PATRICK
QUENTIN Zielonooki demon Przekład: IZABELA KULCZYCKA-DĄMBSKA
Tytuł oryginału: THE GREEN-EYED MONSTER Copyrig...
11 downloads
12 Views
8MB Size
PATRICK
QUENTIN Zielonooki demon Przekład: IZABELA KULCZYCKA-DĄMBSKA
Tytuł oryginału: THE GREEN-EYED MONSTER Copyright © Patrick Quentin 1960 Copyright © for the Polish edition by „C&T”, Toruń 1998 Copyright © for the Polish translation by Izabela Kulczycka-Dąmbska Opracowanie graficzne: MIROSŁAW GŁODKOWSKI Redaktor wydania: MARIA KAMIŃSKA Korekta: MAGDALENA MARSZAŁEK Skład i łamanie: jioOjlo ISBN 83-87498-17-3 Wydawnictwo „C&T” ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel. (0-56) 652-90-17 Toruń 1998. Wydanie I. Ark, wyd. 12; ark, druk. 11,5. Druk i oprawa: Wąbrzeskie Zakłady Graficzne Sp, z o.o. ul. Mickiewicza 15, 87-200 Wąbrzeźno
ROZDZIAŁ I Andrew Jordan nie miał pojęcia, że jego brat już wrócił do Nowego Jorku, to też zdziwił się niezmiernie, gdy przychodząc któregoś wieczora wcześniej z biura, zastał Neda w saloniku, w towarzystwie Maureen. Siedzieli obok siebie na niskiej sofie i popijali Rob Roysa. Wyglądali przy tym złudnie beztrosko. -
W itaj, kochanie! - zawołała na jego widok Maureen. - Spójrz, kto do nas
wpadł! Ned wyszczerzył zęby w uśmiechu. Andrew znał młodszego brata na tyle do brze, by rozpoznać liczne odmiany jego uśmiechu - ten był z gatunku ,jest do brze”. Skóra Neda była opalona, a jego włosy prawie wybielały od słońca. Andrew zastanawiał się, gdzie też bawił on ostatnio? Morze Karaibskie? Trudno było śle dzić światowe życie Neda, tego konika polnego, wiecznego gościa bogatych próżniaków. - Jak się masz, Andy - rzucił Ned. - W padłem tylko się przywitać. Ale cie bie złapać, to trzeba mieć niezłego farta, a czas leci... Muszę już znikać, czekają na mnie u Pierre'a. Już od pierwszego (i jedynego) roku na Uniwersytecie w Princeton zawsze ktoś na Neda czekał u Pierre'a lub w podobnych lokalach. Andrew prawie nie bywał pośród jego znajomych, ale wiedział, że jeśli nie były to dziewczyny, to z pewnością milionerzy, czy znakomitości ze światka, a w ostateczności ,jakaś para mająca willę na północ od Malagi”. - Zostajesz na dłużej w Nowym Jorku? - spytał Andrew. - Kto wie? - odparł mu Ned dopijając drinka. - Zadzwonię do was... Ku niemałemu zdziwieniu Andrew pocałował na pożegnanie Maureen w poli czek, choć nie żywili do siebie specjalnej sympatii. I klepiąc brata po ramieniu już znikał w drzwiach. 5
- Zdaje się, że Ned jest w znakomitej formie - zwrócił się Andrew do żony, gdy zostali sami. - Co u niego słychać? - Wiesz, jak to Ned... - rzuciła na odczepnego Maureen. - Kochanie, przy rzekłam Reedsom, że będziemy u nich o wpół do siódmej. Zrobiło się strasznie późno. Przez całe osiemnaście miesięcy ich małżeństwa Andrew miał wrażenie, że spędzają z Maureen każdy wieczór w chronicznym pośpiechu i niepokoju, iż spóźnią się na jakieś spotkanie czy przyjęcie. Niezbyt mu to odpowiadało, ale skoro życie towarzyskie było niejako w naturze jego żony, starał się przystoso wać. Tego wieczora wypadło na Reedsów. A nim wrócili potem do domu, A n drew zupełnie zapomniał o wizycie Neda. Kiedy wyszedł z łazienki, Maureen leżała już w łóżku. Choć nigdy nie wyznał tego głośno, by nie dać się ośmieszyć, przypominała mu białą różę. Była tak samo świeża i powabna teraz jak i o dziewiątej rano po ośmiu godzinach snu. A miłość do niej, tłumiona przez cały wieczór przez stadka paplających osobników, spra wiała mu wręcz fizyczny ból. Położył się teraz obok i przysunął bliżej, a wtedy ona szybko poklepała go po policzku. - Dobranoc, kochanie - odezwała się. - Niezłe przyjęcie, prawda?... Tylko tak okropnie późno się zrobiło! Andrew oczekiwał czegoś w tym rodzaju i przełknął aluzję bez słowa. W ie dział, że jego miłość do żony jest bardziej zmysłowa i romantyczna niż jej uczu cie do niego; ta świadomość onieśmielała go, upokarzała, jakby zawstydzała. Gasząc lampkę, przypomniał sobie nagle niedawno widzianą scenę: Maureen i Ned na sofie, z podciągniętymi nogami... W tamtej chwili prawie się nad tym nie zastanawiał, a jeśli nawet widok ten trochę go zaskoczył, to raczej wzbudzając zadowolenie, że nareszcie zapanowały między nimi serdeczniejsze stosunki. Te raz jednak wyobraźnia podsuwała mu całkiem inny obraz: zbytnia poufałość tej pozy skojarzyła się mu z bliskością kochanków, których głowy, razem tak ładnie kontrastujące kolorem włosów, oderwały się od pocałunku na sekundę wcześniej, nim on otworzył drzwi. Szybko jednak uznał, że myśl ta jest po prostu śmieszna, że to tylko nowy ob jaw chorobliwej zazdrości, która stała się jego prawie nieodstępną towarzyszką. 6
A zazdrość, jak zdążył się przekonać, była tak irracjonalna jak i upokarzająca, równie niszczycielska jak i bezwstydna w doborze podejrzeń. Leżał usiłując opanować i wytłumaczyć nurtujące go uczucia. Zdawał sobie sprawę, że wszystko zaczęło się prawie rok temu, gdy na jego biurko trafił ano nim... Duże drukowane litery, powycinane z gazet i naklejone na kartce zwykłego papieru: JESTEŚ CHYBA JEDYNYM FACETEM W CAŁYM NOW YM JORKU, KTÓRY NIC NIE W IE O W ŁASNEJ ŻONIE. Próbował to zlekceważyć jak numer jakiegoś świrusa lub czyjąś głupią złośli wość, ale ziarno zwątpienia znalazło w nim wyjątkowo podatny grunt. Już bo wiem w dzieciństwie Andrew pogodził się z rolą rodzinnego niedojdy, wpojoną mu przez matkę i Neda - stary poczciwy Andy, obowiązkowy do perfekcji, haru jący jak wół, ale któremu życie jakoś nie chciało tego dobrze wynagrodzić. Nawet kiedy Maureen zgodziła się wyj ść za niego - a matka i Ned byli wtedy w Europie - wydawało mu się to zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Chociaż podarł anonim na drobne kawałki i ani słowem nie wspomniał o nim żonie, pozostawił on jednak w jego sercu niezatarty ślad. Od owego pamiętnego dnia coś czaiło się na dnie szczęścia, które właściwie nigdy nie wydawało mu się realne i trwałe, zawsze gotowe runąć, czy to z powodu nieodebrania przez M aure en telefonu w domu, czy jej spóźnienia na umówione spotkanie. Ta podejrzliwość ciągle czyhała w ukryciu, wzmagając się, aż wykreowała ten najnowszy wymysł: Maureen i Ned! I to właśnie niedorzeczność tego podejrzenia nakazywała, by górę wziął zdro wy rozsądek. W jego małżeństwie wszystko było przecież w porządku - poza tą mało oryginalną skazą, która obracała się tylko przeciwko niemu. Jak wiele razy wcześniej, Andrew Jordan, uosobienie dobroci w jego mniema niu, czuł niesmak do siebie i zapragnął kontaktu z żoną, tak jakby przez jej do tknięcie mógł oczyścić się od tej narastającej nieufności. - Maureen... - szepnął. Jego ręka powędrowała ku niej. Wzdychając lekko, Maureen - spała czy udawała tylko? - przekręciła się na 7
bok, odsuwając od niego. Sypialnia tonęła w ciemności. Ciężkiej od zapachu jej perfum. * Przez cały następny tydzień Andrew ani razu nie widział Neda, co go zresztą wcale nie dziwiło. Po śmierci ojca, kiedy on przejął wytwórnię pudełek kartono wych, a Ned odziedziczył niezbyt wielki, ale wystarczający dochód z należnego mu kapitału, drogi obu braci całkowicie się rozeszły. W dzieciństwie jednak pa nowała między nimi całkowita harmonia, co było w pełni zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że musieli balansować między surowymi zasadami ojca a beztroskim, chaotycznym światem matki. Andrew dobrze wiedział, że w chwilach krytycz nych Ned zawsze będzie u niego szukał pomocy. Najwyraźniej jednak nie potrze bował już starego poczciwego Andrew, zadowalając się swymi milionerami. A i on, w dużej mierze dzięki Maureen, prawie uwolnił się od wyczerpującego syn dromu kochającego brata. Dobiegając trzydziestki mógł nareszcie obiektywnie oceniać zarówno Neda jak i swoją matkę; tak mu się przynajmniej zdawało. A następna wiadomość o Nedzie nadeszła właśnie za pośrednictwem ich mat ki. Zadzwoniła do biura Andrew którejś środy około trzeciej, by zaprosić go na herbatę do hotelu Plaza. - O piątej, Andy. Nie spóźnij się, ale i nie siedź za długo, bo oboje z Lemem wychodzimy wieczorem. Jeśli chcesz, możesz przyprowadzić ze sobą tę małą, jak-jej-tam... „Małą-jak-jej-tam” była Maureen, która początkowo robiła wszystko, by zdo być aprobatę matki Andrew, ale jako jego żona i tak skazana została na rolę J a k jej-tam ” . Andrew traktował to jak jeszcze jeden objaw podświadomej potrzeby matki, by odpłacić mu za to, iż był takim nudnym synem. Skoro jego matka mu siała mieć dzieci, a było to wysoce dyskusyjne, powinny one przynajmniej być „zajmujące” jak „kochany Neddy”. A potomek, który z własnej woli przejmuje fabryczkę kartonów, nie zasługuje na szacunek - tak samo jak jego niezaradny ojciec. Andrew zadzwonił do domu, by uprzedzić Maureen o zapowiedzianej wizycie u matki, telefon jednak nie odpowiadał. Tuż przed wyjściem z biura zadzwonił po raz drugi - z tym samym rezultatem. Maureen mówiła mu przecież wyraźnie, że nie ma zamiaru wychodzić przez cały dzień z domu, bo chce porządnie odpocząć. Poczuł wtedy ten znajomy niepokój, który udało mu się jednak opanować. Do 8
matki wybrał się sam. Zajmowała ona apartament w hotelu Plaza od strony Park Avenue. A hotele, w których przebywała, w Paryżu, St. Moritz czy gdzie indziej, były zawsze ,je j” hotelami i zawsze miały przygotowany „apartament pani Pryde” . Co nie znaczy, że zawsze nosiła to nazwisko. M atka Andrew czterokrotnie bowiem wychodziła za mąż i to nazwiskiem kolejnego męża podpisywała się w hotelowych księgach. To Pryde było całkiem nowe, bo obecnego męża, Lema, poznała rok temu w Ka lifornii. Był bardzo przystojny, młodszy od niej o piętnaście lat i biedny jak mysz kościelna. Ale po dwóch poprzednich świetnych małżeństwach mogła sobie, zda niem Andrew, pozwolić na taki zbytek jak Lem Pryde. Kiedy wszedł do apartamentu, nie ujrzał w nim Lema. Matka zaś siedziała pod oknem przed wytwornie zastawionym stolikiem z herbatą. Już wtedy, gdy była tylko „panią Jordan” - żoną ojca Andrew, odkryła, jak świetnie pasuje do niej herbata. Srebro, delikatna porcelana, atmosfera niewymuszonej elegancji tworzy ły idealne tło dla jej doskonałego, wykwintnego profilu i tych rozdawanych w o koło uśmieszków, mających sugerować (obcym, rzecz jasna) jej rozbrajającą bez radność. - No, przynajmniej przychodzisz punktualnie, Andy - powiedziała. - A gdzież twoja małżonka? -
Nie udało mi się z nią skontaktować...
Matka przyjrzała mu się uważnie. - Ale mam nadzieję, iż między wami wszystko w porządku... - Oczywiście. -
To pocieszające. Bo trzeba przyznać, że jest bardzo ładna. Grała chyba tro
chę na scenie, prawda? - Była modelką. - To przecież prawie to samo. Mam tylko nadzieję, że przywykła już do do mowego stylu życia. W iele z tych dziewcząt nie potrafi zerwać ze starymi nawy kami i bujnym życiem towarzyskim. Dziwię się trochę, że poślubiłeś taką pannę. Zwłaszcza przy twoim instynkcie posiadania, odziedziczonym po ojcu. Sądziłam, iż na żonę wybierzesz jakąś miłą, prostą osóbkę. Ale jestem pewna, że wszystko się jakoś ułoży... - Jak zwykle, instynktownie zdołała trafić w najczulszy punkt syna. 9
Po tych słowach gestem delikatnej, wiedeńskiej baronessy nalała sobie filiżan kę mocnej herbaty, a potem drugą podsunęła synowi. Ledwie dostrzegalne zmarszczki na czole matki podpowiedziały Andrew, że coś ją nurtuje. Spodziewał się tego, bo przecież nie wzywałaby go bez powodu. Podniosła filiżankę, upiła łyk herbaty i wtedy wyrzuciła z siebie: - Andy... rano był tu Neddy. Chciał pożyczyć ode mnie pieniądze. Andrew poczuł żywy niepokój. Kłopoty Neda sprzed roku zaczęły się właśnie od próby pożyczenia od matki pieniędzy. - Po co? - zdziwił się. - Na cóż Nedowi nagle potrzebne są pieniądze? -
Tego nie mówił. Próbował tylko wymusić je ode mnie.
- Ile? - Pięć tysięcy dolarów. - Błękitne oczy pani Pryde obserwowały go znad fi liżanki; źrenice miała przy tym lekko zwężone, jak zawsze gdy chodziło o wyda nie pieniędzy zamiast ich otrzymania. - Doprawdy nie rozumiem was, moi chłop cy - mówiła dalej. - Jak tylko natykacie się na jakieś kłopoty, choćby najdrob niejsze, zaraz przylatujecie do mnie! Co Ned sobie właściwie myśli? Że ja śpię na złocie? Czy nie rozumie, że ja też mam duże wydatki, a Lem... Kochany Lem, nie może przecież pracować ze względu na swoje słabe serce... Pani Pryde i sam Lem ustawicznie mówili o jego chorym sercu; nikt jednak nigdy nie dowiedział się, na czym ta choroba polega. - No i co? Dałaś mu te pieniądze? - Czy mu dałam? Ależ skąd! Nawet gdyby stać mnie było na to, nie chcę stwarzać precedensu! Dorośli mężczyźni nie powinni domagać się od matek pie niędzy, przynajmniej takie jest moje zdanie. Powiedziałam to zresztą Nedowi już rok temu, pamiętasz? Niech się cieszy, że po mojej śmierci dostanie wszystko, poza oczywiście odpowiednim legatem dla Lema. A zresztą, Ned ma własne pie niądze. Dlaczego, na miłość boską, z nich nie korzysta? Pochyliła się do przodu i położyła Andrew na kolanie swoją wypielęgnowaną rękę, ozdobioną pierścionkiem z olbrzymim szmaragdem. -
Dlatego właśnie chciałam, byś przyszedł, Andrew. Bądź co bądź jesteś od
niego starszy, zastępujesz mu jakby ojca. W ięc to raczej twoja, a nie m oja sprawa. Upewnij się, że wszystko jest w porządku. A jeśli Ned faktycznie tak bardzo po trzebuje pieniędzy, to twoja firma przynosi chyba niezłe zyski, co? W końcu nikt 10
inteligentny nie zawracałby sobie głowy kartonowymi pudełkami, gdyby to się nie opłacało... Andrew poczuł lekki, jakby kleszczowaty ucisk jej ręki na swym kolanie. To przywołało obrazy z dzieciństwa, kiedy to jego pragnienie zdobycia akceptacji matki było równie gwałtowne, co i beznadziejne. Jakże odległe wydawały mu się one teraz! Podobnie jak późniejsza nienawiść i żądza zemsty po odkryciu, iż to nie jego winą był zły układ z matką. Nic z tego już nie zostało - matka była po prostu matką, jak każda inna. - I co, Andrew? Pogadasz z nim? To taki uroczy chłopiec! Przepadam wprost za nim! Choć potrafi i nieźle dopiec... O, Lem! Kochanie... Zerwała się z krzesła tak lekko i zwinnie jak młoda dziewczyna, gdyż drzwi się otworzyły i aktualny ojczym Andrew, Lem Pryde, zbliżał się do nich. Pani Pryde podbiegła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję. Była bardzo drobna, on zaś barczysty i masywny. Typ przystojnego wojskowego, z domorosłym angiel skim akcentem, przypominający sahibów z czasów brytyjskiego panowania w Indiach. A jak Andrew zdążył się zorientować, jego związek z Imperium Brytyj skim sprowadzał się do epizodycznej rólki u Errola Flynna. - Lem, kochanie! Gdzie tak długo byłeś? Spodziewałam się ciebie przed trzecią! -
Przepraszam cię, kotku... Byłem na lunchu z przyjacielem, a w drodze po
wrotnej zobaczyłem plakat filmu, którym tak się zachwycałaś w Paryżu. Nie m o głem się powstrzymać, by nie skorzystać z okazji... - Lem schylił się i pocałował żonę w policzek. Jego piękne wąsy rozciągnęły się w szerokim, wystudiowanym uśmiechu. - A co? Tęskniłaś za mną, koteczku? - Och, Lem... W tym momencie Lem obejrzał się i zobaczył Andrew. Zrobił minę winowaj cy, jak zwykle zresztą na widok pasierba, jakby ten złapał go nagle na czymś niewłaściwym. -
O, jak się masz, Andy! Stary chłopie!
-
Andrew już wychodzi - wyjaśniła pani Pryde. - Mieliśmy do obgadania
pewną nudną sprawę, ale wszystko już jest jasne. Kiedy Andrew był już przy drzwiach, matka pociągnęła Lema ku sofie przy stoliku z herbatą - szczebiotała i uśmiechała się przy tym słodko, używając całe go swego wdzięku. Nigdy przedtem nie przychodziło Andrew do głowy, że matka 11
może kogoś prawdziwie kochać, i po raz pierwszy w życiu prawie jej współczuł. Po chwili jednak, gdy zjeżdżał windą, znów zaczął rozmyślać o bracie. Cho ciaż od tej pory minął już rok, owa pierwsza próba Neda wyciągnięcia od matki pieniędzy stanęła mu żywo przed oczami. Zabałaganiwszy w towarzystwie ja kichś filmowców w Las Vegas, Ned, nie chcąc być od nich gorszym, po pijanemu stawiał w grze w kości. W rezultacie przegrał znacznie więcej, niż w ogóle posia dał. Próbował wtedy skontaktować się z Andrew telefonicznie, ale oboje z M au reen byli na jakimś przyjęciu. Zadzwonił więc do matki, spędzającej swój m io dowy miesiąc w hotelu w Beverly Hills - z łatwym do przewidzenia skutkiem. A nazajutrz rano pewna bogata podstarzała brazylijska wdowa, przebywająca w tym samym co Ned hotelu, oskarżyła go w dyrekcji o kradzież diamentowej bransole ty. Andrew poleciał wtedy pierwszym samolotem do Las Vegas. Administracji hotelu zależało tak samo jak jem u na zatuszowaniu całej sprawy. Ned przyznał się w końcu do posiadania bransoletki, Andrew zmusił go do jej zwrotu i cudem ja kimś udało mu się namówić panią Da Costa do przemilczenia całej sprawy. Andrew spłacił też dług Neda pieniędzmi, które - o ironio - miał odłożone na kupno brylantowej bransoletki dla Maureen. Wobec opanowanego, ale głębokiego oburzenia Andrew, Ned okazał należyty żal i skruchę. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie uważał za naturalne, iż brat poja wi się nagle i uporządkuje jego sprawy. Posłał mu jeden z tych swoich potulnych uśmiechów, doprowadzających do szału, a przy tym rozbrajających, które nadal mimowolnie oddziaływały na Andrew z tą samą siłą jak wówczas, kiedy to dzie więcioletni Ned zdołał rozbić mu nowiutki rower. - I po sprawie - orzekł Ned. - Ale wiesz co, Andy? Ta stara krowa Da Costa sama podarowała mi tę pieprzoną bransoletkę. „Kochany, śliczny chłopczyku mówiła - weź sobie ten klejnocik i spłać nim swoje karciane długi” . A ja, przeko nany, że chodzi o typowy pompatyczny gest brazylijskiej milionerki, przyjąłem ten podarunek, buchnąłem babsko w mankiet i dodałem: „Pani pokorny sługa, señora” . Jasne, że baba była wtedy porządnie wlana; bourbon z lodem zrobił swo je. A rano, w obliczu kaca, najwyraźniej zapomniała o tym romantycznym epizo dzie. I ja z czystej delikatności nie śmiałem jej o tym przypominać... Niewykluczone, że Ned mówił prawdę. Choć jako dziecko był niezrównanym 12
kłamczuchem, to jednak rzadko oszukiwał starszego brata. A ponieważ w dwu dziestym trzecim roku życia Ned nadal nie ogarniał podstawowych zasad kon wencjonalnej moralności, tego rodzaju propozycja ze strony starszej, wstawionej damy mogła mu się wydać najzupełniej do przyjęcia. -
Andy... proszę, nie mów Maureen. Ona już wie. Była przy drugim aparacie, kiedy dzwoniłeś. To wyobrażam sobie, jaka jest na mnie wściekła!
I tak rzeczywiście było. Zresztą Maureen nigdy nie poddawała się urokowi Neda. Teraz więc tym bardziej nie chciała mieć z nim więcej do czynienia. -
Powiedz jej, że zwrócę ci te pieniądze. I nie martw się tak, Drew, nigdy
więcej nie popełnię podobnego głupstwa. - Mam nadzieję. - N a pewno! Przysięgam! Trzy palce na sercu! - To była ich sekretna, naj świętsza przysięga z dzieciństwa... W inda wyrzuciła Andrew w holu hotelu Plaza. Czy był aż takim naiwniakiem, by uwierzyć, że przysięgi Neda były coś warte. Po powrocie do domu nie zastał Maureen. Wiedział, że byłoby nonsensem niepokoić się z tego powodu. Ktokolwiek z grona ich licznych znajomych mógł zadzwonić i wyciągnąć ją z domu. Ale przecież mieli iść do Billa Stantona - za raz... o której to właściwie? Poszedł do sypialni, by sprawdzić na bileciku za tkniętym za lustro: o siódmej trzydzieści. Zadzwonił do Neda; odebrał jakiś m ęż czyzna, który oświadczył, że jest gościem, a Neda chwilowo nie ma w domu. Czy ma mu coś powtórzyć? Andrew poprosił więc, by przekazał Nedowi, iż wieczo rem oboje z żoną wychodzą i wrócą bardzo późno, i że będzie czekał na telefon od niego jutro z samego rana. Następnie przyrządził sobie drinka i ruszył z nim do sypialni, po czym wziął prysznic. W ycierał się właśnie, kiedy zadzwonił telefon. Podbiegł szybko do apa ratu, przekonany, że dzwoni Maureen. Jednak w słuchawce jakiś miły, dziewczę cy głos spytał: - Czy mogę rozmawiać z panią Jordan, Maureen Jordan? Andrew odparł, że nie ma jej w domu. W tedy zapytała: - A czy rozmawiam z jej mężem? - Owszem. -
To może pan o mnie słyszał? O Rosemary Thatcher... 13
Oczywiście, że słyszał. Rosemary Thatcher była kuzynką Maureen. Kiedy ob oje rodzice Maureen zginęli w katastrofie samochodowej, Thatcherowie zaopie kowali się nią. Miała wówczas piętnaście lat i w domu wujostwa w Los Angeles spędziła kilka następnych. A ostatnio pan Thatcher, człowiek niesłychanie boga ty, zmuszony interesami do przeniesienia się do Nowego Jorku, znów pojawił się w życiu Maureen i występował często w jej opowiadaniach jako „wuj Jim”, a jego żona jako „ciotka M argaret”. Andrew nie poznał jednak dotychczas ich cór ki, Rosemary, która przebywała w Szwajcarii w jakiejś ekskluzywnej szkole dla bogatych panienek. -
Rosemary Thatcher? - powtórzył. - Ależ oczywiście! Nie miałem pojęcia,
że pani jest w Nowym Jorku! - Bo dopiero wczoraj przyjechałam z Lozanny i umieram z pragnienia, by zobaczyć się z Maureen i poznać pana. Czy myśli pan, że niedługo wróci? -
Spodziewam się jej lada chwila.
-
W ięc nie przeraziłby się pan, gdybym wpadła teraz na małego drinka? Oczywiście, że nie! Maureen z pewnością ucieszy się na pani widok.
- Nie zabawię długo, zresztą nie mogłabym nawet... Ale przy okazji, czy nie będzie panu przeszkadzało, jeśli mama i papa przyjadą po mnie? Idziemy potem razem na obiad. Andrew odpowiedział, że będzie to dla niego przyjemność. Stanęło więc na tym, że zjawi się u nich najdalej za pół godziny i Rosemary odłożyła słuchawkę. Właśnie skończył się ubierać, gdy klucz Maureen zazgrzytał w drzwiach wej ściowych. Pospieszył do saloniku na jej powitanie i zobaczył, jak idzie ku niemu, zrzucając futro z norek, które podarował jej na pierwszą rocznicę ślubu. Jak zawsze, kiedy ją znowu widział, topniało mu serce, a cała obsesyjna za zdrość znikała jak demony z nocnego koszmaru po przebudzeniu. - Andy, kochanie! Okropnie się spóźniłam... Przepraszam cię! To przez tele fon, jaki miałam... W róciła właśnie z Zachodnich Indii moja... - Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go. - Ale widzę, że mój bystry chłopiec jest już ubrany i gotowy na przyjęcie u Billa - zmieniła temat. - W ięc któż to był, co za przyjaciółka? - zapytał. - Ach, to nie żadna przyjaciółka - odparła Maureen. - Po prostu kuzynka. Słyszałeś o niej. To córka Thatcherów, Rosemary. 14
ROZDZIAŁ II Maureen, która była bardzo sprytna, natychmiast zorientowała się z wyrazu jego twarzy, że coś jest nie w porządku. Jej ręce ciągle jeszcze spoczywały na jego ramionach, a wokół ust błąkał się nawet nikły ślad uśmiechu. - O co chodzi, kochanie? Co się stało? Andrew sam nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, co czuł; ogarnęło go ja kieś dziwne otępienie. - Twoja kuzynka Rosemary właśnie przed chwilą dzwoniła - oznajmił. Będzie tu lada chwila. Umiera z pragnienia, aby cię zobaczyć i poznać mnie... Przez ułamek sekundy oczy Maureen wydawały się martwe. Szybko jednak roześmiała się i powiedziała: - No nieźle! Mogłam się tego domyślić! Zresztą nigdy nie umiałam kłamać. Och, kochanie! Trudno o większą gafę! Bardzo cię przepraszam. Bo widzisz... to Bill Stanton zadzwonił. Gosposia mu nagle zacho rowała i martwił się, co z jego dzisiejszym przyjęciem. Musiałam mu więc zapro ponować, że ją zastąpię i pomogę mu wszystko przygotować. - Skoro więc byłaś u Billa, to po co ta bajka o kuzynce Rosemary? Maureen zrobiła skruszoną minę. - Bo mówiłam ci rano, że przez cały czas będę w domu, a poza tym wstydzi łam się trochę, iż tak łatwo dałam się namówić Billowi do pomocy... Och, Andy! Ty przecież sam dobrze wiesz dlaczego! -
Doprawdy?
- Kochanie, nie jestem ślepa! Choć nigdy o tym nie mówisz, ja i tak wiem, co cię dręczy. Teraz już wiesz, że byłam u Billa. Ale tu przecież nie chodzi o niego, z każdym innym byłaby ta sama historia. I to, że już wiesz, niczego nie zmienia. Nadal się martwisz, prawda? Ciągle jeszcze oplatając go obiema rękami, przytuliła się mocniej, a jej usta znalazły się tuż przy jego twarzy. -
Andy, skoro już zaszliśmy tak daleko, porozmawiajmy o tym.
Andrew poczuł paraliżujące zakłopotanie. - Wiem, co to jest - ciągnęła. - Jesteś niby taki silny, taki pewny siebie, ale tam, w środku coś w tobie siedzi, coś nie daje ci spokoju. To wpływ matki, prawda? 15
Jej i Neda. W mówili ci, że jesteś beznadziejnym nudziarzem, niewydarzonym poczciwiną, którym nikt nie potrafi się zainteresować, nawet własna żona... Jej niesamowita spostrzegawczość zdumiała go i zabolała jednocześnie, tak jakby ostry przyrząd dentystyczny ugodził go w odsłonięty nerw. - Wybacz, Andy, ale musiałam wreszcie poruszyć ten temat. W eź pod uwa gę, jak to może wpływać na mnie. Dzisiaj na przykład, kiedy wracałam taksówką do domu, pomyślałam: Nie mogę powiedzieć Andrew, że całe popołudnie spędzi łam z Billem, po prostu nie mogę! Jej miękkie, pachnące jaśminem włosy ocierały się o jego policzek. -
Posłuchaj mnie, najdroższy. Kocham cię teraz nawet bardziej, niż kiedy
wychodziłam za ciebie za mąż. Jesteś najbardziej godnym kochania mężczyzną na świecie. A jeżeli to nie wynika jasno z mojego postępowania, to z pewnością po części moja wina. Może to ustawiczne bywanie na przyjęciach... Kochanie, jeśli to o to chodzi, możemy przestać w każdej chwili... Przecież wiesz o tym. Och, Andy! W ziął ją w ramiona, czując w sercu głęboką rozterkę. Jedna część jego istoty promieniała, chciwie chwytając każde jej słowo, uspokojona. Ale była i druga część... Czemu Bill Stanton zwrócił się właśnie do Maureen? Jako atrakcyjny, chętnie zabawiający się kawaler mógł przecież wybierać z licznego grona swych przyjaciółek. Dlaczego więc Maureen? - Andy... - Spojrzała na niego, a jej oczy wyglądały z bliska jak ogromne, zielone szmaragdy, otoczone gęstą firanką ciemnych rzęs. - Kochanie, jeżeli nie chcesz, możemy już więcej nie mówić na ten temat. Ale już wszystko w porząd ku, prawda? - W porządku. - Poczuł ulgę, ale równocześnie trochę się zdziwił, że M aure en tak szybko dała za wygraną. Odsunęła się od niego i spojrzała na zegarek. - O Boże! Jest już tak późno, a Rosemary będzie tu lada chwila. Chodź, ko chanie, zabawiaj mnie rozmową, kiedy będę się przebierać... - Chwyciła go za rękę i poprowadziła do sypialni. Andrew usiadł na łóżku i obserwował ją, gdy się rozbierała. W ciąż tam sie dział, paląc papierosa, kiedy wyszła spod prysznica i zrzuciwszy ręcznik zaczęła przetrząsać garderobę w poszukiwaniu odpowiedniego stroju na wieczór. Przez cały czas szczebiotała wesoło i nieco uszczypliwie na temat Billa Stantona. W 16
końcu wyjęła z szuflady swoją czerwoną szkatułkę z biżuterią; otworzyła ją i wyszukała brylantowe kolczyki - prezent zaręczynowy od męża - kolczyki, które dzięki Nedowi wciąż czekały na pasującą do nich bransoletkę. Była już gotowa, kiedy odezwał się dzwonek u drzwi i Andy wpuścił Rosema ry Thatcher. Sądząc po selektywnej, szwajcarskiej szkole oraz wiedząc, że jest to jedyna córka Thatcherów, Andrew spodziewał się zobaczyć jakąś superelegancką, w y tworną pannę. Jakże się jednak pomylił! Kuzynka Maureen była bardzo młoda, ubrana całkiem odpowiednio do swej sfery, uczesana przez dobrego fryzjera, a jej zęby prawie na pewno zostały naprostowane przez pierwszorzędnego dentystę. Ale to było wszystko, co - na pierw szy rzut oka - przemawiało na jej korzyść. Nosiła okulary z grubymi soczewkami i, choć miała maniery wskazujące na pochodzenie z bogatego domu, pierwsze wrażenie wywoływało niemal odruch współczucia. Andrew przygotował drinki, a kiedy usiedli, Maureen i Rosemary zaczęły rozmawiać. Andrew odniósł jednak wrażenie, że nie były aż tak bardzo zadowo lone ze spotkania, jak sobie to uprzednio wyobrażał. Szczególnie Rosemary była jakaś niespokojna, a jej oczy co chwilę zerkały z nieśmiałą ciekawością w jego stronę. Początkowo sądził, iż stara się po prostu ocenić, czy Maureen zrobiła do brą partię. Gdy jednak te ukradkowe, badawcze spojrzenia powtarzały się, poczuł się nieswojo. W pewnej chwili, kiedy zainteresowanie Rosemary Andrew stało się szcze gólnie widoczne, Maureen spytała: -
No i co? Jak ci się podoba mój wybrany?
- W iesz - odparła jej wolno Rosemary - to wprost nie do wiary! Mam na myśli to niesłychane podobieństwo. Od pierwszej chwili, jak tylko tu weszłam, wprost dech mi zaparło z wrażenia. Twój mąż to żywy portret Neda, dojrzałego Neda! - Znasz mojego brata? N a twarzy Rosemary rozlał się promienny uśmiech, czyniąc ją niemal ładną. - O tak! Znam Neda - roześmiała się radośnie. - Za miesiąc mamy się po brać! Skoro tak powiedziała, Andrew musiał jej uwierzyć, ale wiadomość ta ogromnie 17 -
go zaskoczyła. Już sam fakt, że Ned - ze swoim wstrętem do związków uczucio wych i genialnym, jak dotąd, darem wykręcania się z tego rodzaju sytuacji - mógł się w ogóle poważnie kimś zainteresować, był dość nieprawdopodobny. Ale żeby na dodatek miała to być kuzynka Rosemary?!... Usłyszał nieco szorstki głos Maureen: - Ależ Ned był u nas zaledwie parę dni temu i nic o tym nie wspominał! - W iem - odpowiedziała Rosemary - bo to jeszcze tajemnica. Ja także m ia łam wam o tym nie mówić, ale po prostu nie mogłam się powstrzymać, jak zoba czyłam twojego męża! A zresztą, to przecież nie ma znaczenia. Ned na pewno nie będzie się gniewał, że wam o tym powiedziałam, prawda? Pochyliła się, żeby wziąć ze stojącej na stoliku szkatułki papierosa. Przez chwilę obracała go w palcach, tak jak to zwykle robią dziewczęta przyzwyczajone do tego, że ktoś podaje im ogień. Kiedy Andrew podszedł do niej z zapalniczką, zaczęła opowiadać. - Poznaliśmy się w Hialeah, na wyścigach. Byłam w towarzystwie przyja ciół, a Ned wszedł do naszej loży. Kilka dni później polecieliśmy awionetką do St. Thomas, gdzie wynajęliśmy jacht. Potem żeglowaliśmy sobie od jednej wyspy do drugiej... Ach, to była cudowna bajka! Czy możesz sobie wyobrazić mnie w takiej roli? - zwróciła się do Maureen. Andrew przeżywał teraz kilka wrażeń równocześnie. Najbardziej jednak zapa dły mu w pamięć słowa: Wynajęliśmy jacht. Kto wynajął ten jacht? Ned? Za co? Natychmiast skojarzył sobie z tym faktem rozmowę z matką i prośbę Neda o po życzenie mu pięciu tysięcy dolarów. Zerknął na Maureen i, tak jak się tego spo dziewał, pochwycił ten specyficzny wyraz twarzy, który przybierała, ilekroć była mowa o Nedzie. - Ale dlaczego to taka tajemnica? - spytał. Rosemary strąciła popiół i wyjaśniła: - To był pomysł Neda. Chce, aby wszystko zostało załatwione w odpowiedni sposób. Bo widzicie: mama i papa jeszcze go nie znają i, mimo że nie jestem ro dzoną córką papy, bo mama była już przedtem zamężna, to papa jest zwariowany na punkcie „następcy tronu”, a ja jestem właśnie kandydatką do tego tytułu. Toteż dla niego szalenie ważne staje się, za kogo wyjdę za mąż... - W ięc twoi rodzice o niczym jeszcze nie wiedzą? - zdziwił się Andrew. 18
- Jeszcze nie. I nie chodzi o to, byśmy się niepokoili czy bali, bo jak mogą nie oszaleć na punkcie Neda, skoro raz na niego spojrzą? W szyscy za nim wariu ją! No, a w dodatku jest synem tej cudownej kobiety, która miała tylu mężów! Papa ją kiedyś poznał i mówił, że wywarła na nim kolosalne wrażenie! - Jakie są zatem plany Neda? - spytała chłodnym, ostrym tonem Maureen. - Właściwie to nie mamy żadnego konkretnego planu. Dziś wieczorem jem obiad z mamą i papą, podczas którego po prostu opiszę im zalety Neda, a potem zakomunikuję im tę wielką nowinę. Bo, widzicie, oni mnie bardzo kochają i pra gną nade wszystko, bym była szczęśliwa. A skoro tylko zrozumieją, że dla mnie nie ma szczęścia bez Neda, jestem przekonana, że... Przy tych słowach zadźwięczał dzwonek u drzwi. - O Boże! - zawołała z przejęciem Rosemary. - To oni! Maureen była wyraźnie zaskoczona. Andrew zwrócił się do Rosemary ze sło wami: - Zapomniałem powiedzieć Maureen, że twoi rodzice przyjadą tu po cie bie. Rosemary położyła Maureen dłoń na kolanie, mówiąc: - Zjedz jutro ze mną lunch, oboje was zapraszam... Będziemy mogli poplotkować. -
Ale... - zaczęła Maureen, z twarzą dziwnie roztargnioną i napiętą. Proszę! - Rosemary spojrzała błagalnie na Andrew. - Przyjdziecie, praw
da? O pierwszej w Pawilonie. Ja zapraszam! Macie przyjść! Dzwonek zadźwięczał po raz drugi. Andrew zerknął na Maureen, jej wzrok jednak uciekł przed jego spojrzeniem. Poszedł więc otworzyć drzwi. Thatcherowie nie zabawili długo. Andrew stykał się już z nimi parokrotnie i nie przepadał specjalnie za ich towarzystwem. Zawsze byli bardzo mili i uprzejmi dla Maureen, Andrew jednak miał wrażenie, iż jest to uprzejmość zarezerwowana specjalnie dla ubogich krewnych. Pan Thatcher wyglądał na mądrego, dystyngowanego i raczej imponującego bankiera. Jego żona zaś była pełną wdzięku, choć niespecjalnie efektowną, wielką damą. W yraziła swój zachwyt, że może wreszcie obejrzeć „gniazdko drogiej Maureen”, posiadające tak „zachwycające” sąsiedztwo, gdyż jej klub brydżowy znajduje się tuż za rogiem. Następnie padło aż nazbyt wiele pochlebnych uwag na tem at urzą dzenia mieszkania, po czym Rosemary została przynaglona do pośpiechu, aby nie narażać szofera na długie czekanie. 19
Zrobiło się w końcu bardzo późno i chcąc zdążyć na przyjęcie u Billa Stantona, Andrew i Maureen musieli się bardzo spieszyć. Andrew odczuł pewnego rodzaju ulgę, bo odraczało to rozmowę, której oboje trochę się obawiali. Nie można było jednak całkiem pominąć milczeniem tej sprawy. Toteż, kiedy byli już w taksówce, Andrew spróbował delikatnie nawiązać do sprawy: - Wydaje mi się, że powinniśmy przede wszystkim usłyszeć wersję Neda o tej całej historii. - Oczywiście. -
Kto wie... Może się naprawdę w niej zakochał...
- Ned? - wybuchnęła Maureen. - Zakochany w Rosemary? Chciałeś chyba powiedzieć, że zakochany w sobie, jako zięciu milionera! - Położyła mu rękę na kolanie. - Bardzo cię przepraszam, kochanie, że tak mówię o Nedzie. Ale jeśli chodzi o Thatcherów... to przecież moja rodzina. - Wiem. -
A odpowiednie małżeństwo Rosemary jest dla nich czymś najważniejszym
w świecie. Odkąd sięgnę pamięcią, zawsze tylko słyszałam: Kiedy Rosemary znajdzie odpowiedniego chłopca... No, a jeżeli dowiedzą się na przykład o tym skandalu w Las Vegas? O Boże! Co za zamieszanie! Kochanie, ustalmy od razu, że cokolwiek się wydarzy, niech to nas nie rozdzieli, dobrze? - Przechyliła się w jego stronę i pocałowała go w policzek, mówiąc: - Kocham cię... * Przyjęcie u Billa Stantona opierało się głównie na znakomicie zaopatrzonym szwedzkim stole. A Bill osobiście witał gości przy wejściu, bardzo wytworny i elegancki w czerwonym smokingu. - Ach - rzucił na ich widok. - Jest i najpiękniejsza kobieta Nowego Jorku z małżonkiem! - Chciałeś zapewne powiedzieć „najpiękniejsza pokojówka” - poprawił go Andrew. - Pokojówka? - zdziwił się Bill. - Czyżbyś zamierzał wynajmować swoją żonę do małych domowych posług? - O, Bill! Spójrz, jest i Gloria! - zawołała Maureen i wsunąwszy rękę pod ramię gospodarza, odciągnęła go na bok. 20
Andrew przecisnął się przez tłum gości do baru. Czuł, że ręka trzymająca kie liszek trochę mu drży, a w sercu znów rozszalał się demon zazdrości. Pokojówka? Czyżbyś zamierzał wynajmować swoją żonę do małych domowych posług? Bill nie zrozumiał aluzji Andrew, a Maureen natychmiast odciągnęła go na bok... Że by przerwać dalszą rozmowę? Lawirując między gośćmi i starannie unikając znajomych, Andrew policzył wynajętych kelnerów: było czterech... plus barman. Przy takiej ilości ludzi do pomocy, jakież znaczenie mogła mieć nieobecność gosposi? A zatem... Rosnący niepokój zdawał się wymykać mu spod kontroli. W drugim końcu pokoju widział teraz swoją żonę w otoczeniu grupki osób, roześmianą, szczebioczącą i, jak zaw sze, olśniewającą. Kiedy ich oczy spotkały się, Maureen skinęła na męża, by się do niej przyłączył. Gdy tylko znalazł się obok, położyła mu rękę na ramieniu i cały czas trajkocząc i śmiejąc się z innymi, pocałowała go w policzek. A jeśli to tylko zwyczajny zbieg okoliczności... Bill mógł być przecież rozkojarzony... I akurat w tej samej chwili Maureen zapragnęła przywitać się z Glo rią.... czy ktokolwiek to był. Jacyś znajomi Andrew podeszli i odciągnęli go na bok, by porozmawiać. Osta tecznie nie udało mu się uchronić przed skosztowaniem indyka z szynką w tow a rzystwie jakiejś telewizyjnej gwiazdy, której występu, emitowanego tydzień wcześniej, „nie mógł, niestety, obejrzeć” . W ieczór wlókł się niemiłosiernie, a Andrew cierpiał bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Czuł się bezradny, jak le karz chory na raka, który rozpoznaję każdy najmniejszy objaw swej choroby, a jednak nie jest w stanie jej powstrzymać, czy choćby kontrolować. Sięgając myślą wstecz, jak w krzywym zwierciadle, we wszystkim dopatrywał się jakichś ukrytych pobudek. Szczególnie dręczyła go jej odmowa wyjechania z nim do Skandynawii dwa miesiące temu. A taka wydawała się wówczas rozsądna w swoim rozumowaniu: że duże nadprogramowe wydatki, że będzie tam bardzo zajęty, że lepiej jeszcze trochę poczekać, aż będą mogli pojechać razem do Euro py - tylko we dwoje, wyłącznie dla przyjemności... Czy mówiła to szczerze? Czy naprawdę o to jej chodziło? Czy też... JESTEŚ CHYBA JEDYNYM FACETEM W CAŁYM NOW YM JORKU, KTÓRY NIC NIE W IE O W ŁASNEJ ŻONIE. 21
Maureen i Bill Stanton? Czemu nie? Znali się, jeszcze nim Andrew spotkał Maureen. Ale... jeśli to był Bill, to dlaczego nie uzgodnili jakiejś wspólnej wersji, na wszelki wypadek? To raczej mało prawdopodobne. Mogła przecież być zupeł nie gdzie indziej, a przyłapana na kłamstwie o Rosemary, uczepiła się Billa wie dząc, że - jako stary przyjaciel, i do tego cynik - będzie gotów ją kryć, jeśli tylko zostanie w porę ostrzeżony. O, Bill! Spójrz, je s t i Gloria! Rozejrzał się po sali, ale nigdzie nie było widać Maureen. Przeszedł do drugiego salonu, ale i tu jej nie znalazł. Zaczął więc konsekwentnie przeszukiwać całe mieszkanie Billa. Mijając drzwi sypialni, przekształconej tego wieczora w szatnię dla gości, usłyszał nagle jej głos - lekko zachrypnięty z emocji i pośpiechu: - Znalazł się? Chwała Bogu! Już odchodziłam od zmysłów, że ona... W chodził właśnie do pokoju, kiedy to mówiła. Było już za późno, by się cof nąć, nawet gdyby wystarczyło mu na to siły woli. Maureen rozmawiała przez telefon stojący na toaletce. Słysząc otwierające się drzwi odwróciła się i zobaczy ła Andrew. Jej twarz straciła na chwilę wyraz, po chwili jednak rozjaśniła się życzliwym uśmiechem. - A, to ty, kochanie - rzuciła tylko i wróciła do rozmowy przez telefon: - No, chwała Bogu, że wszystko w porządku! W idocznie to już początki sklerozy, skar bie. Niestety! Dobranoc! - I odłożyła słuchawkę. Ciągle jeszcze uśmiechnięta, wzruszyła ramionami. - To cała Gloria Leyden - westchnęła. - Ta idiotka ubzdurała sobie, że zgu biła tu swój klips z szafirem. M iała wrócić zaraz do domu i przekonać się. Oczy wiście było tak, jak przypuszczałam. Rozmawiałam właśnie z jej współlokatorką; powiedziała, że Gloria znalazła swój drogocenny klips zwyczajnie na toaletce! Andrew wpatrywał się w nią, z trudem powstrzymując wybuch gniewu. -
Andy - powiedziała - o co ci chodzi? Co się stało? Do kogo telefonowałaś? Już ci mówiłam, do Glorii Leyden! Chyba jej nie znasz. Mieszka razem z
Mary Cross. Pamiętasz? To ta dziewczyna, z którą dzieliłam pokój, kiedy się poznaliśmy. Ona... - Najpierw Rosemary - wycedził Andrew - potem nagła niedyspozycja po kojówki Billa, teraz ten szafirowy klips Glorii Leyden... I co jeszcze, Maureen? Co jeszcze? 22
- Ależ Andy, na miłość boską! Obeszła łóżko dokoła i położyła dłoń na ramieniu męża. On jednak odsunął rękę. W tej właśnie chwili do pokoju weszło dwoje ludzi; kobieta wydawała mu się jakby znajoma. - Uups! Bardzo przepraszamy... Chcemy tylko wziąć płaszcze. Odszukali je i wyszli, a Jordanowie wciąż stali nieruchomo, patrząc na siebie w milczeniu. To Maureen odezwała się pierwsza, bardzo cicho: - Andy, biedny kochany Andy! A więc jest aż tak źle!... Dobrze, skoro mi nie wierzysz, zadzwoń do Glorii! - Mam dzwonić do jakiejś kobiety, której nawet nie znam? Maureen zaśmiała się krótko. - Rzeczywiście, mogłoby to zabrzmieć trochę dziwnie: „Przepraszam panią... wprawdzie się nie znamy, ale czy to prawda z tym klipsem, o którym właśnie dowiaduję się od żony...?” - Nagle urwała, wargi zaczęły jej drżeć, rzęsy zamru gały i wybuchnęła płaczem: - O, Andy... kochany Andy... Andrew pomyślał, że w starożytności na pewno wypędzano demony łzami, bo teraz, gdy cały świat wydawał mu się topić w ciemności, wszystko nagle znów stało się proste i jasne. Otoczył ją ramionami i całował jej policzki, włosy, usta... A ona przywarła mocno do niego, oddając mu pocałunki. - Przepraszam cię - szepnął jej do ucha. - Och, Andy... - Odsunęła się, wpatrzona w niego. I nagle się zaśmiała, a łzy pobłyskiwały teraz na jej policzkach. - Nawet nie mam chusteczki na taką oka zję... Andrew wyjął swoją chusteczkę z kieszeni i podał jej. Naprawdę mogła dzwonić do Glorii Leyden, pomyślał. M ogła też spędzić po południe pomagając Billowi Stantonowi. I mogła również skłamać o Rosemary, aby oszczędzić mu zmartwień. Oczywiście, że to wszystko mogła... Ale czy tak było? W ytarła oczy i wepchnęła mu chusteczkę z powrotem do kieszeni i wtedy stwierdziła: - Dosyć już mam tego przyjęcia, kochanie. Wracajmy może do domu... A gdy już siedzieli w taksówce, Maureen zaproponowała: - To pomówmy o Nedzie, Andy. 23
Ale myśli Andrew odbiegały w tej chwili tak daleko od brata, że z trudem wrócił do rzeczywistości. - Przez cały wieczór rozmyślałam o tej sprawie - mówiła dalej Maureen. - I wiesz co? Może to wcale nie jest takie głupie... W innym momencie jej słowa zapewne zaskoczyłyby go i uradowały, teraz jednak milczał, ona zaś snuła dalej swoje rozważania: - No tak... Bądź co bądź ta historia z panią Da Costa zdarzyła się jeden raz w życiu i pewnie nigdy się nie dowiemy, jak to naprawdę było. Może obrzydło mu już to wieczne uganianie się za gwiazdami i pięknościami, może rzeczywiście chce się ustatkować... To przecież zupełnie możliwe, prawda? Andrew przypomniał sobie sprawę pożyczki pięciu tysięcy dolarów, ale gło śno rzucił tylko: - Tak, to możliwe. - No, a jeśli chodzi o Rosemary... Ja się na nią trzeźwiej zapatruję, niż jej ro dzice. To miła dziewczyna, ale trzeba sobie jasno zdać sprawę, że każdy starający się o jej rękę będzie myślał też i o jej majątku, prawda? Biorąc to wszystko pod uwagę, mogłaby trafić na kogoś znacznie gorszego niż Ned. Zadzwonimy do niego, jak tylko będziemy w domu, i... - Nie - przerwał jej Andrew. - Nie dzisiaj. Poczuł nagle, że teraz najważniejsze jest, by zostali sami. Oto właśnie odpo wiednia pora, właściwy klimat. Powie jej o tym anonimie, szarpaninie, o swych wątpliwościach... W reszcie wrócą do punktu, z którego wyszła ich miłość. Maureen zerknęła na niego spod oka. - Ależ, Andy, bądźże rozsądny. Jeszcze nie jest wcale późno. A trzeba się z nim porozumieć, żeby wiedzieć, jak powinniśmy się zachować jutro na lunchu z Rosemary! -
Nie! - powtórzył Andrew stanowczo.
W sunęła mu rękę pod ramię i powiedziała pokornie: - Jak chcesz, kochanie! Kiedy stanęli przed drzwiami swego mieszkania, usłyszeli dochodzące z w e wnątrz dźwięki tanecznej muzyki. -
To dziwne - zastanawiała się Maureen. - Przecież wychodząc wyłączyli
śmy radio... Gdy znaleźli się w saloniku, wszystko się wyjaśniło: z boku paliła się jedna, przyćmiona lampa, z gramofonu dobiegały taneczne rytmy, a na kanapie leżała 24
jakaś dziewczyna, którą Andrew widział po raz pierwszy w życiu. Była to mocno uszminkowana blondynka, z włosami uczesanymi w koński ogon, w zbyt obcisłej czerwonej sukni, z której wylewało się tu i ówdzie trochę ciała. Ned siedział na podłodze, z głową wspartą o jej biodra. N a widok brata i szwagierki usiłował wstać, chociaż nie najlepiej mu to w y chodziło. W końcu, po którejś tam próbie, podniósł się i podszedł do nich nie pewnym krokiem. Jego jasne jak słoma włosy były zburzone, a na wargach igrał niepewny, pijacki uśmieszek. W yglądał jak zabawny, wstawiony nastolatek. -
Hii!... - odezwał się. - Bardzo mi miło widzieć takich przyjemnych ludzi
jak wy. Znacie na pewno Shirley... Shirley... Shirley... Nie, nie podpowiadajcie mi! Mam jej nazwisko na końcu języka!
ROZDZIAŁ III Ta inwazja Neda była tak bezczelna i nieoczekiwana, że Maureen i Andrew stali dłuższą chwilę jak wryci, niezdolni wymówić słowa. N a szczęście, blondyna, wbrew swym nieciekawym pozorom, była najwidocz niej tak samo zakłopotana i zaskoczona jak oni. Zerwała się gwałtownie z kanapy, pochwyciła z krzesła swój jadowicie zielony płaszczyk i nim zdołali się zoriento wać wybiegła z mieszkania. Pierwsza oprzytomniała Maureen. - No cóż - rzuciła, z groźnym błyskiem w oku. - To mam za swoje. Tyle za moje pojednawcze kroki... Ale jakim cudem Ned w ogóle dostał się do naszego mieszkania? - zwróciła się do męża. Andrew .wiedział, jak do tego doszło. Kiedy bawił z żoną w lecie na waka cjach, Ned, który tymczasem podnajął komuś swoją kawalerkę, zjawił się niespo dziewanie w Nowym Jorku. Andrew zostawił mu zapasowy klucz do swego mieszkania, a po powrocie nie przyszło mu do głowy zażądać go z powrotem. Ned, z opadniętymi na czoło włosami, wpatrywał się teraz w brata, a na jego twarzy tkwił ciągle ten przyjacielski, pogodny uśmiech. -
No tak - orzekł. - Nie m a Shirley... Poszła sobie! W ielka szkoda - skwitowała Maureen. - Jestem pewna, że bardzo bym ją
polubiła. A i Rosemary pewnie też. I może nawet poprosiłaby ją na druhnę... 25
Uśmiech nagle zgasł na twarzy Neda. - Dzisiaj po południu była tu twoja dziewczyna - wyjaśnił Andrew. - Opo wiedziała nam o waszej czarodziejskiej podróży z wyspy na wyspę. Kolejny ro mans, który spartaczyłeś, co? - I to z największą dokładnością - dodała Maureen. - Taka jest bowiem opi nia twojej zacofanej krewnej. - A może tak to sobie właśnie zaplanowałeś? - zakpił Andrew. - Metoda numer 23 na pozbycie się niepożądanych więzów narzeczeńskich... - Ależ Drew! - zawołał Ned, wyciągając rękę w kierunku brata. - Ty wcale nie rozumiesz... - Że j ą kochasz? - podsunęła Maureen. - Że w Rosemary znalazłeś wreszcie dziewczynę swych marzeń i snów? W tym momencie zadzwonił telefon i Maureen poszła go odebrać. -
Halo? Ach, tak! - słuchała ze ściągniętą twarzą. - W sobotę? No... dobrze.
Będziemy. Bardzo przepraszam, ale doprawdy trudno mi teraz rozmawiać. Za dzwonię jutro rano. Świetnie! Dobranoc! Odwiesiła słuchawkę. - To ciotka Margaret - wyjaśniła. - Ucieszysz się, Ned, bo Rosemary obwie ściła im swoją wielką nowinę. Oboje wujostwo byli bardzo wstrząśnięci i zapra szają nas w sobotę na małe, rodzinne zebranko dla uczczenia tych zaręczyn... Przeniosła swoje piorunujące spojrzenie na męża. - Przykro mi, Andy, ale od tej chwili sprawę składam w twoje ręce. Bowiem ja nie mam absolutnie nic do po wiedzenia twemu małemu braciszkowi. Będę za to miała bardzo wiele do powie dzenia Rosemary. Dobranoc, Ned. A skoro już jesteśm y przy temacie pożegnania, to oświadczam ci, że możesz również pożegnać się z okrągłą kwotą ośmiu m ilio nów dolarów. Po tych słowach wyszła do sypialni, zatrzasnąwszy za sobą drzwi. Ned postąpił za nią dwa kroki, ale potknął się o krzesło. Andrew zaś nie pa miętał, kiedy w życiu był równie wściekły na brata. Pierwszym jego impulsem było wyrzucić go z mieszkania i nie pozwolić pokazywać mu się więcej na oczy. W iedział jednak, że ktoś musi przecież zbierać skorupy w życiu Neda i że tym kimś jest właśnie on, jego starszy brat. Po chwili wyszedł do kuchni, by przygo tować szybko filiżankę kawy. Gdy wrócił do saloniku, Ned siedział na sofie i z uroczystą miną składał z oddartej od teatralnego programu kartki papierową strzałę. 26
Od wczesnego dzieciństwa, kiedy schwytano go na gorącym uczynku lub gdy znalazł się w nieprzyjemnej sytuacji, zawsze robił papierowe strzały, zatopiony bez reszty we własnym, wewnętrznym świecie. Tak było i tym razem. -
Wypij to - powiedział Andrew, podsuwając mu kawę.
