P A T R I C K
QUENTIN
Zielonooki
demon
Przekład:
IZABELA KULCZYCKA-DĄMBSKA
Tytuł oryginału:
THE GREEN-EYED MONSTER
Copyright © Patrick Quentin 1960
Co...
4 downloads
0 Views
P A T R I C K
QUENTIN
Zielonooki
demon
Przekład:
IZABELA KULCZYCKA-DĄMBSKA
Tytuł oryginału:
THE GREEN-EYED MONSTER
Copyright © Patrick Quentin 1960
Copyright © for the Polish edition by „C&T”, Toruń 1998
Copyright © for the Polish translation by Izabela Kulczycka-Dąmbska
Opracowanie graficzne:
MIROSŁAW GŁODKOWSKI
Redaktor wydania:
MARIA KAMIŃSKA
Korekta:
MAGDALENA MARSZAŁEK
Skład i łamanie: jioOjlo
ISBN 83-87498-17-3
Wydawnictwo „C&T”
ul. Św. Józefa 79,
87-100 Toruń,
tel. (0-56) 652-90-17
Toruń 1998. Wydanie I.
Ark, wyd. 12; ark, druk. 11,5.
Druk i oprawa: Wąbrzeskie Zakłady Graficzne Sp, z o.o.
ul. Mickiewicza 15, 87-200 Wąbrzeźno
ROZDZIAŁ I
Andrew Jordan nie miał pojęcia, że jego brat już wrócił do Nowego Jorku, to
też zdziwił się niezmiernie, gdy przychodząc któregoś wieczora wcześniej z biura,
zastał Neda w saloniku, w towarzystwie Maureen. Siedzieli obok siebie na niskiej
sofie i popijali Rob Roysa. Wyglądali przy tym złudnie beztrosko.
- Witaj, kochanie! - zawołała na jego widok Maureen. - Spójrz, kto do nas
wpadł!
Ned wyszczerzył zęby w uśmiechu. Andrew znał młodszego brata na tyle do
brze, by rozpoznać liczne odmiany jego uśmiechu - ten był z gatunku ,jest do
brze”.
Skóra Neda była opalona, a jego włosy prawie wybielały od słońca. Andrew
zastanawiał się, gdzie też bawił on ostatnio? Morze Karaibskie? Trudno było śle
dzić światowe życie Neda, tego konika polnego, wiecznego gościa bogatych
próżniaków.
- Jak się masz, Andy - rzucił Ned. - Wpadłem tylko się przywitać. Ale cie
bie złapać, to trzeba mieć niezłego farta, a czas leci... Muszę już znikać, czekają
na mnie u Pierre'a.
Już od pierwszego (i jedynego) roku na Uniwersytecie w Princeton zawsze
ktoś na Neda czekał u Pierre'a lub w podobnych lokalach. Andrew prawie nie
bywał pośród jego znajomych, ale wiedział, że jeśli nie były to dziewczyny, to z
pewnością milionerzy, czy znakomitości ze światka, a w ostateczności ,jakaś para
mająca willę na północ od Malagi”.
- Zostajesz na dłużej w Nowym Jorku? - spytał Andrew.
- Kto wie? - odparł mu Ned dopijając drinka. - Zadzwonię do was...
Ku niemałemu zdziwieniu Andrew pocałował na pożegnanie Maureen w poli
czek, choć nie żywili do siebie specjalnej sympatii. I klepiąc brata po ramieniu już
znikał w drzwiach.
5
- Zdaje się, że Ned jest w znakomitej formie - zwrócił się Andrew do żony,
gdy zostali sami. - Co u niego słychać?
- Wiesz, jak to Ned... - rzuciła na odczepnego Maureen. - Kochanie, przy
rzekłam Reedsom, że będziemy u nich o wpół do siódmej. Zrobiło się strasznie
późno.
Przez całe osiemnaście miesięcy ich małżeństwa Andrew miał wrażenie, że
spędzają z Maureen każdy wieczór w chronicznym pośpiechu i niepokoju, iż
spóźnią się na jakieś spotkanie czy przyjęcie. Niezbyt mu to odpowiadało, ale
skoro życie towarzyskie było niejako w naturze jego żony, starał się przystoso
wać. Tego wieczora wypadło na Reedsów. A nim wrócili potem do domu, An
drew zupełnie zapomniał o wizycie Neda.
