Quentin Patric TROPICIEL Zgodnie z rozkładem lotów nowojorski samolot zatrzymał się na dziesię- ciominutowy postój w Mia...
14 downloads
12 Views
903KB Size
Quentin Patric TROPICIEL Zgodnie z rozkładem lotów nowojorski samolot zatrzymał się na dziesię- ciominutowy postój w Miami. Mark Liddon, rosły blondyn opalony niemal na Murzyna, pospieszył do biura linii Western Union. Jeszcze w Wenezueli wpadł na wspaniały pomysł zrobienia niespodzianki Ellie. Chciał zagrać rolę wracającego z biura, jak codziennie, mimo że bawił osiem tygodni w Wenezueli. „Hej — powie jej —jak spędziłaś dzisiejsze popołudnie?!” Ale podczas długich godzin lotu z Caracas wrócił mu cały zdrowy rozsądek. Przecież Ellie oczekuje go nie wcześniej jak za dwa tygodnie, a nie jest typem kobietki czekającej przy kominku powrotu męża i grzejącej mu ranne pantofle. Dlaczego nie miałaby gdzieś pójść? Na przykład do Klubu Lorton. Albo — co gorsza, zaprosić do domu całą tę bandę wesołych, rozgadanych przyjaciół, którzy traktowali takie party jak bezustanny „maraton towarzyski”! O nie, on chce mieć żonę tego wieczoru wyłącznie dla siebie — nie zrobi więc żadnych głupich kawałów w związku z nieoczekiwanym powrotem. Za biurkiem siedziała blondynka, stukająca ze znudzoną miną na maszynie. Mark wziął z przegródki na biurku formularz telegraficzny, zaadresował i wypisał tekst: Wracam dzisiaj o pierwszej w nocy. W wieczór wigilijny i święta będziemy znowu razem! Tysiąc całusów. Mark. Gdy wręczał blankiet znudzonej blondynce, z głośnika, umieszczonego w rogu sali, rozległ się nosowy głos: „Pasażerowie lotu numer 312 do Nowego Jorku proszeni są o zajmowanie miejsc”. Kiedy samolot odrywał się od ziemi i unosił coraz wyżej w niebo, Mark miał wrażenie, że trzyma cały świat w zaciśniętej dłoni. Ciężkim przeżyciem było dla niego rozstanie z Ellie zaledwie po trzech krótkich tygodniach małżeństwa. Ale —jak się okazało — decyzja jego była słuszna. Wyniki badań w kopalni nafty w Wenezueli były pozytywne. Ta praktyka mogła ustalić jego opinię liczącego się inżyniera-górnika. Długie lata wkuwania całymi nocami, staż na mamie płatnych posadkach i wytrwałość uwieńczone zostały nadspodziewanym wręcz sukcesem. Skoryguje to też jedyny wyrzut w jego małżeństwie. Nikt już nie nazwie go eksbokserem, któremu udało się skłonić Ellie Ross do małżeństwa. A i rodzice Ellie nie będą kręcić długimi, „rasowymi” nosami i mruczeć: „Łowca posagu”! Bo teraz stoi wysoko na drabinie społecznej, jak to kiedyś sobie zakładał. Ellie, oczywiście, kpiła sobie z tych „nierówności” majątkowych. — Kochany — mówiła, śmiejąc się — widzisz przecież, że jesteśmy dla siebie stworzeni! Czy to ważne, skąd mamy pieniądze? Ale Ellie nie rozumiała wszystkiego. Zbył była młoda i szalona, by wiedzieć, co jest właściwe, a co nie. To dwumiesięczne wygnanie do Wenezueli dopiero stworzy z nich dobraną parę małżeńską — państwo Liddon! Lekkie kołysanie samolotu sprawiło, że Mark popadł jakby w półsen. Przeniósł się myślami do początków swej znajomości z Ellie. Wspomnienia te były swoistego rodzaju rozgrywką w czasie długich dni spędzanych na naftowych terenach Wenezueli i ponurych nocy, kiedy cięły go mo- skity. Początek gry był zawsze jednakowy: Oto siedzą sobie z Arlene w barze dancingowo-karcianego Klubu Lorton. Mark gardził w
duszy tego rodzaju lokalami rozrywkowymi, ale poszedł tam, bo to były urodziny Arlene i jedna z jej klientek u Mauri- ce’a, gdzie pracowała jako fryzjerka, dała jej kartę wstępu. Początkowo czuł się obco i głupio, a nawet był nieco znudzony całą atmosferą, aż do chwili, kiedy podwójne drzwi wiodące do salonów gry, otworzyły się i stanęła w nich dziewczyna. Towarzyszyło jej dwu młodzieńców w smokingach. Jednym był barczysty, nadęty młodzieniec z tych, co się żenią z bogatymi debiutantkami sezonu — drugim zaś Victor, właściciel Klubu. Uwagę Marka pochłonęła wyłącznie dziewczyna. Miała na sobie białą, zupełnie pozbawioną pleców wieczorową suknię, a piękne i równo opalone ciało, ramiona i twarz wspaniale kontrastowały z bielą sukni i kremowego koloru włosami. Wyglądała na uczennicę, usiłującą przedwcześnie grać rolę lwicy salonowej. Była oczy wiście piękna, ale to nie uroda, lecz jej dziewczęcość przykuła tak gwałtownie uwagę Marka. Taka cudowność nieskażona — jakby rzekł poeta. Arlene podniosła wzrok znad drinka i powiedziała: — O, to Eleanor Ross! Zawsze się u mnie czesze! Słyszał o niej, oczywiście —jak każdy studiujący gazety, musiał słyszeć o Eleanor Ross, jedynaczce prezesa Zakładów Stalowych Rossa. Tej, która trzy lata temu obcięła warkoczyki i trafiła do gazet jako narzeczona byłego gwiazdora kina. Podczas kiedy Mark, zafascynowany, nie odrywał od niej oczu, dziewczyna i jej nadęty towarzysz rozstali się z Victorem i skierowali w stronę baru. Panna Ross zobaczyła nagle Arlene i twarz jej rozpromieniła się uśmiechem dziecka, które ujrzało coś bardzo zabawnego. — O! I Arlene tutaj! Chwała Bogu, nareszcie ktoś wesoły! Bo tu dzisiaj sami nudziarze! Och, może przedstawię pana Coreya Lathropa... Podczas gdy gestem wskazywała na towarzysza, jej niebieskie oczy ruchliwe jak motyle, spoczęły na obliczu Marka. — Nie mam pojęcia, kim pan jest — powiedziała — ale jestem absolutnie pewna, że zaraz z panem zatańczę! W tym miejscu film, rozwijający się w pamięci Marka, nieco się zatarł. Pamiętał tylko tyle, że znaleźli się na parkiecie. Była lekka jak piórko, ale przytulała się do niego mocno i ciepło, jak gdyby bała się go wypuścić z ramion. Takajuż Ellie była! W parę sekund po poznaniu miało się wrażenie, że zna się ją do dawna. — Jestem wściekła na Victora — mówiła — a głos jej pamiętał tak wyraźnie, jakby w tej chwili mówiła do ucha. — Nie daje mi tutaj zagrać! — Czemuż to? — Bo twierdzi, że jestem wstawiona! A kiedy jestem wstawiona, to chociaż miewam genialnego nosa, w końcu jakoś zawsze zgrywam się do suchej nitki. Tak przynajmniej uważa Victor i nie chce, bym przegrywała. Bo wie, że tego nie będę mogła spłacić i będzie musiał mnie zabić... — Tu podniosła na niego oczy jak niewinnie dręczone dziecko. — Mówię poważnie, proszę pana. On musi zabijać tych, co nie płacą mu długów! Inaczej nie utrzymałby tego interesu! Mark nie umiał prowadzić takich banalnych i bezmyślnych rozmówek. Należały one, takjak i cała ta dziewczyna, do świata, którego wcale nie znał. Bardziej już Arlene, mająca tam sporo ekscentrycznych klien tek. Ale kiedy panna Ross znów się uśmiechnęła, w jednej chwili odkrył, te nikogo w świecie tak nie pragnie, jak tej dziewczyny... — Hm, nikt nas sobie nie przedstawił — zauważyła nagle. — Jestem Ellie. Ellie Ross. — Wiele słyszałem o pani... — O, Boże, jeśli tak, to jest pan przynajmniej ostrzeżony! A pan? Jak pan się nazywa? — Mark Liddon.
— Moi rodzice znająjakichś starych nudziarzy Liddonów z Newport. Z chemicznej branży. — Właściwe to pochodzi od Liczdonski. A mój ojciec był z branży szewskiej, nie chemicznej. Żelował obuwie... — Boże, to fascynujące! — zawołała. — Tak pani uważa? — Oczywiście! To święta tajemnica rodzinna, ale cała fortuna Rossów powstała właśnie dzięki... szewcom! Mój wielce marudny dziadek wyrabiał i dostarczał zakładom szewskim drewniane kołeczki do zelówek. I to bardzo podłe kołeczki, trzeba przyznać. Siedział kątem w sklepie ze słodyczami. Tysiące szewców wnosiło reklamacje! — Powiada pani, że tysiące? — Setki tysięcy, proszę pana! Przechodząca obok fotela stewardesa potrąciła go łokciem i ekran wspomnień raptem opustoszał. Uśmiechnęła się profesjonalnym uśmiechem, on zaś odwzajemnił zdawkowo ten grymas, nie spojrzawszy nawet na nią. Przymknął znowu oczy, żeby nawiązać myślowy kontakt z Klubem Lorton. Na czym to się ta rozmowa urwała...? Aha! — Powiada pani, że tysiące? — Setki tysięcy! I wie pan co? Jest pan najjaśniejszym blondynem, jakiego widziałam w życiu! Skąd to? Szwed? — Nie... raczej Czech! — Jestem trochę zawiana i kiwa mi się pan w oczach jak maszt na okręcie... A pan, panie Maszcie, w czym pracuje? Także przy reperacji obuwia? — Nie. Jestem inżynierem, proszę pani! — O nieba! — Czemu aż tak? — Bo każdy jest jakimś inżynierem albo kimś równie szacownym... — Pani sobie ze mnie żartuje... — Wcale nie żartuję i szacowna też nie jestem. I wie pan co... Strasznie chciałabym zadać panu jedno bardzo niedyskretne pytanie... Ale to bardzo niedyskretne... — No to już! Proszę strzelać śmiało! — Czy pan jest... facetem Arlene? — To nie tak. Wychowywaliśmy się razem w Providence. Znam ją od niepamiętnych czasów... — Poczuł dreszcz na plecach, kiedy sam spytał: — A czy... czy Lathrop jest pani facetem? — Corey? Och, tak się ogólnie uważa! On jest jakimś tam urice w zakładach papy. Ma przed sobą co najmniej tuzin wspaniałych karier! Cały tuzin, naprawdę! Ale poza tym to jest szalenie, ale to szalenie cnotliwy. Wprost dławi się od szlachetnych uczynków. Corey to tajna broń papy, mająca wyciągnąć mnie z manowców grzechu... — A do jakiego stopnia są te manowce grzeszne? — Najgrzeszniejsze, jak tylko się da! I jeszcze trochę. Nawet Corey nie dałby rady tych grzechy odkupić! — Jej palce wpiły mu się mocniej w ramię, gdy dodała: — O, wraca do nas, żeby mnie odbić. Błagam, inżynierze, niech mu pan da w zęby! Niech go pan zastrzeli! Powie mu, że wyjeżdżam daleko, na cały weekend...! Mark czuł, że prawie już zasypia. Film przekształcił się w jakiś montaż fragmentów z owego trwającego tydzień weekendu, kiedy to niemal na chwilę nie rozstawali się z Ellie ani w dzień, ani w nocy, a scysje z Co- reyem Lathropem były nieuniknione — po czym odbył się spontaniczny ślub w Maryland, a w konsekwencji straszliwa scena z panem i panią Ross. Wszystkie te nieprawdopodobne elementy łamigłówki, które powinny były przynieść w rezultacie klęskę, przyniosły faktycznie jeszcze mniej prawdopodobne szczęście... „Niech go pan zastrzeli! Powie mu, że wyjeżdżam daleko, na cały weekend...!” I cóż było
potem? Myśli zaczęły mu się coraz bardziej plątać i gdzieś uciekać. Zdrzemnął się i uśmiechnął we śnie, bo zdawało mu się, że obok siedzi Ellie. Kiedy się ocknął — samolot lądował właśnie na płycie lotniska La Guardia. Czul się rześki i nastrojony na najradośniejszą nutę. Szybko przebrnął przez cło i wszelkie inne formalności vrçazdowe i nie wiedzieć kiedy znalazł się na Czterdziestej Drugiej Ulicy w przypominającej karawan lotniskowej limuzynie. Zaczął padać gęsty śnieg. Gdy taksówka skręcała w Park Avenue, duże, gęste płaty wirowały na de ciemnych sylwetek domów. Ustawione przy wyludnionych głównych ulicach choinki lśniły kolorowymi bombkami i srebrnymi łańcuchami. —Róg Siedemdziesiątej Piątej? — upewnił się kierowca. —Tak. Taksówka zakręciła i zatrzymała się przed długim portykiem domu. Mark wysiadł, ciągnąc za sobą walizkę. O tej porze portiera już nie było przed drzwiami. Zapłacił taksówkarzowi i ten pogrążył się w skąpanym śniegiem mieście. Mark wszedł do środka. Stary windziarz pełniący nocny dvżur, drzemał w fotelu a la Ludwik XV pod lustrzaną ścianą. Na jego widok zerwał się natychmiast, mrugając zaspanymi oczami i ku zdumieniu Marka, od razu go poznał. On sam czuł się jeszcze ciągle jak intruz na de tego luksusowego otoczenia zdecydowanie bliższego Ellie. —O! Pan Liddon! Witamy w domu! Wrócił pan na samo Boże Narodzenie, co? —Właśnie! Razem podeszli do windy i staruszek zawiózł go na najwyższe piętro. —Czy zanieść pańską walizkę, panie Liddon? —Nie, nie! Dziękuję bardzo! Dam radę! —Służę uprzejmie! Wesołych świąt, panie Liddon! Mark przeszedł jeszcze korytarzyk prowadzący do ich mieszkania. Z mocno bijącym sercem wyjął z kieszeni klucze. Za drzwiami była całkowita ciemność. Zorientował się od razu, że Ellie nie ma w domu, bo kiedy w nim przebywała, lubiła, żeby wszystkie światła były zapalone. Radosne podniecenie Marka nagle przygasło. Postawił walizkę i zapalił światło. Kiedy długi korytarz rozjaśnił się, zobaczył na grubym dywanie u swych stóp długą żółtą kopertę z nadrukiem „Western Union”. Podniósł ją i przeczytał treść swojej depeszy: Wracam dzisiaj o pierwszy w nocy. W wieczór wigilijny i święta będziemy znowu razem! Tysiąc całusów. Mark. Poczuł się niemal chory z rozczarowania. Ellie musiała wyjść przed otrzymaniem depeszy. Za późno się zdecydował na jej wysłanie. Przeklinał siebie w duchu za opieszałość i głupie pragnienie sprawienia żonie niespodzianki! Wszedł do saloniku i przekręcił kontakt, zapalając wszystkie lampy. Olbrzymi, fantastycznie umeblowany pokój o granatowych ścianach, miękkich barwnych draperiach i abstrakcyjnych malowidłach nie był specjalnie zachęcający — małżeństwo jego trwało jeszcze zbyt krótko, by się z tą atmosferą oswoić i uważać te pokoje za swój „dom”. Ale Ellie z pewnością niedługo wróci, a on tymczasem weźmie tusz, przebierze się, przygotuje drinki i będzie cierpliwie czekał. Inaczej wprawdzie wyobrażał sobie ten upragniony powrót, ale trudno! Bywa i tak! Wszedł do sypialni; już od progu wionął ku niemu zapach perfum, jakich używała Ellie — lekki... wiosenny. Był tak intensywny, iż dałby niemal uciąć sobie głowę, że ona musi być obok, blisko. Kiedy jednak zapalił górne światło, zobaczył, że ich wspaniałe, wygodne, wsparte na estradzie o czterech kolumienkach loże jest puste i nie rozesłane zwyczajnie na noc. Pościel była w okropnym nieporządku. Długa, przydymionego koloru wieczorowa suknia leżała rzucona niedbale na różowy szezlong — złote pantofelki z lamy, obok toalety, a
na wierzchu stłamszonej, różowej pościeli — koronkowy staniczek. Niedostatek i surowa dyscyplina, w jakiej był wychowany, zakorzeniła w nim od dzieciństwa zamiłowanie do przesadnego niemal porządku — zdążył się jednak trochę przyzwyczaić do chaosu, w jakim żyła Ellie. Po raz pierwszy chyba od ślubu zastanowił się, jakby się do takiej synowej ustosunkowała jego matka, skromna, surowa Czeszka. Ta myśl wydała mu się tak zabawna, że mimo woli uśmiechnął się do siebie. „Mama prawdopodobnie dałaby jej porządnie w skórę — pomyślał — i kto wie, czy to nie byłoby najmądrzejsze!” Rozbawiony panującym tu nieładem, zdjął ubranie, rzucając każdą jego część, gdzie popadło. Potem, całkiem już nagi, poszedł do wyłożonej czarnymi kafelkami łazienki i wziął gorący prysznic. Kiedy strumienie parującej wody spływały po jego jasnych jak słoma włosach, lustro odbijało ze wszystkich stron rosłe, muskularne ciało. W Wenezueli chodził przez cały czas wyłącznie w szortach i opalone na mahoń nogi i plecy, groteskowo kontrastowały z bielą smukłych bioder. Gdzie, u licha, może siedzieć Ellie? Oczywiście bawi się gdzieś w gronie tych wesołków, znanych Markowi przeważnie tylko z imion. Ale gdzie oni mogą być? Bez specjalnego powodu pomyślał o Coreyu Lathropie. Sprzątnął mu przecież sprzed nosa Ellie, teraz powinien być mu obojętny. Ale Corey posiadał wszystko, czego od urodzenia pozbawiony był Mark — odziedziczony po rodzicach majątek, właściwe stanowisko, „odpowiednią” rodzinę i wychowanie. Mimo że się do tego za nic nie przyznawał, Corey budził w Marku poczucie niższości. I nagle wpadło mu do głowy: a jeśli Ellie wyszła z Coreyem Lathropem? \ \. Wytarł się mocno ręcznikiem, wyszedł z łazienki i wyciągnął ze schowka w przedpokoju stary szary płaszcz kąpielowy. Już w dniu ślubu czuł się bardzo skrępowany w tej wiekowej garderobie i żałował, że nie kupił nowego. Ale Ellie przepadała właśnie za tym starym. „Kochanie, on tak cudownie trzyma zapach sali treningowej, że nigdy nie będę miała wątpliwości, że wyszłam za boksera!” Zawiązując szlafrok, wrócił do salonu i zaczął powoli wspinać się spiralnymi schodami wiodącymi na pięterko, do baru. Nie, Ellie na pewno nie wyszła z Coreyem, który, jak twierdziła, śmiertelnie ją nudził. Setki razy zapewniała o tym męża. „Corey piastuje stanowisko ławnika w sądzie i w wolnych chwilach bierze udział w posiedzeniach decydujących o zwolnieniach warunkowych dla więźniów. Co można robić z człowiekiem, który uważa, że jego największą przyjemnością jest nawracanie skazańców?” — mawiała do Marka. Salon był bardzo wysoki, a bar urządzony był na górze w kształcie małego tarasu przy samym wejściu i otoczony białą balustradą. Ze słupków balustrady zwieszały się pnącza tropikalne: rośliny w białych doniczkach. Światło z salonu dochodziło tu jedynie w kształcie cienistej smugi — Mark zatrzymał się na chwilę, chcąc sobie przypomnieć, gdzie tu jest kontakt. Kiedy go przekręcił, cały taras rozjaśnił się jakby blaskiem słońca. Zobaczył w tym świetle znane sobie lawendowoszare ściany, niskie oto- manki i bar w kształcie’podkowy z jasnego dębu. Nagle stanął jak wryty. Rozciągnięty na wznak przy jednym z barowych stołków leżał ubrany w wytworny wieczorowy strój — młody człowiek. Od razu rozpoznał w nim Coreya Lathropa. Wyglądało to jak jakieś koszmarne ucieleśnienie krążących mu po głowie myśli. Przyklęknął przy leżącym i zobaczył, że na jego piersi widniała wielka purpurowa plama. Podniósł zimną, bezwładną rękę i poszukał pulsu. Nie bił.
Tak więc Corey Lathrop nie był żadną fantasmagorią. Leżał tu całkiem konkretnie i namacalnie. A w dodatku — z całą pewnością—już nie żył. Mark dłuższą chwilę stał nieruchomo. Czul, że pot spływa mu po ciele, a w głowie huczy pełna niepokoju myśl: w jaką to znowu kabałę wpakowała się ta mała? Już po chwili jednak zaczął szukać takiego rozwiązania, które by tłumaczyło Ellie. Może gdzieś wyjechała i zostawiła mieszkanie do dyspozycji Coreyowi? Albo może... Nie! Wszelkie domysły odsuwał chwilowo na bok. Nie powinien zaczynać od oszukiwania samego siebie. Bo Ellie... to była przecież tylko Ellie! Zawsze skłonna do szaleństw i w tej historii też raczej tkwiła po uszy. A skoro ona, to i on. Musi zachować spokój, nie poddawać się żadnym uczuciom, wziąć się w garść. Musi działać z chłodną rozwagą, jakby opracowywał jakiś zawiły problem inżynierski. Zrekonstruować, jeżeli to możliwe, wszystko, co mogło tu zajść, znaleźć źródło niebezpieczeństwa i zneutralizować je. Tylko spokój! Powtarzał sobie te słowa w duchu — dawny nawyk z czasów, kiedy był zawodowym bokserem i różne niebezpieczeństwa groziły mu na ringu. Już samo brzmienie tych słów posiadało magiczną siłę — a czas nie zatarł ich mocy. Poczuł tylko leciutki zawrót głowy — ale wiedział, że to minie. Tylko spokój! Ukląkł jeszcze raz przy zwłokach Coreya. Dotknął ręką chłodnych policzków leżącego i stwierdził, że są sztywne i jakby lekko ściągnięte w dół. Nie znał zasad rigor mortis, ale widział, że szczęka dopiero zaczyna sztywnieć. Corey musiał umrzeć niedawno — najdalej przed paroma godzinami. Zaczął szukać rewolweru, ale bez rezultatu. Szaleństwem zatem byłoby podejrzewać samobójstwo: z tym również musiał się, niestety, pogodzić. Podszedł do baru i wypił sporą porcję whisky. Na ladzie barku stały szklaneczki — dwie obok siebie — a przy nich napoczęta butelka. Dwie... Corey i Ellie? I to nie wróżyło nic dobrego. W lustrze nad barem zobaczył odbicie swojej twarzy. W tym starym, szarym płaszczu kąpielowo-tre- ningowym, ściśniętym na wąskich biodrach i z jasnymi, mokrymi jeszcze \ po prysznicu włosami — wyglądał mało zaradnie, jak na kogoś, kto stanął oko w oko z najcięższą chyba próbą w życiu. Usiadł na jednym z wysokich taboretów przy ladzie i popijając powoli zaczął zastanawiać się nad sytuacją. Dwie używane szklaneczki po whisky. Broni brak. Ellie także. Czy to właśnie ona go zabiła? I w panice uciekła, zabierając rewolwer? Tak właśnie zrobiłaby Ellie. Gdyby zaszło coś podobnego, nie byłoby jej tu nigdzie w pobliżu — uciekłaby w jednej chwili. Było zastanawiające, jak dobrze rozumiał jej odruchy i jak bezkrytycznie je przyjmował. Tak, Ellie z całą pewnością by uciekła. Ale wiedział o niej i coś więcej, coś ważniejszego, czego był tak pewien, jak siebie samego. Ellie może była dzika, rozhukana, ale nigdy zimna i wyrachowana. Jeśli zabiła Coreya — to przez przypadek, albo sytuacja sprawiła tak tragiczny koniec. Mogła zabić, jak szalone dziecko, ale nigdy jak potencjalna morderczyni. Ale na razie nie chodziło o to, co tu zaszło i dlaczego zakończyło się morderstwem. Ważne było, jak całą sprawę uporządkować. Wbrew zdrowemu rozsądkowi poczuł jakieś nerwowe podniecenie, egzaltację. Jego męskość, jego zdolność obronienia żony wystawione zostały na decydującą próbę. Przyjął to wyzwanie losu! Dopił whisky i poczuł, że ogarnia go lodowaty spokój. Wiedział już, jak ma postąpić. Mark nie był bynajmniej człowiekiem lekceważącym porządek i prawo. Gdyby nie był to
szczególny przypadek — od razu zawiadomiłby policję. Ani on, ani Ellie nie mogli spędzić reszty życia jako ludzie wyjęci spod prawa albo zbiegowie. Musi jednak przedtem odszukać Ellie, dowiedzieć się od niej wszystkiego, co tu zaszło, usłyszeć jakąś prawdopodobną wersję. Zawiadomić teraz policję i z konieczności przyznać się do ucieczki Ellie — byłoby dla niej fatalne. Gdyby doszło do procesu, nie miałaby szans, zważywszy, że Corey był przecież jej dawnym narzeczonym. Nie! Najważniejsze to odnaleźć Ellie, nim policja odkryje ciało Coreya. A to z konieczności — musi trochę potrwać. Bóg jeden wie, gdzie ona obecnie się znajduje — jedno jest pewne, że do tego mieszkania nie wróci. Jutro, koło dziewiątej przyjdzie ich stara sprzątaczka. Szwedka. Jeżeli ciało Coreya pozostanie tu, na pewno je znajdzie. To znaczy, że ma zaledwie kilka godzin na znalezienie Ellie. A kilka godzin — to stanowczo za mało! Wobec lego jest tylko jedno jedyne wyjście — pozbyć się ciała Coreya' Decyzja ta, tak krańcowo odmienna od wszystkiego, czym się zajmował w życiu — wydała mu się raptem zupełnie naturalna. Jego przesadny spokój napawał go przekonaniem, że nigdy trzeźwiej nie myślał. Ukrycie ciała było wykroczeniem. Jasne. Ale nie da się tego uniknąć! Sprawy i tak stoją źle... nic tu nie zaszkodzi, jeżeli będą stały jeszcze gorzej! Na wypadek jednak interwencji policji, wyjął z eleganckiej papeterii Ellie szary arkusik papieru i wyrysował z inżynierską precyzją szkic ułożenia zwłok. Przynajmniej będzie miał dowód, że zachował się jak człowiek | poczuciem odpowiedzialności. Skończywszy rysunek; złożył go starannie i wsunął do kieszeni płaszcza. Potem wrócił na stołek przed barem i zapatrzył się w zwłoki Coreva. Bez względu na to, jak się pozbędzie ciała — potrzebny mu jest samo chód. Sam nie miał auta, ale Ellie garażowała swego cadillaca o kilka domów dalej. Przynajmniej tak było —jednak nie wiadomo, ezy nim nie odjechała. Trzeba więc sprawdzić, czy wóz znajduje się na miejscu. W pokoju sypialnym przebrał się znowu w podróżny garnitur i przełożył szkic sytuacyjny z kieszeni płaszcza do kieszeni marynarki. Przejrzał też szafy z garderobą Ellie, by spróbować odkryć, co zabrała i na jak długo wyjechała, ale miała tego tyle, że szybko sobie darował. Plan działania miał już w dużej części opracowany. Winda dla służby była nocą samoobsługowa, a windziarz obsługujący ja w dzień kończył służbę o 20:30. Parterowe wejście tylne wychodziło na długą alejkę prowadzącą do skrzyżowania dwu ulic. Jeżeli zaparkuje cadillaca przy alejce, może zwieźć ciało windą służbową i ulokować je w samochodzie lak, że nikt tego nie zobaczy. Nie wiedział tylko, co dalej. Może uda mu się wyrzucić zwłoki na brzegu rzeki albo w parku. Najprostszy plan bywa w praktyce najbezpieczniej* Wlożył płaszcz, wyszedł na korytarz i nacisną) guzik sprowadzający windę. Kiedy zapaliło się czerwone światełko i winda dotarła na gorę, wszedł do niej. Jakiś nieporządny lokator zostawił tu kubeł z brudną wodą i mokrą szmatą. Zjechał z tym wszystkim na parter. Nigdy przedtem nie był tu w nocy i bał się, że drzwi wychodzące na alejkę będą zamknięte na klucz. Była tylko zasuwa od środka. Odsunął długi rygiel i wychodząc, przymknął je tak, ze na pierwszy rzut oka wydawały się zamknięte. Śnieg ciągle jeszcze padał. Mark przeszedł jakieś sto czy dwieście kroków do wylotu alei, stanął i rozejrzał się dookoła po wyludnionej ulicy. Szybko maszerując do garażu natknął się na kilka samotnych osób. Żadna jednak nie obdarzyła go nawet spojrzeniem — wszyscy szli z głowami szy. i W\ \i! schowanymi w podniesione kołnierze. Śnieg wyraźnie ograniczał im rozglądanie się na boki. Wreszcie dobrnął do garażu. Przyćmione światło z góry padało na ustawione rzędy aut.
Nocnego wartownika, Joego, na razie nie widział. Przed sobą miał wysoką cementową rampę. Zwykłe Ellie parkowała na górnej kondygnacji. Kiedy ruszył w stronę rampy, usłyszał wewnątrz garażu jakieś stłumione stukanie i ujrzałjoego pochylonego nad jednym z wozów w samym końcu garażu. Krocząc bezszelestnie na gumowych podeszwach wszedł na schody. Na całym górnym piętrze panował bezruch. Auta w długich rzędach zdawały się czekać na właścicieli, którzy przywróciliby je do życia. Mark ruszył wzdłuż szerokiego środkowego przejścia. Na widok lśniącego cadil- laca Ellie, stojącego tyłem do przejścia, poczuł, że serce zabiło mu żywiej. Wóz stał na swym zwykłym miejscu zaledwie kilka kroków od przesuwanych drzwi do zimowego parkingu. Jak dotąd — wszystko układało się pomyślnie. Przecisnął się między jakimś buickiem i porsche i dobrnął do przednich drzwiczek cadillaca. Zerknął też na drzwi obok. Były lekko uchylone, co mu nasunęło pewien pomysł. Otarł się jeszcze raz o sąsiedniego buicka, przeszedł wąskim przejściem do rozsuwanych drzwi i zajrzał do środka. Dostrzegł tylko błyszczące fragmenty wozów w rzędach, pozostawionych tu na zimę. Czyż to nie idealne miejsce na ukrycie zwłok Core- ya? Nie lepsze niż przypadkowe podrzucenie ich przy rzece lub w parku, gdzie policja znajdzie je najdalej jutro? Komu przyjdzie do głowy szwen- dać się pośród wozów odstawionych tu na całą zimę? A w dodatku panował tu chłód jak w lodowni. Jeżeli ciało będzie tu tkwić dłużej, nie da się potem ustalić momentu zgonu. Corey może tu pozostać, aż nadejdzie pora ujawnienia prawdy. Mark przecisnął się do najbliższego wozu i nacisnął klamkę. Drzwiczki puściły. Ucieszony wrócił szybko do swojego auta. Będzie bezpieczniej, jeśli Joe nie usłyszy, że zabiera cadillaca — chociaż gdyby usłyszał, nie będzie nieszczęścia! Wyprowadził więc wóz na sam skraj rampy i zjechał cichutko w dół, dodając gazu dopiero na ulicy. Joe niczego nie zauważył. Podjechawszy pod dom, zaparkował wóz u wylotu alejki i wjechał służbową windą na górę. Przechodząc przez sypialnię poczuł znowu intensywny zapach perfum Ellie i fala gwałtownej tęsknoty za żoną i pragnienie jej szybkiego powrotu do domu uderzyły go tak silnie, że niemal zabiły ten jego trochę nienaturalny spokój. Ellie— myślał żarliwie. — Ellie, dziecinko, gdzie jesteś w tej chwili ? Szybko jednak znów się opanował. Później będzie dość czasu na wszystko. Nie zapalając światła, wszedł na górę, trzymając się ręką balustrady | kutego artystycznie żelaza — i po chwili znowu znalazł się przy barku. W mdłym świede dochodzącym z dołu, leżące na podłodze ciało robiło wrażenie czegoś ogromnego i groźnego. Wjego świadomości to był wciąż Corey Lathrop, ale musiał to wyrzucić z siebie i traktować go jak obiekt — coś, co trzeba wynieść stąd i złożyć w zimowym parkingu. Przewrócił ciało twarzą do podłogi, podsunął mu oba ramiona pod brzuch i podniósł do takiej wysokości, by móc przerzucić go sobie przez plecy. Długie bezwładne nogi kołysały się przed jego twarzą. Powoli zaczął schodzić ze swym koszmarnym balastem, trzymając sięjedną ręką żelaznej balustrady. Chociaż był w znakomitej kondycji fizycznej, Corey wydał mu się znacznie cięższy niż sądził. Na najniższym stopniu potknął się i stracił równowagę. Nim zdążył się wyprostować, upadł na dywan w salonie, a zimne ciało stoczyło się za nim. Podniósł się szybko i stał, dysząc ciężko. Uznał, że łatwiej mu będzie wlec zwłoki po ziemi, zaczął więc je ciągnąć do drzwi wyjściowych. Po drodze ciało potrąciło stół, aż lampa tam stojąca zaczęła się chwiać. Marka ogarnęło absurdalne uczucie złości. Wreszcie dotarł przez hol do windy. Stała tak, jak przyjechał nią z dołu. Zablokował drzwi wiadrem z brudną wodą i wciągnąwszy Coreya, oparł go w pozycji półsiedzącej o
ścianę windy. Wsunął też wiadro i zamknął drzwi za sobą. Jak przewidywał, Corley kiwał sic na boki, w koilcu przewrócił wiadro. Hałas w tej ograniczonej przestrzeni był znaczny, a do tego jeszcze Mark czuł, że brudna woda poleciała mu prosto na buty. Zjechał na dół i upewniwszy się, że droga wolna, wywlókł ciało w alejkę. Po grubym pokładzie śniegu sunęło lekko, jak sanki, a padający bez przerwy śnieg od razu zacierał ślady. Nad głową Marka widać było oświetlone okna, w samej jednak alejce panował tak gęsty mrok, że nikt go nie mógł widzieć. Gdzieś z oddali płynęły tony radiowej muzyki — wyraźnie słyszał soprany śpiewające kolędy. Przy wylocie alejki oparł zwłoki o mur domu. To był najtrudniejszy moment — ulokowanie zwłok w samochodzie. Fakt, że Corey nie żyje, nie mógł budzić najmniejszych wątpliwości — wykluczone, aby ktoś podchodząc blisko, mógł go wziąć za faceta świętującego ostro Boże Narodzenie. Mark doszedł do rogu ulicy — rozejrzał się dookoła i momentalnie się cofnął, przywierając do muru. Jakaś kobieta w płaszczu z lamparciej skóry przechadzała się, trzymając na smyczy rosłego dobermana. Mark przyzwyczajony był tak długo do kompletnej samotności, że mimo dzielącej ich całej szerokości ulicy, owa dama wydała mu się przerażająco blisko. A pies? Czy psy potrafią rozpoznać węchem trupa? Jeśli doberman podniesie nos i zacznie węszyć — a potem ciągnąć swą panią na drugą stronę ulicy? Ta myśl i reakcja na podobną możliwość ostrzegały, że jego sztucznie podtrzymywana energia jest bliska wyczerpania. Zastygł przy ścianie. Ramię Coreya opadło bezwładnie, zatrzymując się na jego kolanach. A tymczasem dama w lamparcim płaszczu przechadzała się tam i z powrotem, podniósłszy wysoko kołnierz futra, by ukryć twarz przed śniegiem. Pies obwąchiwał ściany mijanych domów, aż wreszcie, przy zasypanym śniegiem hydrancie podniósł nogę. — Dobry piesek... dobry — słowa pani w lamparcim płaszczu zabrzmiały przerażającą głośno. Pochyliła się, aby pogłaskać psa, który podniósł łeb i wywalił język, po czym oboje ruszyli ulicą w dół. Poza nimi nie było dookoła żywego ducha. Mark podszedł do auta i otworzył tylne drzwiczki. Na tylnym siedzeniu leżał koc. Mark przełożył go na przednie, wrócił do alejki, podniósł Coreya i z trudem zawlókł go do wozu. Wepchnął zwłoki na tył i przykrył pledem. Kiedy wjeżdżał na rampę przed garażem, był mimo panującego chłodu spocony jak mysz. Mijając oświetlone okna portierni, zerknął do środka. Nigdzie nie było widać Joego. Wjechał szybko na górny pomost i zaparkował wóz tuż obok rozsuniętych drzwi zimowego parkingu. Wysiadł i zaczął bacznie nasłuchiwać. Ciszę przerywało ciągle je szcze stukanie to Joe pracował. Jak dotychczas — szczęście mu wyjątkowo sprzyjało. Z pośpiechem, graniczącym już niemal 1 histerią, wytaszczył ciało Co- reya z samochodu i trochę niosąc, trochę wlokąc je, wciągnął do składu. Potem zaparkował cadillaca na dawnym miejscu i wrócił do zwłok. Omal nie uległ pokusie, żeby ciało umieścić w najbliższym samochodzie. Bezpieczniej było jednak wykorzystać wóz najbardziej oddalony. Przeszedł więc wzdłuż szeregu zasłoniętych brezentowymi płachtami aut i wybrał prawie ostatnie w szeregu kombi. Ledwie rozróżniał w gęstym mroku jego kontury. Spróbował tylnych drzwi — nie były zamknięte. Wrócił więc po ciało i dotaszczył je do auta. Zebrawszy siły próbował usadowićje na tylnym siedzeniu, ale całym bezwładnym ciężarem osunęło się | powrotem na niego, przyciskając go do sąsiedniego wozu. Wysunąwszy się spod zwłok, Mark wdrapał się na tylne siedzenie kombi i stamtąd dopiero uchwycił swój koszmarny balast i to ciągnąc, to dziwacznie nim wykręcając, zdołał wreszcie umieścić ciało wewnątrz wozu. W tych milczących zmaganiach było coś, co obudziło w nim — po raz pierwszy, odkąd opuścił mieszkanie — uczucie paniki i przerażenia. Teraz dopiero zdał sobie jasno sprawę, że
ten bierny, milczący przeciwnik to nikt inny, tylko Corey Lathrop, znany ogólnie przemysłowiec, bywalec kół towarzyskich nowojorskiej elity — eks-narzeczony Ellie, zabity w jej mieszkaniu. A trochę poniżej reperuje jakiś samochód dozorca garażu, reprezentujący prawo i wyciągający konsekwencje w stosunku do tych, którzy to prawo złamią. I zaraz pewnie usłyszy kroki Joego na poplamionej olejami posadzce! Nic takiego jednak nie nastąpiło. Umieściwszy w końcu ciało Coreya na tylnym siedzeniu, wyczołgał się jakoś spod niego i wyszedł z wozu. Gdyby znalazł jakiś pled w aucie, byłoby lepiej, ale i tak wciśnięty przy podłodze Corey nie był widoczny z zewnątrz. Nikt go tu raczej nie odkryje, jeśli nie będzie zbyt ciekawy. Czuł, że za długo już tu bawi, ale ociągał się z odejściem, badając każde posunięcie — upewniając się, że nic nie przeoczył. Uspokojony, wyszedł z przechowalni i z podniesionym wysoko kołnierzem ruszył przez szerokie przejście górnego garażu, mijając zaparkowane wozy w drodze do rampy wjazdowej. Kiedy byłjuż prawie na dole, wyrósł przed nim Joe z płaskim kluczem w ręku. Mark powodowany impulsem chciał rzucić się do ucieczki, ale po chwili uznał, że teraz nie majuż znaczenia, czy Joe go zobaczy czy nie. Uli jeszcee właścicieli wozów przyjedzie tu i odjedzie, zanim odnajdą ciało Góreya! Młoda twarz parkingowego, pod potarganą rudą czupryną, była senna i znudzona. — Dobry wieczór, panie Liddon. Zdawało mi się właśnie, że słyszę ujeżdżające na rampę auto. Ale zimno, co? — Tak, Joe, zimno. —Ale Boże Narodzenie musi być ze śniegiem! Przynajmniej dzieciaki mają frajdę, nie? — Jasne! — No, to dobranoc, panie Liddon! — Dobranoc, Joe! — I wesołych świąt, panie Liddon. Mark wyszedł prosto na sypiący ciągle śnieg. Parę minut później był już w domu i pierwsze kroki skierował do baru. Stwierdził, że nie ma tam prawie żadnych śladów krwi — a jeżeli nawet były, to nie na środkowym dywanie, ale na wyłożonej płytkami posadzce, co łatwo dało się zmyć. Ścierkę spłukał potem dokładnie pod zlewem w kuchni i wyrzucił do pojemnika na śmieci. Nalał sobie wody prosto z kranu i usiadł na białym emaliowanym krześle w kuchni. Czuł pustkę w głowie ze zmęczenia, ale ów niesamowity, automatyczny niemal spokój nadal go nie opuszczał. No dobrze! Ma za sobą połowę tego, co należało zrobić. Zwłoki były ukryte na tak długo, jak sam to uzna za stosowne. Teraz należy odszukać Ellie! Usiłował się w nią wcielić. Jakie miejsce wydawałoby się jej najbezpieczniejsze po tak okropnym przeżyciu? Może dom kogoś z przyjaciół? Czyli kogo? To tak, jakby znalazł się przed jakąś tajemniczą bramą, do której nie ma klucza. Jak mało znał w gruncie rzeczy Ellie! W tym właśnie tkwi cała ironia losu. Kochał ją, zdawało mu się, że ją rozumie — znał każdy najtajniejszy zakamarek jej ciała... to maleńkie znamię pod lewą łopatką... I te opalone, i jasne strony... Ale nie znał jej tak, jak mąż powinien znać i rozumieć żonę. No bo jak mógł ją dobrze poznać? Zbyt mało mieli na to czasu! W końcu poczuł jednak, że mózg przestaje mu funkcjonować. Zaraz wpadnie w panikę. Lepiej odłożyć myślenie do rana i położyć się spać. Był już w połowie drogi do sypialni, kiedy pomyślał o płaszczu Core- ya. Przecież w taki mróz nie przyszedł bez płaszcza i kapelusza! Otworzył szybko szafę w przedpokoju i od od razu dostrzegł brązowy kapelusz, płaszcz Burberry i małą czarną aktówkę. Widok ten bardziej niż wszystko, co przeżył dotychczas, ściął go z nóg. Należało się tego pozbyć. Teraz, gdy nieodwołalnie zacierał wszelkie związki Coreya z tym mieszkaniem, zbyt niebezpieczne było zostawić to tutaj. Otworzył aktówkę. Pełna papierów. I
zapewne wszystkie związane z Coreyem. Wyrzucił je na stolik w holu. Spali je później. Płaszcz włożył na wierzch, na własny i przymierzył brązowy kapelusz. Był trochę za mały — zwinął go więc wrulonik i wsunął do kieszeni. Tak ubrany, z aktówką pod pachą, zjechał już po raz trzeci służbową windą na parter i wyszedł na ulicę. Było już po czwartej — martwa godzina w Nowym Jorku. W drodze ku rzeczce nie natknął się na żywą duszę. Dotarł do dzielnicy nadrzecznej, minął jeszcze kilka ulic i przy którejś z bocznych alejek, poniżej Sutton Place zszedł nad wodę. Ściągnął płaszcz Coreya i razem z teczką wrzucił do wody. Była punktualnie piąta, kiedy już ostatecznie znalazł się w domu. Zostały jeszcze papiery. Zabrał je ze sobą do saloniku i chociaż oczy kleiły mu się ze snu, zaczął je uważnie przeglądać. Były tam sprawozdania z posiedzeń dyrekcji i mnóstwo jakichś opisów technicznych, których nawet nie usiłował zrozumieć. Mogły one mieć nieocenione znaczenie dla Zakładów Stalowych Rossa — ale nie dla niego. Odsunął chiński ekran, zasłaniający kominek, i zaczął drzeć papier za papierem i wrzucać do ognia, a popiół zebrał potem i spłukał wodą w toalecie. W końcu pogasił światła i udał się do sypialni. Tu zrzucił z siebie wszystko i całkiem nagi, padł jak nieprzytomny w różową pościel Ellie. Zmęczenie jednak musiało ustąpić miejsca gwałtownej fali różnych wątpliwości, jakby mu nagle ktoś odkręcił taki kurek w mózgu, wyzwalający te zwątpienia. Owszem, zrobił wszystko, co było w jego mocy, dla Ellie. Ale co to wszystko jest warte? Wtedy, kiedy działał, wydawało się celowe, sensownie, niemal heroicznie rozsądne. Wszelkie ślady mogące nasunąć podejrzenie, że Corey był dziś w.tym mieszkaniu, zostały definitywnie zniszczone. Terazjednak zobaczył bezlitośnie jasno, że arka bezpieczeństwa, jaką zbudował dla Ellie — pełna jest dziur... jak sito! Coreya Lathropa jako osobistość otaczali sekretarze, miał wielu przyjaciół! Ajeżeli któraś z tych osób wie, że planował odwiedzić tego wieczoru Ellie? Jego zniknięcie może być odkryte już rano. A policja trafi prosto tutaj! Skąd pewność, że \ windziarz nie zapamiętał, że go tu wiózł? Ajeżełi... Istniały tysiące takich „a jeżeli...”! Dotychczas nie myślał o Ellie tak żarliwie — teraz jednak czuł ją tak realnie, tak blisko, jakby leżała obok niego w łóżku i miłość do niej opływała go gorącą falą... Gdzie ona jest? Biedne, wystraszone dziecko —jakże musi teraz cierpieć? Odwrócił się na bok i dotknął ręką jakiegoś miękkiego przedmiotu. Zacisnął na nim palce i wyjął spod kołdry. Różowy koronkowy stanik. Cói za piekielny, co za cholerny powrót do domu! Tyle pomyślał przed snem. Obudził się wcześnie i przez chwilę wydało mu się, że purpurowe draperie nad łóżkiem to siatka na moskity w Wenezueli. Ale zaraz przypomniał sobie, gdzie jest i co się stało. Zerknął na zegarek — dochodziła dziewiąta. Nie spał więc nawet czterech godzin, ale i to wydało mu się ogromną stratą czasu. Tyle miał przecież do zrobienia! Wstał i narzucił na siebie stary kąpielowy płaszcz. Kiedy wyjrzał przez okno, dachy Manhattanu lśniły biało jak zamrożone ciastka. Śnieg już właściwie przestał padać, ale ponure, szare niebo wskazywało na to, że śnieżna burza jeszcze nie przeszła. Krótki sen wystarczył, aby znowu trzeźwo myślał. Musi znaleźć Ellie, nim policja odkryje ciało Coreya, czy też dowie się o wszystkim, czego dokonał dla Ellie. To było oczywiste. Przeszedł do salonu i starannie obejrzał kominek, by się upewnić co do śladów po spaleniu papierów Coreya. Uspokojony, wszedł na górę do baru i tu obejrzał starannie tę część podłogi, gdzie były wczoraj ślady krwi. Zrobił wszystko lepiej niż mógł sądzić. Oczywiście analiza policyjna wykryłaby ślady krwi, na oko jednak nie było nic widać. Przypomniał sobie o ścierce, którą wczoraj wycierał podłogę. Poszedł do kuchni, wyciągnął ją z kosza na śmieci i położył na zsypie, który prowadził prosto do pieca spalającego śmieci.
Gdyby wczoraj pamiętał o nim, w ten sam sposób pozbyłby się płaszcza i teczki Coreya. Ale przed spotkaniem Ellie nie bywał w wytwornych dzielnicach i taki zsyp na śmiey ci był ciągle dla niego czymś egzotycznym. A przy tym wczorajszym wstrząsie wróci! do starych, ubogich nawyków. Lada chwila mogła nadejść sprzątaczka, Szwedka Ingeborg. Może od niej dowie się czegoś o Ellie. Zaparzył sobie w dzbanku kawę i zdążył zjeść śniadanie, a Ingeborg ciągle nie było. W notesiku z numerami telefonów, przy łóżku Ellie, odszukał numer Ingeborg. Kobiecy głos z obcym akcentem odezwał się po drugiej stronie. Nie, to nie Ingeborg, to jej siostra. Ingeborg jest w Adantic City. Czy pani Liddon nie powiadomiła go, że dała Ingeborg dwa tygodnie urlopu na święta? I nie podała mu, że sama także wyjeżdża? — Wyjeżdża? — powtórzył za nią jak echo Mark. — Tak! A skoro wyjeżdża, mówiła, to niech Ingeborg też spędzi wesoło święta... — Kiedy to było? — Dwa dni temu. I Ingeborg zaraz pognała do Atlantic City. — Dwa dni temu? I pani Liddon od razu wtedy wyjeżdżała? — Tak, proszę pana. — A czy pani wie, dokąd? —Ingeborg nie wiedziała. Pani mówiłajej, że wyjeżdża i tyle. — Głos jakby się zaniepokoił: — Czy pan chciałby adres siostry? Chce pan, żeby wróciła? — Nie, nie! Bardzo dziękuję. —Bo jak pan sobie życzy, to ja... — Nie, nie! Wszystko w porządku. — No, to doskonale. Wesołych świąt, panie Liddon. — Nawzajem, droga pani! Mark odłożył słuchawkę. Ellie zwolniła Ingeborg dwa dni temu i sama wyjechała. Czemu nie miało to być prawdą? On wracał przecież dopiero za dwa tygodnie. Znając Ellie trudno było przypuszczać, że spędzi święta samotnie, w pustym mieszkaniu. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że może to wcale nie Ellie zabiła Coreya. Zbyt był ostrożny, aby całkiem poddać się nadziei, ale posępny mrok otaczającyjego powrót zaczął się trochę przejaśniać. Może to on sam stworzył dla siebie i Ellie ten koszmar? Jeżeli okaże się prawdą, że wyjechała już dwa dni temu, to z całą pewnością jest niewinna. Niewykluczone, że użyczyła mieszkania na czas nieobecności Co- reyowi. Jako ławnik mógł on wpaść w jakieś kłopoty z którymś ze swoich zwalnianych warunkowo gości. Tak, całkiem możliwe, że tak właśnie było! \ Nastrój mu się wybitnie poprawił. Nie pozwolił sobie jednak na całkowity triumf optymizmu. Owszem, może i Ellie wyjechała przed dwoma dniami. Ale musi ją znaleźć i przekonać się, że naprawdę wszystko gra, nim zgłosi się na policję. A znaleźć Ellie, nawet jeśli wyjechała na jakąś świąteczną wycieczkę, nie było zadaniem łatwym. Miała bowiem mnóstwo „ulubionych” miejsc, podobnie jak „ulubionych” przyjaciół. Palm Beach, La Jolla, San Valley. Odległość nie grała tu żadnej roli. Gdyby była w odpowiednim nastroju, wskoczyłaby niewątpliwie do samolotu i poleciała na Hawaje. A gdyby popytać obsługę tego domu — windziarza, portiera? Szybko uznał jednak to za zbyt ryzykowne. Może jej rodzice będą coś wiedzieli, choć to mało prawdopodobne. Ellie zerwała ze wszystkimi Rossami już parę lat temu, a od czasu kiedy tak ostro sprzeciwili się jej małżeństwu z Markiem, prawie nie utrzymywała z nimi żadnych stosunków. Jednak mimo iż
był niepożądanym gościem na Gramercy Park, od Rossów musi zacząć te poszukiwania. W drodze do śródmieścia oglądał przez okno taksówki ośnieżone choinki, przystrajające ulice. Gdzieś w mieszkaniu Coreya albo w biurach Zakładów Stalowych Rossa może już się głowią, co się z nim stało. Pokojówka, ujrzawszy nietknięte łóżko, zastanowi się może, czemu to pan Corey nie uprzedził jej, że nie wróci na noc. Niebawem sekretarki w jego biurze pomyślą: „Pan Lathrop coś się dzisiaj spóźnia”. Parkingowy może się przejść po podległym mu terenie i popatrzeć sobie na auta... Od wczorajszego dnia całe oblicze miasta radykalnie się zmieniło. Nie było to już rodzinne miasto. Dla niego i dla Ellie — bez względu na to, gdzie teraz jest— stało się ono pułapką. W ogrodzie otaczającym apartament Rossów przy Gramercy Park śnieg osiadł na żelaznym ogrodzeniu i puszystymi kępami bielił ogołocone z liści krzaki. Mark wszedł do staroświecko urządzonego holu i niewielkiej samoobsługowej windy. Cała atmosfera tego domu działała na niego przygnębiająco. Pieniądz jego zdaniem należało wykorzystywać rozsądnie dla własnej wygody. Dlaczego więc niesłychanie bogaci Rossowie wolą nadawać sobie pozór ludzi prostych i niezamożnych? To, że pani Ross urodziła się jakąś tam „Van” — nie musiało koniecznie znaczyć, że mieszkają, jakby znajdowali się jeszcze na statku „Mayflower”. Winda zatrzymała się na trzecim piętrze. Cały dom należał do Rossów — zbudował go ojciec pani Ross — zajmowali jednak dla siebie tyl ko jedno, trzecie piętro. Elegancka pokojówka otworzyła drzwi. Zauważył, że była nieco zmieszana. —O! Pan Liddon! Chwileczkę, proszę pana! Zrobiła gest, jak gdyby chciała zamknąć mu drzwi przed nosem. Mark jednak pchnął je i wszedł do hallu. —Gdzie są państwo? — spytał. —W bibliotece. Ale... Nie zwracając uwagi na jej słowa, szedł dalej — pokojówka pospieszyła przed nim, otworzyła jakieś drzwi i oznajmiła zadyszana: — Pan Liddon... Mark przeszedł obok niej i wkroczył do pokoju pełnego brązowej skóry i przyćmionych niebieskich obić meblowych. Wszystko było tu tak, jak pozostawił nieboszczyk ojciec pani Ross. W niszy nad regałami pełnymi książek spoglądało na niego popiersie Dantego. Portret ojca pani Ross, pędzla Sargenta, spoglądał z równie kamiennym wyrazem znad marmurowego kominka, gdzie palił się skąpy ogień. Pani Ross siedziała przy kominku, trzymając w ręce filiżankę kawy, a obok stał mały stoliczek z tacą śniadaniową. Była to tęgawa, postawna kobieta z pięknym profilem i umyślnie niestarannie utrzymaną fryzurą. Pan Ross, szczupły i dystyngowany jak dyplomata w starszym wieku, stal przy oknie. Znów zaczął padać śnieg. Duże białe płatki wirowały i spadały za jego plecami na ogród. Oboje raczyli zerknąć na Marka bez uśmiechu. Pierwsza odezwała się pani Ross: — O! Pan Liddon! Sądziliśmy, że pan przebywa w Brazylii, czy gdzieś tam. Wymówiła jego nazwisko spokojnym, powolnym głosem, jak gdyby było to jakieś obce, trudne dla niej do wymówienia słowo. —Wróciłem dwa tygodnie wcześniej niż planowałem. Nie zastałem Ellie w domu. Liczyłem, że tutaj będzie albo że się chociaż dowiem... Pani Ross popijała drobnymi łykami kawę. — Obawiam się, że tu jej pan nie zastanie — rzekła. —Tak — dodał pan Ross — nie ma jej tutaj. Mały stojący na kominku zegar wydzwonił godzinę. W rogu pokoju stała choinka, przystrojona starannie sztucznym śniegiem i błyszczącymi, różnokolorowymi bombkami. Mark dziwił się, po co tym dwojgu starym ludziom choinka. Zapewne dlatego, że od wieków
tak było. Jeszcze jeden hołd oddany pamięci nieboszczyka ojca pani Ross. —A gdzie może być? — spytał. 25 ii y ¡-¡.i 6 Oboje milczeli. Nie byli grubiańscy ani nastrojeni zdecydowanie wrogo — zbyt dobrze byli wychowani. Byli po prostu obojętni. W końcu odezwał się pan Ross: — Ellie raczej nie informuje nas o swoich planach i zamierzeniach. — Ale państwo widzieli się z nią niedawno? Pan i pani Ross wymienili szybkie spojrzenia i to im chyba wystarczyło do porozumienia. Śnieg padał za oknem dając złudzenie, jakby to pan Ross wolno się podnosił. — Mówiąc ściślej, Ellie odwiedziła nas w ubiegłym tygodniu — odpowiedział Markowi. — I nic nie wspomniała o zamiarze wyjazdu na święta? — Chyba nie — odparł pan Ross, podczas gdy potargana głowa pani Ross pochylona była nad filiżanką kawy. — Taak — ciągnął pan Ross — Ellie odwiedziła nas, bo chciała pożyczyć... pieniędze. — Wymówił to takim tonem, jakby chodziło o coś nieprzyzwoitego. — Pożyczyć pieniędze? — powtórzył Mark. — Zdaje się, że przegrała większą kwotę. Zadłużyła się mocno. Nie była w stanie tego spłacić. — Zdarzało się to ostatnio coraz częściej — wtrąciła pani Ross nagle, a lekka gorycz tkwiąca w głosie zdradzała całą głębię jej macierzyńskiego rozczarowania. A więc Ellie nałogowo grała w karty! Wstawiła się trochę u Victora, poczuła jedno ze swych „genialnych przeczuć” — i zgrała się do nitki. Sytuacja znów się odwracała, tym razem na gorsze. — I co? — spytał Mark— dali jej państwo te pieniądze? — Nie — odparła pani Ross — nie daliśmy. Pan Ross przybrał swój smutny, dystyngowany uśmiech. — Może jest to właściwy moment, by wyjaśnić panu pewne sprawy, panie Liddon — rzekł. — Oboje z żoną staraliśmy się być dla Ellie dobrymi rodzicami. Daliśmy jej wszelkie możliwe szanse w życiu i dobry przykład. Ale ona, od paru już lat, wolała frywolny i bezwartościowy tryb życia i otaczała się towarzystwem, jakie uznawaliśmy za nieodpowiednie i demoralizujące. Nie było łatwo patrzeć, jak jedyna córka stacza się coraz niżej, ale trudno nam było coś na to poradzić. Po krótkiej pauzie ciągnął dalej: — Mieliśmy zawsze nadzieję, iż ten... ten niepocieszający tryb życia minie. Staraliśmy się jakoś skłonić ją do poślubienia Coreya Lathropa — 26 w nadziei, że znowu nabierze szacunku dla swego rodowodu. Ale zamiasi wyjść za Coreya... Spojrzał na swe starannie wymanikiurowane ręce. —Nie mieliśmy absolutnie nic przeciwko panu, jako człowiekowi, bo i skądże? Nie wiedzieliśmy absolutnie nic o panu — i nie mieliśmy okazji dowiedzieć się czegokolwiek. Byliśmy jednak jak najbardziej panu przeciwni jako deprawującemu czynnikowi w życiu Ellie. Dawniej często pomagaliśmy jej wybrnąć z różnorakich kłopotów, nie otrzymując w zamian jakichkolwiek dowodów wdzięczności. Po tym... hm... nierozsądnym małżeństwie, jakie zostało nam po prostu narzucone — uczyniliśmy krok, jaki należało uczynić już dawno. Oświadczyliśmy Ellie, że od tej pory nie udzielamy jej żadnej pomocy finansowej. Ellie ma własny dochód pozostawiony jej przez babkę. Był on aż nadto wystarczający, by prowadziła
wystawne życie — nie tylko sama, ale i jej niezamożny małżonek, jakiego sobie wybrała... Złość Marka rosła z każdym słowem — choć bardziej jednak był zaskoczony, niż oburzony czy zły. Jego rodzice także nie pochwaliliby szu- lerstwa. Gdyby jednak Ellie była ich córką, staliby lojalnie przy niej i nie opuścili w potrzebie. Z trudem mógł pojąć to oziębłe stanowisko Rossa „umywania rąk”. Nagle wyobraził sobie Ellie jako dziewczynkę w tym posępnym, bezdusznym domu. I rozumiał bardziej jej zachowanie. To wzmogło jego uczucie do niej — biednego dziecka zimnych rodziców. Nic dziwnego, że uciekała do tego „nieodpowiedniego i demoralizującego towarzystwa”, szukając ciepła i uczuć. Wielu miałoby dosyć takiej zgorzkniałej fasady życia. Zegar na kominku znowu wybił miękko godzinę. Był tu chyba tak ogłupiały, że stracił kontrolę nad czasem. Jakiś przeciąg sprawił, że jedna z bombek na choince niespodziewanie się poruszyła. — Ona próbowała też pożyczyć od Coreya. — Te słowa pani Ross były jakby rozdrapywaniem ran. — Jak mogła tego próbować, skoro go porzuciła... Corey opowiedział o wszystkim mężowi. —Powiedzieliśmy, by jej nie pożyczał — wtrącił pan Ross. — Oczywiście — rzekła pani Ross. I dodała szybko: — Może tu nawet nie chodziło o żaden dług? Ona kłamie. Kłamała zawsze, już od najwcześniejszego dzieciństwa, nigdy nie można odróżnić, czy mówi prawdę, czy kłamie. Mogło nie chodzić o żaden dług... Mark prawie chciał ją spoliczkować. — Więc nie pomoże mi pani? — A niby jak? — odparła pani Ross. Mark ruszył do drzwi. Za nim rozległ się jeszcze głos pani Ross, delikatny i kruchy jak porcelana: — John, kochanie, wypij swoją kawę. Zaraz ci wystygnie. Mark dotarł do drzwi. W Gramercy Park dzieci szalały. — Proszę, kochanie — słyszał panią Rose. — Wypij. Przecież nie cierpisz zimnej kawy... Znalazłszy się znowu na Gramercy Park, Mark szedł spiesznie wzdłuż zaśnieżonych domów i ogrodów. Klub Lorton jest o tej porze z pewnością zamknięty, ale w notatniku Ellie znajdzie numer telefonu Victora. Czuł, że powinien się z nim jak najprędzej zobaczyć. Za czasów swojej kariery bokserskiej Mark znał dobrze zasady ludzi z półświatka. Jeżeli Ellie zadłużyła się u Victora i nie mogła długu spłacić, to fakt, iż była jego trochę zwariowaną dobrą znajomą, nie miał żadnego znaczenia. Victor nie cofnie się przed niczym, żeby wydębić swoje pieniądze. I może tak przycisnął Ellie do muru, że musiała uciekać? Mimo że Rossowie zabronili Coreyowi pożyczać Ellie pieniędze, nie mogli konkurować z nią w kwestii perswazji. A jeżeli skłoniła Coreya do załatwienia sprawy z Victorem, a Corey zabrał się tak niezręcznie do rzeczy, że ten go zastrzelił? To niewykluczone. A skoro tak, to Ellie grozi jeszcze większe niebezpieczeństwo — niż ze strony policji. Znaczyłoby to bowiem, że Victor jest nie tylko na jej tropie ale i... łaknie jej krwi. Nieopanowany strach o Ellie ogarnął go jak gęsta chmura. Instynkt kazał mu udać się natychmiast do Victora i uzyskać wyjaśnienie. Czuł jednak, że byłoby to głupie. Victor był za groźny na tak bezpośrednią taktykę. Musi działać najostrożniej, jak tylko się da. W czarnym notesie Ellie znalazł aż trzy numery Victora. Przy jednym było Victor D'lorio — Mark nawet nie wiedział, że takie jest jego nazwisko. Pierwszy numer nie odpowiadał Nakręcił następny. SA 9-6412. W słuchawce zgłosił się jakiś leniwy, dziewczęcy głos: — Słucham? —Czy zastałem Victora D’Iorio? — spytał Mark. —A kto prosi, co? —Mark Liddon. Chciałbym zaraz do niego wpaść.
—Moment. Chwila ciszy, po której odezwał się ten sam głos: —Czy to ten Liddon, który jest mężem Ellie Ross? —Ten sam. —W jakiej sprawie, co? Prywatnej czy handlowej? — Jedno i drugie. —Kiedy chciałby pan przyjść? —Nawet zaraz... —No dobra. —Pod jaki adres? Dom, gdzie mieszkał Victor, był to masywny wiktoriański budynek, którego drzwi zabezpieczone były wysokimi kratami z kutego żelaza. Mark wszedł na zasypane śniegiem schody i nacisnął dzwonek. Drzwi otworzył mu rosły mężczyzna z okrągłą, krzepką twarzą i owłosionymi mocno rękami. Z wyglądu przypominał bramkarza z nocnego klubu — ale ubrany był w liberię kamerdynera. — Czy pan Liddon? —Tak jest. — Proszę wejść. Pan leży jeszcze w łóżku. Ale kazał prosić pana na górę. Kamerdyner wziął od Marka płaszcz, kapelusz i zaprowadził do salonu, przypominającego dekorację filmową rodem z wiktoriańskich filmów Hollywood. Najwidoczniej Victor wybierał tylko najelegantszych dekoratorów wnętrz. Między dwoma bogato udrapowanymi oknami stała ogromna choinka, obwieszona błyskotkami i kolorowymi bombkami. Co do dekoracji bożonarodzeniowych to gust państwa Rossów i Victora był zgodny. Nieco operetkowy styl salonu łagodziły kręte marmurowe schody, wiodące na górę i wygięte w kształt szyi łabędzia. —Proszę na górę — rzekł kamerdyner. Kiedy Mark ruszył przez salon, ze schodów schodziła jakaś dziewczyna. Smukła rudowłosa ubrana w pikowany ciepły szlafrok i trzymająca papierosa w długiej cygarniczce z kości słoniowej. 29 Minęli się w połowie schodów. Dziewczyna przystanęła, przyglądając mu się spod ciężkich powiek wzrokiem nie wyrażającym najmniejszego zainteresowania. — Pan Liddon? — spytała. — Tak. — Victor leży jeszcze w łóżku. —Już to słyszałem. Wetknęła cygarniczkę między wargi i pochyliwszy się, zaczęła obmacywać Marka w poszukiwaniu broni. — W porządku — powiedziała. — Może pan iść na górę. Ostatnie drzwi na lewo w końcu korytarza. Kiedy wchodził na górę, stała i spoglądała za nim, z rękami wspartymi na biodrach. Z holu obserwował go także kamerdyner. Minąwszy długi korytarz, zapukał do ostatnich drzwi na lewo. — Proszę wejść! — zawołał głos ze środka. Otworzył drzwi i wszedł do sypialni. Ściany obite tu były czerwonym jedwabiem. Z poręczy karmazynowego bujnego fotela zwieszała się srebrzysta wieczorowa suknia. Na olbrzymim czterokolumnowym łożu, przystrojonym w purpurowe draperie, leżał Victor, wsparty wysoko o poduszki, a na małym stoliczku obok stała taca ze śniadaniem. Victor miał na sobie białą jedwabną piżamę w rosyjskim stylu. Góra nie była zapięta, odsłaniając atletyczne, pozbawione włosów piersi i fragment brzucha. Jego kruczoczarne
włosy były potargane, a ładna, śniada niemal jak u Hindusa twarz, nosiła ślady snu. Hollywoodzki styl pokojów parterowych bardziej jeszcze był podkreślony w sypialni i bardziej jeszcze był eklektyczny. Victor spojrzał na Marka spod długich gęstych rzęs. Gdyby Mark nie wiedział, że stoi przed jednym z przebieglejszych i bezwzględnych gangsterów nowojorskich, prawie by go ujął ten chłopięcy niemal urok tego młodego człowieka. Ale tylko „prawie”, bo w sennych oczach Victora błyszczała inteligencja, której nie dało się zamaskować. Uśmiechnął się do Marka przyjaźnie i poklepał purpurową kołdrę, mówiąc: — Siadaj, przyjacielu. Zapraszam! Mark usiadł. — Ma pan może papierosa? Z ostatniego ograbiła mnie ta ruda dziwka... Poczęstował go. Victor sięgnął do paczki i wetknąwszy papierosa w usta schylił się jeszcze po ogień. —Dzięki, zbawco. Mark zastanawia! się, co sprawiło, że Victor tak łatwo go przyjął. Nie leżało w zwyczajach wielkich gangsterów przyjmować przygodnych gości. Może miał jakieś własne powody? Jeśli to on zastrzelił Coreya w mieszkaniu Ellie, powracający niespodziewanie małżonek mógł go zaintrygować. Victor zaciągnął się głęboko papierosem. —No dobrze. Co pana do mnie sprowadza? Może chce pan wrócić na ring? Tylko rzeknie pan słowo, a załatwię wszystko jak trzeba. — Przyszedłem w sprawie Ellie — odparł Mark. Victor uśmiechnął się szeroko. —W sprawie Ellie? — powtórzył — Ellie to fajna dziewczyna... Trochę zwariowana, ale klasa dziewczyna. Co mogę dla pana zrobić? — Nie było mnie tu dłuższy czas. Wróciłem wcześniej niż podałem Ellie i nie zastałem jej w domu. Sądziłem, że może pan będzie coś o niej wiedział... — Ja? — Victor przyglądał mu się bacznie. — A czemu ja miałbym wiedzieć, co się dzieje z Ellie? — Zalicza się pan przecież do jej przyjaciół... Victor opadł na plecy, unosząc kolana tak, że purpurowa kołdra wydęła się na kształt trójkątnego namiotu. Czarne oczy rzuciły Markowi mocno robawione spojrzenie. — Jasne, że jestem jej przyjacielem! Tak jak i połowy bywalców nocnych klubów. Ale nie jestem ich aniołem stróżem. — Nawet jeżeli są panu winni pieniądze? Drzwi się otworzyły i weszła rudowłosa dziewczyna. Nie spojrzawszy na nich obu, podeszła do bujanego fotela i sięgnęła po wieczorową suknię. Pod suknią leżał stanik, figi i pończochy. Zabrała wszystko i wróciła do drzwi. — Hej, mała! — zawołał za nią Victor. — A nie chcesz swoich pantofli? Leżą pod łóżkiem. Dziewczyna zawróciła do łóżka, przyklękła u nóg Marka — rude włosy opadły jej wtedy na czoło. Pogrzebała pod łóżkiem i wyciągnęła parę srebrnycli rannych pantofelków. Zwinąwszy wszystko razem, sięgnęła przez Marka, wyjęła Victorovi papierosa z ust i włożyła go sobie między wargi. Tak ruszyła do drzwi i szybko zamknęła je za sobą. — Cholerna mała dziwka — rzucił Victor, ale bez złości, i machnął na nią ręką. \ \ Wziął od Marka kolejnego papierosa. — Co to za teksty, że Ellie winna mi była pieniądze? Skąd się pan 0 tym dowiedział?
— Od jej matki. — No tak, już skojarzyłem! Wstawiła się któregoś dnia w klubie 1 zgrała do cna w ruletkę. — Spojrzał na Marka z wyrazem ironicznej ojcowskiej nagany. — Musi pan lepiej pilnować żony. Jak tylko siada za stołem z ruletką, traci głowę. Rozumiem, że pana tu nie było... Mówiła, że pan wyjechał do Ameryki Południowej czy gdzieś tam! Szło mu to wyraźnie gładko. Jeśli zabił Coreya, nieźle to maskował. — Ile Ellie jest panu winna? Victor kląsknął językiem i odparł tylko: — Przyjacielu drogi, czy sądzi pan, że to pamiętam? Musiałbym zajrzeć do książki dłużników. — Czy naciskał ją pan mocno, żeby spłaciła dług? —Ja? — Trochę przymglone oczy zabłysły i otwarły się szeroko, pełne urazy. — Kim ja jestem pana zdaniem? Jak się panu zdaje? Jakimś kinowym gangsterem czy co? Ellie to przyjaciółka, stała bywalczyni Klubu. Jest bogata, ma stosunki. Papier podpisany jej ręką, to jak żywa gotówka w banku. To tak, jakby mnie pan posądzał o wymuszanie na rodzonej mamie kieszonkowego! Trudno było powiedzieć, czy Victor kłamie, czy nie. Ale jeżeli mówił prawdę, to dlaczego Ellie zwracała się po pieniądze do rodziców? —Więc Ellie dała panu weksel jako zastaw? — Jasne! Trzymam go w biurku razem z innymi podobnymi. To taka ich gra. Z czasem wszyscy spłacają swoje zobowiązania. Victor przestał się bawić kołdrą i położył dłoń na ręce Marka. —Posłuchaj mnie, przyjacielu. Widzę, że jest pan typem człowieka, który lubi się martwić. Niechże pan przestanie łamać sobie tym głowę. Może pan być spokojny, że z mojej strony Ellie nie będzie miała żadnych kłopotów. Rozumiemy się z Ellie dobrze. Gdyjuż będzie mogła, to z pewnością to spłaci. A na pewno nie będę nasyłał na nią żadnych zamaskowanych bandytów z pogróżkami. To nie ja! Nie mój system! Rozumie pan? — Jasne. Skoro pan tak mówi... Ręka Victora zacisnęła się w pięść i uderzyła po przyjacielsku Marka w plecy. — Trochę spokojniej, przyjacielu, niepotrzebnie się pan gryzie. Jeśli pan tu trafił w przekonaniu, że żona ma kłopoty finansowe, niech pan sobie daruje. I tyle! Czy to właśnie chciał pan ode mnie usłyszeć? — No, nie tylko... chciałbym wiedzieć, gdzie ona jest? Victor ukazał lśniące, wilcze zęby w uśmiechu. — Przynajmniej wie pan, że nie leży w East River w cementowych botkach. — Wyprostował się nagle i wsunąwszy rękę za piżamę, zaczął się drapać po plecach. — Mam uczulenie na rude włosy... Niezbyt ucieszony, Mark spytał: — To nie pomoże mi pan w odszukaniu Ellie? — Nie. Chyba nie. Widziałem ją ostatni raz w Klubie tydzień temu. Podpiła sobie nieźle — znają pan zresztą — tylko jej pozwolić, a zagada człowieka na śmierć. Taak... Coś tam tłumaczyła, że pan jest w Południowej Ameryce i kosi fortunę. Ona jest zwariowana na pana punkcie! Wie pan o tym? Nie mogła się nagadać o panu. Że szkoda, że nie wróci pan na Boże Narodzenie... — Urwał nagle i poruszył się gwałtownie. — Zaraz, zaraz! Jeszcze coś! Mówiła, że tu straszne nudy i że chyba gdzieś wyjedzie. — A dokąd? Victor zmarszczył czoło i przygryzł dolną wargę. — Palm Beach? A może Sun Valley? — zrobił minę, jak gdyby się usprawiedliwiał. — Strasznie mi przykro, ale nie jestem pewien... nie chcę wyprowadzać pana w błąd. — Uśmiechnął się do gościa ze współczuciem. — Wygląda na to, że będzie pan zmuszony spędzić samotnie te święta. Jak będzie panu smutno, przychodź pan do Klubu, a ja postaram
się jakoś uprzyjemnić panu czas do jej powrotu. Mark wstał — nie było sensu siedzieć tu dłużej. Miał wrażenie, że jeśli Victor nawet coś wiedział, to nie miał najmniejszego zamiaru wyznać mu tego. A szaleństwem byłoby w tym momencie wspomnieć chociażby słowem o Coreyu. Spojrzał na leżącego w łóżku Victora, który tymczasem oglądał z zachwytem swój plaski brzuch. — Dziękuję panu — rzekł. — Ale niech się pan tak nie trapi, przyjacielu. — To może podsunie mi pan, kto by wiedział coś jeszcze? Victor znowu zmarszczył czoło. — Hm... niech się zastanowię. Ellie zmienia przyjaciół jak rękawiczki. Z kim to widywano ją ostamio najczęściej...? Zdaje się, że to był jakiś facet. Taki wymoczek. Poza Klubem Harvardu wszędzie mu coś śmierdziało... — Zaśmiał się. — Corey Lathrop, tak się nazywa. Zna go pan? — Owszem. Znam. 33 B Victor odwrócił się i ziewnął, dając do zrozumienia, że przesłuchanie skończone. —No to ma pan punkt zaczepienia. On powinien najlepiej wiedzieć. Niech pan wypyta Lathropa. Jeżeli to Victor zabił Coreya, ta rada była bezczelna. Mark wstał i ruszył do drzwi. Victor zawołał za nim: — Może zostawisz mi te papierosy, przyjacielu...? I wesołych świąt, a jak się już Ellie znajdzie, niech da znać. Podeślę jej mały drobiazg pod I choinkę! Mark zostawił go. A kiedy szedł korytarzem w stronę schodów, usłyszał ciche: „Pst”. Ruda uchyliła drzwi pokoju na lewo i dawała mu ręką znaki, a rękawyjej szlafroczka rozwiewały się przy tym odsłaniając krągłe, gładkie ramiona. — Panie Liddon... Gdy zbliżył się, chwyciła go za ramię i wciągnęła do środka, zamykając starannie drzwi. Niedopałek papierosa, wyjętego z ust Victora, tkwił jeszcze między jej wargami. Zielone oczy przeszywały go, gdy pytała: — Nie powiedział pan chyba Victorowi, gdzie jest Ellie? — Ja sam nie wiem. O to jego pytałem. A pani coś wie? — Ja? Nic. Ale niech ją pan odszuka. I to jak najprędzej... nim znaj- I dzieją Victor. — Dlaczego? — Jak to? Nie wie pan? Przegrała dwadzieścia pięć kawałków i zwiała! Dwadzieścia pięć tysięcy! Nigdy nie przypuszczał, że mogło tego być tak dużo! Rudowłosa rzuciła niedopałek papierosa prosto do kominka. — Nie jestem żadną świątobliwą dziewicą — mówiła dalej — i nie mam nic do Ellie Ross. Ale mam jedno dziwactwo: nie lubię nagłych śmierci! — Położyła mu rękę na ramieniu i dokończyła: — Pan wygląda na porządnego faceta, Liddon. Dlaczego miałby pan zostać wdowcem? Niech pan szuka tej dziewczyny i to szybko! — A gdybym pokrył ten dług? — Nie był w stanie zdobyć nawet połowy tej sumy, ale musiał wiedzieć. Rudowłosa wzruszyła ramionami. — Gada pan teraz bardzo głupio — odparła. — Nie chodzi o forsę, tylko o zasadę. Uciekła mu, pozostawiając wielki dług. To już sprawa etyki. Raptem przypomniał sobie, co mówiła Ellie pierwszego wieczoru po poznaniu. Wtedy wydało mu się to zabawne. Teraz jednak słowa jej nabrały przerażającego znaczenia. Victor nie chce, żebym przegrywała. Bo wie, ie tego nie będę mogła spłacić i będzie musiał mnie zabić... On musi zabijać tych, co nie płacą mu długów. Inaczej nie utrzymałby lego interesu.
Ponieważ Mark był z gruntu człowiekiem prosolinijnvm, perfidia Vic- tora wstrząsnęła nim do głębi. Oczywiście, że to on zabił Coreya. Teraz nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Nie miał też wątpliwości, że jego goryle przetrząsali cały Nowy Jork w poszukiwaniu Ellie. A on mógł wylegiwał się w komfortowym łożu. Uśmiechać się, udawać życzliwość i przyjaźń, wypraszać papierosy od męża kobiety, którą skazał na śmierć. — Czy to pewne, że Victor nie wie, gdzie jest Ellie? — spytał nagląco. — Już mówiłam, że ja nic nie wiem. Ja i Victor porozumiewamy się raczej bez słów... Ale mam takie wewnętrzne przekonanie, że i on nic o Ellie nie wie. — Popchnęła go ku drzwiom. — A teraz niech pan znika i nie wspomina słowem o naszej rozmowie. Jestem bardzo wrażliwa na ból. I chcę mieć obie nogi i ręce całe... Odwrócił się jeszcze w jej stronę stojąc już przy drzwiach i pomyślał, jakim piekłem musi być życie tej dziewczyny! — Dzięki — rzucił — dzięki wielkie. Uśmiechnęła się. — Nie ma za co, panie Liddon. Niech pan po prostu pomyśli o mnie przy jakiejś modlitwie. W holu czekał już na niego kamerdyner z płaszczem i kapeluszem. Pomógł mu się ubrać i wypuścił na ulicę. — Wesołych świąt, panie Liddon — rzeki, zamykając za nim drzwi. Mark ruszył w kierunku Piątej Ulicy. Dręczyło go nieznośne uczucie odpowiedzialności. Widział teraz wyraźnie, że to on był winien, iż taka okropna rzecz przydarzyła się Ellie. W chwili kiedy się z nią żenił, ona przerażona — pływała bezsilnie po falach, nie mając się czego uczepić. i \ Oznaczał dla niej ciepło, bezpieczeństwo, pewność. I zamiast jej strzec poleciał robić majątek gdzieś na drugi koniec świata, bo przeklęta duma nie pozwalała, by to żona była bogatsza. Czemu się tak niecierpliwił? Cze- I mu nie poczekał i nie poszedł raczej za głosem serca, zamiast rozsądku? Był szalony, że odjechał, pozostawiając ją własnemu losowi. Teraz już wiedział, że to nie Ellie zabiła Coreya, i śmiało mógł iść na policję. Ale niebezpieczeństwo było zbyt jeszcze bliskie i groźne, żeby puszczać w ruch ciężką machinę prawa. A pomijając już wszystko inne, minie wiele czasu, nim mu zaufają, gdy przyzna się do ukrycia ciała Coreya. Nie, musi sam dać sobie radę... Sam musi odszukać Ellie. W nagłym natchnieniu pomyślał o Arlene. Nie rozmawiał z nią i nie kontaktował się od czasu ślubu. Ale Ellie nadal przynajmniej raz w tygodniu chodziła czesać się do Maurice’a. Całkiem możliwe, że Arlene będzie coś o niej wiedziała. W całym zamieszaniu ze ślubem z Ellie nie pomyślał, czy to zaniedbanie Arlene nie sprawiło jej przykrości. Ale nie to się teraz liczyło. Arlene mogła podsunąć coś nowego o jego żonie. Pokój-poczekalnia u Maurice’a udekorowany był na różowo i biało. Wielka waza z narcyzami stała na parapecie okna ozdobionego witrażami. Kilka pań, siedzących wygodnie ze skrzyżowanymi nogami w fotelach, paliło papierosy albo oglądało ostatnie magazyny. Jasnowłosa recepcjonistka, piłująca sobie paznokcie, podniosła głowę i uśmiechnęła się do Marka. — No, no, kogo my tu widzimy! — powiedziała z uśmiechem. —Witaj, Gloria! Jest tu gdzieś blisko Arlene? —Robi właśnie trwałą. Niedługo skończy. Siadaj, aja tam do niej zajrzę. Wyskoczyła szybko, stukając wysokimi obcasami. Dwie z oczekujących klientek oderwały wzrok od magazynów i obrzuciły Marka aprobującym spojrzeniem kobiet bogatych
i eleganckich. Ale on nie interesował się nikim. Opadł na najbliższy fotel i wziął pierwszy z brzegu magazyn, Harper’s Bazaar, jak się okazało. Leniwie przerzucał strony pisma. Fotka księżnej Windsoru w Cap d’Antibes zatrzymała na krótką chwilę jego wzrok. Przerzuciwszy kartkę, ujrzał nagle portret swej żony. Ten niespodziewany widok aż nim wstrząsnął. Z magazynu patrzyła na niego Ellie. Na pół odwrócona do kamery, w długiej czarnej wie czorowej sukni, sfałdowanej na biodrach i odsłaniającej prawie całkowicie plecy — oglądała się, jakby na kogoś, przez ramię, z półprzymk- niętymi oczami. Nie była do siebie podobna, zbyt sztucznie upozowa- na i melancholijna. Nic nie zostało z jej dziecinnej ruchliwości i wdzięku — ale to była Ellie. Napis pod zdjęciem głosił, że pani Liddon, czyli do niedawna niezwykle popularna Eleanor Ross, prezentuje nową toaletę wieczorową z czarnego tiulu, ozdobioną koronką, którą wykonała dla niej znana firma Valentina. Mark przeczytał podpis dwukrotnie. To „pani Liddon” budziło w nim uczucie posiadania. Gdziekolwiek teraz była, cokolwiek się zdarzyło — należała do niego. Wpatrywał się w fotografię z uczuciem dumy, chcąc znaleźć małe znamię pod lewą łopatką — ale było niedostrzegalne. Wróciła recepcjonistka. — Arlene będzie tu za chwilę, Mark — powiedziała. I przeniosła cały swój wdzięk i czar na dwie panie, które poprowadziła do środka przez szklane drzwi. Mark siedział pod bukietem narcyzów, wpatrując się w podobiznę żony. Śnieg na zewnątrz przykrył wszystko. A tutaj ciszę przerwały po chwili otwierające się drzwi i czyjeś kroki. — Mark! — usłyszał. Wstał i obejrzał się za siebie — Arlene stała zaledwie parę kroków od niego. Obcięła rude włosy i nosiła je teraz zwinięte w drobne loczki i upięte na czubku głowy, tak jak Ellie. Nie było jej z tym do twarzy. Przybrała też sporo na wadze. Była ciągle jeszcze ładną dziewczyną, ale tusza i skłonność do tycia była zawsze jej zmorą od dziecinnych lat. — Cześć, Arlene! Nie uśmiechała się do niego. Patrzyła mu prosto w twarz niespokojnymi, uważnymi oczami, a jej wargi lekko drżały. — Czemu mnie nie odwiedzałeś? — spytała. — Bo nie było mnie w mieście — odparł otwarcie. — O tym wiem. Dlaczego nie odwiedziłeś mnie po ślubie? Czuł w jej głosie jakieś emocjonalne napięcie, ale nie chciał temu ulegać. Nie teraz, w każdym razie. —Jakoś się nie złożyło, kochanie! Byłem tak załatany, a potem... — Urwał i wzruszył ramionami. W oczach Arlene błysnęły nagle łzy. I zostały w kącikach. — Och, ty podły! — wykrztusiła. Mówiąc bezstronnie, zrobiło mu się jej żal — czuł się także trochę winny. Ale — nie teraz. — Widziałaś się z Ellie? — spytał. — Czyli i niezwykle popularną Eleanor Ross? Jeżeli ci o to chodzi — to się widziałam! — Kiedy? — Jakieś cztery... nie, pięć dni temu. — I wspominała coś, że ma zamiar wyjechać? — Owszem, wspominała. — A mówiła dokąd? Arlene potrząsnęła głową.
— Na pewno nie? — Powiedziała tylko, że ma już dość tego strasznego klimatu i chce zażyć trochę ciepła i słońca. Mówiła, że nie rozumie tych, co upierają się siedzieć w tym okropnym Nowym Jorku przez całą zimę. — I tylko tyle? — A co byś chciał? Żeby mi dała wykaz miejsc i dat, gdzie i kiedy się zatrzyma? Ostrożnie, żebyjej nie przestraszyć, spytał: — A czy ktoś jeszcze pytał tu o nią? Arlene była sprytna. Zawsze takąją pamiętał. To niebezpieczne pytanie, ale musiał się upewnić, czy Victor tu nie trafił. — Dlaczego mnie ktoś miał pytać o Ellie? Przecież nie jestem jej przyjaciółką — tylko fryzjerką. Łzy już obeschły w jej oczach i przypatrywała mu się teraz zagadkowo. Starała się, ale jeszcze nie zdławiła w sobie wzruszenia i Mark obawiał się, żeby znowu nie wybuchło. Jednak Arlene roześmiała się z udaną wesołością. — A więc zwiała ci, uwodzicielu! Po dwu miesiącach małżeństwa! Nie chciał poddać się porywowi gniewu — bo i po co? Cóż by to miało za sens? — Wróciłem wcześniej z Wenezueli —już ci mówiłem. Powinienem był przed wyjazdem stamtąd zadepeszować. — Jasne, że powinieneś. Powracający niespodzianie małżonkowie zawsze powinni uprzedzać telegraficznie o powrocie. A zwłaszcza małżonek popularnej Eleanor Ross. — Co chcesz, u diabła, przez to powiedzieć? 38 & Arlene zerknęła przez ramię na oszklone drzwi. Recepcjonistka jeszcze nie wróciła. Arlene przysiadła na poręczy fotela. Jej pełne biodra trochę zwisały. To przywiodło mu obraz Arlene sprzed dwunastu lat, na balu maturalnym w Providence High School. W pożyczonej od siostry sukience balowej wyglądała jak marzenie. W nagłym wybuchu gniewu zawołała: — Powinieneś lepiej pilnować żony, Mark! — Tak uważasz? — A tak! Czas, żeby ci to ktoś otwarcie powiedział! — Co mianowicie? —Prawdę! Ellie wplątała się w towarzystwo najgorszych elementów tego miasta. Pijaków, gangsterów, szulerów, narkomanów... —Az kim innym niby miała się tu zadawać? Z Klubem Szydełkujących Paniuś? Arlene schwyciła go za ramię. — Po co ty się z nią żeniłeś? To taka imprezówka! I sam dobrze o tym wiesz... A ponieważ pochodziła z tak zwanych wyższych sfer towarzyskich, od razu cię olśniła. Nie pomyślałeś o tym? Poczuł wzbierający gniew, ale go zdusił. To zazdrość przemawiała przez Arlene. Odstawił ją na bok — zrobił to nawet bardzo nieładnie. Tak było. Czego więc mógł się po niej spodziewać? — Wiesz, co ona tu wyrabiała? — głos Arlene był teraz twardy i miał odcień histerycznego triumfu. — Zaraz po twoim odjeździe wylądowała w Klubie Lorton na dobre. Mam tam przyjaciółkę w szatni. Od niej wiem to wszystko. Nie rozstawała się prawie z tym Victorem D’Iorio. A to najbardziej przewrotny typ w całym Nowym Jorku. Nie tylko gangster i oszust, ale i handluje narkotykami. Ellie spędzała 1 niego całe wieczory. — Stale bywała w Klubie Lorton? — Czy ty nic nie rozumiesz, Mark? — Arlene miała już łzy w oczach. — Victor to jej typ. Ellie należy duszą i ciałem do tego zgniłego świata bogatych
degeneratów, jakimi otacza się Victor. Myślisz, że Ellie cię kocha? Śmiech mnie bierze! Wyszła za ciebie, bo taki miała kaprys. Zdawało jej się, że jest już zmęczona tym brudem, tymi mętami. Sądziła, że wyzwoli się od Victora i jego kumpli. Wyjdzie za zacnego, porządnego chłopca i odwróci kartę. Tak myślała, ale wiedziała też, że to nigdy się nie stanie. Zbyt głęboko tkwiła w tym bagnie. Nie potrafiła długo kochać się w tobie, tak samo jak i w Coreyu Lathropie. Ellie... » — Przestań! Czuł w sobie teraz taką wściekłość, że prawie zląkł się samego siebie Schwycił ją mocno za ramię i czuł, jak palce wciskają się w miękkie, nie opierające się ciało. — Mark — wręczała. — Mark... Nie... — Wiesz, czy nie wiesz, gdzie jest Ellie? — Nie wiem! Już ci mówiłam, że nie wiem. — Trudno. — Odepchnął ją, wziął kapelusz, leżący na stosie kolorowych magazynów, i ruszył ku drzwiom. Arlene złapała go za ramię. — Mark! — Daj mi święty spokój! — Jeżeli chcesz się dowiedzieć, gdzie ona jest... Mark odwrócił się raptownie ku niej — twarz Arlene pulsowała. — Wiesz? — Nie. Nie wiem. — No to... — Wiem tylko, że mówiła coś o kostiumie, jaki zamówiła u Deraina. — I...? — Nie mógł być gotowy na jej wyjazd i kazała im go wysłać tam, gdzie będzie. Powinni więc mieć jej adres. — U Deraina? — Tak. — Dzięki — odwrócił się do drzwi. Słaby głos Arlene dobiegał z tyłu: — Mark, przepraszam... Proszę, Mark! Kochany. Nie odchodź w ten sposób... Ale on otworzył już drzwi i wkroczył w śnieżną biel ulicy. jiMM II Sklepy Deraina znajdowały się tylko kilka domów dalej w dół ulicy. Przeciskał się przez tłum pieszych pocieszony, że ma nareszcie jakiś punkt zaczepienia. Był tak pewny siebie i pełen optymizmu, że nawet docinki Arlene były bez znaczenia. Ma teraz wskazówkę i wyprzedza Victora. Był tego prawie pewien. Rockefeller Centrum górowało nad wszystkim i ginęło w szarobiałej zamieci. Krzykliwy plakat biura podróży z Meksykankami w czerwonych spódniczkach i pióropuszach zapraszał: Odwiedź Meksyk, krainę słońca! Grupka dziewcząt kwestowała na Gwiazdkę dla sierot. Mark doszedł w końcu do Deraina, którego wystawy udekorowane były we francuskim stylu. Bywał tu niejeden raz z Ellie. Uważała, że ich kreacje w niczym nie ustępują paryskiemu Mainbocheirowi, a są znacznie od tamtych tańsze i w miejsce trzech można kupić takie cztery! Wszedł do salonu, przy którym „Maurice” wyglądał jak zakład na głębokiej prowincji. Stały tu w rogach modnie i wytwornie ubrane manekiny, zupełnie jak żywe. Całe bele importowanego tweedu leżały rozłożone nonszalancko. W de płynęła dyskretna muzyka. Trzy panie w eleganckich kostiumach i z perłami na szyi przerzucały najnowsze żumale. Jedna ze sprzedawczyń podeszła do Marka — wysoka, smukła, z ciemnymi włosami do ramion. Ubrana była w czarny kostiumik i miała perły na szyi, upodabniając się prawie całkowicie do
klientek. Zachowywała się wyniośle, jak na jakimś przyjęciu. Taki był styl u Deraina. — Słucham pana? — powiedziała, nie patrząc na niego i bawiąc się perłami. — Nazywam się Liddon. Moja żona zamówiła tu kostium. Nazwisko podziałało, bo sprzedająca się uśmiechnęła. — Tak. Zgadza się, panie Liddon. — Chciałbym go odebrać, o ile nie został jeszcze wysłany. — Chwileczkę, panie Liddon. Wyszła, by wrócić za moment w towarzystwie starszej od siebie, wytwornej blondynki, ubranej w szary kostium. Ta uśmiech miała już przygotowany. Powiedziała: — Witamy pana, panie Liddon. Pierwsza z ekspedientek stanęła z boku, bawiąc się znowu perłami. Mark zaś tłumaczył blondynce: —Żona musiała wyjechać wcześniej. Poleciła, bym przywiózł kostium ze sobą — o ile nie został jeszcze wysłany. — Ale my już go wysłaliśmy, wczoraj. — Na nasz adres domowy? — Nie, panie Liddon. Wysłaliśmy go tam, gdzie pani Liddon sobie życzyła. — To znakomicie. Będzie go więc mieć za parę dni... — Z udaną obojętnością dodał: — Ale żona dzwoniła i wyjaśniła, tak? — Dzwoniła, panie Liddon...? — W ostatniej chwili zmieniliśmy nasze plany wycieczkowe. Miała podać państwu nowy adres — podała go? — Nie, panie Liddon. Pańska małżonka nie dzwoniła. Był prawie pewien, że Victora tu jeszcze nie było — chciał jednak mieć pewność. — I nikt nie przychodził w tej sprawie? — Nie, panie Liddon. — Dokąd więc go wysłaliście? Blondynka była teraz stanowczo mniej serdeczna. — A gdzie bawi obecnie pani Liddon? — spytała. — W Palm Beach — strzelił Mark. Widział, że twarz blondynki jakby się przed nim zamknęła. Uśmiech nie zniknął wprawdzie z twarzy, ale obecnie nie wyrażał on nic. — To znaczy, że przesyłka poszła na zły adres. Ale jeżeli mi pan zechce podać nowy, natychmiast wyślemy ten kostium, skoro tylko wróci nie doręczony. Mówiąc to, spoglądała na niego wyzywająco. Była sprytniejsza niż sądził. I teraz mógł tylko użyć „rozbrajająco szczerego” podejścia. Uśmiechnął się więc i powiedział: — To trochę dziwna historia i chyba od tego powinienem był zacząć. Nie było mnie dłuższy czas w Nowym Jorku i wróciłem wcześniej, bez zapowiedzi. A żona zdążyła już wyjechać na święta z miasta. Wtedy pomyślałem o kostiumie i że tak dowiem się o adres... Blondyna była teraz nieugięta. — Przykro mi, panie Liddon, ale nie jest zwyczajem naszej firmy podawać adresy naszych klientek. — Ale ja jestem jej mężem! Ta pierwsza, ciemnowłosa sprzedawczyni spojrzała na niego spod długich rzęs. Zwalczał w sobie impuls rzucenia się na blondynkę i uduszenia jej — zrozumiał jednak, że istnieje lepszy sposób na załatwienie sprawy. Blondyna zaś powtórzyła: — Przykro mi, panie Liddon. Bardzo bym chciała panu pomóc, ale... Rzucił szybkie spojrzenie na jej koleżankę. — Rozumiem — odparł. — W takim razie bardzo panią przepraszam za kłopot i dziękuję.
—Ależ to żaden kłopot. Jestem przekonana, że wszystko wkrótce się wyjaśni. Wesołych świąt, panie Liddon! Ciemnowłosa przesunęła się leniwie obok niego wytwornym ruchem, żeby go wyprowadzić. Kiedy mu otwierała drzwi, przesunęła ręką po czarnej czuprynie, odsuwając włosy z szyi, i rzuciła z wystudiowanym uśmiechem: — Do widzenia, panie Liddon, i wesołych świąt! Była 11.20. Jeszcze dobre pół godziny, nim personel Deraina wyjdzie na lunch. Jego bank był tuż za rogiem. Wszedł tam i podjął z konta tysiąc dolarów. Opuściwszy bank, minął kiosk z gazetami, ułożonymi pod brezentową płachtą przed padającym śniegiem. Nawet w najgorszym razie, gdyby ciało Coreya odkryto, nie pisano by o tym jeszcze w prasie. Mimo to kupił jednak ostatnie wydanie i przejrzał je skrupulatnie. Nie znalazł żadnej wzmianki i wyrzucił gazetę do pierwszego spotkanego kosza, po czym znowu znalazł się przed Derainem. Obszedł budynek dookoła i odszukał wejście dla personelu. Przeszedł na drugą stronę i przystanął przed księgarnią. Postawił kołnierz płaszcza i czekał. Po chwili pierwsi pracownicy ukazali się w drzwiach. W końcu wyszła i blondyna. Ubrana w karakułowy płaszcz i wysokie, ciepłe botki. Ruszyła ku Piątej Alei i wmieszała się w dum pieszych. Dopiero parę minut po niej wyszła brunetka. Miała prosty ciemny płaszcz zimowy i futrzaną czapeczkę. Zerknęła w górę na padający śnieg, a potem na drugą stronę ulicy. Mark podszedł do niej ze słowami: — Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności! Rzuciła mu spojrzenie spod długich, ciemnych rzęs. Oczy miała ogromne, ciemne, a twarz fachowo upudrowaną, jak rasowa aktorka. — Bardzo zdradliwe powietrze — rzekł. — Można się łatwo przeziębić. Nie napiłaby się pani czegoś mocniejszego, rozgrzewającego? Wzruszyła ramionami. — Czemu nie? — odparła, bawiąc się końcami palców w rękawiczkach. — Często wpadam o tej porze na koktajl do Klubu „21”. — To świetnie! Skinął na taksówkę. Kiedy wmieszali się w strumień pojazdów na Piątej Alei, wyjęła z torebki papierosa i włożyła do ust. Mark podał jej ogień. — Znalazł już pan żonę, panie Liddon? — spytała. — Nie! To trochę zwariowane, co? — Gdyby pan popracował trochę u Deraina, nic by się panu nie wydawało zwariowanym. — Strząsnęła popiół na podłogę taksówki. — Czekają pana samotne święta, co? Marny los! — Niestety. Poruszyła nieznacznie nogą tak, że Mark poczuł jej biodro ocierające się o jego. Po chwili taksówka zatrzymała się przed Klubem „21”. Znaleźli wolny stolik w rogu. Dziewczyna usiadła zgrywając się na zblazowaną — brakowało tylko okularów słonecznych, a mogłaby uchodzić za gwiazdę ekranu. Odrzuciła płaszcz na oparcie krzesła i ściągnęła rękawiczki. — Co pijemy? — Sądzę, że szampański koktajl byłby znośny. Zapytał siebie w duchu, czy każdego dnia o tej porze „szampański koktajl” wydaje jej się znośny. Kiedy kelner podał drinki, Mark powiedział do niej: — Proszę tylko nie myśleć nic złego o mojej żonie! Nie chciałbym jej psuć opinii! Sączyła powoli drinka, przypatrując mu się bacznie znad brzegu szklaneczki. — Nie chciałby pan?