Ned skończył właśnie swoją strzałę, odłożył ją na stolik i spojrzał na brata. W ydał się teraz Andrew zupełnie trzeźwy. Niewiele trzeba było Nedowi, żeby się wstawić, ale równie łatwo odzyskiwał przytomność umysłu. Jego oczy znów były żywe i jasne jak karaibskie niebo, a ciemno opalona twarz tryskała zdrowiem. Właśnie ta jego chłopięca uroda i pogodne usposobienie czyniły z N eda ulubieńca całego świata. W każdym razie nie wybitny umysł, a już z pewnością nie cechy charakteru. Nikt też nie oczekiwał od Neda, a najmniej chyba Andrew, że zabły śnie on w na tym polu. Ned wziął z rąk brata filiżankę i popijał kawę małymi łykami. -
Maureen naprawdę wszystko opowie Rosemary? - spytał.
-
Dlaczegóż nie miałaby tego zrobić? I o tej sprawie w Las Vegas też?
- Kto może ją od tego powstrzymać? - Ależ to byłoby świństwo! Rosemary to jeszcze dziecko; nigdy w życiu nie zrobiła żadnego samodzielnego kroku i nigdy nie była zamieszana w takie przy kre sprawy. Ona tego nie zrozumie! - Mogłeś pomyśleć o tym wcześniej, nim zaprosiłeś tu Shirley. - Shirley? - Ned wziął ze stolika papierową strzałę, przyjrzał się jej bardzo dokładnie, potem zgniótł mocno w ręku i rzucił papierową kulę w drugi koniec pokoju. - Ależ Drew! Ta mała nie ma najmniejszego znaczenia. Zaraz ci wszyst ko wytłumaczę. Siedziałem w jakimś podrzędnym barze, czekając na telefon od Rosemary. Byłem bardzo podekscytowany. Nie tylko dlatego, że miała powie dzieć o mnie rodzicom; chodziło mi również o ciebie. Wiedziałem, że wybierała się przedtem do was. Zaklinałem, żeby nie pisnęła na mój temat ani słowa, choć byłem przekonany, że i tak nie wytrzyma. Znam ją i wiem, że kiedy jest szczęśli wa, musi o tym poinformować cały świat. Bałem się, że jeśli to zrobi, Maureen wyjedzie z tą historią w Las Vegas i zrobi się niezły bigos! Czekam, czekam... a Rosemary nie dzwoni. Ta blondynka, Shirley, siedziała obok mnie i była wście kła, bo jej facet nie stawił się na umówione spotkanie. Powtarzała bez przerwy: 27
„No i puścił mnie w trąbę. Taki parszywy kupczyk z Harrisburga... puścił mnie kantem” . W yglądała przy tym jak obraz nędzy i rozpaczy, i nawet pochlipywała. Wreszcie Rosemary zadzwoniła. Powiedziała, że wszystko jest okay. I z rodzica mi, i z wami! Chłopie! Co za wściekła ulga! Czułem się, jakby mnie kto na sto koni wsadził! Urwał na chwilę, przesuwając palcem po brzegu filiżanki. - Siedzi więc obok mnie ta biedna, smutna blondynka i dalej się zamartwia, że skoro taki parszywy kupczyk puścił ją w trąbę, to znaczy, że jest już skończo na. Uczepiła się mojego ramienia i zaczęła błagać, bym nie zostawiał jej samej. Powtarzała w kółko: „Na miłość boską, niech mnie wszyscy nie opuszczają w takiej chwili!” I kiedy ją sobie wyobraziłem, jak wałęsa się co noc po barach, zalewając robaka, pomyślałem: co mi to szkodzi, u diabła! Jeśli dziewczyna po trzebuje trochę ciepła, by ją podnieść na duchu i przekonać, że jednak ktoś jesz cze się nią interesuje, to cóż to, u diabła, mi szkodzi! - Znów spojrzał na brata z tym dobrze znanym Andrew z dzieciństwa wyrazem „Andy mnie zrozumie”. Nie mogłem jej zabrać do siebie, bo jeden z moich kumpli odsypia u mnie kaca. Pomyślałem więc, że skoro zostawiłeś mi wiadomość, iż wrócicie bardzo późno... Założę się, Drew, że w tych okolicznościach każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo. Chyba mnie rozumiesz... Najbardziej drażniło Andrew właśnie to, że rzeczywiście rozumiał. Po tylu wspólnie spędzonych latach, ekscentryczne życie wewnętrzne brata nie miało już przed nim żadnych tajemnic. Pocieszanie jakiejś nieznajomej, porzuconej blon dynki dlatego tylko, że on sam czuł się szczęśliwy, było dla Neda czymś tak natu ralnym, jak wrzucenie datku do kapelusza stojącego na ulicy żebraka. To, że A n drew rozumiał, wcale nie umniejszało jego wściekłości. Jak zawsze jednak w przypadku Neda, sprawa zaczynała się rozmywać. Andrew usiadł obok brata na sofie i zapytał: - Czy spodziewasz się, że Maureen odegra w tej całej historii rolę dobrej sa marytanki? -
Nie. Albo Rosemary?
- Nie. I dlatego musisz powstrzymać Maureen. N a to właśnie Andrew czekał - na tę ledwie zasugerowaną pewność brata, że weźmie jego stronę przeciwko własnej żonie, jakby to była tylko kwestia etykiety. 28
- N a miłość boską, Ned - powiedział. - Nie zapominaj, że Thatcherowie to najbliższa rodzina M aureen i że jej chodzi o przyszły los, o szczęście Rosemary! - To ma być troska o przyszłość Rosemary? Bruździć jej, kiedy się oboje ko chamy? Ned odwrócił się gwałtownie w stronę brata, który zobaczył z najwyższym zdumieniem, że twarz Neda jest kompletnie odmieniona. Miała teraz ten sam nagły wyraz rozpromienienia, jaki widział niedawno na twarzy Rosemary na sa mą wzmiankę imienia Neda; ten dziwny blask, który kazał zapomnieć, iż nie była nawet przeciętnie ładna. -
Drew, postaraj się zrozumieć. To jest coś, czego ja sam właściwie nie poj
muję i czego się nie spodziewałem. Zawsze sobie wyobrażałem, że ja... Zresztą, sam nie wiem... Ale od pierwszej chwili, kiedy zobaczyłem Rosemary na tych wyścigach... tę zabawną, nieładną dziewczynkę, z wielkimi okularami na nosie, jak gdyby chciała się za nimi ukryć, bo wszystko na tym świecie jest o tyle pięk niejsze i ciekawsze od niej... Wstał, zapalił papierosa i zaczął chodzić w tę i z powrotem po pokoju. - Zdarzają się takie chwile w życiu, kiedy nagle przestajemy być sobą, a sta jem y się widzem, obserwującym siebie z boku. Tak właśnie się wtedy poczułem. Usiadłem przy niej i zacząłem rozmowę. Te same bzdury, co zwykle: Wenecja, Hollywood, hrabiny, portugalscy playboye... Słuchałem sam siebie i zastanawia łem się w duchu, o co mi właściwie chodzi? Czy chcę jej dać do zrozumienia, że wszyscy za m ną szaleją, że tkwię w samym środku... Czego? Tego wyścigu karie rowiczów, który tak lubiła mama. Pamiętasz te pocztówki z Antibes, depesze z jakiegoś zrujnowanego zamczyska w Arlberg: Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, kochany Neddy. Żałuję, że nie mogę cię uściskać osobiście. Ucałowania. Matka? Czy o to chodziło? Czy byłem aż tak głupi, by uganiać się po świecie bez celu tylko po to, żeby dorównać mamie? W sunął palce w jasną czuprynę i mówił dalej: -
A tu siedzi ta mała Rosemary, zasłuchana, połykająca każde moje słowo i
wszystkie te bujdy, wpatrzona we mnie, jakbym był ósmym cudem świata. Pa trząc na nią, myślę: „Biedne, bogate maleństwo. Nie masz żadnej szansy w życiu. Byle jaki, sztucznie opalony, podejrzany facet na plaży w Lido poderwie cię i opęta w mgnieniu oka...” A tuż za tą myślą druga refleksja: „A jakąż ty masz właściwie szansę, grając rolę kochanego, miłego chłopczyka Neda, wędrującego 29
po całym ziemskim globie? Za parę lat zaczną ci wypadać włosy, albo zaczniesz tyć, albo wreszcie zjawi się inny czarujący chłopiec, a wtedy...” W tedy stajesz się zerem, ruiną, jak ta mała blondynka Shirley, włóczącym się po nocnych barach, podrywanym przez stare brazylijskie milionerki... I zrozumiałem, że jestem po trzebny Rosemary, tak samo jak ona mnie. Dwie małe sierotki, zabłąkane w par szywym, śmierdzącym lesie... W rócił na kanapę i chwycił Andrew za ramię. - Drew... ja mówię jak najbardziej serio! Rosemary to m oja życiowa szansa. Kocham ją. I muszę się z nią ożenić... Mając jeszcze pełne uszy chaotycznych, dziwacznych wyjaśnień, Andrew pa trzył na Neda i czuł, że mimo ich głębokiego zżycia się i miłości, może po raz pierwszy w życiu młodszy brat nawiązał z nim kontakt duchowy. I że po raz pierwszy zagląda przez powierzchowny blask i nieodpowiedzialny tryb życia w głębszą, istotniejszą treść duszy, gdzie czai się samotność i niepewność, jakże przypominające w gruncie rzeczy jego własne życie! To doświadczenie było dla Andrew czymś tak nowym i niespodziewanym, że chwilowo osłabiło jego czuj ność. Poczuł się wzruszony i - wbrew wszelkim dotychczasowym podejrzeniom - uwierzył, iż Ned jest naprawdę zakochany w Rosemary Thatcher. -
Drew! - mówił przejmująco Ned. - Proszę cię! Musisz mi pomóc! Musisz
powstrzymać Maureen! Kiedy Andrew był już prawie gotowy ustąpić, przypomniał sobie nagle wizytę w hotelu Plaza U matki. - Ned, a co to za sprawa z tymi pięcioma tysiącami dolarów, które chciałeś pożyczyć od mamy? Ned zmieszał się na moment, ale szybko wrócił mu dawny uśmiech. - Biedna nasza staruszka. A więc wyjechała z tym do ciebie! Spodziewałem się tego zresztą. - N a co potrzebowałeś aż tyle pieniędzy? - Och, nie musimy chyba mówić o tym w tej chwili. - Ned wzruszył lekko ramionami. Andrew poczuł, że brat wymyka mu się spod kontroli. - Przeciwnie! Nawet powinniśmy. Czy chodzi o ten jacht, którym pływali ście z Rosemary po Małych Antylach? -
Jacht? - powtórzył jak echo Ned. - Ach, n ie! To był jacht Rudiego Marsat-
ti, pożyczyłem od niego. 30
- N a cóż więc potrzebowałeś tak pilnie pięć tysięcy dolarów, że aż chciałeś naciągnąć mamę? Ned wziął w obie dłonie filiżankę z kawą i wypił do dna zupełnie już teraz zimny płyn. - N a co? Ot, różne wydatki. Nie mogę przecież pozwolić, by Rosemary wszędzie za mnie płaciła, prawda? - A twój dochód z kapitału? Ned odstawił filiżankę i rzucił bratu szybkie, ukośne spojrzenie: - Jeżeli ci coś powiem, nie będziesz się wściekał? Obiecujesz? -
Cóż to takiego?
- Prędzej czy później i tak byś się o tym dowiedział. Lada dzień opiekunowie mojego funduszu powierniczego zwrócą się do ciebie. A więc posłuchaj: Kiedy byłem na Florydzie, bardzo często przebywałem w towarzystwie Entragów. Ich hobby to wyścigi konne. M aria zdobyła poufną informację o pewnym koniu, bez pośrednio od jego właściciela. Miał to być jakiś cudowny, niebywały „outsider”, płacony czterdzieści za jeden. Absolutnie niezawodny. Byłem wtedy trochę kru cho z forsą, a koło Entragów kręcił się jakiś typek, przypuszczalnie gangster. Zaproponował mi pożyczkę - dziesięć tysięcy, które w całości postawiłem na tego bydlaka. Tymczasem ten cholerny zwierzak upadł i złamał nogę! Gangster stał się natrętny i żądał natychmiastowego zwrotu pieniędzy. Albo dostanie swoje dziesięć tysięcy, albo... Znalazłem się w sytuacji bez wyjścia, bo facet napuścił nawet na mnie jakiegoś pokątnego adwokacinę. Zastawiłem więc moje dwuletnie dochody od kapitału... Andy! Okropnie mi przykro. Wiem, że postąpiłem jak idiota, ale Maria przysięgała, że to absolutny pewniak! Stuprocentowy! Przez dłuższą chwilę Andrew nie był w stanie wymówić słowa. Wreszcie zdo łał zapytać: - Czy to wszystko stało się przed czy po poznaniu Rosemary Tha tcher? - Och, zdaje się, że kilka dni przed. Andrew wstał wtedy i powiedział spokojnie: reń!
Przyznam szczerze, że przez chwilę dałem ci się nabrać! Ale ze mnie du
-
Ależ, Drew! Zrozum mnie! To nie ma nic wspólnego z Rosemary! Oczywiście, że nie!
-
No więc dobrze! Może i ma! Może i ta okoliczność uświadomiła mi, że 31
znalazłem się w ślepej uliczce. Ale Rosemary i ja to naprawdę co innego! To miłość! Ja ją kocham! Zaklinam się na wszystko... Trzy palce na... - Wyjdź stąd! - sucho rzucił nagle Andrew. - Ależ, Drew... jeżeli Maureen powie wszystko Rosemary... jeśli ty nie prze szkodzisz w tym Maureen... - Powiedziałem, wyjdź! Ned wstał i spojrzał na brata. - Mówisz to serio? - Jak najbardziej. I dobrze o tym wiesz! Ned wzruszył z rezygnacją ramionami. - Hm... no cóż, trudno! Tak to bywa na świecie... - Poklepał brata po ple cach. - W porządku! Zupełnie słusznie się wściekasz. Nie mam ci tego za złe. Ale to ci przejdzie. Uśmiechnął się serdecznie, przelotnie. Skierował się do przedpokoju, włożył płaszcz i wyszedł. Andrew długo jeszcze stał w tym samym miejscu, wpatrzony w drzwi sypialni, a jego wzburzenie z powodu postępowania brata stale rosło. Gdyby nie Ned, bariera dzieląca go od żony byłaby dzisiaj definitywnie prysła. Ale po tym wszystkim... czy klimat między nim a żoną pozostał ten sam? Czy on sam zdobędzie się na... Nagle w jego podświadomości odezwał się ten sam głos, który tak starał się odpędzić: Pokojówka ? Czyżbyś zamierzał wynajmować swoją żonę do małych domowych posług... O, Bill! Spójrz, je s t i Gloria!... Znalazł się? Chwała Bogu, bo ju ż odchodziłam od zmysłów... Jesteś chyba jedynym facetem w całym Nowym Jorku, który nic nie wie o własnej żonie... Andrew Jordan wszedł do sypialni.
ROZDZIAŁ IV Maureen siedziała w łóżku wsparta o poduszki i słuchała cicho grającego ra dia. N a widok wchodzącego męża wyłączyła aparat. - No i co? Poszedł? - spytała. - Tak. Już go nie ma. 32
Zachęcającym gestem poklepała miejsce obok siebie. Kiedy usiadł, wsunęła rękę w jego dłoń. -
No, a teraz kochanie, opowiedz mi wszystko po kolei - poprosiła.
Po wysłuchaniu całej tej absurdalnej historii, Maureen orzekła: - A więc to tak postępuje ten mały potworek. Przypuszczam, że będziemy musieli jednak rozczarować biedną Rosemary, prawda? - Chyba tak. - Kochanie, ale ty wcale nie musisz się do tego wtrącać. Tylko niepotrzebnie byś się zdenerwował. Sama to załatwię. - Pocałowała go lekko w policzek i doda ła: - A teraz połóż się, kochany, i nie mówmy dzisiaj już więcej o Nedzie. Kiedy Andrew wyszedł z łazienki w piżamie, światło było już zgaszone. W su nął się do łóżka obok niej, ona zaś natychmiast przytuliła się do niego mocno i oplotła obiema rękami. -
No, Andy, a teraz powiedz mi wszystko, co ci leży na sercu. Musimy to so
bie wreszcie wyjaśnić. Usta Maureen dotykały jego policzka, a przytulone do niego ciało było ciepłe i rozluźnione. W brew swoim wcześniejszym obawom, Andrew nie wyczuwał żad nego skrępowania między nim a żoną. Trzymając ją w ramionach, mógł już mó wić o wszystkim: o anonimie, o swych upokarzających podejrzeniach, o wątpli wościach. A kiedy jej to wszystko szeptał do ucha, czuł, że razem ze słowami odpływa z niego cała nagromadzona gorycz i męka tej trucizny, która sączyła mu się w duszę kropla po kropli od tylu miesięcy. - Gdy wracam późno do domu, a ty nie... -
Andy!
- Sam teraz widzę, że to po prostu chorobliwe. Od razu pomyślałem, że ten anonim to tylko idiotyczny kawał. Ale kiedy dzwoniłem z biura, a ciebie nie było w domu.... kiedy nie chciałaś pojechać ze mną do Norwegii... - ...myślałeś, że jest ktoś inny w moim życiu, tak? Och, kochany głuptasku! Gdybyś tylko szepnął jedno słówko... - W stydziłem się. - To raczej ja powinnam się wstydzić! - I dzisiaj... to twoje kłamstwo o Rosemary, a potem... u Billa, kiedy dzwoni łaś... 33
- ...do Glorii. Biednej, roztrzepanej Glorii Leyden. Och, Andy, na przyszłość już będę wiedziała... Oboje będziemy wiedzieli. Ilekroć coś takiego się stanie, o ile w ogóle się stanie, damy sobie z tym radę, prawda? Po prostu popatrzymy sobie w oczy i roześmiejemy się. Andrew czuł, jak rzęsy Maureen muskają jego policzek; mówiła cicho dalej: - I to ja jestem wszystkiemu winna, kochanie! Bo jestem jak latawiec, ciągle mnie gdzieś gna po świecie zamiast siedzieć w domu. Takie życie na dłuższą metę nie ma przecież najmniejszego sensu. Ale, widzisz, odkąd stało się pewne, że nie możemy mieć dzieci... To wszystko wtedy się zaczęło. Sam chyba się tego domyślasz, prawda? Cudowne uczucie intymności i jedności osiągnęło teraz w sercu Andrew szczyt. Od dnia, w którym Maureen wróciła od lekarza z wiadomością, że z po wodu pewnych komplikacji urodzenie dziecka byłoby dla niej niebezpieczne, prawie nie poruszali tego tematu. Andrew usiłował ukryć przed żoną własne roz czarowanie, ale Maureen okazywała taki spokój i opanowanie, iż miał wrażenie, że fakt ten nie stanowił dla niej żadnej tragedii. Nie podejrzewał nawet, że była to jedna z przyczyn ich wzajemnych nieporozumień. W ysunął rękę i pogładził ją po włosach. -
Nie miałem pojęcia, że i ty tak ciężko to przeżyłaś - powiedział cicho.
-
Ciężko? Och, kochanie...
- A gdybyś tak jeszcze raz wybrała się do doktora Williamsa? - Zrobiłam to dwa miesiące temu. Nie mówiłam ci, bo chciałam o tym wszystkim zapomnieć. -
Dlaczego nie mielibyśmy zaadoptować jakiegoś dziecka? - spytał Andrew,
zdradzając swoje od dawna skrywane pragnienie. - Zaadoptować? - Czemu nie? Już od jutra mogę zacząć się rozglądać. - Och, kochanie... może jeszcze nie teraz. Mamy przecież tyle spraw... Zasnęli, nie rozplatając ramion. Gdzieś w środku nocy Andrew obudził się. Była to godzina, w której zwykle dręczyły go „złe demony”. Ale dzisiaj głowa Maureen spoczywała na jego piersi; wokół panowało ciepło i łagodny spokój. Nie istniała między nimi żadna przegroda, jak gdyby stanowili jeden organizm, a krew płynąca w ich żyłach pochodziła z tego samego serca. Andrew czuł, że od zyskał całą swoją męską godność. To najszczęśliwszy moment w moim życiu orzekł w myślach i znowu zasnął. 34
Rano Maureen wstała pierwsza. To nie zdarzyło się już od wielu tygodni - nie dlatego, by była specjalnie leniwa czy rozpieszczona, ale ponieważ Andrew utrzymywał, że to nie ma sensu. Kiedy wszedł do saloniku, śniadanie czekało już na niego na stoliku do kawy. Przy nakryciu leżała poczta. Gdy otworzył listy, okazało się, że były to same dru ki reklamowe. Przeglądał właśnie jakiś kolorowy prospekt Klubu Książki Miesią ca, gdy Maureen wyszła z kuchni w białej, jedwabnej sukience, niosąc na tacy jaja i bekon. W sunęła się na kanapę obok niego i pocałowała go w policzek. - Kochanie, pewnie wolałbyś, bym sama załatwiła sprawę z Rosemary, prawda? Andrew nie myślał w tej chwili ani o Rosemary, ani o Nedzie. - Nie widzę powodu, byś miała tak się obciążać - odparł. - Kiedy naprawdę tak będzie najlepiej. I łatwiej dla Rosemary, jeżeli zała twimy to „między nami, kobietami”. Zaraz po lunchu zadzwonię do ciebie do biura i zdam ci relację ze wszystkiego. Wiem, że to niezbyt przyjemne, ale nie ma rady. Trzeba raz z tym zrobić porządek. I nie martw się o Neda, kochanie. Wiesz dobrze, że za tydzień zapomni już o Rosemary. Po śniadaniu odprowadziła Andrew do przedpokoju i przytuliła się do niego, jak gdyby wybierał się daleko za morze. A kiedy już znalazł się w biurze, panna Minter, przynosząc mu pocztę do przejrzenia, zauważyła ze zdziwieniem: - O?! Co się dzisiaj z panem dzieje? Dostał pan w spadku milion dolarów, czy co? Około jedenastej odebrał telefon od matki: - Andrew dzwonili do mnie jacyś Hatchardowie, czy coś w tym rodzaju. Za prosili mnie z Lemem na obiad w sobotę. Podobno Ned zaręczył się z ich córką. Słyszałeś coś na ten temat? - No... - zaczął Andrew. - Co ma znaczyć to „no...”? Albo jest z nią zaręczony, albo nie! Co to za kręcenie. Wszystko to wydaje mi się bardzo dziwne. Twierdzą, że mnie znają... A ja sobie absolutnie nie przypominam żadnych Hatchardów. - Oni nazywają się Thatcher. - Wszystko jedno jak się nazywają, ja ich sobie w każdym razie nie przypo minam. Czy są zamożni? 35
- Zdaje się, że nawet bardzo. Multimilionerzy. - No to przynajmniej pocieszające! Wolałabym jednak, by Ned nie był taki męczący. Telefonowałam do niego, ale, oczywiście, jak zwykle nie było go w domu. Andrew, wytłumacz mi to wszystko. Po raz pierwszy w życiu Andrew był zadowolony, iż jego matka nie intereso wała się absolutnie niczym, poza własną osobą. Umyślnie więc mówił trochę niejasno, zaznaczając jedynie, że zarówno zaręczyny jak i data spotkania nie są jeszcze definitywnie ustalone i że należy poczekać na potwierdzenie zaproszenia. Takie wyjaśnienie całkowicie panią Pryde zadowoliło. Spodziewał się, że na ko niec zapyta go, jak zwykle, co ma na siebie włożyć do tych „Hatchardów”, ale ona zawołała tylko: - O, właśnie wstał Lem! Biedaczek miał okropną noc z powodu tego swoje go serca. Andrew, proszę cię, przestań gadać i gadać bez końca! Doprawdy nie mam czasu słuchać tych bredni. Może wpadniemy do was wieczorkiem jadąc do Raffertych... Tak, Lem, kochanie! Już idę! W związku z telefonem matki Andrew zaczął znowu myśleć o bracie. Po dzi siejszej nocnej euforii nie czuł absolutnie żadnej urazy do Neda. Przypomniał sobie raczej z rozrzewnieniem przebieg wczorajszego wieczoru. Bezsensowne wysiłki Neda, aby pocieszyć tę rozżaloną blondynkę, urywki jego spowiedzi i wreszcie słowa: „Rosemary to moja życiowa szansa. Kocham ją. I muszę się z nią ożenić...” Czy możliwe, że tym razem Ned mówił poważnie i wierzył w to, co mówi? Że to był jego własny rodzaj prawdy? Czyż nie był to cały Ned? Stracić dziesięć tysięcy dolarów należących do jakiegoś gangstera i jednocześnie uważać się za zakochanego do szaleństwa w nieładnej, bogatej dziewczynie, nie dostrze gając związku pomiędzy jednym a drugim. Miłość Andrew do młodszego brata, tak często zakłócana przez rozgoryczenie, oburzenie a nawet... zazdrość, była teraz prosta, jasna i opiekuńcza. Biedny Ned! Jaka szkoda, że życie jest jednak życiem i ma swoje wymagania i że Maureen będzie musiała ściągnąć go z obło ków na ziemię. M iała przecież moralny obowiązek wobec Thatcherów, by tak właśnie postąpić. Raz jeszcze błogosławił w duchu żonę, że zdjęła z jego barków ten niemiły obowiązek. Przez całe popołudnie nie mógł jednak pozbyć się myśli o lunchu, na który Rosemary zaprosiła ich oboje. Gdy poszedł coś zjeść razem ze swym głównym księgowym, w roztargnieniu przełykał potrawkę z kurczęcia i ostatnie wyniki 36
finansowe. Chociaż jego jedyny klient w tym dniu przewidziany był dopiero na godzinę trzecią trzydzieści, wrócił od razu do biura, spodziewając się telefonu od Maureen. Do trzeciej telefonu jeszcze nie było, ale dzisiaj fakt ten nie niepokoił go. Kuzynka Rosemary zapewne bardzo przejęła się rozmową i Maureen musiała się nią zaopiekować. Kwadrans po trzeciej, kiedy właśnie przygotowywał sobie papiery potrzebne do rozmowy z klientem, drzwi nagle gwałtownie się otworzyły i do gabinetu wpadła Rosemary Thatcher. Była potargana, a wokół niej powiewała atmosfera kataklizmu, jak gdyby właśnie uciekła od pożaru albo z katastrofy w metrze. Tyl ko grube okulary zachowały swoją indywidualność - ogromne, błyszczące, domi nujące na małej ściągniętej twarzyczce. - Andrew - wołała już od progu. - Błagam cię, Andrew! Powstrzymaj M au reen! Chyba biegła całą drogę, gdyż głos miała zdyszany, a oddech urywany. A n drew wyobraził ją sobie gwałtownie wybiegającą z Pawilonu (Ja zapraszam. M a cie przyjść!), jak gdyby goniła ją sfora rozbestwionych psów. W stał i podszedł, żeby podsunąć jej krzesło, ale ona odepchnęła jego rękę. - Nie! Posłuchaj. Musisz mnie wysłuchać! Maureen opowiedziała mi o Nedzie wszystko. I o tej awanturze w Las Vegas i o kłopotach na Florydzie i o... o tej blondynce, którą do was sprowadził wczoraj w nocy. Była przekonana, że to mnie kompletnie załamie, jakbym nie znała Neda. Jakbym nie domyślała się sto razy gorszych rzeczy w jego życiu i jakby to mogło cokolwiek zmienić, skoro go kocham i skoro właśnie ze względu na te wszystkie jego idiotyczne eskapady Ned mnie potrzebuje! Patrzyła na niego przenikliwie spoza grubych szkieł i mówiła z przejęciem da lej: - Powiedziałam jej, że nie sprawi mi najmniejszej różnicy nawet jeśli się dowiem, że Ned obrabował bank albo zamordował kilkunastu ludzi. Nie mogła tego pojąć. Oświadczyła, że jestem zwyczajną wariatką, że brak mi piątej klepki, a skoro tak, to ona musi za mnie działać! Powiedziała, że pójdzie do mamy i pa py. W tym miejscu chwyciła Andrew za ramię. Jak na tak drobną osóbkę, uchwyt był zdumiewająco silny i energiczny. 37
- I ona to zrobi, o ile jej nie powstrzymasz. W ięc proszę cię, błagam! W y tłumacz jej, żeby nie wścibiała nosa w cudze sprawy, żeby nie intrygowała i nie łamała ludziom życia! Andrew patrzył na Rosemary i myślał, że ta opętana miłością mała furiatka, bar dzo mało przypomina „zabłąkaną w lesie sierotkę”, potrzebującą pomocy Neda. - Zadzwoń do niej! - zażądała. - Natychmiast! Z restauracji poszła prosto do domu. W ydusiłam z niej obietnicę, że jeszcze to przemyśli. Zresztą nie miała wyboru, bo papa jest na jakimś posiedzeniu zarządu, a mama w swoim klubie brydżowym. Ale ja znam Maureen i wiem, że pójdzie do nich wcześniej czy póź niej. Więc musisz jej przeszkodzić, bo to jest absurd. Nie znasz papy! Mama jest w porządku, ale poglądy papy są zupełnie przedpotopowe. Jeśli dowie się tego wszystkiego o Neddym, gotów się załamać. A w dodatku to niczego nie zmieni, bo ja i tak wyjdę za Neda. Jestem pełnoletnia i mam własny majątek. Cóż z tego, że Ned jest zrujnowany, jeśli ja mam pieniądze! Ani mama, ani papa nie są w stanie nas powstrzymać. Nikt nie jest w stanie tego zrobić! Ale jeżeli Maureen wścibi w to swój nos, to tylko ich zmartwi, unieszczęśliwi, złamie im życie! Odsunęła się od niego gwałtownie i położyła rękę na aparacie telefonicznym. - Dzwoń do niej zaraz! Błagam cię! Cała ta scena była melodramatyczna i trochę śmieszna, ale taka bezwzględna determinacja w tej młodej dziewczynie wydawała się Andrew wzruszająca. Toteż dobrotliwym tonem starszego wujaszka odparł jej: - Ależ, Rosemary, mam wra żenie, że nie zdajesz sobie sprawy z tego, w jakiej sytuacji znalazła się Maureen. Jest bardzo przywiązana do twoich rodziców, uważa ich prawie za własnych. Wie, jak wielką wagę przywiązują do twego małżeństwa. Musi więc kierować się zdrowym rozsądkiem i zrobić tak, by wypadło jak najlepiej dla wszystkich. -
I ty wierzysz, że ona się tym kieruje!? - zaśmiała się szyderczo Rosemary.
- Oczywiście! - To doprawdy zabawne słyszeć takie słowa z ust jej własnego męża! Więc niczego do tej pory nie dowiedziałeś się o Maureen? A to dobre! Maureen trosz cząca się o mamę i papę! Maureen dążąca do tego, by wyszło jak najlepiej dla wszystkich! Otóż wiedz, że Maureen nie zrobi nigdy nic, o ile to nie wyjdzie na jej korzyść. Ona mnie nienawidzi! Zawsze mnie nienawidziła, bo ona była piękna, a ja nie, ale za to ja miałam dużo pieniędzy. To wszystko robione jest na złość i z zawiści, albo jeszcze czegoś gorszego. To jej wielka szansa. Może się przynajmniej 38
odegrać na moich rodzicach. „Popatrzcie tylko, jak was urządziła ta wasza uko chana Rosemary! Ale za to jaka ja jestem dobra, mnie możecie ufać...” Gniew opanował Andrew tak gwałtownie, iż bał się, że nie zdoła go opanować i uderzy Rosemary. N a szczęście weszła akurat panna Minter i zaanonsowała oczekiwanego klienta. Wszystko wróciło do właściwych proporcji. Jego własna wściekłość wydała mu się tak samo dziecinna, jak i oskarżenie Rosemary pod adresem Maureen. -
Bardzo mi przykro, ale będziesz musiała wyjść - powiedział. Ale pomówisz z Maureen? Powstrzymasz ją, prawda?
-
Czy nie jest to trochę dziwne, że właśnie do mnie zwracasz się z tą sprawą? Ale przecież Neddy jest twoim bratem!
- A Maureen moją żoną. Może cię to zaskoczy, ale mam wrażenie, iż nasze zapatrywania zasadniczo różnią się między sobą. I wolę powiedzieć ci od razu, że jeśli Maureen postanowi powiedzieć o wszystkim twoim rodzicom, ja stanę po jej stronie. Rosemary Thatcher stała, patrząc na Andrew, a jej mały różowy języczek w y sunął się, by zwilżyć zeschnięte wargi. - Ty głupcze! - rzuciła. - Biedny, żałosny głupcze. Odsunęła się od Andrew, a przy tym ruchu w jej grubych szkłach odbił się ob raz okna. Przemknęła obok panny M inter z dumnie uniesioną głową i zniknęła za drzwiami. -
O rety! - wykrzyknęła panna Minter. M a pani słuszność: O rety! - powtórzył Andrew.
W tej samej chwili wkroczył do gabinetu klient i gdyby Andrew nawet chciał zatrzymać Rosemary, byłoby już za późno. Dobrze po piątej, kiedy gość wyszedł, Andrew zwolnił pannę Minter, sam zaś został jeszcze chwilę, by przygotować wszystko, co będzie mu potrzebne na na stępny dzień. Rosemary nie zdołała popsuć jego radosnego nastroju, ani tego uczucia ciepła i szczęścia. Teraz, kiedy gniew w nim zupełnie już wygasł, musiał szczerze przyznać, że Rosemary budzi w nim podziw! Czy Ned zdaje sobie z tego sprawę, czy nie, los postawił mu na drodze dziewczynę jak najbardziej nadającą się do zawojowania go. A skoro miała swój własny, niezależny majątek, dopro wadzenie Neda do ołtarza nie powinno nastręczać jej większych trudności - bez względu na to, jakie stanowisko zajmie Maureen. 39
No cóż - orzekł w myśli Andrew - wygląda to nawet wcale ładnie! Może z Neda będą jeszcze ludzie! Kiedy prawie o szóstej wychodził z biura, kwiaciarnia na dole była jeszcze otwarta. Kupił ogromny pęk czerwonych i białych goździków i pojechał taksówką do domu. Gdy znalazł się w windzie, aromat kwiatów stworzył dla niego jakby mały, prywatny świat wiosny. I poczuł nagle, że choć Maureen nie zadzwoniła do niego zgodnie z obietnicą, nie budzi to w nim najmniejszego niepokoju i żaden demon zazdrości nie podnosi zielonookiej głowy w jego duszy. Oto najlepszy dowód, jak uzdrawiająco podziałała kuracja. Mieszkanie Jordanów znajdowało się na najwyższym piętrze. Trzymając jedną ręką pęk kwiatów, drugą wyjął klucz i wsunął go do zamka. Otwierając drzwi, zauważył na nich jakieś dziwne rysy i zadrapania. W ysunął rękę, by chwycić klamkę, ale drzwi same się uchyliły. Ogarnął go dziwny niepokój. Minął pospiesznie hol i wpadł do salonu, gdzie panował niesamowity bałagan. Wszystkie poduszki zrzucone były z kanapy na podłogę, szuflady biurka pootwierane, a papiery rozsypane po całym pokoju. Na samym środku dywanu rozciągała się niedbale zmiętoszona suknia ze złotej lamy, jedna z wieczorowych kreacji Maureen. Niepokój Andrew przerodził się teraz w panikę. -
Maureen! - zawołał.
W padł do sypialni. Maureen leżała rozciągnięta na łóżku, na wznak. W ygląda ła tak samo groteskowo zniekształcona jak jej suknia ze złotej lamy. Jedna noga zwisała przez krawędź, druga podkurczona była pod ciało. Goździki wypadły z rąk Andrew. Podszedł bliżej i zauważył obok ciała M au reen stary rewolwer, który zawsze przechowywał w szufladzie nocnego stolika. W tej samej chwili zobaczył jej rozchylone wargi, zamglone oczy i dwie krwa wiące rany- jedną na lewej piersi, a drugą dużo niżej, po prawej stronie. - Maureen... Jej lewa ręka, odwrócona dłonią do góry, leżała na kolanie. N a palcu nie było obrączki, tylko jaśniejszy, różowy ślad. Pochylił się i dotknął tej ręki, ale nie miał wrażenia, że dotyka Maureen; było to jak luźny kontakt z jakim ś zimnym, bezi miennym przedmiotem, na który natknął się niespodziewanie w ciemnym pokoju. W ówczas Andrew zrozumiał, że właśnie spotkało go to najgorsze, co może przydarzyć się w życiu. 40
ROZDZIAŁ V Przez pierwsze tragiczne chwile zdawało się Andrew, że sam też nie żyje, le żąc obok żony na tej zabrudzonej pościeli, i choć resztką świadomości pojmuje, iż stało się coś strasznego, nie jest pewien, co to właściwie było i kogo spotkało. Później nie pamiętał z tego pierwszego okresu właściwie nic; zdawał sobie jedy nie sprawę z nieładu i chaosu panującego w mieszkaniu, z pootwieranych szuflad i porozrzucanych po całym pokoju części garderoby. Kiedy wrócił do saloniku, usiłował opanować się jakoś i zebrać myśli. Pierw szym konkretnym objawem był widok jednej z jego sportowych marynarek, w i szącej na klamce drzwi do łazienki. Usiadł na kanapie pozbawionej poduszek i spojrzał na leżącą na dywanie suknię ze złotej lamy. W tedy to, na jedną krótką chwilę, mgła otaczająca jego mózg nagle się rozwiała i świadomość bezpowrotnej klęski uderzyła go z całą gwałtownością. Maureen nie żyje. Do mieszkania włamali się widocznie bandyci... Maureen ich spłoszyła, więc zastrzelili ją jego własnym rewolwerem. Nad bólem zdobyła teraz przewagę wściekłość. Jego zaciśnięte pięści pragnęły dusić, zabijać, łamać. Maureen odeszła! Jakże mu przyjdzie żyć bez niej? Światło stojącej obok lampy raziło go tak, jakby to był reflektor; podniósł więc rękę i zasłonił twarz. Czuł, że powinien się ruszyć, powinien coś robić, bo w przeciwnym razie ten koszmar będzie trwał... z tym oślepiającym światłem i złotą suknią, z jego marynarką na klamce w łazience, zburzoną pościelą w sypialni i oczami Maureen - nie, nie oczami, a zielonymi, płaskimi kamykami... Z twarzą ciągle jeszcze ukrytą w dłoniach usłyszał nagle zbliżające się kroki. Serce podskoczyło mu w piersi z radości... A więc to była halucynacja! Maureen jest! Idzie do niego... idzie z sypialni do niego! -
Andrew, Andrew! - ten głos i te kroki... drobne kroczki na szpilkowych
obcasach. - Doprawdy, Andrew, ile razy mówiłam ci, że nie wolno zostawiać w Nowym Jorku otwartych drzwi! Mówią, że najbardziej niebezpieczne miasto na świecie to Neapol, ale gdzież mu tam do dzisiejszego Nowego Jorku! Nie ma żadnego porównania! To jakby... Andrew! 41
Podniósł głowę i spojrzał prosto w świdrujące, niebieskie oczy matki. M iała na sobie futro z norek, a w jej uszach błyszczały wielkie rubiny. Drobna dłoń wspar ta była na ramieniu Lema, który tkwił przy jej boku, wysoki, barczysty, z tym swoim specyficznym, z lekka zakłopotanym uśmiechem oficera angielskich wojsk kolonialnych. - Andrew! Co tu się właściwie dzieje!? - spytała matka. Andrew zdawał sobie sprawę, że stoją przed nim oboje. Wiedział, kim są. W iedział wszystko, z wyjątkiem tego, jak powinien się zachować. - Andrew?! Ta suknia na dywanie... ten bałagan! Andrew, na litość boską, mówże coś, człowieku!! Wstał, a kolana drżały pod nim, jak gdyby spędził wiele tygodni w szpitalnym łóżku. - Maureen! - zdołał wyrzucić z siebie. -
Czy coś jej się stało? - dopytywała się dalej pani Pryde. - Gdzie ona jest? W sypialni. Lem, pójdź do sypialni i zobacz!
- Jasne, kotku! Lem wybiegł z pokoju. Andrew poczuł, że traci równowagę, zachwiał się i zna lazł się z powrotem na kanapie. Matka usiadła przy nim i chwyciła go za ramię. - Andrew! Co zrobiłeś Maureen? Powiedz mi. Musisz mi powiedzieć! Co zrobiłeś Maureen... Słyszał to i wiedział, że powinien jakoś zareagować, zaprzeczyć. Nawet jego matka nie może... Przez chwilę szukał odpowiednich słów, aż wreszcie usłyszał swój głos: - Daj mi drinka. Pani Pryde szybko podeszła do barku, Andrew zaś pomyślał jak przez mgłę, że nikt nigdy nie zażądał od matki, by coś przyniosła. Po chwili była już przy nim ze szklanką w ręku. - Masz, w ypij... to czysta whisky, bez wody sodowej. W ziął szklankę w obie dłonie i podniósł do ust. Pociągnął spory łyk. Znad brzegu szkła zobaczył wychodzącego z sypialni Lema. Przez chwilę widział tak zniekształconą twarz ojczyma, podobną do jakiejś groteskowej dyni czy maski karnawałowej, z domalowanymi wąsami i okrągłymi czarnymi guziczkami za miast oczu. 42
-
Ona nie żyje - powiedział tylko. Maureen!? - krzyknęła pani Pryde. Leży na łóżku... zastrzelona.
Pani Pryde obróciła się gwałtownie w stronę syna. - Andrew! - zawołała ze zgrozą. Andrew był zdumiony, że mimo oszołomienia potrafi odróżnić każdy odcień w głosie matki. „Andrew!” - ten oskarżycielski ton brzmiał mu w uszach od naj wcześniejszego dzieciństwa. „Andrew!”, czyli innymi słowy: „Oczywiście, że to ty, a nie Ned, stłukłeś szybę!”, „Andrew!” znaczyło: „Na miłość boską, nie gnieć mi sukni! Przecież widzisz, że jestem ubrana do wyjścia!” Teraz „Andrew!” m ia ło oznaczać: „Czemu, u licha, naraziłeś mnie na taką kłopotliwą sytuację!?” Spojrzał na matkę znad brzegu szklanki i stwierdził z lekkim zdziwieniem, iż mimo upływu tylu lat i pozornej wyrozumiałości dojrzałego wieku nigdy jej nie wybaczył. - Maureen nie żyje - powtórzył Lem. - Cała sypialnia jest w okropnym sta nie. N a pewno włamywacze wtargnęli do mieszkania i zabili ją. Położył rękę na ramieniu Andrew. Była ciężka i dodawała nieprawdopodobnie wiele otuchy. -
Dopiero przed chwilą wróciłeś do domu, prawda, stary? - zapytał pasierba. Tak.
-
I znalazłeś ją? Tak.
-
Biedaku! Cóż to za okropne przeżycie! Jaki koszmar!
Andrew ciągle jeszcze miał oczy utkwione w matkę. Jej porcelanowa twarz nie wyrażała żadnego uczucia. - Czy zawiadomiłeś policję? - spytała. Potrząsnął głową w milczeniu. - Dlaczego nie? - Ależ, kochanie, on jest w szoku. Czy nie widzisz? - wtrącił się Lem. - Bie dak, nie wie nawet, co się z nim dzieje! - Jeżeli on nie wie, to ktoś inny musi wiedzieć. Zadzwoń na policję, Lem! I to zaraz! Nie chcę, by myślano, że siedzieliśmy tu bezczynnie godzinami. Boże drogi, co za nieprawdopodobna historia! Co za koszmar! Po prostu nie z tej zie mi! 43
Lem zrobił, jak mu poleciła żona, i po chwili wrócił do saloniku. N a swój tro chę nieporadny sposób, obchodząc się z pasierbem łagodnie i delikatnie, próbo wał ułożyć poduszki z powrotem na kanapie, by Andrew mógł się położyć. On jednak czuł, że nie wolno mu się poddawać obezwładniającemu letargowi, że powinien coś robić. Lem przyniósł mu jeszcze jedną whisky, którą sączył powoli, siedząc nadal nieruchomo. Czuł, że powraca uczucie wściekłości. Bandyci muszą zostać ujęci! Muszą za to zapłacić! Zobaczył w wyobraźni sadystyczną wizję dwóch, bliżej nie określonych, podejrzanych mężczyzn z ogolonymi głowami, przywiązanych do foteli elektrycznych, wydających nieludzki krzyk, gdy prąd elektryczny przeszywa ich ciała. Uczepił się tej wizji, jakby to była odtrutka na jego rozpacz. Pani Pryde poprosiła o kieliszek martini - jedyny drink, jaki kiedykolwiek pi ła. Nawet w takiej chwili musiał odbyć się wyszukany rytuał zamrażania szklanki i przygotowywania skórki cytrynowej. Lem wchodził i wychodził z kuchni przy gotowując drinka; wreszcie podał go żonie, ona zaś wyjęła papierosa i wsunęła do długiej jaspisowej cygarniczki. Lem podsunął jej ogień i przygotował z kolei drinka dla siebie. Wszystko to odbywało się w głębokim milczeniu, przypomina jąc pantomimę na ekranie telewizora z odłączonym dźwiękiem: pani Pryde w y puszczająca dym z papierosa i obracająca w palcach szklaneczkę martini, Lem stojący obok niej i Andrew siedzący na kanapie. - Lem. -
Słucham cię, kotku! Może zatelefonujesz do Raffertych. Powiedz im, że bardzo przepraszamy,
ale jednak nie możemy przyjść. Tylko nie mów, dlaczego. Ani słowa! - Dobrze, kochanie. Kiedy Lem podszedł do telefonu, pani Pryde zwróciła się do syna: -
Andrew. Tak, mamo? Gdzie jest Neddy?
-
Ned? Dzwoniłam do niego po lunchu i wspomniałam, że mamy zamiar wpaść do
was po drodze do Raffertych. Powiedział, że postara się do nas dołączyć. A n drew... 44
-
Słucham, mamo!
- Neddy wydawał się bardzo podenerwowany z powodu tej małej Hatchard. Powiedział, że Maureen coś przeciwko niej knuje. Nie rozumiem, co miał na my śli. Bo dlaczego Maureen miałaby... - Kochanie - przerwał jej Lem. - Nie teraz... Przez otwarte drzwi wejściowe Andrew usłyszał łoskot otwierającej się windy. Następnie rozległy się jakieś głosy i kroki - zupełnie jakby nadciągała armia woj ska. Zdążył odstawić nie dopitego drinka, kiedy pokój wypełnił się nagle poli cjantami. Wszystko, co działo się potem, odbywało się poza jego świadomością. Było ich co najmniej trzech, jeśli nie czterech. Przebywali przeważnie w sypialni, ale od czasu do czasu zjawiali się w saloniku - potężni mężczyźni o rumianych tw a rzach, poruszający się ostrożnie i rozważnie jak psy tropiące ptactwo. Od czasu do czasu błyskał flesz aparatu fotograficznego. W całym tym gwarze i zamiesza niu Andrew słyszał bez przerwy wysoki, rozkazujący głos matki. Zachowywała się tak, jakby miała przed sobą urzędników hotelowych bądź celników, którzy nie bardzo orientują się, z kim mają do czynienia. Andrew nadal pozostawał pod wpływem szoku. Myślał jednak na tyle logicz nie, by wiedzieć, że mądrzej będzie udawać jeszcze większe oszołomienie niż odczuwał w istocie. W ten sposób dadzą mu spokój i trochę więcej czasu na oswojenie się z myślą, iż Maureen naprawdę nie żyje. W ydawało mu się - a może faktycznie tak było, że siedzi samotnie na kanapie od wielu już godzin. Wreszcie podeszła do niego matka, a za nią Lem i jeszcze jakiś mężczyzna. -
Andrew, pozwól... to porucznik Mooney - powiedziała. Andrew, mój stary - dodał Lem. - Jak się teraz czujesz? Czy będziesz w
stanie odpowiedzieć na kilka pytań? - Tak - odparł Andrew. W ziął z rąk Lema zapalonego papierosa i zaciągnął się głęboko, spoglądając na porucznika sadowiącego się naprzeciwko. Był to postawny mężczyzna z sze roką, kanciastą twarzą, z której wyzierały małe niebieskie oczy o czujnym, ba dawczym spojrzeniu. Typowy glina przywodzący na myśl cały ten obcy świat ponurych policyjnych klitek, białych rękawiczek na rękach regulujących ru chem.... z żoną i dziećmi w... gdzie?, zastanawiał się Andrew, może w Queens?... a niedziele spędzał przy pokerowym stole, w sportowej koszuli i spodniach... 45
-
W porządku, panie Jordan? - zapytał porucznik. Tak - odparł mu Andrew.
-
Staramy się właśnie ustalić, czy nie zginęły jakieś kosztowności.
- Kasetka z biżuterią! - podsunęła pani Pryde. - Maureen musiała przecież mieć kasetkę z biżuterią, prawda, Andrew? - Owszem. Czerwoną safianową szkatułkę, którą przechowywała w górnej szufladzie toaletki. - Jak pan widzi, poruczniku, nie ma jej tu - odezwał się Lem. - Skradziono ją, podobnie jak gotówkę z portfela. Andrew ciągle widział przed sobą szeroką twarz porucznika Mooneya. - Czy zauważył pan brak jeszcze czegoś, panie Jordan? - indagował dalej. Jakieś pieniądze przechowywane w domu? - Nie, nie przypuszczam. Może tylko futro z norek... - Leży na podłodze w sypialni - pośpieszył z wyjaśnieniem Lem. - Złodzieje musieli je widocznie upuścić. Ktoś ich spłoszył i uciekli, zabierając tylko szkatuł kę z biżuterią, pierścionki z jej palców i gotówkę z portfela. Andrew przypomniał sobie rękę Maureen odwróconą dłonią do góry i różowy ślad po obrączce. - Andrew! - usłyszał ostry, stanowczy głos matki. - A więc przyszedłeś jak zwykle z biura i tak ją znalazłeś, prawda? - Tak. - Czy miał pan jakieś trudności z wejściem do mieszkania? - dopytywał się porucznik. - Nie. Tyle tylko, że zamek był porysowany, a kiedy oparłem się o drzwi, same się otworzyły. -
I to wszystko działo się tuż przed naszym przyjściem, prawda, Andrew? -
pomagała porucznikowi pani Pryde. - Dosłownie chwilę wcześniej. - Tak. Porucznik położył teraz swoje wielkie ręce na szerokich kolanach. -
A skąd się znalazł na podłodze ten pęk goździków, panie Jordan? - zapytał. Kupiłem je dla żony.
Ciężkie, otoczone krótkimi rzęsami powieki porucznika zamrugały znacząco. - N a przeprosiny po jakiejś sprzeczce? - spytał. 46
- Po sprzeczce? - powtórzyła jak echo pani Pryde. - Z jakiegoż, u licha, po wodu mieliby się kłócić?! - Mężowie przynoszą żonom kwiaty przeważnie wtedy, kiedy się przedtem pokłócili - rzeczowo zauważył porucznik Mooney. - Cóż za absurd! - obruszyła się pani Pryde. - Mój mąż przynosi mi kwiaty codziennie. Porucznik zignorował ją i ponownie zwrócił się do Andrew: -
A więc? Czy posprzeczał się pan z żoną, panie Jordan? Nie - zaprzeczył Andrew.
-
I nie zna pan nikogo, kto mógłby chcieć ją skrzywdzić?
-
Nie. To pana rewolwer? Tak, m ój. Trzymałem go w sypialni na wypadek obrony.
-
M a pan pozwolenie na broń? Tak.
- A więc, krótko mówiąc, według pana odbyło się to mniej więcej tak: wła mywacze zastali pańską żonę samą... ona sięgnęła po rewolwer, potem oni prze chwycili go i strzelili do niej. Czy tak? - Oczywiście - odpowiedział, zamiast Andrew, Lem. - Nie mogło być ina czej. Tymczasem w drzwiach wejściowych pojawili się dwaj mężczyźni w białych kitlach, niosący nosze. Porucznik oddalił się, a pani Pryde i Lem przysunęli się do Andrew, aby zasłonić mu widok. Ale on i tak wiedział, że to ludzie z kostnicy przyszli po Maureen. Po chwili wyniesiono nosze przykryte białym prześciera dłem. Teraz z kolei państwo Pryde wyszli, a policjanci wrócili do saloniku. Jeden z nich wziął z podłogi złotą suknię i zaniósł ją do sypialni, omijając ostrożnie wyciągnięte nogi Andrew. Chwilę później znów rozległ się poirytowany, ostry głos pani Pryde: ...doprawdy, poruczniku, to wprost nieludzkie! Dręczyć biednego chłopca w ta kiej chwili! Czy pan nie rozumie, co on teraz czuje? Czyż nie ma w panu ani krzty wrażliwości? Ale porucznik, nie zważając na jej słowa, twardo stanął przed Andrew i spytał: - Czy chciałby pan coś dodać, panie Jordan? -
Nie, poruczniku. 47
- Dobrze. W obec tego sądzę, że na dzisiaj wystarczy. Chciałbym jednak pro sić pana o stawienie się jutro o godzinie dziesiątej, pod tym adresem. - Wręczył Andrew wizytówkę, którą ten wsunął do kieszeni marynarki. - A więc punktual nie o dziesiątej, panie Jordan. Zgoda? - Tak. - Zostawiam tu jednego z moich ludzi, aby dokładnie przeszukał całe miesz kanie. Pańska matka oświadczyła, że przenocuje pan u niej - powiedział, wycią gając na pożegnanie rękę, i dodał: - Proszę mi wierzyć, jest mi ogromnie przykro, panie Jordan. To dla pana ciężkie przeżycie. Serdecznie współczuję. Andrew uścisnął dłoń porucznika, który rzucił na odchodnym: - Dobranoc pani. Dobranoc, panie Pryde. Po chwili wszyscy policjanci wyszli, z wyjątkiem jednego, który pozostał w sypialni. Pani Pryde westchnęła, wyjęła kolejnego papierosa i umieściwszy go w jaspisowej cygarniczce, skinęła na męża, by podał jej ogień. - Uważam, że mogło być gorzej - powiedziała. - Andrew, wszystko już zała twione; zarezerwowałam dla ciebie pokój w hotelu Plaza. - Tak będzie najlepiej, mój stary - dodał Lem. - Przykro byłoby, gdybyś zo stał tu sam. - Posiedź teraz chwilkę spokojnie, a Lem i ja zapakujemy kilka niezbędnych drobiazgów - zarządziła pani Pryde, po czym oboje zniknęli w sypialni. Andrew wstał i przez chwilę się zastanawiał, czego by teraz najbardziej pra gnął. Papierosa, oczywiście. W yjął jednego z pudełka stojącego na stoliku i usiadł na krześle pod ścianą. Przeżyty szok i obecność jego matki sprawiły, że cofnął się myślą w odległe czasy wczesnego dzieciństwa. Zdawało mu się, że oto jest znowu małym chłopcem w krótkich spodenkach, który grzecznie czeka, aż matka zapakuje mu te wszystkie niepotrzebne i niewła ściwe rzeczy, jakie ma zabrać ze sobą na krótki weekend u kolegi... N a papierosie utworzył się długi ogonek popiołu; Andrew wstał, przyniósł po pielniczkę i postawił ją na poręczy fotela. Strząsając popiół, nieuważnie potrącił popielniczkę łokciem, a kiedy odsunął fotel i sięgnął po nią, zobaczył leżącą obok papierową strzałę. Podniósł ją i przeczytał widniejący na jej ogonie znajomy ty tuł: „Książka miesiąca”... W tedy przypomniał sobie nagle, jak siedział rano przy śniadaniu, przeglądając pocztę. Był w niej między innymi prospekt reklamujący książkę miesiąca.. Strzała 48
musiała więc być zrobiona w dniu dzisiejszym... A zatem był tu Ned... „Dzwoniłam do niego - mówiła niedawno matka. - Neddy wydawał się bar dzo podenerwowany z powodu tej małej Hatchard. Powiedział, że Maureen coś przeciwko niej knuje...” W jednej chwili cały wyimaginowany obraz bandytów na krześle elektrycz nym zamazał się w głowie Andrew, a zamiast niego... Ned... Rosemary... M usisz powstrzymać Maureen. Smak papierosa w ustach przyprawił go teraz niemal o mdłości. Był to pierwszy fizjologiczny odruch od chwili, gdy uświadomił sobie, że wraz ze śmiercią Maureen jego życie legło w gruzach. Z sypialni wyłoniła się w tym momencie jego matka i Lem, który niósł nie wielki neseser Maureen. - Co ty tam takiego trzymasz? - zainteresowała się pani Pryde. Andrew zgniótł strzałę w ręce i wsunął papierową kulę do kieszeni. -
Nic - odparł.