Kiedy wyszedł z łazienki, Maureen leżała już w łóżku. Choć nigdy nie wyznał
tego głośno, by nie dać się ośmieszyć, przypominała mu białą różę. Była tak samo
świeża i powabna teraz jak i o dziewiątej rano po ośmiu godzinach snu. A miłość
do niej, tłumiona przez cały wieczór przez stadka paplających osobników, spra
wiała mu wręcz fizyczny ból. Położył się teraz obok i przysunął bliżej, a wtedy
ona szybko poklepała go po policzku.
- Dobranoc, kochanie - odezwała się. - Niezłe przyjęcie, prawda?... Tylko
tak okropnie późno się zrobiło!
Andrew oczekiwał czegoś w tym rodzaju i przełknął aluzję bez słowa. Wie
dział, że jego miłość do żony jest bardziej zmysłowa i romantyczna niż jej uczu
cie do niego; ta świadomość onieśmielała go, upokarzała, jakby zawstydzała.
Gasząc lampkę, przypomniał sobie nagle niedawno widzianą scenę: Maureen i
Ned na sofie, z podciągniętymi nogami... W tamtej chwili prawie się nad tym nie
zastanawiał, a jeśli nawet widok ten trochę go zaskoczył, to raczej wzbudzając
zadowolenie, że nareszcie zapanowały między nimi serdeczniejsze stosunki. Te
raz jednak wyobraźnia podsuwała mu całkiem inny obraz: zbytnia poufałość tej
pozy skojarzyła się mu z bliskością kochanków, których głowy, razem tak ładnie
kontrastujące kolorem włosów, oderwały się od pocałunku na sekundę wcześniej,
nim on otworzył drzwi.
Szybko jednak uznał, że myśl ta jest po prostu śmieszna, że to tylko nowy ob
jaw chorobliwej zazdrości, która stała się jego prawie nieodstępną towarzyszką.
6
A zazdrość, jak zdążył się przekonać, była tak irracjonalna jak i upokarzająca,
równie niszczycielska jak i bezwstydna w doborze podejrzeń.
Leżał usiłując opanować i wytłumaczyć nurtujące go uczucia. Zdawał sobie
sprawę, że wszystko zaczęło się prawie rok temu, gdy na jego biurko trafił ano
nim... Duże drukowane litery, powycinane z gazet i naklejone na kartce zwykłego
papieru:
JESTEŚ CHYBA JEDYNYM FACETEM
W CAŁYM NOWYM JORKU,
KTÓRY NIC NIE WIE O WŁASNEJ ŻONIE.
Próbował to zlekceważyć jak numer jakiegoś świrusa lub czyjąś głupią złośli
wość, ale ziarno zwątpienia znalazło w nim wyjątkowo podatny grunt. Już bo
wiem w dzieciństwie Andrew pogodził się z rolą rodzinnego niedojdy, wpojoną
mu przez matkę i Neda - stary poczciwy Andy, obowiązkowy do perfekcji, haru
jący jak wół, ale któremu życie jakoś nie chciało tego dobrze wynagrodzić. Nawet
kiedy Maureen zgodziła się wyj ść za niego - a matka i Ned byli wtedy w Europie
- wydawało mu się to zbyt piękne, żeby było prawdziwe.
Chociaż podarł anonim na drobne kawałki i ani słowem nie wspomniał o nim
żonie, pozostawił on jednak w jego sercu niezatarty ślad. Od owego pamiętnego
dnia coś czaiło się na dnie szczęścia, które właściwie nigdy nie wydawało mu się
realne i trwałe, zawsze gotowe runąć, czy to z powodu nieodebrania przez Maure
en telefonu w domu, czy jej spóźnienia na umówione spotkanie. Ta podejrzliwość
ciągle czyhała w ukryciu, wzmagając się, aż wykreowała ten najnowszy wymysł:
Maureen i Ned!
I to właśnie niedorzeczność tego podejrzenia nakazywała, by górę wziął zdro
wy rozsądek. W jego małżeństwie wszystko było przecież w porządku - poza tą
mało oryginalną skazą, która obracała się tylko przeciwko niemu.
Jak wiele razy wcześniej, Andrew Jordan, uosobienie dobroci w jego mniema
niu, czuł niesmak do siebie i zapragnął kontaktu z żoną, tak jakby przez jej do
tknięcie mógł oczyścić się od tej narastającej nieufności.
- Maureen... - szepnął.
