam, jak widać na załączonym obrazku. Wielki Książę zacisnął dłoń na szklance z jakimś płynem, szkło chrupnęło i spomiędzy palców mężczyzny posypał się lśniący pył. – Powinienem występować w cyrku – zawarczał. – Tam zrobiłbym prawdziwą karierę! Przez chwilę dyszał ciężko, wreszcie machnął ręką. – Mniejsza z tym. Krótko mówiąc, organizm nie wytrzymał tych wszystkich obciążeń i
stałem się bezpłodny – powiedział cicho. – Jedyna nadzieja rodu Romanowów, księżniczka Olga, znajduje się w gmachu Instituta. A ty masz ją ochronić. Za wszelką – słyszysz?! Za wszelką cenę! – Co jej grozi? – Nie co, a kto? – poprawił głównodowodzący. – A grożą jej Bojarzy. Rozpuścili plotkę, że za zamachem na cara stał książę Grabowski-Ostrogski. A jego córka, Anastazja, uczy się w Institutie. Skierują motłoch na szkołę, a w zamieszaniu zabiją Olgę. Taki mają zamiar. – Skąd ta informacja? – Od jednego ze spiskowców. Dziś rano ochrana dokonała pierwszych aresztowań. – Tak szybko wszystko wyznał? – zdziwił się oficer. – Nie uwarunkowali go? Nie założyli blokad? Przecież samo warunkowanie emocjonalne pozwala na… – I uwarunkowali, i założyli, tylko że pozwoliłem na zastosowanie pewnych, od dawna niepraktykowanych procedur – poinformował lodowatym jak zimowa zawieja tonem brat cara. – Uznałem, że działamy w stanie wyższej konieczności… – Czyli to pewna informacja? – Stuprocentowo. – Kiedy zaczną? – Myślę, że za jakieś dwie, trzy godziny. – Dlaczego nie można ewakuować księżniczki albo przynajmniej wzmocnić ochrony szkoły? Przecież ten batalion budowlany jest dobry do kopania rowów, ale jak dojdzie do walki… – I tu dochodzimy do sedna – westchnął głównodowodzący. – Poza peryferiami miasto jest pod kloszem. Ci gnoje rozstawili generatory Reynaud. – Eee… generatory? – Nie uważałeś na fizyce – roześmiał się niewesoło Wielki Książę. – Zupełnie jak ja…
Promieniowanie elektromagnetyczne o odpowiedniej częstotliwości wywołuje zaburzenia w działaniu implantów. Cała elektronika idzie w pizdu. Człowiek z rozrusznikiem serca ma niewielkie szanse na przejście przez barierę Reynaud, żołnierz – żadnej. Dopóki nie zlokalizujemy i nie zniszczymy generatorów, Moskwa jest dla nas równie niedostępna co druga strona księżyca. Wierz mi, że próbowaliśmy: straciliśmy niemal dwie kompanie zanim ktoś zorientował się w czym rzecz. Na szczęście wewnątrz bariery znalazł się ten strojbat z Nowonikołajewska. Żadnych innych oddziałów nie mamy na miejscu. – A żandarmeria i policja? – zapytał niepewnym tonem Czachowski. – W mieście muszą być jakieś patrole. – Są. Ale ci ich nie wyślę. Boję się, że mogą być wśród nich zwolennicy Bojarów. – Rozumiem, że strojbat jest poza wszelkim podejrzeniem? – Tak. Znaleźli się tu zupełnie przypadkowo: jakiś urzędas zatrzymał eszelon z powodu rzekomej awarii na trasie. Rzecz okazała się plotką, ale budowlańcy przeczekali na stacji pod Moskwą prawie dwanaście godzin. Zresztą zastanów się: po czorta rebeliantom agenci w batalionie budowlanym? – Logiczne – mruknął gwardzista. – Mają chociaż broń? – Tak. Dyslokowano ich w trybie alarmowym, więc wieźli pełne wyposażenie, łącznie z minami, elektroniką i Bóg wie czym jeszcze. Dysponują też plutonem wartowniczym z psami. Wiesz, to nie są oczywiście specjaliści w zakresie walk ulicznych, ale batalion jest ostrzelany, budowali umocnienia nad chińską granicą, a tam i kucharze muszą czasem chwytać za karabin. Kilkunastu żołnierzy otrzymało pochwały z wpisem do akt, a paru odznaczenia za męstwo w boju. – Jakie mam uprawienia? – Carte blanche – odpowiedział natychmiast Wielki Książę. – Odpowiadasz tylko przede
mną, nikt nie może kwestionować twoich poleceń, wszystkie twoje rozkazy mają absolutny priorytet, a wszelkie agendy państwowe zarówno cywilne, jak i wojskowe są zobowiązane do ich wypełniania. – A księżniczka? – Co księżniczka? – Czy i wobec niej moje rozkazy mają absolutny priorytet? – Oczywiście. To dość… kapryśna panna, mój brat miał do niej słabość, ale w przypadku ataku, ma robić, co jej każesz. Jeśli zajdzie taka potrzeba, możesz nawet użyć siły. Byle pozostała żywa… – W przypadku ataku? – Może jednak zrezygnują, widząc wojsko na terenie Instituta. Zaciskamy też pierścień wokół miasta. Na pewno to zauważyli. – Dobrze by było, gdyby Wasza Wysokość osobiście skontaktował się z księżniczką Olgą i poinformował ją… – Już to zrobiłem – przerwał mu głównodowodzący. – Ona… Przerwało mu wysokie, modulowane wycie, hologram zafalował i po chwili zniknął. Czachowski spróbował zalogować się do sieci imperialnej. Bezskutecznie. Znaczy, rebelianci nie przestraszyli się wojska, pomyślał. Skoro odcięli łączność, niedługo nastąpi atak…
***
Jej Cesarska Wysokość Olga Piotrowna Romanowa była prawdziwą pięknością: wysoka,
smukła, z przerzuconym niedbale przez ramię warkoczem w odcieniu księżycowego światła i oczyma o barwie morskich fal. W niczym nie przypominała matki – przysadzistej kobiety o nalanej twarzy. A i jej ojca można było nazwać co najwyżej przystojnym. Cóż, uroda nie była największym atutem tragicznie zmarłego cara… Jednak uwagę Czachowskiego przyciągał nie tyle wygląd księżniczki, co widoczna w każdym jej geście arogancja. Nawet gdyby mu jej nie przedstawiono, domyśliłby się, kim jest. Pozostałe dziewczęta pełniły wobec niej rolę tła. – Jeszcze raz powtarzam – odezwała się tonem zarezerwowanym dla wyjątkowo tępych rozmówców – dysponuję osobistym helikopteronem. Lądowisko znajduje się za budynkiem szkoły. Ta bariera nie może sięgać wyżej niż wiorsta, góra dwie. Gdyby udało się przedostać przez kordon… – zawiesiła wymownie głos. – Rozumiem, że Wasza Wysokość uważa, iż rebelianci nie pomyśleli o zabezpieczeniu się od tej strony? – A dlaczego mieliby pomyśleć? – wzruszyła ramionami. – Nikt poza kilkoma moimi przyjaciółkami nie wie, że przyleciałam do szkoły helikopteronem. Zwykle przyjeżdżam limuzyną pod konwojem ochrany. Tym razem udało mi się wymknąć samej. Za pozwoleniem wujka Aleksa – dodała szybko, widząc dezaprobatę na twarzy Lidii van Beck. Czachowski roześmiał się serdecznie na widok zadowolonej miny księżniczki. Od razu jednak pojął, że popełnił błąd, być może niewybaczalny: upokorzył ją w obecności koleżanek. Oczy dziewczyny pociemniały ze złości, już nie wyglądała tak ładnie. – Mógłby mi pan, majorze, wyjaśnić przyczynę pańskiego dobrego humoru? Bo czas jakby nie po temu. Cóż, trzeba iść na całość, pomyślał gwardzista. Teraz już nie mam wyjścia. – Przepraszam najmocniej – skłonił się oficer. – To zmęczenie. Miałem podróż z
przygodami. – A przechodząc do rzeczy? – Wasza Wysokość nie wymknęła się. Jedynie zmieniła środek transportu. – Nie rozumiem? – No, cóż… i w jednym, i w drugim przypadku Wasza Wysokość była eskortowana. – Niemożliwe! Nikogo nie widziałam! Pan, pan… mija się z prawdą! – Olga! – upomniała ją Lidia van Beck. – Przeproszę pana majora. Jak tylko udowodni mi, że ma rację… – To akurat nic trudnego – wycedził przez zaciśnięte zęby Czachowski. – Proszę wezwać pilota. Księżniczka Olga powiedziała szeptem kilka słów. Dziewucha ma osobistą enklawę, pomyślał Czachowski. No, no… Pospieszne kroki – rozmawiali na korytarzu, przed gabinetem dyrektorki – oznajmiły przybycie pilota. Niewysoki, smagły mężczyzna wyglądał na kompetentnego. Rząd baretek na piersi przybyłego wskazywał na udział w akcjach bojowych. – Kapitanie Szturmin, proszę powiedzieć, czy byliśmy eskortowani w drodze do szkoły? – spytała ze zwycięskim uśmiechem dziewczyna. – Oczywiście, Wasza Wysokość – odparł natychmiast pilot. – Nasz przelot ubezpieczała Siódma Eskadra i obrona przeciwlotnicza. Jak zwykle – dodał, widząc zmarszczone brwi księżniczki. – Jest pan pewien? – Oczywiście! Nigdy bym nie pozwolił, aby Wasza Wysokość podróżowała bez eskorty! – Dziękuję kapitanie. Dziewczyna poczekała, aż pilot odejdzie, i dopiero wówczas zwróciła się do
Czachowskiego. – Przepraszam – syknęła ze złością. – Miał pan rację. Jednak uważam, że trzeba spróbować przedostać się przez barierę. – Zestrzelą helikopteron – pokręcił głową gwardzista. – Nie pozwolę na takie ryzyko. – Nie pozwoli pan? – uniosła brwi księżniczka. – O ile dobrze pamiętam, wujek uczynił pana odpowiedzialnym za moje bezpieczeństwo i dał panu wszelkie pełnomocnictwa na wypadek ataku. Jednak na razie nikt nas jeszcze nie atakuje. Tak więc to ja dysponuję zarówno helikopteronem, jak i osobą kapitana Szturmina! – Wasza Wysokość, czy moglibyśmy zamienić kilka słów na osobności? – poprosił oficer. – Oczywiście. Dziewczyna wsparła się na ramieniu gwardzisty, przeszli w drugi koniec korytarza. – Buntownicy to profesjonaliści, udało im się zaskoczyć i ochranę, i wojskowy kontrwywiad – wyjaśnił rzeczowo Czachowski. – Na pewno pomyśleli też o ewentualnym ataku z powietrza. Zresztą gdyby bariera w powietrzu nie działała, już desantowałaby tu połowa naszych jednostek. Dla państwa i dynastii Romanowów nie ma teraz ważniejszej sprawy niż bezpieczeństwo Waszej Wysokości. – Nie uważa pan, majorze, że gdyby tak było, mój wujek wspomniałby o tym w rozmowie z panem? A przecież nie wspomniał, prawda? – Nie miał czasu! Nie zdążył! – Doprawdy? To przecież tylko pańskie przypuszczenia. I czymże takim zaabsorbowany był mój wujek, że pominął tę istotną w końcu sprawę? Oficer zmierzył dziewczynę wściekłym spojrzeniem – najwyraźniej pannica nie zamierzała odpuścić. Marzyło jej się pewnie, że nie tylko odzyska nadszarpnięty w oczach koleżanek autorytet, ale i udowodni, że jest bystrzejsza od Wielkiego Księcia, służb specjalnych i rzecz
jasna Czachowskiego. Razem wziętych. Problem w tym, że była jedynie rozpuszczoną nastolatką – jak poinformowała go madame van Beck, miała zaledwie dziewiętnaście lat – i nie potrafiła wyobrazić sobie całej grozy ich położenia. – Wielki Książę wiedział, że wysyła mnie i innych żołnierzy na śmierć – stwierdził szorstko gwardzista. – Dla dobrego oficera to trudna decyzja. Dlatego… – Na śmierć?! Nie sądziłam, że oficerowie imperialnej armii są tak… melodramatyczni! – Otrzymaliśmy rozkaz zapewnienia bezpieczeństwa Waszej Wysokości za wszelką cenę – wyjaśnił chłodno. – Proszę spojrzeć – wskazał na widoczne przez okno, ryjące rowy buldożery. – Szykujemy się do obrony okrężnej. Stąd nie ma wyjścia, nie ma drogi odwrotu. Cały ten bunt: zabójstwo ojca Waszej Wysokości, zamieszki, wszystko to ma na celu obalenie dynastii Romanowów. Spiskowcy wiedzą, że muszą zabić Waszą Wysokość. Inaczej przegrają i ich dotychczasowe działania pójdą na marne. A oni nie chcą przegrać… – Ależ… Wujek mówił, że oni chcą się zemścić na Anastazji. Ona jest córką… Księżniczka nie dokończyła zdania, wyglądała jak rażona gromem. – To tylko pretekst – odparł sucho Czachowski. – W rzeczywistości chodzi o Waszą Wysokość. Oficer przeklinał w duchu Wielkiego Księcia, który najwyraźniej postanowił oszczędzić bratanicy zmartwień i nie poinformował jej o najważniejszych faktach. – Chce mnie pan nastraszyć! To blaga! Pan kłamie! – zawołała. – Wasza Wysokość już dwukrotnie oskarżyła mnie dzisiaj o kłamstwo – wycedził gwardzista. – Proszę nie robić tego po raz trzeci! W głosie oficera zabrzmiała zimna, niczym niemaskowana groźba. Dziewczyna pobladła, zapewne po raz pierwszy ktoś zwrócił się do niej takim tonem. – Jedynymi osobami, które nie zdają sobie sprawy z powagi sytuacji, jest Wasza Wysokość i
jej koleżanki. Bo żołnierze już wiedzą… – Co takiego? O czym wiedzą?! – Zdają sobie sprawę, że stąd nie ma odwrotu. Jeden z kanałów łączności wewnętrznej zwyczajowo pozostawia się żołnierzom i ci… – Przecież nie ma łączności! Czachowski westchnął ciężko, wyglądało, że księżniczka nie jest prymuską z fizyki. – Mam na myśli łączność bliskiego zasięgu, rebelianci nie są w stanie zakłócić tego typu połączeń, tyle że działają one na odległość kilku zaledwie wiorst. Używa się ich jedynie do przekazywania rozkazów w obrębie danej jednostki. Każdy żołnierz posiada implant, który umożliwia mu korzystanie z tej opcji. – I o czym rozmawiają żołnierze? – spytała dziewczyna dużo spokojniejszym tonem. Widać było, że dochodzi do siebie: na twarz powróciły jej rumieńce, w oczach znowu pojawił się arogancki błysk. – Bo, jak rozumiem, chce mi pan przekazać treść osobistych rozmów żołnierzy? Panienka Olga położyła nacisk na słowo „osobistych”. – Nic z tych rzeczy – uśmiechnął się dobrodusznie Czachowski. – Oni po prostu śpiewają. – Śpiewają?! – Owszem. „Czarnego kruka”. Wasza Wysokość może skorzystać z mojego łącza. Przy tej odległości to nie problem. Gwardzista udostępnił księżniczce kanał, a sam zapatrzył się w okno. Piosenkę śpiewało kilku, zapewne najbardziej utalentowanych żołnierzy, reszta jedynie słuchała. Ile to już czasu upłynęło, kiedy słyszał „Czarnego kruka” przed walką? Sewastopol, pomyślał. To było w Sewastopolu…
Cziornyj woron, cziornyj woron, Czto ty w’ioszsia nado mnoj? Ty dobyczi nie dob’ioszsia, Cziornyj woron, ja nie twoj!
– Tekst powstał w dziewiętnastym wieku. Piosenka stała się popularna w czasie wojny kaukaskiej, kiedy dońscy Kozacy samotnie albo w niewielkich grupach patrolowali góry. Często ginęli atakowani przez silniejszego przeciwnika. Ostatnią rzeczą, jaką widzieli, były nadlatujące kruki – odezwał się lekkim tonem Czachowski.
Czto ż ty kogti raspuskajesz Nad mojeju gołowoj? Il dobyczu siebie czajesz? Cziornyj woron ja nie twoj! Polieti w moju storonku, Skażi mamieńkie mojej, Ty skażi, mojej liubieznoj, Czto za Rodinu ja pał.
Otniesi płatok krowawyj K miłoj lubuszkie mojej, Ty skażi – ona swobodna, Ja żeniłsia na drugoj.
Wział niewiestu tichu – skromnu W czistom polie pod kustom, Ostra szaszka była swaszkoj, Sztyk bułatnyj był drużkom.
Kaliena strieła wienczała, Sredi bitwy rokowoj. Wiżu smiert’ moja prichodit, Cziorny j woron wies’ ja twoj! Wiżu smiert’ moja prichodit, Cziorny j woron wies’ ja twoj…
– Chce mnie pan namówić, żebym nie wysłała helikopteronu? Nic z tego! Kapitan Szturmin przeleci nad barierą i sprowadzi pomoc! Dziewczyna pospiesznie wróciła do czekającej pod gabinetem grupy i głośno oznajmiła swoją decyzję. Jedynie Luiza van Beck wyglądała na zaniepokojoną, uczennice spoglądały na księżniczkę z bezkrytycznym zachwytem. – Majorze, będzie pan uprzejmy wrócić do swoich zajęć – zadysponowała. – Tymczasem my… Przerwał jej wizg rotora. Maszyna startowała. Czachowski, klnąc, bezsilnie próbował skontaktować się ze Szturminem, ale tamten milczał. – Szurmin, odezwij się! – krzyczał, zmieniając kanały. – Szturmin! – To nic nie da – oświadczyła z zadowoloną miną księżniczka. – Kazałam mu zablokować łącze.
Czachowski odwrócił się do niej z budzącą grozę powolnością. – Co zrobiłaś smarkulo? – spytał cicho. – Pan… pan nie ma prawa… Ja… – Wysłałaś na śmierć człowieka dla swojego widzimisię – powiedział gwardzista. – Tylko dlatego, żeby zrobić mi na złość i zaimponować koleżankom. Słowa oficera padały niespiesznie, z nieprzyjemnym jak zgrzyt żelaza po szkle pogłosem. Budziły dreszcze. – Nieprawda! Ja… – Od strony parku Szołochowa zbliżają się rebelianci – odezwał się oschły głos w komunikatorze Czachowskiego. – Są ich tysiące. W tłumie widać uzbrojone grupki. W kombinezonach bojowych – dodał po namyśle. – Z kim rozmawiam? – spytał prędko Czachowski. – Kapitan Bojko – zidentyfikował się rozmówca gwardzisty. – Natychmiast wycofać do budynku wszystkie warty i patrole! – Tak jest! – Madame – zwrócił się do nauczycielki oficer. – Proszę zaprowadzić dziewczęta do piwnic. Także te z pozostałych klas. Luiza van Beck skinęła aprobująco głową. – Idziemy moje panie! – poleciła nieznoszącym sprzeciwu głosem. – Co z kapitanem Szturminem? – odezwała się niespokojnie księżniczka. – Nie mam czasu na zaspokojenie ciekawości Waszej Wysokości – odparł zimno Czachowski. – Pan się zapomina, majorze! – Nie, to Wasza Wysokość się zapomina. Rozpoczął się atak i zgodnie z poleceniem
Wielkiego Księcia, teraz to ja wydaję rozkazy. A do sprawy kapitana Szturmina jeszcze wrócimy. Kiedy to wszystko się skończy. Ze względu na obecność pozostałych dziewcząt nie dodał: „o ile przeżyjemy”. – Kiedy ja tylko chciałam… – Nie wątpię, że zarówno intencje, jak i działania Waszej Wysokości zostaną odpowiednio ocenione: nasza rozmowa na pewno została zarejestrowana. – Jak to zarejestrowana?! – Normalnie, to część procedury. Cały budynek w ramach przygotowań do obrony został nafaszerowany elektroniką. W tej sytuacji Wasza Wysokość nie będzie musiała nawet tłumaczyć, dlaczego pozwoliła sobie na zlekceważenie mojej opinii, nie mając żadnych kompetencji w kwestiach militarnych. Ton głosu Czachowskiego nie pozostawał żadnych wątpliwości co do jego zdania na temat księżniczki. – Ale… – Do piwnicy! – warknął oficer. Księżniczka Olga Romanowa wzdrygnęła się, słysząc szorstki rozkaz, odwróciła się i odeszła bez słowa. Na korytarz wbiegli objuczeni ekwipunkiem i bronią żołnierze, zajęli stanowiska przy oknach. – Sierżancie! – Czachowski zawołał dowodzącego oddziałem podoficera. – Wyznaczcie kilku ludzi do ochrony piwnic. – Tak jest! – szczeknął służbiście żołnierz. – Księżniczka nie ma prawa opuścić piwnic, jeśli będzie trzeba, zatrzymacie ją tam siłą! – Tok toczno! – odparł ponownie podoficer, ale tym razem w jego głosie zabrakło
zdecydowania. Nic dziwnego: naruszenie nietykalności fizycznej członka rodziny carskiej nie mieściło mu się w głowie. Tylko że mogło okazać się konieczne. Kto wie, co wymyśli jeszcze panienka Olga? – Mówię poważnie – zapewnił go Czachowski. – Moje rozkazy pochodzą bezpośrednio od Wielkiego Księcia Aleksa. Gwardzista przesłał żołnierzowi swój aktualny kod. Tamten bezwiednie otworzył usta: podobny widział zapewne tylko na szkoleniu. – Sdiełajem! – obiecał. Tymczasem z zewnątrz dobiegły dziwne, podobne do pomruku dzikiego zwierzęcia odgłosy. Nadchodzili rebelianci. – Na stanowiska! – rozkazał Czachowski. – Pełna gotowość bojowa! – Potwierdzam, pełna gotowość! – odezwał się kapitan Bojko. Gwardzista przetaktował herzoga, uklęknął wraz z innymi przy oknie. Promienie słońca rozbłysły na metalu i kilkanaście niewielkich stożków rozmieszczonych w przerytym przez buldożery parku ożyło. Spomiędzy rozchylonych, stalowych płatków wychyliły się lufy karabinów, wysunęły anteny sensorów. Jeśli chodzi o wyszkolenie i doświadczenie w walce, żołnierze strojbatu plasowali się co prawda sporo poniżej średniej, ale za to mieli pełne wyposażenie potrzebne do ufortyfikowania dowolnego obiektu. Na przykład Automatyczne Systemy Obronne. Kiedy rebelianci przekroczą wyznaczoną przez niewidzialne promienie laserów linię, będą musieli stawić czoła ASO – nieznającej strachu ani litości, wcielonej w metal śmierci. I zapłacić daninę. Własną krwią.
***
Czachowski otarł zroszone potem czoło. Po raz kolejny. Kombinezon bojowy, który otrzymał od kwatermistrza strojbatu, był przynajmniej o klasę gorszy od sprzętu, do jakiego przywykł. Do tego układ grzewczy dostosowany był do klimatu Nowonikołajewska, nieoficjalnej stolicy Syberii… A na przestrojenie kombinezonu nie było czasu: buntownicy otaczali przylegający do szkoły, niewielki park. Atak mógł nastąpić w każdej chwili. Na razie obrońcom udało się zyskać nieco czasu. Kilkanaście minut temu księżniczka Olga wygłosiła przemówienie do rebeliantów, zapewniając ich, że w budynku nie ma Anastazji Grabowskiej-Ostrogskiej, a sama szkoła znajduje się pod ochroną Sobstwiennogo Jego Imperatorskogo Wieliczestwa Konwoja. Jej Wysokość wygłosiła swoje oświadczenie ze swadą i bez najmniejszych oznak tremy, mijając się z prawdą bez mrugnięcia okiem. Tak jakby miała w tej dziedzinie sporą wprawę… Ledwo z oczu buntowników zniknął hologram księżniczki, wokół Instituta, w wybranych wcześniej punktach, pojawiły się czarne, dwugłowe orły. Wyznaczając granicę, po której przekroczeniu nie będzie już odwrotu, ostrzegając i grożąc. Unosiły się w powietrzu, jakby chciały rzucić wyzwanie wrogom imperium i dynastii Romanowów. Tłum zafalował, a później zaczął się cofać. Wystąpienie księżniczki przekonało motłoch, że w murach Instituta rzeczywiście przebywa córka zmarłego cara – Olga odpowiedziała na kilka rzuconych z tłumu pytań, udowadniając, że znajduje się na miejscu, a rosyjskie herby przypomniały o potędze cesarstwa, które nie tak dawno upokorzyło armię Eurolandu. Uczestnicy zamieszek zaczęli się zastanawiać nad własną śmiertelnością. Czachowski miał nadzieję, że to samo dotyczy też rebeliantów. – Uwaga! – rozległ się głos dyżurującego w centrali monitoringu oficera. – Buntownicy się
przegrupowują. Na czoło wysuwają się ludzie w kombinezonach bojowych. – Ilu ich jest? – Kilka tysięcy. Nie mogę powiedzieć dokładniej, bo w paru miejscach blokują optykę dronów – odparł kapitan Bojko. – Mam niepełne dane. – A jeśli chodzi o wszystkich naszych gości? – Grubo ponad sto tysięcy… Czachowski zagryzł wargi – jeśli rebelianci przekonają do ataku choćby część narodowców… – Motłoch jest w większości nieuzbrojony – odezwał się pocieszająco Bojko. – To i dobrze, i źle – mruknął gwardzista. – A to dlaczego? – Myśli pan, że nad parkiem latają tylko nasze drony? – roześmiał się niewesoło Czachowski. – Założę się, że spiskowcy już dawno zlikwidowaliby je, gdyby chcieli. Tylko że nie chcą. Drony, należące do mediów, są dla nich zabezpieczeniem a dla nas niewygodnym świadkiem. Bo najlepiej byłoby nie czekać na atak, a samemu zaatakować. Teraz, kiedy tłum się waha. Powinniśmy zagrać va banque, postawić wszystko na jedną kartę… – Zmasakrować motłoch, zanim ten postanowi nas zaatakować? – Właśnie! Tylko że wtedy dziennikarze nie zostawiliby na nas suchej nitki. Więc musimy czekać, aż buntownicy wykonają pierwszy ruch. – Może jednak zaryzykować? – stwierdził z wahaniem w głosie Bojko. – Priorytetem jest przecież bezpieczeństwo Jej Wysokości. – Problem w tym, że jeśli wyjdziemy z tego cało, Jej Wysokość zostanie władczynią. I będzie musiała rządzić. A takiej masakry nikt jej nie wybaczy. – Rozumiem… Cieszę się, że to pan dowodzi, majorze – odezwał się tamten
niespodziewanie. – Jasne. Też bym się cieszył, gdyby dowodził kto inny – odburknął Czachowski. – Nie to miałem na myśli, ja… Oślepili drony! – Major Czachowski do wszystkich. Przygotować się! Obrazy z kamer! – zażądał. Skrzywił się bezwiednie oślepiony nagłym rozbłyskiem: wszczep rzucający obraz na siatkówkę oka zadziałał z opóźnieniem. Jak zwykle. W kilku miejscach parku widać było migotanie powietrza. Ani chybi systemy maskujące, pomyślał ponuro. Mają ciężki sprzęt. Nie zauważył samego momentu ataku, ludzkie zmysły reagowały zbyt wolno. Fala uderzeniowa powaliła go na podłogę. – Rakiety! – wrzasnął Bojko. – ASO przechwyciły… Potężny wybuch wstrząsnął budynkiem, najwyraźniej jednak automaty nie dały rady zestrzelić wszystkich rakiet. – Atakują! Wszyscy na stanowiska! Czachowski klęczał już przy oknie i strzelał. Podobnie jak większość żołnierzy strojbatu. Za jego plecami ktoś wył monotonnie, ktoś inny wołał lekarza. Pierwsza fala atakujących została zatrzymana przez ASO: fosa zapełniła się ludzkimi ciałami, ale zniszczeniu uległo też kilka wieżyczek. Wtedy ponownie nadleciały rakiety. I znowu do szturmu ruszyli rebelianci. Gwardzista słyszał, jak suchy szczęk automatycznych karabinów ASO zostaje zagłuszony przez łomot obrotowych działek Gaussa. Na teren Instituta wjechały wozy bojowe buntowników. Dwa z nich zniknęły w nagłej eksplozji, jednak kolejny podjechał pod samo wejście. I wysadził desant. – Przedarli się na parter! – krzyczał nieznany gwardziście głos w słuchawkach. – Potrzebujemy pomocy! Oni…
– Spokojnie Griszczuk! Wysyłam ci odwód z psami! Kapitan Bojko nadal koordynował akcję. – Do mnie! – zawołał Czachowski. – Ko mnie, riebiata! Na czele kilkunastu żołnierzy popędził na parter. – Bojko! Te psy nas rozpoznają?! – Tak, przeprowadzono identyfikację zapachową. Griszczuk, odezwij się! Griszczuk! Czachowski pierwszy wpadł na wbiegających na górę rebeliantów. Pierwszego pozbył się cięciem z nadgarstka, drugi nie dał się zaskoczyć, związał bagnet z szablą. Gwardzista zaklął, widząc nieporadne pchnięcie usiłującego mu pomóc żołnierza strojbatu. – Strzelać! – zawył. Schody oczyszczono w mgnieniu oka, zbiegli na parter. Leżący wśród trupów ludzi i zwierząt młody żołnierzyk trzymał się za rozorany bagnetami brzuch, drugą ręką odpychał wielkie, pokryte krwią psisko. – Uciekaj Lord! Uciekaj! – wyszeptał słabnącym głosem. Zwierzak zaskomlał jakby chciał przeprosić, że nie usłuchał rozkazu, ale nadal stał naprzeciwko wejścia osłaniając rannego pana. Jeden ze stojących obok Czachowskiego żołnierzy zwalił się na posadzkę, do holu wpadli kolejni rebelianci. – Uciekaj Lord! Precz! – zakrzyczał z wysiłkiem ranny. – Ja ich jeszcze… – konwulsyjnym ruchem chwycił za leżący obok karabin. Ale Lord nie uciekał. Z mrożącym krew w żyłach warkotem rzucił się naprzód, zdawało się, że płynie ponad nastawionymi bagnetami, miejsce gdzie zakończył skok, natychmiast oznaczyła fontanna krwi. – Na nich! – poderwał do ataku żołnierzy Czachowski. Paroma zamaszystymi cięciami utorował sobie drogę, stanął w drzwiach. Przełamał zasłonę
niskiego, krępego rebelianta, zmylił go zwodzonym natarciem i sieknął w bok. Niemal natychmiast dopadli go kolejni napastnicy. Czyjś bagnet ukąsił go w udo, musiał się cofnąć. – Do mnie! – zaryczał. – Do mnie! Jednak żołnierze strojbatu walczyli bojaźliwie i nieumiejętnie, błyskawicznie padając ofiarą lepiej wyszkolonych przeciwników. Gwardzista odpierał mdlejącą ręką kolejne ciosy, znów chciał wezwać pomocy, ale brakowało mu tchu. Wiedział, że za chwilę zginie: padło dwóch ostatnich żołnierzy, a na leżącym z przegryzionym gardłem rebeliancie dogorywał Lord. Ogłuszyła go seria wystrzałów: ktoś strzelał zza jego pleców. Pod gwardzistą ugięła się zraniona noga, upadł, czekając na ostatni cios. Jednak nacierający ze wzniesioną szablą rebeliant okręcił się w dziwacznym piruecie, a w jego piersi pojawił się otwór wielkości pięści. Czachowski uniósł osłonę hełmu, łapiąc głębokimi haustami powietrze. – Tu nie jest bezpiecznie, majorze – oznajmił ktoś, pomagając mu wstać. Głos wybawcy wydał się znajomy. Gwardzista podniósł się z wysiłkiem: rana w nodze rwała jak diabli. Dlaczego czuję ból? Cholera, „Żmija” nie działa, pomyślał. Ci gnoje musieli zablokować nam przynajmniej część wszczepów. To dlatego żołnierze padali jak muchy… Tym razem szwajcar ubrany był nie w liberię, a w przestarzały kombinezon bojowy z oznaczeniami piechoty morskiej. W ręku dzierżył archaiczny, czterolufowy garłacz. – Byłem dowódcą drużyny abordażowej na pancerniku „Książę Potiomkin” – wyjaśnił, widząc pytające spojrzenie gwardzisty. – Uwaga! – rozległ się głos kapitana Bojko. – Nadciąga następna fala! Mają kabana i cztery raptory. – Co z ASO? – Połowa wieżyczek została wyłączona z walki.
– Potrzebne nam posiłki, bo jak się przedrą… – Nie mam kogo wam wysłać! – krzyknął z rozpaczą Bojko.– Oni atakują ze wszystkich stron! Czachowski spojrzał w dół: ktoś szarpnął go za nogawkę. – Majorze… – wyszeptał ranny w brzuch przewodnik psa. – Niech pan da mi kody do ASO. – Zaraz kogoś tu przyślę – odparł sztucznie optymistycznym tonem gwardzista. Szkliste oczy żołnierza i powiększająca się na kombinezonie plama krwi świadczyły, że chłopak długo nie pociąganie. – Proszę… Oni tu zaraz będą. Za Lorda… Zagryzając wargi, Czachowski przesłał mu kod do sterowania ASO. Z pomocą starca wchodził powoli po schodach, za plecami słyszał wybuchy i ryk potężnych silników. Na wysokości drugiego piętra „żmija” zaczęła działać. – Już dobrze – powiedział gwardzista, wyzwalając się z uchwytu staruszka. – Dalej sam dam radę. – Co z wejściem majorze? – spytał niespokojnie Bojko. – Bo oni zaraz tam będą. – Może pan uznać, że już ich nie ma – odparł zimno Czachowski. Gwardzista usiadł na podłodze i zachęcił szwajcara do zajęcia podobnej pozycji. Nie musiał wyglądać przez okno, aby widzieć, co się dzieje: kamery przekazywały obraz bezpośrednio na jego łącze. Żołnierz wypełzł na zewnątrz budynku i pogładził pysk zdychającego psa. Spomiędzy śmiercionośnych, tytanowych kłów wysunął się pokryty krwawą pianą jęzor, polizał dłoń rannego. Oczy chłopaka skierowały się w stronę kamer, tak jakby chciał spojrzeć w twarz Czachowskiemu, a może towarzyszom broni? Mijały długie jak wieczność sekundy, wreszcie przed przerzedzoną linią ASO pojawił się ciężki wóz bojowy, ściągając na siebie ogień z
wieżyczek. Oficer ledwo zauważył przemykające się bokiem raptory, po chwili kilkudziesięciu rebeliantów ruszyło do wejścia. – ASO, wzywam ogień na siebie – odezwał się niewiele silniejszym od szeptu głosem żołnierzyk. Przez moment Czachowski obawiał się, że komenda padła za późno: buntownicy byli już niemal na progu Instituta, jednak elektroniczne mózgi wyliczyły wszystko z niedostępną ludziom precyzją i nagła salwa z kilku wieżyczek skosiła napastników u samego wejścia. Po chwili wycofał się też ostrzeliwany przez ASO kaban. Wokół zapanowała cisza. Poszarpane seriami pocisków z ciężkich karabinów zwłoki żołnierza i jego psa spoczywały wśród ciał zabitych wrogów. Atak został odparty. – Słuchaj Bojko – odezwał się chrapliwym głosem Czachowski. – Następnego ataku nie powstrzymamy. Oni muszą mieć jakieś emitery zakłócające pracę implantów. Jak podciągną je bliżej budynku… Tak czy owak trzeba przenieść panienki na najwyższe piętro i zbudować barykady na korytarzach. – Niech podciągną! – wysyczał tamten mściwie. – Mam dla nich małą niespodziankę. – Jaką, do kurwy nędzy, niespodziankę?! – No przecież prosił pan o posiłki? – Mamy już łączność? – spytał prędko Czachowski. – Odezwali się nasi? – Niestety, nie, ale… – Idą! – wrzasnął gwardzista. – Zabierzcie uczennice z piwnicy! – Tak toczno! I znowu ciężko opancerzony kaban skupił na sobie uwagę ASO, tymczasem dwa wozy z nietypowymi antenami podjechały niemal pod mury Instituta. – Bojko, trzeba zmienić koordynaty ognia ASO! Muszą zrąbać te emitery, inaczej…
Gwardzista nie dokończył, poczuł ból w klatce piersiowej, tak jakby na sercu zaciskała mu się zimna, stalowa łapa, nie mógł oddychać, przed oczyma wirowały mu czerwone kręgi. – Bojko, emitery – wycharczał. Wydawało mu się, ze słyszy głos Lidii van Beck i rytmiczny tupot maszerujących dziewcząt. Tak jak podczas pierwszego spotkania z nauczycielką. „Raz, dwa, raz, dwa” – komenderowała madame van Beck. – „Razem moje panie!”. „Celsia!”. „Pli!”. Majaczę, pomyślał. Niespodziewanie, na granicy utraty przytomności przypomniał sobie zabawę, jakiej w dzieciństwie nauczyła go matka: grę w „jedno życzenie”. Siadali, trzymając się za ręce i myśląc o rzeczy, której pragnęli najbardziej na świecie. Życzenie mogło być tylko jedno, matka nieustannie to podkreślała. Nigdy nie twierdziła, że niema prośba się spełni, a mały Andrzej rozumiał to doskonale – ojciec nadal nie wracał – a mimo to lubił te chwile. Przez moment czuł się niemal wszechmocny, tak jakby niewypowiedziane na głos słowa mogły dosięgnąć uszu cara lub Boga. I zostać wysłuchane. Nigdy, aż do dzisiaj, nie zastanawiał się, czemu miała służyć ta zabawa – matka niczego nie robiła bez powodu. No, niemal niczego… O co poprosiłby dzisiaj? O uratowanie własnego życia? Ocalenie żołnierzy czy institutek? Powstrzymanie antypolskich ekscesów? Możliwość powrotu do Sewastopola, do Wiery? Wiera… Jeszcze raz zanurzyć twarz w jej włosy, usłyszeć głos, poczuć dotkniecie ciepłej dłoni. Wiera… Uśmiechając się, odpłynął w ciemność. VI
Przyciszone dźwięki muzyki wypełniały salę balową, tworząc dyskretne tło dla prowadzonych wokół rozmów. Wydawany co roku przez Wielkiego Księcia Aleksa bal był przede wszystkim okazją do tańców i lekkiego, towarzyskiego flirtu, jednak tym razem większość zaproszonych gości wolała dyskutować o niedawnej próbie obalenia dynastii.