- W obec tego chodźmy już - powiedziała matka. - Dobiega dziesiąta i czuję, że jestem głodna jak wilk.
ROZDZIAŁ VI Nazajutrz, po przebudzeniu Andrew nie wiedział, gdzie się znajduje i co się dzieje. Potem w jednej chwili uświadomił sobie wszystko naraz: że dzwoni tele fon, że jest w jednym z numerów hotelu Plaza i że Maureen nie żyje. Sięgnął mechanicznie po słuchawkę, w której usłyszał dobroduszny, trochę głuchy i nienaturalny głos Lema: - Andy, staruszku! Już wpół do dziewiątej. Po myślałem, że może lepiej będzie, jeżeli ci przypomnę, że o dziesiątej masz stawić się na komisariat policji. Komisariat policji! Bilet, który dał mu wczoraj wieczorem porucznik Meehan? O'Malley? - Porucznik dzwonił do nas przed chwilą. My też mamy tam pójść, ale póź niej. Matka prosi, żebyś przyszedł do nas na górę na śniadanie. Andrew ujrzał w wyobraźni dekoracyjny obraz swej matki, zasiadającej z dynstynkcją za stolikiem śniadaniowym, za którym rozciąga się panoramiczny widok na Central Park, i powiedział: 49
-
Nie, bardzo dziękuję, ale nie skorzystam z zaproszenia. Ależ, drogi staruszku, twoj a matka m ówi... Powiedz jej, że czuję się dobrze, nic mi nie brakuje. I proszę cię, Lem, za
dzwoń później do mojego biura i zawiadom ich, że dziś nie przyjdę. Potem wziął prysznic. Obu koszulom, które matka mu wybrała, brakowało gu zików; mimo to włożył jedną z nich. W kieszeni marynarki znalazł bilet wizyto wy porucznika Mooney. Znalazł w niej także zgniecioną papierową strzałę. Przez chwilę stał nieruchomo z tą strzałą w ręku, czując jak pod lodowatą skorupą roz paczy faluje lekki niepokój. W końcu włożył ją z powrotem do kieszeni. Zdawał sobie sprawę, że nie miał nic w ustach od lunchu w dniu poprzednim, wstąpił więc do małej kafejki przy Piątej Alei. Po chwili przysiadła się do jego stolika jakaś kobieta i rozłożyła poranne wydanie Daily News. Wielki czarny na główek przykuł jego oczy: SYNOWA NORMY PRYDE ZAMORDOWANA PRZEZ WŁAMYWACZY. Synowa Normy Pryde... Synowa jego matki... M au reen... Odstawił filiżankę kawy, wstał i wyszedł, zapłaciwszy szybko rachunek. W komisariacie, w małej klitce, gdzie stało tylko niewielkie biurko i kilka ku lawych krzeseł, czekał już na niego porucznik Mooney. W sąsiednim pomiesz czeniu radio grało najnowszego rock and rolla. Porucznik Mooney, wielki, fleg matyczny, żujący gumę, przyjął Andrew całkiem obojętnie, jakby był on jeszcze jednym papierkiem przechodzącym przez jego biurko. Po wypowiedzeniu kilku napuszonych słów kondolencyjnych, porucznik poprosił o opisanie momentu znalezienia „zmarłej”. Andrew opowiedział więc o tym, jak kupił goździki, po szedł do domu, zastał tam ślady włamania i znalazł martwą żonę w sypialni. Po rucznik notował jego słowa w żółtym, liniowanym bloczku. Andrew w dalszym ciągu był jak sparaliżowany, znieczulony na otaczający go świat i niezdolny od czuwać ból. Albo porucznik Mooney natrafił już na ślad włamywaczy, albo nie. Ale nawet, gdyby ich już ujął - cóż to może zmienić? - I nie zauważył pan braku jakiegoś innego, cennego przedmiotu? - Nie. -
A więc zginęła jedynie szkatułka z klejnotami, pieniądze, jakie mogły być
w portfelu, i pierścionki z palców? - Tak, to wszystko, co przychodzi mi na myśl z cenniejszych rzeczy, z w y jątkiem ubrań. 50
- N a ile oceniłby pan biżuterię? - Żona miała diamentowe kolczyki, sznur pereł i właściwie niewiele w ięcej. O ile sobie przypominam, cała jej biżuteria ubezpieczona była na jakieś pięć ty sięcy dolarów. - Pięć tysięcy... - Porucznik Mooney podniósł oczy na Andrew, stukając niedbale końcem ołówka w biurko. - Przy okazji, panie Jordan, może pan wrócić do swego mieszkania, kiedy tylko pan zechce. My już tam skończyliśmy. -
Dziękuję. I nie będzie pan miał najmniejszych trudności z otwarciem drzwi. Zamek
wcale nie był popsuty. Małe, niebieskie, pozbawione wyrazu oczy obserwowały Andrew z ledwie do strzegalną iskierką ciekawości. Jak przez mgłę, zorientował się, że porucznik oczekuje od niego jakiejś odpowiedzi. Ponieważ jednak Andrew milczał, porucznik podjął dalej: - Mogłem powiedzieć panu o tym już wczoraj wieczorem, ale pańska matka robiła tyle zamieszania... Ciągle nalegała, by pana nie dręczyć i nie zawracać panu głowy. A trzeba przecież szanować uczucia macierzyńskie, czyż nie? Ktoś majstrował przy zamku, skrobał i zdrapał drewno wokół niego, ale sam zamek był zupełnie w porządku. Tyle tylko, że zatrzask był podniesiony do góry od w e wnątrz. Rozumie pan co to znaczy, panie Jordan? Znaczy to, że nikt się nie wła mał do pańskiego mieszkania. Masywne szczęki porucznika żuły gumę w takt rock and rolla. Pochylił się bardziej ku Andrew. -
Jeżeli to byli włamywacze, to ktoś ich wpuścił albo otworzyli sobie drzwi
kluczem. Gdyby jednak tak było, to po co mieliby drapać zamek czy odłupywać drewno? Nie zawracaliby sobie tym głowy, prawda, panie Jordan? Oczywiście, że ktoś skradł szkatułkę, pieniądze i pierścionki z palców pańskiej żony, ale to było włamanie zainscenizowane. Zorientowałem się od pierwszej chwili, że to była lipa, nawet nie potrzebowałem oglądać zamka. Poduszki pozrzucane z kanapy, pootwierane szuflady, suknie i ubrania rozrzucone po pokoju. W idziałem w życiu dość prawdziwych włamań i potrafię odróżnić autentyczne od sfingowanego. Nawet, jeżeli przestępcami są nieletni, nigdy nie wygląda to tak jak w pańskim mieszkaniu. 51
Upuścił z lekkim hałasem ołówek na biurko i dokończył: - Nie wygląda mi to także absolutnie na samobójstwo, nawet jeśli lekarz są dowy stwierdzi tak na podstawie rodzaju rany. A więc, panie Jordan? Nic panu nie przychodzi na myśl? Kto mógł zamordować pańską żonę i zaaranżować wszystko tak, żeby wyglądało na napad z włamaniem? Andrew słuchał, zdając sobie doskonale sprawę ze znaczenia słów porucznika. Śledził jasno i wyraźnie bieg myśli policjanta i jego logikę. Mimo to jednak, w pierwszej chwili zupełnie nie reagował. Wyglądało to tak, jak gdyby jakiś bardzo nudny facet, podczas bardzo nudnego przyjęcia, opowiadał mu bardzo nudną historię, a on udawał, że słucha z uprzejmym zainteresowaniem, chociaż w grun cie rzeczy nic go to nie obchodzi. Stopniowo jednak wracała doń zdolność od czuwania, a wraz z nią przyszło wrażenie, że wyłania się nagle z długiej narkozy. Skoro nie było żadnego włamania, to nieszczęście, które do tej pory wydawało mu się tak pospolite jak jakaś katastrofa kolejowa, wymagające jedynie wytrzy małości, teraz całkowicie zmieniło swą pierwotną naturę. Przesunęło się w sferę, gdzie można było zacząć działać, a ponieważ Andrew zawsze był człowiekiem aktywnym, poczuł się znowu sobą. Jakaś konkretna osoba - możliwe, że nawet ktoś, kogo znał - zamordowała Maureen. Kiedy zaczął rozważać to przypuszczenie, coś kazało mu pomyśleć o Nedzie i papierowej strzale. Porucznik Mooney nie przestawał bacznie mu się przyglądać. Nieznacznym ruchem wysunął z szuflady biurka chusteczkę higieniczną i przeniósł na nią dys kretnie gumę, którą żuł. Zgniótł chusteczkę w małą kulkę i wrzucił ją do metalo wego kosza na śmieci. - A więc, panie Jordan? Wymyślił pan coś? Czy pańska żona miała jakichś wrogów? Ned wrogiem Maureen? M usisz powstrzymać Maureen! Przez krótki moment widział obraz Neda bła gającego Maureen, grożącego jej histerycznie, chwytającego nagle rewolwer. Ale niemal natychmiast odrzucił tę myśl. Przecież Rosemary rozporządza własnym majątkiem. Czyż nie zaznaczyła wyraźnie, że jakkolwiek by Maureen postąpiła, oni nie zrezygnują z małżeństwa? A więc Maureen nie stanowiła właściwie żad nego poważnego zagrożenia dla Neda. Owszem, był wprawdzie w ich mieszkaniu 52
tego dnia, ale potrafi to z pewnością wytłumaczyć. Zatem dalsze spekulacje na ten temat mogłyby jedynie wprowadzić niepotrzebny chaos. - O ile wiem, moja żona nie miała żadnych wrogów - powiedział. Zdawał sobie sprawę, że przez zatajenie informacji o papierowej strzale oddala się od Maureen. Zmieniało to również na gorsze jego stosunki z porucznikiem. Powziął już jednak decyzję i był przygotowany na wszelkie wynikające stąd kon sekwencje. -
Żadnych wrogów, panie Jordan? Nawet w przeszłości? W przeszłości?
-
Zanim poślubiła pana, nie było żadnych kłopotów? W każdym razie ja o niczym podobnym nie wiem.
-
Współżycie państwa układało się dobrze? Kochaliśmy się.
-
Jak długo jest pan żonaty?
-
Osiemnaście miesięcy. Tylko tyle? Tak. Żadnych nieporozumień między panem a żoną? Żadnej innej kobiety?
-
Nie.
-
I żadnego innego mężczyzny?
W tej chwili, tak wyraźnie, jak gdyby patrzył na te słowa, Andrew przypo mniał sobie anonim: Jesteś chyba jedynym facetem w całym Nowym Jorku, który nic nie wie o własnej żonie. Ale to był tylko donos jakiegoś szmatławego psycho paty, tak odbiegający od prawdy, jak jego własne chorobliwe urojenia. Wierzył Maureen, która tak mu to wytłumaczyła, leżąc minionej nocy w jego ramionach. Zwątpić w jej słowa teraz byłoby krokiem tak samo nierozważnym i masochi stycznym, jak wysuwanie przedwczesnych podejrzeń wobec Neda. Oznaczałoby to ponadto sprzeniewierzenie się jedynej cennej rzeczy, jaka mu po niej pozostała - wiary w jej miłość. -
Nie - odpowiedział, nie bacząc, iż oddala się w ten sposób od porucznika.
- Żadnego innego mężczyzny. - Mają państwo dzieci? - Nie. 53
- A może planowaliście państwo dziecko? - M oja żona nie mogła mieć dzieci bez uprzedniego poddania się trudnej i niebezpiecznej operacji, którą lekarz jej odradzał. -
Ale byliście szczęśliwi? Tak.
-
I żadnych wrogów? Żadnych.
-
Ani kłopotów? Nie.
-
W ięc nie może mi pan pomóc?
- Chyba nie. - Ale, gdyby pan mógł, współpracowałby pan z nami? Bo chyba zależy panu na tym, by wykryć mordercę żony, prawda? Andrew spojrzał wymownie na porucznika poprzez dzielący ich stół. - Dobrze, już dobrze, panie Jordan. Nie chciałem pana urazić. - Przerzucił kilka kartek żółtego notesu i spytał po chwili: - Pan zna niejakiego pana Stantona? W illiama Stantona? - Owszem, znam. -
Przedwczoraj byli państwo oboje na przyjęciu u pana Stantona. Znaleźli
śmy zatknięte za lustro zaproszenie. Skontaktowałem się z nim telefonicznie; potwierdził, że był pan tam razem z żoną. -
Zgadza się. Ludzie lubią plotkować, panie Jordan, sam pan wie. Czy zna pan Bena A d
amsa i jego małżonkę? Ben Adams? Coś bliżej nieokreślonego kojarzyło się Andrew z tym nazwi skiem. - Otóż ci Adamsowie zatelefonowali do pana Stantona, dziękując za dosko nałą zabawę, i przy okazji trochę poplotkowali. Musieli opuścić przyjęcie wcze śniej, jak mu powiedzieli, i poszli po swoje płaszcze do sypialni, przekształconej tego wieczora w szatnię. Andrew już wiedział. Przyjaciele Billa Stantona - ten mężczyzna i jego żona: Uups! Bardzo przepraszamy... Chcemy tylko wziąć płaszcze. 54
- W trakcie rozmowy - ciągnął porucznik Mooney - państwo Adams powie dzieli do pana Stantona: Mamy nadzieję, że między Jordanami wszystko już w porządku, bo kiedy weszliśmy do sypialni, żarli się jak pies z kotem. Jak pan to wytłumaczy, panie Jordan? Andrew spodziewał się czegoś w tym rodzaju. W iedział od początku, że ten pracowity, pozbawiony wyobraźni policjant z całą pewnością zacznie sugerować, że to on, Andrew, zamordował swoją żonę, ponieważ mężowie z reguły stają się pierwszymi podejrzanymi. Teraz jednak, kiedy ta sugestia stała się faktem, jego opanowanie prysnęło nagle i ogarnęła go wściekłość; wściekłość na gruboskórną bezmyślność policjanta, na Billa Stantona, na Adamsów i w ogóle na cały frywolny, złośliwy, fatalnie skonstruowany świat, w którym w tej właśnie chwili tysiące pustogłowych, szukających sensacji czytelników Daily News ekscytują się zabójstwem „synowej pani Pryde” . -
To kompletna bzdura - powiedział, ledwie powstrzymując wybuch. - A d
amsowie byli w pokoju zaledwie przez parę sekund. Dyskutowaliśmy z żoną nad sprawą najzupełniej trywialną. - A mianowicie? - Po prostu głupstwo. Pewna znajoma mojej żony myślała, że zgubiła kosz towną broszkę. Żona radziła jej, by poszła do domu sprawdzić, czy jej tam nie zostawiła. I rzeczywiście tak było. Chwilę wcześniej żona telefonowała właśnie w tej sprawie. Porucznik Mooney trzymał ołówek tuż nad żółtym bloczkiem. -
Jak się nazywała owa znajoma pańskiej żony?
- Nie jestem całkiem pewien; nie znam jej. Zdaje się, że jakaś Gloria. Chyba Gloria Leyden... Porucznik zanotował nazwisko i spytał: - Przypuszczam, że pan Stanton będzie wiedział, jak można się z nią skon taktować? - Sadzę, że tak. Zadzwonił telefon. Porucznik podniósł słuchawkę - mówił prawie niedosły szalnie, ledwie otwierając usta. Po chwili odłożył słuchawkę i wstał. - To z laboratorium - powiedział. - Lekarz sądowy chce się ze mną natych miast zobaczyć. Coś nowego. Chyba więc na tym przerwiemy. M a pan zamiar wrócić do siebie? 55
- Chyba tak. - W takim razie odwiedzę pana dziś po południu. Mniej więcej około czwar tej ? Odpowiada to panu? - Jak najbardziej. Porucznik wziął ze stołu swój nieodstępny żółty bloczek, a ołówek schował do górnej kieszeni marynarki. Nieoczekiwanie dla Andrew, wyciągnął ku niemu swą wielką czerwoną rękę. A kiedy Andrew ją uścisnął, dodał: - Niech się pan nie przejmuje, panie Jordan. Wiem, że to niełatwe, ale niech się pan nie przejmuje. Zobaczymy się o czwartej. I proszę się nie martwić. Kto kolwiek zamordował pańską żonę, znajdziemy go. Przeszedł obok krzesła, na którym siedział Andrew, pokazując swe szerokie, zasiedziałe pośladki, i miarowym, powolnym krokiem opuścił pokój. Po jego odejściu gniew Andrew nie miał już pożywki. Siedział jeszcze chwilę nieruchomo przed pustym biurkiem. Jego myśli pobiegły z powrotem do pokoju sypialnego u Billa Stantona. Znowu poczuł dręczące podejrzenia, które tak trudno było mu zwalczyć przed pojednaniem się z żoną i przywróceniem wzajemnego zrozumienia, które - jak sądził - miało uzdrowić jego małżeństwo. Znalazł się? Chwała Bogu! Już odchodziłam od zmysłów, że ona... Gloria Leyden odnalazła swoją szafirową bransoletkę. I tylko o to chodziło. Nie mogło przecież chodzić o nic więcej... W tej chwili wydawało się Andrew, że właściwie przez cały czas rozmowy z porucznikiem oszukiwał sam siebie. Ciągle jeszcze nie był pewien, czy Maureen rzeczywiście rozmawiała wówczas z Glorią Leyden. Czyli innymi słowy - nicze go nie był pewien. Jego małżeństwo mogło być upokarzającą farsą, a jego brat czy to logiczne, czy nie - mógł stracić głowę i zabić Maureen. Czyż Ned nie sły nął właśnie z tego, że często traci głowę? Andrew nie odznaczał się specjalnie refleksyjną naturą. W tej chwili po raz pierwszy uprzytomnił sobie, że to jak najbardziej możliwe, by mężczyzna nie był pewien, czy jego żona kocha go, czy zdradza, albo czy brat, którego kocha, jest czy nie jest mordercą. Ta świadomość wydała mu się straszniejsza niż sam fakt morderstwa. W yjął z kieszeni papierową strzałę i wygładził ją, przywracając pierwotny kształt. Jego wewnętrzne napięcie było tak wielkie, że wydawało mu się, iż jest rozcięty na dwoje. Zrozumiał, że jeśli chce zachować zdrowie psychiczne, pozostaje mu tylko 56
jedno: musi odkryć prawdę, jakakolwiek by ona nie była, i stawić jej czoło. Ale jak dojść do prawdy? Ręka, w której trzymał strzałę, lekko drżała. W sunął strzałę z powrotem do kieszeni, wyszedł z komisariatu i udał się taksówką do mieszkania brata.
ROZDZIAŁ VII Ned Jordan mieszkał przy East Side 60 Avenue. Andrew nigdy u niego nie był, gdyż nie został zaproszony. O ile wiedział, Ned w ogóle nikogo do siebie nie zapraszał. Spędzając życie na cudzych jachtach, w cudzych apartamentach hote lowych, w cudzych willach nad Morzem Karaibskim lub Śródziemnomorskim, obywał się bez własnego domu. Potrzebował jedynie nory, do której mógł się schronić, kiedy nie był chwilowo nigdzie zaproszony lub gdy czuł się niezdrów. W czasie choroby bowiem Ned nie znosił nikogo w pobliżu siebie. Taksówka zatrzymała się przed jakąś ruderą z czerwonego piaskowca, opusz czoną i zaniedbaną. Żelazne poręcze schodów wiodących do ponurego przedsion ka były pokryte rdzą. Andrew nacisnął guziczek dzwonka przy nazwisku brata. Po chwili zamek u drzwi szczęknął i Andrew zaczął wchodzić na górę po zmur szałych, nie przykrytych nawet skromnym chodnikiem schodach. Ned stał na podeście czwartego piętra i spoglądał w dół przez poręcz. Miał na sobie jedw abną niebiesko-białą podomkę, która w tym nędznym otoczeniu w y glądała tak samo groteskowo, jak gdyby był ubrany na przykład w strój toreadora. Skoro tylko przekonał się, że to Andrew, zbiegł szybko po schodach, boso, od rzucając w tył opadającą namoczy płową czuprynę. - Drew! - zawołał, chwytając obie ręce brata i patrząc mu z przejęciem w oczy. - Drew... Mama telefonowała i opowiedziała mi wszystko. W ielki Boże! Po prostu nie wiem, co powiedzieć. Objął brata i poprowadził go na czwarte piętro. Drzwi mieszkania stały otwo rem, ukazując wnętrze pokoju w nieprawdopodobnym nieładzie. N a rozkładanym tapczanie leżała w niedbałej pozie jakaś postać w piżamie - prawdopodobnie mężczyzna. - To Keith. Znowu ma kaca. Chodź do sypialni. - Ned pociągnął Andrew przez wąziutkie przejście do sąsiedniego pokoju, gdzie panował jeszcze większy 57
rozgardiasz niż w „saloniku” . Było tam tylko jedno maleńkie okienko, zasłonięte białą, ale pożółkłą już ze starości, storą. N a ziemi, obok komody leżało kilka wa lizek oblepionych naklejkami hotelowymi z najróżniejszych stron świata - przy komodzie brak było jednej nogi. Przez uchylone drzwi mikroskopijnej łazienki Andrew dojrzał lustro i całą baterię flakonów i buteleczek - balsam po goleniu, krem do opalania... Bóg wie co jeszcze. Ned odsunął wygniecioną pościel, aby zrobić miejsce do siedzenia. - Dlaczego, u licha, nie zadzwoniłeś do mnie wczoraj wieczorem? Jak mo głeś znieść to wszystko w towarzystwie mamy i Lema? Mógłbym być pomocny, chociażby zajmując się mamą. Andrew usiadł ciężko na łóżku obok brata, który pod podomką był całkiem nagi, i siedział teraz skrzyżowawszy opalone nogi. - Powiedz mi, Drew, co zrobiła dotychczas policja? Czy już znaleźli tych włamywaczy? Ned zachowywał się i mówił zupełnie normalnie, tak że Andrew, mimo woli, udzielał się jego spokój. Jak w odległych czasach dzieciństwa, tak i teraz cała uwaga Andrew koncentrowała się na Nedzie. Kiedy tak siedział blisko brata, myśl, że to on mógł zabić Maureen, wydawała mu się wprost niepojęta. Jednocze śnie zdawał sobie sprawę, że jest to reakcja czysto emocjonalna, a nie wolno mu teraz poddawać się sentymentom. Ned sięgnął po leżącą na nocnym stoliku zmaltretowaną paczkę papierosów, zrzuciwszy przy tej okazji stos zaproszeń, które rozsypały się po podłodze. W su nął do ust dwa papierosy, podpalił je, po czym jednego z nich włożył pomiędzy wargi Andrew. - Nic nie mów, Drew - powiedział. - Nie mów, jeżeli nie czujesz się na si łach. Siedź sobie po prostu spokojnie, albo najlepiej rozbierz się i połóż! -
Czuję się zupełnie dobrze - odparł Andrew. Mama mówiła, że byłeś na policji. Tak. Właśnie stamtąd wracam.
-
Drew, wiem, że to nic nie pomoże. Bóg wie, że nie pomoże. Ale... no cóż,
to się może przytrafić każdemu. Chociażby się było nie wiem jak szczęśliwym, każdego może to nagle spotkać. Trzeba się z tym liczyć. W jednej sekundzie mo że zerwać się huragan i kompletnie wszystko zniszczyć. Tylko jeżeli jest się na to 58
przygotowanym, można się jakoś przepchać przez życie i nie dać się zaskoczyć klęsce. Czy Ned mógłby mówić w ten sposób, gdyby zabił Maureen? Tak. Andrew wstał i od razu poczuł się pewniej. - Takiej, jak na przykład przegranie dziesięciu tysięcy dolarów na wyścigach w Hialeah, co? - rzucił nagle. Ned uśmiechnął się. Nie przyszło mu nawet do głowy, że to mogła być ironia ze strony brata. Ponieważ w jego naturze nie było ani krzty sarkazmu, nie do strzegał go też u innych. -
Właśnie - odpowiedział. - Chociażby takiej. Daj spokój, nie szukaj popiel
niczki! Strząsaj popiół zwyczajnie na podłogę. Nic jej nie zaszkodzi! Andrew stał przez chwilę, zaciągając się dymem z papierosa, i myślał: Maure en nie żyje... Ból, jaki ta myśl w nim budziła, uodparniał go nawet na Neda. -
To nie bandyci zamordowali Maureen - odezwał się w końcu. - Nie było
żadnych włamywaczy. Ktoś ją zamordował, a potem upozorował włamanie i ra bunek. Andrew zmusił się, by spojrzeć na brata. Ned wysunął dolną wargę tak, że przykryła całkowicie górną. Był to chłopięcy grymas, z którego nigdy nie wyrósł - Ned zadumany, Ned zaskoczony, Ned zdumiony jakąś sensacyjną wiadomością, Ned prawie na pewno grający na zwłokę, by móc wymyślić jakieś kłamstwo. Ale tym razem na nic się to nie zda. Ned z całą pewnością był wczoraj w jego miesz kaniu, co nie znaczy wcale, że nie będzie próbował kłamać iw tej sprawie. - Co robiłeś wczoraj w moim mieszkaniu? - spytał nagle, bez żadnych wstę pów Andrew. - W twoim mieszkaniu? - Ned otworzył swoje niebieskie oczy tak szeroko, że wydawały się niemal zupełnie okrągłe. - Ja? U ciebie? -
Czy chcesz temu zaprzeczyć? Tak. To znaczy... nie, nie było mnie tam. Rosemary telefonowała do ciebie po lunchu z Maureen i po tym, jak wpa
dła z krzykiem do mojego biura, czyż nie? - Jasne, że do mnie dzwoniła. - I powiedziała ci, że Maureen ma zamiar wyjawić jej rodzicom wszystkie twoje sprawki: Las Vegas, Hialeah i tę blondynkę? -
Oczywiście, że tak. 59
- A potem ty poszedłeś do Maureen, żeby jej to wyperswadować - dokoń czył Andrew, tym razem w formie twierdzenia, a nie pytania. - Ależ Drew... - głos N eda lekko się załamał. - Drew, ty chyba zwariowałeś? Przysięgam, że... - Trzy palce na sercu? Andrew wyjął z kieszeni papierową strzałę. Rozłożył ją i ujął między kciuk a palec wskazujący. - Znalazłem to za fotelem. Strzała zrobiona jest z prospektu reklamowego, który przyszedł wczoraj szą ranną pocztą. W ychodząc do biura, zostawiłem go na stole. Mogłem dać tę strzałę glinom, ale nie zrobiłem tego, bo wierzę, że to nie ty zabiłeś Maureen. Ale mogę się mylić... Przyszedłem właśnie po to, by się upew nić. Ned leżał na plecach na łóżku, w rozchełstanej niebiesko-białej podomce, i wpatrywał się w strzałę z wyrazem wielkiego zdziwienia. Potem, stopniowo, jego wargi rozchyliły się w pełnym zażenowania uśmiechu. - No nie! - jęknął. - Pomyśleć, że sfabrykowałem tę przeklętą strzałę i nawet tego nie pamiętam. - Tak już lepiej. - Ale Drew, ja... ja naprawdę nie chciałem cię okłamywać. Przysięgam, że miałem zamiar ci powiedzieć, tylko że... - O której byłeś u nas? - przerwał mu Andrew. - Punktualnie o piątej. Po rozmowie z Rosemary rozmyślałem nad tym, co mi mówiła, i wreszcie doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie, jeżeli rozmó wię się z Maureen. Nie dlatego, żeby to miało jakiekolwiek znaczenie, bo tak czy inaczej pobierzemy się z Rosemary. Ona ma własny majątek, który wystarczy nam aż nadto do czasu, kiedy znów będę miał dochody. Chyba wspomniała ci o tym, prawda? - Owszem. -
No więc sam widzisz, że to, czy Maureen powiedziałaby rodzicom Rose
mary o wszystkim, czy nie, właściwie nie miało znaczenia. Tyle tylko, że bardzo by ich zmartwiła. Po prostu pomyślałem sobie, że skoro Rosemary jest tak bardzo przywiązana do swoich rodziców, to będzie znacznie szczęśliwsza, jeżeli uda mi się przekonać Maureen, by dała spokój. - Powiedziałeś Rosemary, że masz zamiar pójść do Maureen? 60
-
Nie. Nikomu o tym nie mówiłem. Więc, jak powiadam, byłem u was punk
tualnie o piątej. Zadzwoniłem z dołu, ale nikt nie reagował. Pomyślałem, że M au reen jeszcze nie wróciła z miasta i poszedłem na górę. Pamiętałem, jacy byliście na mnie wściekli przedwczoraj wieczorem, i wolałem nie czekać na Maureen przed domem w obawie, że mnie nie wpuści. Wiesz, że mam klucz, który mi kie dyś dałeś. W ięc wszedłem, usiadłem na kanapie w saloniku i czekałem. Trwało to może jakieś dwadzieścia minut, aż wreszcie zacząłem się niecierpliwić i wtedy właśnie musiałem zmajstrować tę strzałę. Prospekt widocznie leżał na stoliku i pewnie... Nieważne zresztą. Po jakim ś czasie pomyślałem, że to dziwne, bo prze cież Rosemary mówiła, iż Maureen poszła prosto do siebie. Przyszło mi do gło wy, że może już dawno wróciła i zdrzemnęła się. Drzwi do sypialni były za mknięte. Otworzyłem je, wszedłem i... i zobaczyłem Maureen leżącą na łóżku martwą, a obok niej rewolwer. Ned podciągnął nogi pod siebie i pochylił się w stronę brata, kładąc mu rękę na kolanie. - Drew, nie muszę ci chyba mówić, co czułem. Wielkie nieba! Maureen leży na łóżku... m artwa!! To był twój rewolwer. Ten mały, niemiecki rewolwer z rzeź bioną kolbą, który kupowaliśmy razem, pamiętasz? Poza tym reszta wyglądała normalnie, to znaczy światło było zapalone, wszystko leżało na swoim miejscu, jakby przed chwilą dopiero pokój był posprzątany. Stałem jak skamieniały, nie wiedząc, co robić. - I wobec tego zaaranżowałeś wszystko tak, żeby wyglądało na napad rabun kowy? - Tak. Właśnie tak. Pootwierałem szuflady i porozrzucałem ich zawartość po całym pokoju, w saloniku pozrzucałem poduszki z kanapy, wyjąłem pieniądze z portfela Maureen, a potem... Drew... musiałem! Musiałem to zrobić tak, żeby wyglądało przekonująco. Zdjąłem z jej palców pierścionek, ten z akwamaryną, i obrączkę. Mam je tutaj. - Zeskoczył z łóżka i zaczął grzebać w stosie najróżniej szych przedmiotów leżących na komodzie. Po chwili odwrócił się do Andrew, podając mu pierścionki. - W idzisz? Zrobiłem, co tylko się dało. Podrapałem na wet zamek w drzwiach wejściowych i próbowałem uszkodzić drewno wokół nie go. Gdybym miał odpowiednie narzędzia, wyłamałbym cały zamek. Pamiętasz? Jako dzieciak drażniłem wytrychami alarmy antywłamaniowe. Niestety, tu nie znalazłem nic odpowiedniego... Starałem się najlepiej, jak umiałem, ale gliny to szczwane lisy, potrafią odróżnić prawdziwe włamanie od lipnego. 61
Andrew podniósł głowę i spojrzał na brata, który stał przed nim z przejętą m i ną i wyciągał ku niemu opaloną dłoń z pierścionkami. -
A szkatułka z biżuterią? - spytał go.
-
Szkatułka? - Ned zamrugał powiekami. - Jaka szkatułka?
- Mówię o szkatułce Maureen, w której przechowywała biżuterię, a która także zniknęła. Co z nią zrobiłeś? - Nie brałem żadnej szkatułki. Nawet nie wiedziałem, że Maureen ma coś ta kiego. Wziąłem tylko pieniądze z portfela, około 11 dolarów, no i pierścionki. Pro szę, weź je! Są twoje. Jeżeli chcesz, mogę ci także zwrócić te jedenaście dolarów. Andrew wziął pierścionki z rąk brata, zastanawiając się, czy to wszystko prawda. Czyż nie pasowało to do Neda - wiecznie siejącego zamęt, wygłupiają cego się i kłamiącego tak długo, jak się da? Ale czy na tym koniec? - A dlaczego uważałeś, że należało upozorować napad rabunkowy? - spytał po chwili. - Dlaczego? Przecież to każde dziecko zrozumie! Sto razy lepiej, by gliny podejrzewały napad rabunkowy, niż... niż... -
Ciebie? - podsunął Andrew. Mnie? Dlaczego mnie? Albo Rosemary?
-
Rosemary?! - Ned miał minę, jakby poraził go piorun. - Dlaczego, na m i
łość boską, platfusy miałyby podejrzewać Rosemary o zamordowanie Maureen? - Dlatego, żeby Maureen nie mogła opowiedzieć jej rodzicom o twoich sprawkach. -
Przecież ona jest pełnoletnia! I ma własny majątek. Gadanie Maureen nie
miałoby żadnego znaczenia! Niemożliwe, by gliny były aż tak głupie. - No więc... Po co to zrobiłeś? Ned był zmieszany. - Drew, czy to nie wszystko jedno? To znaczy... może lepiej, żebyś nie wie dział... -
Ned, na miłość boską!
Ned sięgnął po zgniecioną paczkę papierosów, która jednak okazała się pusta. Zmiął ją w garści i rzucił na podłogę. - Bądź co bądź, to był twój rewolwer - powiedział. - A zważywszy, jaka by ła Maureen... -
Co chcesz przez to powiedzieć? 62
- Och, sam dobrze wiesz! To nie moja sprawa! Nie ja byłem jej mężem! Do skonale zdawałem sobie sprawę z tego, że jesteś na jej punkcie zbzikowany. Gdyby było inaczej, nie pozwoliłbyś tak sobą komenderować. Ciągała cię co wie czór na te tandetne przyjęcia i znikała z domu na pół dnia. Bóg jeden wie, co wte dy robiła. Musisz chyba bezstronnie przyznać, że biorąc pod uwagę charakter Maureen i twój... Boże drogi, Drew, przecież całe życie pozwalałeś wodzić się za nos... jak nie mamie i mnie, to Maureen. Ale sądziłem, że... Andrew wpatrywał się w brata z wyrazem najwyższego zdumienia. - Ned! Czy chcesz powiedzieć, że sfingowałeś napad rabunkowy dlatego, że podejrzewałeś mnie o zamordowanie Maureen? Ned natychmiast spuścił z tonu. Położył obie ręce na ramionach brata, a jego twarz wyrażała teraz tylko psie oddanie i ufność. - Boże, Drew! Teraz tak nie myślę! Przysięgam, że nie! Ale wtedy, pod wpływem nagłego szoku i tego wszystkiego... Kiedy zobaczyłem Maureen na łóżku z twoim rewolwerem obok i... tym listem... - Jakim listem? - No, z listem, który napisała do Rosemary po waszym poznaniu się. Leżał na łóżku obok rewolweru. Przy tych słowach wsunął rękę do kieszeni podomki i wyjął niewielki arkusik papieru. - Zabrałem go, bo myślałem, że tak będzie lepiej. Widocznie Rosemary od dała jej ten list w czasie lunchu. Leżał tuż przy niej. Podniosłem go, przeczytałem i pomyślałem... Drew! Nie wziąłbym ci tego za złe. Naprawdę! Chyba mi wie rzysz, prawda? Nawet przez chwilę nie brałem ci tego za złe. Andrew wziął list z rąk Neda. Był napisany na maszynie i nosił datę prawie sprzed dwóch lat, tuż przed ich ślubem. U dołu kartki widniał dobrze mu znany zamaszysty podpis żony. Zaczął czytać treść listu. Droga Rosemary! Jestem pewna, że nie spodziewałaś się wiadomości ode mnie, i mam nadzieję, że ten lekki powiew przeszłości nie zakłóci wytwornej atmosfery instytucji oświatowej panny Pratt dla córek milionerów. Ale ponieważ jesteś moją jedyną kuzynką - i taką dobrą przyjaciółką, przypuszczam, że chciałabyś wiedzieć, co się ze mną dzieje. 63
Kiedy Twoja droga matka wyrzuciła mnie z rezydencji Thatcherów - wiedzia łaś o tym, prawda? - wierzę, że bardzo się o mnie martwiłaś. Z pewnością wyob rażałaś sobie, ja k staczam się z powrotem w ten niewłaściwy stan mrocznej nie świadomości, z którego dopiero co się wydobyłam. Otóż, cieszę się, że mogę Cię uspokoić p o d tym względem. To po prostu zdumiewające, ja k M anhattan potrafi być życzliwy i wspaniałomyślny dla młodej, ładnej dziewczyny, bez grosza przy duszy, ale posiadającej trochę wrodzonego sprytu. M usisz kiedyś sama tego do świadczyć i zobaczyć, ja k to wielkie miasto wita bogatą dziewczynę. Jestem prze konana, że nie musiałabyś się martwić o swój los, ponieważ panna Pratt z pewno ścią wywiera swój magiczny wpływ nie tylko na umysły swych pupilek, ale także na ich powierzchowność. I zdumiałabyś się, jakie się teraz robi cudowne okulary - nawet dwuogniskowe! Ale widzę, że odbiegam od tematu, prawda? A chciałam ci wyznać, że jestem teraz modelką i mam u swych stóp roje interesujących mężczyzn. Mogłabym wy bierać wśród nich ja k w ulęgałkach. Żeby cię jednak uspokoić, powiem od razu, że ju ż dokonałam wyboru. Czy Twoja pierś nie wzbierze dumą, skoro ci powiem, że moim wybrańcem je s t Andrew Jordan, starszy syn owej wielkiej damy, która miała wielu mężów (i dużo pieniędzy); ta, która kiedyś wywarła tak wielkie wra żenie na Twoim ojcu, pamiętasz? Nie je s t on, oczywiście, orłem, ani nie grzeszy specjalnie urodą i, mówiąc między nami, je s t dość nudnawy. Ale jakaż inteligent na osoba stawia dzisiaj romantyzm ponad pewność i bezpieczeństwo w małżeń stwie? W każdym razie na pewno nie twoja matka, która, ja k wiesz, była dla mnie zawsze ideałem kobiecości i wzorem do naśladowania, a która, poślubiając wuja Jima, skazała się na to nudne ja k flaki z olejem życie, jakie i mnie zaoferuje z pewnością Andrew Jordan... Cóż, kochanie, wierzę, że ta wiadomość uraduje cię tak, ja k to sobie wyobra żam. M am również nadzieję, że mój list dotrze do ciebie szczęśliwie. Byłabym niepocieszona, gdyby nie wpadł ja k zdalnie kierowana rakieta do tego nobliwego instytutu panny Pratt, który tak znany je st tutaj w Stanach, że nikt nie był w stanie podać mi dotąd jego adresu... Żegnaj, kochana Rosemary. Pomyśl tylko, jaki kamień spadnie Ci z serca. Nie będziesz ju ż musiała martwić się ani moralnie, ani materialnie, o swoją żałosną, ubogą krewniaczkę. Całuję cię mocno, Maureen. 64
Andrew przeczytał list powoli i uważnie. Nie umknęła jego uwadze ani jedna złośliwość, ani jeden przejaw chorobliwej niechęci i zawiści. Czuł, że słowa te wni kają w jego organizm jak jakiś trujący wyziew emanujący z papieru. A jednak, wbrew wszystkiemu, nie czul ani zdziwienia, ani szoku - nic, poza poznaniem prawdy. Zawsze pragnął dowiedzieć się prawdy o swoim małżeństwie. Oto ją ma. -
Drew - dobiegł go jakby z oddali głos brata. - Kiedy się zorientowałem, że
nic nie wiedziałeś o tym liście i nigdy go nie widziałeś, nie chciałem ci go dać. No... ale sam tego chciałeś, prawda? - Tak. Sam tego chciałem. - Dlatego właśnie sfingowałem napad rabunkowy i zabrałem list. Zrobiłem to ze względu na ciebie. Boże, jak sobie pomyślę, że mógł wpaść w ręce policji!... Rozumiesz teraz, prawda? - Tak - potwierdził głucho Andrew. - Rozumiem. Ned otoczył jego plecy ramionami. -
Nie powinieneś poddawać się rozpaczy, Drew. Wiem, że to trudne, ale mu
sisz spojrzeć prawdzie w oczy. Maureen to chytra dziwka. I co z tego? Wielu facetów żeni się z chytrymi dziwkami. Pogódź się z tym. Była dziwką, a teraz ktoś ją zabił. To nawet lepiej, nie uważasz? Kogo to obchodzi, że nie żyje? Kogo to obchodzi? - pomyślał Andrew. Z pewnością porucznika Mooneya, bo to jego praca. „Nie jest orłem, ani nie grzeszy specjalnie urodą... między nami, jest dość nudnawy...” Nie tylko widział te słowa, ale słyszał je, wymawiane miękkim, czystym gło sem Maureen, który kiedyś wydawał mu się głosem białej róży, gdyby róża potra fiła mówić. Siedząc na skraju łóżka ukrył twarz w dłoniach. Ciągle jeszcze ściskał list Maureen.
ROZDZIAŁ VIII Z saloniku Neda doszły ich jakieś stuki, szuranie, a po chwili w drzwiach sy pialni stanął młody człowiek w piżamie, z potarganymi, kędzierzawymi, czarny mi włosami i twarzą noszącą ślady snu. 65
- Niech to wszyscy diabli! - zawołał. - Jak człowiek może się zdrzemnąć w tych warunkach? I wszedł do łazienki, zatrzaskując za sobą głośno drzwi. Andrew odjął ręce od twarzy i podniósł głowę. Po chwili usłyszał szum wody z prysznica. Siedział jeszcze chwilę w milczeniu, a potem zapytał Neda: - Czy wiedziałeś, że Maureen tak o mnie myślała? - Coś ty, Drew! Oczywiście, że o tym nie wiedziałem, chociaż sam zawsze miałem o niej wyrobione zdanie. Może powinienem był otworzyć ci oczy... N a wet o tym myślałem, ale byłeś tak zbzikowany na jej punkcie i po tych wszyst kich latach, kiedy dawałeś sobą pomiatać, wydawałeś się nagle taki szczęśliwy, taki odmieniony. W ięc pomyślałem sobie: A kimże ja jestem, żeby oceniać? M o że tego mu właśnie potrzeba do szczęścia, a może i cała rzecz wygląda z bliska zupełnie inaczej... A więc Ned wiedział. Matka także wiedziała. Czyżby wszyscy wiedzieli, tylko on jeden nie? I Bill Stanton? I Adamsowie? Chłopak pod prysznicem - Keith? - zaczął śpiewać. Silny, nieprzyjemny bary ton rozbrzmiewał w takt jakiejś starej ballady o królu Montezumie. Andrew po czuł, że znów podnosi w jego sercu głowę samoniszczycielski gniew. Usiłował go opanować - gniew nic tu nie pomoże. Ale co w takim razie pomoże? JESTEŚ CHYBA JEDYNYM FACETEM W CAŁYM NOW YM JORKU, KTÓRY NIC NIE W IE O W ŁASNEJ ŻONIE. Teraz wydawało się jasne, że anonim nie był dziełem jego wroga, jak uprzed nio przypuszczał, lecz kogoś, kto dobrze znał Maureen i jej poczynania. Wróg Maureen? A więc... - Drew, nie umiem ci wprost powiedzieć, jak mi jest strasznie przykro. Gdy bym mógł ci w czymkolwiek pomóc... coś dla ciebie zrobić. Ned był jeszcze nie ogolony i w świetle padającym przez pożółkłą storę mięk ki zarost na jego twarzy wydawał się złotawym puchem. Kiedy Andrew tak pa trzył, cała dawna miłość do młodszego brata zalała go ciepłą falą, wypełniając pustkę, jaką pozostawiła po sobie Maureen. - A więc tkwiłeś tak długo w moim mieszkaniu, żeby upozorować włamanie, zamiast wziąć nogi za pas i ocalić własną skórę? No, no! 66
Ned wyglądał na zakłopotanego. - Może to było głupie z mojej strony. Byłem taki przerażony i zdezoriento wany, ale pomyślałem, że... Andrew wstał i położył rękę na ramieniu brata. - Dziękuję - powiedział krótko. - Do diabła z tym! To nic takiego. Drew... Teraz chodzi tylko o ciebie. Chy ba nie zamierzasz pokazać tego listu glinom? Oczywiście, że nie miał takiego zamiaru. Już zadecydował, iż od tej chwili po rucznik Mooney przestaje być jego sprzymierzeńcem. Głośno zaś oznajmił: -
Nie, nie pokażę porucznikowi listu ani pierścionków. Zaprotokołowano na
policji, że pierścionki zostały skradzione. - I co zamierzasz z nimi zrobić? Andrew spojrzał na obrączkę Maureen. - Pozbędę się ich - odpowiedział. - Wrzucę je do najbliższego ścieku, gdzie kolwiek... -
Drew, jeżeli to miałoby ci coś pomóc, powiem policji o wszystkim. N a
prawdę. - Ale to nie może mi pomóc, prawda? - I ja tak sądzę. Przypuszczam, że policja zjawi się niebawem u mnie. Kiedy już przesłuchają mamę, na pewno przyjdą tu... Przesłuchają mamę! Boże drogi, przecież ona gotowa wszystko wygadać przy najmniejszej sposobności! Czy m a ma coś wie? Mam na myśli, czy wie, jaka była Maureen? - Chyba nie. - Nigdy jej nie lubiła, prawda? Zawsze wyrażała się o niej per „ta mała jakjej-tam ” . - Ned zaśmiał się z zażenowaniem. - Wiesz? Jak przyjdą gliny, nabiorę zwyczajnie wody w usta. Nic nie wiem, nic nie słyszałem i basta! Tobie radzę to samo. Po prostu trzeba przeczekać to wszystko, i już. Chłopak pod prysznicem przestał śpiewać. Przeczekać?... Andrew przypo mniał sobie ogromnego, niewzruszonego porucznika Mooneya, pochylającego się nad biurkiem: Żadnych nieporozumień między panem a żoną, panie Jordan?... Czy zna pan Bena Adamsa i jego małżonkę, panie Jordan? Z uczuciem lekkiego dreszczyku wyobraził sobie, co by się stało, gdyby „prze czekał” całą sprawę. Jedyne, co pozostawało teraz do zrobienia, to znaleźć prawdę. Już nie ze względu na Maureen, kobietę, która nim pogardzała i ośmieszała go, ale 67
dlatego, że póki nie wykryje prawdy, sam będzie znajdował się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Ciągle jeszcze miał w ręku list Maureen, czując pod palcami cienką i delikatną fakturę papieru. List ten, podobnie jak anonim, był faktem, który trzeba było sprawdzić i odkryć prawdę. - Ned... powiedziałeś, że ten list leżał na łóżku obok ciała Maureen? - spytał. - Tak. Jak już ci mówiłem, Rosemary na pewno przyniosła go zesobą na lunch i użyła jako broni. N a zasadzie: jeżeli powiesz moim rodzicom o Nedzie, ja powiem twojemu mężowi o tobie, coś w tym rodzaju. Tak musiało być. A potem Maureen w jakiś sposób, pewnie podstępem, wydostała list od Rosemary. - A co mówiła Rosemary, kiedy jej o tym powiedziałeś? - Wcale jej o tym nie powiedziałem, w ogóle nikomu nie pisnąłem słowa. No co ty, Drew, przecież wiesz, że nie mówiłbym o tym nikomu przed porozumie niem się z tobą. -
Gdzie jest teraz Rosemary? U rodziców? Tak - odparł Ned. - Ale co to ma do rzeczy?
-
Ten list stanowi jej własność. I chciałbyś się dowiedzieć, jakim sposobem znalazł się w rękach Maureen?
-
Właśnie. Ale nie zamierzasz chyba wciągać Rosemary...
Drzwi łazienki gwałtownie się otworzyły; czarnowłosy chłopak, opasany je dynie na biodrach kąpielowym ręcznikiem, znalazł się jednym susem na łóżku Neda. -
Halo! Jak się macie, chłopcy? Co nowego w eleganckim świecie? Co byś
powiedział, Ned, na mały, słodki łyczek burbonu dla swego przyjaciela, Keitha? - To ja już będę uciekał, Ned - orzekł Andrew, wstając. - Ale jak pogadasz z Rosemary, to zaraz tu wrócisz? Dopóki się nie dowiem, co ci powiedziała, będę umierał z niepokoju. Andrew spojrzał na młodą, bardzo przejętą twarz brata i pomyślał w duchu: Oto i cały Ned! - W porządku - odparł. - Wrócę tu. Zszedł ostrożnie po chwiejących się schodach i znalazł się na ulicy. Odszedł dwie przecznice dalej, potem zatrzymał się przy kracie zamykającej ściek, wyjął z 68
kieszeni pierścionek z akwamaryną i obrączkę Maureen i wpuścił je w otwór między kratami. Czyn ten sprawił mu niewysłowioną ulgę - niemal przyjemność. Oto symbolicznie odtrącił żonę na zawsze. Minął jeszcze jedno skrzyżowanie, po czym zatrzymał przejeżdżającą taksów kę i rzucił kierowcy adres Thatcherów. Andrew i Maureen kilkakrotnie bywali w ich domu na tak zwanych „przyję ciach klasy B” . Thatcherowie mieszkali w niewielkim domu przy Sutton Place; byli tak bogaci, że nie potrzebowali zabiegać o wywieranie odpowiedniego wra żenia. Drzwi otworzył mu kamerdyner. Po błysku w jego oczach Andrew zrozu miał, iż stał się niejako sensacją, atrakcją. Dla kamerdynera był „mężem tej, która została zamordowana” . - Czy zastałem pannę Thatcher? - spytał. - Pannę Rosemary, proszę pana? Zdaje się, że wyszła, panie Jordan. Ale pro szę, niech pan wejdzie. Zaprowadził Andrew do salonu na piętrze, gdzie na kominku płonął wesoły ogień. Pokój wypełniały francuskie meble i płótna impresjonistów. Nad komin kiem - zapewne jako pamiątka z Los Angeles - wisiał ogromny, tuzinkowy por tret pani Thatcher w wieczorowej sukni z tak ciężkim diademem na głowie, że zdawała się pod nim uginać. Jednak nie Rosemary, ale jej matka wyszła, aby go przywitać. Nie było w niej ani śladu tej sztucznej nieco uprzejmości, która zwykle tak go w niej raziła. W y glądała na kobietę zmęczoną, nieszczęśliwą i pełną dobroci. - Bardzo mi przykro, drogi Andrew - powiedziała. - Może to trochę dziwne w takiej chwili, ale Rosemary wybrała się akurat do dentysty... Obiecała wrócić dopiero na lunch, musi pan więc trochę poczekać. Wiem, że ona bardzo boleje z powodu tej tragedii i z pewnością zechce zobaczyć się z panem i wyrazić swoje współczucie... Podobnie jak ja... Przy tych słowach ujęła jego rękę w swoje dłonie i gorąco uścisnęła. Andrew przypomniał sobie zjadliwe, pełne nienawiści słowa Maureen pod ad resem Thatcherów i zastanawiał się, czy współczucie pani Thatcher było szczere. - Chcę tylko z nią porozmawiać - powiedział. - Oczywiście, Andrew. Czuję się tak bardzo niezręcznie... Co można powie dzieć w takiej sytuacji? 69
Usiadła na krześle spokojna i opanowana, wskazując drugie obok Andrew. - Mam nadzieję, iż w tej okropnej sytuacji będzie pan o nas myślał, jak o najbliższej rodzinie. Bądź co bądź jesteśm y jedynymi krewnymi Maureen i jeżeli moglibyśmy w czymkolwiek pomóc... Zrobimy wszystko, absolutnie wszystko, co będzie w naszej mocy. - To bardzo uprzejmie z państwa strony. - Musi pan także przyprowadzić do nas swego brata, bo dotychczas nie mie liśmy okazji go poznać. Jestem przekonana, że odpowiada całkowicie opinii, jaką ma o nim nasza Rosemary. Wyczuł, że pani Thatcher stara się znaleźć jakiś mniej kłopotliwy temat, jakieś słowa, które odwróciłyby jego myśli od bólu, jaki odczuwał. Był jej wprawdzie za to wdzięczny, ale równocześnie wiedział, iż nie powinien tak po prostu siedzieć. Musi za wszelką cenę wykorzystać tę sposobność i dowiedzieć się czegoś więcej o Maureen od jej rodzonej ciotki. - Tak... przyprowadzę państwu Neda - powiedział, a potem przeskoczył rap tem na właściwy, interesujący go temat: - Maureen przebywała w domu państwa w Los Angeles przez kilka lat, jeżeli się nie mylę? - Tak. W Pasadenie. Prawie trzy lata. - W takim razie pani zapewne znała ją pod pewnymi względami lepiej niż j a ... N a twarzy pani Thatcher pojawił się lekki rumieniec. - Przypuszczam, że znałam ją na tyle, na ile starsza kobieta może znać młodą dziewczynę. -
W yobrażam sobie, jak strasznym wstrząsem była dla Maureen utrata rodzi
ców. - Oczywiście. Każdego by to wstrząsnęło do głębi. Ale jej dzieciństwo nie było specjalnie szczęśliwe... Jej ojciec... Właściwie nie wiem, w jakim stopniu Maureen wtajemniczyła pana w historię swego dzieciństwa. - Niewiele wiem o jej dzieciństwie. -
W idocznie sama wolała o tym nie myśleć. Jej ojciec, a mój szwagier, nale
żał do tych ludzi, co potrafią zniszczyć nie tylko samych siebie, ale i wszystkich, którzy ich kochają. Tracił jedną posadę za drugą, zaczął pić... M oja siostra nie mogła sobie dać z nim rady, a w końcu sama się stoczyła. Może więc ta katastrofa nie była w rezultacie taką wielką tragedią dla Maureen. 70
W rogu salonu stał kredens z epoki Regencji, urządzony jako bar. Pani Tha tcher podeszła do niego, nalała dwie szklaneczki sherry i podała jedną Andrew. - Może wyda się to panu dziwne, Andrew, ale pragnę wyrazić panu moją wdzięczność. Kiedy Maureen wyjechała od nas do Nowego Jorku, bardzo się o nią niepokoiłam. Nie byłam pewna, czy i w jakim stopniu będziemy mogli przyjść jej z pomocą. Toteż ogromną ulgą i radością była dla mnie i dla mego męża wiadomość, iż poznała, a potem poślubiła pana. Kogoś dobrego i zacnego, kto ją pokochał... Usiadła z powrotem na krześle i wyciągnęła ku Andrew swoją szklaneczkę sherry. - Mam nadzieję, że nie bierze mi pan za złe tego, co mówię. A może nawet poczuje pan ulgę wiedząc, iż to wyłącznie dzięki panu Maureen zaznała w życiu trochę szczęścia. Andrew zaczynał zdawać sobie sprawę, że ból może przyjść z najmniej ocze kiwanej strony. Może uderzyć nawet ze strony sympatycznej, zacnej kobiety, która usiłowała od początku okazać mu tylko życzliwość. Pamiętając o każdym słowie listu Maureen, Andrew odezwał się po chwili: - Jednak, o ile się orientuję, były między wami jakieś nieporozumienia. Czy Maureen nie wyjechała do Nowego Jorku dlatego, że państwo wyrzucili ją z do mu? Oczy pani Thatcher rozszerzyły się ze zdumienia. -
Czy Maureen w ten sposób to przedstawiła? Przynajmniej tak to zrozumiałem.
-
W rzeczywistości sprawy miały się nieco inaczej. Nie było mowy o żad
nym wyrzucaniu jej z domu. Po prostu zdawało się nam, iż dla niej samej lepiej będzie, gdy wyjedzie. Urwała z miną jeszcze bardziej zakłopotaną niż na początku. Lepiej dla M au reen? Co mogło skłonić młodą kobietę, taką jak pani Thatcher, do usunięcia dziewiętnastoletniej siostrzenicy ze swego domu, gdyby nie chodziło o pewne komplikacje na de prawdopodobnie erotycznym? Andrew postanowił zaryzyko wać. - To stało się przez mężczyznę, prawda? - rzucił. Rumieniec rozlewający się teraz na całej twarzy, a nawet na szyi pani Tha tcher, zupełnie ją zdradził. 71
- Ach... więc powiedziała panu o tym? - Mniej więcej. Proszę się nie obawiać, że mnie pani dotknie. Wiem, jaka by ła Maureen, i prawda w żadnym wypadku nie może zmienić mojej opinii o niej. Pani Thatcher opuściła wzrok na trzymaną w ręce szklankę, a potem znowu spojrzała na Andrew. - Przypuszczam, że w oczach Maureen byłam ową niedobrą macochą, tą cza rownicą z bajki? -
Niezupełnie... Bo właściwie byłam, rzeczywiście byłam, ponieważ to ja... ja złapałam ich
na gorącym uczynku. Czy nie mówiła panu o tym? -
Nie, ale właśnie czegoś takiego się domyślałem... Rozumie pan zatem, jak trudną musiałam podjąć decyzję.
