Robert Wright Nonzero Logika ludzkiego przeznaczenia Wstęp Burza przed ciszą Jest wiele wewnętrznych i zewnętrznych przyczyn (poruszenie polityczne i ...
16 downloads
10 Views
2MB Size
Robert Wright
Nonzero Logika ludzkiego przeznaczenia
Wstęp
Burza przed ciszą Jest wiele wewnętrznych i zewnętrznych przyczyn (poruszenie polityczne i społeczne, moralny i religijny niepokój), które powodują, że wyczuwamy, iż cos ogromnej wagi odbywa się teraz w świecie. Ale co to jest? PIERRETEILHARDDECHARDiN1
Laureat Nagrody Nobla Steven Weinberg zakończył kiedyś książkę takim zdaniem: „Im bardziej jednak rozumiemy Wszechświat, tym mniej widzimy dla siebie nadziei".2 Jestem daleki od tego, aby dyskutować T. wielkim fizykiem 0 tym, jak przygnębiająca jest fizyka. O ile wiem, to dziedzina, którą zajmuje się Weinberg - świat nieożywionej materii - rzeczywiście nie dostarcza do wodów istnienia jakiegoś wyższego celu. Lecz kiedy przeniesiemy się do świa ta ożywionej materii - do bakterii, komórek roślinnych i, co najważniejsze, do człowieka - uderza mnie odmienność sytuacji. Im pilniej obserwujemy mean dry biologicznej ewolucji, a szczególnie meandry historii ludzkości, tym bar dziej się wydaje, że to wszystko ma znaczenie. Jednak „meandry" nie są wła ściwym słowem. Oba te procesy mają wytyczony kierunek. Taka jest przynajmniej teza tej książki. Ludzie, którzy dostrzegają kierunek w historii ludzkości lub w ewolucji biologicznej, czy też w jednym i drugim, traktowani są jak mistycy czy wariaci. W pewnym sensie trudno argumentować, że zasługują na lepszy los. Filozof Henri Bergson wierzył, że motorem organicznej ewolucji jest tajemnicza siła, ćlan vital, pęd życiowy. Lecz po co przywoływać coś tak mglistego, kiedy możemy wytłumaczyć działanie ewolucji w fizycznych kategoriach doboru naturalnego? Pierre Teilhard de Chardin, jezuita teolog, postrzegał historię ludzkości zmierzającą do „Punktu Omega".3 Ale czy mógł się spodziewać, że historycy potraktują go poważnie, jeżeli Punkt Omega znajduje się „poza Czasem i Przestrzenią"?4 Z drugiej jednak strony należy okazać Bergsonowi i Teilhardowi de Chardin zaufanie. Obaj dostrzegli, że organiczna ewolucja ma tendencję do tworzenia coraz bardziej skomplikowanych form życia. Szczególnie Teilhard podkreślał porównywalną tendencję w historii ludzkości: ewolucję w ciągu tysiącleci coraz większych i bardziej złożonych struktur społecznych. Wnioski, które wyciągał na przyszłość z tych tendencji, były prorocze. Pisząc w połowie dwudziestego wieku, zastanawiał się nad technikami komunikacji i globalizacji, której te techniki służą, zanim problematyka ta stała się modna (Marshall McLuhan, twórca określenia „globalna wioska", czytał Teilharda). Używając 5 pojęcia „noosfery", „myślącej warstwy Ziemi", Teilhard de Chardin przewidział nawet w jakiś ogólnikowy sposób Internet - na przeszło dziesięć lat przed wynalezieniem mikroczipa. Czy trendy, które przyciągnęły uwagę Bergsona i Teilharda - podstawowe tendencje w ewolucji biologicznej, technologicznej i społecznej ludzkiego gatunku - można wyjaśnić w kategoriach naukowych, fizycznych? Moim zdaniem tak; o tym właśnie jest ta książka. Jednak rzeczowość takiego wyjaśnienia nie powinna, jak sądzę, całkowicie odsunąć na bok duchowego wymiaru tych trendów, które przypisywali im Bergson i Teilhard. Jeżeli ukierunkowanie wpisane jest w życie - jeśli życie w naturalny sposób zmierza do swoistego końca to ta aktywność w zasadny sposób inspiruje dociekania o tym, jak powstała ca ła konstrukcja. Powiedziałbym również, że ta inspiracja będzie wyjątkowo silna w tej fazie historii ludzkości, która, jak się wydaje, znajduje się tuż przed nami coś w rodzaju społecznego, politycznego, a nawet moralnego przesilenia. Czytelnicy, których niezbyt interesuje teologia, będą zadowoleni, kiedy im powiem, że tego typu spekulacje stanowią znikomą część tej publikacji: kilka luźnych myśli na końcu, z konieczności nieskonkretyzowanych. Przede wszystkim książka mówi o tym, jak znaleźliśmy się w miejscu, w którym dzisiaj jesteśmy, i jakie mamy podstawy do wyrokowania o tym, dokąd podążamy.
Tajemnica życia Tego dnia, kiedy Watson i Crick odkryli strukturę DNA, Crick, jak to później przypomniał Watson, wszedł do 6 pokoju, gdzie zwykle zbierali się na lunch, i obwieścił, że odkryli „tajemnicę życia". Z całym należnym szacunkiem dla DNA, chciałbym nominować innego kandydata do odsłonięcia tajników aktywności życiowej. W przeciwieństwie do Francisa Cricka, nie mogę przypisywać sobie tego odkrycia. Tajemnica została poznana - lub jak kto woli, wynaleziona -około pół wieku wstecz przez twórców teorii gier, Johna von Neumanna i Oskara Morgensterna.
