VLADIMIR WOLFF
TROPICIEL
Wiedział, że nie powinien się tu znaleźć, niemniej był i nie bawił się najlepiej. Z
tacy przechodzącego obok kel...
7 downloads
8 Views
VLADIMIR WOLFF
TROPICIEL
Wiedział, że nie powinien się tu znaleźć, niemniej był i nie bawił się najlepiej. Z
tacy przechodzącego obok kelnera wziął kieliszek z czerwonym winem, zwilżył
usta i rozejrzał się po sali w poszukiwaniu znajomych twarzy. Miał wrażenie, że
gospodarzom udało się zgromadzić całą śmietankę towarzyską Moskwy, co w obecnych
czasach wcale nie było takie łatwe.
Niedaleko stał Giennadij Zajcew, jeden z najbliższych współpracowników prezydenta.
Sześćdziesięciopięciolatek z niespokojnie podrygującą grdyką wprowadzał atmosferę tym-
czasowości, choć na dobrą sprawę powinien być ostoją stabilności i spokoju. Jako jeden z
najbogatszych ludzi nowej Rosji dysponował aktywami sięgającymi miliardów dolarów.
Właściciel spółek wydobywczych, armator, filantrop, posiadający samoloty, domy na ca-
łym świecie i klub piłkarski realizował się prawie w każdej dziedzinie. Nie istniały dla
niego przeszkody nie do pokonania, a rządowe kontrakty sypały się jeden za drugim. Ten
człowiek spał na forsie i miał wszystko – no, może oprócz gustu do kobiet, który pozosta-
wiał wiele do życzenia.
Uwieszona jego ramienia najnowsza zdobycz – Elena – wyglądała podobnie jak jej po-
przedniczka: pół głowy wyższa od Zajcewa, z rudymi lokami spływającymi do ramion i w
najnowszej sukni Versacego, która ledwie zasłaniała chorobliwie chude ciało. Poprzednią
wybrankę oligarchy przebijała koszmarnym makijażem na zapadniętej twarzy.
Wzdrygnął się, gdy obrzuciła go spojrzeniem, i szybko odwrócił głowę w drugą stronę,
gdzie brylowało prawdziwe odkrycie roku. Taki tancerz zdarza się raz na stulecie. Oleg
Nowosilcow ściągał tłumy na przedstawienia baletu moskiewskiego, a skandale z jego
udziałem wypełniały czołówki tabloidów. Zresztą newsami o tych wyczynach sowicie
okraszano też wiadomości telewizyjne i portale internetowe. Zrobił to, zrobił tamto, swoim
zwierzęcym magnetyzmem uwiódł spadkobiercę arystokratycznego rodu z Włoch, skasował
należący do Zajcewa jacht wart dziesięć milionów dolarów. Ach, co to była za zabawa.
Właściciel, zaprzyjaźniony z baletmistrzem, nie wyglądał na przejętego.
Na szczęście tacy jak Nowosilcow stanowili mniejszość wśród zgromadzonych gości.
Zaproszono ich, by dodawali pikanterii całej zabawie. Bez nich byłoby po prostu nudno.
Co tu dużo mówić – Francuzi wiedzieli, jak się bawić. Brakowało jedynie Ałły Pugaczo-
wej, która akurat wyjechała odpocząć do Soczi. Cała reszta to urzędnicy wyższego szcze-
bla, dyplomaci i oligarchowie, nie tak barwni jak choćby Zajcew, lecz równie wpływowi
w rządzie i administracji.
Przez chwilę rozważał pomysł przejścia do sali obok i przekąszenia czegoś. Nie jadł od
śniadania. Widząc jednak kłębiący się w środku tłum, porzucił ten plan. Jemu aż tak się nie
śpieszyło, poczeka. Nie opędzlują przecież wszystkiego, coś na pewno zostanie. Uśmiecha-
jąc się na prawo i lewo, a przy tym starając się nikogo nie potrącić, przeszedł na drugi ko-
niec sali i przystanął przy oknie. Tej części pracy, bo właściwie był w pracy, szczególnie
nie lubił. Nawiązywanie nowych kontaktów nie przychodziło mu łatwo. Za każdym razem
musiał się przełamywać. Co zrobić, takie ograniczenia. Dziś pewnie w ogóle nic z tego nie
wyjdzie, gdyż towarzystwo wydawało się zgrane, chociaż połowę stanowili cudzoziemcy.