Tak jak się spodziewał, pani Thatcher, sprowokowana do mówienia, pragnęła teraz bliżej wyjaśnić mu swój punkt widzenia. - Nie wiem, czy wyjawiła panu jego nazwisko... Mam nadzieję, że nie. Zaw sze uważałam, iż nikt nie powinien o tym wiedzieć, nie tyle może ze względu na niego samego, ile na jego żonę. To wspaniała kobieta i jedna z moich najbliż szych przyjaciółek, która absolutnie nie miała pojęcia, co się pod jej bokiem dzie je. Och, oczywiście on także nie był bez winy, ale przypuszczani, że nie zdawał sobie sprawy z tej intensywnej pasji życia, jaka szalała w duszy Maureen. Zabrnął w tę sprawę głęboko, znacznie głębiej, niż początkowo miał zamiar. A jeśli cho dzi o Maureen, to całkiem straciła głowę. Jej partner był człowiekiem bardzo szczęśliwym w małżeństwie. To było tylko zauroczenie, rzecz jasna. Po tych wszystkich latach ubóstwa i niepewności pod dachem rodziców, ktoś taki jak on, pełen czaru syn wpływowego obywatela, musiał zawrócić jej w głowie. Miała przecież zaledwie dziewiętnaście lat! Wierzyła, że to miłość. Jestem przekonana, że tak myślała. I tym bardziej moja decyzja łamała mi serce... Odstawiła szklankę na bok, a jej duże, szare oczy zatrzymały się znów na tw a rzy Andrew. - Nie sądzę, bym kierowała się histerią albo uprzedzeniem. Doprawdy, nie sądzę. Chcę powiedzieć, że ani przez chwilę nie wątpiłam, iż on jednak pozosta nie przy żonie. Wiedziałam, że pozycja Maureen jest nie do uratowania, dlatego uznałam, iż jedynym wyjściem było odesłanie Maureen z naszego domu. Dałam 72
jej sporo pieniędzy, usiłowałam wytłumaczyć, że tak będzie najlepiej, że czynię to dla jej własnego dobra. Mam jednak wrażenie, że nie zdołałam jej przekonać i że gorycz pozostała w jej sercu na zawsze. Kiedy wyjechała, byłam pewna, iż nigdy mi nie wybaczy, i byłam na to przygotowana. Ale widocznie źle ją osądzi łam. Jakże często nie doceniamy innych! Kiedy bowiem przenieśliśmy się do Nowego Jorku, zaraz pierwszego dnia odwiedziła mnie i była wspaniała! Do prawdy cudowna! Powiedziała, że przychodzi nie tylko po to, by prosić mnie o przebaczenie, ale żeby mi podziękować. Siedziała o tu, na tym samym krześle, co pan teraz, kiedy powiedziała, pamiętam to jak dziś: „I pomyśleć, że nienawidzi łam ciocię za to, iż wysłała mnie do Nowego Jorku. Teraz rozumiem, że to była najlepsza rzecz, jaka mnie w życiu spotkała, bo tutaj właśnie znalazłam Andrew i miłość...” Andrew także odstawił swoją szklankę. Bał się, że szkło pęknie pod naciskiem jego palców. Jakiś mężczyzna z Pasadeny, jakiś emocjonalnie niedojrzały syn milionera, o którym nigdy w życiu nie słyszał i który go zresztą w tej chwili nic a nic nie obchodził. Ale Maureen przyszła do pani Thatcher, żeby jej wyrazić wdzięczność i powiedzieć, że znalazła Andrew i miłość. A zrobiła to sześć mie sięcy temu, przeszło rok po liście pisanym do Rosemary! Teraz, kiedy tego wysłuchał, poczuł, że wszystko w jego duszy zaćmiewa no wa szalona fala nadziei i miłości. Czyż nie było możliwe, że cały ten mściwy list i słowa pod adresem wujostwa były tylko reakcją spowodowaną żalem za przerwa nym romansem, który wydawał się jej wielką miłością? Nawet jeśli godził się z myślą, że wyszła za niego bez miłości, z cynizmu, to czy nie było możliwe, iż jej zranione, rozgoryczone serce zaczęło stopniowo zdrowieć - dzięki jego miłości? Przypomniał sobie jej słowa w taksówce, po drodze do Billa Stantona: Kocham cię... Jeszcze raz zdawało mu się, że trzyma ją w ramionach - czy to możliwe, że upłynęły zaledwie dwie noce od tamtej pory? - a ona tuli się do niego, przyjmując i odwzajemniając miłość, w którą wtedy wierzył bez reszty. Czy jakiś list napisa ny osiemnaście miesięcy temu ma zatrzeć to wszystko, co czuł zaledwie dwie noce wcześniej? Czyż to, że odepchnął ją, że wyrzucił z serca, nie równało się zdradzie nie tyl ko wobec niej, ale i wobec siebie samego? Spojrzał na inteligentną, łagodną twarz pani Thatcher, z wyrazem głębokiej udręki i jakby jego wzrok mógł wydrzeć z niej jakąś tajemnicę, spytał: 73
-
W ięc ona powiedziała pani, że jest ze mną szczęśliwa? Że mnie kocha? Oczywiście, że tak, Andrew. I miała pani wtedy wrażenie, że mówi prawdę?
-
Ja wiem, że mówiła prawdę! Jestem pewna, że w gruncie rzeczy Maureen
nie była zła, tylko życie obeszło się z nią bezwzględnie. Miała nie najlepszy start, była zagubiona i niepewna. Owszem, przejściowo nawet odczuwała zawiść. Może najgorsze, co ją mogło spotkać, to właśnie ten nagły przeskok w nasz świat luksu su i bezpieczeństwa. Jak już powiedziałam, mam wrażenie, że był czas, kiedy nas chyba nienawidziła. Nawet na pewno... Ale to była tylko pewna faza jej życia. Bo w zasadzie to była dobra dziewczyna, zdolna obdarzyć mężczyznę prawdziwą miłością... właściwego mężczyznę, oczywiście. W stała i podeszła do krzesła Andrew, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Okropnie mi przykro, Andrew. Powinnam była mieć więcej zdrowego roz sądku i nie mówić panu o tym. Ale skoro już zaczęłam, musiałam konsekwentnie iść dalej. Teraz, pod wpływem tego okropnego wstrząsu, nie zdaje pan sobie sprawy ze wszystkiego. Ale przyjdzie pora, iż zrozumie pan słowa bezstronnej, życzliwej osoby, która powiedziała, że był pan dobrym mężem i że Maureen ko chała pana całym sercem. . Maureen kochała go całym sercem... Oczami wyobraźni Andrew ujrzał lśniącą obrączkę swej żony, zsuwającą się z jego ręki prosto do ścieku.
ROZDZIAŁ IX -
Andrew! Słucham, pani Thatcher?,..
-
Czy dobrze się pan czuje? Tak, wszystko w porządku.
W tej chwili zadzwonił telefon i pani Thatcher podeszła do aparatu. Gawędziła z kimś dłuższą chwilę w sprawie planowanego brydża. Ta banalna, towarzyska rozmowa wydawała się słuchającemu Andrew zjawiskiem z innej planety. Zapo mnij o wszystkim, co powiedziała - pomyślał. Po co łudzić się jakąś nadzieją, która może przynieść tylko ból? Kimże jest pani Thatcher, jeśli nie zwyczajną 74
damą z towarzystwa, która po prostu starała się być miła? Co może tak naprawdę wiedzieć o Maureen? Ned znał jego żonę lepiej, a list zdradził jej prawdziwą na turę. Mała, przewrotna dziwka - tego powinien się trzymać. Pani Thatcher skończyła rozmowę i podeszła do Andrew, z kartką wyrwaną z notatnika telefonicznego. - Andrew! Proszę, niech pan dzwoni do nas o każdej porze. Maureen znała nasz numer telefonu, ale ponieważ jest zastrzeżony i nie znajdzie go pan w spisie, zanotowałam go na tej kartce. A teraz byłoby dobrze dla pana trochę wypocząć. W ygląda pan na bardzo zmęczonego... W ziął z jej rąk kartkę i wsunął do górnej kieszeni marynarki, zastanawiając się przy tym, jak wyglądałoby życie, gdyby jego matka była podobna do tej właśnie kobiety. W tym momencie otworzyły się drzwi i stanęła w nich Rosemary ze swoim oj czymem. Pani domu odwróciła się w ich stronę. - Witajcie - rzuciła. - Rosemary, Andrew Jordan jest tutaj. Chciałby z tobą porozmawiać. Pan Thatcher, poważny, przystojny starszy pan, zwrócił się ze współczującą miną do gościa: - Andrew drogi... Chcę, żeby pan wiedział... -
Nie, kochanie - przerwała mu wpół słowa pani Thatcher. - Nie teraz. M o
żesz mu wyrazić współczucie innym razem - ujęła męża pod łokieć i wyprowa dziła go z pokoju. Gdy tylko państwo Thatcher zniknęli za drzwiami, Rosemary podbiegła do Andrew. Przypatrywał się jej, gdy tak szła ku niemu od drzwi, ledwie pamiętając, jak wygląda, i nie przestając się dziwić, że dziewczyna Neda może być taka drob na i niepozorna, przypominająca raczej wojowniczą myszkę. - Andrew! Czy wybaczysz mi kiedykolwiek, że tak obrzydliwie mówiłam wczoraj o Maureen? - zawołała. - To ten mój przeklęty temperament! Bo ja już mam takie gwałtowne usposobienie, a kiedy Maureen nie chciała mnie zrozumieć i upierała się, że bezwzględnie opowie wszystko rodzicom... - Jej wargi zacisnęły się mocno z jakim ś samooskażycielskim wyrazem. - Nigdy sobie nie daruję, że się z nią tak wykłócałam, że tak się zapomniałam i powiedziałam ci o niej tyle złego. A potem... ci włamywacze... 75
Andrew nagle znów poczuł się dobrze, gdyż udało mu się przestać myśleć o Maureen. To ciągłe rozmyślanie - kochała go, czy nie kochała - było zbyt nie bezpieczne i demobilizujące. Musi o tym zapomnieć i trzymać się wyłącznie fak tów. A Rosemary jest faktem. Mogła przecież pójść do ich mieszkania i zabić Maureen. Czemu nie? - Nie było żadnych włamywaczy. Napad rabunkowy został po prostu przez kogoś upozorowany - odparł. I zaraz dodał brutalnie: - To Ned sfingował ten napad. Poszedł tam, zastał Maureen nieżywą, a potem starał się zamydlić oczy policji. Rosemary wyciągnęła rękę i oparła się o krzesło. - Neddy tam był? - Tak cię to dziwi? Czy nie przyszło ci do głowy, że po rozmowie telefonicz nej z tobą, może pójść do Maureen, by ją skłonić do zaniechania tego pomysłu? - Może i tak... choć myślałam, że... sama już nie wiem... -
Ale ty sama tam nie byłaś? Ja? - jej głos był aż zmieniony ze zdziwienia. - Ja miałabym pójść do M au
reen? Oczywiście, że tam nie byłam. - A co robiłaś po wyj ściu ode mnie z biura? - Zadzwoniłam do Neda. Sam zresztą wiesz. Ale ani nie prosiłam, ani nie namawiałam, by porozmawiał z Maureen. Przysięgam! A potem poszłam do kina. Bałam się stanąć oko w oko z mamą i papą, nim się zastanowię, jak mam się za chować, jeżeli Maureen... Ale nie o to mi teraz chodzi, lecz o Neda. Czy policja wie, że on tam był? -
Nie. Ale wiedzą, że włamanie było sfingowane.
-
Ale po co on to zrobił? Nie rozumiem. Z powodu listu.
-
Listu... - w jej głosie nie brzmiało pytanie, lecz pełne niezrozumienia echo. Znalazł go na łóżku przy zwłokach Maureen.
Andrew wyjął list z kieszeni. Podając go Rosemary, miał wrażenie, jakby się przed nią obnażał. Rosemary podsunęła kartkę do oczu, potem jeszcze bliżej, następnie próbowała ją trochę odsunąć. Wreszcie z westchnieniem rozpaczy wzięła swoją leżącą na krześle torebkę i wyjęła z niej inną, jeszcze większą parę okularów. Andrew nie przypuszczał, że jest aż tak krótkowzroczna. W ydała mu się przez to jakaś bliższa, bardziej ludzka. 76
Dziewczyna Neda, mała, prawie ślepa narzeczona Neda i morderczyni zarazem. Przyglądał się jej, gdy czytała, odczuwając przy tym lekki zawrót głowy. Może dlatego, że od rana nic nie jadł?... -
W jaki sposób ten list dostał się do rąk Maureen? - spytał. - Czy dałaś jej
go podczas lunchu? Miał wrażenie, że Rosemary go nie słucha. Kiedy doczytała do końca, podnio sła głowę i zdjęła szkła. Pierwszy raz Andrew zobaczył jej twarz tak nagą. Wszystkie proporcje były teraz zgoła inne: widział przed sobą zupełnie ładną, kształtną twarz. A bezbronne, lekko zamglone oczy wyrażały bezbrzeżne zdu mienie. To zbiło go z tropu. - Andrew! Przecież to jest wstrętne! Nigdy nie uwierzę, że Maureen mogła napisać coś podobnego. Były to ostatnie słowa, jakich Andrew mógł od niej oczekiwać. -
Jak to? - zawołał. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że nie czytałaś tego listu?
-
Nigdy! Ale przecież pisany jest do ciebie.
- Właśnie widzę, ale nie dotarł do mnie. Musisz mi uwierzyć! Przecież gdy bym miała go wczoraj na lunchu, to myślisz, że bałabym się Maureen? Wiesz, co bym jej powiedziała: „Świetnie! Leć z językiem do mamy i papy, a ja pokażę ten list twojemu mężowi!” Tak bym bezwzględnie powiedziała! Bo ty mnie jeszcze nie znasz! Zrobiłabym to bez zastanowienia. W ięc uwierz mi, proszę, bo w jakim celu miałabym teraz kłamać? Nigdy w życiu nie miałam w ręku tego listu! Zegar stojący na kominku - dziwaczny, szkieletowy przedmiot z wnętrzno ściami wyzierającymi spod szklanego wahadła - odezwał się wysokim, dźwięcz nym kurantem. -
Andrew, wierzysz mi, prawda?
- Wierzę w to, że listy zazwyczaj docierają do adresatów. - Nie pleć głupstw i nie pouczaj mnie, bo sama o tym wiem! - powiedziała, wkładając z powrotem swoje szkła. - Ale poczekaj - znowu wpatrywała się uważnie w kartkę. - O! Jest! Tu, na końcu Maureen pisze: M am również nadzieję, że mój list dotrze do ciebie szczęśliwie. Widocznie nie była pewna, czy adres jest właściwy. Możliwe, że zaadresowała list błędnie i poczta jej go zwróciła. Albo jeszcze inaczej: może po napisaniu zrobiło jej się wstyd i w ogóle go nie wysłała. -
I przez cały ten czas przechowywała go u siebie? 77
-
Dlaczego nie? I tak po prostu wypłynął na światło dzienne właśnie wczoraj ? Nie wiem na ten temat nic więcej niż ty - odparła mu Rosemary, zdejmując
okulary przeznaczone do czytania i zakładając te, które stale nosiła. - W iem tyl ko, że nigdy w życiu nie widziałam tego listu i nie wierzę, że Maureen mogła go napisać! Już po raz drugi wyrażała tę wątpliwość. Andrew usiadł w fotelu i zapytał spokojnie: - Dlaczego wciąż powtarzasz, że to nie do wiary, skoro nie dalej jak wczoraj twierdziłaś stanowczo, iż ona cię nienawidzi? -
Och, ja nie mówię o tym, co pisze o mnie, ale o tobie! W ięc nie sądzisz, że Maureen właśnie tak o mnie myślała? O, Andrew, kochany Andrew! Przecież ja wiem z całą pewnością, że nie!
Usiadła na podłodze, obok jego fotela, i wzięła jego rękę w swoje dłonie. Gdyby nie to, że była taka młoda, gest ten wydawałby się egzaltowany i sztuczny. - Posłuchaj. Nie wiem, co się wczoraj stało, ale jedno wiem na pewno. Przy lunchu, zanim rozmowa zeszła na Neda, twoje imię nie schodziło z ust Maureen. Trudno mi nawet powtórzyć to wszystko, co o tobie mówiła: jaki jesteś cudowny, jaki szalenie dla niej dobry, jaki wspaniałomyślny i jak bardzo cię kocha. I wtedy właśnie, dla kontrastu, skierowała rozmowę na Neda. Ty byłeś ten święty, a on wyrodek. Rozumiesz? Ani przez chwilę nie miałam wrażenia, że chełpi się tym, iż poślubiła syna bogatej kobiety. Mówiła o tobie tak, jak każda inna kobieta za kochana w swym mężu. Po cóż miałaby grać przede m ną komedię? Ciągle jeszcze nie wypuszczając jego ręki, spojrzała na niego spoza okularów. Zrzuciła buty na kosztowny dywan Aubusson - na dużym palcu jej prawej nogi widać było sporą dziurę. - Andrew, doskonale rozumiem, jak musiałeś się czuć po przeczytaniu tego listu! Jaki upokorzony, wypalony w środku, nienawidzący Maureen i samego siebie. To tak samo okropne, jak gdybym ja nagle odkryła, że Ned mnie właści wie nie kocha. Dlatego staram się przekonać cię. Jeżeli nawet Maureen napisała ten list, choć chyba jednak tak było, to musiała się od tamtej pory bardzo zmienić! Jestem o tym najgłębiej przekonana. Gdybyś mógł widzieć wczoraj jej twarz, kiedy o tobie mówiła, sam byś w to nie wątpił. Maureen po prostu promieniała! Ludzie się zmieniają, Andrew. Gdy teraz o tym myślę, dochodzę do przekonania, 78
iż Maureen zmieniła się także w stosunku do nas. Nie zaprzeczam, że wczoraj ci powiedziałam, iż Maureen jest zawistna i zła. Mówiłam tak pod wrażeniem daw nych czasów w Pasadenie sądząc, że nadal jest taka sama. Ale Maureen nigdy nie była podstępna. Owszem, była stanowcza i zdecydowana, ale równocześnie potra fiła być pełna słodyczy i łagodności. I tak sobie teraz myślę, że może naprawdę wierzyła, iż najlepiej będzie dla mnie, dla Neda i dla rodziców, jednym słowem dla nas wszystkich, jeżeli otwarcie powie wszystko o Nedzie. Wiem, Andrew, że to niewiele pomoże, a może nawet, teraz, kiedy Maureen już nie żyje, będzie ci jeszcze gorzej. W każdym razie jestem absolutnie pewna, że ona cię szczerze kochała. I byłbyś idiotą, gdybyś choć przez chwilę w to wątpił... Kiedy tak siedziała u jego kolan, widział tylko czubek jej głowy, porządnie ułożone, wypielęgnowane, ale mało efektowne włosy i kawałek rogowej oprawy szkieł. Patrząc na te fragmenty jej osoby, czuł do niej prawie nienawiść. Oto ma przed sobą drugie wydanie pani Thatcher. Czy kobiety nigdy nie przestaną wtrą cać się w jego osobiste sprawy, w jego uczucia? Ona cię kochała. I byłbyś idiotą, gdybyś choć przez chwilę w to wątpił. Jakiś instynkt samoobrony kazał mu powta rzać te słowa, żeby zabić myśl o liście, o Nedzie, o wszystkich udrękach i podej rzeniach w czasie swego małżeńskiego pożycia. Jeżeli nawet w przeszłości był zaślepionym głupcem, to już teraz byłoby ostatecznym upokorzeniem i wstydem, pozwolić sobie na kontynuowanie dawnego szaleństwa. Równocześnie jednak stwierdził z przerażeniem, że wyrzeczenie się wszelkiej nadziei jest absolutnie ponad jego siły. N a nic nie przyda się udawanie i okłamy wanie siebie. Jego miłość do Maureen nie przestawała być taką samą obsesją jak dawniej i wbrew wszelkim dowodom, także tym, które miały się dopiero ujawnić, pragnął teraz tylko jednego: móc uwierzyć w to, co przed chwilą powiedziała mu Rosemary: Ona cię kochała. I byłbyś idiotą, gdybyś choć przez chwilę w to wątpił. Wstał, a Rosemary aż wykręciła szyję, by na niego spojrzeć. Podszedł do stołu i wyjął z jaspisowej szkatułki papierosa. Gdy go zapalał, wzrok jego zatrzymał się na ozdobnej szkatułce i nagle uderzyła go pewna myśl. Odwrócił się gwałtownie do Rosemary: - Może masz racj ę... Ona także wstała i wygładzała teraz spódniczkę. - Rację co do czego? 79
- Co do Maureen i jej listu. Nie jest wykluczone, że go błędnie zaadresowała i poczta go zwróciła. Możliwe, że nawet wcale go nie wysłała. Z pewnych, jej tylko znanych przyczyn, zachowała go u siebie, a najlepszym schowkiem była jej szkatułka na biżuterię, stale zamknięta. Ale ona także zniknęła, a Ned twierdzi, że jej nie wziął. Czuł, że rośnie w nim uczucie podniecenia, jakieś upojenie szaleńca. Rosema ry wkładała właśnie buty; słysząc jego słowa, zatrzymała się zjedna piętą na ze wnątrz. -
W ięc przypuszczasz, że ktoś chciał zrabować biżuterię Maureen, zabił ją z
tego powodu, a potem znalazł w szkatułce list i położył go na zwłokach, żeby skierować podejrzenie na ciebie? - Czy nie mogło tak właśnie być? - Tak, tak, oczywiście! - Twarz Rosemary ożywiła się. - W takim razie wszystko co powinieneś teraz zrobić, to zwrócić uwagę policji na szkatułkę, prawda? I w ogóle nie potrzebujesz wspominać o Nedzie... - Rzeczywiście. - Ani o tym, że Maureen miała zamiar interweniować w sprawie mojego małżeństwa. Och, Andrew, ja wiem, że to potworny egoizm z mojej strony, ale przecież ty nie jesteś podobny do Maureen, prawda? Nie uważasz, że trzeba ko niecznie wtajemniczać mamę i papę w te małe, głupie eskapady Neda. To nie ma najmniejszego związku ze śmiercią Maureen. A kiedy rodzice poznają Neda, oszaleją na jego punkcie. Wiem, że tak będzie. I co za sens martwić ich z powodu takich błahostek? Podbiegła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję, przymilając się niemal kokie teryjnie, co kłóciło się z jej usposobieniem. - Och, Andrew! Nie chcę uciekać i brać ślubu po kryjomu w jakimś prowin cjonalnym urzędzie stanu cywilnego! Chciałabym mieć prawdziwy, wspaniały ślub z druhnami i dziewczynkami sypiącymi kwiaty, i żeby mama i papa czuli się szczęśliwi i dumni i... Och, Andrew! Prawdziwy ze mnie potwór, żeby myśleć o ślubie, kiedy ty przeżywasz takie okropne chwile! Za ich plecami rozległ się dyskretny kaszel. Rosemary odsunęła się od niego powoli i bez żadnego skrępowania. Oboje spojrzeli na drzwi, w których stał z dyskretną miną kamerdyner. 80
-
Bardzo przepraszam, panno Rosemary, ale pani Thatcher poleciła mi po
wiedzieć, że lunch jest na stole. Chciałaby także wiedzieć, czy pan Jordan zechce zjeść z państwem. -
Proszę podziękować pani Thatcher. Może innym razem - odparł Andrew.
Rosemary zaś powiedziała: - Przyjdę za chwilę. A po odejściu kamerdynera Rosemary znowu ujęła rękę Andrew i spytała go: - Co zamierzasz teraz zrobić? Pójdziesz do Neda? -
Tak.
-
A potem od razu na policję w sprawie szkatułki?
-
Prawdopodobnie.
- W takim razie... Ojej, muszę pędzić! Mama nie znosi, kiedy się spóźniam do stołu. - Uśmiechnęła się do niego i dodała: - Ucałuj ode mnie Neda! I... A n drew, choć jestem taką potworną egoistką, wierz mi, że współczuję ci z całego serca. Będę cały czas myśleć o tobie i modlić się... W yszła szybko z pokoju, a Andrew zgasił papierosa i ruszył do holu, by za brać płaszcz i kapelusz. Kiedy już był na ulicy, skinął na przejeżdżającą taksówkę i podał kierowcy ad res Neda. W taksówce, po raz pierwszy od dnia swego nieszczęścia poczuł się prawie spokojny. Przecież mordercą mógł być jakiś rabuś, znęcony możliwością zdoby cia biżuterii; może nawet jakiś zawodowy włamywacz, któremu Ned przeciwsta wił naiwnie swoją amatorską sztukę złodziejską, otwierając szuflady i rozrzucając po całym mieszkaniu ubrania. Śmierć Maureen mogła być w końcu tylko zwy kłym rezultatem bezsensownego okrucieństwa, w żaden sposób nie umniejszają cego godności ani jej, ani jego. Może obraz Maureen naszkicowany przez panią Thatcher i jej córkę był prawdziwy? Czyż nie mogło tak być? W yjął list z kieszeni i jeszcze raz przeczytał od początku do końca. Od takich słów... do miłości? Czy to możliwe? Kiedy składał arkusik papieru, żeby go wsu nąć z powrotem do kieszeni, zauważył nagle coś, co dotychczas uszło jego uwa dze. Na odwrotnej stronie kartki widniał napisany ołówkiem adres: „177, 23 Ul. Zach.” Tam mieszkała Maureen, kiedy ją poznał. Ale czy to pisała Maureen? Przyjrzał się uważniej obu siódemkom przekreślonym w środku kreseczką na modłę europejską. Nie, Maureen nigdy nie pisała siódemek w ten sposób. W takim 81
razie, kto? Morderca? Ale przecież ten adres był już od dobrych dwóch lat nieak tualny! Zbyt długo, żeby to mogło mieć jakieś znaczenie. Schował list i znów wrócił myślą do szkatułki z biżuterią. Musi skierować na nią podejrzenia porucz nika M ooneya i w ten sposób odwrócić jego uwagę od Neda, a przy odrobinie szczęścia - naprowadzić go na ślad mordercy. Bądź co bądź, nie miał nic do stra cenia. Kiedy taksówka zatrzymała się przed domem Neda, z sutereny wychodził w ła śnie dozorca z miotłą i koszem śmieci. Inne pojemniki ze śmieciami stały już rzędem wzdłuż żelaznej barierki. Andrew wchodził właśnie na pierwszy schodek, kiedy wzrok jego padł na jeden z pojemników, w którym na wierzchu widać było coś intensywnie czerwonego, prawie niewidocznego pod stosem innych odpad ków. Przystanął, pochylił się nisko i odrzucił leżące na wierzchu papiery, wydo bywając tajemniczy przedmiot z kosza. Chociaż zgnieciony i spłaszczony, jakby ktoś specjalnie chciał go zmiażdżyć młotkiem, bez trudu można było go rozpo znać. Andrew miał przed oczami czerwoną szkatułkę swojej żony.
ROZDZIAŁ X Andrew stał chwilę jak wryty, wpatrując się w trzymany w ręce przedmiot. Potem obejrzał się na dozorcę. Stary człowiek odwrócony do niego plecami, cią gnął z trudem po schodach wiodących z sutereny ciężki pojemnik na śmieci. A n drew wsunął zmiażdżoną szkatułkę pod płaszcz, wszedł na schodki i nacisnął guzik dzwonka do mieszkania Neda. Kiedy po krótkiej chwili zamek szczęknął, wszedł szybko na górę. Ned, jak przedtem, czekał na niego na półpiętrze. Był już ogolony i ubrany w sportową koszulę i szare spodnie. W jednej ręce miał łyżkę, a w drugiej miseczkę z prażoną fasolą. N a widok Andrew jego twarz rozświetlił jasny, życzliwy uśmiech. - To ty, Drew! Co za frajda! Byłem przekonany, że to gliny! Andrew stał w milczeniu, patrząc gniewnie na brata. - No i co, Drew? Jak ci poszło z Rosemary? Co ci powiedziała? -
Kazała cię ucałować. 82
Andrew chwycił brata mocno za ramię, wepchnął do mieszkania i zamknął starannie drzwi. W saloniku widać było słabe rezultaty prób zaprowadzenia po rządku, ale pożółkła zasłona nadal nie była rozsunięta i wciąż paliły się lampy. Nigdzie śladu Keitha. Andrew wyjął szkatułkę spod płaszcza i podsunął ją pod oczy Neda. Były w niej dwie szufladki - przednia ścianka dolnej zwisała na pa semku tkaniny. -
Ty nikczemny, przewrotny łgarzu - powiedział przez zaciśnięte zęby, pa
trząc na ciągle jeszcze uśmiechniętą twarz brata. Łyżka z porcją fasoli zatrzymała się w połowie drogi do ust. Po krótkiej chwili uśmiech zgasł, a Ned gwizdnął przeciągle. -
Gdzie to znalazłeś? W jednym z pojemników na śmieci, tuż przed twoim domem. Znowu ten stary kretyn dozorca! W ie przecież, że przepisy zabraniają w y
noszenia śmieci, dopóki się nie ściemni! - A policja słabo widzi po ciemku, tak? Andrew postawił szkatułkę na stole, tuż obok niedopitej szklanki mleka. Śnia danie Neda. Pomyślał o niezliczonych wykwintnych śniadankach z kawiorem i szampanem, na jachtach, w prywatnych rezydencjach i wytwornych restauracjach całego świata. Ned olśniewający playboy. Ned niechluj. -
No, dobrze - powiedział. - Tym razem chcę usłyszeć prawdę. P-R-A-W-D-Ę!
- Ależ Andy... - Ned obszedł brata dookoła i przysiadł na tapczanie naprze ciw niego, tak by Andrew mógł dobrze widzieć jego twarz z wyrazem głębokiej miłości małego braciszka o niebieskich, niewinnych oczach. - Przecież powie działem ci prawdę! Każde moje słowo było najczystszą prawdą, tyle tylko, że nic nie wspomniałem o szkatułce. - Czy tylko o tym? - Tylko o tym. Wiem, powinienem ci wtedy powiedzieć, i byłem już prawie bliski tego. Ale dopiero kiedy wyszedłeś, zrozumiałem, jaki ze mnie idiota. Bo widzisz... - Ned wykonał gest ręką z miseczką; Andrew zauważył, że jest w y szczerbiona - Drew, czy nie potrafisz tego zrozumieć? Chodziło przecież o biżu terię Maureen! W szyscy byli przekonani, że kosztowności zostały zrabowane. Dostaniesz odszkodowanie z towarzystwa, w którym były ubezpieczone. Pomy ślałem więc, że to po prostu marnotrawstwo zostawić je tam. Znam pewnego fa ceta... Jasne, że nie dałby dużo, ale zawsze byłoby to coś... a przy moich opłaka nych finansach... 83
W łosy opadły mu na czoło, a twarz rozpromienił znowu czarujący uśmiech. Uśmiech, którym z pewnością podbijał różnych milionerów i znakomitości, który sprawiał, że zapraszano go drugi i trzeci raz do „atrakcyjnej mauretańskiej willi tuż na północ od Malagi” . - Drew, znasz przecież moją finansową bryndzę. Nie chciałem zwracać się do ciebie o pomoc, zwłaszcza po Las Vegas. Mama nie przyszła mi z pomocą, a moi przyjaciele... Spróbuj naciągnąć tych bogaczy na pożyczenie ci choćby jed nego dolara! Wpatrywał się ufnie w twarz Andrew, wyczekując na niej wyrazu kapitulacji, jaki w przeszłości zawsze się w końcu pojawiał. Andrew jednak miał szczęki mocno zaciśnięte i też nie spuszczał oczu z brata. - Wydaje mi się jednak, że to był poroniony pomysł - ciągnął swoje Ned. Tak samo jak wyrzucenie szkatułki do pojemnika na śmieci. Zupełnie nie miałem pojęcia, co z nią zrobić. N a szczęście ty ją znalazłeś. Zapomnijmy więc o tym. Mam u siebie te wszystkie błyskotki. Co masz zamiar z nimi zrobić? W rzucić do ścieku, tak samo jak pierścionki Maureen? Andrew podszedł w milczeniu do okna i rozsunął zasłony. Światło dnia zalało nędzny, brudny pokój, czyniąc go prawie groteskowym. W racając do tapczanu, na którym siedział Ned, Andrew potknął się o parę du żych, zamszowych butów - Keitha? -
Czy to ty zabiłeś Maureen? - spytał. Dobry Boże! Z powodu tych paru szkiełek?
- Tak. Z powodu tych szkiełek. A także, by przeszkodzić jej w rozmowie z Thatcherami. -
Ależ Drew! Mówiłem ci przecież, że Rosemary rozporządza własnym m a
jątkiem i Thatcherowie nie mają tu nic do gadania. - Mogą ją wydziedziczyć. To, że Rosemary ma własny majątek i to, że zo stałbyś zięciem milionera, to dwie całkiem różne sprawy! Ned zerwał się gwałtownie z tapczanu: -
Kiedy ty nic nie rozumiesz! Przed tym właśnie chcemy z Rosemary uciec!
Przed tymi strumieniami cuchnącego złota, w jakim się nurzają ci milionerzy! Już wszystko szczegółowo omówiliśmy. Rosemary ma bzika na punkcie Meksyku. Zamierzamy kupić tam niewielki domek. Ona będzie malowała, a ja spróbuję 84
pisać. Owszem, zgadzam się, że pomysł oszukania towarzystwa asekuracyjnego był bezsensowny. W każdym razie pomyślałem o tym dopiero dziś rano. Prawdo podobnie i tak bym tego nie zrobił... Ja... Drew, powiedziałem ci prawdę. Całą prawdę! Przysięgam! Łyżeczka stała teraz prawie pionowo w wystygłej fasoli. Ned odstawił m i seczkę na stolik, obok zgniecionej szkatułki. Och, Ned! - pomyślał śmiertelnie znużony Andrew, a głośno rzucił: - Dobrze, Ned. Daj mi tę biżuterię. Twarz Neda znowu promieniała. -
Oczywiście! Oczywiście! Już ci wszystko przynoszę z sypialni.
W ybiegł z pokoju, a Andrew usiadł na opróżnionym przez niego miejscu na tapczanie. Po chwili Ned zjawił się znowu, z dużą płócienną kopertą w ręce. - Oto one. Co do jednego. - W ysypał biżuterię na kolana brata. W tej samej chwili z kuchni doszedł odgłos jakby wybuchu. - Rany boskie! - zawołał Ned. - To znowu ten cholerny ekspres do kawy! W ypadł jak piorun z pokoju, a Andrew wpatrywał się bezmyślnie w rozsypane na jego kolanach błyskotki. Miał wrażenie, że osiągnął stan, w którym nie od czuwa się już nic. Sznur pereł i broszka z rubinem, które podarował Maureen, nie budzą żadnych wspomnień o niej. Atmosfera niepewności, jaka znowu ją otaczała - kochała go czy też nie - uczyniła ją jakąś nierealną. A klejnoty te to tylko bez duszne przedmioty, które może ułatwiłyby sytuację, gdyby stanowiły istotny po wód do zbrodni dla rzezimieszków. Ale teraz, dzięki głupocie Neda, były tylko czymś, czego należało się pozbyć. Bo przecież była to ewidentna głupota, jakżeby inaczej? I z każdą chwilą doj rzewała konieczność zdecydowania się na coś. Teraz, kiedy udało mu się zwal czyć gniew i gorycz rozczarowania, Andrew zrozumiał, że właściwie dokonał już wyboru. Ned był tylko sobą. W ykorzystał amory bogatej, brazylijskiej wdowy, wykaraskał się ze szponów gangsterów na Florydzie, kombinował, jakby naj zręczniej podejść towarzystwo asekuracyjne i był na tyle naiwny, że wierzył w ziemski raj w Meksyku, gdzie Rosemary by malowała, a on... pisał (co?). Jednym zdaniem, sama miłość i poezja! Ale Ned nie zamordował Maureen. Czyżby podstawą tej pewności była bezkrytyczna, ślepa miłość do młodszego brata? Możliwe. Nie, jednak nie. Nie Ned. I nie włamywacze. A więc - znowu 85
powrót do anonimowego listu? Ktoś z jej przeszłości? Groźby? Szamotanie się z rewolwerem? Jego podarunek zaręczynowy, brylantowe kolczyki tkwiły jeszcze ciągle w tym samym etui od Cartiera. Otworzył je, a kamienie lekko zamigotały. Prawie nierozpoznawalny, jak wyblakła stara fotografia, wyłonił się w jego pamięci ob raz Maureen w chwili, gdy wręczał jej kolczyki. A potem... Maureen na chwilę przed wyjściem na przyjęcie do Billa Stantona, wyjmująca kolczyki ostrożnie z etui, wyraźnie szukająca porozumienia. Kocham cię teraz nawet bardziej, niż kiedy wychodziłam za ciebie za mąż. Jesteś najbardziej godnym kochania mężczy zną na świecie. A później... Pani Thatcher i Rosemary: Ona cię kochała. I byłbyś idiotą, gdybyś choć przez chwilę w to wątpił... Zalała go nowa fala nadziei, dzi kiej, niszczącej nadziei, która, gdyby się okazała usprawiedliwiona, przyniosłaby jedynie jeszcze głębszą rozpacz! Obracał w palcach bezmyślnie jeden kolczyk i chciał wyjąć drugi, ale ten tkwił mocno w swym aksamitnym gniazdku. Andrew szarpnął mocniej, wskutek czego oderwała się cała górna wyściółka ekraniku. Spod aksamitnej ścianki ukazał się maleńki, złożony kawałek papieru. Kiedy Andrew wyjął go ostrożnie i rozłożył, stwierdził, że jest to wycięta z gazety notka ze zdjęciem dotycząca jakiegoś incydentu ulicznego. W idać na niej było dość niewyraźną postać pulchnej blondynki, podtrzymywanej, a może ujętej, przez policjanta. Dookoła tych dwóch centralnych postaci uwijały się i zdawały się ujadać trzy maleńkie pieski - jeden był nawet wczepiony zębami w nogę poli cjanta. Tekst pod zdjęciem brzmiał dość sensacyjnie: „PIES GRYZIE POLICJANTA. Trzy miniaturowe pieski rasy chihuahua, nale żące do panny Roweny La Marche, zamieszkałej p o d 215, przy 61 Ulicy Zachod niej, gwałtownie zaatakowały policjanta, który pospieszył z pomocą ich omdlałej właścicielce w Central Parku. Pannę La M arche przewieziono na obserwację do szpitala Bellevue. A co z pieskami ? Do psiego psychiatry ? ” Andrew wpatrywał się tępo w wycinek, zastanawiając się, co mogło skłonić Maureen do wycięcia z gazety tego zdjęcia i ukrycia go tak kunsztownie w etui z kolczykami. Rowena La Marche. Numer 215, Sześćdziesiąta Pierwsza Ulica Zachodnia. Usłyszał kroki Neda i szybko schował wycinek do kieszeni. 86
Ned, zupełnie już uspokojony, uśmiechnął się do brata promiennie: - Chryste, ale pobojowisko! Pół kawy na suficie! Później to posprzątam... - Usiadł przy Andrew na tapczanie i zmienił temat: - Drew, strasznie mi przykro. Naprawdę. Co masz zamiar robić dalej ? Czy powinien pójść do porucznika? Powiedzieć, że Ned sfingował włamanie i zatrzymał sobie biżuterię? To, co jeszcze parę godzin temu wydawało się jedy nym rozsądnym rozwiązaniem, teraz okazało się wykluczone. -
Jak się tu zjawi porucznik Mooney, ty o niczym nie wiesz - powiedział. Okay! - odparł Ned, spoglądając na biżuterię. - A co z tym?
-
N a razie je zatrzymam, a potem, jeśli będę musiał, pozbędę się ich.
Andrew spojrzał na zegarek. Druga, a wiec miał jeszcze dwie godziny do spo tkania z Mooneyem. Rowena La Marche... Ta kobieta musi mieć jakiś związek z Maureen. I z jej śmiercią? To bardzo mało prawdopodobne, ale czy miał inny ślad? 215 przy Sześćdziesiątej Pierwszej Zachodniej. W łożył klejnoty do kieszeni i wstał. -
Chyba nie chcesz już iść? - spytał zdziwiony Ned. Owszem. Wychodzę i zabieram szkatułkę. Wyrzucę ją gdzieś po drodze. -
Podszedł do stołu i wsunął szkatułkę do koperty po biżuterii. Ned zbliżył się do niego, mówiąc: - Drew, wiem, co teraz czujesz. Ciężko ci, prawda? Mam na myśli to, że chociaż Maureen była podłą, podstępną dziwką, to... Andrew nie czuł się na siłach rozmawiać z Nedem o Maureen. W każdym ra zie nie teraz. Rzucił więc tylko na odchodnym: - Zadzwoń do mnie zaraz, jak tylko odwiedzi cię porucznik... -
Tak, na pewno.
Po wyjściu od Neda Andrew poszedł przez miasto do hotelu Plaza. W szedł do swego pokoju i spakował neseser. W głębi ducha spodziewał się, że pani Pryde ureguluje rachunek, ale się pomylił. W ymeldował się więc w recepcji i skierował się przez Park do Columbus Circle. Dotarłszy do Sześćdziesiątej Pierwszej Ulicy Zachodniej, zobaczył samo chód miejski wywożący śmieci. Kiedy go mijał, obaj pracownicy byli w cięża rówce, a na chodniku stały jeszcze dwa pojemniki do zabrania - jeden z nich tyl ko do połowy wypełniony. 87
Andrew wrzucił do niego szkatułkę razem z kopertą i ruszył spokojnie dalej. Był pewien, że żaden z tych ludzi nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Dom z numerem 215 okazał się starą ruderą z czerwonego kamienia, jeszcze bardziej zniszczoną, jeśli to w ogóle możliwe, niż dom Neda. W zatęchłej klatce schodowej zaczął szukać dzwonków przy nazwiskach lokatorów. Rowena La Marche. Mieszkanie nr 3, w podwórzu. Nacisnął guzik, a po dłuższej chwili roz legł się odgłos zwalniania zamka. Andrew zaczął wspinać się po wąskich, brud nych schodach z ciężką, wiktoriańską, mahoniową poręczą. Oto Nowy Jork, po myślał. Cudowne miasto przyszłości! Gdzieś nad jego głową szczekały psy zjadliwie, uparcie. Chihuahua? Gdy zadzwonił do drzwi z tabliczka „Rowena La Marche”, wewnątrz rozległo się histeryczne jazgotanie, a potem odgłos drobnych łapek, uderzających o drew niane drzwi. Otworzyła mu tęga, postawna kobieta około pięćdziesiątki, ubrana w wygnie ciony niebieski szlafrok. Trzy pieski, ciągle ujadając, podskakiwały wokół niej szarpiąc poły podomki. Utlenione na platynowy blond włosy były potargane, a makijaż na policzkach i szminka na ustach nałożone niestarannie. Czyniło to jej twarz podobną do maski. W idać było że nie trzyma się zbyt pewnie na nogach, ale na jej wargi wypłynął szeroki, pełen nadziei uśmiech, jaki miewają przeważ nie ludzie opuszczeni i samotni. - W itam - powiedziała, starając się zagłuszyć jazgot psów. - Cicho, cicho, dzieci! To przyjaciel - wykonała niezdecydowany gest w kierunku psów, które, o dziwo, zamilkły. - W itam - powtórzyła, uśmiechając się jeszcze szerzej. - Pro szę, niech pan wejdzie dalej. Dopiero kiedy się odsunęła, by go przepuścić, zorientował się, że nie jest trzeźwa. I nie było to lekkie wstawienie, a raczej upojenie, z tych, co to zwykle zaczynają się od łyku dżinu tuż po przebudzeniu. Pannę La Marche przewieziono na obserwację do szpitala Bellevue. - Straszny tu bałagan - powiedziała. - Ale co robić z psami siusiającymi gdzie popadnie! Zresztą, nie ich wina. Bo jakby, dla przykładu, pańska matka była za leniwa, żeby pana zabrać na spacer do parku, też by pan siusiał po całym mieszkaniu, prawda? Przepraszam, że nie mogę pana poczęstować drinkiem, ale z zasady nie trzymam w domu alkoholu. Żeby nie kusił! 88
Usiedli w saloniku, a chihuahua uwijały się dookoła ich nóg jak motylki. Wszystko tu było różowe albo niebieskie, a co tylko dało się zmarszczyć, ustrojo ne było falbankami. W yglądało to jak miłosne gniazdko jakiejś eks-prostytutki, nie odnawiane i nie przemeblowywane od wyjścia ostatniego klienta całe lata temu. Rowena La Marche, ciągle uśmiechnięta i starająca się być czarującą go spodynią, wykonała ostentacyjny ruch dłonią, której paznokcie nosiły ślady odpryskującego, jaskrawopomarańczowego lakieru. - Niechże pan siądzie, młody człowieku - zaproponowała, wskazując różową kanapę. Sama, z zachowaniem wszelkiej ostrożności, zdołała ulokować się na sąsied nim fotelu. Andrew usiadł na sofie, stawiając obok swój neseser. Trzy chihuahua ustawiły się przed nim szeregiem; jeden z nich zawarczał. - Nie wolno, maleństwa! - zaznaczyła panna La Marche. - To przyjaciel. Już wam mówiłam. Dobry przyjaciel. Po tych słowach trzy pieski wskoczyły Andrew na kolana, drapiąc pazurkami koszulę i usiłując polizać go po twarzy. - Natręty! - westchnęła panna La Marche. - Są zmorą mojego życia... Ale przecież każdy ma prawo do życia, nie? Pochyliła się ku niemu, mrużąc krótkowzroczne, otoczone wytuszowanymi rzęsami oczy. - Bardzo pana przepraszam - powiedziała - ale czy my się znamy? - Nie. Jestem Andrew Jordan. Wyraz twarzy panny La Marche natychmiast się zmienił. Niestety, zmieniał się on tak często i szybko, że nim zdążył się zorientować, czy odczuła szok, strach czy zachwyt, znowu widział jej niewyraźny, przyjacielski uśmiech. -
Jezu! - wykrzyknęła. - Ale chyba nie mąż Maureen? Owszem.
- Czytałam o tym w gazecie... To okropne! Po prostu straszne! Żeby pan wie dział, co czułam!... - Jej obie twarze zdawały się kurczyć i rozpadać. W sunęła rękę pod swoje obfite pośladki i wyciągnęła spod poduszki chusteczkę do nosa. - M au reen - szepnęła, przykładając chusteczkę do oczu. - Biedna, biedna Maureen... Po chwili szlochała już szczodrobliwie z rozmachem osoby bardzo pijanej. Chihuahua przestały lizać twarz Andrew i siedząc rzędem na jego kolanach, wpa trywały się obojętnie w twarz swojej pani. 89
A panna La Marche szlochała dalej: - Maureen. Moja przyjaciółka... jedyna moja prawdziwa przyjaciółka na ca łym świecie. Już nigdy w życiu nie spotkam drugiej Maureen!...
ROZDZIAŁ XI Nie przestając szlochać, bełkotała coś niewyraźnie. Andrew jednak podchwy cił coś niecoś z jej opowiadania. Okazało się, iż panna La Marche pracowała jako szwaczka w pracowni, dla której Maureen szkicowała modele. Tylko jedna jedy na Maureen okazywała biednej szwaczce dobroć, a kiedy ta zachorowała i musia ła się poddać operacji, znowu tylko Maureen odwiedzała ją w szpitalu. Kiedy pannę La Marche wypisano i była zbyt słaba, żeby podjąć od razu dawną pracę, to któż się o nią troszczył? Kto ją odwiedzał regularnie, przynosząc słodycze i kwia ty? Znowu Maureen, która nigdy nie dała odczuć tej starej kobiecie, że jest nieko chana i niepotrzebna. I robiła to wszystko całkiem bezinteresownie, bo i jakież mogła z tego czerpać korzyści? Miniaturowe chihuahua drzemały spokojnie na kolanach Andrew, który sie dział zasłuchany, chwilami lekko zdegustowany, chwilami współczujący. Z każdą chwilą jednak ogarniały go coraz większe wątpliwości. I znów stanęła mu przed oczami pani Thatcher. Maureen - anioł miłosierdzia, jedyna przyjaciółka biednej, starej szwaczki. A jednak... ani szloch, ani gorące słowa, ani wreszcie głos nie brzmiały stuprocentowo szczerze, a kiedy panna La Marche spoglądała na niego od czasu do czasu, miał wrażenie, iż w jej oczach błyska jakiś wyraz wyrachowa nia, a może raczej desperacji. Czyżby bała się go? A może był to tylko wewnętrz ny konflikt między chęcią odegrania przed kimś melodramatu a potrzebą napicia się, której nie mogła zaspokoić z powodu jego obecności? Roztrzęsiony, trochę zdławiony głos ciągnął dalej: -
I tutaj także mnie odwiedzała, panie Jordan. Co czwartek, po obiedzie, ot,
tak tylko, żeby chwileczkę posiedzieć i pogawędzić. Siadywała zawsze na tym samym miejscu, co teraz pan. A wie pan, o czym najbardziej lubiła mówić? O panu! Przez cały czas tylko o panu i o panu, o swoim cudownym mężu. To była miłość, na pewno! Wiem, co to miłość, bo sama ciągle jej doświadczałam. „Mau reen - mówiłam do niej w takich chwilach - kochana Maureen, to dlatego jesteś taka dla mnie dobra. Masz w sobie tyle miłości, a kto ma w sobie dużo miłości, 90
może dzielić się nią z innymi...” Raz jeszcze uczernione tuszem oczy rzuciły mu owo dziwne ukradkowe spoj rzenie. - I pomyśleć tylko, że jacyś podli, okrutni zbrodniarze włamują się do mieszkania i niszczą taki rezerwuar miłości! -
Kiedy pani widziała M aureen ostatni raz? - spytał Andrew. O, już dość dawno! Chyba przeszło miesiąc... A może jeszcze dłużej! N i
gdy przedtem nie zdarzyło się, by nie była u mnie przez tak długi czas. Począt kowo niepokoiłam się nawet trochę, ale potem pomyślałam, że przy tych wszyst kich przyjęciach i spotkaniach z przyjaciółmi gdzież jej tam w głowie regularnie odwiedzać starą, nikomu niepotrzebną babę! Ale w głębi duszy miałam ciągle nadzieję, iż jednak kiedyś się pojawi... - Głos jej załamał się nagle, przechodząc w zawodzenie. Osuszyła chusteczką twarz. Nagle wszystkie trzy małe pieski obudziły się, ale nie zeskoczyły z kolan A n drew. Tyle tylko, że usiadły, nastawiły uszu i wpatrywały się intensywnie w drzwi kręcąc się nerwowo, jakby w przewidywaniu niespodziewanej radości. Andrew spojrzał ponad głową Roweny La Marche na drzwi, które po chwili otworzyły się i wszedł jakiś mężczyzna. Pieski zeskoczyły z kolan Andrew i rzu ciły się w szale radości, ze skowytem i jazgotem na nowo przybyłego. Rowena La Marche wstała i odwróciła się gwałtownie w stronę drzwi. Po chwili podniósł się także i Andrew, który z nieopisanym zdumieniem stwierdził, że do pokoju wszedł właśnie jego ojczym. Lem ubrany był jak zwykle niezmiernie starannie i elegancko w czarny płaszcz do kolan i tegoż koloru melonik. Pod pachą trzymał jakąś paczuszkę, zapakowaną w ozdobny papier. Stał pochylony głaszcząc pieski i dopiero po chwili, kiedy się wyprostował, zobaczył Andrew. - Andrew! - Jego twarz wyrażała dziwną mieszaninę zdumienia i paniki. - Tak - odezwała się Rowena La Marche, zwijając i rozwijając nerwowo w palcach mokrą od łez chusteczkę do nosa. - Spójrz tylko, Lem. Zobacz, kto też przyszedł mnie odwiedzić! Z żałosną parodią czarującego uśmiechu, zarezerwowanego zwykle dla żony, Lem odłożył paczkę na stół i podszedł do Andrew z wyciągniętą ręką. - No, no! - rzucił. - Cóż za niespodzianka! Nie miałem pojęcia, że znasz moją siostrę... 91
- W yobrażasz sobie?! - mówiła lekko zachrypniętym od płaczu głosem Rowena La Marche. - Po prostu zadzwonił z dołu i wszedł na górę. Opowiadałam mu właśnie o Maureen i o tym, jaka była dla mnie dobra, jak często mnie tu od wiedzała, przynosząc zawsze jakiś drobiazg, aby mnie rozweselić i zrobić przy jemność. Powiedziałam, że była po prostu aniołem! Aniołem zesłanym prosto z nieba. W róciła na swoje miejsce i ciężko usiadła na fotelu. Wszystkie trzy chihuahua skoczyły jej na kolana; walcząc o najwygodniejsze miejsce, warczały i gryzły się między sobą. Stojący na regałach z książkami ozdobny zegar wskazywał 3.15 i Andrew przypomniał sobie o poruczniku Mooneyu. - Tak... - orzekł Lem, przyciszonym, żałobnym trochę tonem. - Rowie mówi prawdę. To cudowne, to trudne do opowiedzenia, co Maureen dla niej robiła. Naprawdę była wspaniała. I gotów jestem założyć się, że nie wspomniała ci o tym nawet słóweczkiem! Bo to nie leżało w naturze Maureen. Przechwalają się tylko zawodowi filantropi. Prawda, Rowie, że Maureen nie była taka? Andrew wiedział już z całą pewnością, iż nie wierzy ani jednem u ich słowu. Równocześnie musiał przyznać, że nie ma najmniejszego pojęcia, o co tu chodzi. - Ja, oczywiście, także odwiedzam Rowie - mówił dalej Lem. - Przychodzę tak często, jak tylko mogę. - Uśmiech przeznaczony dla Andrew był aż nazbyt wymowny i miał oznaczać: „Jak tylko uda mi się czmychnąć od twojej matki”. Twoja matka jest wspaniałą kobietą, mój stary, ale... mam wrażenie, że nie bardzo by do siebie pasowały z Rowie. Tak więc, jak tylko mi się uda, wyrywam się do Rowie, żeby ją trochę rozweselić. Biedaczka nie ma zbyt wielu przyjaciół. Praw dę mówiąc, nikogo poza mną i Maureen... Andrew doszedł do wniosku, że czas już odejść. Przyczyną tej decyzji, bar dziej niż przeświadczenie o bezcelowości przedłużania wizyty, była sama Rowena La Marche. Jej twarz wyrażała teraz niemal mękę i Andrew wiedział, co to oznacza: potrzebowała sobie łyknąć, od czego (skutecznie) powstrzymywała ją jego obecność w połączeniu z jej dumą i alkoholicznym urojeniem o własnej wstrzemięźliwości. Uznał, że rozmowa z Roweną La Marche nie wnosiła niczego do sprawy. Pod niósł swój neseser i po chwili zmierzał do wyjścia w towarzystwie Lema, który paplał bez ładu i składu, jak przedtem Rowena. Mimo że Lem nie powiedział tego 92
wyraźnie, Andrew domyślił się, iż ojczym wolałby, aby jego żona nie dowiedzia ła się o ich przygodnym spotkaniu u Roweny. Już w drzwiach rzucił cicho i pouf nie: - Ta cała historia jest rzeczywiście po prostu okropna dla ciebie, mój stary! Okropna! I gdyby ktokolwiek z nas mógł ci w czymś dopomóc, zwracaj się do nas bez skrępowania; do mnie, do Rowie, czy jeszcze kogoś z nas. Po prostu za dzwoń. Obiecujesz? Jeszcze kogoś z nas? Kogo miał na myśli? Chyba nie chihuahua? Ale pieski już ignorowały go, a kiedy Lem zamknął za nim drzwi, ciągle słyszał jak skomlą i warczą na siebie, walcząc o najlepsze miejsce na kolanach Roweny La Marche. Po powrocie do mieszkania rozpakował neseser, a biżuterię wsunął po krótkim namyśle w róg górnej szuflady serwantki w sypialni. Niech tam będzie na razie, póki nie obmyśli czegoś innego. Podczas jego nieobecności policja doprowadziła mieszkanie do całkowitego porządku. Ze ściśniętym sercem musiał przyznać, że wygląda ono zupełnie jak przedtem i ta „zwyczajność” jeszcze żywiej przypomniała mu Maureen. Zdawała się być, jak duch, wszechobecna. Unosiła się nad nim, jak gdyby próbowała się z nim porozumieć, dodać otuchy, błagać, żeby w nią nie wątpił. Poczuł, że zaczyna go boleć głowa, a wiedział, że musi być w dobrej formie przed czekającą go rozmową z porucznikiem. W szedł do łazienki, by zażyć aspi rynę - i tu także była Maureen... Jesteś najbardziej godnym kochania mężczyzną na świecie. Punktualnie o czwartej zjawił się porucznik. Imponujący zwalistą postacią, wszedł do saloniku i usiadł, nie zdejmując płaszcza. -
No, i jak tam, panie Jordan? Zastał pan mieszkanie w porządku? Posprząta
no je starannie? Ciężki chód, nieruchomo kamienna twarz, niezgrabna niemal powolność ru chów i gestów, wszystko to razem miało na celu wywarcie na Andrew wrażenia, iż ma do czynienia z uprzejmym policjantem na służbie. Andrew doskonale zda wał sobie z tego sprawę. Skutek jednak nieco zawiódł, gdyż małe, niebieskie oczy były aż za bardzo inteligentne. - Nie zajmę panu zbyt wiele czasu, panie Jordan - mówił porucznik. - Ot, po prostu kilka pytań, to wszystko. W racam właśnie od pańskiego brata; nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Zdaje się, że młodszy pan Jordan sporo czasu spędza 93
w podróży? Twierdzi, że od czasu waszego ślubu bardzo rzadko widywał się z panem i pańską żoną. -
Istotnie, tak się składało. Niezbyt często się widywaliśmy.