Jego ręka powędrowała ku niej.
Wzdychając lekko, Maureen - spała czy udawała tylko? - przekręciła się na
7
bok, odsuwając od niego.
Sypialnia tonęła w ciemności. Ciężkiej od zapachu jej perfum.
*
Przez cały następny tydzień Andrew ani razu nie widział Neda, co go zresztą
wcale nie dziwiło. Po śmierci ojca, kiedy on przejął wytwórnię pudełek kartono
wych, a Ned odziedziczył niezbyt wielki, ale wystarczający dochód z należnego
mu kapitału, drogi obu braci całkowicie się rozeszły. W dzieciństwie jednak pa
nowała między nimi całkowita harmonia, co było w pełni zrozumiałe, biorąc pod
uwagę, że musieli balansować między surowymi zasadami ojca a beztroskim,
chaotycznym światem matki. Andrew dobrze wiedział, że w chwilach krytycz
nych Ned zawsze będzie u niego szukał pomocy. Najwyraźniej jednak nie potrze
bował już starego poczciwego Andrew, zadowalając się swymi milionerami. A i
on, w dużej mierze dzięki Maureen, prawie uwolnił się od wyczerpującego syn
dromu kochającego brata. Dobiegając trzydziestki mógł nareszcie obiektywnie
oceniać zarówno Neda jak i swoją matkę; tak mu się przynajmniej zdawało.
A następna wiadomość o Nedzie nadeszła właśnie za pośrednictwem ich mat
ki. Zadzwoniła do biura Andrew którejś środy około trzeciej, by zaprosić go na
herbatę do hotelu Plaza.
- O piątej, Andy. Nie spóźnij się, ale i nie siedź za długo, bo oboje z Lemem
wychodzimy wieczorem. Jeśli chcesz, możesz przyprowadzić ze sobą tę małą,
jak-jej-tam...
„Małą-jak-jej-tam” była Maureen, która początkowo robiła wszystko, by zdo
być aprobatę matki Andrew, ale jako jego żona i tak skazana została na rolę Jak-
jej-tam”. Andrew traktował to jak jeszcze jeden objaw podświadomej potrzeby
matki, by odpłacić mu za to, iż był takim nudnym synem. Skoro jego matka mu
siała mieć dzieci, a było to wysoce dyskusyjne, powinny one przynajmniej być
„zajmujące” jak „kochany Neddy”. A potomek, który z własnej woli przejmuje
fabryczkę kartonów, nie zasługuje na szacunek - tak samo jak jego niezaradny
ojciec.
Andrew zadzwonił do domu, by uprzedzić Maureen o zapowiedzianej wizycie
u matki, telefon jednak nie odpowiadał. Tuż przed wyjściem z biura zadzwonił po
raz drugi - z tym samym rezultatem. Maureen mówiła mu przecież wyraźnie, że
nie ma zamiaru wychodzić przez cały dzień z domu, bo chce porządnie odpocząć.
Poczuł wtedy ten znajomy niepokój, który udało mu się jednak opanować. Do
8
matki wybrał się sam.
Zajmowała ona apartament w hotelu Plaza od strony Park Avenue. A hotele, w
których przebywała, w Paryżu, St. Moritz czy gdzie indziej, były zawsze ,jej”
hotelami i zawsze miały przygotowany „apartament pani Pryde”. Co nie znaczy,
że zawsze nosiła to nazwisko. Matka Andrew czterokrotnie bowiem wychodziła
za mąż i to nazwiskiem kolejnego męża podpisywała się w hotelowych księgach.
To Pryde było całkiem nowe, bo obecnego męża, Lema, poznała rok temu w Ka
lifornii. Był bardzo przystojny, młodszy od niej o piętnaście lat i biedny jak mysz
kościelna. Ale po dwóch poprzednich świetnych małżeństwach mogła sobie, zda
niem Andrew, pozwolić na taki zbytek jak Lem Pryde.
Kiedy wszedł do apartamentu, nie ujrzał w nim Lema. Matka zaś siedziała pod
oknem przed wytwornie zastawionym stolikiem z herbatą. Już wtedy, gdy była
tylko „panią Jordan” - żoną ojca Andrew, odkryła, jak świetnie pasuje do niej
herbata. Srebro, delikatna porcelana, atmosfera niewymuszonej elegancji tworzy
ły idealne tło dla jej doskonałego, wykwintnego profilu i tych rozdawanych wo
koło uśmieszków, mających sugerować (obcym, rzecz jasna) jej rozbrajającą bez
radność.