Nie było do kogo się podczepić – nie znał żadnego z tych ludzi, to nie jego liga. Tacy wy-
robnicy jak on załatwiali sprawy stojących wyżej, biegali na posyłki i odwalali brudną ro-
botę. Tutaj tytuł trzeciego sekretarza ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Moskwie ab-
solutnie nic nie znaczył.
Pocieszył się konstatacją, że gospodarze znają się na trunkach. Delikatnie zamieszał wino
i przyglądał się, jak krwistoczerwony płyn wiruje w szklanej czaszy.
– Źle się pan bawi? – usłyszał gdzieś z boku.
– Skądże.
Przyjrzał się nieznajomemu. Na oko pięćdziesiąt–pięćdziesiąt parę lat, wojskowa prezen-
cja, co o niczym nie musiało przesądzać, przenikliwe spojrzenie i zapadnięte policzki. Mó-
wił po angielsku, lecz z wyraźnym miejscowym akcentem.
– Właściwie to chciałem o coś zapytać.
– Proszę. – Starał się być nastawiony tak przyjaźnie, jak to tylko możliwe.
– Nigdzie nie widzę... – Mężczyzna zacisnął usta.
– Przysłali mnie w zastępstwie. – Powoli domyślał się, o co chodzi. – Mój szef zwichnął
nogę.
– Kto?
– Jerzy Mazurek, bo to chyba o nim pan mówi?
– A pan jest...
– Kostrzewa. Rafał Kostrzewa. – Przełożył kieliszek do lewej dłoni i wyciągnął rękę.
Tamten machinalnie uścisnął mu dłoń, ale sam już się nie przedstawił, bąknął tylko coś
pod nosem i odszedł, nawet nie starając się usprawiedliwić żadną wymówką. Kostrzewa
od trzech lat pracował w dyplomacji, a od dwóch miesięcy przebywał w Moskwie i wcze-
śniej z niczym podobnym się nie spotkał. Owszem, poznawał różnych dziwaków, by nie
rzec wariatów, lecz grzeczność wymagała, żeby ten typ przynajmniej się przedstawił. Być
może tu obowiązują inne zasady. Szczerze mówiąc, poczuł się dotknięty, lecz jako profe-
sjonalista starannie skrył to za niezobowiązującym uśmiechem. Trudno, takie sytuacje się
zdarzają i tyle.
Zerknął na zegarek. Dopiero minęła dwudziesta. Musi jakoś wytrzymać jeszcze godzinę i
ulotni się do ambasady. Swoją drogą, przykra sprawa z tym Mazurkiem. Facet potknął się i
zleciał ze schodów. Kostka spuchła mu jak bania. Nie chciał robić zamieszania wokół sie-
bie, przychodząc o kulach, ale nawet na wózku wśród tych wszystkich indywiduów spraw-
dziłby się lepiej niż jego młody podwładny. Jak pech, to pech. No, dobra – zobaczmy, co
da się zrobić z tak pięknie rozpoczętym wieczorem... Może nie wszystko stracone. Z odbi-
cia w szybie widział, że dziewczyna towarzysząca mającemu już mocno w czubie jednemu
z dyrektorów Rosnieftu od jakiegoś czasu zerka w jego stronę. Dlaczego przy gościu kręcą
się tak piękne dziewczyny? Pytanie retoryczne.
Po raz pierwszy serce mocniej zabiło mu w piersi. Tylko ostrożnie. Nie chciał stać się
ofiarą skandalu. W tym fachu to po prostu nie uchodzi. Uśmiechnął się i wzniósł kieliszek.
Jeśli będzie tak stał w kącie, to zaraz ktoś mu sprzątnie tę ślicznotkę, a on koniecznie chciał
dziś odnieść jakiś sukces. Każdemu się przecież należy, czyż nie?
* * *
Taki wyjazd wiąże się z niedogodnościami. Po pierwsze, zawsze trzeba przebić się przez
całkowicie zakorkowaną metropolię, co wymaga czasu i nieziemskiej wprost cierpliwości.
Po drugie – nawet jak na połowę kwietnia było paskudnie. Siąpiący od paru dni deszcz nie
zachęcał do wycieczek. Gdy tylko opuszczą wnętrze samochodu, wszystko przemoknie –
buty, spodnie... zimna woda lać się będzie za kołnierz. Poza tym wszystkie ślady i tak szlag
trafił. Wrócą z katarem, który prawdopodobnie okaże się jedynym efektem tej eskapady.
Niestety, jak mus, to mus. Wstąpiłeś do policji, to cierp i nie narzekaj. Zawsze może być
gorzej.