-
Pana matka mówiła mniej więcej to samo. Słowem, jako rodzina, nie trzy
macie się państwo zbyt blisko... - Zaczął szperać w kieszeni płaszcza i wyjął z niej gruby, oprawiony w żółtą skórę notes. - Nie mówiłem pańskiej matce, że to nie był napad rabunkowy. Należy szanować uczucia tak wytwornej i delikatnej damy tak długo, jak tylko się da. N a razie wstrzymuję się także z podaniem tej informacji do prasy. - Nie podnosząc oczu na Andrew, zaczął przerzucać kartki notesu. - Panie Jordan... Jeżeli chodzi o tę kobietę, do której, jak pan mówił, tele fonowała żona z przyjęcia u pana Stantona. Tę, która, według pańskich słów, zgubiła klips z szafirami, Glorię Leyden... W tym momencie spojrzał na Andrew, a nieuchwytny niemal błysk triumfu w jego oczach ostrzegał Andrew, by miał się na baczności. - Nie pomylił się pan co do nazwiska. To była Gloria Leyden. Pan Stanton podał mi jej adres. Odwiedziłem ją, nim poszedłem do pańskiego brata. Panna Leyden mieszka z inną jeszcze młodą damą, panną Mary Cross, która kiedyś dzieliła pokój z małżonką pana. Panna Cross była nieobecna, zastałem jednak pannę Leyden, która mi powiedziała, że istotnie była na przyjęciu u pana Stan tona i, tak jak i państwo, wyszła wcześniej. Ale gdy ją spytałem, czy zgubiła tam cenny klips i czy pańska żona telefonowała do niej później, żeby to sprawdzić... Panie Jordan, myślę, że się pan nieco zaplątał. Panna Leyden bowiem nie zgubiła szafirowego klipsa, a pańska żona wcale do niej nie telefonowała. Dzięki uprzedniemu ostrzeżeniu, Andrew miał czas się opanować. No dobrze. Maureen nie telefonowała do Glorii Leyden. Przynajmniej to się już wyjaśniło. Znaczyłoby to także, iż prawdopodobnie nie spędziła popołudnia na pomaganiu Billowi Stantonowi. Ale zamiast bólu, jaki podobne stwierdzenie wywołałoby w nim jeszcze tak niedawno, Andrew poczuł lekkie podniecenie na myśl, jak lo gicznie i gładko układają się teraz fragmenty tej łamigłówki: anonim - odgrażają cy się wróg - szantażysta. Czemu nie? Czy to nie tłumaczyłoby szeregu niedo mówień i zagadek w jego małżeństwie? Ktoś wiedział o incydencie w Pasadenie albo może o jakimś późniejszym wydarzeniu w Nowym Jorku. Maureen, skon frontowana z szantażystą, chciała załatwić sprawę sama. Szantażysta wywierał coraz silniejszą presję, co skończyło się tragiczną walką o rewolwer. 94
Skoro taka myśl raz go opanowała, chwycił się jej kurczowo. Ogarnęła go fala tak silnego, że aż bolesnego współczucia dla Maureen i gorzkiej nienawiści do nieznanego prześladowcy. Porucznik Mooney przez cały czas nie spuszczał z Andrew oczu, a błyskające w nich iskierki triumfu były teraz jeszcze wyraźniejsze. Andrew doskonale rozumiał, jak ma to sobie wytłumaczyć. Porucznik złapał go na kłamstwie i oto ma gotowy, stary, wytarty policyjny szablon: mąż po kłótni z żoną (czyż Adamsowie nie byli świadkami tej sprzeczki?), rozpaczliwie czepia jący się kłamstwa, ponieważ to on zamordował żonę. Między wargami poruczni ka ukazał się na krótką chwilę różowy język. - No, i cóż, panie Jordan? Czy w dalszym ciągu twierdzi pan, że nie kłócił się z żoną podczas przyjęcia? - Powiedziałem panu już raz i powtarzam znowu, panie poruczniku, że żad nej kłótni między nami nie było. -
I nadal pan utrzymuje, że pańska żona dzwoniła do Glorii Leyden? Tak mi powiedziała.
- W ięc wszedł pan do pokoju i zobaczył, jak żona rozmawia przez telefon. Zapytał ją pan, do kogo dzwoni, a ona odpowiedziała, że do Glorii Leyden. Czy tak? -
Zgadza się.
- Czy słyszał pan jakieś urywki tej rozmowy? Pamięta pan jakieś słowa? - Owszem, mówiła coś w rodzaju: „Chwała Bogu, że się znalazł. Odchodzi łam wprost od zmysłów, że ona...” W tym momencie zobaczyła mnie i urwała. Byłem przekonany, że rozmawia ze współlokatorką Glorii Leyden o klipsie. -
Ale było inaczej ? N a to wygląda.
-
A więc pańska żona skłamała. Dlaczego? Nie mam najmniejszego pojęcia. A może dlatego, że rozmawiała z kimś, o kim nie chciała, by się pan do
wiedział? - To mogła być jedna z przyczyn. - Jedna z przyczyn? A więc mogły być i inne? Jakie mianowicie? - rzucił te raz nieco ostrzejszym tonem porucznik Mooney. - Twierdził pan, że nie było 95
między wami żadnych nieporozumień ani tajemnic, jak również innej kobiety czy innego mężczyzny. Czy w dalszym ciągu upiera się pan przy tych słowach? Co powstrzymało Andrew od wypowiedzenia tych kilku prostych słów: „Moja żona była ofiarą szantażysty”? Zdawało się to tak logiczne, że nawet otworzył już usta, by to wypowiedzieć, ale na szczęście się opanował. Jedynym bowiem prze konującym powodem szantażu mógł być list Maureen do Rosemary, który z kolei wskazywałby z nieuniknioną logiką na niego samego jako sprawcę zbrodni, a nie na domniemanego szantażystę. Czując, że krople potu spływają mu pod pachami, powiedział: - Nadal twierdzę, że między mną a moją żoną nie było żadnych niesnasek ani sprzeczek. O ile wiem, w całym jej życiu nie było żadnych podejrzanych kompli kacji i kłopotów. - A jednak skłamała z tym telefonem. - Mój Boże! Ileż to żon okłamuje mężów w sprawie rozmów telefonicz nych... -
I daje się potem zamordować?
Porucznik Mooney wstał. Dominował teraz nad Andrew jak skała, patrząc nań z góry. W wielkiej, ciężkiej dłoni trzymał żółty ołówek. - Dobrze, panie Jordan - orzekł. - Podsumujmy to wszystko. Pewna para małżeńska, bezstronna para, stwierdza, że była świadkiem ostrej sprzeczki między panem i pańską żoną na pewnym zebraniu towarzyskim. Pan temu zaprzecza. Dalej: twierdzi pan, że pańska żona telefonowała do znajomej w sprawie zgubio nego klipsa z szafirami. Owa znajoma przeczy temu. Pańska żona pada ofiarą morderstwa. Ktoś usiłuje nadać tej zbrodni pozory włamania. W ięc cóż to mogło być? Czyżby zamordował ją ktoś żywiący do niej nienawiść, urazę? Ale pan twierdzi, że nikt na świecie nie żywił do pańskiej żony podobnych uczuć. A więc może ktoś z jej przeszłości? Powiada pan, że nikogo takiego w jej przeszłości nie było. Cóż więc nam pozostaje? Żona, którą ktoś zamordował bez najmniejszego powodu! -
N a razie tak to rzeczywiście wygląda - przyznał Andrew, nie unikając
wzroku porucznika. - I to wszystko, co pan ma do powiedzenia? - Tak. To wszystko. 96
Jeszcze chwilę porucznik Mooney wpatrywał się nieruchomo w Andrew, a w jego oczach nie przygasał jeszcze błysk triumfu, jak gdyby to niezręczne, uciąż liwe wręcz oskarżenie wywierało na niego jakiś cudowny wpływ. Kiedy jednak dalej nic się nie działo, wzruszył tylko ramionami i ciągle jeszcze stojąc w miej scu, zajrzał do swego grubego notesu. - Aha, i jeszcze jedno, panie Jordan! W spomniał pan, że lekarz pańskiej żony stwierdził, iż bez ciężkiej i ryzykownej operacji nie może ona mieć dzieci? Czy tak? - Owszem. Tak mówiłem. -
Przypuszczam, że zna pan adres tego lekarza? Tak. To także lekarz mojej matki. Doktor Mortimer Williams.
-
Czy towarzyszył pan swej żonie, kiedy bywała u tego doktora? Nie.
-
A może mi pan podać numer jego telefonu?
- Zaraz go przyniosę - odparł Andrew i wyszedł do sypialni, by odszukać numer w notatniku telefonicznym Maureen. Gdy wrócił do porucznika, ten zapi sał numer w swym notesie. - Pozwoli pan zadzwonić z pańskiego aparatu, panie Jordan? - Oczywiście, proszę bardzo. W saloniku także był telefon, ale porucznik Mooney wolał zadzwonić z sy pialni. W yszedł więc, zamykając za sobą drzwi. W tej chwili Andrew pomyślał o biżuterii w sekreterze i nie mógł sobie darować tej lekkomyślności. Trzeba było załatwić to od razu, tak jak z pierścionkami. Zaczął krążyć w zdenerwowaniu po pokoju. Znów odczuwał obecność Maureen... niewidzialnie wysuwała się z kuch ni... podchodziła do niego cicho z przedpokoju. Zamordował ją szantażysta, po dramatycznej walce, bo chciała ukryć przed mężem jakiś fakt z przeszłości, który teraz po nowym rozkwicie ich miłości łatwy byłby do wybaczenia. A on sam, zamiast pomagać policji w ujęciu jej zabójcy i postawieniu go przed sądem, kręci, kłamie, gmatwa w obawie o własną skórę i skórę brata... I nagle całe jego dotychczasowe postępowanie wydało mu się czymś nik czemnym. Do diabła z konsekwencjami! Musi powiedzieć wszystko poruczniko wi. Musi... W tej właśnie chwili porucznik wyszedł z sypialni. Jeszcze wolniej niż zwykle przeszedł przez pokój i stanął przed Andrew. 97
- No cóż, panie Jordan. Znowu dał się pan złapać. Owszem, doktor Williams potwierdził, że pańska żona była jego pacjentką, ale nic nie wskazywało na to, jakoby nie mogła mieć dzieci bez ciężkiej i ryzykownej operacji! Nie przewidy wał absolutnie żadnej podobnej konieczności, panie Jordan! Porucznik zamrugał. Było to jakby powolne, letargiczne mrugnięcie krowy, stojącej pod rozłożystym klonem i przeżuwającej smakowite śniadanie. - Domyśliłem się zresztą czegoś podobnego - dodał po chwili - kiedy za dzwonił do mnie dziś rano lekarz sądowy z wiadomością, że pańska żona była od dwóch miesięcy w ciąży.
ROZDZIAŁ XII Porucznik Mooney znowu usiadł, nie spuszczając ani na chwilę wzroku z A n drew, który w pierwszej chwili był zbyt wstrząśnięty, by móc pomyśleć albo po wiedzieć coś sensownego. -
Nie wiedział pan, że żona była w ciąży, panie Jordan? - spytał porucznik. Nie wiedziałem.
-
To trochę dziwne, nie sądzi pan? Udawać przed panem, że nie można mieć
dzieci, a potem... dwumiesięczna ciąża? Było wprost zdumiewające, jak czas utracił swą ciągłość, jak fragmenty prze szłości nakładały się bezustannie na teraźniejszość. Andrew wydawało się, że stoi przed porucznikiem Mooneyem, a równocześnie znajduje się w łóżku obok żony i słyszy jej słowa: „I to ja jestem wszystkiemu winna, kochanie. Bo jestem ja k latawiec, ciągle mnie gdzieś gna po świecie zamiast siedzieć w domu... Ale widzisz... odkąd stało się pewne, że nie możemy mieć dzieci... To wszystko wtedy się zaczęło... Nie miałem pojęcia, że i ty tak ciężko to przeżyłaś - powiedział cicho... Ciężko? Och, kochanie... A gdybyś tak jeszcze raz wybrała się do doktora Williamsa ? Zrobiłam to dwa miesiące temu. Nie mówiłam ci, bo chciałam o tym wszystkim zapomnieć. Dlaczego nie mielibyśmy zaadoptować jakiegoś dziecka ? Och, kochanie... może jeszcze nie teraz. M amy przecież tyle spraw... ” 98
Z teraźniejszości dobiegł go głos porucznika Mooneya: -
Czy pan jest pewien, że pańska żona twierdziła, jakoby doktor Williams
zabronił jej mieć dzieci? - Oczywiście, że jestem tego pewien. - A więc skłamała o doktorze Williamsie. Była od dwóch miesięcy w ciąży i nie powiedziała panu o tym. Czym pan może to wytłumaczyć? Z bólem najsilniejszym ze wszystkich dotychczas odczuwalnych, Andrew zro zumiał prawdę. Tak, tylko tak musiała wyglądać prawda. Maureen przybywa do Nowego Jorku, nienawidząca Thatcherów i całego świata, który zniszczył coś, co wydawało się jej wielką miłością do „syna milionera w Pasadenie” . Maureen staje się rozczarowaną cyniczką, marzącą jedynie o zrewanżowaniu się światu za to, że ją tak skrzywdził. I jej myśli: znaleźć sobie jakiegoś odpowiedniego mężczyznę, wyjść za niego za mąż, niech ją utrzymuje, niech będzie jej podporą. Wyjść za Andrew Jordana. Czemu nie? W yjść za Andrew Jordana, mimo iż go nie kocha. Co najważniejsze: nie dopuścić do tego, aby mieć z nim dziecko. Skłamać o dok torze Williamsie... Czyż nie mogło tak właśnie być? Dziewiętnastoletnia Maureen wmawiająca sobie, że potrafi żyć w ten sposób, choć tak naprawdę zupełnie się do tego nie nadawała, ponieważ, jak powiedziała pani Thatcher: „w zasadzie to była dobra dziewczyna, zdolna obdarzyć mężczyznę prawdziwą miłością...” Porucznik ciągle jeszcze miał oczy utkwione w twarzy Andrew, który zdawał sobie sprawę ze swego położenia. Ale w tej chwili miał przed oczami wyłącznie obraz Maureen, jaki sobie nakreślił: „realistka”, stopniowo zaczynająca dochodzić do przekonania, że tak się nie godzi, że jej mąż to istota ludzka, która ją kocha, że miłość może zrodzić miłość wzajemną. Zmiana? Po tej zmianie wyłania się nagle ktoś z jej przeszłości, wiedzący o cynicznych motywach, jakimi się kierowała wychodząc za mąż, czego teraz tak gorzko żałowała. Ktoś, kto stale ją prześlado wał, czynił z jej życia koszmar. A potem, jakby tego wszystkiego było mało, przychodzi inny problem, jeszcze bardziej komplikujący jej życie. M a mieć dziecko i pragnie tego dziecka, ale jak zdobędzie się na odwagę, by wyznać m ę żowi, że starała się być potworem, ale jej się to nie udało? Nie teraz, jeszcze nie teraz. W tamtej chwili, leżąc w jego ramionach, na pew no była bliska tego wyznania. Może nawet zdołałaby się na nie zdobyć nazajutrz - gdyby dożyła. 99
Uczucie niepowetowanej straty owładnęło nim bez reszty, bo oto śmierć M au reen pozbawiła go nie tylko kochającej żony, ale i dziecka. Jego dziecka! Czegoś, czego pragnął więcej niż własnego życia! Jak przez sen, zaczął sobie zdawać sprawę z teraźniejszości i z obecności po rucznika. Jak dawno już stoi przed nim ten człowiek, nie zadając żadnych pytań? Nie miał pojęcia. W iedział jedynie, że porucznik jest tuż obok i wpatruje się w niego niebieskimi oczami, tak cierpliwie jak gdyby Andrew był martwym przed miotem. W reszcie porucznik przemówił: - No, panie Jordan. Czekam. Czy znalazł już pan jakieś wytłumaczenie faktu, że pańska małżonka była w ciąży i zataiła to przed panem? M a mu powiedzieć? Ale co? Że Maureen wyszła za niego nie kochając go, pogardzając nim, okłamując go, a dopiero potem z powodu jego „prawdziwej” ku niej miłości gruntownie się zmieniła i zaczęła mu odpłacać wzajemnością? Po wiedzieć, że dziecko, które nosiła pod sercem, było jego dzieckiem, chociaż żona nie miała odwagi przyznać mu się do tego? Po raz pierwszy spróbował przeciw stawić to, co myślał sam, temu, co myślał „świat”. Kto uwierzy w coś podobnego oprócz niego? Ned? W yobraził sobie urażony wyraz twarzy brata. „W ciąży? Po tym kłamstwie o doktorze Williamsie? Kto był jej kochankiem? Cóż za wstrętna, odrażająca mała suka...” Nie, nawet Ned nie uwierzy. A już na pewno nie porucznik Mooney. Przypomniały mu się te wykręty, półprawdy i kłamstwa, którymi dotychczas odparowywał pytania porucznika. Niewyraźnie, bo myśli jego w dalszym ciągu skoncentrowane były na Maureen, poczuł, że zaciska się dookoła niego sieć. - Zdaję sobie sprawę, że to zabrzmi dziwnie - odezwał się - i wiele bym dał, by uczynić to bardziej zrozumiałym. W iem tylko jedno: moja żona powiedziała mi, że nie może mieć dzieci, i nie miałem pojęcia, że była w ciąży. - I niczym nie potrafi pan tego wytłumaczyć? - Niestety. Błysk triumfu zapalił się znowu w oczach porucznika. - Czy nie przyszło panu nigdy do głowy, panie Jordan, że pańska żona mogła być jedną z tych neurotycznych kobiet, które boją się macierzyństwa? Może dla tego kłamała? A potem, kiedy stwierdziła, że jest w ciąży, zataiła to przed panem, gdyż chciała się tej ciąży pozbyć? To byłoby wytłumaczenie. Czy to ma sens? 100
Andrew poczuł, że ogarnia go głębokie zmęczenie. Przysiadł na poręczy fote la. -
Nie wiem.
-
Oczywiście, gdyby nie chodziło o dwa strzały, można by podejrzewać, iż
była tak zaskoczona i zdesperowana z powodu dziecka, że popełniła samobój stwo. Ale przecież to wykluczone, prawda? Ktoś zamordował pana żonę... - Po rucznik znów zajrzał do swego notesu i zaczął przewracać jego kartki. - Ale, ale, panie Jordan. Rozmawiałem z pańską sekretarką. Powiedziała, że pan ją wyprawił do domu o piątej, a sam został jeszcze w biurze pod pozorem, że ma pan jeszcze coś do załatwienia. Może pan został w biurze, a może nie, w każdym razie pań skie biuro znajduje się o dwadzieścia minut wolnym krokiem od domu, a lekarz sądowy ustalił zgon na godzinę między 16.30 a 18.00. Zamknął notes i wstał. Zapiął guziki płaszcza, który był na niego trochę za ciasny. Andrew pomyślał, że porucznik musiał nieco utyć od czasu, kiedy go sobie sprawił. - Panie Jordan, znajduję pewne wyjaśnienie śmierci pańskiej małżonki, na które może się pan zgodzi. Żona oświadczyła panu, że nie może mieć dzieci. Pan jej uwierzył. Był pan na jej punkcie zwariowany. Następnie dowiedział się pan, iż żona ma kochanka, że pana okłamała i że to jest dziecko tego drugiego. Mówiąc to, uśmiechnął się, a kiedy się tak uśmiechał, oczy jego niemal znika ły pod ciężkimi powiekami. Nadawało to jego zazwyczaj mało skomplikowanej twarzy wyraz azjatyckiej zagadkowości. -
Czy to jest dobry motyw, panie Jordan? Bo przecież tego właśnie szukamy:
motywu zbrodni, prawda? Pana rewolwer, pana mieszkanie, pańska żona i... brak alibi. Andrew spodziewał się, że wcześniej czy później szydło wyjdzie z worka. I rzecz dziwna, ale teraz, kiedy porucznik wyraźnie wypowiedział te słowa, dręczą cy Andrew ucisk jakby trochę zelżał. A gdy tak się wpatrywał w twarz policjanta, wiedział, że bez względu na to, jaki może być wyraz jego własnej twarzy - spo kój, oburzenie, przygnębienie, niedowierzanie - dla porucznika będzie to zawsze i automatycznie wyraz winy. Ból głowy stawał się coraz bardziej dokuczliwy i nic więcej na świecie nie wydawało mu się w tej chwili ważne. 101
Tymczasem porucznik niezgrabnie wkładał notes do kieszeni i nie patrząc na Andrew powiedział: - Wiem, że na to pytanie nie jest pan skłonny odpowiedzieć, prawda, panie Jordan? Rozumiem. I nie mam panu tego za złe. Ale nim posuniemy się dalej, nie chciałbym, żeby pan nabrał o mnie fałszywej opinii. Nie należę do policjantów, którzy od razu wyciągają rewolwer. Myślę sobie, co myślę i mam czas. Zbieram poszlaki. I dopiero wtedy, kiedy już na pewno wiem, co w trawie piszczy, przy stępuję do działania... Po tych słowach wyciągnął rękę z przylepionym znowu do ust uśmiechem Fu Manchu. Andrew ujął wyciągniętą dłoń, którą porucznik po chwili cofnął, aby włożyć grube skórzane rękawiczki. - Lekarz sądowy zbadał już zwłoki, panie Jordan. Może więc pan ustalić datę pogrzebu na określony dzień. A gdyby przyszło panu coś ciekawego do głowy, to wie pan, gdzie mnie szukać. W każdym razie i tak niebawem znowu mnie pan zobaczy. A więc do zobaczenia! Uniósł pożegnalnym gestem wielką dłoń i wolnym, miarowym krokiem skie rował się do drzwi. W brew wszelkiemu rozsądkowi, Andrew zrobiło się dziwnie ciężko po jego odejściu. Porucznik był jakimś buforem między Andrew a jego uczuciami. Teraz, kiedy został sam, nie mógł wprost dać wiary, że na drugi dzień po śmierci żony gotów był uwierzyć w najgorsze, odrzucić ją od siebie, okłamać policję! I w ja kim celu? Żeby ocalić własną skórę? A i tak, mimo swych wszelkich wysiłków, oskarżony został o morderstwo. I nadal unosił się nad nim obsesyjny obraz M au reen - nie tej, którą znał, ale tej, która była przed nim ukryta: przerażonej dziew czynki, chowającej się za olśniewającą fasadą, borykającej się z problemami, które ją przerastały. A on, zamiast pomóc jej w ich rozwiązywaniu, jeszcze bar dziej je komplikował. I tej prawdzie musiał spojrzeć w oczy. To jego własna sła bość, wrodzona niepewność i niezdecydowanie, które tak lekko usprawiedliwiał przed sobą „trudnym dzieciństwem”, sprawiły, że nie stał się dla Maureen podpo rą, ale najbardziej godną pogardy istotą na świecie - zazdrosnym mężem. Szantażysta... prześladowca. Któż mógł nim być? Ktoś znajomy? W drzwiach wejściowych rozległ się szczęk przekręcanego klucza. Andrew zwrócił się gwałtownie w stronę drzwi i zobaczył Neda - w płaszczu przeciw deszczowym i z gołą głową. 102
- Jak się masz, Drew? Ned stanął w przedpokoju, zdejmując płaszcz. Spłowiałe od słońca włosy lśni ły jak srebro, twarz rozjaśniał szeroki, serdeczny uśmiech, a białe zęby kontra stowały z miodowozłocistą cerą. Ned, jego jedyny powiernik, jedyna osoba na świecie, którą darzył uczuciem. Jednak tym razem, kiedy Ned po zdjęciu płaszcza szedł ku niemu, Andrew poczuł, jak ogarnia go dziwny chłód. - Czekałem przed domem, Drew. Wiedziałem, że jest u ciebie ten gliniarz. Jak tylko zobaczyłem, że wychodzi, wszedłem na górę. - Podszedł do Andrew i położył mu obie ręce na ramionach. Uśmiech, który prawie zawsze gościł na jego twarzy, chyba że była jakaś specjalna przyczyna jego braku, zgasł teraz, ustępując miejsca głębokiej trosce. - Mówił, że był u mnie? - spytał. - Przyszedł bezpo średnio przed wizytą u ciebie. Dlatego koniecznie chciałem przybyć tu jak naj prędzej. To zbyt ważna sprawa, by o niej rozmawiać przez telefon. Drew kocha ny, on myśli, że... to ty... Andrew usiadł ciężko na sofie. Lód w wysmukłej szklance zabrzęczał muzy kalnie o ścianki szkła. Przypomniał sobie dzień, w którym przysłano te kryszta łowe szkła, a Maureen, uszczęśliwiona jak dziecko, uderzyła w nie paznokciem, żeby wywołać ten melodyjny dźwięk. Obawiam się, że są okropnie drogie. Ale wyglądają dokładnie ja k te u ciotki Margaret... Brat przypatrywał mu się z góry z poważną miną. - Nie powiedział tego wyraźnie, Drew. Za sprytny jest, żeby to zrobić. Ale tak myśli. Jestem tego pewny. Czy wyjechał z tym do ciebie? Czy oskarżył cię wyraźnie? - Tak. Oskarżył mnie. -
Mój Boże!... Nie zaaresztował mnie. Po prostu oskarżył.
Twarz Neda wyrażała jedynie miłość i niepokój, bez śladu zrozumienia dla uczuć, jakie miotały Andrew. Ned nigdy nie miał zdolności domyślania się co inni ludzie o nim sądzą Lubił ich po prostu i przypuszczał, że oni także go lubią. Usiadł teraz blisko Andrew i położył mu rękę na kolanie. To również było bardzo w stylu Neda, który uważał, że fizyczny kontakt jest jedynym możliwym nawiązaniem porozumienia. - Pozbyłeś się biżuterii Maureen? 103
-
Nie. Jest w górnej szufladzie serwantki w sypialni. N a miłość boską, przecież on mógł j ą znaleźć! Ale nie znalazł.
-
A gdyby znalazł... O, Boże, wcale nam to nie przyszło do głowy! Chcę po
wiedzieć, że nie wiedząc nawet o liście i o tym, że to ja sfingowałem ten rabunek, ten sukinsyn wpadł na pomysł, iż to ty jesteś sprawcą. Drew, chcesz, bym poszedł do niego i powiedział mu całą prawdę? Sam wiesz, że gotów jestem w każdej chwili, to zrobić... Twarz Neda była tak całkowicie wypełniona uczuciem miłości i oddania, że Andrew poczuł, iż uraza do brata rozwiewa się, a w jej miejsce pojawia się dziw na mieszanina wstydu i miłości. Jak można było oprzeć się Nedowi? Znienawi dzić go dlatego, że nie lubił Maureen, ponieważ od początku ich małżeństwa czuł, iż musi się zdeklarować po czyjejś stronie i całym sercem wybrał brata? M ała przewrotna dziwka... Cóż za znaczenie miało, co czuł Ned do Maureen? Sam po trafił ocenić swą żonę i nie miało to żadnego związku z uczuciem niechęci do Neda. Spojrzał na brata. Chcesz, bym poszedł do niego i powiedział mu całą prawdę? Andrew był przekonany, że mówił to szczerze. Ten Ned, który gotów był w każdej chwili pospieszyć w obronie brata na policję, był tym samym Nedem, który bronił go przed Maureen. Przykrył ręką leżącą na kolanie dłoń brata. -
Nie ma powodu, żebyś opowiadał wszystko porucznikowi. Ale, Drew, jeżeli on myśli, że to ty? Ja nie zamordowałem Maureen.
-
Ale jeżeli on myśli... Drew, czy on cię zaaresztuje?
Andrew dotychczas nie pomyślał nawet o tej możliwości. Czy nadejdzie chwi la, kiedy porucznik rzeczywiście go zaaresztuje? Aresztować człowieka niewin nego? Czy to się w ogóle zdarza? Prawdopodobnie... A ponieważ nie był na to przygotowany, poczuł, że przeszywa go dreszcz paniki. -
Niewykluczone.
-
Ale przecież nie możemy na to pozwolić.
- W jak i sposób? Przez chwilę Ned siedział obok niego w milczeniu. Potem wstał i zaczął cho dzić po pokoju. Kiedy odwrócił się twarzą do brata, ten zauważył, że dolna warga 104
Neda wysunięta jest do przodu, przykrywając górną. Zwykły gest Neda. Ned rozmyślający, Ned przygotowujący jakieś kłamstwo? - Drew, gdybym wiedział coś... Andrew poczuł nerwowe napięcie, niepokój. - Co to m a znaczyć Ned? - To znaczy... - Ned przestał spacerować po pokoju i podszedł do brata. Drew, nic chciałem ci o tym mówić. Chciałem, żeby nikt o tym nie wiedział. Póki nie było potrzeby, powiedziałem sobie: E, do licha, lepiej o tym nie wspominać. Ale teraz, gdy mają cię aresztować... - przerwał na chwilę. - Czy zresztą tak nie będzie lepiej? Cokolwiek się stanie, to przecież lepiej, byśmy obaj... co dwie gło wy... - Znów urwał, wpatrując się w starszego brata ze skupieniem małego chłop ca. Było to zwykłe: „Drew będzie wiedział, co zrobić”, oznaczające, iż Andrew podejmie na pewno właściwą decyzję, nawet jeżeli nie ma bladego pojęcia, o co chodzi. - To bardzo nieciekawa sprawa. To znaczy, jeśli wyjdzie na jaw , narobi to takiego smrodu, że będzie czuć aż na Hawajach... To... Ręka Neda sięgnęła instynktownie do górnej kieszeni marynarki, z której w y jął sztywny, złożony arkusik papieru. - Znalazłem to w szkatułce na biżuterię Maureen. W dolnej szufladzie. Kiedy ją otworzyłem, ten papier tam był razem z biżuterią i innymi drobiazgami. Jak tylko rzuciłem na to okiem, zrozumiałem, co to za cholernie gorąca sprawa. Po myślałem wtedy, że nikomu nie pisnę o tym słówka, nie pokażę. Nawet tobie, Drew. Najlepiej zatrzymam u siebie, a potem... potem może mu kiedyś oddam. Nie ze względu na niego, oczywiście, ale ze względu na mamę. Biedna, stara mama. Biedna stara pani Jordan Eversley Mulhouse Pryde... Podał papier Andrew, który wziął go do ręki i przeczytał. Była to fotograficz na kopia metryki ślubu datowana 5 listopada, rok temu, w urzędzie stanu cywil nego. Ślubu zawartego pomiędzy Lemuelem Patrykiem Pryde a Roweną Robert son. -
W idzisz to? - odezwał się Ned. - Spójrz na datę. Piąty listopada 1959 roku,
a Lem ożenił się z mamą w Kalifornii dwunastego grudnia 1959 roku. Zaledwie miesiąc później, na litość boską! Miesiąc później! Jakim cudem mógł uzyskać przez ten czas rozwód z tą Roweną Robertson, nim się ożenił z mamą?! 105
ROZDZIAŁ XIII Rowena Robertson - Rowena La Marche. Żadna tajemnica nie zaciemniała już domu nr 215 przy Sześćdziesiątej Pierwszej Ulicy Zachodniej. Kiedy Andrew trzymał w ręce świadectwo ślubu, stanęła mu przed oczami po stać Rowie, dominująca nad małym, skromnym mieszkaniem. Pomyślał też o Lemie z paczką pod pachą owinięta w kolorowy papier i o małych pieskach chi huahua, witających w mim radośnie pana domu. Choć wiele najróżniejszych ob razów zaprzątało mu głowę, nie mógł powstrzymać uczucia złośliwego trochę niedowierzania na myśl, że jego matka - ta niedostępna bogini jego dzieciństwa mogła stać się ofiarą bigamisty, który utrzymywał swoje różowo-niebieskie gniazdko miłosne tylko o parę ulic dalej od ,je j” apartamentu. -
Maureen nigdy ci o tym nie wspomniała? - spylał Ned. Nigdy.
- W obec tego trzymała to jako dowód przeciwko Lemowi. Bo co innego mo gło to być? Ta przewrotna, mała, suka była w dodatku szantażystką! Jasne, że Ned zapatrywał się na wszystko tylko pod własnym kątem widzenia. Był czas - czyżby to było dzisiejszego ranka? - kiedy i Andrew pomyślałby to samo. Ale teraz wszystko wyglądało inaczej. Jeżeli Lem poślubił ich matkę, po pełniając bigamię, dlaczego nie mógł być równocześnie osobnikiem szantażują cym Maureen? Dlaczego Maureen, doprowadzona do rozpaczy, nie postanowiła odpłacić mu tym samym i walczyć? Nietrudno jej było pójść za nim pod 215 na Sześćdziesiątej Pierwszej Zachodniej i zmusić zapijaczoną Rowenę do wyznania prawdy. Skoro już miała w rękach kopię świadectwa ślubu i gazetowe zdjęcie nietrzeźwej Roweny na ulicy, mogła mu przedstawić te dowody, a wtedy Lem mógł ją zabić. Lem - bigamista, szantażysta i morderca... Oto nareszcie jest wiarygodne i prawdopodobne rozwiązanie dręczącej zagadki. Wreszcie jego skoncentrowana nienawiść i wściekłość znalazła cel. Podszedł do telefonu i wykręcił numer hotelu Plaza, prosząc następnie o połą czenie z apartamentem państwa Pryde. Telefon przyjęła matka. 106
- Andrew? Co za zbieg okoliczności! Właśnie miałam do ciebie dzwonić. Posłuchaj, Andrew, chodzi o pogrzeb. Telefonowało do mnie kilka znajomych pań. W prost nieprzyzwoicie, że nie możemy powiedzieć na ten temat nic kon kretnego. N a pewno ci policjanci nie mogą trzymać ciała bez końca! Chciałabym, żebyś stanowczo rozmówił się z tym porucznikiem O'Malleyem. - On się nazywa Mooney, mamo, i wszystko już zostało załatwione. Właśnie zawiadomił mnie, że zwalniają ciało. - Co ty mówisz? Wobec tego musisz tu zaraz przyjść, bo mamy moc spraw do omówienia, Andrew. Wiem, że to przykre i bolesne, ale trudno! To musi być załatwione. Czy możesz przyjść zaraz? - A czy Lem jest w domu? - Oczywiście Gdzieżby miał być? Właśnie przed chwilą wrócił z klubu. Ładny mi klub, pomyślał Andrew. -
Dobrze, mamo. Zaraz u was będę.
Andrew odłożył słuchawkę, a stojący obok Ned spytał: - Drew, czy ty naprawdę myślisz, że to Lem? - Tak, Ned. Myślę, że to on - Ale skąd możemy mieć pewnośc? Nie mamy przecież absolutnie żadnych dowodów. Przyznaję, że mógł mieć powód, ale skoro Maureen używała takiej broni przeciwko niemu, to mogła jej używać równie dobrze przeciwko tuzinowi innych osób.- Ned uśmiechnął się blado. - Chciałem tylko powiedzieć, że musi my postępować uczciwie. Jeżeli będą chcieli cię zaaresztować, to wówczas, oczywiście, powiemy o Lemie. Jasne, że wtedy powiemy. Lepiej, żeby to był Lem, a nie ty. Ale obiecaj mi, że będziesz ostrożny, dobrze? Jeżeli istnieje choćby najmniejsza szansa, aby tego uniknąć. Rozumiesz... Biedna stara mama. Nie czuje się ostatnio najlepiej. Wprawdzie wolałaby raczej umrzeć, niż się do tego przy znać, ale ja dobrze wiem, co mówię. A więc, jeśli tylko nie będziesz absolutnie zmuszony, nie mów jej o tym. To ją całkiem wykończy. To ją może... Andrew wsunął świadectwo ślubu do kieszeni i wyszedł do przedpokoju, by włożyć płaszcz. Nie był w nastroju wysłuchiwać porad Neda w sprawie ich matki. Pragnął tylko jednego: dostać w swe ręce Lema. Ned wyszedł z nim razem, w swym cienkim deszczowym płaszczu, z gołą głową. Lutowy wieczór był przejmująco chłodny, ale Ned, mimo że większość 107
swego życia spędzał w południowym słońcu, nigdy nie był wrażliwy na zimno. Szedł obok Andrew do chwili, kiedy ten skinął na przejeżdżającą taksówkę. - Jestem umówiony na obiad z Rosemary, ale nie będziemy tam długo. Po tem wrócimy do mnie i będziemy czekać na ciebie, zgoda? Przyjdziesz i opo wiesz, jak to wszystko wypadło, co? -
Przyjdę. I, Drew, proszę, całkiem serio. Nie galopuj, dopóki nie będziesz stuprocen
towo pewny. Jasne, że stary Lem to kawał drania. Zawsze sobie zdawałem z tego sprawę. Ale mama jest z nim szczęśliwa, a sam wiesz, że zawsze musi mieć obok siebie mężczyznę. A poza tym, czy wyobrażasz sobie Lema zabijającego kogoś? Chcę powiedzieć, że aby kogoś zabić, trzeba mieć silny charakter, a Lem... Nadjeżdżała akurat jakaś taksówka. Andrew zatrzymał ją i wsiadł, a Ned dalej stał na chodniku, zalecając wyrozumiałość w stosunku do matki i Lema. To właśnie Lem otworzył Andrew drzwi apartamentu w hotelu Plaza. Za jego placami, w saloniku, słychać było melodvjny głos matki rozmawiającej z kimś. Lem miał bardzo głupią i niepewną minę. - Słuchaj, drogi chłopcze - szepnął. - Chyba nie wspomnisz matce o mojej... hmm... o mojej siostrze, co? Mam po temu pewne powody. Ważne powody. Za pewniam cię. Później ci wszystko wyjaśnię. -
Właśnie na to liczę - odparł mu Andrew.
Jego ojczym zdawał się teraz być jeszcze bardziej zażenowany. Niemalże fru wał koło Andrew, o ile można tak powiedzieć o potężnej, wojskowej postaci, a potem ruszył przodem do saloniku i zaanonsował głosem zawodowego żałobnika: -
Norma, kochanie, jest Andrew.
Pani Pryde siedziała niemal na krawędzi obitego na żółto krzesła, zwrócona twarzą do okna. Była już pora na herbatę, ale ona trzymała w jednej ręce kieliszek martini, w drugiej zaś jaspisową cygarniczkę. Naprzeciwko niej siedział pan Thatcher, który podniósł się na widok Andrew. - A, jesteś! - zawołała pani Pryde. - Lem, kochanie, poczęstuj Andrew m ar tini. Znasz chyba, Andrew, pana Thatchera? Przynajmniej raz wymówiła nazwisko właściwie, pomyślał. Matka zaś zwróci ła się z powrotem w stronę gościa z czarującym uśmiechem. 108
Znów była ową słynną panią Jordan Evereley Mulhouse Pryde, pozwalającą z wdziękiem adorować się jeszcze jednem u oczarowanemu nią mężczyźnie. Mimo że wyglądała tak samo pięknie i apetycznie jak zawsze, jej cera miała jakiś przezroczysto-alabastrowy odcień. Może Ned miał rację, iż nie była całkiem zdrowa? Andrew przypomniał sobie tkwiące w kieszeni świadectwo ślubu i myśląc o swej poprzedniej złośliwości, poczuł wstyd. Biedna matka... Pan Thatcher, poważny i imponujący jak zwykle, patrzył na niego współczują co brązowymi, wymownymi oczami. -
Mam nadzieję, iż nie macie mi za złe, że wpadłem tu w tak nieodpowied
niej chwili, by porozmawiać o bracie Andrew i mojej córce. Rosemary jest zako chana po uszy i nie marzy o niczym innym jak tylko o tym, by poślubić Neda możliwie najprędzej, mimo że nie jest to odpowiednia chwila. Ponieważ ja nie znam Neda, a pani Pryde nigdy nie widziała Rosemary, sądziłem, że dobrze bę dzie wymienić na ich temat parę uwag... - Jestem głęboko przekonana, iż pańska córka jest czarującą osobą, panie Thatcher - powiedziała pani Pryde. Tymczasem Lem przyniósł Andrew martini. Ręka mu tak drżała, że palce miał mokre od rozlanego drinka. - No cóż, pani Pryde, będę już musiał uciekać - orzekł wtedy pan Thatcher. - Przypuszczam, że ma pani bardzo wiele do omówienia z synem, a my ustalili śmy już między sobą najważniejsze punkty. Spotkamy się w przyszłym tygodniu u nas, jeśli państwo zechcą nas zaszczycić, a wówczas, o ile nie zajdą jakieś nie przewidziane okoliczności, my, starsze pokolenie, będziemy mogli udzielić m ło dym błogosławieństwa. Po lekkim cieniu, jaki mignął w niebieskich oczach matki, Andrew domyślił się, iż nie bardzo podobał jej się zwrot „my, starsze pokolenie”. Okazuje się, że pan Thatcher nie jest tak nieskazitelnie taktownym człowiekiem, za jakiego go uważał. Mimo wszystko jednak pani Pryde nie przestawała promieniować wdzię kiem. Ujęła poufale pana Thatchera pod rękę, jakby mieli iść wspólnie na spacer po plaży w Deauville, i odprowadziła go aż do holu. Lem przysiadł w tym czasie na krześle, cały spocony. W yjął z kieszeni chusteczkę do nosa i zaczął lekko w y cierać twarz. Za chwilę pani Pryde wróciła, pozostawiwszy w holu swą deauvillowską cha rakteryzację. Energicznie podeszła do kozetki i usiadła, wygładzając fałdy swej szerokiej spódnicy. 109
- No, a teraz Andrew, musimy porozmawiać o pogrzebie. Nie potrzebuję do dawać, iż oboje z Lemem wszystko za ciebie załatwimy, ale jest mnóstwo szcze gółów do ustalenia... Kiedy mówiła, Andrew siedział cierpliwie, czekając na chwilę, gdy zostanie sam z Lemem. Podczas ostatnich kilku lat pani Pryde zrezygnowała z roli wspa niałej światowej piękności w zamian za nieskazitelną wielką damę, której zada niem było nieść wysoko sztandar savoir vivre'u, tak żałośnie staczającego się w otaczających ją realiach. Andrew przyzwyczaił się już do jej nowego stylu. Teraz jednak, kiedy dyskutowała nad formalnościami związanymi z pogrzebem M aure en w taki sposób, jak gdyby chodziło o jej debiut w wielkim świecie, to oddalenie od rzeczywistości zdawało się graniczyć niemal z pomieszaniem zmysłów. - Wydaje mi się, że najstosowniejszy będzie pogrzeb w Hartford... - orzekła. Tam leżeli wszyscy członkowie rodziny Andrew. Najstosowniejszy! - pomyślał. Ale jeśli to jej pomaga, skoro uważa, że nic niestosownego nie powinno się wydarzyć wokół niej - w porządku, dlaczego nie pozwolić jej grać, dopóki jeszcze mogła. Wreszcie zrobiła małą pauzę i spojrzała na miniaturowy, platynowy zegarek, błyszczący na przegubie jej ręki, udekorowanej kosztownymi pierścionkami. - No, Andrew, boję się, że nie będę już mogła poświęcić tej sprawie więcej czasu. W ybieramy się do teatru, a muszę się jeszcze wykąpać i przebrać. Nie mo gę tego odwołać, bo bilety dostaliśmy przed kilkoma miesiącami, a nie lubię po łykać szybko obiadu, więc zabraknie mi czasu. Ale zgadzasz się z moją propozy cją, prawda? Należy natychmiast zabrać zwłoki z policji, a pogrzeb w poniedzia łek, na cmentarzu w Hartford? -
Dobrze, mamo. Lem, kochanie. Skoro się przebrałeś, daj jeszcze Andrew drinka. Mnie
wszystko razem nie zajmie nawet pół godziny. Poklepała Lema po ramieniu i zniknęła w drzwiach sypialni. Szklanka Lema była pusta; prawie pobiegł do barku i nalał sobie drugiego drinka. Potem wrócił do Andrew i powiedział z trudem: - Andrew, stary chłopie... chciałem ci coś powiedzieć odnośnie Rowie... - Tak - zgodził się Andrew. - Pomówmy o Rowie. Nie jesteś z nią rozwie dziony, prawda? 110
Lem urwał wpół słowa i siedział jak rażony piorunem. Jego szczęka opadła, nadając mu idiotyczny wyraz twarzy. -
Ożeniłeś się z moją matką w niespełna miesiąc po ślubie z Rowie. A M au
reen o tym wiedziała, prawda? Znalazłem w jej papierach kopię waszego świa dectwa ślubu. Jak Andrew podejrzewał, elegancki oficer z filmu Errola Flynna uległ w pierwszej potyczce. Przyglądał się swemu ojczymowi, gdy ten czynił nadludzkie wysiłki, by odzyskać jako takie pozory spokoju. Rezultaty jednak były co naj mniej żałosne. Przeniósł się na krzesło stojące naprzeciw Andrew i popijał małymi łykami swojego drinka. - Ach, więc to ty znalazłeś kopię metryki! To wielka dla mnie ulga, stary chłopie. Nie będę przed tobą taił, że byłem nieprzytomny ze strachu, iż wpadła ona w ręce policji. - Kropla potu spłynęła z jego wąsów i spadła na wygo lony podbródek. - Bo to nie byłoby specjalnie przyjemne, prawda? Zwłaszcza gdyby dostało się do prasy! Pomyśl o tym z punktu widzenia twojej matki. W spa niała, szanowana powszechnie dama... - A co z moim punktem widzenia? - spytał nagle Andrew. - Twoim, staruszku? - Lem starał się wyglądać normalnie i spokojnie. Niemożliwe, żebyś myślał... To znaczy, jaki to może mieć związek z bandytami, którzy zabili Maureen? Dopiero przy tych słowach Andrew przypomniał sobie, że porucznik Mooney ze względu na „szacunek”, jaki żywił do matki Andrew, nie zdementował wersji rabunkowego włamania i morderstwa. Może więc Lem rzeczywiście o niczym nie wiedział? -
Najlepiej będzie, gdy wyznasz mi całą prawdę, Lem - powiedział. O Rowie i o mnie? - Lem spojrzał niepewnie na drzwi wiodące do sypialni.
Były zamknięte, a z przyległej do sypialni łazienki słychać było szum wody. Oczywiście, mój stary. Wiem, jak to wygląda na pozór. Ale skoro tylko usłyszysz wszystko, zrozumiesz. N a pewno zrozumiesz. Przede wszystkim biedna stara Rowie. Należy jej się jeszcze coś od życia, prawda? Czyż można ją wyrzucić po prostu na śmieci? Powiedz sam! Jego przesadnie troskliwy ton nigdy chyba nie był bardziej opiekuńczy. Andrew pomyślał, że Lemowi jest lżej, kiedy się nim zasłania. Jego ojczym po ciągnął jeszcze jeden łyk martini, ciągle uśmiechając się głupawo. 111
- Biedna, poczciwa, stara Rowie. Znałem ją niemal całe życie. Trzeba ci było widzieć ją kilkadziesiąt lat temu! To była kobieta, chłopie! Nie znaczy to, że dzi siaj jest brzydka, ale w tamtych czasach! W spaniała figura, odpowiednio zaokrą glona gdzie trzeba. Blondyna przy kości, powiadam ci! To prawda, że ma pociąg do butelki. Było z tym ostatnio trochę kłopotu, ale z drugiej strony trzeba przy znać, iż nie miała łatwego życia. Stale musiała piąć się z trudem w górę. Z tego, co Andrew słyszał teraz o życiu Roweny La Marche, wnioskowałby raczej, że jej życie było stałym staczaniem się w dół, zapoczątkowanym znajomo ścią z Lemem. Rowie, która, jak mówił Lem, była aktorką, całe lata kochała się w nim i całe lata harowała w najrozmaitszy sposób, by tylko pomóc mu w zrobieniu kariery aktorskiej. Była to długa, ponura historia o tym, jak Lem porzucał ją przy najmniejszym widoku na sukces i powracał do niej, kiedy znów był bez grosza. Przed półtora rokiem znowu znalazł się w sytuacji prawie bez wyjścia. Chory i złamany przyczołgał się do Rowie, a ona przyjęła go, swoim zwyczajem, z otwar tymi ramionami i pielęgnowała, dopóki nie wrócił do zdrowia. - Nie możesz sobie wyobrazić, Andrew, jaka była dla mnie dobra. Anioł, do słownie anioł. Sama była chora i straciła posadę, ale wiesz co zrobiła? Została sprzątaczką i myła podłogi. Dosłownie! Co wieczór chodziła z ekipą innych ko biet na nocne sprzątanie różnych lokali i nigdy nie wypowiedziała słowa skargi. Każdego dnia rano zjawiała się, przynosząc mi do łóżka śniadanie, zawsze weso ła, pogodna, żartobliwa, najlepsza pielęgniarka pod słońcem. Przestała także zu pełnie pić. Przypuszczam, że i nie bardzo miała za co, ale fakt jest faktem. Zro zum, musiałem się jej jakoś odwdzięczyć... Nie mogłem przecież przyjmować od niej tylko i przyjmować, a potem zwyczajnie sobie odejść, prawda? Tylko ostatni drań mógłby zrobić coś podobnego. Tak więc, ponieważ to miało dla niej takie kolosalne znaczenie, ponieważ było to jedyne marzenie jej życia, kiedy już w y zdrowiałem i stanąłem na nogi, zaprowadziłem ją do Urzędu Stanu Cywilnego i zrobiłem z niej uczciwą kobietę. Roześmiał się cichutko. Był to lekki, nie pozbawiony dumy śmiech z tego, że był w życiu taki kochany, a równocześnie, że tak hojnie wynagrodził tej kochają cej kobiecie jej miłość. - Tak więc przedstawia się cała ta sprawa, mój stary. Z pewnością myślisz, że to już ją odmieniło na zawsze? Z kobietami nigdy nic nie wiadomo. W kilka 112
tygodni później znowu zaczęła zaglądać do butelki. I to już stało się poważne... widywała różowe słonie, białe myszki i temu podobne rzeczy. Biedactwo, upadła któregoś dnia na ulicy, tak że zabrano ją na kurację odwykową do szpitala Bel levue. No i wtedy właśnie to się wydarzyło. Mam na myśli zaproszenie mnie do Hollywood. Nie było to właściwie zaproszenie do filmu, tylko po prostu do zna jomych, którzy mieli w tej branży sporo do powiedzenia. Zawsze zachwycali się moją grą. Zaproponowali, że opłacą mi podróż i postarają się dać mi szansę wybi cia się. Poczciwa, stara Rowie przebywała w tym czasie w Bellevue. Nie byłem jej na razie potrzebny, przyjąłem więc zaproszenie. Okazało się, że nie ma tam właściwie pracy dla mnie, ale kiedy bawiłem parę dni u tych moich znajomych, grubych ryb Hollywood, poznałem twoją matkę... Robił wrażenie, iż całkowicie pozbył się już zakłopotania. Dla niego najwi doczniej było proste i zrozumiałe, że mężczyźni z wielkiego świata zmuszeni bywają pewnymi okolicznościami do zachowania się tak a nie inaczej. -
I wiesz co, Andrew. Nigdy, przez całe życie, nie spotkałem kobiety podob nej do niej. Takiej prawdziwej damy! Och, oczywiście były w moim życiu gwiazdy filmowe i kobiety, o jakich zwyczajny szary człowiek może jedynie ma rzyć, ale nigdy takiej, jak twoja matka. Przypuszczam, że nie minę się ż prawdą, jeśli powiem, iż była to dla mnie rewelacja, przewrót w całym moim życiu. A kiedy zaczęła się m ną interesować, nagle uprzytomniłem sobie, że stworzony byłem właśnie do tego, żeby kogoś takiego spotkać. Wszystko inne, te wzloty i upadki, były jedynie markowaniem mojej właściwej roli. Rzecz naturalna, iż my ślałem o Rowie. Biednej, starej Rowie. Posyłałem jej ciągle kartki pocztowe, widokówki. No, ale... byłem przekonany, że Rowie wszystko zrozumie. Nie była kobietą wymagającą od mężczyzny jakichś nadzwyczajności. Wiedziałem, iż raczej umrze, aniżeli stanie na mojej drodze. Oczywiście nie wspomniałem twojej matce słówka o Rowie. Każdy rozumie, że Rowie nie jest typem kobiety, którym twoja matka mogłaby się zachwycać... Tak więc kiedy nadeszła pora, kiedy... no cóż, może to nieładnie z mojej strony wspominać o tym, ale, wierz mi, Andrew, że to twoja matka pierwsza mi się oświadczyła. - Twarz jego rozpromieniła się szerokim uśmiechem. - Od razu tam, w Malibu, pod największym księżycem, jaki widziałem w życiu i... no, co mam ci gadać... sam ją dobrze znasz. Wiesz, że jest przyzwyczajona do tego, że kiedy czegoś chce, musi to dostać. Zanim zdąży łem wymówić słowo, wszystko już było załatwione. Pojechaliśmy do Meksyku 113
i pobraliśmy się w Tia Juana o godzinie 8.30 następnego dnia... Rozłożył ręce, ukazując pulchne dłonie, które nie bardzo harmonizowały z je go bojową, żołnierską charakteryzacją. -
No i widzisz, stary? Stało się to tak szybko, że prawie nie zdążyłem się zo
rientować, a zresztą, kto z tego powodu ucierpiał? To tylko sprawa techniczna, zwyczajna technika. Kiedy przyjechaliśmy tu, do hotelu Plaza, Rowie była już wypisana ze szpitala. Bałem się, że to będzie dość skomplikowane i ciężkie prze życie, ale... kobiety to dziwne stworzenia. I wiesz co? Absolutnie nie zmartwiła się twoją matką, a zależało jej jedynie na tym, bym się z nią nie rozwiódł. Bo widzisz, to była jedyna rzecz, jakiej w życiu pragnęła: być oficjalnie moją żoną. To ja kupiłem jej te chihuahua; jest na ich punkcie zwariowana. Odwiedzam ją tak często, jak tylko jestem w stanie, zawsze przynosząc jakiś upominek, jak to kobiety lubią. Wszystko układało się dobrze i byłoby tak dalej, gdyby nie... Urwał, a jego przystojna twarz o ciężkich rysach aż poczerwieniała ze słusz nego oburzenia. - Niechętnie to mówię, Andrew, ale uważam, że powinniśmy załatwić tę sprawę jak dorośli mężczyźni. Wszystko by szło dalej gładko, gdyby nie ta... ta intrygantka, podła... Znów przerwał. -
Mój stary! Załatwmy to już raz ostatecznie. Nie mam pojęcia, czego się do
tej pory dowiedziałeś, ale nadszedł czas, byś spojrzał prawdzie w oczy. Najlepszą rzeczą, jaka cię spotkała w życiu, była chwila, kiedy ci włamywacze wpakowali dwie kule w pierś tej podłej małej suki, j aką była twoj a żona...