Pomimo druzgocącej klęski, jaką ponieśli buntownicy, sytuacja w kraju nadal budziła niepokój. Po pierwsze, grozą przejmowała lista aresztowanych: generałowie, wyżsi urzędnicy, generalny dyrektor policji Sielin, oberpolicmajster Petersburga Tichonow… Po drugie, chociaż podano do publicznej wiadomości, że zabójca cara był tylko marionetką w ręku spiskowców – Rosjan, napięcia na tle narodowościowym nadal się tliły, gdzieniegdzie dochodziło do walk. Wreszcie pozostawała kwestia, jak wynagrodzić Polakom wyrządzone krzywdy? Kwestia paląca i, nie ma co ukrywać, dość kontrowersyjna. Nie ulegało wątpliwości, że polska mniejszość padła ofiara manipulacji, ale – co podkreślali Rosjanie – to jednak Polak zamordował cara. Tymczasem Polacy żądali dla siebie koncesji, grożąc, że w przeciwnym razie przeniosą swoje aktywa za granicę. Groźba jak najbardziej realna – wystarczyłoby, żeby zwykli zjadacze chleba wycofali swoje oszczędności z rosyjskich banków, a imperium stanęłoby na krawędzi kryzysu gospodarczego. Cóż, nie da się ukryć, że polska mniejszość należała do najzamożniejszych… Gdyby dołączyli do nich polscy finansiści i biznesmeni, rosyjska gospodarka poniosłaby ogromne straty. Do tego dochodziła groźba reakcji Eurolandu i Chin, bo nikt nie wątpił, że to nastąpi. Obie potęgi miały z Rosją niezałatwione porachunki, a ostatnie wydarzenia stwarzały im wprost wymarzoną okazję, aby odpłacić imperium za wcześniejsze porażki. Nie było wiadomo, czego będzie dotyczyć zapowiedziane tydzień wcześniej orędzie polityków Eurolandu (Chiny na razie zachowywały neutralność), ale spodziewano się, że zjednoczona Europa zagra polską kartą. Jednym słowem – niezła chujnia, jak dosadnie, lecz precyzyjnie podsumował całą sytuację kapitan Różycki, pomyślał Czachowski. Gwardzista westchnął głęboko i poczęstował się kieliszkiem szampana, ale tym razem nie delektował się szlachetnym trunkiem, alkohol stanowił tylko pretekst, aby nie rozmawiać z obecnymi na sali politykami. Większość gości głównodowodzącego w taki czy inny sposób,
niestety, zamieszana była w politykę. I wszyscy oni pragnęli poparcia majora Czachowskiego. Nie, wróć – poprawił się w myśli oficer – pułkownika Czachowskiego. Przyszłego dowódcy Sobstwiennogo Jego Imperatorskogo Wieliczestwa Konwoja. Poprzedni – generał Ipatiew – okazał się zdrajcą. Jak wielu innych… Do tego dochodziły problemy osobiste – Wielki Książę zabronił mu spotykać się z Genevieve. Po zamachu na cara, pani Navarra wyrosła na czołową ekspertkę od spraw rosyjskich i poniekąd nic dziwnego: była jedyną dziennikarką na sali, więc tylko ona mogła opublikować relację z tragicznego wydarzenia. Obecnie o jej vidy i artykuły walczyły największe, ogólnoświatowe media. Czachowski podejrzewał, że błyskawiczna kariera Genevieve nie jest li tylko efektem talentu, widać było, że rosyjskie sfery rządowe patrzą na nią łaskawym okiem. Chociażby wywiad z uczennicami moskiewskiego Instituta Błagorodnych Diewic: jedynie pani Navarra otrzymała pozwolenie na kontakt z dziewczętami. Co prawda zadecydowała o tym niezwiązana oficjalnie z rządem dyrektorka Instituta madame Anisimowa, jednak gwardzista wątpił, że obyło się bez interwencji Wielkiego Księcia. Także on sam i jego matka stali się bohaterami artykułów Genevieve. Cóż może bardziej zainteresować gawiedź niż dzielny gwardzista, który uratował życie księżniczce z domu Romanowów? Tym bardziej że ten sam oficer zastrzelił wcześniej zabójcę cara? Pułkownik spojrzał na matkę: Maria Czachowska brylowała otoczona wianuszkiem adoratorów, obnosząc dumnie bliznę na policzku niczym wojskowy order. Ze spojrzeń obecnych na sali mężczyzn można było wywnioskować, że szrama w niczym nie zmniejszyła ich zainteresowania osobą grafini. Blizna… To była jedna z rzeczy, o których oficer nie chciał nawet myśleć. Kiedy pijany motłoch podpalił posiadłość Czachowskich – chroniące dzielnicę, policyjne kordony zostały w końcu przełamane – i wydawało się, że nic już nie uratuje kryjących się w domu
uciekinierów, nadeszła pomoc. W ostatniej chwili, niczym w vidzie drugiej, a może nawet trzeciej kategorii. Generał Mierkułow wjechał w tłum ciężkim, bojowym wozem, ryjąc w ciżbie narodowców krwawą, szeroką na kilka sążni bruzdę, po czym otworzył ogień do tych, którzy nie pojęli tej – jakże subtelnej! – aluzji. Okolica niemal natychmiast opustoszała… W ten sposób większość Polaków przebywających w posiadłości ocaliła życie. W czasie gdy wszyscy uciekali z płonącego pałacu, Maria Czachowska zawróciła i pobiegła w głąb domu, zaalarmowana krzykiem kilkuletniej dziewczynki. W ślad za nią rzucił się w płomienie generał Mierkułow. Niestety, Maria nie zdołała uratować dziecka, sama po chwili zamieniła się w żywą pochodnię i również poniosłaby śmierć, gdyby Mierkułow nie wyniósł jej z płomieni. Ubrany w kombinezon bojowy generał, nie poniósł żadnego szwanku. Gdy okazało się, że dziecko było rosyjskiej narodowości, Czachowska także wyrosła na bohaterkę mediów – matkę i syna komplementowały zarówno polskie, jak i rosyjskie środowiska, oba zamierzały ich też wykorzystać w swoich rozgrywkach. Łatwo się domyślić, że własne plany miał także brat zmarłego cara. Stąd pewnie zakaz spotykania się z Genevieve, pomyślał ponuro Czachowski. Wielki Książę nie chciał, aby cokolwiek psuło wyidealizowany obraz gwardzisty. A romans z jedną z czołowych żurnalistek Eurolandu nie pasował do intrygi snutej przez głównodowodzącego, a może i służby specjalne. Ostatnimi czasy oficer zwrócił uwagę, że generał Mierkułow przygląda mu się dziwnym, taksującym wzrokiem. W milczeniu, z namysłem, jakby patrzył nie na znanego od dziecka syna przyjaciela, a ważną figurę w sobie tylko wiadomej grze. – Gospodin połkownik. Ktoś bezceremonialnie klepnął go w ramię. No tak, Różycki… – Co tak stoisz w kącie? Miejscowe ślicznotki chciałyby cię poznać. No i politycy, choć ci są przeważnie mniej śliczni – dodał po namyśle. – Jeszcze nigdy nie musiałem się tak opędzać
przed natrętami. Niemal każdy chciał, żebym przedstawił go pułkownikowi Czachowskiemu. Może chciałbyś, abym zapoznał cię z tamtą blondynką? Gwardzista zwięźle i w słowach uznanych powszechnie za obelżywe, przedstawił mu kontrpropozycję. – To niemożliwe anatomicznie – odparł niespeszony Różycki. – Jednak gdybyś zaproponował to którejś z dziewcząt… Są wśród nich takie, które wyglądają na wygimnastykowane. – Matoł – odburknął Czachowski, uśmiechając się mimo woli. – A gdzie nasza Genevieve? – Nie mam pojęcia – warknął gwardzista. – Myślałem, że doszliście… eee… do porozumienia. – Kaban zabronił mi się z nią spotykać. – Jak to „zabronił”?! – Normalnie. Stwierdził, że dalsze kontynuowanie znajomości z panią Navarra byłoby niefortunne. – Przecież on nigdy nie wtrącał się w takie rzeczy? Czekaj, czekaj! Chyba, że chodzi o politykę? – Teraz wszystko ma związek z polityką! – No tak, racja… A nie mogliście się gdzieś umówić? Wiesz, nieoficjalnie. – Nie udało mi się z nią skontaktować. Nie odbiera ode mnie wiadomości – dodał, widząc minę przyjaciela. – A łącze ma sprawne, sprawdziłem… – Cóż, zapomnij o niej – poradził wzruszywszy ramionami Różycki. – Widać ktoś inny przedstawił jej ciekawszą propozycję. Czachowski przyznał mu rację nieartykułowanym pomrukiem. Gwardzista wątpił, aby
chodziło o sprawy sercowe. Pewnie zasugerowano dziennikarce, że jej kariera będzie się lepiej rozwijać, gdy zerwie znajomość z pułkownikiem Czachowskim… Niedawne wydarzenia dowodziły, że dla kariery Genevieve gotowa jest wiele poświęcić. – W sumie to łatwe – powiedział z mądrą miną Różycki. – Co takiego? – Zapomnieć o niej. Naprawdę chciałbyś, aby się wydało, że emablujesz dziewczynę o imieniu Genowefa? Gwardzista zakrztusił się szampanem. Kiedy skończył kaszleć, stuknął przyjaciela w głowę. Różycki nie pozostał mu dłużny, przez chwilę przepychali się jak mali chłopcy. – Czekaj! – wysapał, łapiąc przyjaciela za rękę Różycki. – Ktoś tu idzie. – Moja matka – mruknął Czachowski. – Ta… blizna to od pożaru? – Tak. Zaledwie przedwczoraj wypisali ją ze szpitala. Od stłumienia buntu minęły już dwa tygodnie, jednak nawet najnowocześniejsze techniki medyczne nie uporały się jeszcze z obrażeniami, jakie odniosła matka oficera. Ironia losu, bo on sam wyszedł z walki niemalże bez szwanku. W szpitalu opatrzono mu jedynie nogę, zbadano, czy wszystkie implanty funkcjonują prawidłowo, po czym puszczono do domu. Tymczasem matka… Dopiero z bliska było widać, że wąska szrama na twarzy nie jest jedyną pamiątką po pożarze. Sięgające za łokcie, eleganckie rękawiczki nie były kokieteryjnym dodatkiem, spod dyskretnego aromatu perfum przebijał zapach plastiku. Obaj oficerowie rozpoznali go natychmiast: sztuczna skóra. – Skurwysyny… – wymamrotał z wściekłością Czachowski. Matka uderzyła go lekko w usta, ale tak, że gest wyglądał bardziej na pieszczotę. – Opanuj się synku – poprosiła. – Obserwuje cię większość gości.
– Niech się… Tym razem Maria Czachowska użyła trzymanego w ręku wachlarza, a gwardzista z sykiem cofnął stłuczoną dłoń. – Dość tego! – powiedziała z naciskiem. – Może przedstawisz mnie swojemu towarzyszowi. – Rzeczywiście – odchrząknął niepewnie Różycki. – Madame, ja… – Sztabskapitan Różycki, moja matka – dokonał prezentacji oficer. – Ten sam, który uratował ci życie w Małej Tagance? – Ależ ja tylko… Różycki nie dokończył zdania, Maria Czachowska objęła go i serdecznie ucałowała. – Musi nas pan koniecznie odwiedzić i zostać choćby ze dwa tygodnie. – Niestety, mam tylko dwa dni urlopu, a i państwa willa przecież… – Mamy jeszcze domek pod miastem, a co do urlopu, to naprawdę nie problem… Generale! – odezwała się rozkazująco do stojącego niedaleko mężczyzny. Tamten podszedł natychmiast i odpowiedziawszy uprzejmym ukłonem na pozdrowienia młodszych oficerów, stanął na baczność przed matką Czachowskiego. – Co tylko pani rozkaże, madame – zadeklarował. – Potrzebuję dwóch tygodni urlopu dla przyjaciela mojego syna, sztabskapitana Różyckiego. Pan kapitan uratował mojego syna w czasie walk o Małą Tagankę i do tej pory nie miałam okazji nacieszyć się jego towarzystwem. – Mała Taganka – mruknął z namysłem oficer. – Sztabskapitan Różycki… Tak, już sobie przypominam. Poprowadziliście panowie kontratak, aby pomóc w ofensywie siłom Wielkiego Księcia? – Tak toczno, Wasze Priewoschoditielstwo! – potwierdził Czachowski. – Madame – skłonił się generał. – Może pani uznać sprawę za załatwioną. Gospoda
oficery… – Kto to był? – zapytał oszołomiony Różycki, patrząc na plecy odchodzącego mężczyzny. – Generał-major Woronin – wyjaśnił Czachowski. – Zastępca Szefa Sztabu Generalnego?! – I owszem – wzruszył ramionami gwardzista. – Jeszcze dziś wieczorem oczekujemy pana u siebie – oznajmiła Różyckiemu kategorycznym tonem Maria Czachowska. – A teraz wybaczcie, wzywa mnie księżna Golicyn. – Naprawdę, nie wiem… – zaczął kapitan. Gwardzista powstrzymał go stanowczym gestem: ktoś próbował się z nim połączyć. Trwało dobrą chwilę, zanim Czachowski przypomniał sobie, dlaczego symbolizujący rozmówcę znak wydaje mu się znajomy. Galopujący na koniu, czarny jak noc rycerz – ulubiony hologram Wielkiego Księcia. Jednak to nie głównodowodzący próbował się z nim skontaktować. O rozmowę prosiła Luiza van Beck. – Słucham, madame? – Dzień dobry majorze. O przepraszam, pułkowniku… – Nieważne – machnął ręką Czachowski. – Czym mogę pani służyć? – Mam pewien problem – westchnęła nauczycielka. – Wraz z wychowankami zostałam zaproszona na bal, jednak książę nie pomyślał o tym, że ktoś musi nas wprowadzić do towarzystwa. Nie mogę mu teraz zawracać głowy, ale zachowanie wbrew etykiecie stanowiłoby zły przykład dla dziewcząt. – Dla dziewcząt? – powtórzył bezmyślnie Czachowski. Luiza van Beck cofnęła się kilka kroków, aby kamera kieszonkowego łącza mogła objąć część korytarza.
Czachowski zamrugał oczyma: przed salą balową w karnym dwuszeregu stały uczennice moskiewskiego Instituta Błagorodnych Diewic. – Ile ich tam jest? – zapytał słabym głosem. – Wielki Książę zaprosił wszystkie dziewczęta, które wzięły udział w walce, w sumie dwieście siedemdziesiąt… – Taaak – mruknął, rozpinając kołnierzyk. – Najmocniej przepraszam, pewnie nie powinnam pana fatygować, ale nie wiem, do kogo się zwrócić. Ostatni raz uczestniczyłam w podobnym przyjęciu niemal pół wieku temu. – Bardzo dobrze, że zwróciła się pani do mnie – odchrząknął gwardzista. – Pomoc w załatwieniu tej drobnej sprawy poczytam sobie za zaszczyt. Nauczycielka nagrodziła go promiennym uśmiechem. – Tymczasem wysyłam do pani mojego przyjaciela, sztabskapitana Różyckiego. Załatwienie formalności chwilę potrwa. – W takim razie czekam – zakończyła połączenie Luiza van Beck. – Gdzie mnie wysyłasz? – uniósł brwi przysłuchujący się rozmowie Różycki. – Na korytarzu czeka trzysta Institutek, idź do nich i dopilnuj wszystkiego – polecił Czachowski. – Tych, które pomogły wam w Moskwie? I czego niby mam dopilnować na litość boską?! Nie jestem pepinierką! Gwardzista westchnął głęboko: do tej pory sam nie do końca pogodził się z faktem, że o sukcesie obrony Instituta zadecydowały dziewczęta ze starszych klas. Poprowadzone przez Lidię van Beck, kilkoma salwami rozbiły nacierających buntowników. Jak się okazało w Institutie uczono i strzelania… – Tak, te same – odburknął. – Ten matoł Bojko wydał im broń. Bez porozumienia ze mną. I
nie musisz ich niańczyć. Wystarczy, że dopilnujesz, żeby wszystko było comme il faut. – A, o to ci chodzi! Rzeczywiście, ktoś mógłby się zachować niegrzecznie. Połowa gości ma już w czubie… – Znikaj! – rozkazał gwardzista. – Ja muszę zorganizować parę osób, które oficjalnie wprowadzą panienki do towarzystwa. One jeszcze nigdy nie były na balu. – Zacznij od swojej matki – poradził Różycki. – Przy jej kontaktach załatwi to w pięć minut. Czachowski skinął głową i poprzez łącze poprosił matkę, aby do niego podeszła. – Co się stało synku? I gdzie jest kapitan Różycki? – spytała. – Poszedł do panienek. – Jakich panienek? – Wielki Książę zaprosił uczennice Instituta na bal, ale nie pomyślał o formalnym wprowadzeniu ich w wyższe sfery. One dopiero w przyszłym roku miały być przedstawione carycy. Tak więc trzeba, żeby ktoś im patronował. Najlepiej byłoby zebrać parę osób, których pozycji towarzyskiej nikt nie ośmieliłby się podważyć. Maria Czachowska skinęła w zamyśleniu głową, po czym złożyła z trzaskiem wachlarz. Mimo panującego na sali gwaru, jakimś cudem zwróciła na siebie uwagę sporej grupy gości. Natychmiast w jej stronę ruszyło kilkanaście osób. – A to co? – zmarszczył brwi oficer. – Mam na myśli tę sztuczkę z wachlarzem. – Widać, że nie jesteś dworakiem – uśmiechnęła się kobieta. – Tu każdy zna mowę wachlarzy. – I cóż takiego powiedziałaś? – Wyrażając się wojskowym językiem, głośne złożenie wachlarza oznacza tyle co: „Uwaga, mówi dowódca!”, a taki gest – Maria Czachowska wskazała punkt jakiś sążeń przed sobą – „Do mnie!”
– No, no… – wymamrotał oszołomiony gwardzista, widząc jak z odległych zakątków sali spieszą w ich stronę mężczyźni w paradnych mundurach i wytwornie ubrane kobiety. – Drodzy państwo – zagaiła w chwilę później matka oficera. – Potrzebujemy patronów dla kilku institutek, sprawa jest dość pilna, bo… – Kilkuset – poprawił ją gwardzista. – Chodzi o niemal trzysta dziewcząt. – A cóż takiego się stało? – spytała starsza dama, podnosząc do oczu lorgnon. Czachowski rozpoznał słynącą z zamiłowania do plotek i sokolego wzroku księżnę Golicyn. Wiedział, że lorgnon jest tylko na pokaz: arystokracja uwielbiała używać modnych trzysta lat temu gadżetów. Podejrzewano, że księżna ma wojskowe wszczepy wzmacniające wzrok i słuch. Biorąc pod uwagę informacje, jakimi dysponowała, coś było na rzeczy… – Wielki Książę Aleks zaprosił na bal uczennice starszych klas moskiewskiego Instituta Błagorodnych Diewic – wyjaśnił pospiesznie Czachowski. – Zapewne chce im publicznie podziękować za uratowanie księżniczki Olgi. Jednak zapomniał o formalnościach… – …jak to mężczyzna – dokończyła z uśmiechem matka gwardzisty. – Więc mają nam się tu plątać jakieś smarkule z pretensjami? – parsknął pogardliwie młody, ubrany w jedwabny frak mężczyzna. – To książę Oboleński – szepnęła Czachowskiemu matka. Oficer zmierzył wzrokiem aroganta: na piersi księcia migotał hologram krzyża Świętego Jerzego. Noszenie hologramów odznaczeń i orderów było manierą, której ostatnio hołdowało coraz więcej arystokratów. Order zdobył zapewne któryś z przodków księcia, zaś noszenie go w postaci niematerialnej nie naruszało prawa zakazującego używania bez uprawnienia tytułów lub odznaczeń. – Panienki rzeczywiście są młode – odezwał się gwardzista – lecz z pewnością zasłużyły na zaszczyt obecności na balu. No i nie muszą nosić cudzych odznaczeń – dodał lekceważącym
tonem. – Tydzień temu głównodowodzący osobiście odznaczył je za męstwo w boju. – Za męstwo? – roześmiał się urągliwie książę. – Też coś! Podobno oddały kilka strzałów na postrach, kiedy rebelianci już uciekali zmasakrowani przez roboty obronne, ale… – Byłem tam – przerwał mu bezceremonialnie Czachowski. – Buntownicy użyli emiterów powodujących zakłócenia w pracy implantów bojowych. W efekcie kilku żołnierzy zmarło na miejscu, a reszta nie była w stanie nawet podnieść broni. I rebelianci nie uciekali, ale atakowali. Po raz kolejny. Roznieśli w pył ostatnie ASO i podbiegali już do budynku, kiedy dziewczęta zaczęły strzelać. Co było dalej nie pamiętam, straciłem przytomność – wzruszył ramionami. – Jednak nie ulega wątpliwości, że to właśnie uczennice uratowały księżniczkę Olgę, no i nas wszystkich… – Cóż, jeśli spodziewa się pan… – Każdy, kto spróbuje przy mnie obrazić te dziewczęta, powinien być gotowy na wizytę moich sekundantów – po raz kolejny nie dał mu dokończyć oficer. Zapadła cisza, do grupy otaczającej Marię Czachowską podchodziło coraz więcej osób. – Popieram pułkownika – odezwał się wreszcie nieznany gwardziście mężczyzna w mundurze admirała. – Moja siostrzenica uczy się w Institutie i to, co mi opowiadała o ataku na szkołę, dokładnie zgadza się ze słowami grafa Czachowskiego. Powinien pan bardziej liczyć się ze słowami, książę. Zewsząd rozległy się głosy w podobnym tonie. Najwyraźniej młody arystokrata nie cieszył się specjalną popularnością. – Wybaczcie państwo moją nieuprzejmość – wybąkał wreszcie Oboleński, piorunując wzrokiem gwardzistę. Po chwili zniknął w tłumie. – Wracając do sprawy – podjęła Maria Czachowska – kto będzie patronował dziewczętom?
Biorąc pod uwagę postawę Oboleńskiego, dobrze by było, gdyby do grona patronów dołączyło kilku panów… – Znakomity pomysł, madame – skłonił się admirał. – Myślę, że żadna z obecnych tu pań nie odmówi nam tej łaski. Wasza Wysokość? – zwrócił się do księżnej Golicyn. Arystokratka zachichotała jak pensjonarka, kryjąc twarz za wachlarzem. – Oczywiście, że nie – potwierdziła. – Jeśli chodzi o mężczyzn to rzecz jasna każdy będzie mile widziany, ale dobrze by było, gdyby pułkownik Czachowski ogłosił, że obejmuje opiekę nad dziewczętami w imieniu całego Konwoja. Oficerowie tej formacji słyną nie tylko ze sprawności bojowej, ale i przodują w armii pod względem liczby odbytych pojedynków. Myślę, że ten fakt powstrzyma przed ekscesami osoby pokroju księcia Oboleńskiego. – Z całym szacunkiem, Wasze Wysokoprewoschoditielstwo, ale działania służb specjalnych, gwardii i żandarmerii koordynuje Kolegium Dyrektorów, a ja na razie pełnię jedynie obowiązki dowódcy Konwoja. Formalnie nie objąłem jeszcze stanowiska, stąd nie wiem, czy taki postępek uzyskałby aprobatę Kolegium. Przerwał mu zbiorowy wybuch śmiechu. Śmiali się wszyscy, nawet matka Czachowskiego. Admirałowi zadrgały usta, widać było, że z trudem powstrzymuje się przed dołączeniem do powszechnej wesołości. – Ot, co znaczy wojskowa dyscyplina! – skomplementowała go księżna Golicyn, uderzając żartobliwie wachlarzem. – Nawet pan nie drgnął, admirale! – Bałem się, że pułkownik Czachowski wyśle mi sekundantów – odparł z figlarnym błyskiem w oku mężczyzna. – Znaczy kolejna gafa? – westchnął gwardzista. – Kogo mam przepraszać? – Kolejna? – spytała księżna Golicyn.
– Matka mi już dzisiaj wyrzucała, że nie znam języka wachlarzy – wyjaśnił oficer. – Nic się nie stało – zapewnił admirał. – Po prostu, kiedy ostatnio sprawdzałem, pełniłem stanowisko szefa Kolegium Dyrektorów… – Proszę wybaczyć, Wasze Wysokoprewoschoditielstwo, ja… – Nie każdy musi interesować się polityką – uspokoił go admirał. – Do tej pory nie miał pan powodu kłopotać się składem Kolegium. A teraz proszę przyprowadzić dziewczęta. – Słuszajus’ Wasze Wysokoprewoschoditielstwo!
***
Sącząc leniwie lemoniadę – zważywszy na okoliczności, uznał, że lepiej darować sobie alkohol – Czachowski obserwował wirujące w tańcu uczennice Instituta. Wyglądało, że panienki znakomicie radzą sobie w towarzystwie: ubrane w wyszukane kreacje, pewne siebie, urodziwe… Dopiero od jakichś dwudziestu lat inżynieria genetyczna pozwalała na dowolne, no – niemal dowolne – kształtowanie wyglądu. Kosztowało to rzecz jasna krocie, to nie była metoda dla biednych, ale rodzice institutek z pewnością nie mieli problemów finansowych. No i nie dziwota – wszystkie pochodziły z arystokratycznych i przeważnie bardzo bogatych rodzin. Do moskiewskiego Instituta Błagorodnych Diewic zapisywano córki zaraz po urodzeniu – w kolejce czekały setki innych – płacąc z góry dziesiątki tysięcy rubli wpisowego. – Pułkowniku – przerwała mu zadumę księżna Golicyn. – Madame – oficer wstał i z ukłonem podsunął kobiecie krzesło. – Chciałam się pana poradzić w pewnej sprawie.
– Tak? – Jak pan uważa, wypada ogłosić biały walc? Wiem, że dziewczynki byłyby zachwycone, ale z drugiej strony takie szaleństwa na pierwszym balu… – Nie jestem ekspertem w sprawach etykiety – powiedział niepewnie Czachowski. – Tym niemniej jako jeden z patronów ma pan prawo głosu. Księżna spojrzała na niego spod oka, wachlując się energicznie. – Cóż… Oficer poczuł, że uwiera go kołnierzyk. Nagle wydał mu się za ciasny… – Śmiało – zachęciła go rozmówczyni. – Proszę powiedzieć, co pan o tym sądzi. – Z pewnością ożywi to atmosferę – wybąkał wreszcie. – Kiedy trzysta pensjonarek wyruszy na polowanie… Księżna roześmiała się serdecznie. – Wiec jest pan przeciwny? – Ależ skąd, madame! Pokładam nieskończoną ufność w pani znajomości tematu. Jednak proponuję podział obowiązków: Wasza Wysokość ogłosi otwarcie… sezonu łowieckiego, a ja zajmę się osobami, które będą miały coś przeciwko – zaproponował. – Łobuz z pana! – oznajmiła, stuknąwszy go wachlarzem. – Niech pan się nie martwi, nikt nie będzie miał mi tego za złe, nie odważą się. Mam sto dwadzieścia lat i większość obecnych tu osób klepałam po pupie, kiedy jeszcze hasały pod opieką niani – wyjaśniła, widząc uniesione brwi oficera. – Nie wyłączając Wielkiego Księcia… – W takim razie nie widzę przeszkód. – Aha i jeszcze jedno – proszę nie uciekać. – Nie rozumiem? Jednak Jej Wysokość księżna Golicyn nie uznała za stosowne wyjaśnić swojego polecenia i
żwawym krokiem podążyła w stronę podium dla muzyków. Na rozkazujące skinienie arystokratki orkiestra urwała melodię w pół nuty i po chwili na podwyższeniu pojawiła się nieznana Czachowskiemu kobieta, kryjąc za wachlarzem uśmiech.. Zebrani powitali nieznajomą ogłuszającym aplauzem. – Do licha – wymruczał gwardzista. – Kolejna znakomitość, której nie znam… – To Krzesińska – wyjaśnił, przysiadając się Różycki. – Ta śpiewaczka? – Ta sama. Ciepły, miękki jak aksamit głos rozlał się po sali, uciszając momentalnie wszystkie rozmowy, przykuwając uwagę.
Ty sam, chotia tancujesz s goriem popołam, Dawno riesziłsia prigłasit’ jeju odnu, No wieczno nado odłuczatsia po diełam, Spieszyt’ na pomoszcz, sobiratsia na wojnu.
I wot, wsio bliże, wsio realniej stanowias’, Ona, k kotoroj podojti namieriewałsia, Idiot sama, cztob prigłosit’ tiebia na wals, I krow w wiskach twoich stuczitsia w ritmie walsa.
Po twarzach zasłuchanych gości było widać, że w jakiś niewytłumaczalny sposób nostalgiczna piosenka zmieniła atmosferę na sali: biały walc z atrakcji dla pensjonarek stał się nagle impulsem do wspomnień, echem dawnych marzeń i miłości…
Bielieje sniega biełyj wals, krużys’, krużys’, Cztob sniegopad podolsze nie prierwałsia! Ona priszła, cztob prigłosit’ tiebia na żizń, I ty był bieł – bielieje stien, bielieje walsa. Zaabsorbowany nastrojową melodią Czachowski nie dostrzegł znaku, jaki musiała dać pensjonarkom księżna Golicyn, i kiedy nagle przed jego stolikiem wyrosła jak spod ziemi institutka, został kompletnie zaskoczony. Młoda i – a jakże! – piękna dziewczyna, dygnęła z gracją i wyciągnęła do niego dłoń. – Uczyni mi pan ten zaszczyt? – spytała z uśmiechem. – Do pani usług, mademoiselle! – odparł gwardzista. Być może z mniejszym niż wypadało entuzjazmem. Jednak nie wydawało się, aby nastawienie Czachowskiego zrobiło na dziewczynie jakiekolwiek wrażenie. Po chwili wmieszali się między wirujące na parkiecie pary. Mimo woli gwardzista dał się porwać muzyce, na chwilę zapomniał o kłopotach, obowiązkach dowódcy Konwoja, przestał martwić się o zdrowie matki i rozmyślać o Genevieve. – Ja pana znam, ale pan mnie nie, dlatego pozwolę się przedstawić: Tatiana Zimina – przerwała milczenie pensjonarka. – Bardzo mi miło – zapewnił Czachowski. – Jest pani córką generała Zimina? – Owszem. Oficer chciał już wygłosić jakiś zdawkowy komplement, gdy wśród tańczących dostrzegł Genevieve. Pani Navarra tuliła się do wysokiego, barczystego mężczyzny o latynoskiej urodzie i nie wyglądało to na zawodowe zainteresowanie. Po chwili dziennikarka przechwyciła jego wzrok, mimo przyćmionego światła – kandelabry i kryształowe żyrandole
przygasły na czas tańca – widać było, że lekko pobladła. – Zna ją pan? – spytała Tatiana. – Skąd pani to przyszło do głowy? – Niemal zmiażdżył mi pan ramię – wyjaśniła rzeczowo. – Najmocniej przepraszam, ja… – Nic się nie stało, nie jestem ze szkła. – Myślę, że… – …powinniśmy wrócić do stolika – dokończyła. – I niech pan nie robi takiej zbolałej miny, dopóki jestem z panem, jest pan bezpieczny, pułkowniku. Kiedy odejdę, polowanie rozpocznie się na nowo. – Czyżby księżna Golicyn powtórzyła pani mój komentarz? – zmarszczył brwi gwardzista. – Powtórzyła go nam wszystkim. Rozbawił ją. Nas także… – Kobiety – westchnął bezradnie oficer. – Opowiedziała nam też, jak wystąpił pan w naszej obronie. – A o tym to już porozmawiam sobie z Jej Wysokością – odparł zirytowany Czachowski. – Nie powinna zawracać wam głowy takimi bzdurami. – I tak byśmy się dowiedziały: kiedy rozmawiał pan z księciem, na sali znajdowały się i inne byłe institutki. – A cóż to ma do rzeczy? – Przecież powiedziałyby nam wszystko. – Dalej nie rozumiem… Dlaczego miałyby to zrobić? Gwardzista odruchowo przysunął dziewczynie krzesło, usiedli przy stole. – Poczęstuje mnie pan? – spytała kokieteryjnie, patrząc na butelkę szampana. – Cóż, nie jestem pewien, czy madame van Beck zaaprobowałaby ten pomysł…
– Madame van Beck pozwoliła nam na lampkę szampana – zapewniła Zimina. – W takim razie służę pani … Czachowski napełnił kieliszek dziewczyny. – Mmm… pyszny – wymruczała. – No, ale nic dziwnego, to Veuve Clicquot. Gwardzista uniósł brwi: dziewczyna nawet nie spojrzała na etykietkę. – Pozwalają wam pić alkohol w szkole? – Przecież to nie klasztor. Institut Błagorodnych Diewic zapewnia rzecz jasna znakomite wykształcenie, ale to przede wszystkim szkoła dla przyszłych żon. Potrafimy rozpoznawać po smaku alkohole, po zapachu najlepsze gatunki cygar i papierosów, włącznie z tymi nieekologicznymi – zaakcentowała ironicznie. – Uczymy się strzelać na wypadek, gdyby nasz przyszły wybranek pasjonował się myślistwem… – Taak – mruknął Czachowski. Ostatnia kwestia nie wymagała komentarza – oględziny pola walki wykazały, że dziewczęta strzelały celniej niż żołnierze strojbatu… – Marzeniem każdego urzędnika jest pojąć za żonę institutkę, nie tylko dlatego że jesteśmy warte grzechu – kontynuowała z szelmowskim błyskiem w oku – ale i z bardziej przyziemnych przyczyn: my wszystkie pomagamy sobie w potrzebie. – A jeśli zaistnieją różnice zdań? – zapytał zaciekawiony oficer. – Na przykład dwóch urzędników konkuruje ze sobą i obaj mają żony institutki? – Takie sprawy rozstrzyga specjalna rada. – A konkretniej? – Nie ma pan dopuszczenia do tej informacji – poinformowała go ze śmiertelną powagą w głosie dziewczyna. Po chwili oboje wybuchnęli śmiechem.
– Więc księżna także uczyła się w Institutie? – Oczywiście. I proszę nie mieć do niej pretensji – była zobowiązana powiedzieć nam wszystko. Dalszą rozmowę przerwało im przybycie Wielkiego Księcia. Głównodowodzący stanowczym gestem dał znać, że nie życzy sobie oficjalnego powitania i rozpoczął przechadzkę po sali, zatrzymując się od czasu do czasu, aby z kimś porozmawiać. Księżniczka Olga towarzyszyła mu jak cień. Czachowski przygryzł wargi – wyglądało, że trudno będzie mu spotkać się na osobności z córką zmarłego cara. Nie to żeby miał specjalną ochotę na rozmowę z arogancką nastolatką, jednak pozostawała do załatwienia sprawa z rodzaju tych, które oficerowie Konwoja traktowali jako honorowe. – Co się stało? – zapytała Zimina. – Jeżeli musi pan zająć się ochroną Jego Wysokości… – Nie – przerwał jej oficer. – Dziś jestem tu tylko gościem, chciałbym natomiast porozmawiać z księżniczką Olgą. – To może być trudne – wydęła wargi. – Nie zrobił pan na niej najlepszego wrażenia. – Trudne, ale nie niemożliwe? – podchwycił natychmiast gwardzista. – Próbuje mnie pan wykorzystać – odezwała się z wyrzutem w głosie dziewczyna. – Proszę panią o pomoc. Institutka potrząsnęła gniewnie głową, ale odeszła kilka kroków i zaczęła z kimś rozmawiać, ledwie poruszając wargami. Czachowski czekał cierpliwie, wiedział, że albo załatwi tę sprawę teraz, albo nigdy: było wątpliwe, czy po tym co zaszło w Institutie Błagorodnych Diewic, księżniczka zgodzi się na spotkanie w cztery oczy. Tymczasem Zimina skończyła rozmowę i przypatrywała się mu nieodgadnionym wzrokiem. – Mademoiselle?
– Zorganizujemy panu spotkanie z księżniczką, ale tylko wtedy, jeśli spełni pan nasze warunki. – „My”? – My, institutki. – Tak? – Spotkanie odbędzie się w mojej obecności, nie będzie pan czynił Jej Wysokości wyrzutów z powodu tego, co stało się w Institutie, wreszcie potrwa to nie dłużej niż chwilę. – Zgadzam się! – Rozumiem, że Olga nie będzie zadowolona z tej rozmowy? Oficer przytaknął ruchem głowy. – No cóż, chodźmy… Wokół Wielkiego Księcia i jego bratanicy panował chaotyczny na pozór ruch, jednak wprawne oko mogło dostrzec, że wszystkim kierują dyskretnie żołnierze Konwoja i kilku urzędników. Także w tłumie wypełniającym salę widać było mundury gwardii, Konwoj wyciągnął wnioski z zamachu na cara i pomieszczenie podzielono na sektory pilnowane przez specjalnie w tym celu wyznaczonych oficerów. Całością dowodził zastępca Czachowskiego, major Mamatow. Gwardzista z autentycznym uznaniem obserwował, jak księżniczka Olga zmierza w ich kierunku: powoli, nie zwracając niczyjej uwagi, z uśmiechem odpowiada na komplementy i pozdrowienia. Wreszcie ich drogi przecięły się, dziewczyna spojrzała w oczy Czachowskiemu. – Pułkowniku – powiedziała, wyciągając do niego dłoń. – Wasza Wysokość – skłonił się oficer. – W czym mogę być pomocna? – spytała z nieco wymuszonym uśmiechem.
– Chciałbym przesłać Waszej Wysokości krótki vid. Proszę odblokować łącze. – To wszystko? – Tak jest. – Proszę, gotowe. Tak, otrzymałam ten plik, czy to coś interesującego? – Zależy jak na to spojrzeć – odparł wymijająco Czachowski. – Co tam jest? – Wszelkie starcia są rutynowo filmowane – rozpoczął na pozór od rzeczy gwardzista. – Chodzi o to, aby przeanalizować przebieg operacji, wychwycić niedociągnięcia i błędy. Wykorzystuje się w tym celu nagrania z zamontowanych w hełmach bojowych kamer, każdy pojazd i helikopteron ma też swój system zapisu. Uważa się, że wszyscy dowódcy powinni po akcji przejrzeć takie nagrania. Wasza Wysokość nie jest co prawda oficerem, jednak wydała w Institutie rozkaz, który miał daleko idące następstwa dla jednego z żołnierzy. Vid, który przesłałem Waszej Wysokości, jest nagraniem z helikopteronu pilotowanego przez kapitana Szturmina. Oczywiście Wasza Wysokość sama zadecyduje, czy otworzyć plik. Aha, jeszcze jedno – nie rekomenduję robić tego w tym momencie… Czachowski skłonił się ponownie i odszedł z wspartą na jego ramieniu Ziminą. – Co… co znajduje się na nagraniu? – spytała niepewnym tonem dziewczyna. – Nie chciałaby pani wiedzieć – odparł posępnie Czachowski. – A jednak… – odetchnęła głęboko. – Czuję się współodpowiedzialna. Poza tym my wszystkie przecież zabijałyśmy. Tylko w odróżnieniu od Olgi własnymi rękoma. Usiedli przy stoliku, gwardzista bez słowa nalał swojej towarzyszce szampana. – Proszę to wypić – powiedział. – Na moją odpowiedzialność. Institutka posłusznie podniosła szkło do ust. – Minęło już kilkanaście dni, a nadal jesteśmy na środkach uspokajających…
– Absolutnie tego nie widać – zapewnił oficer. – Bo to najnowsza generacja – roześmiała się gorzko. – Uspokajają i zmieniają nastrój przez nadprodukcję hormonów szczęścia. Nie ogłupiają, nie wydłużają czasu reakcji, po prostu sprawiają, że każdy pozytywny bodziec wprowadza w stan euforii. Stąd i biały walc – co może bardziej uradować niemądre pensjonarki, jak ogłoszenie sezonu polowań na panów? Księżna Golicyn chciała nam pomóc, świetnie wie, co się z nami dzieje. Czachowski ucałował dłoń dziewczyny, przytrzymał w uścisku smukłe, chłodne palce. – Nie będę prosił o wybaczenie za idiotyczną, jak się okazało, uwagę – powiedział. – Po tym, co stało się w Institutie, jesteśmy towarzyszami broni, a tacy wybaczają sobie gafy. Natomiast jeśli chodzi o dostarczanie pozytywnych… bodźców, może pani na mnie liczyć. Oficer wstał i nie wypuszczając z uścisku dłoni dziewczyny skłonił się, zapraszając do tańca. – Ja… trochę słabo się czuję. Nie wiem, czy… – To żaden problem, podtrzymam panią – zapewnił i mocno objął ją w talii. – Czy to wypada? – Cóż, najwyżej pani ojciec wyzwie mnie na pojedynek – stwierdził beztrosko. – Oczywiście, odmówię i natychmiast przeproszę za swoje zachowanie – dodał pospiesznie, czując jak Tatiana sztywnieje. – Jest pan niemożliwy! – roześmiała się mimo woli. Zawirowali na parkiecie, zadowoleni z tańca i wzajemnej bliskości. Dziewczyna znakomicie tańczyła, Czachowski wyczuł pod palcami gładką jak jedwab, rozgrzaną skórę i uległe, odgadujące każdy jego ruch, ciało. Otaczający institutkę zapach perfum stawał się coraz bardziej kuszący i zmysłowy. Sytuacja zaczynała wymykać się spod kontroli. – Ile pani ma lat? – zapytał szorstko.
– Prawie dziewiętnaście – odpowiedziała ze zdziwieniem Zimina. – A dlaczego pan pyta? – Chwała Bogu… Nie, to nic ważnego. – A jednak? – Cóż, przez chwilę poczułem się, jak staruch molestujący nieletnie panienki – wymamrotał. – Rzeczywiście, potrafi pan poprawić nastrój dziewczynie – powiedziała z roziskrzonym wzrokiem. – Może wrócimy do stolika? – zaproponował. – Widać, że czuje się pani lepiej, a i niebezpieczeństwo – spojrzał na Wielkiego Księcia – minęło. – Niebezpieczeństwo? – Wolałem mu nie wchodzić pod rękę, póki nie ochłonie – wyjaśnił. – Niezależnie od tego, czy księżniczka Olga poskarżyła się, czy nie, na pewno odgadł, co jej przekazałem. – A co jej pan przekazał? – Vid przedstawiający ostatnie chwile kapitana Szturmina. Ale tego pewnie już się pani domyśliła? – Oglądał go pan? – Oczywiście, przecież i ja jestem winien jego śmierci, powinienem powstrzymać księżniczkę. Czachowski zacisnął zęby na widok czekającej przy jego stoliku Genevieve. Dziennikarka najwyraźniej chciała z nim porozmawiać, ale zawahała się na widok jego towarzyszki. – Dorogoj graf. – Madame – odkłonił się, zmierzywszy ją nieobecnym wzrokiem. Bywało, że Czachowski zastanawiał się, czy potrafiłby potraktować kogoś w podobnie arogancki sposób, jak czasem widywał to na salonach: nie poświęcając uwagi, omijając wzrokiem niczym mało interesujący fragment tapety, odzywając się tonem sugerującym
bezgraniczną nudę. Potrafił. Śmiertelnie blada Genevieve Navarra odwróciła się i odeszła bez słowa. – Znaliście się blisko, prawda? Mimo pytającego tonu było to pytanie retoryczne: Tatiana Zimina po prostu konstatowała fakt. Po chwili pocieszającym gestem musnęła dłoń oficera. – Chyba nie obawia się pan na serio Wielkiego Księcia? – spytała z rozmysłem zmieniając temat. – Z całym szacunkiem dla Jego Wysokości, to tylko… – urwała wymownie. – …śmieszny grubas? – dokończył ironicznie Czachowski. – Nie, mademoiselle, widać istnieją rzeczy, o których nie wie nawet mafia institutek. – Naprawdę? – zmarszczyła brwi wyraźnie zaintrygowana. – Nie mogę odpowiedzieć wprost na pani pytanie, jednak chciałbym zasugerować mały eksperyment. – Tak? – Proszę sobie wyobrazić, że książę jest niebezpiecznym człowiekiem. Mimo że wargi dziewczyny zadrgały w tłumionym uśmiechu, w głosie oficera nie dało się wychwycić nawet cienia wesołości. – Już? – Już – potwierdziła Zimina. Tym razem poważnym, a może nawet zaniepokojonym tonem. – Teraz proszę pomnożyć to razy dziesięć. – Ja… – I jeszcze raz. Razy dziesięć. Jeśli udało się to pani wyobrazić, to zdała sobie pani sprawę z tego, kim naprawdę jest Wielki Książę. – To… żart, prawda?