— — —
To idiotyczny zbieg okoliczności! Minęliśmy się! Oczywiście — przytaknęła. A pani dobrze zna moją żonę? — Panią Liddon? Owszem, widziałam ją kilka razy w naszym salonie, a także w Harper’s Bazaar— w ostatnim numerze. Noga jej dotknęła pod stołem jego nogi i tak pozostała. Spoglądała gdzieś nad jego głową, jakby interesowała ją siedząca przy stoliku obok para. — Pani wie, gdzie przebywa moja żona? — Nie. Nie mam pojęcia. Wzięła ze stolika jedną z rękawiczek i zaczęła ją przesuwać między palcami. Mark wyjął portfel, otworzył i zaczął się intensywnie wpatrywać w gruby zwitek banknotów. Dziewczyna zaś dodała: — Ale mogę się dowiedzieć... — Jest pani cudowna — rzekł, zamykając portfel i odkładając na bok. — To kwestia paru minut, musiałabym podejść do działu ekspedycji naszej firmy, korzystając z tego, że Esther wyszła na lunch. — Odłożyła rękawiczki i wpatrywała się w Marka dużymi oczami. — Polubiłam pana, panie Liddon... — Rozbraja mnie pani! Dokończyła drinka i powiedziała: — No to chodźmy! Mark zapłacił rachunek i kolejną taksówką wrócili pod sklepy De- raina. — Niech pan poczeka naprzeciwko, przy tej księgami. Tam, gdzie pan stał wcześniej... Wsunęła się do środka wejściem dla pracowników, Mark zaś przeszedł na drugą stronę i przystanął przed udekorowaną stosami książek i błyszczącymi papierami wystawą księgarni. Nie upłynęło pięć minut, jak dziewczyna była z powrotem. Odwrócił się gwałtownie na dźwięk jej głosu. — Mam, panie Liddon — powiedziała, wciskając mu w rękę kartkę papieru. — Odpisałam to w naszej spedycji. Wypisane równym, wyraźnym charakterem widniały słowa: Eleanor Liddon, Hotel Granada, Modern, Mexico City. Włożył kartkę do kieszeni. —Dzięki. — Otworzył portfel, wyjął z niego dwa banknoty po 50 dolarów i podał dziewczynie. —Mogę się zwolnić na popołudnie — powiedziała. — Mam małe mieszkanko z kuchnią — może pan kupić coś na ząb, tu na rogu, i /.robimy u mnie lunch... Mark uśmiechnął się do niej serdecznie. —Dzięki, ale może innym razem. — Poklepał Ją po ramieniu. — Wesołych świąt, skarbie! I skręcił w Piątą Aleję, zostawiając ją samą na chodniku. Minął jeszcze raz kwestujących na Gwiazdkę dla sierot, czując, że wzbiera w nim fala radości. A więc jego wysiłki zostały uwieńczone sukcesem! Ellie jest bezpieczna w Meksyku i ani Victor, ani żaden z jego goryli nie może jej zrobić krzywdy. Połączy się z nią telefonicznie i powie, żeby się nie martwiła. A polem poleci najbliższym samolotem do Meksyku. Kupił bilet w Turystycznym Biurze Meksykańskim, najbliższy samolot do Meksyku odlatywał o osiemnastej tego wieczoru. Po powrocie do mieszkania zamówił telefoniczną rozmowę z przywołaniem z hotelem Granada. Wszystkie linie telefoniczne do MeksyIWM L M. LŁX /
ku były przeciążone z okazji świąt i uprzedzono go, że będzie musiał sporo poczekać. Posilił się naprędce w kuchni i zaczął pakować. Potem zrobił sobie drinka i czekał, spacerując tam i z powrotem po mieszkaniu. Teraz, kiedy był niemal pewien, że z Ellie wszystko w porządku, zaczął robić plany na najbliższą przyszłość. Wrócą, rzecz jasna, do domu. Pójdą na policję, złożą zeznania i powiedzą całą prawdę. Wybuchnie, oczywiście, wielki skandal — Ellie zbyt była popularna w mieście, żeby mogło być inaczej. Jemu także dostanie się za to, że ukrył ciało. Sprawa nie wyglądała wcale różowo, ale nie tak znowu czarno, jak mu się to wydało na początku. Nawet gdyby groził mu proces, sąd przyjmie okoliczność łagodzącą — jako mąż musiał przecież bronić żony. Tak, niech tylko odnajdzie i połączy się z Ellie, a sytuacja będzie opanowana. Minęły prawie dwie godziny, nim zadzwonił telefon — Mark zerwał się z miejsca i podniósł słuchawkę. — Pański numer w Mexico City! — usłyszał od operatorki. A po chwili ciszy męski głos: — Bueno, bueno! — I telefonistka pytająca: — Czy to Hotel Granada? — Tak. Tu Hotel Granada. — Proszę przywołać panią Liddon. Nowy Jork na linii. I znowu chwila ciszy. Mark z trudem opanowywał podniecenie. Daleki męski głos z Meksyku mówił teraz: — Bardzo mi przykro, ale pani Liddon jest nieobecna! — A kiedy może być uchwytna? — pytała telefonistka. — Nie mam pojęcia. Nie zostawiła żadnej wiadomości. Mark zwrócił się do telefonistki: — Może ja porozmawiam z hotelem... — Proszę bardzo. Proszę mówić! — Halo!— zawołał Mark. — Ale pani Liddon jest w hotelu? To znaczy: mieszka aktualnie tam? — O tak, proszę pana! — odparł męski głos. — Mieszka w naszym hotelu, ale chwilowo jej nie ma. Wyszła. — Czy zechce pan przyjąć moją wiadomość dla niej? — Oczywiście! — Proszę więc jej powiedzieć, że mąż przyleci samolotem odlatującym z Nowego Jorku o osiemnastej. — Doskonale, proszę pana! — I proszę jeszcze dodać... Proszę powiedzieć, żeby przestała się martwić! — Żeby przestała się martwić... Tak, proszę pana! Coś jeszcze, proszę pana? — Nie! Już nie! Dziękuję. Mark odłożył słuchawkę. Wybiegł do przedpokoju, schwycił walizkę i narzucił szybko płaszcz. Śnieg przestał padać, ale w zapadającym mroku Park Avenue wyglądała jak białe puszyste jagnię. Przechodnie spieszyli do domów obarczeni paczkami w kolorowych opakowaniach. „Cicha noc, święta noc” — słychać było z radia w taksówce. W jednej chwili zapaliły się światła na choinkach wokoło i zmierzch nad Manhattanem zaiskrzył się od maleńkich gwiazdek. Było już wpół do drugiej po południu, kiedy Mark wylądował na lotnisku Mexico City. To, że lot był opóźniony wskutek fatalnej pogody, nie wpłynęło dobrze na jego nerwy. Taksówka wiozła go przez szerokie bulwary, obsadzone młodymi drzewkami, które za parę lat będą wyglądały imponująco. Po obu stronach widać było nowo budujące się domy. Słońce palące zza gór podnosiło efekt surowości miasta, które nie nadążało za postępem. Ruch aut już był ograniczony. Głośno było od ciągłych klaksonów. Taksówka skręciła w wąską uliczkę, walcząc o miejsce do przejazdu. Ogromna katedra na lewo kontrastowała z
eleganckimi sklepami naprzeciw. W końcu zatrzymali się przed wejściem, nad którym rozpięta była pasiasta markiza. Mark wymienił pieniądze jeszcze na lotnisku i teraz zapłacił kierowcy w pesos. Zabrał walizkę i stanął przed wejściem do budynku. Nad daszkiem markizy widniał napis: HOTEL GRANADA. Wzdłuż pełno było stoisk z papierosami i stojaków z najrozmaitszymi amerykańskimi magazynami. Bosonogi Indianin stał nawet z choinkami. Mark wszedł do holu. Ta ciężka próba była już za nim. Za chwilę zobaczy Ellie. Po jaskrawym blasku na ulicy, w holu wydawało się zupełnie ciemno. Kilka osób siedziało w ciężkich, staromodnych fotelach. Wyglądali na bardzo zmęczonych po porannym zwiedzaniu miasta. Panowała tu rodzinna atmosfera. Nie był to bynajmniej styl, jaki lubiła Ellie, toteż dziwił się w duchu, dlaczego ten hotel wybrała. Recepcję odkrył w najdalszym rogu holu. Urzędnik stał za kontuarem w de ściany z kluczami i przegródkami. Chłopak hotelowy, drobny i ciemny, pospieszył po bagaż. Mark pokręcił głową i ruszył z walizką do recepcji. Kontuar przykryto szkłem, za którym umieszczono turystyczne pamiątki. Na widok Marka urzędnik wyprostował się usłużnie. — Czym mogę panu służyć? — spytał po angielsku. — Życzy pan sobie pokój? Był młody, najwyżej dwudziestoletni, wręcz przesadnie elegancki, z pięknie ułożonymi czarnymi włosami i piwnymi oczami, okolonymi czarnymi rzęsami. — Jaki numer zajmuje pani Liddon? — spytał Mark. — Pani Liddon? — Chłopak przypatrywał mu się jakby zamyślony. ■==- Pani Liddon? — Tak. — Pan jest może jej małżonkiem? Tym, który telefonował tu wczoraj z Nowego Jorku? — Tak, to ja. Chłopiec uśmiechnął się czarująco. — Strasznie mi przykro — rzekł. — Kiedy pan wczoraj dzwonił, pomyliłem się. Byłem przekonany, że pani Liddon wyszła po prostu na spacer, ale nie... — Pokręcił głową i delikatnie odgarnął palcami ciemną czuprynę. — Pani Liddon wyjechała. Zwolniła pokój. Mark miał wrażenie, jakby ktoś wylał na niego kubeł zimnej wody. Czy stale będzie się to już powtarzało? Bez końca? — I nie zostawiła dla mnie żadnej wiadomości? — Nie, proszę pana. Bardzo mi przykro. To była moja pomyłka... Pulchna Amerykanka w średnim wieku, cała obwieszona meksykańskim srebrem i z pękiem róż wpiętym we włosy, podeszła do kontuaru i spytała błagalnie: — Nie ma do mnie poczty, Oscar? — Niestety, proszę pani. — Odwrócił się do niej z uśmiechem, przyjacielski do granic. — To okres Bożego Narodzenia, poczta się spóźnia. Amerykanka wydęła wargi i odeszła. — Ale pani Liddon była tutaj? — dociekał Mark. — Mieszkała w tym hotelu? —O tak, proszę pana. — I dokąd się stąd udała? Z twarzy Oscara nie dało się nic wyczytać. — Któż to może wiedzieć, proszę szanownego pana? — Zaczął oglądać wypielęgnowane palce prawej ręki. — Wczoraj w południe odwiedził ją jakiś pan. Wyszli razem, może na lunch...? Ręka Marka zacisnęła się nagle kurczowo w pięść. —A jak wyglądał ten pan? — spytał. Oscar zastanawiał się długo, nim odparł: —Był ze Stanów Zjednoczonych, tak jak pan, i jasnowłosy też jak pan. Ale był niższy... nie taki przystojny.
— I co się stało potem? —Miałem wolne popołudnie i do pracy wracałem dopiero wieczorem. Dlatego zaraz po nich i ja wyszedłem. A pani Liddon powróciła potem z tym gościem. Zapłacili rachunek i on zabrał jej rzeczy. Nie byłem przy tym... — Rozejrzał się dookoła. — Ale pamiętając o pana telefonie wypytałem mojego zmiennika. —A gdzie on jest teraz? Oscar jakby zaczął błądzić gdzieś daleko. —Matka mu zachorowała. Dziś rano wybrał się do niej. Ale gdzie ona mieszka? — Machnął ręką. — Guadalajara? Oaxaca? Vera Cruz? Nie pamiętam... Może to był typowo meksykański styl rozmowy, ale na Marka działał niesłychanie irytująco. — I nie podała żadnego adresu zwrotnego? Oscar nie odpowiedział. Spuścił wzrok i zaczął uważnie przyglądać się drobiazgom umieszczonym pod szklanym pokryciem kontuaru. Nie podnosząc wzroku, rzekł: — Mamy tu dużo przepięknych rzeczy. Pamiątki z pobytu w Meksyku. Może kupiłby pan coś...? — Nie. Dziękuję. Oscar spojrzał na niego ponuro. —Naprawdę nie? — Wzrok jego zatrzymał się na szarym, kaszmirowym swetrze, widocznym spod marynarki Marka. — Ma pan piękny sweter — taki kosztuje u nas fortunę. Chyba z osiemdziesiąt pesos... — Jego mała dłoń delikatnie dotnęła swetra. — Bardzo piękny. Szalenie elegancki. 49
! k X\\ \ \\ Ü B / ¡ » Ręka powróciła na kontuar, a oczy niemal wyzywająco spojrzały na I Marka. Była to bezczelna przymówka o łapówkę. Ta bezczelność wydała I mu się prawie zabawna. Wyjął z kieszeni portfel i spytał: — Za pięćdziesiąt pesos chyba już kupi pan taki sweter? Uśmiech Oscara stał się niemal promienny. — Sześćdziesiąt, proszę pana. Mark wyciągnął banknoty. Oscar wyjął mu je z ręki tak delikatnie, jak I kot, który przyjmuje kawałeczek szynki. — Mój zmiennik odnosił walizki pani Liddon do taksówki. Wydało I mu się, że kazała zawieźć się do hotelu Reforma. — To daleko stąd? — W dół Avenida, a następnie w dół Paseo. Parę uliczek stąd. — Świetnie! Dzięki! Oscar wsunął banknoty do kieszeni i zasiadł z powrotem za kontua- I rem. Schylił się i po chwili wyjął maleńką popielniczkę, w kształcie me- I ksykańskiego sombrera. Wcisnął ją Markowi w rękę. — To pamiątka. Od firmy dla pana. — Dziękuję bardzo, Oscar. — Och, nie ma za co! I ja panu bardzo dziękuję. Wesołych świąt! Mark wyszedł z hotelu Granada z powrotem na słoneczną ulicę. Wszystko wyglądało dobrze. Ten blondyn z Nowego Jorku nie mógł być przecież od Victora...? Ellie była bezkonkurencyjna w zawieraniu znajomości. Przygadała sobie pewnie jakiegoś Amerykanina, żeby jej pomógł przeprowadzić się do innego hotelu. Z walizką i przerzuconym przez ramię płaszczem, przeszedł pieszo duży, tropikalny park i dotarł do szerokiego bulwaru. Już po paru minutach zobaczył hotel Reforma, dominujący nad szeregiem nowoczesnych budynków i biur. Minął bulwar i wspiął się stromymi schodkami do hotelowego holu. W rogu stała ogromna choinka, udekorowana kolorowymi
bombkami i łańcuchami. I tu dominowali amerykańscy turyści, z tą różnicą, że byli bardziej wytworni. Wyglądali na posiadaczy grubych portfeli, a hotel na taki, który umie zręcznie wyciągać z gości te pieniądze. I to było bezwzględnie bardziej odpowiednie miejsce dla Ellie. Podbudowany tą nadzieją, skierował się do biura recepcji. Jeden z urzędników podszedł, by go obsłużyć. — Czy mieszka tu pani Liddon? — spytał. — Tak, proszę pana. Zajmuje apartament 332. Nareszcie! — Jestem jej mężem. — Mark wyjął swoją kartę turystyczną i podał urzędnikowi. — Czy mogę pójść tam od razu? Tamten obejrzał kartę i spytał: — Czy pani Liddon oczekuje pana? — Tak — lawirował dalej. Urzędnik popatrzył jeszcze na kartę i zwrócił ją Markowi. — Dobrze, proszę pana. Zechce się pan wpisać do księgi meldunkowej? W tej samej chwili boj hotelowy był już przy nim i sięgnął po walizkę. Mark wpisał się i odwrócił od biurka, gdy usłyszał głos urzędnika: — Obawiam się, że pani Liddon jest w tej chwili nieobecna. Mark odwrócił się gwałtownie. — A gdzie może być? — Nie mam pojęcia, proszę pana. Wychodziła z hotelu jakieś pół godziny temu. W tym momencie stojący obok boj wtrącił się do rozmowy: — Pani Liddon poszła na byki. — Na byki? — Walki byków. Przyszedł po nią jakiś pan... I razem kupili bilety, 0 tam lig wskazał palcem biurko w drugim rogu holu. — O której zaczynają się te walki? — spytał Mark zerkając na zegarek. Trzecia piętnaście. — Czy i ja mogę kupić tam bilet? — Oczywiście, proszę pana. Mark podszedł do biurka, przy którym sprzedawano bilety na korri- dę. Młoda Meksykanka z wysoko upiętymi włosami uśmiechała się zachęcająco. — Zna pani może panią Liddon? — spytał. — Znam, sir. Była tu niedawno z jakimś panem. Kupili bilety na Sombrao. — Jestem jej mężem. Czy mogłaby mi pani sprzedać miejsce obok niej? Dziewczyna spojrzała na rozłożoną przed sobą książkę z biletami. — Chyba tak. — Przesunęła wylakierowanym paznokciem po wykazie miejsc. — O, tu. Mam AL 458 — zdaje się, że to przy nich. — Bardzo dziękuję. Mark wziął bilet, zapłacił, a potem kazał bojowi zanieść walizkę 1 płaszcz do pokoju pani Liddon. Z boku odkrył jeszcze bar i zjadł ham burgera, wypił koktajl mleczny, a potem zawołał taksówkę, by zawiozła go I na walki byków. Z uczuciem ulgi wsparł się o oparcie wozu. Mógł sobie pozwolić na I uczucie szczęścia. Ten mężczyzna, który był z Ellie, nie mógł mieć nic I wspólnego z Victorem. Żaden z jego goryli nie chodziłby z Ellie na wal- I ki byków. Był najzwyczajniejszym turystą. Ellie już musiała zapomnieć I o Victorze i swoim karcianym długu. Była zdolna do takich wygodnych I zapominań. Uśmiechając się zaczął nucić arię toreadora z „Carmen”. Wielka, amfiteatralna Plaża de Toros górowała nad białymi, nie wykończonymi budowlami
przedmieścia. Mark zapłacił kierowcy i wyszedł z taksówki, która zatrzymała się przed frontem bramy, przy wysokich, cementowych ścianach. Szerokie chodniki zawalone były stosami śmieci. Wszystko razem robiło wrażenie miasta po klęsce żywiołowej. Małe kramiki oferujące owoce, słodycze, zimne zakąski i przyrządzane na poczekaniu omlety, jakby sklecono naprędce. Nawet publiczność tłocząca się przy wejściu wyglądała jak mieszanina uciekinierów i normalnych mieszkańców. Elegancko ubrane kobiety obok bosonogich Indian, panowie w kosztownych garniturach, dziewczyny w rebozos na głowach — półnagie dzieci i psy. Marka z jego biletem cofnięto przy pierwszym wejściu i odesłano nieco dalej, za zakrętem muru. Przeciskał się gorączkowo przez tłum. Jakiś chłopiec sprzedający losy loteryjne wołał coś za nim. Z piskiem zrywały się spod nóg kurczęta, z których kilkoro omal nie zginęło pod kołami przejeżdżającej limuzyny. —Cukierki... słodycze... Słodkości! Mark dotarł w końcu do wskazanego wejścia i pokazał bilet. Trafił na wielki parking, dosłownie zatłoczony drogimi autami. Ogromna ściana, otaczająca arenę cyrkową, wznosiła się przed nim, posiekana wejściami i schodkami. Wskazano mu schodki, na które zaczął się wspinać. Daleko, w dole, krąg areny wyglądał jak coś w rodzaju krążka, zamykającego butelkę mleka. Maleńkie figurki w czerwonych frakach i białych spodniach kręciły się w dole, robiąc porządek. Orkiestra grała jakieś passo dobie. Kamienne kręgi siedzeń zapełnione byłyjuż prawie wjednej trzeciej. Kolorowe, wielkie napisy reklamowały na cementowych ścianach najprzeróżniejsze firmy: Carta Blana Beer, Gayosso, Kapelusze Adama. Mark zaczął szukać swojego miejsca. Jeżeli Ellie i ów nieznany gość wyszli jakieś pół godziny temu z hotelu, powinni już tu być. Znalazł swój sektor „L” i ruszył stromymi, kamiennymi schodkami do właściwego rzędu. Przeciskał się, rozglądając za Ellie. Nigdzie jednak nie mógł jej dostrzec. Jakiś chłopiec, uginający się pod ciężarem koszyka wykrzykiwał: — Cerveza! Hay cerveza! Bohemia! Dos Equis! Hay cerveza. Przed oczami Marka zarysowały się trzy wolne miejsca. Zaczął przeciskać się w ich stronę. Spojrzał na numery: 454, 456, 458. Zerknął na zegarek — punktualnie czwarta. Może Ellie i jej towarzysz pojechali przedtem na lunch. Zresztą Ellie nigdy w życiu nie była punktualna... Nagle rozległ się głos trąbki — widocznie był to jakiś sygnał, bo publiczność z górnych rzędów rzuciła się zajmować wolne miejsca poniżej. Tymczasem w dole jedne z drewnianych wrót w murze, otaczających arenę, rozwarły się nagle i wyjechał z nich starszy mężczyzna na białym koniu, wystrojony uroczyście. Okrążył arenę, zdjął kapelusz i złożył przed publicznością niski ukłon, muskając niemal przy tym piasek areny. Kiedy wycofał się za wrota, na arenę wjechała grupa równie wystrojonych matadorów i cała ta barwna parada powoli objechała arenę. Gdzieś z boku Mark usłyszał nagle dziewczęcy, niewątpliwie amerykański głos: — Przepraszam, bardzo przepraszam, dziękuję. Szybko odwrócił głowę. Jakaś dziewczyna w szarym, angielskim kostiumie, z jasnymi włosami opadającymi aż na ramiona, przeciskała się wjego stronę, między kolanami widzów. Była wysoka i szczupła. Przez ramię miała przewieszoną czerwoną torebkę na pasku. Mimo iż z trudem manewrowała między stłoczonymi szerokim spódnicami i spodniami, potrafiła zachować wdzięk i piękne ruchy. Dobrnęła wreszcie do wolnego miejsca obok Marka. W dłoni ściskała bilet. Schyliła się, by sprawdzić numer, po czym usiadła przy Marku. W cieniu rozpuszczonych, jasnych włosów jej profil, z wyraźnie zaznaczonymi kościami policzkowymi i linią podbródka, podkreślał jeszcze urodę. Na wargach miała grubo nałożoną karminową szminkę, koloru torebki. Robiła wrażenie nowojorskiej modelki, znającej swoje rzemiosło. — Bardzo panią przepraszam — odezwał się Mark — ale to miejsce mojej żony.
Dziewczyna ściskała ciągle w ręku bilet, podsunęła go więc Markowi pod nos z wyraźną obojętnością. — Umie pan czytać, przyjacielu? — spytała. Mark zerknął: Sektor AL 456. Poczuł, że ogarnia go rozpacz — więc znowu wszystko na nowo? Czyżby ta panienka z hotelu Reforma sprzedała mu zły bilet? Obejrzał się, żeby sprawdzić inne miejsca. Dokoła wszystkie były zajęte, ale żadne przez Ellie. — I co? — spytała nieznajoma. — Ma pan jakieś zastrzeżenia? — Przepraszam panią — odparł tylko. — Nie ma sprawy! — odparła. Mark zły i rozczarowany nie zwracał już na nią uwagi. Zastanawiał się, co robić. Niepodobieństwem było szukać Ellie w tym kolosalnym zamieszaniu. Może wrócić do hotelu i tam poczekać? Ale perspektywa długiego oczekiwania była po prostu nie do zniesienia. Dziewczyna tymczasem założyła nogę na nogę i zapaliła papierosa. Patrzyła leniwie na arenę, jakby nie miała pojęcia, co się tam rozgrywa, i jakby kompletnie jej to nie interesowało. W pewnym momencie odwróciła się do Marka. — A gdzie właściwie przebywa pańska żona? Tam na dole? Walczy z bykami? — Właśnie — odparł Mark. — To ta, co siedzi na koniu. Obojętny wzrok dziewczyny nie uległ zmianie, skierowała go na arenę, Mark także. Jeden z matadorów powiewał peleryną przed nosem wystraszonego byka. Publiczność biła brawo i ryczała „Ole!”. W oczach Marka była to tylko publiczna rzeźnia, ale widownia to lubiła. Tymczasem siedząca obok dziewczyna skinęła na roznoszącego napoje i kupiła piwo w papierowym kubku. Popijając rozłożyła się na ławie i zerkała na arenę, gdzie tymczasem jakiś inny człowiek wbijał piki w kark zwierzęcia. Mark zdecydował ostatecznie, że wróci do hotelu i tam poczeka na Ellie. Już miał się podnieść, gdy jakiś wesoły głos zawołał po angielsku z górnego rzędu siedzeń: — Hej! To pani tam siedzi, pani Liddon?! Reakcję Marka na dźwięk tego nazwiska można było porównać do porażenia piorunem. Odwrócił się gwałtownie. A więc Ellie jest tutaj! Przez cały ten czas... Przeleciał razjeszcze uważnie wzrokiem po twarzach widzów siedzących za nim. Albo były nieznane, albo wyraźnie meksykańskie. Odwrócił się do tego, który wymienił nazwisko Ellie. Schodził właśnie w dół, kierując się wyraźnie w stronę sąsiadki Marka. Był typowym Amerykaninem, jak i ona. Przed czterdziestką, uradowana i gładka, jak księżyc w pełni twarz, sprytne oczka, zmrużone w kącikach, kosztowny garnitur i ręcznie tkany jaskrawy krawat, a do tego mina wiceprezesa wielkiej amerykańskiej, dobrze prosperującej firmy przemysłowej. Kiedy dotarł do miejsca obok sąsiadki Marka, usadowił się wygodnie. — Pewnie pani myślała, że gdzieś mnie wcięło — rzekł. — Ale w tym kraju szybciej da się poruszać piechotą. Przepuściłem coś ciekawego? — zwrócił swój szeroki uśmiech ku dziewczynie. — Sama nie wiem — odparła ta. — Nikogo, jak dotąd nie zabili. To dobrze, czy źle? Mężczyzna roześmiał się głośno i uderzył ręką w kolano. — Widzę, że mam do czynienia z cyniczną laiczką — zauważył. — Będę musiał wtajemniczyć panią w tajniki walki byków, pani Liddon... Znowu. To już drugi raz. Nie ma najmniejszych wątpliwości. Ta blondynka siedząca obok nazywa się Liddon. A więc panienka z hotelu Reforma nie popełniła omyłki. Sprzedała mu bilet obok pani Liddon i jej znajomego. O tej właśnie pani Liddon widocznie myślała. Muszą więc mieszkać w hotelu dwie panie Liddon! Z drugiej jednak strony, gdyby istotnie tak było, ten z recepcji coś by mu
wspomniał. To musiała być ta jedyna pani Liddon z hotelu Reforma. I to ona na krótko zajęła pokój w Granadzie, skąd wymeldowała się wraz z jasnowłosym Amerykaninem. Czy więc cała ta podróż do Meksyku była tylko niepotrzebną gonitwą za cieniem? Los rzucił go tutaj, do Meksyku, a Ellie została jednak w Nowym Jorku? Nie, ta panienka od Deraina nie mogła się pomylić. Znała Ellie z widzenia, widziała jej zdjęcie w Harper's Bazaar, a w adresie, jaki przepisała dla Marka, podane było wyraźnie: Eleanor Liddon. To nie do pomyślenia, żeby u Deraina mieli dwie klientki Eleanor Liddon, które zamówiły tam kostiumy i kazały odesłać pod wskazany adres tego samego dnia. Ellie życzyła sobie do hotelu Granada — w jej planach leżała więc podróż do Meksyku. A kiedy rozmawiał z Nowego Jorku z hotelem Granada, wyraźnie wymienił panią Liddon. Wykluczone, żeby okoliczności sprowadziłv dwie panie o tym nazwisku do hotelu Granada. Ellie więc musiała być tą panią Liddon, którą Oscar widział wychodzącą z jasnowłosym Amerykaninem. W konsekwencji i pani Liddon z hotelu Reforma musiała być tą samą. Nagle olśniła go nowa, niewiarygodna myśl. Nieprawdopodobne, ale jakie inne wytłumaczenie można znaleźć? Nie mdgł uwierzyć w dwie panie Liddon wybierające się wspólnie od Deraina do hotelu Granada, a z hotelu Granada do hotelu Reforma. A więc... W dole, na arenie matador zdawał się hipnotyzować byka. Zwierzę stało z niewyczerpaną cierpliwością, ze spuszczonym łbem, a nad nim człowiek unoszący się na palcach, z krótkim mieczem wymierzonym wyraźcie w kark zwierzęcia. Olbrzymia arena jakby zamarła w pełnym napięcia oczekiwaniu. Nagle miecz wzniósł się, błysnął w słońcu i wbił aż po rękojeść w kark byka. Zwierzę zachwiało się. Potężny krzyk entuzjazmu omal nie zatrząsł murami otaczającymi arenę. Z piersi byka trysnęła krew. Wydał jeszcze jakby syczący kaszel i runął bokiem na piasek areny. Oklaski, piski, krzyki rozlegały się ze wszystkich stron. Mark odwrócił się, by spojrzeć na siedzącą przy nim dziewczynę. Sąsiad jej zerwał się z miejsca i gorąco oklaskiwał zwycięzcę. Od czasu do czasu spoglądał w dół na towarzyszkę. — I co pani na to? — spytał. — Ze to bardzo skomplikowany sposób przygotowywania kości na rosół wołowy — odparła. Jej towarzysz wybuchnął śmiechem. — No nie! Cóż za straszliwy cynik z pani, pani Liddon... Dziewczyna nie zareagowała. Rzuciwszy niedbałe spojrzenie na Marka, ściągnęła torebkę w ramienia i wyjęła z niej puderniczkę. Marszcząc brwi i patrząc w lusterko zaczęła poprawiać sobie usta. Było coś urzekającego w tej młodej twarzy z pozbawionymi złudzeń błękitnymi oczami i delikatnymi, niemal ascetycznymi policzkami. Ale Mark nie patrzył na nią jak na kobietę — patrzył jak na potencjalnego wroga. Bo teraz był już niemal pewien. Nie mogło być żadnego innego sensownego wytłumaczenia. Ta dziewczyna podszywała się pod jego żonę. ]R(D8(Mdł Obwieszone wstążkami muły wyciągnęły martwego byka, matador zaś krążył po arenie wśród okrzyków zachwytu. Gwar na widowni ścichł do szeptu, by po chwili znów wybuchnąć hukiem, kiedy drugi byk wpadł gwałtownie na arenę. Mark zerknął na dziewczynę: przysłuchiwała się ze znudzoną miną wykładowi swego towarzysza na temat walki byków. Obecna sytuacja wydawała się Markowi już granicą wszystkiego, co mógł znieść. Walczył coraz gwałtowniej z ogarniającym go uczuciem frustracji. Oto jeszcze jeden gorzki zawód, który musi znieść możliwie cierpliwie.
Tylko spokój! — mówił sobie, podobnie jak w chwili odkrycia ciała Coreya w mieszkaniu. Zaklęcie podziałało jeszcze raz. Poczuł się nieporównanie spokojniejszy. No dobrze. Ta siedząca obok dziewczyna gra rolę jego żony. Dlaczego? I niemal od razu nasunęła mu się odpowiedź. Skojarzenie było może bardzo dalekie, ale pasowało do Ellie. Jeżeli bardzo bała się Victora, to sama ucieczka do Meksyku wydala się jej niewystarczająca. Mogła namówić albo nawet wynająć tę dziewczynę, aby przejęła jej rolę, a sama tkwi gdzieś w ukryciu. Nie było to może zbyt logiczne wytłumaczenie, jako że każdy wysłannik Victora doskonale wiedziałby, jak ona wygląda. Ale Ellie, szczególnie Ellie wystraszona, skłonna była popełniać rzeczy bezsensowne i nieobliczalne. Nim dowie się bliższych szczegółów, musi zadowolić się taką hipotezą. Znów spojrzał na dziewczynę. Bez względu na to, czy była sprzymierzeńcem, czy wrogiem Ellie — w jej rękach leżał klucz do rozwiązania tej zagadki. Nie powinien jej spuszczać z oka tak długo, aż sztuczkami, strachem, pieszczotą czy gwałtem nie zmusi jej do powiedzenia prawdy. Siedział, udając zainteresowanie tym, co się dzieje na arenie, a naprawdę nadstawiając uszu, by usłyszeć jak najwięcej z dialogu sąsiadów. Jak na tak niezwykłą sytuację, rozmowa ich była aż niewiarygodnie banalna. Sądząc po uprzejmości i uroczystym zwracaniu się do niej per „pani Liddon” — wywnioskował, iż znajomość ich jest raczej oficjalna. Z kilku rzuconych głośniej słów dowiedział się, łż ów pan o wyglądzie przemysłowca nazywa się Riley i że pochodzi z Meksyku — natomiast opisy i wyjaśnienia, jakich udzielał towarzyszce, świadczyły, iż ta bawi tutaj od niedawna i że przyjechała ze Stanów. Mężczyzha nie nadskaNI kiwał jej, ale wyczuwało się, że uważają za godną zabiegów i straty czasu. Mark orzekł, iż w ten sposób traktowałby żonę tego, na kim jemu samemu zależy. Zastanawiał się, czy nie byłoby celowe rozczarować tego przemysłowca i powiedzieć mu, że owa dama nie jest wcale panią Liddon. Przysłuchując się jednak ich rozmowie, uznał, że mężczyzna nie odgrywa żadnej ważniejszej roli, o ile oczywiście nie grają oni znakomicie wyreżyserowanej komedii. A może poznali się zwyczajnie w hotelu Reforma i miejscowy, zamożny przemysłowiec zaprosił amerykańską turystkę na walki byków? Kiedy muły wywlokły z areny zwłoki czwartego już byka, pan Riley powiedział: — Mamy w programie jeszcze dwie walki, pani Liddon. Czy ma pani ochotę zostać? Dziewczyna wzruszyła ramionami i odpowiedziała: — Mam wrażenie, że nawet pani DracuJa miałaby dość widoku tej ilość krwi. Pan Riley roześmiał się i zdawał się aż przeceniać „wielkie poczucie humoru” swej towarzyszki. — W takim razie wyjdźmy, nim zacznie się robić tłoczno. Mówiąc to wstał, a dziewczyna za nim. Obejrzała się przez ramię na Marka i przesłała mu ręką lekki gest pożegnania, dodając: — Niech pan się uważnie przygląda bykom. Ciekawe, czy któryś zwycięży... I razem z panem Rileyem ruszyła stromymi kamiennymi schodkami do wyjścia. Zaraz po nich inni widzowie także wychodzili. Mark odczekał, aż będzie ich więcej, i skierował się ku wyjściu. W dole, na parkingu, lśniły dachy setek aut. Dziewczyna i jej towarzysz po minięciu bramy skinęli na jedną z zaparkowanych taksówek. Mark zajął sąsiednią, dając kierowcy znak, żeby jechał za pierwszą. Szybkość, podobnie jak zamiłowanie do walk byków, zdradzała ukryte upodobania mieszkańców Meksyku. Obie taksówki pędziły w szalonym tempie wśród rojących się tłumów, jakby chodziło o wyścigi. Kiedy dojechali do centrum miasta, pierwsza taksówka zatrzymała się przed pasiastą, zielono-białą markizą. Kierowca Marka, czując nosem, że chodzi tu
o jakąś tajemniczą sprawę, wyminął ją, zatrzymując się nieco dalej, przy krawędzi jezdni. Mark zapłacił, podwajając stawkę, i wysiadł spiesznie na rogu ulicy, pod balkonem, gdzie czerwono-błękitna papuga skrzeczała w najlepsze. Zdążył jeszcze zobaczyć, jak dziewczyna i jej kompan znikali w drzwiach pod markizą. Doszedł do tego budynku. Był to rodzaj wytwornego baru, którego okna zdobione były kolorowymi witrażami. Wewnątrz, przy małych stoliczkach, siedziało liczne, barwne, meksykańskie towarzystwo. Była to widocznie godzina popołudniowej herbaty. Dziewczyna i pan Riley zajęli jeden z wolnych stolików. Mark przeszedł na drugą stronę ulicy i przystanął przed sklepem z elegancką konfekcją. Kiedy nadjechała taksówka, zatrzymał ją, dając znak gestem, żeby kierowca poczekał. Mniej więcej po upływie pół godziny dziewczyna i pan Riley wyszli z herbaciarni i przywołali taksówkę. Dziewczyna wsiadła, kiwając panu Rileyowi ręką na pożegnanie. Itak śledzący ją Mark dotarł za nią do hotelu Reforma. Gdy wysiadła, poszedł za nią stromymi schodami w górę. Hol był bardziej zatłoczony, niż gdy przybył tu pierwszy raz. Dziewczyna stanęła przy recepcji, a urzędnik wręczył jej ogromną paczkę. Mark ukrył się za bogato udekorowaną choinką i spoza jej gałęzi obserwował, co się stanie dalej. Urzędnik prosił ją właśnie o pokwitowanie odbioru, a Mark zauważył, że nie był to ten sam chłopak, z którym sam rozmawiał. Była więc szansa, że nie przekaże dziewczynie, iż pojawił się ,jej małżonek”. Nie było to szczególnie istotne dla sprawy. Jednak kiedy dziewczyna wyraźnie uśmiechnięta odchodziła z paczką, wiedział, że nie powiedziano jej nic. Odmówiła bojowi, który zaoferował odniesienie paczki do pokoju, i ruszyła do windy. A Mark za nią. Zauważyła go dopiero wówczas, gdy winda się zamknęła. Ale nie zdradziła najego widok najmniejszego zdziwienia. Spojrzała tylko chłodnymi, zagadkowymi oczami i powiedziała: — A więc mieszkamy w tej samej dziurze. —Które piętro, proszę pani? — spytał windziarz. —Trzecie — odparła. Mark milczał i spoglądał na paczkę, którą trzymała w ramionach. Zapakowana była w elegancki, biały papier i owiązana czarnym, plecionym sznurkiem. Jeden z boków był mocno naddarty — widocznie przy otwieraniu na cle. Pod kątem, wjakim trzymała paczkę, nie mógł odczytać całego adresu, z łatwościąjednak odczytał litery DERA... — Jeśli pani pozwoli, pomogę donieść tę paczkę — zaofiarował się. Podała mu ją bez protestu. Spojrzał uważniej i odczytał zupełnie już teraz wyraźnie: DERAIN— adres zaś brzmiał: Eleanor Liddon. Hotel Granada. Madero, Mexico City. Wysłana pocztą lotniczą. Deklaracja celna widniała w prawym, dolnym rogu, a na niej napis: Kostium — wartość350dolarów. Nie miał już żadnych wątpliwości, że ta dziewczyna gra rolę jego żony. Derain wysłał kostium przed trzema dniami pocztą lotniczą, musiał więc nadejść tutaj przedwczoraj. Urząd celny zawiadomił o przesyłce hotel Granada, a ten z kolei hotel Reforma, który wysłał boja, by odebrał przesyłkę na cle. To jest zdecydowanie kostium Ełlie, a ta dziewczyna najspokojniej w świecie przywłaszczyła go sobie. Była całkiem skompromitowana wjego oczach! Winda zatrzymała się na trzecim piętrze, a dziewczyna zrobiła gest, żeby wziąć od niego paczkę. — Ja również wysiadam na tym piętrze — oświadczył Mark. —No, no! Co za przedziwny zbieg okoliczności! Szedł za nią długim, wysłanym dywanem korytarzem. Kiedy dotarła do drzwi oznaczonych numerem 332, wyjęła z torebki klucz i otworzyła je.
Następnie ponownie zrobiła ruch, aby odebrać pakiet. Mark jednak popchnął ją lekko do środka, sam wszedł za nią i zamknął starannie drzwi. Dziewczyna była niezwykle spokojna. Twarz jej nie wyrażała nic, poza obojętną uprzejmością. — Jeżeli chodzi panu o uwiedzenie mnie, to oświadczam, że nie jestem w odpowiednim nastroju. Niech pan zgłosi się jutro. Walizka Marka stała tuż przy drzwiach, gdzie widocznie zostawił ją boj. Ona jednak zdawała się jej nie widzieć. Ciekawość i gniew zaostrzyły u Marka zmysł obserwacji. Zobaczył teraz, że z jednego jej paznokcia starł się lakier, a włosy były sztucznie rozjaśnione. Na skroniach przebijał ich naturalny, ciemny kolor. Ona zaś w dalszym ciągu przypatrywała mu się obojętnie, wreszcie powiedziała: —Niech pan tak nie stoi, jak cielę przed malowanymi wrotami! Niech pan coś powie! —Nazywam się Mark Liddon. — Wyciągnąwszy swą kartę turystyczną, podał jej. Jeżeli była sojuszniczką Ellie, to teraz właśnie nadszedł moment, żeby go przywitała entuzjastycznie. Nie uczyniła jednak tego. Spojrzała ledwie na kartę i zwróciła mu ją. Bez cienia jakiegokolwiek zmieszania przeszła do saloniku obok, urządzonego bardzo nowocześnie. Mark za nią. Ze szkatułki na stole wy jęła papierosa i zapaliwszy go wzięła słuchawkę telefonu stojącego przy kanapie. Rzuciła Markowi czarujący uśmiech nad aparatem. — No cóż, panie Liddon! Jak jest po hiszpańsku „niebezpieczny wariat” albo „seksualny maniak”? Podszedł do niej i wyjął z jej rąk słuchawkę. Nie protestowała. Przy tej okazji stwierdził, że używa tych samych perfum, co Ellie. To go zbiło nieco z tropu. — Gdzie jest moja żona? — spytał bez ogródek. — Nie odnalazł jej pan jeszcze? Jacy mężczyźni potrafią być niezaradni...! — Powtarzam, że jestem Mark Liddon. Przyjechałem tu za swoją żoną, pod którą pani się podszywa! Dziewczyna patrzyła na niego spokojnie, odrzucając jasny kosmyk, który opadł jej na ramię. — Ja jestem panią Liddon. Męża zostawiłam w Nebrasce. To pan właśnie udaje mojego męża! — Czyżby pani chciała powiedzieć, że w tym hotelu są dwie panie Liddon?! — Dla mnie może być nawet sto! — Moja żona nabyła kostium u Deraina w Nowym Jorku. Mieli go tu przysłać w ślad za nią. — Rozciął sznurek z paczki, zdarł papier, otworzył pudło i wyciągnął jasnoszary kostium. — Sprawa jest jasna. Godziny daremnych nadziei i ciągłe rozczarowania skupiły teraz ca- tyjego gniew na tej opanowanej, niewzruszonej dziewczynie. Rzucił kostium na kanapę i nie czekając chwycił ją mocno za ramiona. Nie próbowała się nawet wyrwać. — Powie mi pani wcześniej czy później. Ale lepiej byłoby dla pani od razu... Widział teraz z bliska, jak uśmiech zebrał się w kącikach jej ust, jakby bawiła ją ta cały sprawa. — To takie męskie — zamruczała. — Czuję pana oddech na szyi... — Gdzie jest moja żona? — Nie mam pojęcia, gdzie jest pańska żona. Mocniej ścisnął jej ramiona. — Czekam... — Ja nie wiem. Puścił ją gwałtownie i podszedł do telefonu. Nie spuszczał jej z oka. — No cóż, pani Liddon, rozmawiamy z policją po hiszpańsku czy dzwonić do ambasady?
Zrobiła krok w jego stronę. Po raz pierwszy w błękitnych oczach po- jawił się niepokój. — Pan chyba nie... — Cholernie się pani myli. Jakby nagle się załamała. Wzdychając ciężko zabrała mu słuchawkę z ręki i odłożyła na aparat. — No dobrze. Skoro pan tak się domaga, wyznam wszystko, co wiem. — To mnie cieszy. — Ale niech pan usiądzie, panie Liddon. Napijemy się i pozna pan historię mojego życia... Ii II Mark usiadł na obitej żółto-szarymi pasami adamaszku kanapie, a dziewczyna tymczasem wyjęła z credenza w ścianie butelkę brandy i nalała dwa spore kieliszki. Zrzuciła maskę wyrafinowanej, zepsutej, młodej kobiety i wydawała się teraz nagle bardzo przyjacielska. Zanadto przyjacielska — przemknęło Markowi przez głowę. — Strasznie przepraszam, panie Liddon — powiedziała, uśmiechając się znad brzegu kieliszka. — Wygłupiłam się po prostu niesamowicie, sądząc, że uda mi się zablefować! Ale to dlatego, że pan mnie zaskoczył. Nikt nie uprzedzał, że może pan przylecieć i szukać żony. — Ale teraz już pani wie. — Tak, teraz już wiem. Robiła dobrą minę do złej gry, usiłując być przy tym jak najbardziej naturalną. Mark jednak dostrzegał pod tą maską spokoju i opanowania strach, a jeżeli nawet nie strach — to pewien niepokój. — Nie będzie pan zachwycony tym, co panu powiem, panie Liddon — ciągnęła, patrząc mu prosto w oczy i zaciągając się papierosem. — Nie mam najmniejszego pojęcia, gdzie jest pana żona. Nawet jej nie znam i nie wiem, co się z nią stało. — Nic pani o niej nie wie, a gra jej rolę po prostu dla kaprysu! — Widzę, że pan mi nie wierzy? _ Dlaczegóż miałbym pani wierzyć? — Rzeczywiście... nie ma żadnych podstaw. Dopiero teraz zauważył, że skóra jej dłoni, wyciągniętej z papierosem, jest lekko spierzchnięta przy kostkach palców. Taka dłoń nie harmonizowała z luksusowym hotelem i odgrywaną tak zręcznie beztroską. Na pewno nie była też modelką. Ta jej świetność była tak sztuczna, jak udawanie, że jest Ellie. Kim mogła być, u diaska?! Poczuł nagle, jak bardzo obce mogą być dla siebie dwie ludzkie istoty. Siedzą tak blisko siebie, a to, co się w jej duszy dzieje, jest dla niego równie ciemne i niezbadane, jak druga strona Księżyca. Lekki zapach perfum, jaki od niej płynął, wzbudził w nim nagle tak gwałtowną tęsknotę za Ellie, jak nigdy dotychczas. Ale życie nauczyło go cierpliwości. Musi wysłuchać, co ta dziewczyna ma do powiedzenia, a dopiero potem zadecyduje, co robić. — Pan nie uwierzy, panie Liddon... —Jej spokojne, błękitne oczy ciągle patrzyły mu prosto w twarz. On zaś ani wierzył, ani nie, w ich pozorną niewinność. — Gram rolę pani Liddon, bo nie mam własnych dokumentów. — Dokumentów? — No... paszportu, aktu urodzenia i reszty — żeby móc wrócić do Stanów. — A cóż to ma wspólnego z moją żoną? — Już panu mówię! Urodziłam się w Czechach. W roku 1938, kiedy byłam jeszcze smarkata, ojciec wysłał mnie razem z bratem do Brooklynu, do ciotki. Okazuje się, że po ukończeniu 21 lat powinnam była postarać się o jakieś papiery, ale nie miałam o tym zielonego pojęcia. Tak więc, w gruncie rzeczy, jestem w dalszym ciągu obywatelką czeską.
Siedział w milczeniu i przypatrywał się jej uważnie. Czy rzeczywiście cudzoziemskie dzieci, skoro raz zostały wpuszczone do Stanów, muszą starać się o papiery, aby zostać obywatelami amerykańskimi? Nie znał przepisów, ale już sam fakt, że ona, podobnie jak jego rodzina, pochodzą z Czech, stworzył jakąś dziwną więź między nimi. Znowu uśmiechnęła się, jakby chcąc się przekonać, czy odpowie tym samym. Nie odpowiedział. — Śpiewam w nocnych lokalach i z tego żyję. Parę tygodni temu znalazłam się nagle bez pracy w San Diego. Przejechałam granicę ze znajomym na jednodniową wyprawę do Tia Juana. W kantynie poznałam tam pewnego Meksykanina. Mówił, że ma jakiś nocny lokal tu, w Mexico Ci63 i | \\\ l w H 19 ty, i zaproponował mi pracę. Jakoś nie wierzyłam w ten nocny lokal, ale chciałam sprawdzić. Nawet nie przyszło mi do głowy, że mogę mieć trudności z powrotem do Stanów. Byłam przekonana, że skoro raz się jest Amerykanką, to już się nią pozostaje na zawsze. Dołki w policzkach, odcień jej skóry skojarzył się Markowi z fotografią jego czeskich kuzynów. Nie była do nich podobna, ale była jakby ulepiona z tej samej gliny. Zmieszał się trochę na to odkrycie, bo odwiodło go od najważniejszego — od Ellie. — I przyjechałam tu z tym Meksykaninem — opowiadała. — Okazało się, że naprawdę ma nocny lokal, ale na górze ekstra pokoje — rozumie pan? Tak nisko jeszcze nie upadlam. Pożegnałam się z nim i od tamtej pory wałęsam się po całym Mexico City, bez grosza przy duszy, tęskniąc rozpaczliwie za Brooklynem! Zdał sobie sprawę nagłe, że dziewczyna jest pociągająca. Możliwe, że jest jego wrogiem, może nawet potworem w kobiecym ciele, ale jej wdzięczne ruchy, ciało, twarz — mimo woli go pociągały. Ale nie to było istotne. Była jeszcze jedną nitką wiodącą do Ellie. —Poznałam gościa z biura pewnej linii lotniczej. Pomyślałam, że jeśli go oczaruję, to może odstawi mnie do domu. Dałam się zaprosić na kolację. I wtedy wyszło, że nie wystarcza mieć pieniądze na opłacenie biletu do Stanów. Jeżeli się posiada kartę turystyczną to w porządku — można lecieć — ale ja jej nie mam. A ci, co nie mają, muszą się wykazać obywatelstwem amerykańskim, a ja go nie mam. Głos jej był teraz całkowicie pozbawiony nawet cienia nerwowości. Podejrzewał, że zorientowała się, że mu się podoba, i nabrała przez to większej pewności siebie. — Nie nudzę jeszcze pana moją historią? — spytała. — Już niedługo tak, jeśli nie usłyszę nic o żonie. — No to się streszczam. Siedzę sobie wczoraj nad szklaneczką tequ- ili z pewnym barmanem, amerykańskim chłopakiem na jakimś stypendium. Miałam podły nastrój i wyznałam mu całą historię. Chłopak był z tych o złotym sercu i obiecał, że coś mi załatwi. I załatwił. To właśnie... — Powiodła ręką po hotelowym pokoju. — Aleja ciągle jeszcze nie widzę związku z moją żoną. — Spokojnie. Widzi pan, ten barman to rozgarnięty chłopak. Wszystko wie. Barmani zawsze zresztą wszystko wiedzą. Powiedział mi, że przyjechała tu pewna młoda Amerykanka, żeby się na jakiś czas ukryć w Mexico City. Szuka właśnie kogoś, kto by robił za nią. I że da mi jej kartę turystyczną. Tam nie ma zdjęcia, więc będę mogła ją wykorzystać. — A ta młoda Amerykanka to moja żona? — Liddon. Takie ma nazwisko. Od razu na to przystałam, rzecz jasna. Umówiłam się z nim na spotkanie. Przyniósł mi kilka walizek z rzeczami — prawdopodobnie z garderobą pana żony — poza tym pieniądze i kartę turystyczną. Kazał mi się zameldować tu, w hotelu Reforma, jako pani Liddon. A za tydzień mogę odlecieć do Stanów. I tyle, panie Liddon.
— Mogę zobaczyć tę kartę turystyczną? W oczach dziewczyny mignął nagły niepokój. — Niech mi pan jej nie zabiera, panie Liddon. —Jej ręka chwyciła go za ramię. — Wiem, że pan bardzo chce odszukać żonę, ale to ona sama mi ją dała. To był jej pomysł! Niech mi pan jej nie zabiera! —Proszę mi ją pokazać. — A niby dlaczego? — twarz jej zarumieniła się z gniewu i instynktownie mocniej przycisnęła do piersi czerwoną torebkę. — Powiedziałam panu wszystko, co wiem. Czy to nie wystarczy? Mark wyciągnął rękę i położył ją na torebce. — Nie po to przyjechałem do Mexico, żeby się bawić w zgadywanki. Ta pani historia może być stekiem kłamstw. Niech zobaczę chociaż tę kartę turystyczną! Spojrzała bezradnie najego rękę, potem lekko ją odsunęła, otworzyła torebkę, pogrzebała w niej i w końcu podała mu kartę. Zwykłą kartę dla turystów odwiedzających Meksyk. Wypełnioną i podpisaną szerokim, znanym mu pismem Ellie. Co do tego nie mógł mieć wątpliwości. To, co powiedziała dziewczyna, mogło więc być prawdą. Z niejakimi zmianami pasowało to nawet do jego własnej teorii. Barman mógł być właśnie tym jasnowłosym Amerykaninem, który pomagał Ellie przeprowadzić się z hotelu Granada do hotelu Reforma. Oboje mogli zaplanować całą tę historię jako środek ostrożności. Dziwne wydawać się mogło tylko to, że Ellie tak głęboko wtajemniczyła w swoje sprawy jakiegoś obcego barmana. Ale i to było jakoś do niej podobne. Nie znała tu nikogo. Chodząc bez celu po mieście wstąpiła do jakiegoś baru, a jak wiadomo barmani są, tradycyjnie już, osobami współczującymi i wszechwiedzącymi. Obracał niezdecydowanie kartę w palcach, podczas gdy ona przypatrywała mu się posępnie. — Czy len barman lo blondyn, irochę niższy ode mnie? — Tak. — 1 mówił, żeby się pani zameldowała tu w Reformie od wczorajszego wieczoru? — Tak. — I pani sama nie widziała w ogóle mojej żony? — Nie. Przysięgam. 1 — I nie ma pani pojęcia, gdzie ona może być? I — Nie. , JaB — A kim jest ten starszy pan z walki byków? — Pan Riley? — Zamrugała oczami. — To taki gość, którego pozna- I lam w barze „U Tony’ego”. Zaprosił mnie na walki byków, przynajmniej j miałam się czym zająć. — Ajak ma na imię ten pani barman? — George. ■— Gdzie pracuje? — Mam zadzwonić i zaprosić go tutaj? — spytała rozpromieniona. — Najlepiej. Ale bez wspominania o mnie. Niech pani po prostu powie, że chce się z nim zobaczyć. Sięgnęła po słuchawkę i rzuciła po hiszpańsku jakiś numer. Markob- j serwował ją bacznie. Było w niej coś, czego nie umiał określić. Nie umiałby powiedzieć, czy to czyniło ją w jego oczach interesującą, czy też niebezpieczną. Odezwała się do kogoś po drugiej stronie linii. Nie zauważył nic, co mogłoby wskazywać na ukryte ostrzeżenie. Po chwili odłożyła słuchawkę. — Będzie wolny za jakieś pół godziny, ale nie da rady przyjść tutaj. Spotka się z nami w Salon de Lisboa.
— A co to miejsce? — Taka kantyna. Blisko jego miejsca pracy. — Zerknęła błagalnie i dodała: — On będzie wiedział, gdzie jest pańska żona. Zaprowadzi pana do niej. Proszę, panie Liddon, niech mi pan odda kartę! Przypatrywał się jej w zamyśleniu. Była ładna i jeżeli wierzyć jej historii, znajdowała się w trudnej sytuacji. Ale na świecie tysiące dziewczyn są w trudnym położeniu — a nie udają jego żony. Poruszyła go jednak tym, że jak twierdziła, pochodzi z Czech. — Niewykluczone, że oddam ją pani, jak odnajdę żonę — odparł, chowając kartę do kieszeni. Potem wziął ją pod rękę i dodał: — No, a teraz idziemy na spotkanie z George’em! Czuł, że nareszcie spotka się z żoną. Dziwne, jak nieważne wydało mu się teraz to wszystko, co się stało w Nowym Jorku. Pościg za Ellie oddalił go tak bardzo od nowojorskiego mieszkania, że skupił się niemal wyłącznie na sobie. Taksówka wydostała się niebawem z turystycznej dzielnicy miasta i jechała w długą, wąską uliczkę, pełną małych sklepików i odrapanych murów. Ustawione wszędzie kramiki zwężały ulicę do rozmiarów małej, wąskiej alejki. Taksówka zmuszona była zwolnić tempo. Liche towary, tanie różańce, kombinezony robocze porozwieszane wszędzie ocierały się o okna taksówki, jak gałęzie drzew na polnej drodze. Za rogiem taksówka skręciła i zatrzymała się na dziurawym chodniku, tuż przed owiniętą w czarny szal kobietą, smażącą placki kukurydziane na żelaznym piecyku. Za jej plecami barwnie pomalowane drzwi wahadłowe wskazywały wejście do kantyny. Nad drzwiami widniał napis: Salon de Lisboa. Mark i dziewczyna przecisnęli się między wychudłym psem i dziobatym żebrakiem do drzwi kantyny. Zdaniem Marka nie było to miejsce nadające się do jakichkolwiek spotkań. Przystanął przed wejściem niezdecydowany. Dziewczyna spojrzała na niego kpiąco. — Niech pan nie będzie taki elegancki, panie Liddon. Wszystkie prawdziwe meksykańskie kantyny są podobne do tej. Te inne — to tylko dla turystów. Otworzyła drzwi i weszła, a za nią Mark. Wnętrze, małe i brudne, przepełnione było brzękiem gitar. Pod jedną ze ścian stał drewniany bar, a krzesełka i ławki poustawiane były dokoła kulawych, drewnianych stolików. Powietrze wypełniał kwaskowy odór niedomytych ludzkich ciał i dziwny, słodkawy zaduch fermentacji. Gośćmi byli wyłącznie mężczyźni, spokojni, ciemnowłosi i ciemnoskórzy, siedzący pojedynczo lub w grupach, grający w domino albo gawędzący. Dziewczyna rozejrzała się dokoła i powiedziała: — George’a, jak widzę, jeszcze nie ma. Przecisnęła się do najdalszego stolika w rogu salki i tam usiedli. Była jedyną kobietą w tym lokalu, wyróżniającą się jasną cerą, włosami i ele ganckim strojem. Czarne oczy mężczyzn taksowały ją bezceremonialnie co jednak nie zdawało się robić na niej głębszego wrażenia. Kiedy podszedł do stolika kelner, zamówiła tequilç, mówiąc jednocześnie do swego towarzysza: — Niech pan nie pija tequili, panie Liddon, bo łatwo wpaść w nałóg. Kelner postawił przed nimi dwa dzbanuszki bezbarwnego trunku i talerzyk plasterków owocu limony. Dziewczyna przylepiła do czubka kciuka trochę soli, wycisnęła na to sok owocu, przełknęła tequilç i zlizała sól. Mark ją naśladował, chociaż tequila mu nie pasowała. Jak i ta kantyna. Wyglądało mu to na zasadzkę. Dziewczyna zerknęła na niego przez stół i powiedziała: — Niech się pan nie martwi, panie Liddon. George na pewno będzie wiedział, gdzie jest pana żona.
—
Tak pani myśli? — I zaprowadzi pana do niej. — Przerwała i dodała szybko: — 0 ile to nie przed panem uciekła... — Na pewno nie przede mną! — Słyszałam dużo o Eleanor Ross. Jej zdjęć było pełno we wszystkich nowojorskich magazynach, prawda? — Owszem. — A o co tu właściwie chodzi? — spytała, bawiąc się plasterkiem limony. — Czy może pan nie chce, żebym wtykała nos wjego osobiste sprawy...? — Właśnie. Nie chcę. Uśmiechnęła się ciepłym, przelotnym uśmiechem. — Jak pan się wmieszał w tę towarzyską klikę, panie Liddon? Wcale pan nie wygląda na podobnego do nich. — Aż tak to widać? — Skąd pan pochodzi? — Z Providence. — Liddonowie z Providence. — Właściwie Liczdońscy. Moja rodzina wyemigrowała tu z Czech, przed moim urodzeniem. — Naprawdę?! — Tak. Z jakiejś mieściny na granicy z Polską. Muzykanci przestali grać i śpiewać. Bez muzyki kantyna wydała się dziwnie cicha — słychać było tylko odgłosy układanego domina. I to wszystko. Meksykanie nie lubią rozmawiać w publicznych lokalach. I jeszcze raz, mimo woli, Mark poczuł zainteresowanie dziewczyną. Było w niej coś, co go intrygowało. — Jak pani na imię? — spytał. — Frankie. — Patrzyła nad jego ramieniem w stronę drzwi, wyraźnie spięta. Położyła mu rękę na dłoni. — To on. George. Między stolikami przeciskał się szybko młody człowiek. Był wysoki i jasnowłosy jak Mark. Gdy szedł, jego szczupłe plecy i ramiona były przesadnie wyprostowane. To wyniosłość? — pomyślał w duchu Mark. Stanął przy ich stoliku. — Cześć, George — rzuciła Frankie — bardzo się cieszę, że udało ci się wyrwać na chwilę z baru. Lekki nacisk, jaki położyła na słowie „bar”, na nowo wzbudził w Marku podejrzenia. Mógł to być umówiony sygnał, ostrzeżenie. George nie odwzajemnił powitalnego uśmiechu, przenosił jedynie ostre spojrzenie bladych, niebieskich oczu z Frankie na Marka. I znów wywołało to wrażenie arogancji albo przeciwnie — wielkiej nieśmiałości. Frankie nazwała go chłopcem o złotym sercu. Ale według Marka nie tak powinien wyglądać chłopiec o złotym sercu. — To pan Mark Liddon, George — przedstawiła go Frankie. — Pan Liddon z Nowego Jorku. Mark musiał przyznać, że George miał bystry umysł. Kimkolwiek mógł być, słowa Frankie musiały być dla niego wielką niespodzianką. Nie dał tego jednak absolutnie po sobie poznać. Wlepiłjedynie w Marka bla- doniebieskie spojrzenie. — Przypuszczam, że pan szuka żony, panie Liddon? — spytał. — Frankie mówi, że pan wie, gdzie ona jest... — Wcale tak nie powiedziałam — wtrąciła szybko dziewczyna. — Mówiłam tylko, że może będziesz coś wiedział. George przysunął sobie krzesełko i usiadł. Frankie zamówiła dwie kolejne tequile.
— George nie pije — wyjaśniła Markowi. — Barmani nigdy nie piją. I znowu to podkreślenie „barmani”. George położył ręce na stole. Były małe i delikatne. — Pana nie było w Stanach, panie Liddon, prawda? Bawił pan gdzieś za granicą? — Tak. ___Żona nie oczekiwała partskiego powrotu tak rychło? — Zgadza się. George zagapił się w odrapany blat stołu, jasne włosy opadły mu na czoło. Mógł wydawać się chłopięco naiwny, ale w tym młodym człowieku nie było nic z chłopięcej łagodności. Szczupłe ciało było napięte jak cięciwa łuku. Kelner przyniósł tequilę. Frankie zaczęła popijać i patrzyła na George’a. Mark, obserwując ich obydwoje, zauważył, żejej ręka trzymała szklaneczkę niepewnie. Wyraźnie bała się czegoś. Był tego zupełnie pewien. A jeżeli się bała, to znaczy, że kłamała, bo w jej historiii nie było nic takiego, co mogłoby obudzić w niej strach przed spotkaniem z George’em. — Pan nic nie wie o tarapatach, w jakie wplątała się pańska żona, prawda, panie Liddon? — spytał nagle George. — Czekam właśnie, że pan mi coś o tym opowie. Grajkowie zaczęli znów grać i śpiewać — teraz wszyscy trzej słodkimi, cienkimi glosami. Mark zauważył, że paznokcie George’a są mocno poobgryzane. Barmani zwykle nie są aż tak nerwowi. Jeżeli ta dziewczyna jest niebezpieczna — pomyślał — to chłopak jest od niej sto razy groźniejszy. — No dobrze — dodał. — Widzę, że moja żona rozmawiała z panem o mnie i że najwidoczniej znajduje się w tarapatach. Jeżeli pan ją przed kimś, czy przed czymś broni — to jestem panu wdzięczny. Ale to nie przede mną się ukrywa. I pan dobrze wie, że chciałaby się ze mną zobaczyć. Niebieskie oczy, wlepione bez żadnego wyrazu w twarz Marka, były oczami fanatyka. Tu cię mamy — pomyślał Mark — on musi mieć na jakimś punkcie bzika. — Wiem, panie Liddon! Wiem, że pani Liddon szalenie chciałaby się z panem zobaczyć! — A więc gdzie ona jest? Wtedy George uśmiechnął się. Był to uśmiech tak nierealny, jakby uśmiechał się strach na wróble albo dynia. — Niestety, w tym cały problem! Strasznie mi przykro, panie Liddon. Rozminęliście się. Pańska żona odleciała dzisiaj po południu do Gwatemali. Frankie dokończyła swoją tequilę, nie spuszczając ani na chwilę oka z George’a. Mark poczuł nagle jakieś bezgraniczne zniechęcenie. Jeżeli Ellie jest w Gwatemali — to można się załamać! A jeżeli ten miody człowiek kłamał — to tym gorzej. Pomyślał, że może to głód jest przyczyną jego głębokiej depresji — od przyjazdu do Meksyku nie mial prawie nic w ustach. —Czy można tu coś zjeść? — zwrócił się do Frankie. —Najwyżej na zimno... —Byle co. Wszystko mi jedno. Frankie skinęła na kelnera i powiedziała nui coś po hiszpańsku. Odszedł z zamówieniem, a Mark wpatrywał się bacznie w George’a. To bvlo strasznie ważne wiedzieć, czy mówi prawdę; ale nos podpowiadał mu, że tak. I że coś się wydarzyło. Coś go gryzło. Tylko co? Kelner wrócił po chwili z tacą, na której leżały pokrojone kromki czerstwej bułki, obłożone dookoła surową cebulą i mielonym mięsem. Mark ugryzł kanapkę i poczuł, że całe podniebienie cierpnie mu od kwasu. — Mówi pan, że moja żona odleciała dzisiaj po południu do Gwatemali? —Tak. —Dlaczego?
Chłopak, podobnie jak Frankie, miał trochę wystające kości policzkowe. Można było go nawet wziąć za jej brata — za jej chudego, kościstego brata, którego wewnątrz trawiła gorączka czy pasja. — Pan bawił ostatnio w Wenezueli, panie Liddon, o ile się nie mylę...? —Tak. — A żona nie spodziewała się pańskiego powrotu wcześniej,Jak po Bożym Narodzeniu? —Prawda. ,... George wziął w palce mała. metalowa solniczkę i przyglądał się jej z niesłychaną uwagą. . — Pani Liddon poleciała do Gwatemali, by stamtąd dotrzeć do pana, do Caracas. Gwatemala — a teraz znowu Wenezuela! W wyobraźni widział już po- stać Ellie, bujającą w powietrzu, a potem znikającą gdzieś w przestrzeni. Jedzenie mu pomogło, ale nie tyle, by radzić sobie z tymi ciągłymi roszadami. —Skoro leciała na spotkanie ze mną w Wenezueli, czemu trafiła do Meksyku?1, George znów spojrzał na niego uważnie. Twarz miał raczej przystoi- i ną. Kobiety, którą lubią ten typ urody, mogły się nim interesować. —Wiem tylko to, co usłyszałem od pańskiej żony. Niewykluczone, że nie powiedziała mi całej prawdy. Bądź co bądź byłem dla niej zupełnie obcy — facet za barową ladą i tyle. ] I —Chłopak o złotym sercu! ]I Określenie to wyrwało się Markowi z ust jakby mimo woli. George ' spąsowiał — widać było niemal krew krążącą pod białą skórą. Jest prze- I wrażliwiony, orzekł w myśli Mark. Nie podobam mu się, bo jestem silniej- I szy. Na pewno chodził do jakiejś siłowni. — Pani Liddon zwierzyła mi się, że zaciągnęła poważny karciany I dług w Nowym Jorku, którego nie była w stanie pokryć. Usiłowała wszel- I kimi sposobami zdobyć potrzebną kwotę, ale nie udało jej się to. Ten I ktoś zaczął tak mocno naciskać, że obawiając się o życie uciekła do Meksyku. Sądziła, że będzie tu bezpieczna, dopóki ktoś z przyjaciół nie zadzwonił z Nowego Jorku ostrzegając, że wysłano za nią tropiciela. To było, nim przyszła do baru. Pewnie dlatego, ogarnięta paniką, wszystko mi j o sobie opowiedziała. A na koniec oświadczyła, że bezpieczna będzie tylko przy mężu. I że zarezerwowała już miejsce w samolocie do Gwatemali, a stamtąd poleci do Wenezueli. Mark liczył, że złapie George'a na jakimś kłamstwie w tej całej historii, co przekona go, że wszystko było z góry ukartowane. Ale nic takiego nie nastąpiło. On sam w to wierzył: że Ellie leci właśnie teraz do Gwatemali. Rzucił okiem na Frankie. Miała taką minę, jakby nie interesowała jej ta historia — paliła papierosa, rozglądając się obojętnie po obskurnym barze. Robiła wrażenie dobrze wytresowanej małżonki, która nie miesza się do rozmowy o interesach, prowadzonej przez męża. W zaistniałych jednak okolicznościach takie zachowanie nie było na miejscu. — A co ma do tego wszystkiego Frankie? — spytał Mark. Natychmiast przekonał się, że obojętność Frankie była tylko pozorna, bo sama odpowiedziała szybko, jakby chcąc uprzedzić George’a. 1**^;#w*m■■-*•',■■„ -'* -. ■ ■-«.%,•Wwwfw¿i u JWt affi»IM IAv ', -■« M. Js'*' •€>* ■- *' \ '- * mŁi it/Ł^w -',. v ■%• 4*ifr* fik: — Przyznałam się, George, że nie mam potrzebnych papierów i że ty ustawiłeś to tak, bym mogła skorzystać z karty turystycznej pani Lid- don. —Jej niewinne błękitne oczy przeniosły się na Marka. — Nie opowiedziałam panu tego tak dokładnie jak George. Pani Liddon uznała, że jeśli zostawi tu fałszywą panią Liddon, to zbije tamtych z tropu, przynajmniej na tyle, by dostać się do Wenezueli. — No właśnie — wtrącił się George. — Pani Liddon spytała mnie, czy nie znam kogoś,
kto podjąłby się tej roli. Akurat zjawiła się Frankie i wszystko jakoś zagrało... Mark był już pewien, że działają wspólnie. Frankie nie miała czasu wtajemniczyć George’a w historię, jaką opowiedziała mu w hotelu Reforma. I dopiero w momencie, kiedy gra dotyczyła jej osoby, wmieszała się do rozmowy. Zrobione to było zręcznie i George szybko podchwycił wątek. Ale Mark już wiedział, że przeczucia go nie zawiodły. Oboje kłamali jak z nut. Dziwił się sobie, jak mógł w ogóle wierzyć im choć przez chwilę. To przez to fizyczne zmęczenie. Zawsze przecież wyczuwał niebezpieczeństwo. Nie wiedział jeszcze, dlaczego oboje kłamią. I co ich mogło łączyć z Victorem. Ten interesował się Ellie tylko zawodowo —jak każdy gangster chodzący za tym, kto mu jest winien poważną kwotę. Ellie musiała więc wpaść z jednego nieszczęścia w drugie — ale w jakie? Nie wykluczał nawet najbardziej krańcowej możliwości — że ci dwoje ją zamordowali. Czuł, że byli w takim dołku finansowym, iż same tylko klejnoty Ellie mogły ich skusić. A jeśli tak, to on stanowi dla nich wielkie niebezpieczeństwo. Był kimś, kogo za wszelką cenę najeży usunąć z drogi. Już mu powiedzieli, że Ellie jest w Wenezueli, ajeżeli są winni — wszystko jedno, o jaką winę chodzi — muszą go namówić na wyjazd do Wenezueli, żeby sami mogli czuć się bezpieczni w Meksyku. Grajkowie przestali grać i popijali teraz piwo z butelek. Klienci siedzieli tak spokojnie nad swoimi szklaneczkami tequili, jakby znajdowali się w kościele. Jakiś bosonogi gazeciarz krążył między stolikami. — A więc dla zdobycia karty turystycznej zgodziła się pani grać rolę bażanta, wystawionego na strzał kłusownika? — odezwał się do Frankie. — Już panu mówiłam, że bardzo chcę wrócić do Stanów. Mark szybko odwrócił się do George’a: — Skoro moja żona oddala kartę turystyczną Frankie, to jak mogła wydostać się z Meksyku? lll,iXX>.\\v2S9 — Miała też paszport — George znów się uśmiechnął. — Muszę przyznać, że los dotknął pana ciężko, panie Liddon. Bardzo bym chciał pomóc panu wjakiś sposób, ale chyba jest tu tylko jedna rada. Nie wiem nawet, czy tamci rzeczywiście wysłali za nią tropiciela. Może to tylko pod- pucha. W każdym razie ani ja, ani Frankie nie zauważyliśmy, jak dotąd nikogo podejrzanego. Jestem pewien, że pańska żona wylądowała cało i zdrowo w Wenezueli. Niech pan leci za nią. —Tak — poparła go Frankie. — Tak byłoby najlepiej. Mark poczuł znów to fatalne zmęczenie i depresję. Był też wściekły. Myślą, że tak łatwo mogą go oszukać! Wstał i odsunął krzesło pod ścianę. Ignorując dziewczynę, skupił całą uwagę na George’u. —Gdzie jest moja żona?! — spytał ostro. —W Wenezueli. — Zostawmy te bzdury! Gdzie jest moja żona?! — A więc nie wierzy nam pan! — George wstał także i wyprostował się mocno, by dorównać wzrostem Markowi. Wydawał się podniecony. — Czemu pan nam nie wierzy, panie Liddon? Mark zastanawiał się, czy George może mieć przy sobie broń. Mógł. Takie typy są zawsze głęboko przekonane o słuszności swoich racji. Mogą z czystym sumieniem zastrzelić każdego, kto stanie im na drodze. — Zostawmy na boku, dlaczego wam nie wierzę. — Uznał, że teraz przyszedł czas na blef. —Jeżeli mi nie powiecie, gdzie jest moja żona, oskarżę tę dziewczynę o podszywanie
się pod nią, o kradzież jej osobistych rzeczy i o zamiar wprowadzenia w błąd amerykańskiego urzędu ¡migracyjnego. A ponadto zwrócę się do ambasady amerykańskiej z prośbą o wszczęcie poszukiwań mojej żony. — Błagam pana, panie Liddon — odezwała się Frankie — niech pan nie utrudnia sytuacji. Naprawdę nic więcej nie wiemy w tej sprawie. Mark zignorował ją, wpatrując się ciągle w George’a. —To co? Mam iść na policję i do ambasady? George znów się uśmiechnął, ale był to uśmiech całkiem odmienny —nie wyrażał ani współczucia, ani sympatii. —Dobrze, panie Liddon. Wygrał pan. —Moja żona nie odleciała do Gwatemali? —Nie. —I jest tu, w Meksyku? — Tak. —I wszystko z nią w porządku? — Jak najbardziej. __ Zaprowadzi mnie pan do niej? —Zaprowadzę. — Czemu, u diabła, nie powiedział mi pan tego od razu? —Bo leżał mi na sercu jej los, panie Liddon. Czekałem, dopóki nie przekonałem się, że można na panu polegać. — I zdecydował pan na moją korzyść, tak? —Tak. Zdecydowałem, że można na panu polegać. — George wskazał głową w kierunku drzwi. — Gotowy? — Gotowy. Mark zapłacił rachunek, a dziewczyna już ruszyła do wahadłowych drzwi. Wszyscy mężczyźni obserwowali ją w milczeniu, bardziej zaintrygowani niż świadomi jej kobiecości. Mark i George po chwili też wyszli na ulicę. Natychmiast ogarnęła ich ze wszystkich stron hałaśliwa atmosfera meksykańskiej ulicy — w porównaniu z ciszą panującą w kantynie było to przez chwilę wprost oszałamiające. Trzech Meksykanów grało na marimbach przy rynsztoku, kupujący kręcili się tłumnie przy kramikach z tropikalnymi owocami i sokami owocowymi w wysokich, szklanych dzbanach. Wszędzie czuło się odór gnijących owoców i warzyw — a pod nogami kręciły się małe dzieci i psy. Z pohlickiei J;;"1” '',.,iu- zykę katarynki. — Podejdźmy do Arles, tam łatwiej o taksówkę — podsunął George. Skręcił w ciasną uliczkę. Frankie wzięła Marka pod rękę i pociągnęła za George’em. Zapadła już prawie noc. Uliczka była pusta i wiła się jak wąż w kierunku diabelskiego młyna, rzęsiście oświetlonego setkami błyszczących, kolorowych lampek. Frankie opierała się o prawe ramię Marka, podczas gdy George parł nonszalancko naprzód. Taak. Mark doskonale wiedział, czemu go prowadzą w tę ciemną alejkę. Domyślał się, co się teraz stanie. Mógł tego uniknąć, wolał jednak poruszyć machinę. Ciągnąca się powoli zabawa w kotka i myszkę działała i na jego nerwy. Nie bał się tej dwójki — iniałjuż do czynienia z ludźmi o wiele groźniejszymi. Był przekonany, że George lada moment gwałtownie się odwróci. A w ręku będzie trzymał rewolwer. Ale jeszcze nie teraz. Poczeka, aż wejdą głębiej w ciemność, aż dźwięk katarynki będzie silniejszy i zagłuszy odgłos strzału. Frankie trzyma go silnie za prawe ramię w przypadku, gdyby i on chciał strzelać. Nie miał jednak broni. Gardził terrorem kuli. 75
<- ■ > k M\ Ci dwoje to godni siebie oszuści. Nie wiedział, z jakich powodów I próbują nie dopuścić do spotkania z Ełlie. Ale zły był głównie na Fran- I kie. Dziewczyna obudziła jego sympatię, bo urodziła się, a przynajmniej I twierdziła, że urodziła się w Czechach. Tym wciągnęła go w pułapkę i nie- I nawidził jej za to. Kobiety zawsze są przebieglejsze w kwestii zastosowania I broni przeciw nieprzyjacielowi. Opierała się ciężko o niego — czuł ciepło jej ciała i zapach perfum I Ełlie. Sztucznie rozjaśnione włosy lśniły od czasu do czasu w blasku latar- I ni. Nie dalej jak o dwa kroki od miejsca, które Mark sam by wybrał w tym I celu — George zrobił nagły zwrot w jego stronę. W prawej ręce zabłysła 1 stal rewolweru. Frankie cicho pisnęła. George zaś powiedział: — No cóż, panie Liddon! Sam pan chciał! Teraz, kiedy wreszcie nadeszła pora działania, Mark poczuł nagłą I ulgę i jakby radość. Przycisnął mocniej ramię Frankie, obrócił nią gwał- I townie i pchnął mocno na George’a. Padła na niego i osunęła się na zie- I mię. George zatoczył się od ciosu. Mark skoczył, waląc go w ramię. Broń I wylądowała na bruku. Trafił go jeszcze w żołądek i George stoczył się zję- I kiem. Dziewczyna jakby się ocknęła i zaczęła uciekać wzdłuż ulicy. Mark i schylił się po broń, ale nie mógł jej znaleźć w ciemności — kiedy w koń- I cu ją chwycił, George nagle zerwał się na nogi i pobiegł za dziewczyną. Mark pogonił za nimi. Szybko zatarły się odgłosy ich kroków na chodniku. Za zakrętem znalazł się już na terenie wesołego miasteczka. Wszędzie paliły się światła, 1 plac roił się od ludzi. Mark zaczął się przepychać pośród kobiet, dzieci, 1 bosonogich Indian i najrozmaitszych kundli. Minął szereg odświętnych kramików sprzedających zielone lizaki i cukierki. Stara, pomarańczowa karuzela kręciła się powoli, unosząc na pozłacanych rumakach zachwycone dzieci. Naprzeciw równie oblegany był diabelski młyn. Przeszukał starannie cały teren wesołego miasteczka, zajrzał we wszelkie dziury. Nigdzie śladu George’a i Frankie. Wrócił znów w alejkę, skąd przyszedł. Stanął w ciemności, obok Salon de Lisboa. Czuł się zaskoczony i zdezorientowany, podobnie jak ów byk na arenie po południu — kiedy kilka małych strzał wbito mu w grzbiet. H&DadlaM 14 Wzbierająca w Marku fala gniewu była groźna jak zbliżająca się powódź. Skręcił w drzwi Salon de Lisboa. Był przekonany, że ani George, ani dziewczyna tu nie wrócili, mimo to wszedł jednak do środka. Muzykanci znowu śpiewali i szarpali struny gitar. Klienci, tak jak przedtem, grali w domino albo siedzieli w milczeniu nad swymi szklaneczkami tequili. Pozornie nie nastąpiła żadna zmiana, wiedział jednak i czuł, że zdają sobie sprawę z jego przybycia. Byli całkowicie niepodobni pod tym względem do Amerykanów, którzy w takim wypadku wykazaliby obojętność albo zakłopotanie. Wyglądało tak, jakby każdy z tych ciemnoskórych ściskał w kieszeni nóż i tylko czekał na sposobność wyciągnięcia go. Nie miał tu nic do roboty, wyszedł więc znowu na ulicę. Jednego był przynajmniej pewien: Ellie jest w dalszym ciągu w Meksyku. Bez względu na to, czy była żywa, czy nie — była tutaj. Sądził jednak, że nie żyje, i to doprowadzało go do wściekłości i rozpaczy. Jakaś tania śpiewaczka z nocnych knajp i jej koleś chcieli wystrychnąć go na dudka. Reakcja z jego strony była zwyczajnie prosta. Uprowadzili mu żonę i jego samego chcieli zabić. On więc zapoluje na nich i załatwi oboje. To było w tym momencie równie ważne, jak odszukanie Ellie. Ruszył prosto przed siebie bez celu. Wydostał się już z handlowej dzielnicy i znalazł się na wąskiej, spadzistej uliczce o wysokich chodnikach, wzdłuż których ciągnęły się domy pomalowane na różowo, o okra- towanych, zasłoniętych roletami oknach, za którymi toczyło
się ciche ży cie. Nie wiedział absolutnie nic ani o dziewczynie, ani o chłopaku i nie miał pojęcia, gdzie ich szukać. Frankie oczywiście nie odważy się wrócić do hotelu Reforma, ale może wjej pokoju znajdzie jakiś ślad prowadzący do Ellie. Pochyłą ulicą zjeżdżała właśnie jakaś taksówka. Wolna. Skinął na nią i tak dotarł do hotelu. Wchodząc do holu usłyszał, że w którejś z sąsiednich sal gra orkiestra. W recepcji urzędował ten sam chłopak, który go przyjął do hotelu. Kiedy podszedł do kontuaru, tamten wręczył mu bez pytania klucz do pokoju. Mark pomyślał, że przynajmniej może tu swobodnie wchodzić i wychodzić jako małżonek pani Liddon. Pokój wyglądał tak, jak go zostawili z Frankie. Przeszukał dokładnie obydwa pomieszczenia, ale nigdzie nie wpadł na ślad mogący powiedzieć mu coś o dziewczynie albo ułatwić odszukanie Ellie. Jedno było pewne — Ellie nigdy nie przebywała w tym lokalu. Jeżeli zniknęła, czy też została uprowadzona — to tylko z hotelu Granada. Trochę już spokojniejszy uznał, że chyba nie ma sensu szukać Frankie i George’a. Jeżeli przedstawia dla nich takie niebezpieczeństwo, że usiłowali go zgładzić, to z pewnością nie pozostawią go nadal w spokoju. Należało więc tylko uzbroić się w cierpliwość i czekać. Ale czy taka zwłoka nie zagraża Ellie? Odrzucił znowu myśl, że nie żyje. Musi walczyć od nowa. Tak czy owak, była w hotelu Granada i stamtąd zniknęła. Jasne więc, że trzeba spróbować odnaleźć jakiś ślad. Podszedł do okna i wyjrzał na ulicę — przedzierające się przez drzewa światła wyglądały jak błyszczące grejpfruty. Nagle zadzwonił telefon. Kiedy podniósł słuchawkę, usłyszał ku swemu najwyższemu zdumieniu głos Frankie. —Strasznie się cieszę, że pan jest w hotelu, panie Liddon. Tak sobie pomyślałam, że może pan tam wrócił... Widocznie bardziej im zależy na pozbyciu się go, niż sądził. Głos dziewczyny przywołał obraz jej jasnych, długich do ramion włosów i gładkie rysy twarzy. Czuł wzbierający gniew, ale zdołał go opanować. —Tak, jestem w hotelu — powiedział. —Panie Liddon... strasznie żałuję tego, co się stało. I George także. —To ładnie z waszej strony — odparł zupełnie spokojnie. —To było wielkie nieporozumienie — mówiła dalej. — George nie ufał panu, zdawało mu się, że pan tylko udaje męża pani Liddon. Ale już wszystko gra. Udało mi się go przekonać. —To także bardzo ładnie... Zamilkła na chwilę. — Pan na pewno chciałby, żebyśmy wszystko wytłumaczyli, a potem zaprowadzili do żony, prawda? Może więc spotka się pan z nami...? Siedzimy w barze Baja Califomia. —A ten bar jest przy ciemnej uliczce, co? — Powiedziałam panu przecież, że to było wielkie nieporozumienie! George był przekonany, że to pan jest właśnie tym tropicielem wysłanym przez gangsterów za pańską ż.oną! Nic rozumie pan, że chodziło tylko o jej bezpieczeństwo? Czy to było możliwe? Niewykluczone, że tak było w istocie, \lilczal czekając, co powie dalej. — Musi pan uwierzyć, że jesteśmy pańskimi przyjaciółmi. Chcemy zapewnić bezpieczeństwo pańskiej żonie. George wcale nie miał zamiaru strzelać. Chciał pana po prostu nastraszyć i odebrać broń, gdvbv okazało się, że pan ją ma. Tu w Meksyku ludzie ciągle strzelają do siebie.... — I pani przyzwyczaiła się do tego podobnie jak do picia tequili?
— Panie Liddon! Mówmy szczerze! Chce pan zobaczyć żone? — Chcę! — No to zaprowadzimy pana do niej. — Doskonale! Przyjedźcie po mnie tutaj. Czekam na was w hotelu. — O, nie — rzekła szybko. — Tego nie da się zrobić. — A to czemu? — Bo... bo łatwiej i bliżej wyruszyć stąd, gdzie jesteśmy. Nastawiała pułapkę tak niezręcznie, że był prawie gotów dobrowolnie w nią wpaść. Może okaże się, że to najszybszy sposób skontaktowania się z Ellie? Oddać się w ich ręce na ich warunkach i na ich własnym gruncie? Jeśli jednak zaraz spotka się z nimi, będzie zbyt wzburzony, zbyt podniecony. George także. — Przykro mi. Nie przyjdę. — Ale dlaczego? — Chcę odszukać żonę, ale chcę też żyć. Dłuższą chwilę nie odpowiadała. Potem westchnęła. — Wiedziałam, że pan na to nie pójdzie! — No cóż... — To był pomysł Georgea, żeby pana tu ściągnąć. Od razu mówiłam, że pan nie przyjdzie! Ale uparł się, żebym zadzwoniła. — Wykręcał pani ręce? — Panie Liddon! — głos się jej teraz zmienił, brzmiał nagląco i szczerze. Choć na nim nie robiło to już wrażenia. — Błagam, niech mnie pan posłucha! Pan nie powinien tu zostawać. To był wielki błąd z pana strony, że przyjechał pan do Meksyku! — Błąd? Z czyjego punktu widzenia, proszę pani? — Nie mogę panu już nic więcej powiedzieć. Ale George nosi się z zamiarem zabicia pana. Ijeżeli pan tu zostanie — to on pana zabije... — Nie wygląda na to, żeby się na tym znał! — Panie Liddon, niech pan będzie poważny! I wyjedzie stąd! Żona pana w ciągu tygodnia będzie z powrotem w Nowym Jorku. Przysięgami Błagam, niech mi pan uwierzy! Jest wczesny ranny samolot do Nowego Jorku. Wszystko będzie w porządku, jeżeli pan wyjedzie... — A jeżeli nie wyjadę? — Poza wszystkim innym — pańska żona może to przypłacić życiem. Trudno było brać na serio, cokolwiek ta dziewczyna mówiła. Tak już była zaplątana w sieć różnych kłamstw, że szaleństwem byłoby dawać wiarę jakimś nowym jej pomysłom. Ona zaś powtórzyła z tym samym naleganiem w głosie: — Panie Liddon! Błagam, niech pan wyjedzie! Rzeczy poszły tak daleko, że Mark mógł nawet poudawać, że bierze jej słowa na serio: — A gdybym wyjechał, zagwarantuje mi pani, że Ellie będzie cała i bezpieczna? — Tak! Tak... przysięgam! — Dobrze. Odlecę do Nowego Jorku rannym samolotem. — Naprawdę? Mówi pan serio?! —w głosie jej czuło się niewysłowio- ną ulgę. — Serio. — No to ogromnie się cieszę! — A czemu pani tak się cieszy? — był szczerze zaciekawiony, co mu na to odpowie. Zawahała się, ale wypaliła impulsywnie: — Bo... bo pana polubiłam. Jest pan bardzo przystojny i rodzina pana też pochodzi z Czech... Nie chcę, żeby spotkała pana jakaś krzywda.
— Rozbraja mnie pani! — Samolot odlatuje o szóstej czterdzieści pięć. — Doskonale! — George nie wie, że powiedziałam to panu. Postaram się, żeby nie sprawił panu kłopotu, aż do odlotu. — Wielkie dzięki! Ona zaś dodała jeszcze bardzo poważnie: — Ale pan wyjedzie? Nie nabiera mnie? — Jestem tak samo uczciwy jak pani. Zegnam. I odłożył słuchawkę na widełki. Miał przynajmniej pewność, że Ellie żyje: całe to zachowanie o tym świadczyło. Gdyby ją zabili, nie mieliby żadnego powodu pozostawać dłużej w Meksyku. Niewykluczone, że ta dziewczyna była na tyle głupia, iż uwierzyła w jego wyjazd. A skoro tak, to utrzyma George’a z daleka od niego przez całą noc, co zostawia mu wolną i bezpieczną drogę do odwiedzenia hotelu Granada bez obawy, że będzie śledzony. Nie był jednak stuprocentowo pewien jej łatwowierności. Przypuszczalnie dzwoniła do niego z tej kantyny, dokąd mieli nadzieję go ściągnąć. Jeżeli pójdzie od razu do hotelu Granada, zdąży tam przed nimi. Narzucił płaszcz, sprawdził, czy rewolwer George’ajest nabity, wsunął go do kieszeni i wyszedł. Chłopak w recepcji nie zauważył go. Po kwadransie spokojnego marszu znalazł się przed hotelem Granada. Wszedł do przyćmionego holu, gdzie w tej chwili nie było żadnego cudzoziemca ani w ogóle turysty. Jedynie za ladą w recepcji ktoś siedział — to był Oscar. Obszedł kontuar, przyglądając się Markowi ciemnymi, życzliwymi oczami. — Dobry wieczór, panie Liddon — powiedział. — Jak widzę, wy, Meksykanie, pracujecie do późnej nocy. — Przespałem się trochę po obiedzie i wróciłem na nocną zmianę. Trzeba z czegoś żyć, panie Liddon. Spod nienagannie odprasowanej szarej marynarki chłopaka widać było brązowy, elegancki sweter, jakiego rano nie miał. Kiedy Mark go podziwiał, Oscar uśmiechnął się trochę jakby zawstydzony, ale i zadowolony. —Kupiłem go sobie w przerwie na lunch — objaśnił, gładząc z upodobaniem wycięcie w kształcie litery V. — Ładny, co? Może nie taki jak pański, ale bardzo ładny... — Urwał, patrząc na Marka spod gęstych długich rzęs. — No i jak? Znalazł pan żonę w hotelu Reforma, panie Liddon? —Nie — odpowiedział Mark. —To straszne! — rzekł Oscar. — Może zapisała się na wycieczkę do Cuernavaca albo Puebli? Bardzo ładna jest Puebla. Dużo pięknych kościołów. Twarz jego nie wyrażała nic, a w głosie brzmiałojedynie uprzejme zainteresowanie. Ale Mark doskonale wyczuwał —jak z kobietą, czy da się poderwać — że chłopak czeka na jakąś propozycję. Zaciekawiony, badał ciemną, spokojną twarz Oscara. Czyżby i on był wmieszany w tę całą konspirację wokół Ellie? Chyba nie. Raczej to, co wiedział, lub tylko udawał, że wie, zawdzięczał podsłuchaniu albo podpatrzeniu czegoś interesującego. __ Oscar, gdzie jest moja żona? Chłopak miał oczy nadal skromnie spuszczone w dół. — Jak to? To nie ma jej w hotelu Reforma? — Nigdy tam nie przybyła. —Doprawdy? To może zmieniła zdanie, siedząc już w taksówce’ ■ Przecież kobiety mają humory, prawda?
— — — — — — —
Widziałeś, jak wsiadała do taksówki? Ja nie. Inny chłopak ją widział. Ale czy na pewno ją widział? Na pewno. Z jasnowłosym Amerykaninem? Tak. A jak ona wyglądała? — Pani Liddon? — Oscar spojrzał w górę i uśmiechnął się niebiańsko. — Wysoka, piękna pani, młoda, z puszystymi, jasnymi włosami, uczesanymi ot tak, w loczki... — Podniósł rękę, żeby pokazać loki upięte na czubku głowy. — I miała pierścionek, bardzo piękny pierścionek z szafirem. To była Ellie. On sam podarował jej pierścionek z szafirem na dzień przed ślubem. Oczy Oscara spoczęły teraz na płaszczu Marka. Przypatrywał się bardzo uważnie, a potem powiedział: — W Meksyku taki płaszcz kosztuje co najmniej dwieście pięćdziesiąt pesos. Ja zarobię tyle po miesiącu ciężkiej pracy. A mam starą matkę i sześć sióstr. — Smętnie pokiwał głową i powtórzył: — Sześć sióstr, to bardzo dużo... Mark wyjął portfel i powiedział: — Powiedz mi, gdzie jest moja żona, a dostaniesz te pieniądze. Oscar spojrzał smętnie na portfel i westchnął: — Już powiedziałem. Ona udała się do hotelu Reforma. — Dwieście osiemdziesiąt pesos? — Mark wyjął z portfela banknoty. — Gdzie ona jest? Gdy Oscar czuł się uszczęśliwiony, można było czytać w jego twarzy jak w otwartej książce. Mark czuł wyraźnie, że chłopak już widzi siebie w jakimś eleganckim sklepie z męską konfekcją, przymierzającego jeden płaszcz za drugim i ćwiczącego przed ekspedientem maniery lorda. Brązowa ręka Oscara skradała się powoli, jakby raczkowała w kierunku ułożonych na ladzie banknotów. Jeszcze chwila wahania, a p0- tem zniknęły. — Och, właśnie sobie przypomniałem, panie Liddon! Ona niedługo po tym, jak wyjechała, zatelefonowała i powiedziała mi, że ostatecznie zdecydowała, że nie przeprowadza się do hotelu Reforma. I zostawiła nowy adres, żeby przesyłać pocztę. — Jaki adres? Oscar wyjął ładny portfel z jaszczurczej skóry i wsunął banknoty. — Nowy adres pani Liddon brzmi: Bonaventura 20, Colonia Guada- lupe — to jest za miastem, przy dużej kapliczce. Mark wiedział, że cała ta historia, to bezwstydne kłamstwa. Jeżeli nawet Ellie dzwoniła do hotelu, podając nowy adres — co było mało prawdopodobne — Oscar sam przecież mówił przedtem, że nie był wtedy na służbie. Ale nie chodziło o to, jak Oscar zdobył tę informację, która przecież sama w sobie może być prawdziwa. — Jeżeli jej nie znajdę pod tym adresem — zaznaczył Mark — to zwrócisz mi pieniądze albo oskarżę cię przed kierownikiem, że bierzesz łapówki. Oscar uśmiechnął się przelotnym, zaraźliwym uśmiechem. — Sam kierownik też bierze łapówki — odparł spokojnie. — Powiadasz więc: Bonaventura 20, Colonia Guadalupe. Jak można się tam dostać? — Pan jest bogaty Amerykanin. Dla pana są na świecie taksówki. A dla mnie autobus, trolejbus albo piechotą. — Oscar znowu byl zasmucony. — To okropny los, być biednym. — Nic się nie martw. Tylko tak dalej, a nie minie rok i będziesz miał własną willę w Acapulco. — Och! — wykrzyknął z przejęciem Oscar. — Willa nad brzegiem morza, z basenem, a w dole wody Les Hornos, takie błękitne! Twarz mu znowu spoważniała. — Podobała się ta
popielniczka, którą panu podarowałem? — spytał z nadzieją w głosie. — Owszem, bardzo ładna. — Może nie jest duża, ale to podarunek ze szczerego serca. Mam nadzieję, że pan znajdzie swoją żonę, panie Liddon. — Jeżeli nie znajdę, to ogłoszę cię największym łgarzem w całym Meksyku. — Łgarzem? — Oscar był zgorszony i dotknięty. — Czy pan sądzi, że mógłbym kłamać przed przyjacielem? — Niestety, tak sądzę. Oscar smutno potrząsnął głową i powiedział: — as 1aMMl JMI fl nVj li *■»> * * ■', mtp t£#oij|wV|M .-Kai4*« P .••■■ %\ mWEM |T' tMjCat a !3i&81iil pĘ j jpf
— Bonaventura dwadzieścia — zaanonsował kierowca. Taksówka zatrzymała się przed jedną z białych ścian, identyczną jak wszystkie na tej ulicy. Mark stanął przed drewnianymi wrotami i zastanawiał się, po co tu właściwie przyjechał. Dom stał u stóp owego wzgórza, wiodącego na szczyt, ku kapliczce. Z placu, oddalonego zaledwie o kilkaset metrów, dochodziły dźwięki muzyki i gwar skupiska ludzkiego. W mdłym świetle z trudem mógł odczytać na pękniętej tabliczce, przybitej nad rozklekotaną bramą, numer dwadzieścia. Skąpe światło wydostające się spoza jednego z okratowanych okien świadczyło, że ktoś tam mieszka. Bez najmniejszej wiary w powodzenie, po prostu na wszelki wypadek, zastukał w drewniane wrota. Odgłos był taki, że zagłuszył na chwilę muzykę dochodzącą z placu. Zza bramy odpowiedziało mu natychmiast przenikliwe, histeryczne szczekanie psa. Zastukał jeszcze raz. Szczekanie rozległo się bliżej, a towarzyszyło mu stukanie butów na kamiennych płytach. Nie odczuwał nawet najmniejszego niepokoju, był tylko bezgranicznie zmęczony. To nie była pułapka — raczej umyślne wprowadzenie w błąd. Ostry kobiecy głos sprawił, że pies zamiast szczekać, zaczął wyć. Kroki zbliżyły się do drewnianej bramy, w której po chwili zrobiła się wąska szpara. W otworze ukazała się twarz kobieca — młodej Meksykanki. Niżej pokazała się morda psa, węszącego podejrzliwie. Kobieta nie odezwała się ani słowem. W nikłym oświedeniu twarz jej zdawała się bez wyrazu. — Szukam żony — powiedział powoli Mark. — Mojej żony. Amerykańskiej kobiety. Pies, nie mogąc dłużej poskromić swej obrażonej godności, szczeknął falsetem. Kobieta schyliła się szybko i dała mu klapsa. Potem znowu wpatrywała się w Marka bez wyrazu. — No entiendo, senor. — Amerykańska kobieta. Una Ainericana. Patrzyła na niego tępym wzrokiem, jak ktoś, kto zupełnie zrezygnował ze zrozumienia. _ Oscar — próbował jeszcze. — Oscar mnie tu przysłał. Oscar! Głos kobiety powtórzył nagle jak echo: — Oscar! _ Oscar 1 hotelu Granada — starał się wyjaśnić dalej. — Momento. — I twarz kobiety zniknęła z otworu bramy, a drzwi zatrzasnęły się za nią. Słyszał oddalające się kroki. Nie było to zamknięcie mu drzwi przed nosem — rozumiał to raczej jako potrzebę naradzenia się z kimś ważniejszym w tym domu. Uroczysty głos dzwonu katedry przygasił odłosy z ulicy. Kroki powróciły. Tym razem były liczniejsze, pomieszane. I znowu drzwi rozchyliły się w wąską szparkę. Ale w szczelinie ukazała się inna twarz — drobna, chuda, pomarszczona twarz staruszki, ostra jak sierp księżyca. Za jej plecami Mark dojrzał tę pierwszą kobietę. Półksiężyc wpatrywał się w niego uważnie. — Que quiere, señor? — Oscar mnie tu przysłał, Oscar z hotelu Granada. — Es amigo de Oscar— szepnęła cicho kobieta, ukrywająca się w cieniu. Dzwon katedry nie przestawał huczeć, a pies zaskowyczał na nowo. Staruszka wpatrywała się w Marka dłuższą chwilę, po czym otworzyła drzwi szeroko i powiedziała: — Pase Ud., senor. Wszedł do środka, a stara kobieta zamknęła za nim bramę. Znaleźli się teraz w słabo oświedonym patío. Chwiejące się knoty w naftowych lampach rzucały migające świado na posadzkę. Niewyraźne podcienia świadczyły o tym, że na prawo i lewo są dalsze pomieszczenia. Z klatki na ścianie rozlegało się ćwierkanie ptaszka. Zasuszona staruszka stanęła przed nim. Ubrana była na czarno. Młodsza kobieta stała wyczekująco za nią. Pies, żółty, młody kundelek kręcił się pojednawczo u stóp Marka.
Kolejny ruch należał do niego. — Chcę zobaczyć żonę. Oscar przysłał mnie tutaj po żonę — powtórzył jeszcze raz to, co miał do powiedzenia. Obie kobiety stały cierpliwie w milczeniu. Nic nie budziło podejrzenia, że chodzi tu o jakiś spisek, że chcą coś przed nim ukryć. Był w ich oczach najwidoczniej czymś niezrozumiałym, czymś, co zjawiło się nie wiadomo skąd i w swoim czasie odejdzie sobie. Młoda kobieta spytała nagle bardzo nieśmiało: — No habla español, el senor? Znał na tyle hiszpański, że zrozumiał jej pytanie i odrzekł: — Nie... niestety nie mówię po hiszpańsku. Ach rzekła staruszka kiwając głową na znak, że rozumie. — El senor no habla español... W najdalszym rogu patia rozległy się jakieś szepty i szmery. Wreszcie z ciemności wyłoniła się sylwetka młodej dziewczyny i ostrożnie podeszła do nich. Za nią wyłoniła się jeszcze jedna, potem kolejne — razem cztery. Wszystkie wyglądały na nastolatki, bose i ubrane na czarno. Widocznie cała rodzina jest w żałobie. Stanęły milczącym półkolem za dwiema starszymi kobietami, wpatrując się w Marka czarnymi oczami, ogarnięte ciekawością. — Czy nikt tu nie mówi po angielsku? — spytał. Kobieta, która pierwsza otworzyła mu drzwi, powiedziała jeszcze raz: — Es amigo de Oscar. — Oscar — powtórzyły wszystkie cztery dziewczynki, patrząc jedna na drugą i kiwając główkami. — Oscar. Cała szóstka kobiet stała teraz wpatrując się przenikliwie w Marka i czekając na jakąś rewelację. Ponieważ bezcelowe było dalsze wypytywanie, Mark wskazał na migi wnętrze patio, wyrażając pragnienie przeszukania go. Staruszka widocznie zrozumiała jego gest, bo rzekła uprzejmie: \„Si, si, senor”. Skryła się w cieniu, prowadząc gościa głębiej do mieszkania. Pozostała piątka szła za nimi, jedynie najstarsza z nich, ta, która miała na nogach obuwie, została jeszcze przy bramie. Staruszka doszła do otwartych drzwi, skąd sączyło się słabe światło. Zatrzymała się, prosząc Marka gestem, by wszedł. Znaleźli się w pustym, kwadratowym pokoju, oświetlonym trzema świecami, wetkniętymi w puste butelki, stojące na małej komódce. Dwa szerokie, żelazne łóżka zajmowały prawie połowę pokoju. Pod ścianą ustawione były rzędem cztery drewniane krzesła. Na komódce, między świecami, stała jakaś fotografia w srebrnej ramce. Nad nią, na pobielanej ścianie, wisiał obraz Matki Boskiej. Cała atmosfera aż tchnęła skrajnym ubóstwem. Mimo wyraźnej obcości, całe to otoczenie przypominało Markowi jego rodzinny dom w Providence. Pokój nie był pusty — na jednym z łóżek siedziała mała dziewczynka, mniej więcej ośmioletnia. Ona także ubrana była w surową czerri i przyciskała do piersi pudełko po butelce szampana tak żarliwie, jakby to była jakaś lalka. Stara kobieta stanęła tuż przy Marku i dopiero teraz, w świetle świec przekonał się, że właściwie wcale nie jest taka stara. Twarz jej, mimo ze pomarszczona i zniszczona, ciągle jeszcze była twarzą młodej kobiety. Najwyżej po czterdziestce. Odsunęła spod ściany jedno z krzeseł i wskazała i(U, żeby Mark usiadł. Pięć pozostałych kobifct stanęło wokół niego w skupionym milczeniu. Gdyby były wrogo nastawione do niego, mógł je ignorować, przeszukać dom i odejść. Ale ich wyraźna grzeczność, wręcz naiwna ufność rozbrajała go. Spytał jeszcze raz, czując, że robi mu się strasznie głupio: — Czy ktoś tu mówi po angielsku?
Mała dziewczynka, przyciskająca do serca pudełko, pochyliła się wje- go stronę, przypatrując mu się zafascynowana, oczami czarnymi jak dżety. Nikt nie odezwał się słowem Jedna z palących się nad jego głową świec zaczęła skwierczeć, dogasając. Instynktownie podniósł głowę w tę stronę i spojrzał prosto na fotografię w srebrnej ramie. Oscara — Oscara w wizytowym, ciemnym garniturze, z włosami starannie wypomadowanymi i zaczesanymi gładko do tyłu. Stara kobieta, widząc jego wzrok, roześmiała się nagle i powiedziała z dumą: — Oscar. Wszystkie dziewczynki także z dumą powtórzyły: — Oscar. Matka i sześć sióstr. Powinien był się tego od razu domyślić. W napadzie jakiegoś perwersyjnego, dobrego humoru, Oscar posłał go do własnego domu! Pierwszym odruchem Marka były złość i oburzenie — po chwili jednak zaczął się zastanawiać. Gdyby Oscar wysłał go umyślnie na tę wędrówkę bez celu, po prostu żeby go nabrać na dwieście osiemdziesiąt pesos, czy ryzykowałby wysłanie go do własnego domu? Mało prawdopodobne. A więc o co chodzi? Może pierwsze podejrzenia Marka były słuszne? Może Oscar był znacznie bardziej zaangażowany w aferę i Ellie, niż wynikało to z jego profesji hotelowej? Może Ellie była ulokowana albo uwięziona tutaj, a posiadanie płaszcza za 250 pesos było na tyle kuszące, że skłoniło Oscara do zdradzenia wspólników? To niewykluczone. Ale wtedy to te kobiety udają tylko głupiutkie. Przenosił wzrok zjednej twarzy na drugą. Pełne dumy chichoty, towarzyszące wspomnieniu imienia Oscara — ustały i wszystkie wyglądały teraz na łagodne jak owieczki. Tylko mała dziewczynka na łóżku zdawała się bardzo podniecona. Odłożyła na bok swoją „lalkę” i posunęła się w stronę Marka tak blisko, że omal nie spadła z łóżka. Usta aż rozchyliła ze zdumienia i zachwytu. Mark podniósł się z krzesła. Wszystkie sprawiały wrażenie, jakby mia- ! [ysię zaraz rzucić do ucieczki, ale żadna się nie poruszyła. Poczuł gniew —już nie tylko na te kobiety, ale na cały, bezowocnie spędzony dzień. Wiedział, że one wyczuwająjego nastrój. Chociaż nie poruszyły się z miejsca, widział w nich nerwowe napięcie. Odgłosy zabawy z ulicy dobiegły i tutaj, ale raczej jako rytm niż muzyka. — Gdzie moja żona? Amerykańska kobieta? — rzucił ochryple. Wszystkie cofnęły się zgodnie krok w tył, jakby przed uderzeniem. Nie odpowiedziały jednak na to pytanie. Może był to wynik jego własnej podejrzliwości, ale miał wrażenie, że raptem poczuły się winne. — Amerykańska kobieta — powtórzył. Cieniutki, ale bardzo wyraźny głos z łóżka powtórzył: — Amerykańska kobieta. Zwrócił się gwałtownie w jej stronę. Mała uśmiechała się do niego z wyrazem nieopisanej wprost dumy na szczupłej twarzyczce. Jedna z dziewcząt krzyknęła ostrzegawczo „Lupita”, podbiegła do łóżka, usiadła przy małej i otoczyła ją ramieniem. Cała reszta stała zbita w małą grupę. Mark przyklęknął przy łóżku i wziął w rękę obie małe dłonie dziewczynki. — Ty mówisz po angielsku? — spytał. Starsza, siedząca przy małej na łóżku odciągnęła ją w tył i jeszcze raz powtórzyła: — Lupita! Ale dziecko ciągle wpatrywało się z zachwytem w Marka. Po chwili powiedziało bardzo wolno: — Ja mówię po angielsku w szkole. — Gdzie jest amerykańska pani? — spytał Mark. — Powiedz mi, gdzie jest amerykańska pani?