ROZDZIAŁ XIV Andrew spodziewał się podobnej reakcji. Czy Lem przeskrobał coś czy nie, to przecież zrozumiałe, iż jego jedyna nadzieja zrehabilitowania się i wybielenia leży w oczernieniu Maureen. Nie odzywał się więc na razie, a obserwował tylko, jak jego „ojczym” kręci się nerwowo na krześle. - Wiem, mój stary, że to wszystko jest niełatwe. Chcę powiedzieć, że prze cież cię oszukała, prawda? Przynajmniej na początku. I wcale ci się nie dziwię, sam byłem pod jej urokiem, gdy ją tu przyprowadziłeś pierwszy raz. Taka 114
czarująca, nadskakująca twej matce. Andrew rzeczywiście zdobył sobie smakowi ty, soczysty owoc, pomyślałem. Ale tak było tylko na początku. Bardzo szybko zorientowałem się w sytuacji i przeczuwałem, że ona coś knuje. Twoja matka także przejrzała ją na wylot, wiesz? Nigdy jej nie lubiła. Trzeba było na wskroś rasowej osoby, żeby wyczuć fałsz. Jeszcze raz spojrzał na zamknięte drzwi sypialni. - Tak, mój chłopcze... Stale sobie powtarzałem, że ta dziewczyna knuje coś niedobrego, i łamałem sobie głowę, co też to może być. Czyżby się dowiedziała, że twoja matka zamierza zostawić swój majątek Nedowi? I ja, i ty doskonale wiemy, że to słuszne i sprawiedliwe, ponieważ ty odziedziczyłeś przedsiębior stwo i interesy ojca. Zastanawiałem się, czy rzeczywiście o to jej chodziło, czy roztacza swój czar po to, by skłonić matkę do zmiany testamentu. Wreszcie uzna łem, że tak na pewno było. Jak się później okazało, nie byłem daleki od prawdy. Dopił łyk martini i kontynuował: - Bo widzisz, stary, to wszystko wybuchło osiem miesięcy temu przez Rowie. Czy wyobrażasz sobie, co ta twoja miła żoneczka zrobiła? Śledziła moje popołudniowe spacery i pewnego dnia zjawiła się pod 215, kiedy Rowie była sama w domu. Biedactwo miało zapewne w głowie jeden albo dwa kieliszeczki, ale i bez tego to poczciwa, łatwowierna dusza. M au reen w mgnieniu oka wydobyła z niej całą historię, a wtedy uczepiła się mnie. Już na drugi dzień, pamiętam, że to był czwartek, dzień stałych wizyt twojej matki u doktora W illiamsa i jej alergicznych zastrzyków, zadzwoniła do mnie z dołu. Poprosiłem ją na górę i weszła, powiewając kopią tego świadectwa ślubu... Andrew postanowił mu nie przerywać; niech powie, co ma do powiedzenia. Jak dotąd, wszystko się zgadzało. Lem nie wspomniał o próbach szantażowania Maureen, pozując na ofiarę nieuzasadnionej agresji. Ale to wydawało mu się cał kiem zrozumiałe. Gdyby sam był w skórze Lema, nie postąpiłby inaczej. Lem zdawał się być pogrążony w myślach. Po chwili potrząsnął głową i mówił dalej: - Biedna, stara Rowie, doprawdy, nie mogę jej brać za złe, że się wygadała. Ona nie potrafi kłamać. Nigdy nie potrafiła. I do dzisiejszego dnia została taka sama. Cała ta bujda, którą ci opowiedziała, że Maureen to jej serdeczna przyja ciółka, że ją stale odwiedza i przynosi podarunki... Przecież nawet dziecko by się zorientowało, że to lipa. W idziała Maureen tylko jeden jedyny raz i nienawidziła jej. Oczywiście z mojego powodu. Nigdy nawet nie domyślałem się, że tak jest. 115
Kilka dni po wizycie Maureen, kiedy przyszedłem do niej, zastałem Rowie sie dzącą z nożyczkami nad gazetą i wycinającą litery, które potem naklejała na pa pier. Rozumiesz, anonim. Przyznała mi się, że już jeden do ciebie wysłała. To dowodzi, jaka wściekła była na Maureen. Rzecz jasna, natychmiast położyłem kres podobnym historiom. Są takie rzeczy na świecie, do których człowiek nie powinien się zniżać. Biedna Rowie strasznie się zawstydziła, kiedy jej to wyjaśni łem. Ale ona tylko próbowała odpłacić się Maureen za mnie... A więc tym należy tłumaczyć anonim. Chociaż wszystko inne mogło być fał szem, w to Andrew może przecież uwierzyć. W yobraził sobie Rowenę La Marche z nożyczkami i klejem, podczas gdy chihuahua jazgotały i drapały jej spódnicę. JESTEŚ CHYBA JEDYNYM FACETEM W CAŁYM NOW YM JORKU, KTÓRY NIC NIE W IE O W ŁASNEJ ŻONIE. - Co to ja mówiłem, stary? - Lem pochylił się bardziej ku Andrew, jakby chciał podkreślić wzrastającą między nimi intymność. - Aha, tak! O tym czwart ku. Oto zjawia się Maureen, elegancka, uśmiechnięta, czarująca jak zawsze. Trzeba ci było ją widzieć. Jak gładko jej szło! „Proszę spojrzeć, co znalazłam”, mówi do mnie słodko, powiewając kopią świadectwa ślubu. A później, czy to nie strasznie dla mnie kłopotliwe... że jest przekonana, iż to bardzo poważne powody skłoniły mnie do popełnienia bigamii, ale niech zastanowię się, jakie to byłoby okropnie przykre dla pani Pryde, gdyby prawda się wydała, zwłaszcza że moja pierwsza żona to taki malowniczy typ. I - czy dasz wiarę? - wyciąga ilustrację wyciętą z jakiegoś brukowca, przedstawiającą biedną Rowie leżącą na ulicy. M u siała wygrzebać ten numer w jakiejś czytelni czy gdzie indziej... - Lem potrząsnął głową na znak pożałowania i zdziwienia nad perwersyjnością życia. - No więc powiada dalej tak: jakie to szczęście, że właśnie ona to wykryła, a nie kto inny, bo ja jestem jej przyjacielem, tak samo jak ona moją przyjaciółką. A skoro jest pew na, iż jestem jej szczerym przyjacielem, to bez wątpienia pomogę jej w naprawie niu tej strasznej niesprawiedliwości, jaką popełniła twoja matka. Musiałem się zgodzić, że to zbrodnia ze strony pani Pryde zostawiać cały majątek temu ladaco Nedowi, podczas gdy ty jesteś przecież starszym synem i, jako taki, powinieneś dziedziczyć. W tedy właśnie zaczęła wymachiwać znowu tym papierkiem i, ciągle się uśmiechając, powiedziała: „Czy mówię jasno? Pan przypilnuje, żeby ta stara zmieniła swój testament i to wszystko, albo... jeżeli pan jej do tego nie skłoni... 116
Jaką karę przewiduje prawo w stanie Nowy Jork za bigamię? Trzy albo cztery lata, zdaje się? Bądź co bądź, musi pan zrozumieć moje stanowisko... Nie przy puszcza pan chyba, że wyszłam za Andrew z powodu jego wybitnego umysłu albo urody? Wyszłam za niego, bo miałam nadzieję, że pewnego dnia stanie się bogatym człowiekiem. I tak właśnie będzie, mój panie!” Nie przypuszcza pan chyba, że wyszłam za Andrew z powodu jego mądrości czy urody. Słowa te brzmiały prawie identycznie z tymi, jakich użyła w liście do Rosemary. Andrew ogarnęła nagle panika. Boże drogi, czy to jednak możliwe, że... że... - Możesz sobie wyobrazić coś podobnego? - Lem uśmiechał się teraz tym swoim szczerym, żołnierskim uśmiechem. - Powiadam ci, kiedy to usłyszałem, miałem wrażenie, że roześmieję się jej w twarz. Naprawdę tak było. Myślałem, że to jakiś głupi dowcip. Znasz przecież matkę, stary... Czy wyobrażasz sobie kogo kolwiek, kto mógłby na nią wpłynąć, jeśli chodzi o dysponowanie jej majątkiem? Ja? Ja miałbym pójść do niej i powiedzieć: „Kochanie moje, niedługo kipniesz. Czemu więc nie miałabyś napisać nowego testamentu i zostawić swoje pieniądze Andrew...” Ale nie. Nie roześmiałem się, nie byłem takim wariatem. Dobrze ro zumiałem całą sytuację i wiedziałem, jak mam się wobec Maureen zachować. Dobrze, powiedziałem, zrobię wszystko, co będę mógł, ale potrzebuję na to cza su. To zdawało się ją zadowalać. Odeszła, a ponieważ to wszystko razem wyda wało mi się takie zwariowane, byłem przekonany, że na tym się skończy. M yli łem się jednak. Andrew całą siłą trzymał się poręczy fotela. Lem sięgnął po papierosa z są siedniego stolika. Prawie nie palił i, jak przypadkowi, nierasowi palacze, robił ogromnie dużo szumu wokół tej ceremonii: zamaszyście podpalał zapałkę, długo się zaciągał i wypuszczał wielkie kłęby dymu. - Od tej pory każdego czwartku, kiedy tw oja matka udawała się na zastrzyki, zjawiała się Maureen. Co tydzień odwlekałem sprawę, a ona ciągle się odgrażała. Wreszcie, nie potrzebuję ci mówić, zorientowała się, że to gra na zwłokę. Podczas jednej z wizyt powiedziała mi prosto w oczy: „Musiałam chyba zwariować przy puszczając, że ma pan jakikolwiek wpływ na tę starą. Byłam także wariatką, trwoniąc czas na zdobywanie pieniędzy dla Andrew, podczas gdy mogę ich mieć o wiele więcej dla siebie samej...” 117
Lem przerwał, machnął w powietrzu zapalonym papierosem i powiedział dra matycznie: - I wtedy właśnie wyłoniła się sprawa z biżuterią. - Z biżuterią? Nie rozumiem. - No tak - powiedział Lem. - Pamiętaj, stary, że opowiadam ci to wszystko dlatego, że ci ufam. Niechże ci ani na chwilę nie przyjdzie do głowy, że podej rzewałem cię o spółkę z Maureen. Nawet gdyby nie zapewniała mnie, iż robi to wszystko na własną rękę, nigdy nie przyszłoby mi do głowy coś podobnego. Ale z chwilą, kiedy mi wyjaśniła, o co chodzi, wiedziałem, że jestem na przegranej pozycji. Bo widzisz, dopiero wtedy poznałem się na niej. Zdałem sobie sprawę, że jest równie bezwzględna i niebezpieczna jak sam Al Capone, a jej pomysł był tak prosty, tak zręczny... No, stary, trzeba przyznać, że Maureen wykazała tu wprost genialność. W ysunął rękę i położył ją na kolanie Andrew. - Jak wiesz - ciągnął swoją opowieść - twoja matka lubi, bym to ja wybierał klejnoty, jakie ma założyć danego wieczora. No więc, posłuchaj, jaki Maureen wykombinowała plan. Miałem przekonać matkę, że niebezpiecznie jest trzymać całą tę kosztowną biżuterię tu, w pokoju hotelowym. Że znacznie pewniej będzie umieścić ją w hotelowym sejfie, gdzie będzie wszystko odpowiednio zabezpie czone. Mogę przecież codziennie zejść na dół i wybrać biżuterię na wieczór. Ro zumiesz? Dawało mi to absolutną swobodę w rozporządzaniu klejnotami matki. A kiedy już tak to zaaranżuję, mam co tydzień wybrać jakiś większy okaz i zanieść Maureen. Miała kilka adresów podejrzanych jubilerów; nie wiem, z którym miała do czynienia, ale wiem, że miała takiego. Co tydzień zanosiła mu czy to pierścio nek czy klips, czy naszyjnik, a on wyjmował prawdziwe kamienie, zastępując je imitacją. Za każdym razem, kiedy przychodziła po nową sztukę, odnosiła mi po przednią, z wprawionym fałszywym kamieniem. I wiesz co, Andrew? Do mo mentu, kiedy ktoś ją zgładził z tego świata, ta mała czarodziejka, twoja żoneczka, przywłaszczyła sobie wszystkie najwspanialsze i największe klejnoty twojej m at ki: rubiny z kolczyków, ten wielki szmaragd z pierścionka, który stale nosi, i diamenty od starego Mulhouse'a. Matka, oczywiście, o niczym nie wie, biedac two... Wspaniała, dumna pani Pryde, krocząca jak paw, błyskająca swymi pier ścionkami i bransoletami, błyskająca zwykłymi kolorowymi, bezwartościowymi błyskotkami... 118
Wojskowy uśmiech Lema stał się teraz żałosnym uśmieszkiem zachwytu. - Tak, musiałem to wszystko oddać tej twojej uroczej żoneczce, chociaż w duszy marzyłem, by skręcić jej kark. Ale, sam powiedz, co mogłem zrobić? Nic, absolutnie nic! Miała mnie w garści i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Lem znowu przerwał, a potem dodał: - No cóż, stary, chciałeś się dowiedzieć prawdy, to ją masz. Oto saga o biednym, starym Lemie Pryde i jego kochanej, małej synowej. Przez cały czas opowiadania Lema Andrew czuł, jak zalewa go fala paniki, grożąc całkowitym pogrążeniem się w rozpaczy. Czy to możliwe, by Lem wymy ślił całą tę historię? Czy ośmieliłby się kłamać, kiedy musiał przecież zdawać sobie sprawę, że Andrew łatwo mógł go zdemaskować, oddając jeden z „duplika tów ” do ekspertyzy? Nie, klejnoty na pewno zostały podmienione. A więc Lem mówi prawdę? Maureen była taka, jak ją opisał? I wszystko, w co tak bardzo starał się w ie rzyć, było niczym innym, jak tylko oszukiwaniem samego siebie. Upłynęła długa chwila, nim uświadomił sobie, że jeśli nawet takie oszustwo z klejnotami miało miejsce, to niekoniecznie musi obwiniać o nie Maureen. Prze cież po śmierci pani Pryde wszystko, z wyjątkiem „odpowiedniego legatu dla Lema”, miało przypaść Nedowi. Czemu więc Lem nie mógłby wpaść na pomysł, by „wyścielić sobie gniazdko”, póki jeszcze był na to czas. Jeżeli to on przy właszczył sobie klejnoty, cóż prostszego, jak wymyślić tę historię i przypisać całą winę Maureen? Andrew wstał. Ulga, jaką odczuł, po raz kolejny odsuwając od siebie rozpacz, znacznie przewyższała jego złość na Lema. Stojąc spoglądał w dół na „ojczyma”. -
A więc tak brzmi twoj a wersj a. Tak, mój stary. Taka jest prawda.
- Nie wierzę ci. Oczy Lema, w których widać było małe czerwone żyłki, omal nie wyszły z or bit ze zdumienia. -
Co takiego? Nie wierzysz? W co mianowicie?
-
W to, że Maureen wyłudzała od ciebie te klejnoty. Ależ... ależ... Jak to, nie rozumiesz?! Czy nie widzisz, jak to wszystko w y
jaśnia? To nie byli jacyś tani złodziejaszkowie, którzy włamali się do twego mieszkania w nadziei zdobycia kilku świecidełek. Nie rozumiesz, co się stało 119
naprawdę? Ten jej szemrany jubiler dał cynk jakim ś gangsterom, że jest okazja zdobycia klejnotów o wartości co najmniej osiemdziesięciu tysięcy dolarów. Dla tego włamali się do was, a kiedy Maureen im się przeciwstawiła, zastrzelili ją. Mój Boże, stawka była naprawdę warta zachodu. Osiemdziesiąt tysięcy dolarów leżące w jednej małej szkatułce! - W szkatułce? - Andrew usłyszał swój własny, chrapliwy głos. - Oczywiście, stary. Tam je przechowywała. Ciągle mi opowiadała o tej szkatułce. Mam wrażenie, że sprawiało jej przyjemność posypywanie solą zada nej rany. Mówiła do mnie zwykle tak: „Jeżeli tak cierpisz z tego powodu, Lem, to czemu nie włamiesz się do nas któregoś dnia i nie odbierzesz biżuterii z powro tem? Znajdziesz ją w czerwonej skórzanej szkatułce w górnej szufladzie serwantki w sypialni...” A mówiąc to, chichotała, bo przecież wiedziała, iż jestem dla niej tak samo niebezpieczny, jak mysz, której wyrwano zęby. Lem wstał i przyjacielskim gestem objął Andrew ramieniem. - Możesz więc sobie wyobrazić, stary, jak się czułem, kiedy matka posłała mnie do sypialni i zobaczyłem leżącą na łóżku twoją żonę. Bracie, myślałem, że oszaleję! Dopadłem do serwantki, otworzyłem szufladę i od razu, kiedy stwierdzi łem brak szkatułki z biżuterią, zrozumiałem, co się stało. W ielka szkoda, że nie możemy powiedzieć wszystkiego policji. Gdyby wiedzieli o tych klejnotach, o wiele bardziej usiłowaliby dostać w ręce złodziei. Ale przecież nie możemy im o tym powiedzieć, prawda? Jestem pewien, że się ze mną zgadzasz. Rany boskie, gdyby to wszystko dostało się do brukowej prasy, twoja matka nie przeżyłaby tego! Biedactwo, stałaby się pośmiewiskiem wszystkich znajomych. Kiedy Lem tak stał, uśmiechając się do niego z konspiracyjną miną, bez wstydny, a jednak bez najmniejszego śladu winy na twarzy, Andrew wydawało się, że stoi nad brzegiem przepaści. Lem dokładnie wiedział, gdzie Maureen prze chowywała szkatułkę. Jak to było możliwe, że nie... Chwileczkę! Tak, oczywi ście, Lem był tam poprzedniego wieczora, kiedy Andrew wspomniał poruczni kowi o szkatułce. Tak więc nie miało to żadnego znaczenia. A skoro Lem nadal wierzył, że policja akceptowała wersję rabunkowego włamania, po prostu dora biał on prawdopodobne zakończenie do swojej zełganej historii, udając, iż klejno ty, które naprawdę sam gdzieś ukrywał, były zbierane przez Maureen i przecho wywane w szkatułce, zrabowanej później przez „włamywaczy” . Tak to musiało w rzeczywistości wyglądać. Mało prawdopodobne, by w szkatułce mogła znajdować się biżuteria jego matki warta osiemdziesiąt tysięcy. Gdyby tak było, to przecież 120
Ned by ją znalazł i byłby mu o tym powiedział... Ned... Jego twarz musiała go zdradzić, gdyż Lem spytał ostro: - O co chodzi, stary? Uważasz, że powinniśmy poinformować o tym policję? To szaleństwo! Nie wykluczam, że wszystko może kiedyś wyjść na jaw, ale w tej chwili musimy nabrać wody w usta. Tak czy owak szukają włamywaczy. Chodzi tylko o to, że to nie były takie drobne płotki, jak im się zdaje. - Nie było żadnych włamywaczy - powiedział powoli Andrew. - Rabunek był sfingowany. Policja zdawała sobie z tego sprawę od samego początku. - To znaczy... - Skóra na twarzy Lema przybrała zielonkawoszary kolor, a na jego czole pojawiły się kropelki potu. - Ale przecież musiało być włamanie! Czyżby... czyżbyś chciał powiedzieć... Andrew, chyba nie myślisz, że to ja ją zabiłem? Ja miałbym zabić Maureen po to, by odzyskać klejnoty twojej matki? Czyś ty postradał zmysły? Ja? Zabić kogokolwiek?! Nie znasz mnie! Wystarczy widok krwi, skaleczony palec, a już robi mi się słabo i prawie mdleję, jak baba... - Chwycił Andrew mocno za ramię: - Posłuchaj, Andrew! Przysięgam ci, że jej nie zabiłem! Musisz mi wierzyć, stary! Nie trać czasu na podejrzewanie mnie. Myśl raczej o szkatułce z klejnotami. Tu leży sedno sprawy. Mówiłem ci, że war tość tych klejnotów wynosi przeszło osiemdziesiąt tysięcy dolarów. Zgoda, m ó wisz, że nie było włamania. A więc nie było. Ale ktoś ukradł szkatułkę i zabił Maureen. Nie rozumiesz? Tym śladem musimy iść. Znaleźć złodziei szkatułki. Stali patrząc na siebie, a Andrew poczuł, że ból głowy powraca z nową siłą. Rozpaczliwe wysiłki, by nie wierzyć w historię ojczyma, skonsumowały całą jego energię. A jednak musiał kontynuować tę walkę, gdyż uwierzyć Lemowi znaczy łoby uznać Maureen za najpodlejszą, najbardziej przewrotną i nikczemną szantażystkę, a Neda za... - Andrew - usłyszał znowu głos Lema - czy nie podejrzewasz nikogo o kra dzież szkatułki? Pomyśl dobrze. N a miłość boską, pomyśl! A jeśli miała jakiegoś wspólnika, z którym handlowała klejnotami, może przyjaciela albo... Z pewnością musi być tak, jak myślę. Bo widzisz, jest coś... Urwał, gdyż drzwi sypialni się otworzyły i ujrzeli stojącą w progu panią Pryde. Miała na sobie szarą wieczorową suknię z narzuconą na ramiona srebrzystą etolą. Szeroka u dołu suknia falowała wokół kostek. Powieki miała pomalowane 121
lekko na niebieski kolor, a na piersi lśnił podarowany przez pana Mulhouse'a diamentowy (?) naszyjnik. N a środkowym palcu ręki, w której trzymała białe rękawiczki, błyszczał olbrzymi szmaragd (?) od pana Eversleya. Podeszła do nich ze wspaniałym, dostojnym spokojem. - A, jesteś tu jeszcze, Andrew... Lem, kochanie, mam nadzieję, że jesteś go towy. Już prawie wpół do ósmej. Zaczęła naciągać rękawiczki; były bardzo długie, sięgające aż do łokcia. M a newrowała nimi tak zręcznie, jak japońska gejsza wachlarzem. - Och, Andrew! Jeśli zobaczysz Neda, przekaż mu, proszę, wiadomość. Po wiedz mu, że byłam oczarowana panem Thatcherem, który bardzo rozsądnie pod szedł do sprawy ślubu. W prawdzie początkowo zdawał się oczekiwać ode mnie, że przyczynię się do podwyższenia skromnego dochodu Neda, ale kiedy mu w y jaśniłam, iż nie jestem w stanie tego zrobić, uczynił pewną kontrpropozycję, która wydała mi się nad wyraz sensowna. Otóż panu Thatcherowi bardzo zależy na zachowaniu swego rodowego nazwiska. Jeżeli Neddy zmieni nazwisko na Jordan Thatcher, a nie widzę najmniejszego powodu, by Ned nie miał się na to zgodzić, w Europie takie rzeczy są na porządku dziennym, wtedy pan Thatcher będzie jak najbardziej gotów dać młodej parze szczodrą rentę. W zamęcie kłębiących mu się w głowie myśli Andrew słuchał matki tylko jednym uchem. Ostatnie słowa uderzyły go jednak jak obuchem. -
Rentę? - spytał. - Ależ byłem pewien, że Rosemary m a własny majątek...
Jego matka podniosła oczy znad ostatniego guziczka rękawiczek i powiedzia ła: - O, nic podobnego, kochanie. Zapytałam o to wprost pana Thatchera, który udzielił mi bardzo stanowczej odpowiedzi. Rosemary jest całkowicie zależna od niego finansowo, on zaś wychowywał ją bardzo surowo, wyznaczając jej jedynie szkolne kieszonkowe. Uważał, że tak jest najlepiej, dopóki dziewczyna nie osią gnie rozsądnego wieku. Ale, jak powiedziałam, to się zmieni. Obiecał być więcej niż hojny. To, czy M aureen powiedziałaby rodzicom Rosemary o wszystkim czy nie, właści wie nie miało znaczenia. Głos Neda, tak szczery, tak chłopięco pewny siebie, wyraźnie rozbrzmiewał w uszach Andrew. Przecież ona je s t pełnoletnia! I ma własny majątek. Gadanie M aureen nie miałoby żadnego znaczenia... Rosemary mówiła to samo. Oboje kłamali. Wszystko znów wygląda inaczej. 122
Pani Pryde podeszła do Lema. Z ujmującą lekkością i gracją młodej dziew czyny wspięła się na palce i położywszy mu obie dłonie na ramionach, pocałowa ła go lekko w ucho. -
Dobrze się dzisiaj czujesz, kotku? - spytała. - Żadnych palpitacji, żadnego
bicia serca? Twarz Lema jaśniała uśmiechem i widać było, że pławi się w słońcu swej ado rowanej męskości. Odzyskał już całkowicie swoją oficjalną formę. -
Nie, kiciu, dzisiaj mam się całkiem nieźle. No, to grzeczny z ciebie chłopczyk.
Pani Pryde zwróciła się znowu do Andrew: - Biedny Lem, źle się wczoraj czuł. Leżał przez całe popołudnie, a ja czyta łam mu na głos od lunchu aż do szóstej. Bardzo lubi, jak mu się czyta. Jest jak małe dziecko. A oto i alibi dla Lema. Choć nikt o nie nie prosił. Pani Pryde po prostu powie działa, jak spędzili wczorajsze popołudnie. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu miałaby kłamać, by go bronić, nie wiedząc nawet, że istnieje taka potrzeba? Lem nie mógł zabić Maureen. Andrew zrozumiał, co to znaczy. Jeżeli nie można było nadal podejrzewać Lema o morderstwo, to bez sensu byłoby nie wierzyć w jego opowiadanie. Taki więc jest kres jego rozpaczliwej wędrówki do prawdy? Jego żona była potworem, i to o wiele gorszym, niż wyobrażał sobie Ned. A Ned? Pani Pryde wsunęła swe ramię w rękawiczce pod rękę Lema i razem ruszyli do wyjścia. Byli już prawie przy drzwiach, kiedy pani Pryde odwróciła się lekko w stronę Andrew. - Jeśli masz ochotę zostać tu trochę dłużej i napić się jeszcze, to bardzo pro szę. Ale nie gaś świateł, jak będziesz wychodził, dobrze? W iesz przecież, jak nie cierpię wracać do ciemnego pokoju. To takie przygnę biające... Oboje zniknęli w przedpokoju. Andrew słyszał, jak frontowe drzwi otwierają się i zamykają. Stał z pustą szklanką w ręku i wpatrywał się tępo w obite żółtym brokatem krzesło, na którym siadywała zawsze jego matka. 123
ROZDZIAŁ XV Dziesięć minut później Andrew wchodził do budynku, w którym mieszkał Ned. Kiedy nacisnął guzik dzwonka w małym, obskurnym przedsionku, nie było żadnej reakcji, ale drzwi wiodące na schody były otwarte. Idąc na górę, słyszał dochodzące z jakiegoś mieszkania dźwięki gitary. Zapukał do drzwi Neda. Żadnej odpowiedzi. Będzie musiał zaczekać. Stał więc tak oparty o ścianę, słuchając machinalnie smutnych dźwięków gitary rozlegających się na klatce schodowej, wyczerpany, pozbawiony wszelkiej nadziei, lękający się tego, co miało nastąpić. Nie czekał długo, gdyż niebawem zjawił się Ned z Rosemary. Słyszał na dole ich kroki i głosy, a po chwili zobaczył, jak wchodzą na podest. Gdy tylko go uj rzeli, podbiegli do niego, przepraszając, że musiał czekać. Ned otworzył drzwi wejściowe. W saloniku paliła się jedna lampa. - Keitha już nie ma - wyjaśnił Ned. - Wyjechał po obiedzie na Florydę. - Andrew, kochany, źle wyglądasz. Usiądź, proszę. - Rosemary wskazała gestem jedyne wolne krzesło, a czyniła to z uśmiechem pani domu, jakby już byli mężem i żoną w swoim wymarzonym „małym domku” w Meksyku. Ned przygotował drinki. Kiedy już ulokowali Andrew na krześle, a sami usie dli na łóżku, Andrew uprzytomnił sobie, że po raz pierwszy widzi ich razem. Wyglądali trochę inaczej niż oddzielnie, jacyś bardziej pewni siebie, prawie im ponujący. Młoda, walcząca miłość... Ned przypatrywał się bratu z niepokojem. -
No i co, widziałeś się z nim? Widziałem.
-
I przyznał się, że nie ma rozwodu z tą babką? Tak.
-
I że Maureen go szantażowała? Owszem.
- Ale w jaki sposób? W yciągała od niego pieniądze? Dobrze, orzekł w myśli Andrew. Niech mają, czego chcą. - Powiedział, że zmuszała go do podkradania dla niej klejnotów matki, wszystkich po kolei. Zanosiła je do jakiegoś podejrzanego jubilera, który je pod rabiał. Maureen zatrzymywała dla siebie prawdziwe kamienie, a kopie oddawała 124
Lemowi. W ten sposób uzyskała majątek w wysokości co najmniej osiemdziesię ciu tysięcy dolarów. - Coś podobnego! - głos Rosemary załamał się. - A ja robiłam sobie wyrzu ty, że źle ją osądziłam. Myślałam, że się zmieniła. Ależ ze mnie idiotka! Andrew wpatrywał się bacznie w twarz brata. Wprawdzie przygotowywał się na tę chwilę, ale kiedy teraz ujrzał drżenie jasnych rzęs, to „niewinne” (i bezna dziejnie zdradliwe) rozszerzenie niebieskich oczu, poczuł, że serce ściska mu gwałtowny ból. -
Dobrze, Ned - powiedział. - Gdzie jest ta biżuteria? Czy trzymasz ją jesz
cze u siebie, czy też przekazałeś już temu facetowi, co to nie oferuje wiele, ale zawsze coś? - Andrew! - upomniała go Rosemary. Andrew nie spuszczał oczu z twarzy brata. Przez długą chwilę Ned siedział nieruchomo, a potem na jego ustach pojawił się ledwie dostrzegalny uśmiech. -
W ięc stary Lem wiedział, gdzie Maureen je przechowywała. Sama mu powiedziała.
- Aż nie chce mi się wierzyć! - I dlatego uznałeś, że będziesz bezpieczny, kierując moje podejrzenia na Lema, prawda? Wiedziałeś, że on może przyznać się do przemycenia klejnotów, ale ani na moment nie przyszło ci do głowy, iż Maureen powie mu, żeprzecho wuje je w szkatułce na biżuterię... Leciutki, bardzo osobisty, trochę drwiący z siebie samego uśmieszek ciągle jeszcze widniał na ustach Neda. -
A czy tobie przyszłoby do głowy, że jakakolwiek babka wyłudzająca od
kogoś klejnoty byłaby na tyle bezczelna, by mu powiedzieć, gdzie je przechowu je? - odparł. A potem dodał: - A więc rzecz tak wygląda. Teraz już wiesz. -
Tak. Już wiem.
- No to chyba rozumiesz... Chcę powiedzieć, że rozumiesz, iż absolutnie nie mogłem ci tego powiedzieć. - Ned wysunął rękę z dłoni Rosemary i nachyliwszy się mocno, położył ją na kolanie brata. - Mój Boże! Skoro byłeś skłonny przy puszczać, że zabiłem Maureen dla kilku błyskotek, to co byś pomyślał wiedząc, że mam także te wszystkie kosztowności mamy? Byłem przerażony, nie wypie ram się tego, odchodziłem od zmysłów ze strachu. Wiesz, w jak opłakanym stanie są moje finanse, a poza tym i tak zawsze uważałeś, że nie jestem specjalnie solidny w sprawach finansowych. Oczywiście, nie miałem zielonego pojęcia, że biżuteria 125
mamy też będzie w tej szkatułce. Zabrałem ze sobą to przeklęte pudełko, bo chciałem, by wersja włamania rabunkowego wyglądała bardziej autentycznie. Ale kiedy ją otworzyłem i zobaczyłem zawartość, a potem zorientowałem się, czym zajmowała się Maureen... Bracie, pomyślałem sobie: Jeżeli Andrew się o tym dowie, jestem skończony! Słowa .Jestem skończony” zilustrował wymownym gestem. -
I dlatego zatrzymałeś je u siebie, nie wspominając o tym ani słowem? -
spytał Andrew. - Oczywiście, że dlatego. I cały czas łamałem sobie głowę, co z nimi zrobić. Przez chwilę zdawało mi się, że mam plan: zwrócić kamienie Lemowi i nakłonić go, by w jakiś sposób kazał je oprawić po dawnemu. Ale potem, kiedy gliny za częły podejrzewać ciebie, a ja wiedziałem, że dla twojego dobra będę musiał po wiedzieć ci o tej metryce ślubu Lema... - Jasne włosy opadły mu na czoło. Po trząsnął głową, by odrzucić je do tyłu. - Zdaje się, że znowu wszystko spaprałem. Jak zwykle, prawda? To ze strachu, że będziesz podejrzewał mnie o zabicie M au reen. - Zwłaszcza jeśli się zważy, że Maureen mogła zniweczyć twoje małżeńskie plany - powiedział Andrew. - Bo gdyby poszła z tą sprawą do Thatcherów, cała idylla skończyłaby się tragicznie, prawda? Musiałbyś wówczas wziąć Rosemary bez grosza posagu, albo wycofać się z całej sprawy. - Co ty pleciesz, Drew? Chyba ci się pomieszało w głowie! - odparł mu Ned, z twarzą pełną zdumienia. - Przecież doskonale wiesz, że Rosemary ma swoje własne... -
To już nieaktualne. Ojciec Rosemary był dzisiaj u mamy, a ona starała się
go trochę wybadać na temat sytuacji finansowej. Pan Thatcher powiedział jej prawdę, to znaczy, że Rosemary nie posiada ani grosza. - Ależ... ależ... Wyraz zdumienia na twarzy Neda był absolutnie szczery. Zwrócił się gwał townie w stronę Rosemary, co zresztą uczynił także i Andrew. Jej twarz była purpurowa. . - Rosemary - rzucił Ned. - Rosemary, skarbie... - Doskonale! - zawołała dziewczyna. - Nie musicie tak na mnie patrzeć! Przecież to nie żadna okropna zbrodnia, prawda? - Podniosła się i stanęła przed Andrew; drobna, sztywna i zdecydowana. - Powiedziałeś prawdę, Andrew. Przy znaję, nie mam ani grosza. Okłamałam ciebie, Maureen i Neda. 126
-
Ależ, Rosemary - powtórzył Ned.
-
Nie, nie przerywaj mi. Muszę wszystko wyjaśnić. To bardzo proste. W czo raj, podczas lunchu, postanowiłam za wszelką cenę przeszkodzić Maureen w jej planach zawiadomienia moich rodziców. Jedyny pomysł, na jaki wpadłam, to przekonać ją, iż pójście do nich na nic się nie zda. Więc... więc spontanicznie wymyśliłam to wszystko o moim własnym majątku. A potem, skoro już powie działam to jej, uznałam, że ty i Ned też powinniście o tym wiedzieć. - Dlaczego Ned? - spytał Andrew. Rumieniec na twarzy Rosemary jeszcze się pogłębił. -
Bo... no, bo z Neda jest taki niezręczny kłamca. Pomyślałam więc, że lepiej
będzie, jeżeli naprawdę uwierzy w to, co wiedziała Maureen i ty. I rzeczywiście uwierzył. Tak samo jak i wy uwierzyliście. O, zdawałam sobie oczywiście spra wę, że to szalony pomysł. Gdyby Maureen poszła do mamy i papy, całe kłamstwo wydałoby się momentalnie. Ale istniała maleńka szansa, że w ten czy w inny sposób wszystko się jakoś załagodzi. - Co też się stało - zauważył Andrew. - Bo Maureen została zamordowana. Rosemary wpatrywała się w niego spoza grubych szkieł. - Myślisz, że nie zdaję sobie z tego sprawy? Oczywiście, że tak! A jeśli w y obrażasz sobie, że to ja ją zabiłam, robisz błąd. Tak się składa, że to nie ja. Ale nie w tym rzecz. Najważniejsze, byś zrozumiał, iż Neddy nie ma z tym absolutnie nic wspólnego. Nie mógł zabić Maureen po to, by powstrzymać ją przed pójściem do mamy i papy, ponieważ nie miał pojęcia, że jej interwencja mogłaby prze szkodzić naszemu małżeństwu. Nie mógł też zabić jej z powodu tych klejnotów, bo nie wiedział, że były w szkatułce dopóki nie przyniósł jej tutaj i nie otworzył. Podeszła do łóżka, na którym siedział Ned i położyła mu rękę na ramieniu. Jej oczy, wlepione w Andrew, pełne były gwałtownej pasji. - Nie możesz tego zrozumieć? Nawet idiota by się domyślił. Och, doprowa dzasz mnie po prostu do szału! W iesz przecież, że Maureen była sto razy gorsza, niż podejrzewałam. Z jej listu dowiedziałeś się, dlaczego za ciebie wyszła. Od Lema wiesz, jak postępowała w stosunku do niego i do twojej matki. Maureen była potworem! Naprawdę! I powinieneś się cieszyć, że ktoś ją zabił. A... a kiedy Neddy, twój rodzony brat, który cię kocha, stara się wszelkimi sposobami przyjść ci z pomocą, pozorując włamanie rabunkowe, nadstawiając własną skórę, robiąc wszystko... ty, zamiast być mu wdzięcznym, zamiast docenić prawdziwych 127
przyjaciół, gotów jesteś uwierzyć w najgorsze... To ohydne! Tak właśnie myślę. To ohydne! Głos jej się załamał. Opadła na łóżko, zarzuciła Nedowi ramiona na szyję i wybuchnęła płaczem. - Dziecinko, dziecinko, wszystko w porządku... Ned całował ją, a potem bardzo delikatnie przyciągnął do siebie i zaczął gła dzić po włosach. Spojrzał ponad jej głową na Andrew, uśmiechając się przepra szająco. - Przykro mi, Andrew. Rosemary nie powinna była tego wszystkiego mówić. Miałeś pełne prawo mnie podejrzewać. Boże drogi, po tych wszystkich moich wyczynach? I tak uważam cię za świętego, że nie wyrzekłeś się mnie raz na zaw sze już dawno. Tylko że... ja nie zabiłem Maureen, naprawdę! Ani ja, ani Rose mary, - Zrobił krótką pauzę, a potem spytał: - Drew, czy chcesz, żebym ci przy niósł te klejnoty? Nie czekając na odpowiedz Andrew, zsunął delikatnie głowę Rosemary ze swego ramienia i ostrożnie ułożył na poduszkach, po czym wstał i wyszedł do sypialni. Po chwili wrócił z kolejną, podobną do poprzedniej, kopertą w ręce. - Ho! Ho! Co za transakcje brylantami odbywają się w tej mojej dziurze! Pomyślałby kto, że jesteśmy w Amsterdamie. W ręczył kopertę bratu, a tymczasem Rosemary wytarła głośno nos, wstała i wygładzając spódniczkę podeszła do Andrew. - Bardzo cię przepraszam, Andrew. Naprawdę. To wszystko przez ten mój temperament. Jest okropny! Andrew otworzył kopertę, a Rosemary rzuciła okiem do środka na stosik błyszczących kamieni. - N a litość boską, co my z tym zrobimy? - Tak, co zrobimy? - powtórzył za nią jak echo Ned. - Ten glina jest przeko nany, że to Andrew zabił Maureen. I to jest teraz najważniejsza. Powinniśmy go powstrzymać. -
Ale jak? - podchwyciła Rosemary.
Istotnie, jak? - pomyślał Andrew. Lem nie jest mordercą, ma alibi. Ujawnienie bigamicznego, małżeństwa matki byłoby czymś okrutnym i niepotrzebnym. A Ned... Rosemary... Czy rzeczywiście wierzył kiedyś choć przez chwilę, że którekolwiek z nich mogło zabić Maureen? Nic już teraz nie wiedział. Doszedł do takiego punktu, w 128
którym sam nie był w stanie odróżnić prawdy od fałszu. Pomyślał o poruczniku Mooneyu, który „miał czas”, który „zbierał dowody i dopiero wówczas, kiedy już na pewno wiedział, co w trawie piszczy, przystępował do działania”. Ile czasu jeszcze zostało, nim „przystąpi do tego działania”? Nagle zadzwonił telefon. Ned spojrzał na brata, potem na Rosemary. W stał i podszedł pospiesznie do aparatu. - Tak, tak... chwileczkę - powiedział, patrząc na Rosemary. - To do ciebie. Twoja matka. - Mama? - spytała zdziwiona, idąc do telefonu. - Halo? Tak, to ja, mamo... Tak, jest akurat tutaj... Dam ci go do telefonu. - Zakryła dłonią mikrofon słu chawki. - To z tobą chce rozmawiać, Andrew. Mówi, że od jakiegoś czasu próbu je cię zastać w domu. W końcu zadzwoniła tu, mając nadzieję, że wiem, gdzie jesteś. Andrew wziął z jej ręki słuchawkę: - Tak, pani Thatcher? - Chwała Bogu, nareszcie pana złapałam! - głos pani Thatcher zdradzał zde nerwowanie. - Boję się, że mam dla pana niedobre wiadomości. Ale po naradzie z mężem, doszliśmy do przekonania, iż lepiej będzie pana ostrzec. Przed chwilą wyszedł od nas porucznik Mooney. Przesłuchiwał jakąś przyjaciółkę Maureen, dziewczynę, która się nazywa Mary Cross. Czy pan ją zna? Maureen mieszkała z nią zaraz po przyjeździe do Nowego Jorku. Mary Cross?... To dziewczyna, która mieszka razem z Glorią Leyden w Gre enwich Village. - Tak, tak - powiedział. - Wiem, kto to jest. -
Właśnie w związku z tą osobą porucznik nas odwiedził. Dowiedział się od
niej, że Maureen mieszkała z nami. Może powinnam mu była powiedzieć o tym... tym epizodzie w Pasadenie, ale nie zrobiłam tego. To takie dawne dzieje, że nie ma potrzeby do nich wracać. Jednak, Andrew, bardzo trudno mi to panu powie dzieć... Nie wiem, jak zacząć, ale... wydaje się, że wszystko, co panu powiedzia łam dzisiaj rano o Maureen, było idiotycznie naiwne i błędne. N a podstawie tego, co opowiadała ta Mary Cross, zanim Maureen została pana żoną... No cóż, najwy raźniej była bardzo skryta, ale ta Mary Cross wie, że w jej życiu był jeden m ęż czyzna po drugim... Ale to nie wszystko. Kiedy odwiedziła nas tutaj, udając, że mi wybaczyła, musiała to być część jakiegoś pokrętnego, złośliwego planu. Nie dalej bowiem jak parę miesięcy temu wyznała tej Mary Cross, że nas nienawidzi, 129
i że jedyną satysfakcją płynącą z jej małżeństwa była przyjemność rzucenia nam w twarz wiadomości, iż została synową słynnej pani Pryde! Głos pani Thatcher aż się łamał z zakłopotania i ze współczucia dla Andrew. Jakby mogło to mieć jakiekolwiek znaczenie. Jakby potrafił jeszcze cierpieć... - Andrew, wiem, że to okropne mówić panu to wszystko. Ale chciałabym, aby pan zrozumiał, kim właściwie była Maureen. Wszystko wskazuje bowiem na to, że nie było żadnych włamywaczy. A teraz, kiedy porucznik dowiedział się od Mary Cross o tych innych mężczyznach i powodach, dla których wyszła za pa na... Andrew, on mówi, że Maureen została zabita z pana rewolweru i w takiej porze, kiedy mógł pan być w domu. Ale nie tylko to: wie jeszcze o czymś, co wydaje się być dla niego niesłychanie ważne. Nie chciał nam jednak o tym po wiedzieć. Rozumie pan, co chcę mu dać do zrozumienia, prawda? W ychodząc od nas, mówił, że idzie do prokuratora. Nie brzmiało to najlepiej, więc pomyśleli śmy, że trzeba spróbować się dowiedzieć, jak sprawy stoją. Tak się składa, że mój mąż zna burmistrza. Skontaktował się z nim. I podobno jutro rano ma być przygo towany nakaz aresztowania pana... - Przerwała na chwilę, a potem dodała chłod no: - Andrew, nie mam pojęcia, czy pan zabił Maureen czy nie. Absurdem było by udawać, że wiem. Jestem jednak dość uparta, aby wierzyć, żepan tego nie zrobił, i na tyle uczciwa, mam nadzieję, by czuć się ogromnie odpowiedzialną. Jeśli Maureen rzeczywiście była taka zła, jak się wydaje, może jest to po części moja wina. Nie mogę pozwolić, by pana aresztowano, przynajmniej bez uprze dzenia. I proszę nie myśleć, że to wyłącznie ze względu na Rosemary i Neda. To zupełnie co innego, ich własna sprawa. To panu chcę pomóc. Czy ma pan dobre go adwokata? -
Musiałbym się zastanowić. Jeżeli nie, to mój mąż poleci panu najlepszego w całym mieście. I jeszcze
jedno, Andrew. Czy jest coś, o czym pan wie... coś, co mogłoby skierować podej rzenia na kogoś innego? N a jej córkę, na przykład? Albo na przyszłego zięcia? Czy jej miłosierdzie sięgałoby tak daleko? - pomyślał Andrew. -
Nic takiego, co by się liczyło, pani Thatcher. Ale... ale... O Boże, co możemy zrobić? Jest pani bardzo dobra i doceniam to. Ale na razie...
-
Gdyby j ednak przyszło panu coś do głowy... Gdybyśmy mogli j akoś pomóc, 130
cokolwiek by to nie było, zadzwoni pan do nas, dobrze? Proszę mi obiecać, że
pan zadzwoni. Niezależnie od pory. -
Bardzo pani dziękuję. Nie, Andrew, nie ma za co dziękować. Jestem pewna, że postąpiłby pan tak
samo... Odłożył słuchawkę, a Rosemary i Ned patrzyli na niego w milczeniu. Przy siadł na poręczy fotela. - Porucznik Mooney był przed chwilą u twoich rodziców. Dowiedzieli się, że nakaz aresztowania mnie będzie gotowy jutro rano... - Wielki Boże! - zawołał Ned. - I co my teraz zrobimy? Co on ma teraz zrobić? W ydawało mu się, że znalazł się na sali, w której to zdanie odbija się echem od wszystkich ścian, od sufitu, od podłogi. Z uczuciem ogromnego znużenia podniósł się, zabierając kopertę z kosztownościami matki. Jedyna rzecz, jakiej w tej chwili nade wszystko pragnął, to żeby minął ten pie kielny ból głowy. -
Postaram się coś wymyślić - rzucił, zmierzając do drzwi. Ale, Drew, nie wychodzisz chyba?
- W racam do domu. Muszę być przez chwilę sam. Muszę pomyśleć. Już w drzwiach odwrócił się, żeby jeszcze raz na nich spojrzeć. Stali bardzo blisko siebie, trzymając się za ręce, z twarzami pełnymi niepokoju. -
Pamiętaj tylko o jednym, Drew - zaznaczył jeszcze Ned. - Jedno twoje
słowo i jestem gotów powiedzieć im wszystko. Absolutnie wszystko. - I ja także - dodała Rosemary. - Oczywiście. Ned podszedł do brata i delikatnie dotknął jego ramienia. -
Będzie tak, jak zadecydujesz, Drew. Tylko daj nam znać. Nic więcej...
Pani Thatcher, Rosemary, Ned - wszyscy oni obdarzają go hojnie miłością i współczuciem; zupełnie tak, jakby stali nad łóżkiem umierającego.
ROZDZIAŁ XVI Kiedy wszedł do ciemnego mieszkania, wszędzie czuł obecność Maureen nieuchwytną, trującą jak czad wydobywający się z pieca. Zapalił lampę i położył kopertę z biżuterią na stole. Był bardzo głodny. Poszedł więc do kuchni, ale lo dówka była pusta. Zrobił sobie płatki zbożowe na mleku i usiadł na taborecie, 131
chciwie zaspokajając głód. Może kiedy zje, ból głowy ustąpi. Porucznik Mooney... Zbieram dowody. Rzeczywiście, zbierał je. Jeden męż czyzna po drugim. Czy nie tak właśnie wyraziła się Mary Cross? W yobraził sobie Maureen - uśmiechniętą, przechodzącą z ramion jednego kochanka do drugiego. Ból, jaki przy tym odczuł, nie był wcale mniejszy od bólu głowy. Jeszcze zbyt mało czasu upłynęło, by rana mogła się zabliźnić. Jego żona. Ta biała róża... Uczucie litości nad sobą samym było aż upokarzające. Trzeba je zwalczyć, myśleć o poruczniku Mooneyu. Rewolwer, pora zgonu, i ta inna rzecz, o której nie powiedział pani Thatcher, a którą była oczywiście ciąża. Maureen wyszła za niego, uważając go za tępego figuranta, zaszła w ciążę z jednym ze swych ko chanków, po czym została zamordowana w napadzie zazdrości przez tegoż tępe go, oszukiwanego męża. Tak się na to zapatrywał porucznik Mooney i tak spojrzy na to prokurator. A sędzia i ława przysięgłych? Andrew, czy je s t coś, o czym pan wie...? Cóż on właściwie wiedział? Nie w ła mywacze ani szantażysta, nie Lem, nie Ned i nie Rosemary (z pewnością nie Ned i Rosemary). A więc co? Dziecko. Musi się z tym zmierzyć. Dziecko było nie jego. Istniała zaledwie jedna szansa na milion, że mogło być inaczej. Jedna szansa na milion? Nie, nic podobnego! Nawet i tej jednej nie mogło być. Lekarz sądowy stwierdził dwumiesięczną ciążę. Dlaczego wcześniej nie przyszło to Andrew do głowy? Przecież wyjechał z Nowego Jorku prawie dokładnie dziewięć tygodni temu i bawił w Skandynawii trzy długie, samotne tygodnie! Nie ma najmniejszych wątpliwości, że Maureen miała kochanka. A co suge rował Lem? Kochanek, który był jej wspólnikiem w podejrzanych interesach jubilerskich. Czemu nie? Początkowo Maureen dążyła jedynie do zmiany testa mentu matki Andrew, co znaczyłoby, że myślała o sobie przede wszystkim jako o jego żonie. Ale potem, kiedy przerzuciła się na klejnoty - co wtedy powiedziała? „Byłam wariatką, trwoniąc czas na zdobywanie pieniędzy dla Andrew, podczas gdy mogę ich mieć o wiele więcej dla siebie samej...” Dla siebie i kochanka? Kochanka, którego wzięła sobie na kilka miesięcy przed wyjazdem Andrew do Skandynawii, kiedy zaczęły rosnąć jego dręczące podejrzenia i wątpliwości z powodu nieodbieranych telefonów i późnych powrotów do domu? Kochanka, który współdziałał z nią przy kradzieży klejnotów - a więc jakiegoś biednego kochanka, a przynajmniej cynicznego, który dbał o nią o tyle, o ile przynosiła mu klejnoty. 132
W stawił talerz do zlewu i wrócił do saloniku. Kochanek? Niby tak. Ale kto? Nieuchronnie pomyślał o Billu Stantonie. N a wet jeśli Bill nie był jej kochankiem, to z pewnością o nim wiedział. O, Bill! Spójrz, je s t i Gloria! Maureen odciągnęła wtedy Billa na bok, najwidoczniej po to, by go poinstruować. Gosposia mu nagle zachorowała... M usiałam mu więc zaproponować, ze ją zastąpię i pomogę mu wszystko przygotować. W każdym razie Bill zna prawdę. Gdyby mógł go skłonić do mówienia... Pobiegł do sypialni i zapalił lampkę na nocnym stoliku. Numer telefonu Billa był w notatniku telefonicznym Maureen. Odszukał go, usiadł na łóżku i wykręcił numer. Bill? Tu Andrew Jordan. -
Andrew! Czy jesteś sam? Tak.
-
Muszę z tobą pomówić. Jadę do ciebie. Ale, Andrew...
- Będę za dziesięć minut. Nie upłynął kwadrans, kiedy zapukał do drzwi Billa. Otworzył mu sam gospo darz - w czerwonej, jedwabnej podomce narzuconej na koszulę i spodnie. Jego twarz, gładka i niemal przystojna, która nigdy specjalnie się Andrew nie podoba ła, miała wyraz typowy dla ludzi, których nic nie jest w stanie zaskoczyć. - Hej, jak się masz, Andrew! Wejdź, proszę. W yobrażam sobie, że przeży wasz nieliche kłopoty. Usunął się na bok, by Andrew mógł wejść, a potem zamknął za nim drzwi. Ze szli parę schodów do położonego na niższym poziomie salonu, który Andrew znał tylko z przyjęć. Teraz, kiedy był pusty, wydawał się duży, ponury i jakby zanie dbany - ot, pokój człowieka, który udaje, że powodzi mu się lepiej, niż jest na prawdę. Czym się właściwie Bill zajmuje? W olny zawód? - Siadaj, Andrew, siadaj! Czego byś się napił? Szkockiej? Czy to odpowied nio poważne dla pogrążonego w żałobie wdowca? Andrew usiadł na jednym z tych modnych szwedzkich krzeseł. Bill tymczasem podszedł do barku i przygotował dwa drinki. Jeden wręczył Andrew i stanął obok. 133
-
Zanim cokolwiek powiesz, Andrew, chciałbym uprzedzić twoje ewentualne
wojownicze zapędy. Nie było najmniejszej złośliwości w tym, że mówiłem po rucznikowi o Adamsach. Gdybym ja tego nie zrobił, z pewnością sami by do nie go poszli. To dosyć nudnawi ludzie i odegranie roli świadków w procesie o m or derstwo byłoby dla nich najbardziej podniecającym przeżyciem od czasu, gdy pani A. wygrała w teleturnieju sześćdziesiąt siedem dolarów i wiaderko do lodu. - N a jego twarzy ukazał się zdawkowy, przyjazny uśmiech, w którego szczerość Andrew ani przez sekundę nie wierzył. - Czy to, co powiedziałem, wystarczy na wprowadzenie odpowiedniego nastroju między nami? Owszem, mówiłem po rucznikowi o Adamsach, ale to wszystko, czego się ode mnie dowiedział. Tylko tyle i ani krzty w ięcej. Powinieneś być mi wdzięczny. Andrew, popijając swego drinka, przyglądał się Billowi, jakby chciał go prze świetlić na wylot. -
A byłoby coś więcej do powiedzenia... - spytał. Nie należę do tych, którzy mylą glinę ze spowiednikiem.
-
I mam ci być wdzięczny za to, że nie powiedziałeś czegoś policji, ze
względu na mnie? - No cóż. - Kąciki ust Billa lekko się opuściły, gdy usiadł naprzeciw gościa. - Muszę przyznać, że zrobiłem to po części dla siebie samego. Mimo iż byłem wielkim adoratorem Maureen, to teraz, kiedy nie żyje i stała się obiektem zainte resowania policji, nie bardzo życzyłbym sobie być podejrzanym o bliższą znajo mość z dziewczyną tego rodzaju. A moja dyskrecja, niezależnie od powodów, jakimi się kierowałem, jest i tobie bardzo na rękę... Bo myślę, że to, co miałbym do powiedzenia o Maureen, wzbudziłoby niezmierne zainteresowanie policji jej mężem. A mam wrażenie, że i tak już wystarczająco się tobą zajmują, prawda? Sarkastycznie opuszczone kąciki ust Billa wyraźnie zdradzały złośliwość, któ rej się wcześniej wypierał. Złośliwość i równocześnie perwersyjną ciekawość. Na swój własny sposób był nie mniej zainteresowany całą sprawą niż Adamsowie, których o to posądzał. Niechęć, jaką Andrew zawsze do niego odczuwał, przeszła teraz niemal w odrazę. -
Jutro maj ą mnie aresztować, chyba że... Chyba że przedstawisz im powody, dla których nie powinni tego robić? Właśnie.
Bill wyjął papierosa ze swej srebrnej papierośnicy. 134
- Jeżeli już jesteśm y przy tym temacie, powiedz, czy to ty ją zabiłeś? Ogromnie mnie to intryguje. W yobrażałem sobie najróżniejsze fantastyczne za kończenia życiowej kariery Maureen i doszedłem do przekonania, że najprawdo podobniej zginie z ręki znieważonego małżonka. - Bardzo mi przykro, że muszę cię rozczarować - odparł mu Andrew. - Nie zabiłem jej. -
A więc chodzi ci tylko o znalezienie prawdziwego sprawcy? Tak.
-
Mam nadzieję - rzucił Bill, zapalając papierosa - że nie za bardzo liczyłeś
na to, iż to ja jestem zabójcą. Wczoraj rano musiałem polecieć do Chicago, skąd wróciłem dopiero dziś przed obiadem. Policja już o tym wie; sprawdzili to, a za tem jestem poza podejrzeniem. Jeżeli więc figuruję na twojej liście potencjalnych morderców, skreśl moje nazwisko i zajmij się następnym. Czy są inne nazwiska? -
Nie.