– Nie, ani żart, ani próba wprowadzenia w błąd – nigdy nie oszukałbym towarzysza broni. Nie wiem, co zamyślacie i nie chcę wiedzieć, jednak jeśli nie docenicie Wielkiego Księcia… – gwardzista nie dokończył, wykonując wymowny gest. – Olga uważa… – Zimina przygryzła wargi, jakby uświadomiła sobie, że powiedziała zbyt wiele. – Olga… – pokręcił głową gwardzista. – Myślę, że księżniczka Olga bardzo szybko przekona się, że czas, kiedy pobłażano jej we wszystkim, bezpowrotnie przeminął. Ale dość o tym! Zatańczymy? – Z przyjemnością. Tym razem orkiestra grała quickstepa i na parkiecie pozostali tylko młodsi goście. Pary taneczne przemierzały salę w szybkim tempie, balowe suknie wirowały odsłaniając zgrabne, kobiece łydki, przez muzykę przebijały się podekscytowane głosy i beztroski śmiech. Trwał bal.
***
Czachowski precyzyjnym ruchem odkroił czubek jajka, odsłaniając idealnie ścięte żółtko, sięgnął po grzankę. Tuż obok siedział Różycki, naprzeciwko generał Mierkułow. Matka gwardzisty jeszcze nie wstała. Bogiem a prawdą, oficer miał ochotę zjeść śniadanie w łóżku: z balu wrócili dopiero nad ranem, jednak obecność Różyckiego obligowała go do udziału we wspólnym posiłku. Generał Mierkułow przebywał w posiadłości Czachowskich na prawach domownika.
– Znowu gapisz się na mnie, wujku – zauważył. – Gapisz? – Rosjanin uniósł brwi. Mimo spokojnego tonu na twarzy mężczyzny malowała się podejrzliwość. Generał wyglądał tak, jakby wypatrywał zagrożenia. – Łypiesz na mnie złowrogo – sprecyzował gwardzista. – Może powiedziałbyś wreszcie, o co chodzi? – Stałeś się jokerem – wymamrotał po chwili milczenia Mierkułow. – Ot, co! Czachowski wzruszył ramionami i dolał sobie kawy. – Podejrzewałem to – powiedział beztrosko. – Wiesz, ten atak na Institut Błagorodnych Diewic był niewątpliwie kluczowym momentem. Gdyby zabili księżniczkę Olgę… – Niestety – stwierdził posępnie dowódca wojskowego kontrwywiadu imperium – sprawa nie jest taka prosta. Nie stałeś się jokerem w trakcie ataku – możemy to dość dokładnie określić, stałeś się nim już po tym wszystkim. – Niemożliwe – włączył się do rozmowy Różycki. – Przecież joker ujawnia się w trakcie przełomowych wydarzeń lub krótko przed nimi? Ja stałem się jokerem tuż przed chińskim rajdem na Małą Tagankę. – No właśnie – burknął Mierkułow. – No właśnie… – Zaraz, zaraz… – powiedział powoli Czachowski. – Więc dopiero teraz ma się wydarzyć coś naprawdę ważnego, przy czym próba zabicia córki cara okaże się drobiazgiem? – Otóż właśnie! – mruknął generał. – I żeby tylko to… Gwardzista zaklął wściekle, z bezsilną złością uderzył pięścią w stół. – Kiedy to się wreszcie skończy?! – warknął. – I musiałeś mi o tym mówić przy śniadaniu?! – Przecież pytałeś – zauważył rozsądnie Mierkułow. Zdawało się, że wzburzenie Czachowskiego poprawiło generałowi humor, z jego twarzy
zniknęło napięcie, wymownym gestem wskazał Różyckiemu butelkę wódki. – Gospoda oficery – powiedział Różycki, pospiesznie napełniając kieliszki. Promienie porannego słońca pocałowały wzniesione w górę szkło, wypili. Po kilku minutach generał Mierkułow ponownie podjął temat. – Nie jestem pewien, czy złapaliśmy wszystkich sprawców zamachu – wyznał. – A to dlaczego? Ktoś wam uciekł? – zdziwił się gwardzista. – Nie, jednak odpowiedź, której udzieliła nam maszyna, była dość dziwna. – Znaczy typowo pytyjska – domyślił się Różycki. – Skąd! Tym razem była bardzo precyzyjna, a jednak… – Tak? – Pytanie brzmiało: „Kto jest winien śmierci cara”? Oczywiście wcześniej wprowadzono do systemu wszelkie dane na temat zamachu. W odpowiedzi otrzymaliśmy: „Bojarzy / Konrad Wallenrod”. – W czym problem? – zmarszczył brwi Różycki. – Zniszczyliśmy organizację „Bojarów”. Chodzi o „Konrada Wallenroda”. – A czy to nie był pseudonim mordercy? – zapytał Czachowski. – Wydaje mi się, że czytałem o tym w sprawozdaniu ochrany? – Był, a jakże! – odburknął Mierkułow. – Tylko że słowa „Bojarzy” i „Konrad Wallenrod” zostały przedzielone ukośnikiem, tak jakby oznaczały to samo: tajną organizację. – Zaraz, zaraz, dlaczego od razu tajną organizację? – zaprotestował Różycki. – Może to po prostu oznaczać pewną gradację, określenie odpowiedzialności za zbrodnię: głównym czynnikiem są „Bojarzy”, wykonawcą zabójca o pseudonimie „Konrad Wallenrod”. „Konrad Wallenrod” Mickiewicza to ktoś, kto niszczy wroga swojego narodu od wewnątrz. Dokładnie jak ten muzykant! Najpierw zdobył zaufanie dworu, później zabił cara…
– Tak, to jedna z możliwości – odrzekł najwyraźniej nieprzekonany generał. – Być może prawdziwa. – Poza tym Wallenrod walczył z Krzyżakami, a nie Rosją! – Nie można traktować tego tak dosłownie, to tylko nawiązanie do pewnej idei – rzucił niecierpliwie książę. – A nie można tej informacji jakoś uściślić? – Ciekawe jak? – prychnął zdegustowany Mierkułow. – Kiedy system zaczął ściągać dane z całego świata – tak, nawet specjaliści nie wiedzą dokładnie co i skąd! – doszło do walki. Zareagowały systemy obronne Chin i Eurolandu i „Pytia” została zniszczona. W chwilę po tym jak udzieliła odpowiedzi. Naukowcy twierdzą, że odtworzenie systemu potrwa lata. Jeśli w ogóle uda się go odtworzyć. Bo zwróciliśmy uwagę wroga. Jeśli tamci się odpowiednio zabezpieczą… – wzruszył ramionami. – Naprawdę podejrzewasz wujku, że za „Bojarami” stała jakaś polska organizacja? – spytał z niedowierzaniem w głosie Czachowski. – Czy to nie zbyt wydumane? Toż w czasie niedawnego kryzysu cała polska konspiracja polegała na darciu mordy i promenowaniu po ulicach z logo Sakkai! – Co prawda, to prawda – przyznał Mierkułow. – Konspiratory s was, gospoda Polaki chrienowyje… – Borysie Władysławowiczu! – zaprotestował Różycki. – A powstania? Jakby nie patrzeć, udało nam się narobić kłopotów imperium, mimo dysproporcji sił. – Niby tak – mruknął Rosjanin. – Biliście się dzielnie, to wam trzeba przyznać, tylko dlaczego nie wtedy, kiedy mieliście szanse na zwycięstwo? – Szanse?! – wybuchnął Różycki. – Jakie do licha szanse?! – A choćby w tysiąc osiemset siódmym, kiedy potężne armie napoleońskie znalazły się w
granicach przedrozbiorowej Polski. Masz pojęcie synku, jak bardzo ówczesną sytuację mogło zmienić choćby powstanie na Litwie? Tylko że Polacy nie chcieli się bić. Niejaki – generał wykonał gest świadczący, że sprawdza coś w Infranecie – Kajetan Koźmian pisał wówczas: „Pod pewnym względem lepiej nam teraz niż za czasów polskich, mamy w znacznej części to, co nam ojczyzna dawała, a nie mamy ciężarów i niebezpieczeństwa rzezi humańskiej. I chociaż bez Polski, jesteśmy w Polsce i jesteśmy Polakami”. I bądź pewien, że tak jak on myślało wielu… Zamiast walczyć, obserwowali co najwyżej „z zainteresowaniem” poczynania Napoleona. A przełom tysiąc osiemset dwudziestego ósmego i dziewiątego? Większość naszych wojsk brała wtedy udział w wojnie z Turcją i na zachodzie imperium jedyną liczącą się siłą była Armia Polska i Korpus Litewski. I co? Ano nic: Polacy postanowili się bić dopiero rok później, kiedy sytuacja zmieniła się diametralnie. O organizacji samego powstania listopadowego już nie wspomnę. Ot, i wszystko na temat waszych zdolności konspiracyjnych… Generał Mierkułow zapalił cygaro, wydmuchnął w zadumie dym ku sufitowi. – Nie obiżajsia – mruknął na widok miny Różyckiego. – Nie obrażam się – odparł tamten, z trudem przełykając ślinę. – Tylko ciężko mi tego słuchać. Naprawdę byliśmy aż tacy głupi? – Głupi? – pokręcił głową Rosjanin. – Nie. Po prostu jesteście narodem indywidualistów, każdy z was to po trosze wilk samotnik, co czasem przeradza się wręcz w anarchię. Stąd wasze problemy z przygotowaniem powstań i wieloma innymi kwestiami. Jak to się u was mówi? Gdzie kucharek sześć… A w Polsce kucharek jest tyle, co Polaków. – Może wystarczy już tych wątków historycznych? – zaproponował Czachowski. – Ty praw, chwatit – odparł generał. – Zajmijmy się waszym wyjazdem. – Czym?
– Przecież mówię: wyjazdem. Nie zapomniał pan chyba, pułkowniku, o zaproszeniu atamana Prochorowa? Nie dalej jak wczoraj Aleksander Piotrowicz przypomniał, że czeka niecierpliwie na wasz przyjazd. Różycki wymamrotał coś pod nosem i spojrzał proszącym wzrokiem na gwardzistę. Także Czachowski nie wyglądał na zachwyconego. – Czy to naprawdę konieczne, wujku? – spytał. – Obaj czujemy się niezręcznie w obecności atamana z powodu jego córki. – No i obiecałem Marii Andriejewnie, że spędzę tu kilka dni – wtrącił Różycki. Mierkułow zbył ich zastrzeżenia lekceważącym gestem. – Te awanse chyba uderzyły wam do głowy – stwierdził z przekąsem. – Jeśli wasi przełożeni twierdzą, że mały urlop dobrze wam zrobi, to tak właśnie jest. Dla ułatwienia dodam, że słysząc taką propozycję, odpowiadamy: „Tak jest, panie generale”. – Tak jest, panie generale – odparli bez entuzjazmu obaj oficerowie. – Pan, pułkowniku Czachowski, odwiedzi jutro koszary i z przedstawionej panu listy żołnierzy wybierze trzech ordynansów. – Ależ wujku… – Czegoś nie dosłyszałem – generał Mierkułow przyłożył dłoń do ucha. – Tak jest, panie generale! – odpowiedział ponuro Czachowski.
***
Czachowski czekał cierpliwie, aż oficer dyżurny petersburskiego garnizonu sprawdzi jego
kod dostępu. Z niewiadomych przyczyn sprawa przedłużała się, tak jakby lista osób, z której gwardzista miał wybrać sobie ordynansów, stanowiła tajemnicę wojskową. Wreszcie niemłody, szpakowaty major skinął głową i przesłał dane na łącze Czachowskiego. – Ma pan godzinę czasu na podjęcie decyzji, pułkowniku – poinformował. – Później pliki, które panu udostępniłem, zostaną wymazane. Nie może pan też opuszczać tego pomieszczenia. – A to co znowu? Jakieś nowe przepisy? Na litość boską! Można by pomyśleć, że wybór żołnierza, który będzie podawał mi kanapki, ma wpływ na obronność imperium! – Bo ma – zapewnił suchym tonem major. – Każdy z żołnierzy został wyposażony w specjalistyczne implanty. Większość z nich oparta jest na ściśle tajnych technologiach. – Ale dlaczego?! – To już pan powinien wiedzieć. Zaczynam mierzyć czas – oznajmił, wychodząc z pomieszczenia. Zdezorientowany gwardzista otworzył plik: dokument zawierał listę i charakterystykę techniczną wszczepów, dane osobowe, opis przebiegu służby i mnóstwo szczegółowych informacji na temat każdego z żołnierzy. O niektórych implantach tylko słyszał, stosowanie innych uchodziło za niebezpieczne. Cała sprawa musiała być częścią jakiegoś projektu. Ściśle tajnego projektu… Tylko dlaczego akurat jemu pozwolono na wybranie ordynansów spośród żołnierzy, których miejsce było w oddziałach specjalnych czy specsłużbach? Ba, żeby pozwolono! Nakazano! No właśnie, dlaczego generał Mierkułow chciał, żeby towarzyszyli mu ludzie, których zdolności bojowe przewyższały wszystko, co można było sobie wyobrazić? Dla ochrony? Ale przed kim? Czachowski był pewien, że po klęsce „Bojarów” przez lata nikt nawet nie pomyśli o buncie. Schwytanych z bronią w ręku spiskowców rozstrzeliwano na miejscu i choć rządowe media informowały, że zginęli w walce, nikt w to nie wierzył.
Przywódcy rebelii – zbyt znani, aby zniknąć bez śladu – albo zostali zabici w czasie „próby ucieczki”, albo stanęli przed sądem. Pod zarzutem zdrady głównej. Dla takiego przestępstwa kodeks przewidywał tylko jedną karę: karę śmierci. Pierwsze wyroki już wykonano… Kto pozostawał? Zabójcy nasłani przez Euroland czy Chiny? Tylko w jakim celu? Gwardzista wiedział, że napsuł krwi politykom wrogich mocarstw, ale w sprawie Małej Taganki był zaledwie pionkiem: to nie on wciągnął Chiny i Euroland w pułapkę, potwierdzając najpierw wszystkie, nawet najbardziej absurdalne zarzuty wobec „bandy Czachowskiego”, nie on też zburzył je później niczym domek z kart. Cóż dałoby, gdyby zginął? Kto odniósłby korzyść z jego śmierci? Wrogowie imperium? Bzdura! Byliby pierwsi na liście podejrzanych, a reputacja Chin i Eurolandu była i tak już mocno nadszarpnięta. Może więc chodziło o to, że stał się jokerem? Jeśli tak, to nasuwało się pytanie: czy „ordynansi” mieli go chronić, czy raczej pilnować… Kiedyś Czachowski nawet nie pomyślałby o tej drugiej możliwości, jednak sytuacja wyraźnie się zmieniła. Podobnie jak i generał Borys Mierkułow. Wujek Boria… Gwardzista mógł sobie tylko wyobrażać, w jaki sposób wpłynęła na niego osobowość Wsiewołoda Nikołajewicza Mierkułowa, zbrodniarza ze „styczniowego” świata. O ile wpłynęła… Westchnąwszy, powrócił do listy. Ta zawierała pięćdziesiąt trzy nazwiska. Była zdecydowanie zbyt obszerna, aby stworzono ją wyłącznie dla jego potrzeb. „Ponomariow – ostatni przydział Kamieniec Podolski, specjalizacja BWBR – 7” – przeczytał. – Znaczy frontowy żołnierz – mruknął na głos. Kamieniec Podolski znajdował się tuż przy granicy z Euroregionem Austro-Węgry. No i do tego Bor’ba w Bliżniem Rasstojanii – Walka na Krótki Dystans poziom siódmy. No, no… „Kondratiew – ostatni przydział Mała Taganka. Specjalizacja – KB – 11”. Czachowski gwizdnął bezgłośnie. Kondratiew? Czy to nie ten olbrzymi sierżant, z którym
wyprawili się do Tacheng? Tylko jakim cudem znalazł się on na liście? Jeszcze większą zagadką była cyfra jedenaście. KB – Kontaktnaja Bor’ba. Niby wszystko jasne – Walka Kontaktowa. Nic dziwnego w piechocie. Ale ta jedenastka… Poziom siódmy to maksimum, co mógł uzyskać najbardziej nawet uzdolniony żołnierz. Dziesiątka to instruktor w elitarnej jednostce, jedenastka… Ktoś taki na pewno nie służyłby w Małej Tagance. Czachowski pospiesznie przejrzał cały plik: w spisie dominowali specjaliści od walki bezpośredniej i w bliskim dystansie, było też kilku zwiadowców, dwóch snajperów i ekspert elektronicznego rozpoznania pola walki. Interesujący i wiele mówiący zestaw. Jego uwagę zwróciło pięciu żołnierzy; wszyscy służyli w Małej Tagance. Teraz nie miał wątpliwości: ci sami ludzie brali udział w rajdzie na Tacheng. Na wszelki wypadek gwardzista zerknął na trójwymiarowe podobizny żołnierzy – pamiętał każdego z nich… Ktoś musiał przeprowadzić selekcję wśród ochotników Różyckiego i tych, którzy ją przeszli, zaopatrzył w ultranowoczesne wszczepy i poddał morderczemu treningowi. Jak tylko wyszli z więzienia. Tylko znowu: w jakim celu? Bo przecież nie po to, żeby usługiwali nowo mianowanemu dowódcy Konwoja? – Majorze – odezwał się przez łącze. – Słucham pułkowniku. – Jak rozumiem, do chwili podjęcia decyzji nie mogę opuścić tego pomieszczenia, ale czy mógłbym wezwać tu któregoś z figurujących na liście żołnierzy? – Kogo mam przysłać? – spytał po chwili dyżurny. – Kondratiewa. – Proszę czekać. Czachowski próbował czytać dalej, ale wykresy, cyfry i raporty z akcji wirowały mu przed oczyma. Zamienił plik na głosowy, ale nic to nie pomogło: ciepły, kobiecy głos podawał wszystkie informacje w wolnym tempie i z idealną dykcją, jednak do uszu gwardzisty docierał
tylko szum. Opadł na krzesło, przyciskając dłonie do skroni. – Komandir! – usłyszał zaniepokojony głos. Kondratiew stanął tuż obok, popatrzył na niego z troską. Czachowski nie zauważył nawet, kiedy mężczyzna wszedł do pomieszczenia. – Może wezwać medyka? – Nie, nie trzeba. To tylko nerwy… Stopniowo napięcie ustępowało, gwardzista odetchnął głęboko, starając się rozluźnić mięśnie. – Co tu robisz? Co wy wszyscy tu robicie? – zapytał wreszcie. Sierżant nie próbował nawet udawać, że nie wie, o co chodzi. – Otrzymaliśmy pewną propozycję – odparł natychmiast. – Chodziło o nowe wszczepy, szkolenie i zdobycie dodatkowych umiejętności. – Kto to wszystko zorganizował?! – Generał Mierkułow. – Po cholerę wam to wszystko? Chcieliście awansować? Tym razem Kondratiew nie odpowiedział od razu, widać było, że się zastanawia. Każdy, kto kiedykolwiek miał do czynienia z wojskowymi implantami, wiedział, że wszczepienie zbyt wielu w krótkim czasie powoduje permanentny, długotrwały ból, nie licząc innych skutków ubocznych, wśród których codzienne mdłości czy zawroty głowy zaliczały się do najlżejszych. Ktoś, kto mimo wszystko zgodziłby się na to, musiał mieć potężną motywację. – To także – przyznał żołnierz. – Ale głównie chodziło nam o to, żeby wziął nas pan do siebie, pułkowniku. – Do Konwoja?
– Do Konwoja, jako ordynansów, wszystko jedno. – Nie rozumiem? – Generał Mierkułow poinformował nas, że stanie się pan ważną osobistością i będzie potrzebował ochrony. – Kiedy wam to powiedział?! – Jak tylko wyszliśmy z więzienia. Gwardzista pokręcił z niedowierzaniem głową: wyglądało, że generał Mierkułow działał z wyprzedzeniem… Tylko skąd wiedział, że to właśnie Czachowski zostanie dowódcą Konwoja i że w ogóle obejmie jakąś ważną funkcję? Nawet jeśli przyjąć, że to on zaplanował całą kampanię, która doprowadziła do rehabilitacji „bandy Czachowskiego”, nie mógł przecież wiedzieć o nadchodzącej rewolcie, jak i o tym, że to jego podopieczny ocali życie księżniczki Olgi. A może tak szczegółowej wiedzy nie potrzebował? Czy nie wystarczyła pewność, że Czachowski – w nieodległej przyszłości – stanie się jokerem? Kto wie, jakie pytania zadano „Pytii”, zanim doszło do zniszczenia systemu? – Dalej nic nie rozumiem! – warknął oficer. – Mniejsza o Mierkułowa, ale nadal nie pojmuję po chuj wam to wszystko? Dlaczego pozwoliliście wszczepić sobie te wszystkie implanty w tak krótkim czasie? Przecież nie możecie nawet użyć środków przeciwbólowych, bo jeśli wszczep ma działać jak należy, organizm musi się do niego przyzwyczaić bez stosowania medykamentów! O ile komuś zależy na czasie, a wam najwyraźniej na nim zależało. Nie mogliście zrobić tego w normalnym tempie?! Z takimi wszczepami każdy wziąłby was z pocałowaniem ręki! – Kiedy nam chodziło o was, batia – odparł spokojnie Kondratiew. – Stąd ten pośpiech, bo generał wyraźnie powiedział, że liczy się czas. Służba pod dowództwem kogoś innego nas nie interesowała.
Czachowski zamarł jak rażony gromem: wiadomo było, że w imperialnej armii poza systemem rang istnieje też i nieoficjalna hierarchia opierająca się na zdaniu żołnierzy. Nazwanie oficera „ojcem” – rzecz kompletnie niezależna od wieku – świadczyło, że cieszy się on całkowitą aprobatą swoich podwładnych. – Jesteś pewien, że… – Całkowicie – wszedł mu w słowo Kondratiew. Gwardzista rozmasował skronie, zaczynała boleć go głowa. Sprawy komplikowały się coraz bardziej, z jednej strony poparcie żołnierzy traktowane było jako zaszczyt: mogło się nim pochwalić niewielu oficerów, z drugiej – Sztab Generalny traktował takie osoby nad wyraz podejrzliwie. I nie bez powodu – czasem oddanie żołnierzy dla takich dowódców daleko wykraczało poza granice regulaminu. Nie inaczej było przecież i ze Skopenką… – Ćwiczyłeś ze wszystkimi umieszczonymi na liście?– upewnił się Czachowski. – Oczywiście. – W takim razie dobierz jeszcze dwie osoby. Będziesz też dowodził eskortą – zadecydował. – Zrobi się – odparł Kondratiew. – A teraz wracamy do domu, musicie się położyć. – Nic mi nie jest, ja… – Pojdiom, batia – Nie przejmując się protestami gwardzisty, olbrzym pomógł mu wstać z krzesła. Czachowski z rezygnacją ruszył do wyjścia: godząc się na to, żeby żołnierze zwracali się do niego „ojcze”, zezwalał tym samym na pewną, niemożliwą w innym wypadku poufałość. Poza tym rzeczywiście czuł się nie nadzwyczajnie, być może była to reakcja na wydarzenia ostatnich dni. A Kondratiew pewnie i tak zaniósłby go do domu, nie przejmując się jego sprzeciwem… Może chociaż wyjazd do atamana Prochorowa pozwoli mi odpocząć i oderwać się od wszechobecnej w Petersburgu polityki? – pomyślał. Zresztą wujek Boria i tak już o
wszystkim zadecydował… VII
Czachowski uchylił okno, do przedziału wpadło rześkie, stepowe powietrze. Złudzenie było niemal idealne – od Carycyna jechali pociągiem stylizowanym na dziewiętnastowieczny. Złocone klamki, siedzenia obite prawdziwą skórą, obficie zaopatrzony barek, personel w mundurach sprzed trzystu lat… – Gospoda oficery… W drzwiach stanął dwudziestoletni na oko chłopak w kozackiej świtce, oferując wszelkiego typu napoje. Gwardzista poprosił o kwas chlebowy. Żołnierze eskorty wzięli po piwie. Różycki spał. Chłodny napój doskonale gasił pragnienie, oficer otarł usta i westchnieniem ulgi odstawił opróżniony kufel. Roześmiał się mimowolnie, kiedy nieistniejące koła pociągu zastukały na równie wirtualnych złączach szyn. Śledzony czujnym wzrokiem „ordynansów”, wyszedł na korytarz i stanął przy oknie. Pomimo wcześniejszych obaw podróż zapowiadała się nieźle. Zmęczenie przeszło jak ręką odjął, eskorta okazała się dyskretna i nienachalna: obaj wybrani przez Kondratiewa mężczyźni byli wysokiej klasy fachowcami. Specjalista od elektroniki i żołnierz po Szkole Dalekiego Zwiadu. Przed czym mieli go chronić? Cóż, okaże się… Czachowski wyjął papierosa, zanim zdążył sięgnąć po zapalniczkę, Kondratiew podał mu ogień. Wyglądało na to, że „ordynansi” przykładają się i do swoich oficjalnych obowiązków. Za oknem migały drewniane słupy telegraficzne, czasem przemknął jakiś jeździec. Gwardzista wiedział, że w rzeczywistości znajdują się w podziemnym tunelu, a szybkość pociągu przekracza pięćset wiorst na godzinę. Gdyby otworzył okno i wystawił dłoń, poczułby pęd
powietrza i zapach dymu z lokomotywy, jednak całość była tylko złudzeniem, jednym z najbardziej kosztownych holoprojektów na terenie Rosji. Jedna ze spółek kolejowych postanowiła zarabiać na nostalgii za przeszłością: dziewiętnastowieczne stacje, pociągi, odpowiednio ubrany i przeszkolony personel… Rzecz nie była tania: bilet kosztował trzy razy tyle co na normalnej trasie, ale chętnych nie brakowało. Gwardzista nie żałował, że skusił się na podróż tym pociągiem: monotonny stukot kół koił nadszarpnięte nerwy, a zachowanie i wygląd przebranej w historyczne kostiumy obsługi stanowiły interesującą odmianę po banalnych wrażeniach wyniesionych z dotychczasowych podróży koleją. Nawet niektórzy pasażerowie przyłączali się do gry i pojawiali się w dziewiętnastowiecznych strojach, choć o ile gwardzista się orientował, priorytetem była dobra zabawa, a nie wierność historyczna. Właśnie korytarzem przeszła kobieta we wspaniałej i, nie ma co ukrywać, kuszącej kreacji w stylu empire. Śmiały dekolt i odsłonięte plecy nieznajomej świadczyły, że i dawniej kobiety lubiły kokietować… Czachowski dokończył papierosa i zdusił niedopałek w ozdobnej, złoconej popielniczce. Odwrócił się, słysząc ciche chrząknięcie. Za nim stała nieznajoma w wydekoltowanej sukni. Z bliska sprawiała równie korzystne wrażenie: delikatne rysy, alabastrowa cera, ogromne, zielone oczy… Wyglądała, jak bohaterka romansu historycznego. – Czy mógłby mi pan pomóc, pułkowniku? – spytała. – Moi współtowarzysze podróży są dość… kłopotliwi. Chciałabym pana poprosić o przeniesienie bagażu. – Służę pani, madame – skłonił się oficer. – Mademoiselle – poprawiła z uśmiechem. Czachowski otworzył drzwi wskazanego przedziału, z wewnątrz buchnęły opary alkoholu. Na rozkładanym stoliku dumnie prezentowała się bateria butelek, pasażerowie zdążyli opróżnić większość z nich. Najwyraźniej impreza była huczna i trwała od dłuższego czasu.
– O, przyszła nasza gołąbeczka! – zabełkotał korpulentny mężczyzna o nalanej twarzy. – Czort z nią, skoro nie chce z nami pić! – machnął ręką inny, o mało nie strącając na podłogę wypełnionej bursztynowym płynem szklanki. – Gospoda! Cztob chuj stojał i dieńgi byli! – wzniósł toast tłusty. Gwardzista bez słowa wziął z półki zaskakująco niewielką torbę podróżną nieznajomej. – Resztę swoich rzeczy mam w wagonie bagażowym – powiedziała kobieta, widząc jego minę. – Dokąd przenieść pani sakwojaż? – Poproszę konduktora o miejsce w innym przedziale. Ja zaraz… – Jeśli nie ma pani nic przeciwko towarzystwu kilku żołnierzy, zapraszam do siebie – zaproponował Czachowski. – Mamy trzy wolne miejsca. – Nie wiem, jak panu dziękować, pułkowniku! – To naprawdę drobiazg – zapewnił oficer. Wejście gwardzisty i nieznajomej obudziło Różyckiego, Czachowski dokonał pospiesznej prezentacji. Kobieta przedstawiła się jako Katia Nikonowa, poinformowała, że studiuje prawo. Różycki ochoczo przejął inicjatywę, podtrzymując konwersację, gwardzista przymknął oczy, rozsiadłszy się wygodnie na sofie. Od czasu do czasu włączał się do rozmowy, ale stopniowo głosy stawały się coraz cichsze, jakby dochodziły zza ściany. Niespodziewanie z półsnu rozbudziło go solidne kopnięcie w kostkę. Z przedziału wychodził niski, szczupły człowieczek, ekspert od elektronicznego rozpoznania pola walki. Odwrócony plecami do reszty towarzystwa, zacisnął dłoń w pięść, udając, że poprawia kołnierzyk. Czachowski zamrugał gwałtownie: gest oznaczał tyle co „Uwaga, niebezpieczeństwo!”. O co mogło mu chodzić?
– Niech pan dalej udaje śpiącego – powiedział po chwili żołnierz przez komunikator. Lekkie szczęknięcie świadczyło, że przeszedł na ogólny, dostępny dla pozostałych kanał. Gwardzista posłusznie przymknął oczy. – Ta baba, którą pan przyprowadził, ma na sobie tyle elektroniki, co wóz rozpoznania – kontynuował tamten. – Nagrywa wszystko, co dzieje się w przedziale, i natychmiast przesyła dalej. Odbiornik musi znajdować się w pociągu, takie urządzenia działają tylko na krótki dystans. Góra sto, sto pięćdziesiąt arszynów – dodał. – Co robimy? – Znajdź odbiornik – polecił gwardzista, zakrywając usta. Umieszczony w okolicy krtani implant komunikacyjny, wzmacniał ledwie słyszalny szept Czachowskiego. – Wykonuję. Bez odbioru – odezwał się żołnierz. Dopiero teraz gwardzista zwrócił uwagę, że podczas rozmowy kobieta co chwilę dotyka trzymanej na kolanach torebki. Z pozoru wyglądało to na mimowolne gesty, ale przy uważanej obserwacji dało się zauważyć, że jej palce tańczą po ozdobnych, pokrywających torebkę, dżetach jak po klawiaturze. Może rzeczywiście była to klawiatura? – Znalazłem odbiornik – zameldował przez łącze żołnierz. Czachowski nie pamiętał jego nazwiska, Kondratiew zwracał się do niego per „Łasica”. – Gdzie? – odszepnął. – W przedziale z pijaczkami, dwóch rzeczywiście ledwie trzyma się na nogach, ale trzeci udaje. On właśnie odbiera transmisję. Gwardzista zacisnął zęby: decyzję trzeba było podjąć natychmiast. Zwłoka groziła trudnymi do przewidzenia konsekwencjami – cała akcja mogła być zorganizowana zarówno przez dziennikarzy, jak i obcy wywiad. – Kondratiew – powiedział, rezygnując z pozorów drzemki – idź pomóż Łasicy.
Olbrzymi sierżant bez słowa wyszedł na korytarz. – Co się dzieje? – spytała zaniepokojona Nikonowa. – To raczej ja powinienem zdać to pytanie – odparł chłodno Czachowski. – Pani pozwoli – wyciągnął rękę po torebkę. – Nie pozwolę! Co pan sobie wyobraża?! Zaraz zawołam… Nie dokończyła, siedzący naprzeciwko żołnierz niemal niedostrzegalnym ruchem dotknął jej ramienia i podtrzymał, kiedy osunęła się na sofę. Strzykawka ciśnieniowa, domyślił się gwardzista. – Jak długo będzie nieprzytomna? – Parę minut – zapewnił ordynans. – Coś mi się wydaje, że nadal nie ma pan szczęścia do kobiet, gospodin połkownik – westchnął Różycki. – Zamiast pieprzyć trzy po trzy, sprawdź lepiej, czy baba figuruje w kartotece – odburknął Czachowski. – Słuszajus’ Wasze Wysokobłagorodie! – odparł kpiąco Różycki. – Kondratiew – rzucił w komunikator gwardzista – co u was? – Uśpiliśmy całą trójkę. – Niech Łasica ich przypilnuje, a ty wracaj do nas. – Już lecę, batia. Tymczasem Różycki z pomocą żołnierza zeskanował dłoń i siatkówkę nieprzytomnej kobiety. – W rejestrze kontrwywiadu nic nie ma – wymamrotał po chwili. – Sprawdź jeszcze w ogólnodostępnych bazach danych. Może to dziennikarka? – Całkiem możliwe – stwierdził, wchodząc do przedziału Kondratiew. – Łasica mówi, że
sprzęt jest dość zaawansowany, ale cywilny. – Co z nimi zrobimy? – odezwał się milczący do tej pory żołnierz. – A co proponujesz? – spytał Czachowski. Mężczyzna z roztargnieniem zabębnił po stole. – Bo ja wiem? – wymamrotał. – No dalej! – ponaglił go Kondratiew. – To ty jesteś zwiadowcą. – Nie jestem specjalistą od przesłuchań żurnalistów. Nawet tych najbardziej upierdliwych – zastrzegł tamten. – Ale będziesz mógł określić czy kłamie? – zainteresował się Różycki. – Niby tak, ale nie przełamię blokady. Nie w tych warunkach. Jeśli jest uwarunkowana… – wzruszył ramionami. – Najpierw zadamy jej kilka pytań – zadecydował Czachowski. – Obudź ją. Kondratiew przytrzymał kobietę w pozycji siedzącej, żołnierz ponownie użył strzykawki. – Mam! – wykrzyknął Różycki. – Nasza śpiąca królewna naprawdę nazywa się Janet Evans. Obecnie pisze dla jakiegoś brukowca. Kiedyś pracowała z Genevieve – dorzucił ciszej. Powieki nieprzytomnej zadrgały, po chwili otworzyła oczy. – Co… co ze mną zrobicie? – wychrypiała. – Na razie odpowie pani na nasze pytania – powiedział Czachowski. – I nie radzę kłamać. Najmniejsze kłamstwo, a zajmie się panią wojskowy kontrwywiad albo ochrana. W oczach kobiety pojawiło się przerażenie. – Powiem wszystko! – zapewniła. – Dla kogo pani pracuje? – Dla „Faktów”. – Powszechnie nazywanych „Nagimi Faktami”, ze względu na rodzaj serwowanych
informacji – uzupełnił Różycki. – To francuskojęzyczny brukowiec. – Skąd pani wiedziała, że jedziemy akurat tym pociągiem? – Od Genevieve Navarry. Czachowski zaklął wściekle, wyglądało, że Genevieve nie miała zamiaru puścić płazem obrazy. Tyle że nasyłanie na niego gwiazdy jakiegoś szmatławca nie było najszczęśliwszym pomysłem: gwardzista nie był już osobą prywatną, a dowódcą Konwoja. Każdy, kto próbowałby go inwigilować, stawał się przedmiotem zainteresowania służb specjalnych, a te nigdy nie patyczkowały się w takich sytuacjach. Teraz, po zamachu na cara, zachowywały zapewne wzmożoną czujność. – To prawda? – zwrócił się do zwiadowcy. Żołnierz frasobliwie podrapał się po głowie, najwyraźniej namyślając się, co powiedzieć. – Dalej Sinicyn! – ponaglił go gwardzista. Dopiero teraz przypomniał sobie nazwisko ordynansa. – Ona wierzy w to, co mówi – stwierdził dyplomatycznie zapytany. – Może ja poprowadzę przesłuchanie? – zaproponował. – Niech się za nią weźmie – poparł go Kondratiew. – Ma największe doświadczenie z nas wszystkich. Walczył w Sewastopolu i brał udział w rajdach na tyły wroga. Przesłuchiwał chińskich „ochotników” – dodał wyraźnie na użytek dziennikarki. Kobieta skuliła się jak smagnięta biczem: media Eurolandu twierdziły, że wobec Chińczyków stosowano tortury. Być może coś było na rzeczy, bo zbrodnie dokonywane przez ludzi Wanga stawiały ich w oczach żołnierzy poza prawem. – W porządku. – machnął ręką Czachowski. – Czy pani Navarra wiedziała, w jaki sposób zostanie wykorzystana ta informacja? – kontynuował przesłuchanie żołnierz.
Kobieta zagryzła wargi, zerknęła na drzwi. Sinicyn ze znużonym westchnieniem wyjął plastikowe kajdanki, skrępował jej ręce i nogi. Kiedy otworzył niewielką walizeczkę pełną złowrogo połyskujących, chromowanych narzędzi, zaczęła mówić. – Nie wiedziała. Umówiłyśmy się na kawę, kiedyś pracowałyśmy w jednej redakcji. Rywalizowałyśmy ze sobą. Ona o tym zapomniała, ja nie… Zaproponowałam wino. Genevieve nigdy dużo nie piła, ale tym razem wyglądało, jakby chciała się upić. Zaczęła mówić o pułkowniku Czachowskim. Nie wszystko zrozumiałam, ale w końcu wspomniała, że pułkownik jedzie do Rostowa nad Donem. Nie wspomniała, skąd ma tę informację, ale wszyscy w branży wiedzą, że po artykule o rajdzie na Tacheng, ma fory w sferach rządowych. Postanowiłam to wykorzystać… – Kto wie o pani inicjatywie? – Nie rozumiem? – No o tym, że postanowiła pani nas nagrać, może przyłapać na jakichś niedyskrecjach, bo o to przecież chodziło? – sprecyzował zniecierpliwiony Różycki. – Nikt. Przełożonych poinformowałam tylko, że pracuję nad większą sprawą. Nie byłam pewna, czy uda mi się poznać z pułkownikiem. – Kim jest człowiek udający pijaczka? – pytał dalej Sinicyn. – To mój asystent. – Co robimy? – Różycki zwrócił się do gwardzisty. – Chwileczkę – powstrzymał go Sinicyn. – Ona nie jest całkiem szczera. – A mianowicie? – zmarszczył brwi Czachowski. – Nie chodziło tylko o zebranie kompromitującego materiału. W tym jest coś więcej. – Ja naprawdę… – żachnęła się Evans z przerażeniem w oczach. Urwała, widząc beznamiętny wzrok Sinicyna.
– Lepiej niech pani sama to wyjaśni. Jeśli rozpocznę… procedury, będzie już za późno – uprzedził żołnierz. Dziennikarka zasłoniła twarz rękoma, rozszlochała się bezradnie. – No dobrze! – krzyknęła. – Chciałam też zemścić się na Genevieve. To wszystko! Kobieta zaczęła kiwać się w przód i w tył jak marionetka. – Mówi prawdę – powiedział Sinicyn. – Uśpij ją – rozkazał Czachowski. Ordynans ponownie użył strzykawki. – Co z nią zrobimy? – powtórzył Różycki. Gwardzista spojrzał pytająco na Sinicyna. – Co każesz, batia – wzruszył ramionami żołnierz. – Można zlikwidować problem… całkowicie, można też potraktować ich ulgowo. Czachowski rozmasował skronie; wyglądało, że propozycja zabójstwa dziennikarki nikogo nie zaszokowała. Milczał nawet Różycki. – Może lepiej wydać ich ochranie? – zaproponował Kondratiew. – Niech oni się martwią, co z nimi zrobić. – Trzeba sprawdzić jej wersję – zadecydował w końcu Czachowski. – Jeśli ktoś nią manipuluje i namieszał babie w mózgu, niech się tym zajmują fachowcy. Jeśli nie, załatwimy to sami. Ty – skinął na Różyckiego – pogadasz z Genevieve. Ja skontaktuję się z generałem Mierkułowem, kontrwywiad na pewno ma na oku naszą żurnalistkę. Będzie można sprawdzić, czy rzeczywiście spotkała się z tą Evans. – O czym niby mam gadać z Genevieve? – zareagował gniewnie Różycki. – To twoja baba! – Moja była baba – odparł po polsku gwardzista. – Już na balu bawiła się w innym towarzystwie. Nie mam ochoty z nią rozmawiać. Trzeba sprawdzić wersję naszej szanownej
współpasażerki i ostrzec Genevieve, żeby na przyszłość uważała, z kim pije i co mówi. – Myślisz, że posłucha? – Jeśli tylko zależy jej na karierze, to tak. A obaj wiemy, że pani Navarra jest bardzo czuła na tym punkcie – stwierdził chłodno Czachowski. – Nie macie szczęścia do kobiet, gospodin połkownik – westchnął Różycki, wychodząc na korytarz. – Oj, nie macie… Gwardzista pominął milczeniem ostatnią uwagę przyjaciela i skontaktował się z generałem Mierkułowem. Od razu aktywował enklawę, wolał, żeby nikt nie przysłuchiwał się jego rozmowie z wujkiem. Zresztą, należało się przyzwyczajać do nowych możliwości: od czasu objęcia dowództwa Konwoja, przybyło mu kilka wszczepów. Mierkułow wysłuchał go bez słowa, po czym potwierdził fakt rozmowy obu dziennikarek i zapewnił, że Janet Evans nie miała żadnych kontaktów z obcymi specsłużbami. Gwardzista odniósł wrażenie, że generał zajęty jest ważniejszymi sprawami, a o żurnalistkach rozmawia tylko z uprzejmości. Tymczasem do przedziału wrócił Różycki, więc oficer szybko zakończył rozmowę. Jak się wydawało ku ledwie skrywanej uldze generała… – Ona chce z tobą rozmawiać – powiedział przepraszającym tonem. Czachowski wyszedł na korytarz, wolał, żeby nikt nie widział jego twarzy, kiedy będzie rozmawiał z Genevieve. Tym razem dziennikarka nie tylko odebrała połączenie, ale i włączyła wizję. Blada cera i podkrążone oczy świadczyły o nieprzespanej nocy, a może i czymś więcej, ale gwardzista nie miał ochoty zastanawiać się nad przyczynami jej niedyspozycji. Milczeli oboje przez dłuższą chwilę. – Między nami wszystko skończone, prawda? – powiedziała w końcu, wyłamując palce. – A czego się spodziewałaś?