Matka krzyknęła głośno: — Cállate, chiquita! Ale mała uśmiechnęła się z niewypowiedzianą słodyczą do Marka, wysunęła jedną rączkę z jego dłoni i wziąwszy w nią pudełko, wskazała na drugą stronę patío, mówiąc: — Amerykańska pani jest w tym drugim pokoju. Zapanowała kompletna cisza. Mark posłyszał za sobą jakiś szmer, a kiedy zerwał się z kłęczek i obejrzał, zobaczył, że matka i córki ostrożnie wycofują się ku drzwiom. 89 i -. *■ i \\\ — Hej! — zawołał ostro. \\'szvstkie bez wyjątku zwróciły się w jego stronę, a w ich rozszerzonych oczach i rozchylonych wargach widać było panikę. Potem, kiedy zrobił krok naprzód, rozpierzchły się jak stado kur na dziedzińcu. Matka i dwie córki dobiegły pierwsze do drzwi —jeszcze inna wpadła we framugę drzwi dokładnie w tej samej chwili co Mark i stali tak przez moment, przepychając się nawzajem. Czuł jej miękkie, ciepłe ciało ustępujące pod naporemjego łokcia. Jej woniejące kurzem rebozo musnęło mu policzek. Żółty pies, który zjawił się tu nagle nie wiadomo skąd, dreptał przy nich i podskakiwał, szczekając piskliwie. Jeden silniejszy ruch i oboje z dziewczyną wystrzelili jak z procy z framugi drzwi do pado — dziewczyna zachwiała się i chwyciła go za ramię, żeby nie upaść. Kiedy się wyprostowała, pisnęła przeraźliwie i uciekła wraz z resztą rodziny. Wszystkie przepadły gdzieś w ciemności jak szare ćmy. Stał przez chwilę, starając się zorientować w sytuacji. Olbrzymie podniecenie na wieść, że oto znalazł Ellie, zbiło go niemal z nóg. W drugim pokoju? Gdzie może być ten drugi pokój? Te kobiety nie pobiegły do Ellie, tego był absolutnie pewien. Ich chaotyczna ucieczka była bez żadnego planu — prymitywny impuls, by ujść bezpiecznie. Wysilał wzrok w ciemności. Pies bawił się jego nogawką, wbijając zęby w materiał. Odepchnął go lekkim kopnięciem, ale pies zaskowy- czał tylko z radości i wbił się znowu zębami w nogawkę, szczerze rozbawiony. Przed sobą, z prawej strony, dojrzał słabiutkie świado —jakby płomyk świecy przeświecający przez zapuszczone okiennice. Ruszył w tę stronę. Piesek w dalszym ciągu obrabiał jego spodnie, musiał go więc pociągnąć za sobą. W miarę jak posuwał się naprzód, świado stawało się wyraźniejsze. Zaczął biec. Potknął się o kamienny słupek, na którym stała jakaś roślinka w dużej puszce. Roślina zachwiała się i upadła z hukiem na ziemię. Piesek aż pisnął z przerażenia. Mark rozłożył się, a pies lizał mu policzki ciepłym, szorstkim językiem. Zerwał się na nogi, a kiedy znów ruszył przed siebie, kundelek podskoczył, chwycił go zębami za rękaw i przez chwilę wisiał jak ryba na końcu wędki. W końcu udało mu się psa strącić. Świado płynęło z okna — teraz widział to już wyraźnie. A więc muszą być i jakieś drzwi. Wpadł nosem prosto na ścianę — palce, macając surową powierzchnię muru, trafiły na framugę drzwi. Obsuwając się w dół po framudze wyauły klamkę. Nacisnął ją. Zamknięte. Poczuł się jak w gorączce. Z tyłu słyszał skrzeczenie ptaszka w klatce. Zaczął szarpać klamką raz za razem. Słabe, drewniane framugi chybotały się. —Ellie! Pies podszczekiwał i teraz sięgał już do jego kolana. Mark uderzył z całej siły ramieniem w drzwi. Zamek ustąpił przy pierwszej próbie, a drzwi rozchyliły się do środka. Przestąpił próg. Powietrze było tu przesiąknięte jakimś ciężkim, słod- kawym zapachem. Jedna jedyna świeca w pustej butelce rzucała światła i cienie na cały ubogi pokój. Przyjednej
ze ścian stało żelazne, wąskie łóżko, a na nim leżała jakaś osoba. Twarz miała odwróconą do ściany. Głowa była w zupełnym cieniu. Wyglądała jak skurczone, anonimowe, kobiece ciało. Ale od pierwszej chwili Mark rozpoznał Ellie. Wydało mu się nagle, że ani czas, ani przestrzeń już ich nie dzieli. Podbiegł do niskiego łóżka i upadł przy nim na kolana. —Ellie... Nie poruszyła się nawet. Nie dziwił się więc, że nie poruszyła się, kiedy wyłamał drzwi. Teraz jednak dopadła go panika. — Ellie! Położył rękę na jej ramieniu i niemal brutalnie odwrócił na plecy. Twarz jej wynurzyła się z ciemności. Wstrząs, jakiego doznał, sprawił, że zlodowaciał na miejscu. Jasne włosy leżały na poduszce splątane i potargane, a twarz była prawie nie do poznania. Ciągle jeszcze była piękna. Nic nie było w stanie zniszczyć jej urody. Była jednak pusta i tępa —jak twarz idiotki. Wargi miała wykrzywione w dół, oczy zaś, niebieskie i szeroko otwarte, spoglądały na niego bez najmniejszego wyrazu. Wiedział, że Ellie żyje, bo piersi jej wznosiły się i opadały w lekkim oddechu. Ale to, że nic z tego nie rozumiał, było teraz straszniejsze od wszystkiego. — Ellie — powiedział jeszcze raz. Poczuł, że coś przyciska się do jego kolan. To żółty kundelek wszedł tu za nim. Siedział teraz na zadzie z wywieszonym językiem i wpatrywał się w Ellie z niezwykłą ciekawością. — Ellie! Poruszyła się. Całe jej ciało zmieniło pozycję, jak dziecko śpiące głębokim snem. Mark czuł się jak zagubiony w świecie, który był dla niego całkiem obcy. Dwa małe bąbelki śliny zebrały się na jej wardze i spłynęły w ddł, Za. chichotała. — Ellie! Znowu niski, gardłowy, obrzydliwy chichot był jedyną odpowiedzią Ten chichot kompletnie odebrał mu odwagę. Bodaj po raz pierwszy w życiu poczuł się zupełnie bezsilny. Podsunął ramiona pod plecy Ellie i unosząc ją do połowy na łóżku mocno potrząsnął. Z twarzy Ellie jakby zniknął wyraz bezmyślnego zdziwienia — lekko chrząknęła. Oczy zaczęły błądzić wokół i na sekundę zatrzymały się na Marku — mignęła w nich iskierka świadomości. Ale już po chwili znowu były senne i bez wyrazu. W straszliwym zamęcie, jaki miał w głowie, zrodziła się myśl, że może jest obłąkana. Odwiedzał kiedyś, dawno temu, szpital dla obłąkanych. Widział tam pacjentów podobnych do Ellie, leżących tak obojętnie, patrzących tak tępo przed siebie, nieruchomych — w których cała ludzka świadomość zastąpiona byłajakąś apatią. Przestał nią potrząsać, a zamiast tego wyrzucał z siebie nieprzytomnie jakieś słowa: — Ellie, dziecinko... to ja! Mark! Jestem tu przy tobie! Tutaj jestem! To ja, Mark! Głowa poruszyła się lekko. Oczy znowu napotkały jego wzrok i teraz dopiero zauważył, że źrenice miała zwężone niemal do maleńkich punkcików. Niewyraźne wspomnienie podsunęło mu, że źrenice ludzkie zwężają się pod wpływem narkotyków. A więc to z nią zrobili! Przywieźli ją tu, by uwięzić, a dla pewności trzymali pod wpływem narkotyków, bo za całą straż miała przy sobie tylko kobiety z rodziny Oscara. Na tę myśl opuścił go wszelki strach i niepokój, ustępując miejsca śmiertelnej nienawiści do Frankie i George’a. Pies zaskowytał i zaczął ciągnąć za jakiś przedmiot leżący przy łóżku. Torebka Ellie! Pies ściskał jej pasek w zębach. Mark zabrał mu ją i powiesił sobie na ramieniu. Potem znowu pochylił się nad żoną, powtarzając: „Ellie, Ellie”. Jej ręka zaczęła unosić się w górę — obrączka i pierścionek z ciemnym szafirem, który podarował jej w przeddzień ślubu, błyszczały w chwiejnym świetle świecy. Ramię jej
łagodnie i powoli pełzło ku jego szyi. To pełne zaufania uczepienie się jego ramienia wzruszyło go i wstrząsnęło do głębi. Podniósł i drugą jej rękę do swej szyi. Palce zacisnęły się posłusznie na kołnierzu płaszcza. Wtedy podsunął pod nią ramiona i podniósł. Sza- roczamy pled obsunął się, ujawniając, że Ellie ma na sobie czarny, bardzo pognieciony i poplamiony kostium. Piesek zaskowyczał, podbiegł do otwartych drzwi, gdzie zatrzymał się, postawiwszy uszy do góry. Trzymając Ellie, Mark wyszedł za psem do patio. Wszędzie panowała kompletna cisza i ciemność. Pomyślał o sześciu Meksykankach, przyczajonych zapewne gdzieś w cieniu. Pies obskakiwał go, biegł przodem i znów się zatrzymał. Prawdopodobnie myślał, że zabierają go na spacer. Nie biegł w kierunku drzwi, którymi Mark tu wszedł — prawdopodobnie było tujeszcze inne wyjście. Szedł za psem, który gnał teraz przed siebie. Niebawem usłyszał spodziewany radosny skowyt i drapanie pazurami w drewno. Kiedy znalazł się obok psa, zaczął macać po ścianie natrafiając na zasuwę. Przesunął ją i otworzył skrzypiące drzwi. Pies wypadł na dwór. Mark wyszedł za nim w jakąś pustą alejkę. Kobiety nie uczyniły nic, żeby go zatrzymać. Dziwny i prosty wydał mu się ten rodzaj ucieczki po tych niezliczonych wysiłkach i próbach odnalezienia Ellie. Alejka prowadziła ku szerokiej, głównej ulicy, gdzie paliła się tylko jedna latarnia. Przy krzaku oleandra przywiązany był mały osiołek. Różowy balonik dziecinny, który dostał się tu z fiesty, fruwał nad niskim murkiem, zaczepił się nitką o zardzewiałe żelazo, a potem, po chwili, gdy zdawało się, że zaplątał się w ogon osiołka — porwany wiatrem nagle frunął w górę. Meksyk, który nigdy nie robił na Marku wrażenia czegoś realnego, teraz wydał mu się światem z sennego marzenia. Stracił z nim całkowicie kontakt. Szedł, niosąc w ramionach Ellie, jakby to był film albo powstała w czyjejś wyobraźni fantazja. Policzek jej przylegał do jego twarzy — wargi dotykały ucha. — Ellie, dziecino — szepnął. _ Ellie, dziecino — powtórzył jak echo cichy, cienki głosik. _ To ja, Mark, kochanie. — To ja, Mark, kochanie. ('oś go dusiło w piersiach. Doniósł ją jakoś do rogu uliczki, która wychodziła na skwerek. Różnobarwny tłum kręcił się w jedną i drugą stronę, choć nie był już tak gęsty, jak na samym skwerku. Kilka aut posuwało się środkiem ulicy, pośród tłumów, w ślimaczym tempie. Wśród nich Mark dojrzał pustą taksówkę, którą zatrzymał. Szykował się do utorowania sobie drogi wśród napierającego tłumu, ale okazało się to zbyteczne. Wszyscy, nawet grupa strojnych w kolorowe pióra tancerzy, rozstępowała mu się z drogi. W pewnej chwili sandałek Ellie potrącił o plecy jakiejś kobiety i spadł, i ktoś szybko pochylił się, żeby go podnieść. Jeden z tancerzy wsunął nieśmiało sandałek z powrotem na nogę Ellie... Jakiś Indianin w wielkim, białym, słomkowym kapeluszu z dwoma malcami uczepionymi jego spodni, otworzył drzwi taksówki. Kiedy Mark usadowił na siedzeniu Ellie i sam się za nią wsunął, Indianin zatrzasnął drzwi. Mark objął Ellie ramionami — znowu cicho zachichotała, a ręka błądząca bez celu natrafiła na jego dłoń. Mały palec owinął się delikatnie wokół jego kciuka. Dopiero po chwili Mark zorientował się, że kierowca odwrócony twarzą do niego przygląda mu się wielkimi, czarnymi oczami. — Un medico ? El señar quiere un medico ? Mark patrzył na niego zaskoczony. — Un medico? — spytał znowu kierowca, a potem spróbował nieśmiało w jego języku: — Pan do doktora, co?
Jakiś nieznany meksykański doktor, badający Ellie, zadający kłopotliwe pytania, nalegający może w dodatku na zawiadomienie policji? Nie! Nie może się narażać na coś takiego. Przynajmniej jeszcze nie teraz. — Hotel — odparł, potrząsając głową. — Hotel Reforma? Jest ładny. To bardzo dobry hotel. — Nie, nie Reforma i nie hotel w sąsiedztwie Reformy. — To może hotel Mirador? Jest dobry. — Zgoda. Niech będzie Mirador. Po niesłychanie długim przeciskaniu się, taksówka wydostała się z tłumów i wjechała w długą, prawie całkiem opuszczoną uliczkę. Mimo wstrząsu umysł Marka zaczynał powoli funkcjonować. George zabrał Ellie z hotelu Granada i trzymał uwięzioną, oszołomioną narkotykami, w mieszkaniu Oscara. Po co? Co miał na celu? Czyżby George i Frankie uprawiali kidnaperstwo dla okupu? A może ma to jakiś związek z Victo- 94 ; remp Gdyby potrafił wpaść na jakiś ślad, może zdołałby coś zaplanować! Ale wszystkie pytania i kwestie plątały się i mieszały bez odpowiedzi w jego głowie jak obrazy na ekranie telewizji. Palec Ellie ciągle jeszcze oplatał jego kciuk. Opierała się ciężko naje- go ramieniu. Starał się oswoić z nieprawdopodobnym faktem, że przecież ją znalazł. Otaczała ją bariera tajemnicy i niebezpieczeństw, a jednak, mimo wszystko — znalazł ją! Powinien odczuwać ogromny triumf. Ale niestety, nie czuł nic takiego. Ellie była zawsze dla niego kimś niezmiernie żywym, ruchliwym, bardziej pełnym życia niż ktokolwiek, kogo znał. To milczące, pozbawione czucia ciało ciążące mu na ramieniu — napawało go niemal wstrętem. Wmawiał w siebie, że narkotyk przestanie w końcu działać — że Ellie wydobędzie się z tego kokonu odrętwienia. Nie powinien wyniknąć z tego jakiś trwały uraz czy choroba. Wówczas usłyszy całą prawdę z ust Ellie i będzie mógł załatwić porachunki z George’em i Frankie. Taksówka skręciła nagle z szerokiej ulicy i wjechała przez wysoką żelazną bramę na starannie utrzymany podjazd. Reflektory oświetlały wysokie palmy i pnącza bugenwilli, oplatającej mury hotelu. Zatrzymali się przed portykiem. Mark wyjął z portfela banknot i wręczył kierowcy, a potem wyniósł Ellie z auta. Kierowca skrupulatnie obejrzał banknot i wydał Markowi resztę. Mark nie chciał przyjąć, ale kierowca zmusił go wręcz do tego. — Dobry hotel — rzekł, kiwając z uznaniem głową — dobry hotel dla tej chorej lady. Kiedy niósł Ellie do hotelu, jęczała i kwiliła, jak małe dziecko. Pomyślał, że może chce, aby ją wypuścić z ramion, więc postawił ją ostrożnie na nogi. Chwilę stała nieruchomo opierając się ręką o jego ramię i zrobiła dwa lub trzy chwiejne kroki, jak ktoś kompletnie pijany. Nagle kolana ugięły się pod nią i byłaby upadła, gdyby nie pochwycił jej w porę. Wniósł ją na rękach do holu i podszedł do biurka recepcji nastrojony wojowniczo na wypadek, gdyby robiono jakieś trudności. — Moja żona zasłabła nagłe — powiedział. — Nie mamy żadnego bagażu. Zapłacę z góry za pokój. Jego amerykański wygląd natychmiast usposobił urzędnika przychylnie. Mark od razu to spostrzegł. Tamten zaszczebiotał coś uprzejmie, zaprowadził ich do windy i sam zawiózł na górę, gdzie nie było łóżek, tylko dwa tapczany, przykryte pięknymi kapami — między tapczanami stał biały aparat telefoniczny. Mark ułożył ostrożnie Ellie na jednym tapczanie. podczas gdv urzędnik narzuca} się z chęcią usług. Mark jednak zapłacił mu tvlko za pokój i odprawił. Odłożywszy torebkę na bok, Mark usiadł przy Ellie na tapczanie i wziął w ręce obie jej suche, gorące dłonie. Szeroko otwarte oczy nadal patrzyły gdzieś w nieokreślonym kierunku. Staroświecki komfort i luksus pokoju jeszcze bardziej kontrastowały z wyplamionym i
pogniecionym kostiumem Ellie i jej potarganymi włosami. Wydało mu się to tym bardziej rażące, że przywiązywała zawsze ogromną wagę do eleganckiego i starannego wyglądu. Starał się wygładzić jej wygniecioną spódniczkę — potem otworzył jej torebkę, znalazł grzebyk i przyczesał trochę rozrzucone w nieładzie włosy. Nagle przyszła mu na myśl Frankie ubrana w eleganckie toalety Ellie i pachnąca jej perfumami. Wstał i zaczął nerwowo przechadzać się po pokoju. Po chwili wrócił do Ellie, ściągnął ostrożnie z jej nóg pończochy i sandałki, a potem żakiet, bluzkę i spódniczkę. Przez cały czas zachowywała się biernie i nie stawiała najmniejszego oporu. Podniósł ją z tapczanu, a wtedy ręce jej automatycznie oplotły mu szyję — kiedy ją niósł przez pokój, poruszyła się lekko i jęknęła. — Nie! — powiedziała nagle wyraźnie i głośniej jęknęła. — Nie, nie, och, nie! — Głos jej stopniowo zamierał, aż nagle wykrzyknęła z nową silą: — Nie! Nie chcę! Nie róbcie tego! Na litość boską, nie wpuszczajcie ich tu znowu! — I na koniec ten okropny, idiotyczny chichot. Mark cały czas dygotał. Ułożył ją znowu ostrożnie na rozesłanym łóżku i przykrył kapą. Z wyrazem rozkoszy przycisnęła twarz do miękkiej poduszki i leżała tak zupełnie nieruchomo. Ubranie i bielizna Ellie porozrzucane były na podłodze — odruchowo zebrał wszystko i podszedł do szafy. Powiesił żakiet na wieszak i chciał to samo zrobić ze spódnicą, ale coś mu nie wychodziło i odwiesił ją na haczyk z boku. Wtedy to, za jego plecami rozległ się wyraźny i całkiem normalny głos Ellie: — Która godzina? Odwrócił się gwałtownie w jej stronę. Na pół leżąc oparta była 0 poduszkę twarz ukryła w zgiętym ramieniu, jakby raziło ją światło. Mark podbiegł do niej i przyklęknął na podłodze. Ellie zawołał — Ellie, dziecino! Dotknął jej ciała — ona jednak gwałtownie odwróciła się od niego 1 siedziała wyprostowana, ciągle jeszcze zasłaniając twarz ramieniem. ____ Ellie! — zawołał. — To ja! Mark! Ramię opadło w dół. Patrzyła teraz prosto w jego twarz. Niepewnym ruchem wyciągnęła w jego kierunku rękę i zaraz ją cofnęła. — Wszystko w porządku, kochanie. To ja, Mark. — Mark — powtórzyła cichutko. — Mark... Chciał porwać ją w ramiona, ale bał się, że ją przestraszy. Jeszcze nie wróciła do przytomności — stała dopiero na progu rzeczywistości. Podniosła rękę do głowy i przygładziła włosy. Przeniosła powoli wzrok z tapczanu na krzesło, potem na stolik i na cały pokój. Widać było, że to wszystko razem wydaje się jej bardzo trudne. — Wiesz, byłam w Finlandii — zaczęła mówić — a tam były ogromne, białe niedźwiedzie polarne. I one śpiewały „Umyj mnie we krwi baranka” takimi okropnymi głosami. To były takie polarne niedźwiedzie Armii Zbawienia... Jęknęła przejmująco i pochyliwszy się, ukryła twarz w jego marynarce, szepcząc głośno: — Nie pozwól im wrócić. Kimkolwiek jesteś, nie pozwól, żeby wróciły do mnie! — Ja jestem Mark — powiedział. — Mark — powtórzyła posłusznie — Mark. Oplótł ją ramionami i trzymał mocno przyciśniętą do piersi. Ijeszcze raz, nie wiadomo już który powtórzył, że jest z nim, że jest jego żoną. Ale nie wywołało to u Ellie żadnej reakcji. — Oni mi kazali śpiewać razem z nimi — mówiła jak przez sen — ale nie chciałam. Powiedziałam, że ani mi się śni śpiewać z byle jakimś niedźwiedziem polarnym! Ja... — zaczęła głośno się śmiać. — Zapomnij o białych niedźwiedziach, kochanie. One już sobie poszły i nie wrócą.
— Tak... tak. One sobie poszły. Może za wcześnie jeszcze budzić ją do normalnego życia — ale sam tak długo żył w niepewności, że nie był w stanie się opanować. — Ellie, czy jesteś w stanie zrozumieć, co do ciebie mówię? — Oczywiście, że mogę cię zrozumieć. — To był George, prawda? To George zawiózł cię do tego domu i kazał zażywać narkotyki? Poruszyła się w jego ramionach i podniosła ku niemu twarz. Wargi jej dotykały jego policzka. Widać było, że z olbrzymim wysiłkiem stara się wrócić do teraźniejszości. Mark powtórzył: — To George, prawda? N’a jej wargi wpłynął słaby, tajemniczy uśmieszek. — Mój mąż jest w Wenezueli — powiedziała. — Nie mówiłbyś do mnie w ten sposób, gdyby mój mąż nie był w Wenezueli... Ale Mark brnął uparcie dalej: — Ellie, powiedz, czy George’a namówił do tego Victor? — Victor — powtórzyła jak echo. — Tak, tak... Victor! — Victor nigdy nie był w Finlandii, on nie cierpi fok — powiedziała i znowu przygładziła sobie włosy. Na jej twarzy pojawił się błysk inteligencji, była jednak tak daleko od Marka, jak tylko można sobie wyobrazić. Uśmiechnęła się nagle tym swoim sztucznym uśmiechem damy na koktajl party. — Czy nie nadużyję pana uprzejmości, jeśli poproszę o szklankę wody? — spytała. — Okropnie tu duszno. Czuję, że w gardle zupełnie mi zasycha... Chwilę się wahał, ona zaś ciągnęła dalej: — Och, proszę! Tylko jedną szklaneczkę! To chyba nie będzie dla pana za wielka fatyga, prawda? Ten nowy, uprzejmo-towarzyski nastrój był może jeszcze gorszy niż dawne otępienie. Nie patrząc na nią, poszedł do łazienki o różowych kafelkach. Stała tam na półeczce różowa szklanka z plastiku. Nalał w nią wody i wrócił do Ellie. W czasie jego nieobecności Ellie otworzyła swoją torebkę i cała zawartość rozsypana była teraz na kapie. Ona zaś siedziała wyprostowana trzymając w ręce dużą, srebrną pudemiczkę i pudrując twarz. Zobaczywszy szklankę sięgnęła po nią, a puder i puszek spadły na podłogę. — O! Bardzo dziękuję! To bardzo miło z pana strony! Usiadł przy niej na tapczanie. Kiedy zaczęła pić, oczy jej się przymknęły, a szklaneczka zaczęła się chwiać. Wyjął ją z jej rąk, a Ellie opadła na poduszki z cichym okrzykiem zadowolenia. — Taka jestem śpiąca — szepnęła. — Czy to nie skandal być taką śpiącą? Bo to przecież jest wspaniałe przyjęcie... doprawdy wspaniałe. Ręka jej, z ogromnym szafirem, zsunęła się na jego kolano i zaczęła je delikatnie głaskać. — Mark — szepnęła — Mark, moja miłość... moja jedyna miłość... Nie mówiła tych słów do niego, był tego najzupełniej pewien, tak jak był pewien, że Ellie nie ma najmniejszego pojęcia, że on jest przy niej. Była to po prostu jakaś myśl, która przemknęła przez jej głowę. Tak jak te polarne niedźwiedzie. Ręka zsunęła się po chwili z jego kolan, a ona sama odwróciła się plecami do niego, na bok — po chwili już wyglądała, jakby głęboko zasnęła. Mark siedział z pustą szklanką w dłoni, patrząc na równomierne wznoszenie się i opadanie jej piersi. Perspektywa spędzenia tu nocy na bezczynnym czekaniu, była dla niego nie do zniesienia. Pragnienie czynu dręczyło go w dalszym ciągu.
Mimo że znalazł Ellie, Frankie w dalszym ciągu odgrywała jej rolę. Ona i George mieli jakiś plan, który wymagał użycia nazwiska Ellie. Póki nie dowie się, na czym on polega, bitwa jest dopiero w połowie wygrana — a czas może tu odgrywać dominującą rolę. Siedząc tu zostawia im wolne pole działania. Czy nie lepiej puścić się za nimi w pogoń? Nie będzie mu trudno ich znaleźć. Skoro Oscar pozwolił im trzymać Ellie w swoim mieszkaniu, jest na pewno w stałym kontakcie z nimi. Oscar jest teraz jeszcze w hotelu na dyżurze — a poza tym to najbardziej przekupny typ w całym chyba Meksyku. Ellie jest tutaj bezpieczna — był pewny, że nikt ich nie śledził od chwili opuszczenia domu Oscara. Wykluczone, by Frankie i George mogli trafić na jej ślad. W każdym razie pójdzie najpierw zobaczyć się z Oscarem — a potem dopiero postanowi, co należy robić dalej. Wstał z łóżka, a przy tej okazji spojrzał na leżącą na ziemi pudernicz- kę Ellie. Lusterko wklejone w puderniczkę odkleiło się, a spoza niego wysunęła się jakaś fotografia. Podniósł ją i natychmiast poznał. Zdjęcie to zrobiono zaraz po ślubie, kiedy poszli razem do Klubu Lorton. Ellie, w głęboko wyciętej czarnej, wieczorowej sukni siedziała promiennie uśmiechnięta, wznosząc w stronę aparatu kieliszek wina. On także się uśmiechał, bezgranicznie szczęśliwy. Nagle zesztywniał. Za barem, między ich twarzami, widać było barmana. Wiedział dobrze, że na tym zdjęciu był i barman — ale wtedy nie zwrócił na niego uwagi. Teraz natomiast barman stał się naprawdę ważnym obiektem. Bo był nim — bez cienia wątpliwości — George! A więc przynajmniej na jedno pytanie ma konkretną odpowiedź: George i Frankie byli najemnikami Victora. Cała łamigłówka — z główną postacią, Victorem, pośrodku — doskonale się układała. Cała historia porwania Ellie i grania jej roli przez Frankie, była czymś bardziej Ofc\ \ \ \ MMff*N skomplikowanym, niż zmuszaniem Ellie do spłacenia karcianego długu — a Victor przez, cały czas go wyprzedzał. Może od tego długu się zaczęło — teraz jednak na pewno Victor prowadził jakąś poważniejszą grę, w której osoba Ellie albo może tylko jej tożsamość — miała ogromne znaczenie. W każdym razie nie rozplątanajeszcze zagadkowa groźba wisząca nad głową Ellie byłaby jeszcze większa, a w związku z tym należałoby jak najszybciej jej zaradzić. Ciągle jeszcze miał na sobie płaszcz z rewolwerem George’a w kieszeni. Ellie spała głębokim snem i było niemal pewne, że będzie tak spać kilka godzin. Na wszelki wypadek napisał jednak na kartce parę słów, że wyszedł na krótko i żeby czekała na niego w pokoju, nie wychodząc nigdzie. Oparł list o lustro na toaletce, a potem, schyliwszy się nad tapczanem, pocałował lekko, beznamiętnie policzek Ellie, tak jak całuje się śpiące dziecko. A potem już szybko wyszedł z hotelu. Niewielu już przechodniów kręciło się po głównej ulicy, w łagodnej, górskiej ciemności. Kina reklamowały swoje seanse jaskrawymi neonami. Po drugiej stronie ulicy, w parku, zakochani zwlekali jeszcze z pójściem do domu i wzdychali do siebie na ukrytych w cieniu ławkach. Była to noc, w której czas stracił absolutnie swoje znaczenie dla Marka. Kiedy wszedł do holu hotelu Granada, kilkoro amerykańskich turystów siedziało z minami znudzonymi i niezadowolonymi w fotelach klubowych zastanawiając się, co robić dalej w tym Meksyku. Oscar stojący za kontuarem oglądał paznokcie z wyrazem eleganckiej aprobaty. Skoro tylko zobaczył Marka, twarz jego ubarwił uśmiech niewypowiedzianego zachwytu. — Och, pan Liddonl Znowu pan przyszedł do mnie?
— Tak. — I znalazł pan żonę? — Znalazłem. ____ Cieszy mnie to niezmiernie — Oscar był bardzo z siebie dumny. ____Jakie to szczęście, że zapamiętałem jej nowy adres, co? Musiał wiedzieć, że Mark odkrył Ellie w jego domu i że była odurzona narkotykami. A jednak ciągle bezczelnie udawał niewinność. — Dlaczego moja żona była więziona w twoim domu? — Więziona? — Oscar widocznie czuł się dotknięty. — To bardzo dziwny sposób wyrażania się, panie Liddon. Moja matka i siostry są dla niej bardzo dobre. A szczególnie Carmelita. —Jego twarzjeszcze bardziej rozpromieniła się. — Poznał pan moją siostrę, Carmelitę? Każdy mówi, żejest taka dobra, jak święta. I jaka ładna! A ma dopiero szesnaście lat. Jakaś amerykańska para podeszła do biurka po klucze. Uśmiechnąwszy się usprawiedliwiająco do Marka, Oscar rzekł: — Bardzo pana przepraszam, muszę obsłużyć tych państwa. Wręczył im klucze i pochylił się w pełnym szacunku ukłonie. Następnie wrócił do Marka, skrywając podbródek w dłoni. — No słucham, panie Liddon. — Moja żona była narkotyzowana. Czy wiedziałeś o tym? — Ależ oczywiście, że wiedziałem — Oscar zamrugał kilka razy. — Co rozumiesz przez „oczywiście”. — Bo to jest dama, która lubi narkotyki. Dużo pań i panów je lubi. Jedni wolą marihuanę, inni... —Wzruszył ramionami. —W tej chwili nawet nie pamiętam nazw tych różnych narkotyków. Ale to nic nadzwyczajnego. — Te zdumiewające słowa wygłoszone były z chłopięcą niewinnością. — Ta cała historia jest bardzo prosta, panie Liddon. Nie kazali mi nic mówić. Ale... — Rzucił okiem na swój nowy sweter. — ...skoro pan to teraz mój dobry przyjaciel, powiem panu. Dobrze? — Czekam! — To ten amerykański blondyn. Ten, o którym mówiłem, że jest podobny do pana, tylko trochę mniejszy. — George? — Tak, George. On mi tłumaczył, że pani Liddon lubi zażywać narkotyki — ale uważa, że to nie wypada w hotelu. On ml wyjaśnił, że ona szuka jakiegoś spokojnego miejsca... — Wobec czego zaproponowałeś pokój u siebie? Oscar uśmiechnął się czarująco. — I on był bardzo zachwycony i zapłacił ładną sumkę. Szczęśliwy byłem, że mogłem zadowolić i jego, i panią Liddon. 'V W\ \ N jfcśl , i a Ib była niedorzeczna historyjka. Choć mogła się i zdarzyć, ale nie z udziałem Oskara i George’a będącego na usługach Victora. To nie miało sensu, i to podwójnie. George nie mógłby brać Ellie za narkomankę, a Oskar, nawet zarabiając parę pesos, nie mógłby przymykać oczu na ten jawny kidnaping. _ No dobrze — rzekł Mark — ale powiedz mi teraz, gdzie mogę znaleźć George’a. — Och! — Oscar zmarszczył brwi. — To już trudniejsza sprawa. Wątpię, czy podobałoby się to George’owi, gdyby pan się dowiedział. Mark przysunął się bliżej biurka. — Oscar — powiedział —ja bardzo się śpieszę, a mam w kieszeni rewolwer.
— Rewolwer? — Oscar zerkał na Marka błagalnie. — Ale pan nie może używać broni w hotelu Granada, panie Liddon. Niech pan tylko spojrzy... — Wskazał tęgą damę, siedzącą z boku na krześle. — To Amerykanka czytająca wasze amerykańskie pismo „Time”, a tam... — Pokazał na jakiegoś mężczyznę — ...siedzi amerykański dżentelmen. Czeka na telefon od pewnej damy, z którą ma się umówić w klubie Osiris. Czeka już ponad godzinę, ale ona nie zadzwoni. Bo on nie wygląda na tak bogatego, żeby się nim interesowały damy z klubu Osiris. Powinien był raczej iść do Esme- raldy. I jemu też nie spodobałoby się, gdyby pan użył broni. Mark mimo woli uległ niezrównanej mieszaninie wdzięku i bezczelności Oscara. — Ja jednak myślę, że mógłbym narazić się na ich niezadowolenie, Oscar... To gdzie jest George? Ekstaza, jaka pojawiała się zawsze na twarzy Oscara, kiedy dochodziło do ubicia interesu — rozlała się i teraz w całej pełni. — Jeśli panu powiem, panie Liddon, George nie weźmie tego za gest przyjaźni. Pan musi mówić, że wpadł tutaj jak rozjuszony byk i zmusił mnie do wyjawienia tego. Zmusił mnie pan rewolwerem. — W porządku. Chłopak rzucił mu spojrzenie pełne nieopisanej słodyczy. Jutro kupuję płaszcz. Bardzo by mnie ucieszyło, gdybym mógł kupić razem z nim rękawiczki, wełniany szalik i jeden z tych angielskich kapeluszy czarnych, sztywnych. O, takich jak ten! — odwrócił głowę na bok i wskazał palcem na sztych przedstawiający jakiegoś lorda w kapeluszu derby. — Powiem panu, gdzie jest teraz George, za sto pięćdziesiąt pesos. — No nie! — Sto czterdzieści. — Nic. Ani grosza! — Nic? — Oscar wpatrywał się w niego cierpliwie. — Ale za „nic”, to ja panu dam fałszywy adres. Pan będzie tylko krążył, a potem wróci tu z tym rewolwerem. Proszę tylko pomyśleć, ile czasu pan straci! Sto pięćdziesiąt pesos! Mark wyobraził sobie przodków Oscara, którzy kilka pokoleń temu targowali się z konkwistadorami. — Niech ci będzie — powiedział — sto trzydzieści. Uczucie winy rozlało się na twarzy chłopaka. — Być może robię źle mówiąc to panu. Czasem trudno się zorientować, czy się popełniło coś niemoralnego... A co do George’a, to marzył mu się apartament. I tak się akurat złożyło, że mój przyjaciel, także Amerykanin, wyjechał na miesiąc do Nowego Jorku. On ma mieszkanko i zostawia mi klucze, bo z czystej przyjaźni sądzi, że ja czasem sobie tam odpocznę po pracy... — To znaczy, że wynająłeś George’owi mieszkanie swego amerykańskiego przyjaciela? — O, ja mu zaznaczyłem, żeby się bardzo ostrożnie obchodził z tym mieszkaniem! — Daj mi adres. Gdzie jest to mieszkanie? Ciemna, delikatna dłoń Oscara wysunęła się w stronę Marka. — Najpierw forsa, panie Liddon. Mark wyjął portfel i odliczył pieniądze. Podczas kiedy Oscar je przeliczał, mężczyzna, który czekał na telefon od bywalczyni klubu Osiris, podszedł do kontuaru — prawdopodobnie zrezygnował z rozmowy. — Przyjacielu — zwrócił się do Oscara — gdzie tu się można trochę zabawić? Oscar uśmiechnął się uprzejmie i odparł: — Jeśli chce pan potańczyć, to najlepiej Molina Roja. Ajeśli chodzi o damskie towarzystwo, to polecałbym Esmeraldę.
Amerykanin spojrzał z lekkim zakłopotaniem na Marka. — A gdzie jest właściwie ta Esmeralda? Oscar stał się nagle roztargniony i jakby zamyślony. Dopiero kiedy klient położył na biurku banknot pięciopesowy, Oscar znów się uśmiechnął i podał adres. Gdy Amerykanin odszedł, wyjął portfel i zaczął układać w nim banknoty. Spojrzał też z zakłopotaniem na Marka. 103 k Ml — Panie l.iddon — powiedział —jak pan myśli, może to wielka lekkomyślność trwonić pieniądze na ubrania? Może lepiej odkładać to w banku i kupić małą willę w Acapulco...? — Adres, Oscar! — Ach, adres. Bolivar czterdzieści pięć. Ostatnie piętro. Pod samym dachem. I, panie Liddon, proszę pamiętać, że nie podałem tego adresu dobrowolnie. Pan groził mi rewolwerem! — Tu głęboko westchnął i dodał: — Mam nadzieję, że moralnie jestem w porządku. Kiedy się ma dużo przyjaciół, to bardzo trudno zadowolić ich wszystkich... Dom oznaczony numerem 45 robił wrażenie wykończonego w pośpiechu, prosto z wstępnego planu architekta, którego nikt nie korygował. Kiedy Mark wspinał się szeroką klatką schodową na najwyższe piętro, wszędzie czuło się jeszcze zapach świeżej farby, chociaż ściany i sztukaterie na nich były już popękane. Na półpiętrach widać było nie zmyte smugi wapna na ozdobionych witrażami oknach, których szerokie framugi były lekko wypaczone i wypchnięte do przodu, jakby mylnie obliczono naprężenie murów. Wkrótce ktoś będzie musiał zburzyć ten dom i postawić na jego miejscu nowy. Na ostatnim piętrze były tylko jedne drzwi. Bilet wizytowy zatknięty w krzywo przybitą metalową ramkę wieścił, że mieszkanie należy do Har- ry’ego S. Jamesona. Było to zapewne nazwisko hojnego, amerykańskiego przyjaciela Oscara. Mark wyjął z kieszeni płaszcza rewolwer i trzymał go tak, że był wymierzony prosto w brzuch każdego, kto drzwi otworzy. Miał nadzieję, że będzie to George. Wprost nie mógł się doczekać takiej sytuacji. Nacisnął dzwonek i usłyszał wewnątrz mieszkania ciche brzęczenie. Czekał dłuższy czas, ale drzwi się nie otworzyły. Nacisnął jeszcze raz. Wreszcie usłyszał stukot damskich obcasów. W progu stanęła Frankie. Spojrzała mu prosto w twarz, a potem opuściła wzrok na rewolwer. Jej młoda, słowiańska, wychudzona twarz z dużymi, niebieskimi oczami była najzupełniej spokojna. Widocznie nie zdawała sobie sprawy, że nioment jest krytyczny. Odrzuciła w tył włosy, które opadły jej na jedno ramię— No proszę, panie Liddon — rzekła. — Nie jest pani zdziwiona moim widokiem? — A czemu miałabym być zdziwiona? Już się do tych pana chwytów zdążyłam przyzwyczaić. — Gdzie George? Uśmiechnęła się i odpowiedziała: — Bardzo żałuję, panie Liddon, ale George jest chwilowo nieobecny. Musiał wyjść na moment. Pchnął drzwi i stanął bliżej niej z rewolwerem w ręku, co jednak zdawało się nie niepokoić jej zupełnie. Obejrzała się tylko, czy cofając się, nie uderzy o jakiś mebel. — Prosiłam pana, namawiałam, żeby wrócił pan do Nowego Jorku, panie Liddon. — Nie potrzebuje mi pani tego przypominać. — A pan mi obiecał, że posłucha mojej rady. — Istotnie, obiecałem. — A w ten sposób pokręcił pan wszystko i utrudnił sytuację każdemu. — Czyżby każdemu? A może tylko pani i George’owi oraz Victo- rowi?
W ten sposób doszli do saloniku. Amerykański przyjaciel Oscara wydawał się jeszcze bardziej zwariowany na punkcie staromeksykańskiego kolorytu niż hotel Mirador. Wszędzie, na kozetkach i na ścianach, rozwieszone były kolorowe płachty, a ceramiki było tu tyle, że można by założyć sklep. — Proszę iść dalej — powiedział. — Do drugiego pokoju. — Chciałby go pan może podnająć? — spytała, — Chcę po prostu znaleźć George'a. Doszła, idąc przed nim, do jakichś drzwi na prawo w saloniku i zatrzymała się przed progiem. Kiedy do niej dołączył, wskazała gestem, aby wszedł do środka. — To kuchnia. Malutka, ale bardzo wygodna. Często urządzamy tu sobie przyjemne kolacyjki na osiem osób. Bywa bardzo wesoło. Rozejrzał się po kuchni i dał znak, że chce szukać dalej. Wtedy wróciła z nim do saloniku i podeszła do innych drzwi. — A tu jest sypialnia. \ N;t ścianie na wprost była szafa wnękowa. Mark podszedł do niej otworzył i zajrzał cło środka. Balkonowe drzwi ze śladami wapna wiodły na taras na dachu. Mark wyszedł na mały balkonik. Metalowy stolik i krzesełka stanowiły rodzaj zaimprowizowanej altanki. Dalej, w ciemności, niewyraźnie rysowały się kontury kominów. Frankie dołączyła do niego. W powietrzu powiało perfumami Ellie, — W dzień widać stąd góry — powiedziała — no i... kominy. Kominy sprawiają zawsze wrażenie jakiejś mansardy — nie uważa pan? Kiedy zrobił krok naprzód, położyła mu rękę na ramieniu — on zaś odwrócił się gwałtownie z wymierzonym w nią rewolwerem. — Ale pan jest nerwowy, panie Liddon! — powiedziała. — Może to ta wysokość tak panu podnosi ciśnienie? A nie chce pan jeszcze obejrzeć łazienki i sprawdzić, czy woda w ubikacji dobrze spływa...? Kiedy wrócili do sypialni, Mark zerknął do łazienki, a potem wrócili razem do saloniku. — I co? Upewnił się pan, że nie ma tu nigdzie George’a? — spytała. — Kiedy spodziewa się go pani z powrotem? — Nie mam pojęcia — wzruszyła ramionami. Wskazał gestem na obitą biało-czerwonymi pasami kanapkę i powiedział: — Niech pani siada. Frankie zerknęła na pokój. Kiedy poszedł za jej wzrokiem, zobaczył, że jej czerwona torebka leży na krzesełku przy stoliku do kawy. — Niech pani siada — powtórzył. Gdy usiadła, podszedł do krzesła z torebką, odwróciłją dnem do góry i wysypał zawartość. Wśród najrozmaitszych drobiazgów, jak w torebce u Ellie, zobaczył też mały rewolwer, który wsunął do kieszeni. Następnie przerzucił w palcach inne przedmioty. Między innymi była tam koperta z nadrukiem: Thomas Cook i Synowie. Gdy ją otworzył, znalazł pokwitowanie na przyjętą rezerwację pokoju w hotelu Casa Miranda w Acapulco, na dwudziestego czwartego grudnia. To znaczyjutro. Pokwitowanie to także wsunął do kieszeni i podszedł do Frankie. Wybrał krzesło, z którego mógł obserwować zarówno Frankie, jak i drzwi wejściowe. — Hm — rzekł — widzę, że planujecie małą wycieczkę. Patrzyła na niego spokojnie, bez najmniejszej oznaki strachu. _ Tak, słyszałam, że o tej porze roku Acapulco jest urocze. _ Pani podróżuje niewątpliwie jako pani Liddon? — Cóż za osobliwy pomysł! — Będzie on jeszcze osobliwszy, skoro rozprawię się definitywnie z panią.
Wyjął | kieszeni paczkę papierosów, zapałki i zapalił. — Skoro już oboje jesteśmy tacy osobliwi, to może poczęstuje mnie pan czymś równie osobliwym...? Rzucił jej papierosa, który chwyciła w locie. — I jakąś równie osobliwą zapałkę... Rzucił jej także hotelowe pudełko zapałek. Zapaliła, zamknęła starannie pudełko i odrzuciła mu z powrotem. — No cóż — rzekła, opierając się wygodniej o oparcie — niech się pan zaczyna znęcać nade mną. Mimo udawanego spokoju widział w niej teraz nerwowe napięcie. — Znalazłem żonę — powiedział. — Wiem o tym. — Była pod działaniem narkotyków. — Oczywiście. To też wiem. — Umieściłem ją w bezpiecznym miejscu. Nie uda się wam porwać jej po raz drugi. — Nie. Prawdopodobnie nie uda się nam. — I wiem już, kim jest George. To jeden z barmanów Victora. Ale tylko Bóg wie, kim jest pani. I tego właśnie chcę się od pani dowiedzieć. — Aha, rozumiem — odparła. — A czy coś jeszcze mam panu powiedzieć poza tym? — Wszystko. Skrzyżowała długie, szczupłe nogi — miała bardzo eleganckie pantofelki ze skóry krokodyla. Prawdopodobnie były to pantofelki Ellie. — Pan szaleje za swoją żoną, prawda? — Czy to panią dziwi? — Nie. Nie dziwi, ale może — zasmuca. — Czemu miałoby to panią smucić? Nie rozumiem. — Powiedziałam już panu, że pana lubię. Bardzo pana lubię. — A mnie to niby rozgrzewa i napawa szczęściem! — W cholerę z panem! — bluznęła nagle. — Pakuje się pan tam, gdzie nie powinien, jest pan wielkim głupcem. Jest pan gruboskórny i dziki jak nosorożec! I \\\ s i Jej namiętny wybuch wywarł na nim dziwne wrażenie. Przez chwilę miał uczucie, że trzymają w objęciach. Jej zdawkowy, automatyczny jakby uśmiech przerwał ten czar. — Och, przepraszam, panie Liddon. Gdzie to się zatrzymaliśmy? Aha! Miałam panu wszystko opowiedzieć. — To najpierw niech mi pani opowie, jak doszło do tego, że zginął Corey Lathrop? — Corey... kto? — Corey Lathrop. — A któż to taki? To brzmi jak nazwa firmy produkującej lodówki. Jej powrót do sztucznej frywolności doprowadzał go do rozpaczy. — Słucham, dlaczego porwaliście moją żonę i dlaczego pani podszywa się pod nią! — rzekł twardo. — Ależ z pana zapominalski, panie Liddon — odparła. — Przecież już mówiłam dlaczego. Chcę wrócić do Stanów, a nie mam papierów, wobec czego... — Czy mam jeszcze raz wysłuchiwać tych bzdur? — Musimy przecież jakoś wypełnić czas.
— Pani, zdaje się, zapomina, że ja mam broń, a nie George. Uśmiechnęła się przyjaźnie. — George używa broni po to, aby powstrzymać ludzi od robienia głupstw. A pan chce nią zmusić ludzi do mówienia. A to wielka różnica. Tego bronią się nie da... Pochyliła się do przodu, a twarz jej przybrała nagle wyraz szczerości i współczucia. — Czas, byśmy przynajmniej spróbowali się porozumieć. Tak, gram rolę pańskiej żony. Mam bardzo ważne powody, żeby to robić, lecz ani George, ani ja nie mamy najmniejszego zamiaru zdradzić ich panu. Gdyby pan zaufał mi od początku, nie miałby pan żadnych zmartwień. Zona by do pana wróciła. Wszystko byłoby cacy! Ale skoro pan nie chciał zaufać nam — woli działać na własną rękę... Chce pan z nami walczyć. Proszę bardzo! Niech pan spróbuje! Będziemy odpierać pana ataki. Ajeże- li zechce pan skorzystać z mojej rady — to proszę zaniechać tej komedii z rewolwerem. W tej dziedzinie znacznie pana przewyższamy. Skończy pan tylko niesławnie z plamami krwi na swojej pięknej głowie. Odłożyła niedopałek papierosa na popielniczkę i spytała: — Są jeszcze jakieś pytania? ______ Pytań już żadnych — odrzekł — tylko kilka zadań. Zadanie numer jeden: proszę włożyć płaszcz, na dworze jest dosyć zimno. ____ Płaszcz? — powtórzyła zdziwiona. — Można użyć broni, żeby powstrzymać ludzi od zrobienia pewnych rzeczy, ale można jej także użyć w przeciwnym celu — żeby pewne rzeczy zrobili. Rola, jaką pani gra w tej sprawie, wymaga obecności pani w Acapulco —jutro. Ogromnie mi przykro, ale, niestety, nie będzie pani mogła odbyć tej podróży. Wyjdzie pani stąd razem ze mną i znajdzie się pani w pewnym odosobnionym miejscu do chwili, kiedy powie mi wszystko. Czy to jasne? I jak także, tu, w Meksyku, nauczyłem się porywać ludzi. Wstał i podszedł do Frankie z rewolwerem w ręku. — Proszę wstać. Przez chwilę nie ruszała się, patrząc na niego szeroko otwartymi błękitnymi oczami, w których wyraźnie widać było zachwyt. — Och, panie Liddon! Jest pan bystrzejszy niż się spodziewałam! — Możliwe, że z czasem nauczy się pani nawet mnie kochać. Czy życzy pani sobie wyjść tak, jak teraz, czy też narzuci pani płaszcz? — Och, bezwarunkowo płaszcz — rzekła, wstając. — Wyobrażam sobie właśnie miejsce, gdzie będziemy siedzieć, wpatrzeni w siebie przez całą noc — piwnica pełna pajęczyn i pustych butelek po tequili... — Gdzie pani płaszcz? — W sypialni. — Proszę go przynieść. Ruszyła do sypialni, a on za nią z rewolwerem. Weszli do pokoju, minęli drzwi balkonowe i stanęli przed szafą. Otworzyła jednym szarpnięciem drzwi i zmarszczywszy brwi oglądała wiszące na wieszakach ubrania. Chyba jej własne — garderobę Ellie trzymała raczej w hotelu Reforma. — Nie wiem, jaki byłby najodpowiedniejszy strój do lochu...? — Wyjęła szary, wełniany płaszcz i kręcąc nim podsunęła Markowi pod nos. — Może być ten? — Bardzo dobry. — To świetnie! Nagłym ruchem skoczyła na niego, okręcając mu płaszczem głowę i ramiona. Podczas gdy usiłował wszystkimi siłami wydobyć się z miękkiej wełny, chwyciła obiema rękami jego dłort, w której miał broił, i ścisnęła ją z całej siły. W tej samej niemal chwili rozległ się męski głos: — Świetnie, Frankie. Już go trzymam na muszce.
Mark ¡Ściągnął | głowy płaszcz, który upadł na ziemię. Frankie ciągle jeszcze Byłą uczepiona jego ramienia. George, który wszedł przez drzwi balkonowe, bardzo blady i podniecony, stał naprzeciw, z wymierzonym w niego rewolwerem. — Niech pan odrzuci broń, Liddon. Kiedy Mark to zrobił, Frankie złapałajego rewolwer i cofnęła się. Stała teraz przy George’u i patrzyła na Marka raczej smutno. — Mówiłam panu, Liddon, że robimy to znacznie lepiej od pana. Niech pan tylko spojrzy, co pan narobił. Nawet mnie pan nie porwał... Tylko mi pan zepsuł dzień! Pierwszą reakcją Marka była wściekłość na siebie. Widocznie George ukrywał się przez cały czas na dachu, za jednym z kominów. Pozwolił wodzić się za nos Frankie i skupić całą uwagę na niej. Przez swą głupotę stracił jedyną okazję! George był bardzo podniecony. Nie umiał brać wszystkiego tak spokojnie jak Frankie. Jego jasne włosy spadały w nieładzie na czoło, niebieskie oczy fanatyka błądziły nerwowo. Był drobny i usiłował wyglądać groźnie. Spytał krótko Frankie: — Co on wie? — Twierdzi, że jego żonajest jeszcze ciągle pod działaniem narkotyków. Nie sądzę, by wiedział cokolwiek. Ale ma mój rewolwer. — To go odbierz. Weź również kartę turystyczną pani Liddon, jeśli mają przy sobie. Pod osłona rewolweru George’a Frankie wyjęła swoją broń z kieszeni Marka i znalazła także kartę turystyczną Ellie. Rzuciła oba przedmioty i przeszukała jeszcze kieszenie Marka. W pewnej chwili wyciągnęła klucz od pokoju w hotelu Mirador. Przez krótki krytyczny moment Mark bał się, że na blaszce przyczepionej do klucza wybitajest nazwa hotelu — ale nie, był tylko numer pokoju. Frankie oglądała w zamyśleniu klucz, po czym podrzuciła go kilka razy w powietrzu i łapała — wreszcie podeszła do George’a. George obserwował to wszystko z miną chirurga, który pilnuje, czv siostra instrumentariuszka dobrze przygotowuje wszystko do operacji. W końcu spytał: — Skąd się pan dowiedział, panie Liddon, o miejscu pobytu pańskiej żony? Od Oscara? Mark przypomniał sobie obietnicę daną Oscarowi i odpowiedział: — Tak, zmusiłem go do podania mi adresu. — I ten adres tutaj także? — Tak. George zbliżył się do Marka. — Ostrzegaliśmy pana, żeby nie mieszał się pan do tej sprawy, daliśmy panu taką szansę... — Wjego głosie zabrzmiała kaznodziejska powaga. Wyjął z rąk Frankie klucz i podniósł do góry. — No dobrze, zawiózł pan żonę do hotelu. Do jakiego hotelu? Niewykluczone, że gdyby ten dzień nie był tak pełen wydarzeń, które kompletnie go wyczerpały — Mark przejąłby się tymi groźbami. Teraz jednak wydało mu się absurdem, że George może oczekiwać od niego odpowiedzi. To przecież Frankie zauważyła niedawno: Bronią się nie da zmusić ludzi do mówienia. George oddychał teraz ciężko i prędko, jak po dłuższym biegu — ale widać było, że i on jest wściekły. Najlepszym sposobem wydało się Markowi doprowadzenie go do jeszcze większej pasji. George należał do typu ludzi, którzy w pasji skłonni są do popełniania głupstw. — Czekam, panie Liddon. Gdzie jest pańska żona? — Jeżeli panu zależy na znalezieniu jej, to niech pan zatelegrafuje lepiej do Victora po posiłki. Krew napłynęła do bladej, ascetycznej twarzy George'a, lecz spytał razjeszcze: — Gdzie jest pańska żona? — Niepotrzebnie pan się męczy. — Słusznie, George. On ma rację — powiedziała Frankie, obserwując ich obu. Stłumiła
teatralne ziewnięcie i dodała: — Bądź co bądź nie mamy wiele czasu do stracenia. Dajmy spokój temu widowisku i chodźmy po nią. Mark zesztywniał słysząc te słowa. — Chodźmy po nią? — powtórzył George. — Chcesz powiedzieć, że wiesz, gdzie ona jest? — Oczywiście, że wiem — odparła Frankie, podnosząc z podłogi płaszcz i zarzucając go na siebie. — Kiedy pan Liddon zapalił papierosa, 111 MS]|| ^4^.* ¿^'-^ AiM<^l W9,S?H « V\ |i|%l4|HH > i v * JŁ, vi i *., A.* C umlfnflF jNjŚf «{*?*** # *#V *#•) ^ANISM **‘-'> %'•>*■• "*'* IM if^Sn *i$W%Kj[ t i J *•£ > ""> -fc. ■ •,‘Mk‘i *» # *» • Is» >.vąj ESSPiH * 4^v *-'^w używają! do togo celu reklamowego pudelka zapałek, poprosiłam, by podał mi ogień No a tam ślicznie wykaligrafowano nazwę hotelu... — Zwróciła się do Marka ż promiennym uśmiechem i dokończyła: —Pa- ni Liddon jest w hotelu Mirador, prawda? — Wyjęła klucz z ręki George’a i wsunęła go do torebki. — Hotel Mirador, pokój 26. Kiedy Mark odwzajemnił jej chłodne, obojętne spojrzenie, poczuj pierwszy raz w życiu, co to jest uczucie prawdziwej nienawiści. Jej fałsz, jej zręczność w płataniu mu psich figlów, oszukiwaniu — nie miała po prostu granic. Tak więc bezpieczeństwo Ellie wisiało jak na włosku, na jednym pudełku zapałek. Frankie miała tyle sprytu, że się w tym zorientowała, a on, jak ostami idiota, dał się wywieść w pole i wpadł w pułapkę. Jak byk na arenie. Rzucił okiem na rewolwer trzymany kurczowo przez George’a. Teraz, kiedyjuż wiedzieli, gdzie jest Ellie — pozostawała mu jedynie droga gwałtu. A ponieważ jego przeciwnicy posiadali broń, mogła to być tylko odwaga i szał rozpaczy. Czy słusznie podejrzewał, że George to tylko zastraszony pionek? Czyż nie spłoszył go już raz, tego wieczoru, w alejce za Salon de Lisboa? Może znowu się uda...? Naprężył mięśnie, czekając, aż nadejdzie odpowiednia chwila, by skoczyć na George’a. Frankie miała obydwa rewolwery, ale znajdowały się one w kieszeniach jej płaszcza. W tej chwili Frankie nim pogardza, a jeśli tak, to może go nie doceniać. George uśmiechnął się, widocznie zachwycony sprytem i przebiegłością Frankie. —No cóż, panie Liddon — powiedział — mam wrażenie, że obejdziemy się bez pana pomocy. Pojedziemy do hotelu Mirador i zabierzemy panią Liddon. A potem w drogę! Reakcja Frankie była błyskawiczna. — Zamknij się. On nie musi tego wiedzieć... Bez paniki George ciągle trzymał broń wymierzoną prosto w Marka nie powiedziałem przecież nic ważnego. A i tak go przecież unieszkodliwimy...
Dla Marka stało się już jasne, że wybierali się do Acapulco. Frankie miała przecież rezerwację do hotelu Casa Miranda. Na jutro. — Podaj mi plaster — rzucił George. Frankie podeszła do szafy, wyjęła z niej rolkę szerokiego przylepca i groźnie wyglądające nożyczki. Uśmiechnąwszy się do Marka powiedziała: 112 ly /' /:iWm ___ Obawiam się, że to nie będzie przyjemne, panie Liddon. Ale pan jest człowiekiem logicznym — zrozumie więc pan konieczność takiego zabiegu. — Ręce do tyłu — rozkazał George. — Jasne, że do tyłu! — przytaknęła Frankie. — Nie chcę być znowu rzucona na George’a jak piłka. Mark założył ręce z tyłu, a Frankie zaczęła go okrążać. Jeżeli zalepią mu plastrem ręce — wszystko będzie stracone. A więc teraz albo nigdy! Pamiętając, że ma za plecami wielkie nożyce w rękach Frankie, rzucił się na George’a. Nie omylił się w swym sądzie o tym człowieku. George nie strzelił. Uchylił się jedynie na bok — ale to nie on, a Frankie weszła do akcji. Prawie w tym samym momencie, kiedy Mark skoczył naprzód, ona schwyciła go z tyłu i oplotła ramionami szyję. Nieoczekiwany ciężar wytrącił go w równowagi — gdy usiłował się wyprostować, ramię George’a wysunęło się i uderzyło go za uchem kolbą rewolweru. Zachwiał się. George uderzył go jeszcze raz. Cały pokój zawirował Markowi w oczach. Miał wrażenie, że w ogóle nie posiada kolan. A po chwili stracił przytomność. Kiedy odzyskał świadomość, usłyszał swoje nazwisko wymawiane spokojnym, zawodzącym głosem: — Panie Liddon... panie Liddon! Bolała go głowa. W ustach miał smak czegoś lepkiego i wrażenie, że jakaś dłoń dusi go za gardło. Usiłował poruszać nogami, ale nie był w stanie. — Panie Liddon. Odwrócił się na bok i otworzył oczy. Patrzył teraz prosto w przystojną, złotobrązową twarz, w której czarne, otoczone gęstymi rzęsami oczy wpatrywały się w niego ze współczuciem. — Panie Liddon... to ja. Pana przyjaciel, Oscar. Czy naprawdę mógł to być Oscar? Ale mniejsza o to. — Pan jest sklejony na cacy, panie Liddon. Mam to z pana zdjąć? Mark skinął głową. — To może trochę boleć — uprzedził Oscar, a jego delikatne palce złapały równocześnie koniec plastra, którym były zalepione usta Marka. — Odwagi, panie Liddon. Raz i dwa... — I plaster został zerwany. Markowi wszystko nagle się przypomniało, a z tym przyszła i świadomość pośpiechu. — Jak długo byłem nieprzytomny? — spytał. -2 • “t Juk ghfe mmm IWrtłii fW F.ll1- *-:*4¿^13Jn2i*Z iągr %ttBiMl*li«, \t#x: 1 • ■ '; • '2:' V - - ' _; , — jak długo? Może pd) godziny. W hotelu pomyślałem sobie, że mój przyjaciel potrzebuje pomocy. Przychodzę więc tu. Widzę, że George i dziewczyna wychodzą. Na szczęście wynajmując ten apartament kazałem dorobić drugi klucz. Poczekałem, aż wsiądą do samochodu i odjadą — a wtedy... —Zdejmij mi plaster z kostek i rąk. Twarz Oscara rozjaśniła się promiennym uśmiechem:
—Spieszy się pan gdzieś, panie Liddon? — Tak. Bardzo! — Taki pośpiech to wart ze sto pesos...? — Ile zechcesz, ale zdejmij ten plaster! Uśmiech Oscara zamienił się w anielski zachwyt. — To może najpierw wezmę pieniądze. Będzie prościej. Ręka jego wsunęła się do wewnętrznej kieszeni marynarki Marka, skąd wysunęła się z portfelem. Po starannym odliczeniu stu pesos, zdjął Markowi plastry. Mark zerwał się i skoczył ku drzwiom. Usłyszał za sobą okrzyk Oscara: — Potrzebuje pan taksówkę? — Jasne, koniecznie! — Ja pobiegnę, mam wprawę — chłopak wyskoczył zza jego pleców i zbiegł błyskawicznie na dół. Kiedy Mark przyłączył się do niego, Oscar stał z dumną miną przy oczekującej taksówce. Wsiedli do niej obaj. — Dokąd, panie Liddon? —Hotel Mirador. Oscar powiedział coś po hiszpańsku do kierowcy. Kiedy taksówka ruszyła, Mark zaczął rozważać sytuację, raczej ponurą. Nieoczekiwana pomoc Oscara za sto pesos była duża, ale to jeszcze niczego nie zmieniało. Frankie i George wyprzedzali go co najmniej o pół godziny. Mieli klucz do pokoju Ellie, która nie będzie w stanie zrobić absolutnie nic w swej obronie. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że już mają ją w rękach. Frankie i George dysponują też autem — Oscar mówił przecież, że widział, jak odjeżdżali sprzed tego domu. Prawdopodobnie znajdują się już w drodze do Acapulco. Z Ellie, skurczoną i rzuconą jak tłumok na tylne siedzenie samochodu. Całym wysiłkiem woli zmusił się, by o tym nie myśleć. Nie było celu torturować się na próżno. Pogna za nimi do Acapulco. Taksówka skręciła w imponujący podjazd hotelu Mirador. Mark wyjął pieniądze i podał Oscarowi, aby zapłacił za kurs, sam zaś minął jak szalony foyer, hol i wpadł na schody. Gdy dotarł do numeru dwadzieścia sześć, zobaczył, że drzwi są szeroko otwarte. Ani Ellie, ani jej rzeczy nie było. Chociaż był przygotowany na coś takiego, to jednak widok zmiętej, rozrzuconej pościeli na pustym łóżku — niemal zwalił go z nóg. Zbiegł szybko na dół, do biura recepcji. — Czy pan widział, jak moja żona opuszczała pokój? Urzędnik zamrugał powiekami. — Nie, proszę pana. — A czy przychodził ktoś do niej? Pytał o nią? — Nie, proszę pana. Absolutnie nikt. I tego też się spodziewał. Frankie i George widocznie znali ten hotel i wiedzieli, że można wsunąć się tutaj przez patio na górę tak, żeby nikt tego z holu nie zauważył. — Jedyne, co widziałem — rzekł zakłopotany urzędnik — to, że pani Liddon telefonowała. — Telefonowała? — Tak, proszę pana. Trzykrotnie. Dwie rozmowy były miejscowe, a jedna z Nowym Jorkiem. — A zna pan numer telefonu w Nowym Jorku? — Tak, proszę pana. Sam zamawiałem tę rozmowę. — Odszedł na bok i zajrzał do jakiejś księgi. — To było Sacramento 9-6412. Sacramento. Dzielnica Victora. To Frankie, oczywiście, dzwoniła, udając przed urzędnikiem, że jest panią Liddon. Tego też należało się spodziewać. Oboje z George’em musieli zameldować w swojej kwaierze głównej, że mają znowu Ellie.
Mark odwrócił się do czekającego już za jego plecami Oscara. — Ile potrzeba czasu, żeby dostać się do Acapulco? — Acapulco? — Twarz Oscara rozjaśniła się uśmiechem. — Samolotem to półtorej godziny. Ale samoloty odlatują tylko rano. A .samochodem — dziewięć-dziesięć godzin. — Czy mógłbym wynająć zaraz jakieś auto? Białe zęby Oscara ukazały się w szerokim uśmiechu. __ Tak się szczęśliwie składa, że mam przyjaciela, który posiada niezły wóz. ____ Mógłbyś go zaraz sprowadzić? ____ Chyba tak. Ale — Oscar zaczął oglądać paznokcie — drogi do Acapulco są bardzo zdradliwe dla cudzoziemców — bardzo kręte. Mój i :M przyjaciel §| wielki dziwak. Wątpię, czy zgodziłby się, żeby pan prowadził É¡rVIL pj Pt #*• - '■ * ¿MKH JMWJ rt1\ '"’' i- ( — A tobie by pozwolił? — O, na pewno! Tak! Ma do mnie wielkie zaufanie. To mój bardzo dobry przyjaciel. — No dobrze. Sprowadź ten samochód. — I odwieźć pana? — Oczywiście. — Och! — Twarz Oscara spochmurniała. — Ale najpierw trzeba to jakoś wycenić... — Oczywiście. — Chodzi także o moją pracę w hotelu. Muszę opłacić kogoś, kto mnie zastąpi. — No to ile to wszystko razem wyniesie? Oscar miał minę mocno zażenowaną, gdy mówił: — Ja wiem, że panu już nie zostało dużo pesos, panie Liddon. Zauważyłem to, kiedy przeglądałem pański portfel. Ale mogą być i amerykańskie dolary... — Zawahał się, a potem dokończył: — No to może... powiedzmy... siedemdziesiąt dolarów — za wszystko razem! Mark wręczył mu dolary. Oscar przyglądał się banknotom z nabożną czcią i wyjąwszy gruby portfel, starannie je z w nim ułożył. — Poczekam na ciebie w hotelu Reforma — powiedział Mark. Kiedy podjechali tam razem, Oscar ruszył szybko w dół Paseo. Markowi bez żadnych trudności wydano klucz do pokoju Frankie. Jego walizka stała tam jeszcze ciągle i ubrania Ellie wisiały w szafie. Ogolił się w łazience i przebrał w podróżne ubranie. Przepakowawszy rzeczy zniósł walizkę na dół i przegryzł coś w amerykańskim barze, który właśnie zamykano. Była punktualnie 3.30, kiedy wrócił Oscar. Mark wyszedł za nim na ulicę. Przy chodniku był zaparkowany nowy, zielony buick convertible. Oscar pogłaskał z zachwytem błotnik. — Piękny, prawda? Mój przyjaciel to Amerykanin. Bardzo dużo moich przyjaciół to Amerykanie. Otworzył przed Markiem tylne drzwi i wstawił teżjego walizkę. Kiedy sam wsunął się za kierownicę, lekko odchrząknął i rzekł: — Jeszcze jedna rzecz, panie Liddon. Moje honorarium kierowcy. Czy uważa pan, że jeden dolar za każdą godzinę, to nie za dużo? — Akurat. [16 __ Dolar za godzinę. Co ża życie! — wykrzyknął Oscar z zachwytem. Kiedy przekręcił kluczyk w stacyjce, rzucił na Marka spojrzenie pełne niewypowiedzianego zachwytu i adoracji. — Ze wszystkich moich przyjaciół, panie Liddon, pan najbardziej mi się
podoba! Od dziś porzucam tamtych — tylko pan się liczy! Wszystko dla pana! Teraz, kiedy nie musiał z nikim walczyć, zmęczenie odezwało się niemal od razu. Mark zapadł w głęboki sen, z którego obudził się dopiero późnym rankiem. Samochód pędził niezmordowanie przez krajobraz pełen ciemnych wzgórz i przepastnych kanionów. Siedzący za kierownicą Oscar wyglądał świeżo i niewinnie jak dziecko po kąpieli. Uśmiechnął się wesoło do Marka. — Ma pan chęć na śniadanie, panie Liddon? — spytał. Sięgnął po coś ręką na siedzenie obok i podał Markowi. — To jedno to pomarańcza, a drugie — kanapka z szynką. Proszę jeść. Bez żadnych opłat! To mój prezent dla pana! Podczas kiedy Oscar rozprawiał ciągle o swojej niezłomnej przyjaźni i lojalności dla nowego przyjaciela, Mark wcinał kanapkę z szynką i pomarańczę. Długi sen i świeże, górskie powietrze postawiły go na nogi. Sytuacja wydała mu się o wiele mniej beznadziejna niż wieczorem. Żałował tylko, że nie ma broni. Miał jednak i tak pewną przewagę nad Frankie i George’em, którzy nie mogli wiedzieć, że Oscar podszedł ich, uprowadzając go z mieszkania przy Bolivar. Z całą pewnością nie przyjdzie im do głowy, że ruszył ich śladem. Miał w zanadrzu ten moment zaskoczetiia, no i było nie było — przyjaźń Oscara. Spojrzał na chłopaka, który właśnie brał piekielny zakręt w nieopisanie szybkim tempie i rzucił mu przez ramię uśmiech pełen ślepej adoracji. Mark nie miał żadnych złudzeń co do Oscara. Zmienił patronów jedynie dlatego, że sytuacja przy boku Marka wydała mu się finansowo korzystniejsza. Skoro tylko dojadą do Acapulco, jego wielka miłość pryśnie z chwilą, kiedy Frankie i George podsuną mu pod nos większą sumę pesos. Ale nawet niepewny sprzymierzeniec lepszy był niż żaden. i \\\ i Wór zjechał w dolinę, a potem zaczął się hałaśliwie wspinać znowu pod górę. Mark tymczasem układał w głowie plan działania. Frankie pozując na panią Liddon, miała z kimś umówione spotkanie w hotelu Casa Miranda. A ponieważ trudno sobie wyobrazić, by ciągnęli tam Ellie — umieszczą ją zapewne w jakiejś uprzednio wybranej kryjówce, a Frankie po załatwieniu sprawy w hotelu, przyłączy się do nich. Jedynym zatem sposobem odnalezienia Ellie pozostaje śledzenie Frankie. Musi zajechać do Casa Miranda i stamtąd iść krok za krokiem po nitce do kłębka. Widoki ponownego zetknięcia się z Frankie były jakieś dziwnie podniecające. O tym, jak będzie się wobec niej zachowywał, zadecydują okoliczności, w jakich się z nią spotka — w każdym razie bardzo się cieszył z możliwości odpłacenia jej za wczorajsze fiasko. Wkrótce znaleźli się na przedmieściach Acapulco. Wysoko przed nimi, na malowniczych wzgórzach rysowały się sylwetki luksusowych hoteli, tutaj jednak wszystko tchnęło nędzą. Walące się domy, pokryte suchymi liśćmi palmy zamiast dachów, stały rzędami po obu stronach drogi. Nagie dzieci, wystraszone indyki i świnki wpadałyjedne na drugie, biegając w popłochu po ulicach przedmieścia. Tak dotarli do centralnego rynku — było tu tak tłoczno, jak na placach Meksyku: wszędzie liche kramiki i dźwięki muzyki wydobywające się z rywalizujących kafejek. Oscar skręcił w stromą, wąską ulicę i prawie natychmiast weszli w świat luksusu, bogactwa i pięknych, kwietnych ogrodów. Na jednym z wyższych pagórków ujrzeli po paru minutach wspaniałą fasadę Casa Miranda. Oscar przejechał jeszcze kilka tropikalnych ogrodów i zatrzymał wóz na szerokim podjeździe, przed imponującym frontem hotelu. Odwrócił się z rozpromienioną twarzą do Marka i powiedział: — Niezłe tempo, co? Dziewięć godzin! — Wspaniale, Oskar. — To cóż teraz pan sobie życzy? Pan wie dobrze, że zrobię dla pana wszystko, panie Liddon. Absolutnie wszystko! — Zaczekaj tu na mnie. A jeżeli wyjdę z Frankie, jedź wolno za nami, ale tak, by ona cię
nie zobaczyła. Oscar skinął głową, ale po chwili zapytał zaniepokojony: — Ale może będzie tam panu groziło jakieś niebezpieczeństwo, panie Liddon... — Niewykluczone. ___ W takim razie — chłopak zrobił pokorną minę — może byłoby lepiej, byśmy przedtem uregulowali nasze rachunki... — Możemy. — To chyba najlepsza nasza transakcja — orzekł chłopak. — Dziewięć dolarów dla mnie. Po dolarze za godzinę. Mark sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po portfel, a Oscar wyjął swój z wyczekującą miną. Nagle przyszła Markowi do głowy pewna myśl — pochylił się naprzód i wyciągnął z małej, ciemnej ręki młodzieńca jego portfel, wsunął go szybko do własnej kieszeni. Oscar otworzył usta z wyrazem przerażenia i sięgnął błyskawicznie do kieszeni Marka — ale ten zatrzymał jego rękę w locie. — Nie bój się, Oscar — powiedział —ja ci go oddam, traktuję to po prostu jako zastaw. Obawiam się bowiem, żebyś nie zaprzyjaźnił się jeszcze bardziej z kimś innym, skoro się teraz z tobą rozstanę. Oczy Oscara zrobiły się okrągłe wskutek obrażonej godności. — Panie Liddon, jak pan może być taki cyniczny? Mark poklepał go przyjaźnie po ramieniu i wysiadł. — Zrób po prostu to, co ci poleciłem, a z pewnością odzyskasz swój portfel — plus dziewięć dolarów i jeszcze dziesięć w formie premii! Był przeraźliwy upał. Mark zdjął płaszcz, kapelusz i rzucił wszystko razem na tylne siedzenie wozu, sam zaś ruszył szybko przez hotelowy parking w kierunku holu. Casa Miranda była widocznie jednym z tych miejsc, gdzie się spędza „niezapomniany miodowy miesiąc”. Lśniła od wspaniałości i luksusu. Hol ciągnął się aż do szerokich drzwi ze szlifowanego szkła, skąd roztaczał się widok na wspaniałe ogrody. Kilku gońców w śliwkowych mundurach ob- skoczyło natychmiast Marka — on jednak przecisnął się między nimi do biura recepcji. Dziewczyna z zabójczymi rzęsami podeszła, żeby go obsłużyć. — Czy pani Liddon zatrzymała się w tym hotelu? — spytał Mark. Obserwowała go przez chwilę w milczeniu, a potem zapytała: — Czy pan jest tym, na kogo pani Liddon czeka? To było za dobre, żeby mogło być prawdziwel — Tak — odparł bez namysłu. — Pani Liddon czeka na pana w Belvedere. — Gdzie to jest? Dziewczyna wskazała gestem na prawo. — Przez ogrody, za basenem, a potem prosto. \ Mark ruszył we wskazanym kierunku. Jak dotąd wszystko było wspaniale obliczone w czasie. Przyjechał w samą porę na umówione przez Frankie spotkanie. Przy odrobinie szczęścia uda mu się nie tylko znaleźć Ellie, ale i rozwikłać całą zagadkę. Korytarz doprowadził go do obszernego holu. Był tu długi bufet, gdzie sprzedawano meksykańskie upominki i amerykańskie magazyny ilustrowane. Mijając to stoisko zobaczył stos Harper’s Bazaar. Był pewien, że to numer, jaki już widział w hotelu Maurice. Zaczął przerzucać kartki i trafił na znane zdjęcie Ellie. Podniecony kupił ten numer i wsunął pod pachę. Frankie posiadała kartę turystyczną Ellie — miała również jej tupet i kunszt wyprowadzania mężczyzn w pole. Jest w tej chwili tak pewna siebie i swej roli pani Liddon, jak niczego do tej pory w życiu. A tymczasem czekają
przykra niespodzianka. Ten magazyn to o wiele groźniejsza broń niż każdy rewolwer. Drzwi balkonowe wychodziły na wspaniałe ogrody żółtych i szkarłatnych kwiatów hibiscusa. Mark znalazł się na zalanym słońcem, wyłożonym czerwonymi płytami tarasie. Ścieżka obok wiodła głębiej w ogród. Ruszył nią. Po kilkudziesięciu krokach dotarł tak do innego, mniejszego tarasu, zawieszonego nad klifem, gdzie białe krzesełka stały frontem do wspaniałego widoku na błękitny Pacyfik. Tuż przy balustradzie z cegły, stała odwrócona plecami do niego Frankie. Ubrana była w prostą, białą sukienkę z szerokim, czerwonym paskiem. Na ramię miała zarzuconą skórzaną, tego samego koloru torebkę. W oślepiającym blasku słońca jej włosy wydawały się prawie srebrne. Obok niej, na balustradzie, stało małe radio w skórzanym futerale. Mark zatrzymał się u wejścia na Belwedere — przyglądając się jej. Potem, bardzo spokojnie powiedział: — Dzień dobry, pani Liddon. Na dźwięk jego głosu odwróciła się gwałtownie, a wzrok jej wyrażał kompletne zaskoczenie. — Pan... — ledwie zdołała wykrztusić. — Tak. Ja! — Ale... jakim sposobem... — Jestem nadczłowiekiem. Zerwałem pęta i spłynąłem tu na skrzydłach. Nie potrafiła ukryć przerażenia. Uczucie strachu sprawiło, że wyglądała bardzo młodo, raczej niezręcznie i niewinnie. Nikt, kto by ją teraz ujrzał, nie wziąłby jej za równie niebezpieczną jak gniazdo żmij. Ani myślał ułatwiać jej sytuacji, zaczynając pierwszy rozmowę. Siał tylko i się uśmiechał. Był ogromnie ciekawy, jak też wybrnie w tej sytuacji. Lada chwila może przecież zjawić się ten, na którego tu czekała. Nie była zorientowana, co i ile on wie, musiała jednak zdawać sobie sprawę z tego, że o ile nie pozbędzie się go natychmiast, gra jest dla niej skończona... Musiał wydać się jej groźniejszy niż bomba zegarowa. Zdążyła się już jednak trochę opanować. Z twarzy zniknął wyraz strachu. Rozważała widocznie sytuację, chcąc zorientować się, jaką powinna przybrać pozę — groźną, uwodzicielską czy pojednawczą. Wreszcie rzekła cichym, nieco zachrypniętym głosikiem: — Panie Liddon, chciałabym, żeby pan mnie posłuchał. Błagam, niech pan zrozumie, to okropnie ważne. Aha, więc jest „szczera”, taką maskę przybrała. —No cóż — odparł. — Słucham... —Pan nigdy mi nie ufał, czego zresztą nie mam panu wcale za złe. Ale teraz musi mi pan uwierzyć, jeżeli powiem, że popełnił pan wielki błąd, przyjeżdżając tutaj. — Aż tak?! —Pan kocha żonę. Chce ją pan odszukać, prawda? I to właściwie wszystko, o co panu chodzi, tak czy nie? —No... przypuśćmy, że o to, ale i o inne jeszcze rzeczy. Położyła mu rękę na ramieniu, a przy tej okazji zauważył, że poprawiła lakier na paznokciach. — Pana żony tu nie ma — powiedziała. — Pan źle zrozumiał słowa George’a. Nie zabraliśmy^'«/ tutaj. Zmieniliśmy plan. — Patrzyła na niego poważnie. — Zawrę z panem ugodę. Jeżeli pan zaraz stąd wyjdzie i obieca, że przestanie śledzić mnie i George’a — powiem panu, gdzie jest teraz żona... Gdyby to była uczciwa gra, gdyby istniała najmniejsza szansa, że powie prawdę, Mark zgodziłby się na te warunki. Odnalezienie Ellie było w dalszym ciągu najważniejszym jego celem. Jednak przejrzał Frankie na wskroś. Był to jeszcze jeden jej wybieg, jeszcze jeden
wymysł mający na celu natychmiastowe pozbycie się go stąd, przed jej rendez-vous. Stał i patrzył na nią w milczeniu. Wiedział, że zwłoka to dla niej najbardziej śmiertelna broił. Czekała tak długo, aż wreszcie nerwy odmówiły jej posłuszeństwa i spytała jeszcze raz, z naleganiem: —No więc, panie Liddon? __ Zgoda. Niech mi pani powie, gdzie jest moja żona. __ A pan przyrzeknie, że zaraz odejdzie? — Hmm... może. — Cóż to więc za umowa? Może? __ Takie umowy zawieram z takimi jak pani odparł. Niech mi pani powie, gdzie zdaniem pani znajduje się moja żona. Jeżeli uwierzę — może zrobię to, czego pani ode mnie wymaga. Tupnęła ze zniecierpliwienia nogą. __ Dobrze, panie Liddon, skoro się pan upiera. Pańska żona jest w Mexico City. — Niemożliwe. — W mieszkaniu Oscara. —Jakim cudem dostała się tam z powrotem? Frankie rzuciła szybkie spojrzenie na ścieżkę wiodącą tu z hotelu. Było to spojrzenie rozpaczliwego niepokoju. — Oscar zabrał ją tam. Śledził pana do hotelu Mirador. Gdy pan zostawił żonę samą — wszedł i zabrał ją. Ze wszystkich kłamstw, jakie usłyszał z jej ust, to było chyba najbezczelniejsze. Kusiło go, by powiedzieć, że Oscar, kiedy niby miał znowu porwać Ellie, był w hotelu Granada i dał mu adres George’a. Że to Oscar uwolnił go z ich mieszkania na Bolivar, że przywiózł go tutaj i właśnie czeka przed hotelem. Nie mógł jednak wyłożyć swej karty atutowej dla samej przyjemności ujrzenia, jak Frankie się załamie. — W Mexico City, mówi pani? — Tak, tak. To ciekawe — rzekł wolno — bardzo ciekawe. Ale nawet jeśli tak jest, to ja sobie tutaj jeszcze chwilę poczekam. Cofnęła się o krok, jakby uderzył ją w twarz. On jednak na tym nie poprzestał, lecz mówił dalej: Bardzo pragnę poznać pani przyjaciela. Bądź co bądź przyjaciele mojej żony są moimi przyjaciółmi. Jakiego przyjaciela? — Usiłowała udawać zdziwioną, ale była to tylko żałosna parodia. O jakim przyjacielu pan mówi? O tym, przed którym ma pani grać rolę Ellie Liddon. yją spod pachy Harpers Bazaar i zaczął powoli przerzucać kartki, aż trafił na zdjęcie Ellie. Wyciągnął magazyn w jej stronę. Przepraszam, ale sądzę, że on będzie chciał zobaczyć zdjęcie prawdziwej pani Liddon... Wtedy zupełnie się załamała. Spojrzawszy na zdjęcie opuściła ramio- na wydała się drobniejsza, szczuplejsza. — Nie! — szepnęła ledwie dosłyszalnie. — Pan tego nie zrobi. Cały Belveder zarośnięty był wokoło kwiatami hibiscusa. Mały koliberek z jaskrawopomarańczową piersią przefrunął koło jej twarzy i dał nurka w otwarty, ogromny, szkarłatny kielich kwiatu. Nagle rzuciła się w jego ramiona — palce jej zacisnęły się na klapie jego marynarki, a policzek przylgnął do jego twarzy. — Och, Mark, błagam, niech mi pan uwierzy! Nie może pan tu zostać! Ja nie myślę o
sobie, ale tylko i wyłącznie o panu! Pan nie może tu zostać. Grozi panu niebezpieczeństwo! To... Słowa zmieniły się w gwałtowny szloch. Był zdumiony tym jej przeobrażaniem się — przegrawszy w „szczerość” postawiła teraz wszystko na „uwodzenie”. Nigdy nie dała się pokonać. Ciągle jeszcze stała przyciśnięta do niego z rękami błądzącymi kurczowo wzdłuż jego ramion, gdy na zakręcie ścieżki od strony hotelu ukazała się męska sylwetka. Frankie odwrócona plecami do dróżki, zdawała się nie słyszeć zbliżających się kroków. Ale Mark patrząc ponad jej głową widział go bardzo wyraźnie. Dotarłszy do wejścia na Belvedere, tamten zatrzymał się. Był to przystojny Meksykanin w średnim wieku, w eleganckim, białym garniturze. Na widok ściskającej się pary najego twarzy pojawił się wyraz niepewności i zmieszania. Już miał zawrócić w stronę hotelu, kiedy jego wzrok padł na stojące na balustradzie radio i to jakby dodało mu pewności siebie. Zaczął iść w ich stronę. Głosem nie zdradzającym obcego akcentu, spytał po angielsku: — Bardzo przepraszam... Czy pani Liddon? Frankie odsunęła się gwałtownie od Marka, który odparł: — Tak. Nie myli się pan. A ja jestem Mark Liddon. Jej mąż. Frankie znowu się przeobraziła. Podczas kiedy nieznajomy uważnie ją obserwował, uśmiechnęła się do niego chłodnym, uprzejmym uśmiechem modelki i wyciągnęła rękę na powitanie. Nieznajomy uścisnął rękę i przedstawił się: — Frederico Gonzales. Wielka to dla mnie przyjemność móc poznać panią. — I zwrócił się do Marka, nie opuszczając ręki: — Szanownego pana również, panie Liddon. Chociaż muszę szczerze przyznać, iż nie spodziewałem się, że pan będzie uczestniczył w naszym spotkaniu. Mark wsunął Harper's Bazaarz powrotem pod pachę i spojrzał wyzywająco na Frankie. Odwzajemniła mu się pogodnym uśmiechem i szepnęła do pana Gonzalesa: — My także nie spodziewaliśmy się tego. Mój mąż przyłączył się do mnie w ostatniej chwili. Twarz Gonzalesa była nieporuszona. —Rozumiem przez to oczywiście, że małżonek pani jest au courant... — Resztę zdania dopowiedział gestem dłoni. — Oczywiście — odparł Mark — wiem wszystko. Pomyślałem tylko, że żona może potrzebować małej pomocy. — Rozumiem — uśmiechnął się uprzejmie Gonzales. — To był dobry pomysł. Chwilę jeszcze stał przy Frankie, a potem ruszył w stronę balustrady i oglądał z nie ukrywanym podziwem małe radio. — To znakomity pomysł, droga pani Liddon — rzekł. — Spodziewam się, że pani zadeklarowała je na cle przy wjeździe tutaj. Bo jeżeli się takiej formalności zaniedba, to czasem bywają trudności z wywozem. — Och, oczywiście że je zadeklarowałam — odparła Frankie. Ani w jej głosie, ani w głosie pana Gonzalesa nie było absolutnie nic, co by wskazywało na jakiś ukryty sens ich rozmowy — Mark wyczuł jednak instynktownie, że radio odgrywa jakąś dominującą rolę w tym rendez-vous. Gonzales wziął je pod pachę i ukłonił się zdawkowo. — Kierowca czeka przed hotelem, pani Liddon. Przepraszam, ale czy małżonek zechce także nam towarzyszyć? — Och, nie! — odparła szybko Frankie. — Bardzo wątpię. Właśnie przyjechał tu prosto z lotniska, ze Stanów. Jest bardzo zmęczony i będzie chciał się raczej zdrzemnąć. — Ależ skąd — rzucił Mark —jestem wyspany i świeży jak nowo narodzone dziecię.
Oczywiście, że jadę z państwem. Oczy Frankie były twarde jak stal, zmusiła się jednak do uśmiechu pełnego słodyczy. — Doskonale, kochanie, sam wiesz najlepiej. Ale nie zechcesz chyba nosić ze sobą tego starego numeru Harper’s Bazaar. I z tymi słowy wyciągnęła spod pachy Marka magazyn, podeszła do balustrady i rzuciła go w przepaść rozciągającą się w dole. Ciągle uśmiechnięta wsunęła rękę pod ramię Gonzalesa i rzekła: — No cóż, możemy ruszać w drogę. Przed hotelem czekała czarna limuzyna z szoferem w liberii za kierownicą. Gonzales usadowił ich oboje na tylnym siedzeniu i sam wsiadł za nimi. Frankie wzięła z rąk Marka radio i w postawiła je na kolanach. Kiedy samochód ruszył, Mark wyjrzał przez okno i zobaczył, że zielony buick Oscara stał zaparkowany, ale jego samego nigdzie w pobliżu nie było widać. Najprawdopodobniej na widok wychodzącego z hotelu towarzystwa dał nura w wozie. Mark zresztą nie miał najmniejszych obaw co do Oscara. Tak długo, jak jego portfel znajdował się w posiadaniu Marka — po- jedzie wszędzie za nim. Podczas gdy wóz zjeżdżał ze wzgórza i sunął szeroką nadbrzeżną autostradą, Gonzales zabawiał ich rozmową na temat uroków Acapulco. Frankie odpowiadała z nie mniejszą uprzejmością, ale jej noga, przyciśnięta do nogi Marka, była tak napięta, jak noga tańczącej baletnicy. On sam do tej pory nie miał najmniejszego pojęcia, w co się właściwie wpakował, czuł jednak, że Frankie jest przestraszona. Podczas dwudziestominutowej jazdy romantyczną nadbrzeżną autostradą Mark nie odważył się wyjrzeć przez tylne okno, aby przekonać się, czy Oscar jedzie za nimi. Wreszcie wóz wspiął się na dość wysoki pagórek i zjechał na drugą jego stronę. W dole lśniła niewielka, błękitna zatoczka. Tuż nad nią stała samotna, biała willa, z której wiódł do przystani drewniany pomost. Na przystani stał nowiutki spacerowy jacht. Gonzales wskazał gestem willę i powiedział z pełnym skromności uśmiechem posiadacza: — To właśnie jest mój mały domek. Na chwilę przed wjazdem auta w szerokie, żelazne wrota, Mark zauważył polną drogę wijącą się między gęstymi krzakami i zaroślami oleandrów. Odpowiednie miejsce dla dyskretnego zaparkowania wozu Oscara — pomyślał. Zapamiętał je, podczas gdy limuzyna wjechała na półkolisty podjazd i zatrzymała się przed willą. Kiedy wszyscy wysiedli, Gonzales powiedział coś po hiszpańsku do kierowcy, który zaraz odjechał. Pomalowane na szkarłatny kolor drzwi otworzył im meksykański boj w białej kurtce. Gonzales sprowadził ich na dół do długiego, słonecznego salonu, umeblowanego w stylu prekolumbijskim. Wszędzie pod ścianami poustawiane były groteskowe posągi / kamienia przedstawiające ludzi i zwierzęta. Na jednej ze ścian wisiały zabawne, cvnowe maski, strojne w pióra i metalowe ozdoby. Pod oknem siedział w wygodnym fotelu jakiś mężczyzna. Gdy weszli, zbliżył się do nich z promiennym uśmiechem powitalnym. Mark poznał go od razu. Trudno było nie zapamiętać jego ostentacyjnej serdeczności, różowej, kwitnącej cery i jaskrawego, ręcznie tkanego krawata. Hm, jeszcze jedno kłamstwo Frankie odkryte. Pan Riley, który zaprosił ją na walki byków, nie był zwyczajnym przypadkowym znajomym. I on także stanowił fragment zagadki. Pan Riley podszedł prosto do Frankie, wyciągając do niej wielką łapę i mówiąc: — No proszę, pani Liddon! Nie spodziewała się pani mnie tutaj, co? I Stęskniłem się za morzem i słońcem, postanowiłem więc przyjechać na parę dni do Acapulco. Następnie jego wzrok spoczął na Marku. Przez króciutką chwilę Mark obawiał się, że pan Riley może go poznać, choć na walkach byków niczym nie zwrócił jego uwagi. Podobna do
księżyca w pełni twarz pana Rileya nie wyrażała jednak nic, poza uprzejmym wahaniem. Frankie odstawiła radio na stół i przedstawiła sobie obydwu panów. — Pan Riley, mój mąż. — Pani mąż, hę! — Riley spojrzał porozumiewawczo na Gonzalesa. — No, no, muszę przyznać, że nie spodziewaliśmy się pana! Gonzales wyjaśnił natychmiast: — Pan Liddon zjawił się tutaj w ostatniej chwili. Mam wrażenie, że to nie był zły pomysł, nie uważasz? — Znakomity — pan Riley uśmiechnął się głośno, trochę głupawo. — Świetny pomysł! — i pochwycił rękę Marka w swoją mięsistą, miękką dłoń. — Proszę, usiądźmy wszyscy wygodnie — zapraszał tymczasem Gonzales. Kiedy zajęli już miejsca, pan Riley przysunął swoje krzesło do Frankie i zaczął z nią pogaduszki na temat walki byków. Gonzales tymczasem krążył wokół gości, częstując ich papierosami. Mark nie wiedział właściwie, czego się spodziewać, w każdym razie nie tej absurdalnej wymiany towarzyskich uprzejmości. Nic w najmniejszym stopniu nie wskazywało na to, że chodzi tu o coś więcej niż nudnawe przyjęcie towarzyskie. A przecież w tym właśnie celu porwano Ellie. Tu ma miejsce szczytowy punkt tych pełnych niepokoju i udręki godzin. To właśnie chwila, która wywołała strach i niepokój Frankie. Po pewnym czasie Gonzales powiedział: — Jeżeli państwo pozwolą, to pójdę zobaczyć, co się dzieje z drinkami. Wyszedł i dłuższy czas go nie było. Wrócił razem z bojem, tym, który otwierał im drzwi i który teraz niósł tacę z butelkami, szklankami i lodem. Frankie poprosiła o szkocką z wodą sodową, Mark również. Po obsłużeniu Frankie boj podszedł do Marka z przygotowanym dla niego drinkiem. Kiedy schylił się nad nim ze szklanką, Mark ze zdumieniem poczuł, że drugą ręką chłopiec wcisnął mu jakiś zwitek papieru. Następnie podał whisky z wodą panu Rileyowi i wyszedł cicho z salonu. Kartka nie mogła pochodzić od Frankie, która nie miała możliwości ani napisania jej, ani wręczenia chłopakowi. Ciekawość dręczyła Marka niewymownie. Poczekał, aż nadarzyła się sposobność skierowania rozmowy na egzotyczne maski, po czym wstał i udając, że chce obejrzeć kolekcję z bliska, podszedł do rogu salonu. Odstawił szklankę na stolik obok i udając, że pochyla się, aby przyjrzeć się jednej z masek, otworzył dłoń i rozwinął kartkę. Ku najwyższemu zdumieniu poznał szerokie, pochyłe pismo Ellie: Mark, kochanie! To zasadzka. Grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo. Błagam cif, odjedź! O mnie się nie klopocz. Nie zrobią mi nic złego. Ale ty odjedź stąd jak najszybciej. Zdumienie ustąpiło miejsca radości. To absolutnie nie ma sensu. To najbardziej nieprawdopodobne ze wszystkich zdumiewających rzeczy, jakie go dotychczas spotkały! I Ellie jest w tym domu! Za jego plecami toczyła się jałowa, towarzyska rozmowa. Mark wsunął kartkę Ellie do kieszeni i podszedł podziwiać inną maskę. Jeżeli Ellie została przywieziona tu przez Frankie i George'a, to należy sądzić, że Riley i Gonzales muszą być ich sojusznikami. Obaj z pewnością muszą wiedzieć, że Frankie pozuje tylko na panią Liddon. Cała trójka jest zgraną szajką i gra tę komedię z nieznanego mu dotychczas powodu. Ale dlaczego? Czy to możliwe, że Frankie jeszcze raz wywiodła go w pole i udając, że się go boi, umyślnie zwabiła go w to miejsce? Ellie napisała przecież wyraźnie: To zasadzka. A więc musi być tak, jak napisała. Gonzales i Riley —tak samo jak Frankie, doskonale się orientują, że on jest ich wrogiem. Nikomu nie zamydli
oczu. 127 I w\ ■ m hi: W pewnym momencie poczuł, że ktoś stanął przy nim, a po chwili usłyszał głos Gonzalesa: — Widzę, że moja kolekcja masek zaciekawiła pana, panie Liddon. — Tak... niezmiernie interesująca — odparł odwracając się ku niemu Mark. — Obejrzymy ją wobec tego jeszcze raz później, bo czuję, że teraz pani Liddon chciałaby pójść obejrzeć mój jacht. — Tak... ogromnie jestem ciekawa — odezwała się Frankie. Kiedy wstała, Riley pośpieszył przodem, by otworzyć przed nią drzwi balkonowe. Gonzales zaś ujął Marka pod łokieć i wszyscy czworo wyszli na zalany słońcem ogród. Kiedy szli spadzistą ścieżką ku plaży, w głowie Marka kłębiły się myśli. Dlaczego Gonzales zaproponował ten spacer do jachtu? Niewykluczone, że to miało być odpowiedniejsze miejsce niż willa, aby uwięzić Marka, a może nawet zabić. Tak, niezawodnie to miał Gonzales na myśli. Jeżeli więc chce uwolnić i ocalić Ellie — to teraz albo nigdy! Na końcu ścieżki przed nimi zarysowała się mała przystań. Krążące nad nią mewy i inne ptaki morskie wyglądały na de szafirowego nieba jak plamy białej farby, odpryśniętej od białej bariery przystani. Na wprost nich chwiał się na wodzie jacht, przycumowany do brzegu. Nie było widać na nim śladu jakiegokolwiek życia — spokojny i pusty wyglądał jakby i on był częścią spisku. Mark nie miał wielu dróg do wyboru — musiał więc postawić wszystko na jedną kartę. Zwrócił się więc do Gonzalesa z uśmiechem i rzekł: — Obawiam się, że nie jestem przyzwyczajony do tego tropikalnego słońca, a jak na złość zapomniałem wziąć kapelusz. Czy sądzi pan, że pański boj mógłby mnie zaopatrzyć w coś takiego? Frankie, która szła przed nim z ręką wsuniętą pod ramię Rileya, nagle zatrzymała się i obejrzała. Mark miał wrażenie, że Gonzales i Riley wymienili porozumiewawcze spojrzenie. Gonzales szybko jednak odwzajemnił uśmiech Marka i rzekł: — Ależ oczywiście, panie Liddon. Nie powinien przebywać pan na słońcu bez kapelusza, skoro nie jest pan do tego klimatu przyzwyczajony. Wrócę z panem do domu i znajdziemy coś odpowiedniego. — Ależ proszę się nie trudzić. Na pewno sam znajdę boja. — To dla mnie żaden trud. — Gonzales znów położył mu rękę na ramieniu i zerknąwszy przez ramię na Rileya, dodał: — Może zaprowadzisz panią Liddon na jacht, a my przyjdziemy tam za chwilę...? Pan Riley i Frankie ruszyli do przystani, a Mark szedł z Gonzalesem przez ogród ku willi. Nie miał nadziei, źe jego plan się uda, ale przynajmniej pozbył się tamtych dwojga. Przyszło mu na myśl, czy nie lepiej znokautować Gonzalesa od razu — po chwili jednak odrzucił ten zamiar. Póki jeszcze wszystko odbywa się tak grzecznie i uprzejmie, lepiej poczekać, jaką myśl nasuną mu oni sami. Weszli do salonu — przenośne radio w skórzanym futerale stało ciągle tam, gdzie zostawiła je Frankie. Gonzales przeprowadził go przez hol, a potem schodami w górę. Tu korytarzem udali się do pokoju, który był prawdopodobnie sypialnią. Gonzales otworzył wnękę w ścianie i oczom Marka ukazał się cały szereg kapeluszy na jednej z półek. —Proszę, panie Liddon, niech pan sobie wybierze! Mark przemknął wzrokiem po pokoju. Stało tu wielkie, ręcznie rzeźbione łoże, a przy nim, na małym stoliczku — identyczne jak w saloniku
— przenośne radio w futerale ze skóry. Musiało to być coś więcej niż zwykły zbieg okoliczności. Wybrał pierwszy z brzegu kapeluszy i przymierzył. W tym momencie usłyszał, jak jakiś samochód zatrzymał się przed podjazdem willi. Gonzales podszedł szybko do okna i zaraz wrócił z twarzą mocno zaaferowaną. — Jeżeli pan pozwoli, panie Liddon, to przeproszę pana na chwilę. Ktoś właśnie przyjechał. W interesach. Wrócę tu za minutkę. Kiedy wyszedł z pokoju, z kolei Mark podszedł do okna. Wielka, czarna limuzyna, która ich tu przywiozła, stała przed podjazdem. Wychodził | niej właśnie ciemnowłosy, wysoki mężczyzna w brązowym, gabardynowym garniturze. Mark bez trudu poznał w nim Victora D’Iorio. Teraz wszystko stało się jasne. Wczoraj wieczorem, kiedy Frankie zadzwoniła do niego z hotelu Mi- rador, Victor musiał uznać, że sytuacja stała się tak niebezpieczna, że wybrał się osobiście z Nowego Jorku do Meksyku, aby ją uporządkować i wyjaśnić. Tym także należało tłumaczyć opieszałą sytuację tu, na dole. Gonzales, Riley i Frankie czekali na szefa, nim sami zdecydowali się przystąpić do akcji. Ale jego nagły przyjazd dał przynajmniej Markowi szansę. Skoczył ku drzwiom, ale po chwili, działając pod nakazem impulsu wrócił i chwycił pod pachę radio, z którym wypadł na korytarz. Nie było tam żywego du129 ( : V |j cha. Mark szedł od pokoju do pokoju, wołając cicho: „Ellie, Ellie, to ja, Mark". Przy czwartych drzwiach odpowiedział mu z zewnątrz słaby okrzyk. Z nieprzytomnie bijącym sercem szarpnął klamkę i wpadł do środka. Ellie biegła mu naprzeciw, wołając: — Mark, Mark! Rzuciła mu się w ramiona, jak dziecko uratowane z przerażającej ciemności. — Och Mark! Mark, kochanie...! Długo trzymał ją przy piersi, czując, jak bije jej serce. Wiedział, że czas nagli. Zaplanował sobie przedtem, jak ją wyprowadzi z domu do samochodu Oscara i zawiezie bezpiecznie do Acapulco. Ale chodzi o teraz, o ten moment. Ellie ubrana była w nieskazitelnie biały, elegancki kostiu- mik. Błądził rękami po jej plecach, po ciele, przywołując jej postać znowu do rzeczywistości — wydobywając z cienia. —Widziałam, jak przyjechałeś — mówiła pośpiesznie. — Oczom nie chciałam wierzyć! Och, Mark, kochanie! Jakim sposobem dostałeś się tutaj? — Nie było to łatwe, ale się udało! —W Meksyku śniło mi się, że byłeś przy mnie, ale to było takie nierealne! — A ja nie przypuszczałem, że jesteś tutaj, dopóki nie dostałem twojej kartki. Jakim cudem udało ci się ją przeszmugłować? — Dałam bojowi mój... mój pierścionek z szafirem — wysunęła ku niemu rękę, pokazując, że nie ma pierścionka. — Och, Mark, tyle rzeczy mamy sobie do wyjaśnienia! — Na razie tylko parę najważniejszych, reszta może poczekać. A więc oni cię porwali i kazali Frankie, aby grała twoją rolę, tak? Ale po co? Dlaczego? — Jak to! To ty nie wiesz? — Prawdę mówiąc, to ja w ogóle nic nie wiem. ISO Ellie zrobiła niewyraźny ruch ręką i zaczęła opowiadać: __ Któregoś razu w Klubie Lorton trochę sobie podpiłam i mocno się zgrałam.