Kapitan Anatolij Władimirowicz Kropotkin wyglądał, jakby drzemał na tylnym siedzeniu
służbowej łady, opatulony płaszczem, z „Kommiersantem”, niezależnym dziennikiem, wci-
śniętym pod pachę. Reszta współpracowników również zachowywała milczenie. Woleli
posłuchać radia, mimo że napływające informacje nie nastrajały optymistycznie. Kolejne
sankcje, wykluczenia i pełzający krach ekonomiczny. Już kiedyś przeżyli coś podobnego.
Pamiętali dekadę Jelcyna – jedno wielkie pasmo upokorzeń. Nikt przy zdrowych zmysłach
nie chciał powrotu tamtych czasów, niemniej zanosiło się na powtórkę.
Oficjalnie wszyscy mówili jednym głosem. Nieoficjalnie, w gronie najbliższych, zaufa-
nych znajomych, rezygnowali z urzędowego optymizmu i tromtadracji. W końcu każdy ma
rodzinę i myśli o przyszłości – jej i swojej. Czuło się narastające napięcie, jak przed bu-
rzą. Wszyscy wiedzą, że przyjdzie, tylko nikt nie potrafi powiedzieć kiedy, a zwłaszcza jaki
przyniesie skutek.
Kropotkin miał to wszystko gdzieś. Polityka nie dla niego, aż dziw, że został kapitanem.
No, ale kto miał zostać, jak nie on? W końcu za pochwycenie dusiciela z Chimek, sprawcy
jedenastu morderstw, awans się należał. A że w trakcie pościgu zastrzelił podejrzanego, to
nawet lepiej. Społeczeństwo jest podwójnie wdzięczne: sądom zaoszczędził pracy, a po-
datnikom kosztów utrzymania takiego ścierwa.
Gdy o jedenastej trzydzieści docierają w końcu na miejsce, leje jak z cebra. Wcześniej
przybyła na miejsce zdarzenia część ekipy dochodzeniowej siedzi w ogórkowatym UAZ-ie
452 i pali papierosy. Komu by się chciało stać na takim deszczu? Nieśmiałe sugestie, by
przeczekać najgorsze, śledczy zbywa milczeniem. Nie po to przejechał taki szmat drogi, że-
by teraz patrzeć, jak woda skapuje z liści. Dobrze chociaż, że ciało leży niedaleko szosy, w
kierunku wsi Nowinki. Wchodzą pomiędzy drzewa i wspinają się na niewysoki pagórek.
Tu na skraju kępy olch znaleziono zwłoki. Już na pierwszy rzut oka widać zdeptaną ziemię i
choć pozostali zatrzymują się parę metrów wcześniej, Kropotkin wie, że to sprawka tych,
którzy przyjechali z samego rana.
Trupa przykryto kawałkiem brudnego od smaru brezentu, co i tak niewiele pomogło.
Wszystko tonie w błocie. Unosi płachtę i przygląda się ciału. Młody i przystojny – wciąż
można to zauważyć, mimo że przed śmiercią dostał niezły wycisk. Bo że był torturowany,
to nie ulega wątpliwości. Woda co prawda zmyła większość krwi, lecz wyraźnie widać
powyrywane paznokcie u rąk.
Kapitan przykrywa twarz zamordowanego, prostuje się i rozgląda naokoło.
– Kiedy go znaleziono?
– Dzisiaj rano – odpowiada jeden z tutejszej ekipy. Wzdryga się przy tym i przestępuje z
nogi na nogę. – Anonimowy cynk.
– Anonimowy, mówicie...
Drogi garnitur, porządne buty. Mógłby pójść o zakład, że zęby nieboszczyka, zanim je wy-
bito, wyglądały podobnie jak garderoba. Takich gości nie spotykał na co dzień. Generalnie
jego klientela ograniczała się do ofiar awantur domowych, podrzędnych gangsterów i tych,
którzy mieli nieszczęście spotkać na swojej drodze osoby gwałtownego charakteru.
– No, mówcie, mówcie, słucham was uważnie.
– W toku prowadzonego śledztwa zabezpieczyliśmy to... – Mężczyzna wyjmuje z kieszeni
jakiś dokument i wręcza kapitanowi. Paszport dyplomatyczny na nazwisko Rafał Kostrze-
wa, obywatel polski, lat 38.
Jeszcze tego brakowało Kropotkinowi. Sytuacja polityczna fatalna, a tutaj trup zachodnie-
go dyplomaty. Parę osób na pewno się wkurzy.