– Wiedziałam, że mi nie darujesz. My w Eurolandzie trochę inaczej traktujemy te sprawy. A przecież Ramon to tylko… Czachowski powstrzymał ją gwałtownym gestem. – Nie mam ochoty tego słuchać! – oznajmił. – Wiem, że w porównaniu z cywilizowaną Europą jesteśmy strasznymi dzikusami: wymagamy od swoich kobiet lojalności, nie podajemy ręki komuś, kto zdradził przyjaciela, a promenowanie z nowym kochankiem, zanim zerwało się z poprzednim, uznajemy za faux pas. – Nie wiedziałam, że będziesz na balu! – Naprawdę uważasz, że to coś zmienia? – spytał zmęczonym głosem Czachowski. – Jesteśmy jak dwa okręty, które spotkały się we mgle i przez chwilę płynęły obok siebie. Ta chwila minęła i znowu jesteśmy sobie obcy. – Rozumiem. Jednak czy nie możemy zostać… – Przyjaciółmi? – roześmiał się sucho oficer. – Nie, Genevieve, zostaniemy wrogami. Ja nie wybaczę ci zdrady, ty nie darujesz mi, że śmiałem ci ją zarzucić. Ale będziemy robić dobrą minę do złej gry, bo otwarta konfrontacja zbyt drogo by nas kosztowała. Oboje mamy zbyt wiele do stracenia – zaznaczył z naciskiem. – Jak sobie życzysz – wycedziła przez zęby dziennikarka. – Proszczajtie sudarnia…
***
Czachowski ziewnął, zakrywając usta dłonią, przed chwilą rozbudził go głośny gwizd.
Ciekawe, czy lokomotywy parowe naprawdę wydawały tak przeraźliwe dźwięki – pomyślał. Dojeżdżali do niewielkiej stacji na peryferiach Rostowa. Ataman Prochorow mieszkał w kozackiej stanicy Konstantinowskaja, kilkadziesiąt wiorst od miasta. Na stacji miał czekać na nich transport. Gwardzista zapalił papierosa i zapatrzył się w okno niewidzącym wzrokiem. Zastanawiał się, co go czeka w gościnie u atamana. Wątpił, żeby Prochorow zaprosił go z powodów li tylko towarzyskich. Nie teraz, nie w tej sytuacji. Imperium chwiało się w posadach, trudno było przewidzieć, czy przezwycięży następstwa niedawnego buntu, a jeśli tak, to kiedy to nastąpi. Zagrożenie dla Rosji stanowił także Euroland, który na pewno wykorzysta antypolskie zamieszki do swoich celów. Drzwi przedziału otworzyły się niemal bezszelestnie: wrócił Sinicyn. – I co tam? – zapytał Czachowski. – Wsio w poriadkie! – zameldował żołnierz. – Śpią oboje w przedziale z pijaczkami, podałem im środek zaburzający pamięć krótkotrwałą. Kiedy się ockną, nie będą pamiętali niczego, co zdarzyło się w czasie ostatnich kilku dni. Przeciągły zgrzyt oznajmił, że dojeżdżają do stacji: pociąg hamował. Czachowski odruchowo sięgnął po bagaż, ale Kondratiew wyjął mu z rąk walizkę. – Zajmiemy się tym – zapewnił. – Może weźmiecie i mój tobołek? – zaproponował bez większej nadziei w głosie Różycki. – Nie bardzo mogę panu odpowiedzieć – odparł olbrzymi sierżant. – A to dlaczego?! – Musiałbym użyć słów, których nie przystoi słuchać oficerowi i gentlemanowi takiemu jak pan – wyjaśnił z poważną miną Kondratiew. Żołnierze wybuchnęli śmiechem.
– Dość tego! – uciął przekomarzania Czachowski. – Wychodzimy. Na peronie czekał na nich Prochorow, nieopodal stały dwie bryczki w otoczeniu konnych Kozaków. – Mamy w to wsiąść? – wymamrotał Różycki, mierząc podejrzliwym wzrokiem zaprzęgi. – Najwyraźniej – powiedział przyciszonym głosem gwardzista. – Od dziecka boję się dużych zwierząt. – Spróbuj powtarzać sobie, że jesteś nieustraszonym zawodowcem. Podobno to pomaga. – Gospoda oficery… – powitał ich ataman Prochorow. – Zapraszam. Z pewnym trudem wsiedli do powozów, Kozak zajął miejsce na koźle. – Jazda! – zawołał trzaskając batem. Ruszyli eskortowani przez kilkunastu jeźdźców. – Jesteście pewnie zmęczeni? – zapytał Prochorow. – Podróż była dość fatygująca – przyznał Czachowski, mając na myśli przygody, jakie spotkały ich w czasie jazdy. – W takim razie zjemy kolację i pójdziemy spać. Za to jutro wybierzemy się na polowanie. – A na co tu można polować? – rozejrzał się wokoło Różycki. – Niestety, w okolicy nie ma zwierzyny godnej uwagi. Dlatego polecimy do Chabarowska. – Chabarowsk? To gdzieś na wschodzie? – Mniej więcej. – Na co będziemy polować? – Jak to? Nie domyślacie się panowie? Na tygrysy syberyjskie. Różycki otworzył usta ze zdumienia, ale gwardzista jedynie wzruszył ramionami. Nie przepadał za polowaniami, choć zdarzyło mu się brać w nich udział. Nowoczesna broń myśliwska nie pozostawiała zwierzynie żadnych szans. Ot, jeszcze jeden idiotyczny rytuał.
– Jak polować, to polować – powiedział bez specjalnego entuzjazmu. Kątem oka złowił kpiące spojrzenie Prochorowa. – Nie będziecie się nudzili – obiecał ataman. *** Ataman Prochorow przeżegnał się zamaszyście, gest natychmiast powtórzyło kilkunastu mężczyzn. Wszyscy niepierwszej młodości, ale o rzucającej się w oczy sprawności fizycznej. Śmiertelnie poważne miny zgromadzonych świadczyły, że nie jest to dowcip mający przestraszyć nowicjuszy. A przecież chodziło tylko o polowanie… Czachowski spojrzał w oczy najbliższemu Kozakowi – wraz z Różyckim stanęli nieco z boku – i nie miał wątpliwości: mężczyzna szykował się do walki na śmierć i życie. – Obłuczus’ pielienoj Christa, koża moja – pancir żielieznyj, krow’ ruda kriepkaja, kost’ – miecz bułatnyj. Bystrieje strieły zorczie sokoła. Bronia na mienia. Gospod’ wo mnie. Amin. – zaintonował Prochorow. Natychmiast odpowiedziały mu głosy innych Kozaków. – Kurwa mać! – wyszeptał pobladły z wrażenia Różycki. – Charakternicy! – Co takiego?! – Kozacy nazywają swoich najlepszych wojowników charakternikami. Uważają, że ci potrafią komunikować się z Bogiem bez pośredników. Ta modlitwa… Charakternicy odmawiają ją przed bitwą. – Jaką do licha bitwą?! Zastrzelimy jakiegoś tygrysa z odległości wiorsty i tyle. – Gospoda oficery – powiedział, podchodząc do nich Prochorow. – Nie musicie brać udziału w polowaniu. Jest skrajnie niebezpieczne. Nikt nie będzie miał do was pretensji. Czachowski od razu wyczuł, że ataman kłamie. Nie będzie miał pretensji? Dobre sobie! Intuicja podpowiadała mu, że w razie odmowy obleje jakiś ważny test. Tylko jaki? I dlaczego?
Napięte mięśnie i przeszywający wzrok Prochorowa wskazywały, że to polowanie jest prawdziwym celem ich wizyty. Ataman zaprosił ich, aby zmierzyli się z tygrysami. Ni mniej, ni więcej. Co to za próba? Zwierzęta nie miały żadnych szans. – W polowaniu pomogą wam psy. A oto wasza broń. Gwardzista otworzył szeroko oczy: Kozak podawał mu dziewiętnastowieczną, jednostrzałową berdankę. – Strzelamy parami, w asyście przewodnika – poinformował. – Przewodnik zaprowadzi was na miejsce i w odpowiednim momencie spuści psy. Sfora osaczy i zatrzyma tygrysa. Na chwilę… Najlepiej strzelać od tyłu, pod łopatkę, w miejsce gdzie między łopatką a barkiem znajduje się niewielkie wgłębienie. Wtedy mamy pewność, że trafimy w serce. Można też celować w głowę, ale mózg tygrysa jest niewspółmiernie mały w stosunku do masy ciała i nie gwarantuje to natychmiastowej śmierci. Pozostaje wreszcie kręgosłup: trafienie między szyję, a podstawę ogona powoduje paraliż tylnych kończyn, ale taki strzał jest bardzo trudny. To prawdziwe berdanki, tu nie ma celowników holograficznych… A propos, potraficie panowie posługiwać się tą bronią? – Potrafimy strzelać i z karabinów skałkowych – odparł Czachowski. – W każdej akademii wojskowej ćwiczy się taktykę piechoty od czasów wojen napoleońskich, wraz z obsługą broni z epoki. Jednak co innego trening, a co innego użycie tych… muzealnych eksponatów w rzeczywistości. – Celem takich ćwiczeń jest ożywienie tradycji, my, Kozacy, idziemy po prostu o krok dalej. Co panowie zadecydowaliście? Po chwili wahania Czachowski sięgnął po karabin, nękany niejasnym przeczuciem, że być może popełnia największy i – kto wie – czy nie ostatni błąd w życiu. Klnąc pod nosem, Różycki odebrał swoją broń.
– Ktoś musi pilnować tego matoła! – warknął. – Powodzenia! – życzył im Prochorow. Po chwili ruszyli za przewodnikiem. Mężczyzna także miał berdankę, na smyczy prowadził kilka psów. – Co to za awantura? – wycedził przez zaciśnięte zęby Różycki. – To jakiś sprawdzian, test – stwierdził beznamiętnie gwardzista. – Ale po chuj to wszystko?! Chcą nas zabić?! I dlaczego się na to zgodziłeś, kretynie? – Nie musiałeś mi towarzyszyć – przypomniał bezceremonialnie Czachowski. – Jasne! Wróciłbym do twojej matki i powiedział, że puściłem na polowanie jej syna idiotę samego! Na tygrysa, z berdanką! – Kłócić się będziemy później, sprawdź parametry tej flinty – polecił Czachowski. – Bo nie pamiętam już detali. – Karabin Berdana typ drugi. Wprowadzony na uzbrojenie w tysiąc osiemset siedemdziesiątym roku, w czterech wersjach. My mamy wersję kozacką, bez bezpiecznika. – Szybkostrzelność? – Sześć do ośmiu strzałów na minutę. Teoretycznie. Ostatni raz ćwiczyłem ładowanie takiego karabinu jeszcze w szkole oficerskiej… – Ożeż kurwa! – Ni chuja nie zdążymy przeładować – powiedział posępnie Różycki. – Albo zabijemy to bydlę od razu, albo będzie po nas. – Efektywny zasięg? – Około czterystu arszynów, czyli dwieście osiemdziesiąt cztery metry. – Trzeba będzie strzelać z bliska… – Ano. Drugiej szansy nie będzie.
Tymczasem przewodnik uniósł dłoń i spuścił psy ze smyczy. Rzuciły się naprzód z głośnym ujadaniem. – Za mną! – zakomenderował. Pobiegli. Choć poruszali się dość szybko, już po paru minutach szczekanie sfory ucichło w oddali. Czachowski ze zdziwieniem stwierdził, że oddycha z coraz większym wysiłkiem. A przecież „żmija” powinna rozpocząć procedurę ochładzania krwi, zaaplikować środki pobudzające. Gwardzista niezgrabnym ruchem podwinął rękaw – w prawicy cały czas dzierżył karabin – i zaklął: dioda sygnalizacyjna zgasła. Bransoleta nie działała. – Wyłączyli nam wszczepy – wydyszał. – Co takiego?! – Nasze implanty nie działają. – Jak mogli to zrobić? – Normalnie. Ktoś podał im hasło. Na przykład żandarmeria często to stosuje w przypadku żołnierzy podejrzewanych o popełnienie przestępstwa. – Ale kto to mógł zrobić? Na litość boską, pół biedy ja, ale ty jesteś dowódcą Konwoja! Przez chwilę biegli w milczeniu, znowu rozległo się ujadanie psów. Wydawało się, że dochodzi z jednego miejsca. – Wujek Boria albo sam Kaban – odparł wreszcie Czachowski. – Nikt inny… Chrapliwy, wściekły ryk niemal ich sparaliżował, z oddalonych o około dwieście arszynów zarośli wypadł potężny, pręgowany kształt. – On waży z siedemset funtów – wymamrotał oszołomiony Różycki. Obszczekiwany przez psy tygrys zwinął się w błyskawicznym skręcie, skoczył. Powietrze rozdarł krótki, pełen cierpienia skowyt. Czachowski strzelił, pudłując sromotnie, chwilę później zagrzmiała berdanka Różyckiego.
– Ładuj! – wrzasnął gwardzista, sięgając po grzechoczące w kieszeni naboje. Trafione w brzuch zwierzę zakręciło się jak bąk. Czachowski podbiegł jeszcze kilkadziesiąt arszynów, bojąc się ponownie chybić. A jednak zdążyłem przeładować – pomyślał. Psy nieustannie prowokowały tygrysa, zmuszały go do nagłych zwrotów. – Gotowy! – rozległ się głos Różyckiego. – Dawaj! Postrzelony w kark tygrys dojrzał nowych wrogów i wydostawszy się z kręgu psów, zaatakował. Czachowski odczekał kilka długich jak wieczność sekund i wypalił prosto w monstrualny łeb, zbliżający się z prędkością pociągu pospiesznego. Trafił, jednak zwierzę nadal parło naprzód. Kolejny strzał zatrzymał tygrysa, jakby ten wpadł na kamienny mur. Przewodnik wprawnie przeładował karabin i szturchnął zwierzę butem. – Gotow! – zawyrokował. – Dzię… dziękuję – wykrztusił Czachowski. – Następnym razem proszę nie przejmować się psami, pułkowniku i strzelać z bliższego dystansu – powiedział mężczyzna. – Mam nadzieję, że nie będzie następnego razu… – Kto wie? – odparł, błyskając białymi zębami Kozak. – Może pan to polubi? – Żyjemy – powiedział ze zdumieniem w głosie Różycki. – Przeżyliśmy – potwierdził gwardzista. – Aż dziw…
***
Czachowski z narastającym zniecierpliwieniem obejrzał występ kolejnego zespołu i – ponownie – zmusił się do oklasków. Trwała uroczysta kolacja: brali w niej udział wszyscy uczestnicy polowania. Jak na złość, nie było okazji do swobodnej rozmowy, co rusz wnoszono nowe dania, a w sali biesiadnej pojawiała się następna grupa tancerzy czy śpiewaków. Czachowski pragnął wyjaśnić kilka spraw, niestety, dopóki wokół kręciły się dorodne dziewoje i młodzieńcy tańczący hopaka, nie miał po temu okazji. W dodatku pomimo że polowanie zakończyło się sukcesem – ustrzelono osiem tygrysów, oficer wyczuwał napięcie, nieprzystające wcale do radosnej atmosfery biesiady i rubasznej wesołości Kozaków. Trzeba było jak najszybciej pogadać z Prochorowem. Niestety, okoliczności zdecydowanie nie sprzyjały nieskrępowanej rozmowie. Ot i teraz wysoka, smukła dziewczyna z przerzuconym przez ramię warkoczem nachyliła się nad nim, proponując kwas chlebowy i niby niechcący muskając go piersiami. Przynajmniej tyle korzyści z tego polowania – pomyślał niewesoło Czachowski. Najwyraźniej on i Różycki stali się obiektem zainteresowania miejscowych ślicznotek. Inna rzecz, że nie mieli specjalnej konkurencji: pozostali myśliwi byli w wieku Prochorowa lub starsi. Oficer podziękował uśmiechem nieznajomej, ale całą uwagę koncentrował na współbiesiadnikach. Trzeba przyznać, że ich obecność budziła uzasadnione zdziwienie: wszyscy w kapiących od złota, galowych mundurach, reprezentujący rozmaite grupy kozackich wojsk. Kubańcy, Zabajkalcy, Orenburcy, Dońcy, Kozacy Jenisiejskiej i Irkuckiej Guberni… Taki zjazd zastanawiał, bo jego powodem na pewno nie było choćby i najbardziej ekstremalne polowanie. Wreszcie na dany przez Prochorowa znak sala opustoszała i ataman zadzwonił widelcem o kieliszek, przerywając prowadzone przy stole pogawędki. – Nadszedł czas na wyjaśnienia – powiedział poważnie Kozak. – Można mówić otwarcie:
pomieszczenie całkowicie mieści się w enklawie. Nie pierwszy raz wykorzystujemy je do takich rozmów – wyjaśnił, widząc pytające spojrzenie Czachowskiego. – Po czorta to całe polowanie? – zapytał niecierpliwie gwardzista. – Mało brakowało, a to tygrys jadłby nas na kolację. Ataman powiódł wzrokiem po zebranych, jakby chciał upewnić się, że może wyjaśnić tę sprawę, zdawało się, że porozumiewa się z nimi na jakiejś niedostępnej postronnym płaszczyźnie. – To próba – oznajmił w końcu. – Ale po cholerę?! Ledwo przeżyłem, a przecież żeby wyłączyć nam wszczepy, musieliście mieć zgodę księcia Mierkułowa. Może pochlebiam sobie, ale wydawało mi się, że generał nie będzie ryzykował moim życiem dla zadowolenia kozackiej starszyzny! – Tu chodzi o coś więcej – oznajmił chłodno Prochorow. – A zezwolenie uzyskaliśmy od Wielkiego Księcia. – No dobrze – westchnął Czachowski. – W czym rzecz? – Ja was znam, Andrieju Piotrowiczu – odparł ataman. – Jednak dla przekonania moich towarzyszy musiał pan przejść jeden z kozackich rytuałów. – Przekonania?! Myślałem, że w dostatecznym stopniu udowodniłem swoją lojalność i… Umilkł powstrzymany stanowczym gestem przez starego, siwowłosego Kozaka. – Ataman Majko – przedstawił go Prochorow. – Nikt nie podważał waszej lojalności jako żołnierza – poinformował starzec. – Jednak idą ciężkie czasy i Wielki Książę chciał wiedzieć, czy wojsko kozackie was poprze. Dzisiaj wysłaliśmy mu odpowiedź: Kozacy za was ręczą. Czachowski zauważył, że obecni – nie wyłączając Prochorowa – słuchają starca w pełnym szacunku milczeniu. Najwyraźniej mężczyzna cieszył się autorytetem nie tylko z racji pełnionej
przez siebie funkcji. Oficer pohamował cisnące mu się na usta słowa, odetchnął głęboko. – Czuję się zaszczycony – powiedział po chwili. – Poparcie Kozaków ma swoją wagę. Jednak chciałbym wiedzieć, co skłoniło was do tego, żeby zaproponować mi ten… test, akurat teraz? Przecież rzecz była mocno ryzykowna. – Była – przyznał Prochorow. – Ale i sytuacja jest wyjątkowa. Za kilka dni władze Eurolandu wygłoszą orędzie do Polaków. Paragraf sto dwunasty Kodeksu Wiedeńskiego przewiduje, że w przypadku dyskryminacji z przyczyn etnicznych bądź na wniosek mniejszości narodowej, potwierdzony w powszechnym głosowaniu, można przeprowadzić referendum, które wykaże, czy dana grupa chce nadal przebywać w danym państwie, czy też przenieść się do sąsiedniego. – Skąd to wiadomo? – spytał szybko gwardzista. – Informacja jest całkowicie pewna – odparł wymijająco ataman. – Co im to da? – włączył się do rozmowy Różycki. – Znaczy Eurolandowi. – Naprawdę pan nie rozumie? Jeśli większość Polaków zagłosuje przeciwko Rosji, terytoria zamieszkałe przez pańskich rodaków zostaną przyłączone do Eurolandu… Rzecz idzie o ziemie dawnej Polski, a może i jakieś dodatkowe, bo przecież część Polaków mieszka poza granicami dawnej Rzeczypospolitej i jeśli ich liczba przekroczy dwadzieścia milionów, państwo, które przegrało referendum, jest zobowiązane oddać dla przesiedleńców część własnych terenów. – Czy istnieją jakieś dane na ten temat? – A jakże! W Rosji żyje w sumie sześćdziesiąt dwa miliony Polaków, poza obszarem dawnego zaboru rosyjskiego – dwadzieścia siedem. Jeśli imperium przegra w głosowaniu, straci najbardziej uprzemysłowione ziemie. Teraz pan już rozumie, pułkowniku, dlaczego tak ważna jest kwestia, czy panu ufamy? – zwrócił się do gwardzisty Prochorow. – Po ostatnich
wydarzeniach jest pan znaną personą, jeśli ma pan pozostać na stanowisku dowódcy Konwoja… Czachowski skinął głową, sprawa była jasna: jako dowódca gwardii stanowił symbol wierności imperium. Było oczywiste, że będzie musiał się oficjalnie ustosunkować do propozycji Eurolandu. Mniej jasna była motywacja Kozaków, bo czego w końcu dowodził udział w niechby i niecodziennym polowaniu? Odwagi? Brawury? Tylko co z tego? Fakt, że ktoś był w stanie wyruszyć przeciwko tygrysowi z archaicznym karabinem w garści nie świadczył przecież, że pozostanie wierny monarchii. Chyba, że cała impreza była jedynie przyczynkiem do analizy osobowości niejakiego pułkownika Czachowskiego. Analizy dokonanej przez sztab ekspertów, który zażyczył sobie postawienia rzeczonego pułkownika w ekstremalnej sytuacji… Gwardzista czuł, że choć ataman nie kłamie, to nie mówi też całej prawdy. – Uważacie, że Polacy zagłosują przeciwko? – domyślił się Różycki. – Komputery prognozują, że ponad siedemdziesiąt procent pańskich rodaków opowie się przeciwko imperium – odparł sucho Prochorow. – W obecnej sytuacji. – Nie rozumiem? – Okoliczności mogą się zmienić – westchnął Kozak. – Jeśli imperium przyzna Polakom pewne koncesje… – No, no… – szepnął gwardziście Różycki. – Wygląda na to, że prognozy petersburskiego centrum zaczynają się sprawdzać. Będzie się można ostro potargować. – Być może – stwierdził nieobecnym tonem Czachowski. – Być może… Tymczasem do sali wszedł żołnierz i szepnął coś na ucho atamanowi. Prochorow odprawił go krótkim gestem i podniósł się zza stołu. – Niestety, musimy przerwać naszą rozmowę – powiedział. – Z Petersburga nadeszła pilna
depesza, Wielki Książę wzywa grafa Czachowskiego, na lotnisku czeka już strat. – No cóż – westchnął gwardzista – koniec urlopu… VIII
Zaanonsowany przez adiutanta Czachowski wszedł do gabinetu Wielkiego Księcia, szybkim rzutem oka ocenił sytuację: obecni byli jedynie dowódcy kontrwywiadu wojskowego i szef ochrany, spotkanie najwyraźniej miało być kameralne. Dobór uczestników sugerował zaś, że omawiane będą kwestie związane z bezpieczeństwem imperium. – Zaczynamy! – oznajmił po krótkim powitaniu Wielki Książę. – Wiecie panowie, jaka jest sytuacja: w przyszłym tygodniu władze Eurolandu wygłoszą orędzie, a ich propozycja, co tu ukrywać, padnie na podatny grunt… Co proponujecie? – Może najpierw wypowiedzieliby się Polacy? – zaproponował z kamiennym wyrazem twarzy generał Zimin. – Myślę, że będzie im łatwiej… zinterpretować sytuację. Generał Ostaniewicz odchrząknął nerwowo, poluźnił kołnierzyk munduru. – Myślę, że trzeba pomyśleć o dodatkowych przywilejach dla Polaków – powiedział. – Stanowiska w rządzie, może w Radzie Stanu? – A co ty o tym sądzisz? – zapytał gwardzistę Mierkułow. – Nie jestem politykiem, ja… – O ile pamiętam, to ostatnim razem dość precyzyjnie przewidziałeś rozwój sytuacji – przypomniał Wielki Książę. – Dalej, nie kryguj się! – Nie widzę wyjścia z tej sytuacji – przyznał Czachowski. – To znaczy? – zmarszczył brwi Zimin. – To znaczy, że imperium przegra referendum – wzruszył ramionami gwardzista. – Żadne ustępstwa tu nie pomogą.
– Ale dlaczego? – Można oczywiście wprowadzić do rządu kilku polskich ministrów w – nazwijmy to umownie – trybie nadzwyczajnym. Zważywszy na okoliczności, nie sądzę, aby jakakolwiek partia sprzeciwiła się temu. Jednak Porozumienie Polskie, choć jest znaczącą siłą, nie dysponuje wystarczającą liczbą mandatów w parlamencie, żeby zapewnić im realne poparcie. W efekcie będą zależni od widzimisię pozostałych partii. I nie da się ukryć tego faktu, już media Eurolandu o to zadbają… – Stanowisko premiera? – rzucił Wielki Książę. – Również odpada – odparł Czachowski. – On także nie miałby dostatecznego poparcia w parlamencie i… – A gdyby zapewnić mu takie zaplecze, stworzyć koalicję na rzecz porozumienia z Polakami? – poddał generał Mierkułow. – Jego Wysokość mógłby spotkać się z liderami największych klubów parlamentarnych i zasugerować im takie rozwiązanie. Kancelaria opracowałaby umowy gwarantujące z jednej strony poparcie dla rządów polskiego premiera, z drugiej, jasno określające granice, do jakich ten może się posunąć. – Pomysł niby niezły – odparł niepewnie Czachowski. – Jednak pozostaje kwestia wyboru lidera. – Nie rozumiem? – Kogo byś proponował na premiera, wujku? – odpowiedział pytaniem Czachowski. – Bo ja wiem? Kogoś cieszącego się autorytetem wśród Polaków, a jednocześnie mającego dobre układy z Rosjanami. Osobę, która skorzystałaby z sytuacji w sposób umiarkowany, nie przeciągnęła struny, bo wtedy trzeba by ją zdjąć ze stanowiska i kłopoty z Polakami i Eurolandem powróciłyby ze zdwojoną siłą. – No dobrze, to teoria. A kogo konkretnie?
– Najlepszym kandydatem byłby chyba książę Grabowski-Ostrogski. Jego córka brała udział w obronie Instituta Błagorodnych Diewic, zaakceptowaliby go Rosjanie, a i wśród Polaków cieszy się dobrą opinią. – Rzeczywiście – przyznał Czachowski. – Jak dwudziestu innych. – Może powiesz wprost, o co ci chodzi? – powiedział z lekkim rozdrażnieniem w głosie
Wielki Książę. – Nie mamy jednego lidera – odparł spokojnie Czachowski. – Grabowski–Ostrogski jest znanym politykiem i cieszy się pewną popularnością. Jednak wcale nie większą niż kilkunastu innych. Naprawdę wyobrażacie sobie, panowie, że tamci nagle zrezygnują ze swoich ambicji i zaakceptują jego przywództwo? Nigdy w życiu… Być może poparłaby go większość Rosjan, ale nie Polaków. Nasi politycy błyskawicznie się zorientują, że jeśli książę zostanie premierem i przekona Polaków do poparcia imperium, nikt nigdy nie zagrozi jego pozycji. Nie będzie miał żadnych szans. Dlatego zrobią wszystko, żeby nie dopuścić do jego wyboru, a jeśli do tego dojdzie, wezwą swoich zwolenników do głosowania przeciwko Rosji. Oskarżą go, że jest sługusem Petersburga, agentem ochrany, czort wie, może zarzucą mu i kanibalizm, jednym słowem zrobią wszystko, żeby mu przeszkodzić. Absolutnie wszystko. – Naprawdę myślisz, że świadomie przesrają największą szansę umocnienia pozycji swoich rodaków w dziejach imperium? – odezwał się z niedowierzaniem w głosie Wielki Książę. – Naprawdę… – Przecież oni niczym się nie różnią od Grabowskiego-Ostrogskiego! Wszyscy antyszambrują w moim pałacu w oczekiwaniu na intratne posadki i awanse, które mogą otrzymać tylko od rządu imperium albo ode mnie! – I oczywiście przysłowiowa prawdomówność i wysoki poziom etyczny powstrzyma ich przed zarzuceniem konkurentowi grzechów, które sami popełniali – oznajmił ironicznie Czachowski. – Co proponujesz? – Trzeba polecić rozpracowanie tego problemu Centrum Symulacji Rzeczywistości. Oni mogą prognozować rozwój sytuacji. Ja nie mam żadnych pomysłów – rozłożył ręce gwardzista.
– Obawiam się, że możesz mieć rację – westchnął generał Mierkułow. – A maszyny Centrum pracują już nad tym, tylko że na razie mielą… – Mogę zadać panu pułkowniku dość osobiste pytanie? – odezwał się znienacka Zimin. – Proszę. Ale nie gwarantuję, że odpowiem – zastrzegł gwardzista. – Rozumiem, że nie jest pan entuzjastą przesiedlenia Polaków do Eurolandu? – Nie jestem. – Dlaczego? Przecież możecie targować się z Eurolandem równie twardo, jak z nami? – Owszem, tylko że Euroland tych obietnic nie dotrzyma. Nie jest w stanie. To organizacja zdominowana przez Anglików, Francuzów i Niemców, czy też, żeby użyć obowiązującej tam nowomowy; przez trzy wyżej wymienione grupy językowe. Dla Polaków nie ma tam miejsca. Nie w charakterze równorzędnych partnerów. Nie ufam politykom, ale nawet gdyby ci mieli jak najlepsze chęci, wyborcy prędzej czy później zmuszą ich do ograniczenia praw Polaków. – Może gdyby wyeksponować ten fakt w naszych mediach… – Nie sądzę, żeby to coś zmieniło. Nie w sposób zasadniczy. – A to niby dlaczego? – zapytał marszcząc brwi Zimin. – Bo to się rozstrzygnie na poziomie emocji, a nie racjonalnych argumentów – odparł Czachowski. – Naprawdę przypuszcza pan, generale, że rodziny Polaków, którzy ucierpieli na skutek ostatnich wydarzeń, zapomną o wszystkim na wieść o tym, że Euroland kiedyś tam, być może, nie będzie w stanie dotrzymać swoich obietnic? Wolne żarty! Jeśli mowa o obietnicach, to przede wszystkim zechcą rozliczyć z nich imperium. Bo to imperium obiecało ich bronić i nie dotrzymało słowa, to imperium pozwoliło na masakry, rabunki i gwałty, nie było w stanie powstrzymać hołoty przed wyjściem na ulice. Wreszcie to nie policja Eurolandu, a ochrana aresztowała masowo polską młodzież za idiotyczne co prawda, ale, niemające nic wspólnego z zamachem na cara, zachowanie.
– To oburzające! Po czyjej właściwie pan jest stronie?! Czachowski wzruszył ramionami, wpatrując się we wzburzoną twarz rozmówcy. Jak zawsze w takich sytuacjach zastanawiał się, na ile autentyczne są emocje szefa ochrany. – Dość! – powstrzymał Zimina Wielki Książę. – W gruncie rzeczy Czachowski ma rację. Nie popisaliśmy się w czasie kryzysu i teraz nas za to rozliczą. Nie ma sensu zaklinać rzeczywistości, stawka jest zbyt wysoka. Trzeba znaleźć wyjście z sytuacji. Za wszelką cenę! – Na razie mamy trochę czasu – powiedział generał Mierkułow. – Trzeba wysondować ostrożnie liderów najważniejszych partii politycznych, zarówno polskich, jaki innych, przeanalizować najbardziej prawdopodobne scenariusze kryzysu, no i czekać na wyniki z Centrum… – To dobry pomysł – przytaknął z aprobatą Wielki Książę. – A jeśli chodzi o sondowanie opinii, to najlepsze do tego są bale i rauty. Tam często pada więcej ważnych słów niż podczas oficjalnych rozmów w pałacu czy w kuluarach parlamentu. Postaraj się zorientować, co w trawie piszczy – zwrócił się do Czachowskiego. – Ja?! – Tak, ty! Chyba nie spodziewasz się, że ktoś się zwierzy szefowi ochrany albo dowódcy wojskowego kontrwywiadu? A wtajemniczać innych, niebezpiecznie. – A konkretnie? – spytał chłodno gwardzista. – Mam donosić o nastrojach wśród szlachty? Z całym szacunkiem, Wasza Wysokość, ale jestem żołnierzem, a nie… Urwał, usłyszawszy suchy trzask: Wielki Książę skruszył bezwiednie grubą, drewnianą poręcz fotela. – Nigdy nie prosiłem pana o rzecz nielicującą z honorem oficera, pułkowniku! – warknął głównodowodzący. – I nie zamierzam! Dlatego proszę utrzymać swoje infantylne demonstracje złego humoru w granicach rozsądku!
Przez chwilę w gabinecie panowało milczenie, słychać było tylko ciężki oddech Wielkiego Księcia. – Przepraszam Waszą Wysokość, pospieszyłem się z wywodami – odparł wreszcie Czachowski. – Sam podejmiesz decyzję, czy i co nam powiedzieć, ale chciałbym, żebyś pojawił się na balu, jeśli dostaniesz zaproszenie. To oczywiście prośba, nie rozkaz. – Chodzi o jakiś konkretny bal? – Nie mam pojęcia, jeżeli otrzymasz kilka zaproszeń, wybierz najbardziej… prestiżowy. Tam najlepiej da się wyczuć nastroje panujące i wśród Rosjan, i Polaków. Komputery komputerami, ale lepiej mieć oczy otwarte. Szczególnie, że Centrum pracuje bez pełnych danych: nie było czasu ich zebrać. – Rozumiem – westchnął z rezygnacją Czachowski. – W takim razie to wszystko – zadecydował wstając Wielki Książę. – W razie potrzeby, proszę mnie informować o każdej porze dnia i nocy.
***
Przebywający w stanie gnuśnego półsnu Czachowski wzdrygnął się, słysząc dźwięk starego, należącego jeszcze do jego ojca, budzika. Co prawda urządzenie wydawało z siebie kojące, ptasie trele, ale gwardzista wiedział, że jeśli nie wstanie, zamienią się one zaraz w ryk tygrysa. Do tej pory nie przeszkadzało mu to drzemać, jednak po ostatnim polowaniu był cokolwiek na punkcie tygrysów przeczulony…
Tak czy owak, trzeba było się zbierać – za parę godzin zaczynał się kolejny bal. Od kilku dni oficer kiepsko sypiał, najwyraźniej jego organizm nie mógł się dostosować do dworskiego, rozrywkowego trybu życia. O odrzuceniu zaproszenia nie mogło być mowy: organizatorką była Wielka Księżna Golicyn. Czachowski nigdy nie był dworakiem, ale orientował się, że wpływy księżnej nie mają sobie równych. Madame Golicyn była niekwestionowaną królową salonów. W dodatku wiązała go dana Wielkiemu Księciu obietnica. Co prawda do tej pory Czachowski nie natrafił na nic poza zwykłymi ploteczkami, ale na dwie godziny przed balem u księżnej, władze Eurolandu miały wygłosić orędzie. Jeśli coś się będzie działo, to właśnie tam. Usiadłszy, spojrzał ponuro na leżącą na nocnym stoliku „żmiję”. Gdyby ją włożył… Jednak po wizycie u atamana Prochorowa gwardzista postanowił przez jakiś czas nie używać bransoletki. Do tej pory nie przestrzegał wskazań wojskowych lekarzy, którzy zabraniali ciągłego korzystania z urządzenia, ale przygoda z tygrysem uświadomiła mu, do jakiego stopnia uzależnił się od gadżetu. Czachowski wziął prysznic i nie do końca jeszcze rozbudzony przeszedł w szlafroku do jadalni, nieartykułowanym pomrukiem powitał siedzącego za stołem generała Mierkułowa. Wujek bez słowa postawił przed nim swoją kawę. – Postaraj się ocknąć – powiedział. – Chciałbym z tobą porozmawiać. – Znowu polityka? – spytał zrezygnowanym tonem gwardzista. – Niestety… – Co się stało? – Nic takiego, ale … Orzeźwiony potężną dawką kofeiny gwardzista dostrzegł podkrążone oczy generała. – Chyba za bardzo przejmujesz się sytuacją – mruknął. – Co będzie to będzie – stwierdził filozoficznie.
– Twój fatalizm jakoś niespecjalnie podnosi mnie na duchu – stwierdził cierpko Mierkułow. – Nie chodzi tylko o to cholerne orędzie Eurolandu. Nawiasem mówiąc, zdajesz sobie chyba sprawę, że może ono wywołać kolejne zamieszki? Perspektywa utraty części terenów podziała na narodowców jak płachta na byka, a może nie tylko na nich… Do tego cały czas chodzi mi po głowie ten Konrad Wallenrod. – No, nie – jęknął Czachowski. – Nie z samego rana. Popadasz wujku w paranoję. – Być może – odparł, przygryzając wargę Mierkułow. – Być może… Jednak pewne fakty wskazują, że taka organizacja rzeczywiście może od wielu lat działać. – Akurat! – parsknął lekceważąco gwardzista. – Gdybyś miał konkrety, nie gadałbyś o tym ze mną, a z Wielkim Księciem i Ziminem. – No dobrze – ustąpił Mierkułow. – Nie fakty, a uzasadnione podejrzenia. – Mianowicie? – zmierzył go podejrzliwym wzrokiem Czachowski. – Jakie na litość boską podejrzenia? – Poprosiłem Centrum o analizę danych dotyczących hipotetycznej organizacji dążącej do przejęcia władzy w Rosji. Pokojowego przejęcia – podkreślił. – To coś nowego – uniósł brwi Czachowski. – Do tej pory chodziło o powstania albo akcje zbrojne. – Terrorystyczne – uściślił generał. Gwardzista wzruszył ramionami: nie miał zamiaru kłócić się z wujkiem. Szczególnie że sam odpowiedzialny był za działania „Niepodległej”. Działania, które jeśli nawet nie były w pełnym tego słowa znaczeniu terrorystyczne, to bardzo niewiele im do tego brakowało. – I cóż? – Niestety, odpowiedź jest nieprecyzyjna, zabrakło pewnych informacji, które umożliwiłyby dokładniejszą analizę. Maszyny Centrum stwierdziły jednak, że dowodem na istnienie takiej
organizacji może być kilkadziesiąt zgonów, do jakich doszło w ciągu ostatnich lat. – Morderstw? – Najprawdopodobniej. – Przecież można było zbadać materiał biologiczny zmarłych, zarządzić sekcje zwłok? Parę lat to nie tak dużo. – I tak, i nie: nie w przypadku niektórych trucizn. Te preparaty atakują narządy wewnętrzne i zanim nastąpi zgon, są usuwane z organizmu. Każda sekcja wykaże śmierć z przyczyn naturalnych. – A cóż jest podejrzanego w śmierci tych ludzi? – Każdy z nich mógłby przeszkodzić organizacji „Konrad Wallenrod” w rozsadzeniu cesarstwa od wewnątrz. – Masz listę? Generał uruchomił leżący na stole komunikator i po chwili w powietrzu pojawiła się holotablica. Czachowski prześlizgnął się wzrokiem po wypisanych w porządku alfabetycznym nazwiskach i ze zdumieniem pokręcił głową. – To jakiś absurd! – stwierdził. – Niby dlaczego? – Sam zobacz: to groch z kapustą, a nie lista wrogów jakiejkolwiek organizacji. Weźmy na przykład Janczewskiego. Znałem go, to był autentyczny wariat, chciał mordować Rosjan, wszystkich bez wyjątku. A Palewicz to przecież ugodowiec. Rumin to z kolei rosyjski nacjonalista, równie agresywny jak Janczewski. Uważał, że dobry Polak to martwy Polak. Jego ludzie zaszaleli w czasie ostatnich zajść. Co prawda on sam tego nie dożył, ale zostawił przecież spadkobierców. Tu znowu mamy księcia Korszunowa, znanego zwolennika ścisłej współpracy z Polakami. Idiotyzm – podsumował.