— Wiem. —Nie mogłam zapłacić długu. Byłam bardzo wystraszona i uciekłam. Victor wysłał kogoś za mną. — George’a? —Tak. Miał mnie prawdopodobnie zabić. Ale skoro już byłam w Meksyku, wpadli na inny pomysł. — Jaki mianowicie? — Z początku nie wiedziałam. Przez cały czas trzymali mnie pod działaniem narkotyków, w jakimś domu w Meksyku. Dopiero jak przywieźli mnie tutaj, to Riley wytłumaczy) mi, że chodzi o narkotyki. — Narkotyki? — Bo Victor jest nie tylko właścicielem szulemi, ale także przemyca do Stanów narkotyki. Sprowadza je przeważnie przez Meksyk, jachtem Gonzalesa — Riley to pośrednik. Zdaje się, że ma swoich szmuglerów, którzy przewożą te narkotyki przez granicę. W tej chwili Gonzales ma partię heroiny. Victor nie ominął żadnego środka ostrożności i wpadł na pomysł, żeby przewiozła to Frankie, udając mnie, bo ja jestem osobą bardzo znaną. Żadnemu celnikowi nie przyjdzie do głowy rewidować bagaż pani Liddon, byłej Eleanor Ross. A więc nareszcie wszystko stało się jasne i takie proste! — Och Mark — mówiła Ellie ciągle uczepiona jego ramienia. — To było takie okropne! Kiedy mnie tu przywieźli i wszystko opowiedzieli, zaznaczyli, że gdybym była kimkolwiek innym, to zabiliby mnie. Traktowali mnie bardzo źle. Mówili, że i tak mnie zabiją, jeżeli nie przysięgnę, że nie pisnę nikomu słówka o tym i nie będę starała się uciec. Oczywiście, że obiecałam, bo cóż innego miałam zrobić? Więc mnie nic nie grozi. Ale co innego ty, Mark! Ty możesz doprowadzić ich do ruiny i dlatego ściągnęli cię tutaj, żeby cię zamordować! — Potrząsnęła głową z rozpaczą. — Och, kochany, musisz stąd szybko uciec! Oczywiście, że uciekną — oboje, boją wreszcie odnalazł, bo nareszcie odkrył prawdę o Frankie. Widział także z ponurą satysfakcją, że ma szanse rozbicia bandy Victora. Historia dwóch identycznych odbiorników radiowych była już teraz całkiem jasna. Owo rendez-vous w Belvedere było środkiem ostrożności na wypadek, gdyby ktoś ich szpiegował. Dystyngowana pani Liddon, turystka, 131 \\\ Ł /';i & ¡ i i / i i I mm która zatrzymała się w wytwornym hotelu Miranda, przypadkowo poznała eleganckiego pana Gonzalesa, który zaprosił ją na lunch do swojej willi. Pani Liddon zabrała ze sobą swoje eleganckie, przenośne radio, ale potem nastąpić miała zamiana. Radio Gonzalesa, to, które Mark zabrał z jego sypialni — było tylko atrapą — przeznaczoną na przechowanie partii heroiny. Pod niespokojnym wzrokiem Ellie Mark podszedł do okna wychodzącego na frontowy podjazd. Tuż pod oknem, nad arkadą portyku, zaczynał się spadzisty dach. Limuzyna, która przywiozła Victora, gdzieś zniknęła i nie widać było żywego ducha. Ucieczka wydała się śmiesznie, niemal podejrzanie łatwa. Wrócił do Ellie i powiedział: — Tam, wśród drzew, czeka Oscar ze swoim wozem. Jedyne, co nam pozostało, to wydostać się stąd i uciec. — Ale, Mark... — Ellie spoglądała na niego niepewnie. Pocałował ją. — Nie bój się, kochanie. To pestka!
Złapał radio i objąwszy Ellie ramieniem pociągnął ją do okna. Ellie jakby chwilę się wahała, ale w końcu przełożywszy nogi za parapet, zsunęła się na pochyły dach. Mark z radiem ruszył za nią. W parę sekund oboje już się ześliznęli po wysmukłej kolumnie portyku i pobiegli w stronę kępy drzew pomarańczowych. Mark w każdej chwili oczekiwał alarmu i krzyków z wnętrza willi, ale nic takiego nie nastąpiło. Razjeszcze ogarnęło go nieprzyjemne uczucie, że wszystko to jest podejrzanie łatwe. Dobiegli w ten sposób do gaiku pomarańczowego, a wreszcie do niskiego parkanu, stanowiącego granicę posiadłości. Mark wskoczył pierwszy na murek i pomógł wdrapać się Ellie. Zeskoczywszy przedarli się przez gęste zarośla i tuż przed sobą zobaczyli błyszczący w słońcu zielony metal samochodu. Buick, z Oscarem za kierownicą! Uczucie nieopisanej ulgi ogarnęło Marka. Postawił radio na tylnym siedzeniu i uśmiechnął się do chłopaka. — A jednak udało ci się, Oscar. Cudownie! Chłopiec jednak nie odwzajemnił mu się uśmiechem. Wyraz obrażonego męczennika, jaki miał w Casa Miranda, ciągle jeszcze gościł na jego twarzy. Mark przypomniał sobie zarekwirowany portfel i wyjął go z kieszeni. Skoro tylko Oscar go ujrzał, twarz rozpromieniła mu się uśmiechem pełnym szczęścia, a mała dłoń skwapliwie wyciągnęła się w tym kierunku. 132 ’ W pośpiechu wytrącił portfel z ręki Marka na ziemię, a kiedy Mark schylił się, by go podnieść, coś małego i błyszczącego wypadło z portfela i potoczyło się pod zwiędły liść. Mark pocłnidsł przedmiot, a kiedy go ujrzał, serce na chwilę przestało mu bić. Był to pierścionek z szafirem. Przez kilka sekund nie mógł zebrać myśli. Pierścionek wypadł z portfela Oscara, a przecież ten portfel znajdował się w jego własnej kieszeni od chwili, kiedy mu go zabrał sprzed Casa Miranda. A Ellie mówiła, że dała go chłopcu Gonzalesa, nie dalej jak pół godziny temu! Jedno, co mógł stwierdzić z całą pewnością, to to, że Ellie kłamała. Nie mogło być inaczej, nie widział żadnego innego wyjaśnienia. Odwrócił się wjej stronę z pierścionkiem w palcach i bardzo spokojnie powiedział: —Mówiłaś, że dałaś ten pierścionek chłopcu Gonzalesa? Ellie, ze zmienioną twarzą zrobiła krok w jego stronę, czyniąc jakiś niewyraźny gest ręką. — Ja... ja ci zaraz to wytłumaczę. Myślałam wyłącznie o tobie, Mark. Musiałam cię stamtąd wyciągnąć. Ja... Bardzo powoli prawda zaczynała mu świtać w głowie. —Mark, błagam cię, posłuchaj mnie. Odwrócił się od niej do Oscara, który siedział za kierownicą, przypatrując się im obojgu. —Oscar, jak zdobyłeś ten pierścionek?! —Nie, Oscar! Nic nie mów! — zawołała Ellie i podbiegła do wozu. Mark jednak był szybszy, podszedł do Oscara i chwycił go za ramię. —Powiedz! Całą prawdę! Skąd masz ten pierścionek? Ale i bez wyjaśnień Oscara wszystko nagle stało się jasne, bo jakie mogło być inne wytłumaczenie? Wczoraj wieczorem w Mexico City, gdy zostawił Ellie w pokoju hotelowym, pozornie śpiącą pod działaniem narkotyków — miała jeszcze pierścionek na palcu. Wyraźnie widział jego blask w świede nocnej lampki. Zgodnie z jej wersją, zgodnie z tym, w co święcie wierzył, Frankie i George przyjechali do hotelu Mirador i porwali ją znowu. Gdybyjednak tak miało być, to jakim cudem pierścionek znalazł się nagle w portfelu Oscara? —Powiedz mi prawdę, Oscar — nalegał. Chłopiec przenosił wzrok z pobladłej twarzy Ellie na Marka. Wreszcie, wzruszywszy
lekko ramionami, powiedział: i \\\ | —Jeżeli już mam wybierać, to pan, panie Liddon, jest większym moim przyjacielem niż pani Liddon. To ona sama dala mi go wczoraj wieczorem. A więc przyszło i to najokropniejsze. —Kiedy? — Zanim pan przyszedł z rewolwerem do hotelu Granada, ona do mnie zatelefonowała. Powiedziała, że jeśli pójdę do Frankie i Geor- ge’a i powiem im, że zabrałem ją z powrotem do mojego domu, to ona da mi pierścionek. Później, kiedy pan pognał do mieszkania, gdzie był George, ona przyszła do hotelu i dała mi ten pierścionek. Przyszła do hotelu. Ellie, którą zostawił uśpioną, nieprzytomną, leżącą jak kłoda pod działaniem narkotyków w Miradorze! Oscar opowiadał dalej: — Zrobiłem, jak mi kazała. Poszedłem na Bolivar 45. George i Frankie wychodzili właśnie z domu i zmierzali do swojego samochodu. Powiedziałem im, że pani Liddon jest z powrotem w moim mieszkaniu. Uwierzyli mi. No a potem wszedłem na górę i pomogłem panu wydostać się na wolność. Mark zaniechał już walki, bo oto miał przed oczami prawdę. Była to gorzka prawda, ale musiał ją przełknąć. Kiedy Frankie powiedziała mu w Belvederze, że Ellie jest z powrotem w mieszkaniu Oscara, wydało mu się to najbezczelniejszym w świecie kłamstwem. I naprawdę było to kłamstwo, ale nie kłamstwo Frankie. Wyraźnie widział teraz obraz całej sytuacji, a obraz ten był bardziej koszmarny niż wszystko, co mógł sobie wyobrazić. Był przekonany, że to Frankie telefonowała do Victora z hotelu Mirador wczorajszego wieczoru — a to była Ellie. To Ellie odegrała tę gigantyczną mistyfikację, która wyprowadziła ich wszystkich w pole. To nie Frankie była sojuszniczką Victora — to Ellie... Oscar wpatrywał się w niego z błagalną miną. — Panie Liddon, to taki prześliczny pierścionek! Ja zawsze tak bardzo chciałem mieć pierścionek z szafirem. Czy zrobiłem coś źle? Czy to było przeciwko panu, mojemu przyjacielowi? Zakrawało na kpinę, że nawet Oscar w tej chwili troszczył się o niego. Ten chłopak, ze swoim niebywałym zmysłem do intryg, utrzymywał się aż z trzech źródeł. Ale-kogo to właściwie obchodzi? Przekupstwo było życiową funkcją Oscara, i tyle. Zmusił się, by spojrzeć na Ellie, choć wiele go to kosztowało. Zdawało mu się, że coś ciemnego zasłania mu wzrok. Patrzył na nią, ale wydala mu się całkiem inna, mała, niepozorna, jak duch o wielkich, szeroko otwartych oczach w wychudłej, pobladłej twarzy. Powoli, wymawiając z trudem każde słowo, powiedział: — Wczoraj, kiedy wyciągnąłem cię z mieszkania Oscara, udawałaś tylko, że jesteś oszołomiona narkotykami? Jej ręka wysunęła się w jego kierunku, a głos wydał się także całkiem odmieniony — cienki, słaby, jakby naprawdę przemawiał duch. — Mark, gdybyś tylko zechciał mnie wysłuchać... On jednak uparcie dążył do poukładania każdego kawałka łamigłówki na właściwe miejsce. — Wszystko, co mi mówiłaś przed chwilą w tamtym pokoju, było kłamstwem. To nie Frankie miała przewieźć tę heroinę dla Victora — to ty! Ty miałaś to zrobić! —Mark... — Dlatego przyjechałaś tu z Nowego Jorku. Ale wjakiś sposób Frankie i George ci przeszkodzili i Frankie zajęła twoje miejsce. Kiedy cię odnalazłem — chciałaś być wolna, ale
beze mnie. Ja stałem ci na drodze, należało się mnie szybko pozbyć, by móc dalej pracować dla Victora. Tylko udawałaś, że zasnęłaś wczoraj w hotelu Mirador: upuściłaś z puderniczki to zdjęcie, bym zobaczył, że George był barmanem u Victora, bym pognał go odszukać. Bo chciałaś pozbyć się mnie z hotelu, prawda? Byś mogła zadzwonić do Victora. Powiedzieć mu: „Patrz! George i Frankie porwali mnie, ale uciekłam im, znów dla ciebie pracuję. Oczywiściejest tu ten mój nieszczęsny małżonek, który wszystko psuje. Ale już ja się nim zajmę. Słyszysz, Victor! Znowu jestem na wolności. Jakie rozkazy masz na dzisiaj...?” Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale on mówił dalej: — A w tej willi, tutaj, nie byłaś więziona! Byłaś tylko jedną z marionetek, jedną z kliki Victora! „O Boże — pomyślałaś, kiedy mnie zobaczyłaś — i znowu ten stary bałwan tu się kręci. Napiszę do niego karteczkę i poślę do wszystkich diabłów!” Nie miał zamiaru dawać upustu goryczy— tryskała ona jednak z niego, barwiąc wszystko smakiem i kolorem żółci. Niewyraźnie zdawał sobie sprawę, że Ellie płacze. I jeszcze niewy- raźniej dobiegł do jego uszu jej cienki, słaby głos: — Gdybyś tylko zechciał mnie wysłuchać, Mark. Tak, zrobiłam to wszystko, co mi zarzucasz. Obiecałam że przewiozę Victorowi narkotyki, ale tylko dlatego, że mnie do tego zmusił, sterroryzował! Jeżeli tego nie zrobię, mówił, że opowie ci o mnie takie rzeczy... takie okropne, że nigdy więcej nie będziesz chciał mnie dotknąć... Rozumiesz? Rozumiesz, że on mnie zmusił? Kochałam cię, kocham ciągle. Moja zgoda na warunki Yictora była jedyną nadzieją na to, że będzie siedział cicho, że uda mi się ocalić nasze małżeństwo. A teraz, tam na górze, przecież nie mogłam powiedzieć ci prawdy. Bo niby jak? Jeżeli bym się przyznała — pogardzałbyś mną, straciłabym wszystko, o co tak bardzo walczę. Ale chciałam, żebyś uciekł, bo tutaj grozi ci wielkie niebezpieczeństwo. Dlatego napisałam tę kartkę. Aby cię ratować. Och, Mark, gdybyś chociaż spróbował uwierzyć mi...! On jednak słuchał tylko jednym uchem i tylko w połowie rozumiał. Robiła te wszystkie okropne rzeczy, żeby ocalić ich małżeństwo, bo go kocha. Gdyby się przeciwstawiła Victorowi, ten opowiedziałby mu o niej straszne rzeczy, za które by ją znienawidził. Jakie rzeczy? Co takiego mógłby o niej powiedzieć Victor? Możliwe, że to było naprawdę ważne, terazjednak nie chciał się nad tym zastanawiać. Teraz chodzi tylko ojed- no. Może to wbrew wszelkiej logice, ale to prawda tak realna, jak drążący go wewnątrz ból. Musi się dowiedzieć prawdy o Frankie. Ellie ciągle jeszcze coś mówiła — a może mu się tylko zdawało? — Opowiedz mi teraz o Frankie i George’u — powiedział. — George był barmanem u Victora, prawda? — Tak. — Ale pracuje przeciwko niemu. Na pewno. On i Frankie pracują przeciwko Victorowi... — Tak — chyba tak. Przypuszczam, że tak musi być. Nie pytał dlaczego. Jeżeli nawet Ellie wiedziała, nie miało to w tej chwili znaczenia. Istotne było, że był jednym z największych głupców, jacy chodzą po świecie. Rzucając się ślepo w pogoń za Ellie — uważał Frankie za wroga, kogoś, kogo należy zniszczyć. Za wszystkimi jej poczynaniami widział jedynie fałsz i obłudę. Ajednak okazuje się, że przez cały czas działała przeciwko Victorowi. Widział teraz jasno, jak od początku krzyżował jej plany, doprowadzał niemal do klęski. Ratując Ellie w Mexico City, pomagał zwyczajnie Victorowi. Śledząc Frankie aż do Acapulco, szantażując ją ilustrowanym magazynem w Belvedere — niemal po raz drugi ją zgubił. Ale to jeszcze nie wszystko. On sam dał Ellie szansę zadzwonienia do Victora i
uprzedzenia go o podstawieniu Frankie na jej miejsce. Na pewno Victor kazał jej ruszać do Acapulco, by ostrzec Gonzalesa o fałszywej pani Liddon. Tego rana, w Belvedere, Gonzales już wiedział, że Frankie nie jest panią Liddon. Udawał tylko, że jej wierzy, po to, by ją zwabić do willi- Frankie sądziła, że to ona trzyma go w ręku, a tymczasem dzięki Markowi to ona właśnie została oszukana. A teraz dopadli ją, mają w ręku, zaprowadzili na jacht. Zwrócił się gwałtownie do Ellie i spytał: — Co oni zamierzają zrobić z Frankie? — Z Frankie? — Chyba nie zechcą jej zamordować, co? Wzruszyła obojętnie ramionami. — Czy nie wszystko jedno? Och, Mark, kochanie, kogo może obchodzić, co z nią zrobią? Ona — to po prostu zero. Ważne jest to, czy nam się uda uciec. W tej chwili poczuł, że nią gardzi. Wydawało mu się niemożliwością, że tych kilka krótkich chwil potrafiło zmienić jego wielką miłość w pogardę. Kobieta, którą tak kochał, potrafiła tylko kłamać, oszukiwać, zadawać się z gangsterami, żeby „ocalić swoje małżeństwo”, a potem, kiedy pomogła zwabić Frankie na pewną śmierć — wzruszyć tylko ramionami i powiedzieć: „Kogo może obchodzić, co z nią zrobią?” Przelotnie, na mgnienie oka mignęło mu wspomnienie pani Ross, matki Ellie, siedzącej sztywno przy skąpym ogniu kominka, z głową pochyloną nad filiżanką kawy: „Ona kłamie. Kłamała zawsze, już od najwcześniejszego dzieciństwa, nigdy nie można odróżnić, czy mówi prawdę, czy kłamie”. W tej chwili wiedział już jasno, co powinien zrobić. Ciągle jeszcze trzymał w ręce pierścionek i portfel Oscara. Wsunął teraz jedno i drugie do kieszeni i odwróciwszy się od Ellie, zaczął biec w kierunku willi. Słyszał, jak Ellie krzyczała za jego plecami: — Mark, Mark! Dokąd tak pędzisz? — Po Frankie! — Nie, nie! Mark, wracaj! Oni cię zabiją! Usłyszał, że biegnie za nim i woła ciągle: ____ Och, Mark, skarbie! Kocham cię... kocham cię... Wracaj! On jednak przeskoczył przez niski parkan i biegł dalej przez pomarańczowy gaj. Z pomarańczowego gaiku wybiegł na wysypaną żwirem szeroką drogę podjazdową. Tuż przed nim stała biała willa Gonzalesa. Musiał przejść obok niej, aby dostać się do pomostu wiodącego na jacht. Nie mógł się nigdzie ukryć — musiał przejść przez całkiem otwartą przestrzeń. Ale niewiele go to w tej chwili obchodziło. Jego mózg nie przystosował się jeszcze do olbrzymiej zmiany, jaka dokonała się wjego sercu. Wiedział, że był lekkomyślny, teraz jednak było to jakby wybaczeniem wszystkiego. Z całego zawiłego labiryntu kłamstw i fałszu wyłoniła się wreszcie jedna, nie ulegająca dyskusji prawda. Frankie pracowała przeciwko Victorowi, a teraz, po części z jego winy, znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Nie miał żadnego konkretnego planu i nawet nie miał ze sobą broni. Jako wybawca nie miał nic do zaofiarowania, poza tą upartą decyzją uratowania przynajmniej czegokolwiek. Z tego, co o nich wiedział — to Frankie i George mogli być takimi samymi gangsterami jak tamci — tyle, że na skromniejszą skalę i prawdopodobnie pragnęli coś wygrać na kombinacjach Victora. Istniała jednak pewna szansa, że przynajmniej Frankie jest uczciwym człowiekiem. Kiedy myślał o Frankie, widział ją taką, jak za pierwszym razem, na walce byków — młodą, chłodną, z niewinnymi, błękitnymi oczami. A przecież już tyle razy od tamtej pory
nienawidził jej! Kiedy teraz biegł szybko ścieżką ku przystani — czuł, że ogarnia go jakieś dziwnie radosne podniecenie. Nareszcie robi coś dobrego. Jeżeli ktoś był w tej chwili w willi — musiał go widzieć. Nic jednak tego nie zdradzało żadnego okrzyku, żadnej akcji za jego plecami. Niewykluczone, że skoro Ellie była zaufaną Victora, uzgodnili, że jej mąż może robić, co chce. Może sama Ellie poprosiła o to Victora. Zdawało mu się, że niemal słyszy jej głos: „Victor, kochanie, dlaczego nie mielibyśmy puścić wolno tego mojego nieszczęsnego, głupkowatego małżonka? Czy on nam może zaszkodzić? Biedaczysko jest za głupie i za bardzo we mnie zakochane, by mógł stanowić dla nas jakiekolwiek zagrożenie”. Czuł ze znowu wzbiera w nim gorycz... Tak, tak musiała Ellie o nim mówić. Tym także należy tłumaczyć, dlaczego ich ucieczka z willi Gonza138 lesa była taka łatwa. Wyobrażał sobie, że jest wielkim bohaterem ratującym żonę ze szponów potwora, podczas gdy w rzeczywistości był tylko błaznem! Znalazł się na przystani i biegł już po drewnianym pomoście, do którego przycumowany był jacht. Wszedł na trap prowadzący na pokład — tu zawahał się chwilę. Nigdzie nie było oznak ludzkiej obecności, może zawrócili na ląd? Doszedł do zejścia na pokład, prowadzącego do kabin. Przeszyła go okropna myśl, że może przychodzi za późno. Już minęło pół godziny od chwili, kiedy zostawił Frankie w towarzystwie Rileya na przystani. Zbiegł szybko schodami w dół i znalazł się w korytarzu, z którego prowadziły drzwi do szeregu kabin. Kiedy stał, nasłuchując, w jednej z kabin na końcu korytarza usłyszał głosy. Zbliżył się do drzwi, za którymi rozlegał się hałaśliwy śmiech Rileya i przeciągły, pewny siebie głos Victora. Na pewno mają przy sobie broń. Pakuje się w niebezpieczeństwo głową naprzód, ale trudno, skoro raz postanowił! Pchnął drzwi i wszedł do kabiny. Obok Victora i pana Rileya zobaczył także Frankie. Odetchnął z niesłychaną ulgą. A więc nie przybył za późno! Siedziała na krześle, oparta plecami o ścianę kabiny. Teraz, kiedy sprawy wyglądały bardzo niewesoło, znikł absolutnie z jej twarzy wyraz wystraszonej dziewczynki. Była spokojna i chłodna, jak zwykle, i może tylko trochę bardziej znudzona. Paliła papierosa i siedziała ze skrzyżowanymi nogami. Widocznie nie chciała dopuścić myśli, że nadszedł dla niej kryzys. I nagle stało się dla Marka zupełnie obojętne, czy dziewczyna należy do bandy gangsterów, czy nie. Było w niej więcej odwagi i śmiałości, niż u nich wszystkich razem wziętych. Kimkolwiek jest, cokolwiek zrobiła, ta dziewczyna warta jest uratowania z opresji. Naprzeciw niej siedział Victor, bujając się lekko na koi. W ręce trzymał rewolwer. Pod przeciwną ścianą stal Riley — i on ściskał rewolwer, natomiast nigdzie nie było widać Gonzalesa. Kiedy Mark pchnął drzwi — cała trójka zwróciła się w jego stronę — ale tylko Riley zdradził zduszonym okrzykiem zdziwienie. Frankie spojrzała nań obojętnie przez obłok dymu z papierosa, a Victor w dalszym ciągu bujał się na koi. Jego błyszczące, duże oczy, osłonięte długimi rzęsami, przez chwilę uważnie przyglądały się Markowi. Potem skinął porozumiewawczo na Rileya, który podszedł do Marka, przeszukał starannie, czy nie ma broni, i wrócił na dawne miejsce pod ścianą. Wtedy przystojna twarz Victora rozpromieniła się przyjaznym uśmiechem. — A to dopiero niespodzianka — powiedział. — Miał pan przecież uciec! — Tak — odparł Mark. — Właśnie się do tego zabierałem. — Ellie specjalnie sobie tego życzyła, a my wszyscy zrobiliśmy dla niej co w naszej mocy. — Victor spojrzał na trzymany w ręce rewolwer. — Ale co się stało? Czy nie napisała do pana kartki, żeby pan wiał?
— Owszem, napisała. — A czy Gonzales nie zaprowadził pana na górę i nie zostawił samego, żeby się pan spotkał z Ellie? A więc aż do tego stopnia został przygotowany do ucieczki! — Tak. Zostawił mnie samego. Na chwilę oczy Victora zniknęły pod gęstymi rzęsami. — Więc skąd, u diabła, wziął się pan tutaj? — spytał. W Marku wszystko się rwało, żeby krzyknąć głośno: „Przyszedłem tu po Frankie”. Widział jednak, że jedyny ratunek leży w tym, żeby udawać, iż gra tak, jak oni chcą. Odwzajemnił uśmiech Victora, co mu przyszło zdumiewająco łatwo. — Zjawiłem się tu dlatego, że sam mam wiele osobistych porachunków z Frankie — powiedział. — Pomyślałem, że mogę wam się przydać. Gdyby mu się udało choć na chwilę wpoić w Victora przekonanie, że jest ich sprzymierzeńcem — wykorzystałby może jakiś moment, by mu odebrać rewolwer. Victor przyjął jego uwagę w milczeniu. Oparł się wygodniej na łokciu, nie wypuszczając ani na chwilę broni. — Przede wszystkim musimy wyjaśnić jedno. Ile ty właściwie wiesz, przyjacielu? — Wystarczająco. — Ellie ci powiedziała? — Sam się przeważnie wszystkiego domyślałem. Victor pogłaskał błyszczący rewolwer. — Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że możesz nam bardzo utrudnić życie? — Oczywiście. Gdybym chciał... — Ale jesteś skłonny iść z nami ręka w rękę? — Aż do tego momentu goniłem za Ellie — czy sądzisz, że teraz miałbym się jej wyrzec? Victor znów się uśmiechnął. _ A jednak miłość — to cudowna rzecz! No dobrze. A więc i ty jesteś wściekły na Frankie. Wszyscy są na Frankie wściekli. A co ty masz konkretnie przeciwko niej? — Co mam przeciwko niej? Ona i George porwali mi żonę, uwięzili ją, a mnie chcieli pobić. Potem... — Dobrze, już dobrze! — Victor zdawał się zadowolony. — A więc trzymasz z nami. Świetnie! — Wskazał rewolwerem w kierunku Frankie. — No cóż, dostaliśmy w końcu tę bestię, dzięki Ellie, tobie i paru innym osobom. Ale to dopiero połowa tego, do czego dążymy. Gość, na którego ostrzę sobie zęby — to George! Facet trafił do więzienia. Zdarza się. Wyszedł, to go przyjąłem na starą posadę. A on co? Jak mi się za to odwdzięczył? On i ta jego wspólniczka! — Potrząsnął głową. — Tak... Przede wszystkim George’a muszę dostać w swoje ręce. Jeśli można było wierzyć temu, co mówił Victor, to Mark wiedział już, o co chodzi. Frankie i George są po prostu członkami grupy, która dąży do przejęcia transportu narkotyków Victora. Tak się przedstawia ta historia. Zaszedł już jednak tak daleko po drodze rozczarowań, że trochę mniej czy więcej, już nie grało roli. O jakiekolwiek oszustwo chodzi, to Frankie jest tą dziewczyną, którą Ellie gotowa była poświęcić, „żeby ratować swoje małżeństwo”. Z tego jednego chociażby względu zasługiwała na ratunek. Victor ciągle nie spuszczał z niego oczu, mówiąc: —Frankie wie, gdzie jest George. Ale Frankie nie jest chętna do współpracy z nami. Bardzo byś nam pomógł, przyjacielu, gdybyś nam podał, gdzie znaleźć George’a. — Wiem tylko tyle, że wczoraj wieczorem był w Mexico City. —I to wszystko? —Obawiam się, że wszystko.
Victor westchnął. — To wielka szkoda. A teraz wiesz, co będzie dla ciebie najlepsze? Zmykaj stąd czym prędzej do swojej kochanej żoneczki. Obawiam się, że będziemy zmuszeni skłonić Frankie do zmiany jej postanowienia. A to nie będzie przyjemny widok. —Przeciwnie — powiedział Mark — to może być nawet bardzo ciekawe. Mam zamiar tu zostać. Obawiał się, że Victor może przejrzeć jego grę — ale nie. Zdawał się akceptować ten zamiar. Jego czarne oczy wyraziły tylko jakby lekkie zdumienie, że Mark potrafi zdobyć się na coś podobnego. ___ Dobra, stary1! Chcesz, to zostań. Im nas więcej, tym weselej! Pan Rilev przez cały ten czas siedział cicho. Jeśli byl tu jakiś słaby punkt, to właśnie on. Mark przysiadł obok niego. Gdyby był szybki i wy. korzystał jakiś moment, mógł mu wydrzeć broń z ręki. Victor wstał powoli z koi i otrzepał spodnie. Z rewolwerem w dłoni podszedł do Frankie i stanął tak blisko, że niemal jej dotykał. Spojrzał na nią ze swoim ciepłym, przyjacielskim uśmiechem: — No dobrze, cukiereczku... To gdzie jest George? Frankie uśmiechnęła się do niego słodko i odparła: — Niepotrzebnie tracisz słowa i czas. — Doprawdy? Tak sądzisz? — Victor trafił ją lekko, jakby w zabawie w policzek, strącił jej popiół z papierosa na ziemię. Bez najmniejszej zmiany w wyrazie twarzy Frankie spojrzała na niego, wskazując z niesmakiem popiół na podłodze. — No i widzisz, co zrobiłeś? Zabrudziłeś taki piękny dywan. Pierwszy raz przemknął po twarzy Victora wyraz gniewu. Pan Riley przyglądał się im obojgu, aż policzki mu drżały z napiętego oczekiwania. Mark podsunął się bliżej Rileya. Czuł dziwne podniecenie. Przypomniał sobie chwilę z wczorajszego wieczora, kiedy to chciał sterroryzować Frankie. Jak to mówiła? Bronią się nie da zmusić ludzi dc mówienia. Victor stał teraz lekko pochylony nad dziewczyną. — Czy mam zaczynać rozmowę od kwiatków i pszczółek? — spytał. — Pamiętaj, cukiereczku, że mamy cię w rękach i nie zamierzamy wypuścić. Nie uda ci się uciec. I powiesz nam w końcu, gdzie jest George. Frankie wyjęła z ust papierosa i strzepnęła trochę popiołu ze spódniczki. — A jeżeli nie? — spytała. Victor wzruszył ramionami. I takie rzeczy się zdarzają — odparł spokojnie. — Ale zdarzają się i inne, kiedy to wszystko kończy się smutno, śmiercią... A ty skończysz nie dowiedziawszy się, gdzie jest George — rzekła Frankie z niebiańskim wręcz spokojem. Czy sądzisz, że bez ciebie nie dostaniemy go? — roześmiał się Vic- tor Takiego ptaszka więziennego, co to próbuje fruwać na własny koszt, bez grosza w kieszeni? Może się okaże, że nie fruwa tylko na własny koszt, jak ci się wydaje__Jak mam to rozumieć? Uśmiech Frankie był teraz aż wyzywająco spokojny. — Czy może teraz ja mam zaczynać do pszczółek i kwiatków? To prawda, że George był w więzieniu, bo pomagał ci szmuglować narkotyki. Bawił tam całe trzy lata. Na tyle długo, żeby mógł sobie przemyśleć wszystko. Pochyliła się do przodu z papierosem w palcach i wyglądała teraz jak cierpliwa
nauczycielka, tłumacząca coś tępakom z piątej podstawowej. — Widzę, że nadeszła stosowna pora, by wam opowiedzieć dzieje George’a — powiedziała. Mimo że bez przerwy wymierzone były w nią dwa rewolwery, udało się jej skupić na sobie całe zainteresowanie. — No to posłuchajcie tej krótkiej, smutnej historii. Zdawało ci się, Victor, że masz George’a w kieszeni, bo lecząc się w szpitalu wojskowym przyzwyczaił się do morfiny, a ty dawałeś mu sposobność zdobywania jej później. Kiedy go aresztowano, nie przeklinał cię, nie miał do ciebie pretensji. Broń Boże. Ale to było więzienie. Jeden plus: odzwyczajono go tam od narkotyków, drugi — wyleczył się całkowicie. Przemienił się wręcz w antynarkomana, walczącego jak rycerz krzyżowy o słuszną sprawę. I opracował pewien plan, który przedłożył władzom więziennym. George miał wrócić do ciebie, na swe dawne miejsce barmana i starać się dowiedzieć interesujących rzeczy o tobie. Policja uznała, że to znakomity plan, i zwolniła go warunkowo. Rozumiesz teraz, co miałam na myśli mówiąc, że nie jest on taki samotny i opuszczony, jak ci się zdaje... Mark wiedział, że wszystko to razem bardzo się Victorowi nie podoba. Twarz coraz bardziej mu pochmurniała. A więc wzięła w łeb teoria Marka, że było to ścieranie się jednej grupy przestępczej z drugą. Dlaczego Frankie nie miała mówić prawdy? Dlaczego ona i George nie mieliby stać po stronie prawa i uczciwości? Frankie ciągle jeszcze nie spuszczała wzroku z Victora. Pan Riley z otwartymi ustami i opadającymi policzkami przypatrywał się grze tych dwojga przeciwników. Teraz — albo nigdy, pomyślał Mark, szykując się do skoku na Rileya. W tej samej chwili otworzyły się jednak gwałtownie drzwi kabiny, a kiedy wszyscy odwrócili się w tę stronę — ujrzeli na progu Ellie, bladą, z twarzą wyrażającą rozpacz i przerażenie. Przez ramię miała przewieszoną torebkę — Mark skojarzył, że nie miała jej, kiedy zostawił ją przy samochodzie Oscara. Dziwne, ale teraz, kiedy już wszelkie ciepłe uczucia ku niej wtpslv w jego sercu — była to jedyna rzecz, jaka mu się rzuciła w oc7\ . Biegła za nim bez tej torebki na ramieniu, a teraz ją miała. Chwilę stała, wahając się, w otwartych drzwiach, przenosząc wzrok kolejno na wszystkich obecnych. Nagle, ze zduszonym łkaniem podbiegła do Victora, a torebka kiwała się jak wahadło zegara na jej ramieniu. — Nie róbcie mu nic złego — krzyczała — błagam cię, Victorze, nie róbcie mu krzywdy! Trochę pokłóciliśmy się, ale ja to z łatwością naprawię, naprawdę! Z kolei podbiegła do Marka, chwyciła go gwałtownie za ramię i podniosła ku niemu zrozpaczoną twarz: — Mark, kochanie! Powiedz im, że jesteś po naszej stronie. Jeżeli im wytłumaczysz, nic ci nie zrobią. Powiedz, że to był tylko taki nagły, szaleńczy pomysł — przecież tak naprawdę nie chcesz ratować Frankie! Jej ręce wczepiły się w klapy marynarki, Mark zaś spojrzał ponad jej głową na Victora. Było jasne, że najgorsze już się stało. Tym jednym zdaniem o jego zamiarze uratowania Frankie, Ellie zniszczyła absolutnie wszystko tak dokładnie i celowo, jakby to był z jej strony starannie opracowany plan. Pan Riley w dalszym ciągu trzymał rewolwer wymierzony we Frankie, natomiast Victor skierował teraz broń prosto w brzuch Marka. — No, no, Liddon — rzekł spokojnie — a więc w dodatku chciałeś być dowcipny! Wszyscy byli za bardzo cwani, jak widzę. George miał swoje układy z policją, a ty znowu z Frankie... Bardzo mi przykro, drogie dziecko... — Teraz zwrócił się do Ellie, wczepionej w Marka. — Chciałem zachować tego faceta dla ciebie, ale mam wrażenie, że będziesz musiała poszukać sobie innego męża! — Nagłym ruchem rewolweru pchnął Marka: — No, Liddon,
gdzie jest George? Ale to nie Mark, a Frankie odpowiedziała głosem aż ochrypłym nagle ze wzgardy: — On nic nie wie, idioto! Victor jednak nie zwracając na nią uwagi, powtórzył: — Czekam... Liddon! — On nic nie wie — Frankie zrobiła krok naprzód. — Czy ty jesteś przy zdrowych zmysłach, człowieku? Nie widzisz, że on cały czas nas ściga i walczy z nami? Na miłość boską, dajże mu spokój! Oddaj go tej jego ukochanej żonce! Wtedy dopiero Victor spojrzał na nią, a na jego twarz wypłynął uśmiech triumfu. _ Aha! Więc to tak się rzeczy mają! Bardzo ciekawe! Ciekawe i romantyczne! Wy obie! Dwie śliczne dziewczyny zadurzone w biednym Lid- donie! Frankie obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem i powiedziała: — Nie bądź śmieszny, człowieku! — Nie, nie! Nie będę cię rozśmieszał. Obiecuję ci to solennie! — Victor spojrzał na wymierzony w Marka rewolwer, a potem na Frankie. — Okay, Frankie! Powiedz mi, gdzie jest George, bo w przeciwnym razie zabiję jego. Liczę do dziesięciu! W kabinie zapadła teraz śmiertelna cisza. Mark spoglądał prosto w lufę rewolweru, nie odczuwając nic, kompletnie nic. — Jeden! Frankie, gdzie jest George? Dwa! Gdzie George? Przytulona do Marka Ellie dygotała całym ciałem. Torebka ukryta do połowy za jej ramieniem wpijała się coraz bardziej wjego bok. Raptem, gdy już się zdawało, że nie ma żadnej nadziei, przyszła mu do głowy szalona myśl. Ellie nie miała tej torebki przy samochodzie, to znaczy, że biegnąc tutaj wstąpiła do domu i ją zabrała. Po co? Czyżby miała w niej rewolwer? Jego ręka wsunęła się za ramię Ellie — bardzo powoli zaczął posuwać palce wzdłuż śliskiej skóry. — Trzy! Trzy, Frankie... Gdzie George? Mark wiedział z całą pewnością, że Frankie nie zacznie mówić. Bo i dlaczego miałaby mówić? Stawka szła o życie George’a przeciwko jego własnemu życiu, a Frankie była przecież dziewczyną tamtego. W tej kobiecie nie było nic chwiejnego, fałszywego ani perwersyjnego. Wiedziała, co to znaczy lojalność. Tymczasem palce Marka wspinały się coraz wyżej i wyżej po skórzanej torebce. Przed wzrokiem Victora zasłaniało go ramię Ellie, nie był jednak pewien, czy Ellie celowo go zasłania, nie był nawet pewien, czy orientuje się, co on robi. Cóż za ironia losu! To przecież jego żona — kobieta, którą kochał, a była dla niego kompletną zagadką. Jej poczucie lojalności było równie tajemnicze, jak zjawy z kosmosu. Teraz, kiedy ma wybrać między życiem Victora a jego — na czyją stronę przejdzie? —Cztery, gdzie jest George? Frankie odwróciła się nieco w stronę Marka, ajej ręka wyciągnęła się ku niemu jakimś bezradnym, niewyraźnym gestem. Doskonale wiedział, co miała na myśli. Chciała mu przekazać, że przeżywa w duszy katorgę, ale nie jest w stanie nic na to poradzić. Rozumiał ją. Nie chciałby, aby było inaczej. W tym, co się stolo, nie było cienia jej winy — przeciwnie, robiła wszystko, by go odsuną«?, wyeliminować. Palce Marka, wędrujące po torebce Ellie, natrafiły na zamek. Otwór/W go ostrożnie wsuwając rękę do środka. Poczuł, że Ellie nagle zesztywniała. Ręka Marka zamarła w bezruchu, a serce biło tak rozpaczliwie, jak skrzydło ptaka walące o szybę. — Pięć, Frankie — Victor bawił się rewolwerem, obracając go w palcach. Powoli, niesłychanie powoli, ręka Ellie zaczęła pełznąć wzdłuż torebki, w kierunku
palców Marka. Jak przez sen Mark nagle odczuł, że całe jego małżeństwo nabiera w tym właśnie momencie znaczenia i celu. Było oczywiście beznadziejne i bezpowrotnie zerwane — ale ta chwila wykaże, czy chociaż przez jeden moment miało ono jakikolwiek sens. — Sześć — rzekł Victor. Ręka Ellie zsuwająca się do środka torebki zetknęła się z jego dłonią. Jeżeli stoi po stronie Victora, teraz nadeszła chwila, że krzyknie ostrzegawczo. Mark czekał napięty, jak struna skrzypiec. Ale krzyk nie nastąpił, palce Ellie prowadziłyjego rękę głębiej, niżej, aż na dół torebki. — Siedem! Ręka Marka dotknęła metalu. Trzymał w niej rewolwer. Przesunął mu się przed oczami cały okres jego małżeństwa z Ellie. A jednak było w nim coś wartościowego. Przynajmniej w tej jednej krótkiej sekundzie Ellie była jego prawdziwą żoną. Victor uśmiechnął się do Frankie, ścisnął mocniej rewolwer i powiedział: — Osiem, Frankie. Gdzie jest George? Jednym błyskawicznym ruchem Mark wyrwał rewolwer z torebki Ellie i wypalił. Z dłoni Victora wypadł jego rewolwer i wyleciał w powietrze. Mark strzelił jeszcze raz. Prawa ręka Victora poruszyła się dziwacznie, a na twarzy ukazał się wyraz nieopisanego zdumienia. Krew chlusnęła spod białej koszuli i Victor osunął się twarzą w dół. Mark, jakby rozporządzał trzema parami oczu, ujrzał równocześnie Frankie, schylającą się po rewolwer Victora, Rileya rzucającego się w jego kierunku i Ellie wysuwającą się gwałtownym ruchem do przodu. W chwili kiedy Frankie sięgała po broń Victora, Riley strzelił do Marka. Równocześnie po tym strzale ramię Marka trzymające rewolwer wygięło się do tylu, a Ellie osunęła się na kolana. Rozległ się czwarty strzał, po którym Riley upadł jak worek kartofli i jęczał cicho. 146 : mm \ i "fi i" --MMm Bezwiednie i mechanicznie Mark zaczął rejestrować kolejne fakty. Riley strzelił do niego, Ellie rzuciła się przed Marka, żeby go zasłonić sobą, a wtedy Frankie strzeliła do Rileya z rewolweru Victora. Tak to musiało się odbyć. Ellie klęczała przy nim. Schylił się, aby ją podnieść, a wtedy boleśnie jęknęła. Odwróciła trochę twarz do niego. Widział jej profil, blady, ściągnięty bólem i strachem. A kiedy i on osunął się przy niej na kolana, zobaczył także krew na jej białym kostiumie. I nagle powróciło całe jego uczucie do niej. Ujrzała wcześniej niż on sam, że Riley mierzy w niego. Mogła zaczekać, pozwolić, by Mark sam stoczył walkę o życie. Ale ona rzuciła się przed niego, zasłaniając i przyjmując na siebie kulę. — Ellie — szepnął — Ellie. Gdzieś w pobliżu była Frankie. Usłyszał jej jakiś dziwnie nienaturalny głos: — Victor nie żyje. Riley też. Już wszystko dobrze. Mark pochylał się nad Ellie. Oczy jej, aż pociemniałe ze strachu, patrzyły mu prosto w twarz. — To mogło... Mark — rzekła. — To mogło się udać... Odszukał jej dłoń i mocno uścisnął. — Ellie — szepnął — Ellie... dziecinko. Czuł jednak uchodzące z niej życie. Chociaż oczy wpatrzone były ciągle jeszcze w jego twarz —już go nie widziała. Wyraźnie to czuł. — Ellie — powtórzył. Ale już wiedział, że trzymają w ramionach martwą. Wysunął ręce spod jej ciała, ale ciągle jeszcze nie wstawał z klęczek. Ellie nie żyła. Jego miłość, pogoń, wszystko tak oto się skończyło. Dopiero po chwili zorientował się, że z prawego ramienia ścieka mu krew. Niewyraźnie
poczuł także ból. Kula, która przeszyła Ellie, utkwiła w jego ramieniu. Spoglądał z otępiałą miną na krwawiącą ranę i myślał: „Mam ją w sobie. Kula, która zabiła Ellie, jest we mnie”. Czyjaś ręka spoczęła mu na ramieniu, przywiodła go do przytomności. To Frankie pochylała się nad nim, jasne włosy opadły jej na bladą, poważną twarz. — Mark, strasznie mi jest przykro. Chciałam tylko powiedzieć, że jest mi ogromnie przykro. — To nic... Wszystko w porządku. Odwrócił się od niej, żeby zająć się ramieniem. Frankie również to zauważyła. — Pan jest ranny... — Nie... nie, to głupstwo! Ale ona już przy nim klęczała. Rozpięła marynarkę i ściągnęła mu ją z pleców. Trochę niezdarnie odsunęła rękaw koszuli i odsłoniła przedramię. — Nie bardzo znam się na tych rzeczach, ale spróbuję! Po kilku sekundach zacisnęłajuż mocno chusteczkę najego bicepsie nad raną. Jej twarz była skupiona i napięta. — Chciałabym, żeby mi pan uwierzył tylko co do tej jednej rzeczy — powiedziała. —Ja nie skłamałam, mówiąc o niej — byłam pewna, że jest w Mexico City, w mieszkaniu Oscara. Wszystkie jego myśli ulatywały, grzebały przeszłość, już nieważną. — Wiem — odparł. — To wina Oscara. Ellie go przekupiła, żeby tak wam powiedział. Oscar prowadził własną grę, na własny rachunek. — Ale ja tego nie wiedziałam — ciągnęła dalej Frankie. — George też. Byliśmy przekonani, że wszystko jest jak należy. Nigdy bym nie przypuszczała, że wchodzę tu prosto w pułapkę. Pan mnie uratował. Zdawało mi się, że pan wszystko popsuł i pokręcił, a tymczasem pan mnie ocalił. Próbował wstać — wysunęła rękę, jakby mu chciała pomóc, ale dał radę sam. — Jeszcze nie całkiem panią uratowałem — rzekł. — Został jeszcze przecież Gonzales i jego ludzie w willi. Odwrócił się, żeby spojrzeć na Ellie, a Frankie wykrzyknęła: — Nie! Niech pan nie patrzy! — Chwyciła go za lewe ramię i powtórzyła: — Niech pan na nią nie patrzy. Spoglądała na niego smutno. Za nic w świecie nie chciał, żeby się nad nim litowała. — Niech się pani nie martwi. Wszystko będzie dobrze — wyprowadzę panią stąd. ___ Nie o mnie tu chodzi — odparła szorstko. — Pan musi usunąć się stąd, nie ja. Przetransportuję jakoś pana z jachtu i ukryję. A potem pan odjedzie. Już dość pan narozrabiał. Aleja zostanę. — Zostanie pani? — Tak. Muszę. George wysłał mnie tu po ten ładunek. Muszę go znaleźć. To jedyny przekonujący dowód. Musiał chwilę pomyśleć, nim zrozumiał. — Ładunek? Czy pani ma na myśli te narkotyki w radiu? — Właśnie! — Ja je mam! — Pan? Jakim cudem? — Mniejsza o to — i mam też Oscara, który czeka na nas ze swoim wozem. Stała nieruchomo, patrząc na niego przez długą chwilę. Potem podeszła szybko do okienka kabiny i wyjrzała przez nie. Nagle westchnęła głośno. Mark podszedł do niej i wyjrzał także. Z okienka kabiny widać było przystań i ogrody ciągnące się aż do willi. W jaskrawych promieniach słońca zobaczył grupę ludzi, zbierających się na przystani. Przez chwilę pomyślał: „No to już koniec. Gonzales słyszał strzały i zebrał sobie pomocników”. Ale kiedy
grupa ruszyła z przystani ku jachtowi, przekonał się, że większość nosiła mundury. I trudno było wierzyć, ale na czele tej grupy kroczyli George i Oscar. — George! — Twarz Frankie rozpromieniła się. Widok tej radości na twarzy Frankie dziwnie zabolał Marka, może bardziej niż rana. — George! Odwróciła się gwałtownie od niego i wyprysnęła jak strzała z kabiny. Mark ruszył za nią powoli korytarzem, a potem schodami na górę. Szedł z trudem, opierając się lewą ręką o barierę. Stanął na pokładzie pod piekącymi promieniami tropikalnego słońca. Oscar, George i policjanci — naliczył ich siedmiu — biegli w kierunku jachtu, a Frankie pędziła im naprzeciw. Widział, jak dobiegłszy do George’a, rzuciła mu się w ramiona. Policjanci i Oscar okrążyli ich wokół. Po kilku sekundach wchodzili już na jacht. Oscar, z oczami błyszczącymi z podniecenia jak gwiazdy, podbiegł natychmiast do Marka. — Panie Liddon! Jest pan cały i zdrów? — Tak. Dzięki Bogu. Jestem cały. — A reszta? w.H\\ \\\V Mark wskazał ruchem głowy schodki wiodące na dół i rzekł: — Tam już nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Oscar wykrzyknął coś rozkazująco do policjantów, jak młody kapitan, zagrzewający żołnierzy do bitwy. Kiedy tamci rzucili się do schodów — sam pozostał przy boku Marka, a widząc prowizoryczny temblak, aż pobladł ze strachu. — Ale pan jest ranny! — Owszem. — Ciężko? — Oscar dotknął delikatnie ramienia Marka. — Bardzo boli? — Nie, nie! To drobiazg! — Co za okropność! — Oscar przechylił głowę na bok, a po chwili spytał bardzo pokornie: — A mój portfel? W tym bałaganie, w tej strzelaninie, nie zgubił pan mojego portfela? I pierścionka? — Nie. Mam je przy sobie. — Och! — rozpromienił się Oscar. George i Frankie nadchodzili od strony trapu w towarzystwie trzech policjantów. George prowadził Frankie, otaczając ją ramieniem. Choć było mu to już raczej obojętne, Mark spytał Oscara: — Jakim cudem George znalazł się tutaj? Znany już mu wyraz winy i zażenowania przemknął przez twarz Oscara. — Może to, co ja zrobiłem, było niedobre. Może mi pan tego nie wybaczy. Ale kiedy tak jechałem i jechałem za pana autem — robiłem się coraz bardziej wściekły. Myślałem sobie: „Pan Liddon jest moim przyjacielem, ale ukrył mój portfel. Cóż to za przyjaźń?” A gdy już byłem blisko willi, zacząłem znowu myśleć: „A może to George jest lepszym przyjacielem...?” Wysiadłem więc z wozu, znalazłem małą tienda i wykręciłem numer George’a w Mexico... George i Frankie zbliżyli się do nich. Z poważnej, napiętej twarzy George’a aż biło podniecenie. — Panie Liddon — rzekł — muszę pana przeprosić, a równocześnie podziękować. Nim Oscar nie zadzwonił do mnie godzinę temu, nie miałem pojęcia, że Frankie jest w niebezpieczeństwie. Skontaktowałem się z policją tak szybko, jak się dało, ale i tak byłbym się spóźnił. To pan uratował Frankie. Mark nie odpowiedział. Znowu powróciło uczucie pustki i odrętwienia. Cały ten zgiełk dookoła drażnił go podobnie jak atmosfera w meksykańskich kafejkach. No cóż. To Oscar przechytrzył tu wszystkich i uratował sytuację. Policji
pełno było wszędzie. Gonzales został aresztowany. Pan Riley — o ile jeszcze żyje, także będzie aresztowany. Szajka Victora została rozbita, Frankie mogła wrócić do swego mężczyzny. A Ellie nie żyje. No cóż. Niech sobie wszyscy tańczą bolero, obrzucają się confetti i zapalają sztuczne ognie na placach. Co go to wszystko w gruncie rzeczy obchodzi? Pokład podjego nogami chwiał się lekko, jakby znajdowali się na pełnym morzu. Oczy George’a pod jasnym, opadającym lokiem wpatrywały się w niego uważnie. —Frankie powiedziała mi, że pan ma to radio. To cudownie! Naprawdę! Ale jest jeszcze parę spraw, na które chciałbym, aby mi pan odpowiedział. —Nie teraz, George — wtrąciła Frankie, kładąc rękę na ramieniu Marka. — Nikt teraz nie będzie zadawał mu żadnych pytań. Trzeba go odwieźć do lekarza. —Ale... — Nie widzisz, że on cierpi? —Tak, tak — wmieszał się do rozmowy Oscar. —Ja znam bardzo dobrego doktora. Ja zawiozę. Frankie i George jeszcze chwilę się sprzeczali. Mark nie słuchał ich. W końcu z Frankie, Oscarem i jednym z policjantów wrócili w stronę domu. Ręka Frankie podtrzymywała jego ramię. Minęli willę i przez gaik pomarańczowy dotarli do samochodu Oscara. Oscar pobiegł naprzód, rzucił się na tylne siedzenie i wyjął stamtąd przenośne radio. Podał je Frankie, a oczy mial aż okrągłe z niepewności. —Może ja źle zrobiłem, ale kiedy pan Liddon zostawił mnie samego w samochodzie, nudziłem się. Nudziłem się okropnie. Chciałem włączyć radio, ale ono nie gra. Otwieram więc tylną ściankę, żeby je sprawdzić — a tam pełno białego pudru. Trochę rozsypało się na podłod/.c w samochodzie, ale tylko troszeczkę, bardzo niewiele. Policjant wziął radio i odszedł w kierunku willi. Oscar wskoczył za kierownicę, Frankie zaś pomogła wsiąść Markowi, a potem zajęła miejsce obok niego. Oscar majestatycznie zawrócił auto, wyprowadził z zarośli i ruszył szeroką, prostą drogą do Acapulco. 151 — BSSSB3 Teraz dopiero Mark zaczął znowu normalnie odczuwać i rozumieć. Samochód mknął przez tropikalny krajobraz, kolorowy jak reklama biur podróż)’. Dłoń Frankie, z trochę spierzchniętymi kostkami palców, leżała blisko jego ręki. Widok ten przypomniał mu ich pierwsze krótkie spięcie w hotelu Reforma, kiedy patrzył na te same dłonie spoczywające na sofce, tuż obok jego ręki. Mimo iż ta dziewczyna stała się obecnie najważniejszą sprawą jego życia, prawie nic o niej nie wiedział, poza tym, że była kobietą George’a. Niewykluczone, że jeżeli dowie się o niej czegoś więcej, poczuje się mniej zagubiony, bardziej pewny siebie. — Więc pani współpracowała z policją? — spytał. — Chyba tak. Przynajmniej do pewnego stopnia — powiedziała, odwracając się do niego. — Ale robiłam to wyłącznie ze względu na George’a. — A czy ta historia, którą pani opowiedziała Victorowi o George’u, to także prawda? Skinęła głową. — Od dłuższego już czasu wydział do walki z narkotykami podejrzewał, że Victor jest szefem tej bandy, nie mogli go jednak na niczym przyłapać, nie mieli nawet pojęcia, skąd i jaką drogą sprowadza te narkotyki. Wobec tego zwolnili warunkowo George’a, żeby spróbować to wykryć. Było to szalone ryzyko — zarówno dla policji, jak i dla niego — pozwolić mu działać na własną rękę, ale udało się!
Rozumiał, że to idiotyczne mieć do niej pretensje o ten odcień dumy, jaki brzmiał w jej głosie, gdy to mówiła. Przecież miała prawo być dumną z postępowania jej faceta! — No a pani? — spytał. — Kim właściwie jest pani? Bo na pewno nie przygodną kabaretową śpiewaczką bez dokumentów? — Jestem jednak piosenkarką, ale bardzo podłą. Połowę czasu spędzam na myciu talerzy w kafejkach. W tę całą aferę wplątałam się w momencie, gdy George odkrył, że Victor wysłał Ellie po odbiór tej właśnie partii. To była szansa schwytania na gorącym uczynku nie tylko Victora, ale całej jego szajki. A kiedy już wpadł na ten pomysł, musiał znaleźć kogoś, kto by grał rolę pańskiej żony, i użył do tego celu właśnie mnie. __ A związane z tym niebezpieczeństwo nie odstraszało pani? — To, że mogłam skończyć na jakimś marmurowym stołe w kostnicy? — wzruszyła ramionami. — To, że podrzędna piosenkarka mogła gryźć piach? Takich jak ja jest pełno dookoła. Zrobiłam to wszystko dla George’a. Wiedziałam przez ćo przeszedł, nim się wyleczył z tego. Ja nie gnałam przed siebie na żadnym białym rumaku, tak jak on. Choć wiedziałam, czego się podejmuję... I ja tak samo myślałem o Ellie — smętnie zauważył Mark. — Próbowałem ją ocalić — tak jak Frankie pomagała George’owi wjego odrodzeniu się. Ale jej to się udało. — I wtedy oboje pojechaliście za Ellie do Meksyku. George umieścił ją w mieszkaniu Oscara, a pani skontaktowała się z Rileyem jako pani Liddon. Później on skierował panią do Gonzalesa w Acapulco? — Tak, to wszystko, co miałam zrobić. Rzecz jasna, nie mogłam pozostać panią Liddon w hotelu Granada, w którym ona miała się zatrzymać. Przeniosłam się więc z tego powodu do Reformy. — Rzuciła mu szybkie spojrzenie spod oka. — Nie zamierzaliśmy zrobić nic złego pańskiej żonie. Proszę, niech mi pan uwierzy na słowo. Chcieliśmy jąjedynie usunąć | placu boju, dopóki ja nie przestanę grać jej roli. Zawsze przecież tak mówiła, a on nigdy jej nie wierzył. — I tutaj ja wkroczyłem na arenę — szepnął cicho. — Zupełnie pokrzyżowałem wam plany. — Oczywiście, że wkroczył pan na arenę, ale gdybym ja była na pana miejscu, postąpiłabym tak samo. Nie mógł pan przecież wiedzieć, na czym sprawa polegała, a my nie mogliśmy tego panu zdradzić, to chyba jasne? Nie mogliśmy wtajemniczać kogoś obcego. A poza tym... — Głos jej lekko się załamał. — ...nie potrafiłabym tego panu powiedzieć. Od chwili gdy zobaczyłam pana, gdy pana poznałam, nie byłabym w stanie powiedzieć panu prawdy o Ellie... Wiedział, że ta chwila musi kiedyś nastąpić. Jeżeli do tego nie dopuści, jeżeli zamknie w sobie wszystko, to zostanie to wjego wnętrzu jak wrzód, jak straszliwa infekcja, która zatruje jego życie do końca. — Proszę... proszę, niech mi pani powie wszystko o Ellie. I tak wcześniej czy później, muszę się dowiedzieć. Wiem, że bardzo dużo przegrała w klubie Yictora i że nie była w stanie zapłacić tego długu... Że bardzo ■ się przestraszyła. Ale nawet w takim wypadku, jak mogła zgodzić się na coś tak okropnego? Jak mogła im pozwolić? — Naprawdę chce pan wiedzieć wszystko? — Tak. Chcę. Ręka jej przesunęła się ku jego dłoni. Byłoby mu lżej, gdyby nie chciała go pocieszać, gdyby się nad nim nie litowała. Ale nie mógł jej przecież tego powiedzieć. Po chwili ciszy Frankie zaczęła mówić. — Tu chodziło nie tylko o te przegrane pieniądze... — Znów umilkła. — Pan jej
właściwie nie znał. Po prostu zobaczył ją pan, zakochał się i na ślepo wskoczył w to małżeństwo. Ale w gruncie rzeczy wcale jej pan nie znał. Frankie miała rację. Przez cały ten czas, kiedy tropił i szukał Ellie, świadomość ta stawała się coraz jaskrawsza. Kochał ją, gotów był dla niej zrobić wszystko na świecie, ale jej nie znał. Frankie zaś mówiła dalej: — Tu chodziło o styl jej życia — życia, jakie prowadziła, nim pana poznała. Przyznaję, że nie jestem psychologiem, nie znam się na ludziach, więc nie ośmielam się ich sądzić. Ellie była młoda, piękna, bogata. Miała wszystko, o czym marzy dziewczyna w jej wieku. Dlatego nie rozumiem, czemu związała się z Victorem... — Z Victorem? — Domyślam się, że czegoś jej było w życiu brak. Czegoś, co miała nadzieję znaleźć w Victorze. Miała przecież zaledwie dziewiętnaście lat, kiedy się w nim zakochała. A dla Victora zdeprawować młodziutką, światową pannę z towarzystwa... debiutantkę — musiało być czymś nowym. Ale reszta była już taka stara, jak odpadki w zbiorniku na śmieci. Nie mam pojęcia, kiedy nauczył ją narkotyzować się. Nie wiem nawet, kiedy już miał jej dość. Ale jej on sam nigdy się nie znudził. Nie było to na pewno zabawne i przyjemne pętać się ciągle przy jego klubie, obserwować, jak podrywa jedną dziewczynę po drugiej i to co wieczór na jej oczach. W pamięci Marka zarysowała się teraz postać Ellie taka, jak wtedy, gdy stała w gaiku pomarańczowym, przy samochodzie Oscara, wpatrując się w niego z wyrazem rozpaczy w oczach. Mówił, że opoiuie ci o mnie takie rzeczy, takie okropne rzeczy, że nigdy więcej nie będziesz chciał mnie dotknąć. Wiedział już teraz, co to mogły być za „okropne” rzeczy. Przypomniał sobie chłodne przyjęcie u państwa Rossów i gorzkie słowa Arlene: Myślisz, żeEllie cif kocha ? Śmiech mnie bierze! Victor to jej typ! Wyszła za ciebie, bo taki miała kaprys... — Niech mnie pan posłucha, Mark — w głosie Frankie czuło się niemal gniew. — Nie wolno panu myśleć, że Ellie pana nie kochała. Kiedy się poznaliście, wydał jej się pan kimś bardzo mocnym, na kim będzie mogła się oprzeć. Bała się wyznać prawdę o Victorze, o narkotykach, o tym wszystkim. Ale z pewnością kochała pana, i przy pana pomocy potrafiłaby może wyrwać się z tej okropnej matni. Ale zaraz po ślubie pan wyjechał, zostawił ją samą, a bez pana Ellie była słaba. Dlatego wróciła do tego przeklętego klubu, dlatego znowu wpadła w narkotyki. I wtedy przegrała znaczną sumę pieniędzy i znalazła się znowu w punkcie wyjścia — bardziej jeszcze we władzy Victora niż kiedykolwiek przedtem. Gdy postanowił użyćjej jako kuriera — nie mogła powiedzieć „nie". Zbytjuż głęboko tkwiła w tym brudzie. Nie miała tyle odwagi... Tak. Nie miała dość odwagi, wiedział to i rozumiał teraz jasno. Mogła przecież od początku wyznać mu prawdę. Stanąłby przecież przy jej boku i walczył o nią. Mogła zwierzyć mu się jeszcze w hotelu Mirador, zamiast udawać oszołomienie narkotyczne, a wreszcie mogła jeszcze powiedzieć prawdę w tym pokoju, w willi Gonzalesa. Nawet wówczas, gdyby zaufała jego miłości, wszystko mogło się szczęśliwie zakończyć. Ale Ellie zawsze wolała kierować się wykrętami; raczej trzymać się dalej Victora, niż mu się przeciwstawić; raczej zwodzić, oszukiwać Marka, niż szukać u niego pomocy. Pozwolić raczej, by Frankie była torturowana, czy nawet zamordowana, niż stanąć śmiało twarzą w twarz z prawdą. Frankie miała słuszność. Ellie nie potrafiła nigdy zdobyć się na tę odwagęA jednak na samym końcu, kiedyjuż było za późno — zdobyła się na swoiste bohaterstwo! Przyniosła mu w torebce broń i rzuciła się pod kulę Rileya, przeznaczoną dla niego. Sądził, że będzie czuł głębokie rozczarowanie i niesmak, ale wszystko, co teraz czuł do
Ellie, to była tylko litość i jakby wyrzuty sumienia. Biedne dziecko! Potrzebowała całkiem innych rzeczy w życiu niż to, co chciał jej ofiarować... Kiedy poznał całą prawdę, musiał szczerze przyznać, że nie był z niego dobry mąż dla Ellie! Zerknął na Oscara skupionego mocno za kierownicą. Rana na ramieniu pulsowała boleśnie. Frankie zapatrzyła się przed siebie na jasną, równą drogę. Po dłuższej chwili milczenia spytała: — 155 1 ■Mi Mark zaczął się już domyślać, jaki mógł być koniec tej opowieści Ale (o nie zaboli go już bardziej. Widział już jasno, jaka była Ellie. Dalsze szczegóły, chociażby nawet najbardziej tragiczne, nie mogą zmienić jej obrazu. . t U1 ~ _ Proszę... chciałbym, żeby mi pani opowiedziała, jak to było z Coreyem. Ciągle jeszcze patrzyła na drogę przed nimi, jakby to ona prowadziła wóz i ponosiła odpowiedzialność za ich bezpieczeństwo. — Kiedy pan wrócił z Wenezueli i przyjechał do domu, ciało Coreya jeszcze tam było? — Tak. Usunąłem je. Nie rozumiałem, co się mogło stać. Wywiozłem je z domu i wpakowałem do jakiegoś auta odstawionego na przechowanie na zimowy parking. — Zastanawiałam się od samego początku, co pan z nim zrobił. Nie mogłam, oczywiście, spytać pana o to wprost... — Dopiero po krótkiej pauzie spytała, jakby zmieszana. — Domyśla się pan, jak do tego doszło? Czy się domyślał? Lepiej nie próbować myśleć. Lepiej usłyszeć, co ona o tym powie. — Proszę, niech pani mówi dalej. — Jak panu wiadomo, Corey Lathrop zasiadał w radzie zwalniającej warunkowo więźniów. I to on właśnie przyczynił się do wypuszczenia George’a. A George w przeddzień wyjazdu do Meksyku w pogoni za Ellie, miał złożyć szczegółowy raport na ten temat Coreyowi Lathropowi. Nie miał oczywiście zielonego pojęcia, że Corey kochał się w Ellie. Może pan sobie wyobrazić, jak Corey zareagował na tę historię! Owszem, Mark mógł sobie wyobrazić, Corey, ten szykowny protegowany Rossów — Corey, „którego największą przyjemnością było nawracanie skazańców”. — Wpadł jak burza do mieszkania Ellie — mówiła dalej Frankie. Właśnie pakowała się, aby udać się samolotem do Meksyku. Usiłował ją powstrzymać. Groził, że jeżeli dalej będzie prowadziła ten handel narkotykami i służyła za wysłannika Victora — powie wszystko jej rodzicom i panu... Jak pan sam widzi, Ellie została wzięta w dwa ognie. Jeżeli nie poje- dzie — Victor zerwie jej małżeństwo, jeżeli pojedzie — Corey uczyni to samo. Podejrzewam, że ciągle zażywała narkotyki i w tym momencie była niemal w obłędzie — zważywszy te wszystkie naciski, wątpliwości, poczucie winy. Wynikła miedzy nimi pewnie fizyczna walka. Nie mam poję cia, skąd znalazł się tam rewolwer, czy to był rewolwer jej, czyjego, dość na tym, że... — Że go zastrzeliła? —Tak. Ellie go zastrzeliła. Ze splątanych myśli wyłoniło się następne pytanie Marka: —Ale skąd pani to wszystko wie? — Od George’a. Victor zaaranżował to w ten sposób, że narkotyki przeszmuglują przez granicę w przenośnym radiu. W ostatniej chwili przyszło mu do głowy, że będzie bezpieczniej, gdy Ellie weźmie ze sobą drugie takie radio, które będzie mogła zarejestrować na cle. Tuż przed jej wyjściem z domu wysłał do niej George’a z tym drugim radiem. Ellie otworzyła mu drzwi i zastał ją nad ciałem Coreya. Rzecz oczywista, że znajdowała się wtedy w okropnym stanie nerwowym. Ale dla George’a najważniejsza była wówczas ta jedna,
jedyna myśl. Chodziło mu wyłącznie o to, żeby Ellie dotarła do Meksyku, żeby można było zaaranżować zamianę: ja — za nią. Nie miała oczywiście najmniejszego pojęcia, że George współpracuje z policją, a uważała go po prostu za jednego z chłopców Victora. Kiedy więc jej powiedział, by bez zwłoki odleciała do Meksyku, a już on i Victor zajmą się usunięciem ciała Coreya z jej mieszkania — uwierzyła. W ten sposób udało mu się zawieźć ją na lotnisko. Przerwała na chwilę swą opowieść, a potem ciągnęła dalej: — Ellie odleciała, ale George nie zrobił absolutnie nic w sprawie pozbycia się zwłok. Wiedział, że jeżeli zawiadomi policję, to Ellie zostanie natychmiast aresztowana, co byłoby jednoznaczne z zawaleniem się całego jego kunsztownego planu meksykańskiego. Poleciał więc następnym samolotem do Meksyku i odwiedził Ellie w hotelu Granada. Ona oczywiście miała w dalszym ciągu do niego pełne zaufanie. Powiedział jej, że sprawa zwłok Coreya została załatwiona i że Victor życzy sobie, by wyniosła się z hotelu Granada i gdzie indziej skontaktowała się z panem Rileyem. Tak trafiła do mieszkania Oscara, a ja zaczęłam grać jej rolę... Wszystko więc było już całkowicie wyjaśnione. Siedział, zadumany nad niedawną przeszłością. Widział siebie, ciągnącego ciało Coreya po zaśnieżonej alejce. Ciekaw był, czy ktośjuż odkrył zwłoki, prawdopodobnie nie. Będzie musiał sam zawiadomić policję. To pierwsze, co zrobi po powrocie do Nowego Jorku. Ciekaw był, czy zostanie aresztowany za popełnienie tego oszustwa. Nie miało to jednak większego znaczenia. Na strój, w jaki popadł, sprawiał, że nie przejmował się absolutnie tym, co mogło stać się z nim w przyszłości. — No cóż — powiedział — to ja ukryłem ciało, ale nie uważam tego za zły postępek. Oby tylko i policja była tego samego zdania. Spojrzała na niego z uśmiechem. — Niech się pan nie martwi o policję. Już sobie to wszystko obmyśliłam. George powie im, że to Victor załatwił tę sprawę. A Victor nie żyje. Możemy tę okoliczność wykorzystać! Powiedziała to tak rzeczowo, zwyczajnie. Widocznie dla jej prostolinijnego, bezkompromisowego umysłu nie było nic prostszego w świecie, jak wykorzystać śmierć złego człowieka dla uratowania dobrego, żywego człowieka z kłopotami. Spojrzał na nią z zachwytem i domieszką lekkiego żalu. Sama powiedziała niedawno, że takich jak ona było pełno dookoła. Chciałby, żeby to była prawda, chociaż wiedział, że tak nie jest. Mogły być tuziny Eli, Geor- ge’ów i Marków. Ale nie mogło być drugiej takiej Frankie. George ze swym ognistym mieczem, na białym rumaku — był najszczęśliwszym krzyżowcem na świecie. Oczy jej, odwzajemniające jego spojrzenie, były błękitne jak zatoka Acapulco, która właśnie zarysowała się przed nimi. Po chwili powiedział jakby w zamyśleniu: — Nie byliśmy dla siebie zbyt mili, prawda? —No... nie byliśmy... rzeczywiście. — Skakaliśmy sobie do oczu jak para wilków. — Albo i gorzej... — Ale — znowu zrobiła przerwę — ale chciałam panu coś powiedzieć. —Co takiego? Patrzyła teraz na swoją prawą dłoń, oglądając uważnie paznokcie. — Ja bym powiedziała Victorowi, gdzie jest George. Zanim by doliczył do dziesięciu... Nie mógł uwierzyć, że te słowa wyszły z jej ust. Było to bowiem tak zupełnie do niej niepodobne. Patrzył na nią zdumiony. — Powiedziałaby pani? Potwierdziła głową.
— Po tym wszystkim, co pani dla niego zrobiła? — Po tym wszystkim. Kocham George’a. Oczywiście, że go kocham. Ale powiedzmy sobie szczerze: nie umarłabym za brata... — Wielki Boże! — wykrzyknął Mark. — To pani brat?! Twarz Frankie pozostawała przez chwilę bez wyrazu, a potem uśmiech narodził się w jej oczach i spłynął na usta. — No nie! — powiedziała. — To pan się tego nie domyślał! Samochód \\jeżdżał właśnie w zatłoczone, hałaśliwe ulice miasta. Po chwili zatrzymał się, a Oscar odwrócił się w ich stronę i oznajmił: — To tu, panie Liddon. Tu mieszka ten doktor. Wyskoczył z auta i otworzył im drzwi. Wysiedli, oboje zamyśleni. Oscar zaś, trzymając się boku Marka, pociągnął go lekko za rękaw. — Panie Liddon — powiedział — czy to brzydko, że ja pana chciałbym teraz poprosić o mój portfel? Mark wyjął portfel chłopaka i oddał mu go. Oscar starannie zbadał jego zawartość i wyciągnął pierścionek z szafirem. Chwilę trzymał go w swych małych, opalonych dłoniach, oglądając uważnie, a potem wyciągnął dłoń z pierścionkiem w stronę Marka. — Ja myślę i myślę, panie Liddon, i uważam, że nie mogę zatrzymać tego pierścionka. On jest ładny. Naprawdę ładny. Zawsze marzyłem o pierścieniu z szafirem. Ale... — Potrząsnął głową. — On jest pański, mój przyjacielu. Mark zerknął na pierścionek leżący na wyciągniętej dłoni chłopca, a potem spojrzenie jego wróciło do Frankie. Stała cierpliwie na brzegu chodnika, a tłum kolorowych Meksykanów przewalał się koło niej. Jej sztucznie rozjaśnione włosy lśniły srebrem w południowym słońcu. Nagle pomyślał, jak też Frankie będzie wyglądała ze swoimi naturalnymi, ciemnymi włosami. Na pewno cudownie. Z ciemnobrązowymi włosami będzie wyglądała cudownie! Ciemna ręka Oscara ciągle jeszcze była wyciągnięta w jego stronę. Mark zacisnął palce chłopca na pierścionku. — Zatrzymaj to — powiedział. — Zatrzymaj ten przeklęty pierścionek... PATRICK QUENTIN Wyścig ku śmierci Szatański spisek Powrót na wyspy Bez motywu Łamigłówka dla kukiełek Tropiciel PATRICK Zielonooki demon Przekład: IZABELA KULCZYCKA-DĄMBSKA CsT Toruń Tytuł oryginału: TUK GREEN-EYED MONSTER Copyright © Patrick Quentin I960 Copyright © for the Polish edition by „C&T”, Torurt 1998 Copyright © for the Polish translation by Izabela Kulczycka-Dqmbska Opracowanie graficzne: MIROSŁAW GŁODKOWSKI Redaktor wydania: MARIA KAMIŃSKA Korekta: MAGDALENA MARSZAŁEK Skład i łamanie: JloSflo ISBN 83-87498-17-3 No r rj « T O 'Or*” T
Wydawnictwo „C&T"’ ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel. (0-56) 652-90-17 Toruń 1998. Wydanie I. Ark. wyd. 12; ark. druk. 11,5. Druk i oprawa: Wąbrzeskie Zakłady Graficzne Sp. z o.o. ul. Mickiewicza 15, 87-200 Wąbrzeźno ROZDZIAŁ I Andrew Jordan nie miał pojęcia, że jego brat już wrócił do Nowego Jorku, toteż zdziwił się niezmiernie, gdy przychodząc któregoś wieczora wcześniej z biura, zastał Neda w saloniku, w towarzystwie Maureen. Siedzieli obok siebie na niskiej sofie i popijali Rob Roysa. Wyglądali przy tym złudnie beztrosko. — Witaj, kochanie! — zawołała na jego widok Maureen. — Spójrz, kto do nas wpadł! Ned wyszczerzył zęby w uśmiechu. Andrew znał młodszego brata na tyle dobrze, by rozpoznać liczne odmiany jego uśmiechu — ten był z gatunku ,jest dobrze”. Skóra Neda była opalona, a jego włosy prawie wybielały od słońca. Andrew zastanawiał się, gdzie też bawił on ostatnio? Morze Karaibskie? Trudno było śledzić światowe życie Neda, tego konika polnego, wiecznego gościa bogatych próżniaków. — Jak się masz, Andy — rzucił Ned. — Wpadłem tylko się przywitać. Ale ciebie złapać, to trzeba mieć niezłego farta, a czas leci... Muszę już znikać, czekają na mnie u Pierre’a. Już od pierwszego (i jedynego) roku na Uniwersytecie w Princeton zawsze ktoś na Neda czekał u Pierre’a lub w podobnych lokalach. Andrew prawie nie bywał pośród jego znajomych, ale wiedział, że jeśli nie były to dziewczyny, to z pewnością milionerzy, czy znakomitości ze światka, a w ostateczności jakaś para mająca willę na północ od Malagi”. — Zostajesz na dłużej w Nowym Jorku? — spytał Andrew. — Kto wie? — odparł mu Ned dopijając drinka. — Zadzwonię do was... Ku niemałemu zdziwieniu Andrew pocałował na pożegnanie Maurem w policzek, choć nie żywili do siebie specjalnej sympatii. I klepiąc brata po ramieniu już znikał w drzwiach. — Zdaje się, że Ned jest w znakomitej formie — zwrócił się Andrew do żony, gdy zostali sami. — Co u niego słychać? — Wiesz, jak to Ned... — rzuciła na odczepnego Maureen. — Kochanie, przyrzekłam Reedsom, że będziemy u nich o wpół do siódmej. Zrobiło się strasznie późno. Przez całe osiemnaście miesięcy ich małżeństwa Andrew miał wrażenie, że spędzają z Maureen każdy wieczór w chronicznym pośpiechu i niepokoju, iż spóźnią się na jakieś spotkanie czy przyjęcie. Niezbyt mu to odpowiadało, ale skoro życie towarzyskie było niejako w naturze jego żony, starał się przystosować. Tego wieczora wypadło na Reedsów. A nim wrócili potem do domu, Andrew zupełnie zapomniał o wizycie Neda. Kiedy wyszedł z łazienki, Maureen leżała już w łóżku. Choć nigdy nie wyznał tego głośno, by nie dać się ośmieszyć, przypominała mu białą różę. Była tak samo świeża i powabna teraz jak i o dziewiątej rano po ośmiu godzinach snu. A miłość do niej, tłumiona przez cały wieczór przez stadka paplających osobników, sprawiała mu wręcz fizyczny ból. Położył się teraz obok i przysunął bliżej, a wtedy ona szybko poklepała go po policzku. — Dobranoc, kochanie — odezwała się. — Niezłe przyjęcie, prawda?... Tylko tak okropnie późno się zrobiło! Andrew oczekiwał czegoś w tym rodzaju i przełknął aluzję bez słowa. Wiedział, że jego miłość do żony jest bardziej zmysłowa i romantyczna niż jej uczucie do niego; ta świadomość onieśmielała go, upokarzała, jakby zawstydzała. Gasząc lampkę, przypomniał sobie nagle niedawno widzianą scenę; Maureen i Ned na sofie, z podciągniętymi nogami... W tamtej chwili prawie się nad tym nie zastanawiał, a jeśli nawet widok ten trochę go zaskoczył, to raczej wzbudzając zadowolenie, że nareszcie zapanowały między nimi serdeczniejsze stosunki. Teraz jednak wyobraźnia podsuwała mu całkiem inny obraz: zbytnia poufałość tej pozy skojarzyła się mu z bliskością kochanków, których głowy, razem tak ładnie kontrastujące kolorem włosów, oderwały się od pocałunku na sekundę wcześniej, nim on otworzył drzwi.
Szybko jednak uznał, że myśl ta jest po prostu śmieszna, że to tylko nowy objaw chorobliwej zazdrości, która stała się jego prawie nieodstępną towarzyszką. A zazdrość, jak zdążył się przekonać, była tak irracjonalna jak i upokarzająca, równie niszczycielska jak i bezwstydna w doborze podejrzeń. Leżał usiłując opanować i wytłumaczyć nurtujące go uczucia. Zdawał sobie sprawę, że wszystko zaczęło się prawie rok temu, gdy na jego biurko trafił anonim... Duże drukowane litery, powycinane z gazet i naklejone na kartce zwykłego papieru: JESTEŚ CHYBA JEDYNYM FACETEM ' W CAŁYM NOWYM JORKU, KTÓRY NIC NIE WIE O WŁASNEJ ŻONIE. Próbował to zlekceważyć jak numer jakiegoś świrusa lub czyjąś głupią złośliwość, ale ziarno zwątpienia znalazło w nim wyjątkowo podatny grunt. Już bowiem w dzieciństwie Andrew pogodził się z rolą rodzinnego niedojdy, wpojoną mu przez matkę i Neda — stary poczciwy Andy, obowiązkowy do perfekcji, harujący jak wół, ale któremu życie jakoś nie chciało tego dobrze wynagrodzić. Nawet kiedy Maureen zgodziła się wyjść za niego — a matka i Ned byli wtedy w Europie — wydawało mu się to zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Chociaż podarł anonim na drobne kawałki i ani słowem nie wspomniał o nim żonie, pozostawił on jednak w jego sercu niezatarty ślad. Od owego pamiętnego dnia coś czaiło się na dnie szczęścia, które właściwie nigdy nie wydawało mu się realne i trwałe, zawsze gotowe runąć, czy to z powodu nieodebrania przez Maureen telefonu w domu, czyjej spóźnienia na umówione spotkanie. Ta podejrzliwość ciągle czyhała w ukryciu, wzmagając się, aż wykreowała ten najnowszy wymysł: Maureen i Ned! I to właśnie niedorzeczność tego podejrzenia nakazywała, by górę wziął zdrowy rozsądek. W jego małżeństwie wszystko było przecież w porządku — poza tą mało oryginalną skazą, która obracała się tylko przeciwko niemu. Jak wiele razy wcześniej, Andrew Jordan, uosobienie dobroci w jego mniemaniu, czuł niesmak do siebie i zapragnął kontaktu z żoną, tak jakby przez jej dotknięcie mógł oczyścić się od tej narastającej nieufności. — Maureen... — szepnął. Jego ręka powędrowała ku niej. Wydychając lekko, Maureen — spała czy udawała tylko? — przekręciła się na bok, odsuwając od niego. S\pialnia tonęła w ciemności. Ciężkiej od zapachu jej perfum. * Przez cały następny tydzień Andrew ani razu nie widział Neda, co go zresztą wcale nie dziwiło. Po śmierci ojca, kiedy on przejął wy twórnię pudełek kartonowych, a Ned odziedziczył niezbyt wielki, ale yyystarczający dochód z należnego mu kapitału, drogi obu braci całkowicie się rozeszły. W dzieciństwie jednak panowała między nimi ćałkówita harmonia, co było w pełni zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że musieli balansować między surowymi zasadami ojca a beztroskim, chaotycznym światem matki. Andrew dobrze wiedział, że w chwilach krytycznych Ned zawsze będzie u niego szukał pomocy. Najwyraźniej jednak nie potrzebował już starego poczciwego Andrew, zadowalając się swymi milionerami. A i on, w dużej mierze dzięki Maureen, prawie uwolnił się od wyczerpującego syndromu kochającego brata. Dobiegając trzydziestki mógł nareszcie obiektywnie oceniać zarówno Neda jak i swoją matkę; tak mu się przynajmniej zdawało. A następna wiadomość o Nedzie nadeszła właśnie za pośrednictwem ich matki. Zadzwoniła do biura Andrew którejś środy około trzeciej, by zaprosić go na herbatę do hotelu Plaża. — O piątej, Andy. Nie spóźnij się, ale i nie siedź za długo, bo oboje z Lemem wychodzimy wieczorem. Jeśli chcesz, możesz przyprowadzić ze sobą tę małą, jak-jej-tam...
„Małą-jak-jej-tam” była Maureen, która początkowo robiła wszystko, by zdobyć aprobatę matki Andrew, ale jako jego żona i tak skazana została na rolę ,jak-jej-tam”. Andrew traktował to jak jeszcze jeden objaw podświadomej potrzeby matki, by odpłacić mu za to, iż był takim nudnym synem. Skoro jego matka musiała mieć dzieci, a było to wysoce dyskusyjne, powinny one przynajmniej być „zajmujące” jak „kochany Neddy”. A potomek, który z własnej woli przejmuje fabryczkę kartonów, nie zasługuje na szacunek — tak samo jak jego niezaradny ojciec. Andrew zadzwonił do domu, by uprzedzić Maureen o zapowiedzianej wizycie u matki, telefon jednak nie odpowiadał. Tuż przed wyjściem z biura zadzwonił po raz drugi — z tym samym rezultatem. Maureen mówiła mu przecież wyraźnie, że nie ma zamiaru wychodzić przez cały dzień z domu, bo chce porządnie odpocząć. Poczuł wtedy ten znajomy niepokój, który udało mu się jednak opanować. Do matki wybrał się sam. Zajmowała ona apartament w hotelu Plaża od strony Park Avenue. A hotele, w których przebywała, w Paryżu, St. Moritz czy gdzie indziej, były zawsze Jej” hotelami i zawsze miały przygotowany „apartament pani Pryde”. Co nie znaczy, że zawsze nosiła to nazwisko. Matka Andrew czterokrotnie bowiem wychodziła za mąż i to nazwiskiem kolejnego męża podpisywała się w hotelowych księgach. To Pryde było całkiem nowe, bo obecnego męża, Lema, poznała rok temu w Kalifornii. Był bardzo przystojny, młodszy od niej o piętnaście lat i biedny jak mysz kościelna. Ale po dwóch poprzednich świetnych małżeństwach mogła sobie, zdaniem Andrew, pozwolić na taki zbytek jak Lem Pryde. Kiedy wszedł do apartamentu, nie ujrzał w nim Lema. Matka zaś siedziała pod oknem przed wytwornie zastawionym stolikiem z herbatą. Już wtedy, gdy była tylko „panią Jordan” — żoną ojca Andrew, odkryła, jak świetnie pasuje do niej herbata. Srebro, delikatna porcelana, atmosfera niewymuszonej elegancji tworzyły idealne tło dla jej doskonałego, wykwintnego profilu i tych rozdawanych wokoło uśmieszków, mających sugerować (obcym, rzecz jasna) jej rozbrajającą bezradność. — No, przynajmniej przychodzisz punktualnie, Andy — powiedziała. — A gdzież twoja małżonka? — Nie udało mi się z nią skontaktować... Matka przyjrzała mu się uważnie. — Ale mam nadzieję, iż między wami wszystko w porządku... — Oczywiście. — To pocieszające. Bo trzeba przyznać, że jest bardzo ładna. Grała chyba trochę na scenie, prawda? — Była modelką. — To przecież prawie to samo. Mam tylko nadzieję, że przywykła już do domowego stylu życia. Wiele z tych dziewcząt nie potrafi zerwać ze starymi nawykami i bujnym życiem towarzyskim. Dziwię się trochę, że poślubiłeś taką pannę. Zwłaszcza przy twoim instynkcie posiadania, odziedziczonym po ojcu. Sądziłam, iż na żonę wybierzesz jakąś miłą, prostą osóbkę. Ale jestem pewna, że wszystko się jakoś ułoży... g Jak zwykle, instynktownie zdołała trafić w najczulszy punkt syna. LiiIIl§i Po tych słowach gestem delikatnej, wiedeńskiej baronessy nalała sobie filiżankę mocnej herbaty, a potem drugą podsunęła synowi. Ledwie dostrzegalne zmarszczki na czole matki podpowiedziały An- drew. że coś ją nurtuje. Spodziewał się tego, bo przecież nie wzywałaby go bez powodu. Podniosła filiżankę, upiła łyk herbaty i wtedy wyrzuciła z siebie: — Andy... rano był tu Neddy. Chciał pożyczyć ode mnie pieniądze. Andrew poczuł żywy niepokój. Kłopoty Neda sprzed roku zaczęły się właśnie od próby pożyczenia od matki pieniędzy.
— Po co? — zdziwił się. — Na cóż Nedowi nagle potrzebne są pieniądze? — Tego nie mówił. Próbował tylko wymusić je ode mnie. — Ile? — Pięć tysięcy dolarów. — Błękitne oczy pani Pryde obserwowały go znad filiżanki; źrenice miała przy tym lekko zwężone, jak zawsze gdy chodziło o wydanie pieniędzy zamiast ich otrzymania. — Doprawdy nie rozumiem was, moi chłopcy — mówiła dalej. —Jak tylko natykacie się na jakieś kłopoty, choćby najdrobniejsze, zaraz przylatujecie do mnie! Co Ned sobie właściwie myśli? Że ja śpię na złocie? Czy nie rozumie, że ja też mam duże wydatki, a Lem... Kochany Lem, nie może przecież pracować ze względu na swoje słabe serce... Pani Pryde i sam Lem ustawicznie mówili o jego chorym sercu; nikt jednak nigdy nie dowiedział się, na czym ta choroba polega. — No i co? Dałaś mu te pieniądze? — Czy mu dałam? Ależ skąd! Nawet gdyby stać mnie było na to, nie chcę stwarzać precedensu! Dorośli mężczyźni nie powinni domagać się od matek pieniędzy, przynajmniej takie jest moje zdanie. Powiedziałam to zresztą Nedowi już rok temu, pamiętasz? Niech się cieszy, że po mojej śmierci dostanie wszystko, poza oczywiście odpowiednim legatem dla Lema. A zresztą, Ned ma własne pieniądze. Dlaczego, na miłość boską, z nich nie korzysta? Pochyliła się do przodu i położyła Andrew na kolanie swoją wypielęgnowaną rękę, ozdobioną pierścionkiem z olbrzymim szmaragdem. — Dlatego właśnie chciałam, byś przyszedł, Andrew. Bądź co bądź jesteś od niego starszy, zastępujesz mu jakby ojca. Więc to raczej twoja, a nie moja sprawa. Upewnij się, że wszystko jest w porządku. A jeśli Ned faktycznie tak bardzo potrzebuje pieniędzy, to twoja firma przynosi chyba niezłe zyski, co? W końcu nikt inteligentny nie zawracałby sobie głowy kartonowymi pudełkami, gdyby to się nie opłacało... Andrew poczuł lekki, jakby kleszczowaty ucisk jej ręki na swym kolanie. To przywołało obrazy z dzieciństwa, kiedy to jego pragnienie zdobycia akceptacji matki było równie gwałtowne, co i beznadziejne. Jakże odległe wydawały mu się one teraz! Podobnie jak późniejsza nienawiść i żądza zemsty po odkryciu, iż to nie jego winą był zły układ z matką. Nic z tego już nie zostało — matka była po prostu matką, jak każda inna. — I co, Andrew? Pogadasz z nim? To taki uroczy chłopiec! Przepadam wprost za nim! Choć potrafi i nieźle dopiec... O, Lem! Kochanie... Zerwała się z krzesła tak lekko i zwinnie jak młoda dziewczyna, gdyż drzwi się otworzyły i aktualny ojczym Andrew, Lem Pryde, zbliżał się do nich. Pani Pryde podbiegła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję. Była bardzo drobna, on zaś barczysty i masywny. Typ przystojnego wojskowego, z domorosłym angielskim akcentem, przypominający sahibów z czasów brytyjskiego panowania w Indiach. A jak Andrew zdążył się zorientować, jego związek z Imperium Brytyjskim sprowadzał się do epizodycznej rólki u Errola Flynna. — Lem, kochanie! Gdzie tak długo byłeś? Spodziewałam się ciebie przed trzecią! — Przepraszam cię, kotku... Byłem na lunchu z przyjacielem, a w drodze powrotnej zobaczyłem plakat filmu, którym tak się zachwycałaś w Paryżu. Nie mogłem się powstrzymać, by nie skorzystać z okazji... — Lem schylił się i pocałował żonę w policzek. Jego piękne wąsy rozciągnęły się w szerokim, wystudiowanym uśmiechu. — A co? Tęskniłaś za mną, koteczku? — Och, Lem... W tym momencie Lem obejrzał się i zobaczył Andrew. Zrobił minę winowajcy, jak zwykłe zresztą na widok pasierba, jakby ten złapał go nagle na czymś niewłaściwym. — O, jak się masz, Andy! Stary chłopie! — Andrew już wychodzi — wyjaśniła pani Pryde. — Mieliśmy do obgadania pewną nudną sprawę, ale wszystko już jest jasne.
Kiedy Andrew był już przy drzwiach, matka pociągnęła Lema ku sofie przy stoliku z herbatą — szczebiotała i uśmiechała się przy tym słodko, używając całego swego wdzięku. Nigdy przedtem nie przychodziło Andrew do głowy, że matka może kogoś prawdziwie kochać, i po raz pierwszy w życiu prawie jej współczuł. Po chwili jednak, gdy zjeżdżał windą, znów zaczął rozmyślać o bracie. Chociaż od tej pory minął już rok, owa pierwsza próba Neda wyciągnięcia od matki pieniędzy stanęła mu żywo przed oczami. Zabałaganiwszy w towarzystwie jakichś filmowców w Las Vegas, Ned, nie chcąc być od nich gorszym, po pijanemu stawiał w grze w kości. W rezultacie przegrał znacznie więcej, niż w ogóle posiadał. Próbował wtedy skontaktować się z Andrew telefonicznie, ale oboje z Maureen byli na jakimś przyjęciu. Zadzwonił więc do matki, spędzającej swój miodowy miesiąc w hotelu w Beverly Hills — z łatwym do przewidzenia skutkiem. A nazajutrz rano pewna bogata podstarzała brazylijska wdowa, przebywająca w tym samym co Ned hotelu, oskarżyła go w dyrekcji o kradzież diamentowej bransolety. Andrew poleciał wtedy pierwszym samolotem do Las Vegas. Administracji hotelu zależało tak samo jak jemu na zatuszowaniu całej sprawy. Ned przyznał się w końcu do posiadania bransoletki, Andrew zmusił go do jej zwrotu i cudem jakimś udało mu się namówić panią Da Costa do przemilczenia całej sprawy. Andrew spłacił też dług Neda pieniędzmi, które — o ironio — miał odłożone na kupno brylantowej bransoletki dla Maureen. Wobec opanowanego, ale głębokiego oburzenia Andrew, Ned okazał należyty żal i skruchę. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie uważał za naturalne, iż brat pojawi się nagle i uporządkuje jego sprawy. Posłał mu jeden z tych swoich potulnych uśmiechów, doprowadzających do szału, a przy tym rozbrajających, które nadal mimowolnie oddziaływały na Andrew z tą samą siłą jak wówczas, kiedy to dziewięcioletni Ned zdołał rozbić mu nowiutki rower. — I po sprawie — orzekł Ned. — Ale wiesz co, Andy? Ta stara krowa Da Costa sama podarowała mi tę pieprzoną bransoletkę. „Kochany, śliczny chłopczyku — mówiła — weź sobie ten klejnocik i spłać nim swoje karciane długi”. Aja, przekonany, że chodzi o typowy pompatyczny gest brazylijskiej milionerki, przyjąłem ten podarunek, buchnąłem babsko w mankiet i dodałem: „Pani pokorny sługa, señora”. Jasne, że baba była wtedy porządnie wlana; bourbon z lodem zrobił swoje. A rano, w obliczu kaca, najwyraźniej zapomniała o tym romantycznym epizodzie. I ja z czystej delikatności nie śmiałem jej o tym przypominać... Niewykluczone, że Ned mówił prawdę. Choć jako dziecko był niezrównanym kłamczuchem, to jednak rzadko oszukiwał starszego brata. A ponieważ w dwudziestym trzecim roku życia Ned nadal nie ogarniał podstawowych zasad konwencjonalnej moralności, tego rodzaju propozycja ze strony starszej, wstawionej damy mogła mu się wydać najzupełniej do przyjęcia. — Andy... proszę, nie mów Maureen. — Ona już wie. Była przy drugim aparacie, kiedy dzwoniłeś. — To wyobrażam sobie, jaka jest na mnie wściekła! I tak rzeczywiście było. Zresztą Maureen nigdy nie poddawała się urokowi Neda. Teraz więc tym bardziej nie chciała mieć z nim więcej do czynienia. — Powiedz jej, że zwrócę ci te pieniądze. I nie martw się tak, Drew, nigdy więcej nie popełnię podobnego głupstwa. — Mam nadzieję. — Na pewno! Przysięgam! Trzy palce na sercu! — To była ich sekretna, najświętsza przysięga z dzieciństwa... Winda wyrzuciła Andrew w holu hotelu Plaża. Czy byl aż takim naiwniakiem, by uwierzyć, że przysięgi Neda były coś warte.
Po powrocie do domu nie zastał Maureen. Wiedział, że byłoby nonsensem niepokoić się z tego powodu. Ktokolwiek z grona ich licznych znajomych mógł zadzwonić i wyciągnąć ją z domu. Ale przecież mieli iść do Billa Stantona — zaraz... o której to właściwie? Poszedł do sypialni, by sprawdzić na bileciku zatkniętym za lustro: 0 siódmej trzydzieści. Zadzwonił do Neda; odebrał jakiś mężczyzna, który oświadczył, że jest gościem, a Neda chwilowo nie ma w domu. Czy ma mu coś powtórzyć? Andrew poprosił więc, by przekazał Ne- dowi, iż wieczorem oboje z żoną wychodzą i wrócą bardzo późno, 1 że będzie czekał na telefon od niego jutro z samego rana. Następnie przyrządził sobie drinka i ruszył z nim do sypialni, po czym wziął prysznic. Wycierał się właśnie, kiedy zadzwonił telefon. Podbiegł szybko do aparatu, przekonany, że dzwoni Maureen. Jednak w słuchawce jakiś miły, dziewczęcy głos spytał; — Czy mogę rozmawiać z panią Jordan, Maureen Jordan? Andrew odparł, że nie ma jej w domu. i ' / / !I , i fum i 'Ł t i i Wtedy zapytała: — A czy rozmawiam z jej mężem? — Owszem. — To może pan o mnie słyszał? O Rosemary Thatcher... Oczywiście, że słyszał. Rosemary Thatcher była kuzynką Maureen. Kiedy oboje rodzice Maureen zginęli w katastrofie samochodowej, Thatcherowie zaopiekowali się nią. Miała wówczas piętnaście lat i w domu wujostwa w Los Angeles spędziła kilka następnych. A ostatnio pan Thatcher, człowiek niesłychanie bogaty, zmuszony interesami do przeniesienia się do Nowego Jorku, znów pojawił się w życiu Maureen i występował często w jej opowiadaniach jako „wuj Jim”, a jego żona jako „ciotka Margaret”. Andrew nie poznał jednak dotychczas ich córki, Rosemary, która przebywała w Szwajcarii w jakiejś ekskluzywnej szkole dla bogatych panienek. — Rosemary Thatcher? — powtórzył. — Ależ oczywiście! Nie miałem pojęcia, że pani jest w Nowym Jorku! — Bo dopiero wczoraj przyjechałam z Lozanny i umieram z pragnienia, by zobaczyć się z Maureen i poznać pana. Czy myśli pan, że niedługo wróci? — Spodziewany się jej lada chwila. — Więc nie przeraziłby się pan, gdybym wpadła teraz na małego drinka? — Oczywiście, że nie! Maureen z pewnością ucieszy się na pani widok. — Nie zabawię długo, zresztą nie mogłabym nawet... Ale przy okazji, czy nie będzie panu przeszkadzało, jeśli mama i papa przyjadą po mnie? Idziemy potem razem na obiad. Andrew odpowiedział, że będzie to dla niego przyjemność. Stanęło więc na tym, że zjawi się u nich najdalej za pół godziny i Rosemary odłożyła słuchawkę. Właśnie skończył się ubierać, gdy klucz Maureen zazgrzytał w drzwiach wejściowych. Pospieszył do saloniku na jej powitanie i zobaczył, jak idzie ku niemu, zrzucając futro z norek, które podarował jej na pierwszą rocznicę ślubu. Jak zawsze, kiedy ją znowu widział, topniało mu serce, a cała obsesyjna zazdrość znikała jak demony z nocnego koszmaru po przebudzeniu. — Andy, kochanie! Okropnie się spóźniłam... Przepraszam cię! To przez telefon, jaki miałam... Wróciła właśnie z Zachodnich Indii moja... — Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go. — Ale widzę, że mój bystry chłopiec jest już ubrany i gotowy na przyjęcie u Billa — zmieniła temat. — Więc któż to był, co za przyjaciółka? — zapytał. — Ach, to nie żadna przyjaciółka — odparła Maureen. — Po prostu kuzynka. Słyszałeś o niej. To córka Thatcherów, Rosemary.