Zrobili zasadniczy podział gier na gry o „sumie zerowej" i „sumie niezerowej". W grach o sumie zerowej losy graczy są ze sobą powiązane w odwrotnie proporcjonalnym stosunku. W tenisie, szachach i boksie zwycięstwo jednego współzawodnika oznacza porażkę drugiego. W grach o sumie niezerowej zwycięstwo jednego gracza nie musi być niepomyślne dla innych. W grach o wysokiej sumie niezerowej interesy graczy są całkowicie zbieżne. W1970 roku, kiedy trzej astronauci z Apollo 13 usiłowali rozwiązać problem, jak sprowadzić na Ziemię swój statek kosmiczny, na którym pojawiły się trudności, grali w grę o całkowitej sumie niezerowej, ponieważ jej wynik byłby równie dobry lub równie zły dla wszystkich. (Był równie dobry). W rzeczywistym świecie rzeczy nie przedstawiają się tak prosto. Kupiec i klient, dwóch członków władzy ustawodawczej, dwóch przyjaciół z dzieciństwa czasami widzą, że ich interesy się zazębiają. Do stopnia, w jakim rzeczywiście się one zazębiają, relacje między nimi są sumą niezerową; wynik może przybrać postać wygrany-wygrany lub przegrany-przegrany, w zależności od tego, jak rozgrywają grę.* Czasami politolodzy lub ekonomiści rozkładają stosunki międzyludzkie na składniki o sumie zerowej i o sumie niezerowej. Zdarza się to również biologom zajmującym się ewolucją, kiedy badają, w jaki sposób funkcjonują różne ożywione systemy. Jestem przekonany, że jeśli chcemy zobaczyć, co jest motorem ukierunkowującym zarówno historię ludzkości, jak i ewolucję organiczną, powinniśmy bardziej systematycznie stosować ten sposób myślenia. Interakcja między poszczególnymi genami, komórkami lub zwierzętami, pomiędzy grupami interesów, narodami i korporacjami może być postrzegana przez obiektyw teorii gier. Za pomocą tego obiektywu będziemy mogli zrobić przegląd historii ludzkości oraz historii życia organicznego. Mam nadzieję, że uda mi się rzucić trochę światła na pewien rodzaj energii - dynamiki o sumie niezerowej - która, jak do tej pory, w istotny sposób ukształtowała rozwój życia na ziemi. Przegląd historii życia organicznego jest bardzo krótki, ale przegląd historii ludzkości już taki krótki nie jest. Historia ludzkości nie cieszy się dobrą sławą, ponieważ uważa się, iż panuje w niej całkowity bezład. Nie sądzę jednak, żeby była aż tak zdezorganizowana. Nawet jeżeli rozpoczniemy przegląd od momentu, kiedy najbardziej rozwiniętą społecznością na ziemi była wioska łowców--zbieraczy, i dojdziemy do czasów obecnych, możemy uchwycić podstawową trajektorię historii poprzez odniesienie do zasadniczego wzorca: powstają nowe technologie, które pozwalają na nowe, bogatsze formy interakcji o sumie niezerowej lub zachęcają do nich; następnie (ze zrozumiałych powodów głęboko zakotwiczonych w ludzkiej naturze) ewoluują struktury społeczne, które wyko-
7
rzystują ten bogaty potencjał - przekształcają niezerowe sytuacje w pozytywne sumy. W ten sposób pogłębia się i rozszerza złożoność społeczeństw. Nie należy rozumieć, że gry o sumie niezerowej zawsze kończą się wynikiem wygrana-wygrana, a nie przegrana-przegrana. Nie chodzi też o to, że potężni i zdradliwi nigdy nie wyzyskują słabych i naiwnych; ten rodzaj pasożytnictwa jest często możliwy w grach o sumie niezerowej, a historia dostarcza na to niemało przykładów. Jednak w dalszej perspektywie, gdy weźmie się wszystko pod uwagę, sytuacje o sumie niezerowej wytwarzają więcej pozytywnych niż negatywnych sum, więcej wzajemnych korzyści niż wzajemnych strat i wyzysku. W rezultacie utrwalają się coraz głębsze i bogatsze systemy współzależności między ludźmi. Ta powtarzająca się sekwencja - w większości wypadków przekształcanie sytuacji o sumie niezerowej w pozytywne sumy - zaczęła funkcjonować co najmniej 15 000 lat temu. Potem znowu się powtórzyła, l znowu, l znowu. Aż do - voila - jesteśmy tutaj, latamy samolotami, wysyłamy e-maile, mieszkamy w globalnej wiosce. Nie chcę bagatelizować tych wszystkich interesujących szczegółów, które zapełniają książki historyczne: sumeryjscy królowie, hordy barbarzyńców, średniowieczni rycerze, reformacja, narodziny nacjonalizmu i tak dalej. Przeciwnie, staram się dać im należne miejsce (łącznie z tak często pomijaną egzemplifikacją ludzkich doświadczeń, jak łowieckie i zbierackie plemiona rdzennych Amerykanów, polinezyjskie wodzostwa, muzułmańskie innowacje handlowe, afrykańskie królestwa, sądownictwo Azteków i rozwinięta chińska technologia). Mam jednak zamiar wykazać, że te szczegóły, choć ważne same w sobie, są w ostatecznym rozrachunku częścią większej całości; pokazać, jak mieszczą się w strukturze,
dzięki której łatwiej nam będzie sięgać myślą do historii ludzkości. Po przeglądzie historii ludzkości zastosuję pokrótce tę samą porządkującą zasadę do historii życia organicznego. Za sprawą doboru naturalnego powstają
nowe „technologie", które umożliwiają bogatsze formy interakcji o sumie niezerowej pomiędzy biologicznymi jednostkami, pomiędzy genami lub komórkami, zwierzętami czy czymkolwiek innym. A to wszystko jest historią życia organicznego. Krótko mówiąc, zarówno historia życia organicznego, jak i historia ludzkości wymagają rozgrywania liczniejszych, zakrojonych na większą skalę i jeszcze bardziej skomplikowanych gier o sumie niezerowej. To akumulacja tych gier -gra na grze i gra na grze - przyczynia się do wzrostu biologicznej i społecznej złożoności, o której mówili Bergson i Teilhard de Chardin. Chętnie nazywam tego typu akumulację akumulacją „niezerowej sumowalności". Niezerowa sumowalność jest pewnego rodzaju potencjałem - możliwością całkowitej wygranej lub całkowitej przegranej, zależnie od tego, jak rozgrywa się grę. Taka koncepcja może wydawać się nieuchwytna przy abstrakcyjnych rozważaniach, mam jednak nadzieję, że do końca książki nabierze już konkretnych kształtów. Będę dowodził, że niezerowa sumowalność jest czymś, czego stały wzrost i stałe spełnienie wytycza kierunek historii życia, od kosmicznego „bulionu" do World Wide Web. Można nawet powiedzieć, że niezerowa sumowalność to tylko praktyczne szczegóły, materialistyczna wersja niematerialnej elan vital Bergsona, która nadaje pewien pęd zasadniczemu kierunkowi życia na tej planecie. Tłumaczy, dlaczego ewolucja biologiczna, przy odpowiednim zapasie czasu, mogła wytworzyć życie o wysokim poziomie inteligencji - życie na tyle przemyślne, aby umiało wytworzyć technologię oraz inne formy kultury. Tłumaczy to także, dlaczego późniejsza ewolucja technologiczna, a w ogólniejszym sensie kulturowa, mogła wzbogacić i poszerzyć strukturę społeczną tego inteligentnego gatunku i rozprzestrzenić organizację społeczną na dalsze obszary naszej planety. Globalizacja, jak mi się wydaje, była przewidziana nie tylko od chwili wynalezienia telegrafu, statku parowego czy nawet słowa pisanego lub koła, lecz od chwili wynalezienia życia. Przez cały czas nieustępliwa logika niezerowej sumowalności zmierza do tego wieku, w którym relacje pomiędzy narodami z roku na rok stają się coraz bardziej sumą niezerowa.