– Wręcz przeciwnie – nie zgodził się Mierkułow. – Wszystko jest logiczne, jeśli przyjmiemy, że priorytetem dla „Konrada Wallenroda” jest przejęcie władzy. – Jak Polacy mogą przejąć władzę w państwie, gdzie stanowią ośmioprocentową mniejszość?! – Tylko za zgodą Rosjan. W tym sęk. Żadnej brawury, hurrapatriotycznych hasełek, pomiatania Rosjanami czy sadzenia się na klasę wyższą. Cicho, skutecznie, na zimno. Przecież właśnie mamy sytuację, w której większość Rosjan zgodzi się na daleko idące ustępstwa dla Polaków. Z własnej, nieprzymuszonej woli. – Naprawdę myślisz, że za zabójstwem cara i ostatnim buntem stoi jakaś zakonspirowana polska organizacja? Sam wiesz najlepiej, że spiskowanie nie jest naszą specjalnością … Ani tu, ani w „styczniowym” świecie. – Racja, tylko dlaczego zakładasz, że Polacy nie mogą uczyć się na własnych błędach? Och, nie wszyscy rzecz jasna, ale niewielka, dysponująca odpowiednimi możliwościami grupa? „Konrad Wallenrod” nie może przejąć władzy siłą – spiskowcy dobrze wiedzą, jaki byłby finał takiej próby… Dlatego bezlitośnie likwidują każdego, kto przejawia ciągoty do ekstremizmu i może zdobyć poparcie dla swojej idei. Pamiętasz, co powiedział jeden z przywódców powstania styczniowego, Stefan Bobrowski? Cytuję: „Wywołując powstanie, do którego czynimy przygotowania, spełniamy ten obowiązek w przekonaniu, iż dla stłumienia naszego ruchu Rosja nie tylko kraj zniszczy, ale nawet będzie zmuszona wylać rzekę krwi polskiej; ta zaś rzeka stanie się na długie lata przeszkodą do wszelkiego kompromisu z najeźdźcami naszego kraju, nie przypuszczam bowiem, aby nawet za pół wieku naród polski puścił tę krew w niepamięć i aby wyciągnął rękę do nieprzyjaciela, który tę rzekę wypełnił krwią polską”. Gdzie tu mamy wiarę w zwycięstwo? Jakiś pozytywny program? A przecież to właśnie ten człowiek był jednym z głównych autorów powstania. Czy przy takim nastawieniu
dowództwa Polacy mieli jakiekolwiek szanse? Myślę, że gdyby Bobrowski żył współcześnie, wallenrodowcy zabiliby go bez wahania. Bo oni wyrośli już z takich rozpaczliwych, desperackich zrywów. I nikomu nie pozwoliliby marnować polskiej krwi. Nie w taki sposób, nie tak bezsensownie. Ale nie mogą również pozwolić na to, aby rosyjscy narodowcy urośli w siłę – stąd śmierć Rumina. Boją się też przekonania szerokich mas społeczeństwa dla programu autentycznej ugody, więc zlikwidowali Palewicza i Korszunowa. Ot i wszystko! Czachowski milczał przez chwilę, wreszcie pokręcił z rezygnacją głową. – Nie można zaprzeczyć, że w twoim rozumowaniu jest pewna logika – przyznał. – Jednak pamiętaj, wujku, że zwracałeś się do maszyn, nie do ludzi. A komputery wykonają nawet najbardziej absurdalne polecenia, nie zastanawiając się nad ich sensem. Założę się, że gdybym kazał im przeanalizować istnienie tajnej organizacji lobbującej na rzecz przyznania praw obywatelskich kaczkom edredonowym, pewnie znalazłyby jakieś fakty na potwierdzenie tej tezy… Pamiętaj, że ich prognozy są precyzyjne jedynie w przypadku, kiedy Centrum dysponuje kompletem danych: śladami biologicznymi wszystkich osób mających kontakt z diagnozowanym człowiekiem lub grupą, oficjalnymi informacjami na ich temat, raportami medycznymi, życiorysami… W tym przypadku jest to zwyczajnie niemożliwe. I wiesz co? Bez danych potrzebnych do analizy wszelkie prognozy będą nie tylko bezużyteczne, ale kto wie, czy i nie mylące, nawet gdyby taka organizacja rzeczywiście istniała. – Kaczki edredonowe, powiadasz? Bez pośpiechu, jakby wbrew woli, usta generała Mierkułowa rozciągnęły się w oszczędnym uśmiechu. Po chwili mężczyzna znużonym gestem potarł skronie. – Obyś miał rację – powiedział. – Mam nadzieję, że masz. Bo w przeciwnym razie, może przyjść chwila, w której niedawny bunt uznamy za drobny, niewarty wręcz wspomnienia problem.
– Wujku – odezwał się zniecierpliwiony Czachowski – żeby polepszyć położenie Polaków, nie mówiąc już o przejęciu władzy, trzeba mieć poparcie społeczne, w tym wypadku poparcie Polaków. Tymczasem studia, zarówno nad naszą, jaki i „styczniową” rzeczywistością, wskazują, że większość moich rodaków nie chce się w takie sprawy mieszać. I nie chodzi o samą walkę, co byłoby jeszcze zrozumiałe, ale także o działania na rzecz odzyskania niepodległości nieniosące dla zaangażowanych żadnego zagrożenia. To oczywiste, że gdyby Polacy rzucili na szalę wszystkie zasoby ludzkie i finansowe, zwyciężyliby już dawno! Ale czort z tym, jak powiedziałem: mniejsza o walkę. Przypominasz sobie sprawę Skarbu Narodowego? – A jakże – mruknął książę. Każdy, kto badał „styczniową” rzeczywistość, prędzej czy później musiał zetknąć się z kwestią Skarbu Narodowego. Sprawa dawała do myślenia, szczególnie Polakom. Sam pomysł pojawił się po przegranym powstaniu styczniowym, rozwinął go i sprecyzował Zygmunt Miłkowski, który postulował stworzenie funduszu umożliwiającego Polakom skuteczną walkę o odzyskanie niepodległości w najbardziej dogodnym momencie. Idea była jak najbardziej sensowna, a jej realizacja miała być urzeczywistnieniem hasła „obrony czynnej”. Chodziło o to, żeby mieć odpowiednią sumę pieniędzy, z której w sprzyjających okolicznościach można by sfinansować działania niepodległościowe. Odzew był… znamienny: w ciągu dziesięciu lat zebrano niecałe trzysta tysięcy franków, podczas gdy z okazji przyjazdu Mikołaja II do Warszawy w 1897 roku polskie społeczeństwo ofiarowało carowi milion rubli w darze, a więc wielokrotnie więcej niż udało się uzbierać przez dekadę na działalność narodowowyzwoleńczą… Darowiznę dla cara zebrano z dobrowolnych składek, pieniądze dawali zarówno bogaci, jak i biedni. Zbiórka cieszyła się ogromną popularnością, odwrotnie niż pomysł dotacji na rzecz Skarbu Narodowego. Ot i poparcie dla idei niepodległości!
Mierkułow potrząsnął niewielkim, srebrnym dzwoneczkiem, poinstruował przybyłego natychmiast lokaja. Po chwili na stole stanęła butelka wódki. – Poparcie społeczne zależy nie tylko od celu, ale i sposobu przedstawienia go ludziom – zauważył. – No i rzecz jasna od tego, ile będzie kosztowało jego osiągnięcie. Miejmy nadzieję, że za stabilizację imperium nie przyjdzie nam zapłacić lichwiarskiego rachunku. Ale dość o tym! Napijmy się, podejrzewam, że przyda ci się wzmocnienie przed balem – powiedział z uśmiechem. – Wypijmy – odparł z rezygnacją Czachowski. – Rzeczywiście, potrzebne mi znieczulenie, nie nadaję się na dworaka. Generał napełnił kieliszki, podsunął gwardziście grzanki z kawiorem. – Za twoje sukcesy towarzyskie! – wzniósł toast, nie kryjąc ironii.
***
Czachowski odprowadził do stolika kolejną partnerkę i wymówiwszy się niezręcznie od dalszej konwersacji, ruszył w stronę bufetu. Być może tam będzie bezpieczny. Przez chwilę… Wyglądało, że jakieś bliżej nieokreślone siły wyższe wysłuchały życzenia generała Mierkułowa i za wszelką cenę postanowiły je spełnić. Nie licząc się zupełnie ze zdaniem gwardzisty. Nie to, żeby Czachowski miał coś przeciwko kobietom – ostatnio zastanawiał się nawet nad nawiązaniem niezobowiązującego romansu – ale to, co się dzisiaj działo, przypominało zmasowany szturm. Niemal każdy znajomy Rosjanin i – oficer mógłby się, o to założyć – kilku zupełnie mu nieznajomych, uznał za punkt honoru poznać go z jakąś swoją
krewniaczką. Wszystkie panienki były ładne, młode i z koligacjami. Czachowski podejrzewał, że jego przechodząca wszelkie granice atrakcyjność towarzyska ma związek z polityką, ale za nic nie mógł się domyślić, na czym polega intryga. Odetchnął z ulgą, widząc matkę. Jeśli odejdą na stronę i zaczną symulować poufną rozmowę, być może uda mu się spędzić kilka spokojnych chwil. Ku jego zdumieniu, matka rozmawiała z księciem Oboleńskim. Na szczęście zanim podszedł bliżej, arystokrata pożegnał się, a przechodząc mimo uprzejmie ukłonił gwardziście. – Co się dzieje? – spytał. – Myślałem, że Oboleński jest na nas obrażony? – Może i był – odparła, wachlując zaczerwienione policzki, Maria Czachowska. – Jednak to przeszłość. Obecnie wręcz wyłazi ze skóry, żeby zrobić dobre wrażenie. Oficer spojrzał na nią uważniej: matka była wyraźnie czymś wzburzona. – Jeśli zachował się niegrzecznie, ja… – Skąd! Nic z tych rzeczy! – To dlaczego wyglądasz jak… – urwał, nie wiedząc jak dokończyć. – Cóż, w moim wieku nieczęsto otrzymuje się takie propozycje. – Jakie do licha propozycje?! – Oświadczył mi się… Gwardzista zamarł z otwartymi ustami: najwyraźniej nie tylko on cieszył się dzisiaj szczególnymi względami śmietanki towarzyskiej. – Oszalał?! – Dziękuję synku! – Och, nie to miałem na myśli! Po prostu to trochę… niespodziewane. – Co prawda, to prawda – przyznała Maria Czachowska. – Wiesz może, o co tu chodzi? Bo odkąd przestąpiłem próg sali balowej, nie mogę opędzić
się od tabunów młodych panienek. Mam wrażenie, że gdyby tylko mogły, to także by mi się oświadczyły. – Chodźmy do bufetu – zadecydowała. – Tam porozmawiamy. Gwardzista wybrał stolik w rogu, po chwili wrócił do matki z kruszonem i zagarniętymi na chybił trafił słodyczami. – Więc? – zapytał, rozlewając napój. – To ma coś wspólnego z orędziem – oznajmiła. – Nie znam szczegółów, ale wiem, że Oboleński tuż przed balem spotkał się z kilkoma rosyjskimi politykami. – A nie z polskimi? Przecież, o ile dobrze zrozumiałem, to Polakom zaproponują stanowiska w nowym rządzie? – Nie, chodziło o Rosjan. Czachowski odruchowo sięgnął po ciasteczko, jak się okazało – ostatnie. Najwyraźniej Maria Czachowska wykorzystała roztargnienie syna. Widząc łakomy wzrok matki, podsunął jej talerzyk. – Kiedy nie powinnam… – Jedz, jedz – burknął. – To moje ciastko, a jak mówią: kradzione nie tuczy. – Madame, pułkowniku… Przechodząca opodal Tatiana Zimina powitała ich lekkim ukłonem. – Może przysiądzie się pani do nas? – zaproponował Czachowski. – Jeśli nie będę przeszkadzać… – Absolutnie, nie! – zapewniła ją wstając od stołu Maria Czachowska. – Proszę dotrzymać towarzystwa mojemu synowi, czuje się dzisiaj taki samotny – odwzajemniła się gwardziście za złośliwość. Dziewczyna zachichotała, widać było, że orientuje się w sytuacji. No i nic dziwnego –
pomyślał Czachowski – w końcu jest córką szefa ochrany. – Naprawdę nie zostanie pani z nami? – spytała Zimina. – Niestety, wzywają mnie obowiązki, obiecałam księżnej, że pomogę jej pełnić honory domu. Bawcie się dobrze! Wyrosły jak spod ziemi lokaj natychmiast zastawił stół napojami chłodzącymi i słodyczami, na przyzwalające skinienie oficera postawił i butelkę szampana. – I znowu ratuję pana z opresji – powiedziała dziewczyna, spoglądając spod długich rzęs. – Może mnie pani oświecić, co się dzieje? Bo co prawda nie mam specjalnych kompleksów na punkcie swojego wyglądu czy pozycji towarzyskiej, jednak odnoszę wrażenie, że jestem dzisiaj nadnaturalnie wręcz popularny. – Rzeczywiście, można by odnieść takie wrażenie… – W tym momencie odnoszę wrażenie, że pani się ze mną droczy. – Kto wie? – roześmiała się ponownie. – Ile jest dla pana warta taka informacja? – Kieliszek szampana? – To także. I walc – podbiła cenę institutka. – Do pani usług, mademoiselle. Jest pani tu sama? – Tak, ale proszę się nie obawiać, nie naruszyłam etykiety, niedawno zostałam przedstawiona carycy. – Wracając do sprawy… Dziewczyna wymownym ruchem przysunęła mu kieliszek. Oficer z uśmiechem napełnił szkło. Od czasu prezentacji na dworze Tatiana Zimina uzyskała status dorosłej kobiety i sama decydowała, ile alkoholu wypije, ale z jakichś względów postanowiła się z nim przekomarzać. Czachowski nie miał nic przeciwko temu: dziewczyna była nad wyraz sympatyczna. Dokładnie odwrotnie niż jej ojciec…
– Wie pan, że Jego Wysokość ma zamiar zaproponować komuś z Polaków stanowisko premiera? – Tak. – Najpewniej będzie to książę Grabowski-Ostrogski. Większość rosyjskich polityków popiera ten plan: wiadomo, w jakiej sytuacji znajduje się imperium, jednak nie wszyscy. Kilku wpadło na pomysł, że równie dobrze premierem może być Rosjanin cieszący się zaufaniem Polaków. – Ale jaki ma to związek ze mną? Nie mam zamiaru mieszać się w politykę. – Nie musiałby się pan mieszać… – Nie rozumiem? – Gdyby któryś z polityków wydał za pana swoją córkę, automatycznie zyskałby sporą popularność wśród Polaków. Całkiem możliwe, że wpłynęłoby to i na Rosjan – jest pan żywą legendą, pułkowniku. – A więc to dlatego Oboleński… – Tak? Po chwili zastanowienia gwardzista opowiedział dziewczynie o oświadczynach księcia. Panna Zimina nie wyglądała na plotkarkę, a mając za ojca szefa ochrany, musiała już dawno nauczyć się dyskrecji. – No, no… – powiedziała w zamyśleniu. – Musi pan uważać, bo sporo panienek będzie się starało zwrócić na siebie pańską uwagę. Za wszelką cenę. Dotyczy to rzecz jasna i pańskiej matki – ostatnie wydarzenia sprawiły, że stała się bohaterką mediów, tyle że ona zna reguły gry i raczej wątpliwe, żeby komuś udało się ją sprowokować do niechcianej poufałości. Za to pan jest dużo łatwiejszy do… upolowania. Czachowskiemu wydawało się, że na moment w spojrzeniu dziewczyny pojawił się
prawdziwy niepokój. – Dziękuję za troskę i – jakże wysoką! – ocenę moich talentów towarzyskich. – Och, niech się pan nie burmuszy! – powiedziała Tatiana Zimina, biorąc go za rękę. – Dzisiaj, ze mną, jest pan bezpieczny. – A to dlaczego? – Ze względu na pełnioną funkcję mój ojciec nigdy nie zostanie premierem i w związku z tym nie otrzymałam żadnych instrukcji odnośnie flirtowania z panem. Zapewne jako jedyna na tej sali… – To znaczy, że nie mam u pani żadnych szans? – spytał z demonstracyjnym smutkiem Czachowski. – Oznacza to jedynie, że wszystko, co robię, robię na własny rachunek, nie ojca! – odparła, nie podchwytując żartobliwego tonu. – Przepraszam, nie chciałem… Umilkł, kiedy położyła mu palec na wargach. Gwardzista poczuł zapach tuberozy i kwiatów pomarańczy. Kilka wszczepów – jak zwykle w takich chwilach – zaczęło pracować w trybie bojowym. Oficer słyszał swój przyspieszony oddech, widział pulsującą w rytm uderzeń serca żyłkę na szyi institutki. – Tatiana, ja… – Zatańczmy – poprosiła, odwracając głowę. Wyszli na parkiet, wmieszali się w tłum innych par. Orkiestra grała walca. Dziewczyna płynęła w jego ramionach prawie bez dotykania podłogi. Gwardzista czuł pod palcami jej skórę; parzyła jak gorący jedwab. Przez chwilę miał wrażenie, że tańczą tylko we dwoje, tak jakby dźwięki „Walca kwiatów” przeniosły ich do jakiejś bajkowej krainy. Przebudzenie przyszło nagle i jak zazwyczaj – przedwcześnie. Z zadumy wyrwał go sygnał
używany przez Konwoj jedynie w nagłych wypadkach. Znaczył tyle co: „Alarm, natychmiast do wyjścia!”. Oficer poczekał, aż ucichną ostatnie nuty walca, dopiero wtedy zaczął żegnać się z dziewczyną. – Coś się stało? – spytała niespokojnie. Czachowski odruchowo zamierzał uspokoić ją jakimś banałem, ale jeszcze niewypowiedziane słowa zamarły mu na ustach. – Mamy alarm – powiedział. – Nie wiem nic więcej. – Och, gdyby nie gapiło się na nas trzysta osób! – jęknęła, zagryzając wargi. – Tak? – Pocałowałabym was, Andrieju Piotrowiczu – odparła z figlarnym błyskiem w oku. – Dla kurażu. – Nic straconego, bo jeszcze się zobaczymy. – Na pewno – szepnęła, spuściwszy wzrok. Ktoś odchrząknął dyskretnie za plecami Czachowskiego. – Musimy się zbierać, batia. Wielki Książę czeka. Oficer odwrócił się na pięcie: Kondratiew i dwóch pozostałych „ordynansów”. Wszyscy w mundurach galowych, ale przy broni. Znaczy coś poważnego, pomyślał Czachowski. – Zatem do zobaczenia, mademoiselle. – Do zobaczenia, gospodin połkownik.
***
W drodze do pałacu eskortowało ich kilka wozów bojowych, a z prowadzonych przez żołnierzy rozmów gwardzista wywnioskował, że ktoś osłania ich i z powietrza. Czyste wariactwo… W końcu pułkownik – niechby i Konwoja – nie jest aż tak ważną personą, żeby go w taki sposób chronić. Kiedy wysiadł, żołnierze otoczyli go natychmiast, zabezpieczając przed ewentualnym ostrzałem. – Kondratiew! – warknął. – Co się dzieje?! – Naprawdę nie wiem! Kazano nam was pilnować jak oka w głowie. Polecenie wydał sam głównodowodzący. – Z balu też kazał mnie zabrać Kaban? – Tak jest! Sierżant nawet nie mrugnął, słysząc przezwisko Wielkiego Księcia. – Policzę się jeszcze z tobą za to, matole! Jakbyś nie mógł poczekać parę minut! Żołnierze wybuchnęli śmiechem. – Też bym wolał tańczyć z tą panienką niż rozmawiać z Wielkim Księciem – mruknął któryś. – Wybacz, batia, rozkaz to rozkaz – powiedział, z jak się wydawało, autentyczną skruchą w głosie olbrzym. W holu oczekiwał ich generał Mierkułow. – Za mną! – polecił. Ku zdziwieniu Czachowskiego „ordynansów” przepuszczono w głąb pałacu. Zwykle eskorta czekała na parterze: siedziba Wielkiego Księcia chroniona była przez oficerów Konwoja. Mierkułow bez słowa przepuścił go przodem, po czym starannie zamknął drzwi. Poza Wielkim Księciem w gabinecie obecny był tylko generał Zimin. – Ponownie rozpoczęły się zamieszki – oznajmił bez żadnego wstępu głównodowodzący. – Na razie panujemy nad sytuacją, ale grozi nam eskalacja konfliktu. A za tydzień referendum…
Jeśli nie zdusimy tego w zarodku, Euroland wzbogaci się o nasze ziemie. Analiza komputerowa wykazała, że żaden z polskich czy rosyjskich polityków nie jest w stanie zagwarantować nam stabilności. Czas na radykalne posunięcia. – To znaczy? – zmarszczył brwi Czachowski. – I czy w tej analizie uwzględniono rosyjskich polityków, którzy potrafiliby zdobyć poparcie Polaków? Bo na balu… – Uwzględniono – przerwał mu bezceremonialnie Wielki Książę. – Wzięto też pod uwagę wszelkie inne warianty – z tym samym skutkiem. Szkoda czasu na przelewanie z pustego w próżne. Głównodowodzący odchrząknął, po czym wstał z krzesła. Generałowie Mierkułow i Zimin już stali. W pozycji „na baczność”. – Dorogoj graf, proponujemy panu rękę księżniczki Olgi – oznajmił oficjalnym tonem. – Natychmiast po ślubie odbędzie się koronacja. Tylko taki wariant daje szansę na utrzymanie jedności imperium. Cisza, jaka zapadła w pomieszczeniu, w ciągu kilku uderzeń serca stężała jak szkło. Wielki Książę, obaj generałowie i sam Czachowski zamarli niczym zatopione w bursztynie owady. Dopiero po dłuższej chwili gwardzista zaczerpnął tchu. – To jest… – To jedyne wyjście – powiedział Wielki Książę. – Ale siadajcie panowie, porozmawiajmy. Czachowski rozejrzał się oszołomiony: zanim się spostrzegł, posadzono go za biurkiem, na miejscu gospodarza. – Generale – zwrócił się do Mierkułowa Wielki Książę – proszę przedstawić analizę sytuacji. – Jeżeli przegramy referendum – odezwał się suchym, beznamiętnym tonem Mierkułow – będzie to początek końca. Rozpocznie się proces destabilizacji imperium. W ślad za Polakami
pójdą mieszkańcy Kaukazu, Białorusini, Ukraińcy i Bóg wie kto jeszcze. Jest tylko jedna możliwość: powstrzymać to teraz, w tej chwili. Naszemu państwu brakuje cara, to właśnie on był zawsze gwarantem stabilności i bezpieczeństwa. Niestety, ze względu na… zdrowie Wielkiego Księcia, jego kandydatura jest wykluczona. Caryca przynajmniej przez rok pozostanie w żałobie, zresztą jej wiek… Pozostaje więc księżniczka Olga. Co więcej, daje się zauważyć głęboki kryzys zaufania do państwa. Niestety, w czasie buntu wysocy urzędnicy nie tylko nie stanęli na wysokości zadania, ale zdarzało się, że brali stronę rebeliantów… W tej sytuacji niezbędne jest, aby z jednej strony odbudować zaufanie społeczne, z drugiej – dać Polakom gwarancję bezpieczeństwa i przekonać, że to właśnie w imperium czeka ich najlepsza przyszłość. Niestety, obecnie ludzie nie uwierzą w żadne obietnice, przekonają ich tylko czyny. Władcą musi zostać ktoś, kto cieszy się zaufaniem nie tylko Polaków, ale i Rosjan. Absolutnym zaufaniem – podkreślił. – Armia niemal w stu procentach popiera kandydaturę grafa Czachowskiego. Podobnie Kozacy i mniejszości narodowe. Z kolei dla Rosjan pułkownik Czachowski jest symbolem żołnierskiej wierności, to jedyny Polak, którego zaakceptuje większość z nich. – Co pan na to? – spytał Wielki Książę. – Może przestańcie mówić o mnie, jakby mnie tu nie było? – zaproponował z rozdrażnieniem oficer. – I nie zachowujcie się, jakbym już był carem! – A wracając do sprawy? – ponaglił głównodowodzący. – Nie wiem – wymamrotał gwardzista. – Co o tym sądzi księżniczka? – Miała kilkugodzinny atak histerii, teraz jej już lepiej – poinformował chłodno Wielki Książę. – Niestety, mam graniczące z pewnością przekonanie, że nie będzie ona najlepszą żoną czy władczynią, ale w tym momencie to kwestia uboczna. Trzeba ratować państwo. – Rozumiem, że przekonaliście ją?
– Zrobi, co będzie trzeba – poinformował bez emocji Zimin. Ponownie zapadła cisza. – Mogę z nią porozmawiać? – spytał wreszcie Czachowski. – Nie wiem czy to najlepszy pomysł – odezwał się z wahaniem generał Mierkułów. – Do tej pory jej pobłażano, tymczasem dzisiaj… – nie dokończył. – Jeżeli mamy powstrzymać zamieszki i skłonić Polaków do głosowania na imperium, musimy wystąpić publicznie – powiedział z naciskiem gwardzista. – Jeśli Jej Wysokość będzie niechętna temu związkowi, wszyscy to zauważą i cały plan weźmie w łeb. W najlepszym wypadku odsuniemy problem w czasie, ale na pewno nie zlikwidujemy. Dlatego konieczna jest zgoda księżniczki. – Niech będzie – przyzwolił niechętnie Wielki Książę. – Olga jest w ogrodzie, generał Mierkułow pana zaprowadzi.
***
Ogród utrzymany był w modnym przed stuleciem neojapońskim stylu: wąskie, ułożone z płaskich kamieni dróżki, przerzucone nad strumieniami mosty, pozornie bezplanowo rozmieszczone kamienne lampiony, krzewy wistarii, gdzieniegdzie drzewa wiśni. – Postaraj się być delikatny – poprosił Mierkułow. – Kiedy przedstawiliśmy jej sytuację, dostała ataku nerwowego. Trzeba było wzywać lekarza. Jest jeszcze jedna sprawa: musisz obiecać, że spełnisz pewne warunki. To nie podlega negocjacjom – podkreślił. – Jakie do licha warunki? – warknął Czachowski. – Mało wam, że przewróciliście moje
życie do góry nogami? – Są tylko dwa: musisz mieć dziedzica i przejść na prawosławie. To drugie przed ślubem. Pozostałe kwestie to twoja prywatna sprawa. – To mogę mieć jakieś prywatne sprawy? – zadrwił gwardzista. – I owszem – odparł chłodno generał. – Choćby romans z małą Ziminą. – Więc i o tym wiecie? – Wiem ja. Nikt inny nie musi. Mierkułow zatrzymał się przy kunsztownie powyginanej wiśni, potrącił jedną z gałązek i popatrzył w zadumie na sypiące się białe płatki. – To będzie ciężka próba – powiedział. – I dla ciebie, i dla Olgi. Jednak nie ma innego wyjścia. – A o co ma pretensje nasza mała księżniczka? Co jej się nie podoba oprócz mojego statusu? – Nie chodzi o status, nie jest aż tak małostkowa. Raczej chodzi o twoją narodowość: przecież to twój rodak zastrzelił jej ojca… Czachowski zaklął pod nosem: sytuacja nie przedstawiała się różowo. Można było zrozumieć księżniczkę, tyle że niczego to nie zmieniało. Ona była przedstawicielką dynastii panującej, on wykreowanym przez media bohaterem. Tylko oboje, wspólnie, mogli wyprowadzić imperium z zapaści. – To wszystko było częścią planu, prawda? – zapytał z goryczą. – Co masz na myśli? – Nasze uwięzienie, oskarżenia o te wszystkie wyssane z palca zbrodnie, szum medialny. – Owszem – przyznał Mierkułow. – I nie będę przepraszał, stawka jest zbyt wysoka. Od początku taka była. Gdybym musiał, zrobiłbym to jeszcze raz. Centrum już dawno uznało, że kiedy staniesz się jokerem, zadecydujesz o losach państwa.
– Mam nadzieje, że napad na Małą Tagankę… – Nie! To Chińczycy. Także cała reszta, wasza wyprawa ratunkowa – nawiasem mówiąc czyste wariactwo! – nie była przecież moim pomysłem. Gdybym mógł, spróbowałbym wam przeszkodzić, ale czas pokazał, że dobrze się stało, tym właśnie kupiłeś sobie Kozaków. – Więc to polowanie… – Tak, to był ostateczny test, gdybyś nie wziął w nim udziału, Kozacy mogliby sprzeciwić się twojej kandydaturze. – Nie cackałeś się ze mną, wujku. Przecież mogłem zginąć. – Mogłeś. Jednak żyjesz. I jesteś jokerem. Najpotężniejszym w dziejach imperium. Nie przeżył za to nasz agent, człowiek, który zasugerował Chińczykom tę całą nagonkę na was i zapewnił ich, że wszelkie dane z ataku na Małą Tagankę i z waszej wyprawy zostały zniszczone. – Jak umarł? – Nie miał lekkiej śmierci – odparł wymijająco Mierkułow. – To teraz nieistotne. Postaraj się po prostu, aby to, co zrobił, nie poszło na marne. Zatrzymali się, zauważywszy siedzącą na ławce księżniczkę. Olga Romanowa wyglądała, jakby przeszła dopiero co ciężką chorobę: siedziała zgarbiona wpatrzona apatycznie w dal, obojętna na otoczenie. Przepływający opodal strumyk szemrał uspokajająco, głusząc kroki i rozmowę mężczyzn. – Coście jej zrobili? – zapytał zaniepokojony Czachowski. – Wygląda jakby wyszła właśnie z katowni ochrany. – Dla pańskiej informacji pułkowniku – wycedził Mierkułow – rzekome stosowanie tortur przez ochranę to mit. Poza tym… – Poza tym – przerwał mu niegrzecznie gwardzista – w tych nieistniejących, a mitycznych
katowniach ochrany zamęczono dwóch moich ludzi, w czasach kiedy kierowałem „Niepodległą”. A gdyby nie twoja interwencja i ja dołączyłbym do nich! – Nie podnoś głosu, bo jeszcze nas usłyszy – burknął generał. – Też sobie znalazłeś temat… Tak czy owak niemal zgadłeś, bo to Zimin z nią rozmawiał. Wielki Książę kazał mu ją przekonać, więc… – wzruszył ramionami, nie kończąc zdania. – Jeśli Zimin zrobił mi entrée, to panienka nie będzie chciała nawet ze mną gadać! – Zapewne łatwo nie będzie – przyznał Mierkułow. – Rzeczywiście, masz trochę racji, przydałoby się, żeby współpracowała. Jednak nie ma innego wyjścia. Na szali jest los setek milionów ludzi z jednej i dobre samopoczucie księżniczki Olgi z drugiej strony. A propos Zimina jeszcze… – Tak? – Uważaj na niego, on jest jak pies łańcuchowy. Do niedawna myślałem, że strzeże imperium, jednak ostatnie wydarzenia wykazały, że pan generał rozpatruje rozmaite opcje. Mało brakowało, a opowiedziałby się po stronie rebeliantów. – Dlaczego więc nic z nim nie zrobicie?! – A co niby mamy zrobić? – Mierkułow spojrzał na niego z politowaniem. – Aresztować? A na jakiej podstawie? Sam wiesz doskonale, że każdy jego postępek można łatwo wytłumaczyć troską o dobro państwa. Choć rzecz jasna – niekoniecznie… Zdymisjonować? Żaden problem, ale kto go zastąpi? Pomijając wyrachowanie Zimina, jego działania w czasie buntu to majstersztyk. Przez wiele dni nie pozwalał, aby zamieszki wyszły spod kontroli. Nie znam drugiego zawodowca tej klasy. Ktoś taki może pojawić się za dziesięć, może dwanaście lat, nie wcześniej. Szkolimy intensywnie kadry dowódcze, bunt dowiódł, że w sytuacjach kryzysowych szefowie resortów siłowych szybko się… zużywają. – No dobrze, w czym rzecz? Chciałeś mnie ostrzec przed Ziminem? Sam wiem, że jest
niebezpieczny. – Nie, chciałem zaproponować ci rozwiązanie tego problemu – odparł spokojnie generał. – Zimin ma jedną słabość: kocha córkę. – I co z tego? – zmarszczył brwi Czachowski. – Jeśli wdasz się z nią w romans, będzie miał związane ręce. – Dziękuję serdecznie za radę, wujku! – Jeszcze nie skończyłem, więc nie przerywaj! – warknął gniewnie Mierkułow. – Za tydzień czy dwa zostaniesz władcą najpotężniejszego państwa na świecie i twoim zadaniem będzie przeprowadzić je przez tę zawieruchę. Od twoich decyzji będzie zależał los miliarda osób. I wiesz co? Im będzie obojętne, czy zdradzisz przyszłą małżonkę, czy też każesz zaciukać Zimina, albo i mnie w jakiejś ciemnej uliczce. Bo to oni mają prawo do posiadania zasad moralnych, ty – nie! A od ciebie będą oczekiwali jednego: zapewnienia im bezpieczeństwa. Sposób, w jaki to osiągniesz, to twoja i tylko twoja sprawa. Czytałeś Machiavellego? O ile pamiętam, to lektura obowiązkowa w każdej szkole wojskowej, ale może nie uważał pan na zajęciach, pułkowniku? Cel, jaki masz – ba! – jaki musisz osiągnąć, uświęca środki. Dosłownie! – zakończył, patrząc gwardziście prosto w oczy. Zaalarmowana podniesionym głosem generała księżniczka uniosła głowę. Ujrzawszy ich, skuliła się jak dziecko, oczekujące klapsa. – Sam się nią zajmę – powiedział Czachowski. – Najlepiej będzie, jak odejdziesz wujku. Generał skinął potakująco głową i oddalił się pospiesznie. Gwardzista poczekał chwilę, po czym podszedł do dziewczyny i skłonił się z uszanowaniem. – Przyszedł pan sprawdzić, czy narzeczona gotowa do ślubu? – zapytała rwącym się głosem księżniczka. – Proszę się nie martwić, zrobię co mi każą! Nawet moja własna matka stanęła przeciwko mnie! A generał Zimin… – rozszlochała się bezradnie.
Czachowski bez słowa podał jej chusteczkę. – Dziękuję. I przepraszam za mój wybuch, bo pewnie i pan dopiero co dowiedział się o tej… sprawie? – Rzeczywiście. I zapewniam Waszą Wysokość, że jestem równie jak pani zaskoczony. – Nie da rady tego odwołać, prawda? – I tak, i nie – westchnął Czachowski. – Mógłby mi pan to wytłumaczyć? I proszę siadać, dlaczego pan stoi? – Tylko za pozwoleniem Waszej Wysokości, na razie – niezależnie od tego, co pani powiedziano – jestem dowódcą Konwoja, nikim więcej. Wszystko zależy od pani decyzji, a nie od zdania generała Zimina czy nawet Wielkiego Księcia. – Doprawdy? Przedstawiono mi to zupełnie inaczej! – Wielki Książę wpadł w panikę – odparł Czachowski. – I zaczął zachowywać się nieracjonalnie. Niech mi pani wierzy, do ostatniej chwili wszyscy spodziewali się, że wystarczy ofiarować Polakom kilka kluczowych resortów. Ta ostatnia analiza musiała ich kompletnie zaskoczyć. Istotnie, wydaje się, że nasze małżeństwo jest jedynym ratunkiem dla imperium, ale na pewno nie w sytuacji, kiedy zostanie pani do niego zmuszona. Będziemy musieli przekonać nie tylko Polaków, ale i Rosjan, występować publicznie, jeśli będzie widać, że działa pani pod przymusem, plan nie wypali. – Boję się – wyznała. – Ja też! – roześmiał się niewesoło Czachowski. – Pan?! To jakiś żart? – Mówię poważnie, ciąży na nas ogromna odpowiedzialność. Bardzo nie podoba mi się też sytuacja, w jakiej panią postawiono. – Myślałam, że mnie pan nie lubi?
– Ależ Wasza Wysokość… – wymamrotał zmieszany Czachowski. – Przecież w Institutie wyraził pan to bardzo dobitnie! I później, na balu. – Wypowiadałem się jedynie na temat śmierci kapitana Szturmina – odparł oficer. – Jednak Wasza Wysokość pomogła też w obronie szkoły. Gdybym o tym decydował, odznaczyłbym Waszą Wysokość, razem z dziewczętami, które brały udział w walce. – Pomogłam? Przecież siedziałam w piwnicy! – Pani przemówienie spowodowało zamieszanie w szeregach rebeliantów. Dzięki temu zyskaliśmy to, co najważniejsze: czas. – Naprawdę pan tak uważa? – Olga Romanowa wpatrzyła się w niego z nadzieją. – Naprawdę. Zapewne do tej pory Wasza Wysokość zorientowała się, że nie mam w zwyczaju prawić pani komplementów… Wargi dziewczyny drgnęły w powstrzymywanym uśmiechu. – Zauważyłam! – Wracając do rzeczy, zanim zaczniemy rozmawiać o konkretach, muszę wiedzieć, czy zgodzi się pani na propozycję Wielkiego Księcia? Z własnej, nieprzymuszonej woli. – Co to da? – spytała gorzko dziewczyna. – Co warta jest moja zgoda w takiej sytuacji? – Będę wiedział, że mogę liczyć na Waszą Wysokość. To dla mnie wiele znaczy. – Ale wujek… – Z całym szacunkiem, ale to my będziemy rządzić imperium, a nie Wielki Książę! – I co możemy zrobić?! – Co tylko pani zechce. W granicach rozsądku rzecz jasna. – Generał Zimin powiedział, że te kwestie nie podlegają negocjacjom! – To samo stwierdził książę Mierkułów. Tylko że obaj nie mają racji. – Nie rozumiem?
– Wasza… – Proszę mówić mi po imieniu – przerwała mu dziewczyna. – W końcu mamy być narzeczonymi… – Z przyjemnością – roześmiał się oficer. – Pomyśl sama: postawiono nas pod ścianą, w zasadzie nie możemy odmówić, prawda? – No właśnie! – Ale i oni wszyscy: Wielki Książę, twoja matka, Zimin i Mierkułow także mają nóż na gardle. Bo przecież mogłabyś rozpłakać się przed kamerami i powiedzieć, że zmuszono cię do tego małżeństwa. – Nigdy bym tego nie zrobiła! – Wierzę – odparł Czachowski, ujmując dziewczynę za rękę. – Wierzę. Dłoń Olgi była lodowata. – Tylko że oni cały czas się tego boją. Nie mogą wiedzieć, jak się zachowasz. Dlatego kiedy zrozumieją, że akceptujesz ten plan z własnej woli, zgodzą się na wszystko, dosłownie wszystko! I wierz mi – nie tylko nie zaprotestują, ale ich westchnienie ulgi będzie słychać aż w Chinach… Gwardzista wiedział doskonale, że cokolwiek zrobił Zimin, uczynił to na polecenie Wielkiego Księcia i że jeśli obszedł się brutalnie z księżniczką, to tylko po to, aby on mógł zdobyć punkty stając w jej obronie. Na bardziej subtelne strategie psychologiczne nie było czasu. Dziewczyna spojrzała na niego niepewnie, zdawało się, że chce coś powiedzieć, ale po chwili bezradnie pokręciła głową. Czachowski czekał cierpliwie. – Zimin powiedział, że… – zaczęła drżącym głosem. – Tak?
– Że w ciągu roku musimy mieć dziecko – wyszeptała, spuszczając głowę. – Na litość boską, Olgo! Naprawdę myślisz, że domagałbym się tego od ciebie?! – Ja… Nie jesteś mi wstrętny jako mężczyzna, ale to… – …za wcześnie? – dokończył domyślnie Czachowski. – Tak! – powiedziała z wdzięcznością w głosie. – Za wcześnie. – W czym problem? Powiedz mu o tym. – Ziminowi? – Im wszystkim. – Boję się. Będą na mnie krzyczeli, a ja nie mam już siły… – Nie będą – stwierdził sucho Czachowski. – Nie wątpię, że status mojej narzeczonej nie jest twoim największym marzeniem, ale ma też pewne zalety. Każdy, kto cię urazi, będzie miał ze mną do czynienia. – Wyzwałbyś go na pojedynek? – spytała z ciekawością. – Chętnie – uśmiechnął się gwardzista – choć to niemożliwe: członkowie rodziny panującej nie mogą się pojedynkować. Co prawda na razie mój status jest nieokreślony, ale generał tak czy owak nie przyjąłby wyzwania. Nie, chodzi o co innego: Zimin chce być szefem ochrany, a moglibyśmy podjąć starania, aby go zdymisjonować. I on o tym wie. Nie byłoby to proste, musielibyśmy przeforsować rzecz w parlamencie, ale leży to w granicach naszych możliwości. Podobnie jeśli chodzi o Mierkułowa i Wielkiego Księcia: już w niedalekiej przyszłości każdy z nich będzie czegoś od nas chciał. Zrozum mnie dobrze, nie ma sensu się mścić, ale żaden z nich nie może mieć pewności, że zawsze będziemy kierowali się logiką, a nie emocjami. Będą się bali nas rozdrażnić. – Więc myślisz, że… – Myślę, że możesz postawić swoje warunki. Niech się przyzwyczajają, kto tu rządzi.