Rozdział 1
Gmach Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie
obejrzeć może każdy. Z zewnątrz. Do środka wpuszczają tylko ze specjalnym pozwoleniem.
Podpułkownik Mieczysław Bartczak je posiada. Od piętnastu lat przemierza korytarze
Agencji, zawsze na straży państwowych tajemnic, wyłapując wszystkich, którzy tych tajem-
nic przestrzegać nie chcieli. Akurat dziś spóźnił się do pracy. Poprzednim razem zdarzyło
mu się to, o ile sobie przypominał, jakieś dwa lata wcześniej. Nie cierpiał spóźniania się,
co gorsza, jego szef również – więc był podwójnie wściekły, chociaż dziś miał istotny po-
wód – dolna siódemka, której ćmienie czuł od paru dni, nagle wczoraj wieczorem dała mu
popalić. Wizytę u dentysty niedaleko zdołał umówić dopiero na ósmą trzydzieści dzisiej-
szego poranka. Założył, że wszystko potrwa pół godziny, góra czterdzieści minut, zatem bez
problemu zdąży na naradę przewidzianą na dziesiątą. Plany jedno, życie drugie. Na fotelu
spędził przeszło godzinę. Dokuczało mu gardło wyschnięte od ligniny w ustach. Płukanie
niewiele pomagało. Od znieczulenia był lekko skołowaciały, a przy tym czuł, że środek już
zaczyna puszczać. Diabli nadali leczenie kanałowe. Fakt, że zaniedbał zęby, ale na regular-
ne przeglądy nie wystarczało czasu. Ostatnio tyle się działo.
Zły jak wszyscy diabli zatrzymał samochód przy budce wartownika i machnął służbową
legitymacją. Zanim flegmatyczny strażnik przejrzał dokument, porównał go z twarzą prawie
codziennie widzianego kierowcy i uniósł szlaban, minęła wieczność. Podpułkownik zapar-
kował na swoim miejscu, wyskoczył z samochodu i zatrzasnął drzwi. Szczęknął zamek, a
on już pędził do środka.
Jak na swoje lata był w znakomitej formie. Od jakiegoś czasu uważał, że pięćdziesiątka
to dla mężczyzny najlepszy wiek: starość jeszcze nie przyćmiewała umysłu, a błędy młodo-
ści ma się już dawno za sobą. Jedyne, co się liczyło, to stabilizacja. Żona, wciąż ta sama
od dwudziestu pięciu lat, i dwójka dzieci: starsza córka na stypendium w Princeton, a syn
właśnie kończył prywatne liceum. To podstawa, której nie chciał się pozbywać. Wiedział,
że podoba się kobietom. Niejedna sekretarka czy urzędniczka czyniła mu dwuznaczne pro-
pozycje, które niezmiennie puszczał mimo uszu. Z takich przygód nic dobrego nie wynika, a
w kłopoty wpakować się łatwo, zwłaszcza w jego branży.
Gdzieś w zamierzchłych czasach skończył prawo, liznął trochę prywatnej praktyki pod
opieką wuja, jednego z najbardziej wpływowych stołecznych notariuszy. Nuda tego zajęcia
i namowa żony skłoniły go do wstąpienia do Urzędu Ochrony Państwa. Mozolnie piął się
po szczeblach służbowej hierarchii, przy okazji zaliczając szkołę policyjną w Szczytnie i
kursy organizowane przez FBI w Quantico. Gdy UOP przekształcił się w ABW, był już ma-
jorem nadzorującym najistotniejsze dla państwa sprawy – szpiegostwo przemysłowe i ter-
roryzm. Zasług szczególnych nie posiadał, lecz – zdaje się – nie o to chodziło. Zawsze po-
trafił znaleźć się tam gdzie trzeba, doradzić, a jak już nie dało się inaczej, to poratować w
biedzie. Tylko czy dziś ktoś jego poratuje? Szef dawał wyraźnie odczuć, co myśli o współ-
pracowniku, który się spóźnia.
Bartczak wślizgnął się bezszelestnie do sekretariatu, starając się przy tym uspokoić od-
dech.
– Stary pytał o pana już trzy razy. – Asystentka naczelnego Julia Lis na jego widok zmru-
żyła oczy.
– Tak wyszło. – Rozłożył ręce. Doskonale wiedział, że tylko ona może spacyfikować
gniew wspólnego przełożonego. – Naprawdę nie mogłem wcześniej. Byłem u dentysty, a
jeszcze Aleje są całkowicie zapchane, wypadek czy coś.