Nazywasz to przeznaczeniem? Można przewidzieć, że każda książka z tak ambitnym podtytułem jak „Logika ludzkiego przeznaczenia" będzie oceniana pod względem odwagi i uczciwości jej autora. Lepiej od razu się z tym rozprawić. Jak dosłownie traktuję słowo „przeznaczenie"? Czy chcę przez to powiedzieć, że za dziesięć, pięćdziesiąt czy też sto lat stan świata będzie dokładnie taki, co do najmniejszych szczegółów, i że jest to nieuniknione? Nie, i to z dwóch powodów:
1) Nie zajmuję się szczegółowym stanem świata, lecz jego szerokimi kontu rami, właściwościami jego politycznych i ekonomicznych struktur (co, na przy kład, będzie z państwem narodowym?); charakterem indywidualnych doświad czeń (a co z prywatnością?); zasięgiem kultury (co z Myszką Miki?); i tak dalej. 2) Nie mówię o czymś, co jest absolutnie nieuniknione. Mówię jednak o czymś, co ma wielkie szansę urzeczywistnienia. Mówię ponadto, że jedyne re alne warianty „przeznaczenia", które nakreślę, są bardzo nieprzyjemne i powin niśmy ich uniknąć dla własnego dobra. Niektórzy mogą uznać, że używanie słowa „przeznaczenie" jest oszustwem, kiedy ma się na myśli nie to, co nieuniknione, lecz „niezmiernie prawdopodobne". Czy uznalibyście za oszukańcze powiedzenie, że przeznaczeniem ziarnka maku jest stanie się makiem? Oczywiście dane nasienie maku może nie stać się makiem. Jak się wydaje, przynajmniej w retrospekcji, przeznaczeniem niektórych ziarnek maku jest upieczenie w bajglu. Nawet te nasiona maku, które uniknęły takiego losu i znalazły się w glebie, też mogą zostać zjedzone (chociaż nie na śniadanie) i nigdy nie zakwitnąć. Mimo to są przynajmniej trzy powody, dla których można obronić twierdzenie, że „przeznaczeniem" ziarnka maku jest stanie się makiem. Po pierwsze, w szeroko rozumianym pojęciu, jest to bardzo prawdopodobne. Po drugie, z punktu widzenia nasienia, alternatywą tego wydarzenia jest katastrofa - czyli dokładnie śmierć. Po trzecie, jeśli zbadamy samą esencję nasienia maku -jego DNA - trudno nam będzie uniknąć wniosku, że nasienie maku jest zaprogramowane na stanie się makiem. Można powiedzieć, że nasienie jest zaprojektowane, aby stało się makiem, chociaż nie zostało „zaprojektowane" przez człowie-ka-designera, lecz przez dobór naturalny. Jeżeli nasieniu maku przytrafi się coś innego niż dojście do pełnej „makowości" -jeśli zostanie zapieczone w bajglu lub zjedzone przez ptaka
- to prawdziwa ekspresja nasienia zostanie wytłumiona, a cel, który w sobie nosi, nie będzie zrealizowany.
Obecny chaos Ani biologiczna ewolucja, ani historia ludzkości nie są łagodnym, równomiernym procesem. Pokonują progi, przeskakują od jednego stanu równowagi do nowego stanu równowagi na wyższym poziomie. Dla niektórych ludzi obecna epoka ma nastrój „progowy"; ma w sobie tę niepokojącą, wymykającą się spod kontroli atmosferę, która może być oznaką jakiegoś poważnego przeobrażenia. Zmiany technologiczne, geopolityczne i ekonomiczne wydają-się złowróżbnie szybkie, a tworzywo społeczne - niezadowalające. Oto przykład: światowe rynki walutowe są wstrząsane nagłymi siłami elektronicznie napędzanych spekulacji finansowych. Pozbawione skrupułów narol ickty spod znaku New Agę hołdują broni masowej zagłady. Narody wyda-|ją llę mniej spójne niż przedtem, dotknięte podziałami etnicznymi, religijnymi b kulturowymi. Wysocy urzędnicy w wydziałach zdrowia poważnie dyskutu-o możliwości pojawienia się zarazy o światowym zasięgu - może niesłycha-Iflle groźnego wirusa Ebola lub jakiejś bakterii, o której jeszcze nie słyszeliśmy, f fMprzestrzenianej po świecie przez pasażerów samolotów odrzutowych. Nawet ffbune tropikalne wydają się w ostatnich dziesięcioleciach intensywniejsze, co [może, ale nie musi, być wynikiem globalnego ocieplenia klimatu. I To apokaliptyczna wizja i niektórzy religijni ludzie tak to traktują. Trudno im I lObie wyobrazić, że ten natłok nowych zagrożeń może być czystym przypad-* |(|em _ szczególnie że wystąpił pod koniec wieku. Niektórzy chrześcijanie fun-damentaliści uważają globalny chaos za oznakę zbliżania się dnia Sądu Ostatecznego. Powstał cały gatunek dobrze sprzedających się powieści, które przewidują ten dzień, gdy prawdziwi wyznawcy w drodze do nieba spotkają po drodze Chrystusa, natomiast innych, tych na dole, czeka mniej wspaniały los. W pewnym sensie ci fundamentaliści mają słuszność. Nie, nie mam na my-ili Dnia Sądu. Chcę tylko powiedzieć, że w moim mniemaniu narastający zamęt jest niewątpliwie oznaką czegoś, co przybiera na sile, a co można by nazwać przeznaczeniem świata. Zbliżamy się do jakiegoś punktu kulminacyjnego. Wydaje się, że nasz gatunek czeka test, do którego kluczowe siły historii prowadziły nas przez całe tysiąclecia. Jest to test dla politycznej wyobraźni - dla możliwości zaakceptowania przez nas podstawowych, koniecznych zmian w strukturach sprawowania władzy - jak również test dla naszej moralnej wyobraźni. Jak zdamy ten test? Sądząc po historii, obecne zamieszanie ustąpi w końcu miejsca erze względnej stabilizacji, erze, w której struktury polityczne, ekonomiczne i społeczne, w wymiarze globalnym, uspokoją tę nową postać chaosu. Świat dojdzie do nowej równowagi, przy wyższym stopniu organizacji niż w poprzednich okresach. A okres, w który teraz wchodzimy, będzie w retrospekcji wyglądać jak burza przed ciszą. Lecz równie dobrze możemy też wysadzić świat w powietrze. Pamiętajcie, że nawet nasionom maku nie zawsze udaje się zakwitnąć. A jeśli uda nam się uniknąć wysadzenia świata w powietrze, to nadal pozostaje element niepewności. Chociaż logika historii ma swoje stałe parametry, pozostawiają one jednak pewną swobodę działania. Można sobie wyobrazić, w ramach prawdopodobieństwa, jakie podsuwa nam droga, którą szliśmy w przeszłości, przyszłe struktury polityczne, dające więcej lub mniej wolności, więcej lub mniej prywatności, narzucające większy lub mniejszy porządek, zezwalające na więcej lub mniej bogactwa. Jednym z celów tej książki jest pomoc w badaniu tej „wirującej przestrzeni" - w wyborze pomiędzy alternatywnymi formami przyszłości i zrozumieniu tego
wyboru. Lecz równie ważne jak mądre korzystanie z furtek, które otwiera przed nami przeznaczenie, jest złagodzenie tego przeznaczenia. Historia, nawet jeśli jej główny kierunek został określony, może rozgrywać się kosztem masowych ludzkich ofiar. Może też przebiegać łagodniej - chociaż z tym przebiegiem również łączą się koszty, ale są one łatwiejsze do zaakceptowania. Jest to przeznaczenie naszego gatunku - mam tym razem na myśli nieuchronne przeznaczenie, a nie tylko wysokie prawdopodobieństwo - nam pozostaje tylko dokonać wyboru.