- Ale masz jakieś przypuszczenia? Andrew przełknął większy łyk i spytał bez ogródek: - Czy byłeś jednym z jej kochanków? - Jednym z jej kochanków? W ięc aż tyle o niej wiesz? - Jak widzisz. -
No więc... tak, zanim się z nią ożeniłeś, przypuszczam, że można by mnie
nazwać jednym z jej kochanków. Był nawet taki niebezpieczny moment, gdy prawie zostałem jej mężem. Mieliśmy kiedyś bardzo nieprzyjemną rozmowę, w czasie której zagroziła mi, że o ile nie zrobię z niej uczciwej kobiety, opowie „o mnie” wszystkim. Ale potem dowiedziała się na szczęście, jak mizerny jest mój rachunek w banku, i dała z tym spokój. Od tej pory zaczęliśmy się lepiej rozu mieć. A ponieważ przypadkiem wiedziała o kilku moich kontaktach z mężatkami, zawsze byłem do jej usług, ilekroć tylko tego potrzebowała. Kochana Maureen! Jak już mówiłem, podziwiałem ją pod wieloma względami. Niestety, nigdy jed nak nie zaliczała się do prawdziwie wspaniałych, rasowych dziwek. N a przykład idiotyzmem z jej strony było sądzić, iż tylko szantażem zagwarantuje sobie moją pomoc. Byłbym zawsze zachwycony, mogąc udzielić jej wsparcia, choćby dla samej przyjemności oglądania jej w akcji. Nie mogę powiedzieć, by nie była ze mną szczera. Pod tym względem muszę jej oddać sprawiedliwość. Niewiele miała przede mną tajemnic; bardzo mało, i tylko te największe. 135
- W ięc znane ci były, na przykład, powody, dla których za mnie wyszła? - Mój biedny Andrew! Znałem je aż nadto dobrze! Mam wrażenie, iż byłem pierwszą osobą, która usłyszała tę wielką nowinę. Nigdy nie zapomnę tego popo łudnia, kiedy wpadła tu rozpromieniona, półprzytomna z radości, wołając już od progu: „Pogratuluj mi! Wychodzę za mąż za Andrew Jordana! Poczciwy słodki Andy będzie naprawdę znakomitą partią, bo jego matka nie zabawi długo na tym świecie. Umiera na białaczkę!” Urwał, z udawanym wyrazem zażenowania. - Ojej! Nie wiedziałeś o tym, prawda? Andrew ściskał w palcach szklankę, czując równocześnie ogarniającą go falę niezrozumiałej paniki. - Powinienem był wiedzieć - mówił dalej Bill. - A właściwie wiedziałem, tylko po prostu idiotycznie wyleciało mi to z głowy. Widzisz, Maureen leczyła się u tego samego lekarza, co twoja matka. Była to zbyt dobra okazja, by mogła ją przepuścić. Pewnego razu udało jej się zajrzeć do kartoteki doktora i tam było wszystko: diagnoza, rokowanie, no wiesz, cały ten medyczny żargon. Była tam podobno także krótka notatka pisana ręką twej matki. Wywnioskowałem, że m u siał to być pełen godności, wzruszający list, w którym żądała od doktora, by ni gdy nikomu nie powiedział o tym, iż jest umierająca, nawet jej dzieciom, a w szczególności mężowi. Radosne podniecenie twojej żony, kiedy mi o tym opo wiadała, jej całkowita niewrażliwość na to, co czuła twoja matka, jest jednym z najbardziej jaskrawych przykładów podłości i wyrachowania tej kobiety... Cichy głos, tak odrażający w swej bezpodstawnej złośliwości, mówił i mówił bez końca. Uczucie paniki ciągle jeszcze nie opuszczało ,Andrew, a razem z nim nagłe, demobilizujące poczucie winy, gdy przypomniał sobie, jak często - w dzieciństwie i później, znacznie później, niemal do dnia dzisiejszego - głęboka uraza do matki wywoływała w jego duszy mściwe obrazy jej bliskiego końca. A teraz ona umiera, ciasno opancerzona w dumę i dzielność, podczas gdy ten szma tławy bigamista żyje na jej koszt, a jej biżuterię wyłudziła podła, mała dziwka, niegodna oddychać tym samym powietrzem co ona. Nienawiść, jaką teraz poczuł do Maureen, była tak gwałtowna, że niemal go przeraziła. - Bardzo cię przepraszam, Andrew, że tak nietaktownie wyłożyłem ci to wszystko. Ale wydaje mi się, iż te informacje mogą mieć zasadnicze znaczenie 136
dla twojej roli niesłusznie oskarżonego męża. W idzisz więc, dlaczego Maureen wyszła za ciebie. Nie poślubiła ciebie, lecz białaczkę twojej matki. Niestety, bie daczka przeliczyła się jednak, prawda? O tym także dowiedziałem się pierwszy. Zaraz po waszej podróży poślubnej odkryła, że cały majątek przejdzie na twego młodszego brata. W padła do mnie blada z wściekłości. „Obalę ten testament wołała - choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię!” Była tak wspaniale edwardiańska! Brakowało jej tylko długich do łokcia rękawiczek i czarnych ozdób. No i próbowała wykonać swoją pogróżkę, prawda? Obmyśliła jakiś plan, ale nigdy nie dowiedziałem się, na czym miał polegać. To było dla niej zbyt waż ne, by mi się zwierzyć. Wiem jednak, że ten plan spalił na panewce. I wtedy się zmieniła. Blade, kpiące oczy wpatrzone były w twarz Andrew. Czyjeż to były oczy? En tomologa, przygotowującego się do wbicia szpilki w odwłok najwspanialszego brazylij skiego motyla? -
Zmieniła się? - powtórzył Andrew. Tak, właśnie. Od czasu do czasu wpadała do mnie, ot tak, bez żadnego spe
cjalnego powodu. Myślę, że po prostu mogła się przy mnie rozluźnić i odpocząć... Ale mimo że nadal mnie odwiedzała, była dziwnie tajemnicza. Nie mogła jednak kontrolować tej aury samozadowolenia, jaka z niej emanowała. Czułem, że wpa dła na jakiś pomysł, by uczynić jednak swoje małżeństwo opłacalnym... Klejnoty - pomyślał Andrew, a bezsilna nienawiść do nieżyjącej kobiety roz dzierała mu serce. - Andrew, drogi przyjacielu, doceniasz chyba moją wspaniałomyślność, że właśnie tobie to wszystko mówię? O wiele bardziej byłbym może prawy, gdybym powiedział o tym glinom, ale realia każą mi tu stanąć po stronie przegrywającej. Otóż powodem zmiany w Maureen, powodem jej zadowolenia, był jakiś mężczy zna. Kochanek. Byłem o tym święcie przekonany, mimo iż nie przyznawała się do niczego. Aż pewnego razu, chyba zaraz po twoim powrocie z Europy, za dzwoniła do mnie nieźle spanikowana i powiedziała, że gdybyś kiedyś o to zapy tał, mam potwierdzać, że całe popołudnie spędziła ze mną. Tak się złożyło, że nigdy o to nie pytałeś, więc na tym się skończyło. No, ale ona tym się zdradziła... Andrew podniósł wzrok znad swej szklaneczki. Postać Billa tylko mgliście ry sowała się teraz przed jego oczami. Bill Stanton, jako człowiek, przestał dla niego istnieć. 137
-
Był też i drugi raz, Andrew. N a pewno pamiętasz, nie dalej jak dwa dni te
mu, na moim przyjęciu, w przeddzień jej śmierci. Powiedziałeś coś o wynajmo waniu jej jako pokojówki, a ona wzięła mnie pod rękę i zaciągnęła do kuchni, mówiąc: „Boże drogi! O mało się nie wsypałam. Powiedziałam mu, że przez całe popołudnie pomagałam ci w przygotowaniu przyjęcia. I tak było, rozumiesz? Gdyby kiedykolwiek wspomniał coś na ten temat, masz przysiąc, że byłam tu przez cały czas, od lunchu do wpół do siódmej...” Usta Billa wykrzywił uśmiech wyrażający fascynację tym wspomnieniem. - Była naprawdę porządnie roztrzęsiona, co mnie rozczarowało. Prawdziwe awanturnice nigdy nie powinny być wstrząśnięte, więc dla jej własnego dobra poczułem, że należy trochę przykręcić śrubę. Powiedziałem jej więc: „Słuchaj, kochanie, może to wszystko, co o mnie wiesz, nie jest w gruncie rzeczy takie ważne? Czemu nie wystąpisz z tym jaw nie i nie oznajmisz tego całemu światu? A ja podejdę zaraz do Andrew i powiem mu, jak spędziłaś dzisiejsze popołudnie...” Trzeba ci było zobaczyć wtedy jej twarz! Byłem przekonany, że te wszystkie porady telewizyjne i cudowne kosmetyki na zawsze wyzwolą amerykańskie ko biety od szpetoty. Ale Maureen dosłownie cała zlana była potem! „Bill, prosiła, Bill, najukochańszy, najmilszy, zrób to dla mnie, proszę cię! Jeszcze tylko ten jeden jedyny raz, a przysięgam ci, że już nigdy w życiu nie poproszę cię o coś podobnego...” - W zruszył ramionami. - Wiedziałem, oczywiście, że była ze swo im kochankiem i byłem pewny, że to ma jakiś związek z intrygą, jaką knuje prze ciwko twojej matce. Moje kapryśne usposobienie wzięło więc górę i odparłem: „Zgoda, mój aniele, zrobię to dla ciebie, ale tylko pod jednym warunkiem: po wiedz mi, kim jest twój przyjaciel...” Bill pochylił się do przodu. Jego twarz, niewyraźnie majacząca przed oczami Andrew, była twarzą, która kiedyś zostanie przez kogoś naprawdę obita. Ale nie przez Andrew. Szkoda zachodu. - Kiedy to powiedziałem, zaczęła się wykręcać, nie chciała nic mówić. W ie działa jednak, że nie blefuję, więc w końcu wydusiła to z siebie. Kazała mi przy siąc, że nikomu nie powiem. Przyrzekłem na skautowski honor, a wtedy ona w y znała: „No cóż, to tak, jakbym zabiła dwa ptaszki jednym kamieniem!” i zachi chotała tym swoim złowieszczym śmiechem Lukrecji Borgii, który tak lubiłem. „Zawsze wyznawałam teorię, mówiła dalej, że miłość i szaber powinny chodzić 138
w parze i tym razem świetnie się to sprawdza. Mój przyjaciel, jak go raczyłeś nazwać, zajmuje wyjątkowo strategiczną pozycję. To mąż starej Pryde...” Zdumienie uderzyło Andrew jak piorun z jasnego nieba. Ale mimo początko wego zaskoczenia widział, jak wszystko ładnie się układa. Lem i Maureen - nie wrogowie, lecz wspólnicy. Dwoje łajdaków bezwzględnie traktujących każdego, kto stanie im na drodze: jego, matkę, Rowie, Neda. Dwoje złodziei walczących z czasem, by wyłudzić klejnoty pani Pryde, zanim umrze. Andrew wstał, a za nim i Bill. - Cóż, Andrew, oto mój mały datek na Fundusz Pomocy dla Amerykańskich Wdowców. Mam nadzieję, że pomoże ci uniknąć elektrycznego krzesła. W szyst ko to wprawdzie jeszcze bardziej komplikuje sprawę, ale rzeczy proste nigdy nie bywają podniecające, prawda? Nawet morderstwo... Lem - kochankiem, Lem - ojcem jej dziecka? Lem - mordercą? Lem, który ma alibi? Lem, który wiedział, że klejnoty przechowywane są w szkatułce, której nie zabrał ze sobą morderca? Przez moment wszystko znowu wydawało się roz padać. Ale później zrozumiał. M niejsza o alibi; to może wyjaśnić tylko jego m at ka. Cała reszta była jednak jasna. Owszem, Lem był zabójcą, ale nie zabójcą z premedytacją. To szmatławy łotrzyk, ale nie potwór. Był tylko jeden potwór Maureen, która zdobywszy raz upragnione klejnoty, zapragnęła pozbyć się niepo trzebnego już teraz kochanka. „Fajnie było. Ale teraz wrócisz jak grzeczny chło piec do swoich żon. Klejnoty należą do mnie i nic na to już nie poradzisz. Że gnaj...” Maureen wyciąga z szuflady rewolwer, grozi Lemowi, wywiązuje się walka, dwa strzały. Lem, który mdleje na sam widok krwi, ucieka histerycznie z pokoju, kompletnie zapominając ze strachu o klejnotach. Bill Stanton mówił zaś swoim cienkim, lekkim, uprzykrzonym głosem moskita: - Przypuszczam, że następnym krokiem w twoim śledztwie będzie mała w y cieczka do hotelu Plaza? Jak stąd wyjdziesz, proponuję, byś skręcił w lewo, na Park Avenue. Tam najprędzej złapiesz taksówkę.
ROZDZIAŁ XVII Było już po jedenastej, a więc każdy teatr, w którym mogli znajdować się pań stwo Pryde, musiał już skończyć przedstawienie. Andrew pojechał więc taksówką 139
do hotelu i zadzwonił z holu. Telefon odebrała matka. Usłyszawszy jej głos, po czuł jeszcze większe zakłopotanie. Paraliżująco onieśmielony, wjechał windą na górę. Sama otworzyła mu drzwi. Miała jeszcze na sobie wytworną szarą suknię wieczorową. W yglądała na nieco zmęczoną, ale nic poza tym. Niebieskie oczy były błyszczące i piękne, jak zwykle, przyjmując jego obecność ze zwykłą, led wie zamaskowaną obojętnością. - Andrew, to raczej niezwykła godzina jak na odwiedziny... W szedł za nią do saloniku, w którym zasłony okienne nie były jeszcze zasu nięte i widać było za nimi szeroką panoramę Central Parku, skąpanego w świa tłach ulicznych latarni. - Dopiero przed chwilą wróciliśmy - ciągnęła swoje matka. - I powiem ci, że to była piekielnie nudna sztuka. Lem poszedł jeszcze trochę się przejść przed snem. Tak się już przyzwyczaił, że codziennie odbywa przed spaniem mały spa cerek. Pani Pryde usiadła na swoim obitym żółtym brokatem krześle. Andrew zwró cił się w jej stronę, ale nie był w stanie nic powiedzieć. Bardziej niż kiedykolwiek przedtem, poczuł się teraz w obecności matki jak mały chłopiec, winny mały chłopiec, stojący przed zadaniem wyjaśnienia czegoś, co przekracza jego siły. Ona wyjęła tymczasem swoją zieloną jaspisową cygarniczkę, a ręka, na której lśnił fałszywy szmaragd, uniosła się w stronę szkatułki z papierosami. Spojrzała na syna, który skwapliwie podsunął jej zapalniczkę. Zaciągnęła się głęboko, a kiedy koniec papierosa rozżarzył się, spojrzała krytycznie na twarz Andrew. - Co się z tobą u licha dzieje, Andrew? Wyglądasz, jakbyś miał coś na wą trobie. Było to jedno z ulubionych określeń matki. Nauczyła się go od swego angiel skiego męża, pana Mulhouse'a. Andrew usiadł i wtedy wyjaśnił jej: - Porucznik Mooney ma mnie jutro rano aresztować. - Aresztować cię? Za zabicie Maureen? - Tak. -
Ależ to zupełny nonsens! W szyscy przecież wiemy, że to włamywacze. To nie byli włamywacze. 140
Pani Pryde tymczasem rozsiadła się i przybrała swoją ulubioną pozę. Cygar niczka znajdowała się pod odpowiednim kątem, spódnica układała się szerokimi fałdami wokół jej nóg, a światło lampy najkorzystniej padało na jej lśniące, rudawozłote włosy. Andrew wpatrywał się w matkę, nie mogąc się dopatrzeć naj mniejszego śladu współczucia czy choćby zdziwienia na jej twarzy. Wreszcie powiedziała: - Ale przecież to nie ty ją zabiłeś, prawda? - Nie, mamo. Nie ja. Pani Pryde strąciła popiół do popielniczki. - No więc nie ma czym się przejmować. To bardzo nieprzyjemne, oczywi ście, ale cokolwiek by się nie powiedziało o tym kraju, to z całą pewnością można twierdzić, iż nie aresztują tu nikogo za nie popełnione zbrodnie. Ta uwaga rozzłościła go na tyle, by rozwiązał mu się język. - Posłuchaj, mamo. Siedzę w całej tej sprawie po uszy i muszę użyć każdej broni, jaka mi jest dostępna. I to jest jedyny powód, dla którego tu przyszedłem. Musisz mi uwierzyć. Mamo, wiem o tobie i doktorze Williamsie... - Doktorze Williamsie? - spytała, prostując się nagle. - W iem o białaczce, mamo. Przez chwilę siedziała jak skamieniała. Nagie ramię trzymające papierosa i lekko przechylona głowa zesztywniały. Niebieskie oczy, wlepione w Andrew, były jak wykute ze stali. Głosem ostrym jak cięcie noża, powiedziała: -
Jeżeli ten podły, mały doktorek Williams... To nie doktor W illiams, mamo... - Jak ma jej to powiedzieć? - To M aure
-
Maureen?
en. - Zajrzała kiedyś do kartoteki doktora Williamsa. Wiedziałaś o tym od dwóch lat, prawda? Wiedziałaś już o tym, wychodząc za mąż za Lema? Pani Pryde odłożyła papierosa do popielniczki, wyjęła z wieczorowej torebki maleńką chusteczkę i przyłożyła ją do twarzy. Nie miała bynajmniej zamiaru wycierać w nią nosa, był to tylko wystylizowany gest, mający na celu pokazanie pięknej, jedwabnej koronki. -
Cóż - westchnęła. - Przypuszczam, że nie poruszałbyś tego tematu, gdybyś nie musiał. Tak zdaje się powiedziałeś. Nie rozumiem tylko, dlaczego musisz o tym mówić. Czy chcesz mi dać do zrozumienia, że postąpiłam niewłaściwie, w y chodząc w tej sytuacji za Lema? 141
- Nie, nic podobnego. Ja tylko... - Nie widzę w tym absolutnie nic nieodpowiedniego. Dobrze wiesz, że nigdy nie lubiłam żyć samotnie. A już z pewnością nie lubiłabym umierać w samotno ści. Lem wydał mi się czarujący i godny miłości, a i z jego punktu widzenia nie był to zły interes. W iódł bardzo nędzne życie, prześladowała go bieda i niepowo dzenia. Uwielbia luksus, a ja jestem w stanie mu go zapewnić. Jestem przekona na, że nawet gdyby to miało trwać tylko parę lat, będzie mi wdzięczny, a ja mam mocne postanowienie uwzględnienia go w mojej ostatniej woli. Zawsze tak było z jego matką. Można było śmiało orzec, iż posługują się róż nymi językami. - Dobrze wiesz, że nie chodzi o to, czy to jest dla Lema korzystne czy nie powiedział po dłuższej chwili. - A więc o co się właściwie martwisz? -
Zastanawiam się po prostu, czy Lem jest ciebie wart.
- Wart! - pani Pryde roześmiała się srebrzyście i podniosła papierosa z po pielniczki. - Doprawdy, Andrew... zupełnie jakbym słyszała twojego ojca! Są dzisz, że dbam o to, czy Lem jest mnie godny czy nie, cokolwiek to znaczy? Chcę tylko, by mnie kochał i myślał o mnie oraz żeby był w pobliżu, kiedy go potrze buję. - Gdybym jednak wiedział o nim coś... - Andrew! - zawołała pani Pryde, zamykając mu tym okrzykiem usta. Sie działa patrząc na niego i po raz pierwszy zobaczył w jej spojrzeniu lekki odcień zainteresowania. - Nie masz chyba zamiaru opowiadać mi o Rowenie La Marche! Andrew otworzył usta ze zdumienia. Ona zaś pochyliła się do przodu, dotyka jąc jego kolana jednym palcem. - Mój biedny, kochany Andrew, dręczyłeś się myślą, że ja o niczym nie wiem? Doprawdy, zupełnie nie potrafię zrozumieć moich dzieci! Czemu wyobra żają sobie zawsze, że jestem lekkomyślnym, bezbronnym, niedorozwiniętym stworzeniem! Już w kilka dni po poznaniu Lema w Kalifornii wynajęłam prywat nego detektywa, by go śledził. Nigdy nie można być dość ostrożnym w takich sprawach. Szczerze przyznaję, że kiedy się dowiedziałam, iż jest żonaty i nic mi o tym nie mówił, byłam trochę rozczarowana. Ale, bądź co bądź, znajdowałam się w dość niezwykłej sytuacji, prawda? Myślałam nad tym i doszłam do wniosku, że istnieje małe prawdopodobieństwo, bym znalazła kogoś bardziej odpowiedniego, 142
kto by w dodatku chciał tracić czas na przeprowadzenie rozwodu... W ykonała lekki, ledwie dostrzegalny ruch ramionami. -
Zrobiłam więc tak, jak uważałam za stosowne, i wszystko potem obróciło
się na dobre. Moja agencja detektywistyczna zapewniła mnie, że nie będę narażo na na żadne nieprzyjemności ze strony panny La Marche, i okazuje się, iż mieli rację. Chociaż jej nie znam, wydaje mi się, że jest wzruszającą, poczciwą starusz ką. Podejrzewam, że Lem zanosi jej od czasu do czasu jakiś drobny podarunek i uważam to za bardzo słuszne. Cały czas patrzyła na syna, a jej spojrzenie było prawie czułe: -
Biedny Andrew, ty i ja nigdy właściwie nie rozumieliśmy się dobrze,
prawda? Nie sądzę jednak, żeby to miało wielkie znaczenie. Zawsze uważałam za rzecz bardzo nierealną, by rodzice i dzieci mieli ze sobą coś wspólnego. Jeszcze parę godzin temu Andrew myślał o niej jako o absurdalnie wytwornej wielkiej damie, która zajmuje się formalnościami pogrzebowymi swej synowej. Teraz zrozumiał, że nigdy nie będzie w stanie pojąć, kim naprawdę jest jego m at ka. W iedział również, że do dnia jej śmierci nie uda mu się poprawić ich wzajem nych stosunków. W jej uśmiechu nie zgasł jeszcze przebłysk uczucia. - No i co, Andrew? Czy są jeszcze inne kwestie, które musisz poruszyć, cho ciaż tego nie chcesz? - Tak - odparł, pamiętając, że sprawa jest nader pilna. - Jest jeszcze coś, m o im zdaniem, niezmiernie ważnego. Otóż... dlaczego tak nie lubiłaś Maureen? Bo podejrzewałaś, że ona i Lem... -
Maureen i Lem? - Nikt inny nie potrafi tak znakomicie podkreślać głębo
kiego zdumienia jak pani Pryde. - Pytasz mnie, czy nie podejrzewałam jakichś romantycznych powiązań między Lemem a tym... tym małym zerem? Doprawdy, Andrew! Podejrzewam, że te wszystkie przejścia rzuciły ci się trochę na mózg. - Ale, dowiedziałem się przypadkiem... -
Czego na przykład?
-
Że coś między nimi było... Coś między nimi, mówisz...
Pani Pryde wyjęła ostrożnie niedopałek papierosa z cygarniczki i odłożyła go do popielniczki. Potem uważnie zaczęła się przyglądać jaspisowej cygarniczce, jakby sprawiało jej to wielką przyjemność. 143
- No więc dobrze, Andrew! Nigdy nie przypuszczałam, że będę potrzebowa ła kiedykolwiek mówić na ten temat. Okazuje się jednak, że muszę ci powiedzieć, jak istotnie sprawy stoją, mimo iż miałam nadzieję zachować to do końca w y łącznie dla siebie. Owszem, było coś między Maureen a Lemem. Ale nie to, co tak wulgarnie sugerujesz. Jedyna rzecz, jaka łączyła twoją żonę z Lemem to fakt, że ona go szantażowała. A od razu muszę tu zastrzec, by zapobiec jakimś głupim podejrzeniom z twej strony, że Lem był przez całe wczorajsze popołudnie ze mną, a więc to absolutnie wykluczone, by mógł zamordować tę twoją żonę... Przestała przyglądać się cygarniczce i zamiast tego zwróciła oczy na syna. -
Twoje małżeństwo z tą młodą osobą sprawiło nam wszystkim bardzo wiele
kłopotu. Bo widzisz, Maureen dowiedziała się o istnieniu panny La Marche i jako kompletnie amoralna i przewrotna dziewczyna, użyła tej broni przeciwko Lemo wi. Oczywiście, mogłam natychmiast pokrzyżować jej plany, oświadczając Le mowi, że wiem doskonale o pannie La Marche i że nie musi się martwić z powo du tej szantażystki. Ale, jak zapewne wiesz, poczciwy Lem nie jest zbyt wyrafi nowany i czułby się wtedy straszliwie zakłopotany i upokorzony, więc... No, jed nym słowem, Andrew, gdybyś wiedział, że nie pożyjesz już długo, zrozumiałbyś, że liczą się wyłącznie sprawy zasadnicze. Był czas, kiedy bardzo się cieszyłam moimi klejnotami, teraz jednak nie mają one dla mnie żadnego znaczenia, a tym bardziej, gdy porównam je ze spokojem Lema. Zresztą Neddy i bez nich odzie dziczy po mnie spory majątek, a jeżeli jeszcze w dodatku ożeni się z tą bogatą Thatcherówną, żadne problemy finansowe nie będą dla niego istniały. Jeszcze raz, gdy spojrzała na Andrew, na jej ustach zaigrał ten lekko drwiący, serdeczny uśmiech, a potem przeniosła wzrok na błyszczący na jej palcu szma ragdowy pierścionek. -
Wiesz? To są doprawdy znakomite imitacje. Jestem przekonana, że są w
stanie oszukać najlepszych znawców, a o to tylko przecież chodzi. Ale nie wyob rażasz sobie chyba, przy tym stylu życia jakie wiodłam, przy towarzystwie, w jakim się obracałam, że nie potrafię dzisiaj odróżnić kamieni fałszywych od prawdziwych? Uniosła swoją smukłą, piękną dłoń, żeby mu bliżej pokazać pierścionek. - Ten szmaragd poszedł na pierwszy ogień. Biedny Lem. Strasznie mi było przykro z jego powodu, ale ciągle jeszcze jestem zdania, że zło, jakie wybrałam, 144
było złem mniejszym. Gdyby biedny, kochany staruszek kiedykolwiek się zorien tował, iż wiem o wszystkim, byłby to druzgoczący cios dla jego dumy, a naraże nie na szwank dumy mężczyzny jest jednym z największych błędów, jakie może popełnić kobieta! Urwała nagle i przechyliła głowę na bok, nasłuchując. - O! - powiedziała. - W inda jedzie w górę. To Lem. Dziwne, że zawsze czu ję, kiedy on ma przyjść. No, cóż? N a zakończenie powiem ci jeszcze tylko, że bardzo ci współczuję z powodu twoich problemów, chociaż jestem przekonana, że rozwiążą się bez większego dramatu. Ale cokolwiek zrobisz, nie powiesz, oczywiście, ani słowa Lemowi. Andrew nigdy w życiu nie czuł się bardziej zaskoczony i bezradny. Pani Pryde wstała ze swego brokatowego krzesła, a równocześnie w drzwiach zgrzytnął klucz. -
Idę się już położyć, Andrew. Może Lem będzie mógł ci dopomóc w twoich
kłopotach, a więc pogadaj z nim, jeśli już koniecznie musisz. W każdym razie ani słowa o pannie La Marche i doktorze Williamsie. Położyła leciutko dłoń na jego ramieniu. - I wiesz, co jeszcze ci powiem? Ze wszystkich moich mężów, Lem jest je dynym, który mnie nie nudzi. To podnosi człowieka na duchu, skoro sobie pomy śli, że kończy życiową wędrówkę z najlepszym towarzyszem, prawda? Przez ułamek sekundy jej ręka spoczywała na jego ramieniu, lekko je przyci skając. Jego matka zawsze miała ostatnie słowo. Teraz dawała mu do zrozumie nia, że nie życzy sobie jego litości. -
Aha, i jeszcze jedno, Andrew! Jeżeli musisz rozmawiać z Lemem, to nie
zatrzymuj go zbyt długo. On potrzebuje wypoczynku. Cofnęła rękę z jego ramienia i odpłynęła w stronę sypialni. W chwili, kiedy zamykała drzwi, Lem, nucąc coś pod nosem, wchodził właśnie z przedpokoju. - Hej, kotku, jeszcze się nie położyłaś? Jeszcze... -W tej chwili zobaczył Andrew, ale jego sztuczny żołnierski uśmiech pozostał nietknięty. - Gdzie jest moja staruszka? Poszła już lulu? Andrew stał, patrząc na niego i usiłując otrząsnąć się z wpływu niezrozumia łego świata matki. Starał się myśleć o Billu i o powodach, dla których tu przy szedł. 145
- Tak - powiedział po chwili. - Mama już się położyła. - A ja byłem na małym spacerku. Zawsze lubię łyknąć trochę świeżego po wietrza przed snem. - Lem podszedł bliżej i poklepał Andrew po plecach. - Bar dzo się cieszę, że cię widzę, stary. Będę mógł dokończyć ci to, o czym mówili śmy przed obiadem, nim matka nam przerwała. Napijesz się czegoś? Nie przestając nucić, ciągle jeszcze uśmiechnięty, podszedł do stojącego w ro gu stolika, żeby przygotować drinka. Andrew patrzył na jego spokojnie porusza jące się, bezpieczne plecy. N a co właściwie czeka? Bo przecież słowa matki ni czego w jego trudnej sytuacji nie zmieniły. - Lem, czy przypominasz sobie, że wspomniałeś w rozmowie ze m ną o ist nieniu w życiu Maureen kochanka, który był jej partnerem w kombinacjach z biżuterią? - Oczywiście! Pamiętam doskonale. - Lem odwrócił się, trzymając w obu rękach whisky z wodą sodową. - Ale zastanawiałem się nad tym przez cały czas w teatrze, w czasie tej cholernie nudnej sztuki i doszedłem do wniosku, że chyba się myliłem. Mam na myśli kombinacje z biżuterią. To niepodobne do Maureen, prawda? Czy wyobrażasz sobie, że dopuściłaby kogokolwiek, nawet swojego przyjaciela, do spółki finansowej? - Rozmawiałem z jednym z jej przyjaciół - oznajmił Andrew. - Może cię za interesuje, że przyznała mu się, iż ma kochanka i wspólnika. Powiedziała mu nawet, kim ten facet jest. To ty nim jesteś, Lem... - Ja? - Przystojna, pełna twarz Lema wyrażała nieopisane zdumienie. - Ja jej wspólnikiem? Kochankiem? Tak powiedziała? Stał jeszcze chwilę z otwartymi ustami, a potem wybuchnął niepohamowanym śmiechem. - Ja miałbym się interesować tą małą wilczycą? W moim wieku? Przepra szam cię, stary, bardzo cię przepraszam. Jeśli twierdzisz, że tak mówiła, to zna czy, że mówiła. Jestem przekonany, że nie kłamiesz, tak samo jak jestem przeko nany o tym, że musiała mieć swoje powody. Ale... coś takiego... a to dobre! Pew nie powinno mi to schlebiać. Ale gdzież tam, to nie dla mnie! Stare piosenki na starych skrzypcach: twoja matka, Rowie, to mi bardziej odpowiada. Zawsze m ia łem taki gust. Bierz, stary - wyciągnął do Andrew rękę z drinkiem. - Weź to, u licha, bo rozleję wszystko na dywan. 146
Kłamał? Andrew zastanawiał się, czy to możliwe, by ktoś tak się zaśmiewał i równocześnie kłamał. W ziął szklankę z rąk Lema, który poklepał go po plecach, chociaż łzy wywołane przez śmiech ciągle jeszcze spływały mu po policzkach. - Przepraszam cię, stary. Głupio się zachowałem. Powinienem być poważ niejszy, zdaję sobie z tego sprawę. Ale nie trać nadziei! Jeżeli szukasz kochanka Maureen, myślę, że będę mógł ci pomóc. To właśnie chciałem ci powiedzieć przed obiadem, kiedy matka nam przerwała. W ytarł twarz wielką chustką do nosa i przysiadł na poręczy fotela. -
Słuchaj, Andrew. Nie mam pojęcia, kim jest ten przyjaciel Maureen, i nie
wiem, dlaczego ona go okłamała. Ale to, że kłamała, jest całkiem oczywiste, na wet na pierwszy rzut oka. Bo niby dlaczego miałaby być taka głupia, by ujawniać komukolwiek nazwisko swojego kochanka? Odpowiedz mi na to, stary. Nie, to nie podlega dyskusji. Ale jeśli chodzi o to, czy miała kochanka, to z pewnością tak było. Musiała mieć, to jedyne wytłumaczenie... - Pociągnął łyk whisky. Tak, to wszystko tłumaczy. Bo widzisz, na jakiś tydzień przed jej śmiercią stary Lem Pryde wreszcie się opamiętał. Powiedziałem sobie pewnego dnia: dlaczego, na litość boską, leżysz jak trąba i pozwalasz tej małej suce po sobie deptać? Gdzie twoja przedsiębiorczość? Przecież to wojna. Czemu, u diabła, nie ruszysz do kontrataku? No i wtedy zacząłem ją śledzić... -
Śledzić? - Andrew wyciągnął rękę i zacisnął ją kurczowo na oparciu krze
sła pani Pryde. - Oczywiście. Ona dowiedziała się o mnie podstępem, czemu ja nie miałbym odpłacić jej tym samym? Tak to sobie wytłumaczyłem. Ta mała suka, myślałem, z pewnością ma na sumieniu coś, co chciałaby ukryć, tak samo jak ja starą Rowie. Tak więc, kiedy tylko mogłem wymknąć się od twojej matki, biegłem pod wasz dom i czekałem na sposobną okazję. - Uśmiech Lema świadczył o tym, jaki był zadowolony ze swego sprytu. - Chodziłem za nią cztery czy pięć razy, aż wresz cie dopiąłem swego. Było około wpół do czwartej po południu, kiedy wyszła z mieszkania, kierując się do miasta, na Trzydziestą Ósmą Ulicę. Zatrzymała się przy jakim ś starym budynku z czerwonego piaskowca, tuż na zachód od Madison. Ukryty naprzeciwko widziałem, jak wyjmuje klucz i otwiera drzwi. M a klucz, pomyślałem. Co to może oznaczać? Kiedy już weszła do środka, przeszedłem przez ulicę, a wtedy wychodziła właśnie z tego domu jakaś kobieta z pudlem. Wiedziałem, że musiała minąć Maureen na schodach, tak więc mądry, stary Lem 147
wyjmuje z kieszeni dolara i powiada: „Bardzo panią przepraszam, ale ta pani, która właśnie weszła do środka, zgubiła ten banknot. Może pani ją zna, bo mógł bym do niej zadzwonić i zwrócić zgubę...” A ona na to: „Niestety, nie znam jej nazwiska, ale dopiero co wprowadziła się do mieszkania nade mną, ona i jej mąż! Uśmiech Lema wyrażał teraz triumf. - „Mąż”, rozumiesz, stary? Poczułem się, jakby ktoś wsadził mnie na sto ko ni. Powiedziałem: „Więc zna pani przynajmniej numer jej mieszkania...” „Owszem, powiada, to 3b”, a potem odchodzi ze swoim pudlem. A ja wszedłem do korytarza i przeczytałem nazwisko pod numerem 3b: Mary Cross. -
Mary Cross! - krzyknął Andrew.
- Tak jest, stary. Czy to nazwisko coś ci mówi? Bo mnie nic. Ale, na miłość boską! Przybrać sobie nazwisko Mary Cross i wprowadzić się do wiekowego domu z „mężem” . Ale zgrywa! Byłem prawie zdecydowany wejść tam za nią, ale potem pomyślałem, że nigdy nic nie wiadomo: może ten „mąż” jest właśnie z nią, a nie bardzo mi się uśmiechała perspektywa jakiejś bójki, rozumiesz? Kręciłem się tam jeszcze przez jakiś czas w nadziei, że któreś z nich wyjdzie. A potem m u siałem już wracać do mojego kurczaczka i stwierdziłem, że właściwie mniejsza z tym. W ystarczy tylko wyzwać ją na udeptaną ziemię, kiedy się zjawi we czwar tek. Ale los zrządził inaczej: nie było już następnego czwartku, ponieważ ktoś ją zamordował... W stał z poręczy fotela, wziął mały notes i wyjął ołówek z górnej kieszeni m a rynarki. Nagryzmolił adres na kartce, po czym wydarł ją z bloczka i podał An drew. - Proszę, stary. Byłbym powiedział ci o tym już przed obiadem, gdyby matka mi nie przerwała. Ale cokolwiek się stanie, nie powinniśmy pisnąć o tym słowa mojej staruszce. A skoro to właśnie kochanka szukasz, wydaje się, że nie masz już zbyt wiele do roboty. Andrew wziął z jego rąk kartkę. Trzydziesta Ósma Ulica. Nie miał żadnych wątpliwości, że prawdziwa Mary Cross mieszka z Glorią Leyden w Greenwich Village. Ta surrealistyczna wizyta przyniosła mu jednak jakąś korzyść. Może nie taką, jakiej oczekiwał, ale czy cokolwiek układało się choćby w najmniejszym stopniu tak, jak się tego spodziewał? Ojczym znów położył mu dłoń na ramieniu. Uścisk był mocny i pewny, wyra żający sympatię i naturalne pragnienie pomocy. 148
- Cóż, stary, bardzo mi przykro, ale teraz muszę cię już pożegnać. Kurczaczek nie zaśnie, nim mi trochę nie poczyta. Twierdzi, że to kojąco wpływa na wysłużone serce. Rozumiesz więc? Nie jest już taka młoda, nie można więc po zwolić jej czuwać zbyt długo...
ROZDZIAŁ XVIII Andrew udał się taksówką pod wskazany przez Lema adres. Było już dobrze po północy i w żadnym z okien nie paliło się światło. W szedł po schodkach, odszukał właściwą tabliczkę: „3b - Mary Cross”. Lem mówił prawdę. Nacisnął dzwonek, nie mając nadziei, że ktoś mu otworzy. Za dzwonił jeszcze raz, także bez rezultatu. Spróbował nacisnąć klamkę - drzwi były zamknięte. Po drugiej stronie ulicy znajdował się niewielki hotel. W szedł pośpiesznie do pustego holu, gdyż myśl o poruczniku Mooneyu ani na chwilę go nie opuszczała. Poszukał w spisie telefonów nazwiska Mary Cross; była tylko jedna taka osoba, zamieszkała przy Trzydziestej Ósmej Ulicy. A więc mieszkanie należało rzeczy wiście do Mary Cross i Maureen niekoniecznie musiała się pod nią podszywać. Przejęła po prostu mieszkanie, kiedy Mary Cross wprowadziła się do Glorii Ley den. Poszukał numeru Glorii Leyden: Dziesiąta Ulica Zachodnia - tak, to będzie tam. W szedł do budki i wykręcił numer. Prawie natychmiast rozległ się w słu chawce kobiecy głos: - Kimkolwiek jesteś, nie mógłbyś sobie wybrać odpowied niejszej pory?! -
Czy to Mary Cross? - spytał niezrażony Andrew. Mary! - zawołał głos (Glorii Leyden). - To do ciebie.
Słyszał stukanie wysokich obcasów o posadzkę, a po chwili inny kobiecy głos: - Słucham? - Czy mówię z Mary Cross? -
Tak.
-
Tu Andrew Jordan. Muszę z panią porozmawiać. Mąż Maureen?
-
Tak jest.
-
Ojej! 149
-
Zaraz u pani będę.
-
Ale... W ie pan... Gloria myje właśnie głowę. Muszę się z panią zobaczyć.
-
W takim razie... w takim razie... Proszę posłuchać. Na rogu Dziesiątej Za
chodniej i Szóstej Alei jest mały bar. Nazywa się „Bangkok” . - Mogę tam być za kwadrans... „Bangkok” był mizernie oświetlonym małym barkiem, wykazującym niewy raźne pretensje do orientalnego stylu. Łatwo było poznać Mary Cross, ponieważ była jedyną kobietą wśród garstki gości przy barze - wysoka, smukła, koścista dziewczyna z kręconymi, czarnymi włosami. Kiedy otworzył drzwi, obejrzała się w jego stronę. Podszedł do niej. - Pan Jordan? Usiądźmy przy stoliku. Uszy tego barmana mogłyby służyć jako ekran radarowy dla całego Wschodniego Wybrzeża. Znaleźli stolik i usiedli w tym różowym mroku, z którego po chwili wyłonił się kelner. Przyjął zamówienie i oddalił się. Mary Cross pochyliła się przez stolik w stronę Andrew, ale nawet wtedy widział tylko zarysy jej postaci: szczupłą twarz, wielkie, ciemne, niewinne oczy i czarne, kędzierzawe włosy. - N a Boga, panie Jordan, ja naprawdę nie mam pojęcia, czego pan ode mnie chce. Dzisiaj wieczorem przepytywała mnie policja. - Wiem. - Bo myślałam, że może pan zwraca się do niewłaściwej osoby. Ja nie byłam wcale przyjaciółką Maureen. Nie cierpiałam jej. Nienawidziłam, tej dziewczyny. - W ielkie, błyszczące w przymglonym świetle oczy zdawały się mieć oddzielne istnienie, jak oczy kota. - O rany, panie Jordan, okropnie pan wygląda! M a pan chyba kłopoty. - Policja podejrzewa, że to jaja zabiłem. - Tak sobie wyobrażałam. Dlatego starałam się zamydlić trochę oczy temu porucznikowi. - Przede mną było w jej życiu wielu mężczyzn, prawda? -
W ielu? Och!
- A później ? Kiedy za mnie wyszła? Kelner przyniósł drinki i znowu zniknął w ciemności. Mary Cross pociągnęła łyk swojej szkockiej. Była najwyraźniej zakłopotana. Czy może przestraszona? 150
-
Niech mnie pan posłucha, Jordan. Gdybym mogła panu pomóc, zrobiłabym
to, naprawdę. Ale widzi pan... ja nie chcę się w to mieszać. Żadna dziewczyna nie chce być wmieszana w sprawę, którą zajmują się gliny. Powiem panu tylko to, że jak Maureen wyszła za pana i wyprowadziła się z naszego wspólnego mieszkania, odetchnęłam. Bingo!, pomyślałam sobie. I od tej pory nie widziałam jej na oczy. -
Nigdy? Ojej, mówię panu przecież, że nie!
- Nawet wówczas, kiedy podnajęła od pani mieszkanie przy Trzydziestej Ósmej Ulicy? Mary Cross cicho gwizdnęła. - O rany! To pan o tym wie? - Owszem, wiem. -
Musiałam chyba upaść na głowę! A tak ładnie się tam urządziłam. Zajęło
mi to wiele miesięcy, zanim wszystko zgromadziłam i poustawiałam według swo jego gustu. Aż tu raptem, ni stąd ni zowąd, ona do mnie dzwoni! Owszem, przy znaję, że zaproponowała mi płacenie podwójnego czynszu. Ale niech pan pomy śle co za bezczelność! Po prostu zadzwoniła i mówi: Wprowadzam się jutro z samego rana. - Czy to znaczy, że zmusiła panią do wyprowadzenia się wbrew pani woli? -
Owszem, to właśnie chcę powiedzieć.
- Czy miała coś na panią? - N a mnie? Tylko to, że widywałam się od czasu do czasu z Billem, kiedy już byłam na stałe z Georgem. To była po prostu niegodziwość z jej strony, nic innego! Co mi przeszkadzało pójść do niej i powiedzieć tak: Dobrze, wygadaj George'owi o Billu, a ja porozmawiam sobie trochę z twoim mężem. Ale porząd na dziewczyna po prostu tak nie robi i Maureen doskonale o tym wiedziała. Ona zawsze taka była! W ykorzystywała tych, którzy nie potrafili jej się odpłacić pięk nym za nadobne! W ysunęła rękę przez stół i chwyciła dłoń Andrew. - Panie Jordan! Ale pan nie powie o tym wszystkim glinom? Ja nie mam na wet w kontrakcie najmu klauzuli o możliwości podnajmu! Można wpaść w niezłe kłopoty z tego powodu. Znam dziewczynę, która podnajęła mieszkanie bez takiej klauzuli i, wyobraża pan sobie, omal jej nie zaaresztowano! 151
- Kiedy Maureen właściwie przejęła pani mieszkanie? - Mogę to panu dokładnie określić. Pięć miesięcy temu. Od pięciu miesięcy muszę mieszkać z Glorią, ściśnięta jak sardynka, a Gloria ze swymi wiecznymi randkami i ciągłym zmienianiem koloru włosów: raz jasny blond, to znów ciemny blond, kasztanowe... To męczące, proszę pana! Pięć miesięcy. A od kiedy Maureen zaczęła kraść klejnoty? Jakieś osiem m ie sięcy temu. Czy więc ta kradzież zaczęła się jako transakcja solo, a później dołą czył doń kochanek? -
A czy mówiła pani, na co potrzebne jej to mieszkanie? - pytał dalej.
-
Powiedziała mi tylko to, co chciała, bym wiedziała. Podobno chodziło o
starego przyjaciela rodziny, który przyjeżdża od czasu do czasu do Nowego Jorku i potrzebuje jakiegoś miejsca na Manhattanie, gdzie mógłby się zatrzymać. Stary przyjaciel rodziny! - prychnęła. - Panie Jordan, pytał mnie pan przed chwilą, czy Maureen miała jakiegoś mężczyznę od czasu, gdy została pańską żoną. Odpowie działam, że nie wiem, bo bałam się powiedzieć panu o tym mieszkaniu, to znaczy o tym, że nie mam klauzuli podnajmu. Ale to nie był żaden stary przyjaciel rodzi ny. Może mi pan wierzyć. To był jej kochanek... - Nigdy oczywiście nie dowiedziała się pani, jak się nazywał? - O rany, nie! To nie w stylu Maureen! Maureen miałaby się komuś zwie rzać? W każdym razie nie był z pewnością żadnym starym przyjacielem rodziny. Taki ładny chłopiec? Nie mógł mieć więcej jak dwadzieścia pięć lat. Andrew poczuł żywsze bicie serca. - Czy pani chce powiedzieć, że go widziała na własne oczy? -
Pewnie, że go widziałam, panie Jordan! Jakieś dwa, trzy miesiące temu.
Wszystko zaczęło się od elektrycznego żelazka Glorii. O rany, jak ta dziewczyna obchodzi się ze swoimi rzeczami! Wszystko, dosłownie wszystko, w tym miesz kaniu jest porozwalane. Miałam jakąś bardzo ważną randkę i koniecznie musia łam odprasować sukienkę, a żelazko znowu było zepsute. Pomyślałam więc so bie: Do licha, mam przecież własne porządne żelazko w domu. Co sobie ta M au reen myśli! W ygnała mnie z własnego mieszkania, nie pozwalając nawet zabrać moich rzeczy?! Byłam naprawdę wściekła! N a Glorię, na żelazko, a najbardziej na Maureen! Mam ciągle jeszcze własny klucz, pojechałam więc taksówką na Trzydziestą Ósmą. Kiedy weszłam do mieszkania, zobaczyłam ich oboje. Nie muszę dodawać, że mi go nie przedstawiła; była zbyt skryta. W każdym razie 152
siedzieli wtedy obok siebie na mojej kanapie, z podciągniętymi pod siebie kola nami, i popijali Rob Roysa. Popijali Rob Roysa... W tej samej chwili, kiedy wszystko zmierzało konse kwentnie do rozwiązania, Andrew znów poczuł ogarniającą go panikę. - A jak on wyglądał? Ten kochanek? - No, tak jak już panu wspomniałam. Mniej więcej dwadzieścia pięć lat, bar dzo przystojny, blondyn. Jak teraz widzę, to właściwie bardzo był podobny do pana. Można by powiedzieć, że jesteście bliźniakami, tyle tylko, że on wygląda znacznie młodziej i ma jaśniejsze włosy. Boże, ależ Maureen była na mnie wście kła, kiedy tak tam wpadłam! W ciągnęła mnie do sypialni i dała to żelazko, ale z miejsca wsiadła na mnie i zażądała, bym oddała jej klucz. Nie pisnęła naturalnie ani słówka na temat tego chłopaka, a kiedy przechodziłam znowu przez pokój, on siedział tak jak przedtem na kanapie, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi, popijał Rob Roysa i robił z papieru taką strzałę... Andrew poczuł, że jeśli nie wyjdzie natychmiast z tego baru, to zemdleje. Ski nął na kelnera, zapłacił rachunek i wstał. Mary Cross wykrzyknęła przestraszona: - O, rany! Panie Jordan! Co panu jest? Co się stało? Ale on nic jej nie odpowiedział, tylko ruszył do drzwi, słysząc za sobą stuka nie jej wysokich obcasów. W yszedł pospiesznie na ulicę i zaczął iść przed siebie bez celu. Gdyby to wszystko stało się wcześniej, zanim jeszcze nadludzki wysiłek ner wowy zupełnie go podkopał, może potrafiłby się opanować. Teraz jednak pozwo lił, by wściekłość i upokorzenie zawładnęły nim, tak jak płomienie ogarniają drewniany budynek. Maureen i Ned. Ta potworna zdrada była dla niego jasna jak słońce. Maureen wychodzi za niego dla pieniędzy. Potem dowiaduje się, że cały majątek odziedzi czy Ned, usiłuje więc obalić testament. Wreszcie przegrywa i... zwraca się do Neda! Poczuł straszliwy zawrót głowy. Zatrzymał się i oparł o najbliższą latarnię. Całe czoło zrosił mu pot. Maureen i Ned kombinują, w jaki sposób zawładnąć klejnotami pani Pryde i to jak najszybciej, bo ona jest w ciąży z Nedem... M aure en triumfuje z odpowiednio poczętym dzieckiem i klejnotami... A wtedy: Ned poznaje Rosemary, nieładną córkę milionera, z otwierającą się szansą na ogromny 153
majątek. Próbuje więc pozbyć się Maureen, która jest przepełniona wściekłością i żądzą zemsty. Rewolwer - szarpanina - strzały... Poczuł nagle na ramieniu czyjąś rękę, a kiedy podniósł oczy, jeszcze ciągle oszołomiony, zobaczył pochyloną ku sobie twarz jakiegoś mężczyzny. - Hej, panie! Chory pan, czy co? - Nie, dziękuję. Wszystko w porządku. Twarz jeszcze przez chwilę tkwiła przed jego oczami, a potem znikła. Andrew ruszył dalej przed siebie bez celu i doszedł do jakiegoś małego baru. Z oświetlo nego lokalu słychać było głośne tony szafy grającej. Telefon.Zadzwonić do N e da. Iść do Neda. Zabić go. Zaczął przeciskać się przez gęstą masę ludzi, którzy rozstępowali się przed nim, pozwalając mu przejść. W rogu sali stała budka telefoniczna. W szedł i wy kręcił numer mieszkania Neda. Czuł, że włosy ma mokre od potu; przesunął ręką po twarzy, aby ją wytrzeć. Telefon dzwonił kilkakrotnie, ale nie było żadnej od powiedzi. Wyszedł znowu na ulicę i skinął na stojącą przed barem taksówkę. Kiedy podjechała, opadł ciężko na siedzenie. - Tak, proszę pana! Dokąd? Dokąd? Andrew podał adres swego mieszkania. Otwierając drzwi, usłyszał, że dzwoni telefon. Kiedy podniósł słuchawkę, usłyszał damski głos: - Pan Jordan? - Tak. -
Tu Mary Cross. Panie Jordan, czy nic panu nie jest?
-
Nie. Wszystko w porządku.
- Tak nagle odejść... W ystraszył mnie pan. Naprawdę. Panie Jordan, prze straszyłam się. Nie powinien pan tak robić... A tuż po pana wyjściu przypomnia łam sobie o czymś. Może to panu pomoże. Bo widzi pan, powiedziałam jej wtedy tak: „Owszem, zgoda, bierz moje mieszkanie, bo nic na to nie mogę poradzić. Ale nie życzę sobie, by jakiś facet, którego nie znam, szwendał mi się po mieszkaniu i wszystko przewracał. Musisz mi obiecać, że ten twój facet to solidny, szanowany obywatel...” A ona na to: „Szanowany obywatel? Co ty sobie wyobrażasz? To milioner!” Tak mi powiedziała, panie Jordan. Może to panu pomoże w pańskich poszukiwaniach. „Milioner, powiedziała, jeden z najwybitniejszych obywateli w Kalifornii...” 154
ROZDZIAŁ XIX Andrew odłożył słuchawkę i zapalił lampę. Jeden z najwybitniejszych obywa teli Kalifornii - słowa te brzmiały bezustannie w jego uszach. Maureen znowu kłamała? Przecież skłamała także Billowi Stantonowi, gdy chodziło o tożsamość jej kochanka. Z tym „swoim złowieszczym śmiechem” powiedziała mu: To Lem Pryde. Czy ten uśmieszek był także na jej ustach, kiedy mówiła Mary Cross, że jej kochanek to jeden z najwybitniejszych obywateli Kali fornii? Różnica polegała jedynie na innym maskowaniu jednej i tej samej osoby Neda. W ściekłość wybuchła w nim z nową mocą. Ponownie wykręcił numer Neda. Sygnał po drugiej stronie drutu terkotał mocno, wyraźnie, intymnie, jak gdyby dzwoniło mu we własnym uchu. Spojrzał na zegarek. Za kwadrans pierwsza. Gdzie jest Ned? I co robi? Czy domyślił się lub wyczuł, że prawda wyszła na jaw ? Uciekł? Andrew odłożył słuchawkę i usiadł. Jeden z najwybitniejszych obywateli Kalifornii... Pierwsza miłość Maureen, „szczęśliwy małżonek” przyjaciółki pani Thatcher. Nowa myśl zaczynała krążyć po głowie Andrew. A jeżeli tym razem Maureen wyjątkowo powiedziała prawdę? Czy to możliwe? Czyżby pierwsza miłość Maureen znów pojawiła się w jej ży ciu? Może przecież być w Nowym Jorku, a nawet jeżeli nadal mieszka w Pasade nie, to przylatuje od czasu do czasu, by spędzić kilka godzin z dala od żony w tajemnym „gniazdku miłosnym” z dziewczyną, która mając dziewiętnaście lat tak go oczarowała? Jej „pierwsza miłość”, którą sprowadziła z powrotem, kiedy już wydusiła z Lema klejnoty, a z Jordanów wszystko, co tylko się dało? Jeden z najważniejszych obywateli Kalifornii - prawdziwie gruba ryba, z którą potrafiła by się już uporać, wyostrzywszy swoje pazury i język na Jordanach. Kiedy ten pomysł dojrzał w jego wyobraźni, poczuł nieprawdopodobny przy pływ nadziei. Czy to nie byłoby możliwe? A może Ned znalazł się tylko przypad kiem w mieszkaniu Maureen, gdzie go zastała Mary Cross? Przecież Maureen nie przedstawiła go jako tego pana, przyjaciela domu, który wynajął pokój? W ogóle się nim nie zajmowała. Po prostu siedział na kanapie z podciągniętymi nogami i preparował papierową strzałę. 155
Wiedział, że ta nowa nadzieja jest po prostu śmieszna. Czyż niczego nie nau czyły go te minione, straszne, bezkresne godziny? Czy ciągle jeszcze jest naiwny jak dziecko? Czy nie postępuje teraz wobec Neda podobnie jak przedtem wobec Maureen, zamykając oczy na dowody i czepiając się najmniejszej nadziei po pro stu dlatego, że musiał mieć chociaż jedną osobę, którą mógłby kochać i której by ufał? Śmieszne? Ale czy naprawdę śmieszne? Niejasno zdał sobie sprawę, że kto wie, czy nie jest to najkrytyczniejszy moment z tych, jakie do tej pory przeżył? Jeżeli teraz zwątpi w Neda, to utraci jedyną pozytywną rzecz, jaka mu jeszcze w życiu pozostała. Czyż wiara w istnienie kalifornijskiego milionera nie jest jedy nym lekarstwem na panujący w jego uczuciach chaos? Czy nie powinien wierzyć w to tak długo, jak tylko jest to możliwe? Tak długo, jak to możliwe? Nie musi to być specjalnie długo, bo przecież ła two można sprawdzić, czy ten milioner przyjeżdża do Nowego Jorku. Pani Tha tcher na pewno będzie wiedziała, a jeśli nie, to z łatwością będzie mogła się tego dowiedzieć. Czy je s t coś, o czym pan wie... coś, co mogłoby skierować podejrzenia na ko goś innego?... Gdybyśmy mogli jakoś pomóc, cokolwiek by to nie było, zadzwoni pan do nas, dobrze?... Niezależnie od pory. W stał i podszedł do telefonu. Patrzył na aparat długo, jakby czuł strach, że skoro tylko weźmie słuchawkę do ręki, przepadnie już wszelka możliwość oszu kiwania samego siebie... W ykręcił numer mieszkania Thatcherów. Telefon przyjął pan Thatcher. Ten dobry, nieoczekiwany fakt, że zgłosił się pan, a nie pani Thatcher, w jakiś sposób zmieszał i zaskoczył Andrew. Sam słyszał swój jąkający się głos. - Czy... czy nie ma tam przypadkiem Neda? - Nie... niestety, nie. Rosemary wróciła już z godzinę temu i położyła się do łóżka. I moja żona także. Ale żona prosiła, by pan dzwonił, ilekroć będzie taka potrzeba. Czy mogę coś dla pana zrobić? -
Jeżeli można, to chciałbym do państwa wpaść na chwilę.
- Ależ, oczywiście, proszę przychodzić! Czy chce pan, bym obudził obie mo je panie? 156
Rosemary? Nie czuł się na siłach, żeby spojrzeć w twarz narzeczonej Neda. Jeszcze nie teraz. Powiedział więc: - Gdyby pan był tak dobry, to chciałbym się zobaczyć z pańską żoną... -
Jak pan sobie życzy.