- No, przynajmniej przychodzisz punktualnie, Andy - powiedziała. - A
gdzież twoja małżonka?
- Nie udało mi się z nią skontaktować...
Matka przyjrzała mu się uważnie.
- Ale mam nadzieję, iż między wami wszystko w porządku...
- Oczywiście.
- To pocieszające. Bo trzeba przyznać, że jest bardzo ładna. Grała chyba tro
chę na scenie, prawda?
- Była modelką.
- To przecież prawie to samo. Mam tylko nadzieję, że przywykła już do do
mowego stylu życia. Wiele z tych dziewcząt nie potrafi zerwać ze starymi nawy
kami i bujnym życiem towarzyskim. Dziwię się trochę, że poślubiłeś taką pannę.
Zwłaszcza przy twoim instynkcie posiadania, odziedziczonym po ojcu. Sądziłam,
iż na żonę wybierzesz jakąś miłą, prostą osóbkę. Ale jestem pewna, że wszystko
się jakoś ułoży... - Jak zwykle, instynktownie zdołała trafić w najczulszy punkt
syna.
9
Po tych słowach gestem delikatnej, wiedeńskiej baronessy nalała sobie filiżan
kę mocnej herbaty, a potem drugą podsunęła synowi. Ledwie dostrzegalne
zmarszczki na czole matki podpowiedziały Andrew, że coś ją nurtuje. Spodziewał
się tego, bo przecież nie wzywałaby go bez powodu.
Podniosła filiżankę, upiła łyk herbaty i wtedy wyrzuciła z siebie:
- Andy... rano był tu Neddy. Chciał pożyczyć ode mnie pieniądze.
Andrew poczuł żywy niepokój. Kłopoty Neda sprzed roku zaczęły się właśnie
od próby pożyczenia od matki pieniędzy.
- Po co? - zdziwił się. - Na cóż Nedowi nagle potrzebne są pieniądze?
- Tego nie mówił. Próbował tylko wymusić je ode mnie.
- Ile?
- Pięć tysięcy dolarów. - Błękitne oczy pani Pryde obserwowały go znad fi
liżanki; źrenice miała przy tym lekko zwężone, jak zawsze gdy chodziło o wyda
nie pieniędzy zamiast ich otrzymania. - Doprawdy nie rozumiem was, moi chłop
cy - mówiła dalej. - Jak tylko natykacie się na jakieś kłopoty, choćby najdrob
niejsze, zaraz przylatujecie do mnie! Co Ned sobie właściwie myśli? Że ja śpię na
złocie? Czy nie rozumie, że ja też mam duże wydatki, a Lem... Kochany Lem, nie
może przecież pracować ze względu na swoje słabe serce...
Pani Pryde i sam Lem ustawicznie mówili o jego chorym sercu; nikt jednak
nigdy nie dowiedział się, na czym ta choroba polega.
- No i co? Dałaś mu te pieniądze?
- Czy mu dałam? Ależ skąd! Nawet gdyby stać mnie było na to, nie chcę
stwarzać precedensu! Dorośli mężczyźni nie powinni domagać się od matek pie
niędzy, przynajmniej takie jest moje zdanie. Powiedziałam to zresztą Nedowi już
rok temu, pamiętasz? Niech się cieszy, że po mojej śmierci dostanie wszystko,
poza oczywiście odpowiednim legatem dla Lema. A zresztą, Ned ma własne pie
niądze. Dlaczego, na miłość boską, z nich nie korzysta?
Pochyliła się do przodu i położyła Andrew na kolanie swoją wypielęgnowaną
rękę, ozdobioną pierścionkiem z olbrzymim szmaragdem.
- Dlatego właśnie chciałam, byś przyszedł, Andrew. Bądź co bądź jesteś od
niego starszy, zastępujesz mu jakby ojca. Więc to raczej twoja, a nie moja sprawa.
Upewnij się, że wszystko jest w porządku. A jeśli Ned faktycznie tak bardzo po
trzebuje pieniędzy, to twoja firma przynosi chyba niezłe zyski, co? W końcu nikt
10
inteligentny nie zawracałby sobie głowy kartonowymi pudełkami, gdyby to się
nie opłacało...