CZĘŚĆ PIERWSZA
KRÓTKA HISTORIA LUDZKOŚCI Rozdziat 1
Drabina ewolucji kulturowej Idea nie jest odpowiedzialna za ludzi, którzy w nią wierzą. DON MARQUIS'
Na początku dwudziestego wieku antropolodzy powszechnie nazywali pewne grupy ludności „dzikusami". Ściśle mówiąc, nie było to obrazą (chociaż rzadko można by to uznać za komplement). „Dzikość" była po prostu etapem w uporządkowanej historii kultur. Kiedyś wszyscy ludzie byli dzikusami, a później niektórzy z nich dostąpili kulturowej promocji i stali się „barbarzyńcami". A przynajmniej „niskimi" barbarzyńcami. Barbarzyństwo miało trzy podziały - niższe, średnie i wyższe -a kultura, po przejściu tych etapów, mogła przekroczyć próg cywilizacji. Wtedy jej członkowie mogli zacząć pisać książki, w których inne kultury nazywano dzikimi. Czołowym propagatorem skali dzikości-barbarzyństwa-cywilizacji był Lewis Henry Morgan, który wyłożył swoją teorię w książce z 1877 roku Spo/eczeństwo pierwotne, czy// badanie kolei ludzkiego postępu od dzikości przez barbarzyństwo do cywilizacji. Pisząc niecałe dwie dekady po ukazaniu się książki Darwina 0 powstawaniu gatunków, Morgan przedstawił kultury jako zjawiska podlega jące ewolucji. „Można teraz stwierdzić na podstawie przekonujących dowodów, że dzikość poprzedziła barbarzyństwo we wszystkich ludzkich plemionach, a jak wiadomo, barbarzyństwo poprzedziło cywilizację", pisał Morgan.2 „Te trzy odrębne fazy są ze sobą związane w naturalną i konieczną sekwencję postępu".3 Morgan był jednym z pierwszych światowych antropologów. Był aficionado społeczności Indian i potępiał wyniszczanie ich przez białego człowieka. Po masakrze wojsk Custera nad Little Bighorn przez Indian pod wodzą Siedzącego Byka Morgan wystąpił w jego obronie.
Nie chcę przez to powiedzieć, że Morgan był radykałem. Był naukowcem-sa-moukiem, a także dobrze prosperował jako prawnik. Jednak jego książka zyskała uznanie Karola Marksa i Fryderyka Engelsa, którzy uznali ją za zgodną z własnymi teleologicznymi poglądami na historię. Podobnie jak oni, Morgan opisywał nieuchronny bieg historii w odniesieniu do czynników materialnych, łącznie z technologią. Również podobnie jak oni podkreślał zmieniające się pojęcie posiadania. Marks i Engels zachwyceni byli jego tezą, że w początkowym stanie „dzikości" człowiek żył we wspólnocie i że nie było własności prywatnej. Engels z przyjemnością cytował przepowiednię Morgana, zgodnie z którą ewolucja kulturowa przywróci w końcu coś z pierwotnego egalitaryzmu. „Demokracja w rządzie, braterstwo w społeczeństwie, równość praw i przywilejów oraz powszechna edukacja", pisał Morgan, „zapowiadają następny, wyższy 5 stopień rozwoju społeczeństwa, do czego uparcie prowadzą nas doświadczenie, inteligencja i wiedza". Pogląd, że nieuchronne siły historii stworzyły cywilizację, że kultury „ewoluują" w ogólnie przewidywalnym kierunku i nadal się tak będą zachowywać, wyznawał również socjolog Herbert Spencer, który nie cierpiał marksizmu. 6 Kolejnym propagatorem tej idei był John Stuart Mili, którego zapatrywania mieszczą się pomiędzy teoriami Spencera i Marksa. W tamtych czasach teza o ukierunkowaniu historii była prawie obiegowym przekonaniem. Ideologia pojawiała się na scenie tylko w wypadku dyskusji o mechanizmie stojącym za oczywistym zaprogramowaniem historii i przy przewidywaniu przyszłości.
Trendy stają się „nie-trendy" Na początku dwudziestego wieku obiegowe poglądy uległy zmianie. Klasyfikowanie niektórych społeczeństw wyżej niż innych wydawało się coraz bardziej nie do zaakceptowania, szczególnie dla osób wyznających lewicowe poglądy. Wybitny etnolog Franz Boas przypuścił atak na przeświadczenie, że ludzkie kultury mają tendencję rozwijania się w jakimś określonym kierunku. Jego najsłynniejsza uczennica, Margaret Mead, streściła potem credo Boasa w następujący sposób: „Wystąpiliśmy przeciwko umieszczaniu kultur w jakiejkolwiek hierarchii, która ulokowałaby naszą własną kulturę na jej szczycie, a inne kultury świata w obniżającej się skali, zależnie od stopnia, w jakim różnią się one od na-
szej... Jesteśmy za demokracją kultur, to pojęcie w naturalny sposób wejdzie w skład innych demokratycznych ideałów".