- Naprawdę dziękuj ę . Już do państwa j adę... Drzwi otworzył mu pan Thatcher, który wprowadził go do małego gabinetu na pierwszym piętrze. Miał na sobie brązową aksamitną bonżurkę, jaką Andrew widział w reklamach alkoholi. Nie przypuszczał, że zwyczajni ludzie noszą je po domu. -
Żona będzie tu za chwilę, Andrew. Pozwoli pan, że przyrządzę mu ci coś
do picia. - Nie, dziękuję. Owo automatyczne częstowanie i popijanie drinków przeciągało tylko wieczo ry, nie zagłuszając bólu ani nie zaostrzając umysłu. - Jestem państwu bardzo wdzięczny za uprzedzenie mnie o nakazie areszto wania - powiedział. - Ależ na litość boską, Andrew! Zrobilibyśmy wszystko, żeby tylko panu pomóc. Krzesła obite były brązową skórą - czy po to, żeby harmonizowały z podomką pana domu? Pan Thatcher wskazał mu jedno z nich, a sam usiadł na drugim, na przeciwko. - Najmocniej przepraszam, że przychodzę do państwa tak późno, ale pańska małżonka upoważniła mnie do skomunikowania się z nią, skoro znajdę jakieś ślady wskazujące na inną osobę. - Tak, wiem o tym. No i co? Znalazł pan coś takiego? Bardzo bym chciał, żeby tak było. Zrównoważona, autorytatywna osobowość pana Thatchera działała dziwnie uspokajająco. Z gorzką samokrytyką Andrew zastanawiał się, czy jego nowo na byte poczucie pewności siebie jest tylko kolejnym banalnym freudowskim lega tem po matce, która potrafiła tak skutecznie podporządkować sobie pana Jordana? Pan Thatcher - uosobienie jego ojca? W tej chwili zjawiła się pani Thatcher, ubrana bez zarzutu, nie zdradzając najmniejszej oznaki tego, że właśnie została wyrwana ze snu. Panowie wstali, a pani Thatcher podeszła do Andrew z wyciągniętą ręką. 157
- Andrew, tak się cieszę, że pan się pokazał! Czy mam to uważać za dobry omen? -
Andrew powiada, że wpadł na coś - wyjaśnił pan Thatcher.
-
Tak - potwierdził Andrew. - Mam pewien ślad i tylko państwo mogą mi
pomóc go sprawdzić. Pani Thatcher usiadła na kanapce, a panowie powrócili na poprzednie miejsca. - Od czasu naszej ostatniej rozmowy - zaczął Andrew - dowiedziałem się wie lu rzeczy o Maureen. Niektóre nie mają może bezpośredniego związku z jej śmier cią. Jedna natomiast bezwzględnie się z tym wiąże. Otóż, odkryłem, że Maureen miała kochanka. Przypuszczam, że to on ją zabił, i chyba wiem, kto to jest... Oboje państwo Thatcher pochylili się lekko naprzód. Pan Thatcher, który za palił małe cygaro, teraz wyjął je, a czoło jego zmarszczyło się w pełnym niepoko ju oczekiwaniu. -
Są na to jakieś dowody, Andrew?
- Znam świadka, a właściwie dziewczynę, która podnajęła im swoje miesz kanie. Wiem, że się tam spotykali. I choć możliwe, że Maureen kłamała, wskazała mniej więcej, kim ten mężczyzna był. - Andrew zwrócił się teraz specjalnie do pani Thatcher. - Określiła go jako milionera i jednego z najwybitniejszych oby wateli Kalifornii. To dla pani niedobra wiadomość... wiem, jak usilnie oboje pań stwo starali się trzymać tego człowieka z dala od Maureen. Ale czy możliwe jest, że ona znowu nawiązała z nim stosunki, że mimo wysiłków państwa skusiła go znowu, by przylatywał tu do niej z Kalifornii, i że po raz drugi wpakował się w to znacznie, znacznie głębiej niż zamierzał, że Maureen zaczęła go szantażować i... Nagle, podczas całego tego monologu, ujrzał w wyobraźni obraz Neda. W al czył usilnie, aby go odpędzić. Wszystko, co mówi teraz Thatcherom, to prawda. To musi być prawda. Trzeba koniecznie trzymać się tego, tak samo jak Thatcherów, którzy mogą mu pomóc ocalić chociaż cośkolwiek z ruiny jego życia. - Jak więc państwo widzą - zakończył - chciałbym prosić o zdradzenie mi jego nazwiska. Zwrócił się teraz do pana Thatchera i zdumiał na widok jego zmienionej tw a rzy, osłupiałej z zaskoczenia. - Jakiś mężczyzna z Kalifornii? - wykrzyknął. - Chce pan powiedzieć... su geruje pan, że w czasie, kiedy Maureen u nas mieszkała, był w jej życiu jakiś mężczyzna... 158
Urwał i odwrócił się gwałtownie do żony. Ona zaś siedziała wyprostowana, z rękami złożonymi na kolanach i uśmiechała się niewyraźnie. - Bardzo pana przepraszam, Andrew. Powinnam była wyrażać się jaśniej dziś rano. Kiedy panu powiedziałam, że nie wspomniałam o tym nikomu, miałam na myśli również mojego męża. - W stała i podeszła do męża, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Rozumiem stanowisko Andrew, Jamesie. Byłoby może rozsądniej, gdybym powiedziała ci wszystko we właściwym czasie. Ale... no cóż, skąd m oż na mieć stuprocentową pewność. No więc, kiedy wyekspediowałam Maureen do Nowego Jorku, to nie dlatego, że marzyła o tym, by zostać modelką. Wysłałam ją dlatego, że odkryłam, iż romansowała z Rodneyem. - Z Rodneyem? - powtórzył jak echo pan Thatcher, a jego twarz wyrażała nieopisane zdumienie. - Rozumiesz teraz, co musiałam czuć - ciągnęła pani Thatcher. - Biedna Lavinia... Gdyby ta sprawa wyszła na jaw, złamałaby jej życie. Mam nadzieję, że mi wybaczysz, bo na ogół nie jestem skryta wobec ciebie, James. Pan Thatcher także wstał. Żona wyciągnęła ku niemu rękę, którą ujął w swoje dłonie i tak stali chwilę obok siebie, zdając się całkowicie zapominać o obecności Andrew. Po chwili oboje zwrócili się ku niemu. - Rodney, ale jak nazwisko? - spytał Andrew. - Muszą mi państwo powie dzieć jego nazwisko... - Oczywiście, Andrew - odparła pani Thatcher. - Nazywał się Rodney Miller. A więc ma przynajmniej nazwisko! W podnieceniu Andrew poczuł jakby od pływ napięcia nerwowego. -
Taak... - orzekł. - To by wszystko wyjaśniło. Sprawiła, że Rodney Miller
do niej wrócił. Przylatywał do Nowego Jorku i... Urwał, widząc wyraz twarzy państwa Thatcher. Pierwszy przemówił pan Tha tcher. - Okropnie mi przykro, Andrew, bo przypuszczam, że na tej teorii opierał pan możliwość rozwiązania swego problemu jutro, kiedy zjawi się porucznik Mooney. Byłem wprost zdumiony, usłyszawszy o Maureen i Rodneyu w Pasade nie, mimo iż oczywiście całkowicie dopuszczam, że to była prawda. Ale jeżeli Maureen powiedziała temu niby świadkowi, że jej kochankiem był Rodney M il ler, to bezsprzecznie skłamała. 159
Andrew poczuł, jak powoli opuszcza go nadzieja. - Tak, Andrew - powiedziała pani Thatcher, podchodząc do niego blisko. Jej ręka spoczęła na jego ramieniu. - Obawiam się, że co do tego możemy być stu procentowo pewni. Bo jakby to... Rodney Miller nie żyje. Zmarł prawie dwa lata temu. Rozpacz, jak gęsta, lepiąca się chmura wypełniła całą istotę Andrew. Tyle zo stało z jego nadziei... Tyle z Rodneya Millera... A więc i tyle z Neda. Andrew siedział kompletnie nieruchomo, patrząc na stojące pod ścianą regały z książkami i czekając na pojawienie się wściekłości, która nieomylnie nadejdzie, dając sygnał ostatecznej klęski. Ned... ze spłowiałymi na słońcu włosami i niebie skimi oczami, tak uroczyście wyrażający bezgraniczną miłość i chęć pomocy. Pamiętaj tylko o jednym, Drew... Jedno twoje słowo i jestem gotów powiedzieć im wszystko. Absolutnie wszystko... Stanąć oko w oko z tą prawdą wydawało mu się straszniejsze, niż stanąć tw a rzą w twarz z prawdą o Maureen. Ręka pani Thatcher ciągle jeszcze spoczywała na jego ramieniu. Usłyszał, że dzwoni telefon; pan Thatcher podszedł go odebrać. - Tak?... Owszem, jest w domu, ale już od jakiegoś czasu śpi. Ona... Proszę zaczekać, pański brat jest właśnie u nas, może z nim chciałby pan pomówić? Zasłonił ręką słuchawkę. - Chce pan porozmawiać z bratem, Andrew? Ned... Przez jedną krótką, zwariowaną chwilę Andrew miał wrażenie, że nie będzie w stanie wstać z krzesła, że jego stopy wypuściły delikatne, ale mocne korzenie, które przebiły dywan i podłogę, korzenie, które tak wrosły w ziemię, że jeżeli teraz wstanie, to zostanie rozerwany na części. Pan Thatcher podsuwał mu słu chawkę na długim, skręconym sznurku. Pot znów wystąpił mu grubymi kroplami na czoło. Po chwili jednak podniósł się i wziął do ręki słuchawkę. - Drew? - usłyszał głos Neda, lekko zachrypnięty i aż zachłystujący się z podniecenia. - O rany, Drew, ale przełom! Cały czas szukam cię po mieście. Słu chaj! Wszystko już wiem. W iem, kto zabił Maureen! Drew, czy mnie słuchasz? -
Tak. Słucham...
- W obec tego zostań tam u Thatcherów. Tak będzie najprędzej i najlepiej. Siedź tam i zatelefonuj do Mooneya. Gdziekolwiek się znajduje, chociażby nawet z żoną w łóżku, wyciągnij go i powiedz, by natychmiast zjawił się u Thatcherów. 160
Słyszysz mnie? Wszystko jest w najlepszym porządku! Tylko zaraz dzwoń do M ooneya i czekaj! Będę tam za pięć minut... Kiedy Ned się rozłączył, Andrew stał jeszcze długą chwilę nieruchomy, ze słuchawką w ręce. Dopiero po pewnym czasie odłożył ją powoli na widełki, a jego oczy przeniosły się z pana Thatchera na jego żonę. - Ned mówi, że ma w ręku rozwiązanie. - Rozwiązanie? - powtórzyła jak echo. - Ale co, Andrew? Czego się dowie dział? - Tego mi nie powiedział. Mówił tylko, żebym zaraz zadzwonił do poruczni ka i poprosił go tutaj, bo tak będzie najprędzej. Czy państwo się na to zgadzają? - Oczywiście... oczywiście, że się zgadzamy. Andrew zadzwonił na komisariat, ale nie zastał tam porucznika. Dyżurny sier żant podał mu jednak numer jego domowego telefonu. Porucznik Mooney odebrał prawie natychmiast. Flegmatyczny jak zwykle, wysłuchał wszystkiego, co mówił Andrew, potem rzucił: - Dobrze, panie Jordan. Będę tam za jakiś kwadrans. -
No i co? Przyjedzie? - spytała pani Thatcher. Mówi, że mniej więcej za kwadrans. Doskonale - powiedział pan Thatcher, a jego uśmiech był zachęcający i oj
cowski. - Miejmy nadzieję, że wszystko się w końcu wyjaśni. - Podszedł do żony i objął ją ramieniem w talii. - No cóż, kochanie, chyba obudzimy także Rosema ry, jak myślisz? Nie sądzę, by chciała przespać tak doniosłą chwilę. Oboje razem ruszyli do drzwi, ale pani Thatcher odwróciła się jeszcze raz do Andrew. -
Andrew, nic pan nie pił. Proszę sobie coś przyrządzić. Bardzo dziękuję, ale nie mam ochoty.
- Otworzy pan bratu, kiedy przyjdzie, prawda? - spytał pan Thatcher. Chcielibyście zapewne pomówić chwilę na osobności... Po odejściu Thatcherów Andrew zaczął spacerować nerwowo po pokoju. Jeże li kiedykolwiek była pora na nadzieję, to właśnie teraz. Ale on nie potrafił już wierzyć. Ned znalazł rozwiązanie zagadki? Ned - nieo becny cały wieczór w domu, tropiący zbrodniarza? Usiłował w to uwierzyć, ale nie umiał. Zbyt głęboko już zanurzył się w rozpaczy. Jedynym obrazem, jaki tkwił w jego duszy, był obraz Neda. Neda, jako potwora. Neda, który nawet w tej chwili rozpoczyna jakąś oszukańczą akcję. 161
Zdawało mu się, że niemal w tej samej chwili rozległ się niski, jękliw y głos dzwonka u drzwi frontowych. Zszedł na dół i otworzył drzwi. Jego brat, bez czapki, rozpromieniony, wpadł jak bomba do holu. -
Czy Mooney już jest?
- Jeszcze nie. Ned zobaczył padające z góry światło i ruszył w kierunku gabinetu, a Andrew za nim. Gdy znaleźli się w pokoju, Ned spytał: -
Gdzie są wszyscy? Poszli obudzić Rosemary.
-
No dobrze! Teraz to bez znaczenia! - Ned odwrócił się gwałtownie do bra
ta i chwycił go za ramię. - Chłopie! - powiedział. - Poczekaj! Poczekaj, a prze konasz się, co usłyszysz! Chcesz coś gładko i sprytnie załatwić? Nie ma sprawy! W al prosto do Neda Jordana. To ten prywatny łapacz, rozumiesz, ten z drugiego piętra...
ROZDZIAŁ XX -
No dobrze, Andy. Nie napiłbyś się czegoś mocniejszego?
-
Nie, dziękuję.
- Bo j a się napiję. Chociaż Ned był pierwszy raz w mieszkaniu Thatcherów, zachowywał się z taką swobodą, jakby był u siebie w domu. Nie zdejmując płaszcza, podszedł do stolika w rogu i przyrządził sobie drinka. W rócił z pełną szklaneczką, a na jego twarzy widniał uśmiech nieukrywanego samouwielbienia. - Dobra, Andy. Siedź sobie, stój, rób co ci się żywnie podoba, tylko mnie słuchaj. W padłem na ten genialny pomysł dopiero dwie godziny temu. Najpierw ty poszedłeś do domu, a Rosemary wyszła zaraz po tobie. Zostałem sam i kombi nowałem, co by tu zrobić, żeby ci pomóc. I nagle, bez szczególnego powodu przypomniałem sobie pewną sytuację sprzed kilku miesięcy... Uwierz mi. Aż do tego momentu zupełnie o tamtym wydarzeniu nie myślałem, takie mi się wyda wało błahe i nie mające żadnego związku z żadnym z nas. I nagle olśniła mnie genialna myśl, że jednak... Że tu jest pies pogrzebany i właśnie to może mieć decydujące znaczenie. 162
Andrew usiadł z powrotem na fotelu, a Ned spacerował tam i z powrotem. - To było jakieś trzy miesiące temu, przed moim wyjazdem na Florydę. Jed nego popołudnia szedłem sobie Piątą Aleją i potem skręciłem w Trzydziestą Ósmą Ulicę. Gdy mijałem któryś dom, podniosłem oczy i patrzę! A to Maureen otwiera sobie kluczem drzwi! Zawołałem na nią: „Hej, Maureen!”, a ona się od wróciła i kiedy mnie poznała, uśmiechnięta rzuciła: „O, Ned. Możesz mi pomóc. Odbywam właśnie misję dobroci!” Nie widziałem was obojga od dłuższego czasu i, co tu dużo gadać, byłem ciekawy! Ruszyłem więc za nią po schodach. A ona mówiła po drodze: „Myślę, że to nie będzie nic atrakcyjnego dla ciebie. Moja koleżanka załapała się w rejs wycieczkowy i prosiła, bym w czasie jej nieobecno ści podlewała kwiaty...” Wdrapaliśmy się na trzecie piętro, a Maureen otworzyła drzwi do mieszkania na końcu korytarza. Było to takie sobie zwyczajne miesz kanko, z porozstawianymi wszędzie doniczkami filodendronów. W tedy Maureen podsunęła: „Wiesz co? Napijmy się czegoś. Przynajmniej tym może mi się zre wanżować!” I przyrządziła dwie szklanki Rob Roysa. Usiedliśmy potem gawę dząc, nawiasem mówiąc przeważnie o tobie. Nie było w tej wizycie nic nadzwy czajnego i dlatego nigdy ci nawet o tym nie wspominałem... Ned podszedł teraz do Andrew i stanął naprzeciwko, rozwijając swoją opo wieść: -
Siedzimy więc tak sobie już parę minut, gdy nagle drzwi otwiera sobie klu
czem jakaś facetka i wchodzi. Wysoka, chuda jak patyk dziewczyna z czarnymi włosami. Maureen nie przedstawiła nas, po prostu wciągnęła tę pannicę do sy pialni. Siedziały tam kilka minut, a kiedy wyszły, tam ta trzymała w ręku elek tryczne żelazko. No i zaraz wyszła. Zapytałem o nią Maureen, a ta roześmiała się tylko i wyjaśniła, że jej koleżanka, co tu mieszka, bardzo szczodrze rozdawała wszystkim przyjaciółkom klucze od mieszkania. Tej dziewczynie też dała klucz i powiedziała, że może sobie pożyczać żelazko do prasowania. Byłem już i tak spóźniony na umówione spotkanie, ale nim wyszedłem stamtąd, trafiłem do ła zienki. N a jej drzwiach wewnątrz wisiała piękna, kosztowna męska podomka. Na półce stały różne męskie szczotki do włosów i płyn po goleniu, i cała masa róż nych innych męskich drobiazgów. Trochę się zdziwiłem, ale pomyślałem, że ta przyjaciółka Maureen ma widocznie jakiegoś stałego kolesia. Kiedy wyszedłem stamtąd, Maureen jeszcze została w mieszkaniu, bo zapomniała podlać te filoden drony... 163
Ned pociągnął ze szklaneczki i mówił dalej: - No? Rozumiesz teraz, Andy? I widzisz, jaki ze mnie dureń, że od razu wte dy nie zacząłem podejrzewać Maureen. Męska podomka w łazience, kiedy naj mniejszym słowem Maureen nie wspomniała o żadnym mężczyźnie? I właśnie teraz, gdy tak ważne było, aby coś mądrego wymyślić, przypomniało mi się to. Zrozumiałem, że schwytałem Maureen na randce w ich „gniazdku” . A ona na tyle szybko zorientowała się w sytuacji, że zaprosiła mnie na górę i wymyśliła całą tę historię z koleżanką. Było to nie tylko dowodem, że Maureen ma kochanka, ale i wyjaśniało, gdzie się spotykają. Andrew siedział patrząc na brata i czuł, że nadzieja, jaka jeszcze kilkanaście minut temu wydawała mu się utracona na wieki, odżywa w nim na nowo. - Trzydziesta Ósma Zachodnia - powiedział - mieszkanie numer 3b. Mary Cross. -
Skąd wiesz? - Duże niebieskie oczy Neda jeszcze się rozszerzyły.
-
Bo byłem tam dzisiaj. Ale chyba nie w środku...
- Nie. - No, a ja byłem! - rzucił triumfalnie Ned. - Kiedy wpadłem na ten genialny pomysł, dzwoniłem do ciebie, ale nie podnosiłeś słuchawki. I byłem wtedy nawet zadowolony, bo wobec tego wszystko spadało wyłącznie na mnie. Tak, powie działem sobie, a więc detektyw Ned Jordan rusza do akcji. Możesz mnie uważać za wariata, ale przyznam ci się, że mam wciąż kilka wytrychów i różne przyrządy do majsterkowania jeszcze z czasów dzieciństwa. W iesz zresztą, że nigdy nie lubiłem nic wyrzucać. Taki już jestem. I w tym wypadku moja mania wyszła mi na dobre. Kiedy znalazłem się na tej ulicy, zadzwoniłem z dołu dla wszelkiej pewności, choć wiedziałem, że nikogo nie może być w mieszkaniu. A gdy rze czywiście nie było żadnej reakcji na dzwonek, otworzyłem sobie wytrychem drzwi wejściowe na dole, a potem także wytrychem drzwi do mieszkania. Nie minęło pięć minut, jak już byłem w środku. I, bracie, wszystko na swoim miejscu, jak dawniej. Mam tu na myśli podomkę, męską piżamę i te inne męskie drobiazgi. Pomyślałem, że albo nie zdążył tych rzeczy uprzątnąć, albo był tak spokojny i pewny, iż nikt niczego nie ruszy i nie zajrzy do tego mieszkania, że nie fatygował się nawet. Ale, Drew, jeden Bóg wie, co mogli tam znaleźć policjanci, gdyby tam wtargnęli. Jedną z pierwszych rzeczy, na którą trafiłem przy rewizji mieszkania, 164
była czerwona szkatułka na biżuterię, bliźniaczo podobna do tej, jaką miała M au reen. Otworzyłem ją i... Ned sięgnął ręką do kieszeni płaszcza i wyciągnął z niej gruby pakiet listów, przewiązany sznurkiem. Rzucił cały ten plik Andrew na kolana. - Przejrzyj to sobie, Drew! Kupa listów, które ten facet pisał do niej, liściki miłosne, opisujące szczegół po szczególe cały ten ich romans. Przypuszczam, iż nie miał najmniejszego pojęcia, że Maureen je przechowuje, ale ona była oczywi ście sprytna. To przecież cała Maureen przygotowująca sobie całkiem nową ofia rę na całkiem nowy szantaż. Rozumiesz? Miała już chyba dość, albo prawie dość całej rodziny Jordanów. My stanowiliśmy Operację numer Jeden. To zaś była Operacja numer Dwa. Od której umarła... Andrew rozwiązał sznurek, którym listy były związane, i zaczął przerzucać, czytając przypadkowo wpadające mu w oczy wyrazy i zdania pisane szerokim, pewnym męskim charakterem pisma... Gdybyś wiedziała, co to za męka mieć cię tak blisko, a równocześnie tak daleko... Maureen, miłość moja... kiedy myślę o wczorajszym dniu spędzonym z tobą... Przyjdzie taki dzień, gdy los postanowi za nas. Porzucisz męża... - W idzisz? - głos Neda dobiegł do Andrew. - Tak go rozpaliła, że gotów był dla niej porzucić rodzinę... Choć może nie do końca. Jak przeczytasz wszystko, to się przekonasz, że ten facet był rozdarty na dwoje. Pragnął jej, ale równocześnie nie chciał rozbijać domu. Stary, ona robiła z nim, co chciała. To jeszcze nie wszystko! Jest i fotka! -
Fotka? - Andrew rzucił ostre spojrzenie na brata. Była razem z listami w tej szkatułce. Maureen z tym facetem. Ja osobiście
go nie znam, ale gliny go wywęszą. Sam zobacz! To było w pakiecie listów od maja do grudnia. Ned wyjął z kieszeni nie oprawioną fotografię w formie pocztówki. - Trzymała nie tylko listy ale i zdjęcie! Ona naprawdę gromadziła w tej szka tułce dowód za dowodem... Niech porucznik Mooney spróbuje cię teraz zaaresz tować! Przy tych słowach zabrzęczał dzwonek u drzwi frontowych. Andrew aż drgnął. Ned wyciągał do niego rękę z fotografią. Równocześnie słychać było kro ki i głosy na schodach. To Thatcherowie schodzili z góry. N a pewno wpuszczą i porucznika. 165
Andrew tymczasem spojrzał na zdjęcie. Zostało zrobione w jakim ś nocnym klubie i przedstawiało Maureen tańczącą z jakimś mężczyzną. Maureen miała na sobie tak dobrze mu znaną suknię ze złotej lamy, która leżała porzucona na pod łodze owego pamiętnego wieczoru, kiedy przyszedł do domu i zastał ją martwą... czyżby to było dopiero ubiegłego wieczora? Uśmiechała się swym czarującym uśmiechem wpatrując się w oczy spoglądającemu na nią z góry mężczyzny. W oczach mężczyzny można było wyczytać bezbrzeżne, obsesyjne jakieś oddanie. Andrew słyszał, że otwierają się drzwi frontowe, słyszał szorstki głos porucz nika, wreszcie odgłosy licznych nóg, zmierzających w kierunku gabinetu. On jednak ciągle wpatrywał się w trzymaną w rękach fotografię, myśląc z lekkim zawrotem głowy: Ned oczywiście nie mógł się zorientować... bo przecież nie zdążył jeszcze poznać rodziców Rosemary. Mężczyzną obejmującym tak czule Maureen i patrzącym z zachwytem w jej oczy był właśnie pan Thatcher. Pan Thatcher! Andrew ledwie mógł w to uwierzyć, pamiętając imponujący spokój Thatchera jeszcze parę minut temu. Teraz jednak, kiedy już znał prawdę, taki zwrot właśnie wydał mu się nieunikniony. Skoro Rodneya Millera już nie mogła zdobyć na nowo - Maureen nie wybrała sobie pierwszego lepszego milio nera. Ze złośliwą przebiegłością i mściwością wybrała sobie męża kobiety, której nienawidziła za to, że zerwała jej romans i nie dopuściła do tego, by Maureen została panią Miller. Nic dziwnego, że tak pokazowo i gorliwie pojednała się z ciotką zaraz po ich przeniesieniu się do Nowego Jorku... Operacja numer Dwa nie oznaczała jedynie szantażu - znaczyła też i mściwy rewanż. Drzwi gabinetu otworzyły się i weszli Thatcherowie i Rosemary, a między go spodarzami kroczył dostojnie porucznik Mooney. Rosemary podbiegła natychmiast do Neda. Ten jednak nie patrzył na nią, tylko na pana Thatchera. A w jego niebieskich oczach widniało nieopisane zdumienie... niemal przerażenie. - Ale... ale... - Dobry wieczór, panie Jordan - odezwał się porucznik, podchodząc do A n drew i patrząc na niego swymi małymi, błyszczącymi oczami. - Przypuszczam, iż to, co pan ma mi do powiedzenia, wytłumaczy wyciągnięcie mnie o tej porze z łóżka? 166
Pan Thatcher zwariowany na punkcie Maureen... Pan Thatcher „rozdarty na dwoje” i nie mogący się zdecydować na porzucenie żony! W tym pomieszaniu myśli Andrew przypomniał sobie coś, co mówiła mu Rosemary, kiedy ujrzał ją po raz pierwszy. Że pan Thatcher nie jest jej ojcem, tylko ojczymem. A jedyne, cze go pragnął przez całe życie, to był „następca tronu”, męski potomek. I tu wyszła cała prawda o ciąży Maureen. To było ostatnie, decydujące uderzenie Maureen w walce o pana Thatchera. M usisz się teraz rozstać z żoną... Noszę p o d sercem twoje dziecko... Daję ci dziedzica nazwiska... I dlatego Maureen nie chciała wyjechać z nim do Skandynawii - chciała udowodnić Thatcherowi, iż dziecko jest jego. I tu także leży wyjaśnienie jej rozpaczliwych wysiłków, by sprawa nie wyszła przed wcześnie na jaw... Bo Thatcher „szarpany na dwoje” był bardzo trudnym obiek tem do schwytania na małżeńską wędkę. Gdyby pułapka otworzyła się za wcze śnie, Maureen straciłaby go na zawsze. Jedyną jej nadzieją było to, iż będzie go mogła przekonać z absolutną pewnością, że z nim jest w ciąży. Szybkie, urzędowe spojrzenie porucznika M ooneya natychmiast odkryło roz sypane na krześle Andrew listy. Po chwili przeniósł jednak wzrok na rękę A n drew ze zdjęciem. Bez słowa sięgnął po nie, obrócił raz, drugi i uważnie studio wał. - Poruczniku! - zawołał Ned, podbiegając do Mooneya i chwytając go za rę kaw. - To nie Andrew, tylko ja wzywałem pana. A właściwie to ja kazałem mu poprosić tutaj pana, bo wykryłem prawdę i chciałem wszystko opowiedzieć, żeby pan... żeby pan nie zaaresztował Andrew. Bo Maureen miała kochanka. Kochan ka, który ją zamordował. Odszukałem miejsce, gdzie się spotykali, włamałem się tam, znalazłem pełno listów miłosnych i tę fotografię. Odwrócił się i spojrzał z rozpaczą na Rosemary. - Mój Boże... To okropne! Strasznie mi przykro, Rosemary... W ierz mi! A b solutnie nie wiedziałem... nigdy nie podejrzewałem, że twój ojciec był tym, któ ry... -
Mój ojciec?!
Rosemary także znalazła się blisko porucznika i spojrzała mu przez ramię na zdjęcie, które jeszcze obracał w palcach. - Boże drogi! - zawołała tylko. - Boże! Andrew nie spuszczał wzroku z pana Thatchera. A więc Maureen powiedziała mu o ciąży? A ten ostatni cios, który miał go przykuć na zawsze do niej, wrócił 167
jak bumerang, przeciwko niej? Czy tak to wyglądało? Pan Thatcher wiedział, że Maureen nosi jego dziecko, i zabił ją?! Dlatego, że nieślubny potomek był dla niego czymś gorszym niż brak potomka? Tak... tak musiało być, w przeciwnym bowiem razie czemu tak ważne było, aby Ned przybrał jego nazwisko i został dziedzicem jego fortuny? Pan Thatcher, z którego twarzy nic nie dało się wyczytać, stał teraz u boku żo ny. Ani razu nie zerknął na rozrzucone na krześle listy. Nawet na fotografię. Jego twarz była tak samo uładzona i opanowana jak zawsze, z tą różnicą, że teraz był bardzo blady. Przez chwilę jego spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem A n drew, a potem wziął za rękę żonę i podprowadził do obitej skórą kanapy, na któ rej oboje usiedli. Porucznik jeszcze przez chwilę przyglądał się fotografii, a potem przeniósł wzrok na pana Thatchera. - Tak, panie Thatcher, to bardzo kłopotliwa sytuacja dla wszystkich w to za mieszanych. Ale chyba sam pan musi przyznać, że pan i pani Jordan... - Istotnie... trudno chyba temu zaprzeczyć - głos pana Thatchera był bardzo spokojny i skierowany raczej do żony niż do porucznika. - Byłem szaleńcem, Margaret, takim typowym szaleńcem z francuskiej farsy. A już najgłupiej zacho wałem się wtedy, gdy zaraz po tej tragedii nie poszedłem tam i nie usunąłem możliwych dowodów. Ale o ile wiedziałem, chodziło tylko o parę sztuk gardero by, które mogły być własnością pierwszego lepszego mężczyzny. O tym, że po siadała to zdjęcie, nie miałem najmniejszego pojęcia, a już zupełnie nie przyszło mi do głowy, że przechowuje moje listy... Aby się już ostatecznie ośmieszyć w waszych oczach, muszę szczerze wyznać, że aż do chwili jej śmierci byłem prze konany, iż jest we mnie szczerze zakochana. Tak więc, Margaret, mogę powie dzieć, że zasłużyłem na to publiczne upokorzenie. Żal mi tylko tego wszystkiego przez wzgląd na ciebie... Po tych słowach odwrócił się do Andrew, a kąciki ust opadły mu w dół. - A jeśli idzie o pana, Andrew - powiedział - to kiedy pomyślę o sobie, że jeszcze parę minut temu siedziałem tu, udając przyjaciela i doradcę, to rozumiem, iż zasługuję nie tylko na nienawiść, ale i na pogardę... Cisza, jaka zapadła po jego ostatnich słowach, głęboko zabolała Andrew. Pod szedł ze spuszczoną głową do swojego krzesła, zebrał rozsypane listy i usiadł, trzymając je na kolanach. 168
Machinalnie, żeby ukryć zmieszanie, wybrał jeden i rzucił nań okiem. Dato wany był przed czterema dniami - to chyba było w przeddzień przyjęcia u Billa Stantona. List był krótki, zaledwie parę zdań. Kochanie, zdarzyło się chyba coś katastrofalnego. Jak wiesz, zawsze skrupu latnie niszczę twoje listy zaraz po przeczytaniu. Ale ostatni list był tak wzruszają cy, tak piękny, ze zabrałem go ze sobą do biura... -
Panie Jordan...
Usłyszał głos porucznika i spojrzał na niego. Porucznik odłożył fotografię na stół i ciągle jeszcze patrzył na nią, nie zwraca jąc uwagi na stojącego obok Neda opasującego ramieniem Rosemary. -
Tak, poruczniku? Moim obowiązkiem jest powiedzieć teraz, że mam w kieszeni nakaz aresz
towania pana. - Tak. Wiem o tym. - Naprawdę? Wobec tego może rozumie pan powody, jakie mnie skłoniły do wydania takiego nakazu. Pańska żona zastrzelona z pańskiego rewolweru w pań stwa mieszkaniu i o takiej porze, kiedy pan mógł być w domu. Skłamała panu, że nie może mieć dzieci, a okazało się, że była w ciąży... - W ciąży?! - Pan Thatcher zerwał się na nogi. Twarz jego nagle kompletnie się zmieniła. Stała się szara, poorana zmarszczkami, jak twarz starca. - Maureen była w ciąży!!! Nie. Nikt nie może tak wyglądać i kłamać - pomyślał Andrew. - To znaczy, że pan Thatcher nie wiedział, iż Maureen nosi jego dziecko. Dlatego właśnie tak bardzo pragnął adoptować Neda. A więc... więc... Andrew nagle uświadomił to sobie z całą ostrością... Tak... oczywiście... Porucznik nie zwracał jednak uwagi na pana Thatchera i ciągle jeszcze zaj mował się wyłącznie Andrew. - Tak wygląda sytuacja, panie Jordan, rozumie pan? I dodam, że skoro pan się upewnił, iż pańska żona... hmm, wyszła za pana dla pieniędzy, oszukiwała pana z innymi mężczyznami i była w ciąży z innym... - Ależ to śmieszne, co pan mówi - wtrącił się Ned. - Przecież Andrew nie zabił Maureen! 169
Porucznik odwrócił się bardzo powoli do N eda i spojrzał mu w twarz. - A pan uważa, że to pan Thatcher, prawda? Owszem, przyznaję, że to nie jest bez podstaw. To całkiem logiczne przypuszczać, że człowiek żonaty dowie dziawszy się, że ma mieć dziecko z żoną innego mężczyzny, mógł ją zabić. Istnie je jednak cośA co całkowicie obala podobną teorię. Pan Thatcher jej nie zabił. On to sam wie i ja także wiem. Całe to popołudnie, od godziny dwunastej do wpół do siódmej wieczorem, pan Thatcher był obecny na posiedzeniu zarządu. Ani na chwilę nie opuścił sali posiedzeń, sprawdzałem. Tuzin, a właściwie czternaście osób jest w stanie potwierdzić jego alibi. Znów odwrócił się do Andrew, a ciężkie powieki niemal do połowy przysłoni ły jego niebieskie, błyszczące oczy. - W ygląda na to, że znaleźliśmy się z powrotem w tym miej scu, z którego wyszliśmy, prawda, panie Jordan? Ogromnie panu współczuję, bo los ciężko pana doświadczył. I gotów jestem pierwszy to przyznać. Przypominam jednak raz jesz cze, że nakaz aresztowania pana tkwi w mojej kieszeni i o ile ja mogę sądzić, nakaz ten jest równie dobrze uzasadniony teraz, jak i w chwili, kiedy zostałem wyciągnięty z łóżka...
ROZDZIAŁ XXI Andrew siedział odwzajemniając spojrzenie małych, upartych oczu poruczni ka. Niby zdawał sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa, ale tylko czę ściowo. Bo teraz był absolutnie pewny. Wiedział, kto zabił Maureen. - I cóż, panie Jordan? Nie ma mi pan nic do powiedzenia? N a dźwięk głosu porucznika Andrew poczuł mocne bicie pulsu w skroniach. Wiedział. Ale co z tego, skoro nie ma dowodów? Dopóki ich nie... Spojrzał na leżący na kolanach list, datowany w przeddzień przyjęcia u Billa Stantona. ...zabrałem go ze sobą do biura. Po powrocie do domu musiałem się szybko przebrać i całkiem zapomniałem o liście w kieszeni. Dopiero znacznie później przypomniałem sobie. Pobiegłem do szafy, ale nie było w niej garnituru. Oddano go tymczasem do pralni chemicznej, a zawartość wszystkich kieszeni leżała na 170
moim nocnym stoliku, z wyjątkiem listu. Nie chcę ulegać histerii, bo może zosta wiłem go w biurze albo machinalnie schowałem go gdzieś dobrze, po powrocie do domu... ale jeśli nie, to... Czuł jak rośnie w nim napięcie. Tak... Musi spróbować... improwizować... ry zykować... Cóż miał do stracenia? W stał i podał list porucznikowi. - Niech pan to sobie przeczyta, poruczniku. Ten list pisał pan Thatcher do Maureen w przeddzień przyjęcia u Billa Stantona. W czasie gdy porucznik czytał, Andrew zdawało się, że w ogóle jest pozba wiony nóg i unosi się gdzieś w powietrzu. - I co, panie Jordan? - spytał Mooney po lekturze. - To dowód, iż pan Thatcher obawiał się o jeden z jego listów do Maureen. Że został on przez kogoś przejęty, prawda? -
Tak by wyglądało z tego, co pisze...
- A więc? Nie rozumie pan? W yjaśnia to całkowicie telefon mojej żony z mieszkania Billa Stantona, który jakoby dotyczył Glorii Leyden. Powiedziałem przecież panu, że słyszałem jak mówiła wtedy: Znalazł się? Chwała Bogu, bo ju ż odchodziłam od zmysłów, ze ona... ONA, poruczniku! Maureen dzwoniła do pana Thatchera, bo się bała, że ktoś znalazł jej list. Przypuszczam, iż to Znalazł się? Chwała Bogu... dotyczy faktu, że pan Thatcher ten list odnalazł. Co nie wyklucza, że został przedtem przez kogoś przeczytany. I tak było istotnie... Owo niesamowite, dziwne uczucie bujania w powietrzu nie opuszczało A n drew, kiedy mówił dalej: - Przyznaję, poruczniku, że jest sporo w tej sprawie, o czym pan nie wie. A to głównie z winy mojej i Neda, bo trochę rzeczy ukrywaliśmy przed panem. W szyscy jednak wiedzą o jednym: że pan Thatcher przez całe życie gorąco pra gnął potomka. A to wyklucza możliwość zamordowania Maureen, która była w ciąży z jego dzieckiem. Ale... co z żoną pana Thatchera? Co z kobietą żyjącą szczęśliwie u boku kochanego męża, w luksusie, otoczoną szacunkiem i poważa niem... Kobietą odkrywającą, że młoda osóbka, z którą jej mąż romansuje, jest jej siostrzenicą, protegowaną, a do tego jeszcze ma urodzić mu dziecko?! Czyż nie stwierdzi ona, że całe jej dotychczasowe życie rozpada się w gruzy? I uzna, że jedyną drogą pozbycia się Maureen jest jej śmierć? 171
Andrew po tych słowach zwrócił się gwałtownie ku pani Thatcher - siedzącej nieruchomo obok męża, z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu, z wargami zaciśniętymi, tworzącymi wąską linię. -
Dlatego wymyśliła pani tego Rodneya Millera, prawda? W ymyśliła pani
osobę nie mogącą niczemu zaszkodzić. Rodneya Millera, który podobno od dwóch lat nie żyje. Maureen nie miała romansu z żadnym Rodneyem Millerem. Jej kochankiem w Pasadenie był pani mąż. A ta żona Millera, pani jakoby najlep sza przyjaciółka, to pani sama! W ygnała pani Maureen z domu, ale to na nic się nie zdało. Skoro tylko państwo wylądowali w Nowym Jorku, i ona się zjawiła. Lont został zapalony. W ybuch był już tylko kwestią czasu... Wreszcie... W ypowiedział te słowa. Naprawdę zdołał to zrobić, ale... dowody? Gdzie są? Przejęty list. Podsłuchana rozmowa telefoniczna. Co to za dowody? Oczywiście, że żadne! Trzeba jednak brnąć dalej - cofnąć się w takiej chwili równało się klęsce. - Jasne jest - orzekł, choć jem u samemu ten głos wydawał się pusty i odległy - że to pani Thatcher zabiła Maureen, i mogę tu przedstawić, jak do tego doszło. To Rosemary i Ned wszystko poruszyli. A z drugiej strony była Maureen pragną ca zdobyć męża pani Thatcher, choć rozpaczliwie broniąca się przed ujawnieniem przedwcześnie całej afery, póki nie będzie miała absolutnej pewności co do ciąży. W tedy to, całkiem przypadkowo Rosemary zakochuje się w Nedzie. Można sobie wyobrazić, co to znaczyło dla Maureen. Nie dopuszczając do tego małżeństwa, mogła wziąć wspaniały rewanż na Rosemary za siebie. Ale bez porównania waż niejszą była tu idealna okazja, by przekonać panią Thatcher jaka ona, ta wyklęta Maureen, jest lojalna, poczciwa. Jak to ma na względzie dobro wujostwa, przera żona perspektywą popełnienia przez Rosemary tak nieodpowiedniego małżeń stwa... Doskonale wiedziała, co ma zrobić. Po wczorajszym lunchu z Rosemary zatelefonowała do pani Thatcher i zaprosiła ją do siebie. Nie mogła tylko w ie dzieć, że pani Thatcher przejęła jej list do męża i postanowiła ostatecznie prze rwać tę całą aferę... Pani Thatcher przybyła więc do mieszkania Maureen. A wte dy to Maureen, uosobienie słodyczy i szlachetności, zaczęła dowodzić swej lojal ności ostrzegając ciotkę przed tak niefortunnym małżeństwem córki, malując w najczarniejszych barwach jej przyszłego zięcia. I wówczas, ku jej nieopisanemu zdumieniu, pani Thatcher przystąpiła do kontrataku. „Dowiedziałam się, że bę dziesz miała dziecko z moim mężem i... i...” 172
Dalszy ciąg jego opowieści wpadł w pustkę. Andrew poczuł ogarniającą go panikę. Skąd pani Thatcher mogła w owym czasie wiedzieć, że Maureen jest w ciąży? Przecież nie z przejętego listu i nie od męża, który o tym liście nie wie dział. A więc... więc nie mogła wiedzieć? Idąc do Maureen wiedziała tylko, że jest ona kochanką jej męża? I poszła ją zabić wyłącznie z tego powodu? Nie... nie mógł sobie wyobrazić, aby pani Thatcher była zdolna do morderstwa, o ile nie wiedziała o dziecku... Może więc poszła tam jedynie po to, by wymóc na M aure en obietnicę zerwania z panem Thatcher... Ale jak mogła czegoś podobnego się spodziewać, kiedy mąż był zwariowany na punkcie Maureen i skoro sama nie m iała w zanadrzu przeciwko niej jakiejś broni? Broni, nadającej się do kontrata ku? Aż nagle, kiedy już wszystko wydało mu się stracone, olśniło go... Oczywi ście, pani Thatcher miała broń do kontrataku. I wiedział, co było tą bronią. M au reen nie znała przecież adresu elitarnej szkoły w Lozannie, gdzie przebywała Rosemary. Chcąc, aby list na pewno trafił do rąk Rosemary, podała go przez jej rodziców w Pasadenie. A pani Thatcher zrozumiale podejrzliwa o wszystko, co dotyczyło Maureen, list ten otworzyła. Skoro go przeczytała, postanowiła nie wysyłać go. Zanotowała tylko na odwrocie koperty nowojorski adres Maureen i zachowała list „na wszelki wypadek” u siebie. Mógł się kiedyś przydać. I rze czywiście, przydał się. Idąc do mieszkania Maureen, zabrała list ze sobą. „Ty mi zwrócisz męża, a ja ci zwrócę twój list...” Tak, orzekł w myślach Andrew. Tak właśnie musiało być. W tedy to Maureen zobaczyła, że wszystko dookoła niej sypie się w gruzy. I postanowiła wygrać swoją kartę: powiedzieć pani Thatcher o dziecku. „Nie możesz mi nic zrobić, bo jestem w ciąży. Urodzę jego dziecko!” A wtedy... rewolwer... walka... strzały... N a pewno musiało tak być. To jedyne sensowne rozwiązanie. I, na Boga, m oż liwe... po prostu możliwe, że znajdzie się teraz i dowód! Przypomniał sobie kart kę z notatnika, na której pani Thatcher napisała mu ich zastrzeżony numer telefo nu - nie dalej jak rano. Dysponuje więc próbką pisma pani Thatcher. Jeżeli od powiadać będzie temu z adresem zapisanym ołówkiem na odwrocie koperty z listem Maureen do Rosemary... Drżącą ręką wyciągnął z kieszeni ten list. W yjął także kartkę z notatnika, gdzie pani Thatcher napisała numer ich telefonu - telefonu, z którego ani razu nie skorzystał, nawet nie spojrzał na numer... 173
Przerażająco świadomy ciszy panującej dookoła i wlepionych w napięciu oczu wszystkich obecnych w pokoju, Andrew spojrzał na numer telefonu, nakreślony ręką pani Thatcher. Templeton 7-8077. Trzy siódemki. A wszystkie przekreślone w środku, na europejską modłę, kreseczką - taką jak siódemki na odwrocie ko perty z adresem Maureen. Dowód! Andrew zalało dzikie uczucie triumfu. I z wyrazem tego triumfu na twarzy zwrócił się do porucznika. - Wiem, co pan powie. Że to nie dowód. Żaden dowód. A jednak jest. Jedną z wiadomości, jaką przed panem ukrywaliśmy, był fakt, że to Ned sfingował na pad rabunkowy. Przyszedł do naszego mieszkania, zastał Maureen nieżywą i ze względu na mnie upozorował ten napad. Bo przy zwłokach Maureen na łóżku odkrył ten właśnie list. - Podał list Mooneyowi i dodał: - Nie potrzebuje go pan teraz czytać. Wystarczy, by pan wiedział, że leżał obok ciała. 1 nie tylko ja to panu mówię. To Ned go znalazł i on może to poświadczyć. Zostawiono go przy zwłokach, zostawił go tam morderca... I mogę dowieść, że osobą, która go tam zostawiła, jest pani Thatcher. Proszę, niech pan spojrzy na to... - Podał poruczni kowi kartkę wyrwaną z notatnika. - Tu ma pan pismo pani Thatcher. Proszę je porównać z adresem napisanym ołówkiem na odwrocie tego listu. Niech pan się przyjrzy tym siódemkom. Nie może być najmniejszej wątpliwości. To jest pismo pani Thatcher. Pismo pani Thatcher! Nawet w tej chwili, kiedy fala radosnego triumfu zale wała go całego, zdawał sobie sprawę, że to żałośnie nikły dowód... Pismo pani Thatcher? Owszem, mógł dowieść, że to pani Thatcher napisała adres na odwro cie koperty... Ale... Jak to on przed chwilą powiedział? I mogę dowieść, że osobą, która go tam zostawiła, je s t pani Thatcher... Czy naprawdę może? Oczywiście, że nie może. Wprawdzie był to w pewnym stopniu dowód, ale czy będzie miał ja kiekolwiek znaczenie w sądzie?... Spojrzał na panią Thatcher, która wysunęła rękę z dłoni męża. Patrzyła mu te raz prosto w oczy swym twardym, nieustępliwym wzrokiem. Ta sama pani Tha tcher, która była taka „słodka” dla niego rano, która tak mu wmawiała, że M aure en go kochała. Bo w zasadzie to była dobra dziewczyna, zdolna obdarzyć mężczy znę prawdziwą miłością... właściwego mężczyznę... Poczuł budzącą się w nim wściekłość. Mówiła tak, bo było to rozpaczliwie ważne dla niej, by rozproszyć 174
wszelkie wątpliwości, jakie mógł mieć co do swego małżeństwa. Skoro raz za cząłby podejrzewać Maureen o zdradę, to w końcu doszedłby i do pana Thatchera. Dlatego była taka „życzliwa” i ostrzegła go także o grożącym aresztowaniu. Koniecznie musiała się przekonać, sprawdzić, czy podejrzewał Maureen o to. Wściekłość wrzała w nim jeszcze, gdy po chwili przyłączyła się do niej pani ka. Zerknął na Mooneya, który z twarzą kamiennie spokojną porównywał oba kawałki papieru. Nie, to na nic. Musi mieć więcej dowodów. PRAWDZIWYCH dowodów. Musi je zdobyć, zdobyć za wszelką cenę... I jeszcze raz, kiedy wszystko wydawało się stracone, przyszła mu z pomocą pewna myśl. Jedno było absolutnie pewne. Inicjatywa spotkania obu kobiet mu siała na pewno wyjść od Maureen. Wczoraj, po lunchu z Rosemary, Maureen nie mogła się już doczekać kontaktu z panią Thatcher, by odegrać swą małą komedyjkę odnośnie Neda. A więc musia ła dzwonić do pani Thatcher w ciągu popołudnia. Andrew zwrócił się do Rosemary: - Wczoraj, gdy przyszłaś do mnie do biura, powiedziałaś, że Maureen będzie musiała poczekać, nim pomówi z twoją matką, bo ona była akurat w swoim klubie brydżowym, prawda? - Tak - potwierdziła lekkim skinieniem głowy Rosemary. -
I tak się składa, że jej klub brydżowy znajduje się w tym samym bloku co
moje mieszkanie. To pewnie zaskoczenie dla ciebie, ale podobnie jak ja, Maureen też to wiedziała. Zresztą twoja matka wspomniała coś o tym, gdy przyszli po cie bie do nas. Tak więc Maureen doskonale wiedziała, gdzie będzie twoja matka. W Royale Club. Zresztą, to jedyny klub brydżowy w naszej okolicy... Spojrzał znowu na Mooneya, zdając sobie sprawę, że jest to najbardziej ryzy kowna gra, jaką kiedykolwiek podejmował. A w tych klubach brydżowych dobre było to, że są otwarte do bardzo późna. W pół do drugiej w nocy to jeszcze wcześnie dla Royale Club. - Poruczniku - powiedział - a gdybym panu dowiódł, że Maureen dzwoniła wczoraj po południu do pani Thatcher?... Pani Thatcher głośno wciągnęła w płuca powietrze. Mooney podniósł wzrok znad kartek, ale nic nie powiedział. Reszta zebranych patrzyła na Andrew i po rucznika w pełnym napięcia milczeniu. Andrew podszedł do telefonu, na małej półeczce pod aparatem leżał Spis N u merów. Odszukał Royale Club i nakręcił tarczę. 175
-
Tu Royale Club - zgłosił się kobiecy głos. W ydział Kryminalny. Prosiłbym panią o pewną informację. Czy pani Tha
tcher grała w waszym klubie wczoraj po południu? - W ydział Kryminalny? - głos w telefonie powtórzył z lekkim odcieniem sceptycyzmu, a po chwili dodał: - Zaraz sprawdzę... - I ledwie minęło kilka se kund, gdy głos podał: - Tak, pani Thatcher uczestniczyła wczoraj w rozgrywkach cotygodniowych turniejów brydżowych, które się zaczęły o wpół do trzeciej. - A czy istnieje jakakolwiek możliwość sprawdzenia, czy był do niej jakiś te lefon z miasta w tym czasie? -
Oczywiście. Odnotowujemy wszystkie napływające rozmowy telefoniczne.
W pisujemy nazwisko i numer wzywającego na kartce z kopią. Kartkę posyłamy do grającego na sali brydżowej, który decyduje, czy może odejść od stolika, czy też wzywający ma zadzwonić jeszcze raz później. A te kopie przechowuje się w klubie przez parę dni. W ten sposób zabezpieczamy się od zarzutów, że jakaś rozmowa nie została awizowana. Jedną chwileczkę, proszę! Pełen nieopisanego napięcia Andrew czekał ze słuchawką w ręku. Wreszcie kobiecy głos pojawił się znowu po drugiej stronie. - Tak, proszę pana. Był telefon. Mam przed sobą tę kartkę. O piętnastej czterdzieści pięć dzwoniła pani Maureen Jordan. -
Maureen Jordan dzwoniła wczoraj - głośno powtórzył Andrew - o piętna
stej czterdzieści pięć, tak? Usłyszał za plecami coś jakby głębokie westchnienie czy zaczerpnięcie powie trza. A potem głos Rosemary, atakującej gniewnie: -
Ale czego to niby dowodzi? Maureen mogła dzwonić do mamy i powie
dzieć jej o mnie i o Nedzie. Ale to nic nie znaczy. W każdym razie nie dowodzi, że mama... Głos kobiecy z klubu mówił coś jeszcze: - Halo, proszę pana! Jedna z naszych pań grających akurat tu w klubie była partnerką pani Thatcher we wczorajszych rozgrywkach. I mówi mi właśnie, że gdy pani Thatcher wróciła po tej rozmowie, dograła tylko do końca rozpoczęte rozdanie i zaraz wyszła. Szczęśliwie jej partnerka znalazła kogoś do dalszej gry... - Dziękuję pani - powiedział Andrew. - Bardzo pani dziękuję. Czy zechcia łaby pani powtórzyć tę informację porucznikowi Mooneyowi? - A nim podał mu 176
słuchawkę, objaśnił: - Pani Thatcher rozgrywała akurat robra z partnerką, ale zaraz po otrzymanym telefonie od Maureen dokończyła tylko to jedno rozdanie i wyszła, zostawiając partnerkę samą. Ta kobieta z klubu opowie to panu szczegó łowo. - Ale to ona... To ona wyciągnęła rewolwer! Ten piskliwy, histeryczny niemal ton głosu rozdarł nagle powietrze w chwili, kiedy porucznik brał słuchawkę z rąk Andrew. Z wielkim trudem Andrew zmusił się, by spojrzeć na panią Thatcher. Stała między mężem a córką. W yraz oczu miała dziki, a twarz przerażająco wykrzy wioną. - To Maureen... To ona... Mówiła: Oddaj mi ten list, bo cię zastrzelę... Tak mówiła... Bo to ona zaczęła... I był ten rewolwer... Nie wiem... nie myślałam... Z trudem wymawiane słowa przeszły w szloch. Zrobiła niezdecydowany ruch w kierunku męża, a potem wybiegła na oślep ź pokoju. - Mamo! Mamusiu! - zawołała Rosemary, podążając za nią. Pan Thatcher stał chwilę całkiem nieruchomo, ze zwieszonymi w dół ramio nami. Potem usiadł w fotelu i ukrył twarz w dłoniach. Andrew słyszał szorstki, autorytatywny głos porucznika mówiącego do telefo nu. Jak przez sen zdawał sobie sprawę, że Ned podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu. To była PRAWDA - pomyślał. W ciągu całego tego koszmarnego, utrudzone go dnia chodził, potykając się po omacku, szukając tej prawdy, łudząc się, że skoro już ją znajdzie, wszelki koszmar się rozwieje. No i cóż... Prawda już była wiadoma - nie tylko prawda o Maureen i jej śmierci, ale także o nim samym, o Nedzie, o Thatcherach i... o jego matce. Wszystko zostało bez reszty wyjaśnione. Każdy z nich ukazał swoją prawdziwą twarz. A on, Andrew Jordan, został podda ny próbom najcięższym w jego dotychczasowym życiu. I w jakim celu? Czy wypaliło się w nim to wieczne zwątpienie i niepewność, jakie czyniły z niego tak łatwą ofiarę w rękach Maureen? Możliwe, że tak. Może, z czasem, znajdzie coś innego, co zajmie to miejsce. W tej chwili jednak czuł jedynie krańcowe wyczerpanie i gorzkie uczucie litości dla pani Thatcher. Nie było tu zdemaskowania czarnego charakteru, jak to oglądał często w klasycznym dramacie kryminalnym. To była Maureen, wyciągająca z grobu rękę, by znisz czyć swoją ostateczną ofiarę. Tak... role zostały odwrócone. Ofiara była tu 177
mordercą, a morderca jeszcze jedną z ofiar. Porucznik Mooney kończył swą rozmowę telefoniczną. -
Tak, dziękuję pani. Będę tam rano, żeby sprawdzić.
Potem odłożył słuchawkę i zwrócił się do pana Thatchera swym nieustępli wym tonem: - Może pan zechce pójść do swej małżonki, panie Thatcher, i popro sić, żeby tu zeszła. Pan Thatcher zaczął podnosić się bardzo powoli. Ned pospieszył, by mu po móc. I wtedy właśnie Andrew stanął twarzą w twarz z jedną jeszcze rzeczą, ze stwierdzeniem, które na pewno zmieni całe jego życie. Gdyby wiedział to wszystko o Maureen, co wiedziała pani Thatcher - sam byłby ją zabił. Był tego całkiem pewien. Jakikolwiek los czekał panią Thatcher w przyszłości, byłby to jego los, gdyby nie czuwała nad nim łaska Opatrzności. -
Proszę tu pozostać, panie Thatcher - powiedział. - Ja pójdę do niej. Sądzę,
że to powinienem być ja...