Andrew poczuł lekki, jakby kleszczowaty ucisk jej ręki na swym kolanie. To
przywołało obrazy z dzieciństwa, kiedy to jego pragnienie zdobycia akceptacji
matki było równie gwałtowne, co i beznadziejne. Jakże odległe wydawały mu się
one teraz! Podobnie jak późniejsza nienawiść i żądza zemsty po odkryciu, iż to
nie jego winą był zły układ z matką. Nic z tego już nie zostało - matka była po
prostu matką, jak każda inna.
- I co, Andrew? Pogadasz z nim? To taki uroczy chłopiec! Przepadam wprost
za nim! Choć potrafi i nieźle dopiec... O, Lem! Kochanie...
Zerwała się z krzesła tak lekko i zwinnie jak młoda dziewczyna, gdyż drzwi
się otworzyły i aktualny ojczym Andrew, Lem Pryde, zbliżał się do nich. Pani
Pryde podbiegła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję. Była bardzo drobna, on
zaś barczysty i masywny. Typ przystojnego wojskowego, z domorosłym angiel
skim akcentem, przypominający sahibów z czasów brytyjskiego panowania w
Indiach. A jak Andrew zdążył się zorientować, jego związek z Imperium Brytyj
skim sprowadzał się do epizodycznej rólki u Errola Flynna.
- Lem, kochanie! Gdzie tak długo byłeś? Spodziewałam się ciebie przed
trzecią!
- Przepraszam cię, kotku... Byłem na lunchu z przyjacielem, a w drodze po
wrotnej zobaczyłem plakat filmu, którym tak się zachwycałaś w Paryżu. Nie mo
głem się powstrzymać, by nie skorzystać z okazji... - Lem schylił się i pocałował
żonę w policzek. Jego piękne wąsy rozciągnęły się w szerokim, wystudiowanym
uśmiechu. - A co? Tęskniłaś za mną, koteczku?
- Och, Lem...
W tym momencie Lem obejrzał się i zobaczył Andrew. Zrobił minę winowaj
cy, jak zwykle zresztą na widok pasierba, jakby ten złapał go nagle na czymś
niewłaściwym.
- O, jak się masz, Andy! Stary chłopie!
- Andrew już wychodzi - wyjaśniła pani Pryde. - Mieliśmy do obgadania
pewną nudną sprawę, ale wszystko już jest jasne.
Kiedy Andrew był już przy drzwiach, matka pociągnęła Lema ku sofie przy
stoliku z herbatą - szczebiotała i uśmiechała się przy tym słodko, używając całe
go swego wdzięku. Nigdy przedtem nie przychodziło Andrew do głowy, że matka
11
może kogoś prawdziwie kochać, i po raz pierwszy w życiu prawie jej współczuł.
Po chwili jednak, gdy zjeżdżał windą, znów zaczął rozmyślać o bracie. Cho
ciaż od tej pory minął już rok, owa pierwsza próba Neda wyciągnięcia od matki
pieniędzy stanęła mu żywo przed oczami. Zabałaganiwszy w towarzystwie ja
kichś filmowców w Las Vegas, Ned, nie chcąc być od nich gorszym, po pijanemu
stawiał w grze w kości. W rezultacie przegrał znacznie więcej, niż w ogóle posia
dał. Próbował wtedy skontaktować się z Andrew telefonicznie, ale oboje z Mau
reen byli na jakimś przyjęciu. Zadzwonił więc do matki, spędzającej swój mio
dowy miesiąc w hotelu w Beverly Hills - z łatwym do przewidzenia skutkiem. A
nazajutrz rano pewna bogata podstarzała brazylijska wdowa, przebywająca w tym
samym co Ned hotelu, oskarżyła go w dyrekcji o kradzież diamentowej bransole
ty.
Andrew poleciał wtedy pierwszym samolotem do Las Vegas. Administracji
hotelu zależało tak samo jak jemu na zatuszowaniu całej sprawy. Ned przyznał się
w końcu do posiadania bransoletki, Andrew zmusił go do jej zwrotu i cudem ja
kimś udało mu się namówić panią Da Costa do przemilczenia całej sprawy.
Andrew spłacił też dług Neda pieniędzmi, które - o ironio - miał odłożone na
kupno brylantowej bransoletki dla Maureen.