Dziewczyna spojrzała na niego z nagle rozbudzoną nieufnością. – No właśnie – powiedziała – kto będzie rządził? Ja, ty, Wielki Książę, a może generał Mierkułow? – Przejdźmy się po ogrodzie – zaproponował Czachowski. – Zastanawiasz się, co powiedzieć? – Nie, ale wolałbym, żeby nasza rozmowa pozostała między nami – odparł z lekkim zniecierpliwieniem gwardzista. – Tu nie ma żadnych urządzeń podsłuchowych – zapewniła Olga. – Pewnie nie, ale założyłbym się, że obserwuje nas ktoś, kto umie czytać z ruchu warg. Jeśli będziemy spacerować, utrudnimy mu zadanie. – No dobrze – westchnęła, wspierając się na jego ramieniu. – Pospacerujmy. Czachowski zaprowadził ją na mostek, odwrócili się plecami do pałacu. – Słucham – ponagliła. – Jesteśmy skazani na siebie – oznajmił gwardzista. – Rosjanie i Polacy to dwie części równania, które musimy rozwiązać, a można przypuścić, że ty zawsze będziesz się cieszyła większą sympatią tych pierwszych, a ja swoich rodaków. Wszystko co zrobimy, będziemy musieli robić wspólnie. Dziewczyna pokiwała w milczeniu głową, ale nie skomentowała słów oficera. Najwyraźniej, mimo rozlicznych słabostek i młodego wieku, nie była głupia i rozumiała, że nie ma sensu poważnie traktować podobnych deklaracji. Przynajmniej dopóki nie znajdą pokrycia w faktach. Teoretycznie, to, co mówił Czachowski, było prawdą, w praktyce wszystko mogło się zdarzyć. Ostatni bunt dowiódł tego ponad wszelką wątpliwość… – Naprawdę przejdziesz na prawosławie? – spytała nagle, zmieniając temat. – Dlaczego nie? – wzruszył ramionami oficer. – Może za drugim razem wykorzystamy
szansę… – Proszę? – Przepraszam – roześmiał się Czachowski – wasze podręczniki historii omawiają to nader oględnie. – Ale co takiego? – Kiedyś, polski królewicz Władysław, późniejszy król Władysław IV, miał szansę zostać carem Rosji. Trwała Wielka Smuta, w Rosji interweniowały zarówno wojska polskie, jak i szwedzkie, w końcu nie tylko bojarzy, ale i zwykli ludzie mieli dość walk. Ostatecznie bojarzy zgodzili się uznać za cara Władysława Zygmuntowicza, pod warunkiem że przejdzie on na prawosławie i zagwarantuje im przywileje stanowe. Z tego, co wiadomo, królewicz nie miał nic przeciwko, ale jego ojciec – Zygmunt III doszedł do wniosku, że lepiej będzie, jeśli to on zasiądzie na carskim tronie… Problem w tym, że Zygmunt był zdeklarowanym katolikiem i ani nie chciał zmienić wyznania, ani dać gwarancji dla wiary prawosławnej. Ponieważ Polacy nie podjęli na czas decyzji, wybuchło powstanie, polski garnizon stacjonujący w Moskwie został zmuszony do kapitulacji, a zebrani na Soborze Ziemskim bojarzy wybrali carem Michała Romanowa, gdyż ten spokrewniony był z ostatnim z Rurykowiczów. – Dawniej świętowaliśmy dzień wypędzenia agresorów z Moskwy – odburknęła. – Dopiero ostatnio zlikwidowano obchody rocznicowe. W imię poprawności politycznej. Czachowski z trudem pohamował uśmiech, widać było, że dziewczyna nie jest zachwycona przypomnieniem tego akurat epizodu Wielkiej Smuty. I nie dziwota: kim by teraz była, gdyby bojarzy nie wybrali na cara Michała Romanowa? – Rozumiem więc, że nie masz problemu z przejściem na prawosławie? – Sama wiara nie jest mi obojętna, ale to, czy będę żegnał się z lewa na prawo, czy z prawa na lewo… Wiesz, jak to mówią: w okopach nie ma ateistów, ale nie sądzę, aby On – wskazał
w górę – wybrał sobie tylko jedną siedzibę: cerkiew czy kościół. Zresztą, ponad połowa moich rodaków żyjących w imperium to prawosławni. Wątpię, żebym wyróżniał się w tłumie… – Może masz rację – przyznała niechętnie. – Wracając do rzeczy – co powiemy Polakom na temat referendum? – Trzeba przekonać nie tylko Polaków, ale i Rosjan, ci ostatni nie mogą poczuć się pominięci. Powinniśmy zrealizować marzenia jednych i drugich, a jednocześnie wzmocnić imperium. – Ciekawe w jaki sposób? – rzuciła sarkastycznie Olga. – Będzie dobrze, jak uda nam się wygrać to głosowanie. – Mam pewien pomysł – powiedział, zakrywając usta dłonią, Czachowski. – Słucham. – Mogę włączyć enklawę? Księżniczka nonszalanckim gestem wyraziła zgodę. W kilka minut później oficer zlikwidował strefę umożliwiającą jakikolwiek podsłuch. – Które z nas wygłosi to oświadczenie? – spytała z roziskrzonym wzrokiem dziewczyna. – Może razem? – zaproponował z kwaśnym uśmiechem Czachowski. Mina Olgi świadczyła wyraźnie, że wolałaby inne rozwiązanie, ale po chwili skinęła głową. – Niech będzie – zgodziła się w końcu. – Jeszcze jedna sprawa. Nie konsultuj tego z nikim – poprosił oficer. – Sukces ma wielu ojców, a chciałbym, żeby to było nasze zwycięstwo. Tym razem księżniczka przytaknęła bez namysłu. ***
Żołnierze Konwoja sprawdzali rozstawiony w sali balowej sprzęt: poślubiona przed godziną cesarska para miała wygłosić przemówienie z balkonu Pałacu Zimowego. Kamery, przekaźniki, generatory pola siłowego… Co prawda na placu przed budynkiem nie było żywego ducha – kwestia bezpieczeństwa, ale ochrona wolała dmuchać na zimne. Stąd pole siłowe zdolne wytrzymać bezpośrednie trafienie rakiety przeciwpancernej. Czachowski z roztargnioną miną kartkował niewielką książeczkę, za jego plecami Wielki Książę i generał Mierkułow starali się uspokoić bliską paniki Olgę. – Wszystko gotowe! – zameldował świeżo upieczony oficer Konwoja, kapitan Różycki. – Dwie minuty do wejścia na wizję – oznajmił Mierkułow. – Idziemy? – spytał Czachowski, wyciągając rękę do żony. Olga bez słowa stanęła u jego boku. – Co czytasz? – zainteresował się książę Mierkułow. – „Konrada Wallenroda”. – Co takiego?! – No przecież mówię – zniecierpliwił się Czachowski. – Tyle rozmawialiśmy ostatnio na ten temat, że postanowiłem przypomnieć sobie tę historię. – No tak… Wybacz, nerwy. Mickiewicz choroszij poet. – I wiesz co mi przyszło do głowy? Lista, która mi przedstawiłeś: chodzi o osoby rzekomo zabite przez tę mityczną organizację, jest niepełna. Bo gdyby ci wallenrodowcy naprawdę istnieli, to najbardziej przeszkadzałby im nie Riumin czy Palewicz, ale niejaki generał Mierkułów. A przecież żyjesz i masz się dobrze… – Co masz na myśli? Ja… – Dwadzieścia sekund! – przerwał im bezceremonialnie Wielki Książę. – Idźcie już! Czachowski przekazał generałowi książeczkę i wyszedł na balkon. Gigantycznych
rozmiarów holobim ukazał się nad miastem. Trójwymiarowy obraz można było oglądać z każdego miejsca w Petersburgu. Media przekazywały go na cały świat. Imperator wszedł do sieci – dzięki specjalnemu programowi mógł śledzić na bieżąco reakcje na przemówienie. – Jak wszyscy wiecie, właśnie rozpoczyna się referendum, które ma zadecydować o tym, czy ziemie zamieszkałe przez Polaków zostaną odłączone od imperium – powiedział bez żadnego wstępu. – Wnioskodawcą głosowania są władze Eurolandu, powodem – antypolskie wystąpienia w czasie ostatnich zamieszek. Rodacy! Euroland kusi was, żebyście oddali swoje głosy przeciwko Rosji, po to, aby tereny etnicznie polskie znów, jak przed wiekami, stanowiły jedną całość. Europa proponuje wam dołączenie do obszarów wchodzących kiedyś w skład zaborów pruskiego i austriackiego. To kusząca wizja – przyznał. Oszalałe migotanie światełek na wirtualnej mapie świadczyło, że ogląda go coraz więcej ludzi. Z rosyjskich miast dochodził pełen niepokoju pomruk. – Dlaczego jednak macie odchodzić do Eurolandu, skoro imperium gwarantuje wam nie tylko bezpieczeństwo, ale i realny udział we władzy? Dużo większy niż mogłaby wam zaoferować zjednoczona Europa? Gdzie pewność, że obietnice, którymi teraz hojnie szafuje Euroland, zostaną dotrzymane? Tymczasem gwarancją waszej pomyślności w imperium jestem ja! A w przyszłości mój syn – Polak, ale i dziedzic dynastii Romanowów. Czachowski zażądał obrazu z sali balowej: wszyscy z zapartym tchem śledzili obraz na holobimie. Wszyscy poza księciem Mierkułowem – ten nerwowo przeglądał „Konrada Wallenroda”. – Polacy! – powiedziała, podchodząc do męża Olga. – Rozumiemy wasze pragnienie zjednoczenia ziem, które dawniej do was należały. I popieramy je w całej rozciągłości! Jednak dlaczego mielibyście żyć w Eurolandzie, gdzie zawsze będziecie obywatelami drugiej kategorii, zdominowani przez liczniejsze nacje? Apelujemy do was, Polacy – obywatele
imperium, głosujcie na państwo, które jest także wasze! Zwracamy się i do was Polacy zamieszkujący zjednoczoną Europę: przystąpcie do referendum, głosując na kraj, w którym żyje już tak wielu waszych rodaków! Głosujcie na Rosję! Połączcie wszystkie tereny, gdzie mówi się po polsku, pod berłem cara – Polaka! Któż lepiej zagwarantuje wam i waszym dzieciom szczęśliwy los niż on? Czachowski skontrolował sytuację w sieci: wirtualna mapa płonęła czerwienią: przekaz oglądało już sześć miliardów widzów. Z obszaru imperium dochodził ryk aprobaty. – Polacy i Rosjanie! – kontynuowała Olga. – Odrzućcie wzajemne urazy tak jak my je odrzuciliśmy. – Ujęła dłoń męża. – Zjednoczcie się pod sztandarem imperium! – Imperium Rosjan i Polaków! – powiedział dobitnie Czachowski. Nad głowami cesarskiej pary pojawił się rosyjski herb, po chwili na piersi czarnego, dwugłowego orła ukazała się tarcza z białym orłem w koronie. Infranet eksplodował rytmicznym, podobnym do bicia olbrzymiego serca krzykiem: Car’! Car’! Prawosławnyj gosudar’! W sali balowej krzyczeli oficerowie Konwoja i sam Wielki Książę. Czyż można było wymyślić lepszą ripostę na inicjatywę Eurolandu? Słupki wykresów obrazujących przebieg głosowania strzeliły w górę, większość Polaków poparła imperium. Wnioskując z reakcji na przemówienie, przyłączenie do Rosji zamieszkałych przez polską mniejszość terenów Eurolandu było jedynie formalnością. I kwestią nieodległej przyszłości. Tylko jeden człowiek nie podzielał powszechnego entuzjazmu: generał Mierkułow. Stał samotnie w kącie sali, niczym blade, złowrogie widmo, wpatrzony niewidzącym wzrokiem w przestrzeń. Może myślał o „Konradzie Wallenrodzie” Mickiewicza? O frazie: „Tyś niewolnik, jedyna broń niewolników jest zdrada”? Albo zastanawiał się nad tym, co będzie, kiedy do Rosji przybędzie ponad sto milionów Polaków? Gdy ośmioprocentowa mniejszość stanie się mniejszością dwudziestoprocentową? Może zauważył, że książeczka, którą wręczył mu
Czachowski, nosi ślady częstego, a nie okazjonalnego czytania? I zadedykowana jest: „Andrzejowi – mama”? A może wrócił myślami do tego drugiego „Konrada Wallenroda”? Organizacji, która miała stać za zabójstwem poprzedniego cara? Cóż, jeśli nawet, nie ma to już żadnego znaczenia – doszedł do wniosku nowy władca. – Zmian, jakie zaszły w imperium, nie można cofnąć. Car’! Car’! Car’! Prawosławnyj gosudar’! – ryczały nieprzebrane tłumy w imperium i Eurolandzie. Posłowie
Ocena dziewiętnastowiecznych polskich zrywów narodowych od dawna wywołuje wiele kontrowersji, nie ulega bowiem wątpliwości, że zapłaciliśmy za nie słony rachunek: zniszczenia materialne, straty wśród patriotów (śmierć w walce, wywózki na Sybir, emigracja), kary i kontrybucje, restrykcyjne przepisy, konfiskata majątków, rusyfikacja… Nie oznacza to bynajmniej, że przez cały okres XIX wieku nie było szans na sukces: Rosja choć potężna, borykała się z rozmaitymi problemami. Przykładowo w latach 1828–1829 armia rosyjska toczyła wojnę z Turcją, a jedynymi, liczącymi się siłami na zachodzie imperium był jednostki litewskie i polskie… Niestety, powstanie listopadowe wybuchło dopiero w 1830 roku. Jednak do porażki polskich powstań przyczyniły się też brak dobrej organizacji, animozje między przywódcami, niechęć do zmian w systemie przywilejów (tylko za taką cenę można było zachęcić do udziału w walce znaczącą część społeczeństwa). Praktycznie poza zasięgiem agitacji powstańczej znajdowały się całe grupy społeczne takie jak chociażby chłopi – ich udział w powstaniach był niewielki, a bywało, że przyjmowali oni wręcz wrogą wobec nich
postawę. Wreszcie poparcie dla powstań nie było aż takie masowe czy entuzjastyczne, jak to wynika z lektury wielu opracowań na ten temat. Historia nie jest nauką ścisłą i choć faktów nikt nie zmieni, to ich interpretacja pozostawia szerokie pole dla najrozmaitszych działań propagandowych. A prawda często bywa gorzka… Nie wszystkim historykom wystarcza zdecydowania, aby wprost przeciwstawić się mitom narodowym. Jednym z owych nielicznych odważnych był profesor Jerzy Łojek, który w swoim znakomitym, choć lapidarnym ze względu na przyjętą formułę „Kalendarzu historycznym” napisał: „W tradycji polskiej sporym uznaniem cieszy się teoria wspólnego, jednomyślnego, dzielącego społeczeństwo tylko według metod, a nie celów działania, ponad stuletniego dźwigania przez okres od 1795 do 1918 roku sprawy polskiej niepodległości, aż do ostatecznego, rzekomym wysiłkiem całego narodu osiągniętego zwycięstwa w 1918. Jest to teoria należąca do najbardziej fałszywych i niesprawiedliwych w porozbiorowej historii Polski. Albowiem przez cały wiek XIX i nawet część XX społeczeństwo polskie swojej niepodległości wcale realnie się nie dobijało. Gdyby naród polski w latach niewoli rzucił na szalę niepodległości znaczącą część swego majątku narodowego i swojej żywej siły, to by po prostu tę niepodległość odzyskał. Niestety, przez te tragiczne 123 lata ci, którzy drżeli na myśl o utracie gwarancji swego bytu i losu przez Aleksandra I, Mikołaja I, Aleksandra II czy Mikołaja II, byli wielokrotnie liczniejsi – realnie i potencjalnie – niż ci, którzy za Sprawę ginęli, cierpieli, szli na zesłania i wygnania”[1]. Nic dodać, nic ująć. Nie bez powodu w rozkazie z 1915 roku (wydanym w rocznicę wkroczenia polskich oddziałów do Królestwa) Józef Piłsudski pisał z goryczą: „Rok temu z garstką małą ludzi źle uzbrojonych i źle wyposażonych rozpocząłem wojnę. Cały świat stanął wtedy do boju. Nie chciałem pozwolić, by w czasie, gdy na żywym ciele naszej Ojczyzny miano wyrąbywać mieczami nowe granice państw i narodów, samych tylko Polaków przy tym brakowało. Nie
chciałem dopuścić, by na szalach losów, ważących się nad naszymi głowami, na szalach, na które miecze rzucono, zabrakło szabli polskiej! Że szabla nasza była małą, że nie była godną wielkiego, 20-to milionowego narodu, nie nasza w tym wina. Nie stał za nami naród, nie mający odwagi spojrzeć olbrzymim wypadkom w oczy i oczekujący w biernej »neutralności« jakiejś dla siebie od kogoś »gwarancji«”[2]. Wśród polskich historyków przełomu XIX i XX wieku, rozpatrujących przyczyny klęsk, które spadły na nasz kraj (szczególnie dotyczyło to kwestii rozbiorów), nastąpiła wyraźna polaryzacja stanowisk. Z jednej strony, krakowska szkoła historyczna uważała, że w przeważającej mierze winę ponoszą sami Polacy, którzy przyczynili się do upadku Rzeczypospolitej warcholstwem przeradzającym się momentami w anarchię, nieposzanowaniem instytucji państwowych, pychą i brakiem troski o interes publiczny. Z drugiej strony, reprezentanci warszawskiej szkoły historycznej twierdzili, że mimo rozmaitych wad, traktowanych jako „anomalie rozwojowe”, sytuacja Polski przedrozbiorowej nie odbiegała od położenia wielu innych państw, które jednakże nie zostały zniszczone przez sąsiadów. To właśnie na agresję sąsiadów i czynniki zewnętrzne przesuwali akcent „warszawiacy”, twierdząc, że u schyłku Rzeczypospolitej zachodziły pozytywne zmiany we wszystkich dziedzinach życia i tylko ingerencja zaborców przerwała ten proces. Współczesne opracowania naukowe uwzględniają oczywiście argumenty obu stron, jednak wydaje się, że większą wagę przywiązują do koncepcji szkoły warszawskiej. Czy aby jednak na pewno słusznie? Czy rzeczywiście czynniki zewnętrzne przeważały nad wewnętrznymi? Pisząc „Gambit Wielopolskiego” nie tyle starałem się tę kwestię rozstrzygnąć, co raczej postawić pewne pytania. Pytania trudne, zachęcające do zadumy, być może, gorzkiego rozliczenia z powstaniami XIX wieku. Stąd, mimo że akcja powieści dzieje się w rzeczywistości alternatywnej, wszelkie dane dotyczące „styczniowego” świata są prawdziwe.
Mimo że teoria wieloświata Everetta, która stanowi osnowę fabuły „Gambitu...”, przewiduje nieskończoną liczbę wariantów każdego wydarzenia, starałem się, żeby opisana przeze mnie rzeczywistość oparta była na pewnych faktach. Zarówno ze strony rosyjskiej, jak i polskiej istniała tendencja do ugody: Rosjanie rozumieli, że aby zapewnić sobie poparcie Polaków, muszą im dać dużo większe swobody niż te, które istniały w samej Rosji, nie brakowało też polskich działaczy, takich jak Adam Czartoryski czy Aleksander Wielopolski, którzy uważali, że poprawa sytuacji Polaków jest możliwa jedynie przy mniej czy bardziej ścisłej współpracy z caratem. Efektem tego było między innymi nadanie, utworzonemu na kongresie wiedeńskim Królestwu Polskiemu, jednej z najbardziej postępowych w Europie konstytucji. Dokument ten zapewniał swobody obywatelskie i bezpieczeństwo osobiste w myśl zasady neminem captivabimus (gwarancja, że nikt nie zostanie uwięziony bez wyroku sądowego) przedstawicielom wszystkich grup społecznych, wolność druku, możliwość wyboru posłów na sejm (prawo głosu miało około stu tysięcy osób, a więc więcej niż w dużo liczniejszej ludnościowo, burbońskiej Francji), nominowanie wyłącznie Polaków na stanowiska cywilne i wojskowe. Niestety, dość szybko okazało się, że przyzwyczajone do samodzierżawia władze carskie nie są w stanie przestrzegać postanowień konstytucji. Powołany na stanowisko komisarza przy Radzie Stanu, a później kuratora wileńskiego okręgu szkolnego Nikołaj Nowosilcow nie był bynajmniej Polakiem, wiosną 1819 roku (po serii artykułów o charakterze opozycyjnym) złamano zasadę swobody druku i neminem captivabimus (zaczęto likwidować pisma zamieszczające krytyczne wobec władz carskich teksty i aresztowano jednego z publicystów), a w 1821 zakazano działania wszelkich tajnych organizacji (w tym i masońskich) i ogłoszono konfiskatę ich majątku. Sytuacja w Królestwie Polskim coraz mniej różniła się od tego, co działo się w Rosji.
Z kolei Wielopolski starał się doprowadzić do polsko-rosyjskiego pojednania, w czym przeszkodził mu wybuch powstania styczniowego. Jednak pomimo dwóch nieudanych powstań (i represji, jakie wywołały) społeczeństwo polskie końca XIX wieku nie było aż tak antyrosyjskie jak się powszechnie przypuszcza. W czasie wizyty Mikołaja II w Warszawie (w 1897 roku) Polacy ofiarowali carowi milion rubli w darze (wielokrotnie więcej niż przez dziesięć lat uzbierano na Skarb Narodowy), a na trasie przejazdu władcy wiwatowały dziesiątki tysięcy naszych rodaków… Nie przypadkowo „punktem węzłowym” swojej powieści uczyniłem powstanie styczniowe. Nie tylko zmieniło ono stosunek Aleksandra II do Polaków, ale i osłabiło w znaczący sposób imperium Romanowów. Ze względu na powstanie Rosjanie zostali zmuszeni do zwiększenia swoich sił w europejskiej części imperium: tylko w Warszawskim, Wileńskim i Kijowskim Okręgu Wojskowym, osiągnęły one liczbę 405 tysięcy żołnierzy. W 1863 roku wojskowe wydatki Rosji stanowiły aż 37,8% wszystkich rozchodów imperium, w 1864 niewiele mniej, bo 34,97%. O ile w 1862 roku deficyt budżetu państwowego wynosił około 11 milionów rubli (2,8% całego budżetu), o tyle w 1864 sięgał już 90 milionów (20,6% całości budżetu). Unowocześnienie Rosji wymagało tymczasem kosztownych zmian w finansach publicznych, osłabionych wcześniej na skutek Wojny Krymskiej (1853–1856). Mimo początkowych sukcesów reform powstanie styczniowe zadało decydujący cios tej koncepcji. Rozpoczęła się agonia imperium… Każdy poddany uciskowi naród ma prawo walczyć o wolność, jednak chodzi o to, żeby była to walka zwycięska, aby na próżno nie tracić krwi, pieniędzy i czasu, by wzajemne, małostkowe zawiści nie przesłoniły głównego celu: wybicia się na niepodległość. W tym kontekście, przedstawiony w „Gambicie...” wariant rzeczywistości, jest wizją pozytywną, choć na pewno nie idealną. Czy prawdopodobną, na to pytanie, każdy czytelnik musi
odpowiedzieć sobie sam.
[1] Jerzy Łojek, Kalendarz historyczny. Polemiczna historia Polski, Wydawnictwo Alfa, Warszawa 1996, s. 358–359. [2] Józef Piłsudski, Pisma zbiorowe, t. IV, Instytut Józefa Piłsudskiego, Warszawa 1937, s. 39–40.
Biogramy
Aleksander I Romanow (ur. 23 XII 1777, Petersburg, zm. 1 XII 1825, Taganrog) – od 1801 roku cesarz rosyjski, od 1809 – Wielki Książę Finlandii, a od 1815 – król Polski. Był synem cesarza Rosji Pawła I Romanowa i starszym bratem Wielkiego Księcia Konstantego. Uczestniczył w przewrocie pałacowym, w którym zginął jego ojciec. Na początku panowania popierał liberalny program opracowany przez swojego doradcę Michaiła Spieranskiego, w późniejszym okresie był zdecydowanym reakcjonistą. Choć w działaniu wykazywał chwiejność i połowiczność, udało się mu przeprowadzić kilka reform, w tym zmniejszył ucisk policyjno-wojskowy, unowocześnił administrację i sądownictwo, a także zreformował system edukacji, zakładając m.in. nowe uniwersytety. Z kolei polityce zagranicznej najpierw próbował zachować neutralność wobec Wielkiej Brytanii i Francji, potem przystąpił do koalicji antyfrancuskiej. Z tego powodu, w latach 1805–1807 Rosja wzięła udział w działaniach wojennych przeciw wojskom napoleońskim. W 1807 roku po serii przegranych bitew zawarł z Napoleonem I pokój w Tylży, na mocy którego Rosja otrzymała obwód białostocki (dotąd pruski), a zobowiązała się do blokady Wielkiej Brytanii. Po nieudanej
wyprawie Napoleona na Moskwę w 1812 roku i udziale wojsk rosyjskich w zwycięstwie nad Francją znaczenie Rosji, jak i pozycja cara znacznie wzrosły na arenie międzynarodowej. Na zorganizowanym po upadku Napoleona kongresie wiedeńskim (1814–1815) Aleksander I doprowadził do utworzenia na terenach zlikwidowanego Księstwa Warszawskiego zależnego od Rosji Królestwa Polskiego, któremu nadał liberalną konstytucję. Z konstytucją tą później się nie liczył, co wywoływało z kolei niezadowolenie społeczeństwa polskiego. Aleksander I był inicjatorem Świętego Przymierza, sojuszu Rosji, Prus i Austrii, którego celem było umocnienie postanowień kongresu wiedeńskiego, a więc obrona istniejącego systemu politycznego w Europie i wspólne działania skierowane przeciw przejawom liberalizmu, ruchom niepodległościowym i rewolucyjnym. Za jego panowania do Rosji zostały przyłączone: Gruzja (1801), Finlandia (1809), Besarabia (1812) i Azerbejdżan (1813).
Aleksander II Romanow (ur. 29 IV 1818, Petersburg, zm. 13 III 1881 tamże) – od 1855 roku cesarz rosyjski oraz m.in. król Polski, wielki książę Finlandii i Wielki Książę Litwy. Był synem Mikołaja I Romanowa. Rządy objął w czasie wojny krymskiej, która pokazała zacofanie stosunków społeczno-gospodarczych w Rosji. Nowy car próbował je zmienić, wprowadzając w życie głębokie liberalne reformy, w tym samorządową (m.in. wprowadzenie urzędów ziemskich, 1864) i sądową (1864), miejską (1870) oraz wojskową i szkolną (1874). Jednak najważniejszą reformą było uwłaszczenie chłopów (1861), na mocy którego zyskali oni wolność osobistą, a od właścicieli ziemskich mieli otrzymać nadział gruntowy w dzierżawę lub pańszczyznę, który pod pewnymi warunkami mogli też kupić na własność. Wprowadzone zmiany przyspieszyły co prawda rozwój kapitalizmu w Rosji, ale nie naruszyły carskiego samowładztwa. Początkowo postawa Aleksandra II wobec Polaków była niejednoznaczna, choć łagodniejsza od polityki jego ojca, Mikołaja I. W 1856 roku Aleksander II zniósł stan
wojenny w Królestwie i na Litwie oraz ogłosił amnestię dla emigracji polskiej z 1831 roku. Jednak Polacy, jak wyraził się w czasie swojej pierwszej wizyty w Warszawie w maju 1856 roku, mieli wyzbyć się wszelkich marzeń o reformach politycznych. Aby odciągnąć Żydów od ruchu narodowego w Królestwie Polskim, zrównał ich w prawach (z pewnymi ograniczeniami) z ludnością chrześcijańską (1862). Z kolei już po wybuchu powstania styczniowego pragnął odciągnąć od niego chłopów i w tym celu wydał w 1864 roku dekret uwłaszczeniowy. Samo powstanie stłumił bezwzględnie, a jego upadku poddał Królestwo Polskie rusyfikacji. Za panowania Aleksandra II Rosja rozszerzyła swe granice na Kaukazie, w Azji Środkowej i na Dalekim Wschodzie, a po zwycięskiej wojnie z Turcją (1877–1878) umocniła swoje wpływy na Bałkanach. Od lat 60. XIX wieku największym wzywaniem dla jego rządów stał się rewolucyjny ruch narodników, rosyjskich działaczy demokratycznych dążących do przeprowadzania rewolucji chłopskiej. Aleksander II zginął od bomby, w zamachu zorganizowanym przez Narodną Wolę, radykalną organizację zrzeszającą część narodników. Zamachu dokonał Polak, Ignacy Hryniewiecki.
Ignacy Aleksander Blumer, znany też jako O’Blummer (ur. 31 VII 1773, Olsza na Podolu, zm. 29 XI 1830, Warszawa) – generał brygady wojska polskiego. W 1792 roku uczestniczył w wojnie z Rosją, walcząc w bitwach pod Zieleńcami, Dubienką i Markuszewem, a następnie w 1794 roku brał udział w insurekcji kościuszkowskiej. Po upadku powstania i okresie tułaczki w 1797 roku został żołnierzem Legionów Polskich. Brał udział w kampaniach we Włoszech, m.in. w bitwie pod Legnago, potem w latach 1802–1803 w krwawych walkach na Santo Domingo. Po utworzeniu przez Napoleona Księstwa Warszawskiego w randze podpułkownika walczył pod sztandarem księstwa pod Raszynem (1809). Za udział w kampanii przeciw Prusom otrzymał Order Wojenny Virtuti Militari. Brał też udział w kampanii rosyjskiej 1812
roku, w czasie której dał się poznać jako sprawny dowódca m.in. podczas szturmu na Smoleńsk, za co Napoleon mianował go pułkownikiem i obdarzył krzyżem kawalerskim Legii Honorowej. Po ogłoszeniu w 1815 roku Królestwa Polskiego wstąpił w szeregi jego armii, początkowo, do 1818 roku, był dowódcą pułku, a potem dowódcą brygady w randze generała. Blumer, nazywany „generałem pistoletem”, zyskał złą sławę jako zwolennik wysokich wyroków w sądach wojskowych. M.in. głosował za skazaniem Waleriana Łukasińskiego i towarzyszy. W tym czasie za swoją służbę otrzymał rosyjskie ordery św. Stanisława i św. Anny. Jako przeciwnik powstania próbował nie dopuścić do jego wybuchu. Zginął w Warszawie, w dniu wybuchu powstania listopadowego, pod Arsenałem z rąk żołnierzy 5. pułku piechoty, gdy usiłował ich powstrzymać.
Stefan Bobrowski (ur. 22 IV 1840, Terechów koło Berdyczowa, zm. 12 IV 1863 Izbice k. Rawicza) – aktywny działacz obozu „czerwonych”, w czasie powstania styczniowego: członek Centralnego Komitetu Narodowego i naczelnik miasta Warszawy. Pochodzący z rodziny szlacheckiej Bobrowski studiował na uniwersytecie w Petersburgu, gdzie związał się z organizacją spiskową oficerów polskich i poznał przyszłych przywódców powstania styczniowego: Zygmunta Sierakowskiego, Jarosława Dąbrowskiego i Zygmunta Padlewskiego. Następnie podczas studiów w Kijowie był członkiem Związku Trojnickiego, tajnej polskiej organizacji, której celem było przygotowanie powstania i pozyskanie do niego ukraińskich chłopów. W 1862 roku z ramienia stronnictwa „czerwonych” współdziałał w organizowaniu tajnego Zarządu Narodowego Ziem Ruskich. Po powołaniu Komitetu Centralnego, tajnego organu kierowniczego „czerwonych”, stał się gorącym zwolennikiem głoszonych przez niego haseł zmierzających do wywołania ruchu zbrojnego. Wierzył, że powstanie w Polsce musi wywołać ogólną wojnę europejską. Prowadził aktywne działania w kraju, jak i w Paryżu, na
rzecz pozyskania czołowych patriotów do idei powstania. Od stycznia 1863 roku przebywał na stale w Warszawie. Jako członek Komitetu Centralnego przeprowadził wniosek o rozpoczęciu powstania – jako reakcję na ogłoszenie przez Aleksandra Wielkopolskiego branki – przymusowego poboru do wojska. Po wybuchu powstania faktyczny jego kierownik, członek Tymczasowego Rządu Narodowego i Rządu Narodowego, kierownik Komisji Wykonawczej Rządu. Był niezwykle czynny i energiczny, utrzymywał łączność z prowincją, zaopatrywał oddziały w odzież, broń i żywność, rozwijał żywą działalność polityczną, zabiegając o nadanie walce charakteru ludowego. Pozyskał też moralne i materialne poparcie„białych” dla sprawy powstania, przeciwstawiał się natomiast ich wpływom na kierowanie powstaniem. Był przeciwnikiem dyktatury Mariana Langiewicza, ogłoszonej z inicjatywy „białych” bez wiedzy Rządu Narodowego. Jednak ją uznał, aby nie pogłębiać konfliktu między powstańcami. Zginął w pojedynku z Adamem Grabowskim, sprowokowanym przez przeciwników politycznych.
Ludwik Bogusławski (ur. 25 VIII 1773, Górzno k. Konina, zm. 1840, Warszawa) – uczestnik powstania listopadowego, generał brygady wojska polskiego. Do wojska wstąpił w1790 roku. Był uczestnikiem wojny polsko-rosyjskiej w 1792 roku i powstania kościuszkowskiego w 1794, podczas którego brał udział w walkach pod Szczekocinami i Warszawą. Ponownie w wojsku służył w latach 1806–1831, uczestnicząc w wojnach napoleońskich – w kolejnych kampaniach 1807 i 1809 roku oraz kampanii rosyjskiej 1812–1814. Szczególnie wyróżnił się w czasie bitew pod Smoleńskiem i Lipskiem. Za swoją postawę otrzymał krzyż Virtuti Militari i krzyż oficerski Legii Honorowej. Po utworzeniu Królestwa Polskiego, w 1820 roku, został dowódcą słynnych czwartaków – 4. pułku piechoty, który cieszył się względami Wielkiego Księcia Konstantego. W 1824 roku został powołany do Sądu Wojennego Najwyższego w celu
rozpatrzenia sprawy Waleriana Łukasińskiego i towarzyszy. Wraz z Zygmuntem Kurnatowskim zwrócił się nieoficjalną drogą do Dymitra Kuruty, prawej ręki księcia Konstantego, oświadczając, że nie widzi dowodów winy podsądnych. W końcu jednak głosował za skazaniem aresztowanych. Podobnie jak cała starszyzna wojskowa, przeciwstawił się powstaniu. Uważając jego wybuch za szaleństwo, rozpaczliwie próbował dowodzony przez siebie pułk powstrzymać od udziału powstaniu listopadowym. Jednak potem stanął na jego czele, następnie zaś dowodził brygadą 3. dywizji. Walczył m.in. pod Dobrem, Grochowem, Ostrołęką i w obronie Warszawy. Za bohaterską postawę w bitwie pod Olszynką Grochowską otrzymał stopień generała. Po upadku powstania został aresztowany, a potem do 1833 roku przebywał na zesłaniu.
Joseph Breinl von Wallerstern (daty życia nieznane) – urzędnik austriacki, który odegrał ważną rolę w czasie rabacji galicyjskiej. Od 1835 roku był starostą w Tarnowie. W lutym 1846 roku, aby zapobiec wybuchowi powstania niepodległościowego, wykorzystał miejscowy antyszlachecki ruch chłopski i skierował go przeciw ziemiaństwu, zaangażowanemu w konspirację. Gdy jednak w czasie rabacji chłopi sprzeciwili się świadczeniom pańszczyźnianym, przeprowadził pacyfikację wsi przy pomocy wojska. W 1846 roku został przeniesiony do Brna. W historii Polski i literaturze stał się symbolem perfidnej polityki zaborców, zwłaszcza Austrii. Józef Grzegorz Chłopicki (ur. 14 III 1771, Kapustyn k. Zasławia na Wołyniu, zm. 30 IX 1854, Kraków) – generał wojsk polskich. Służył w wojsku polskim (1785–1787 i 1790–1792) oraz rosyjskim (1787–1790 i 1793–1794). Brał udział w wojnie rosyjsko-tureckiej, walcząc m.in. pod Oczakowem, a także w wojnie polsko-rosyjskiej, walcząc m.in. pod Zieleńcami. Po klęsce jego regiment został wcielony do wojska rosyjskiego i zmuszony do złożenia przysięgi
na wierność carycy Katarzynie. Brał udział w powstaniu kościuszkowskim, wtedy otrzymał stopień kapitana i walczył m.in. pod Maciejowicami. Od 1797 roku był w Legionach Polskich we Włoszech, wziął tam m.in.udział w bitwie nad Trebbią i pod Novi (1799). Po rozbiciu przez Napoleona wojsk pruskich znalazł się na Śląsku, gdzie doszło do utworzenia Legii Nadwiślańskiej. Chłopicki pełnił w niej najpierw funkcję pułkownika 1. pułku piechoty, od od 1808 roku dowódcy całej formacji. Na jej czele w latach 1808–1812 walczył w Hiszpanii. W tym czasie wyróżnił się m.in. podczas zdobywania Saragossy. Za zasługi w tej kampanii został awansowany na generała brygady. Otrzymał też szereg odznaczeń, w tym francuską Legię Honorową, Order Wojenny Virtuti Militari i francuską baronię. Potem brał udział w kampanii rosyjskiej (1812–1813). Gdy odmówiono mu stopnia generała dywizji, podał się do dymisji, ale rok później w 1814 ponownie znalazł się w wojsku. Od 1815 roku był dowódcą dywizji piechoty w armii Królestwa Polskiego. Po zatargu z Wielkim Księciem Konstantym w 1818 podał się do dymisji, przez co zyskał wśród rodaków dużą popularność. Niechętny powstaniu listopadowemu odmówił udziału w nocy listopadowej, ale po jego wybuchu wszedł do Rady Administracyjnej, wkrótce został naczelnikiem sił zbrojnych, a potem od grudnia 1830 roku do połowy stycznia 1831 roku – dyktatorem powstania. Chłopicki był przeciwny prowadzeniu walki zbrojnej. Znając potęgę Rosji, widział dysproporcję sił i nie wierzył w zwycięstwo Polski. Chciał tylko zaprowadzić porządek i za pomocą układów uzyskać od cara szereg zobowiązań, takich jak: przestrzeganie konstytucji i rozciągnięcie jej działania także na prowincje wcielone do Rosji, brak wojsk rosyjskich na terenie Królestwa i amnestię dla powstańców. Wstrzymywał więc przygotowania zbrojne i prowadził rokowania, dążąc do ugody. Dopiero z początkiem stycznia 1831 roku, gdy zaczęły napływać wiadomości o przygotowaniach rosyjskich do interwencji, wydał rozkazy o organizacji armii oraz udzielił zgody na podniesienie liczby wojska regularnego do 100 000 piechoty i 20 000 kawalerii.
Wobec krachu rozmów, z jednej strony, i odrzuceniu przez sejm nadzwyczajnych pełnomocnictw, z drugiej, 17 stycznia złożył rezygnację z dyktatury. Pozostał jednak doradcą naczelnego wodza Michała Radziwiłła. Był faktycznym dowódcą wojsk polskiego w bitwie pod Grochowem (25 II 1831), w czasie której został ranny. Resztę życia spędził w Krakowie, nie biorąc żadnego czynnego udziału w życiu politycznym. W 1849 roku odrzucił jednak propozycję cara Mikołaja I powrotu do Królestwa.
Dionizy Czachowski (ur. 6 IV 1810, Niedabyl w powiecie radomskim, zm. 6 XI 1863, Krempa k. Solca n. Wisłą) – ziemianin, pułkownik, uczestnik powstania styczniowego. Od 1861 roku aktywnie brał udział w przygotowaniach do powstania, a po jego wybuchu stał się jednym z najbardziej znanych dowódców. W okresie manifestacji patriotycznych, które organizowane były od czasu pogrzebu generałowej Katarzyny Sowińskiej, wdowy po bohaterze powstania listopadowego, należał do organizacji narodowej. W 1861 roku na pogrzebie pięciu poległych, ofiar jednej z manifestacji politycznych w Warszawie, wystąpił z kokardą na ramieniu jako delegat województwa sandomierskiego (w tamtym okresie tam znajdował się jego majątek). Po wybuchu powstania styczniowego został szefem sztabu generała Mariana Langiewicza i dowódcą batalionu. Brał czynny udział w walkach, m.in.: pod Małogoszczą, Pieskową Skałą, Chrobrzem i Grochowiskami. W marcu 1863 roku został mianowany naczelnikiem wojennym województwa sandomierskiego – bezwzględnie karał szpiegów i zdrajców. Mimo braku wykształcenia wojskowego okazał się utalentowanym dowódcą. Dowodzony przez niego batalion odniósł zwycięstwo w kilku potyczkach. Jednak w czerwcu po przegranej pod Ratajami wycofał się do Galicji. W październiku po powrocie do Królestwa na czele nowego prawie ośmiusetosobowego oddziału poległ podczas potyczki, opuszczony przez część podkomendnych. Czachowski należy do najwybitniejszych wodzów
powstania styczniowego. Był odważnym partyzantem, wykonawcą trudnych poleceń, upartym żołnierzem i surowym przełożonym, który stosował względem wroga prawo odwetu.