ROZDZIAŁ II Maureen, która była bardzo sprytna, natychmiast zorientowała się z wyrazu jego twarzy, że coś jest nie w porządku. Jej ręce ciągle jeszcze spoczywały na jego ramionach, a wokół ust błąkał się nawet nikły ślad uśmiechu. — O co chodzi, kochanie? Co się stało? Andrew sam nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, co czuł; ogarnęło go jakieś dziwne otępienie. — Twoja kuzynka Rosemary właśnie przed chwilą dzwoniła — oznajmił. — Będzie tu lada chwila. Umiera z pragnienia, aby cię zobaczyć i poznać mnie... Przez ułamek sekundy oczy Maureen wydawały się martwe. Szybko jednak roześmiała się i powiedziała: — No nieźle! Mogłam się tego domyślić! Zresztą nigdy nie umiałam kłamać. Och, kochanie! Trudno o większą gafę! Bardzo cię przepraszam. Bo widzisz... to Bill Stanton zadzwonił. Gosposia mu nagle zachorowała i martwił się, co z jego dzisiejszym przyjęciem. Musiałam mu więc zaproponować, że ją zastąpię i pomogę mu wszystko przygotować. — Skoro więc byłaś u Billa, to po co ta bajka o kuzynce Rosemary? Maureen zrobiła skruszoną minę. — Bo mówiłam ci rano, że przez cały czas będę w domu, a poza tym wstydziłam się trochę, iż tak łatwo dałam się namówić Billowi do pomocy... Och, Andy! Ty przecież sam dobrze wiesz dlaczego! — Doprawdy? — Kochanie, nie jestem ślepa! Choć nigdy o tym nie mówisz, ja i tak wiem, co cię dręczy. Teraz już wiesz, że byłam u Billa. Ale tu przecież nie chodzi o niego, z każdym innym byłaby ta sama historia. I to, że już wiesz, niczego nie zmienia. Nadal się martwisz, prawda? Ciągle jeszcze oplatając go obiema rękami, przytuliła się mocniej, a jej usta znalazły się tuż przy jego twarzy. — Andy, skoro już zaszliśmy tak daleko, porozmawiajmy o tym. Andrew poczuł paraliżujące zakłopotanie. — Wiem, co to jest — ciągnęła. — Jesteś niby taki silny, taki pewny siebie, ale tam, w środku coś w tobie siedzi, coś nie daje ci spokoju. To wpływ matki, prawda? Jej i Neda. Wmówili ci, że jesteś beznadziejnym nudziarzem, niewydarzonym poczciwiną, którym nikt nie potrafi się zainteresować, nawet własna żona... Jej niesamowita spostrzegawczość zdumiała go i zabolała jednocześnie, takjakby ostry przyrząd dentystyczny ugodził go w odsłonięty nerw. — Wybacz, Andy, ale musiałam wreszcie poruszyć ten temat. Weź pod uwagę, jak to może wpływać na mnie. Dzisiaj na przykład, kiedy wracałam taksówką do domu, pomyślałam: Nie mogę powiedzieć Andrew, że całe popołudnie spędziłam z Billem, po prostu nie mogę! Jej miękkie, pachnące jaśminem włosy ocierały się o jego policzek. — Posłuchaj mnie, najdroższy. Kocham cię teraz nawet bardziej, niż kiedy wychodziłam za ciebie za mąż. Jesteś najbardziej godnym kochania mężczyzną na świecie. A jeżeli to nie wynika jasno z mojego postępowania, to z pewnością po części moja wina. Może to ustawiczne bywanie na przyjęciach... Kochanie, jeśli to o to chodzi, możemy przestać w każdej chwili... Przecież wiesz o tym. Och, Andy! Wziął ją w ramiona, czując w sercu głęboką rozterkę. Jedna część jego istoty promieniała, chciwie chwytając każde jej słowo, uspokojona. Ale była i druga część... Czemu Bill Stan ton zwrócił się właśnie do Maureen? Jako atrakcyjny, chętnie zabawiający się kawaler mógł przecież wybierać z licznego grona swych przyjaciółek. Dlaczego więc Maureen? — Andy... — Spojrzała na niego, a jej oczy wyglądały z bliska jak ogromne, zielone
szmaragdy, otoczone gęstą firanką ciemnych rzęs. —Kochanie, jeżeli nie chcesz, możemy już więcej nie mówić na ten temat. Ale już wszystko w porządku, prawda? — W porządku. — Poczuł ulgę, ale równocześnie trochę się zdziwił, że Maureen tak szybko dała za wygraną. Odsunęła się od niego i spojrzała na zegarek. — O Boże! Jest już tak późno, a Rosemary będzie tu lada chwila. Chodź, kochanie, zabawiaj mnie rozmową, kiedy będę się przebierać... — Chwyciła go za rękę i poprowadziła do sypialni. Andrew usiadł na łóżku i obserwował ją, gdy się rozbierała. Wciąż tam siedział, paląc papierosa, kiedy wyszła spod prysznica i zrzuciwszy ręcznik zaczęła przetrząsać garderobę w poszukiwaniu odpowiedniego stroju na wieczór. Przez cały czas szczebiotała wesoło i nieco uszczypliwie na temat Billa Stantona. W końcu wyjęła z szuflady swoją czerwoną szkatułkę z biżuterią; otworzyła ją i wyszukała brylantowe kolczyki — prezent zaręczynowy od męża — kolczyki, które dzięki Nedowi wciąż czekały na pasującą do nich bransoletkę. Była już gotowa, kiedy odezwał się dzwonek u drzwi i Andy wpuścił Rosemary Thatcher. Sądząc po selektywnej, szwajcarskiej szkole oraz wiedząc, że jest to jedyna córka Thatcherów, Andrew spodziewał się zobaczyć jakąś superelegancką, wytworną pannę. Jakże się jednak pomylił! Kuzynka Maureen była bardzo młoda, ubrana całkiem odpowiednio do swej sfery, uczesana przez dobrego fryzjera, a jej zęby prawie na pewno zostały naprostowane przez pierwszorzędnego dentystę. Ale to było wszystko, co — na pierwszy rzut oka — przemawiało na jej korzyść. Nosiła okulary z grubymi soczewkami i, choć miała maniery wskazujące na pochodzenie z bogatego domu, pierwsze wrażenie wywoływało niemal odruch współczucia. Andrew przygotował drinki, a kiedy usiedli, Maureen i Rosemary zaczęły rozmawiać. Andrew odniósł jednak wrażenie, że nie były aż tak bardzo zadowolone ze spotkania, jak sobie to uprzednio wyobrażał. Szczególnie Rosemary była jakaś niespokojna, a jej oczy co chwilę zerkały z nieśmiałą ciekawością w jego stronę. Początkowo sądził, iż stara się po prostu ocenić, czy Maureen zrobiła dobrą partię. Gdy jednak te ukradkowe, badawcze spojrzenia powtarzały się, poczuł się nieswojo. W pewnej chwili, kiedy zainteresowanie Rosemary Andrew stało się szczególnie widoczne, Maureen spytała: — No i co? Jak ci się podoba mój wybrany? — Wiesz — odparła jej wolno Rosemary — to wprost nie do wiary! Mam na myśli to niesłychane podobieństwo. Od pierwszej chwili, jak tylko tu weszłam, wprost dech mi zaparło z wrażenia. Twój mąż to żywy portret Neda, dojrzałego Neda! — Znasz mojego brata? Na twarzy Rosemary rozlał się promienny uśmiech, czyniąc ją niemal ładną. — O tak! Znam Neda — roześmiała się radośnie. — Za miesiąc mamy się pobrać! Skoro tak powiedziała, Andrew musiał jej uwierzyć, ale wiadomość ta ogromnie go zaskoczyła. Już sam fakt, że Ned — ze swoim wstrętem do związków uczuciowych i genialnym, jak dotąd, darem wykręcania się z tego rodzaju sytuacji — mógł się w ogóle poważnie kimś zainteresować, był dość nieprawdopodobny. Ale żeby na dodatek miała to być kuzynka Rosemary?!... Usłyszał nieco szorstki głos Maureen: — Ależ Ned był u nas zaledwie parę dni temu i nic o tym nie wspominał! — Wiem — odpowiedziała Rosemary — bo to jeszcze tajemnica. Ja także miałam wam o tym nie mówić, ale po prostu nie mogłam się powstrzymać, jak zobaczyłam twojego męża! A zresztą, to przecież nie ma znaczenia. Ned na pewno nie będzie się gniewał, że wam
o tym powiedziałam, prawda? Pochyliła się, żeby wziąć ze stojącej na stoliku szkatułki papierosa. Przez chwilę obracała go w palcach, tak jak to zwykle robią dziewczęta przyzwyczajone do tego, że ktoś podaje im ogień. Kiedy Andrew podszedł do niej z zapalniczką, zaczęła opowiadać. — Poznaliśmy się w Hialeah, na wyścigach. Byłam w towarzystwie przyjaciół, a Ned wszedł do naszej loży. Kilka dni później polecieliśmy awionetką do St. Thomas, gdzie wynajęliśmy jacht. Potem żeglowaliśmy sobie od jednej wyspy do drugiej... Ach, to była cudowna bajka! Czy możesz sobie wyobrazić mnie w takiej roli?-— zwróciła się do Maureen. Andrew przeżywał teraz kilka wrażeń równocześnie. Najbardziej jednak zapadły mu w pamięć słowa: Wynajęliśmy jacht. Kto wynajął ten jacht? Ned? Za co? Natychmiast skojarzył sobie z tym faktem rozmowę z matką i prośbę Neda o pożyczenie mu pięciu tysięcy dolarów. Zerknął na Maureen i, tak jak się tego spodziewał, pochwycił ten specyficzny wyraz twarzy, który przybierała, ilekroć była mowa o Nedzie. — Ale dlaczego to taka tajemnica? — spytał. Rosemary strąciła popiół i wyjaśniła: — To był pomysł Neda. Chce, aby wszystko zostało załatwione w odpowiedni sposób. Bo widzicie: mama i papa jeszcze go nie znają i, mimo że nie jestem rodzoną córką papy, bo mama była już przedtem zamężna, to papa jest zwariowany na punkcie „następcy tronu”, a ja jestem właśnie kandydatką do tego tytułu. Toteż dla niego szalenie ważne staje się, za kogo wyjdę za mąż... — Więc twoi rodzice o niczym jeszcze nie wiedzą? — zdziwił się Andrew. — Jeszcze nie. I nie chodzi o to, byśmy się niepokoili czy bali, bo jak mogą nie oszaleć na punkcie Neda, skoro raz na niego spojrzą? Wszyscy za nim wariują! No, a w dodatku jest synem tej cudownej kobiety, która miała tylu mężów! Papają kiedyś poznał i mówił, że wywarła na nim kolosalne wrażenie! —Jakie są zatem plany Neda? — spytała chłodnym, ostrym tonem Maureen. — Właściwie to nie mamy żadnego konkretnego planu. Dziś wieczorem jem obiad z mamą i papą, podczas którego po prostu opiszę im zalety Neda, a potem zakomunikuję im tę wielką nowinę. Bo, widzicie, oni mnie bardzo kochają i pragną nade wszystko, bym była szczęśliwa. A skoro tylko zrozumieją, że dla mnie nie ma szczęścia bez Neda, jestem przekonana, że... Przy tych słowach zadźwięczał dzwonek u drzwi. — O Boże! — zawołała z przejęciem Rosemary. — To oni! Maureen była wyraźnie zaskoczona. Andrew zwrócił się do Rosemary ze słowami: — Zapomniałem powiedzieć Maureen, że twoi rodzice przyjadą tu po ciebie. Rosemary położyła Maureen dłoń na kolanie, mówiąc: — Zjedz jutro ze mną lunch, oboje was zapraszam... Będziemy mogli poplotkować. — Ale... — zaczęła Maureen, z twarzą dziwnie roztargnioną i napiętą. — Proszę! — Rosemary spojrzała błagalnie na Andrew. — Przyjdziecie, prawda? O pierwszej w Pawilonie. Ja zapraszam! Macie przyjść! Dzwonek zadźwięczał po raz drugi. Andrew zerknął na Maureen, jej wzrok jednak uciekł przed jego spojrzeniem. Poszedł więc otworzyć drzwi. Thatcherowie nie zabawili długo. Andrew stykał się już z nimi parokrotnie i nie przepadał specjalnie za ich towarzystwem. Zawsze byli bardzo mili i uprzejmi dla Maureen, Andrew jednak miał wrażenie, A IW \ HHMSH iż jest to uprzejmość zarezerwowana specjalnie dla ubogich krew- nvi'li. Pan Thatcher wyglądał na mądrego, dystyngowanego i raczej imponującego bankiera. Jego żona zaś była
pełną wdzięku, choć niespecjalnie efektowną, wielką damą. Wyraziła swój zachwyt, że może wreszcie obejrzeć „gniazdko drogiej Maureen”, posiadające tak „zachwycające” sąsiedztwo, gdyż jej klub brydżowy znajduje się tuż za rogiem. Następnie padło aż nazbyt wiele pochlebnych uwag na temat urządzenia mieszkania, po czym Rosemary została przynaglona do pośpiechu, aby nie narażać szofera na długie czekanie. Zrobiło się w końcu bardzo późno i chcąc zdążyć na przyjęcie u Billa Stantona, Andrew i Maureen musieli się bardzo spieszyć. Andrew odczuł pewnego rodzaju ulgę, bo odraczało to rozmowę, której oboje trochę się obawiali. Nie można było jednak całkiem pominąć milczeniem tej sprawy. Toteż, kiedy byli już w taksówce, Andrew spróbował delikatnie nawiązać do sprawy: — Wydaje mi się, że powinniśmy przede wszystkim usłyszeć wersję Neda o tej całej historii. — Oczywiście. — Kto wie... Może się naprawdę w niej zakochał... — Ned? — wybuchnęła Maureen. — Zakochany w Rosemary? Chciałeś chyba powiedzieć, że zakochany w sobie, jako zięciu milionera! — Położyła mu rękę na kolanie. — Bardzo cię przepraszam, kochanie, że tak mówię o Nedzie. Ale jeśli chodzi o Thatcherów... to przecież moja rodzina. — Wiem. — A odpowiednie małżeństwo Rosemary jest dla nich czymś najważniejszym w świecie. Odkąd sięgnę pamięcią, zawsze tylko słyszałam: Kiedy Rosemary znajdzie odpowiedniego chłopca... No, a jeżeli dowiedzą się na przykład o tym skandalu w Las Vegas? O Boże! Co za zamieszanie! Kochanie, ustalmy od razu, że cokolwiek się wydarzy, niech to nas nie rozdzieli, dobrze? — Przechyliła się w jego stronę i pocałowała go w policzek, mówiąc: — Kocham cię... $ Przyjęcie u Billa Stantona opierało się głównie na znakomicie zaopatrzonym szwedzkim stole. A Bill osobiście witał gości przy wejściu, bardzo wytworny i elegancki w czerwonym smokingu. — Ach — rzucił na ich widok. — Jest i najpiękniejsza kobieta Nowego Jorku z małżonkiem! — Chciałeś zapewne powiedzieć „najpiękniejsza pokojówka” — poprawił go Andrew. — Pokojówka? — zdziwił się Bill. — Czyżbyś zamierzał wynajmować swoją żonę do małych domowych posług? — O, Bill! Spójrz, jest i Gloria! — zawołała Maureen i wsunąwszy rękę pod ramię gospodarza, odciągnęła go na bok. Andrew przecisnął się przez tłum gości do baru. Czuł, że ręka trzymająca kieliszek trochę mu drży, a w sercu znów rozszalał się demon zazdrości. Pokojówka | Czyżbyś zamierzał wynajmować swoją żonę do małych domowych posług? Bill nie zrozumiał aluzji Andrew, a Maureen natychmiast odciągnęła go na bok... Żeby przerwać dalszą rozmowę? Lawirując między gośćmi i starannie unikając znajomych, Andrew policzył wynajętych kelnerów: było czterech... plus barman. Przy takiej ilości ludzi do pomocy, jakież znaczenie mogła mieć nieobecność gosposi? A zatem... Rosnący niepokój zdawał się wymykać mu spod kontroli. W drugim końcu pokoju widział teraz swoją żonę w otoczeniu grupki osób, roześmianą, szczebioczącą i, jak zawsze, olśniewającą. Kiedy ich oczy spotkały się, Maureen skinęła na męża, by się do niej przyłączył. Gdy tylko znalazł się obok, położyła mu rękę na ramieniu i cały czas trajkocząc i śmiejąc się z innymi, pocałowała go w policzek. A jeśli to tylko zwyczajny zbieg okoliczności... Bill mógł być przecież rozkojarzony... I akurat w tej samej chwili Maureen zapragnęła przywitać się z Glorią..., czy ktokolwiek to był.
Jacyś znajomi Andrew podeszli i odciągnęli go na bok, by porozmawiać. Ostatecznie nie udało mu się uchronić przed skosztowaniem indyka z szynką w towarzystwie jakiejś telewizyjnej gwiazdy, której występu, emitowanego tydzień wcześniej, „nie mógł, niestety, obejrzeć”. Wieczór wlókł się niemiłosiernie, a Andrew cierpiał bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Czuł się bezradny, jak lekarz chory na raka, który rozpoznaje każdy najmniejszy objaw swej choroby, a jednak nie jest w stanie jej powstrzymać, czy choćby kontrolować. Sięgając myślą wstecz, jak w krzywym zwierciadle, we wszystkim dopatrywał się jakichś ukrytych pobudek. Szczególnie dręczyła go jej odmowa wyjechania z nim do Skandynawii dwa miesiące temu. A taka wydawała się wówczas rozsądna w swoim rozumowaniu: że duże nadprogramowe wydatki, że będzie tam bardzo zajęty, że lepiej jeszcze trochę poczekać, aż będą mogli pojechać razem do Eu21 \ ropy — tylko we dwoje, wyłącznie dla przyjemności... Czy mówiła to szczerze? Czy naprawdę o to jej chodziło? Czy też... JESTEŚ CHYBA JEDYNYM FACETEM W CAŁYM NOWYM JORKU, KTÓRY NIC NIE WIE O WŁASNEJ ŻONIE. Maureen i Bill Stanton? Czemu nie? Znali się, jeszcze nim An- drew spotkał Maureen. Ale... jeśli to był Bill, to dlaczego nie uzgodnili jakiejś wspólnej wersji, na wszelki wypadek? To raczej mało prawdopodobne. Mogła przecież być zupełnie gdzie indziej, a przyłapana na kłamstwie o Rosemary, uczepiła się Billa wiedząc, że —jako stary przyjaciel, i do tego cynik — będzie gotów ją kryć, jeśli tylko zostanie w porę ostrzeżony. O, Bill! Spójrz, jest i Gloria! Rozejrzał się po sali, ale nigdzie nie było widać Maureen. Przeszedł do drugiego salonu, ale i tu jej nie znalazł. Zaczął więc konsekwentnie przeszukiwać całe mieszkanie Billa. Mijając drzwi sypialni, przekształconej tego wieczora w szatnię dla gości, usłyszał nagle jej głos — lekko zachrypnięty z emocji i pośpiechu: — Znalazł się? Chwała Bogu! Już odchodziłam od zmysłów, że ona... Wchodził właśnie do pokoju, kiedy to mówiła. Było już za późno, by się cofnąć, nawet gdyby wystarczyło mu na to siły woli. Maureen rozmawiała przez telefon stojący na toaletce. Słysząc otwierające się drzwi odwróciła się i zobaczyła Andrew. Jej twarz straciła na chwilę wyraz, po chwili jednak rozjaśniła się życzliwym uśmiechem. — A, to ty, kochanie — rzuciła tylko i wróciła do rozmowy przez telefon: — No, chwała Bogu, że wszystko w porządku! Widocznie to już początki sklerozy, skarbie. Niestety! Dobranoc! — I odłożyła słuchawkę. Ciągle jeszcze uśmiechnięta, wzruszyła ramionami. — To cała Gloria Leyden — westchnęła. — Ta idiotka ubzdurała sobie, że zgubiła tu swój klips z szafirem. Miała wrócić zaraz do domu i przekonać się. Oczywiście było tak, jak przypuszczałam. Rozmawiałam właśnie z jej współlokatorką; powiedziała, że Gloria znalazła swój drogocenny klips zwyczajnie na toaletce! Andrew wpatrywał się w nią, z trudem powstrzymując wybuch gniewu. — Andy — powiedziała — o co ci chodzi? Co się stało? — Do kogo telefonowałaś? — Już ci mówiłam, do Glorii Leyden! Chyba jej nie znasz. Mieszka razem z Mary Cross. Pamiętasz? To ta dziewczyna, z którą dzieliłam pokój, kiedy się poznaliśmy. Ona... — Najpierw Rosemary — wycedził Andrew — potem nagła niedyspozycja pokojówki Billa, teraz ten szafirowy klips Glorii Leyden... I co jeszcze, Maureen? Co jeszcze? — Ależ Andy, na miłość boską! Obeszła łóżko dokoła i położyła dłoń na ramieniu męża. On jednak odsunął rękę. W tej właśnie chwili do pokoju weszło dwoje ludzi; kobieta wydawała mu się jakby znajoma. — Uups! Bardzo przepraszamy... Chcemy tylko wziąć płaszcze.
Odszukali je i wyszli, a Jordanowie wciąż stali nieruchomo, patrząc na siebie w milczeniu. To Maureen odezwała się pierwsza, bardzo cicho: — Andy, biedny kochany Andy! A więc jest aż tak źle!... Dobrze, skoro mi nie wierzysz, zadzwoń do Glorii! — Mam dzwonić do jakiejś kobiety, której nawet nie znam? I Maureen zaśmiała się krótko. — Rzeczywiście, mogłoby to zabrzmieć trochę dziwnie: „Przepraszam panią... wprawdzie się nie znamy, ale czy to prawda z tym klipsem, o którym właśnie dowiaduję się od żony...?’’ — Nagle urwała, wargi zaczęły jej drżeć, rzęsy zamrugały i wybuchnęła płaczem: — O, Andy... kochany Andy... Andrew pomyślał, że w starożytności na pewno wypędzano demony łzami, bo teraz, gdy cały świat wydawał mu się topić w ciemności, wszystko nagle znów stało się proste i jasne. Otoczył ją ramionami i całował jej policzki, włosy, usta... A ona przywarła mocno do niego, oddając mu pocałunki. — Przepraszam cię — szepnął jej do ucha. — Och, Andy... — Odsunęła się, wpatrzona w niego. I nagle się zaśmiała, a łzy pobłyskiwały teraz na jej policzkach. — Nawet nie mam chusteczki na taką okazję... Andrew wyjął swoją chusteczkę z kieszeni i podał jej. Naprawdę mogła dzwonić do Glorii Leyden, pomyślał. Mogła też spędzić popołudnie pomagając Billowi Stantonowi. I mogła również skłamać o Rosemary, aby oszczędzić mu zmartwień. Oczywiście, że to wszystko mogła... A IM i Ale czy tak było? Wytarła oczy i wepchnęła mu chusteczkę z powrotem do kieszeni i wtedy stwierdziła: — Dosyć już mam tego przyjęcia, kochanie. Wracajmy może do domu... A gdy już siedzieli w taksówce, Maureen zaproponowała: — To pomówmy o Nedzie, Andy. Ale myśli Andrew odbiegały w tej chwili tak daleko od brata, że z trudem wrócił do rzeczywistości. — Przez cały wieczór rozmyślałam o tej sprawie — mówiła dalej Maureen. — I wiesz co? Może to wcale nie jest takie głupie... W innym momencie jej słowa zapewne zaskoczyłyby go i uradowały, teraz jednak milczał, ona zaś snuła dalej swoje rozważania: — No tak... Bądź co bądź ta historia z panią Da Costa zdarzyła się jeden raz w życiu i pewnie nigdy się nie dowiemy, jak to naprawdę było. Może obrzydło mu już to wieczne uganianie się za gwiazdami i pięknościami, może rzeczywiście chce się ustatkować... To przecież zupełnie możliwe, prawda? Andrew przypomniał sobie sprawę pożyczki pięciu tysięcy dolarów, ale głośno rzucił tylko: — Tak, to możliwe. — No, a jeśli chodzi o Rosemary... Ja się na nią trzeźwiej zapatruję, niż jej rodzice. To miła dziewczyna, ale trzeba sobie jasno zdać sprawę, że każdy starający się ojej rękę będzie myślał też i ojej majątku, prawda? Biorąc to wszystko pod uwagę, mogłaby trafić na kogoś znacznie gorszego niż Ned. Zadzwonimy do niego, jak tylko będziemy w domu, i... — Nie — przerwał jej Andrew. — Nie dzisiaj. Poczuł nagle, że teraz najważniejsze jest, by zostali sami. Oto właśnie odpowiednia pora, właściwy klimat. Powie jej o tym anonimie, szarpaninie, o swych wątpliwościach... Wreszcie wrócą do punktu, z którego wyszła ich miłość. Maureen zerknęła na niego spod oka.
— Ależ, Andy, bądźże rozsądny. Jeszcze nie jest wcale późno. A trzeba się z nim porozumieć, żeby wiedzieć, jak powinniśmy się zachować jutro na lunchu z Rosemary! — Nie! — powtórzył Andrew stanowczo. Wsunęła mu rękę pod ramię i powiedziała pokornie: — Jak chcesz, kochaniel Kiedy stanęli przed drzwiami swego mieszkania, usłyszeli dochodzące z wewnątrz dźwięki tanecznej muzyki. — To dziwne — zastanawiała się Maureen. — Przecież wychodząc wyłączyliśmy radio... Gdy znaleźli się w saloniku, wszystko się wyjaśniło: z boku paliła się jedna, przyćmiona lampa, z gramofonu dobiegały taneczne rytmy, a na kanapie leżała jakaś dziewczyna, którą Andrew widział po raz pierwszy w życiu. Była to mocno uszminkowana blondynka, z włosami uczesanymi w koński ogon, w zbyt obcisłej czerwonej sukni, z której wylewało się tu i ówdzie trochę ciała. Ned siedział na podłodze, z głową wspartą o jej biodra. Na widok brata i szwagierki usiłował wstać, chociaż nie najlepiej mu to wychodziło. W końcu, po którejś tam próbie, podniósł się i podszedł do nich niepewnym krokiem. Jego jasne jak słoma włosy były zburzone, a na wargach igrał niepewny, pijacki uśmieszek. Wyglądał jak zabawny, wstawiony nastolatek. —HiiL. — odezwał się. — Bardzo mi miło widzieć takich przyjemnych ludzi jak wy. Znacie na pewno Shirley... Shirley... Shirley... Nie, nie podpowiadajcie mi! Mam jej nazwisko na końcu języka! Ta inwazja Neda była tak bezczelna i nieoczekiwana, że Maureen i Andrew stali dłuższą chwilę jak wryci, niezdolni wymówić słowa. Na szczęście, blondyna, wbrew swym nieciekawym pozorom, była najwidoczniej tak samo zakłopotana i zaskoczona jak oni. Zerwała się gwałtownie z kanapy, pochwyciła z krzesła swój jadowicie zielony płaszczyk i nim zdołali się zorientować wybiegła z mieszkania. Pierwsza oprzytomniała Maureen. — No cóż — rzuciła, z groźnym błyskiem w oku. — To mam za swoje. Tyle za moje pojednawcze kroki... Ale jakim cudem Ned w ogóle dostał się do naszego mieszkania? — zwróciła się do męża. Andrew siedział, jak do tego doszło. Kiedy bawił z żoną w lecie na wakacjach, Ned, który tymczasem podnajął komuś swoją kawalerkę, zjawił się niespodziewanie w Nowym Jorku. Andrew zostawił mu zapasowy klucz do swego mieszkania, a po powrocie nie przyszło mu do głowy zażądać go z powrotem. ROZDZIAŁ III 25 a Ned, z opadniętymi na czoło włosami, wpatrywał się teraz w brata, a na jego twarzy tkwił ciągle ten przyjacielski, pogodny uśmiech. — No tak — orzekł. — Nie ma Shirley... Poszła sobie! — Wielka szkoda — skwitowała Maureen. — Jestem pewna, że bardzo bym ją polubiła. A i Rosemary pewnie też. I może nawet poprosiłaby ją na druhnę... Uśmiech nagle zgasł na twarzy Neda. — Dzisiaj po południu była tu twoja dziewczyna — wyjaśnił An- drew. — Opowiedziała nam o waszej czarodziejskiej podróży z wyspy na wyspę. Kolejny romans, który spartaczyłeś, co? — I to z największą dokładnością — dodała Maureen. — Taka jest bowiem opinia twojej zacofanej krewnej. — A może tak to sobie właśnie zaplanowałeś? — zakpił Andrew. — Metoda numer 23 na pozbycie się niepożądanych więzów narze- czeńskich... — Ależ Drew! — zawołał Ned, wyciągając rękę w kierunku brata.
— Ty wcale nie rozumiesz... — Że ją kochasz? — podsunęła Maureen. — Ze w Rosemary znalazłeś wreszcie dziewczynę swych marzeń i snów? W tym momencie zadzwonił telefon i Maureen poszła go odebrać. — Halo? Ach, tak! — słuchała ze ściągniętą twarzą. — W sobotę? No... dobrze. Będziemy. Bardzo przepraszam, ale doprawdy trudno mi teraz rozmawiać. Zadzwonię jutro rano. Świetnie! Dobranoc! Odwiesiła słuchawkę. — To ciotka Margaret — wyjaśniła. — Ucieszysz się, Ned, bo Rosemary obwieściła im swoją wielką nowinę. Oboje wujostwo byli bardzo wstrząśnięci i zapraszają nas w sobotę na małe, rodzinne zebranko dla uczczenia tych zaręczyn... — Przeniosła swoje piorunujące spojrzenie na męża. — Przykro mi, Andy, ale od tej chwili sprawę składam w twoje ręce. Bowiem ja nie mam absolutnie nic do powiedzenia twemu małemu braciszkowi. Będę za to miała bardzo wiele do powiedzenia Rosemary. Dobranoc, Ned. A skoro już jesteśmy przy temacie pożegnania, to oświadczam ci, że możesz również pożegnać się z okrągłą kwotą ośmiu milionów dolarów. Po tych słowach wyszła do sypialni, zatrzasnąwszy za sobą drzwi. Ned postąpił za nią dwa kroki, ale potknął się o krzesło. Andrew zaś nie pamiętał, kiedy w życiu był równie wściekły na brata. Pierwszym jego impulsem było wyrzucić go z mieszkania i nie pozwolić pokazywać mu się więcej na oczy. Wiedział jednak, że ktoś musi przecież zbierać skorupy w życiu Neda i że tym kimś jest właśnie on, jego starszy brat. Po chwili wyszedł do kuchni, by przygotować szybko filiżankę kawy. Gdy wrócił do saloniku, Ned siedział na sofie i z uroczystą miną składał z oddartej od teatralnego programu kartki papierową strzałę. Od wczesnego dzieciństwa, kiedy schwytano go na gorącym uczynku lub gdy znalazł się w nieprzyjemnej sytuacji, zawsze robił papierowe strzały, zatopiony bez reszty we własnym, wewnętrznym świecie. Tak było i tym razem. — Wypij to — powiedział Andrew, podsuwając mu kawę. Ned skończył właśnie swoją strzałę, odłożył ją na stolik i spojrzał na brata. Wydał się teraz Andrew zupełnie trzeźwy. Niewiele trzeba było Nedowi, żeby się wstawić, ale równie łatwo odzyskiwał przytomność umysłu. Jego oczy znów były żywe i jasne jak karaibskie niebo, a ciemno opalona twarz tryskała zdrowiem. Właśnie ta jego chłopięca uroda i pogodne usposobienie czyniły z Neda ulubieńca całego świata. W każdym razie nie wybitny umysł, a już z pewnością nie cechy charakteru. Nikt też nie oczekiwał od Neda, a najmniej chyba Andrew, że zabłyśnie on w na tym polu. Ned wziął z rąk brata filiżankę i popijał kawę małymi łykami. — Maureen naprawdę wszystko opowie Rosemary? — spytał. — Dlaczegóż nie miałaby tego zrobić? — I o tej sprawie w Las Vegas też? — Kto może ją od tego powstrzymać? — Ależ to byłoby świństwo! Rosemary to jeszcze dziecko; nigdy w życiu nie zrobiła żadnego samodzielnego kroku i nigdy nie była zamieszana w takie przykre sprawy. Ona tego nie zrozumie! — Mogłeś pomyśleć o tym wcześniej, nim zaprosiłeś tu Shirley. — Shirley? — Ned wziął ze stolika papierową strzałę, przyjrzał się jej bardzo dokładnie, potem zgniótł mocno w ręku i rzucił papierową kulę w drugi koniec pokoju. — Ależ Drew! Ta mała nie ma najmniejszego znaczenia. Zaraz ci wszystko wytłumaczę. Siedziałem w jakimś podrzędnym barze, czekając na telefon od Rosemary. Byłem bardzo podekscytowany. Nie tylko dlatego, że miała powiedzieć o mnie rodzicom; chodziło mi również o ciebie. Wiedziałem, że wybierała się przedtem do was. Zaklinałem, żeby nie pisnęła na mój temat
ani słowa, choć byłem przekonany, że i tak nie wytrzyma. _____________27 V\ \ t,ifiiiI Znam ją i wiem, że kiedy jest szczęśliwa, musi o tym poinformować cały świat. Bałem się, że jeśli to zrobi, Maureen wyjedzie z tą historią w Las Vegas i zrobi się niezły bigos! Czekam, czekam... a Rosemary nie dzwoni. Ta blondynka, Shirley, siedziała obok mnie i była wściekła, bo jej facet nie stawił się na umówione spotkanie. Powtarzała bez przerwy: „No i puścił mnie w trąbę. Taki parszywy kupczyk z Harris- burga... puścił mnie kantem”. Wyglądała przy tym jak obraz nędzy i rozpaczy, i nawet pochlipywała. Wreszcie Rosemary zadzwoniła. Powiedziała, że wszystko jest okay. I z rodzicami, i z wami! Chłopie! Co za wściekła ulga! Czułem się, jakby mnie kto na sto koni wsadził! Urwał na chwilę, przesuwając palcem po brzegu filiżanki. — Siedzi więc obok mnie ta biedna, smutna blondynka i dalej się zamartwia, że skoro taki parszywy kupczyk puścił ją w trąbę, to znaczy, że jest już skończona. Uczepiła się mojego ramienia i zaczęła błagać, bym nie zostawiał jej samej. Powtarzała w kółko: „Na miłość boską, niech mnie wszyscy nie opuszczają w takiej chwili!” I kiedy ją sobie wyobraziłem, jak wałęsa się co noc po barach, zalewając robaka, pomyślałem: co mi to szkodzi, u diabła! Jeśli dziewczyna potrzebuje trochę ciepła, by ją podnieść na duchu i przekonać, że jednak ktoś jeszcze się nią interesuje, to cóż to, u diabła, mi szkodzi! — Znów spojrzał na brata z tym dobrze znanym Andrew z dzieciństwa wyrazem „Andy mnie zrozumie”. — Nie mogłem jej zabrać do siebie, bo jeden z moich kumpli odsypia u mnie kaca. Pomyślałem więc, że skoro zostawiłeś mi wiadomość, iż wrócicie bardzo późno... Założę się, Drew, że w tych okolicznościach każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo. Chyba mnie rozumiesz... Najbardziej drażniło Andrew włainie to, że rzeczywiście rozumiał. Po tylu wspólnie spędzonych latach, ekscentryczne życie wewnętrzne brata nie miało już przed nim żadnych tajemnic. Pocieszanie jakiejś nieznajomej, porzuconej blondynki dlatego tylko, że on sam czuł się szczęśliwy, było dla Neda czymś tak naturalnym, jak wrzucenie datku do kapelusza stojącego na ulicy żebraka. To, że Andrew rozumiał, wcale nie umniejszało jego wściekłości. Jak zawsze jednak w przypadku Neda, sprawa zaczynała się rozmywać. Andrew usiadł obok brata na sofie i zapytał: — Czy spodziewasz się, że Maureen odegra w tej całej historii rolę dobrej samarytanki? — Nie. — Albo Rosemary? — Nie. I dlatego musisz powstrzymać Maureen. Na to właśnie Andrew czekał — na tę ledwie zasugerowaną pewność brata, że weźmie jego stronę przeciwko własnej żonie, jakby to była tylko kwestia etykiety. — Na miłość boską, Ned — powiedział. — Nie zapominaj, że Thatcherowie to najbliższa rodzina Maureen i że jej chodzi o przyszły los, o szczęście Rosemary! — To ma być troska o przyszłość Rosemary? Bruździć jej, kiedy się oboje kochamy? Ned odwrócił się gwałtownie w stronę brata, który zobaczył z najwyższym zdumieniem, że twarz Nedajest kompletnie odmieniona. Miała teraz ten sam nagły wyraz rozpromienienia, jaki widział niedawno na twarzy Rosemary na samą wzmiankę imienia Neda; ten dziwny blask, który kazał zapomnieć, iż nie była nawet przeciętnie ładna. — Drew, postaraj się zrozumieć. To jest coś, czego ja sam właściwie nie pojmuję i czego się nie spodziewałem. Zawsze sobie wyobrażałem, że ja... Zresztą, sam nie wiem... Ale od pierwszej chwili, kiedy%zobaczyłem Rosemary na tych wyścigach... tę zabawną, nieładną dziewczynkę, z wielkimi okularami na nosie, jak gdyby chciała się za nimi ukryć, bo wszystko na tym świecie jest o tyle piękniejsze i ciekawsze od niej...
Wstał, zapalił papierosa i zaczął chodzić w tę i z powrotem po pokoju. — Zdarzają się takie chwile w życiu, kiedy nagle przestajemy być sobą, a stajemy się widzem, obserwującym siebie z boku. Tak właśnie się wtedy poczułem. Usiadłem przy niej i zacząłem rozmowę. Te same bzdury, co zwykle: Wenecja, Hollywood, hrabiny, portugalscy playboye... Słuchałem sam siebie i zastanawiałem się w duchu, o co mi właściwie chodzi? Czy chcę jej dać do zrozumienia, że wszyscy za mną szaleją, że tkwię w samym środku... Czego? Tego wyścigu karierowiczów, który tak lubiła mama. Pamiętasz te pocztówki z Antibes, depesze z jakiegoś zrujnowanego zamczyska w Arlberg: Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, kochany Neddy. Żałuję, że nie mogę cię uściskać osobiście. Ucałowania. Matka? Czy o to chodziło? Czy byłem aż tak głupi, by uganiać się po świecie bez celu tylko po to, żeby dorównać mamie? Wsunął palce w jasną czuprynę i mówił dalej: — A tu siedzi ta mała Rosemary, zasłuchana, połykająca każde moje słowo i wszystkie te bujdy, wpatrzona we mnie, jakbym był ósnmn cudem świata. Patrząc na nią, myślę: „Biedne, bogate maleństwo. Nie masz żadnej szansy w życiu. Byle jaki, sztucznie opalony, podejrzany facet na plaży w Lido poderwie cię i opęta w mgnieniu oka...” A tuż za tą myślą druga refleksja: „A jakąż ty masz właściwie szansę, grając rolę kochanego, miłego chłopczyka Neda, wędrującego po całym ziemskim globie? Za parę lat zaczną ci wypadać włosy, albo zaczniesz tyć, albo wreszcie zjawi się inny czarujący chłopiec, a wtedy...” Wtedy stajesz się zerem, ruiną, jak ta mała blondynka Shirley, włóczącym się po nocnych barach, podrywanym przez stare brazylijskie milionerki... I zrozumiałem, że jestem potrzebny Rosemary, tak samo jak ona mnie. Dwie małe sierotki, zabłąkane w parszywym, śmierdzącym lesie... Wrócił na kanapę i chwycił Andrew za ramię. — Drew... ja mówię jak najbardziej serio! Rosemary to moja życiowa szansa. Kocham ją. I muszę się z nią ożenić... Mając jeszcze pełne uszy chaotycznych, dziwacznych wyjaśnień, Andrew patrzył na Neda i czuł, że mimo ich głębokiego zżycia się i miłości, może po raz pierwszy w życiu młodszy brat nawiązał z nim kontakt duchowy. I że po raz pierwszy zagląda przez powierzchowny blask i nieodpowiedzialny tryb życia w głębszą, istotniejszą treść duszy, gdzie czai się samotność i niepewność, jakże przypominające w gruncie rzeczy jego własne życie! To doświadczenie było dla Andrew czymś tak nowym i niespodziewanym, że chwilowo osłabiło jego czujność. Poczuł się wzruszony i — wbrew wszelkim dotychczasowym podejrzeniom — uwierzył, iż Ned jest naprawdę zakochany w Rosemary Thatcher. — Drew! — mówił przejmująco Ned. — Proszę cię! Musisz mi pomóc! Musisz powstrzymać Maureen! Kiedy Andrew był już prawie gotowy ustąpić, przypomniał sobie nagle wizytę w hotelu Plaża u matki. —Ned, a co to za sprawa z tymi pięcioma tysiącami dolarów, które chciałeś pożyczyć od mamy? Ned zmieszał się na moment, ale szybko wrócił mu dawny uśmiech. — Biedna nasza staruszka. A więc wyjechała z tym do ciebie! Spodziewałem się tego zresztą. — Na co potrzebowałeś aż tyle pieniędzy? — Och, nie musimy chyba mówić o tym w tej chwili. — Ned wzruszył lekko ramionami. Andrew poczuł, że brat wymyka mu się spod kontroli. — Przeciwnie! Nawet powinniśmy. Czy chodzi o ten jacht, którym pływaliście z Rosemary po Małych Antylach? — Jacht? — powtórzył jak echo Ned. — Ach, nie! To był jacht Rudiego Marsatti, pożyczyłem od niego. — Na cóż więc potrzebowałeś tak pilnie pięć tysięcy dolarów, że aż chciałeś naciągnąć
mamę? Ned wziął w obie dłonie filiżankę z kawą i wypił do dna zupełnie już teraz zimny płyn. — Na co? Ot, różne wydatki. Nie mogę przecież pozwolić, by Rosemary wszędzie za mnie płaciła, prawda? — A twój dochód z kapitału? Ned odstawił filiżankę i rzucił bratu szybkie, ukośne spojrzenie: — Jeżeli ci coś powiem, nie będziesz się wściekał? Obiecujesz? — Cóż to takiego? — Prędzej czy później i tak byś się o tym dowiedział. Lada dzieri opiekunowie mojego funduszu powierniczego zwrócą się do ciebie. A więc posłuchaj: Kiedy byłem na Florydzie, bardzo często przebywałem w towarzystwie Entragów. Ich hobby to wyścigi konne. Maria zdobyła poufną informację o pewnym koniu, bezpośrednio od jego właściciela. Miał to być jakiś cudowny, niebywały „outsider”, płacony czterdzieści za jeden. Absolutnie niezawodny. Byłem wtedy trochę krucho | forsą, a koło Entragów kręcił się jakiś typek, przypuszczalnie gangster. Zaproponował mi pożyczkę — dziesięć tysięcy, które w całości postawiłem na tego bydlaka. Tymczasem ten cholerny zwierzak upadł i złamał nogę! Gangster stal się natrętny i żądał natychmiastowego zwrotu pieniędzy. Albo dostanie swoje dziesięć tysięcy, albo... Znalazłem się w sytuacji bez wyjścia, bo facet napuścił nawet na mnie jakiegoś pokątnego adwokacinę. Zastawiłem więc moje dwuletnie dochody od kapitału... Andy! Okropnie mi przykro. Wiem, że postąpiłem jak idiota, ale Maria przysięgała, że to absolutny pewniak! Stuprocentowy! Przez dłuższą chwilę Andrew nie był w stanie wymówić słowa. Wreszcie zdołał zapytać: — Czy to wszystko stało się przed czy po poznaniu Rosemary Thatcher? — Och, zdaje się, że kilka dni przed. Andrew wstał wtedy i powiedział spokojnie: — Przyznam szczerze, że przez chwilę dałem ci się nabrać! Ale ze mnie dureń! — Ależ, Drew! Zrozum mnie! To nie ma nic wspólnego z Rosemary! — Oczywiście, że nie! — No więc dobrze! Może i ma! Może i ta okoliczność uświadomiła mi, że znalazłem się w ślepej uliczce. Ale Rosemary i ja to naprawdę co innego! To miłość! Ja ją kocham! Zaklinam się na wszystko... Trzy palce na... — Wyjdź stąd! — sucho rzucił nagle Andrew. — Ależ, Drew... jeżeli Maureen powie wszystko Rosemary... jeśli ty nie przeszkodzisz w tym Maureen... — Powiedziałem, wyjdź! Ned wstał i spojrzał na brata. — Mówisz to serio? —Jak najbardziej. I dobrze o tym wiesz! Ned wzruszył z rezygnacją ramionami. — Hm... no cóż, trudno! Tak to bywa na świecie... — Poklepał brata po plecach. — W porządku! Zupełnie słusznie się wściekasz. Nie mam ci tego za złe. Ale to ci przejdzie. Uśmiechnął się serdecznie, przelotnie. Skierował się do przedpokoju, włożył płaszcz i wyszedł. Andrew długo jeszcze stał w tym samym miejscu, wpatrzony w drzwi sypialni, a jego wzburzenie z powodu postępowania brata stale rosło. Gdyby nie Ned, bariera dzieląca go od żony byłaby dzisiaj definitywnie prysła. Ale po tym wszystkim... czy klimat między nim a żoną pozostał ten sam? Czy on sam zdobędzie się na... Nagle w jego podświadomości odezwał się ten sam głos, który tak starał się odpędzić: Pokojówka? Czyżbyś zamierzał wynajmować swoją żonę do małych domowych posług... O, Bill! Spójrz, jest i Gloria!... Znalazł się? Chwała Bogu, bo już odchodziłam od zmysłów...
Jesteś chyba jedynym facetem w całym Nowym Jorku, który nic nie wie o własnej żonie... Andrew Jordan wszedł do sypialni. ROZDZIAŁ IV Maureen siedziała w łóżku wsparta o poduszki i słuchała cicho grającego radia. Na widok wchodzącego męża wyłączyła aparat. — No i co? Poszedł? — spytała. — Tak. Już go nie ma. Zachęcającym gestem poklepała miejsce obok siebie. Kiedy usiadł, wsunęła rękę w jego dłoń. — No, a teraz kochanie, opowiedz mi wszystko po kolei — poprosiła. Po wysłuchaniu całej tej absurdalnej historii, Maureen orzekła: — A więc to tak postępuje ten mały potworek. Przypuszczam, że będziemy musieli jednak rozczarować biedną Rosemary, prawda? — Chyba tak. — Kochanie, ale ty wcale nie musisz się do tego wtrącać. Tylko niepotrzebnie byś się zdenerwował. Sama to załatwię. — Pocałowała go lekko w policzek i dodała: — A teraz połóż się, kochany, i nie mówmy dzisiaj już więcej o Nedzie. Kiedy Andrew wyszedł z łazienki w piżamie, świado było już zgaszone. Wsunął się do łóżka obok niej, ona zaś natychmiast przytuliła się do niego mocno i oplotła obiema rękami. — No, Andy, a teraz powiedz mi wszystko, co ci leży na sercu. Musimy to sobie wreszcie wyjaśnić. Usta Maureen dotykały jego policzka, a przytulone do niego ciało było ciepłe i rozluźnione. Wbrew swoim wcześniejszym obawom, Andrew nie wyczuwał żadnego skrępowania między nim a żoną. Trzymając ją w ramionach, mógł już mówić o wszystkim: o anonimie, o swych upokarzających podejrzeniach, o wątpliwościach. A kiedy jej to wszystko szeptał do ucha, czuł, że razem ze słowami odpływa z niego cała nagromadzona gorycz i męka tej trucizny, która sączyła mu się w duszę kropla po kropli od tylu miesięcy. — Gdy wracam późno do domu, a ty nie... — Andy! — Sam teraz widzę, że to po prostu chorobliwe. Od razu pomyślałem, że ten anonim to tylko idiotyczny kawał. Ale kiedy dzwoniłem z biura, a ciebie nie było w domu..., kiedy nie chciałaś pojechać ze mną do Norwegii... 33 — ...myślałeś, że jest ktoś inny w moim życiu, tak? Och, kochany głuptasku! Gdybyś tylko szepnął jedno słówko... — Wstydziłem się. — To raczej ja powinnam się wstydzić! — I dzisiaj... to twoje kłamstwo o Rosemary, a potem... u Billa, kiedy dzwoniłaś... — ...do Glorii. Biednej, roztrzepanej Glorii Leyden. Och, Andy, na przyszłość już będę wiedziała... Oboje będziemy wiedzieli. Ilekroć coś takiego się stanie, o ile w ogóle się stanie, damy sobie z tym radę, prawda? Po prostu popatrzymy sobie w oczy i roześmiejemy się. Andrew czuł, jak rzęsy Maureen muskają jego policzek; mówiła cicho dalej: — I to ja jestem wszystkiemu winna, kochanie! Bo jestem jak latawiec, ciągle mnie gdzieś gna po świecie zamiast siedzieć w domu. Takie życie na dłuższą metę nie ma przecież najmniejszego sensu. Ale, widzisz, odkąd stało się pewne, że nie możemy mieć dzieci... To wszystko wtedy się zaczęło. Sam chyba się tego domyślasz, prawda? Cudowne uczucie intymności i jedności osiągnęło teraz w sercu Andrew szczyt. Od dnia, w którym Maureen wróciła od lekarza z wiadomością, że z powodu pewnych komplikacji urodzenie dziecka byłoby dla niej niebezpieczne, prawie nie poruszali tego tematu. Andrew
usiłował ukryć przed żoną własne rozczarowanie, ale Maureen okazywała taki spokój i opanowanie, iż miał wrażenie, że fakt ten nie stanowił dla niej żadnej tragedii. Nie podejrzewał nawet, że była to jedna z przyczyn ich wzajemnych nieporozumień. Wysunął rękę i pogładził ją po włosach. — Nie miałem pojęcia, że i ty tak ciężko to przeżyłaś — powiedział cicho. — Ciężko? Och, kochanie... — A gdybyś tak jeszcze raz wybrała się do doktora Williamsa? — Zrobiłam to dwa miesiące temu. Nie mówiłam ci, bo chciałam o tym wszystkim zapomnieć. — Dlaczego nie mielibyśmy zaadoptować jakiegoś dziecka? — spytał Andrew, zdradzając swoje od dawna skrywane pragnienie. — Zaadoptować? — Czemu nie? Już od jutra mogę zacząć się rozglądać. — Och, kochanie... może jeszcze nie teraz. Mamy przecież tyle spraw... Zasnęli, nie rozplatając ramion. Gdzieś w środku nocy Andrew obudził się. Była to godzina, w której zwykle dręczyły go „złe demony”. Ale dzisiaj głowa Maureen spoczywała na jego piersi; wokół panowało ciepło i łagodny spokój. Nie istniała między nimi żadna przegroda, jak gdyby stanowili jeden organizm, a krew płynąca w ich żyłach pochodziła z tego samego serca. Andrew czuł, że odzyskał całą swoją męską godność. To najszczęśliwszy moment w moim życiu — orzekł w myślach i znowu zasnął. Rano Maureen wstała pierwsza. To nie zdarzyło się już od wielu tygodni — nie dlatego, by była specjalnie leniwa czy rozpieszczona, ale ponieważ Andrew utrzymywał, że to nie ma sensu. Kiedy wszedł do saloniku, śniadanie czekało już na niego na stoliku do kawy. Przy nakryciu leżała poczta. Gdy otworzył listy, okazało się, że były to same druki reklamowe. Przeglądał właśnie jakiś kolorowy prospekt Klubu Książki Miesiąca, gdy Maureen wyszła z kuchni w białej, jedwabnej sukience, niosąc na tacy jaja i bekon. Wsunęła się na kanapę obok niego i pocałowała go w policzek. — Kochanie, pewnie wolałbyś, bym sama załatwiła sprawę z Ro- semary, prawda? Andrew nie myślał w tej chwili ani o Rosemary, ani o Nedzie. — Nie widzę powodu, byś miała tak się obciążać — odparł. — Kiedy naprawdę tak będzie najlepiej. I łatwiej dla Rosemary, jeżeli załatwimy to „między nami, kobietami”. Zaraz po lunchu zadzwonię do ciebie do biura i zdam ci relację ze wszystkiego. Wiem, że to niezbyt przyjemne, ale nie ma rady. Trzeba raz z tym zrobić porządek. I nie martw się o Neda, kochanie. Wiesz dobrze, że za tydziert zapomni już o Rosemary. Po śniadaniu odprowadziła Andrew do przedpokoju i przytuliła się do niego, jak gdyby wybierał się daleko za morze. A kiedy już znalazł się w biurze, panna Minter, przynosząc mu pocztę do przejrzenia, zauważyła ze zdziwieniem: — O?! Co się dzisiaj z panem dzieje? Dostał pan w spadku milion dolarów, czy co? Około jedenastej odebrał telefon od matki: — Andrew, dzwonili do mnie jacyś Hatchardowie, czy coś w tym rodzaju. Zaprosili mnie z Lemem na obiad w sobotę. Podobno Ned zaręczył się z ich córką. Słyszałeś coś na ten temat? — No... — zaczął Andrew. \ — Co ma znaczyć to „no...”? Albo jest z nią zaręczony, albo nie! Co to za kręcenie. Wszystko to wydaje mi się bardzo dziwne. Twierdzą. żc mnie znają... Aja sobie absolutnie nie przypominam żadnych Hatchardów.
— Oni nazywają się Thatcher. — W'szystko jedno jak się nazywają, ja ich sobie w każdym razie nie przypominam. Czy są zamożni? — Zdaje się, że nawet bardzo. Multimilionerzy. — No to przynajmniej pocieszające! Wolałabym jednak, by Ned nie był taki męczący. Telefonowałam do niego, ale, oczywiście, jak zwykle nie było go w domu. Andrew, wytłumacz mi to wszystko. Po raz pierwszy w życiu Andrew był zadowolony, iż jego matka nie interesowała się absolutnie niczym, poza własną osobą. Umyślnie więc mówił trochę niejasno, zaznaczając jedynie, że zarówno zaręczyny jak i data spotkania nie są jeszcze definitywnie ustalone i że należy poczekać na potwierdzenie zaproszenia. Takie wyjaśnienie całkowicie panią Pryde zadowoliło. Spodziewał się, że na koniec zapyta go, jak zwykle, co ma na siebie włożyć do tych „Hatchardów”, ale ona zawołała tylko: — O, właśnie wstał Lem! Biedaczek miał okropną noc z powodu tego swojego serca. Andrew, proszę cię, przestań gadać i gadać bez końca! Doprawdy nie mam czasu słuchać tych bredni. Może wpadniemy do was wieczorkiem jadąc do Raffertych... Tak, Lem, kochanie! Już idę! W związku z telefonem matki Andrew zaczął znowu myśleć o bracie. Po dzisiejszej nocnej euforii nie czuł absolutnie żadnej urazy do Neda. Przypomniał sobie raczej z rozrzewnieniem przebieg wczorajszego wieczoru. Bezsensowne wysiłki Neda, aby pocieszyć tę rozżaloną blondynkę, urywki jego spowiedzi i wreszcie słowa: „Rosemary to moja życiowa szansa. Kocham ją. I muszę się z nią ożenić...” Czy możliwe, że tym razem Ned mówił poważnie i wierzył w to, co mówi? Że to był jego własny rodzaj prawdy? Czyż nie był to cały Ned? Stracić dziesięć tysięcy dolarów należących do jakiegoś gangstera i jednocześnie uważać się za zakochanego do szaleństwa w nieładnej, bogatej dziewczynie, nie dostrzegając związku pomiędzy jednym a drugim. Miłość Andrew do młodszego brata, tak często zakłócana przez rozgoryczenie, oburzenie a nawet... zazdrość, była teraz prosta, jasna i opiekuńcza. Biedny Ned! Jaka szkoda, że życie jest jednak życiem i ma swoje wymagania i że Maureen będzie musiała ściągnąć go z obłoków na ziemię. Miała przecież moralny obowiązek wobec Thatche- rów, by tak właśnie postąpić. Raz jeszcze błogosławił w duchu żonę, że zdjęła z jego barków ten niemiły obowiązek. Przez całe popołudnie nie mógł jednak pozbyć się myśli o lunchu, na który Rosemary zaprosiła ich oboje. Gdy poszedł coś zjeść razem ze swym głównym księgowym, w roztargnieniu przełykał potrawkę z kurczęcia i ostatnie wyniki finansowe. Chociaż jego jedyny klient w tym dniu przewidziany był dopiero na godzinę trzecią trzydzieści, wrócił od razu do biura, spodziewając się telefonu od Maureen. Do trzeciej telefonu jeszcze nie było, ale dzisiaj fakt ten nie niepokoił go. Kuzynka Rosemary zapewne bardzo przejęła się rozmową i Maureen musiała się nią zaopiekować. Kwadrans po trzeciej, kiedy właśnie przygotowywał sobie papiery potrzebne do rozmowy z klientem, drzwi nagle gwałtownie się otworzyły i do gabinetu wpadła Rosemary Thatcher. Była potargana, a wokół niej powiewała atmosfera kataklizmu, jak gdyby właśnie uciekła od pożaru albo z katastrofy w metrze. Tylko grube okulary zachowały swoją indywidualność — ogromne, błyszczące, dominujące na małej ściągniętej twarzyczce. — Andrew — wołała już od progu. — Błagam cię, Andrew! Powstrzymaj Maureen! Chyba biegła całą drogę, gdyż głos miała zdyszany, a oddech urywany. Andrew wyobraził ją sobie gwałtownie wybiegającą z Pawilonu (Ja zapraszam. Macie przyjść!), jak gdyby goniła ją sfora rozbestwionych psów. Wstał i podszedł, żeby podsunąć jej krzesło, ale ona odepchnęła jego rękę. — Nie! Posłuchaj. Musisz mnie wysłuchać! Maureen opowiedziała mi o Nedzie wszystko. I o tej awanturze w Las Vegas i o kłopotach na Florydzie i o... o tej blondynce,
którą do was sprowadził wczoraj w nocy. Była przekonana, że to mnie kompletnie załamie, jakbym nie znała Neda. Jakbym nie domyślała się sto razy gorszych rzeczy w jego życiu i jakby to mogło cokolwiek zmienić, skoro go kocham i skoro właśnie ze względu na te wszystkie jego idiotyczne eskapady Ned mnie potrzebuje! Patrzyła na niego przenikliwie spoza grubych szkieł i mówiła z przejęciem dalej: — Powiedziałam jej, że nie sprawi mi najmniejszej różnicy nawet 37 Ł: te -L. .. LA a i jeśli sic dowiem, że Ned obrabował bank albo zamordował kilkunastu ludzi. Nie mogła tego pojąć. Oświadczyła, że jestem zwyczajną wariatką, że brak mi piątej klepki, a skoro tak, to ona musi za mnie działać! Powiedziała, że pójdzie do mamy i papy. W tym miejscu chwyciła Andrew za ramię. Jak na tak drobną osóbkę, uchwyt był zdumiewająco silny i energiczny. — I ona to zrobi, o ile jej nie powstrzymasz. Więc proszę cię, błagam! Wytłumacz jej, żeby nie wścibiała nosa w cudze sprawy, żeby nie intrygowała i nie łamała ludziom życia! Andrew patrzył na Rosemary i myślał, że ta opętana miłością mała furiatka, bardzo mało przypomina „zabłąkaną w lesie sierotkę”, potrzebującą pomocy Neda. — Zadzwoń do niej! — zażądała. — Natychmiast! Z restauracji poszła prosto do domu. Wydusiłam z niej obietnicę, że jeszcze to przemyśli. Zresztą nie miała wyboru, bo papa jest na jakimś posiedzeniu zarządu, a mama w swoim klubie brydżowym. Ale ja znam Maureen i wiem, że pójdzie do nich wcześniej czy później. Więc musisz jej przeszkodzić, bo to jest absurd. Nie znasz papy! Mama jest w porządku, ale poglądy papy są zupełnie przedpotopowe. Jeśli dowie się tego wszystkiego o Neddym, gotów się załamać. A w dodatku to niczego nie zmieni, boja i tak wyjdę za Neda. Jestem pełnoletnia i mam własny majątek. Cóż z tego, że Ned jest zrujnowany, jeśli ja mam pieniądze! Ani mama, ani papa nie są w stanie nas powstrzymać. Nikt nie jest w stanie tego zrobić! Ale jeżeli Maureen wścibi w to swój nos, to tylko ich zmartwi, unieszczęśliwi, złamie im życie! Odsunęła się od niego gwałtownie i położyła rękę na aparacie telefonicznym. — Dzwoń do niej zaraz! Błagam cię! Cała ta scena była melodramatyczna i trochę śmieszna, ale taka bezwzględna determinacja w tej młodej dziewczynie wydawała się Andrew wzruszająca. Toteż dobrotliwym tonem starszego wujaszka odparł jej: — Ależ, Rosemary, mam wrażenie, że nie zdajesz sobie sprawy z tego, w jakiej sytuacji znalazła się Maureen. Jest bardzo przywiązana do twoich rodziców, uważa ich prawie za własnych. Wie, jak wielką wagę przywiązują do twego małżeństwa. Musi więc kierować się zdrowym rozsądkiem i zrobić tak, by wypadło jak najlepiej dla wszystkich. — 1 ty wierzysz, że ona się tym kieruje!? — zaśmiała się szyderczo Rosemary. — Oczywiście! — To doprawdy zabawne słyszeć takie słowa z ust jej własnego męża! Więc niczego do tej pory nie dowiedziałeś się o Maureen? A to dobre! Maureen troszcząca się o mamę i papę! Maureen dążąca do tego, by wyszło jak najlepiej dla wszystkich! Otóż wiedz, że Maureen nie zrobi nigdy nic, o ile to nie wyjdzie na jej korzyść. Ona mnie nienawidzi! Zawsze mnie nienawidziła, bo ona była piękna, a ja nie, ale za to ja miałam dużo pieniędzy. To wszystko robione jest na złość i z zawiści, albo jeszcze czegoś gorszego. To jej wielka szansa. Może się przynajmniej odegrać na moich rodzicach. „Popatrzcie tylko, jak was urządziła ta wasza ukochana Rosemary! Ale za to jaka ja jestem dobra, mnie możecie ufać...” Gniew opanował Andrew tak gwałtownie, iż bał się, że nie zdoła go opanować i uderzy Rosemary. Na szczęście weszła akurat panna Minter i zaanonsowała oczekiwanego klienta. Wszystko wróciło do właściwych proporcji. Jego własna wściekłość wydała mu się tak samo
dziecinna, jak i oskarżenie Rosemary pod adresem Maureen. — Bardzo mi przykro, ale będziesz musiała wyjść — powiedział. — Ale pomówisz z Maureen? Powstrzymasz ją, prawda? — Czy nie jest to trochę dziwne, że właśnie do mnie zwracasz się z tą sprawą? — Ale przecież Neddy jest twoim bratem! — A Maureen moją żoną. Może cię to zaskoczy, ale mam wrażenie, iż nasze zapatrywania zasadniczo różnią się między sobą. I wolę powiedzieć ci od razu, że jeśli Maureen postanowi powiedzieć o wszystkim twoim rodzicom, ja stanę po jej stronie. Rosemary Thatcher stała, patrząc na Andrew, a jej mały różowy języczek wysunął się, by zwilżyć zeschnięte wargi. — Ty głupcze! — rzuciła. — Biedny, żałosny głupcze. Odsunęła się od Andrew, a przy tym ruchu w jej grubych szkłach odbił się obraz okna. Przemknęła obok panny Minter z dumnie uniesioną głową i zniknęła za drzwiami. — O rety! — wykrzyknęła panna Minter. — Ma pani słuszność: O rety! — powtórzył Andrew. W tej samej chwili wkroczył do gabinetu klient i gdyby Andrew nawet chciał zatrzymać Rosemary, byłoby już za późno. Dobrze po piątej, kiedy gość wyszedł, Andrew zwolnił pannę Minter, sam zaś został jeszcze chwilę, by przygotować wszystko, co będzie 39 i imi potrzebne na następny dzieri. Rosemary nie zdołała popsuć jego radosnego nastroju, ani tego uczucia ciepła i szczęścia. Teraz, kiedy gniew w nim zupełnie już wygasł, musiał szczerze przyznać, że Rosemary budzi w nim podziw! Czy Ned zdaje sobie z tego sprawę, czy nie, los postawił mu na drodze dziewczynę jak najbardziej nadającą się do zawojowania go. A skoro miała swój własny, niezależny majątek, doprowadzenie Neda do ołtarza nie powinno nastręczać jej większych trudności — bez względu na to, jakie stanowisko zajmie Maureen. No cóż — orzekł w myśli Andrew — wygląda to nawet wcale ładnie! Może z Neda będą jeszcze ludzie! Kiedy prawie o szóstej wychodził z biura, kwiaciarnia na dole była jeszcze otwarta. Kupił ogromny pęk czerwonych i białych goździków i pojechał taksówką do domu. Gdy znalazł się w windzie, aromat kwiatów stworzył dla niego jakby mały, prywatny świat wiosny. I poczuł nagle, że choć Maureen nie zadzwoniła do niego zgodnie z obietnicą, nie budzi to w nim najmniejszego niepokoju i żaden demon zazdrości nie podnosi zielonookiej głowy w jego duszy. Oto najlepszy dowód, jak uzdrawiająco podziałała kuracja. Mieszkanie Jordanów znajdowało się na najwyższym piętrze. Trzymając jedną ręką pęk kwiatów, drugą wyjął klucz i wsunął go do zamka. Otwierając drzwi, zauważył na nich jakieś dziwne rysy i zadrapania. Wysunął rękę, by chwycić klamkę, ale drzwi same się uchyliły. Ogarnął go dziwny niepokój. Minął pospiesznie hol i wpadł do salonu, gdzie panował niesamowity bałagan. Wszystkie poduszki zrzucone były z kanapy na podłogę, szuflady biurka pootwierane, a papiery rozsypane po całym pokoju. Na samym środku dywanu rozciągała się niedbale zmiętoszona suknia ze złotej lamy, jedna z wieczorowych kreacji Maureen. Niepokój Andrew przerodził się teraz w panikę. — Maureen! — zawołał. Wpadł do sypialni. Maureen leżała rozciągnięta na łóżku, na wznak. Wyglądała tak samo groteskowo zniekształcona jak jej suknia ze złotej lamy. Jedna noga zwisała przez krawędź,
druga podkurczona była pod ciało. Goździki wypadły z rąk Andrew. Podszedł bliżej i zauważył obok ciała Maureen stary rewolwer, który zawsze przechowywał w szufladzie nocnego stolika. W tej samej chwili zobaczył jej rozchylone wargi, zamglone oczy i dwie krwawiące rany —jedną na lewej piersi, a drugą dużo niżej, po prawej stronie. — Maureen... Jej lewa ręka, odwrócona dłonią do góry, leżała na kolanie. Na palcu nie było obrączki, tylko jaśniejszy, różowy ślad. Pochylił się i dotknął tej ręki, ale nie miał wrażenia, że dotyka Maureen; było to jak luźny kontakt z jakimś zimnym, bezimiennym przedmiotem, na który natknął się niespodziewanie w ciemnym pokoju. Wówczas Andrew zrozumiał, że właśnie spotkało go to najgorsze, co może przydarzyć się w życiu. Przez pierwsze tragiczne chwile zdawało się Andrew, że sam też nie żyje, leżąc obok żony na tej zabrudzonej pościeli, i choć resztką świadomości pojmuje, iż stało się coś strasznego, nie jest pewien, co to właściwie było i kogo spotkało. Później nie pamiętał z tego pierwszego okresu właściwie nic; zdawał sobie jedynie sprawę z nieładu i chaosu panującego w mieszkaniu, z pootwieranych szuflad i porozrzucanych po całym pokoju części garderoby. Kiedy wrócił do saloniku, usiłował opanować się jakoś i zebrać myśli. Pierwszym konkretnym objawem był widok jednej z jego sportowych marynarek, wiszącej na klamce drzwi do łazienki. Usiadł na kanapie pozbawionej poduszek i spojrzał na leżącą na dywanie suknię ze złotej lamy. Wtedy to, na jedną krótką chwilę, mgła otaczająca jego mózg nagle się rozwiała i świadomość bezpowrotnej klęski uderzyła go z całą gwałtownością. Maureen nie żyje. Do mieszkania włamali się widocznie bandyci... Maureen ich spłoszyła, więc zastrzelili ją jego własnym rewolwerem. Nad bólem zdobyła teraz przewagę wściekłość. Jego zaciśnięte pięści pragnęły dusić, zabijać, łamać. Maureen odeszłal Jakże mu przyjdzie żyć bez niej? Światło stojącej obok lampy raziło go tak, jakby to był reflektor; podniósł więc rękę i zasłonił twarz. Czuł, że powinien się ruszyć, powinien coś robić, bo w przeciwnym razie ten koszmar będzie trwał... z tym oślepiającym światłem i złotą suknią, z jego marynarką na ROZDZIAŁ V klamce w łazience, zburzoną pościelą w sypialni i oczami Maureen — nie, nie oczami, a zielonymi, płaskimi kamykami... Z twarzą ciągle jeszcze ukrytą w dłoniach usłyszał nagle zbliżające się kroki. Serce podskoczyło mu w piersi z radości... A więc to była halucynacja! Maureen jest! Idzie do niego... idzie z sypialni do niego! — Andrew, Andrew! — ten głos i te kroki... drobne kroczki na szpilkowych obcasach. — Doprawdy, Andrew, ile razy mówiłam ci, że nie wolno zostawiać w Nowym Jorku otwartych drzwi! Mówią, że najbardziej niebezpieczne miasto na świecie to Neapol, ale gdzież mu tam do dzisiejszego Nowego Jorku! Nie ma żadnego porównania! To jakby... Andrew! Podniósł głowę i spojrzał prosto w świdrujące, niebieskie oczy matki. Miała na sobie futro z norek, a w jej uszach błyszczały wielkie rubiny. Drobna dłoń wsparta była na ramieniu Lema, który tkwił przy jej boku, wysoki, barczysty, z tym swoim specyficznym, z lekka zakłopotanym uśmiechem oficera angielskich wojsk kolonialnych. — Andrew! Co tu się właściwie dzieje!? — spytała matka. Andrew zdawał sobie sprawę, że stoją przed nim oboje. Wiedział, kim są. Wiedział wszystko, z wyjątkiem tego, jak powinien się zachować.
— Andrew?! Ta suknia na dywanie... ten bałagan! Andrew, na litość boską, mówże coś, człowieku!! Wstał, a kolana drżały pod nim, jak gdyby spędził wiele tygodni w szpitalnym łóżku. —Maureen! — zdołał wyrzucić z siebie. — Czy coś jej się stało? — dopytywała się dalej pani Pryde. — Gdzie ona jest? — W sypialni. — Lem, pójdź do sypialni i zobacz! —: Jasne, kotku! Lem wybiegł z pokoju. Andrew poczuł, że traci równowagę, zachwiał się i znalazł się z powrotem na kanapie. Matka usiadła przy nim i chwyciła go za ramię. —Andrew! Co zrobiłeś Maureen? Powiedz mi. Musisz mi powiedzieć! Co zrobiłeś Maureen... Słyszał to i wiedział, że powinien jakoś zareagować, zaprzeczyć. Nawet jego matka nie może... Przez chwilę szukał odpowiednich słów, aż wreszcie usłyszał swój głos: — Daj mi drinka. Pani Pryde szybko podeszła do barku, Andrew zaś pomyślał jak przez mgłę, że nikt nigdy nie zażądał od matki, by coś przyniosła. Po chwili była już przy nim ze szklanką w ręku. — Masz, wypij... to czysta whisky, bez wody sodowej. Wziął szklankę w obie dłonie i podniósł do ust. Pociągnął spory łyk. Znad brzegu szkła zobaczył wychodzącego z sypialni Lema. Przez chwilę widział tak zniekształconą twarz ojczyma, podobną do jakiejś groteskowej dyni czy maski karnawałowej, z domalowanymi wąsami i okrągłymi czarnymi guziczkami zamiast oczu. — Ona nie żyje — powiedział tylko. — Maureen!? — krzyknęła pani Pryde. — Leży na łóżku... zastrzelona. Pani Pryde obróciła się gwałtownie w stronę syna. — Andrew! — zawołała ze zgrozą. Andrew był zdumiony, że mimo oszołomienia potrafi odróżnić każdy odcień w głosie matki. „Andrew!” — ten oskarżycielski ton brzmiał mu w uszach od najwcześniejszego dzieciństwa. „Andrew!”, czyli innymi słowy: „Oczywiście, że to ty, a nie Ned, stłukłeś szybę!”, „Andrew!” znaczyło: „Na miłość boską, nie gnieć mi sukni! Przecież widzisz, że jestem ubrana do wyjścia!” Teraz „Andrew!” miało oznaczać: „Czemu, u licha, naraziłeś mnie na taką kłopotliwą sytuację!?” Spojrzał na matkę znad brzegu szklanki i stwierdził z lekkim zdziwieniem, iż mimo upływu tylu lat i pozornej wyrozumiałości dojrzałego wieku nigdy jej nie wybaczył. —Maureen nie żyje — powtórzył Lem. — Cala sypialnia jest w okropnym stanie. Na pewno włamywacze wtargnęli do mieszkania i zabili ją. Położył rękę na ramieniu Andrew. Była ciężka i dodawała nieprawdopodobnie wiele otuchy. —Dopiero przed chwilą wróciłeś do domu, prawda, stary? — zapytał pasierba. — Tak. — I znalazłeś ją? — Tak. — Biedaku! Cóż to za okropne przeżycie! Jaki koszmar! Andrew ciągle jeszcze miał oczy utkwione w matkę. Jej porcelanowa twarz nie wyrażała żadnego uczucia. 43 — Gzy zawiadomiłeś policję? — spytała. Potrząsnął głową w milczeniu. — Dlaczego nie?
— Ależ, kochanie, on jest w szoku. Czy nie widzisz? — wtrącił się Lem. — Biedak, nie wie nawet, co się z nim dzieje! — Jeżeli on nie wie, to ktoś inny musi wiedzieć. Zadzwoń na policję, Lem! I to zaraz! Nie chcę, by myślano, że siedzieliśmy tu bezczynnie godzinami. Boże drogi, co za nieprawdopodobna historia! Co za koszmar! Po prostu nie z tej ziemi! Lem zrobił, jak mu poleciła żona, i po chwili wrócił do saloniku. Na swój trochę nieporadny sposób, obchodząc się z pasierbem łagodnie i delikatnie, próbował ułożyć poduszki z powrotem na kanapie, by Andrew mógł się położyć. On jednak czuł, że nie wolno mu się poddawać obezwładniającemu letargowi, że powinien coś robić. Lem przyniósł mu jeszcze jedną whisky, którą sączył powoli, siedząc nadal nieruchomo. Czuł, że powraca uczucie wściekłości. Bandyci muszą zostać ujęci! Muszą za to zapłacić! Zobaczył w wyobraźni sadystyczną wizję dwóch, bliżej nie określonych, podejrzanych mężczyzn z ogolonymi głowami, przywiązanych do foteli elektrycznych, wydających nieludzki krzyk, gdy prąd elektryczny przeszywa ich ciała. Uczepił się tej wizji, jakby to była odtrutka na jego rozpacz. Pani Pryde poprosiła o kieliszek martini — jedyny drink, jaki kiedykolwiek piła. Nawet w takiej chwili musiał odbyć się wyszukany rytuał zamrażania szklanki i przygotowywania skórki cytrynowej. Lem wchodził i wychodził z kuchni przygotowując drinka; wreszcie podał go żonie, ona zaś wyjęła papierosa i wsunęła do długiej jaspisowej cygarniczki. Lem podsunął jej ogień i przygotował z kolei drinka dla siebie. Wszystko to odbywało się w głębokim milczeniu, przypominając pantomimę na ekranie telewizora z odłączonym dźwiękiem: pani Pryde wypuszczająca dym z papierosa i obracająca w palcach szklaneczkę martini, Lem stojący obok niej i Andrew siedzący na kanapie. — Lem. — Słucham cię, kotku! — Może zatelefonujesz do Raffertych. Powiedz im, że bardzo przepraszamy, ale jednak nie możemy przyjść. Tylko nie mów, dlaczego. Ani słowa! — Dobrze, kochanie. Kiedy Lem podszedł do telefonu, pani Pryde zwróciła się do syna: — Andrew. — Tak, mamo? — Gdzie jest Neddy? — Ned? — Dzwoniłam do niego po lunchu i wspomniałam, że mamy zamiar wpaść do was po drodze do Raffertych. Powiedział, że postara się do nas dołączyć. Andrew... — Słucham, mamo! — Neddy wydawał się bardzo podenerwowany z powodu tej małej Hatchard. Powiedział, że Maureen coś przeciwko niej knuje. Nie rozumiem, co miał na myśli. Bo dlaczego Maureen miałaby... — Kochanie — przerwał jej Lem. — Nie teraz... Przez otwarte drzwi wejściowe Andrew usłyszał łoskot otwierającej się windy. Następnie rozległy się jakieś głosy i kroki — zupełnie jakby nadciągała armia wojska. Zdążył odstawić nie dopitego drinka, kiedy pokój wypełnił się nagle policjantami. Wszystko, co działo się potem, odbywało się poza jego świadomością. Było ich co najmniej trzech, jeśli nie czterech. Przebywali przeważnie w sypialni, ale od czasu do czasu zjawiali się w saloniku — potężni mężczyźni o rumianych twarzach, poruszający się ostrożnie i rozważnie jak psy tropiące ptactwo. Od czasu do czasu błyskał flesz aparatu fotograficznego. W całym tym gwarze i zamieszaniu Andrew słyszał bez przerwy wysoki, rozkazujący głos matki. Zachowywała się tak, jakby miała przed sobą urzędników hotelowych bądź celników, którzy nie bardzo orientują się, z kim mają do czynienia.
Andrew nadal pozostawał pod wpływem szoku. Myślał jednak na tyle logicznie, by wiedzieć, że mądrzej będzie udawać jeszcze większe oszołomienie niż odczuwał w istocie. W ten sposób dadzą mu spokój i trochę więcej czasu na oswojenie się z myślą, iż Maureen naprawdę nie żyje. Wydawało mu się — a może faktycznie tak było, że siedzi samotnie na kanapie od wielu już godzin. Wreszcie podeszła do niego matka, a za nią Lem i jeszcze jakiś mężczyzna. — Andrew, pozwól... to porucznik Mooney — powiedziała. — Andrew, mój stary — dodał Lem. —Jak się teraz czujesz? Czy będziesz w stanie odpowiedzieć na kilka pytań? — Tak — odparł Andrew. 45 bshbi i es b i % / /1 ii# § i pi mmmm / i i i B i/ Wziął z rąk Lema zapalonego papierosa i zaciągnął się głęboko spoglądając na porucznika sadowiącego się naprzeciwko. Był to postawny mężczyzna z szeroką, kanciastą twarzą, z której wyzierały małe niebieskie oczy o czujnym, badawczym spojrzeniu. Typowy glina przywodzący na myśl cały ten obcy świat ponurych policyjnych klitek, białych rękawiczek na rękach regulujących ruchem..., z żoną i dziećmi w... gdzie?, zastanawiał się Andrew, może w Queens?... a niedziele spędzał przy pokerowym stole, w sportowej koszuli i spodniach... — W porządku, panie Jordan? — zapytał porucznik. — Tak — odparł mu Andrew. — Staramy się właśnie ustalić, czy nie zginęły jakieś kosztowności. — Kasetka z biżuterią! — podsunęła pani Pryde. — Maureen musiała przecież mieć kasetkę z biżuterią, prawda, Andrew? — Owszem. Czerwoną safianową szkatułkę, którą przechowywała w górnej szufladzie toaletki. —Jak pan widzi, poruczniku, nie ma jej tu — odezwał się Lem. — Skradziono ją, podobnie jak gotówkę z portfela. Andrew ciągle widział przed sobą szeroką twarz porucznika Mooneya. — Czy zauważył pan brak jeszcze czegoś, panie Jordan? — indagował dalej. —Jakieś pieniądze przechowywane w domu? — Nie, nie przypuszczam. Może tylko futro z norek... — Leży na podłodze w sypialni — pośpieszył z wyjaśnieniem Lem. — Złodzieje musieli je widocznie upuścić. Ktoś ich spłoszył i uciekli, zabierając tylko szkatułkę z biżuterią, pierścionki z jej palców i gotówkę z portfela. Andrew przypomniał sobie rękę Maureen odwróconą dłonią do góry i różowy ślad po obrączce. —Andrew! — usłyszał ostry, stanowczy głos matki. — A więc przyszedłeś jak zwykle z biura i tak ją znalazłeś, prawda? — Tak. —Czy miał pan jakieś trudności z wejściem do mieszkania? — dopytywał się porucznik. — Nie. Tyle tylko, że zamek był porysowany, a kiedy oparłem się o drzwi, same się otworzyły. —1 to wszystko działo się tuż przed naszym przyjściem, prawda, Andrew? — pomagała porucznikowi pani Pryde. — Dosłownie chwilę wcześniej. Tak. Porucznik położył teraz swoje wielkie ręce na szerokich kolanach. — A skąd się znalazł na podłodze ten pęk goździków, panie Jordan? — zapytał.
— Kupiłem je dla żony. Ciężkie, otoczone krótkimi rzęsami powieki porucznika zamrugały znacząco. — Na przeprosiny po jakiejś sprzeczce? — spytał. — Po sprzeczce? — powtórzyła jak echo pani Pryde. — Z jakie- goż, u licha, powodu mieliby się kłócić?! — Mężowie przynoszą żonom kwiaty przeważnie wtedy, kiedy się przedtem pokłócili — rzeczowo zauważył porucznik Mooney. — Cóż za absurd! — obruszyła się pani Pryde. — Mój mąż przynosi mi kwiaty codziennie. Porucznik zignorował ją i ponownie zwrócił się do Andrew: — A więc? Czy posprzeczał się pan z żoną, panie Jordan? — Nie — zaprzeczył Andrew. — I nie zna pan nikogo, kto mógłby chcieć ją skrzywdzić? — Nie. — To pana rewolwer? — Tak, mój. Trzymałem go w sypialni na wypadek obrony. — Ma pan pozwolenie na broń? — A więc, krótko mówiąc, według pana odbyło się to mniej więcej tak: włamywacze zastali pańską żonę samą... ona sięgnęła po rewolwer, potem oni przechwycili go i strzelili do niej. Czy tak? — Oczywiście — odpowiedział, zamiast Andrew, Lem. — Nie mogło być inaczej. Tymczasem w drzwiach wejściowych pojawili się dwaj mężczyźni w białych kidach, niosący nosze. Porucznik oddalił się, a pani Pryde i Lem przysunęli się do Andrew, aby zasłonić mu widok. Ale on i tak wiedział, że to ludzie z kostnicy przyszli po Maureen. Po chwili wyniesiono nosze przykryte białym prześcieradłem. Teraz z kolei państwo Pryde wyszli, a policjanci wrócili do saloniku. Jeden z nich wziął z podłogi złotą suknię i zaniósł ją do sypialni, omijając ostrożnie wyciągnięte nogi Andrew. Chwilę później znów rozległ się poirytowany, ostry głos pani Pryde: — ...doprawdy, poruczniku, to wprost nieludzkie! Dręczyć Tak. \ biednego chłopca w takiej chwili! Czy pan nie rozumie, co on teraz czuje? Czyż nie ma w panu ani krzty wrażliwości? Ale porucznik, nie zważając na jej słowa, twardo stanął przed Andrew i spytał: — Czy chciałby pan coś dodać, panie Jordan? — Nie, poruczniku. — Dobrze. Wobec tego sądzę, że na dzisiaj wystarczy. Chciałbym jednak prosić pana o stawienie się jutro o godzinie dziesiątej, pod tym adresem. — Wręczył Andrew wizytówkę, którą ten wsunął do kieszeni marynarki. —A więc punktualnie o dziesiątej, panie Jordan. Zgoda? — Tak. — Zostawiam tu jednego z moich ludzi, aby dokładnie przeszukał całe mieszkanie. Pańska matka oświadczyła, że przenocuje pan u niej — powiedział, wyciągając na pożegnanie rękę, i dodał: — Proszę mi wierzyć, jest mi ogromnie przykro, panie Jordan. To dla pana ciężkie przeżycie. Serdecznie współczuję. Andrew uścisnął dłoń porucznika, który rzucił na odchodnym: — Dobranoc pani. Dobranoc, panie Pryde. Po chwili wszyscy policjanci wyszli, z wyjątkiem jednego, który pozostał w sypialni. Pani Pryde westchnęła, wyjęła kolejnego papierosa i umieściwszy go w jaspisowej cygarniczce, skinęła na męża, by podał jej ogień.
— Uważam, że mogło być gorzej — powiedziała. — Andrew, wszystko już załatwione; zarezerwowałam dla ciebie pokój w hotelu Plaża. — Tak będzie najlepiej, mój stary — dodał Lem. — Przykro byłoby, gdybyś został tu sam. — Posiedź teraz chwilkę spokojnie, a Lem i ja zapakujemy kilka niezbędnych drobiazgów — zarządziła pani Pryde, po czym oboje zniknęli w sypialni. Andrew wstał i przez chwilę się zastanawiał, czego by teraz najbardziej pragnął. Papierosa, oczywiście. Wyjął jednego z pudełka stojącego na stoliku i usiadł na krześle pod ścianą. Przeżyty szok i obecność jego matki sprawiły, że cofnął się myślą w odległe czasy wczesnego dzieciństwa. Zdawało mu się, że oto jest znowu małym chłopcem w krótkich spodenkach, który grzecznie czeka, aż matka zapakuje mu te wszystkle niepotrzebne i niewłaściwe rzeczy, jakie ma zabrać ze sobą na krótki weekend u kolegi... Na papierosie utworzył się długi ogonek popiołu; Andrew wstał, przyniósł popielniczkę i postawił ją na poręczy fotela. Strząsając popiół, nieuważnie potrącił popielniczkę łokciem, a kiedy odsunął fotel i sięgnął po nią, zobaczył leżącą obok papierową strzałę. Podniósł ją i przeczytał widniejący na jej ogonie znajomy tytuł: „Książka miesiąca”... Wtedy przypomniał sobie nagle, jak siedział rano przy śniadaniu, przeglądając pocztę. Był w niej między innymi prospekt reklamujący książkę miesiąca. Strzała musiała więc być zrobiona w dniu dzisiejszym... A zatem był tu Ned... „Dzwoniłam do niego — mówiła niedawno matka. — Neddy wydawał się bardzo podenerwowany z powodu tej małej Hatchard. Powiedział, że Maureen coś przeciwko niej knuje...” W jednej chwili cały wyimaginowany obraz bandytów na krześle elektrycznym zamazał się w głowie Andrew, a zamiast niego... Ned... Rosemary... Musisz powstrzymać Maureen. Smak papierosa w ustach przyprawił go teraz niemal o mdłości. Był to pierwszy fizjologiczny odruch od chwili, gdy uświadomił sobie, że wraz ze śmiercią Maureen jego życie legło w gruzach. Z sypialni wyłoniła się w tym momencie jego matka i Lem, który niósł niewielki neseser Maureen. — Co ty tam takiego trzymasz? — zainteresowała się pani Pryde. Andrew zgniótł strzałę w ręce i wsunął papierową kulę do kieszeni. — Nic — odparł. — Wobec tego chodźmy już — powiedziała matka. — Dobiega dziesiąta i czuję, że jestem głodna jak wilk. ROZDZIAŁ VI Nazajutrz, po przebudzeniu Andrew nie wiedział, gdzie się znajduje i co się dzieje. Potem w jednej chwili uświadomił sobie wszystko naraz: że dzwoni telefon, że jest w jednym z numerów hotelu Plaża i że Maureen nie żyje. Sięgnął mechanicznie po słuchawkę, w której usłyszał dobroduszny, trochę głuchy i nienaturalny głos Lema: — Andy, staruszku! Już wpół do dziewiątej. Pomyślałem, że może lepiej będzie, jeżeli ci przypomnę, że o dziesiątej masz stawić się na komisariat policji. Komisariat policji! Bilet, który dał mu wczoraj wieczorem porucznik Meehan? O’Malley? — Porucznik dzwonił do nas przed chwilą. My też mamy tam pójść, ale później. Matka prosi, żebyś przyszedł do nas na górę na śniadanie. Andrew ujrzał w wyobraźni dekoracyjny obraz swej matki, zasiadającej z dynstynkcją za stolikiem śniadaniowym, za którym rozciąga się panoramiczny widok na Central Park, i powiedział:
— Nie, bardzo dziękuję, ale nie skorzystam z zaproszenia. — Ależ, drogi staruszku, twoja matka mówi... — Powiedz jej, że czuję się dobrze, nic mi nie brakuje. I proszę cię, Lem, zadzwoń później do mojego biura i zawiadom ich, że dziś nie przyjdę. Potem wziął prysznic. Obu koszulom, które matka mu wybrała, brakowało guzików; mimo to włożył jedną z nich. W kieszeni marynarki znalazł bilet wizytowy porucznika Mooney. Znalazł w niej także zgniecioną papierową strzałę. Przez chwilę stał nieruchomo z tą strzałą w ręku, czując jak pod lodowatą skorupą rozpaczy faluje lekki niepokój. W końcu włożył ją z powrotem do kieszeni. Zdawał sobie sprawę, że nie miał nic w ustach od lunchu w dniu poprzednim, wstąpił więc do małej kafejki przy Piątej Alei. Po chwili przysiadła się do jego stolika jakaś kobieta i rozłożyła poranne wydanie Daily News. Wielki czarny nagłówek przykuł jego oczy: SYNOWA NORMY PRYDE ZAMORDOWANA PRZEZ WŁAMYWACZY. Synowa Normy Pryde... Synowa jego matki... Maureen... Odstawił filiżankę kawy, wstał i wyszedł, zapłaciwszy szybko rachunek. W komisariacie, w małej klitce, gdzie stało tylko niewielkie biurko i kilka kulawych krzeseł, czekał już na niego porucznik Mooney. W sąsiednim pomieszczeniu radio grało najnowszego rock and rolla. Porucznik Mooney, wielki, flegmatyczny, żujący gumę, przyjął Andrew całkiem obojętnie, jakby był on jeszcze jednym papierkiem przechodzącym przez jego biurko. Po wypowiedzeniu kilku napuszonych słów kondolencyjnych, porucznik poprosił o opisanie momentu znalezienia „zmarłej”. Andrew opowiedział więc o tym, jak kupił goździki, poszedł do domu, zastał tam ślady włamania i zna lazł martwą żonę w sypialni. Porucznik notował jego słowa w żółtym, liniowanym bloczku. Andrew w dalszym ciągu był jak sparaliżowany, znieczulony na otaczający go świat i niezdolny odczuwać ból. Albo porucznik Mooney natrafił już na ślad włamywaczy, albo nie. Ale nawet, gdyby ich już ujął — cóż to może zmienić? — I nie zauważył pan braku jakiegoś innego, cennego przedmiotu? — Nie. — A więc zginęła jedynie szkatułka z klejnotami, pieniądze, jakie mogły być w portfelu, i pierścionki z palców? — Tak, to wszystko, co przychodzi mi na myśl z cenniejszych rzeczy, z wyjątkiem ubrań. — Na ile oceniłby pan biżuterię? — Zona miała diamentowe kolczyki, sznur pereł i właściwie niewiele więcej. O ile sobie przypominam, cała jej biżuteria ubezpieczona była na jakieś pięć tysięcy dolarów. — Pięć tysięcy... — Porucznik Mooney podniósł oczy na Andrew, stukając niedbale końcem ołówka w biurko. — Przy okazji, panie Jordan, może pan wrócić do swego mieszkania, kiedy tylko pan zechce. My już tam skończyliśmy. — Dziękuję. — I nie będzie pan miał najmniejszych trudności z otwarciem drzwi. Zamek wcale nie był popsuty. Małe, niebieskie, pozbawione wyrazu oczy obserwowały Andrew z ledwie dostrzegalną iskierką ciekawości. Jak przez mgłę, zorientował się, że porucznik oczekuje od niego jakiejś odpowiedzi. Ponieważ jednak Andrew milczał, porucznik podjął dalej: — Mogłem powiedzieć panu o tym już wczoraj wieczorem, ale pańska matka robiła tyle zamieszania... Ciągle nalegała, by pana nie dręczyć i nie zawracać panu głowy. A trzeba przecież szanować uczucia macierzyńskie, czyż nie? Ktoś majstrował przy zamku, skrobał i zdrapał drewno wokół niego, ale sam zamek był zupełnie w porządku. Tyle tylko, że zatrzask był podniesiony do góry od wewnątrz. Rozumie pan«, co to znaczy, panie Jordan? Znaczy to,
że nikt się nie włamał do pańskiego mieszkania. Masywne szczęki porucznika żuły gumę w takt rock and rolla. Pochylił się bardziej ku Andrew. —Jeżeli to byli włamywacze, to ktoś ich wpuścił albo otworzyli sobie drzwi kluczem. Gdyby jednak tak było, to po co mieliby drapać zamek czy odłupywać drewno? Nie zawracaliby sobie tym głowy, prawda, panie Jordan? Oczywiście, że ktoś skradł szkatułkę, pieniądze i pierścionki z palców pańskiej żony, ale to było włamanie zainscenizowane. Zorientowałem się od pierwszej chwili, że to była lipa, nawet nie potrzebowałem oglądać zamka. Poduszki pozrzucane z kanapy, pootwierane szuflady, suknie i ubrania rozrzucone po pokoju. Widziałem w życiu dość prawdziwych włamań i potrafię odróżnić autentyczne od sfingowanego. Nawet, jeżeli przestępcami są nieletni, nigdy nie wygląda to tak jak w pańskim mieszkaniu. Upuścił z lekkim hałasem ołówek na biurko i dokończył: — Nie wygląda mi to także absolutnie na samobójstwo, nawet jeśli lekarz sądowy stwierdzi tak na podstawie rodzaju rany. A więc, panie Jordan? Nic panu nie przychodzi na myśl? Kto mógł zamordować pańską żonę i zaaranżować wszystko tak, żeby wyglądało na napad z włamaniem? Andrew słuchał, zdając sobie doskonale sprawę ze znaczenia słów porucznika. Śledził jasno i wyraźnie bieg myśli policjanta i jego logikę. Mimo to jednak, w pierwszej chwili zupełnie nie reagował. Wyglądało to tak, jak gdyby jakiś bardzo nudny facet, podczas bardzo nudnego przyjęcia, opowiadał mu bardzo nudną historię, a on udawał, że słucha z uprzejmym zainteresowaniem, chociaż w gruncie rzeczy nic go to nie obchodzi. Stopniowo jednak wracała doń zdolność odczuwania, a wraz z nią przyszło wrażenie, że wyłania się nagle z długiej narkozy. Skoro nie było żadnego włamania, to nieszczęście, które do tej pory wydawało mu się tak pospolite jak jakaś katastrofa kolejowa, wymagające jedynie wytrzymałości, teraz całkowicie zmieniło swą pierwotną naturę. Przesunęło się w sferę, gdzie można było zacząć działać, a ponieważ Andrew zawsze był człowiekiem aktywnym, poczuł się znowu sobą. Jakaś konkretna osoba — możliwe, że nawet ktoś, kogo znał — zamordowała Maureen. Kiedy zaczął rozważać to przypuszczenie, coś kazało mu pomyśleć o Nedzie i papierowej strzale. Porucznik Mooney nie przestawał bacznie mu się przyglądać. Nieznacznym ruchem wysunął z szuflady biurka chusteczkę higieniczną i przeniósł na nią dyskretnie gumę, którą żuł. Zgniótł chusteczkę w małą kulkę i wrzucił ją do metalowego kosza na śmieci. — A więc, panie Jordan? Wymyślił pan coś? Czy pańska żona miała jakichś wrogów? Ned wrogiem Maureen? Musisz powstrzymać Maureen! Przez krótki moment widział obraz Neda błagającego Maureen, grożącego jej histerycznie, chwytającego nagle rewolwer. Ale niemal natychmiast odrzucił tę myśl. Przecież Rosemary rozporządza własnym majątkiem. Czyż nie zaznaczyła wyraźnie, że jakkolwiek by Maureen postąpiła, oni nie zrezygnują z małżeństwa? A więc Maureen nie stanowiła właściwie żadnego poważnego zagrożenia dla Neda. Owszem, był wprawdzie w ich mieszkaniu tego dnia, ale potrafi to z pewnością wytłumaczyć. Zatem dalsze spekulacje na ten temat mogłyby jedynie wprowadzić niepotrzebny chaos. — O ile wiem, moja żona nie miała żadnych wrogów — powiedział. Zdawał sobie sprawę, że przez zatajenie informacji o papierowej strzale oddala się od Maureen. Zmieniało to również na gorsze jego stosunki z porucznikiem. Powziął już jednak decyzję i był przygotowany na wszelkie wynikające stąd konsekwencje. — Żadnych wrogów, panie Jordan? Nawet w przeszłości? — W przeszłości? • — Zanim poślubiła pana, nie było żadnych kłopotów?
— W każdym razie ja o niczym podobnym nie wiem. — Współżycie państwa układało się dobrze? — Kochaliśmy się. — Jak długo jest pan żonaty? — Osiemnaście miesięcy. — Tylko tyle? — Tak. — Żadnych nieporozumień między panem a żoną? Żadnej innej kobiety? — Nie. — I żadnego innego mężczyzny? W tej chwili, tak wyraźnie, jak gdyby patrzył na te słowa, Andrew przypomniał sobie anonim: Jesteś chyba jedynym facetem w całym Nowym Jorku, który nic nie wie o własny żonie. Ale to był tylko donos jakiegoś szmatławego psychopaty, tak odbiegający od prawdy, jak jego własne chorobliwe urojenia. Wierzył Maureen, która tak mu to wydumaczyła, leżąc minionej nocy w jego ramionach. Zwątpić w jej słowa teraz byłoby krokiem tak samo nierozważnym i masochistycznym, jak wysuwanie przedwczesnych podejrzeń wobec Neda. Oznaczałoby to ponadto sprzeniewierzenie się jedynej cennej rzeczy, jaka mu po niej pozostała — wiary w jej miłość. — Nie — odpowiedział, nie bacząc, iż oddala się w ten sposób od porucznika. — Żadnego innego mężczyzny. — Mają państwo dzieci? — Nie. — A może planowaliście państwo dziecko? — Moja żona nie mogła mieć dzieci bez uprzedniego poddania się trudnej i niebezpiecznej operacji, którą lekarz jej odradzał. — Ale byliście szczęśliwi? — Tak. — I żadnych wrogów? — Żadnych. — Ani kłopotów? — Nie. — Więc nie może mi pan pomóc? — Chyba nie. — Ale gdyby pan mógł, współpracowałby pan z nami? Bo chyba zależy panu na tym, by wykryć mordercę żony, prawda? Andrew spojrzał wymownie na porucznika poprzez dzielący ich stół. — Dobrze, już dobrze, panie Jordan. Nie chciałem pana urazić. — Przerzucił kilka kartek żółtego notesu i spytał po chwili: — Pan zna niejakiego pana Stantona? Williama Stantona? — Owszem, znam. — Przedwczoraj byli państwo oboje na przyjęciu u pana Stantona. Znaleźliśmy zatknięte za lustro zaproszenie. Skontaktowałem się z nim telefonicznie; potwierdził, że był pan tam razem z żoną. — Zgadza się. — Ludzie lubią plotkować, panie Jordan, sam pan wie. Czy zna pan Bena Adamsa i jego małżonkę? Ben Adams? Coś bliżej nieokreślonego kojarzyło się Andrew z tym nazwiskiem. — Otóż ci Adamsowie zatelefonowali do pana Stantona, dziękując za doskonałą zabawę, i przy okazji trochę poplotkowali. Musieli opuścić przyjęcie wcześniej, jak mu powiedzieli, i poszli po swoje płaszcze do sypialni,
przekształconej tego wieczora w szatnię. Andrew już wiedział. Przyjaciele Billa Stan tona — ten mężczyzna i jego żona: Uups! Bardzo przepraszamy... Chcemy tylko wziąć płaszcze. — W trakcie rozmowy — ciągnął porucznik Mooney — państwo Adams powiedzieli do pana Stantona: Mamy nadzieję, że między Jordanami wszystko już w porządku, bo kiedy weszliśmy do sypialni, żarli się jak pies z kotem. Jak pan to wytłumaczy, panie Jordan? Andrew spodziewał się czegoś w tym rodzaju. Wiedział od początku, że ten pracowity, pozbawiony wyobraźni policjant z całą pewnością zacznie sugerować, że to on, Andrew, zamordował swoją żonę, ponieważ mężowie z reguły stają się pierwszymi podejrzanymi. Teraz jednak, kiedy ta sugestia stała się faktem, jego opanowanie prysnęło nagle i ogarnęła go wściekłość; wściekłość na gruboskórną bezmyślność policjanta, na Billa Stantona, na Adamsów i w ogóle na cały frywolny, złośliwy, fatalnie skonstruowany świat, w którym w tej właśnie chwili tysiące pustogłowych, szukających sensacji czytelników Daily News ekscytują się zabójstwem „synowej pani Pryde”. — To kompletna bzdura — powiedział, ledwie powstrzymując wybuch. — Adamsowie byli w pokoju zaledwie przez parę sekund. Dyskutowaliśmy z żoną nad sprawą najzupełniej trywialną. — A mianowicie? — Po prostu głupstwo. Pewna znajoma mojej żony myślała, że zgubiła kosztowną broszkę. Żona radziła jej, by poszła do domu sprawdzić, czyjej tam nie zostawiła. I rzeczywiście tak było. Chwilę wcześniej żona telefonowała właśnie w tej sprawie. Porucznik Mooney trzymał ołówek tuż nad żółtym bloczkiem. — Jak się nazywała owa znajoma pańskiej żony? — Nie jestem całkiem pewien; nie znam jej. Zdaje się, że jakaś Gloria. Chyba Gloria Leyden... Porucznik zanotował nazwisko i spytał: — Przypuszczam, że pan Stanton będzie wiedział, jak można się z nią skontaktować? — Sadzę, że tak. Zadzwonił telefon. Porucznik podniósł słuchawkę — mówił prawie niedosłyszalnie, ledwie otwierając usta. Po chwili odłożył słuchawkę i wstał. — To z laboratorium — powiedział. — Lekarz sądowy chce się SS i I zc mną natychmiast zobaczyć. Coś nowego. Chyba więc na tym przerwiemy. Ma pan zamiar wrócić do siebie? — Chyba tak. — W takim razie odwiedzę pana dziś po południu. Mniej więcej około czwartej? Odpowiada to panu? — Jak najbardziej. Porucznik wziął ze stołu swój nieodstępny żółty bloczek, a ołówek schował do górnej kieszeni marynarki. Nieoczekiwanie dla Andrew, wyciągnął ku niemu swą wielką czerwoną rękę. A kiedy Andrew ją uścisnął, dodał: — Niech się pan nie przejmuje, panie Jordan. Wiem, że to niełatwe, ale niech się pan nie przejmuje. Zobaczymy się o czwartej. I proszę się nie martwić. Ktokolwiek zamordował pańską żonę, znajdziemy go. Przeszedł obok krzesła, na którym siedział Andrew, pokazując swe szerokie, zasiedziałe pośladki, i miarowym, powolnym krokiem opuścił pokój. Po jego odejściu gniew Andrew nie miał już pożywki. Siedział jeszcze chwilę nieruchomo przed pustym biurkiem. Jego myśli pobiegły z powrotem do pokoju sypialnego u
Billa Stantona. Znowu poczuł dręczące podejrzenia, które tak trudno było mu zwalczyć przed pojednaniem się z żoną i przywróceniem wzajemnego zrozumienia, które — jak sądził — miało uzdrowić jego małżeństwo. Znalazł się? Chwała Bogu! Już odchodziłam od zmysłów, że ona... Gloria Leyden odnalazła swoją szafirową bransoletkę. I tylko o to chodziło. Nie mogło przecież chodzić o nic więcej... W tej chwili wydawało się Andrew, że właściwie przez cały czas rozmowy z porucznikiem oszukiwał sam siebie. Ciągle jeszcze nie był pewien, czy Maureen rzeczywiście rozmawiała wówczas z Glorią Leyden. Czyli innymi słowy — niczego nie był pewien. Jego małżeństwo mogło być upokarzającą farsą, a jego brat — czy to logiczne, czy nie — mógł stracić głowę i zabić Maureen. Czyż Ned nie słynął właśnie z tego, że często traci głowę? Andrew nie odznaczał się specjalnie refleksyjną naturą. W tej chwili po raz pierwszy uprzytomnił sobie, że to jak najbardziej możliwe, by mężczyzna nie był pewien, czyjego żona kocha go, czy zdradza, albo czy brat, którego kocha, jest czy nie jest mordercą. Ta świadomość wydała mu się straszniejsza niż sam fakt morder stwa. Wyjął z kieszeni papierową strzałę i wygładził ją, przywracając pierwotny kształt. Jego wewnętrzne napięcie było tak wielkie, że wydawało mu się, iż jest rozcięty na dwoje. Zrozumiał, że jeśli chce zachować zdrowie psychiczne, pozostaje mu tylko jedno: musi odkryć prawdę, jakakolwiek by ona nie była, i stawić jej czoło. Ale jak dojść do prawdy? Ręka, w której trzymał strzałę, lekko drżała. Wsunął strzałę z powrotem do kieszeni, wyszedł z komisariatu i udał się taksówką do mieszkania brata. ROZDZIAŁ VII Ned Jordan mieszkał przy East Side 60 Avenue. Andrew nigdy u niego nie byl, gdyż nie został zaproszony. O ile wiedział, Ned w ogóle nikogo do siebie nie zapraszał. Spędzając życie na cudzych jachtach, w cudzych apartamentach hotelowych, w cudzych willach nad Morzem Karaibskim lub Śródziemnomorskim, obywał się bez własnego domu. Potrzebował jedynie nory, do której mógł się schronić, kiedy nie był chwilowo nigdzie zaproszony lub gdy czuł się niezdrów. W czasie choroby bowiem Ned nie znosił nikogo w pobliżu siebie. Taksówka zatrzymała się przed jakąś ruderą z czerwonego piaskowca, opuszczoną i zaniedbaną. Żelazne poręcze schodów wiodących do ponurego przedsionka były pokryte rdzą. Andrew nacisnął guziczek dzwonka przy nazwisku brata. Po chwili zamek u drzwi szczęknął i Andrew zaczął wchodzić na górę po zmurszałych, nie przykrytych nawet skromnym chodnikiem schodach. Ned stał na podeście czwartego piętra i spoglądał w dół przez poręcz. Miał na sobie jedwabną niebiesko-białą podomkę, która w tym nędznym otoczeniu wyglądała tak samo groteskowo, jak gdyby był ubrany na przykład w strój toreadora. Skoro tylko przekonał się, że to Andrew, zbiegł szybko po schodach, boso, odrzucając w tył opadającą na oczy płową czuprynę. — Drew! — zawołał, chwytając obie ręce brata i patrząc mu z przejęciem w oczy. — Drew... Mama telefonowała i opowiedziała mi wszystko. Wielki Boże! Po prostu nie wiem, co powiedzieć. Objął brata i poprowadził go na czwarte piętro. Drzwi mieszka nia scałv otworem, ukazując wnętrze pokoju w nieprawdopodobnym nieładzie. Na rozkładanym tapczanie leżała w niedbałej pozie jakaś postać w piżamie — prawdopodobnie mężczyzna. —To Keith. Znowu ma kaca. Chodź do sypialni. — Ned pociągnął Andrew przez wąziutkie przejście do sąsiedniego pokoju, gdzie panował jeszcze większy rozgardiasz niż w „saloniku”. Było tam tylko jedno maleńkie okienko, zasłonięte białą, ale pożółkłą już ze
starości, storą. Na ziemi, obok komody leżało kilka walizek oblepionych naklejkami hotelowymi z najróżniejszych stron świata — przy komodzie brak było jednej nogi. Przez uchylone drzwi mikroskopijnej łazienki Andrew dojrzał lustro i całą baterię flakonów i buteleczek — balsam po goleniu, krem do opalania... Bóg wie co jeszcze. Ned odsunął wygniecioną pościel, aby zrobić miejsce do siedzenia. — Dlaczego, u licha, nie zadzwoniłeś do mnie wczoraj wieczorem? Jak mogłeś znieść to wszystko w towarzystwie mamy i Lema? Mógłbym być pomocny, chociażby zajmując się mamą. Andrew usiadł ciężko na łóżku obok brata, który pod podomką był całkiem nagi, i siedział teraz skrzyżowawszy opalone nogi. — Powiedz mi, Drew, co zrobiła dotychczas policja? Czy już znaleźli tych włamywaczy? Ned zachowywał się i mówił zupełnie normalnie, tak że Andrew, mimo woli, udzielał się jego spokój. Jak w odległych czasach dzieciństwa, tak i teraz cała uwaga Andrew koncentrowała się na Ne- dzie. Kiedy tak siedział blisko brata, myśl, że to on mógł zabić Mau- reen, wydawała mu się wprost niepojęta. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że jest to reakcja czysto emocjonalna, a nie wolno mu teraz poddawać się sentymentom. Ned sięgnął po leżącą na nocnym stoliku zmaltretowaną paczkę papierosów, zrzuciwszy przy tej okazji stos zaproszeń, które rozsypały się po podłodze. Wsunął do ust dwa papierosy, podpalił je, po czym jednego z nich włożył pomiędzy wargi Andrew. — Nic nie mów, Drew — powiedział. — Nie mów, jeżeli nie czujesz się na siłach. Siedź sobie po prostu spokojnie, albo najlepiej rozbierz się i połóż! — Czuję się zupełnie dobrze — odparł Andrew. — Mama mówiła, że byłeś na policji. — Tak. Właśnie stamtąd wracam. — Drew, wiem, że to nic nie pomoże. Bóg wie, że nie pomoże. Ale... no cóż, to się może przytrafić każdemu. Chociażby się było nie wiem jak szczęśliwym, każdego może to nagle spotkać. Trzeba się z tym liczyć. W jednej sekundzie może zerwać się huragan i kompletnie wszystko zniszczyć. Tylko jeżeli jest się na to przygotowanym, można się jakoś przepchać przez życie i nie dać się zaskoczyć klęsce. Czy Ned mógłby mówić w ten sposób, gdyby zabił Maureen? Tak. Andrew wstał i od razu poczuł się pewniej. — Takiej, jak na przykład przegranie dziesięciu tysięcy dolarów na wyścigach w Hialeah, co? — rzucił nagle. Ned uśmiechnął się. Nie przyszło mu nawet do głowy, że to mogła być ironia ze strony brata. Ponieważ w jego naturze nie było ani krzty sarkazmu, nie dostrzegał go też u innych. — Właśnie — odpowiedział. — Chociażby takiej. Daj spokój, nie szukaj popielniczki! Strząsaj popiół zwyczajnie na podłogę. Nic jej nie zaszkodzi! Andrew stał przez chwilę, zaciągając się dymem z papierosa, i myślał: Maureen nie żyje... Ból, jaki ta myśl w nim budziła, uodparniał go nawet na Neda. — To nie bandyci zamordowali Maureen — odezwał się w końcu. — Nie było żadnych włamywaczy. Ktoś ją zamordował, a potem upozorował włamanie i rabunek. Andrew zmusił się, by spojrzeć na brata. Ned wysunął dolną wargę tak, że przykryła całkowicie górną. Był to chłopięcy grymas, z którego nigdy nie wyrósł — Ned zadumany, Ned zaskoczony, Ned zdumiony jakąś sensacyjną wiadomością, Ned prawie na pewno grający na zwłokę, by móc wymyślić jakieś kłamstwo. Ale tym razem na nic się to nie zda. Ned z całą pewnością był wczoraj w jego mieszkaniu, co nie znaczy wcale, że nie będzie próbował kłamać i w tej sprawie. — Co robiłeś wczoraj w moim mieszkaniu? — spytał nagle, bez żadnych wstępów Andrew.