Poparcie dla idei Boasa było silne, a w końcu przeważyło. W 1918 roku W „American Anthropologist" ukazał się esej atakujący ideę ewolucji kulturowej jako „niezwykle głupiej, bezpłodnej i szkodliwej teorii, jaka kiedykolwiek po-Witała w dziejach nauki" - ponadto jako - „taniej zabawki dla uciechy dużych 8 ' dzieci". Już w 1939 roku inny antropolog donosił, że „[kulturowy] ewolucjo-nlzm nie ma prawie żadnych zwolenników". Tymczasem koncepcja ukierunkowanej historii przestała mieć powodzenie również wśród historyków. W dziewiętnastym wieku wielu z nich traktowało historię w kategoriach postępu, kierowanego rozumem; świadome, racjonalne dążenie do dobra miało przynieść coraz większą wolność i polityczną równość. Lecz po dwóch wojnach światowych, podczas których inteligentne technologie pozbawiły życia miliony ludzi, nie wydawało się, aby słowa „racjonalny" i „dobro" były probierzem ludzkości, a po doświadczeniach z niedawnym faszyzmem i nadal silnym totalitarnym komunizmem nie odnosiło się wrażenia, żeby „wolność" była celem historii. Ponadto czyż wrogowie wolności, Hitler i Stalin, nie wierzyli, że historia jest po ich stronie? Może więc teorie o ukierunkowaniu historii nie były błędne, tylko niebezpieczne! Po drugiej wojnie światowej dwóch najsłynniejszych myślicieli dwudziestego wieku - Isaiah Berlin i Karl Popper - wydali tym teoriom wojnę. W eseju Historical lnevitability (Historyczna konieczność) Berlin zaatakował pogląd, że „świat zmierza w określonym kierunku i rządzi się swoimi prawami oraz że ten kierunek i prawa można poznać w pewnym zakresie za pomocą odpowiednich technik 9 badawczych". Popper w Nędzy historycyzmu głosi, że udowodnił - dosłownie udowodni) - iż przewidywanie przyszłości jest absolutnie niemożliwe. Po Berlinie i Popperze ten rodzaj myślenia, przeciwko któremu występowali - „spekulatywna historia" lub „metahistoria" - stał się gatunkiem zagrożonym. W latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku jeden z filozofów historii zauważył, że historycy „mają skłonność do używania terminu »metahistoryk«, aby zaznaczyć dewiacje od 11 zwykłej aktywności profesjonalnej, czy to w kierunku poszukiwaniu praw, czy też w kierunku poszukiwania wzorca". Niewiele się od tamtej pory zmieniło. Ważna praca historyczna ukierunkowana na poszukiwanie wzorca, która narobiła wiele wrzawy w ostatnim dwudziestoleciu - Koniec
historii- nie została napisana przez historyka, lecz przez politologa, Francisa Fu-kuyamę. To dziwne, że rozważanie praw rządzących historią jakby bardziej przystoi politologowi niż historykowi. Przeciwnicy „metahistorii" zwykle nie ukrywali swoich motywów. Oto motto na książce Poppera: „Pamięci niezliczonych mężczyzn i kobiet wszystkich wyznań, narodów i ras - ofiar faszystowskiej i komunistycznej wiary w Niezłomne Prawa Przeznaczenia Historycznego". Przedstawię argumenty, że analizy Poppera, Berlina i Boasa były podwójnie błędne. Mylili się nie tylko co do tego, czy zasadne jest ukierunkowane traktowanie przeszłości, lecz również co do tego, czy jest to szczególnie niebezpieczne.
Krótkotrwały zryw Wojna przeciwko ukierunkowaniu nie była równie zwycięska w antropologii, jak w historii. W połowie dwudziestego wieku zaczęły powstawać małe skupiska oporu, szczególnie na Universityof Michigan. Właśnie tam wichrzyciel, który nazywał się Leslie White, zbuntował się przeciwko antyewolucjonizmowi Boasa i uczynił swoim głównym zadaniem przywrócenie do życia poglądów Morgana.* Zaowocowało to pewnym postępem w tej dziedzinie (łącznie z rezygnacją z ob-raźliwych etykietek „dzikus" i „barbarzyńca"). W gruncie rzeczy, jak zobaczymy, uczniowie i koledzy White'a i położyli użyteczny fundament pod przewartościowanie historii świata. Pomimo to, kiedy w latach siedemdziesiątych dwudzieste12 go wieku popularność zyskał multikulturalizm, teorie, które miały klasyfikować kultury świata, straciły popularność. White zmarł w 1975 roku - w tym czasie ewolucjonizm kulturowy już popadał w zapomnienie, a w niektórych kręgach cieszył się złą sławą.
Dzisiaj ta gałąź antropologii, która jest nadal bardzo przychylna ewolucjoni-zmowi, nie jest dziedziną White'a antropologią kulturową - lecz archeologią. Trzeba przyznać, że większość archeologów nie opowiada się za tak 13 skrajną jego wersją, za jaką opowiada się ta książka; nie wierzą, że stopniowy proces przemian w kierunku bardziej złożonych struktur społecznych był w gruncie rzeczy nieunikniony od epoki kamiennej aż do ery globalizacji. Jednak nie może umknąć uwadze archeologów fakt, że z reguły im głębiej kopiesz, tym mniej
skomplikowane jest społeczeństwo, którego pozostałości znajdujesz. Najwyraźniej zmiana w strukturach społecznych wcześniej czy później, ale i tak się pojawi, i jest bardziej prawdopodobne, że wzmoże, a nie obniży ich złożoność. To dziwne, że najwięcej sympatii dla ewolucjonizmu mają uczeni, którzy zajmują się odległą przeszłością. Przecież wydarzenia dwudziestego wieku, a szczególnie jego ostatniego dwudziestolecia, sugerują, że główna trajektoria historii, określona przez niektórych dziewiętnastowiecznych socjologów, przebiega w ogólnych zarysach zgodnie z ich wytycznymi. Zasadniczy argument Lewisa Morgana był słusznym argumentem: niekończący się pęd ewolucji kulturowej w okresie ostatnich 20 000 lat przepchnął społeczeństwo przez kilka progów. A teraz pcha je przez kolejny próg. Nowa wspaniała struktura społeczna - nasz przyszły dom - buduje się na naszych oczach. Mówienie, że historia ma kierunek, nie oznacza popierania wszystkich zasad wczesnego ewolucjonizmu kulturowego ani też dziewiętnastowiecznego progresywizmu historycznego.14 Nie chodzi tu o to, żeby na przykład beztrosko przepowiadać zwycięstwo wolności i równości we wszystkich ich aspektach. Chociaż sądzę, że w pewnym