Ignacy Dobrogojski, znany też jako Dobrogoyski (ur. 27 VII 1772, Leśniewo w Wielkopolsce, zm. IV 1825, Zamość) – polski wojskowy, uczestnik wojen napoleońskich, podpułkownik, więzień stanu. W 1792 roku wraz z 6. regimentem piechoty, w którym służył, wziął udział w wojnie polsko-rosyjskiej, m.in. w bitwie pod Dubienką, a następnie w insurekcji kościuszkowskiej, walcząc m.in. pod Racławicami i Szczekocinami. W 1794 roku został porucznikiem, a w 1806 roku w randze kapitana wstąpił do 8. pułku piechoty Księstwa Warszawskiego. Wziął udział w bitwie pod Niborkiem. W 1807 roku w uznaniu zasług na polu bitwy otrzymał Krzyż Kawalerski Virtuti Militari. W 1809 roku uczestniczył w kampanii austriackiej, podczas której został mianowany szefem batalionu. Brał także udział w kampanii rosyjskiej, w walkach pod Smoleńskiem, Możajskiem, Winkowem i Berezyną. W uznaniu zasług na polu bitwy został odznaczony krzyżem Legii Honorowej. W 1813 roku po powrocie z wyprawy na Moskwę i reorganizacji wojsk Księstwa, Dobrogojski awansował na majora 4. pułku piechoty. W jego szeregach odbył kampanię w Niemczech, wziął udział w bitwie pod Lipskiem, gdzie po zranieniu pułkownika Michała Cichockiego objął czasowo dowództwo tego pułku. Za swoją postawę otrzymał krzyż oficerski Legii Honorowej. Po powrocie do kraju w 1814 roku w stopniu podpułkownika trafił do 4. pułku strzelców pieszych Królestwa Polskiego. W 1818 roku podał się do dymisji, ale po odejściu z wojska utrzymywał kontakty z dawnymi towarzyszami broni, m.in. z Walerianem Łukasiński, który wciągnął go do Wolnomularstwa Narodowego. Następnie został członkiem Towarzystwa Patriotycznego. W 1822 roku został aresztowany i osadzony w więzieniu. Podczas śledztwa załamał się, a później ciężko rozchorował. W 1824 roku wyrokiem Sądu Wojennego Najwyższego został
skazany wraz z Walerianem Łukasińskim i Mikołajem Dobrzyckim na 6 lat ciężkiego więzienia, skrócone przez cara Aleksandra I do 4 lat. Zmarł podczas odbywania kary w zamojskim więzieniu.
Mikołaj Dobrzycki (ur. 6 XII 1793, Rumiejki Szlacheckie pod Środą, zm. 5 V 1848, Oborniki) – oficer wojska polskiego, więzień stanu. W 1806 roku, podając się za starszego wiekiem, zgłosił się na ochotnika do 3. pułku strzelców konnych. Potem w stopniu podoficera przeniósł się do organizującego się na Śląsku 2. pułku piechoty Legii Nadwiślańskiej. Po roku mianowany już podporucznikiem uczestniczył w kampaniach hiszpańskich. Został dwukrotnie ranny podczas pierwszego oblężenia Saragossy w roku 1808, odznaczył się podczas drugiego oblężenia Saragossy, choć też został dwa razy ranny. Wiosną 1809 roku dostał się do niewoli i przebywał m.in. w Szkocji, gdzie wstąpił do tamtejszej organizacji masońskiej. Po powrocie do kraju w 1815 roku zaciągnął się do 6. pułku piechoty liniowej, ale w 1817 roku podał się do dymisji. Objął obowiązki naczelnego kontrolera kasy wojewódzkiej w Kaliszu, gdzie w porozumieniu z Walerianem Łukasińskim założył lożę Wolnomularstwa Narodowego, a potem rozwijał działalność Towarzystwa Patriotycznego. W 1822 roku, podobnie jak Walerian Łukasiński i Ignacy Dobrogojski, został aresztowany i przewieziony do Warszawy. Podczas prowadzonego śledztwa nie załamał się. Wyrokiem Sądu Wojennego Najwyższego został skazany na karę 6 lat ciężkiego więzienia w twierdzy zamojskiej, obniżoną do 4 lat przez cara Aleksandra I. Wyszedł na wolność w 1828 roku, a po wybuchu powstania listopadowego w stopniu kapitana objął kompanię w swoim dawnym pułku. Ranny ciężko pod Ostrołęką, dostał się do niewoli. Do Warszawy wrócił w 1833 roku, potem zamieszkał u krewnych w Wielkim Księstwie Poznańskim. W 1848 roku podczas Wiosny Ludów został wyznaczony na głównego organizatora sił zbrojnych w powiecie obornickim, a później należał do deputacji gwardii
narodowej. Zginął podczas nieudanego szturmu kosynierów na Oborniki.
Maurycy Hauke, znany też jako van der Haacken, von Hauke (ur. 25 X 1773, Seifendorf k. Drezna, zm. 29 XI 1830, Warszawa) – generał wojsk polskich, uczestnik wojny polskorosyjskiej 1792 roku i powstania kościuszkowskiego. Ukończył szkołę inżynierską i artyleryjską, po której został podoficerem. Po upadku insurekcji pomagał ojcu w prowadzeniu instytutu pedagogicznego w Warszawie, potem w 1798 roku na wieść o tworzeniu się Legionów Polskich, wyjechał do Włoch. W 1798 roku został ciężko ranny w bitwie pod Terraciną. Wszechstronnie wykształcony, władający biegle językami i pasjonujący się historią wojskowości szybko został zauważony i mianowany adiunktem w sztabie głównym. W następnych latach był blisko związany z generałem Janem Henrykiem Dąbrowskim, m.in. jako jego osobisty adiutant. Jesienią 1806 roku towarzyszył generałowi do Poznania, gdzie pomagał mu w organizowaniu wojska. Wkrótce został pułkownikiem i szefem sztabu Dąbrowskiego. Brał udział w kampanii 1807 roku, walcząc m.in. pod Tczewem i Frydlandem. W uznaniu zasług został odznaczony Orderem Wojennym Virtuti Militari i mianowany generałem. W czasie kampanii z 1809 roku był m.in. przydzielony do dywizjonu Józefa Zajączka, a potem został komendantem twierdzy w Zamościu. W 1813 roku dowodził jej bohaterską, trwającą jedenaście miesięcy, obroną. Kapitulacja była momentem zwrotnym w jego życiu: przeszedł bowiem na służbę cara Aleksandra I. Utalentowany sztabowiec i sprawny organizator szybko został doceniony przez Wielkiego Księcia Konstantego, który za zasługi odznaczył go Orderem Św. Stanisława i św. Anny. W latach 1814–1830 pełnił funkcję generalnego kwatermistrza, a od 1815 zastępcy ministra wojny Królestwa Polskiego. Był też dowódcą dywizji (1819– 1830), generałem artylerii (1826–1830), a także dowódcą korpusu artylerii i inżynierów Królestwa Polskiego oraz szefem dyrekcji materiałów Komisji Rządowej Wojny. W 1816
roku został nadzwyczajnym radcą stanu, potem zaś radcą stanu. Chcąc uczynić z wojska polskiego sprawną armię, stawiał na karność i porządek. W 1822 roku przewodniczył w pierwszej komisji śledczej w sprawie Panta Kojny, a potem w 1824 roku sądowi wojennemu w sprawie Waleriana Łukasińskiego i towarzyszy. Dwa lata później wszedł do nadzwyczajnej komisji śledczej przeciw Sewerynowi Krzyżanowskiemu, który po aresztowaniu Waleriana Łukasińskiego stanął na czele Towarzystwa Patriotycznego. Jego postawę potępiano, nie tylko w wojsku, ale i w szerszych kręgach społecznych. Z kolei, nowy car Mikołaj I nagrodził go w 1829 roku tytułem hrabiowskim. W czasie przygotowań do powstania domagano się potraktowania go na równi z Wielkim Księciem Konstantym, czyli zgładzenia go. Zginął z rąk podchorążych w dniu wybuchu powstania listopadowego, na których natknął się przed Pałacem Namiestnikowskim. Z munduru zabitego zerwano szlify i gwiazdy orderowe rosyjskie, zostawiając odznaczenia polskie i francuskie.
Ignacy Hryniewiecki (ur. 1855 lub 1856, Basin k. Bobrujska, zm. 13 III 1881, Petersburg) – działacz rewolucyjny, wykonawca wyroku na cara Aleksandra II. Pochodził ze zubożałej polskiej rodziny szlacheckiej. W 1875 roku zapisał się na Wydział Mechaniki w Instytucie Technologicznym w Petersburgu. Wkrótce po wstąpieniu na studia włączył się do działalności rewolucyjnej polskich i rosyjskich studentów. Prowadził działania propagandowe wśród studentów i robotników, uczestniczył w zbiórkach pieniężnych na cele rewolucyjne, w podrabianiu paszportów, organizowaniu łączność z rewolucyjnymi organizacjami poza Petersburgiem. W 1879 roku został członkiem Narodnej Woli, organizacji rewolucyjnych narodników, dążącej do obalenia caratu, wprowadzenia swobód demokratycznych, przekazania ziemi chłopom i wielkich przedsiębiorstw – robotnikom. Po relegowaniu ze studiów pracował jako zecer w tajnej drukarni, organizował grupy robotnicze i studenckie,
wykonywał różne prace techniczne. 13 III 1881 roku razem z Nikołajem Rysakowem dokonał zamachu na cara Aleksandra II. Rzucona przez Hryniewieckiego bomba śmiertelnie raniła zarówno cara, jak i jego samego. Śmierć cara przekreśliła plany wprowadzenia w Rosji nowoczesnego państwa konstytucyjnego. Nowy car, Aleksander III (1881–1894), cofnął wszystkie demokratyczne reformy wprowadzone przez swojego ojca i powrócił do polityki despotyzmu.
Konstanty Pawłowicz Romanow (ur. 27 IV 1779, Carskie Sioło, ob. Puszkin, zm. 15 VI 1831, Witebsk) – Wielki Książę rosyjski, naczelny wódz wojska Królestwa Polskiego. Był synem cara Pawła I Romanowa oraz bratem kolejnych carów Aleksandra I i Mikołaja I. Był mężem Polki Joanny Grudzińskiej – żeniąc się z nią, zrzekł się praw do rosyjskiego tronu. W 1805 roku dowodził rosyjską gwardią w bitwie pod Austerlitz. Wziął też udział w wojnie 1812–1813. W latach 1814–1815 był formalnie naczelnym wodzem armii polskiej Księstwa Warszawskiego. Od 1819 roku został głównodowodzącym armią czynną w tzw. guberniach północno-zachodnich, czyli na Litwie i Białorusi, oraz w obwodzie białostockim. W latach 1815–1831 był wodzem wojsk Królestwa Polskiego i deputowanym na sejmy Królestwa Polskiego (1818–1830). Sprawował też faktyczną władzę cywilną. Łamał konstytucję 1815 roku, zwalczał polskie ruchy patriotyczne, rozbudował podległą sobie tajną policję. Uchodził za człowieka kapryśnego, wybuchowego i niezrównoważonego, przez co zrażał do siebie polskich oficerów i żołnierzy. Nie liczył się z ich godnością, co było przyczyną dezercji i samobójstw. W chwili wybuchu powstania listopadowego, 29 XI 1830 roku, został napadnięty przez spiskowców w swojej siedzibie w Belwederze, ale zdołał zbiec w damskim przebraniu. Kilka dni później zwolnił oddziały polskie i na czele wojska rosyjskiego wycofał się z Królestwa Polskiego.
Kajetan Koźmian (ur. 31 XII 1771, Gałęzowo, zm.7 III 1856, Piotrowice) – poeta, krytyk literacki, publicysta, pamiętnikarz, prawnik. Odebrał staranne wykształcenie prawnicze w Zamościu i Lublinie, a następnie pracował w lubelskiej palestrze. Później pełnił wiele stanowisk urzędniczych i politycznych. Powstanie Królestwa Polskiego ugruntowało w nim przekonanie, że pomyślność Polski jest uzależniona od Rosji i że należy ją utrzymać nawet za cenę ustępstw. Odrzucił propozycję stanowiska rektora Akademii Krakowskiej i został w Królestwie Polskim referendarzem stanu, członkiem Komisji Rządowej Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, potem radcą stanu zwyczajnym i dyrektorem generalnym Wydziału Administracji Ogólnej w Komisji Rządowej Spraw Wewnętrznych i Policji. W administracji rządowej reprezentował stanowisko konserwatywne, stojąc zawsze blisko Adama Jerzego Czartoryskiego. W 1829 roku uzyskał nominację na senatora-kasztelana. Wraz z całym środowiskiem konserwatywnym negatywnie odniósł się do wybuchu powstania listopadowego. W jego mieszkaniu odbywały się na początku stycznia 1831 roku poufne zebrania prawicy, na których szukano sposobów zapobieżenia aktowi detronizacji Mikołaja I. I choć Koźmian akt detronizacji w końcu podpisał, to na posiedzeniach senatu głosował w sposób świadczący o niechęci do rewolucyjnego ruchu. Po upadku Warszawy powrócił do swojego majątku w Piotrowicach, gdzie pozostał do śmierci. Równolegle z działalnością polityczną pisał bajki i wiersze okolicznościowe, szybko zdobywając dużą popularność. Był najzdolniejszym poetą późnego klasycyzmu, choć ograniczał się do naśladowania pisarzy starożytnych. Należał do najbardziej zagorzałych przeciwników romantyzmu, a jego sądy o Mickiewiczu, jako człowieku i poecie, raziły skrajnością. W ostatnim okresie życia Koźmian zajął się wyłącznie pracą pisarską i publicystyczną, przy czym kilka tekstów dotyczących powstania listopadowego miało charakter polemiczny, wręcz oskarżycielski. Od 1850 roku
Koźmian zaczął pisać „Pamiętniki”, które , wydane już po jego śmierci, stanowią najbardziej wartościowe dzieło jego życia. Obejmują wspomnienia od 1780 roku do niemal końca życia, stanowiąc cenny dokument historii społeczeństwa polskiego z tego okresu.
Matylda Maria Krzesińska (ur. 31 VIII 1872, Ligowo, zm. 6 XII 1971, Paryż) – tancerka rosyjska pochodzenia polskiego. Była córką polskiego tancerza Feliksa Adama Krzesińskiego. Od 1890 roku występowała w Teatrze Maryjskim w Petersburgu, gdzie w 1895 roku otrzymała tytuł prima ballerina assoluta, a także w Wiedniu, Paryżu, Londynie. W latach 1911–1912 tańczyła w słynnych Les Ballets Russes Siergieja Diagilewa. U progu dorosłości miała romans z następcą rosyjskiego tronu, późniejszym carem Mikołajem II. Potem romansowała z innymi przedstawicielami dynastii Romanowów, wielkim księciem Sergiuszem Michajłowiczem i wielkim księciem Andriejem Władimirowiczem., którego poślubiła w 1921 roku w Cannes. Po rewolucji 1917 roku i wyjeździe z Rosji początkowo mieszkała w Monte Carlo, a następnie w Paryżu, gdzie od 1929 prowadziła własną szkołę baletową. Zasłynęła przede wszystkim dzięki wirtuozerii tańca, przewyższając pod tym względem inne tancerki. Tańczyła wiele ról charakterystycznych, z powodzeniem występowała w baletach Piotra Czajkowskiego – „Jeziorze łabędzim” i „Śpiąca królewnie”. Pod koniec życia w 1960 roku wydała „Wspomnienia”.
Zygmunt Aleksander Kurnatowski (ur. 26 III 1778, Pożarowo k. Szamotuł, zm. 14 VI 1858, Warszawa) – generał wojska polskiego, członek Rady Stanu i Rady Administracyjnej Królestwa Polskiego. Pochodził z województwa poznańskiego, z ziemiańskiej rodziny wyznania ewangelicko-reformowanego. Brał udział w antypruskim powstaniu w Wielkopolsce w 1806 roku. Potem w armii Księstwa Warszawskiego był uczestnikiem kampanii 1807 roku,
walcząc pod Gdańskiem i Frydlandem, oraz kampanii 1809 roku, walcząc m.in. pod Raszynem. Za zasługi został wtedy odznaczony Orderem Wojennym Virtuti Militari i Krzyżem Kawalerskim Legii Honorowej, a także doszedł do stopnia pułkownika. W tym czasie został dowódcą 5 p. strzelców konnych, gdzie dał się poznać jako surowy, ale rzetelny przełożony i dobry organizator. Choć dbał o żołnierzy, to wymagał od nich bezwzględnej karności, przez co nie był lubiany przez oficerów. Gdy usiłowano utworzyć w Warszawie wzorową Szkołę Podoficerów Jazdy, dowództwo jej powierzono właśnie jemu. Jako dowódca pułku brał też udział w kampanii 1812–1814. Za zasługi, szczególnie w bitwie pod Lipskiem, otrzymał Krzyż Oficerski Legii Honorowej i rangę generała brygady. Po utworzeniu Królestwa Polskiego znalazł się w szeregach jego wojska. Od 1817 roku był dowódcą pułku strzelców konnych gwardii, od 1823 – dowódcą brygady w korpusie rezerwowym. W 1829 roku został generałem adiutantem cesarza rosyjskiego i dowódcą dywizji. Był członkiem sądu wojskowego nad Walerianem Łukasińskim i jego towarzyszami. Usiłował wstawić się za Łukasińskim i jego towarzyszami u generała Dymitra Kuruty, prawej ręki Wielkiego Księcia Konstantego. W końcu jednak głosował za skazaniem Łukasińskiego oraz Ignacego Dobrogojskiego i Mikołaja Dobrzyckiego, sprzeciwił się natomiast zasądzeniu kar dla trzech pozostałych zatrzymanych. W przeddzień powstania listopadowego znalazł się w ścisłym gronie zaufanych oficerów Konstantego, a spiskowcy rozważali, czy nie pozbawić go życia, podobnie jak i innych skompromitowanych w ich oczach generałów. W czasie nocy listopadowej 1830 roku stanął po stronie księcia i odciągnął od powstania jeden z oddziałów strzelców pieszych, których użył do tłumienia zamieszek. Potem został przez powstańców zmuszony do publicznej przysięgi, że nigdy nie będzie występować przeciw narodowi, wkrótce podał się do dymisji. Po upadku powstania, korzystając z zaufania cara i nowych władz Królestwa Polskiego, wszedł do rządowej służby cywilnej, prowadził też działalność społeczno-charytatywną. Od
1836 roku pełnił funkcję członka Rady Stanu i Rady Administracyjnej Królestwa Polskiego. W latach 1841–1854 był senatorem w Warszawskich Departamentach Rządzącego Senatu, także prezesem Heroldii Królestwa (1853–1858). Za swe zasługi w służbie cesarsko-rosyjskiej był odznaczony licznymi orderami polskimi i rosyjskimi, w tym: św. Aleksandra Newskiego, św. Anny, św. Włodzimierza, św. Stanisława i Orderem Orła Białego.
Marian Melchior Antoni Langiewicz (ur. 5 VIII 1827, Krotoszyn, zm. 10 V 1887, Stambuł) – generał, uczestnik powstania wielkopolskiego z 1848 roku, dyktator powstania styczniowego. W latach 1859–1860 służył w wojsku pruskim, potem w wojsku Giuseppe Garibaldiego. Jako oficer odbył kampanię neapolitańską, podczas której odznaczył się męstwem i zyskał sympatię Garibaldiego. W 1861 roku wykładał w szkole wojskowej w Paryżu. Był też organizatorem Polskiej Szkoły Wojskowej w Cuneo i Genui, skąd w 1861 roku ustąpił w wyniku konfliktów z Ludwikiem Mierosławskim. Po wybuchu powstania styczniowego w 1863 roku na wezwanie Komisji Zagranicznej Komitetu Centralnego Narodowego przybył do Warszawy, gdzie otrzymał nominację na pułkownika i naczelnika powstańczych sił zbrojnych w województwie sandomierskim (później także w krakowskim). Na czele kilkutysięcznego oddziału toczył potyczki z Rosjanami, m.in. odnosząc w marcu zwycięstwo pod Skałą. Wyróżnił się umiejętnością prowadzenia manewrów i talentem organizacyjnym, jego oddział jako jedyny ostał się po klęskach lutowych, a on sam wyrósł na bohatera narodowego. Na zajętych obszarach ustanawiał władze powstańcze i ogłaszał dekrety uwłaszczeniowe dla chłopów, ale sprzeciwiał się przekształceniu powstania w wojnę ludową. W lutym został też mianowany przez Rząd Narodowy generałem. W marcu stanął w obozie w Goszczy, gdzie delegacja przedstawicieli „białych” zaoferowała mu objęcie dyktatury, na co wyraził zgodę. Stoczył krwawą bitwę pod Grochowiskami (18 III), po której
musiał podzielić swój oddział. Dzień później przekroczył Wisłę i został internowany przez Austriaków. Parokrotnie próbował ucieczki, bezskuteczne próby jego uwolnienia podejmował też Komitet Centralny Narodowy. Wyszedł na wolność dopiero po upadku postania, w 1865 roku. Od razu włączył się do międzynarodowego ruchu demokratyczno-rebulikańskiego, a także współpracował z radykalnymi polskimi organizacjami działającymi na emigracji. Zamieszkał najpierw w Szwajcarii, potem, od 1866 roku przebywał w Turcji, gdzie też próbował prowadzić działania na rzecz sprawy polskiej.
Walerian Łukasiński (ur. 14 IV 1786, Warszawa, zm. 27 II 1868, Szlisselburg) – działacz patriotyczny, założyciel Wolnomularstwa Narodowego i Towarzystwa Patriotycznego. Od 1807 roku był żołnierzem Księstwa Warszawskiego, uczestnikiem kampanii napoleońskich 1807, 1809 i 1813 roku. W tym okresie został też członkiem masonerii, której strukturę i metody działania wykorzystał potem przy tworzeniu tajnych organizacji patriotycznych. Po 1815 roku był żołnierzem wojska Królestwa Polskiego. W 1817 roku został majorem w 4. pułku piechoty liniowej. W 1819 roku założył Wolnomularstwo Narodowe, tajną organizację patriotyczną, przeciwdziałającą, wynarodawianiu Polaków, jak i niosącą pomoc wojskowym, a szczególnie dymisjonowanym przez Wielkiego Księcia Konstantego. W 1821 roku, po tym, jak doszło do rozłamu Wolnomularstwa, a policja carska wpadła na jej trop w miejsce poprzedniej organizacji założył Towarzystwo Patriotyczne, stawiające sobie za cel odzyskanie przez Polskę pełnej niepodległości. Jednak powstanie zbrojne odkładał na dalszą przyszłość, gdyż uzależniał jego wybuch od sytuacji międzynarodowej. W 1822 roku został aresztowany, a wraz z nim kilku innych działaczy. W zeznaniach swych starał się ukazać działalność Wolnomularstwa Narodowego jako niemal legalną organizację i udało mu się ukryć fakt istnienia Towarzystwa Patriotycznego. Winę za utworzenie Wolnomularstwa brał na siebie,
starając się oszczędzać zwłaszcza działaczy Towarzystwa. Najbardziej zgubne dla niego okazały się zeznania Ignacego Dobrogojskiego, który załamał się podczas śledztwa. W 1824 na mocy wyroku Sądu Wojennego Najwyższego został skazany na 9 lat twierdzy w Zamościu, choć wkrótce karę zmniejszono do lat 7. Jednak z powodu buntu, do którego doszło w więzieniu za wiedzą Łukasińskiego, karę mu podwojono i skazano na odosobnienie. Po wybuchu powstania listopadowego Łukasiński został przewieziony do Twierdzy Szlisselburskiej, gdzie w ciężkich warunkach był przetrzymywany do końca życia. Uważany za głównego prowokatora powstania, był traktowany jako największy przestępca stanu. Tylko komendant twierdzy znał jego nazwisko. Nie objęła go amnestia 1856 roku, która dotyczyła nawet dekabrystów. W polskich i rosyjskich kręgach rewolucyjnych uważano Łukasińskiego za męczennika sprawy narodowej, choć o jego losie nic nie wiedziano. Dopiero w marcu 1862 roku na prośbę nowego komendanta twierdzy, Polaka z pochodzenia, przeniesiono go do lepszej widnej celi. Otrzymał wówczas przybory do pisania, książki i gazety. W latach 1863– 1864 Łukasiński napisał „Pamiętnik”, wydany dopiero po II wojnie światowej. Losy i postać Łukasińskiego zainspirowały wielu pisarzy – pojawił się m.in. w utworach Adama Mickiewicza, Stanisława Wyspiańskiego, Wacława Gąsiorowskiego, Tadeusza Hołuja.
Michał I Romanow (ur. 22 VII 1596, Moskwa, zm. 23 VII 1645, tamże,) – cesarz rosyjski, założyciel dynastii Romanowów. Był synem bojara Fiodora Romanowa, późniejszego patriarchy Moskwy i całej Rusi, w pewnym okresie zwolennika osadzenia na rosyjskim tronie, syna polskiego króla Zygmunta III Wazy – Władysława. Michał Romanow został wybrany na cara w 1613 roku przez Sobór Ziemski po kilkuletnim okresie anarchii, nazwanej okresem Wielkiej Smuty. Udało mu się przywrócić w kraju spokój i zacząć jego podnoszenie ze zniszczeń, a także zakończyć wojnę ze Szwecją pokojem w Stołbowie w 1617 roku i z Polską
— rozejmem w Dywilinie (Deulinie) w 1619 i rozpocząć ekspansję Rosji w północnej Azji. Po nieudanej próbie odzyskania Smoleńska w okresie bezkrólewia po śmierci Zygmunta III Wazy Michał I zawarł w 1634 roku pokój z Polską w Polanowie, gdzie uzyskał od nowego króla, Władysława IV Wazy, zrzeczenie się roszczeń do tronu moskiewskiego w zamian na ustępstwa terytorialne i gratyfikacje finansowe.
Wsiewołod Nikołajewicz Mierkułow, pseudonim „Teoretyk” (ur. w 1895, Zaqatala, zm. 23 XII 1953, Moskwa) – generał armii, wieloletni funkcjonariusz policji politycznej, jeden z realizatorów zbrodni katyńskiej. Od 1921 roku Mierkułow był działaczem Ogólnorosyjskiej Nadzwyczajnej Komisji do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem (Wsierossijskaja czriezwyczajnaja komissija po bor’bie s kontrriewolucyjej i sabotażom, WCzK, potocznie: Czeka), a potem jej kolejnych wcieleń – Państwowego Zarządu Politycznego (Gosudarstwiennoje politiczeskoje uprawlenije, GPU) i Zjednoczonego Państwowego Zarządu Politycznego (Objedinionnoje gosudarstwiennoje politiczeskoje uprawlenije, OGPU) na terenie Gruzji. Od 1938 roku został pierwszym zastępcą szefa, Ławrentija Berii, w Ludowym Komisariacie Spraw Wewnętrznych (Narodnyj komissariat wnutriennich dieł, NKWD) i naczelnikiem Głównego Zarządu Bezpieczeństwa Państwowego (Gławnoje uprawlenije gosudarstwiennoj bezopastnosti, GUGB) przy NKWD. W 1939 roku w czasie agresji ZSRR na Polskę nadzorował działania policji politycznej na terenie państwa polskiego. Wraz z Leonidem Basztakowem i Bogdanem Kobułowem wchodził w skład Kolegium Specjalnego NKWD, kolegialnego organu sądowniczego, które m.in. wydało wyrok śmierci na internowanych na terenie ZSRR polskich oficerów i obywateli – wydarzenia, które przeszło do historii pod nazwą zbrodni katyńskiej. W 1941 roku pełnił funkcję ludowego komisarza bezpieczeństwa państwowego w NKGB, potem ponownie został naczelnikiem GUGB przy
NKWD. Po likwidacji GUGB i ponownym utworzeniu NKGB Mierkułow stanął na jego czele i kierował nim do 1946 roku, do czasu przekształcenia komisariatu w Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego. Potem zwolniony ze służby zostaje zastępcą szefa, a następnie szefem zarządu mienia radzieckiego za granicą przy Ministerstwie Handlu Zagranicznego, potem przy Radzie Ministrów ZSRR. W 1950 roku został ministrem kontroli państwowej. Po śmierci Stalina i ponownym przejęciu kontroli nad resortem przez Berię Mierkułow został mianowany jego zastępcą w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Po aresztowaniu Berii w 1953 roku Mierkułow także został aresztowany, w tym samym roku, pozbawiony stanowiska, skazany na rozstrzelanie i stracony.
Zygmunt Miłkowski, pseudonim „Teodor Tomasz Jeż” (ur. 23 III 1824, Saracea na Podolu, ob. Ukraina, zm. 11 I 1915, Lozanna) – powieściopisarz, publicysta, działacz społecznopolityczny. Pochodził z rodziny oficera napoleońskiego, stąd też od młodości związany był z konspiracją. W latach 1848–1849 wstąpił do Legionu Polskiego i brał udział w powstaniu węgierskim. Po upadku powstania przebywał w Wielkiej Brytanii, gdzie współpracował z „Demokratą Polskim”, organem wydawanym przez Towarzystwo Demokratyczne Polskie, polską organizację emigracyjną. Z ramienia tej organizacji był emisariuszem na Bałkanach (1853–1855), w Stambule i Galicji (1860) i Mołdawii (od 1859). W 1862 roku nawiązał kontakt z Komitetem Centralnym Narodowym i z jego nominacji został naczelnikiem sił zbrojnych na Rusi (Ukraina), potem na Podolu. Przejściowo zamieszkał w Rumunii. W okresie powstania styczniowego z nominacji Rządu Narodowego został pułkownikiem i organizował w Rumunii pomoc wojskową dla powstania. W latach 1866–1871 był jednym z przywódców Zjednoczenia Emigracji Polskiej. W 1872 roku osiadł w Szwajcarii. W porozumieniu z niewielką grupą przyjaciół z emigracji ogłosił w 1887 roku w Paryżu „Rzecz o obronie
czynnej i o skarbie narodowym”, broszurę, która wskazywała na potrzebę podjęcia prac przygotowawczych mających doprowadzić do odzyskania niepodległości, m.in. poprzez gromadzenie funduszów na cele narodowe. Instytucja formalnie powołana do życia w 1891 roku, zwalczana zarówno przez konserwatystów, jak i lewicę, w ciągu lat 20 zgromadziła ponad 300 000 franków. Skarb Narodowy był jawną fasadą dla tajnej organizacji trójzaborowej: Ligi Polskiej, zawiązanej w 1887 roku na zjeździe w Hilfikonie. Po przekształceniu Ligi Polskiej w Ligę Narodową początkowo Miłkowski ją aprobował, ale po 1908 roku krytykował jej ugodowe wobec cara stanowisko. Był też jednak przeciwnikiem Legionów Polskich Józefa Piłsudskiego. Patriotyczne i demokratyczne przekonania Miłkowskiego odzwierciedliły się w jego twórczości literackiej, którą uważał za społeczne posłannictwo i która stała się jego stałym źródłem utrzymania. Publikował pod pseudonimem w prasie krajowej, m.in. na łamach „Gazety Warszawskiej”, „Tygodnika Illustrowanego” i „Kłosów”. W podpisywanych także pseudonimem powieściach, w których nie stronił od komentarza, dydaktyzmu, ostrej karykatury i sarkazmu, skupiał się na zjawiskach społecznoobyczajowych. W sumie napisał kilkadziesiąt powieści, dziesiątki opowiadań i artykułów, a także, opublikowany pośmiertnie, ceniony przez historyków pamiętnik „Od kolebki przez życie”.
Mikołaj I Romanow (ur. 6 VII 1796, Carskie Sioło, ob. Puszkin, zm. 2 III 1855, Petersburg) – cesarz rosyjski i król polski. Był synem cara Pawła I, młodszym bratem Aleksandra I i Wielkiego Księcia Konstantego. Panowanie rozpoczął w 1825 roku, po tym jak Wielki Książę Konstanty zrzekł się praw do tronu. Obejmował go w niecodziennych okolicznościach – powstania dekabrystów, rosyjskich rewolucjonistów występujących przeciw carskiemu samowładztwu. Po stłumieniu powstania, chcąc zapobiec podobnemu wybuchowi w
przyszłości, poddał społeczeństwo rozbudowanej inwigilacji policji. Centralną instytucją, sprawującą nadzór nad poddanymi, był III Oddział Kancelarii Osobistej Jego Cesarskiej Mości, współpracujący z Korpusem Żandarmów, a także rozbudowana cenzura, nadzorowana przez Główny Urząd Cenzury. Zaraz po stłumieniu wystąpień dekabrystów wydał manifest do Polaków, w którym zapewniał ich, „że utrzyma akt konstytucyjny i dołoży starań, aby zapewnić jego utrzymanie”. W rzeczywistości jednak zamierzał odejść od polityki swojego brata. Gotów do stopniowej likwidacji odrębności Królestwa, wykorzystał w tym celu powiązania Towarzystwa Patriotycznego ze spiskowcami rosyjskimi i zmusił Wielkiego Księcia Konstantego, który bronił Polaków, do wszczęcia aresztowań i dochodzeń. Afiszując się jako legalista, zażądał, zgodnie z konstytucją, zwołania Sądu Sejmowego. Ku zaskoczeniu cara i Wielkiego Księcia sąd, powołany wbrew opinii Konstantego, ogłosił w 1828 roku niskie wyroki i orzekł, iż Towarzystwo „nie było winne zbrodni stanu”. Przy tej okazji Konstanty napisał do brata: „Nieszczęśni uratowali winnych, ale zgubili ojczyznę”. W końcu marca 1829 roku Mikołaj, który zręcznie lawirował, dbając o własną popularność, a podkopując pozycję Konstantego w Królestwie Polskim, postanowił koronować się w Warszawie. Po wybuchu powstania listopadowego był zdecydowany stłumić je siłą. Gdy korpus Wielkiego Księcia Konstantego znalazł się w granicach Cesarstwa, Mikołaj I powołał armię czynną pod dowództwem feldmarszałka Iwana Dybicza, któremu wyznaczył rolę zarządcy wojskowego Królestwa i ogłosił stan wyjątkowy w zachodnich guberniach. W grudniu 1830 roku w manifeście do Polaków zażądał poddania się jego woli, nie obiecując w zamian niczego, nawet amnestii. W tym też duchu przyjmował wysłańców dyktatora Józefa Chłopickiego, gorączkowo poszukujących ugody. Odpowiedzią na ten manifest było posiedzenie Sejmu 25 I 1831 roku, na którym podjęto decyzję o detronizacji króla – choć większość posłów skłonna była do ugody z Rosją. Po kapitulacji Mikołaj I w miejsce konstytucji nadał Królestwu Statut
Organiczny (1832), częściowo pozbawiający go autonomii, a na tzw. ziemiach zabranych (na wschód od Bugu) rozpoczął rusyfikację. Rozwiązał też Sejm i armię. Pozostałe instytucje ograniczył w kompetencjach, oddając faktyczną władzę w ręce namiestnika Iwana Paskiewicza. Amnestię, którą wydał pod naciskiem opinii Zachodu, łamał na każdym kroku, m.in. wcielając do wojska rosyjskiego ponad 20 000 byłych żołnierzy polskich. Za jego panowania nasiliła się więc walka z polskością (język, nauka, oświata), a także – religią (prześladowanie unitów, walka z Kościołem katolickim), i nastąpiła rusyfikacja urzędów centralnych i administracji terenowej. Represje te wzmagały się, w miarę jak narastały w Królestwie działania konspiracyjne, spiski i próby powstań zbrojny. Mikołaj I ingerował także w życie społeczności żydowskiej na ziemiach byłej Rzeczypospolitej, likwidując pozostałości jej dawnej autonomii. W polityce zagranicznej dążył do opanowania terenów wokół Morza Czarnego, co po początkowych sukcesach zakończyło się fiaskiem, jak i do zwalczania ruchów rewolucyjnych. Od połowy lat 30. carat walczył z powstańcami w Dagestanie i Czeczenii, w 1849 roku pomógł Habsburgom stłumić rewolucję węgierską 1848–1849. Swoimi żądaniami wobec Turcji sprowokował wybuch wojny krymskiej (1853–1856), gdzie oprócz Turcji jego przeciwnikami stały się Wielka Brytania i Francja. Walki skoncentrowały się wokół Sewastopola, przybierając niekorzystny dla Rosji obrót. Jednak car nie dożył końca wojny, a jej dalsze prowadzenie i negocjacje pokojowe spadły na jego syna Aleksandra II. W ciągu długiego panowania Mikołaj II rozwinął się przemysł, zwłaszcza tekstylny i cukrowniczy, stworzył podwaliny pod transport kolejowy (m.in. linia Petersburg–Moskwa, 1843–1851) i rzeczny (Wołgą, Newą i Dnieprem). Postać Mikołaja II często pojawia się w polskich dziełach literackich, m. in. w „Kordianie” Juliusza Słowackiego, „Legionie” Stanisława Wyspiańskiego czy w „Maskaradzie” Jarosława Iwaszkiewicza.
Mikołaj II Romanow (ur. 18 V 1868, Carskie Sioło, ob. Puszkin, zm. 17 VII 1918, Jekaterynburg) – cesarz rosyjski od 1894 roku. Był synem Aleksandra III i mężem Alicji Hessen-Darmstadt, która po przejściu na prawosławie przybrała imię Aleksandra Fiodorowna i która z czasem zaczęła wywierać wpływ na jego rządy. Na jego poglądy znaczny wpływ wywarł także jego wychowawca, konserwatywny prawnik i polityk Konstanin Pobiedonoscew, zwolennik samowładztwa. Na okres panowania Mikołaja II przypadają przełomowe wydarzenia polityczne i społeczne, które wstrząsnęły imperium rosyjskim, Europą jak i światem oraz wywarły trwały wpływ na historię XX wieku. W polityce wewnętrznej car usiłował utrzymać samowładztwo, uważając powołanie przedstawicielstwa narodowego za „nieziszczalne marzenie”. Mikołaj II nie zgadzał się także na żadną formę autonomii dla Królestwa Polskiego. W 1905 roku styczniowa masakra podczas demonstracji robotników w Petersburgu, która przeszła do historii pod nazwą krwawej niedzieli, zapoczątkowała rewolucję 1905 roku. Strajk powszechny zmusił cara do wydania manifestu, zapowiadającego swobody demokratyczne i zwołanie Dumy Państwowej o kompetencjach ustawodawczych, jednocześnie jednak za pomocą terroru wprowadzonego przez premiera Piotra Stołypina udało mu się stłumić rewolucję, a po zmianie ordynacji wyborczej odzyskać wpływy w Dumie. W polityce zagranicznej kontynuował zawarte przez ojca przymierze z Francją oraz dążył do rozszerzenia wpływów rosyjskich na Bałkanach i w Azji. W 1904 roku sprowokował wojnę z Japonią, zakończoną spektakularną klęską Rosji. Po wybuchu I wojny światowej popularność Mikołaja II przejściowo wzrosła, ale w miarę ponoszonych klęsk szybko zmalała. Ze szczególną niechęcią odnoszono się do zażyłości pary cesarskiej z Grigorijem Rasputinem, który zdobył duże wpływy na dworze, a którego powszechnie uważano za niemieckiego szpiega. W 1916 roku spiskowcy, do których należeli m.in. książę Feliks Jusupow i deputowany Władymir Puryszkiewicz, zabili Rasputina. W tym samym czasie
wybitni deputowani Dumy zaczęli przygotowywać przewrót pałacowy. Ich zamiary uprzedził wybuch rewolucji lutowej w 1917 roku. Rząd Tymczasowy zażądał od Mikołaja II abdykacji, którą ten podpisał. Po paru dniach byłego cara z rodziną osadzono w areszcie domowym w Carskim Siole, a następnie przewieziono do Tobolska. W czasie rewolucji październikowej w 1918 roku bolszewicy uwięzili rodzinę carską w Jekaterynburgu i gdy do miasta zbliżyły się oddziały Czechosłowackiego Korpusu w Rosji, Uralska Rada Delegatów Robotniczych, Chłopskich i Żołnierskich skazała (prawdopodobnie za zgodą Lenina) uwięzionych na śmierć i zamordowała. W 2000 roku Mikołaj II, który był osobą głęboko religijną, a nawet przesądną, został beatyfikowany przez rosyjską Cerkiew prawosławną jako męczennik za wiarę.