— W twoim mieszkaniu? — Ned otworzył swoje niebieskie oczy tak szeroko, że wydawały się niemal zupełnie okrągłe. —Ja? U ciebie? — Czy chcesz temu zaprzeczyć? — Tak. To znaczy... nie, nie było mnie tam. — Rosemary telefonowała do ciebie po lunchu z Maureen i po tym, jak wpadła z krzykiem do mojego biura, czyż nie? — Jasne, że do mnie dzwoniła. — 1 powiedziała ci, że Maureen ma zamiar wyjawić jej rodzicom wszystkie twoje sprawki: Las Vegas, Hialeah i tę blondynkę? — Oczywiście, że tak. — A potem ty poszedłeś do Maureen, żeby jej to wyperswadować — dokończył Andrew, tym razem w formie twierdzenia, a nie pytania. — Ależ Drew... — głos Neda lekko się załamał. — Drew, ty chyba zwariowałeś? Przysięgam, że... — Trzy palce na sercu? Andrew wyjął z kieszeni papierową strzałę. Rozłożył ją i ujął między kciuk a palec wskazujący. — Znalazłem to za fotelem. Strzała zrobiona jest z prospektu reklamowego, który przyszedł wczorajszą ranną pocztą. Wychodząc do biura, zostawiłem go na stole. Mogłem dać tę strzałę glinom, ale nie zrobiłem tego, bo wierzę, że to nie ty zabiłeś Maureen. Ale mogę się mylić... Przyszedłem właśnie po to, by się upewnić. Ned leżał na plecach na łóżku, w rozchełstanej niebiesko-białej podomce, i wpatrywał się w strzałę z wyrazem wielkiego zdziwienia. Potem, stopniowo, jego wargi rozchyliły się w pełnym zażenowania uśmiechu. — No nie! —jęknął. — Pomyśleć, że sfabrykowałem tę przeklętą strzałę i nawet tego nie pamiętam. — Tak już lepiej. — Ale Drew, ja... ja naprawdę nie chciałem cię okłamywać. Przysięgam, że miałem zamiar ci powiedzieć, tylko że... — O której byłeś u nas? — przerwał mu Andrew. — Punktualnie o piątej. Po rozmowie z Rosemary rozmyślałem nad tym, co mi mówiła, i wreszcie doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie, jeżeli rozmówię się z Maureen. Nie dlatego, żeby to miało jakiekolwiek znaczenie, bo tak czy inaczej pobierzemy się z Rosemary. Ona ma własny majątek, który wystarczy nam aż nadto do czasu, kiedy znów będę miał dochody. Chyba wspomniała ci o tym, prawda? — Owszem. — No więc sam widzisz, że to, czy Maureen powiedziałaby rodzicom Rosemary o wszystkim, czy nie, właściwie nie miało znaczenia. Tyle tylko, że bardzo by ich zmartwiła. Po prostu pomyślałem sobie, że skoro Rosemary jest tak bardzo przywiązana do swoich rodziców, to będzie znacznie szczęśliwsza, jeżeli uda mi się przekonać Mau- reen, by dała spokój. — Powiedziałeś Rosemary, że masz zamiar pójść do Maureen? — Nie. Nikomu o tym nie mówiłem. Więc, jak powiadam, byłem u was punktualnie o piątej. Zadzwoniłem z dołu, ale nikt nie reagował. Pomyślałem, że Maureen jeszcze nie wróciła z miasta i poszedłem na górę. Pamiętałem, jacy byliście na mnie wściekli przedwczoraj wieczorem, i wolałem nie czekać na Maureen przed domem w obawie, że mnie nie wpuści. Wiesz, że mam klucz, który mi kiedyś dałeś. Więc wszedłem, usiadłem na kanapie w saloniku i czekałem. Trwało to może jakieś dwadzieścia minut, aż wreszcie zacząłem się niecierpliwić i wtedy właśnie musiałem zmajstrować tę strzałę. Prospekt widocznie leżał na stoliku i pewnie... Nieważne zresztą. Po jakimś czasie pomyślałem, że to dziwne, bo przecież
Rosemary mówiła, iż Maureen poszła prosto do siebie. Przyszło mi do głowy, że może już dawno wróciła i zdrzemnęła się. Drzwi do sypialni były zamknięte. Otworzyłem je, wszedłem i... i zobaczyłem Maureen leżącą na łóżku martwą, a obok niej rewolwer. Ned podciągnął nogi pod siebie i pochylił się w stronę brata, kładąc mu rękę na kolanie. — Drew, nie muszę ci chyba mówić, co czułem. Wielkie nieba! Maureen leży na łóżku... martwa!! To był twój rewolwer. Ten mały, niemiecki rewolwer z rzeźbioną kolbą, który kupowaliśmy razem, pamiętasz? Poza tym reszta wyglądała normalnie, to znaczy światło było zapalone, wszystko leżało na swoim miejscu, jakby przed chwilą dopiero pokój był posprzątany. Stałem jak skamieniały, nie wiedząc, co robić. — I wobec tego zaaranżowałeś wszystko tak, żeby wyglądało na napad rabunkowy? — Tak. Waśnie tak. Pootwierałem szuflady i porozrzucałem ich zawartość po całym pokoju, w saloniku pozrzucałem poduszki z kanapy, wyjąłem pieniądze z portfela Maureen, a potem... Drew... musiałem! Musiałem to zrobić tak, żeby wyglądało przekonująco. Zdjąłem z jej paków pierścionek, ten z akwamaryną, i obrączkę. Mam je tutaj. — Zeskoczył z łóżka i zaczął grzebać w stosie najróżniejszych przedmiotów leżących na komodzie. Po chwili odwrócił się do Andrew, podając mu pierścionki. — Widzisz? Zrobiłem, co tylko się dało. Podrapałem nawet zamek w drzwiach wejściowych i próbowałem uszkodzić drewno wokół niego. Gdybym miał odpowiednie narzędzia, wyłamałbym cały zamek. Pamiętasz? Jako dzieciak drażniłem wytrychami alarmy antywłamaniowe. Niestety, tu nie znalazłem nic odpowiedniego... Starałem się najlepiej, jak umiałem, ale gliny to szczwane lisy, potrafią odróżnić prawdziwe włamanie od lipnego. Andrew podniósł głowę i spojrzał na brata, który stał przed nim z przejętą miną i wyciągał ku niemu opaloną dłoii z pierścionkami. — A szkatułka z biżuterią? — spytał go. — Szkatułka? — Ned zamrugał powiekami. —Jaka szkatułka? — Mówię o szkatułce Maureen, w której przechowywała biżuterię, a która także zniknęła. Co z nią zrobiłeś? — Nie brałem żadnej szkatułki. Nawet nie wiedziałem, że Maureen ma coś takiego. Wziąłem tylko pieniądze z portfela, około 11 dolarów, no i pierścionki. Proszę, weź je! Są twoje. Jeżeli chcesz, mogę ci także zwrócić te jedenaście dolarów. Andrew wziął pierścionki z rąk brata, zastanawiając się, czy to wszystko prawda. Czyż nie pasowało to do Neda — wiecznie siejącego zamęt, wygłupiającego się i kłamiącego tak długo, jak się da? Ale czy na tym koniec? — A dlaczego uważałeś, że należało upozorować napad rabunkowy? — spytał po chwili. — Dlaczego? Przecież to każde dziecko zrozumie! Sto razy lepiej, by gliny podejrzewały napad rabunkowy, niż... niż... — Ciebie? — podsunął Andrew. — Mnie? Dlaczego mnie? — Albo Rosemary? —Rosemary?! — Ned miał minę, jakby poraził go piorun. — Dlaczego, na miłość boską, platfusy miałyby podejrzewać Rosemary o zamordowanie Maureen? — Dlatego, żeby Maureen nie mogła opowiedzieć jej rodzicom o twoich sprawkach. —Przecież ona jest pełnoletnia! I ma własny majątek. Gadanie Maureen nie miałoby żadnego znaczenia! Niemożliwe, by gliny były aż tak głupie. — No więc... Po co to zrobiłeś? Ned był zmieszany. — Drew, czy to nie wszystko jedno? To znaczy... może lepiej, żebyś nie wiedział... — Ned, na miłość boską!
Ned sięgnął po zgniecioną paczkę papierosów, która jednak okazała się pusta. Zmiął ją w garści i rzucił na podłogę. — Bądź co bądź, to był twój rewolwer — powiedział. — A zważywszy, jaka była Maureen... — Co chcesz przez to powiedzieć? — Och, sam dobrze wiesz! To nie moja sprawa! Nie ja byłem jej mężem! Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że jesteś na jej punkcie zbzikowany. Gdyby było inaczej, nie pozwoliłbyś tak sobą komenderować. Ciągała cię co wieczór na te tandetne przyjęcia i znikała z domu na pół dnia. Bóg jeden wie, co wtedy robiła. Musisz chyba bezstronnie przyznać, że biorąc pod uwagę charakter Maureen i twój... Boże drogi, Drew, przecież całe życie pozwalałeś wodzić się za nos... jak nie mamie i mnie, to Maureen. Ale sądziłem, że... Andrew wpatrywał się w brata z wyrazem najwyższego zdumienia. — Ned! Czy chcesz powiedzieć, że sfingowałeś napad rabunkowy dlatego, że podejrzewałeś mnie o zamordowanie Maureen? Ned natychmiast spuścił z tonu. Położył obie ręce na ramionach brata, a jego twarz wyrażała teraz tylko psie oddanie i ufność. — Boże, Drew! Teraz tak nie myślę! Przysięgam, że nie! Ale wtedy, pod wpływem nagłego szoku i tego wszystkiego... Kiedy zobaczyłem Maureen na łóżku z twoim rewolwerem obok i... tym listem... — Jakim listem? — No, z listem, który napisała do Rosemary po waszym poznaniu się. Leżał na łóżku obok rewolweru. Przy tych słowach wsunął rękę do kieszeni podomki i wyjął niewielki arkusik papieru. — Zabrałem go, bo myślałem, że tak będzie lepiej. Widocznie Rosemary oddała jej ten list w czasie lunchu. Leżał tuż przy niej. Podniosłem go, przeczytałem i pomyślałem... DrewI Nie wziąłbym ci tego za złe. Naprawdę! Chyba mi wierzysz, prawda? Nawet przez chwilę nie brałem ci tego za złe. Andrew wziął list z rąk Neda. Był napisany na maszynie i nosił datę prawie sprzed dwóch lat, tuż przed ich ślubem. U dołu kartki widniał dobrze mu znany zamaszysty podpis żony. Zaczął czytać treść listu. Droga Rosemary! Jestem pewna, ie nie spodziewałaś się wiadomości ode mnie, i mam nadzieję, te ten lekki powiew przeszłości nie zakłóci wytwornej atmosfery instytucji oświatowej panny Pratt dla córek milionerów. Ale ponieważ jesteś moją jedyną kuzynką — i taką dobrą przyjaciółką, przypuszczam, ie chciałabyś wiedzieć, co się ze mną dzieje. Kiedy Twoja droga matka wyrzuciła mnie z rezydencji Thatcherów — wiedziałaś o tym, prawda ? — wierzę, ie bardzo się o mnie martwiłaś. Z pewnością wyobrażałaś sobie, jak staczam się z powrotem w ten niewłaściwy stan mrocznej nieświadomości, z którego dopiero co się wydobyłam. Otóż, cieszę się, ie mogę Cię uspokoić pod tym względem. To po prostu zdumiewające, jak Manhattan potraji być życzliwy i wspaniałomyślny dla młodej, ładnej dziewczyny, bez grosza przy duszy, ale posiadającej trochę wrodzonego sprytu. Musisz kiedyś sama tego doświadczyć i zobaczyć, jak to wielkie miasto wita bogatą dziewczynę. Jestem przekonana, że nie musiałabyś się martwić o swój los, ponieważ panna Pratt z pewnością wywiera swój magiczny wpływ nie tylko na umysły swych pupilek, ale także na ich powierzchowność. I zdumiałabyś się, jakie się teraz robi cudowne okulary — nawet dwuogni- skowe! Ale widzę, że odbiegam od tematu, prawda? A chciałam ci wyznać, że jestem teraz modelką i mam u sxvych stóp roje interesujących mężczyzn. Mogłabym wybierać wśród nich jak w ulęgałkach. Żeby cię jednak uspokoić, powiem od razu, że już dokonałam wyboru. Czy Twoja pierś nie wzbierze dumą, skoro ci powiem, że moim wybrańcem jest Andrew Jordan,
starszy syn owej wielkiej damy, która miała wielu mężów (i dużo pieniędzy); ta, która kiedyś wywarła tak wielkie wrażenie na Twoim ojcu, pamiętasz ? Nie jest on, oczywiście, orłem, ani nie grzeszy specjalnie urodą i, mówiąc między nami, jest dość nudnawy. Ale jakaż inteligentna osoba stawia dzisiaj romantyzm ponad pewność i bezpieczeństwo w małżeństwie? W każdym razie na pewno nie twoja matka, która, jak wiesz, była dla mnie zawsze ideałem kobiecości i wzorem do naśladowania, a która, poślubiając wuja Jima, skazała się na to nudne jak jlaki z olejem życie, jakie i mnie zaoferuje z pewnością Andrew Jordan... Cóż, kochanie, wierzę, że ta wiadomość uraduje cię tak, jak to sobie wyobrażam. Mam również nadzieję, że mój list dotrze do ciebie szczęśliwie. Byłabym niepocieszona, gdyby nie wpadł jak zdalnie kierowana rakieta do tego nobliwego instytutu panny Pratt, który tak znany jest tutaj w Stanach, ie nikt nie był w stanie podać mi dotąd jego adresu... Żegnaj, kochana Rosemary. Pomyśl tylko, jaki kamień spadnie Ci z serca. Nie będziesz jvż. musiała martwić się ani moralnie, ani materialnie, o swoją żałosną, ubogą krewniaczkę. Całuję cię mocno, Maureen. Andrew przeczytał list powoli i uważnie. Nie umknęła jego uwadze ani jedna złośliwość, ani jeden przejaw chorobliwej niechęci i zawiści. Czuł, że słowa te wnikają w jego organizm jak jakiś trujący wyziew emanujący z papieru. A jednak, wbrew wszystkiemu, nie czuł ani zdziwienia, ani szoku — nic, poza poznaniem prawdy. Zawsze pragnął dowiedzieć się prawdy o swoim małżeństwie. Oto ją ma. — Drew — dobiegł go jakby z oddali głos brata. — Kiedy się zorientowałem, że nic nie wiedziałeś o tym liście i nigdy go nie widziałeś, nie chciałem ci go dać. No... ale sam tego chciałeś, prawda? — Tak. Sam tego chciałem. — Dlatego właśnie sfingowałem napad rabunkowy i zabrałem list. Zrobiłem to ze względu na ciebie. Boże, jak sobie pomyślę, że mógł wpaść w ręce policji!... Rozumiesz teraz, prawda? — Tak — potwierdził głucho Andrew. — Rozumiem. Ned otoczył jego plecy ramionami. — Nie powinieneś poddawać się rozpaczy, Drew. Wiem, że to trudne, ale musisz spojrzeć prawdzie w oczy. Maureen to chytra dziwka. I co z tego? Wielu facetów żeni się z chytrymi dziwkami. Pogódź się z tym. Była dziwką, a teraz ktoś ją zabił. To nawet lepiej, nie uważasz? Kogo to obchodzi, że nie żyje? Kogo to obchodzi? — pomyślał Andrew. Z pewnością porucznika Mooneya, bo to jego praca. „Nie jest orłem, ani nie grzeszy specjalnie urodą... między nami, jest dość nudnawy...” Nie tylko widział te słowa, ale słyszał je, wymawiane miękkim, czystym głosem Maureen, który kiedyś wydawał mu się głosem białej róży, gdyby róża potrafiła mówić. Siedząc na skraju łóżka ukrył twarz w dłoniach. Ciągle jeszcze ściskał list Maureen. ROZDZIAŁ VIII Z saloniku Neda doszły ich jakieś stuki, szuranie, a po chwili w drzwiach sypialni stanął młody człowiek w piżamie, z potarganymi, kędzierzawymi, czarnymi włosami i twarzą noszącą ślady snu. — Niech to wszyscy diabli! — zawołał. —Jak człowiek może się zdrzemnąć w tych warunkach? I wszedł do łazienki, zatrzaskując za sobą głośno drzwi. Andrew odjął ręce od twarzy i podniósł głowę. Po chwili usłyszał szum wody z prysznica. Siedział jeszcze chwilę w milczeniu, a potem zapytał Neda: — Czy wiedziałeś, że Maureen tak o mnie myślała?
— Coś ty, Drew! Oczywiście, że o tym nie wiedziałem, chociaż sam zawsze miałem o niej wyrobione zdanie. Może powinienem był otworzyć ci oczy... Nawet o tym myślałem, ale byłeś tak zbzikowany na jej punkcie i po tych wszystkich latach, kiedy dawałeś sobą pomiatać, wydawałeś się nagle taki szczęśliwy, taki odmieniony. Więc pomyślałem sobie: A kimże ja jestem, żeby oceniać? Może tego mu właśnie potrzeba do szczęścia, a może i cała rzecz wygląda z bliska zupełnie inaczej... A więc Ned wiedział. Matka także wiedziała. Czyżby wszyscy wiedzieli, tylko on jeden nie? I Bill Stanton? I Adamsowie? Chłopak pod prysznicem :— Keith? — zaczął śpiewać. Silny, nieprzyjemny baryton rozbrzmiewał w takt jakiejś starej ballady o królu Montezumie. Andrew poczuł, że znów podnosi w jego sercu głowę samoniszczycielski gniew. Usiłował go opanować — gniew nic tu nie pomoże. Ale co w takim razie pomoże? JESTEŚ CHYBA JEDYNYM FACETEM W CAŁYM NOWYM JORKU, KTÓRY NIC NIE WIE O WŁASNEJ ŻONIE. Teraz wydawało się jasne, że anonim nie był dziełem jego wroga, jak uprzednio przypuszczał, lecz kogoś, kto dobrze znał Maureen i jej poczynania. Wróg Maureen? A więc... — Drew, nie umiem ci wprost powiedzieć, jak mi jest strasznie przykro. Gdybym mógł ci w czymkolwiek pomóc... coś dla ciebie zrobić. Ned byl jeszcze nie ogolony i w świetle padającym przez pożółkłą storę miękki zarost na jego twarzy wydawał się złotawym puchem. Kiedy Andrew tak patrzył, cała dawna miłość do młodszego brata zalała go ciepłą falą, wypełniając pustkę, jaką pozostawiła po sobie Maureen. — A więc tkwiłeś tak długo w moim mieszkaniu, żeby upozorować włamanie, zamiast wziąć nogi za pas i ocalić własną skórę? No, no! Ned wyglądał na zakłopotanego. — Może to było głupie z mojej strony. Byłem taki przerażony i zdezorientowany, ale pomyślałem, że... Andrew wstał i położył rękę na ramieniu brata. — Dziękuję — powiedział krótko. — Do diabła z tym! To nic takiego. Drew... Teraz chodzi tylko o ciebie. Chyba nie zamierzasz pokazać tego listu glinom? Oczywiście, że nie miał takiego zamiaru. Już zadecydował, iż od tej chwili porucznik Mooney przestaje być jego sprzymierzeńcem. Głośno zaś oznajmił: — Nie, nie pokażę porucznikowi listu ani pierścionków. Zaprotokółowano na policji, że pierścionki zostały skradzione. — I co zamierzasz z nimi zrobić? Andrew spojrzał na obrączkę Maureen. — Pozbędę się ich — odpowiedział. — Wrzucę je do najbliższego ścieku, gdziekolwiek... — Drew, jeżeli to miałoby ci coś pomóc, powiem policji o wszystkim. Naprawdę. — Ale to nie może mi pomóc, prawda? — I ja tak sądzę. Przypuszczam, że policja zjawi się niebawem u mnie. Kiedy już przesłuchają mamę, na pewno przyjdą tu... Przesłuchają mamę! Boże drogi, przecież ona gotowa wszystko wygadać przy najmniejszej sposobności! Czy mama coś wie? Mam na myśli, czy wie, jaka była Maureen? — Chyba nie. — Nigdy jej nie lubiła, prawda? Zawsze wyrażała się o niej per „ta mała jakjej-tam”. — Ned zaśmiał się z zażenowaniem. — Wiesz? Jak przyjdą gliny, nabiorę zwyczajnie wody w usta. Nic nie wiem, nic nie słyszałem i basta! Tobie radzę to samo. Po prostu trzeba
przeczekać to wszystko, i już. Chłopak pod prysznicem przestał śpiewać. Przeczekać?... An- drew przypomniał sobie ogromnego, niewzruszonego porucznika Mooneya, pochylającego się nad biurkiem: Żadnych nieporozumień między panem a żoną, panie Jordan?... Czy zna pan Bena Adamsa i jego małżonkę, panie Jordan? Z uczuciem lekkiego dreszczyku wyobraził sobie, co by się stało, gdyby „przeczekał” całą sprawę. Jedyne, co pozostawało teraz do zrobienia, to znaleźć prawdę. Już nie ze względu na Maureen, kobietę, która nim pogardzała i ośmieszała go, ale dlatego, że póki nie wykryje prawdy, sam będzie znajdował się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Ciągle jeszcze miał w ręku list Maureen,''czując pod palcami cienką i delikatną fakturę papieru. List ten, podobnie jak anonim, był faktem, który trzeba było sprawdzić i odkryć prawdę. — Ned... powiedziałeś, że ten list leżał na łóżku obok ciała Maureen? — spytał. — Tak. Jak już ci mówiłem, Rosemary na pewno przyniosła go ze sobą na lunch i użyła jako broni. Na zasadzie: jeżeli powiesz moim rodzicom o Nedzie, ja powiem twojemu mężowi o tobie, coś w tym rodzaju. Tak musiało być. A potem Maureen w jakiś sposób, pewnie podstępem, wydostała list od Rosemary. — A co mówiła Rosemary, kiedy jej o tym powiedziałeś? — Wcale jej o tym nie powiedziałem, w ogóle nikomu nie pisnąłem słowa. No co ty, Drew, przecież wiesz, że nie mówiłbym o tym nikomu przed porozumieniem się z tobą. — Gdzie jest teraz Rosemary? U rodziców? — Tak — odparł Ned. — Ale co to ma do rzeczy? — Ten list stanowi jej własność. — I chciałbyś się dowiedzieć, jakim sposobem znalazł się w rękach Maureen? — Właśnie. — Ale nie zamierzasz chyba wciągać Rosemary... Drzwi łazienki gwałtownie się otworzyły; czarnowłosy chłopak, opasanyjedynie na biodrach kąpielowym ręcznikiem, znalazł się jednym susem na łóżku Neda. — Halo! Jak się macie, chłopcy? Co nowego w eleganckim świe- cie? Co byś powiedział, Ned, na mały, słodki łyczek burbonu dla swego przyjaciela, Keitha? — To ja już będę uciekał, Ned — orzekł Andrew, wstając. — Ale jak pogadasz z Rosemary, to zaraz tu wrócisz? Dopóki się nie dowiem, co ci powiedziała, będę umierał z niepokoju. Andrew spojrzał na młodą, bardzo przejętą twarz brata i pomyślał w duchu: Oto i cały Ned! — W porządku — odparł. — Wrócę tu. Zszedł ostrożnie po chwiejących się schodach i znalazł się na ulicy. Odszedł dwie przecznice dalej, potem zatrzymał się przy kracie zamykającej ściek, wyjął z kieszeni pierścionek z akwamaryną i obrączkę Maureen i wpuścił je w otwór między kratami. Czyn ten sprawił mu niewysłowioną ulgę — niemal przyjemność. Oto symbolicznie odtrącił żonę na zawsze. Minął jeszcze jedno skrzyżowanie, po czym zatrzymał przejeżdżającą taksówkę i rzucił kierowcy adres Thatcherów. Andrew i Maureen kilkakrotnie bywali w ich domu na tak zwanych „przyjęciach klasy B”. Thatcherowie mieszkali w niewielkim domu przy Sutton Place; byli tak bogaci, że nie potrzebowali zabiegać o wywieranie odpowiedniego wrażenia. Drzwi otworzył mu kamerdyner. Po błysku w jego oczach Andrew zrozumiał, iż stał się niejako sensa
pan wejdzie. Zaprowadził Andrew do salonu na piętrze, gdzie na kominku płonął wesoły ogień. Pokój wypełniały francuskie meble i płótna impresjonistów. Nad kominkiem — zapewne jako pamiątka z Los Angeles — wisiał ogromny, tuzinkowy portret pani Thatcher w wieczorowej sukni z tak ciężkim diademem na głowie, że zdawała się pod nim uginać. Jednak nie Rosemary, ale jej matka wyszła, aby go przywitać. Nie było w niej ani śladu tej sztucznej nieco uprzejmości, która zwykle tak go w niej raziła. Wyglądała na kobietę zmęczoną, nieszczęśliwą i pełną dobroci. — Bardzo mi przykro, drogi Andrew — powiedziała. — Może to trochę dziwne w takiej chwili, ale Rosemary wybrała się akurat do dentysty... Obiecała wrócić dopiero na lunch, musi pan więc trochę poczekać. Wiem, że ona bardzo boleje z powodu tej tragedii 69 HHHHHH
i z pewnością zechce zobaczyć się z panem i wyrazić swoje współczucie... Podobnie jak ja... Przy tych słowach ujęła jego rękę w swoje dłonie i gorąco uścisnęła. Andrew przypomniał sobie zjadliwe, pełne nienawiści słowa Mau- reen pod adresem Thatcherów i zastanawiał się, czy współczucie pani Thatcher było szczere. — Chcę tylko z nią porozmawiać — powiedział. — Oczywiście, Andrew. Czuję się tak bardzo niezręcznie... Co można powiedzieć w takiej sytuacji? Usiadła na krześle spokojna i opanowana, wskazując drugie obok Andrew. — Mam nadzieję, iż w tej okropnej sytuacji będzie pan o nas myślał, jak o najbliższej rodzinie. Bądź co bądź jesteśmyjedynymi krewnymi Maureen i jeżeli moglibyśmy w czymkolwiek pomóc... Zrobimy wszystko, absolutnie wszystko, co będzie w naszej mocy. — To bardzo uprzejmie z państwa strony. — Musi pan także przyprowadzić do nas swego brata, bo dotychczas nie mieliśmy okazji go poznać. Jestem przekonana, że odpowiada całkowicie opinii, jaką ma o nim nasza Rosemary. Wyczuł, że pani Thatcher stara się znaleźć jakiś mniej kłopotliwy temat, jakieś słowa, które odwróciłyby jego myśli od bólu, jaki odczuwał. Był jej wprawdzie za to wdzięczny, ale równocześnie wiedział, iż nie powinien tak po prostu siedzieć. Musi za wszelką cenę wykorzystać tę sposobność i dowiedzieć się czegoś więcej o Maureen od jej rodzonej ciotki. — Tak... przyprowadzę państwu Neda — powiedział, a potem przeskoczył raptem na właściwy, interesujący go temat: — Maureen przebywała w domu państwa w Los Angeles przez kilka lat, jeżeli się nie mylę? — Tak. W Pasadenie. Prawie trzy lata. — W takim razie pani zapewne znała ją pod pewnymi względami lepiej niż ja... Na twarzy pani Thatcher pojawił się lekki rumieniec. — Przypuszczam, że znałam ją na tyle, na ile starsza kobieta może znać młodą dziewczynę. — Wyobrażam sobie, jak strasznym wstrząsem była dla Maureen utrata rodziców. — Oczywiście. Każdego by to wstrząsnęło do głębi. Ale jej dzieciństwo nie było specjalnie szczęśliwe... Jej ojciec... Właściwie nie wiem, w jakim stopniu Maureen wtajemniczyła pana w historię swego dzieciństwa. — Niewiele wiem o jej dzieciństwie. — Widocznie sama wolała o tym nie myśleć. Jej ojciec, a mój szwagier, należał do tych ludzi, co potrafią zniszczyć nie tylko samych siebie, ale i wszystkich, którzy ich kochają. Tracił jedną posadę za drugą, zaczął pić... Moja siostra nie mogła sobie dać z nim rady, a w końcu sama się stoczyła. Może więc ta katastrofa nie była w rezultacie taką wielką tragedią dla Maureen.
W rogu salonu stał kredens z epoki Regencji, urządzony jako bar. Pani Thatcher podeszła do niego, nalała dwie szklaneczki sherry i podała jedną Andrew. — Może wyda się to panu dziwne, Andrew, ale pragnę wyrazić panu moją wdzięczność. Kiedy Maureen wyjechała od nas do Nowego Jorku, bardzo się o nią niepokoiłam. Nie byłam pewna, czy i w jakim stopniu będziemy mogli przyjść jej z pomocą. Toteż ogromną ulgą i radością była dla mnie i dla mego męża wiadomość, iż poznała, a potem poślubiła pana. Kogoś dobrego i zacnego, kto ją pokochał... Usiadła z powrotem na krześle i wyciągnęła ku Andrew swoją szklaneczkę sherry. — Mam nadzieję, że nie bierze mi pan za zle tego, co mówię. A może nawet poczuje pan ulgę wiedząc, iż to wyłącznie dzięki panu Maureen zaznała w życiu trochę szczęścia. Andrew zaczynał zdawać sobie sprawę, że ból może przyjść z najmniej oczekiwanej strony. Może uderzyć nawet ze strony sympatycznej, zacnej kobiety, która usiłowała od początku okazać mu tylko życzliwość. Pamiętając o każdym słowie listu Maureen, Andrew odezwał się po chwili: —Jednak, o ile się orientuję, były między wami jakieś nieporozumienia. Czy Maureen nie wyjechała do Nowego Jorku dlatego, że państwo wyrzucili ją z domu? Oczy pani Thatcher rozszerzyły się ze zdumienia. — Czy Maureen w ten sposób to przedstawiła? — Przynajmniej tak to zrozumiałem. — W rzeczywistości sprawy miały się nieco inaczej. Nie było mowy o żadnym wyrzucaniu jej z domu. Po prostu zdawało się nam, iż dla niej samej lepiej będzie, gdy wyjedzie. Urwała z miną jeszcze bardziej zakłopotaną niż na początku. Lepiej dla Maureen? Co mogło skłonić młodą kobietę, taką jak pani Thatcher, do usunięcia dziewiętnastoletniej siostrzenicy ze swego domu, gdyby nie chodziło o pewne komplikacje na tle prawdopodobnie erotycznym? Andrew postanowił zaryzykować. — To stało się przez mężczyznę, prawda? — rzucił. Rumieniec rozlewający się teraz na całej twarzy, a nawet na szyi pani Thatcher, zupełnie ją zdradził. — Ach... więc powiedziała panu o tym? — Mniej więcej. Proszę się nie obawiać, że mnie pani dotknie. Wiem, jaka była Maureen, i prawda w żadnym wypadku nie może zmienić mojej opinii o niej. Pani Thatcher opuściła wzrok na trzymaną w ręce szklankę, a potem znowu spojrzała na Andrew. — Przypuszczam, że w oczach Maureen byłam ową niedobrą macochą, tą czarownicą z bajki? — Niezupełnie... — Bo właściwie byłam, rzeczywiście byłam, ponieważ to ja... ja złapałam ich na gorącym uczynku. Czy nie mówiła panu o tym? — Nie, ale właśnie czegoś takiego się domyślałem... — Rozumie pan zatem, jak trudną musiałam podjąć decyzję. Tak jak się spodziewał, pani Thatcher, sprowokowana do mówienia, pragnęła teraz bliżej wyjaśnić mu swój punkt widzenia. — Nie wiem, czy wyjawiła panu jego nazwisko... Mam nadzieję, że nie. Zawsze uważałam, iż nikt nie powinien o tym wiedzieć, nie tyle może ze względu na niego samego, ile na jego żonę. To wspaniała kobieta i jedna z moich najbliższych przyjaciółek, która absolutnie nie miała pojęcia, co się pod jej bokiem dzieje. Och, oczywiście on także nie był bez winy, ale przypuszczam, że nie zdawał sobie sprawy z tej intensywnej pasji życia, jaka szalała w duszy Maureen. Zabrnął w tę sprawę głęboko, znacznie głębiej, niż początkowo miał zamiar. A jeśli chodzi o Maureen, to całkiem straciła głowę. Jej partner był człowiekiem
bardzo szczęśliwym w małżeństwie. To było tylko zauroczenie, rzecz jasna. Po tych wszystkich latach ubóstwa i niepewności pod dachem rodziców, ktoś taki jak on, pełen czaru syn wpływowego obywatela, musiał zawrócić jej w głowie. Miała przecież zaled wie dziewiętnaście lat! Wierzyła, że to miłość. Jestem przekonana, że tak myślała. I tym bardziej moja decyzja łamała mi serce... Odstawiła szklankę na bok, a jej duże, szare oczy zatrzymały się znów na twarzy Andrew. — Nie sądzę, bym kierowała się histerią albo uprzedzeniem. Doprawdy, nie sądzę. Chcę powiedzieć, że ani przez chwilę nie wątpiłam, iż on jednak pozostanie przy żonie. Wiedziałam, że pozycja Maureen jest nie do uratowania, dlatego uznałam, iż jedynym wyjściem było odesłanie Maureen z naszego domu. Dałam jej sporo pieniędzy, usiłowałam wytłumaczyć, że tak będzie najlepiej, że czynię to dla jej własnego dobra. Mam jednak wrażenie, że nie zdołałam jej przekonać i że gorycz pozostała w jej sercu na zawsze. Kiedy wyjechała, byłam pewna, iż nigdy mi nie wybaczy, i byłam na to przygotowana. Ale widocznie źle ją osądziłam. Jakże często nie doceniamy innych! Kiedy bowiem przenieśliśmy się do Nowego Jorku, zaraz pierwszego dnia odwiedziła mnie i była wspaniała! Doprawdy cudowna! Powiedziała, że przychodzi nie tylko po to, by prosić mnie o przebaczenie, ale żeby mi podziękować. Siedziała o tu, na tym samym krześle, co pan teraz, kiedy powiedziała, pamiętam to jak dziś: „I pomyśleć, że nienawidziłam ciocię za to, iż wysłała mnie do No- wego Jorku. Teraz rozumiem, że to była najlepsza rzecz, jaka mnie w życiu spotkała, bo tutaj właśnie znalazłam Andrew i miłość...” Andrew także odstawił swoją szklankę. Bał się, że szkło pęknie pod naciskiem jego palców. Jakiś mężczyzna z Pasadeny, jakiś emocjonalnie niedojrzały syn milionera, o którym nigdy w życiu nie słyszał i który go zresztą w tej chwili nic a nic nie obchodził. Ale Maureen przyszła do pani Thatcher, żeby jej wyrazić wdzięczność i powiedzieć, że znalazła Andrew i miłość. A zrobiła to sześć miesięcy temu, przeszło rok po liście pisanym do Rosemary! Teraz, kiedy tego wysłuchał, poczuł, że wszystko w jego duszy zaćmiewa nowa szalona fala nadziei i miłości. Czyż nie było możliwe, że cały ten mściwy list i słowa pod adresem wujostwa były tylko reakcją spowodowaną żalem za przerwanym romansem, który wydawał się jej wielką miFością? Nawet jeśli godził się z myślą, że wyszła za niego bez miłości, z cynizmu, to czy nie było możliwe, iż jej zranione, rozgoryczone serce zaczęło stopniowo zdrowieć — dzięki jego miłości? Przypomniał sobie jej słowa w taksówce, po drodze do Billa Stantona: Kocham cif... Jeszcze raz zdawało mu się, że trzymają w ramionach — czy to możliwe, że upłynęły zaledwie dwie noce od tamtej pory? — a ona tuli się do niego, przyjmując i odwzajemniając miłość, w którą wtedy wierzył bez reszty. Czy jakiś list napisany osiemnaście miesięcy temu ma zatrzeć to wszystko, co czuł zaledwie dwie noce wcześniej? Czyż to, że odepchnął ją, że wyrzucił z serca, nie równało się zdradzie nie tylko wobec niej, ale i wobec siebie samego? Spojrzał na inteligentną, łagodną twarz pani Thatcher, z wyrazem głębokiej udręki i jakby jego wzrok mógł wydrzeć z niej jakąś tajemnicę, spytał: — Więc ona powiedziała pani, że jest ze mną szczęśliwa? Że mnie kocha? — Oczywiście, że tak, Andrew. — I miała pani wtedy wrażenie, że mówi prawdę? —Ja wiem, że mówiła prawdę! Jestem pewna, że w gruncie rzeczy Maureen nie była zła, tylko życie obeszło się z nią bezwzględnie. Miała nie najlepszy start, była zagubiona i niepewna. Owszem, przejściowo nawet odczuwała zawiść. Może najgorsze, co ją mogło spotkać, to właśnie ten nagły przeskok w nasz świat luksusu i bezpieczeństwa. Jak już powiedziałam, mam wrażenie, że był czas, kiedy nas chyba nienawidziła. Nawet na pewno... Ale to była tylko pewna faza jej życia. Bo w zasadzie to była dobra dziewczyna, zdolna obdarzyć mężczyznę prawdziwą miłością... właściwego mężczyznę, oczywiście. Wstała i podeszła do krzesła Andrew, kładąc mu dłoń na ramieniu.
— Okropnie mi przykro, Andrew. Powinnam była mieć więcej zdrowego rozsądku i nie mówić panu o tym. Ale skoro już zaczęłam, musiałam konsekwentnie iść dalej. Teraz, pod wpływem tego okropnego wstrząsu, nie zdaje pan sobie sprawy ze wszystkiego. Ale przyjdzie pora, iż zrozumie pan słowa bezstronnej, życzliwej osoby, która powiedziała, że był pan dobrym mężem i że Maureen kochała pana całym sercem. Maureen kochała go całym sercem... Oczami wyobraźni Andrew ujrzał lśniącą obrączkę swej żony, zsuwającą się z jego ręki prosto do ścieku. ROZDZIAŁ IX — Andrew! — Słucham, pani Thatcher?... — Czy dobrze się pan czuje? — Tak, wszystko w porządku. W tej chwili zadzwonił telefon i pani Thatcher podeszła do aparatu. Gawędziła z kimś dłuższą chwilę w sprawie planowanego brydża. Ta banalna, towarzyska rozmowa wydawała się słuchającemu Andrew zjawiskiem z innej planety. Zapomnij o wszystkim, co powiedziała — pomyślał. Po co łudzić się jakąś nadzieją, która może przynieść tylko ból? Kimże jest pani Thatcher, jeśli nie zwyczajną damą z towarzystwa, która po prostu starała się być miła? Co może tak naprawdę wiedzieć o Maureen? Ned znał jego żonę lepiej, a list zdradził jej prawdziwą naturę. Mała, przewrotna dziwka — tego powinien się trzymać. Pani Thatcher skończyła rozmowę i podeszła do Andrew, z kartką wyrwaną z notatnika telefonicznego. — Andrew! Proszę, niech pan dzwoni do nas o każdej porze. Maureen znała nasz numer telefonu, ale ponieważ jest zastrzeżony i nie znajdzie go pan w spisie, zanotowałam go na tej kartce. A teraz byłoby dobrze dla pana trochę wypocząć. Wygląda pan na bardzo zmęczonego... Wziął z jej rąk kartkę i wsunął do górnej kieszeni marynarki, zastanawiając się przy tym, jak wyglądałoby życie, gdyby jego matka była podobna do tej właśnie kobiety. W tym momencie otworzyły się drzwi i stanęła w nich Rosemary ze swoim ojczymem. Pani domu odwróciła się w ich stronę. — Witajcie — rzuciła. — Rosemary, Andrew Jordan jest tutaj. Chciałby z tobą porozmawiać. Pan Thatcher, poważny, przystojny starszy pan, zwrócił się ze współczującą miną do gościa: — Andrew drogi... Chcę, żeby pan wiedział... — Nie, kochanie — przerwała mu wpół słowa pani Thatcher. — Nie teraz. Możesz mu wyrazić współczucie innym razem — ujęła męża pod łokieć i wyprowadziła go z pokoju. Gdy tylko państwo Thatcher zniknęli za drzwiami, Rosemary pod75 * W\ biegła do Andrew. Przypatrywał się jej, gdy tak szła ku niemu od drzwi, ledwie pamiętając, jak wygląda, i nie przestając się dziwić, że dziewczyna Neda może być taka drobna i niepozorna, przypominająca raczej wojowniczą myszkę. — Andrew! Czy wybaczysz mi kiedykolwiek, że tak obrzydliwie mówiłam wczoraj o Maureen? — zawołała. — To ten mój przeklęty temperament! Bo ja już mam takie gwałtowne usposobienie, a kiedy Maureen nie chciała mnie zrozumieć i upierała się, że bezwzględnie opowie wszystko rodzicom... —Jej wargi zacisnęły się mocno z jakimś samooskażycielskim wyrazem. — Nigdy sobie nie daruję, że się z nią tak wykłócałam, że tak się zapomniałam i powiedziałam ci o niej tyle złego. A potem... ci włamywacze... Andrew nagle znów poczuł się dobrze, gdyż udało mu się przestać myśleć o Maureen. To
ciągłe rozmyślanie — kochała go, czy nie kochała — było zbyt niebezpieczne i demobilizujące. Musi o tym zapomnieć i trzymać się wyłącznie faktów. A Rosemary jest faktem. Mogła przecież pójść do ich mieszkania i zabić Maureen. Czemu nie? — Nie było żadnych włamywaczy. Napad rabunkowy został po prostu przez kogoś upozorowany — odparł. I zaraz dodał brutalnie: — To Ned sfingował ten napad. Poszedł tam, zastał Maureen nieżywą, a potem starał się zamydlić oczy policji. Rosemary wyciągnęła rękę i oparła się o krzesło. — Neddy tam był? — Tak cię to dziwi? Czy nie przyszło ci do głowy, że po rozmowie telefonicznej z tobą, może pójść do Maureen, by ją skłonić do zaniechania tego pomysłu? — Może i tak... choć myślałam, że... sama już nie wiem... — Ale ty sama tam nie byłaś? — Ja? —jej głos był aż zmieniony ze zdziwienia. —Ja miałabym pójść do Maureen? Oczywiście, że tam nie byłam. — A co robiłaś po wyjściu ode mnie z biura? — Zadzwoniłam do Neda. Sam zresztą wiesz. Ale ani nie prosiłam, ani nie namawiałam, by porozmawiał z Maureen. Przysięgam! A potem poszłam do kina. Bałam się stanąć oko w oko z mamą i papą, nim się zastanowię, jak mam się zachować, jeżeli Maureen... Ale nie o to mi teraz chodzi, lecz o Neda. Czy policja wie, że on tam był? — Nie. Ale wiedzą, że włamanie było sfingowane. — Ale po co on to zrobił? Nie rozumiem. — Z powodu listu. — Listu... — w jej głosie nie brzmiało pytanie, lecz pełne niezrozumienia echo. —Znalazł go na łóżku przy zwłokach Maureen. Andrew wyjął list z kieszeni. Podając go Rosemary, miał wrażenie, jakby się przed nią obnażał. Rosemary podsunęła kartkę do oczu, potem jeszcze bliżej, następnie próbowała ją trochę odsunąć. Wreszcie z westchnieniem rozpaczy wzięła swoją leżącą na krześle torebkę i wyjęła z niej inną, jeszcze większą parę okularów. Andrew nie przypuszczał, że jest aż tak krótkowzroczna. Wydała mu się przez to jakaś bliższa, bardziej ludzka. Dziewczyna Neda, mała, prawie ślepa narzeczona Neda i morderczyni zarazem. Przyglądał się jej, gdy czytała, odczuwając przy tym lekki zawrót głowy. Może dlatego, że od rana nic nie jadł?... — W jaki sposób ten list dostał się do rąk Maureen? — spytał. — Czy dałaś jej go podczas lunchu? Miał wrażenie, że Rosemary go nie słucha. Kiedy doczytała do końca, podniosła głowę i zdjęła szkła. Pierwszy raz Andrew zobaczył jej twarz tak nagą. Wszystkie proporcje były teraz zgoła inne: widział przed sobą zupełnie ładną, kształtną twarz. A bezbronne, lekko zamglone oczy wyrażały bezbrzeżne zdumienie. To zbiło go z tropu. —Andrew! Przecież to jest wstrętne! Nigdy nie uwierzę, że Maureen mogła napisać coś podobnego. Były to ostatnie słowa, jakich Andrew mógł od niej oczekiwać. —Jak to? — zawołał. — Czy chcesz przez to powiedzieć, że nie czytałaś tego listu? —Nigdy! —Ale przecież pisany jest do ciebie. — Właśnie widzę, ale nie dotarł do mnie. Musisz mi uwierzyć! Przecież gdybym miała go wczoraj na lunchu, to myślisz, że bałabym się Maureen? Wiesz, co bym jej powiedziała: „Świetnie! Leć z językiem do mamy i papy, a ja pokażę ten list twojemu mężowi!" Tak bym bezwzględnie powiedziała! Bo ty mnie jeszcze nie znasz! Zrobiłabym to bez zastanowienia. Więc uwierz mi, proszę, bo wjakim celu miałabym teraz kłamać? Nigdy w życiu nie miałam w ręku tego listu! Zegar stojący na kominku — dziwaczny, szkieletowy przedmiot z wnętrznościami
wyzierającymi spod szklanego wahadła — odezwał się wysokim, dźwięcznym kurantem. — Andrew, wierzysz mi, prawda? — Wierzę w to, że listy zazwyczaj docierają do adresatów. — Nie pleć głupstw i nie pouczaj mnie, bo sama o tym wiem! — powiedziała, wkładając z powrotem swoje szkła. — Ale poczekaj — znowu wpatrywała się uważnie w kartkę. — O! Jest! Tu, na końcu Maureen pisze: Mam również nadzieję, że mój list dotrze do ciebie szczęśliwie. Widocznie nie była pewna, czy adres jest właściwy. Możliwe, że zaadresowała list błędnie i poczta jej go zwróciła. Albo jeszcze inaczej: może po napisaniu zrobiło jej się wstyd i w ogóle go nie wysłała. — I przez cały ten czas przechowywała go u siebie? — Dlaczego nie? — I tak po prostu wypłynął na światło dzienne właśnie wczoraj? — Nie wiem na ten temat nic więcej niż ty — odparła mu Rose- mary, zdejmując okulary przeznaczone do czytania i zakładając te, które stale nosiła. — Wiem tylko, że nigdy w życiu nie widziałam tego listu i nie wierzę, że Maureen mogła go napisać! Już po raz drugi wyrażała tę wątpliwość. Andrew usiadł w fotelu i zapytał spokojnie: — Dlaczego wciąż powtarzasz, że to nie do wiary, skoro nie dalej jak wczoraj twierdziłaś stanowczo, iż ona cię nienawidzi? — Och, ja nie mówię o tym, co pisze o mnie, ale o tobie! — Więc nie sądzisz, że Maureen właśnie tak o mnie myślała? — O, Andrew, kochany Andrew! Przecież ja wiem z całą pewnością, że nie! Usiadła na podłodze, obok jego fotela, i wzięła jego rękę w swoje dłonie. Gdyby nie to, że była taka młoda, gest ten wydawałby się egzaltowany i sztuczny. — Posłuchaj. Nie wiem, co się wczoraj stało, ale jedno wiem na pewno. Przy lunchu, zanim rozmowa zeszła na Neda, twoje imię nie schodziło z ust Maureen. Trudno mi nawet powtórzyć to wszystko, co o tobie mówiła: jaki jesteś cudowny, jaki szalenie dla niej dobry, jaki wspaniałomyślny i jak bardzo cię kocha. I wtedy właśnie, dla kontrastu, skierowała rozmowę na Neda. Ty byłeś ten święty, a on wyrodek. Rozumiesz? Ani przez chwilę nie miałam wrażenia, że chełpi się tym, iż poślubiła syna bogatej kobiety. Mówiła o tobie tak, jak każda inna kobieta zakochana w swym mężu. Po cóż miałaby grać przede mną komedię? Ciągle jeszcze nie wypuszczając jego ręki, spojrzała na niego spoza okularów. Zrzuciła buty na kosztowny dywan Aubusson — na dużym palcu jej prawej nogi widać było sporą dziurę. —Andrew, doskonale rozumiem, jak musiałeś się czuć po przeczytaniu tego listu! Jaki upokorzony, wypalony w środku, nienawidzący Maureen i samego siebie. To tak samo okropne, jak gdybym ja nagle odkryła, że Ned mnie właściwie nie kocha. Dlatego staram się przekonać cię. Jeżeli nawet Maureen napisała ten list, choć chyba jednak tak było, to musiała się od tamtej pory bardzo zmienić! Jestem o tym najgłębiej przekonana. Gdybyś mógł widzieć wczoraj jej twarz, kiedy o tobie mówiła, sam byś w to nie wątpił. Maureen po prostu promieniała! Ludzie się zmieniają, Andrew. Gdy teraz o tym myślę, dochodzę do przekonania, iż Maureen zmieniła się także w stosunku do nas. Nie zaprzeczam, że wczoraj ci powiedziałam, iż Maureen jest zawistna i zła. Mówiłam tak pod wrażeniem dawnych czasów w Pasadenie sądząc, że nadal jest taka sama. Ale Maureen nigdy nie była podstępna. Owszem, była stanowcza i zdecydowana, ale równocześnie potrafiła być pełna słodyczy i łagodności. I tak sobie teraz myślę, że może naprawdę wierzyła, iż najlepiej będzie dla mnie, dla Neda i dla rodziców, jednym słowem dla nas wszystkich, jeżeli otwarcie powie wszystko o Nedzie. Wiem, Andrew, że to niewiele pomoże, a może nawet, teraz, kiedy Maureen już nie żyje, będzie ci jeszcze gorzej. W każdym razie jestem absolutnie pewna, że ona cię szczerze
kochała. I byłbyś idiotą, gdybyś choć przez chwilę w to wątpił... Kiedy tak siedziała u jego kolan, widział tylko czubek jej głowy, porządnie ułożone, wypielęgnowane, ale mało efektowne włosy i kawałek rogowej oprawy szkieł. Patrząc na te fragmenty jej osoby, czuł do niej prawie nienawiść. Oto ma przed sobą drugie wydanie pani Thatcher. Czy kobiety nigdy nie przestaną wtrącać się w jego osobiste sprawy, w jego uczucia? Ona cię kochała. I byłbyś idiotą, gdybyś choć przez chwilę w to wątpił Jakiś instynkt samoobrony kazał mu powtarzać te słowa, żeby zabić myśl o liście, o Nedzie, o wszystkich udrękach i podejrzeniach w czasie swego małżeńskiego pożycia. Jeżeli nawet w przeszłości był zaślepionym głupcem, to już teraz byłoby ostatecznym upokorzeniem i wstydem, pozwolić sobie na kontynuowanie dawnego szaleństwa. Równocześnie jednak stwierdził z przerażeniem, że wyrzeczenie się wszelkiej nadziei jest absolutnie ponad jego siły. Na nic nie przyda się udawanie i okłamywanie siebie. Jego miłość do Maureen nie przestawała być taką samą obsesją jak dawniej i wbrew wszelkim dowodom, także tym, które miały się dopiero ujawnić, pragnął teraz tylko jednego: móc uwierzyć w to, co przed chwilą powiedziała mu Rosemary: Ona cię kochała. I byłbyś idiotą, gdybyś choć przez chwilę w to wątpił Wstał, a Rosemary aż wykręciła szyję, by na niego spojrzeć. Podszedł do stołu i wyjął z jaspisowej szkatułki papierosa. Gdy go zapalał, wzrok jego zatrzymał się na ozdobnej szkatułce i nagle uderzyła go pewna myśl. Odwrócił się gwałtownie do Rosemary: — Może masz rację... Ona także wstała i wygładzała teraz spódniczkę. — Rację co do czego? — Co do Maureen i jej listu. Nie jest wykluczone, że go błędnie zaadresowała i poczta go zwróciła. Możliwe, że nawet wcale go nie wysłała. Z pewnych, jej tylko znanych przyczyn, zachowała go u siebie, a najlepszym schowkiem była jej szkatułka na biżuterię, stale zamknięta. Ale ona także zniknęła, a Ned twierdzi, że jej nie wziął. Czuł, że rośnie w nim uczucie podniecenia, jakieś upojenie szaleńca. Rosemary wkładała właśnie buty; słysząc jego słowa, zatrzymała się z jedną piętą na zewnątrz. — Więc przypuszczasz, że ktoś chciał zrabować biżuterię Maureen, zabił ją z tego powodu, a potem znalazł w szkatułce list i położył go na zwłokach, żeby skierować podejrzenie na ciebie? — Czy nie mogło tak właśnie być? — Tak, tak, oczywiście! — Twarz Rosemary ożywiła się. — W takim razie wszystko co powinieneś teraz zrobić, to zwrócić uwagę policji na szkatułkę, prawda? I w ogóle nie potrzebujesz wspominać o Nedzie... — Rzeczywiście. — Ani o tym, że Maureen miała zamiar interweniować w sprawie mojego małżeństwa. Och, Andrew, ja wiem, że to potworny egoizm z mojej strony, ale przecież ty nie jesteś podobny do Maureen, prawda? Nie uważasz, że trzeba koniecznie wtajemniczać mamę i papę w te małe, głupie eskapady Neda. To nie ma najmniejszego związku ze śmiercią Maureen. A kiedy rodzice poznają Neda, oszaleją na jego punkcie. Wiem, że tak będzie. I co za sens martwić ich | powodu takich błahostek? Podbiegła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję, przymilając się niemal kokieteryjnie, co kłóciło się z jej usposobieniem. — Och, Andrew! Nie chcę uciekać i brać ślubu po kryjomu w jakimś prowincjonalnym urzędzie stanu cywilnego! Chciałabym mieć prawdziwy, wspaniały ślub z druhnami i dziewczynkami sypiącymi kwiaty, i żeby mama i papa czuli się szczęśliwi i dumni i... Och, Andrew! Prawdziwy ze mnie potwór, żeby myśleć o ślubie, kiedy ty przeżywasz takie okropne chwile!
Za ich plecami rozległ się dyskretny kaszel. Rosemary odsunęła się od niego powoli i bez żadnego skrępowania. Oboje spojrzeli na drzwi, w których stał z dyskretną miną kamerdyner. — Bardzo przepraszam, panno Rosemary, ale pani Thatcher poleciła mi powiedzieć, że lunch jest na stole. Chciałaby także wiedzieć, czy pan Jordan zechce zjeść z państwem. — Proszę podziękować pani Thatcher. Może innym razem — odparł Andrew. Rosemary zaś powiedziała: — Przyjdę za chwilę. A po odejściu kamerdynera Rosemary znowu ujęła rękę Andrew i spytała go: — Co zamierzasz teraz zrobić? Pójdziesz do Neda? — Tak. — A potem od razu na policję w sprawie szkatułki? — Prawdopodobnie. — W takim razie... Ojej, muszę pędzić! Mama nie znosi, kiedy się spóźniam do stołu. — Uśmiechnęła się do niego i dodała: — Ucałuj ode mnie Neda! I... Andrew, choć jestem taką potworną egoistką, wierz mi, że współczuję ci z całego serca. Będę cały czas myśleć o tobie i modlić się... Wyszła szybko z pokoju, a Andrew zgasił papierosa i ruszył do holu, by zabrać płaszcz i kapelusz. Kiedy już był na ulicy, skinął na przejeżdżającą taksówkę I podał kierowcy adres Neda. W taksówce, po raz pierwszy od dnia swego nieszczęścia poczuł się prawie spokojny. Przecież mordercą mógł być jakiś rabuś, znęcony możliwością zdobycia biżuterii; może nawet jakiś zawodowy włamywacz, któremu Ned przeciwstawił naiwnie swoją amatorską sztukę złodziejską, otwierając szuflady i rozrzucając po całym mieszkaniu ubrania. Śmierć Maureen mogła być w końcu tylko zwykłym rezulta81 UH! I \\\ \ \\ ^ \| . r •' ....i ^//// i tern bezsensownego okrucieństwa, w żaden sposób nie umniejszającego godności ani jej, ani jego. Może obraz Maureen naszkicowany przez panią Thatcher i jej córkę był prawdziwy? Czyż nie mogło tak być? Wyjął list z kieszeni i jeszcze raz przeczytał od początku do końca. Od takich słów... do miłości? Czy to możliwe? Kiedy składał arkusik papieru, żeby go wsunąć z powrotem do kieszeni, zauważył nagle coś, co dotychczas uszło jego uwadze. Na odwrotnej stronie kartki widniał napisany ołówkiem adres: „177, 23 Ul. Zach.” Tam mieszkała Maureen, ldedy ją poznał. Ale czy to pisała Maureen? Przyjrzał się uważniej obu siódemkom przekreślonym w środku kreseczką na modłę europejską. Nie, Maureen nigdy nie pisała siódemek w ten sposób. W takim razie, kto? Morderca? Ale przecież ten adres był już od dobrych dwóch lat nieaktualny! Zbyt długo, żeby to mogło mieć jakieś znaczenie. Schował list i znów wrócił myślą do szkatułki z biżuterią. Musi skierować na nią podejrzenia porucznika Mooneya i w ten sposób odwrócić jego uwagę od Neda, a przy odrobinie szczęścia — naprowadzić go na ślad mordercy. Bądź co bądź, nie miał nic do stracenia. Kiedy taksówka zatrzymała się przed domem Neda, z sutereny wychodził właśnie dozorca z miotłą i koszem śmieci. Inne pojemniki ze śmieciami stały już rzędem wzdłuż żelaznej barierki. Andrew wchodził właśnie na pierwszy schodek, kiedy wzrok jego padł na jeden z pojemników, w którym na wierzchu widać było coś intensywnie czerwonego, prawie niewidocznego pod stosem innych odpadków. Przystanął, pochylił się nisko i odrzucił leżące na wierzchu papiery, wydobywając tajemniczy przedmiot z kosza. Chociaż zgnieciony i spłaszczony, jakby ktoś specjalnie chciał go zmiażdżyć młotkiem, bez trudu można było go rozpoznać. Andrew miał przed oczami czerwoną szkatułkę swojej żony.
ROZDZIAŁ X Andrew stał chwilę jak wryty, wpatrując się w trzymany w ręce przedmiot. Potem obejrzał się na dozorcę. Stary człowiek odwrócony do niego plecami, ciągnął z trudem po schodach wiodących z sutereny ciężki pojemnik na śmieci. Andrew wsunął zmiażdżoną szkatułkę pod płaszcz, wszedł na schodki i nacisnął guzik dzwonka do mieszkania Neda. Kiedy po krótkiej chwili zamek szczęknął, wszedł szybko na górę. Ned, jak przedtem, czekał na niego na półpiętrze. Był już ogolony i ubrany w sportową koszulę i szare spodnie. W jednej ręce miał łyżkę, a w drugiej miseczkę z prażoną fasolą. Na widok Andrew jego twarz rozświetlił jasny, życzliwy uśmiech. — To ty, Drew! Co za frajda! Byłem przekonany, że to gliny! Andrew stał w milczeniu, patrząc gniewnie na brata. — No i co, Drew? Jak ci poszło z Rosemary? Co ci powiedziała? — Kazała cię ucałować. Andrew chwycił brata mocno za ramię, wepchnął do mieszkania i zamknął starannie drzwi. W saloniku widać było słabe rezultaty prób zaprowadzenia porządku, ale pożółkła zasłona nadal nie była rozsunięta i wciąż paliły się lampy. Nigdzie śladu Keitha. Andrew wyjął szkatułkę spod płaszcza i podsunął ją pod oczy Neda. Były w niej dwie szufladki — przednia ścianka dolnej zwisała na pasemku tkaniny. — Ty nikczemny, przewrotny łgarzu — powiedział przez zaciśnięte zęby, patrząc na ciągle jeszcze uśmiechniętą twarz brata. Łyżka z porcją fasoli zatrzymała się w połowie drogi do ust. Po krótkiej chwili uśmiech zgasł, a Ned gwizdnął przeciągle. — Gdzie to znalazłeś? — W jednym z pojemników na śmieci, tuż przed twoim domem. — Znowu ten stary kretyn dozorca! Wie przecież, że przepisy zabraniają wynoszenia śmieci, dopóki się nie ściemni! — A policja słabo widzi po ciemku, tak? Andrew postawił szkatułkę na stole, tuż obok niedopitej szklanki mleka. Śniadanie Neda. Pomyślał o niezliczonych wykwintnych śniadankach z kawiorem i szampanem, na jachtach, w prywatnych rezydencjach i wytwornych restauracjach całego świata. Ned olśniewający playboy. Ned niechluj. — No, dobrze — powiedział. — Tym razem chcę usłyszeć prawdę. P-R-A-W-D-Ę! — Ależ Andy... — Ned obszedł brata dookoła i przysiadł na tapczanie naprzeciw niego, tak by Andrew mógł dobrze widzieć jego twarz | wyrazem głębokiej miłości małego braciszka o niebieskich, niewinnych oczach. — Przecież powiedziałem ci prawdę! Każde moje słowo było najczystszą prawdą, tyle tylko, że nic nie wspomniałem o szkatułce. — Czy tylko o tym? — Tylko o tym. Wiem, powinienem ci wtedy powiedzieć, i byłem już prawie bliski tego. Ale dopiero kiedy wyszedłeś, zrozumiałem, jaki ze mnie idiota. Bo widzisz... — Ned wykonał gest ręką z miseczką; Andrew zauważył, że jest wyszczerbiona — Drew, czy nie potrafisz tego zrozumieć? Chodziło przecież o biżuterię Maureen! Wszyscy byli przekonani, że kosztowności zostały zrabowane. Dostaniesz odszkodowanie z towarzystwa, w którym były ubezpieczone. Pomyślałem więc, że to po prostu marnotrawstwo zostawić je tam. Znam pewnego faceta... Jasne, że nie dałby dużo, ale zawsze byłoby to coś... a przy moich opłakanych finansach... Włosy opadły mu na czoło, a twarz rozpromienił znowu czarujący uśmiech. Uśmiech, którym z pewnością podbijał różnych milionerów i znakomitości, który sprawiał, że zapraszano go drugi i trzeci raz do „atrakcyjnej mauretańskiej willi tuż na północ od Malagi”. — Drew, znasz przecież moją finansową bryndzę. Nie chciałem zwracać się do ciebie o pomoc, zwłaszcza po Las Vegas. Mama nie przyszła mi z pomocą, a moi przyjaciele...
Spróbuj naciągnąć tych bogaczy na pożyczenie ci choćby jednego dolara! Wpatrywał się ufnie w twarz Andrew, wyczekując na niej wyrazu kapitulacji, jaki w przeszłości zawsze się w końcu pojawiał. Andrew jednak miał szczęki mocno zaciśnięte i też nie spuszczał oczu z brata. — Wydaje mi się jednak, że to był poroniony pomysł — ciągnął swoje Ned. — Tak samo jak wyrzucenie szkatułki do pojemnika na śmieci. Zupełnie nie miałem pojęcia, co z nią zrobić. Na szczęście ty ją znalazłeś. Zapomnijmy więc o tym. Mam u siebie te wszystkie błyskotki. Co masz zamiar z nimi zrobić? Wrzucić do ścieku, tak samo jak pierścionki Maureen? Andrew podszedł w milczeniu do okna i rozsunął zasłony. Światło dnia zalało nędzny, brudny pokój, czyniąc go prawie groteskowym. Wracając do tapczanu, na którym siedział Ned, Andrew potknął się o parę dużych, zamszowych butów — Keitha? — Czy to ty zabiłeś Maureen? — spytał. — Dobry Boże! Z powodu tych paru szkiełek? — Tak. Z powodu tych szkiełek. A także, by przeszkodzić jej w rozmowie z Thatcherami. — Ależ Drew! Mówiłem ci przecież, że Rosemary rozporządza własnym majątkiem i Thatcherowie nie mają tu nic do gadania. — Mogą ją wydziedziczyć. To, że Rosemary ma własny majątek i to, że zostałbyś zięciem milionera, to dwie całkiem różne sprawy! Ned zerwał się gwałtownie z tapczanu: — Kiedy ty nic nie rozumiesz! Przed tym właśnie chcemy z Rosemary uciec! Przed tymi strumieniami cuchnącego złota, w jakim się nurzają ci milionerzy! Już wszystko szczegółowo omówiliśmy. Rosemary ma bzika na punkcie Meksyku. Zamierzamy kupić tam niewielki domek. Ona będzie malowała, a ja spróbuję pisać. Owszem, zgadzam się, że pomysł oszukania towarzystwa asekuracyjnego był bezsensowny. W każdym razie pomyślałem o tym dopiero dziś rano. Prawdopodobnie i tak bym tego nie zrobił... Ja... Drew, powiedziałem ci prawdę. Całą prawdę! Przysięgam! Łyżeczka stała teraz prawie pionowo w wystygłej fasoli. Ned odstawił miseczkę na stolik, obok zgniecionej szkatułki. Och, Ned! — pomyślał śmiertelnie znużony Andrew, a głośno rzucił: — Dobrze, Ned. Daj mi tę biżuterię. Twarz Neda znowu promieniała. — Oczywiście! Oczywiście! Już ci wszystko przynoszę z sypialni. Wybiegł z pokoju, a Andrew usiadł na opróżnionym przez niego miejscu na tapczanie. Po chwili Ned zjawił się znowu, z dużą płócienną kopertą w ręce. — Oto one. Co do jednego. — Wysypał biżuterię na kolana brata. W tej samej chwili z kuchni doszedł odgłos jakby wybuchu. — Rany boskie! — zawołał Ned. — To znowu ten cholerny ekspres do kawy! Wypadł jak piorun z pokoju, a Andrew wpatrywał się bezmyślnie w rozsypane na jego kolanach błyskotki. Miał wrażenie, że osiągnął stan, w którym nie odczuwa się już nic. Sznur pereł i broszka z rubinem, które podarował Maureen, nie budzą żadnych wspomnień 0 niej. Atmosfera niepewności, jaka znowu ją otaczała — kochała go czy też nie — uczyniła ją jakąś nierealną. A klejnoty te to tylko bezduszne przedmioty, które może ułatwiłyby sytuację, gdyby stanowiły istotny powód do zbrodni dla rzezimieszków. AJe teraz, dzięki głupocie Neda, były tylko czymś, czego należało się pozbyć. Bo przecież była to ewidentna głupota, jakżeby inaczej? I z każdą chwilą dojrzewała konieczność zdecydowania się na coś. Teraz, kiedy 85
' i \ \ \ \ \ \ v-słSSM f'•<*«« Ml i \ \ \ \ \: ‘ i .*'*• i 1 / ’i ¡ mm s ii f udało mu się zwalczyć gniew i gorycz rozczarowania, Andrew zrozumiał, że właściwie dokonał już wyboru. Ned był tylko sobą. Wykorzystał amory bogatej, brazylijskiej wdowy, wykaraskał się ze szponów gangsterów na Florydzie, kombinował, jakby najzręczniej podejść towarzystwo asekuracyjne i był na tyle naiwny, że wierzył w ziemski raj w Meksyku, gdzie Rosemary by malowała, a on... pisał (co?). Jednym zdaniem, sama miłość i poezja! Ale Ned nie zamordował Maureen. Czyżby podstawą tej pewności była bezkrytyczna, ślepa miłość do młodszego brata? Możliwe. Nie, jednak nie. Nie Ned. I nie włamywacze. A więc — znowu powrót do anonimowego listu? Ktoś z jej przeszłości? Groźby? Szamotanie się z rewolwerem? Jego podarunek zaręczynowy, brylantowe kolczyki tkwiły jeszcze ciągle w tym samym etui od Cartiera. Otworzył je, a kamienie lekko zamigotały. Prawie nierozpoznawalny, jak wyblakła stara fotografia, wyłonił się w jego pamięci obraz Maureen w chwili, gdy wręczał jej kolczyki. A potem... Maureen na chwilę przed wyjściem na przyjęcie do Billa Stantona, wyjmująca kolczyki ostrożnie z etui, wyraźnie szukająca porozumienia. Kocham cię teraz nawet bardziej, niż kiedy wychodziłam za ciebie za mąż. Jesteś najbardziej godnym kochania mężczyzną na świecie. A później... Pani Thatcher i Rosemary: Ona cię kochała. I byłbyś idiotą, gdybyś choć przez chwilę w to wątpił... Zalała go nowa fala nadziei, dzikiej, niszczącej nadziei, która, gdyby się okazała usprawiedliwiona, przyniosłaby jedynie jeszcze głębszą rozpacz! Obracał w palcach bezmyślnie jeden kolczyk i chciał wyjąć drugi, ale ten tkwił mocno w swym aksamitnym gniazdku. Andrew szarpnął mocniej, wskutek czego oderwała się cała górna wyściółka ekraniku. Spod aksamitnej ścianki ukazał się maleńki, złożony kawałek papieru. Kiedy Andrew wyjął go ostrożnie i rozłożył, stwierdził, że jest to wycięta z gazety notka ze zdjęciem dotycząca jakiegoś incydentu ulicznego. Widać na niej było dość niewyraźną postać pulchnej blondynki, podtrzymywanej, a może ujętej, przez policjanta. Dookoła tych dwóch centralnych postaci uwijały się i zdawały się ujadać trzy maleńkie pieski — jeden był nawet wczepiony zębami w nogę policjanta. Tekst pod zdjęciem brzmiał dość sensacyjnie: „PIES GRYZIE POLICJANTA. Trzy miniaturowe pieski rasy chihuahua, należące do panny Roweny La Marche, zamieszkałej pod 215, przy 61 Ułicy Zachodniej, gwałtownie zaatakowały policjanta, który pospieszył z pomocą ich omdlałej właścicielce w Central Parku. Pannę La Marche przewieziono na obserwację do szpitala Bellevue. A co z pieskami? Do psiego psychiatry ?” Andrew wpatrywał się tępo w wycinek, zastanawiając się, co mogło skłonić Maureen do wycięcia z gazety tego zdjęcia i ukrycia go tak kunsztownie w etui z kolczykami. Rowena La Marche. Numer 215, Sześćdziesiąta Pierwsza Ulica Zachodnia. Usłyszał kroki Neda i szybko schował wycinek do kieszeni. Ned, zupełnie już uspokojony, uśmiechnął się do brata promiennie: — Chryste, ale pobojowisko! Pół kawy na suficie! Później to posprzątam... — Usiadł przy Andrew na tapczanie i zmienił temat: — Drew, strasznie mi przykro. Naprawdę. Co masz zamiar robić dalej? Czy powinien pójść do porucznika? Powiedzieć, że Ned sfingował włamanie i zatrzymał sobie biżuterię? To, co jeszcze parę godzin temu wydawało się jedynym rozsądnym rozwiązaniem, teraz okazało się wykluczone. — Jak się tu zjawi porucznik Mooney, ty o niczym nie wiesz — powiedział.
— Okay! — odparł Ned, spoglądając na biżuterię. —A co z tym? — Na razie je zatrzymam, a potem, jeśli będę musiał, pozbędę się ich. Andrew spojrzał na zegarek. Druga, a więc miał jeszcze dwie godziny do spotkania z Mooneyem. Rowena La Marche... Ta kobieta musi mieć jakiś związek z Maureen. I z jej śmiercią? To bardzo mało prawdopodobne, ale czy miał inny ślad? 215 przy Sześćdziesiątej Pierwszej Zachodniej. Włożył klejnoty do kieszeni i wstał. — Chyba nie chcesz już iść? — spytał zdziwiony Ned. — Owszem. Wychodzę i zabieram szkatułkę. Wyrzucę ją gdzieś po drodze. — Podszedł do stołu i wsunął szkatułkę do koperty po biżuterii. Ned zbliżył się do niego, mówiąc: — Drew, wiem, co teraz czujesz. Ciężko ci, prawda? Mam na myśli to, że chociaż Maureen była podłą, podstępną dziwką, to... Andrew nie czuł się na siłach rozmawiać z Nedem o Maureen. W każdym razie nie teraz. Rzucił więc tylko na odchodnym: \ — Zadzwoń do mnie zaraz, jak tylko odwiedzi cię porucznik... — Tak, na pewno. Po wyjściu od Neda Andrew poszedł przez miasto do hotelu Plaża. Wszedł do swego pokoju i spakował neseser. W głębi ducha spodziewał się, że pani Pryde ureguluje rachunek, ale się pomylił. Wymeldował się więc w recepcji i skierował się przez Park do Columbus Circle. Dotarłszy do Sześćdziesiątej Pierwszej Ulicy Zachodniej, zobaczył samochód miejski wywożący śmieci. Kiedy go mijał, obaj pracownicy byli w ciężarówce, a na chodniku stały jeszcze dwa pojemniki do zabrania —jeden z nich tylko do połowy wypełniony. Andrew wrzucił do niego szkatułkę razem z kopertą i ruszył spokojnie dalej. Był pewien, że żaden z tych ludzi nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Dom z numerem 215 okazał się starą ruderą z czerwonego kamienia, jeszcze bardziej zniszczoną, jeśli to w ogóle możliwe, niż dom Neda. W zatęchłej klatce schodowej zaczął szukać dzwonków przy nazwiskach lokatorów. Rowena La Marche. Mieszkanie nr 3, w podwórzu. Nacisnął guzik, a po dłuższej chwili rozległ się odgłos zwalniania zamka. Andrew zaczął wspinać się po wąskich, brudnych schodach z ciężką, wiktoriańską, mahoniową poręczą. Oto Nowy Jork, pomyślał. Cudowne miasto przyszłości! Gdzieś nad jego głową szczekały psy — zjadliwie, uparcie. Chihuahua? Gdy zadzwonił do drzwi z tabliczką „Rowena La Marche”, wewnątrz rozległo się histeryczne jazgotanie, a potem odgłos drobnych ciałek, uderzających o drewniane drzwi. Otworzyła mu tęga, postawna kobieta około pięćdziesiątki, ubrana w wygnieciony niebieski szlafrok. Trzy pieski, ciągle ujadając, podskakiwały wokół niej szarpiąc poły podomki. Udenione na platynowy blond włosy były potargane, a makijaż na policzkach i szminka na ustach nałożone niestarannie. Czyniło to jej twarz podobną do maski. Widać było, że nie trzyma się zbyt pewnie na nogach, ale na jej wargi wypłynął szeroki, pełen nadziei uśmiech, jaki miewają przeważnie ludzie opuszczeni i samotni. — Witam — powiedziała, starając się zagłuszyć jazgot psów. — Cicho, cicho, dzieci! To przyjaciel —wykonała niezdecydowany gest w kierunku psów, które, o dziwo, zamilkły. — Witam — powtórzyła, uśmiechając się jeszcze szerzej. — Proszę, niech pan wejdzie dalej. Dopiero kiedy się odsunęła, by go przepuścić, zorientował się, że nie jest trzeźwa. I nie było to lekkie wstawienie, a raczej upojenie, | tych, co to zwykle zaczynają się od łyku dżinu tuż po przebudzeniu. Fhnnę La Marche przewieziono na obserwację do szpitala Bellewe. — Straszny tu bałagan — powiedziała. — Ale co robić z psami siusiającymi gdzie
popadnie! Zresztą, nie ich wina. Bo jakby, dla przykładu, pańska matka była za leniwa, żeby pana zabrać na spacer do parku, też by pan siusiał po całym mieszkaniu, prawda? Przepraszam, że nie mogę pana poczęstować drinkiem, ale z zasady nie trzymam w domu alkoholu. Żeby nie kusił! Usiedli w saloniku, a chihuahua uwijały się dookoła ich nóg jak motylki. Wszystko tu było różowe albo niebieskie, a co tylko dało się zmarszczyć, ustrojone było falbankami. Wyglądało to jak miłosne gniazdko jakiejś eks-prostytutki, nie odnawiane i nie przemeblowywane od wyjścia ostatniego klienta całe lata temu. Rowena La Marche, ciągle uśmiechnięta i starająca się być czarującą gospodynią, wykonała ostentacyjny ruch dłonią, której paznokcie nosiły ślady odpryskującego, jaskrawopomarańczowego lakieru. —Niechże pan siądzie, młody człowieku — zaproponowała, wskazując różową kanapę. Sama, z zachowaniem wszelkiej ostrożności, zdołała ulokować się na sąsiednim fotelu. Andrew usiadł na sofie, stawiając obok swój neseser. Trzy chihuahua ustawiły się przed nim szeregiem; jeden z nich zawarczał. —Nie wolno, maleństwa! — zaznaczyła panna La Marche. — To przyjaciel. Już wam mówiłam. Dobry przyjaciel. Po tych słowach trzy pieski wskoczyły Andrew na kolana, drapiąc pazurkami koszulę i usiłując polizać go po twarzy. — Natręty! — westchnęła panna La Marche. — Są zmorą mojego życia... Ale przecież każdy ma prawo do życia, nie? Pochyliła się ku niemu, mrużąc krótkowzroczne, otoczone wytu- szowanymi rzęsami oczy. —Bardzo pana przepraszam — powiedziała — ale czy my się znamy? — Nie. Jestem Andrew Jordan. Wyraz twarzy panny La Marche natychmiast się zmienił. Niestety, zmieniał się on tak często i szybko, że nim zdążył się zorientować, czy odczuła szok, strach czy zachwyt, znowu widział jej niewyraźny, przyjacielski uśmiech. — Jezu! — wykrzyknęła. — Ale chyba nie mąż Maureen? — Owszem. — Czytałam o tym w gazecie... To okropne! Po prostu straszne! Żeby pan wiedział, co czułam!... —Jej obie twarze zdawały się kurczyć i rozpadać. Wsunęła rękę pod swoje obfite pośladki i wyciągnęła spod poduszki chusteczkę do nosa. — Maureen — szepnęła, przykładając chusteczkę do oczu. — Biedna, biedna Maureen... Po chwili szlochała już szczodrobliwie z rozmachem osoby bardzo pijanej. Chihuahua przestały lizać twarz Andrew i siedząc rzędem na jego kolanach, wpatrywały się obojętnie w twarz swojej pani. A panna La Marche szlochała dalej: — Maureen. Moja przyjaciółka... jedyna moja prawdziwa przyjaciółka na całym świecie. Już nigdy w życiu nie spotkam drugiej Maureen!... \ ROZDZIAŁ XI Nie przestając szlochać, bełkotała coś niewyraźnie. Andrew jednak podchwycił coś niecoś z jej opowiadania. Okazało się, iż panna La Marche pracowała jako szwaczka w pracowni, dla której Maureen szkicowała modele. Tylko jedna jedyna Maureen okazywała biednej szwaczce dobroć, a kiedy ta zachorowała i musiała się poddać operacji, znowu tylko Maureen odwiedzała ją w szpitalu. Kiedy pannę La Marche wypisano i była zbyt słaba, żeby podjąć od razu dawną pracę, to któż się o nią troszczył? Kto ją odwiedzał regularnie, przynosząc słodycze i kwiaty? Znowu Maureen, która nigdy nie dała odczuć tej starej kobiecie, że jest niekochana i niepotrzebna. I robiła to wszystko całkiem bezinteresownie, bo i jakież mogła z tego czerpać korzyści?
Miniaturowe chihuahua drzemały spokojnie na kolanach Andrew, który siedział zasłuchany, chwilami lekko zdegustowany, chwilami współczujący. Z każdą chwilą jednak ogarniały go coraz większe wątpliwości. I znów stanęła mu przed oczami pani Thatcher. Maureen — anioł miłosierdzia, jedyna przyjaciółka biednej, starej szwaczki. A jednak... ani szloch, ani gorące słowa, ani wreszcie głos nie brzmiały stuprocentowo szczerze, a kiedy panna La Marche spoglądała na niego od czasu do czasu, miał wrażenie, iż w jej oczach błyska jakiś wyraz wyrachowania, a może raczej desperacji. Czyżby bała się go? A może był to tylko wewnętrzny konflikt między chęcią odegrania przed kimś melodramatu a potrzebą napicia się, której nie mogła zaspokoić z powodu jego obecności? Roztrzęsiony, trochę zdławiony głos ciągnął dalej: — I tutaj także mnie odwiedzała, panie Jordan. Co czwartek, po obiedzie, ot, tak tylko, żeby chwileczkę posiedzieć i pogawędzić. Siadywała zawsze na tym samym miejscu, co teraz pan. A wie pan, o czym najbardziej lubiła mówić? O panu! Przez cały czas tylko o panu i o panu, o swoim cudownym mężu. To była miłość, na pewno! Wiem, co to miłość, bo sama ciągle jej doświadczałam. „Mau- reen — mówiłam do niej w takich chwilach — kochana Maureen, to dlatego jesteś taka dla mnie dobra. Masz w sobie tyle miłości, a kto ma w sobie dużo miłości, może dzielić się nią z innymi...” Raz jeszcze uczernione tuszem oczy rzuciły mu owo dziwne ukradkowe spojrzenie. — I pomyśleć tylko, że jacyś podli, okrutni zbrodniarze włamują się do mieszkania i niszczą taki rezerwuar miłości! — Kiedy pani widziała Maureen ostami raz? — spytał Andrew. — O, już dość dawno! Chyba przeszło miesiąc... A może jeszcze dłużej! Nigdy przedtem nie zdarzyło się, by nie była u mnie przez tak długi czas. Początkowo niepokoiłam się nawet trochę, ale potem pomyślałam, że przy tych wszystkich przyjęciach i spotkaniach z przyjaciółmi gdzież jej tam w głowie regularnie odwiedzać starą, nikomu niepotrzebną babę! Ale w głębi duszy miałam ciągle nadzieję, iż jednak kiedyś się pojawi... — Głos jej załamał się nagle, przechodząc w zawodzenie. Osuszyła chusteczką twarz. Nagle wszystkie trzy małe pieski obudziły się, ale nie zeskoczyły z kolan Andrew. Tyle tylko, że usiadły, nastawiły uszu i wpatrywały się intensywnie w drzwi kręcąc się nerwowo, jakby w przewidywaniu niespodziewanej radości. Andrew spojrzał ponad głową Roweny La Marche na drzwi, które po chwili otworzyły się i wszedł jakiś mężczyzna. Pieski zeskoczyły z kolan Andrew i rzuciły się w szale radości, ze skowytem i jazgotem na nowo przybyłego. Rowena La Marche wstała i odwróciła się gwałtownie w stronę drzwi. Po chwili podniósł się także i Andrew, który z nieopisanym zdumieniem stwierdził, że do pokoju wszedł właśnie jego ojczym. Lem ubrany był jak zwykle niezmiernie starannie i elegancko w czarny płaszcz do kołan i tegoż koloru melonik. Pod pachą trzy- mał jakąś paczuszkę, zapakowaną w ozdobny papier. Stał pochylony głaszcząc pieski i dopiero po chwili, kiedy się wyprostował, zobaczył Andrew. — Andrew! —Jego twarz wyrażała dziwną mieszaninę zdumienia i paniki. — Tak — odezwała się Rowena La Marche, zwijając i rozwijając nerwowo w palcach mokrą od łez chusteczkę do nosa. — Spójrz tylko, Lem. Zobacz, kto też przyszedł mnie odwiedzić! Z żałosną parodią czarującego uśmiechu, zarezerwowanego zwykle dla żony, Lem odłożył paczkę na stół i podszedł do Andrew z wyciągniętą ręką. — No, no! — rzucił. — Cóż za niespodzianka! Nie miałem pojęcia, że znasz moją siostrę... — Wyobrażasz sobie?! — mówiła lekko zachrypniętym od płaczu głosem Rowena La
Marche. — Po prostu zadzwonił z dołu i wszedł na górę. Opowiadałam mu właśnie o Maureen i o tym, jaka była dla mnie dobra, jak często mnie tu odwiedzała, przynosząc zawsze jakiś drobiazg, aby mnie rozweselić i zrobić przyjemność. Powiedziałam, że była po prostu aniołem! Aniołem zesłanym prosto z nieba. Wróciła na swoje miejsce i ciężko usiadła na fotelu. Wszystkie trzy chihuahua skoczyły jej na kolana; walcząc o najwygodniejsze miejsce, warczały i gryzły się między sobą. Stojący na regałach z książkami ozdobny zegar wskazywał 3.15 i Andrew przypomniał sobie o poruczniku Mooneyu. — Tak... — orzekł Lem, przyciszonym, żałobnym trochę tonem. — Rowie mówi prawdę. To cudowne, to trudne do opowiedzenia, co Maureen dla niej robiła. Naprawdę była wspaniała. I gotów jestem założyć się, że nie wspomniała ci o tym nawet słóweczkiem! Bo to nie leżało w naturze Maureen. Przechwalają się tylko zawodowi filantropi. Prawda, Rowie, że Maureen nie była taka? Andrew wiedział już z całą pewnością, iż nie wierzy ani jednemu ich słowu. Równocześnie musiał przyznać, że nie ma najmniejszego pojęcia, o co tu chodzi. — Ja, oczywiście, także odwiedzam Rowie — mówił dalej Lem. — Przychodzę tak często, jak tylko mogę. — Uśmiech przeznaczony dla Andrew był aż nazbyt wymowny i miał oznaczać: Jak tylko uda mi się czmychnąć od twojej matki”. — Twoja matka jest wspaniałą kobietą, mój stary, ale... mam wrażenie, że nie bardzo by do siebie pasowały z Rowie. Tak więc, jak tylko mi się uda, wyrywam się do Rowie, żeby ją trochę rozweselić. Biedaczka nie ma zbyt wielu przyjaciół. Prawdę mówiąc, nikogo poza mną i Maureen... Andrew doszedł do wniosku, że czas już odejść. Przyczyną tej decyzji, bardziej niż przeświadczenie o bezcelowości przedłużania wizyty, była sama Rowena La Marche. Jej twarz wyrażała teraz niemal mękę i Andrew wiedział, co to oznacza: potrzebowała sobie łyknąć, od czego (skutecznie) powstrzymywała ją jego obecność w połączeniu z jej dumą i alkoholicznym urojeniem o własnej wstrzemięźliwości. Uznał, że rozmowa z Roweną La Marche nie wnosiła niczego do sprawy. Podniósł swój neseser i po chwili zmierzał do wyjścia w towarzystwie Lema, który paplał bez ładu i składu, jak przedtem Rowena. Mimo że Lem nie powiedział tego wyraźnie, Andrew domyślił się, iż ojczym wolałby, aby jego żona nie dowiedziała się o ich przygodnym spotkaniu u Roweny. Już w drzwiach rzucił cicho i poufnie: — Ta cała historia jest rzeczywiście po prostu okropna dla ciebie, mój stary! Okropna! I gdyby ktokolwiek z nas mógł ci w czymś dopomóc, zwracaj się do nas bez skrępowania; do mnie, do Rowie, czy jeszcze kogoś z nas. Po prostu zadzwoń. Obiecujesz? Jeszcze kogoś z nas? Kogo miał na myśli? Chyba nie chihuahua? Ale pieski już ignorowały go, a kiedy Lem zamknął za nim drzwi, ciągle słyszał jak skomlą i warczą na siebie, walcząc o najlepsze miejsce na kolanach Roweny La Marche. Po powrocie do mieszkania rozpakował neseser, a biżuterię wsunął po krótkim namyśle w róg górnej szuflady serwantki w sypialni. Niech tam będzie na razie, póki nie obmyśli czegoś innego. Podczas jego nieobecności policja doprowadziła mieszkanie do całkowitego porządku. Ze ściśniętym sercem musiał przyznać, że wygląda ono zupełnie jak przedtem i ta „zwyczajność” jeszcze żywiej przypomniała mu Maureen. Zdawała się być, jak duch, wszechobecna. Unosiła się nad nim, jak gdyby próbowała się z nim porozumieć, dodać otuchy, błagać, żeby w nią nie wątpił. Poczuł, że zaczyna go boleć głowa, a wiedział, że musi być w dobrej formie przed czekającą go rozmową z porucznikiem. Wszedł do łazienki, by zażyć aspirynę — i tu także była Maureen... Jesteś najbardziej godnym kochania mężczyzną na świecie. Punktualnie o czwartej zjawił się porucznik. Imponujący zwalistą postacią, wszedł do
saloniku i usiadł, nie zdejmując płaszcza. — No, i jak tam, panie Jordan? Zastał pan mieszkanie w porządku? Posprzątano je starannie? Ciężki chód, nieruchomo kamienna twarz, niezgrabna niemal powolność ruchów i gestów, wszystko to razem miało na celu wy warcie na Andrew wrażenia, iż ma do czynienia z uprzejmym policjantem na służbie. Andrew doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Skutek jednak nieco zawiódł, gdyż małe, niebieskie oczy były aż za bardzo inteligentne. — Nie zajmę panu zbyt wiele czasu, panie Jordan — mówił porucznik. — Ot, po prostu kilka pytań, to wszystko. Wracam właśnie od pańskiego brata; nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Zdaje się, że młodszy pan Jordan sporo czasu spędza w podróży? Twierdzi, że od czasu waszego ślubu bardzo rzadko widywał się z panem i pańską żoną. — Istotnie, tak się składało. Niezbyt często się widywaliśmy. — Pana matka mówiła mniej więcej to samo. Słowem, jako rodzina, nie trzymacie się państwo zbyt blisko... — Zaczął szperać w kieszeni płaszcza i wyjął z niej gruby, oprawiony w żółtą skórę notes. — Nie mówiłem pańskiej matce, że to nie był napad rabunkowy. Należy szanować uczucia tak wytwornej i delikatnej damy tak długo, jak tylko się da. Na razie wstrzymuję się także z podaniem tej informacji do prasy. — Nie podnosząc oczu na Andrew, zaczął przerzucać kartki notesu. — Panie Jordan... Jeżeli chodzi o tę kobietę, do której, jak pan mówił, telefonowała żona z przyjęcia u pana Stantona. Tę, która, według pańskich słów, zgubiła klips z szafirami, Glorię Leyden... W tym momencie spojrzał na Andrew, a nieuchwytny niemal błysk triumfu w jego oczach ostrzegał Andrew, by miał się na baczności. — Nie pomylił się pan co do nazwiska. To była Gloria Leyden. Pan Stanton podał mi jej adres. Odwiedziłem ją, nim poszedłem do pańskiego brata. Panna Leyden mieszka z inną jeszcze młodą damą, panną Mary Cross, która kiedyś dzieliła pokój z małżonką pana. Panna Cross była nieobecna, zastałem jednak pannę Leyden, która mi powiedziała, że istotnie była na przyjęciu u pana Stantona i, tak jak i państwo, wyszła wcześniej. Ale gdy ją spytałem, czy zgubiła tam cenny klips i czy pańska żona telefonowała do niej później, żeby to sprawdzić... Panie Jordan, myślę, że się pan nieco zaplątał. Panna Leyden bowiem nie zgubiła szafirowego klipsa, a pańska żona wcale do niej nie telefonowała. Dzięki uprzedniemu ostrzeżeniu, Andrew miał czas się opanować. No dobrze. Maureen nie telefonowała do Glorii Leyden. Przynajmniej to się już wyjaśniło. Znaczyłoby to także, iż prawdopodobnie nie spędziła popołudnia na pomaganiu Billowi Stantonowi. Ale zamiast bólu, jaki podobne stwierdzenie wywołałoby w nim jeszcze tak niedawno, Andrew poczuł lekkie podniecenie na myśl, jak logicznie i gładko układają się teraz fragmenty tej łamigłówki: anonim — odgrażający się wróg — szantażysta. Czemu nie? Czy to nie tłumaczyłoby szeregu niedomówień i zagadek w jego małżeństwie? Ktoś wiedział o incydencie w Pasadenie albo może o jakimś późniejszym wydarzeniu w Nowym Jorku. Maureen, skonfrontowana z szantażystą, chciała załatwić sprawę sama. Szantażysta wywierał coraz silniejszą presję, co skończyło się tragiczną walką o rewolwer. Skoro taka myśl raz go opanowała, chwycił się jej kurczowo. Ogarnęła go fala tak silnego, że aż bolesnego współczucia dla Maureen i gorzkiej nienawiści do nieznanego prześladowcy. Porucznik Mooney przez cały czas nie spuszczał z Andrew oczu, a błyskające w nich iskierki triumfu były teraz jeszcze wyraźniejsze. Andrew doskonale rozumiał, jak ma to sobie wytłumaczyć. Porucznik złapał go na kłamstwie i oto ma gotowy, stary, wytarty policyjny szablon: mąż po kłótni z żoną (czyż Adamsowie nie byli świadkami tej sprzeczki?), rozpaczliwie czepiający się kłamstwa, ponieważ to on zamordował żonę. Między wargami
porucznika ukazał się na krótką chwilę różowy język. —No, i cóż, panie Jordan? Czy w dalszym ciągu twierdzi pan, że nie kłócił się z żoną podczas przyjęcia? —Powiedziałem panu już raz i powtarzam znowu, panie poruczniku, że żadnej kłótni między nami nie było. —I nadal pan utrzymuje, że pańska żona dzwoniła do Glorii Leyden? — Tak mi powiedziała. —Więc wszedł pan do pokoju i zobaczył, jak żona rozmawia przez telefon. Zapytał ją pan, do kogo dzwoni, a ona odpowiedziała, że do Glorii Leyden. Gzy tak? 1 \w — Zgadza się. — Czy słyszał pan jakieś urywki tej rozmowy? Pamięta pan jakieś słowa? — Owszem, mówiła coś w rodzaju: „Chwała Bogu, że się znalazł. Odchodziłam wprost od zmysłów, że ona...” W tym momencie zobaczyła mnie i urwała. Byłem przekonany, że rozmawia ze współlokatorką Glorii Leyden o klipsie. — Ale było inaczej? — Na to wygląda. — A więc pańska żona skłamała. Dlaczego? — Nie mam najmniejszego pojęcia. — A może dlatego, że rozmawiała z kimś, o kim nie chciała, by się pan dowiedział? — To mogła być jedna z przyczyn. — Jedna z przyczyn? A więc mogły być i inne? Jakie mianowicie? — rzucił teraz nieco ostrzejszym tonem porucznik Mooney. — Twierdził pan, że nie było między wami żadnych nieporozumień ani tajemnic, jak również innej kobiety czy innego mężczyzny. Czy w dalszym ciągu upiera się pan przy tych słowach? Co powstrzymało Andrew od wypowiedzenia tych kilku prostych słów: „Moja żona była ofiarą szantażysty”? Zdawało się to tak logiczne, że nawet otworzył już usta, by to wypowiedzieć, ale na szczęście się opanował. Jedynym bowiem przekonującym powodem szantażu mógł być list Maureen do Rosemary, który z kolei wskazywałby z nieuniknioną logiką na niego samego jako sprawcę zbrodni, a nie na domniemanego szantażystę. Czując, że krople potu spływają mu pod pachami, powiedział: — Nadal twierdzę, że między mną a moją żoną nie było żadnych niesnasek ani sprzeczek. O ile wiem, w całym jej życiu nie było żadnych podejrzanych komplikacji i kłopotów. — A jednak skłamała z tym telefonem. — Mój Boże! Ileż to żon okłamuje mężów w sprawie rozmów telefonicznych... — I daje się potem zamordować? Porucznik Mooney wstał. Dominował teraz nad Andrew jak skała, patrząc nań z góry. W wielkiej, ciężkiej dłoni trzymał żółty ołówek. — Dobrze, panie Jordan — orzekł. — Podsumujmy to wszystko. Pewna para małżeńska, bezstronna para, stwierdza, że była świad kiem ostrej sprzeczki między panem i pańską żoną na pewnym zebraniu towarzyskim. Pan temu zaprzecza. Dalej: twierdzi pan, źe pańska żona telefonowała do znajomej w sprawie zgubionego klipsa z szafirami. Owa znajoma przeczy temu. Pańska żona pada ofiarą morderstwa. Ktoś usiłuje nadać tej zbrodni pozory włamania. Więc cóż to mogło być? Czyżby zamordował ją ktoś żywiący do niej nienawiść, urazę? Ale pan twierdzi, że nikt na świecie nie żywił do pańskiej żony podobnych uczuć. A więc może ktoś z jej przeszłości? Powiada pan, że nikogo takiego w jej przeszłości nie było. Cóż więc nam pozostaje? Zona, którą ktoś zamordował bez najmniejszego powodu! — Na razie tak to rzeczywiście wygląda — przyznał Andrew, nie unikając wzroku
porucznika. — I to wszystko, co pan ma do powiedzenia? — Tak. To wszystko. Jeszcze chwilę porucznik Mooney wpatrywał się nieruchomo w Andrew, a w jego oczach nie przygasał jeszcze błysk triumfu, jak gdyby to niezręczne, uciążliwe wręcz oskarżenie wywierało na niego jakiś cudowny wpływ. Kiedy jednak dalej nic się nie działo, wzruszył tylko ramionami i ciągle jeszcze stojąc w miejscu, zajrzał do swego grubego notesu. — Aha, i jeszcze jedno, panie Jordan! Wspomniał pan, że lekarz pańskiej żony stwierdził, iż bez ciężkiej i ryzykownej operacji nie może ona mieć dzieci? Czy tak? — Owszem. Tak mówiłem. — Przypuszczam, że zna pan adres tego lekarza? — Tak. To także lekarz mojej matki. Doktor Mortimer Williams. — Czy towarzyszył pan swej żonie, kiedy bywała u tego doktora? — Nie. — A może mi pan podać numer jego telefonu? —Zaraz go przyniosę — odparł Andrew i wyszedł do sypialni, by odszukać numer w notatniku telefonicznym Maureen. Gdy wrócił do porucznika, ten zapisał numer w swym notesie. — Pozwoli pan zadzwonić z pańskiego aparatu, panie Jordan? — Oczywiście, proszę bardzo. W saloniku także był telefon, ale porucznik Mooney wolał zadzwonić z sypialni. Wyszedł więc, zamykając za sobą drzwi. W tej chwili Andrew pomyślał o biżuterii w sekreterze i nie mógł sobie darować tej lekkomyślności. Trzeba było załatwić to od razu, tak jak z pierścionkami. Zaczął krążyć w zdenerwowaniu po pokoju. Znów odczuwa! obecność Maureen... niewidzialnie wysuwała się z kuchni., podchodziła do niego cicho z przedpokoju. Zamordował ją szantażysta, po dramatycznej walce, bo chciała ukryć przed mężem jakiś fakt z przeszłości, który teraz po nowym rozkwicie ich miłości łatwy byłby do wybaczenia. A on sam, zamiast pomagać policji w ujęciu jej zabójcy i postawieniu go przed sądem, kręci, kłamie, gmatwa w obawie 0 własną skórę i skórę brata... Inagle całe jego dotychczasowe postępowanie wydało mu się czymś nikczemnym. Do diabła z konsekwencjami! Musi powiedzieć wszystko porucznikowi. Musi... W tej właśnie chwili porucznik wyszedł z sypialni. Jeszcze wolniej niż zwykle przeszedł przez pokój i stanął przed Andrew. — No cóż, panie Jordan. Znowu dał się pan złapać. Owszem, doktor Williams potwierdził, że pańska żona była jego pacjentką, ale nic nie wskazywało na to, jakoby nie mogła mieć dzieci bez ciężkiej 1 ryzykownej operacji! Nie przewidywał absolutnie żadnej podobnej konieczności, panie Jordan! Porucznik zamrugał. Było to jakby powolne, letargiczne mrugnięcie krowy, stojącej pod rozłożystym klonem i przeżuwającej smakowite śniadanie. — Domyśliłem się zresztą czegoś podobnego — dodał po chwili — kiedy zadzwonił do mnie dziś rano lekarz sądowy z wiadomością, że pańska żona była od dwóch miesięcy w ciąży. ROZDZIAŁ XII Porucznik Mooney znowu usiadł, nie spuszczając ani na chwilę wzroku z Andrew, który w pierwszej chwili był zbyt wstrząśnięty, by móc pomyśleć albo powiedzieć coś sensownego. — Nie wiedział pan, że żona była w ciąży, panie Jordan? — spytał porucznik. — Nie wiedziałem. — To trochę dziwne, nie sądzi pan? Udawać przed panem, że nie można mieć dzieci, a
potem... dwumiesięczna ciąża? Było wprost zdumiewające, jak czas utracił swą ciągłość, jak fragmenty przeszłości nakładały się bezustannie na teraźniejszość. Andrew wydawało się, że stoi przed porucznikiem Mooneyem, a równocześnie znajduje się w łóżku obok żony i słyszy jej słowa: „/ to ja jestem wszystkiemu winna, kochanie. Bo jestem jak latawiec, ciągle mnie gdzieś gna po świecie zamiast siedzieć w domu... Ale widzisz... odkąd stało się pewne, że nie możemy mieć dzieci... To wszystko wtedy się zaczęło... Nie miałem pojęcia, że i ty tak ciężko to przeżyłaś — powiedział cicho... Ciężko| Och, kochanie... A gdybyś tak jeszcze raz wybrała się do doktora Wiłliamsa ? Zrobiłam to dwa miesiące temu. Nie mówiłam ci, bo chciałam o tym wszystkim zapomnieć. Dlaczego nie miełibyśmy zaadoptować jakiegoś dziecka? Och, kochanie... może jeszcze nie teraz. Mamy przecież tyle spraw... ” Z teraźniejszości dobiegł go głos porucznika Mooneya: — Czy pan jest pewien, że pańska żona twierdziła, jakoby doktor Williams zabronił jej mieć dzieci? —Oczywiście, że jestem tego pewien. — A więc skłamała o doktorze Williamsie. Była od dwóch miesięcy w ciąży i nie powiedziała panu o tym. Czym pan może to wy- tłumaczyć? Z bólem najsilniejszym ze wszystkich dotychczas odczuwalnych, Andrew zrozumiał prawdę. Tak, tylko tak musiała wyglądać prawda. Maureen przybywa do Nowego Jorku, nienawidząca Thatcherów i całego świata, który zniszczył coś, co wydawało się jej wielką miłością do „syna milionera w Pasadenie”. Maureen staje się rozczarowaną cy- niczką, marzącą jedynie o zrewanżowaniu się światu za to, że ją tak skrzywdził. I jej myśli: znaleźć sobie jakiegoś odpowiedniego mężczyznę, wyjść za niego za mąż, niech ją utrzymuje, niech będzie jej podporą. Wyjść za Andrew Jordana. Czemu nie? Wyjść za Andrew Jordana, mimo iż go nie kocha. Co najważniejsze: nie dopuścić do tego, aby mieć z nim dziecko. Skłamać o doktorze Williamsie... Czyż nie mogło tak właśnie być? Dziewiętnastoletnia Maureen wmawiająca sobie, że potrafi żyć w ten sposób, choć tak naprawdę zupełnie się do tego nie nadawała, ponieważ, jak powiedziała pani Thatcher: „w zasadzie to była dobra dziewczyna, zdolna obdarzyć mężczyznę prawdziwą miłością...” Porucznik ciągle jeszcze miał oczy utkwione w twarzy Andrew, który zdawał sobie sprawę ze swego położenia. Ale w tej chwili miał przed oczami wyłącznie obraz Maureen, jaki sobie nakreślił: „realistka”, stopniowo zaczynająca dochodzić do przekonania, że tak się nie godzi, żejej mąż to istota ludzka, która ją kocha, że miłość może zrodzić miłość wzajemną. Zmiana? Po tej zmianie wyłania się nagle ktoś z jej przeszłości, wiedzący o cynicznych motywach, jakimi się kierowała wychodząc za mąż, czego teraz tak gorzko żałowała. Ktoś, kto stale ją prześladował, czynił z jej życia koszmar. A potem, jakby tego wszystkiego było mało, przychodzi inny problem, jeszcze bardziej komplikujący jej życie. Ma mieć dziecko i pragnie tego dziecka, ale jak zdobędzie się na odwagę, by wyznać mężowi, że starała się być potworem, ale jej się to nie udało? Nie teraz, jeszcze nie teraz. W tamtej chwili, leżąc w jego ramionach, na pewno była bliska tego wyznania. Może nawet zdołałaby się na nie zdobyć nazajutrz — gdyby dożyła. Uczucie niepowetowanej straty owładnęło nim bez reszty, bo oto śmierć Maureen pozbawiła go nie tylko kochającej żony, ale i dziecka. Jego dziecka! Czegoś, czego pragnął więcej niż własnego życia! Jak przez sen, zaczął sobie zdawać sprawę z teraźniejszości i z obecności porucznika. Jak dawno już stoi przed nim ten człowiek, nie zadając żadnych
pytań? Nie miał pojęcia. Wiedział jedynie, że porucznik jest tuż obok i wpatruje się w niego niebieskimi oczami, tak cierpliwie jak gdyby Andrew był martwym przedmiotem. Wreszcie porucznik przemówił: — No, panie Jordan. Czekam. Czy znalazł już pan jakieś wytłumaczenie faktu, że pańska małżonka była w ciąży i zataiła to przed panem? Ma mu powiedzieć? Ale co? Że Maureen wyszła za niego nie kochając go, pogardzając nim, okłamując go, a dopiero potem z powodu jego „prawdziwej” ku niej miłości gruntownie się zmieniła i zaczęła mu odpłacać wzajemnością? Powiedzieć, że dziecko, które nosiła pod sercem, było jego dzieckiem, chociaż żona nie miała odwagi przyznać mu się do tego? Po raz pierwszy spróbował przeciwstawić to, co myślał sam, temu, co myślał „świat”. Kto uwierzy w coś podobnego oprócz niego? Ned? Wyobraził sobie urażony wyraz twarzy brata. „W ciąży? Po tym kłamstwie o doktorze Williamsie? Kto był jej kochankiem? Cóż za wstrętna, odrażająca mała suka...” Nie, nawet Ned nie uwierzy. A już na pewno nie porucznik Mooney. Przypomniały mu się te wykręty, półprawdy i kłamstwa, którymi dotychczas odparowywał pytania porucznika. Niewyraźnie, bo myśli jego w dalszym ciągu skoncentrowane były na Maureen, poczuł, że zaciska się dookoła niego sieć. — Zdaję sobie sprawę, że to zabrzmi dziwnie — odezwał się — i wiele bym dał, by uczynić to bardziej zrozumiałym. Wiem tylko jedno: moja żona powiedziała mi, że nie może mieć dzieci, i nie miałem pojęcia, że była w ciąży. — I niczym nie potrafi pan tego wytłumaczyć? — Niestety. Błysk triumfu zapalił się znowu w oczach porucznika. — Czy nie przyszło panu nigdy do głowy, panie Jordan, że pańska żona mogła być jedną z tych neurotycznych kobiet, które boją się macierzyństwa? Może dlatego kłamała? A potem, kiedy stwierdziła, że jest w ciąży, zataiła to przed panem, gdyż chciała się tej ciąży pozbyć? To byłoby wytłumaczenie. Czy to ma sens? Andrew poczuł, że ogarnia go głębokie zmęczenie. Przysiadł na poręczy fotela. — Nie wiem. — Oczywiście, gdyby nie chodziło o dwa strzały, można by podejrzewać, iż była tak zaskoczona i zdesperowana z powodu dziecka, że popełniła samobójstwo. Ale przecież to wykluczone, prawda? Ktoś zamordował pana żonę... — Porucznik znów zajrzał do swego notesu i zaczął przewracać jego kartki. —Ale, ale, panie Jordan. Rozmawiałem z pańską sekretarką. Powiedziała, że pan ją wyprawił do domu o piątej, a sam został jeszcze w biurze pod pozorem, że ma pan jeszcze coś do załatwienia. Może pan został w biurze, a może nie, w każdym razie pańskie biuro znajduje się o dwadzieścia minut wolnym krokiem od domu, a lekarz sądowy ustalił zgon na godzinę między 16.30 a 18.00. Zamknął notes i wstał. Zapiął guziki płaszcza, który był na niego trochę za ciasny. Andrew pomyślał, że porucznik musiał nieco utyć od czasu, kiedy go sobie sprawił. —Panie Jordan, znajduję pewne wyjaśnienie śmierci pańskiej małżonki, na które może się pan zgodzi. Żona oświadczyła panu, że nie może mieć dzieci. Pan jej uwierzył. Był pan na jej punkcie zwariowany. Następnie dowiedział się pan, iż żona ma kochanka, że pana okłamała i że to jest dziecko tego drugiego. Mówiąc to, uśmiechnął się, a kiedy się tak uśmiechał, oczy jego niemal znikały pod ciężkimi powiekami. Nadawało to jego zazwyczaj mało skomplikowanej twarzy wyraz azjatyckiej zagadkowości. — Czy to jest dobry motyw, panie Jordan? Bo przecież tego właśnie szukamy: motywu zbrodni, prawda? Pana rewolwer, pana mieszkanie, pańska żona i... brak alibi.