znaczeniu historia stoi po stronie ludzkiej wolności, to w innym znaczeniu wolność się kurczy. Jest coś wspaniałego w wyłanianiu się nowej struktury społecznej; jest w tym również coś przerażającego. Szczęśliwie ta struktura, choć w ogólnych zarysach nie do uniknięcia wraz z upływem czasu, w żadnym wypadku nie jest nieuchronna, jeśli chodzi o szczegóły. W każdym razie wstrzymam się z pytaniem, czy główna strzała historii da nam więcej, czy też mniej wolności, czy polepszy lub pogorszy nam życie. Uważam, że pod pewnymi względami zasadniczy kierunek historii czyni istoty ludzkie lepszymi w aspekcie moralnym i nadal tak będzie działać. Ale nie o to mi chodzi. Moim celem jest wykazanie w następnych piętnastu rozdziałach, że jeśli odłożymy na bok moralność i będziemy omawiać obiektywnie obserwowal-ne cechy społecznej rzeczywistości, to kierunek historii stanie się wyraźnie widoczny. Kiedy skierujemy wzrok poniżej niespokojnej powierzchni wydarzeń, poza pojawianie się i odchodzenie poszczególnych reżimów, poza życie i śmierć „wielkich ludzi", którzy dumnie kroczyli i nadal kroczą po scenie historii, zobaczymy strzałę, której początek sięga dziesiątek tysięcy lat wstecz i dosięga teraźniejszości. A spojrzawszy do przodu, można zobaczyć, jaki kierunek ona wskazuje. Mark Twain uznał plemię Szoszonów, Indian z zachodniego regionu Ameryki Północnej, za „najbardziej przebrzydły okaz gatunku ludzkiego, z jakim się dotychczas zetknąłem. Nie mają wiosek i nie tworzą wyraźnych 2 związków plemiennych". Młody Karol Darwin donosił, że Indianie z Ziemi Ognistej mieli domy „podobne do tych, jakie dzieci robią sobie w lecie, z gałęzi drzew". Dając przykłady ich nieokrzesania i braku ludzkich odruchów, 3 Darwin pisał w liście: „Wstręt mnie przejmuje na samo brzmienie głosów tych nędznych dzikusów". Podobne uczucie niechęci i niesmaku często wyrażali dziewiętnastowieczni ludzie Zachodu, kiedy spotykali się z rdzennymi kulturami Ameryki. Ta kwestia niepokoiła takich antropologów jak Franz Boas, kiedy pojawiała się w teoriach ewolucji kultury. „Tendencja do oceniania naszej własnej formy cywilizacji jako wyższej, a nie jako bliższej naszemu sercu, niż tej, w której żyje cała reszta ludzkości, jest tym samym, co popycha do działania prymitywnego człowieka, który uważa każdego obcego za nieprzyjaciela i nie zazna spokoju, dopóki nieprzyjaciel nie zostanie 4 zabity". Tkwi w tym pewien paradoks, kiedy krytykuje się umniejszanie czegoś prymitywnego na tej podstawie, że jest prymitywne. Jednak jest pewne, że Boas miał serce na właściwym miejscu. Szczerze i odważnie troszczył się o pokrzywdzonych. Najbardziej martwił go fakt, że poglądy o wyższości kulturowej mogą stopić się z poglądami o wyższości biologicznej i umocnić rasizm. Jego książka, The Mind of Primitive Mań (Umysł człowieka prymitywnego), która opisywała psychologię łowców-zbieraczy w odniesieniu do określonej kultury, a nie do określonych genów, została spalona przez nazistów. Obawy Boasa, że rasizm chętnie podchwyci poglądy ewolucji kulturowej, wcale nie były bezpodstawne. Można powiedzieć w uogólnieniu, iż rasiści użyją
każdego narzędzia, które wpadnie im w ręce. Musimy jednak pamiętać, że ewo-lucjonizm kulturowy niczego podobnego nie implikuje. 5 Jedna z przesłanek ewolucjonizmu kulturowego to „duchowa jedność ludzkości" - pogląd, że wszyscy ludzie są genetycznie wyposażeni w taki sam ekwipunek umysłowy, że istnieje uniwersalna natura ludzka. Dzięki duchowej jed-
ności ludzkości na całym świecie, na wszystkich kontynentach, ewolucja kulturowa przybrała ten sam kierunek. Strzała ludzkiej historii zaczyna się od biologicznego aspektu natury ludzkiej. Ta strzała, jak zaznaczyłem, wskazuje na większą pulę niezerowej sumowalności. W miarę postępu historii ludzkie istoty rozgrywają gry o sumie niezerowej z coraz większą liczbą innych ludzkich istot. Następuje ekspansja współzależności oraz rośnie zasięg i pogłębienie społecznej złożoności. Aby móc zauważyć powiązanie pomiędzy naturą ludzką a ludzką historią, należy przyjrzeć się „przebrzydłym" Szoszonom oraz innym społecznościom ło-wiecko-zbierackim - lub, zgodnie z dziewiętnastowieczną terminologią, innym „dzikusom". Zobaczymy, że nawet najprostsze społeczeństwa z samej swojej natury wykazują dążność do coraz większej złożoności oraz jak, mimo to, czynniki środowiskowe mogą spowolnić tempo wzrostu. Jest jeszcze inny powód do badania tych społeczności: pomoże nam to zrekonstruować odległą przeszłość. Ancestralne kultury wszystkich współczesnych społeczeństw były kulturami łowców-zbieraczy. Archeolodzy odnaleźli ich pozostałości - ich groty strzał i kamienne noże - porzucone przy ogniskach kości ich zdobyczy - w Afryce, Europie, Azji i w obu Amerykach. Nie mogą jednak oni odtworzyć w zbyt wielu szczegółach społecznego życia tych ludów. Aby jak najbardziej się do niego zbliżyć, możemy jedynie badać niewiele pozostałych jeszcze społeczności łowców-zbieraczy i czytać, jak żyli inni łowcy-zbieracze, dopóki nie zmieniło ich społeczeństwo industrialne. W osiemnastym i dziewiętnastym wieku antropolodzy i inni podróżnicy dokonali dokumentacji życia łowców-zbieraczy na wszystkich kontynentach, od Czecznu z Indii do Czukczów z Syberii, od ludu Khoisan z południowej Afryki do Ajnów z Japonii, od Aborygenów z Australii do Eskimosów z Arktyki, od mieszkańców Ziemi Ognistej do Szoszonów z Ameryki Północnej. Studiowanie tych zanikających - a w większości wypadków już zanikłych - stylów życia daje mglisty obraz wczesnych stadiów naszej własnej ewolucji kulturowej. Szoszo-ni i mieszkańcy Ziemi Ognistej, obserwowani przez Twaina i Darwina, nie byli „żywymi skamieniałościami", pod względem budowy anatomicznej byli współczesnymi ludźmi, jak ty i ja - ale ich kultury były żywymi skamieniałościami.