Wobec opanowanego, ale głębokiego oburzenia Andrew, Ned okazał należyty
żal i skruchę. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie uważał za naturalne, iż brat poja
wi się nagle i uporządkuje jego sprawy. Posłał mu jeden z tych swoich potulnych
uśmiechów, doprowadzających do szału, a przy tym rozbrajających, które nadal
mimowolnie oddziaływały na Andrew z tą samą siłą jak wówczas, kiedy to dzie
więcioletni Ned zdołał rozbić mu nowiutki rower.
- I po sprawie - orzekł Ned. - Ale wiesz co, Andy? Ta stara krowa Da Costa
sama podarowała mi tę pieprzoną bransoletkę. „Kochany, śliczny chłopczyku -
mówiła - weź sobie ten klejnocik i spłać nim swoje karciane długi”. A ja, przeko
nany, że chodzi o typowy pompatyczny gest brazylijskiej milionerki, przyjąłem
ten podarunek, buchnąłem babsko w mankiet i dodałem: „Pani pokorny sługa,
señora”. Jasne, że baba była wtedy porządnie wlana; bourbon z lodem zrobił swo
je. A rano, w obliczu kaca, najwyraźniej zapomniała o tym romantycznym epizo
dzie. I ja z czystej delikatności nie śmiałem jej o tym przypominać...
Niewykluczone, że Ned mówił prawdę. Choć jako dziecko był niezrównanym
12
kłamczuchem, to jednak rzadko oszukiwał starszego brata. A ponieważ w dwu
dziestym trzecim roku życia Ned nadal nie ogarniał podstawowych zasad kon
wencjonalnej moralności, tego rodzaju propozycja ze strony starszej, wstawionej
damy mogła mu się wydać najzupełniej do przyjęcia.
- Andy... proszę, nie mów Maureen.
- Ona już wie. Była przy drugim aparacie, kiedy dzwoniłeś.
- To wyobrażam sobie, jaka jest na mnie wściekła!
I tak rzeczywiście było. Zresztą Maureen nigdy nie poddawała się urokowi
Neda. Teraz więc tym bardziej nie chciała mieć z nim więcej do czynienia.
- Powiedz jej, że zwrócę ci te pieniądze. I nie martw się tak, Drew, nigdy
więcej nie popełnię podobnego głupstwa.
- Mam nadzieję.
- Na pewno! Przysięgam! Trzy palce na sercu! - To była ich sekretna, naj
świętsza przysięga z dzieciństwa...
Winda wyrzuciła Andrew w holu hotelu Plaza. Czy był aż takim naiwniakiem,
by uwierzyć, że przysięgi Neda były coś warte.
Po powrocie do domu nie zastał Maureen. Wiedział, że byłoby nonsensem
niepokoić się z tego powodu. Ktokolwiek z grona ich licznych znajomych mógł
zadzwonić i wyciągnąć ją z domu. Ale przecież mieli iść do Billa Stantona - za
raz... o której to właściwie? Poszedł do sypialni, by sprawdzić na bileciku za
tkniętym za lustro: o siódmej trzydzieści. Zadzwonił do Neda; odebrał jakiś męż
czyzna, który oświadczył, że jest gościem, a Neda chwilowo nie ma w domu. Czy
ma mu coś powtórzyć? Andrew poprosił więc, by przekazał Nedowi, iż wieczo
rem oboje z żoną wychodzą i wrócą bardzo późno, i że będzie czekał na telefon
od niego jutro z samego rana.
Następnie przyrządził sobie drinka i ruszył z nim do sypialni, po czym wziął
prysznic. Wycierał się właśnie, kiedy zadzwonił telefon. Podbiegł szybko do apa
ratu, przekonany, że dzwoni Maureen. Jednak w słuchawce jakiś miły, dziewczę
cy głos spytał: - Czy mogę rozmawiać z panią Jordan, Maureen Jordan?
Andrew odparł, że nie ma jej w domu.
Wtedy zapytała: - A czy rozmawiam z jej mężem?
- Owszem.
- To może pan o mnie słyszał? O Rosemary Thatcher...
13
Oczywiście, że słyszał. Rosemary Thatcher była kuzynką Maureen. Kiedy ob
oje rodzice Maureen zginęli w katastrofie samochodowej, Thatcherowie zaopie
kowali się nią. Miała wówczas piętnaście lat i w domu wujostwa w Los Angeles
spędziła kilka następnych. A ostatnio pan Thatcher, człowiek niesłychanie boga
ty, zmuszony interesami do przeniesienia się do Nowego Jorku, znów pojawił się
w życiu Maur...