Andrew spodziewał się, że wcześniej czy później szydło wyjdzie z worka. I rzecz dziwna, ale teraz, kiedy porucznik wyraźnie wypowiedział te słowa, dręczący Andrew ucisk jakby trochę zelżał. A gdy tak się wpatrywał w twarz policjanta, wiedział, że bez względu na to, jaki może być wyraz jego własnej twarzy — spokój, oburzenie, przygnębienie, niedowierzanie — dla porucznika będzie to zawsze i automatycznie wyraz winy. Ból głowy stawał się coraz bardziej dokuczliwy i nic więcej na świecie nie wydawało mu się w tej chwili ważne. Tymczasem porucznik niezgrabnie wkładał notes do kieszeni i nie patrząc na Andrew powiedział: — Wiem, że na to pytanie nie jest pan skłonny odpowiedzieć, prawda, panie Jordan? Rozumiem. I nie mam panu tego za złe. Ale nim posuniemy się dalej, nie chciałbym, żeby pan nabrał o mnie fałszywej opinii. Nie należę do policjantów, którzy od razu wyciągają rewolwer. Myślę sobie, co myślę i mam czas. Zbieram poszlaki. I dopiero wtedy, kiedy już na pewno wiem, co w trawie piszczy, przystępuję do działania... Po tych słowach wyciągnął rękę z przylepionym znowu do ust uśmiechem Fu Manchu. Andrew ujął wyciągniętą dłoń, którą porucznik po chwili cofnął, aby włożyć grube skórzane rękawiczki. — Lekarz sądowy zbadał już zwłoki, panie Jordan. Może więc pan ustalić datę pogrzebu na określony dzień. A gdyby przyszło panu coś ciekawego do głowy, to wie pan, gdzie mnie szukać. W każdym razie i tak niebawem znowu mnie pan zobaczy. A więc do zobaczenia! Uniósł pożegnalnym gestem wielką dłoń i wolnym, miarowym krokiem skierował się do drzwi. Wbrew wszelkiemu rozsądkowi, Andrew zrobiło się dziwnie ciężko po jego odejściu. Porucznik był jakimś buforem między Andrew a jego uczuciami. Teraz, kiedy został sam, nie mógł wprost dać wiary, że na drugi dzień po śmierci żony gotów był uwierzyć w naj gorsze, odrzucić ją od siebie, okłamać policję! I w jakim celu? Żeby ocalić własną skórę? A i tak, mimo swych wszelkich wysiłków, oskarżony został o morderstwo. I nadal unosił się nad nim obsesyjny obraz Maureen — nie tej, którą znał, ale tej, która była przed nim ukryta: przerażonej dziewczynki, chowającej się za olśniewającą fasadą, borykającej się z problemami, które ją przerastały. A on, zamiast pomóc jej w ich rozwiązywaniu, jeszcze bardziej je komplikował. I tej prawdzie musiał spojrzeć w oczy. To jego własna słabość, wrodzona niepewność i niezdecydowanie, które tak lekko usprawiedliwiał przed sobą „trudnym dzieciństwem”, sprawiły, że nie stał się dla Maureen podporą, ale najbardziej godną pogardy istotą na świecie — zazdrosnym mężem. Szantażysta... prześladowca. Któż mógł nim być? Ktoś znajomy? W drzwiach wejściowych rozległ się szczęk przekręcanego klucza. Andrew zwrócił się gwałtownie w stronę drzwi i zobaczył Neda — w płaszczu przeciwdeszczowym i z gołą głową. — Jak się masz, Drew? Ned stanął w przedpokoju, zdejmując płaszcz. Spłowiałe od słońca włosy lśniły jak srebro, twarz rozjaśniał szeroki, serdeczny uśmiech, a białe zęby kontrastowały z miodowozłocistą cerą. Ned, jego jedyny powiernik, jedyna osoba na świecie, którą darzył uczuciem. Jednak tym razem, kiedy Ned po zdjęciu płaszcza szedł ku niemu, Andrew poczuł, jak ogarnia go dziwny chłód. — Czekałem przed domem, Drew. Wiedziałem, że jest u ciebie ten gliniarz. Jak tylko zobaczyłem, że wychodzi, wszedłem na górę. — Podszedł do Andrew i położył mu obie ręce na ramionach. Uśmiech, który prawie zawsze gościł na jego twarzy, chyba że była jakaś specjalna przyczyna jego braku, zgasł teraz, ustępując miejsca głębokiej trosce. — Mówił, że był u mnie? — spytał. — Przyszedł bezpośrednio przed wizytą u ciebie. Dlatego koniecznie
chciałem przybyć tu jak najprędzej. To zbyt ważna sprawa, by o niej rozmawiać przez telefon. Drew kochany, on myśli, że... to ty... Andrew usiadł ciężko na sofie. Lód w wysmukłej szklance zabrzęczał muzykalnie o ścianki szkła. Przypomniał sobie dzień, w którym przysłano te kryształowe szkła, a Maureen, uszczęśliwiona jak dziecko, uderzyła w nie paznokciem, żeby wywołać ten melodyjny dźwięk. Obawiam się, ie są okropnie drogie. Ale wyglądają dokładnie jak te u ciotki Margaret... Brat przypatrywał mu się z góry z poważną miną. —Nie powiedział tego wyraźnie, Drew. Za sprytny jest, żeby to zrobić. Ale tak myśli. Jestem tego pewny. Czy wyjechał z tym do ciebie? Czy oskarżył cię wyraźnie? —Tak. Oskarżył mnie. —Mój Boże!... —Nie zaaresztował mnie. Po prostu oskarżył. Twarz Neda wyrażała jedynie miłość i niepokój, bez śladu zrozumienia dla uczuć, jakie miotały Andrew. Ned nigdy nie miał zdolności domyślania się, co inni ludzie o nim sądzą. Lubił ich po prostu i przypuszczaj, że oni także go lubią. Usiadł teraz blisko Andrew i położył mu rękę na kolanie. To również było bardzo w stylu Neda, który uważał, że fizyczny kontakt jest jedynym możliwym nawiązaniem porozumienia. —Pozbyłeś się biżuterii Maureen? —Nie. Jest w górnej szufladzie serwantki w sypialni. —Na miłość boską, przecież on mógł ją znaleźć! —Ale nie znalazł. —A gdyby znalazł... O, Boże, wcale nam to nie przyszło do głowy! Chcę powiedzieć, że nie wiedząc nawet o liście i o tym, że to ja sfingowałem ten rabunek, ten sukinsyn wpadł na pomysł, iż to ty jesteś sprawcą. Drew, chcesz, bym poszedł do niego i powiedział mu całą prawdę? Sam wiesz, że gotów jestem w każdej chwili to zrobić... Twarz Neda była tak całkowicie wypełniona uczuciem miłości i oddania, że Andrew poczuł, iż uraza do brata rozwiewa się, a w jej miejsce pojawia się dziwna mieszanina wstydu i miłości. Jak można było oprzeć się Nedowi? Znienawidzić go dlatego, że nie lubił Maureen, ponieważ od początku ich małżeństwa czuł, iż musi się zdeklarować po czyjejś stronie i całym sercem wybrał brata? Mała przewrotna dziwka... Cóż za znaczenie ma to, co czuł Ned do Maureen? Sam potrafił ocenić swą żonę i nie miało to żadnego związku z uczuciem niechęci do Neda. Spojrzał na brata. Chcesz, bym poszedł do niego i powiedział mu całą prawdę? Andrew był przekonany, że mówił to szczerze. Ten Ned, który gotów był w każdej chwili pospieszyć w obronie brata na policję, był tym samym Nedem, który bronił go przed Maureen. Przykrył ręką leżącą na kolanie dłoń brata. —Nie ma powodu, żebyś opowiadał wszystko porucznikowi. __Ale, Drew, jeżeli on myśli, że to ty? —Ja nie zamordowałem Maureen. —Ale jeżeli on myśli... Drew, czy on cię zaaresztuje? Andrew dotychczas nie pomyślał nawet o tej możliwości. Czy nadejdzie chwila, kiedy porucznik rzeczywiście go zaaresztuje? Aresztować człowieka niewinnego? Czy to się w ogóle zdarza? Prawdopodobnie... A ponieważ nie był na to przygotowany, poczuł, że przeszywa go dreszcz paniki. —Niewykluczone. —Ale przecież nie możemy na to pozwolić. —W jaki sposób? Przez chwilę Ned siedział obok niego w milczeniu. Potem wstał i zaczął chodzić po
pokoju. Kiedy odwrócił się twarzą do brata, ten zauważył, że dolna warga Neda wysunięta jest do przodu, przykrywając górną. Zwykły gest Neda. Ned rozmyślający, Ned przygotowujący jakieś kłamstwo? — Drew, gdybym wiedział coś... Andrew poczuł nerwowe napięcie, niepokój. — Co to ma znaczyć, Ned? — To znaczy... — Ned przestał spacerować po pokoju i podszedł do brata. — Drew, nie chciałem ci o tym mówić. Chciałem, żeby nikt o tym nie wiedział. Póki nie było potrzeby, powiedziałem sobie: E, do licha, lepiej o tym nie wspominać. Ale teraz, gdy mają cię aresztować... — przerwał na chwilę. — Czy zresztą tak nie będzie lepiej? Cokolwiek się stanie, to przecież lepiej, byśmy obaj... co dwie głowy... — Znów urwał, wpatrując się w starszego brata ze skupieniem małego chłopca. Było to zwykłe: „Drew będzie wiedział, co zrobić”, oznaczające, iż Andrew podejmie na pewno właściwą decyzję, nawet jeżeli nie ma bladego pojęcia, o co chodzi. — To bardzo nieciekawa sprawa. To znaczy, jeśli wyjdzie na jaw, narobi to takiego smrodu, że będzie czuć aż na Hawajach... To... Ręka Neda sięgnęła instynktownie do górnej kieszeni marynarki, z której wyjął sztywny, złożony arkusik papieru. —Znalazłem to w szkatułce na biżuterię Maureen. W dolnej szufladzie. Kiedy ją otworzyłem, ten papier tam był razem z biżuterią i innymi drobiazgami. Jak tylko rzuciłem na to okiem, zrozumiałem, co to za cholernie gorąca sprawa. Pomyślałem wtedy, że nikomu nie pisnę o tym słówka, nie pokażę. Nawet tobie, Drew. Najlepiej mi BI zatrzymam u siebie, a potem... potem może mu kiedyś oddam. Nie ze względu na niego, oczywiście, ale ze względu na mamę. Biedna stara mama. Biedna stara pani Jordan Eversley Mulhouse Pryde... Poda! papier Andrew, który wziął go do ręki i przeczytał. Była to fotograficzna kopia metryki ślubu datowana 5 listopada, rok temu, w urzędzie stanu cjpvilnego. Ślubu zawartego pomiędzy Lemuelem Patrykiem Pryde a Roweną Robertson. — Widzisz to? — odezwał się Ned. — Spójrz na datę. Piąty listopada 1959 roku, a Lem ożenił się z mamą w Kalifornii dwunastego grudnia 1959 roku. Zaledwie miesiąc później, na litość boską! Miesiąc później! Jakim cudem mógł uzyskać przez ten czas rozwód z tą Roweną Robertson, nim się ożenił z mamą?! ROZDZIAŁ XIII Rowena Robertson — Rowena La Marche. Żadna tajemnica nie zaciemniała już domu nr 215 przy Sześćdziesiątej Pierwszej Ulicy Zachodniej. Kiedy Andrew trzymał w ręce świadectwo ślubu, stanęła mu przed oczami postać Rowie, dominująca nad małym, skromnym mieszkaniem. Pomyślał też o Lemie z paczką pod pachą owiniętą w kolorowy papier i o małych pieskach chihuahua, witających w nim radośnie pana domu. Choć wiele najróżniejszych obrazów zaprzątało mu głowę, nie mógł powstrzymać uczucia złośliwego trochę niedowierzania na myśl, że jego matka — ta niedostępna bogini jego dzieciństwa — mogła stać się ofiarą bigamisty, który utrzymywał swoje różowoniebieskie gniazdko miłosne tylko o parę ulic dalej od ,jej” apartamentu. — Maureen nigdy ci o tym nie wspomniała? — spytał Ned. — Nigdy. — Wobec tego trzymała to jako dowód przeciwko Lemowi. Bo co innego mogło to być? Ta przewrotna mała suka była w dodatku szantażystką! Jasne, że Ned zapatrywał się na wszystko tylko pod własnym kątem widzenia. Był czas — czyżby to było dzisiejszego ranka? — kiedy i Andrew pomyślałby to samo. Ale teraz wszystko wyglądało inaczej. Jeżeli Lem poślubił ich matkę, popełniając bigamię, dlaczego
nie mógł być równocześnie osobnikiem szantażującym Maureen? Dlaczego Maureen, doprowadzona do rozpaczy, nie postanowiła odpłacić mu tym samym i walczyć? Nietrudno jej było pójść za nim pod 215 na Sześćdziesiątej Pierwszej Zachodniej i zmusić zapijaczoną Ro- wenę do wyznania prawdy. Skoro już miała w rękach kopię świadectwa ślubu i gazetowe zdjęcie nietrzeźwej Roweny na ulicy, mogła mu przedstawić te dowody, a wtedy Lem mógł ją zabić. Lem — bigamista, szantażysta i morderca... Oto nareszcie jest wiarygodne i prawdopodobne rozwiązanie dręczącej zagadki. Wreszcie jego skoncentrowana nienawiść i wściekłość znalazła cel. Podszedł do telefonu i wykręcił numer hotelu Plaża, prosząc następnie o połączenie z apartamentem państwa Pryde. Telefon przyjęła matka. —Andrew? Co za zbieg okoliczności! Właśnie miałam do ciebie dzwonić. Posłuchaj, Andrew, chodzi o pogrzeb. Telefonowało do mnie kilka znajomych pań. Wprost nieprzyzwoicie, że nie możemy powiedzieć na ten temat nic konkretnego. Na pewno ci policjanci nie mogą trzymać ciała bez końca! Chciałabym, żebyś stanowczo rozmówił się z tym porucznikiem 0’Malleyem. —On się nazywa Mooney, mamo, i wszystko już zostało załatwione. Właśnie zawiadomił mnie, że zwalniają ciało. — Co ty mówisz? Wobec tego musisz tu zaraz przyjść, bo mamy moc spraw do omówienia, Andrew. Wiem, że to przykre i bolesne, ale trudno! To musi być załatwione. Czy możesz przyjść zaraz? — A czy Lem jest w domu? — Oczywiście. Gdzieżby miał być? Właśnie przed chwilą wrócił z klubu. Ładny mi klub, pomyślał Andrew. — Dobrze, mamo. Zaraz u was będę. Andrew odłożył słuchawkę, a stojący obok Ned spytał: —Drew, czy ty naprawdę myślisz, że to Lem? — Tak, Ned. Myślę, że to on. — Ale skąd możemy mieć pewność? Nie mamy przecież absolutnie żadnych dowodów. Przyznaję, że mógł mieć powód, ale skoro Maureen używała takiej broni przeciwko niemu, to mogła jej używać równie dobrze przeciwko tuzinowi innych osób. — Ned uśmiechnął się blado. — Chciałem tylko powiedzieć, że musimy postępować uczciwie. Jeżeli będą chcieli cię zaaresztować, to wówczas, oczywiście, powiemy o Lemie. Jasne, że wtedy powiemy. Lepiej, żeby to byl Lem, a nie ty. Ale obiecaj mi, że będziesz ostrożny, dobrze? Jeżeli istnieje choćby najmniejsza szansa, aby tego uniknąć. Rozumiesz... Biedna stara mama. Nie czuje się ostatnio najlepiej. Wprawdzie wolałaby raczej umrzeć, niż się do tego przyznać, ale ja dobrze wiem, co mówię. A więc, jeśli tylko nie będziesz absolutnie zmuszony, nie mów jej o tym. To ją całkiem wykończy. To ją może... Andrew wsunął świadectwo ślubu do kieszeni i wyszedł do przedpokoju, by włożyć płaszcz. Nie był w nastroju wysłuchiwać porad Neda w sprawie ich matki. Pragnął tylko jednego: dostać w swe ręce Lema. Ned wyszedł z nim razem, w swym cienkim deszczowym płaszczu, z gołą głową. Lutowy wieczór był przejmująco chłodny, ale Ned, mimo że większość swego życia spędzał w południowym słońcu, nigdy nie był wrażliwy na zimno. Szedł obok Andrew do chwili, kiedy ten skinął na przejeżdżającą taksówkę. —Jestem umówiony na obiad z Rosemary, ale nie będziemy tam długo. Potem wrócimy do mnie i będziemy czekać na ciebie, zgoda? Przyjdziesz i opowiesz, jak to wszystko wypadło, co?
— Przyjdę. — I, Drew, proszę, całkiem serio. Nie galopuj, dopóki nie będziesz stuprocentowo pewny. Jasne, że stary Lem to kawał drania. Zawsze sobie zdawałem z tego sprawę. Ale mama jest z nim szczęśliwa, a sam wiesz, że zawsze musi mieć obok siebie mężczyznę. A poza tym, czy wyobrażasz sobie Lema zabijającego kogoś? Chcę powiedzieć, że aby kogoś zabić, trzeba mieć silny charakter, a Lem... Nadjeżdżała akurat jakaś taksówka. Andrew zatrzymał ją i wsiadł, a Ned dalej stał na chodniku, zalecając wyrozumiałość w stosunku do matki i Lema. To właśnie Lem otworzył Andrew drzwi apartamentu w hotelu Plaża. Za jego plecami, w saloniku, słychać było melodyjny głos matki rozmawiającej z kimś. Lem miał bardzo głupią i niepewną minę. — Słuchaj, drogi chłopcze — szepnął. — Chyba nie wspomnisz matce o mojej... hmm... o mojej siostrze, co? Mam po temu pewne powody. Ważne powody. Zapewniam cię. Później ci wszystko wyjaśnię. — Właśnie na to liczę — odparł mu Andrew. Jego ojczym zdawał się teraz być jeszcze bardziej zażenowany. Niemalże fruwał koło Andrew, o ile można tak powiedzieć o potężnej, wojskowej postaci, a potem ruszył przodem do saloniku i zaanonsował głosem zawodowego żałobnika: — Norma, kochanie, jest Andrew. Pani Pryde siedziała niemal na krawędzi obitego na żółto krzesła, zwrócona twarzą do okna. Była już pora na herbatę, ale ona trzymała w jednej ręce kieliszek martini, w drugiej zaś jaspisową cygarniczkę. Naprzeciwko niej siedział pan Thatcher, który podniósł się na widok Andrew. — A, jesteś! — zawołała pani Pryde. — Lem, kochanie, poczęstuj Andrew martini. Znasz chyba, Andrew, pana Thatchera? Przynajmniej raz wymówiła nazwisko właściwie, pomyślał. Matka zaś zwróciła się z powrotem w stronę gościa z czarującym uśmiechem. Znów była ową słynną panią Jordan Evereley Mulhouse Pryde, pozwalającą z wdziękiem adorować się jeszcze jednemu oczarowanemu nią mężczyźnie. Mimo że wyglądała tak samo pięknie i apetycznie jak zawsze, jej cera miała jakiś przezroczysto-alabastrowy odcień. Może Ned miał rację, iż nie była całkiem zdrowa? Andrew przypomniał sobie tkwiące w kieszeni świadectwo ślubu i myśląc o swej poprzedniej złośliwości, poczuł wstyd. Biedna matka... Pan Thatcher, poważny i imponujący jak zwykle, patrzył na niego współczująco brązowymi, wymownymi oczami. — Mam nadzieję, iż nie macie mi za złe, że wpadłem tu w tak nieodpowiedniej chwili, by porozmawiać o bracie Andrew i mojej córce. Rosemary jest zakochana po uszy i nie marzy o niczym innym jak tylko o tym, by poślubić Neda możliwie najprędzej, mimo że nie jest to odpowiednia chwila. Ponieważja nie znam Neda, a pani Pryde nigdy nie widziała Rosemary, sądziłem, że dobrze będzie wymienić na ich temat parę uwag... — Jestem głęboko przekonana, iż pańska córka jest czarującą osobą, panie Thatcher — powiedziała pani Pryde. Tymczasem Lem przyniósł Andrew martini. Ręka mu tak drżała, że palce miał mokre od rozlanego drinka. — No cóż, pani Pryde, będę już musiał uciekać — orzekł wtedy pan Thatcher. — Przypuszczam, że ma pani bardzo wiele do omówienia z synem, a my ustaliliśmy już między sobą najważniejsze punkty. Spotkamy się w przyszłym tygodniu u nas, jeśli państwo zechcą nas zaszczycić, a wówczas, o ile nie zajdą jakieś nieprzewidziane okoliczności, my, starsze pokolenie, będziemy mogli udzielić młodym błogosławieństwa. Po lekkim cieniu, jaki mignął w niebieskich oczach matki, Andrew domyślił się, iż nie
bardzo podobał jej się zwrot „my, starsze pokolenie”. Okazuje się, że pan Thatcher nie jest tak nieskazitelnie taktownym człowiekiem, za jakiego go uważał. Mimo wszystko jednak pani Pryde nie przestawała promieniować wdziękiem. Ujęła poufale pana Thatchera pod rękę, jakby mieli iść wspólnie na spacer po plaży w Deauville, i odprowadziła go aż do holu. Lem przysiadł w tym czasie na krześle, cały spocony. Wyjął z kieszeni chusteczkę do nosa i zaczął lekko wycierać twarz. Za chwilę pani Pryde wróciła, pozostawiwszy w holu swą deauvil- lowską charakteryzację. Energicznie podeszła do kozetki i usiadła, wygładzając fałdy swej szerokiej spódnicy. — No, a teraz Andrew, musimy porozmawiać o pogrzebie. Nie potrzebuję dodawać, iż oboje z Lemem wszystko za ciebie załatwimy, ale jest mnóstwo szczegółów do ustalenia... Kiedy mówiła, Andrew siedział cierpliwie, czekając na chwilę, gdy zostanie sam z Lemem. Podczas ostatnich kilku lat pani Pryde zrezygnowała z roli wspaniałej światowej piękności w zamian za nieskazitelną wielką damę, której zadaniem było nieść wysoko sztandar savoir vivre’u, tak żałośnie staczającego się w otaczających ją realiach. Andrew przyzwyczaił się już do jej nowego stylu. Teraz jednak, kiedy dyskutowała nad formalnościami związanymi z pogrzebem Maureen w taki sposób, jak gdyby chodziło o jej debiut w wielkim świecie, to oddalenie od rzeczywistości zdawało się graniczyć niemal z pomieszaniem zmysłów. — Wydaje mi się, że najstosowniejszy będzie pogrzeb w Hartford... — orzekła. Tam leżeli wszyscy członkowie rodziny Andrew. Najstosowniejszy! — pomyślał. Ale jeśli to jej pomaga, skoro uważa, że nic niestosownego nie powinno się wydarzyć wokół niej — w porządku, dlaczego nie pozwolić jej grać, dopóki jeszcze mogła. Wreszcie zrobiła małą pauzę i spojrzała na miniaturowy, platynowy zegarek, błyszczący na przegubie jej ręki, udekorowanej kosztownymi pierścionkami. — No, Andrew, boję się, że nie będę już mogła poświęcić tej sprawie więcej czasu. Wybieramy się do teatru, a muszę się jeszcze wykąpać i przebrać. Nie mogę tego odwołać, bo bilety dostaliśmy przed kilkoma miesiącami, a nie lubię połykać szybko obiadu, więc zabraknie mi czasu. Ale zgadzasz się z moją propozycją, prawda? Należy natychmiast zabrać zwłoki z policji, a pogrzeb w poniedziałek, ną cmentarzu w Hartford? — Dobrze, mamo. — Lem, kochanie. Skoro się przebrałeś, daj jeszcze Andrew drinka. Mnie wszystko razem nie zajmie nawet pół godziny. Poklepała Lema po ramieniu i zniknęła w drzwiach sypialni. Szklanka Lema była pusta; prawie pobiegł do barku i nalał sobie drugiego drinka. Potem wrócił do Andrew i powiedział z trudem: — Andrew, stary chłopie... chciałem ci coś powiedzieć odnośnie Rowie... — Tak — zgodził się Andrew. — Pomówmy o Rowie. Nie jesteś z nią rozwiedziony, prawda? Lem urwał wpół słowa i siedział jak rażony piorunem. Jego szczęka opadła, nadając mu idiotyczny wyraz twarzy. — Ożeniłeś się z moją matką w niespełna miesiąc po ślubie z Rowie. A Maureen o tym wiedziała, prawda? Znalazłem w jej papierach kopię waszego świadectwa ślubu. Jak Andrew podejrzewał, elegancki oficer z filmu Errola Flynna uległ w pierwszej potyczce. Przyglądał się swemu ojczymowi, gdy ten czynił nadludzkie wysiłki, by odzyskać jako takie pozory spokoju. Rezultaty jednak były co najmniej żałosne. Przeniósł się na krzesło stojące naprzeciw Andrew i popijał małymi łykami swojego drinka. — Ach, więc to ty znalazłeś kopię metryki! To wielka dla mnie ulga, stary chłopie. Nic będę przed tobą taił, że byłem nieprzytomny ze strachu, iż wpadła ona w ręce policji.
— Kropla potu spłynęła z jego wąsów i spadła na wygolony podbródek. — Bo to nie byłoby specjalnie przyjemne, prawda? Zwłaszcza gdyby dostało się do prasy! Pomyśl o tym z punktu widzenia twojej matki. Wspaniała, szanowana powszechnie dama... — A co z moim punktem widzenia? — spytał nagle Andrew. — Twoim, staruszku? — Lem starał się wyglądać normalnie i spokojnie. — Niemożliwe, żebyś myślał... To znaczy, jaki to może mieć związek z bandytami, którzy zabili Maureen? Dopiero przy tych słowach Andrew przypomniał sobie, że porucznik Mooney ze względu na „szacunek”, Jaki żywił do matki Andrew, nie zdementował wersji rabunkowego włamania i morderstwa. Może więc Lem rzeczywiście o niczym nie wiedział? —Najlepiej będzie, gdy wyznasz mi całą prawdę, Lem — powiedział. —O Rowie i o mnie? — Lem spojrzał niepewnie na drzwi wiodące do sypialni. Były zamknięte, a z przyległej do sypialni łazienki słychać było szum wody. — Oczywiście, mój stary. Wiem, jak to wygląda na pozór. Ale skoro tylko usłyszysz wszystko, zrozumiesz. Na pewno zrozumiesz. Przede wszystkim biedna stara Rowie. Należy jej się jeszcze coś od życia, prawda? Czyż można ją wyrzucić po prostu na śmieci? Powiedz sam! Jego przesadnie troskliwy ton nigdy chyba nie był bardziej opiekuńczy. Andrew pomyślał, że Lemowi jest lżej, kiedy się nim zasłania. Jego ojczym pociągnął jeszcze jeden łyk martini, ciągle uśmiechając się głupawo. — Biedna, poczciwa, stara Rowie. Znałem ją niemal całe życie. Trzeba ci było widzieć ją kilkadziesiąt lat temu! To była kobieta, chłopie! Nie znaczy to, że dzisiaj jest brzydka, ale w tamtych czasach! Wspaniała figura, odpowiednio zaokrąglona gdzie trzeba. Blondyna przy kości, powiadam ci! To prawda, że ma pociąg do butelki. Było z tym ostatnio trochę kłopotu, ale z drugiej strony trzeba przyznać, iż nie miała łatwego życia. Stale musiała piąć się z trudem w górę. Z tego, co Andrew słyszał teraz o życiu Roweny La Marche, wnioskowałby raczej, że jej życie było stałym staczaniem się w dół, zapoczątkowanym znajomością z Lemem. Rowie, która, jak mówił Lem, była aktorką, całe lata kochała się w nim i całe lata harowała w najrozmaitszy sposób, by tylko pomóc mu w zrobieniu kariery aktorskiej. Była to długa, ponura historia o tym, jak Lem porzucał ją przy najmniejszym widoku na sukces i powracał do niej, kiedy znów był bez grosza. Przed półtora rokiem znowu znalazł się w sytuacji prawie bez wyjścia. Chory i złamany przyczołgał się do Rowie, a ona przyjęła go, swoim zwyczajem, z otwartymi ramionami i pielęgnowała, dopóki nie wrócił do zdrowia. — Nie możesz sobie wyobrazić, Andrew, jaka była dla mnie dobra. Anioł, dosłownie anioł. Sama była chora i straciła posadę, ale wiesz co zrobiła? Została sprzątaczką i myła podłogi. Dosłownie! Co wieczór chodziła z ekipą innych kobiet na nocne sprzątanie różnych lokali i nigdy nie wypowiedziała słowa skargi. Każdego dnia rano zjawiała się, przynosząc mi do łóżka śniadanie, zawsze wesoła, pogodna, żartobliwa, najlepsza pielęgniarka pod słońcem. Przestała także zupełnie pić. Przypuszczam, że i nie bardzo miała za co, ale fakt jest faktem. Zrozum, musiałem się jej jakoś odwdzięczyć... Nie mogłem przecież przyjmować od niej tylko i przyjmować, a potem zwyczajnie sobie odejść, prawda? Tylko ostatni drań mógłby zrobić coś podobnego. Tak więc, ponieważ to miało dla niej takie kolosalne znaczenie, ponieważ było to jedyne marzenie jej życia, kiedy już wyzdrowiałem i stanąłem na nogi, zaprowadziłem ją do Urzędu Stanu Cywilnego i zrobiłem i niej uczciwą kobietę. Roześmiał się cichutko. Był to lekki, nie pozbawiony dumy śmiech z tego, że był w życiu taki kochany, a równocześnie, że tak hojnie wynagrodził tej kochającej kobiecie jej miłość. — Tak więc przedstawia się cała ta sprawa, mój stary. Z pewnością myślisz, że to już ją odmieniło na zawsze? Z kobietami nigdy nic nie wiadomo. W kilka tygodni później znowu zaczęła zaglądać do butelki. I to już stało się poważne... widywała różowe słonie, białe myszki i temu podobne rzeczy. Biedactwo, upadła któregoś dnia na ulicy, tak że zabrano ją na
kurację odwykową do szpitala Bellevue. No i wtedy właśnie to się wydarzyło. Mam na myśli zaproszenie mnie do Hollywood. Nie było to właściwie zaproszenie do illnui, tylko po prostu do znajomych, którzy mieli w tej branży sporo do powiedzenia. Zawsze zachwycali się moją grą. Zaproponowali, że opłacą mi podróż i postarają się dać mi szansę wybicia się. Poczciwa, stara Rowie przebywała w tym czasie w Bellevue. Nie byłem jej na razie potrzebny, przyjąłem więc zaproszenie. Okazało się, że nie ma tam właściwie pracy dla mnie, ale kiedy bawiłem parę dni u tych moich znajomych, grubych ryb Hollywood, poznałem twoją matkę... Robił wrażenie, iż całkowicie pozbył się już zakłopotania. Dla niego najwidoczniej było proste i zrozumiałe, że mężczyźni z wielkiego świata zmuszeni bywają pewnymi okolicznościami do zachowania się tak a nie inaczej. — I wiesz co, Andrew. Nigdy, przez całe życie, nie spotkałem kobiety podobnej do niej. Takiej prawdziwej damy! Och, oczywiście były w moim życiu gwiazdy filmowe i kobiety, o jakich zwyczajny szary człowiek może jedynie marzyć, ale nigdy takiej, Jak twoja matka. Przypuszczam, że nie minę się z prawdą, jeśli powiem, iż była to dla mnie rewelacja, przewrót w całym moim życiu. A kiedy zaczęła się mną interesować, nagle uprzytomniłem sobie, że stworzony byłem właśnie do tego, żeby kogoś takiego spotkać. Wszystko inne, te wzloty i upadki, były jedynie markowaniem mojej właściwej roli. Rzecz naturalna, iż myślałem o Rowie. Biednej, starej Rowie. Posyłałem jej ciągle kartki pocztowe, widokówki. No, ale... byłem przekonany, że Rowie wszystko zrozumie. Nie była kobietą wymagającą od mężczyzny jakichś nadzwyczajności. Wiedziałem, iż raczej umrze, aniżeli stanie na mojej drodze. Oczywiście nie wspomniałem twojej matce słówka o Rowie. Każdy rozumie, że Rowie nie jest typem kobiety, którym twoja matka mogłaby się zachwycać... Tak więc kiedy nadeszła pora, kiedy... no cóż, może to nieładnie z mojej strony wspominać o tym, ale, wierz mi, Andrew, że to twoja matka pierwsza mi się oświadczyła. — Twarz jego rozpromieniła się szerokim uśmiechem. — Od razu tam, w Malibu, pod największym księżycem, jaki widziałem w życiu i... no, co mam ci gadać... sam ją dobrze znasz. Wiesz, że jest przyzwyczajona do tego, że kiedy czegoś chce, musi to dostać. Zanim zdążyłem wymówić słowo, wszystko już było załatwione. Pojechaliśmy do Meksyku i pobraliśmy się w Tia Juana o godzinie 8.30 następnego dnia... Rozłożył ręce, ukazując pulchne dłonie, które nie bardzo harmonizowały z jego bojową, żołnierską charakteryzacją. — No i widzisz, stary? Stało się to tak szybko, że prawie nie zdążyłem się zorientować, a zresztą, kto z tego powodu ucierpiał? To tylko sprawa techniczna, zwyczajna technika. Kiedy przyjechaliśmy tu, do hotelu Plaża, Rowie była już wypisana ze szpitala. Bałem się, że to będzie dość skomplikowane i ciężkie przeżycie, ale... kobiety to dziwne stworzenia. I wiesz co? Absolutnie nie zmartwiła się twoją matką, a zależało jej jedynie na tym, bym się z nią nie rozwiódł. Bo widzisz, to była jedyna rzecz, jakiej w życiu pragnęła: być oficjalnie moją żoną. To ja kupiłem jej te chihuahua; jest na ich punkcie zwariowana. Odwiedzam ją tak często, jak tylko jestem w stanie, zawsze przynosząc jakiś upominek, jak to kobiety lubią. Wszystko układało się dobrze i byłoby tak dalej, gdyby nie... Urwał, a jego przystojna twarz o ciężkich rysach aż poczerwieniała ze słusznego oburzenia. — Niechętnie to mówię, Andrew, ale uważam, że powinniśmy załatwić tę sprawę jak dorośli mężczyźni. Wszystko by szło dalej gładko, gdyby nie ta... ta intrygantka, podła... Znów przerwał. — Mój stary! Załatwmy to już raz ostatecznie. Nie mam pojęcia, czego się do tej pory dowiedziałeś, ale nadszedł czas, byś spojrzał prawdzie w oczy. Najlepszą rzeczą, jaka cię spotkała w życiu, była chwila, kiedy ci włamywacze wpakowali dwie kule w pierś tej podłej małej suki, jaką była twoja żona...
Andrew spodziewał się podobnej reakcji. Czy Lem przeskrobał coś czy nie, to przecież zrozumiałe, iż jego jedyna nadzieja zrehabilitowania się i wybielenia leży w oczernieniu Maureen. Nie odzywał się więc na razie, a obserwował tylko, jak jego „ojczym” kręci się nerwowo na krześle. —Wiem, mój stary, że to wszystko jest niełatwe. Chcę powiedzieć, że przecież cię oszukała, prawda? Przynajmniej na początku. I wcale ci się nie dziwię, sam byłem pod jej urokiem, gdy ją tu przyprowadziłeś pierwszy raz. Taka czarująca, nadskakująca twej matce. Andrew rzeczywiście zdobył sobie smakowity, soczysty owoc, pomyślałem. Ale tak było tylko na początku. Bardzo szybko zorientowałem się w sytuacji i przeczuwałem, że ona coś knuje. Twoja matka także przejrzała ją na wylot, wiesz? Nigdy jej nie lubiła. Trzeba było na wskroś rasowej osoby, żeby wyczuć fałsz. Jeszcze raz spojrzał na zamknięte drzwi sypialni. — Tak, mój chłopcze... Stale sobie powtarzałem, że ta dziewczyna knuje coś niedobrego, i łamałem sobie głowę, co też to może być. Czyżby się dowiedziała, że twoja matka zamierza zostawić swój majątek Nedowi? I ja, i ty doskonale wiemy, że to słuszne i sprawiedliwe, ponieważ ty odziedziczyłeś przedsiębiorstwo i interesy ojca. Zastanawiałem się, czy rzeczywiście o to jej chodziło, czy roztacza swój czar po to, by skłonić matkę do zmiany testamentu. Wreszcie uznałem, że tak na pewno było. Jak się później okazało, nie byłem daleki od prawdy. — Dopił łyk martini i kontynuował: — Bo widzisz, stary, to wszystko wybuchło osiem miesięcy temu przez Rowie. Czy wyobrażasz sobie, co ta twoja miła żoneczka zrobiła? Śledziła moje popołudniowe spacery i pewnego dnia zjawiła się pod 215, kiedy Rowie była sama w domu. Biedactwo miało zapewne w głowie jeden albo dwa kieliszeczki, ale i bez tego to poczciwa, łatwowierna dusza. Maureen w mgnieniu oka wydobyła z niej całą historię, a wtedy ROZDZIAŁ XIV I \w uczepiła się mnie. Już na drugi dzień, pamiętam, że to był czwartek, dzień stałych wizyt twojej matki u doktora Williamsa i jej alergicznych zastrzyków, zadzwoniła do mnie z dołu. Poprosiłem ją na górę i weszła, powiewając kopią tego świadectwa ślubu... Andrew postanowił mu nie przerywać; niech powie, co ma do powiedzenia. Jak dotąd, wszystko się zgadzało. Lem nie wspomniał o próbach szantażowania Maureen, pozując na ofiarę nieuzasadnionej agresji. Ale to wydawało mu się całkiem zrozumiałe. Gdyby sam był w skórze Lema, nie postąpiłby inaczej. Lem zdawał się być pogrążony w myślach. Po chwili potrząsnął I głową i mówił dał ej: — Biedna, stara Rowie, doprawdy, nie mogę jej brać za złe, że się wygadała. Ona nie potrafi kłamać. Nigdy nie potrafiła. I do dzisiejszego dnia została taka sama. Cała ta bujda, którą ci opowiedziała, że Maureen to jej serdeczna przyjaciółka, że ją stale odwiedza i przynosi podarunki... Przecież nawet dziecko by się zorientowało, że to lipa. Widziała Maureen tylko jeden jedyny raz i nienawidziła jej. Oczywiście z mojego powodu. Nigdy nawet nie domyślałem się, że tak jest. Kilka dni po wizycie Maureen, kiedy przyszedłem do niej, zastałem Rowie siedzącą z nożyczkami nad gazetą i wycinającą litery, które potem naklejała na papier. Rozumiesz, anonim. Przyznała mi się, że już jeden do ciebie wysłała. To dowodzi, jaka wściekła była na Maureen. Rzecz jasna, natychmiast położyłem kres podobnym historiom. Są takie rzeczy na świecie, do których człowiek nie powinien się zniżać. Biedna Rowie strasznie się zawstydziła, kiedy jej to wyjaśniłem. Ale ona tylko próbowała odpłacić się Maureen za mnie... A więc tym należy dumaczyć anonim. Chociaż wszystko inne mogło być fałszem, w to Andrew może przecież uwierzyć. Wyobraził sobie Rowenę La Marche z nożyczkami i klejem, podczas gdy chi- huahua jazgotały i drapały jej spódnicę. JESTEŚ CHYBA JEDYNYM FACETEM W CAŁYM NOWYM JORKU,
KTÓRY NIC NIE WIE O WŁASNEJ ŻONIE. — Co to ja mówiłem, stary? — Lem pochylił się bardziej ku Andrew, jakby chciał podkreślić wzrastającą między nimi intymność. — Aha, tak! O tym czwartku. Oto zjawia się Maureen, elegancka, uśmiechnięta, czarująca jak zawsze. Trzeba ci było ją widzieć. Jak gładko jej szło! „Proszę spojrzeć, co znalazłam”, mówi do mnie słodko, powiewając kopią świadectwa ślubu. A później, czy to nie strasznie dla mnie kłopotliwe... że jest przekonana, iż to bardzo poważne powody skłoniły mnie do popełnienia bigamii, ale niech zastanowię się, jakie to byłoby okropnie przykre dla pani Pryde, gdyby prawda się wydała, zwłaszcza że moja pierwsza żona to taki malowniczy typ. I — czy dasz wiarę? — wyciąga ilustrację wyciętą z jakiegoś brukowca, przedstawiającą biedną Rowie leżącą na ulicy. Musiała wygrzebać ten numer w jakiejś czytelni czy gdzie indziej... — Lem potrząsnął głową na znak pożałowania i zdziwienia nad perwersyj- nością życia. — No więc powiada dalej tak: jakie to szczęście, że właśnie ona to wykryła, a nie kto inny, bo ja jestem jej przyjacielem, tak samo jak ona moją przyjaciółką. A skoro jest pewna, iż jestem jej szczerym przyjacielem, to bez wątpienia pomogę jej w naprawieniu tej strasznej niesprawiedliwości, jaką popełniła twoja matka. Musiałem się zgodzić, że to zbrodnia ze strony pani Pryde zostawiać cały majątek temu ladaco Nedowi, podczas gdy ty jesteś przecież starszym synem i, jako taki, powinieneś dziedziczyć. Wtedy właśnie zaczęła wymachiwać znowu tym papierkiem i, ciągle się uśmiechając, powiedziała: „Czy mówię jasno? Pan przypilnuje, żeby ta stara zmieniła swój testament i to wszystko, albo... jeżeli pan jej do tego nie skłoni... Jaką karę przewiduje prawo w stanie Nowy Jork za bigamię? Trzy albo cztery lata, zdaje się? Bądź co bądź, musi pan zrozumieć moje stanowisko... Nie przypuszcza pan chyba, że wyszłam za Andrew | powodu jego wybitnego umysłu albo urody? Wyszłam za niego, bo miałam nadzieję, że pewnego dnia stanie się bogatym człowiekiem. I tak właśnie będzie, mój panie!” Nie przypuszcza pan chyba, że wyszłam za Andrew z powodu jego mądrości czy urody. Słowa te brzmiały prawie identycznie z tymi, jakich użyła w liście do Rosemary. Andrew ogarnęła nagle panika. Boże drogi, czy to jednak możliwe, że... że... — Możesz sobie wyobrazić coś podobnego? — Lem uśmiechał się teraz tym swoim szczerym, żołnierskim uśmiechem. — Powiadam ci, kiedy to usłyszałem, miałem wrażenie, że roześmięję się jej w twarz. Naprawdę tak było. Myślałem, że to jakiś głupi dowcip. Znasz przecież matkę, stary... Czy wyobrażasz sobie kogokolwiek, kto mógłby na nią wpłynąć, jeśli chodzi o dysponowanie jej majątkiem? Ja? Ja miałbym pójść do niej i powiedzieć: „Kochanie moje, niedługo kipniesz. Czemu więc nie miałabyś napisać nowego testamentu i zostawić swoje pieniądze Andrew...” Ale nie. Nie roześmiałem się, nie byłem takim wariatem. Dobrze rozumiałem całą sytuację i wiedziałem, jak mam się wobec Maureen zachować. Dobrze, powiedziałem, zrobię wszystko, co będę mógł, ale potrzebuję na to czasu. To zdawało się ją zadowalać. Odeszła, a ponieważ to wszystko razem wydawało mi się takie zwariowane, byłem przekonany, że na tym się skończy. Myliłem się jednak. Andrew całą siłą trzymał się poręczy fotela. Lem sięgnął po papierosa z sąsiedniego stolika. Prawie nie palił i, jak przypadkowi, nierasowi palacze, robił ogromnie dużo szumu wokół tej ceremonii: zamaszyście podpalał zapałkę, długo się zaciągał i wypuszczał wielkie kłęby dymu. — Od tej pory każdego czwartku, kiedy twoja matka udawała się na zastrzyki, zjawiała się Maureen. Co tydzień odwlekałem sprawę, a ona ciągle się odgrażała. Wreszcie, nie potrzebuję ci mówić, zorientowała się, że to gra na zwłokę. Podczas jednej z wizyt powiedziała mi prosto w oczy: „Musiałam chyba zwariować przypuszczając, że ma pan jakikolwiek wpływ na tę starą. Byłam także wariatką, trwoniąc czas na zdobywanie pieniędzy
dla Andrew, podczas gdy mogę ich mieć o wiele więcej dla siebie samej...” Lem przerwał, machnął w powietrzu zapalonym papierosem i powiedział dramatycznie: — I wtedy właśnie wyłoniła się sprawa z biżuterią. — Z biżuterią? Nie rozumiem. — No tak — powiedział Lem. — Pamiętaj, stary, że opowiadam ci to wszystko dlatego, że ci ufam. Niechże ci ani na chwilę nie przyjdzie do głowy, że podejrzewałem cię o spółkę z Maureen. Nawet gdyby nie zapewniała mnie, iż robi to wszystko na własną rękę, nigdy nie przyszłoby mi do głowy coś podobnego. Ale z chwilą, kiedy mi wyjaśniła, o co chodzi, wiedziałem, że jestem na przegranej pozycji. Bo widzisz, dopiero wtedy poznałem się na niej. Zdałem sobie sprawę, że jest równie bezwzględna i niebezpieczna jak sam Al Ca- pone, a jej pomysł był tak prosty, tak zręczny... No, stary, trzeba przyznać, że Maureen wykazała tu wprost genialność. Wysunął rękę i położył ją na kolanie Andrew. — Jak wiesz — ciągnął swoją opowieść — twoja matka lubi, bym to ja wybierał klejnoty, jakie ma założyć danego wieczora. No więc, posłuchaj, jaki Maureen wykombinowała plan. Miałem przekonać matkę, że niebezpiecznie jest trzymać całą tę kosztowną biżuterię tu, w pokoju hotelowym. Ze znacznie pewniej będzie umieścić ją w hotelowym sejfie, gdzie będzie wszystko odpowiednio zabezpieczone. Mogę przecież codziennie zejść na dół i wybrać biżuterię na wieczór. Rozumiesz? Dawało mi to absolutną swobodę w rozporządzaniu klejnotami matki. A kiedy już tak to zaaranżuję, mam co tydzień wybrać jakiś większy okaz i zanieść Maureen. Miała kilka adresów podejrzanych jubilerów; nie wiem, z którym miała do czynienia, ale wiem, że miała takiego. Co tydzień zanosiła mu czy to pierścionek czy klips, czy naszyjnik, a on wyjmował prawdziwe kamienie, zastępując je imitacją. Za każdym razem, kiedy przychodziła po nową sztukę, odnosiła mi poprzednią, z wprawionym fałszywym kamieniem. I wiesz co, Andrew? Do momentu, kiedy ktoś ją zgładził z tego świata, ta mała czarodziejka, twoja żoneczka, przywłaszczyła sobie wszystkie najwspanialsze i największe klejnoty twojej matki: rubiny z kolczyków, ten wielki szmaragd z pierścionka, który stale nosi, i diamenty od starego Mulhouse’a. Matka, oczywiście, o niczym nie wie, biedactwo... Wspaniała, dumna pani Pryde, krocząca jak paw, błyskająca swymi pierścionkami i bransoletami, błyskająca zwykłymi kolorowymi, bezwartościowymi błyskotkami... Wojskowy uśmiech Lema stał się teraz żałosnym uśmieszkiem zachwytu. — Tak, musiałem to wszystko oddać tej twojej uroczej żoneczce, chociaż w duszy marzyłem, by skręcić jej kark. Ale, sam powiedz, co mogłem zrobić? Nic, absolutnie nic! Miała mnie w garści i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. — Lem znowu przerwał, a potem dodał: — No cóż, stary, chciałeś się dowiedzieć prawdy, to ją masz. Oto saga o biednym, starym Lemie Pryde i jego kochanej, małej synowej. Przez cały czas opowiadania Lema Andrew czuł, jak zalewa go fala paniki, grożąc całkowitym pogrążeniem się w rozpaczy. Czy to możliwe, by Lem wymyślił całą tę historię? Czy ośmieliłby się kłamać, kiedy musiał przecież zdawać sobie sprawę, że Andrew łatwo mógł go zdemaskować, oddając jeden z „duplikatów" do ekspertyzy? Nie, klejnoty na pewno zostały podmienione. A więc Lem mówi prawdę? Maureen była taka, jak ją opisał? I wszystko, w co tak bardzo starał się wierzyć, było niczym innym, jak tylko oszukiwaniem samego siebie. ■ SMHHj Upłynęła długa chwila, nim uświadomił sobie, że jeśli nawet takie oszustwo z klejnotami miało miejsce, to niekoniecznie musi obwiniać o nie Maureen. Przecież po śmierci pani Pryde wszystko, z wyjątkiem „odpowiedniego legatu dla Lema”, miało przypaść Nedowi. Czemu więc Lem nie mógłby wpaść na pomysł, by „wyścielić sobie gniazdko”, póki jeszcze był na to czas. Jeżeli to on przywłaszczył sobie klejnoty, cóż prostszego, jak wymyślić tę
historię i przypisać całą winę Maureen? Andrew wstał. Ulga, jaką odczuł, po raz kolejny odsuwając od siebie rozpacz, znacznie przewyższała jego złość na Lema. Stojąc spoglądał w dół na „ojczyma”. — A więc tak brzmi twoja wersja. — Tak, mój stary. Taka jest prawda. — Nie wierzę ci. Oczy Lema, w których widać było małe czerwone żyłki, omal nie wyszły z orbit ze zdumienia. — Co takiego? Nie wierzysz? W co mianowicie? — W to, że Maureen wyłudzała od ciebie te klejnoty. — Ależ... ależ... Jak to, nie rozumiesz?! Czy nie widzisz, jak to wszystko wyjaśnia? To nie byli jacyś tani złodziejaszkowie, którzy włamali się do twego mieszkania w nadziei zdobycia kilku świecidełek. Nie rozumiesz, co się stało naprawdę? Ten jej szemrany jubiler dał cynk jakimś gangsterom, że jest okazja zdobycia klejnotów o wartości co najmniej osiemdziesięciu tysięcy dolarów. Dlatego włamali się do was, a kiedy Maureen im się przeciwstawiła, zastrzelili ją. Mój Boże, stawka była naprawdę warta zachodu. Osiemdziesiąt tysięcy dolarów leżące w jednej małej szkatułce! — W szkatułce? — Andrew usłyszał swój własny, chrapliwy głos. — Oczywiście, stary. Tam je przechowywała. Ciągle mi opowiadała o tej szkatułce. Mam wrażenie, że sprawiało jej przyjemność posypywanie solą zadanej rany. Mówiła do mnie zwykle tak: Jeżeli tak cierpisz z tego powodu, Lem, to czemu nie włamiesz się do nas któregoś dnia i nie odbierzesz biżuterii z powrotem? Znajdziesz ją w czerwonej skórzanej szkatułce w górnej szufladzie serwantki w sypialni... A mówiąc to, chichotała, bo przecież wiedziała, iż jestem dla niej tak samo niebezpieczny, jak mysz, której wyrwano zęby. Lem wstał i przyjacielskim gestem objął Andrew ramieniem. — Możesz więc sobie wyobrazić, stary, jak się czułem, kiedy mat ka posłała mnie do sypialni i zobaczyłem leżącą na łóżku twoją żonę. Bracie, myślałem, że oszaleję! Dopadłem do serwantki, otworzyłem szufladę i od razu, kiedy stwierdziłem brak szkatułki z biżuterią, zrozumiałem, co się stało. Wielka szkoda, że nie możemy powiedzieć wszystkiego policji. Gdyby wiedzieli o tych klejnotach, o wiele bardziej usiłowaliby dostać w ręce złodziei. Ale przecież nie możemy im o tym powiedzieć, prawda? Jestem pewien, że się ze mną zgadzasz. Rany boskie, gdyby to wszystko dostało się do brukowej prasy, twoja matka nie przeżyłaby tego! Biedactwo, stałaby się pośmiewiskiem wszystkich znajomych. Kiedy Lem tak stał, uśmiechając się do niego z konspiracyjną miną, bezwstydny, a jednak bez najmniejszego śladu winy na twarzy, Andrew wydawało się, że stoi nad brzegiem przepaści. Lem dokładnie wiedział, gdzie Maureen przechowywała szkatułkę. Jak to było możliwe, że nie... Chwileczkę! Tak, oczywiście, Lem był tam poprzedniego wieczora, kiedy Andrew wspomniał porucznikowi o szkatułce. Tak więc nie miało to żadnego znaczenia. A skoro Lem nadal wierzył, że policja akceptowała wersję rabunkowego włamania, po prostu dorabiał on prawdopodobne zakończenie do swojej zełganej historii, udając, iż klejnoty, które naprawdę sam gdzieś ukrywał, były zbierane przez Maureen i przechowywane w szkatułce, zrabowanej później przez „włamywaczy”. Tak to musiało w rzeczywistości wyglądać. Mało prawdopodobne, by w szkatułce mogła znajdować się biżuteria jego matki warta osiemdziesiąt tysięcy. Gdyby tak było, to przecież Ned by ją znalazł i byłby mu o tym powiedział... Ned... Jego twarz musiała go zdradzić, gdyż Lem spytał ostro: — O co chodzi, stary? Uważasz, że powinniśmy poinformować o tym policję? To szaleństwo! Nie wykluczam, że wszystko może kiedyś wyjść na jaw, ale
w tej chwili musimy nabrać wody w usta. Tak czy owak szukają włamywaczy. Chodzi tylko o to, że to nie były takie drobne płotki, jak im się zdaje. — Nie było żadnych włamywaczy — powiedział powoli Andrew. — Rabunek był sfingowany. Policja zdawała sobie z tego sprawę od samego począiku. — To znaczy... — Skóra na twarzy Lema przybrała zielonkawo- szary kolor, a na jego czole pojawiły się kropelki potu. — Ale przecież musiało być włamanie! Czyżby... czyżbyś chciał powiedzieć... Andrew, chyba nie myślisz, że to ja ją zabiłem? Ja miałbym zabić Maureen po to, by odzyskać klejnoty twojej matki? Czyś ty postradał zmysły? Ja? Zabić kogokolwiek?! Nie znasz mnie! Wystarczy widok krwi, skaleczony palec, a już robi mi się słabo i prawie mdleję, jak baba... — Chwycił Andrew mocno za ramię: — Posłuchaj, Andrew! Przysięgam ci, że jej nie zabiłem! Musisz mi wierzyć, stary! Nie trać czasu na podejrzewanie mnie. Myśl raczej o szkatułce z klejnotami. Tu leży sedno sprawy. Mówiłem ci, że wartość tych klejnotów wynosi przeszło osiemdziesiąt tysięcy dolarów. Zgoda, mówisz, że nie było włamania. A więc nie było. Ale ktoś ukradł szkatułkę i zabił Maureen. Nie rozumiesz? Tym śladem musimy iść. Znaleźć złodziei szkatułki. Stali patrząc na siebie, a Andrew poczuł, że ból głowy powraca z nową siłą. Rozpaczliwe wysiłki, by nie wierzyć w historię ojczyma, skonsumowały całą jego energię. A jednak musiał kontynuować tę walkę, gdyż uwierzyć Lemowi znaczyłoby uznać Maureen za najpodlejszą, najbardziej przewrotną i nikczemną szantażystkę, a Neda za... — Andrew — usłyszał znowu głos Lema — czy nie podejrzewasz nikogo o kradzież szkatułki? Pomyśl dobrze. Na miłość boską, pomyśl! A jeśli miała jakiegoś wspólnika, z którym handlowała klejnotami, może przyjaciela albo... Z pewnością musi być tak, jak myślę. Bo widzisz, jest coś... Urwał, gdyż drzwi sypialni się otworzyły i ujrzeli stojącą w progu panią Pryde. Miała na sobie szarą wieczorową suknię z narzuconą na ramiona srebrzystą etolą. Szeroka u dołu suknia falowała wokół kostek. Powieki miała pomalowane lekko na niebieski kolor, a na piersi lśnił podarowany przez pana Mulhouse’a diamentowy (?) naszyjnik. Na środkowym palcu ręki, w której trzymała białe rękawiczki, błyszczał olbrzymi szmaragd (?) od pana Eversleya. Podeszła do nich ze wspaniałym, dostojnym spokojem. — A, jesteś tu jeszcze, Andrew... Lem, kochanie, mam nadzieję, że jesteś gotowy. Już prawie wpół do ósmej. Zaczęła naciągać rękawiczki; były bardzo długie, sięgające aż do łokcia. Manewrowała nimi tak zręcznie, jak japońska gejsza wachlarzem. — Och, Andrew! Jeśli zobaczysz Neda, przekaż mu, proszę, wiadomość. Powiedz mu, że byłam oczarowana panem Thatcherem, który bardzo rozsądnie podszedł do sprawy ślubu. Wprawdzie początkowo zdawał się oczekiwać ode mnie, że przyczynię się do podwyższenia skromnego dochodu Neda, ale kiedy mu wyjaśniłam, iż nie jestem w stanie tego zrobić, uczynił pewną kontrpropozycję, która wydała mi się nad wyraz sensowna. Otóż panu Thatcherowi bardzo zależy na zachowaniu swego rodowego nazwiska. Jeżeli Neddy zmieni nazwisko na Jordan-Thatcher, a nie widzę najmniejszego powodu, by Ned nie miał się na to zgodzić, w Europie takie rzeczy są na porządku dziennym, wtedy pan Thatcher będzie jak najbardziej gotów dać młodej parze szczodrą rentę. W zamęcie kłębiących mu się w głowie myśli Andrew słuchał matki tylko jednym uchem. Ostatnie słowa uderzyły go jednak jak obuchem. — Rentę? — spytał. — Ależ byłem pewien, że Rosemary ma własny majątek... Jego matka podniosła oczy znad ostatniego guziczka rękawiczek i powiedziała: — O, nic podobnego, kochanie. Zapytałam o to wprost pana Thatchera, który udzielił mi bardzo stanowczej odpowiedzi. Rosemary jest całkowicie zależna od niego finansowo, on zaś
wychowywał ją bardzo surowo, wyznaczając jej jedynie szkolne kieszonkowe. Uważał, że tak jest najlepiej, dopóki dziewczyna nie osiągnie rozsądnego wieku. Ale, jak powiedziałam, to się zmieni. Obiecał być więcej niż hojny. To, czy Maureen powiedziałaby rodzicom Rosemary o wszystkim czy nie, właściwie nie miało znaczenia. Głos Neda, tak szczery, tak chłopięco pewny siebie, wyraźnie rozbrzmiewał w uszach Andrew. Przecież ona jest pełnoletnia! I ma własny majątek. Gadanie Maureen nie miałoby żadnego znaczenia... Rosemary mówiła to samo. Oboje kłamali. Wszystko znów wygląda inaczej. Pani Pryde podeszła do Lema. Z ujmującą lekkością i gracją młodej dziewczyny wspięła się na palce i położywszy mu obie dłonie na ramionach, pocałowała go lekko w ucho. — Dobrze się dzisiaj czujesz, kotku? — spytała. — Żadnych palpitacji, żadnego bicia serca? T\varz Lema jaśniała uśmiechem i widać było, że pławi się w słońcu swej adorowanej męskości. Odzyskał już całkowicie swoją oficjalną formę. -r— 123 1 \\\ Si a — Nie, kiciu, dzisiaj mam się całkiem nieźle. — No, to grzeczny z ciebie chłopczyk. Pani Pryde zwróciła się znowu do Andrew: — Biedny Lem, źle się wczoraj czuł. Leżał przez całe popołudnie, a ja czytałam mu na głos od lunchu aż do szóstej. Bardzo lubi, jak mu się czyta. Jest jak małe dziecko. A oto i alibi dla Lema. Choć nikt o nie nie prosił. Pani Pryde po prostu powiedziała, jak spędzili wczorajsze popołudnie. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu miałaby kłamać, by go bronić, nie wiedząc nawet, że istnieje taka potrzeba? Lem nie mógł zabić Maureen. Andrew zrozumiał, co to znaczy. Jeżeli nie można było nadal podejrzewać Lema o morderstwo, to bez sensu byłoby nie wierzyć w jego opowiadanie. Taki więc jest kres jego rozpaczliwej wędrówki do prawdy? Jego żona była potworem, i to o wiele gorszym, niż wyobrażał sobie Ned. A Ned? Pani Pryde wsunęła swe ramię w rękawiczce pod rękę Lema i razem ruszyli do wyjścia. Byli już prawie przy drzwiach, kiedy pani Pryde odwróciła się lekko w stronę Andrew. — Jeśli masz ochotę zostać tu trochę dłużej i napić się jeszcze, to bardzo proszę. Ale nie gaś świateł, jak będziesz wychodził, dobrze? Wiesz przecież, jak nie cierpię wracać do ciemnego pokoju. To takie przygnębiające... Oboje zniknęli w przedpokoju. Andrew słyszał, jak frontowe drzwi otwierają się i zamykają. Stał z pustą szklanką w ręku i wpatrywał się tępo w obite żółtym brokatem krzesło, na którym siadywała zawsze jego matka. ROZDZIAŁ XV Dziesięć minut później Andrew wchodził do budynku, w którym mieszkał Ned. Kiedy nacisnął guzik dzwonka w małym, obskurnym przedsionku, nie było żadnej reakcji, ale drzwi wiodące na schody były otwarte. Idąc na górę, słyszał dochodzące z jakiegoś mieszkania dźwięki gitary. Zapukał do drzwi Neda. Żadnej odpowiedzi. Będzie musiał zaczekać. Stał więc tak oparty o ścianę, słuchając machinalnie smutnych dźwięków gitary rozlegających się na klatce schodowej, wyczerpany, pozbawiony wszelkiej nadziei, lękający się tego, co miało nastąpić. Nie czekał długo, gdyż niebawem zjawił się Ned z Rosemary. Słyszał na dole ich kroki i głosy, a po chwili zobaczył, jak wchodzą na podest. Gdy tylko go ujrzeli, podbiegli do niego, przepraszając, że musiał czekać. Ned otworzył drzwi wejściowe. W saloniku paliła się jedna
lampa. — Keitha już nie ma — wyjaśnił Ned. — Wyjechał po obiedzie na Florydę. —Andrew, kochany, źle wyglądasz. Usiądź, proszę. — Rosemary wskazała gestem jedyne wolne krzesło, a czyniła to z uśmiechem pani domu, jakby już byli mężem i żoną w swoim wymarzonym „małym domku” w Meksyku. Ned przygotował drinki. Kiedy już ulokowali Andrew na krześle, a sami usiedli na łóżku, Andrew uprzytomnił sobie, że po raz pierwszy widzi ich razem. Wyglądali trochę inaczej niż oddzielnie, jacyś bardziej pewni siebie, prawie imponujący. Młoda, walcząca miłość... Ned przypatrywał się bratu z niepokojem. —No i co, widziałeś się z nim? —Widziałem. —I przyznał się, że nie ma rozwodu z tą babką? —Tak. —I że Maureen go szantażowała? — Owszem. —Ale w jaki sposób? Wyciągała od niego pieniądze? Dobrze, orzekł w myśli Andrew. Niech mają, czego chcą. — Powiedział, że zmuszała go do podkradania dla niej klejnotów matki, wszystkich po kolei. Zanosiła je do jakiegoś podejrzanego jubilera, który je podrabiał. Maureen zairzymywała dla siebie prawdziwe kamienie, a kopie oddawała Lemowi. W ten sposób uzyskała majątek w wysokości co najmniej osiemdziesięciu tysięcy dolarów. — Coś podobnego! — głos Rosemary załamał się. — Aja robiłam sobie wyrzuty, że źle ją osądziłam. Myślałam, że się zmieniła. Ależ ze mnie idiotka! Andrew wpatrywał się bacznie w twarz brata. Wprawdzie przygotowywał się na tę chwiłę, ale kiedy teraz ujrzał drżenie jasnych rzęs, to „niewinne” (i beznadziejnie zdradliwe) rozszerzenie niebieskich oczu, poczuł, że serce ściska mu gwałtowny ból. — Dobrze, Ned — powiedział. — Gdzie jest ta biżuteria? Czy trzymasz ją jeszcze u siebie, czy też przekazałeś już temu facetowi co to nie oferuje wiele, ale zawsze coś? — Andrew! — upomniała go Rosemary. Andrew nie spuszczał oczu z twarzy brata. Przez długą chwilę Ned siedział nieruchomo, a potem na jego ustach pojawił się ledwie dostrzegalny uśmiech. — Więc stary Lem wiedział, gdzie Maureen je przechowywała. — Sama mu powiedziała. — Aż nie chce mi się wierzyć! — I dlatego uznałeś, że będziesz bezpieczny, kierując moje podejrzenia na Lema, prawda? Wiedziałeś, że on może przyznać się do przemycenia klejnotów, ale ani na moment nie przyszło ci do głowy, iż Maureen powie mu, że przechowuje je w szkatułce na biżuterię... Leciutki, bardzo osobisty, trochę drwiący z siebie samego uśmieszek ciągle jeszcze widniał na ustach Neda. — A czy tobie przyszłoby do głowy, że jakakolwiek babka wyłudzająca od kogoś klejnoty byłaby na tyle bezczelna, by mu powiedzieć, gdzie je przechowuje? — odparł. A potem dodał: — A więc rzecz tak wygląda. Teraz już wiesz. — Tak. Już wiem. — No to chyba rozumiesz... Chcę powiedzieć, że rozumiesz, iż absolutnie nie mogłem ci tego powiedzieć. — Ned wysunął rękę z dłoni Rosemary i nachyliwszy się mocno, położył ją na kolanie brata. — Mój Boże! Skoro byłeś skłonny przypuszczać, że zabiłem Maureen dla kilku błyskotek, to co byś pomyślał wiedząc, że mam także te wszystkie kosztowności mamy? Byłem przerażony, nie wypieram się tego, odchodziłem od zmysłów ze strachu. Wiesz, w jak opłakanym stanie są moje finanse, a poza tym i tak zawsze uważałeś, że nie jestem specjalnie solidny w sprawach finansowych. Oczywiście, nie miałem zielonego
pojęcia, że biżuteria mamy też będzie w tej szkatułce. Zabrałem ze sobą to przeklęte pudełko, bo chciałem, by wersja włamania rabunkowego wyglądała bardziej autentycznie. Ale kiedy ją otworzyłem i zobaczyłem zawartość, a potem zorientowałem się, czym zajmowała się Maureen... Bracie, pomyślałem sobie: Jeżeli Andrew się o tym dowie, jestem skończony! Słowa jestem skończony” zilustrował wymownym gestem. J — I dlatego zatrzymałeś je u siebie, nie wspominając o tym ani słowem? — spytał Andrew. — Oczywiście, że dlatego. I cały czas łamałem sobie głowę, co z nimi zrobić. Przez chwilę zdawało mi się, że mam plan: zwrócić kamienie Lemowi i nakłonić go, by w jakiś sposób kazał je oprawić po dawnemu. Ale potem, kiedy gliny zaczęły podejrzewać ciebie, a ja wiedziałem, że dla twojego dobra będę musiał powiedzieć ci o tej metryce ślubu Lema... — Jasne włosy opadły mu na czoło. Potrząsnął głową, by odrzucić je do tyłu. — Zdaje się, że znowu wszystko spaprałem. Jak zwykle, prawda? To ze strachu, że będziesz podejrzewał mnie o zabicie Maureen. —Zwłaszcza jeśli się zważy, że Maureen mogła zniweczyć twoje małżeńskie plany — powiedział Andrew. — Bo gdyby poszła z tą sprawą do Thatcherów, cała idylla skończyłaby się tragicznie, prawda? Musiałbyś wówczas wziąć Rosemary bez grosza posagu, albo wycofać się z całej sprawy. — Co ty pleciesz, Drew? Chyba ci się pomieszało w głowie! — odparł mu Ned, z twarzą pełną zdumienia. — Przecież doskonale wiesz, że Rosemary ma swoje własne... — To już nieaktualne. Ojciec Rosemary był dzisiaj u mamy, a ona starała się go trochę wybadać na temat sytuacji finansowej. Pan Tha- tcher powiedział jej prawdę, to znaczy, że Rosemary nie posiada ani grosza. — Ależ... ależ... Wyraz zdumienia na twarzy Neda był absolutnie szczery. Zwrócił się gwałtownie w stronę Rosemary, co zresztą uczynił także i Andrew. Jej twarz była purpurowa. —Rosemary — rzucił Ned. — Rosemary, skarbie... — Doskonale! — zawołała dziewczyna. — Nie musicie tak na mnie patrzeć! Przecież to nie żadna okropna zbrodnia, prawda? — Podniosła się i stanęła przed Andrew; drobna, sztywna i zdecydowana. — Powiedziałeś prawdę, Andrew. Przyznaję, nie mam ani grosza. Okłamałam ciebie, Maureen i Neda. — Ależ, Rosemary — powtórzył Ned. — Nie, nie przerywaj mi. Muszę wszystko wyjaśnić. To bardzo proste. Wczoraj, podczas lunchu, postanowiłam za wszelką cenę przeszkodzić Maureen w jej planach zawiadomienia moich rodziców. Jedyny pomysł, na Jaki wpadłam, to przekonać Ją, iż pójście do nich na nic się nie zda. Więc... więc spontanicznie wymyśliłam to wszystko o moim własnym majątku. A potem, skoro już powiedziałam to jej, uznałam, że ty i Ned też powinniście o tym wiedzieć. —Dlaczego Ned? — spytał Andrew. Rumieniec na twarzy Rosemary jeszcze się pogłębił. — Bo... no, bo z Neda jest taki niezręczny kłamca. Pomyślałam więc, że lepiej będzie, jeżeli naprawdę uwierzy w to, co wiedziała Maureen i ty. I rzeczywiście uwierzył. Tak samo jak i wy uwierzyliście. O, zdawałam sobie oczywiście sprawę, że to szalony pomysł. Gdyby Maureen poszła do mamy i papy, całe kłamstwo wydałoby się momentalnie. Ale istniała maleńka szansa, że w ten czy w inny sposób wszystko się jakoś załagodzi. — Co też się stało — zauważył Andrew. — Bo Maureen została zamordowana. Rosemary wpatrywała się w niego spoza grubych szkieł. — Myślisz, że nie zdaję sobie z tego sprawy? Oczywiście, że tak! A jeśli wyobrażasz sobie, że to ja ją zabiłam, robisz błąd. Tak się składa, że to nie ja. Ale nie w tym rzecz.
Najważniejsze, byś zrozumiał, iż Neddy nie ma z tym absolutnie nic wspólnego. Nie mógł zabić Maureen po to, by powstrzymać ją przed pójściem do mamy i papy, ponieważ nie miał pojęcia, że jej interwencja mogłaby przeszkodzić naszemu małżeństwu. Nie mógł też zabić jej z powodu tych klejnotów, bo nie wiedział, że były w szkatułce, dopóki nie przyniósł jej tutaj i nie otworzył. Podeszła do łóżka, na którym siedział Ned, i położyła mu rękę na ramieniu. Jej oczy, wlepione w Andrew, pełne były gwałtownej pasji. — Nie możesz tego zrozumieć? Nawet idiota by się domyślił. Och, doprowadzasz mnie po prostu do szału! Wiesz przecież, że Maureen była sto razy gorsza, niż podejrzewałam. Z jej listu dowiedziałeś się, dlaczego za ciebie wyszła. Od Lema wiesz, jak postępowała w stosunku do niego i do twojej matki. Maureen była potworem! Naprawdę! I powinieneś się cieszyć, że ktoś ją zabił. A... a kiedy Neddy, twój rodzony brat, który cię kocha, stara się wszelkimi sposobami przyjść ci z pomocą, pozorując włamanie rabunkowe, nadstawiając własną skórę, robiąc wszystko... ty, zamiast być mu wdzięcznym, zamiast docenić prawdziwych przyjaciół, gotów jesteś uwierzyć w najgorsze... To ohydne! Tak właśnie myślę. To ohydne! Głos jej się załamał. Opadła na łóżko, zarzuciła Nedowi ramiona na szyję i wybuchnęła płaczem. — Dziecinko, dziecinko, wszystko w porządku... Ned całował ją, a potem bardzo delikatnie przyciągnął do siebie i zaczął gładzić po włosach. Spojrzał ponad jej głową na Andrew, uśmiechając się przepraszająco. — Przykro mi, Andrew. Rosemary nie powinna była tego wszystkiego mówić. Miałeś pełne prawo mnie podejrzewać. Boże drogi, po tych wszystkich moich wyczynach? I tak uważam cię za świętego, że nie wyrzekłeś się mnie raz na zawsze już dawno. Tylko że... ja nie zabiłem Maureen, naprawdę! Ani ja, ani Rosemary. — Zrobił krótką pauzę, a potem spytał: — Drew, czy chcesz, żebym ci przyniósł te klejnoty? Nie czekając na odpowiedź Andrew, zsunął delikatnie głowę Rosemary ze swego ramienia i ostrożnie ułożył na poduszkach, po czym wstał i wyszedł do sypialni. Po chwili wrócił z kolejną, podobną do poprzedniej, kopertą w ręce. —Ho! Ho! Co za transakcje brylantami odbywają się w tej mojej dziurze! Pomyślałby kto, że jesteśmy w Amsterdamie! Wręczył kopertę bratu, a tymczasem Rosemary wytarła głośno nos, wstała i wygładzając spódniczkę podeszła do Andrew. —Bardzo cię przepraszam, Andrew. Naprawdę. To wszystko przez ten mój temperament. Jest okropny! Andrew otworzył kopertę, a Rosemary rzuciła okiem do środka na stosik błyszczących kamieni. —Na litość boską, co my z tym zrobimy? —Tak, co zrobimy? — powtórzył za nią jak echo Ned. — Ten glina Jest przekonany, że to Andrew zabił Maureen. I to jest teraz najważniejsze. Powinniśmy go powstrzymać. — Ale jak? — podchwyciła Rosemary. Istotnie, jak? — pomyślał Andrew. Lem nie jest mordercą, ma alibi. Ujawnienie bigamicznego małżeństwa matki byłoby czymś okrutnym i niepotrzebnym. A Ned... Rosemary... Czy rzeczywiście wierzył kiedyś choć przez chwilę, że którekolwiek z nich mogło zabić Maureen? Nic już teraz nie wiedział. Doszedł do takiego punktu, w którym sam nie był w stanie odróżnić prawdy od fałszu. Pomyślał 0 poruczniku Mooneyu, który „miał czas”, który „zbierał dowody 1 dopiero wówczas, kiedy już na pewno wiedział, co w trawie piszczy, przystępował do działania”. Ile czasu jeszcze zostało, nim „przystąpi do tego działania”? Nagle zadzwonił telefon. Ned spojrzał na brata, potem na Rosemary. Wstał i podszedł
pospiesznie do aparatu. — Tak, tak... chwileczkę — powiedział, patrząc na Rosemary. — To do ciebie. Twoja matka. — Mama? — spytała zdziwiona, idąc do telefonu. — Halo?, Tak, to ja, mamo... Tak, jest akurat tutaj... Dam ci go do telefonu. — Zakryła dłonią mikrofon słuchawki. — To z tobą chce rozmawiać, Andrew. Mówi, że od jakiegoś czasu próbuje cię zastać w domu. W końcu zadzwoniła tu, mając nadzieję, że wiem, gdzie jesteś. Andrew wziął z jej ręki słuchawkę: — Tak, pani Thatcher? — Chwała Bogu, nareszcie pana złapałam! — głos pani Thatcher zdradzał zdenerwowanie. — Boję się, że mam dla pana niedobre wiadomości. Ale po naradzie z mężem, doszliśmy do przekonania, iż lepiej będzie pana ostrzec. Przed chwilą wyszedł od nas porucznik Mooney. Przesłuchiwał jakąś przyjaciółkę Maureen, dziewczynę, która się nazywa Mary Cross. Czy pan ją zna? Maureen mieszkała z nią zaraz po przyjeździe do Nowego Jorku. Mary Cross?... To dziewczyna, która mieszka razem z Glorią Leyden w Greenwich Village. — Tak, tak — powiedział. — Wiem, kto to jest. — Właśnie w związku z tą osobą porucznik nas odwiedził. Dowiedział się od niej, że Maureen mieszkała z nami. Może powinnam mu była powiedzieć o tym... tym epizodzie w Pasadenie, ale nie zrobiłam tego. To takie dawne dzieje, że nie ma potrzeby do nich wracać. Jednak, Andrew, bardzo trudno mi to panu powiedzieć... Nie wiem, jak zacząć, ale... wydaje się, że wszystko, co panu powiedziałam dzisiaj rano o Maureen, było idiotycznie naiwne i błędne. Na podstawie tego, co opowiadała ta Mary Cross, zanim Maureen została pana żoną... No cóż, najwyraźniej była bardzo skryta, ale ta Mary Cross wie, że w jej życiu był jeden mężczyzna po drugim... Ale to nie wszystko. Kiedy odwiedziła nas tutaj, udając, że mi wybaczyła, musiała to być część jakiegoś pokrętnego, złośliwego planu. Nie dalej bowiem jak parę miesięcy temu wyznała tej Mary Cross, że nas nienawidzi, i że jedyną satysfakcją płynącą zjej małżeństwa była przyjemność rzucenia nam w twarz wiadomości, iż została synową słynnej pani Pryde! Glos pani Thatcher aż się łamał z zakłopotania i ze współczucia dla Andrew. Jakby mogło to mieć jakiekolwiek znaczenie. Jakby potrafił jeszcze cierpieć... —Andrew, wiem, że to okropne mówić panu to wszystko. Ale chciałabym, aby pan zrozumiał, kim właściwie była Maureen. Wszystko wskazuje bowiem na to, że nie było żadnych włamywaczy. A teraz, kiedy porucznik dowiedział się od Mary Cross o tych innych mężczyznach i powodach, dla których wyszła za pana... Andrew, on mówi, że Maureen została zabita z pana rewolweru i w takiej porze, kiedy mógł pan być w domu. Ale nie tylko to: wie jeszcze o czymś, co wydaje się być dla niego niesłychanie ważne. Nie chciał nam jednak o tym powiedzieć. Rozumie pan, co chcę mu dać do zrozumienia, prawda? Wychodząc od nas, mówił, że idzie do prokuratora. Nie brzmiało to najlepiej, więc pomyśleliśmy, że trzeba spróbować się dowiedzieć, jak sprawy stoją. Tak się składa, że mój mąż zna burmistrza. Skontaktował się z nim. I podobno jutro rano ma być przygotowany nakaz aresztowania pana... — Przerwała na chwilę, a potem dodała chłodno: — Andrew, nie mam pojęcia, czy pan zabił Maureen czy nie. Absurdem byłoby udawać, że wiem. Jestem jednak dość uparta, aby wierzyć, że pan tego nie zrobił, i na tyle uczciwa, mam nadzieję, by czuć się ogromnie odpowiedzialną. Jeśli Maureen rzeczywiście była taka zła, jak się wydaje, może jest to po części moja wina. Nie mogę pozwolić, by pana aresztowano, przynajmniej bez uprzedzenia. I proszę nie myśleć, że to wyłącznie ze względu na Ro- semary i Neda. To zupełnie co innego, icli własna sprawa. To panu chcę pomóc. Czy ma pan dobrego adwokata? — Musiałbym się zastanowić.
— Jeżeli nie, to mój mąż poleci panu najlepszego w całym mieście. I jeszcze jedno, Andrew. Czy jest coś, o czym pan wie... coś, co mogłoby skierować podejrzenia na kogoś innego? Na jej córkę, na przykład? Albo na przyszłego zięcia? Czy jej miłosierdzie sięgałoby tak daleko? — pomyślał Andrew. — Nic takiego, co by się liczyło, pani Thatcher. — Ale... ale... O Boże, co możemy zrobić? —Jest pani bardzo dobra i doceniam to. Ale na razie... — Gdyby jednak przyszło panu coś do głowy... Gdybyśmy mogli jakoś pomóc, cokolwiek by to nie było, zadzwoni pan do nas, dobrze? Proszę mi obiecać, że pan zadzwoni. Niezależnie od pory. — Bardzo pani dziękuję. —Nie, Andrew, nie ma za co dziękować. Jestem pewna, że postąpiłby pan tak samo... Odłożył słuchawkę, a Rosemary i Ned patrzyli na niego w milczeniu. Przysiadł na poręczy fotela. —Porucznik Mooney był przed chwilą u twoich rodziców. Dowiedzieli się, że nakaz aresztowania mnie będzie gotowy jutro rano... — Wielki Boże! — zawołał Ned. — I co my teraz zrobimy? Co on ma teraz zrobić? Wydawało mu się, że znalazł się na sali, w której to zdanie odbija się echem od wszystkich ścian, od sufitu, od podłogi. Z uczuciem ogromnego znużenia podniósł się, zabierając kopertę z kosztownościami matki. Jedyna rzecz, jakiej w tej chwili nade wszystko pragnął, to żeby minął ten piekielny ból głowy. — Postaram się coś wymyślić — rzucił, zmierzając do drzwi. — Ale, Drew, nie wychodzisz chyba? — Wracam do domu. Muszę być przez chwilę sam. Muszę pomyśleć. Już w drzwiach odwrócił się, żeby jeszcze raz na nich spojrzeć. Stali bardzo blisko siebie, trzymając się za ręce, z twarzami pełnymi niepokoju. — Pamiętaj tylko o jednym, Drew — zaznaczył jeszcze Ned. — Jedno twoje słowo i jestem gotów powiedzieć im wszystko. Absolutnie wszystko. — I ja także — dodała Rosemary. — Oczywiście. Ned podszedł do brata i delikatnie dotknął jego ramienia. —Będzie tak, jak zadecydujesz, Drew. Tylko daj nam znać. Nic więcej... Pani Thatcher, Rosemary, Ned — wszyscy oni obdarzają go hojnie miłością i współczuciem; zupełnie tak, jakby stali nad łóżkiem umierającego. ROZDZIAŁ XVI Kiedy wszedł do ciemnego mieszkania, wszędzie czuł obecność Maureen — nieuchwytną, trującą jak czad wydobywający się z pieca. Zapalił lampę i położył kopertę z biżuterią na stole. Był bardzo głodny. Poszedł więc do kuchni, ale lodówka była pusta. Zrobił sobie płatki zbożowe na mleku i usiadł na taborecie, chciwie zaspokajając głód. Może kiedy zje, ból głowy ustąpi. Porucznik Mooney... Zbieram dowody. Rzeczywiście, zbierał je. Jeden mężczyzna po drugim. Czy nie tak właśnie wyraziła się Mary Cross? Wyobraził sobie Maureen — uśmiechniętą, przechodzącą z ramion jednego kochanka do drugiego. Ból, jaki przy tym odczuł, nie był wcale mniejszy od bólu głowy. Jeszcze zbyt mało czasu upłynęło, by rana mogła się zabliźnić. Jego żona. Ta biała róża... Uczucie litości nad sobą samym było aż upokarzające. Trzeba je zwalczyć, myśleć o poruczniku Mooneyu. Rewolwer, pora zgonu, i ta inna rzecz, o której nie powiedział pani Thatcher, a którą była oczywiście ciąża. Maureen wyszła za niego, uważając go za tępego figuranta, zaszła w ciążę z jednym ze swych kochanków, po czym została zamordowana w
napadzie zazdrości przez tegoż tępego, oszukiwanego męża. Tak się na to zapatrywał porucznik Mooney i tak spojrzy na to prokurator. A sędzia i ława przysięgłych? Andrew, czy jest coś, o czym pan wie... ? Cóż on właściwie wiedział? Nie włamywacze ani szantażysta, nie Lem, nie Ned i nie Rosemary (z pewnością nie Ned i Rosemary). A więc co? Dziecko. Musi się z tym zmierzyć. Dziecko było nie jego. Istniała zaledwie jedna szansa na milion, że mogło być inaczej. Jedna szansa na milion? Nie, nic podobnego! Nawet i tej jednej nie mogło być. Lekarz sądowy stwierdził dwumiesięczną ciążę. Dlaczego wcześniej nie przyszło to Andrew do głowy? Przecież wyjechał z Nowego Jorku prawie dokładnie dziewięć tygodni temu i bawił w Skandynawii trzy długie, samotne tygodnie! Nie ma najmniejszych wątpliwości, że Maureen miała kochanka. A co sugerował Lem? Kochanek, który był jej wspólnikiem w podejrzanych interesach jubilerskich. Czemu nie? Początkowo Maureen dążyła jedynie do zmiany testamentu matki Andrew, co znaczyłoby, że myślała o sobie przede wszystkim jako o jego żonie. Ale potem, kiedy przerzuciła się na klejnoty — co wtedy powiedziała? „Byłam wariatką, trwoniąc czas na zdobywanie pieniędzy dla Andrew, podczas gdy mogę ich mieć o wiele więcej dla siebie samej...” Dla siebie i kochanka? Kochanka, którego wzięła sobie na kilka miesięcy przed wyjazdem Andrew do Skandynawii, kiedy zaczęły rosnąć jego dręczące podejrzenia i wątpliwości z powodu nieodbierSnych telefonów i późnych powrotów do domu? Kochanka, który współdziałał z nią przy kradzieży klejnotów — a więc jakiegoś biednego kochanka, 133 11 |H t m a przynajmniej cynicznego, który dbał o nią o tyle, o ile przynosiła mu klejnoty. Wstawił talerz do zlewu i wrócił do saloniku. Kochanek? Niby tak. Ale kto? Nieuchronnie pomyślał o Billu Stantonie. Nawet jeśli Bill nie był jej kochankiem, to z pewnością o nim wiedział. 0, Bill! Spójrz, jest i Gloria! Maureen odciągnęła wtedy Billa na bok, najwidoczniej po to, by go poinstruować. Gosposia mu nagle zachorowała... Musiałam mu więc zaproponować, ze ją zastąpię i pomogę mu wszystko przygotować. W każdym razie Bill zna prawdę. Gdyby mógł go skłonić do mówienia... Pobiegł do sypialni i zapalił lampkę na nocnym stoliku. Numer telefonu Billa był w notatniku telefonicznym Maureen. Odszukał go, usiadł na łóżku i wykręcił numer. — Bill? Tu Andrew Jordan. — Andrew! — Czy jesteś sam? — Tak. — Muszę z tobą pomówić. Jadę do ciebie. — Ale, Andrew... — Będę za dziesięć minut. Nie upłynął kwadrans, kiedy zapukał do drzwi Billa. Otworzył mu sam gospodarz — w czerwonej, jedwabnej podomce narzuconej na koszulę i spodnie. Jego twarz, gładka i niemal przystojna, która nigdy specjalnie się Andrew nie podobała, miała wyraz typowy dla ludzi, których nic nie jest w stanie zaskoczyć. — Hej, jak się masz, Andrew! Wejdź, proszę. Wyobrażam sobie, że przeżywasz nieliche kłopoty. Usunął się na.bok, by Andrew mógł wejść, a potem zamknął za nim drzwi. Zeszli parę schodów do położonego na niższym poziomie salonu, który Andrew znał tylko z przyjęć. Teraz, kiedy był pusty, wydawał się duży, ponury i jakby zaniedbany — ot, pokój człowieka, który udaje, że powodzi mu się lepiej, niż jest naprawdę. Czym się właściwie Bill zajmuje? Wolny zawód?
— Siadaj, Andrew, siadaj! Czego byś się napił? Szkockiej? Czy to odpowiednio poważne dla pogrążonego w żałobie wdowca? Andrew usiadł na jednym z tych modnych szwedzkich krzeseł. Bill tymczasem podszedł do barku i przygotował dwa drinki. Jeden wręczył Andrew i stanął obok. tSSE — Zanim cokolwiek powiesz, Andrew, chciałbym uprzedzić twoje ewentualne wojownicze zapędy. Nie było najmniejszej złośliwości w tym, że mówiłem porucznikowi o Adamsach. Gdybym ja tego nie zrobił, z pewnością sami by do niego poszli. To dosyć nudnawi ludzie i odegranie roli świadków w procesie o morderstwo byłoby dla nich najbardziej podniecającym przeżyciem od czasu, gdy pani A. wygrała w teleturnieju sześćdziesiąt siedem dolarów i wiaderko do lodu. — Na jego twarzy ukazał się zdawkowy, przyjazny uśmiech, w którego szczerość Andrew ani przez sekundę nie wierzył. — Czy to, co powiedziałem, wystarczy na wprowadzenie odpowiedniego nastroju między nami? Owszem, mówiłem porucznikowi o Adamsach, ale to wszystko, czego się ode mnie dowiedział. Tylko tyle i ani krzty więcej. Powinieneś być mi wdzięczny. Andrew, popijając swego drinka, przyglądał się Billowi, jakby chciał go prześwietlić na wylot. — A byłoby coś więcej do powiedzenia... — spytał. — Nie należę do tych, którzy mylą glinę ze spowiednikiem. — I mam ci być wdzięczny za to, że nie powiedziałeś czegoś policji, ze względu na mnie? — No cóż. — Kąciki ust Billa lekko się opuściły, gdy usiadł naprzeciw gościa. — Muszę przyznać, że zrobiłem to po części dla siebie samego. Mimo iż byłem wielkim adoratorem Maurecn, to teraz, kiedy nie żyje i stała się obiektem zainteresowania policji, nie bardzo życzyłbym sobie być podejrzanym o bliższą znajomość z dziewczyną tego rodzaju. A moja dyskrecja, niezależnie od powodów, jakimi się kierowałem, jest i tobie bardzo na rękę... Bo myślę, że to, co miałbym do powiedzenia o Maureen, wzbudziłoby niezmierne zainteresowanie policji jej mężem. A mam wrażenie, że i tak już wystarczająco się tobą zajmują, prawda? Sarkastycznie opuszczone kąciki ust Billa wyraźnie zdradzały złośliwość, której się wcześniej wypierał. Złośliwość i równocześnie perwersyjną ciekawość. Na swój własny sposób był nie mniej zainteresowany całą sprawą niż Adamsowie, których o to posądzał. Niechęć, jaką Andrew zawsze do niego odczuwał, przeszła teraz niemal w odrazę. —Jutro mają mnie aresztować, chyba że... — Chyba że przedstawisz im powody, dla których nie powinni tego robić? — Właśnie. Bill wyjął papierosa ze swej srebrnej papierośnicy. — Jeżeli już jesteśmy przy tym temacie, powiedz, czy to tyją zabiłeś? Ogromnie mnie to intryguje. Wyobrażałem sobie najróżniejsze fantastyczne zakończenia życiowej kariery Maureen i doszedłem do przekonania, że najprawdopodobniej zginie z ręki znieważonego małżonka. — Bardzo mi przykro, że muszę cię rozczarować — odparł mu Andrew. — Nie zabiłem jej. — A więc chodzi ci tylko o znalezienie prawdziwego sprawcy? — Tak. — Mam nadzieję — rzucił Bill, zapalając papierosa — że nie za bardzo liczyłeś na to, iż to ja jestem zabójcą. Wczoraj rano musiałem polecieć do Chicago, skąd wróciłem dopiero dziś przed obiadem. Policja już o tym wie; sprawdzili to, a zatem jestem poza podejrzeniem. Jeżeli więc figuruję na twojej liście potencjalnych morderców, skreśl moje nazwisko i zajmij się następnym. Czy są inne nazwiska?
— Nie. — Ale masz jakieś przypuszczenia? Andrew przełknął większy łyk i spytał bez ogródek: — Czy byłeś jednym z jej kochanków? — Jednym z jej kochanków? Więc aż tyle o niej wiesz? — Jak widzisz. — No więc... tak, zanim się z nią ożeniłeś, przypuszczam, że można by mnie nazwać jednym z jej kochanków. Był nawet taki niebezpieczny moment, gdy prawie zostałem jej mężem. Mieliśmy kiedyś bardzo nieprzyjemną rozmowę, w czasie której zagroziła mi, że o ile nie zrobię z niej uczciwej kobiety, opowie „o mnie” wszystkim. Ale potem dowiedziała się na szczęście, jak mizerny jest mój rachunek w banku, i dała z tym spokój. Od tej pory zaczęliśmy się lepiej rozumieć. A ponieważ przypadkiem wiedziała o kilku moich kontaktach z mężatkami, zawsze byłem do jej usług, ilekroć tylko tego potrzebowała. Kochana Maureen! Jak już mówiłem, podziwiałem ją pod wieloma względami. Niestety, nigdy jednak nie zaliczała się do prawdziwie wspaniałych, rasowych dziwek. Na przykład idiotyzmem z jej strony było sądzić, iż tylko szantażem zagwarantuje sobie moją pomoc. Byłbym zawsze zachwycony, mogąc udzielić jej wsparcia, choćby dla samej przyjemności oglądania jej w akcji. Nie mogę powiedzieć, by nie była ze mną szczera. Pod tym względem muszę jej oddać sprawiedliwość. Niewiele miała przede mną tajemnic; bardzo mało, i tylko te największe. — Więc znane ci były, na przykład, powody, dla których za mnie wyszła? — Mój biedny Andrew! Znałem je aż nadto dobrze! Mam wrażenie, iż byłem pierwszą osobą, która usłyszała tę wielką nowinę. Nigdy nie zapomnę tego popołudnia, kiedy wpadła tu rozpromieniona, półprzytomna z radości, wołając już od progu: „Pogratuluj mi! Wychodzę za mąż za Andrew Jordana! Poczciwy słodki Andy będzie naprawdę znakomitą partią, bo jego matka nie zabawi długo na tym świecie. Umiera na białaczkę!” Urwał, z udawanym wyrazem zażenowania. —Ojej! Nie wiedziałeś o tym, prawda? Andrew ściskał w palcach szklankę, czując równocześnie ogarniającą go falę niezrozumiałej paniki. — Powinienem był wiedzieć — mówił dalej Bill. — A właściwie wiedziałem, tylko po prostu idiotycznie wyleciało mi to z głowy. Widzisz, Maureen leczyła się u tego samego lekarza, co twoja matka. Była to zbyt dobra okazja, by mogła ją przepuścić. Pewnego razu udało jej się zajrzeć do kartoteki doktora i tam było wszystko: diagnoza, rokowanie, no wiesz, cały ten medyczny żargon. Była tam podobno także krótka notatka pisana ręką twej matki. Wywnioskowałem, że musiał to być pełen godności, wzruszający list, w którym żądała od doktora, by nigdy nikomu nie powiedział o tym, iż jest umierająca, nawet jej dzieciom, a w szczególności mężowi. Radosne podniecenie twojej żony, kiedy mi o tym opowiadała, jej całkowita niewrażliwość na to, co czuła twoja matka, jest jednym z najbardziej jaskrawych przykładów podłości i wyrachowania tej kobiety... Cichy glos, tak odrażający w swej bezpodstawnej złośliwości, mówił i mówił bez końca. Uczucie paniki ciągle jeszcze nie opuszczało Andrew, a razem z nim nagłe, demobilizujące poczucie winy, gdy przypomniał sobie, jak często — w dzieciństwie i później, znacznie później, niemal do dnia dzisiejszego — głęboka uraza do matki wywoływała w jego duszy mściwe obrazy jej bliskiego koilca. A teraz ona umiera, ciasno opancerzona w dumę i dzielność, podczas gdy ten szmatławy bigamista żyje na jej koszt, a jej biżuterię wyłudziła I \\\ MHMMil podła, mała dziwka, niegodna oddychać tym samym powietrzem co ona. Nienawiść, jaką teraz poczuł do Maureen, była tak gwałtowna, że niemal go przeraziła.