– Bolało? – zapytała ze współczuciem.
– Ledwie żyję. – Zrobił cierpiętniczą minę. To zawsze działało. Julia była jedną z tych,
które miały do niego słabość. Nie żeby jej cokolwiek proponował, broń Boże. Takiej po-
ufałości pomiędzy nimi nie było, lecz raz czy drugi skorzystał z jej przychylności. Tym ra-
zem zapowiadało się podobnie.
– Proszę poczekać. – Wyszła zza biurka i stanęła przy obitych dźwiękoszczelnym materia-
łem drzwiach prowadzących do sali konferencyjnej. Uchyliła je i zajrzała do środka. – Mo-
że pan wejść.
– Nie wiem, jak się odwdzięczę.
– Pomyślimy i o tym. – W jej fiołkowych oczach zamigotały wesołe iskierki.
Cholera, nawet nie orientował się, czy kogoś ma. Pracował w służbach, a tak mało wie-
dział o osobach spotykanych na co dzień.
– Jak wspominałem wcześniej, potrzebna nam nowa płaszczyzna, na której... – szef, na-
czelny lub po prostu stary, jak go tu wszyscy nazywali, zawiesił głos i obserwował, jak
Bartczak przemyka szybko, by zająć przeznaczony dla niego fotel – na której... – zająknął
się – będziemy mogli porozumieć się z naszymi partnerami – podjął w końcu zgubiony wą-
tek. – Sprawa jest poważna. Być może z działań o charakterze czysto defensywnym przej-
dziemy do operacji mających cechy ofensywne. Premier jest nimi zainteresowany. Już pa-
rokrotnie o to pytał. Ja wiem, że to nie jest nasza domena – zastrzegł, uprzedzając poten-
cjalne protesty. – My nie jesteśmy od tego, jednak wolałbym znać nasze możliwości i ogra-
niczenia w tym zakresie. To jedna sprawa.
Bartczak przysiadł na fotelu i pozwolił sobie na ciche westchnienie, po którym syknął.
Szkoda, że nie łyknął paru tabletek pyralginy. Co prawda po niej na skórze wyskakiwała
mu pokrzywka, lecz przynajmniej nie bolało, a tak odczuwał dyskomfort, o ile można w ten
sposób nazwać wzmagający się w szczęce ból.
– Kolejna sprawa... – Szef wcisnął na nos okulary i przyjrzał się kartce, która leżała
przed nim na stole. – A tak, już wiem. To wielce nieprzyjemne i co tu dużo mówić, kłopo-
tliwe zagadnienie. Nazwisko Kostrzewa jest państwu znane chociażby z mediów.
Wśród czternastu zgromadzonych osób nastąpiło poruszenie. Właściwie tylko czekali,
kiedy podejmie tę kwestię. Śmierć polskiego dyplomaty w Moskwie przy tak napiętej sytu-
acji międzynarodowej nie mogła pozostać niezauważona. Wszystkie gazety, niezależnie od
opcji politycznej, grzmiały jednym głosem: ukarać winnych! Zdjęcie młodego człowieka w
czarnej obwódce widniało na pierwszych stronach tygodników, o prasie codziennej nie
wspominając. Incydent przysłonił wszelkie inne wydarzenia polityczne w kraju. Prezydent i
hierarchowie Kościoła apelowali o spokój, premier wygłaszał jedno przemówienie po
drugim, odwołując się do zdrowego rozsądku – wojny Federacji Rosyjskiej z tego powodu
nie wypowiemy – jak i wzywał do przeprowadzenia gruntownego i szczegółowego śledz-
twa mającego wyjaśnić wszelkie aspekty zbrodni. Opozycja kpiła, zarzucając rządowi sto-
sowanie podwójnych standardów, koalicja chwiała się, a nad wszystkim ciążyło widmo to-
talnej zagłady.
– Z dossier przekazanego przez MSZ wynika, że chłopak nie posiadał rodziny. – Naczelny
przerzucił parę kartek. – Matka zmarła parę lat temu. Ojciec, robotnik budowlany, zginął w
pracy, gdy chłopak miał pięć lat. Sam Kostrzewa był kawalerem. Przed wyjazdem prze-
świetliliśmy go dokładnie. Liceum z wyróżnieniem, potem studia, oczywiście niekarany,
doskonała opinia z miejsca zamieszkania, przebieg pracy nienaganny. Tak samo twierdzą
wszyscy, którzy z nim mieli do czynienia. Układny i grzeczny, dobry neg...