Niezbędne minimum Mark Twain nie był jedynym, który zwrócił uwagę na zaczątki jeszcze nieukształ-towanych struktur społecznych Szoszonów z północnoamerykańskiej Wielkiej Kotliny, położonej w pobliżu dzisiejszej Nevady. W jednej z książek o rdzennych kulturach Ameryki rozdział o Szoszonach zatytułowany jest „Bezwzględne minimum społeczeństwa 6 ludzkiego". Największą, trwałą jednostką organizacji społecznej była rodzina, a męska głowa rodziny stanowiła „całą 7 polityczną organizację i pełny system prawny". Część roku Indianie spędzali w wielorodzinnych „obozach". Jednak obozy te nie stanowiły tak spójnej całości jak na przykład obozy ludu Khoisan, dobrze przebadanej społeczności łowców-zbieraczy z pustyni Kalahari w Afryce. Przez całe miesiące każda rodzina szoszońska wędrowała oddzielnie, z torbą i kijem, w poszukiwaniu korzonków i nasion.* Co może stanowić przyczynę tej niewielkiej złożoności, która różni lud Khoisan od Szoszonów? Jednym z powodów może być fakt, że Khoisan żyli wśród żyraf. Tropienie i zabicie żyrafy oraz uratowanie mięsa przed padlinożercami wymaga współpracy. A jeszcze ważniejszym może być fakt, że mięsa żyrafy nie zdoła zjeść jedna rodzina, 8 zanim się ono zepsuje. Gdyby więc polujący na żyrafy żyli w odrębnych grupach rodzinnych, marnowaliby mięso traciliby również szansę otrzymania rewanżu w zamian za swój dar. Takie rewanże to klasyczny przykład niezerowej sumowalności. Dajesz komuś żywność, kiedy jego spiżarnia jest pusta, a w twojej jest za dużo wszystkiego, on zaś odwdzięcza ci się, kiedy z kolei twoja spiżarnia jest pusta. Obaj odnosicie zysk z tej transakcji, ponieważ żywność jest cenniejsza wtedy, gdy jesteś głodny, a nie kiedy jesteś najedzony. Wszyscy łowcy-zbieracze postępują zgodnie z tą logiką. Jak zauważył jeden z kronikarzy życia Eskimosów, „najlepszym miejscem [dla Eskimosa] do przechowania swojej nadwyżki jest cudzy żołądek".
Polowanie na duże zwierzęta jest zachętą do dzielenia się nie tylko dlatego, że nadwyżki mięsa się psują, lecz 10 również dlatego, że jest bardziej niepewnym przedsięwzięciem niż zbieractwo, więc używanie bieżących nadwyżek w celu zabezpieczenia się przed przyszłym niedoborem wypłaca duże dywidendy o sumie niezerowej. Trudno się zatem dziwić, że złożoność społeczna wykazuje tendencje do wzrostu u tych łowców-zbieraczy, którzy polują 11 przeważnie na grubego zwierza. Im ważniejsze jest upolowanie grubego zwierza, tym jest więcej niezerowej sumowalności, tym bardziej społeczność się organizuje, aby wykorzystać tę niezerową sumowalność - aby obrócić ją w pozytywne sumy. Dla ewolucjonisty kulturowego wyjaśnienie „bezwzględnego minimum" w złożoności organizacji społecznej Szoszonów nie polega więc na tym (jak mógłby obawiać się Boas), że są oni głupi. Po prostu ich otoczenie było pod
tym względem - i jeszcze pod innymi, do których dojdziemy - mniej sprzyjające szybkiej ewolucji kulturowej niż inne środowiska. Skąd możemy mieć pewność, że Szoszoni mieliby rzeczywiście potencjał, aby wyewoluować kulturowo, gdyby mieli taką szansę? To zabawne pytanie. Na terytorium Szoszonów nie było dużych zwierząt, ale były zające, czasem nawet w nadmiarze. Do polowania na nie Indianie używali narzędzia zbyt dużego, aby mogła się nim posługiwać jedna rodzina siatki o długości wielu metrów, do której pędzono zwierzynę i zabijano ją pałkami. Pojawiała się wtedy struktura społeczna, jakiej wymagała sytuacja. Kilkanaście zwykle autonomicznych rodzin zbierało się, aby współpracować pod 12 wodzą „szefa od zajęcy". Chociaż Szoszoni przez większość czasu obywali się „bezwzględnym minimum" organizacji, nagłe pojawienie się niezerowej sumowalności wydobywało na jaw ukryte talenty społeczne i stymulowało wzrost społecznej złożoności. Stwierdzenie, że gromadzenie korzyści o sumie niezerowej podnosi złożoność społeczną, ociera się o redundancję. Uwieńczona sukcesem gra o sumie niezerowej programowo sprowadza się do wzrostu społecznej złożoności. Gracze muszą koordynować swoje postępowanie, więc ludzie, którzy w innych sytuacjach mogą trzymać się z dala od siebie, krążyć po własnych orbitach, łączą się, tworząc pojedynczy system słoneczny, dużą, zsynchronizowaną całość. Cechą charakterystyczną tej całości jest podział pracy. (Jedni sporządzają sieci, inni je trzymają, a jeszcze inni napędzają zające). W pewnym momencie jesteście gromadą niezależnych od siebie poszukiwaczy pożywienia, a w następnym -jedną, zintegrowaną drużyną do chwytania zajęcy, rozłączalną, a jednak zjed-
noczoną. Złożona z wielu elementów składowych jedność przybrała realne kształty. Należy zauważyć, że ten szczególny przypadek społecznej samoorganizacji był wynikiem wprowadzenia technologii: sieci na zające. Wynalezienie takich technologii - technologii, które ułatwiają interakcje o sumie niezerowej - to wiarygodna cecha wszystkich ewolucji kulturowych. Nowe technologie stwarzają nowe szansę na pozytywne sumy, a ludzie wykonują ruchy, aby te sumy pozyskać, i w rezultacie zmienia się struktura społeczna. Kulminacją udanego polowania na zające było „fandango", które ma wszelkie znamiona spontanicznej, beztroskiej 13 uroczystości. Rzeczywiście fandango polegało, jak to ujął jeden z antropologów, na „hazardzie, tańcach... zalotach". Jak 14 jednak odnotowali badacze, miało ono przede wszystkim utylitarny charakter. Po pierwsze, rozdzielano wtedy świeże zajęcze mięso między zatrudnionych przy polowaniu. Po drugie, stanowiło okazję do handlu takimi drogocennościami jak szkło wulkaniczne. Po trzecie, był to sposób na rozbudowanie siatki przyjaciół przez wymianę. (Nawet rytualna wymiana drobiazgów, chociaż bez ekonomicznego znaczenia, może służyć tworzeniu więzi, otwierając drogę do przyszłej wymiany poważniejszych przysług). Po czwarte, fandango stwarzało warunki do wymiany informacji, na przykład o lokalizacji jakiegoś innego pożywienia. To są funkcje o sumie niezerowej, a szczególnie ta ostatnia. W dzielenie się danymi, w przeciwieństwie do dzielenia się żywnością czy narzędziami, nie są wpisane żadne koszty. Jeżeli znasz miejsce, gdzie jest nadmiar orzeszków pinii, którego twoja rodzina nie będzie w stanie zużyć, podzielenie się tą informacją z przyjacielem nic cię nie kosztuje. Tak samo jeśli znasz legowisko jadowitych węży. Oczywiście, czasami przekazywanie informacji może wiązać się z kosztami (jeśli ilość orzeszków nie przekracza potrzeb twojej rodziny). Jednak dane często nic kosztują, lub bardzo niewiele, a przynoszą wymierne zyski. Wymienianie informacji jest jedną z najstarszych form interakcji o sumie niezerowej. Ludzie, z samej swojej natury, zbierają się, aby wspólnie stworzyć społeczny system przetwarzania informacji i zbierać w ten sposób pozytywne sumy. Fandango, konferencja akademicka i Internet są, na pierwszy rzut oka, odmiennym wyrazem tej samej głębokiej siły.