Nikołaj Nowosilcow (ur. 1761 lub 1762, zm. 20 IV 1838, Petersburg) – polityk rosyjski, wróg polskich ruchów wolnościowych, zausznik cara Aleksandra I. W latach 1783–1796 był w służbie wojskowej i uczestniczył w wojnach ze Szwecją i Polską (1792). Odsunięty przez cara Pawła I Romanowa, powrócił na dwór carski po objęciu władzy przez Aleksandra I w 1801 roku, stając się jego zaufanym doradcą i członkiem tzw. tajnego komitetu przy monarsze, zajmującego się wprowadzaniem reform. Początkowo wyznawał liberalne poglądy, ale od około 1812 roku stał się rzecznikiem zachowawczej polityki. Szybko został też rzecznikiem zatarcia odrębności ziem polskich, które znalazły się w granicach przez Rosji. W latach 1813– 1815 był wiceprezesem Rady Najwyższej Tymczasowej Księstwa Warszawskiego, a po upadku Księstwa w 1815 roku został członkiem Rządu Tymczasowego Królestwa Polskiego. Potem do 1830 roku pełnił funkcję komisarza carskiego przy Radzie Stanu Królestwa, będąc zaciętym przeciwnik jego autonomii. W latach 1821–1824 jako prezes Komisji do Reorganizacji Wydziału Edukacji stał się inspiratorem śledztw przeciwko młodzieży polskiej w Wilnie. Osobiście prowadził przesłuchania w sprawie filomatów i filaretów. Od 1824 roku
był kuratorem wileńskiego okręgu naukowego. Przed powstaniem listopadowym wyjechał do Petersburga, gdzie od 1831 roku był członkiem, a potem przewodniczącym rosyjskiej Rady Państwa oraz komitetu ministrów. W 1833 roku otrzymał tytuł hrabiowski. Był także członkiem Petersburskiej Akademii Nauk, a w latach 1803–1810 jej prezesem. Jako postać literacka pojawił się w III części „Dziadów” Adama Mickiewicza.
Panta Koina [gr., „wszystko wspólne”], Związek Przyjaciół Panta Koina (1817–1820 lub do 1822) – tajna organizacja dyskusyjno-samokształceniowa studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Organizacja, licząca 20 członków, powstała z przekształcenia nieformalnego towarzystwa literackiego. Głównym inicjatorem i przywódcą był Ludwik Mauersberger. Pod koniec 1819 roku filia związku zaczęła działać na uniwersytecie w Berlinie. Panta Koina, która przypominała zachodnioeuropejskie studenckie loże wolnomularskie tamtych czasów, głosiła hasła: braterstwa, równości społecznej oraz kult wiedzy i oświaty. Sam Mauersberger miał bardziej radykalne poglądy – był zwolennikiem rewolucyjnych zmian społecznych. W 1822 roku aresztowano większość związanych z nią osób i choć aresztowanych po śledztwie prowadzonym pod przewodnictwem generała Maurycego Mauke zwolniono, Mauersberger nabawił się w areszcie gruźlicy i wkrótce po wyjściu na wolność zmarł.
Franciszek Ksawery Prek (29 VIII 1801, Nozdrzec n. Sanem k. Dynowa, zm. 12 IX 1863 Sielec k. Sędziszowa Małopolskiego) – malarz, literat, pamiętnikarz. Pochodził z rodziny ziemiańskiej, która utrzymywała szerokie stosunki sąsiedzkie i towarzyskie, a także zażyłości z okoliczną arystokracją, m. in. z dworem księcia Adama Kazimierza Czartoryskiego w Sieniawie, z rezydencją księżnej marszałkowej Izabeli Lubomirskiej w Łańcucie i właścicielem dóbr w Przeworsku, Henrykiem Lubomirskim. Koneksje te umożliwiły Prekowi,
u którego w dzieciństwie stwierdzono trwałą głuchotę, start i pozycję w życiu towarzyskim, stworzyły też oparcie i źródło mecenatu dla jego późniejszej twórczości. Od 1817 roku zaczął on pisać dziennik, liczący ogółem 11 tomów, który prowadził aż do 1855 roku. Dziennik zachował się w całości w wersji rękopiśmiennej w zbiorach Biblioteki PAN w Krakowie i Biblioteki Jagiellońskiej. Prek uzupełniał go obszernymi komentarzami biograficznymi i topograficznymi, które stanowią cenne źródło wiedzy na temat życia towarzyskiego i społeczno-obyczajowego Galicji pierwszej połowy XIX wieku. Obszerny wybór z pamiętników i komentarzy, zatytułowany „Czasy i ludzie” został wydany w 1959 roku. Prek był także utalentowanym rysownikiem, malarzem i litografem – lekcje rysunku pobierał m.in. w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Pozostawił obrazy olejne i akwarele, których tematem były m.in. postacie historyczne i współczesne. Brał również udział w posiedzeniach Towarzystwa Warszawskiego Przyjaciół Nauk. W końcu lat 30. odbył szereg wycieczek krajoznawczych, których plonem było 11 akwarel przedstawiających 27 męskich i kobiecych typów ludowych. W 1842 roku Prek osiadł w kupionej przez siebie wsi Sielec koło Sędziszowa Małopolskiego, gdzie kontynuował pisanie pamiętników. W 1846 roku przeżył grozę rabacji, schroniwszy się w pobliskim Sędziszowie Małopolskim.
Tomasz Jan Siemiątkowski (ur. 19 XII 1786, Tłokinia, k. Kalisza, zm. 30 XI 1830, Warszawa) – generał brygady wojska polskiego. W 1806 roku wstąpił do formowanej w Poznaniu Gwardii Honorowej, potem w stopniu podporucznika znalazł się w nowo utworzonej Legii Poznańskiej. Brał udział w kolejnych kampaniach: 1807 roku, wyróżniając się w bitwie pod Frydlandem i kampanii 1809 roku, podczas której odznaczył się w starciu pod Koćmierzowem, gdzie na czele swojej kompanii brawurowym atakiem przyczynił się do ucieczki nieprzyjaciela. W uznaniu zasług otrzymał Krzyż Kawalerski Orderu Virtuti Militari i
awansował na stopień szefa szwadronu. Potem odbył kampanię rosyjską, niemiecką i francuską (1812–1814), uczestnicząc m.in. w bitwie pod Smoleńskiem, Winkowem i Lipskiem, podczas której został ranny. Za swoją postawę otrzymał kolejno Order Kawalerski Legii Honorowej i Order Oficerski Legii Honorowej oraz awans na pułkownika. Jako żołnierz cieszył się opinią człowieka obdarzonego wielką odwagą, ale i przytomnością umysłu. Po abdykacji Napoleona i przejęciu zwierzchnictwa nad wojskiem polskim przez Wielkiego Księcia Konstantego pułk Siemiątkowskiego w składzie korpusu dowodzonego przez generała Wincentego Krasińskiego wrócił na teren Księstwa Warszawskiego i wstąpił do organizowanego wówczas wojska Królestwa Polskiego. W stopniu pułkownika został dowódcą szwadronów strzelców konnych, potem zaś był w sztabie wielkiego księcia. W 1826 roku został generałem brygady pełniącym obowiązki szefa Sztabu Głównego, który rozwinął własną sieć szpiegowską penetrującą organizacje konspiracyjne. Przekazywała ona wiadomości Siemiątkowskiemu, który następnie posyłał raporty do generała Dymitra Kuruty, prawej ręki księcia Konstantego. W czasie swojej kariery w Królestwie Polskim otrzymał szereg oznaczeń rosyjskich: Order św. Anny, Orderem św. Włodzimierza i Order św. Stanisława kl. I – ten ostatni przyznany w czasie pobytu cara Mikołaja I w Warszawie w 1829 roku. W noc listopadową, 29 XI 1830 roku, na placu Saskim organizował opór przeciwko powstańcom, zgodnie z otrzymywanymi od księcia rozkazami. Dowodzone przez niego patrole odbierały powstańcom broń, a ich samych osadzały w areszcie. Siemiątkowski odmówił przystąpienia do powstania, a podczas utarczki słownej został postrzelony przez powstańców i tej samej nocy zmarł. Na rozkaz Mikołaja I jego nazwisko obok sześciu innych generałów „wiernych monarsze” zostało umieszczone na nieistniejącym już obelisku, który został wystawiony na placu Saskim.
Jan Zygmunt Skrzynecki (ur. 8 II 1786 lub 1787, Żebrak k. Siedlec, zm. 12 I 1860, Kraków) – generał, wódz naczelny w powstaniu listopadowym. Od 1806 roku był w armii polskiej i uczestniczył w wojnie Księstwa Warszawskiego z Austrią. W 1809 roku służył z bratem w korpusie księcia Józefa Poniatowskiego i walczył w bitwie pod Raszynem. Po kapitulacji Warszawy brał udział w szturmie szańców pod Górą i obronie Sandomierza. Za waleczność w bitwie pod Górą otrzymał Krzyż Złoty Virtuti Militari. Podczas tej kampanii awansował też do stopnia kapitana. W kampanii rosyjskiej 1812 roku walczył m.in. pod Smoleńskiem i Berezyną, a wyróżnił w bitwie pod Możajskiem. Za waleczność w tej ostatniej bitwie otrzymał Krzyż Kawalerki Virtuti Militari, wkrótce dostał też nominację na szefa batalionu. Następnie brał udział w kampaniach napoleońskich 1813–1814 na terenie Niemiec i Francji. Awansował do stopnia majora i otrzymał Krzyż Kawalerski i Krzyż Oficerski Legii Honorowej. Uratowanie Napoleona podczas bitwy pod Arcis-sur-Aube, który schronił się w czworobok Pułku Nadwiślańskiego, ugruntowało jego popularność i wpłynęło na dalszą karierę wojskową. Po utworzeniu Królestwa Polskiego służył w szeregach jego wojska najpierw w randze podpułkownika, potem pułkownika. Od 1817 roku był dowódcą 8. pułku piechoty. Nie brał udziału w oficjalnym ani konspiracyjnym życiu Królestwa. W 1824 roku uczestniczył w sądzie wojskowym nad Walerianem Łukasińskim i towarzyszami. Początkowo jako jedyny z sędziów głosował za ich uniewinnieniem (zmotywowany łapówką od działaczy Towarzystwa Patriotycznego), jednak pod naciskiem Wielkiego Księcia Konstantego zmienił decyzję i podpisał wyrok skazujący. Wymuszenie podpisania wyroku miało ponoć złamać Skrzyneckiego i rzeczywiście zaciążyło na jego dalszych poczynaniach. Kilka dni po wybuchu powstania listopadowego opowiedział się po stronie powstańców, choć początkowo utwierdzał generała Siemiątkowskiego w swojej wierności dla Konstantego, a po wyjeździe z Warszawy do Pułtuska wysłał do naczelnego wodza wiernopoddańczą deklarację. Początkowo
dowodził brygadą, wkrótce zaś dywizją piechoty w randze generała. Wyróżnił się w bitwie pod Grochowem, co wpłynęło na mianowanie go pod koniec lutego 1831 roku naczelnym wodzem. Jako konserwatysta, blisko związany z księciem Adamem Jerzym Czartoryskim, był zwolennikiem rokowań z Rosją. W działaniach wykazywał zbytnią ostrożność, unikał bitew, ignorował lub torpedował plany operacyjne sporządzane przez Ignacego Prądzyńskiego, co zaciążyło na losach powstania. Zwycięskie bitwy pod Wawrem i pod Dębem Wielkim przyniosły mu Krzyż Komandorski Virtuti Militari i rozsławiły jego waleczność. Jednak po klęsce pod Ostrołęką w maju 1831 roku zaczął tracić autorytet – przeciwnicy zarzucali mu nieudolność, a nawet zdradę. W sierpniu 1831 roku został odwołany z funkcji naczelnego wodza. Wówczas potajemnie opuścił wojsko, ukrył się w Warszawie, a potem w przebraniu lokaja wyjechał do Krakowa. Od tego czasu do końca życia nie uczestniczył już w życiu politycznym. W 1839 roku znalazł się w Belgii, gdzie jako generał armii belgijskiej organizował armię tego kraju. Gdy Aleksander II ogłosił amnestię dla emigrantów, Skrzynecki w 1857 roku przybył do Krakowa.
Józef Longin Sowiński (ur. 15 III 1777, Warszawa, zm. 6 IX 1831, tamże) – generał brygady wojska polskiego, artylerzysta. Był wychowankiem Szkoły Rycerskiej w Warszawie, a w 1794 roku z częścią kadetów wziął udział w powstaniu kościuszkowskim. Po upadku powstania wrócił do rodzinnego majątku w Sieradzkiem. W 1799 roku, za radą ojca, wstąpił do pruskiej artylerii konnej. Jako oficer tej armii walczył przeciwko wojskom francuskim w kampanii 1806–1807. Po uzyskaniu w 1811 roku dymisji z armii pruskiej przeszedł do armii Księstwa Warszawskiego, gdzie w randze kapitana artylerii został szefem szwadronu w pułku artylerii konnej. Podczas kampanii 1812 roku stracił nogę pod Możajskiem i dostał się do niewoli rosyjskiej. Za waleczność odznaczony został krzyżami Legii Honorowej i Virtuti
Militari. W Królestwie Polskim został mianowany podpułkownikiem i był dyrektorem Arsenału w Warszawie. W latach 1820–1831 pełnił funkcję komendanta Aplikacyjnej Szkoły Wojskowej, już w stopniu pułkownika. Duża wiedza teoretyczna i praktyczna, wyniesiona ze służby pruskiej, oraz walory osobiste okazały się przydatne na nowym stanowisku. Nowoczesny program nauczania i starannie dobrana kadra nauczycielska sprawiła, że szkoła uważana była za najlepszą w Królestwie Polskim. Kiedy po wykryciu tajnych związków Wielki Książę Konstanty rozciągnął nad szkołą dozór policyjny i umieścił w niej szpiegów, Sowiński, chcąc uchronić młodzież przed represjami, starał się odciąć ją od wszelkich kontaktów z ruchem spiskowym. Podczas nocy listopadowej do powstania się nie przyłączył, a w jego powodzenie nie wierzył. Jednak w lutym 1831 roku zgłosił się do służy liniowej i dowodził artylerią garnizonu Warszawy. Po bitwie grochowskiej, w związku z bezpośrednim zagrożeniem Warszawy, Sowiński był odpowiedzialny za przygotowania artyleryjskie. Od lipca 1831 roku był także dyrektorem generalnej Komisji Rządowej Wojny, a w sierpniu został nominowany generałem brygady. Pomimo kalectwa poprosił o zgodę na udział w walkach na pierwszej linii. Zginął w obronie reduty wolskiej w Warszawie. Jego bohaterska śmierć stała się częścią legendy narodowej o powstaniu listopadowym, a on stał się tematem wielu wierszy, powieści i obrazów.
Jakub Szela (ur. 15 VII 1787, Smarzowa k. Jasła, zm. 1866, Sołka na Bukowinie) – przywódca rabacji galicyjskiej, największego na ziemiach polskich powstania chłopów w XIX wieku, która przeszła do historii także pod nazwą rzezi galicyjskiej. Pochodził z wielodzietnej rodziny chłopskiej, był synem Jana Jakuba, zagrodnika w Smarzowej koło Jasła. Szela, z zawodu cieśla, prawdopodobnie był analfabetą. Pracował na dworze rodziny Boguszów, właścicieli okolicznych dóbr. Potem pracował na gospodarce w Smarzowej, które
dostał od Feliksa Bogusza, syna Stanisława, seniora rodu. Od 1822 roku był pełnomocnikiem wsi w sporach Boguszami. W sprawach procesowych udawał się do starostwa w Tarnowie i urzędu gubernialnego we Lwowie, gdzie poznał starostę tarnowskiego Josepha Breinla von Wallenstern. Konflikt między Szelą a rodziną Boguszów z czasem narósł, a dzięki niemu Szela zyskał autorytet wśród okolicznych chłopów. Władze austriackie posłużyły się nim, aby wykorzystać chłopów do udaremnienia zbrojnego wystąpienia szlachty. W lutym 1846 roku doszło do spotkania Szeli ze starostą tarnowskim Breinlem, podczas którego uzyskał on pełnomocnictwo do wystąpień przeciw szlachcie i obietnicę ograniczenia pańszczyzny. Stanął na czele utworzonego przez siebie oddziału i rozgromił kilkanaście okolicznych dworów, zabijając m.in. członków rodziny Boguszów. Jednak jego pertraktacje z władzami austriackimi w sprawie obniżenia pańszczyzny nie powiodły się. Po pacyfikacji wsi przez wojsko został internowany w Tarnowie. W 1848 roku został przesiedlony na Bukowinę, gdzie otrzymał duże gospodarstwo, które prowadził do końca życia. W tradycji szlacheckiej Szela stał się symbolem zbrodni, natomiast w legendzie chłopskiej, utrwalonej w przekazie ustnym m.in. w „Pieśni o Jakubie Szeli” i „Pieśni oracza o Jakubie Szeli” – obrońcą chłopów przed panami i bojownikiem o zniesienie pańszczyzny. Różnie też był oceniany przez historyków i literatów, a on sam i jego czyny do dziś budzą kontrowersje.
Towarzystwo Patriotyczne, Narodowe Towarzystwo Patriotyczne (1821–1826) – tajna organizacja niepodległościowa założona w Warszawie przez Waleriana Łukasińskiego. W jej skład weszli byli członkowie Wolnomularstwa Narodowego i członkowie działającego na Wielkopolsce Związku Kosynierów. Towarzystwo nie było organizacją ideologicznie jednolitą – istniał w nim nurt umiarkowany, głoszący program zjednoczenia ziem Rzeczypospolitej w granicach z 1772 roku i obrony konstytucji z 1815 roku, a także kierunek
radykalny, głoszący hasła walki o niepodległość, która miała być połączona z przemianami społecznymi. Sposób realizacji głoszonych celów nie został jasno określony. Po aresztowaniu w 1822 roku Waleriana Łukasińskiego czołową rolę w organizacji odgrywał podpułkownik Seweryn Krzyżanowski, który wraz innymi działaczami został aresztowany w 1826 roku. Masowe zatrzymania przyczyniły się do rozbicia ruchu, który liczył ponad 200 członków. Przywódców Towarzystwa Patriotycznego, na żądanie cara Mikołaja I i zgodnie z konstytucją, oddano pod Sąd Sejmowy, który ku zdziwieniu władz rosyjskich oddalił zarzut zbrodni skazał ich na stosunkowo niewielkie kary więzienia.
Romuald Traugutt (ur. 16 I 1826, Szostakowo k. Wysokiego Mazowieckiego, zm. 5 VIII 1864, Warszawa) – ostatni dyktator powstania styczniowego. Po ukończeniu gimnazjum w 1845 roku wstąpił do wojska rosyjskiego. Brał udział w kampanii węgierskiej 1849 roku, a w latach 1853–1856 – w wojnie krymskiej. W 1862 roku na własną prośbę wystąpił ze służby czynnej w stopniu podpułkownika saperów. Utrzymywał kontakty z organizacją „białych”, ale był przeciwny wybuchowi powstania. Początkowo odmawiał przyłączenia się do walki, jednak w końcu stanął na czele własnego oddziału. Po porażce pod Kołodnem w lipcu 1863 roku przybył do Warszawy, gdzie został mianowany generałem i komisarzem pełnomocnym Rządu Narodowego na Galicję. W sierpniu wyruszył do Paryża z misją oceny szans na pomoc Francji dla powstania. Po powrocie do Warszawy dokonał w październiku zamachu, usunął rząd „czerwonych” i objął dyktatorską władzę. Jego działania zmierzały do przedłużenia walki zbrojnej przy założeniu, że pomoc ze strony Francji jest wątpliwa. Z tego powodu starał się z jednej strony usprawnić działania partyzanckie, reorganizując wojsko, ujednolicając zaopatrzenie oddziałów i dopływ ochotników. Z drugiej zaś, próbował pozyskać chłopów do powstania – w grudniu wydał dekret nakazujący bezwzględne wykonywanie dekretu
uwłaszczeniowego z 22 I 1863 roku i rozesłał polecenie zwołania na wiosnę 1864 roku pospolitego ruszenia chłopów. Wprowadził też zmiany w polityce zagranicznej, m.in. na jego polecenie rozpoczęto rozmowy z Włochami, Węgrami i Czechami. Jednak plany ewentualnego wybuchu powstania w Galicji przekreśliło wprowadzenie tam przez rząd austriacki stanu oblężenia w końcu lutego 1864 roku. Choć dystansował się od „czerwonych”, realizował faktycznie wiele punktów ich programu. Znaczna część jego zarządzeń nie została wprowadzona w życie, mimo że Rząd Narodowy i oddziały partyzanckie zdołały przetrwać zimę z roku 1863 na 1864. Od wiosny sukcesom wojsk rosyjskim towarzyszyły aresztowania kolejnych działaczy w Warszawie. W kwietniu nastąpiło aresztowanie samego Traugutta, który w śledztwie wykazał się niezłomnością i nie ujawnił nazwisk towarzyszy. Został stracony na stokach Cytadeli warszawskiej wraz z innymi członkami władz powstania: Rafałem Krajewskim, Józefem Toczyskim, Romanem Żulińskim i Janem Jeziorańskim. Zaraz po śmierci narodziła się legenda ostatniego dyktatora powstania, do czego przyczynili się świadkowie tamtych czasów, którzy wspominali go jako osobę niezłomną i bardzo religijną, a samą jego śmierć porównywali do męki Chrystusa.
Aleksander Wielopolski (ur. 13 III 1803, Sędziejowice, zm. 30 XII 1877, Drezno) – polityk, ziemianin, zwolennik ugody z Rosją. Jako syn dziedzica ordynacji myszkowskiej zdobył staranne wykształcenie m.in. w Liceum Warszawskim oraz na Uniwersytetach w Warszawie i w Getyndze, gdzie w 1829 roku uzyskał doktorat z filozofii. W czasie powstania listopadowego, blisko związany z księciem Adamem Jerzym Czartoryskim, był posłem na sejm, a od kwietnia 1831 roku radcą stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Po rabacji galicyjskiej 1846 roku opublikował anonimowo „List szlachcica polskiego o rzezi galicyjskiej do księcia Metternicha”, w którym m.in. oskarżył władze austriackie o nakłanianie chłopów
do masakry szlachty i wyraził przekonanie, że konieczna są: ugoda z Rosją, rezygnacja z polskich aspiracji narodowych i zjednoczenie Polaków pod carskim berłem. Od połowy lat 50. zaczął składać władzom rosyjskim memoriały i adresy utrzymane w duchu konserwatywno-ugodowym, dystansując się od liberalnego polskiego ziemiaństwa, skupionego w Towarzystwie Rolniczym. Jego koncepcje zyskały poparcie Petersburga i w 1861 roku Wielopolski został dyrektorem reaktywowanej Komisji Rządowej Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Zaraz po objęciu stanowiska doprowadził do rozwiązania Towarzystwa Rolniczego, a następnie Delegacji Miejskiej, organizacji wpływowej warszawskiej burżuazji. Krótko był także dyrektorem Komisji Rządowej Sprawiedliwości, a po ustąpieniu z tego stanowiska wyjechał do Petersburga, gdzie skutecznie przekonywał o konieczności rozwiązania kwestii polskiej środkami politycznymi. W 1862 roku został naczelnikiem rządu cywilnego Królestwa Polskiego i zainicjował ukazy o zniesieniu pańszczyzny i okupie pieniężnym (1861), o oczynszowaniu chłopów (1862) i równouprawnieniu Żydów (1862). Zreorganizował również i spolonizował administrację: m.in. wprowadził organy samorządowe, reaktywował Radę Stanu, której początkowo był wiceprezesem, rady miejskie, powiatowe i gubernialne, wreszcie przeprowadził reformę szkolnictwa, tworząc Szkołę Główną Warszawską, która zajęła budynki zamkniętego po powstaniu listopadowym Uniwersytetu Warszawskiego. Pomimo odniesionych sukcesów Wielopolski nie cieszył się popularnością, szczególnie wśród członków obozu „czerwonych”. Skrajny odłam tego ruchu zorganizował nawet na niego dwa nieudane zamachy. Aby uspokoić napiętą sytuację w Królestwie i pozbyć się radykalnej młodzieży, w styczniu 1863 roku zarządził nadzwyczajny pobór do wojska (tzw. brankę), który stał się bezpośrednią przyczyną wybuchu powstania styczniowego. Walki powstańcze, a szczególnie poparcie powstania przez obóz „białych”, były przyczyną załamania polityki Wielopolskiego. Utracił autorytet także w
oczach caratu – został zwolniony ze wszystkich stanowisk. Ostatnie lata spędził ciężko chory w Dreźnie, nie biorąc udziału w życiu publicznym. Wielopolski był zdecydowanym konserwatystą, dostrzegał jednak konieczność umiarkowanych reform dla utrzymania panujących stosunków społecznych, realizując swe koncepcje, nie liczył się jednak z opinią publiczną.
Wielka Smuta (1605–1613) – okres głębokiego kryzysu politycznego w Rosji, który był m.in. wynikiem despotycznych rządów Iwana IV Groźnego, spotęgowanym wojną domową oraz zbrojną interwencją Polski i Szwecji. W tym okresie Rosja stanęła wobec groźby utraty państwowej suwerenności. Smuta zaczęła się od zamordowania carów z rodu Godunowych. Zamieszki, które wybuchły w Moskwie, umożliwiły wkroczenie wojsk Dymitra Samozwańca I, popieranego przez polskie możnowładztwo W 1605 roku okrzyknięto go carem Rosji. Nowy władca zniósł karę śmierci i objął amnestią przeciwników. Był jednak bardzo niepopularny z powodu nietradycyjnego stylu życia i otaczania się cudzoziemcami, zwłaszcza Polakami. Zginął w 1606 roku w czasie powstania wywołanego przez bojarów, którym przewodził Wasyl Szujski. On też został kolejnym carem. Kryzys gospodarczy i pogłębiająca się anarchia doprowadziła do wybuchu wielkiego antyfeudalnego powstania chłopskiego. Po stłumieniu zamieszek pojawił się kolejny pretendent do tronu Dymitr Samozwaniec II, którego zwolennicy zbrojnie wystąpili przeciwko carowi. Szujski zawarł pakt ze Szwecją i otrzymał wsparcie wojskowe w zamian za Karelię. Zaistniałą sytuację Polska uznała za pretekst do wojny. W 1610 roku oddziały hetmana Stanisława Żółkiewskiego zajęły Moskwę, w 1611 roku – Smoleńsk. Zygmunt III Waza nie wykorzystał istniejącej wówczas szansy osadzenia na tronie moskiewskim królewicza Władysława, którego część bojarów obwołała carem. W Moskwie wybuchło antypolskie powstanie i polska załoga została wyparta z miasta w 1612
roku. Sobór Ziemski, zwołany przez mieszczan i szlachtę rosyjską, obrał na cara księcia Michała I Romanowa, który założył nową dynastię rosyjskich carów.
Władysław IV Waza (ur. 9 VI 1595, Łobzów k. Krakowa, zm. 20 V 1648, Merecz na Litwie) – król Polski, tytularny król Szwecji. Był synem polskiego króla Zygmunta III Wazy i Anny Austriaczki, córki arcyksięcia Karola Habsburga. W 1610 roku, w okresie Wielkiej Smuty, po klęsce Rosjan pod Kłuszynem i obaleniu Wasyla Szujskiego Władysław został obrany carem – w wyniku rokowań przedstawicieli Dumy bojarskiej z hetmanem Stefanem Żółkiewskim. Jednak próby objęcia rosyjskiego tronu w trakcie dwóch wypraw, w 1612 roku oraz na przełomie 1617 i 1618 roku, zakończyły się fiaskiem. W 1632 roku jako jedyny kandydat został wybrany na króla Polski. Wszechstronnie wykształcony król początkowo był wśród szlachty popularny, a pierwsze lata jego panowania były okresem sukcesów zarówno w polityce wewnętrznej, jak i zagranicznej. Udało mu się m.in. uregulować kwestie wyznaniowe, dokonał też reorganizacji wojska. W 1632 roku przedsięwziął wyprawę przeciw Rosji, zakończoną, zawartym w 1643 roku, pokojem w Polanowie – w zamian za rekompensatę finansową i utrzymanie zdobyczy terytorialnych Rzeczypospolitej zrezygnował w traktacie z praw do tronu carskiego. W ramach przygotowań do wojny ze Szwecją, której celem było zdobycie przez niego tronu, stworzył polską flotę wojenną oraz zbudował twierdzę Władysławowo i fort Kazimierzowo na Helu. Jednak planom króla przeciwstawili się z jednej strony magnaci, obawiający się wzmocnienia władzy królewskiej, z drugiej zaś szlachta, niechętna nowym podatkom. Król zmuszony był więc zawrzeć w 1635 roku rozejm w Sztumskiej Wsi. Także projekty nowej wojny, tym razem przeciw Turcji, zmierzające do wypędzenia muzułmanów z Europy i zdobycia Stambułu, oraz wciągnięcia do niej Kozaków Zaporoskich, ogłoszone przez króla na sejmie 1646 roku, napotkały zdecydowany sprzeciw ze
strony większości magnaterii i szlachty. Niezrealizowanie projektów włączenia Kozaków do wojny z Turcją było jedną z przyczyn wybuchu powstania pod wodzą Bohdana Chmielnickiego, które zbiegło się ze śmiercią króla.
Wolnomularstwo Narodowe (1819–1821) – tajna organizacja patriotyczna założona w Warszawie przez Waleriana Łukasińskiego. Celem tej, wzorowanej na lożach masońskich organizacji, było ratowanie pod berłem cara Aleksandra I zagrożonej narodowości polskiej w trzech zaborach, a także niesienie wzajemnej pomocy, zwłaszcza wojskowym, szczególnie tym dymisjonowanym przez Wielkiego Księcia. Konstantego. Wpływ na decyzję Łukasińskiego miały rozmowy z bliskimi mu ludźmi z czasów służby wojskowej w Księstwie Warszawskim. Trudno ocenić, w jakim stopniu na jego decyzję wpłynęły także sugestie rządowe idące za pośrednictwem generała Aleksandra Rożnieckiego, komendanta Korpusu Żandarmerii, próbującego już wówczas podporządkować rządowi masonerię polską, a także inspiracja podobnymi tajnymi stowarzyszeniami, które działały w ówczesnej Europie. Wolnomularstwo, które liczyło około 200 członków, działało w Królestwie Polskim, na Litwie i w Poznańskiem. Loże poznańskie sprzeciwiały się koncepcji związania się z Rosją, a w łonie jego kierownictwa dochodziło do sporów. Sam Łukasiński traktował Wolnomularstwo jako zalążek przyszłej poważniejszej działalności. Początkowo starał się nie sprawiać wrażenia nielojalności wobec rządu, a nawet rozgłaszał, że chce podporządkować swoją lożę „Wielkiemu Wschodowi”. W 1821 roku po tym, jak doszło do rozłamu Wolnomularstwa, a policja carska wpadła na jego trop, Łukasiński tę organizację rozwiązał. Jednocześnie powołał Towarzystwo Patriotyczne, stawiające sobie za cel odzyskanie przez Polskę pełnej niepodległości, do którego weszła znaczna część członków Wolnomularstwa.
Zygmunt III Waza (ur. 20 VI 1566, Gripsholm, Szwecja, zm. 30 IV 1632, Warszawa) – król Polski i król Szwecji. Był synem króla szwedzkiego Jana III i Katarzyny Jagiellonki (córki króla Zygmunta Starego), a także ojcem kolejnych królów Polski – Władysława IV i Jana II Kazimierza. W 1587 roku dzięki poparciu Jana Zamoyskiego został wybrany na tron polski. Zygmunt Waza, który był gorliwym katolikiem, zrażał do siebie zarówno protestanckich Szwedów, jak i polski obóz reformacyjny. Dążył do wzmocnienia władzy królewskiej i wprowadzenia absolutyzmu. Swoją politykę opierał na współdziałaniu z papiestwem i Habsburgami – związki z tym rodem wzmocnił poprzez swoje małżeństwa. Jego absolutystyczne dążenia sprawiły, że szybko utracił wśród szlachty autorytet, co z kolei doprowadziło do rokoszu sandomierskiego (1606–1609). Pomimo przegranej rokoszan król musiał się wyrzec m.in. prób wzmocnienia władzy. I choć okres panowania Zygmunta wiąże się ze zwycięstwami i zdobyczami terytorialnych, szlachta pozostała niechętna królowi i jego polityce. Coraz częściej dochodziło do dezorganizacji aparatu państwowego, m.in. na Rusi Czerwonej. Popierający unię brzeską – która podporządkowała papieżowi Kościół prawosławny w Polsce – król zraził też do siebie ludność prawosławną, zwłaszcza Kozaków, którzy odpowiedzieli powstaniem (1594–1596). W 1592 roku po śmierci ojca Zygmunt III Waza został co prawda koronowany królem szwedzkim, ale tronu nie udało mu się objąć –jego wyprawa zbrojna zakończyła się klęską pod Linköping, a w 1599 roku sejm szwedzki ogłosił jego detronizację. W odpowiedzi Zygmunt III Waza przyznał Polsce należącą do Szwecji północną Estonię, doprowadzając do trwającej z przerwami około 30 lat wojny polsko-szwedzkiej. W trakcie tej wojny poparł w 1605 roku wyprawę Dymitra I Samozwańca na Moskwę, a toczącą się tam wojnę domową postanowił wykorzystać do próby zbrojnego podporządkowania Rosji. Początkowo, w latach 1609–1611, odnosił sukcesy militarne: wojska polsko-litewskie zdobyły Smoleńsk, zwyciężyły pod Kłuszynem i zdobyły Moskwę. Jednak plan osadzenia na tronie moskiewskim syna Władysława nie udał się, m.in. dlatego, że Zygmunt sam chciał objąć tron, co było dla Rosjan nie do przyjęcia. W 1612 roku polska załoga na Kremlu została zmuszona do kapitulacji, a królewicza polskiego zdetronizowano.
Kolejna wyprawa przeciw Rosji, podjęta na przełomie 1617 i 1618 roku, już się nie powiodła. Z kolei zawarcie w 1613 roku przez Zygmunta III Wazy przymierza z Austrią przyczyniło się to do zerwania stosunków z Turcją, wypraw zbrojnych zakończonych zwycięstwem pod Chocimiem i podpisaniem w 1621 roku pokoju polsko-tureckiego, który ustalał granicę na Dniestrze. Na okres panowania Zygmunta III Wazy, który przeniósł swą rezydencję do Warszawy, przypada rozkwit sztuki, a zwłaszcza muzyki. Mecenat króla odegrał ważną rolę w okresie manieryzmu i wczesnego baroku.
Piosenki, zwroty obcojęzyczne i ciekawostki
Nie dla mienia pridiot wiesna… – Piosenka „Nie dla mienia” jest w Rosji od dawna śpiewana przez Kozaków (i nie tylko). Tekst nawiązuje do wiersza A. Mołczanowa napisanego w 1838 roku, w czasie wojny kaukaskiej. Muzykę skomponował na początku lat czterdziestych dziewiętnastego wieku Nikołaj de Witt. Na przełomie XIX i XX wieku pojawiła się wersja autorstwa A. Gadalina. Istnieje wiele wariantów tekstu. Zaprezentowany w opowiadaniu jest jednym z nowszych, wykonują go zespół Lube i Nikita Michałkow. Tłum. Renata Miłosz i Adam Przechrzta.
No, a kobiety, te z żołnierskich snów… – Bułat Okudżawa „Piesienka o sołdatskich sapogach” („Już dudni ciężki krok”) w tłumaczeniu Ziemowita Fedeckiego, ze zbioru „Zamek nadziei”, Wydawnictwo Literackie, Kraków – Wrocław 1984.
Atas! Orużje k’ boju! – Alarm! Do broni! (w zasadzie słowo „Atas!” pochodzi z języka przestępców i funkcjonuje obecnie jedynie na obrzeżach rosyjskiego, ale w przyszłości kto
wie?).
Chwatit bołtat’ gospoda oficery! U nas probliemy! – Wystarczy tego gadania panowie oficerowie! Mamy problemy!
Po maszinam riebiata! Po maszinam! – Do wozów chłopaki! Do wozów!
Primknut’ sztyki! – Bagnet na broń!
Praporszczyk – chorąży.
Mołczi szczenok! – Milcz gówniarzu!
Tak toczno! – Tak jest!
Marszbrasok – marszobieg.
Wzbielienjas’ ot złogo nrawa… Rozwścieczona i nieprawa, Zbuntowała się Warszawa Przypomniała dawne boje, I wezwała pułki swoje! Wieść dobiegła przed tron sławny, Tron wszechruski, prawosławny,
Lecz car nie chciał polskiej krwi. Więc jedynie uniósł brwi (...) Nasza armia zwyciężyła, Wojska Lachów w proch rozbiła! Tłum. Adam Przechrzta
Autor piosenki, Nikołaj Wieriowkin, był unter-oficerem (odpowiednik kaprala) Newskiego Pułku Piechoty i wraz z nim brał udział w tłumieniu powstania listopadowego. Niewiele wiadomo o jego życiu i karierze wojskowej, współcześni nie oceniali jego twórczości zbyt wysoko, mimo rzucającego się w oczy, posuniętego do granic lizusostwa wiernopoddańczego charakteru utworów. Tylko jeden z jego tekstów wytrzymał próbę czasu i (z pewnymi zmianami) śpiewany jest do dzisiaj. To piosenka „Pod rakitoju zielionoj” („Pod zieloną wierzbą”), znana dzisiaj pod tytułem „Cziornyj woron” („Czarny kruk”).
Smirno! – Baczność!
Nie stiesniajties’. Zdies’ swoi. – Nie krępujcie się. Tu swoi.
Izwinis’ Waliera! – Przeproś Walera!
Strojbat – skrót od „stroitielnyj batalion” batalion budowlany, oddział przeznaczony do wykonywania ciężkich prac fortyfikacyjnych.
Cziornyj woron…
Czarny kruku, czemu krążysz Nad mą głową w szumie piór ? Tu zdobyczy nie dopadniesz, Czarny kruku, jam nie twój! Czemu szpony swe zaciskasz, Nad mą głową w szumie piór? Tu zdobyczy nie dopadniesz, Czarny kruku, jam nie twój! Odwiedź strony me rodzinne, Starej matce szepnij cicho Powiedz drogiej mej mateczce Żem ja za ojczyznę zginął. Odnieś chustkę zakrwawioną Ukochanej mej dziewczynie, Powiedz miłej, że jest wolna
Już się z inną ożeniłem. Wziąłem żonę cichą, skromną Ślubowałem wśród zarośli, Moja szabla była swatką, A drużbował bagnet ostry. Strzała ślubu udzieliła, Przerywając krwawy bój, Widzę śmierć moja przybywa,
Czarny kruku jestem twój! Widzę śmierć moja przybywa, Czarny kruku jestem twój! tłum. Renata Miłosz i Adam Przechrzta.
Celsia! Pli! – Cel! Pal!
Pepinierka – wychowawczyni.
Comme il faut – jak należy, w dobrym tonie.
Ty sam, chotia tancujesz… Choć tańczysz z inną, robiąc dobrą minę do złej gry, Już dawno chciałeś wziąć w ramiona tę jedyną, Lecz zawsze dźwięczał rozkaz nagły, I czekać przyszło, aż wojenne dni przeminą.
I oto sama się do ciebie zbliża, Jej głos jest jak syreni zew, Chce cię poprosić do białego walca, A w twoich żyłach w rytmie walca krąży krew.
Wirujesz z nią, a wokół nuty białe, Niech wiecznie trwa wasz taniec pierwszy!
Ona podała ci dłoń i swoje serce, Ty byłeś blady, bledszy od ścian, od walca bielszy.
Fragment piosenki Włodzimierza Wysockiego „Biały walc” („Biełyj wals”). tłum. Adam Przechrzta.
Konspiratory s was gospoda Polaki chrienowyje… – Konspiratorzy z was panowie Polacy do chrzanu.
Kajetan Koźmian pisał… – Kajetan Koźmian, „Pamiętniki”, t. 1. Poznań 1858, str. 296.
Nie obiżajsia – nie obrażaj się. Ty praw, chwatit – masz rację, wystarczy. Pojdiom batia – chodźmy ojcze. Cztob chuj stojał i dieńgi byli! – Żeby chuj stał i forsa była! – popularny rosyjski toast. Proszczajtie sudarnia… – żegnam panią. Wsio w poriadkie!– wszystko w porządku. Obłuczus’ pielienoj Christa – „Przyodzieję całun Chrystusa, moja skóra – żelazny pancerz, krew – mocna ruda, kość – miecz damasceński. Szybkie strzały sięgają dalej niż wzrok sokoła. Zbroja na mnie. Pan we mnie. Amen”.
Skarb Narodowy – Pomysł ten został rozpropagowany przez Zygmunta Miłkowskiego, autora wydanej w Paryżu, w 1887 roku (pod pseudonimem Teodor Tomasz Jeż) broszurki „Rzecz o obronie czynnej i Skarbie Narodowym”. Miłkowski nie był zwolennikiem powstania za
wszelką cenę, ale i nie zarzekał się, że jest wrogiem samej idei. Uważał, że prędzej czy później nastąpi dogodny dla Polaków moment do upomnienia się o swoją niepodległość. Jednak, aby umożliwić skuteczną akcję, potrzebne były pieniądze. Istniał już wówczas zalążek Skarbu Narodowego (pewną kwotę na cele niepodległościowe przekazał Ludwik Matyasek-Michalski). Niestety, mimo iż sama koncepcja Skarbu Narodowego stała się dość popularna, zbiórka nie okazała się sukcesem. W 1904 roku fundusz wynosił zaledwie 287 667 franków.