— Bardzo cię przepraszam, Andrew, że tak nietaktownie wyłożyłem ci to wszystko. Ale wydaje mi się, iż te informacje mogą mieć zasadnicze znaczenie dla twojej roli niesłusznie oskarżonego męża. Widzisz więc, dlaczego Maureen wyszła za ciebie. Nie poślubiła ciebie, lecz białaczkę twojej matki. Niestety, biedaczka przeliczyła się jednak, prawda? O tym także dowiedziałem się pierwszy. Zaraz po waszej podróży poślubnej odkryła, że cały majątek przejdzie na twego młodszego brata. Wpadła do mnie blada z wściekłości. „Obalę ten testament — wołała — choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię!” Była tak wspaniale edwardiańska! Brakowało jej tylko długich do łokcia rękawiczek i czarnych ozdób. No i próbowała wykonać swoją pogróżkę, prawda? Obmyśliła jakiś plan, ale nigdy nie dowiedziałem się, na czym miał polegać. To było dla niej zbyt ważne, by mi się zwierzyć. Wiem jednak, że ten plan spalił na panewce. I wtedy się zmieniła. Blade, kpiące oczy wpatrzone były w twarz Andrew. Czyjeż to były oczy? Entomologa, przygotowującego się do wbicia szpilki w odwłok najwspanialszego brazylijskiego motyla? — Zmieniła się? — powtórzył Andrew. — Tak, właśnie. Od czasu do czasu wpadała do mnie, ot tak, bez żadnego specjalnego powodu. Myślę, że po prostu mogła się przy mnie rozluźnić i odpocząć... Ale mimo że nadal mnie odwiedzała, była dziwnie tajemnicza. Nie mogła jednak kontrolować tej aury samozadowolenia, jaka z niej emanowała. Czułem, że wpadła na jakiś pomysł, by uczynić jednak swoje małżeństwo opłacalnym... Klejnoty — pomyślał Andrew, a bezsilna nienawiść do nieżyjącej kobiety rozdzierała mu serce. — Andrew, drogi przyjacielu, doceniasz chyba moją wspaniałomyślność, że właśnie tobie to wszystko mówię? O wiele bardziej byłbym może prawy, gdybym powiedział o tym glinom, ale realia każą mi tu stanąć po stronie przegrywającej. Otóż powodem zmiany w Maureen, powodem jej zadowolenia, był jakiś mężczyzna. Kochanek. Byłem o tym święcie przekonany, mimo iż nie przyznawała się do niczego. Aż pewnego razu, chyba zaraz po twoim powrocie z Europy, zadzwoniła do mnie nieźle spanikowana i powiedziała, że gdybyś kiedyś o to zapytał, mam potwierdzać, że całe popołudnie spędziła ze mną. Tak się złożyło, że nigdy o to nie pytałeś, więc na tym się skończyło. No, ale ona tym się zdradziła... Andrew podniósł wzrok znad swej szklaneczki. Postać Billa tylko mgliście rysowała się teraz przed jego oczami. Bill Stanton, jako człowiek, przestał dla niego istnieć. — Był też i drugi raz, Andrew. Na pewno pamiętasz, nie dalej jak dwa dni temu, na moim przyjęciu, w przeddzień jej śmierci. Powiedziałeś coś o wynajmowaniu jej jako pokojówki, a ona wzięła mnie pod rękę i zaciągnęła do kuchni, mówiąc: „Boże drogi! O mało się nie wsypałam. Powiedziałam mu, że przez całe popołudnie pomagałam ci w przygotowaniu przyjęcia. I tak było, rozumiesz? Gdyby kiedykolwiek wspomniał coś na ten temat, masz przysiąc, że byłam tu przez cały czas, od lunchu do wpół do siódmej...” Usta Billa wykrzywił uśmiech wyrażający fascynację tym wspomnieniem. — Była naprawdę porządnie roztrzęsiona, co mnie rozczarowało. Prawdziwe awanturnice nigdy nie powinny być wstrząśnięte, więc dla jej własnego dobra poczułem, że należy trochę przykręcić śrubę. Powiedziałem jej więc: „Słuchaj, kochanie, może to wszystko, co o mnie wiesz, nie jest w gruncie rzeczy takie ważne? Czemu nie wystąpisz z tym jawnie i nie oznajmisz tego całemu światu? A ja podejdę zaraz do Andrew i powiem mu, jak spędziłaś dzisiejsze popołudnie...” Trzeba ci było zobaczyć wtedy jej twarz! Byłem przekonany, że te wszystkie porady telewizyjne i cudowne kosmetyki na zawsze wyzwolą amerykańskie kobiety od szpetoty. Ale Maureen dosłownie cała zlana była potem! „Bill, prosiła, Bill, najukochańszy, najmilszy, zrób to dla mnie, proszę cię! Jeszcze tylko ten jeden jedyny raz, a przysięgam ci, że już nigdy w życiu nie poproszę cię o coś podobnego...” — Wzruszył ramionami. — Wiedziałem, oczywiście, że była ze swoim kochankiem i byłem pewny, że to ma jakiś związek
z intrygą, jaką knuje przeciwko twojej matce. Moje kapryśne usposobienie wzięło więc górę i odparłem: „Zgoda, mój aniele, zrobię to dla ciebie, ale tylko pod jednym warunkiem: powiedz mi, kim jest twój przyjaciel...” Bill pochylił się do przodu. Jego twarz, niewyraźnie majacząca przed oczami Andrew, była twarzą, która kiedyś zostanie przez kogoś naprawdę obita. Ale nie przez Andrew. Szkoda zachodu. i \w — Kiedy to powiedziałem, zaczęła się wykręcać, nie chciała nic mówić. Wiedziała jednak, że nie blefuję, więc w końcu wydusiła to z siebie. Kazała mi przysiąc, że nikomu nie powiem. Przyrzekłem na skautowski honor, a wtedy ona wyznała: „No cóż, to tak, jakbym zabiła dwa ptaszki jednym kamieniem!” i zachichotała tym swoim złowieszczym śmiechem Lukrecji Borgii, który tak lubiłem. „Zawsze wyznawałam teorię, mówiła dalej, że miłość i szaber powinny chodzić w parze i tym razem świetnie się to sprawdza. Mój przyjaciel, jak go raczyłeś nazwać, zajmuje wyjątkowo strategiczną pozycję. To mąż starej Pryde...” Zdumienie uderzyło Andrew jak piorun z jasnego nieba. Ale mimo początkowego zaskoczenia widział, jak wszystko ładnie się układa. Lem i Maureen — nie wrogowie, lecz wspólnicy. Dwoje łajdaków bezwzględnie traktujących każdego, kto stanie im na drodze: jego, matkę, Rowie, Neda. Dwoje złodziei walczących z czasem, by wyłudzić klejnoty pani Pryde, zanim umrze. Andrew wstał, a za nim i Bill. — Cóż, Andrew, oto mój mały datek na Fundusz Pomocy dla Amerykańskich Wdowców. Mam nadzieję, że pomoże ci uniknąć elektrycznego krzesła. Wszystko to wprawdzie jeszcze bardziej komplikuje sprawę, ale rzeczy proste nigdy nie bywają podniecające, prawda? Nawet morderstwo... Lem — kochankiem, Lem — ojcem jej dziecka? Lem — mordercą? Lem, który ma alibi? Lem, który wiedział, że klejnoty przechowywane są w szkatułce, której nie zabrał ze sobą morderca? Przez moment wszystko znowu wydawało się rozpadać. Ale później zrozumiał. Mniejsza o alibi; to może wyjaśnić tylko jego matka. Cała reszta byłajednakjasna. Owszem, Lem był zabójcą, ale nie zabójcą z premedytacją. To szmatławy łotrzyk, ale nie potwór. Był tylko jeden potwór — Maureen, która zdobywszy raz upragnione klejnoty, zapragnęła pozbyć się niepotrzebnego już teraz kochanka. „Fajnie było. Ale teraz wrócisz jak grzeczny chłopiec do swoich żon. Klejnoty należą do mnie i nic na to już nie poradzisz. Żegnaj...” Maureen wyciąga z szuflady rewolwer, grozi Lemowi, wywiązuje się walka, dwa strzały. Lem, który mdleje na sam widok krwi, ucieka histerycznie z pokoju, kompletnie zapominając ze strachu o klejnotach. Bill Stanton mówił zaś swoim cienkim, lekkim, uprzykrzonym głosem moskita: — Przypuszczam, że następnym krokiem w twoim śledztwie będzie mała wycieczka do hotelu Plaża? Jak stąd wyjdziesz, proponuję, byś skręcił w lewo, na Park Avenue. Tam najprędzej złapiesz taksówkę. ROZDZIAŁ XVII Było już po jedenastej, a więc każdy teatr, w którym mogli znajdować się państwo Pryde, musiał już skończyć przedstawienie. An- drew pojechał więc taksówką do hotelu i zadzwonił z holu. Telefon odebrała matka. Usłyszawszy jej głos, poczuł jeszcze większe zakłopotanie. Paraliżująco onieśmielony, wjechał windą na górę. Sama otworzyła mu drzwi. Miała jeszcze na sobie wytworną szarą suknię wieczorową. Wyglądała na nieco zmęczoną, ale nic poza tym. Niebieskie oczy były błyszczące i piękne, jak zwykle, przyjmując jego obecność ze zwykłą, ledwie zamaskowaną obojętnością. — Andrew, to raczej niezwykła godzina jak na odwiedziny... Wszedł za nią do saloniku, w którym zasłony okienne nie były jeszcze zasunięte i widać było za nimi szeroką panoramę Central Parku, skąpanego w
światłach ulicznych latarni. — Dopiero przed chwilą wróciliśmy — ciągnęła swoje matka. — I powiem ci, że to była piekielnie nudna sztuka. Lem poszedł jeszcze trochę się przejść przed snem. Tak się już przyzwyczaił, że codziennie odbywa przed spaniem mały spacerek. Pani Pryde usiadła na swoim obitym żółtym brokatem krześle. Andrew zwrócił się w jej stronę, ale nie byl w stanie nic powiedzieć. Bardziej niż kiedykolwiek przedtem, poczuł się teraz w obecności matki jak mały chłopiec, winny mały chłopiec, stojący przed zadaniem wyjaśnienia czegoś, co przekracza jego siły. Ona wyjęła tymczasem swoją zieloną jaspisową cygarniczkę, a ręka, na której lśnił fałszywy szmaragd, uniosła się w stronę szkatułki z papierosami. Spojrzała na syna, który skwapliwie podsunął jej zapalniczkę. Zaciągnęła się głęboko, a kiedy koniec papierosa rozżarzył się, spojrzała krytycznie na twarz Andrew. — Co się z tobą u licha dzieje, Andrew? Wyglądasz, Jakbyś miał coś na wątrobie. Było to jedno z ulubionych określeń matki. Nauczyła się go od swego angielskiego męża, pana Mulhouse’a. Andrew usiadł i wtedy wyjaśnił jej: — Porucznik Mooney ma mnie jutro rano aresztować. — Aresztować cię? Za zabicie Maureen? — Tak. — Ależ to zupełny nonsens! Wszyscy przecież wiemy, że to włamywacze. — To nie byli włamywacze. Pani Pryde tymczasem rozsiadła się i przybrała swoją ulubioną pozę. Cygarniczka znajdowała się pod odpowiednim kątem, spódnica układała się szerokimi fałdami wokół jej nóg, a światło lampy najkorzystniej padało na jej lśniące, rudawozłote włosy. Andrew wpatrywał się w matkę, nie mogąc się dopatrzeć najmniejszego śladu współczucia czy choćby zdziwienia na jej twarzy. Wreszcie powiedziała: — Ale przecież to nie tyją zabiłeś, prawda? — Nie, mamo. Nie ja. Pani Pryde strąciła popiół do popielniczki. — No więc nie ma czym się przejmować. To bardzo nieprzyjemne, oczywiście, ale cokolwiek by się nie powiedziało o tym kraju, to z całą pewnością można twierdzić, iż nie aresztują tu nikogo za nie popełnione zbrodnie. Ta uwaga rozzłościła go na tyle, by rozwiązał mu się język. — Posłuchaj, mamo. Siedzę w całej tej sprawie po uszy i muszę użyć każdej broni, jaka mi jest dostępna. I to jest jedyny powód, dla którego tu przyszedłem. Musisz mi uwierzyć. Mamo, wiem o tobie i doktorze Williamsie... — Doktorze Williamsie? — spytała, prostując się nagle. — Wiem o białaczce, mamo. Przez chwilę siedziała jak skamieniała. Nagie ramię trzymające papierosa i lekko przechylona głowa zesztywniały. Niebieskie oczy, wlepione w Andrew, były jak wykute ze stali. Głosem ostrym jak cięcie noża, powiedziała: — Jeżeli ten podły, mały doktorek Williams... — To nie doktor Williams, mamo... —Jak ma jej to powiedzieć? — To Maureen. — Maureen? — Zajrzała kiedyś do kartoteki doktora Williamsa. Wiedziałaś o tym od dwóch lat, prawda? Wiedziałaś już o tym, wychodząc za mąż za Lema? Pani Pryde odłożyła papierosa do popielniczki, wyjęła z wieczorowej torebki maleńką chusteczkę i przyłożyła ją do twarzy. Nie miała bynajmniej zamiaru wycierać w nią nosa, był to tylko wystylizowany gest, mający na celu pokazanie pięknej, jedwabnej koronki. — Cóż — westchnęła. — Przypuszczam, że nie poruszałbyś tego tematu, gdybyś nie
musiał. Tak zdaje się powiedziałeś. Nie rozumiem tylko, dlaczego musisz o tym mówić. Czy chcesz mi dać do zrozumienia, że postąpiłam niewłaściwie, wychodząc w tej sytuacji za Lema? — Nie, nic podobnego. Ja tylko... — Nie widzę w tym absolutnie nic nieodpowiedniego. Dobrze wiesz, że nigdy nie lubiłam żyć samotnie. A już z pewnością nie lubiłabym umierać w samotności. Lem wydał mi się czarujący i godny miłości, a i z jego punktu widzenia nie był to zły interes. Wiódł bardzo nędzne życie, prześladowała go bieda i niepowodzenia. Uwielbia luksus, a ja jestem w stanie mu go zapewnić. Jestem przekonana, że nawet gdyby to miało trwać tylko parę lat, będzie mi wdzięczny, a ja mam mocne postanowienie uwzględnienia go w mojej ostatniej woli. Zawsze tak było z jego matką. Można było śmiało orzec, iż posługują się różnymi językami. — Dobrze wiesz, że nie chodzi o to, czy to jest dla Lema korzystne czy nie — powiedział po dłuższej chwili. — A więc o co się właściwie martwisz? — Zastanawiam się po prostu, czy Lem jest ciebie wart. — Wart! — pani Pryde roześmiała się srebrzyście I podniosła papierosa z popielniczki. — Doprawdy, Andrew... zupełnie jakbym słyszała twojego ojca! Sądzisz, że dbam o to, czy Lem jest mnie godny czy nie, cokolwiek to znaczy? Chcę tylko, by mnie kochał i myślał o mnie oraz żeby był w pobliżu, kiedy go poirzebuję. — Gdybym jednak wiedział o nim coś... — Andrew! — zawołała pani Pryde, zamykając mu tym okrzykiem usta. Siedziała patrząc na niego i po raz pierwszy zobaczył w jej spojrzeniu lekki odciert zainteresowania. — Nie masz chyba zamiaru opowiadać mi o Rowenie La Marchel Andrew otworzył usta ze zdumienia. Ona zaś pochyliła się do przodu, dotykając jego kolana jednym palcem. — Mój biedny, kochany Andrew, dręczyłeś się myślą, że ja o niczym nie wiem? Doprawdy, zupełnie nie potrafię zrozumieć moich dzieci! Czemu wyobrażają sobie zawsze, że jestem lekkomyślnym, bezbronnym, niedorozwiniętym stworzeniem! Już w kilka dni po poznaniu Lema w Kalifornii wynajęłam prywatnego detektywa, by go śledził. Nigdy nie można być dość ostrożnym w takich sprawach. Szczerze przyznaję, że kiedy się dowiedziałam, iż jest żonaty i nic mi o tym nie mówił, byłam trochę rozczarowana. Ale, bądź co bądź, znajdowałam się w dość niezwykłej sytuacji, prawda? Myślałam nad tym i doszłam do wniosku, że istnieje małe prawdopodobieństwo, bym znalazła kogoś bardziej odpowiedniego, kto by w dodatku chciał tracić czas na przeprowadzenie rozwodu... Wykonała lekki, ledwie dostrzegalny ruch ramionami. — Zrobiłam więc tak, jak uważałam za stosowne, i wszystko potem obróciło się na dobre. Moja agencja detektywistyczna zapewniła mnie, że nie będę narażona na żadne nieprzyjemności ze strony panny La Marche, i okazuje się, iż mieli rację. Chociaż jej nie znam, wydaje mi się, że jest wzruszającą, poczciwą staruszką. Podejrzewam, że Lem zanosi jej od czSsu do czasu jakiś drobny podarunek i uważam to za bardzo słuszne. Cały czas patrzyła na syna, a jej spojrzenie było prawie czułe: — Biedny Andrew, ty i ja nigdy właściwie nie rozumieliśmy się dobrze, prawda? Nie sądzę jednak, żeby to miało wielkie znaczenie. Zawsze uważałam za rzecz bardzo nierealną, by rodzice i dzieci mieli ze sobą coś wspólnego. Jeszcze parę godzin temu Andrew myślał o niej jako o absurdalnie wytwornej wielkiej damie, która zajmuje się formalnościami pogrzebowymi swej synowej. Teraz zrozumiał, że nigdy nie będzie w stanie pojąć, kim naprawdę jest jego matka. Wiedział również, że do dnia
jej śmierci nie uda mu się poprawić ich wzajemnych stosunków. W jej uśmiechu nie zgasł jeszcze przebłysk uczucia. — No i co, Andrew? Czy są jeszcze inne kwestie, które musisz poruszyć, chociaż tego nie chcesz? — Tak — odparł, pamiętając, że sprawa jest nader pilna. —Jest jeszcze coś, moim zdaniem, niezmiernie ważnego. Otóż... dlaczego tak nie lubiłaś Maureen? Bo podejrzewałaś, że ona i Lem... — Maureen i Lem? — Nikt inny nie potrafi tak znakomicie podkreślać głębokiego zdumienia jak pani Pryde. — Pytasz mnie, czy nie podejrzewałam jakichś romantycznych powiązań między Lemem a tym... tym małym zerem? Doprawdy, Andrew! Podejrzewam, że te wszystkie przejścia rzuciły ci się trochę na mózg. — Ale, dowiedziałem się przypadkiem... — Czego na przykład? — Że coś między nimi było... — Coś między nimi, mówisz... Pani Pryde wyjęła ostrożnie niedopałek papierosa z cygarniczki i odłożyła go do popielniczki. Potem uważnie zaczęła się przyglądać jaspisowej cygarniczce, jakby sprawiało jej to wielką przyjemność. — No więc dobrze, Andrew! Nigdy nie przypuszczałam, że będę potrzebowała kiedykolwiek mówić na ten temat. Okazuje się jednak, że muszę ci powiedzieć, jak istotnie sprawy stoją, mimo iż miałam nadzieję zachować to do końca wyłącznie dla siebie. Owszem, było coś między Maureen a Lemem. Ale nie to, co tak wulgarnie sugerujesz. Jedyna rzecz, jaka łączyła twoją żonę z Lemem to fakt, że ona go szantażowała. A od razu muszę tu zastrzec, by zapobiec jakimś głupim podejrzeniom z twej strony, że Lem był przez całe wczorajsze popołudnie ze mną, a więc to absolutnie wykluczone, by mógł zamordować tę twoją żonę... Przestała przyglądać się cygarniczce i zamiast tego zwróciła oczy na syna. —Twoje małżeństwo z tą młodą osobą sprawiło nam wszystkim bardzo wiele kłopotu. Bo widzisz, Maureen dowiedziała się o istnieniu panny La Marche i jako kompletnie amoralna i przewrotna dziewczyna, użyła tej broni przeciwko Lemowi. Oczywiście, mogłam natychmiast pokrzyżować jej plany, oświadczając Lemowi, że wiem doskonale o pannie La Marche i że nie musi się martwić z powodu tej szantażystki. Ale, jak zapewne wiesz, poczciwy Lem nie jest zbyt wyraiinowanyny i czułby się wtedy straszliwie zakłopotany i upokorzony, więc... No, jednym słowem, Andrew, gdybyś wiedział, że nie pożyjesz już długo, zrozumiałbyś, że liczą się wyłącznie sprawy zasadnicze. Był czas, kiedy bardzo się cieszyłam moimi klejnotami, teraz jednak nie mają one dla mnie żadnego znaczenia, a tym bardziej, gdy porównam je ze spokojem Lema. Zresztą Neddy i bez nich odziedziczy po mnie spory majątek, a jeżeli jeszcze w dodatku ożeni się z tą bogatą Thatcherówną, żadne problemy finansowe nie będą dla niego istniały. Jeszcze raz, gdy spojrzała na Andrew, na jej ustach zaigrał ten lekko drWIący, serdeczny uśmiech, a potem przeniosła wzrok na błyszczący na jej palcu szmaragdowy pierścionek. — Wiesz? To są doprawdy znakomite imitacje. Jestem przekonana, że są w stanie oszukać najlepszych znawców, a o to tylko przecież chodzi. Ale nie wyobrażasz sobie chyba, przy tym stylu życia jakie wiodłam, przy towarzystwie, w jakim się obracałam, że nie potrafię dzisiaj odróżnić kamieni fałszywych od prawdziwych? Uniosła swoją smukłą, piękną dłoń, żeby mu bliżej pokazać pierścionek. — Ten szmaragd poszedł na pierwszy ogień. Biedny Lem. Strasznie mi było przykro z jego powodu, ale ciągle jeszcze jestem zdania, że zło, jakie wybrałam, było złem mniejszym. Gdyby biedny, kochany staruszek kiedykolwiek się zorientował, iż wiem o wszystkim, byłby to druzgoczący cios dla jego dumy, a narażenie na szwank dumy mężczyzny jest jednym z
największych błędów, jakie może popełnić kobieta! Urwała nagle i przechyliła głowę na bok, nasłuchując. — O! — powiedziała. — Winda jedzie w górę. To Lem. Dziwne, że zawsze czuję, kiedy on ma przyjść. No, cóż? Na zakończenie powiem ci jeszcze tylko, że bardzo ci współczuję z powodu twoich problemów, chociaż jestem przekonana, że rozwiążą się bez większego dramatu. Ale cokolwiek zrobisz, nie powiesz, oczywiście, ani słowa Lemowi. Andrew nigdy w życiu nie czuł się bardziej zaskoczony i bezradny. Pani Pryde wstała ze swego brokatowego krzesła, a równocześnie w drzwiach zgrzytnął klucz. — Idę się już położyć, Andrew. Może Lem będzie mógł ci dopomóc w twoich kłopotach, a więc pogadaj z nim, jeśli już koniecznie musisz. W każdym razie ani słowa o pannie La Marche i doktorze Williamsie. Położyła leciutko dłoń na jego ramieniu. — I wiesz, co jeszcze ci powiem? Ze wszystkich moich mężów, Lem jest jedynym, który mnie nie nudzi. To podnosi człowieka na duchu, skoro sobie pomyśli, że kończy życiową wędrówkę z najlepszym towarzyszem, prawda? Przez ułamek sekundy jej ręka spoczywała na jego ramieniu, lekko je przyciskając. Jego matka zawsze miała ostatnie słowo. Teraz dawała mu do zrozumienia, że nie życzy sobie jego litości. — Aha, i jeszcze jedno, Andrew! Jeżeli musisz rozmawiać z Lemem, to nie zatrzymuj go zbyt długo. On potrzebuje wypoczynku. Cofnęła rękę z jego ramienia i odpłynęła w stronę sypialni. W chwili, kiedy zamykała drzwi, Lem, nucąc coś pod nosem, wchodził właśnie z przedpokoju. — Hej, kotku, jeszcze się nie położyłaś? Jeszcze... —W tej chwili zobaczył Andrew, ale jego sztuczny żołnierski uśmiech pozostał nietknięty. — Gdzie jest moja staruszka? Poszła już lulu? Andrew stał, patrząc na niego i usiłując otrząsnąć się z wpływu niezrozumiałego świata matki. Starał się myśleć o Billu i o powodach, dla których tu przyszedł. — Tak — powiedział po chwili. — Mama już się położyła. — A ja byłem na małym spacerku. Zawsze lubię łyknąć trochę świeżego powietrza przed snem. — Lem podszedł bliżej i poklepał Andrew po plecach. — Bardzo się cieszę, że cię widzę, stary. Będę mógł dokończyć ci to, o czym mówiliśmy przed obiadem, nim matka nam przerwała. Napijesz się czegoś? Nie przestając nucić, ciągle jeszcze uśmiechnięty, podszedł do stojącego w rogu stolika, żeby przygotować drinka. Andrew patrzył na jego spokojnie poruszające się, bezpieczne plecy. Na co właściwie czeka? Bo przecież słowa matki niczego w jego trudnej sytuacji nie zmieniły. — Lem, czy przypominasz sobie, że wspomniałeś w rozmowie ze mną o istnieniu w życiu Maureen kochanka, który był jej partnerem w kombinacjach z biżuterią? — Oczywiście! Pamiętam doskonale. — Lem odwrócił się, trzymając w obu rękach whisky z wodą sodową. — Ale zastanawiałem się nad tym przez cały czas w teatrze, w czasie tej cholernie nudnej sztuki i doszedłem do wniosku, że chyba się myliłem. Mam na myśli kombinacje z biżuterią. To niepodobne do Maureen, prawda? Czy wyobrażasz sobie, że dopuściłaby kogokolwiek, nawet swojego przyjaciela, do spółki finansowej? — Rozmawiałem z jednym z jej przyjaciół — oznajmił Andrew. — Może cię zainteresuje, że przyznała mu się, iż ma kochanka i wspólnika. Powiedziała mu nawet, kim ten facet jest. To ty nim jesteś, Lem... — Ja? — Przystojna, pełna twarz Lema wyrażała nieopisane zdumienie. — Ja jej wspólnikiem? Kochankiem? Tak powiedziała? Stał jeszcze chwilę z otwartymi ustami, a potem wybuchnął niepohamowanym śmiechem. K^^U^wfln|
* iM —Ja miałbym się interesować tą małą wilczycą? W moim wieku? Przepraszam cię, stary, bardzo cię przepraszam. Jeśli twierdzisz, że tak mówiła, to znaczy, że mówiła. Jestem przekonany, że nie kłamiesz, tak samo jak jestem przekonany o tym, że musiała mieć swoje powody. Ale... coś takiego... a to dobre! Pewnie powinno mi to schlebiać. Ale gdzież tam, to nie dla mnie! Stare piosenki na starych skrzypcach: twoja matka, Rowie, to mi bardziej odpowiada. Zawsze miałem taki gust. Bierz, stary — wyciągnął do Andrew rękę z drinkiem. — Weź to, u licha, bo rozleję wszystko na dywan. Kłamał? Andrew zastanawiał się, czy to możliwe, by ktoś tak się zaśmiewał i równocześnie kłamał. Wziął szklankę z rąk Lema, który poklepał go po plecach, chociaż łzy wywołane przez śmiech ciągle jeszcze spływały mu po policzkach. — Przepraszam cię, stary. Głupio się zachowałem. Powinienem być poważniejszy, zdaję sobie z tego sprawę. Ale nie trać nadziei! Jeżeli szukasz kochanka Maureen, myślę, że będę mógł ci pomóc. To właśnie chciałem ci powiedzieć przed obiadem, kiedy matka nam przerwała. Wytarł twarz wielką chustką do nosa i przysiadł na poręczy fotela. — Słuchaj, Andrew. Nie mam pojęcia, kim jest ten przyjaciel Maureen, i nie wiem, dlaczego ona go okłamała. Ale to, że kłamała, jest całkiem oczywiste, nawet na pierwszy rzut oka. Bo niby dlaczego miałaby być taka głupia, by ujawniać komukolwiek nazwisko swojego kochanka? Odpowiedz mi na to, stary. Nie, to nie podlega dyskusji. Ale jeśli chodzi o to, czy miała kochanka, to z pewnością tak było. Musiała mieć, to jedyne wytłumaczenie... — Pociągnął łyk whisky. — Tak, to wszystko tłumaczy. Bo widzisz, na jakiś tydzień przed jej śmiercią stary Lem Pryde wreszcie się opamiętał. Powiedziałem sobie pewnego dnia: dlaczego, na litość boską, leżysz jak trąba i pozwalasz tej małej suce po sobie deptać? Gdzie twoja przedsiębiorczość? Przecież to wojna. Czemu, u diabła, nie ruszysz do kontrataku? No i wtedy zacząłem ją śledzić... — Śledzić? — Andrew wyciągnął rękę i zacisnął ją kurczowo na oparciu krzesła pani Pryde. — Oczywiście. Ona dowiedziała się o mnie podstępem, czemu ja nie miałbym odpłacić jej tym samym? Tak to sobie wytłumaczyłem. Ta mała suka, myślałem, z pewnością ma na sumieniu coś, co chciałaby ukryć, tak samo jak ja starą Rowie. Tak więc, kiedy tylko mogłem 148 wymknąć się od twojej matki, biegłem pod wasz dom i czekałem na sposobną okazję. — Uśmiech Lema świadczył o tym, jaki był zadowolony ze swego sprytu. — Chodziłem za nią cztery czy pięć razy, aż wreszcie dopiąłem swego. Było około wpół do czwartej po południu, kiedy wyszła z mieszkania, kierując się do miasta, na Trzydziestą Ósmą Ulicę. Zatrzymała się przy jakimś starym budynku z czerwonego piaskowca, tuż na zachód od Madison. Ukryty naprzeciwko widziałem, jak wyjmuje klucz i otwiera drzwi. Ma klucz, pomyślałem. Co to może oznaczać? Kiedy już weszła do środka, przeszedłem przez ulicę, a wtedy wychodziła właśnie z tego domu jakaś kobieta z pudlem. Wiedziałem, że musiała minąć Maureen na schodach, tak więc mądry, stary Lem wyjmuje z kieszeni dolara i powiada: „Bardzo panią przepraszam, ale ta pani, która właśnie weszła do środka, zgubiła ten banknot. Może pani ją zna, bo mógłbym do niej zadzwonić i zwrócić zgubę...” A ona na to: „Niestety, nie znam jej nazwiska, ale dopiero co wprowadziła się do mieszkania nade mną, ona i jej mąż!” Uśmiech Lema wyrażał teraz triumf. — „Mąż”, rozumiesz, stary? Poczułem się, jakby ktoś wsadził mnie na sto koni. Powiedziałem: „Więc zna pani przynajmniej numer jej mieszkania...” „Owszem, powiada, to 3b”, a potem odchodzi ze swoim pudlem. A ja wszedłem do korytarza i przeczytałem nazwisko pod numerem 3b: Mary Cross. :
— Mary Cross! — krzyknął Andrew. — Tak jest, stary. Czy to nazwisko coś ci mówi? Bo mnie nic. Ale, na miłość boską! Przybrać sobie nazwisko Mary Cross i wprowadzić się do wiekowego domu z „mężem”. Ale zgrywa! Byłem prawie zdecydowany wejść tam za nią, ale potem pomyślałem, że nigdy nic nie wiadomo: może ten „mąż” jest właśnie z nią, a nie bardzo mi się uśmiechała perspektywa jakiejś bójki, rozumiesz? Kręciłem się tam jeszcze przez jakiś czas w nadziei, że któreś z nich wyjdzie. A potem musiałem już wracać do mojego kurczaczka 1 stwierdziłem, że właściwie mniejsza z tym. Wystarczy tylko wyzwać ją na udeptaną ziemię, kiedy się zjawi we czwartek. Ale los zrządził inaczej: nie było już następnego czwartku, ponieważ ktoś ją zamordował... Wstał z poręczy fotela, wziął mały notes i wyjął ołówek z górnej kieszeni marynarki. Nagryzmolił adres na kartce, po czym wydarł ją z bloczka i podał Andrew. — Proszę, stary. Byłbym powiedział ci o tym już przed obiadem, gdvbv matka mi nie przerwała. Ale cokolwiek się stanie, nie powinniśmy pisnąć o tym słowa mojej staruszce. A skoro to właśnie kochanka szukasz, wydaje się, że nie masz już zbyt wiele do roboty. Andrew wziął z jego rąk kartkę. Trzydziesta Ósma Ulica. Nie miał żadnych wątpliwości, że prawdziwa Mary Cross mieszka z Glorią Leyden w Greenwich Village. Ta surrealistyczna wizyta przyniosła mu jednak jakąś korzyść. Może nie taką, jakiej oczekiwał, ale czy cokolwiek układało się choćby w najmniejszym stopniu tak, jak się tego spodziewał? Ojczym znów położył mu dłoń na ramieniu. Uścisk był mocny i pewny, wyrażający sympatię i naturalne pragnienie pomocy. — Cóż, stary, bardzo mi przykro, ale teraz muszę cię już pożegnać. Kurczaczek nie zaśnie, nim mi trochę nie poczyta. Twierdzi, że to kojąco wpływa na wysłużone serce. Rozumiesz więc? Nie jest już taka młoda, nie można więc pozwolić jej czuwać zbyt długo... ROZDZIAŁ XVIII Andrew udał się taksówką pod wskazany przez Lema adres. Było już dobrze po północy i w żadnym z okien nie paliło się światło. Wszedł po schodkach, odszukał właściwą tabliczkę: „3b — Mary Cross”. Lem mówił prawdę. Nacisnął dzwonek, nie mając nadziei, że ktoś mu otworzy. Zadzwonił jeszcze raz, także bez rezultatu. Spróbował nacisnąć klamkę — drzwi były zamknięte. Po drugiej stronie ulicy znajdował się niewielki hotel. Wszedł pośpiesznie do pustego holu, gdyż myśl o poruczniku Mooneyu ani na chwilę go nie opuszczała. Poszukał w spisie telefonów nazwiska Mary Cross; była tylko jedna taka osoba, zamieszkała przy Trzydziestej Ósmej Ulicy. A więc mieszkanie należało rzeczywiście do Mary Cross i Maureen niekoniecznie musiała się pod nią podszywać. Przejęła po prostu mieszkanie, kiedy Mary Cross wprowadziła się do Glorii Leyden. Poszukał numeru Glorii Leyden: Dziesiąta Ulica Zachodnia — tak, to będzie tam. Wszedł do budki i wykręcił numer. Prawie natychmiast rozległ się w słuchawce kobiecy głos: — Kimkolwiek jesteś, nie mógłbyś sobie wybrać odpowiedniejszej pory?! — Czy to Mary Cross? — spytał niezrażony Andrew. — Mary! — zawołał głos (Glorii Leyden). — To do ciebie. Słyszał stukanie wysokich obcasów o posadzkę, a po chwili inny kobiecy głos: — Słucham? — Czy mówię z Mary Cross? — Tak. — Tu Andrew Jordan. Muszę z panią porozmawiać. — Mąż Maureen? — Tak jest. — Ojej' — Zaraz u pani będę.
— Ale... Wie pan... Gloria myje właśnie głowę. — Muszę się z panią zobaczyć. — W takim razie... w takim razie... Proszę posłuchać. Na rogu Dziesiątej Zachodniej i Szóstej Alei jest mały bar. Nazywa się „Bangkok”. — Mogę tam być za kwadrans... „Bangkok” był mizernie oświetlonym małym barkiem, wykazującym niewyraźne pretensje do orientalnego stylu. Łatwo było poznać Mary Cross, ponieważ była jedyną kobietą wśród garstki gości przy barze — wysoka, smukła, koścista dziewczyna z kręconymi, czarnymi włosami. Kiedy otworzył drzwi, obejrzała się w jego stronę. Podszedł do niej. — Pan Jordan? Usiądźmy przy stoliku. Uszy tego barmana mogłyby służyć jako ekran radarowy dla całego Wschodniego Wybrzeża. Znaleźli stolik i usiedli w tym różowym mroku, z którego po chwili wyłonił się kelner. Przyjął zamówienie i oddalił się. Mary Cross pochyliła się przez stolik w stronę Andrew, ale nawet wtedy widział tylko zarysy jej postaci: szczupłą twarz, wielkie, ciemne, niewinne oczy i czarne, kędzierzawe włosy. — Na Boga, panie Jordan, ja naprawdę nie mam pojęcia, czego pan ode mnie chce. Dzisiaj wieczorem przepytywała mnie policja. — Wiem. — Bo myślałam, że może pan zwraca się do niewłaściwej osoby. Ja nie byłam wcale przyjaciółką Maureen. Nie cierpiałam jej. Nienawidziłam. tej dziewczyny. — Wielkie, błyszczące w przymglonym świede oczy zdawały się mieć oddzielne istnienie, jak oczy kota. — O rany, panie Jordan, okropnie pan wygląda! Ma pan chyba kłopoty. — Policja podejrzewa, że to ja ją zabiłem. — lak sobie wyobrażałam. Dlatego starałam się zamydlić trochę oczy temu porucznikowi. — Przede mną było w jej życiu wielu mężczyzn, prawda? — Wielu? Och! — A później? Kiedy za mnie wyszła? Kelner przyniósł drinki i znowu zniknął w ciemności. Mary Cross pociągnęła łyk swojej szkockiej. Była najwyraźniej zakłopotana. Czy może przestraszona? — Niech mnie pan posłucha, Jordan. Gdybym mogła panu pomóc, zrobiłabym to, naprawdę. Ale widzi pan... ja nie chcę się w to mieszać. Żadna dziewczyna nie chce być wmieszana w sprawę, którą zajmują się gliny. Powiem panu tylko to, że jak Maureen wyszła za pana i wyprowadziła się z naszego wspólnego mieszkania, odetchnęłam. Bingo!, pomyślałam sobie. I od tej pory nie widziałam jej na oczy. — Nigdy? — Ojej, mówię panu przecież, że nie! — Nawet wówczas, kiedy podnajęła od pani mieszkanie przy Trzydziestej Ósmej Ulicy? Mary Cross cicho gwizdnęła. — O rany! To pan o tym wie? — Owszem, wiem. — Musiałam chyba upaść na głowę! A tak ładnie się tam urządziłam. Zajęło mi to wiele miesięcy, zanim wszystko zgromadziłam i poustawiałam według swojego gustu. Aż tu raptem, ni stąd ni zowąd, ona do mnie dzwoni! Owszem, przyznaję, że zaproponowała mi płacenie podwójnego czynszu. Ale niech pan pomyśli, co za bezczelność! Po prostu zadzwoniła i mówi: Wprowadzam się jutro z samego rana. —Czy to znaczy, że zmusiła panią do wyprowadzenia się wbrew pani woli?
— Owszem, to właśnie chcę powiedzieć. — Czy miała coś na panią? —Na mnie? Tylko to, że widywałam się od czasu do czasu z Billem, kiedy już byłam na stałe z Georgem. To była po prostu nie- godziwość z jej strony, nic innego! Co mi przeszkadzało pójść do niej i powiedzieć tak: Dobrze, wygadaj George’owi o Billu, a ja porozmawiam sobie trochę z twoim mężem. Ale porządna dziewczyna po prostu tak nie robi i Maureen doskonale o tym wiedziała. Ona zawsze taka była! Wykorzystywała tych, którzy nie potrafili jej się odpłacić pięknym za nadobne! Wysunęła rękę przez stół i chwyciła dłoń Andrew. — Panie Jordan! Ale pan nie powie o tym wszystkim glinom? Ja nie mam nawet w kontrakcie najmu klauzuli o możliwości podnajmu! Można wpaść w niezłe kłopoty z tego powodu. Znam dziewczynę, która podnajęła mieszkanie bez takiej klauzuli i, wyobraża pan sobie, omal jej nie zaaresztowano! — Kiedy Maureen właściwie przejęła pani mieszkanie? — Mogę to panu dokładnie określić. Pięć miesięcy temu. Od pięciu miesięcy muszę mieszkać z Glorią, ściśnięta jak sardynka, a Gloria ze swymi wiecznymi randkami i ciągłym zmienianiem koloru włosów: raz jasny blond, to znów ciemny blond, kasztanowe... To męczące, proszę pana! Pięć miesięcy. A od kiedy Maureen zaczęła kraść klejnoty? Jakieś osiem miesięcy temu. Czy więc ta kradzież zaczęła się jako transakcja solo, a później dołączył doń kochanek? — A czy mówiła pani, na co potrzebne jej to mieszkanie? — pytał dalej. — Powiedziała mi tylko to, co chciała, bym wiedziała. Podobno chodziło o starego przyjaciela rodziny, który przyjeżdża od czasu do czasu do Nowego Jorku i potrzebuje jakiegoś miejsca na Manhattanie, gdzie mógłby się zatrzymać. Stary przyjaciel rodziny! — prychnęła. — Panie Jordan, pytał mnie pan przed chwilą, czy Maureen miała jakiegoś mężczyznę od czasu, gdy została partską żoną. Odpowiedziałam, że nie wiem, bo bałam się powiedzieć panu o tym mieszkaniu, to znaczy o tym, że nie mam klauzuli podnajmu. Ale to nie był żaden stary przyjaciel rodziny. Może mi pan wierzyć. To był jej kochanek... — Nigdy oczywiście nie dowiedziała się pani, jak się nazywał? — O rany, nie! To nie w stylu Maureen! Maureen miałaby się komuś zwierzać? W każdym razie nie był z pewnością żadnym starym przyjacielem rodziny. Taki ładny chłopiec? Nie mógł mieć więcej jak dwadzieścia pięć lat. Andrew poczuł żywsze bicie serca. — Czy pani chce powiedzieć, że go widziała na własne oczy? — Pewnie, że go widziałam, panie Jordan! Jakieś dwa, trzy mie153 siące temu. Wszystko zaczęło się od elektrycznego żelazka Glorii. 0 rany, jak ta dziewczyna obchodzi się ze swoimi rzeczami! Wszystko, dosłownie wszystko, w tym mieszkaniu jest porozwalane. Miałam jakąś bardzo ważną randkę i koniecznie musiałam odprasować sukienkę, a żelazko znowu było zepsute. Pomyślałam więc sobie: Do licha, mam przecież własne porządne żelazko w domu. Co sobie ta Maureen myśli! Wygnała mnie z własnego mieszkania, nie powalając nawet zabrać moich rzeczy?! Byłam naprawdę wściekła! Na Glorię, na żelazko, a najbardziej na Maureen! Mam ciągle jeszcze własny klucz, pojechałam więc taksówką na Trzydziestą Ósmą. Kiedy weszłam do mieszkania, zobaczyłam ich oboje. Nie muszę dodawać, że mi go nie przedstawiła; była zbyt skryta. W każdym razie siedzieli wtedy obok siebie na mojej kanapie, z podciągniętymi pod siebie kolanami, i popijali Rob Roysa. Popijali Rob Roysa... W tej samej chwili, kiedy wszystko zmierzało konsekwentnie do rozwiązania, Andrew znów poczuł ogarniającą go panikę. — A jak on wyglądał? Ten kochanek?
— No, tak jak już panu wspomniałam. Mniej więcej dwadzieścia pięć lat, bardzo przystojny, blondyn. Jak teraz widzę, to właściwie bardzo był podobny do pana. Można by powiedzieć, że jesteście bliźniakami, tyle tylko, że on wygląda znacznie młodziej i ma jaśniejsze włosy. Boże, ależ Maureen była na mnie wściekła, kiedy tak tam wpadłam! Wciągnęła mnie do sypialni i dała to żelazko, ale z miejsca wsiadła na mnie i zażądała, bym oddała jej klucz. Nie pisnęła naturalnie ani słówka na temat tego chłopaka, a kiedy przechodziłam znowu przez pokój, on siedział tak jak przedtem na kanapie, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi, popijał Rob Roysa i robił z papieru taką strzałę... Andrew poczuł, że jeśli nie wyjdzie natychmiast z tego baru, to zemdleje. Skinął na kelnera, zapłacił rachunek i wstał. Mary Cross wykrzyknęła przestraszona: — O, rany! Panie Jordan! Co panu jest? Co się stało? Ale on nic jej nie odpowiedział, tylko ruszył do drzwi, słysząc za sobą stukanie jej wysokich obcasów. Wyszedł pospiesznie na ulicę 1zaczął iść przed siebie bez celu. Gdyby to wszystko stało się wcześniej, zanim jeszcze nadludzki wysiłek nerwowy zupełnie go podkopał, może potrafiłby się opano wać. Teraz jednak pozwolił, by wściekłość i upokorzenie zawładnęły nim, tak jak płomienie ogarniają drewniany budynek. Maureen i Ned. Ta potworna zdrada była dla niego jasna jak słońce. Maureen wychodzi za niego dla pieniędzy. Potem dowiaduje się, że cały majątek odziedziczy Ned, usiłuje więc obalić testament. Wreszcie przegrywa i... zwraca się do Neda! Poczuł straszliwy zawrót głowy. Zatrzymał się i oparł o najbliższą latarnię. Całe czoło zrosił mu pot. Maureen i Ned kombinują, w jaki sposób zawładnąć klejnotami pani Pryde i to jak najszybciej, bo ona jest w ciąży z Nedem... Maureen triumfuje z odpowiednio poczętym dzieckiem i klejnotami... A wtedy: Ned poznaje Rosemary, nieładną córkę milionera, z otwierającą się szansą na ogromny majątek. Próbuje więc pozbyć się Maureen, która jest przepełniona wściekłością i żądzą zemsty. Rewolwer — szarpanina — strzały... Poczuł nagle na ramieniu czyjąś rękę, a kiedy podniósł oczy, jeszcze ciągle oszołomiony, zobaczył pochyloną ku sobie twarz jakiegoś mężczyzny. — Hej, panie! Chory pan, czy co? — Nie, dziękuję. Wszystko w porządku. Twarz jeszcze przez chwilę tkwiła przed jego oczami, a potem znikła. Andrew ruszył dalej przed siebie bez celu i doszedł do jakiegoś małego baru. Z oświetlonego lokalu słychać było głośne tony szafy grającej. Telefon. Zadzwonić do Neda. Iść do Neda. Zabić go. Zaczął przeciskać się przez gęstą masę ludzi, którzy rozstępowali się przed nim, pozwalając mu przejść. W rogu sali stała budka telefoniczna. Wszedł i wykręcił numer mieszkania Neda. Czul, że włosy ma mokre od potu; przesunął ręką po twarzy, aby ją wytrzeć. Telefon dzwonił kilkakrotnie, ale nie było żadnej odpowiedzi. Wyszedł znowu na ulicę i skinął na stojącą przed barem taksówkę. Kiedy podjechała, opadł ciężko na siedzenie. — Tak, proszę pana! Dokąd? Dokąd? Andrew podał adres swego mieszkania. Otwierając drzwi, usłyszał, że dzwoni telefon. Kiedy podniósł słuchawkę, usłyszał damski głos: — Pan Jordan? — Tak. — Tu Mary Cross. Panie Jordan, czy nic panu nie jest? — Nie. Wszystko w porządku. — Tak nagle odejść... Wystraszył mnie pan. Naprawdę. Panie Jor
dan, przestraszyłam się. Nie powinien pan tak robić... A tuż po pana wyjściu przypomniałam sobie o czymś. Może to panu pomoże. Bo widzi pan, powiedziałam jej wtedy tak: „Owszem, zgoda, bierz moje mieszkanie, bo nic na to nie mogę poradzić. Ale nie życzę sobie, by jakiś facet, którego nie znam, szwendał mi się po mieszkaniu i wszystko przewracał. Musisz mi obiecać, że ten twój facet to solidny, szanowany obywatel...” A ona na to: „Szanowany obywatel? Co ty sobie wyobrażasz? To milioner!” Tak mi powiedziała, panie Jordan. Może to panu pomoże w pańskich poszukiwaniach. „Milioner, powiedziała, jeden z najwybitniejszych obywateli w Kalifornii...” ROZDZIAŁ XIX Andrew odłożył słuchawkę i zapalił lampę. Jeden z najwybitniejszych obywateli Kalifornii — słowa te brzmiały bezustannie w jego uszach. Maureen znowu kłamała? Przecież skłamała także Billowi Stanto- nowi, gdy chodziło o tożsamość jej kochanka. Z tym „swoim złowieszczym śmiechem” powiedziała mu: To Lem Pryde. Czy ten uśmieszek był także na jej ustach, kiedy mówiła Mary Cross, że jej kochanek to jeden z najwybitniejszych obywateli Kalifornii? Różnica polegała jedynie na innym maskowaniu jednej i tej samej osoby — Neda. Wściekłość wybuchła w nim z nową mocą. Ponownie wykręcił numer Neda. Sygnał po drugiej stronie drutu terkotał mocno, wyraźnie, intymnie, jak gdyby dzwoniło mu we własnym uchu. Spojrzał na zegarek. Za kwadrans pierwsza. Gdzie jest Ned? I co robi? Czy domyślił się lub wyczuł, że prawda wyszła na jaw? Uciekł? Andrew odłożył słuchawkę i usiadł. Jeden z najwybitniejszych obywateli Kalifornii... Pierwsza miłość Maureen, „szczęśliwy małżonek” przyjaciółki pani Thatcher. Nowa myśl zaczynała krążyć po głowie Andrew. A jeżeli tym razem Maureen wyjątkowo powiedziała prawdę? Czy to możliwe? Czyżby pierwsza miłość Maureen znów pojawiła się w jej życiu? Może przecież być w Nowym Jorku, a nawet jeżeli nadal mieszka w Pasadenie, to przylatuje od czasu do czasu, by spędzić kilka godzin z dala od żony w tajemnym „gniazdku miłosnym” z dziewczyną, która mając dziewiętnaście lat tak go oczarowała? Jej „pierwsza miłość”, którą sprowadziła z powrotem, kiedy już wydusiła z Lema klejnoty, a z Jordanów wszystko, co tylko się dało? Jeden z najważniejszych obywateli Kalifornii — prawdziwie gruba ryba, z którą potrafiłaby się już uporać, wyostrzywszy swoje pazury i język na Jordanach. Kiedy ten pomysł dojrzał w jego wyobraźni, poczuł nieprawdopodobny przypływ nadziei. Czy to nie byłoby możliwe? A może Ned znalazł się tylko przypadkiem w mieszkaniu Maureen, gdzie go zastała Mary Cross? Przecież Maureen nie przedstawiła go jako tego pana, przyjaciela domu, który wynajął pokój? W ogóle się nim nie zajmowała. Po prostu siedział na kanapie z podciągniętymi nogami i preparował papierową strzałę. Wiedział, że ta nowa nadziejajest po prostu śmieszna. Czyż niczego nie nauczyły go te minione, straszne, bezkresne godziny? Czy ciągle jeszcze jest naiwny jak dziecko? Czy nie postępuje teraz wobec Neda podobnie jak przedtem wobec Maureen, zamykając oczy na dowody i czepiając się najmniejszej nadziei po prostu dlatego, że musiał mieć chociaż jedną osobę, którą mógłby kochać i której by ufał? Śmieszne? Ale czy naprawdę śmieszne? Niejasno zdał sobie sprawę, że kto wie, czy nie jest to najkrytyczniejszy moment z tych, jakie do tej pory przeżył? Jeżeli teraz zwątpi w Neda, to utraci jedyną pozytywną rzecz, jaka mu jeszcze w życiu pozostała. Czyż wiara w istnienie kalifornijskiego milionera nie jest jedynym lekarstwem na panujący w jego uczuciach chaos? Czy nie powinien wierzyć w to tak długo, jak tylko jest to możliwe? Tak długo, jak to możliwe? Nie musi to być specjalnie długo, bo przecież łatwo można sprawdzić, czy ten milioner przyjeżdża do Nowego Jorku. Pani Thatcher na pewno będzie
wiedziała, a jeśli nie, to z łatwością będzie mogła się tego dowiedzieć. Czy jest coś, o czym pan wie... coś, co mogłoby skierować podejrzenia na kogoś innego?... Gdybyśmy mogli jakoś pomóc, cokolwiek by to niebyło, zadzwoni pan do nas, dobrze?... Niezależnie od pory. Wstał i podszedł do telefonu. Patrzył na aparat długo, jakby czuł strach, że skoro tylko weźmie słuchawkę do ręki, przepadnie już wszelka możliwość oszukiwania samego siebie... Wykręcił numer mieszkania Thatcherów. Telefon przyjął pan Thatcher. Ten dobry, nieoczekiwany fakt, że zgłosił się pan, a nie pani Thatcher, w jakiś sposób zmieszał i zaskoczył Andrew. Sam słyszał swój jąkający się głos. — Czy... czy nie ma tam przypadkiem Neda? — Nie... niestety, nie. Rosemary wróciła już z godzinę temu i położyła się do łóżka. I moja żona także. Ale żona prosiła, by pan dzwonił. ilekroć będzie taka potrzeba. Czy mogę coś dla pana zrobić? —Jeżeli można, to chciałbym do państwa wpaść na chwilę. — Ależ, oczywiście, prószę przychodzić! Czy chce pan, bym obudził obie moje panie? Rosemary? Nie czuł się na siłach, żeby spojrzeć w twarz narzeczonej Neda. Jeszcze nie teraz. Powiedział więc: — Gdyby pan byl tak dobry, to chciałbym się zobaczyć z pańską żoną... — Jak pan sobie życzy. — Naprawdę dziękuję. Już do państwa jadę... Drzwi otworzył mu pan Thatcher, który wprowadził go do małego gabinetu na pierwszym piętrze. Miał na sobie brązową aksamitną bonżurkę, jaką Andrew widział w reklamach alkoholi. Nie przypuszczał, że zwyczajni ludzie noszą je po domu. — Zona będzie tu za chwilę, Andrew. Pozwoli pan, że przyrządzę mu ci coś do picia. — Nie, dziękuję. Owo automatyczne częstowanie i popijanie drinków przeciągało tylko wieczory, nie zagłuszając bólu ani nie zaostrzając umysłu. — Jestem państwu bardzo wdzięczny za uprzedzenie mnie o nakazie aresztowania — powiedział. — Ależ na litość boską, Andrew! Zrobilibyśmy wszystko, żeby tylko panu pomóc. Krzesła obite były brązową skórą — czy po to, żeby harmonizowały z podomką pana domu? Pan Thatcher wskazał mu jedno z nich, a sam usiadł na drugim, naprzeciwko. — Najmocniej przepraszam, że przychodzę do państwa tak późno, ale pańska małżonka upoważniła mnie do skomunikowania się z nią, skoro znajdę jakieś ślady wskazujące na inną osobę. — Tak, wiem o tym. No i co? Znalazł pan coś takiego? Bardzo bym chciał, żeby tak było. Zrównoważona, autorytatywna osobowość pana Thatchera działała dziwnie uspokajająco. Z gorzką samokrytyką Andrew zastanawia! się, czy jego nowo nabyte poczucie pewności siebie jest tylko kolejnym banalnym freudowskim legatem po matce, która potrafiła tak skutecznie podporządkować sobie pana Jordana? Pan Thatcher — uosobienie jego ojca? W tej chwili zjawiła się pani Thatcher, ubrana bez zarzutu, nie zdradzając najmniejszej oznaki tego, że właśnie została wyrwana ze snu. Panowie wstali, a pani Thatcher podeszła do Andrew z wyciągniętą ręką. — Andrew, tak się cieszę, że pan się pokazał! Czy mam to uważać za dobry omen? — Andrew powiada, że wpadł na coś — wyjaśnił pan Thatcher. — Tak — potwierdził Andrew. — Mam pewien ślad i tylko państwo mogą mi pomóc go sprawdzić. Pani Thatcher usiadła na kanapce, a panowie powrócili na poprzednie miejsca. — Od czasu naszej ostatniej rozmowy — zaczął Andrew — dowiedziałem się wielu
rzeczy o Maureen. Niektóre nie mają może bezpośredniego związku z jej śmiercią. Jedna natomiast bezwzględnie się z tym wiąże. Otóż, odkryłem, że Maureen miała kochanka. Przypuszczam, że to on ją zabił, i chyba wiem, kto to jest... Oboje państwo Thatcher pochylili się lekko naprzód. Pan Thatcher, który zapalił małe cygaro, teraz wyjął je, a czoło jego zmarszczyło się w pełnym niepokoju oczekiwaniu. — Są na to jakieś dowody, Andrew? — Znam świadka, a właściwie dziewczynę, która podnajęła im swoje mieszkanie. Wiem, że się tam spotykali. I choć możliwe, że Maureen kłamała, wskazała mniej więcej, kim ten mężczyzna był. — Andrew zwrócił się teraz specjalnie do pani Thatcher. — Określiła go jako milionera i jednego z najwybitniejszych obywateli Kalifornii. To dla pani niedobra wiadomość... wiem, jak usilnie oboje państwo starali się trzymać tego człowieka z dala od Maureen. Ale czy możliwe jest, że ona znowu nawiązała z nim stosunki, że mimo wysiłków państwa skusiła go znowu, by przylatywał tu do niej z Kalifornii, i że po raz drugi wpakował się w to znacznie, znacznie głębiej niż zamierzał, że Maureen zaczęła go szantażować i... Nagle, podczas całego tego monologu, ujrzał w wyobraźni obraz Neda. Walczył usilnie, aby go odpędzić. Wszystko, co mówi teraz Thatcherom, to prawda. To musi być prawda. Trzeba koniecznie trzymać się tego, tak samo jak Thatcherów, którzy mogą mu pomóc ocalić chociaż cośkolwiek z ruiny jego życia. —Jak więc państwo widzą — zakończył — chciałbym prosić o zdradzenie mi jego nazwiska. Zwrócił się teraz do pana Thatchera i zdumiał na widok jego zmienionej twarzy, osłupiałej z zaskoczenia. —Jakiś mężczyzna z Kalifornii? — wykrzyknął. — Chce pan powiedzieć... sugeruje pan, że w czasie, kiedy Maureen u nas mieszkała, był w jej życiu jakiś mężczyzna... Urwał i odwrócił się gwałtownie do żony. Ona zaś siedziała wyprostowana, z rękami złożonymi na kolanach i uśmiechała się niewyraźnie. — Bardzo pana przepraszam, Andrew. Powinnam była wyrażać się jaśniej dziś rano. Kiedy panu powiedziałam, że nie wspomniałam o tym nikomu, miałam na myśli również mojego męża. — Wstała i podeszła do męża, kładąc mu dłoń na ramieniu. — Rozumiem stanowisko Andrew, Jamesie. Byłoby może rozsądniej, gdybym powiedziała ci wszystko we właściwym czasie. Ale... no cóż, skąd można mieć stuprocentową pewność. No więc, kiedy wyekspediowałam Maureen do Nowego Jorku, to nie dlatego, że marzyła o tym, by zostać modelką. Wysłałam ją dlatego, że odkryłam, iż romansowała z Rodneyem. — Z Rodneyem? — powtórzył jak echo pan Thatcher, a jego twarz wyrażała nieopisane zdumienie. — Rozumiesz teraz, co musiałam czuć — ciągnęła pani Thatcher. — Biedna Lavinia... Gdyby ta sprawa wyszła na jaw, złamałaby jej życie. Mam nadzieję, że mi wybaczysz, bo na ogół nie jestem skryta wobec ciebie, James. Pan Thatcher także wstał. Żona wyciągnęła ku niemu rękę, którą ujął w swoje dłonie i tak stali chwilę obok siebie, zdając się całkowicie zapominać o obecności Andrew. Po chwili oboje zwrócili się ku niemu. — Rodney, ale jak nazwisko? — spytał Andrew. — Muszą mi państwo powiedzieć jego nazwisko... — Oczywiście, Andrew — odparła pani Thatcher. — Nazywał się Rodney Miller. A więc ma przynajmniej nazwisko! W podnieceniu Andrew poczuł jakby odpływ napięcia nerwowego. — Taak... — orzekł. — To by wszystko wyjaśniło. Sprawiła, że Rodney Miller do niej wrócił. Przylatywał do Nowego Jorku i... Urwał, widząc wyraz twarzy państwa Thatcher. Pierwszy przemówił pan Thatcher.
— Okropnie mi przykro, Andrew, bo przypuszczam, że na tej teorii opierał pan możliwość rozwiązania swego problemu jutro, kiedy zjawi się porucznik Mooney. Byłem wprost zdumiony, usłyszawszy o Maureen i Rodneyu w Pasadenie, mimo iż oczywiście całkowicie dopuszczam, że to była prawda. Ale jeżeli Maureen powiedziała temu niby świadkowi, że jej kochankiem był Rodney Miller, to bezsprzecznie skłamała. Andrew poczuł, jak powoli opuszcza go nadzieja. — Tak, Andrew — powiedziała pani Thatcher, podchodząc do niego blisko. Jej ręka spoczęła na jego ramieniu. — Obawiam się, że co do tego możemy być stuprocentowo pewni. Bo jakby to... Rodney Miller nie żyje. Zmarł prawie dwa lata temu. Rozpacz, jak gęsta, lepiąca się chmura wypełniła całą istotę Andrew. Tyle zostało z jego nadziei... Tyle z Rodneya Millera... A więc i tyle z Neda. Andrew siedział kompletnie nieruchomo, patrząc na stojące pod ścianą regały z książkami i czekając na pojawienie się wściekłości, która nieomylnie nadejdzie, dając sygnał ostatecznej klęski. Ned... ze spłowiałymi na słońcu włosami i niebieskimi oczami, tak uroczyście wyrażający bezgraniczną miłość i chęć pomocy, fhmiętaj tytko o jednym, Drew... Jedno twoje słowo i jestem gotów powiedzieć im wszystko. Absolutnie wszystko... Stanąć oko w oko z tą prawdą wydawało mu się straszniejsze, niż stanąć twarzą w twarz z prawdą o Maureen. Ręka pani Thatcher ciągle jeszcze spoczywała na jego ramieniu. Usłyszał, że dzwoni telefon; pan Thatcher podszedł go odebrać. — Tak?... Owszem, jest w domu, ale już od jakiegoś czasu śpi. Ona... Proszę zaczekać, partski brat jest właśnie u nas, może z nim chciałby pan pomówić? — Zasłonił ręką słuchawkę. — Chce pan porozmawiać z bratem, Andrew? Ned... Przez jedną krótką, zwariowaną chwilę Andrew miał wrażenie, że nie będzie w stanie wstać z krzesła, że jego stopy wypuściły delikatne, ale mocne korzenie, które przebiły dywan i podłogę, korzenie, które tak wrosły w ziemię, że jeżeli teraz wstanie, to zostanie rozerwany na części. Pan Thatcher podsuwał mu słuchawkę na długim, skręconym sznurku. Pot znów wystąpił mu grubymi kroplami na czoło. Po chwili jednak podniósł się i wziął do ręki słuchawkę. I ■ — Drew? — usłyszał głos Neda, lekko zachrypnięty i aż zachłystujący się z podniecenia. — O rany, Drew, ale przełom! Cały czas szukam cię po mieście. Słuchaj! Wszystko już wiem. Wiem, kto zabił Maureen! Drew, czy mnie słuchasz? — Tak. Słucham... — Wobec tego zostań tam u Thatcherów. Tak będzie najprędzej i najlepiej. Siedź tam i zatelefonuj do Mooneya. Gdziekolwiek się znajduje, chociażby nawet z żoną w łóżku, wyciągnij go i powiedz, by natychmiast zjawił się u Thatcherów. Słyszysz mnie? Wszystko jest w najlepszym porządku! Tylko zaraz dzwoń do Mooneya i czekaj! Będę tam za pięć minut... Kiedy Ned się rozłączył, Andrew stał jeszcze długą chwilę nieruchomy, ze słuchawką w ręce. Dopiero po pewnym czasie odłożył ją powoli na widełki, a jego oczy przeniosły się z pana Thatchera na jego żonę. — Ned mówi, że ma w ręku rozwiązanie. — Rozwiązanie? — powtórzyła jak echo. — Ale co, Andrew? Czego się dowiedział? — Tego mi nie powiedział. Mówił tylko, żebym zaraz zadzwonił do porucznika i poprosił go tutaj, bo tak będzie najprędzej. Czy państwo się na to zgadzają?
— Oczywiście... oczywiście, że się zgadzamy. Andrew zadzwonił na komisariat, ale nie zastał tam porucznika. Dyżurny sierżant podał mu jednak numer jego domowego telefonu. Porucznik Mooney odebrał prawie natychmiast. Flegmatyczny jak zwykle, wysłuchał wszystkiego, co mówił Andrew, potem rzucił: — Dobrze, panie Jordan. Będę tam za jakiś kwadrans. — No i co? Przyjedzie? — spytała pani Thatcher. — Mówi, że mniej więcej za kwadrans. — Doskonale — powiedział pan Thatcher, a jego uśmiech był zachęcający i ojcowski. — Miejmy nadzieję, że wszystko się w końcu wyjaśni. — Podszedł do żony i objął ją ramieniem w talii. — No cóż, kochanie, chyba obudzimy także Rosemary, jak myślisz? Nie sądzę, by chciała przespać tak doniosłą chwilę. Oboje razem ruszyli do drzwi, ale pani Thatcher odwróciła się jeszcze raz do Andrew. — Andrew, nic pan nie pił. Proszę sobie coś przyrządzić. — Bardzo dziękuję, ale nie mam ochoty. — Otworzy pan bratu, kiedy przyjdzie, prawda? — spyta! pan Thatcher. — Chcielibyście zapewne pomówić chwilę na osobności... Po odejściu Thatcherów Andrew zaczął spacerować nerwowo po pokoju. Jeżeli kiedykolwiek była pora na nadzieję, to właśnie teraz. Ale on nie potrafił już wierzyć. Ned znalazł rozwiązanie zagadki? Ned — nieobecny cały wieczór w domu, tropiący zbrodniarza? Usiłował w to uwierzyć, ale nie umiał. Zbyt głęboko już zanurzył się w rozpaczy. Jedynym obrazem, jaki tkwił w jego duszy, był obraz Neda. Neda, jako potwora. Neda, który nawet w tej chwili rozpoczyna jakąś oszukańczą akcję. Zdawało mu się, że niemal w tej samej chwili rozległ się niski, jękliwy głos dzwonka u drzwi frontowych. Zszedł na dół i otworzył drzwi. Jego brat, bez czapki, rozpromieniony, wpadł jak bomba do holu. — Czy Mooney już jest? — Jeszcze nie. Ned zobaczył padające z góry światło i ruszył w kierunku gabinetu, a Andrew za nim. Gdy znaleźli się w pokoju, Ned spytał: — Gdzie są wszyscy? — Poszli obudzić Rosemary. —No dobrze! Teraz to bez znaczenia! — Ned odwrócił się gwałtownie do brata i chwycił go za ramię. — Chłopie! — powiedział. — Poczekaj! Poczekaj, a przekonasz się, co usłyszysz! Chcesz coś gładko i sprytnie załatwić? Nie ma sprawy! Wal prosto do Neda Jordana. To ten prywatny łapacz, rozumiesz, ten z drugiego piętra... ROZDZIAŁ XX — No dobrze, Andy. Nie napiłbyś się czegoś mocniejszego? — Nie, dziękuję. — Bo ja się napiję. Chociaż Ned był pierwszy raz w mieszkaniu Thatcherów, zachowywał się z taką swobodą, jakby był u siebie w domu. Nie zdejmując płaszcza, podszedł do stolika w rogu i przyrządził sobie drinka. Wrócił z pełną szklaneczką, a na jego twarzy widniał uśmiech nieukrywanego samouwielbienia. — Dobra, Andy. Siedź sobie, stój, rób co ci się żywnie podoba, A tvlko mnie słuchaj. Wpadłem na ten genialny pomysł dopiero dwie godziny temu. Najpierw ty poszedłeś do domu, a Rosemary wyszła zaraz po tobie. Zostałem sam i kombinowałem, co by tu zrobić, żeby ci pomóc. I nagle, bez szczególnego powodu przypomniałem sobie pewną
sytuację sprzed kilku miesięcy... Uwierz mi. Aż do tego momentu zupełnie o tamtym wydarzeniu nie myślałem, takie mi się wdawało błahe i nie mające żadnego związku z żadnym z nas. I nagle olśniła mnie genialna myśl, że jednak... Ze tu jest pies pogrzebany i właśnie to może mieć decydujące znaczenie. Andrew usiadł z powrotem na fotelu, a Ned spacerował tam i z powrotem. — To było jakieś trzy miesiące temu, przed moim wyjazdem na Florydę. Jednego popołudnia szedłem sobie Piątą Aleją i potem skręciłem w Trzydziestą Ósmą Ulicę. Gdy mijałem któryś dom, podniosłem oczy i patrzę! A to Maureen otwiera sobie kluczem drzwi! Zawołałem na nią: „Hej, Maureen!”, a ona się odwróciła i kiedy mnie poznała, uśmiechnięta rzuciła: „O, Ned. Możesz mi pomóc. Odbywam właśnie misję dobroci!” Nie widziałem was obojga od dłuższego czasu i, co tu dużo gadać, byłem ciekawy! Ruszyłem więc za nią po schodach. A ona mówiła po drodze: „Myślę, że to nie będzie nic atrakcyjnego dla ciebie. Moja koleżanka załapała się w rejs wycieczkowy i prosiła, bym w czasie jej nieobecności podlewała kwiaty...” Wdrapaliśmy się na trzecie piętro, a Maureen otworzyła drzwi do mieszkania na końcu korytarza. Było to takie sobie zwyczajne mieszkanko, z porozstawianymi wszędzie doniczkami filodendronów. Wtedy Maureen podsunęła: „Wiesz co? Napijmy się czegoś. Przynajmniej tym może mi się zrewanżować!” I przyrządziła dwie szklanki Rob Roysa. Usiedliśmy potem gawędząc, nawiasem mówiąc przeważnie o tobie. Nie było w tej wizycie nic nadzwyczajnego i dlatego nigdy ci nawet o tym nie wspominałem... Ned podszedł teraz do Andrew i stanął naprzeciwko, rozwijając swoją opowieść: — Siedzimy więc tak sobie już parę minut, gdy nagle drzwi otwiera sobie kluczem jakaś facetka i wchodzi. Wysoka, chuda jak patyk dziewczyna z czarnymi włosami. Maureen nie przedstawiła nas, po prostu wciągnęła tę pannicę do sypialni. Siedziały tam kilka minut, a kiedy wyszły, tamta trzymała w ręku elektryczne żelazko. No i zaraz wyszła. Zapytałem o nią Maureen, a ta roześmiała się tylko i wyjaśniła, że jej koleżanka, co tu mieszka, bardzo szczodrze rozdawała wszystkim przyjaciółkom klucze od mieszkania. Tej dziewczynie też dała klucz i powiedziała, że może sobie pożyczać żelazko do prasowania. Byłem już i tak spóźniony na umówione spotkanie, ale nim wyszedłem stamtąd, trafiłem do łazienki. Na jej drzwiach wewnątrz wisiała piękna, kosztowna męska podomka. Na półce stały różne męskie szczotki do włosów i płyn po goleniu, i cała masa różnych innych męskich drobiazgów. Trochę się zdziwiłem, ale pomyślałem, że ta przyjaciółka Maureen ma widocznie jakiegoś stałego kolesia. Kiedy wyszedłem stamtąd, Maureen jeszcze została w mieszkaniu, bo zapomniała podlać te filodendrony... Ned pociągnął ze szklaneczki i mówił dalej: — No? Rozumiesz teraz, Andy? I widzisz, jaki ze mnie dureń, że od razu wtedy nie zacząłem podejrzewać Maureen. Męska podomka w łazience, kiedy najmniejszym słowem Maureen nie wspomniała o żadnym mężczyźnie? I właśnie teraz, gdy tak ważne było, aby coś mądrego wymyślić, przypomniało mi się to. Zrozumiałem, że schwytałem Maureen na randce w ich „gniazdku”. A ona na tyle szybko zorientowała się w sytuacji, że zaprosiła mnie na górę i wymyśliła całą tę historię z koleżanką. Było to nie tylko dowodem, że Maureen ma kochanka, ale i wyjaśniało, gdzie się spotykają. Andrew siedział patrząc na brata i czuł, że nadzieja, jaka jeszcze kilkanaście minut temu wydawała mu się utracona na wieki, odżywa w nim na nowo. — Trzydziesta Ósma Zachodnia — powiedział — mieszkanie numer 3b. Mary Cross. — Skąd wiesz? — Duże niebieskie oczy Neda jeszcze się rozszerzyły. — Bo byłem tam dzisiaj.
— Ale chyba nie w środku... — Nie. — No, a ja byłem! — rzucił triumfalnie Ned. — Kiedy wpadłem na ten genialny pomysł, dzwoniłem do ciebie, ale nie podnosiłeś słuchawki. I byłem wtedy nawet zadowolony, bo wobec tego wszystko spadało wyłącznie na mnie. Tak, powiedziałem sobie, a więc detektyw Ned Jordan rusza do akcji. Możesz mnie uważać za wariata, ale przyznam ci się, że mam wciąż kilka wytrychów i różne przyrządy do majsterkowania jeszcze z czasów dzieciństwa. Wiesz zresztą, że nigdy nie lubiłem nic wyrzucać. Taki już jestem. I w tym wypadku moja mania wyszła mi na dobre. Kiedy znalazłem się na tej ulicy, zadzwoniłem z dołu dla wszelkiej pewności, choć wiedziałem, że nikogo nie może być w mieszkaniu. A gdy rzeczywiście nie było żadnej reakcji na dzwonek, otworzyłem sobie wytrychem drzwi wejściowe na dole, a potem także wytrychem drzwi do mieszkania. Nie minęło pięć minut, jak już byłem w środku. I, bracie, wszystko na swoim miejscu, jak dawniej. Mam tu na myśli podomkę, męską piżamę i te inne męskie drobiazgi. Pomyślałem, że albo nie zdążył tych rzeczy uprzątnąć, albo był tak spokojny i pewny, iż nikt niczego nie ruszy i nie zajrzy do tego mieszkania, że nie fatygował się nawet. Ale, Drew, jeden Bóg wie, co mogli tam znaleźć policjanci, gdyby tam wtargnęli. Jedną z pierwszych rzeczy, na którą trafiłem przy rewizji mieszkania, była czerwona szkatułka na biżuterię, bliźniaczo podobna do tej, jaką miała Maureen. Otworzyłem ją i... Ned sięgnął ręką do kieszeni płaszcza i wyciągnął z niej gruby pakiet listów, przewiązany sznurkiem. Rzucił cały ten plik Andrew na kolana. — Przejrzyj to sobie, Drew! Kupa listów, które ten facet pisał do niej, liściki miłosne, opisujące szczegół po szczególe cały ten ich romans. Przypuszczam, iż nie miał najmniejszego pojęcia, że Maureen je przechowuje, ale ona była oczywiście sprytna. To przecież cała Maureen przygotowująca sobie całkiem nową ofiarę na całkiem nowy szantaż. Rozumiesz? Miała już chyba dość, albo prawie dość całej rodziny Jordanów. My stanowiliśmy Operację numer Jeden. To zaś była Operacja numer Dwa. Od której umarła... Andrew rozwiązał sznurek, którym listy były związane, i zaczął przerzucać, czytając przypadkowo wpadające mu w oczy wyrazy i zdania pisane szerokim, pewnym męskim charakterem pisma... Gdybyś wiedziała, co to za męka mieć cię tak blisko, a równocześnie tak daleko... Maureen, miłość moja... kiedy myślę o wczorajszym dniu spędzonym z tobą... Przyjdzie taki dzień, gdy los postanowi za nas. Porzucisz męża... — Widzisz? — głos Neda dobiegł do Andrew. — Tak go rozpaliła, że gotów był dla niej porzucić rodzinę... Choć może nie do końca, jak przeczytasz wszystko, to się przekonasz, że ten facet był rozdarty na dwoje. Pragnął jej, ale równocześnie nie chciał rozbijać domu. Stary, ona robiła z nim, co chciała. To jeszcze nie wszystko! Jest i fotka! — Fotka? — Andrew rzucił ostre spojrzenie na brata. — Była razem z listami w tej szkatułce. Maureen z tym facetem. Ja osobiście go nie znam, ale gliny go wywęszą. Sam zobacz! To było w pakiecie listów od maja do grudnia. Ned wyjął z kieszeni nie oprawioną fotografię w formie pocztówki. — Trzymała nie tylko listy ale i zdjęcie! Ona naprawdę gromadziła w tej szkatułce dowód za dowodem... Niech porucznik Mooney spróbuje cię teraz zaaresztować! Przy tych słowach zabrzęczał dzwonek u drzwi frontowych. Andrew aż drgnął. Ned wyciągał do niego rękę z fotografią. Równocześnie słychać było kroki i głosy na schodach. To Thatcherowie schodzili z góry. Na pewno wpuszczą i porucznika. Andrew tymczasem spojrzał na zdjęcie. Zostało zrobione w jakimś nocnym klubie i przedstawiało Maureen tańczącą z jakimś mężczyzną. Maureen miała na sobie tak dobrze mu znaną suknię ze złotej lamy, która leżała porzucona na podłodze owego pamiętnego wieczoru, kiedy przyszedł do domu i zastał ją martwą... czyżby to było dopiero ubiegłego wieczora? Uśmiechała się swym czarującym uśmiechem wpatrując się w oczy
spoglądającemu na nią z góry mężczyzny. W oczach mężczyzny można było wyczytać bezbrzeżne, obsesyjne jakieś oddanie. Andrew słyszał, że otwierają się drzwi frontowe, słyszał szorstki głos porucznika, wreszcie odgłosy licznych nóg, zmierzających w kierunku gabinetu. On jednak ciągle wpatrywał się w trzymaną w rękach fotografię, myśląc z lekkim zawrotem głowy: Ned oczywiście nie mógł się zorientować... bo przecież nie zdążył jeszcze poznać rodziców Rosemary. Mężczyzną obejmującym tak czule Maureen i patrzącym z zachwytem w jej oczy był właśnie pan Thatcher. Pan Thatcher! Andrew ledwie mógł w to uwierzyć, pamiętając imponujący spokój Thatchera jeszcze parę minut temu. Teraz jednak, kiedy już znał prawdę, taki zwrot właśnie wydał mu się nieunikniony. Skoro Rodneya Millera już nie mogła zdobyć na nowo — Maureen nie wybrała sobie pierwszego lepszego milionera. Ze złośliwą przebiegłością i mściwością wybrała sobie męża kobiety, której nienawidziła za to, że zerwała jej romans i nie dopuściła do tego, by Maureen została panią Miller. Nic dziwnego, że tak pokazowo k\1\|\| ■'"X. £t i gorliwie pojednała się z ciotką zaraz po ich przeniesieniu się do Nowego Jorku... Operacja numer Dwa nie oznaczała jedynie szantażu — znaczyła też i mściwy rewanż. Drzwi gabinetu otworzyły się i weszli Thatcherowie i Rosemary, a między gospodarzami kroczył dostojnie porucznik Mooney. Rosemary podbiegła natychmiast do Neda. Ten jednak nie patrzył na nią, tylko na pana Thatchera. A w jego niebieskich oczach widniało nieopisane zdumienie... niemal przerażenie. — Ale... ale... — Dobry wieczór, panie Jordan — odezwał się porucznik, podchodząc do Andrew i patrząc na niego swymi małymi, błyszczącymi oczami. — Przypuszczam, iż to, co pan ma mi do powiedzenia, wytłumaczy wyciągnięcie mnie o tej porze z łóżka? Pan Thatcher zwariowany na punkcie Maureen... Pan Thatcher „rozdarty na dwoje” i nie mogący się zdecydować na porzucenie żony! W tym pomieszaniu myśli Andrew przypomniał sobie coś, co mówiła mu Rosemary, kiedy ujrzał ją po raz pierwszy. Ze pan Thatcher nie jest jej ojcem, tylko ojczymem. A jedyne, czego pragnął przez całe życie, to był „następca tronu”, męski potomek. I tu wyszła cała prawda o ciąży Maureen. To było ostatnie, decydujące uderzenie Maureen w walce o pana Thatchera. Musisz się teraz rozstać z żoną... Noszę pod sercem twoje dziecko... Daję ci dziedzica nazwiska... I dlatego Maureen nie chciała wyjechać z nim do Skandynawii — chciała udowodnić Thatcherowi, iż dziecko jest jego. I tu także leży wyjaśnienie jej rozpaczliwych wysiłków, by sprawa nie wyszła przedwcześnie na jaw... Bo Thatcher „szarpany na dwoje” był bardzo trudnym obiektem do schwytania na małżeńską wędkę. Gdyby pułapka otworzyła się za wcześnie, Maureen straciłaby go na zawsze. Jedyną jej nadzieją było to, iż będzie go mogła przekonać z absolutną pewnością, że z nim jest w ciąży. Szybkie, urzędowe spojrzenie porucznika Mooneya natychmiast odkryło rozsypane na krześle Andrew listy. Po chwili przeniósł jednak wzrok na rękę Andrew ze zdjęciem. Bez słowa sięgnął po nie, obrócił raz, drugi i uważnie studiował. — Poruczniku! — zawołał Ned, podbiegając do Mooneya i chwytając go za rękaw. — To nie Andrew, tylko ja wzywałem pana. A właściwie to ja kazałem mu poprosić tutaj pana, bo wykryłem prawdę i chciałem wszystko opowiedzieć, żeby pan... żeby pan nie zaaresztował Andrew. Bo Maureen miała kochanka. Kochanka, który ją zamordował. Odszukałem miejsce, gdzie się spotykali, włamałem się tam, znalazłem pełno listów miłosnych i tę fotografię.
Odwrócił się i spojrzał z rozpaczą na Rosemary. — Mój Boże... To okropne! Strasznie mi przykro, Rosemary... Wierz mi! Absolutnie nie wiedziałem... nigdy nie podejrzewałem, że twój ojciec był tym, który... — Mój ojciec?! Rosemary także znalazła się blisko porucznika i spojrzała mu przez ramię na zdjęcie, które jeszcze obracał w palcach. — Boże drogi! — zawołała tylko. — Boże! Andrew nie spuszczał wzroku z pana Thatchera. A więc Maureen powiedziała mu o ciąży? A ten ostatni cios, który miał go przykuć na zawsze do niej, wrócił jak bumerang, przeciwko niej? Czy tak to wyglądało? Pan Thatcher wiedział, że Maureen nosi jego dziecko, i zabił ją?! Dlatego, że nieślubny potomek był dla niego czymś gorszym niż brak potomka? Tak... tak musiało być, w przeciwnym bowiem razie czemu tak ważne było, aby Ned przybrał jego nazwisko i został dziedzicem jego fortuny? Pan Thatcher, z którego twarzy nic nie dało się wyczytać, stał teraz u boku żony. Ani razu nie zerknął na rozrzucone na krześle listy. Nawet na fotografię. Jego twarz była tak samo uładzona i opanowana jak zawsze, z tą różnicą, że teraz był bardzo blady. Przez chwilę jego spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem Andrew, a potem wziął za tękę żonę i podprowadził do obitej skórą kanapy, na której oboje usiedli. Porucznik jeszcze przez chwilę przyglądał się fotografii, a potem przeniósł wzrok na pana Thatchera. — Tak, panie Thatcher, to bardzo kłopodiwa sytuacja dla wszystkich w to zamieszanych. Ale chyba sam pan musi przyznać, że pan i pani Jordan... — Istotnie... trudno chyba temu zaprzeczyć — glos pana Thatchera był bardzo spokojny i skierowany raczej do żony niż do porucznika. — Byłem szaleńcem, Margaret, takim typowym szaleńcem z francuskiej farsy. A już najgłupiej zachowałem się wtedy, gdy zaraz po tej tragedii nie poszedłem tam i nie usunąłem możliwych dowodów. Ale o ile wiedziałem, chodziło tylko o parę sztuk garderoby, które mogły być własnością pierwszego lepszego mężczyzny. O tym, 169 że posiadała to zdjęcie, nie miałem najmniejszego pojęcia, a już zupełnie nie przyszło mi do głowy, że przechowuje moje listy... Aby się już ostatecznie ośmieszyć w waszych oczach, muszę szczerze wyznać, że aż do chwili jej śmierci byłem przekonany, iż jest we mnie szczerze zakochana. Tak więc, Margaret, mogę powiedzieć, że zasłużyłem na to publiczne upokorzenie. Żal mi tylko tego wszystkiego przez wzgląd na ciebie... Po tych słowach odwrócił się do Andrew, a kąciki ust opadły mu w dół. — A jeśli idzie o pana, Andrew — powiedział — to kiedy pomyślę 0 sobie, że jeszcze parę minut temu siedziałem tu, udając przyjaciela 1 doradcę, to rozumiem, iż zasługuję nie tylko na nienawiść, ale i na pogardę... Cisza, jaka zapadła po jego ostatnich słowach, głęboko zabolała Andrew. Podszedł ze spuszczoną głową do swojego krzesła, zebrał rozsypane listy i usiadł, trzymając je na kolanach. Machinalnie, żeby ukryć zmieszanie, wybrał jeden i rzucił nań okiem. Datowany był przed czterema dniami — to chyba było w przeddzień przyjęcia u Billa Stantona. List był krótki, zaledwie parę zdań. Kochanie, zdarzyło się chyba coś katastrofalnego. Jak wiesz, zawsze skrupulatnie niszczę twoje listy zaraz po przeczytaniu. Ale ostatni list był tak wzruszający, tak piękny, że zabrałem go ze sobą do biura... — Panie Jordan... Usłyszał głos porucznika i spojrzał na niego. Porucznik odłożył fotografię na stół i ciągle jeszcze patrzył na nią, nie zwracając uwagi
na stojącego obok Neda opasującego ramieniem Rosemary. — Tak, poruczniku? — Moim obowiązkiem jest powiedzieć teraz, że mam w kieszeni nakaz aresztowania pana. — Tak. Wiem o tym. — Naprawdę? Wobec tego może rozumie pan powody, jakie mnie skłoniły do wydania takiego nakazu. Pańska żona zastrzelona z pańskiego rewolweru w państwa mieszkaniu i o takiej porze, kiedy pan mógł być w domu. Skłamała panu, że nie może mieć dzieci, a okazało się, że była w ciąży... — W ciąży?! — Pan Thatcher zerwał się na nogi. Twarz jego nagle kompletnie się zmieniła. Stała się szara, poorana zmarszczkami, jak twarz starca. — Maureen była w ciąży!!! Nie. Nikt nie może tak wyglądać i kłamać — pomyślał An- drew. — To znaczy, że pan Thatcher nie wiedział, iż Maureen nosi jego dziecko. Dlatego właśnie tak bardzo pragnął adoptować Neda. A więc... więc... Andrew nagle uświadomił to sobie z całą ostrością... Tak... oczywiście... Porucznik nie zwracał jednak uwagi na pana Thatchera i ciągle jeszcze zajmował się wyłącznie Andrew. — Tak wygląda sytuacja, panie Jordan, rozumie pan? I dodam, że skoro pan się upewnił, iż pańska żona... hmm, wyszła za pana dla pieniędzy, oszukiwała pana z innymi mężczyznami i była w ciąży z innym... — Ależ to śmieszne, co pan mówi — wtrącił się Ned. — Przecież Andrew nie zabił Maureen! Porucznik odwrócił się bardzo powoli do Neda i spojrzał mu w twarz. — A pan uważa, że to pan Thatcher, prawda? Owszem, przyznaję, że to nie jest bez podstaw. To całkiem logiczne przypuszczać, że człowiek żonaty dowiedziawszy się, że ma mieć dziecko z żoną innego mężczyzny, mógł ją zabić. Istnieje jednak coś, co całkowicie obala podobną teorię. Pan Thatcher jej nie zabił. On to sam wie i ja także wiem. Całe to popołudnie, od godziny dwunastej do wpół do siódmej wieczorem, pan Thatcher był obecny na posiedzeniu zarządu. Ani na chwilę nie opuścił sali posiedzeń, sprawdzałem. Tuzin, a właściwie czternaście osób jest w stanie potwierdzić jego alibi. Znów odwrócił się do Andrew, a ciężkie powieki niemal do połowy przysłoniły jego niebieskie, błyszczące oczy. — Wygląda na to, że znaleźliśmy się z powrotem w tym miejscu, z którego wyszliśmy, prawda, panie Jordan? Ogromnie panu współczuję, bo los ciężko pana doświadczył. I gotów jestem pierwszy to przyznać. Przypominam jednak raz jeszcze, że nakaz aresztowania pana tkwi w.mojej kieszeni i o ile ja mogę sądzić, nakaz ten jest równie dobrze uzasadniony teraz, jak i w chwili, kiedy zostałem wyciągnięty z łóżka... ROZDZIAŁ XXI Andrew siedział odwzajemniając spojrzenie małych, upartych oczu porucznika. Niby zdawał sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa, ale tylko częściowo. Bo teraz był absolutnie pewny. Wiedział, kto zabił Maureen. — I cóż, panie Jordan? Nie ma mi pan nic do powiedzenia? Na dźwięk głosu porucznika Andrew poczuł mocne bicie pulsu w skroniach. Wiedział. Ale co z tego, skoro nie ma dowodów? Dopóki ich nie... Spojrzał na leżący na kolanach list, datowany w przeddzień przyjęcia u Billa Stantona. .. .zabrałem go ze sobą do biura. Po powrocie do domu musiałem się szybko przebrać i całkiem zapomniałem o liście w kieszeni. Dopiero znacznie później przypomniałem sobie. Pobiegłem do szafy, ale nie było w niej garnituru. Oddano go tymczasem do pralni chemicznej, a zawartość wszystkich kieszeni leżała na moim nocnym stoliku, z wyjątkiem
listu. Nie chcę ulegać histerii, bo może zostawiłem go w biurze albo machinalnie schowałem go gdzieś dobrze, po powrocie do domu... ale jeśli nie, to... Czuł jak rośnie w nim napięcie. Tak... Musi spróbować... improwizować... ryzykować... Cóż miał do stracenia? Wstał i podał list porucznikowi. — Niech pan to sobie przeczyta, poruczniku. Ten list pisał pan Thatcher do Maureen w przeddzień przyjęcia u Billa Stantona. W czasie gdy porucznik czytał, Andrew zdawało się, że w ogóle jest pozbawiony nóg i unosi się gdzieś w powietrzu. — I co, panie Jordan? — spytał Mooney po lekturze. — To dowód, iż pan Thatcher obawiał się o jeden z jego listów do Maureen. Ze został on przez kogoś przejęty, prawda? — Tak by wyglądało z tego, co pisze... — A więc? Nie rozumie pan? Wyjaśnia to całkowicie telefon mojej żony z mieszkania Billa Stantona, który jakoby dotyczył Glorii Leyden. Powiedziałem przecież panu, że słyszałem jak mówiła wtedy: Znalazł się? Chwała Bogu, bo już odchodziłam od zmysłów, że ona... ONA, poruczniku! Maureen dzwoniła do pana Thatchera, bo się bała, że ktoś znalazł jej list. Przypuszczam, iż to Znalazł się? Chwała Bogu... dotyczy faktu, że pan Thatcher ten list odnalazł. Co nie wyklucza, że został przedtem przez kogoś przeczytany. I tak było istotnie... Owo niesamowite, dziwne uczucie bujania w powietrzu nie opuszczało Andrew, kiedy mówił dalej: — Przyznaję, poruczniku, że jest sporo w tej sprawie, o czym pan nie wie. A to głównie z winy mojej i Neda, bo trochę rzeczy ukrywaliśmy przed panem. Wszyscy jednak wiedzą o jednym: że pan Thatcher przez całe życie gorąco pragnął potomka. A to wyklucza możliwość zamordowania Maureen, która była w ciąży z jego dzieckiem. Ale... co z żoną pana Thatchera? Co z kobietą żyjącą szczęśliwie u boku kochanego męża, w luksusie, otoczoną szacunkiem i poważaniem... Kobietą odkrywającą, że młoda osóbka, z którą jej mąż romansuje, jest jej siostrzenicą, protegowaną, a do tego jeszcze ma urodzić mu dziecko?! Czyż nie stwierdzi ona, że całe jej dotychczasowe życie rozpada się w gruzy? I uzna, że jedyną drogą pozbycia się Maureen jest jej śmierć? Andrew po tych słowach zwrócił się gwałtownie ku pani Thatcher — siedzącej nieruchomo obok męża, z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu, z wargami zaciśniętymi, tworzącymi wąską linię. 1 — Dlatego wymyśliła pani tego Rodneya Millera, prawda? Wymyśliła pani osobę nie mogącą niczemu zaszkodzić. Rodneya Millera, który podobno od dwóch lat nie żyje. Maureen nie miała romansu z żadnym Rodneyem Millerem. Jej kochankiem w Pasadenie był pani mąż. A ta żona Millera, pani jakoby najlepsza przyjaciółka, to pani sama! Wygnała pani Maureen z domu, ale to na nic się nie zdało. Skoro tylko państwo wylądowali w Nowym Jorku, i ona się zjawiła. Lont został zapalony. Wybuch był już tylko kwestią czasu... Wreszcie... Wypowiedział te słowa. Naprawdę zdołał to zrobić, ale... dowody? Gdzie są? Przejęty list. Podsłuchana rozmowa telefoniczna. Co to za dowody? Oczywiście, że żadne! Trzeba jednak brnąć dalej — cofnąć się w takiej chwili równało się klęsce. — Jasne jest — orzekł, choć jemu samemu ten głos wydawał się pusty i odległy — że to pani Thatcher zabiła Maureen, i mogę tu przedstawić, jak do tego doszło. To Rosemary i Ned wszystko poruszyli. A z drugiej strony była Maureen pragnąca zdobyć męża pani Thatcher, choć rozpaczliwie broniąca się przed ujawnieniem przedwcześnie całej afery, póki nie będzie miała absolutnej pewności co do ciąży. Wtedy to, całkiem przypadkowo Rosemary zakochujc się w Nedzie. Można sobie wyobrazić, co to znaczyło dla Maureen. Nie dopuszczając do tego małżeństwa, mogła wziąć wspaniały rewanż na Rosemary za siebie.
Ale bez porównania ważniejszą była tu idealna okazja, by przekonać panią Thatcher jaka ona, ta wyklęta Maureen, jest lojalna, poczciwa. Jak to ma na względzie dobro wujostwa, przerażona perspektywą popełnienia przez Rosemary’ tak nieodpowiedniego małżeństwa... Doskonale wiedziała, co ma zrobić. Po wczorajszym lunchu z Rosemary zatelefonowała do pani Thatcher i zaprosiła ją do siebie. Nie mogła tylko wiedzieć, że pani Thatcher przejęła jej list do męża i postanowiła ostatecznie przerwać tę całą aferę... Pani Thatcher przybyła więc do mieszkania Maureen. A wtedy to Maureen, uosobienie słodyczy i szlachetności, zaczęła dowodzić swej lojalności ostrzegając ciotkę przed tak niefortunnym małżeństwem córki, malując w najczarniejszych barwach jej przyszłego zięcia. I wówczas, ku jej nieopisanemu zdumieniu, pani Thatcher przystąpiła do kontrataku. „Dowiedziałam się, że będziesz miała dziecko z moim mężem i... i...” Dalszy ciąg jego opowieści wpadł w pustkę. Andrew poczuł ogarniającą go panikę. Skąd pani Thatcher mogła w owym czasie wiedzieć, że Maureen jest w ciąży? Przecież nie z przejętego listu i nie od męża, który o tym liście nie wiedział. A więc... więc nie mogła wiedzieć? Idąc do Maureen wiedziała tylko, że jest ona kochanką jej męża? I poszła ją zabić wyłącznie z tego powodu? Nie... nie mógł sobie wyobrazić, aby pani Thatcher była zdolna do morderstwa, o ile nie wiedziała o dziecku... Może więc poszła tam jedynie po to, by wymóc na Maureen obietnicę zerwania z panem Thatcher... Ale jak mogła czegoś podobnego się spodziewać, kiedy mąż był zwariowany na punkcie Maureen i skoro sama nie miała w zanadrzu przeciwko niej jakiejś broni? Broni, nadającej się do kontrataku? Aż nagle, kiedy już wszystko wydało mu się stracone, olśniło go... Oczywiście, pani Thatcher miała broń do kontrataku. I wiedział, co było tą bronią. Maureen nie znała przecież adresu elitarnej szkoły w Lozannie, gdzie przebywała Rosemary. Chcąc, aby list na pewno trafił do rąk Rosemary, podała go przez jej rodziców w Pasadenie. A pani Thatcher zrozumiale podejrzliwa o wszystko, co dotyczyło Maureen, list ten otworzyła. Skoro go przeczytała, postanowiła nie wysyłać go. Zanotowała tylko na odwrocie koperty nowojorski adres Maureen i zachowała list „na wszelki wypadek” u siebie. Mógł się kiedyś przydać. I rzeczywiście, przydał się. Idąc do mieszkania Mau- reen, zabrała list ze sobą. „Ty mi zwrócisz męża, a ja ci zwrócę twój list..." Tak, orzekł w myślach Andrew. Tak właśnie musiało być. Wtedy to Maureen zobaczyła, że wszystko dokooła niej sypie się w gruzy. I postanowiła wygrać swoją kartę: powiedzieć pani Thatcher o dziecku. „Nie możesz mi nic zrobić, bo jestem w ciąży. Urodzę jego dziecko!” A wtedy... rewolwer... walka... strzały... Na pewno musiało tak być. To jedyne sensowne rozwiązanie. I, na Boga, możliwe... po prostu możliwe, że znajdzie się teraz i dowód! Przypomniał sobie kartkę z notatnika, na której pani Thatcher napisała mu ich zastrzeżony numer telefonu — nie dalej jak rano. Dysponuje więc próbką pisma pani Thatcher. Jeżeli odpowiadać będzie temu z adresem zapisanym ołówkiem na odwrocie koperty z listem Maureen do Rosemary... Drżącą ręką wyciągnął z kieszeni ten list. Wyjął także kartkę z notatnika, gdzie pani Thatcher napisała numer ich telefonu — telefonu, z którego ani razu nie skorzystał, nawet nie spojrzał na numer... Przerażająco świadomy ciszy panującej dokooła i wlepionych w napięciu oczu wszystkich obecnych w pokoju, Andrew spojrzał na numer telefonu, nakreślony ręką pani Thatcher. Tmpleton 7-8077. Trzy siódemki. A wszystkie przekreślone w środku, na europejską modłę, kreseczką — taką jak siódemki na odwrocie koperty z adresem Maureen. Dowód! Andrew zalało dzikie uczucie triumfu. I z wyrazem tego triumfu na twarzy zwrócił się do porucznika. — Wiem, co pan powie. Że to nie dowód. Żaden dowód. A jednak jest. Jedną z
wiadomości, jaką przed panem ukrywaliśmy, był fakt, że to Ned sfingował napad rabunkowy. Przyszedł do naszego mieszkania, zastał Maureen nieżywą i ze względu na mnie upozorował ten napad. Bo przy zwłokach Maureen na łóżku odkrył ten właśnie list. — Podał list Mooneyowi i dodał: — Nie potrzebuje go pan teraz czytać. Wystarczy, by pan wiedział, że leżał obok ciała. I nie tylko ja to panu mówię. To Ned go znalazł i on może to poświadczyć. Zostawiono go przy zwłokach, zostawił go tam morderca... I mogę dowieść, że osobą, która go tam zostawiła, jest pani Thatcher. 175 | ■■ A Proszę, niech pan spojrzy na to... — Podał porucznikowi kartkę wyrwaną z notatnika. — Tu ma pan pismo pani Thatcher. Proszę je porównać z adresem napisanym ołówkiem na odwrocie tego listu. Niech pan się przyjrzy tym siódemkom. Nie może być najmniejszej wątpliwości. To jest pismo pani Thatcher. Pismo pani Thatcher! Nawet w tej chwili, kiedy fala radosnego triumfu zalewała go całego, zdawał sobie sprawę, że to żałośnie nikły dowód... Pismo pani Thatcher? Owszem, mógł dowieść, że to pani Thatcher napisała adres na odwrocie koperty... Ale... Jak to on przed chwilą powiedział? I mogę dowieść, że osobą, która go tam zostawiła, jest pani Thatcher... Czy naprawdę może? Oczywiście, że nie może. Wprawdzie był to w pewnym stopniu dowód, ale czy będzie miał jakiekolwiek znaczenie w sądzie?... Spojrzał na panią Thatcher, która wysunęła rękę z dłoni męża. Patrzyła mu teraz prosto w oczy swym twardym, nieustępliwym wzrokiem. Ta sama pani Thatcher, która była taka „słodka” dla niego rano, która tak mu wmawiała, że Maureen go kochała. Bo w zasadzie to była dobra dziewczyna, zdolna obdarzyć mężczyznę prawdziwą miłością... właściwego mężczyznę... Poczuł budzącą się w nim wściekłość. Mówiła tak, bo było to rozpaczliwie ważne dla niej, by rozproszyć wszelkie wątpliwości, jakie mógł mieć co do swego małżeństwa. Skoro raz zacząłby podejrzewać Maureen o zdradę, to w końcu doszedłby i do pana Thatchera. Dlatego była taka „życzliwa” i ostrzegła go także o grożącym aresztowaniu. Koniecznie musiała się przekonać, sprawdzić, czy podejrzewał Maureen o to. Wściekłość wrzała w nim jeszcze, gdy po chwili przyłączyła się do niej panika. Zerknął na Mooneya, który z twarzą kamiennie spokojną porównywał oba kawałki papieru. Nie, to na nic. Musi mieć więcej dowodów. PRAWDZIWYCH dowodów. Musi je zdobyć, zdobyć za wszelką cenę... I jeszcze raz, kiedy wszystko wydawało się stracone, przyszła mu z pomocą pewna myśl. Jedno było absolutnie pewne. Inicjatywa spotkania obu kobiet musiała na pewno wyjść od Maureen. Wczoraj, po lunchu z Rosemary, Maureen nie mogła się już doczekać kontaktu z panią Thatcher, by odegrać swą małą komedyjkę odnośnie Neda. A więc musiała dzwonić do pani Thatcher w ciągu popołudnia. Andrew zwrócił się do Rosemary: — Wczoraj, gdy przyszłaś do mnie do biura, powiedziałaś, że Maureen będzie musiała poczekać, nim pomówi z twoją matką, bo ona była akurat w swoim klubie brydżowym, prawda? — Tak — potwierdziła lekkim skinieniem głowy Rosemary. — I tak się składa, że jej klub brydżowy znajduje się w tym samym bloku co moje mieszkanie. To pewnie zaskoczenie dla ciebie, ale podobnie jak ja, Maureen też to wiedziała. Zresztą twoja matka wspomniała coś o tym, gdy przyszli po ciebie do nas. Tak więc Maureen doskonale wiedziała, gdzie będzie twoja matka. W Royale Club. Zresztą, to jedyny klub brydżowy w naszej okolicy...
Spojrzał znowu na Mooneya, zdając sobie sprawę, że jest to najbardziej ryzykowna gra, jaką kiedykolwiek podejmował. A w tych klubach brydżowych dobre było to, że są otwarte do bardzo późna. Wpół do drugiej w nocy to jeszcze wcześnie dla Royale Club. — Poruczniku — powiedział — a gdybym panu dowiódł, że Maureen dzwoniła wczoraj po południu do pani Thatcher?... Pani Thatcher głośno wciągnęła w płuca powietrze. Mooney podniósł wzrok znad kartek, ale nic nie powiedział. Reszta zebranych patrzyła na Andrew i porucznika w pełnym napięcia milczeniu. Andrew podszedł do telefonu, na małej półeczce pod aparatem leżał Spis Numerów. Odszukał Royale Club i nakręcił tarczę. — Tu Royale Club — zgłosił się kobiecy głos. — Wydział Kryminalny. Prosiłbym panią o pewną informację. Czy pani Thatcher grała w waszym klubie wczoraj po południu? — Wydział Kryminalny? — głos w telefonie powtórzył z lekkim odcieniem sceptycyzmu, a po chwili dodał: — Zaraz sprawdzę... — I ledwie minęło kilka sekund, gdy głos podał: — Tak, pani Thatcher uczestniczyła wczoraj w rozgrywkach cotygodniowych turniejów brydżowych, które się zaczęły o wpół do trzeciej. — A czy istnieje jakakolwiek możliwość sprawdzenia, czy był do niej jakiś telefon z miasta w tym czasie? — Oczywiście. Odnotowujemy wszystkie napływające rozmowy telefoniczne. Wpisujemy nazwisko i numer wzywającego na kartce z kopią. Kartkę posyłamy do grającego na sali brydżowej, który decyduje, czy może odejść od stolika, czy też wzywający ma zadzwonić jeszcze raz później. A te kopie przechowuje się w klubie przez parę dni. W ten sposób zabezpieczamy się od zarzutów, że jakaś rozmowa nie została awizowana. Jedną chwileczkę, proszęl Pełen nieopisanego napięcia Andrew czekał ze słuchawką w ręku. Wreszcie kobiecy głos pojawił się znowu po drugiej stronie. — Tak, proszę pana. Był telefon. Mam przed sobą tę kartkę. 0 piętnastej czterdzieści pięć dzwoniła pani Maureen Jordan. — Maureen Jordan dzwoniła wczoraj — głośno powtórzył Andrew — o piętnastej czterdzieści pięć, tak? Usłyszał za plecami coś jakby głębokie westchnienie czy zaczerpnięcie powietrza. A potem głos Rosemary, atakującej gniewnie: — Ale czego to niby dowodzi? Maureen mogła dzwonić do mamy 1 powiedzieć jej o mnie i o Nedzie. Ale to nic nie znaczy. W każdym razie nie dowodzi, że mama... Głos kobiecy z klubu mówił coś jeszcze: —Halo, proszę pana! Jedna z naszych pań grających akurat tu w klubie była partnerką pani Thatcher we wczorajszych rozgrywkach. I mówi mi właśnie, że gdy pani Thatcher wróciła po tej rozmowie, dograła tylko do końca rozpoczęte rozdanie i zaraz wyszła. Szczęśliwie jej partnerka znalazła kogoś do dalszej gry... — Dziękuję pani — powiedział Andrew. — Bardzo pani dziękuję. Czy zechciałaby pani powtórzyć tę informację porucznikowi Mooneyowi? — A nim podał mu słuchawkę, objaśnił: — Pani Thatcher rozgrywała akurat robra z partnerką, ale zaraz po otrzymanym telefonie od Maureen dokończyła tylko to jedno rozdanie i wyszła, zostawiając partnerkę samą. Ta kobieta z klubu opowie to panu szczegółowo. — Ale to ona... To ona wyciągnęła rewolwer! Ten piskliwy, histeryczny niemal ton głosu rozdarł nagle powietrze w chwili, kiedy porucznik brał słuchawkę z rąk Andrew. Z wielkim trudem Andrew zmusił się, by spojrzeć na panią Thatcher. Stała między
mężem a córką. Wyraz oczu miała dziki, a twarz przerażająco wykrzywioną. — To Maureen... To ona... Mówiła: Oddaj mi ten list, bo cię zastrzelę... Tak mówiła... Bo to ona zaczęła... 1 był ten rewolwer... Nie wiem... nie myślałam... Z trudem wymawiane słowa przeszły w szloch. Zrobiła niezdecydowany ruch w kierunku męża, a potem wybiegła na oślep z pokoju. — Mamo! Mamusiu! — zawołała Rosemary, podążając za nią. Pan Thatcher stał chwilę całkiem nieruchomo, ze zwieszonymi w dół ramionami. Potem usiadł w fotelu i ukrył twarz w dłoniach. Andrew słyszał szorstki, autorytatywny głos porucznika mówiącego do telefonu. Jak przez sen zdawał sobie sprawę, że Ned podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu. To była PRAWDA — pomyślał. W ciągu całego tego koszmarnego, utrudzonego dnia chodził, potykając się po omacku, szukając tej prawdy, łudząc się, że skoro już ją znajdzie, wszelki koszmar się rozwieje. No i cóż... Prawda już była wiadoma — nie tylko prawda 0 Maureen i jej śmierci, ale także o nim samym, o Nedzie, o That- cherach i... o jego matce. Wszystko zostało bez reszty wyjaśnione. Każdy z nich ukazał swoją prawdziwą twarz. A on, Andrew Jordan, został poddany próbom najcięższym w jego dotychczasowym życiu. I wjakim celu? Czy wypaliło się w nim to wieczne zwątpienie i niepewność, jakie czyniły z niego tak łatwą ofiarę w rękach Maureen? Możliwe, że tak. Może, z czasem, znajdzie coś innego, co zajmie to miejsce. W tej chwili jednak czuł jedynie krańcowe wyczerpanie 1 gorzkie uczucie litości dla pani Thatcher. Nie było tu zdemaskowania czarnego charakteru, jak to oglądał często w klasycznym dramacie kryminalnym. To była Maureen, wyciągająca z grobu rękę, by zniszczyć swoją ostateczną ofiarę. Tak... role zostały odwrócone. Ofiara była tu mordercą, a morderca jeszcze jedną z ofiar. Porucznik Mooney kończył swą rozmowę telefoniczną. — Tak, dziękuję pani. Będę tam rano, żeby sprawdzić. Potem odłożył słuchawkę i zwrócił się do pana Thatchera swym nieustępliwym tonem: — Może pan zechce pójść do swej małżonki, panie Thatcher, i poprosić, żeby tu zeszła. Pan Thatcher zaczął podnosić się bardzo powoli. Ned pospieszył, by mu pomóc. I wtedy właśnie Andrew stanął twarzą w twarz z Jedną Jeszcze rzeczą, ze stwierdzeniem, które na pewno zmieni całe jego życie. Gdyby wiedział to wszystko o Maureen, co wiedziała pani Thatcher — sam byłby ją zabił. Był tego całkiem pewien. Jakikolwiek los czekał panią Thatcher w przyszłości, byłby to jego los, gdyby nie czuwała nad nim łaska Opatrzności. — Proszę tu pozostać, panie Thatcher — powiedział. —Ja pójdę do niej. Sądzę, że to powinienem być ja...