W genach Chociaż życie Szoszonów, podobnie jak życie wszystkich innych społeczności, wydaje się wypełnione kalkulacją o sumie niezerowej, kalkulacja nie jest odpo-
wiednim słowem. Podczas międzyludzkiej interakcji, która przynosi zysk obu stronom, te strony nie muszą być dokładnie świadome swojego działania. Psychologia ewolucyjna wysuwa poważny argument- a w moim przekonaniu jest on nie do odparcia - że nieświadoma wiedza praktyczna jest częścią ludzkiej natury, zakodowana w genach; że 15 dobór naturalny poprzez ewolucję „obopólnego altruizmu" wpoił nam rozmaite impulsy, które, choć mogą wydawać się ciepłe i ckliwe, są zaprogramowane dla chłodnego, praktycznego celu przynoszenia zyskownej wymiany.*
Do tych impulsów należą: hojność (nawet jeśli wybiórcza i czasem podszyta nieufnością); wdzięczność i towarzyszące jej poczucie zobowiązania; rosnąca empatia i zaufanie do tych, którzy nie zawiedli w obopólnym altruizmie (znanych również pod nazwą „przyjaciół"). Te uczucia i podejmowane pod ich wpływem zachowania znane są we wszystkich kulturach. A jak się wydaje, przyczyną tego jest fakt, że dobór naturalny „odkrył" logikę sumy niezerowej, zanim jeszcze odkryli ją ludzie (nawet szympansy i bonobo, nasi najbliżsi krewni, są w naturalny sposób predestynowane do obopólnego altruizmu, a żaden z tych gatunków nie wykazał się jeszcze dobrą znajomością teorii gier). Wynika z tego, że pewien stopień społecznej struktury jest wbudowany w nasze geny. W rzeczywistości genetyczna podstawa struktury społecznej wybiega poza ewolucję obopólnego altruizmu. Miłość do krewnych leży w naturze ludzkiej. W każdej społeczności łowców-zbieraczy rodzina jest podstawową komórką organizacji społecznej. Lecz genetyczna logika poza rodzinami to już inna historia i zostawimy ją na później. Tymczasem chodzi o to, że już z samej natury ludzkiej, bez udziału technologii, mogą płynąć wzajemne korzyści, a co za tym idzie - powstanie struktury społecznej poza granicami rodziny. Strzała ludzkiej historii, strzała prowadząca w stronę jeszcze większej niezerowej sumowalności oraz głębszej i szerszej złożoności społecznej, nie zaczyna się w punkcie zerowym. Powszechną cechą społeczności łowców--zbieraczy, jak twierdzą niektórzy 16 antropolodzy, jest „rozszerzona forma odwzajemniania" - nie tylko w obrębie rodziny, lecz również pomiędzy rodzinami. Należy jasno określić, co „rozszerzona forma" znaczy i czego nie znaczy. Od czasu, kiedy Morgan napisał Społeczeństwo pierwotne, a Marks i Engels przeczytali jego książkę, usiłowano przedstawić nasze ancestralne kultury łowiecko-zbie-
rackie jako skupiska zbiorowej szczęśliwości. Richard Lee, pierwszy badacz ludu Khoisan, twierdzi, że społeczności łowców-zbieraczy dają „mocne podstawy" poglądowi, że „przed powstaniem państwa i rozwarstwieniem klasowym społeczeństwa panowało stadium prymitywnego komunizmu". Pisze on, że „darowanie czegoś bez oczekiwania na rewanż o równej wartości" jest „prawie powszechne u ludów wędrujących w poszukiwaniu pożywienia" i podkreśla 17 zwyczaj Khoisan dzielenia się żywnością „w ramach rozszerzonej rodziny społecznej". To brzmi wspaniale. Jednak w tej samej książce Lee odnotowuje fakt, iż Khoisan często się kłócą oraz że „oskarżenia o niewłaściwy podział mięsa, niewłaściwą wymianę darów, lenistwo i skąpstwo to najczęstsze tematy 18 tych dyskusji". Jakkolwiek w „rozszerzonej" formie obdarowywanie w mniemaniu Khoisan powinno być rozłożone całkowicie równomiernie. Ponownie te oczekiwania nie są po prostu wynikiem świadomej kalkulacji. Kiedy oskarżamy innych o lenistwo i skąpstwo, kieruje nami coś głębszego i bardziej emocjonalnego niż tylko rozum - kieruje nami uczucie moralnego oburzenia, słusznej pretensji. Według psychologów ewolucjonistów, jest to częścią obszerniejszego repertuaru wyposażenia emocjonalnego, zaprojektowanego przez dobór naturalny do kierowania obopólnym altruizmem, abyśmy mogli zyskownie rozgrywać gry o sumie niezerowej.
Problem z niezerową sumowalnością Dlaczego taka czujność była aż tak ważna dla naszych przodków, aby odpowiedzialne za nią geny pracowały na pełnych obrotach? Są dwie właściwości gier o sumie niezerowej - dwa rodzaje pułapek - co powoduje, że instynktowna nieufność staje się sprawą zasadniczą. Jedna to problem oszustwa albo pasożytnictwa. Ludzie mogą korzystać z twojej hojności i nigdy jej nie odwzajemnić. Mogą sobie siedzieć i się opalać, kiedy wszyscy inni polują na zające, a potem spodziewają się otrzymać upieczonego na węglu drzewnym zająca na obiad. (Teoretycy gier nazywają to „jazdą na gapę" - nie dając żadnego wkładu do utworzonego wspólnym wysiłkiem tortu pozytywnych sum, zjada się beztrosko jego kawałek). Życie łowców-zbieraczy w małych grupach powoduje, że moralne oburzenie jest wystarczająco skutecznym działaniem przeciwko oszustwom. Prowadzi do wstrzymania hojności w stosunku do tych, którzy jej nie odwzajemnili, i zabezpiecza przed wyzyskiem w przyszłości; również twoje i innych narzekanie
na takich ludzi powoduje, że wszyscy przeważnie się od nich odsuwają, więc stałe oszukiwanie nie jest łatwym sposobem na życie. Lecz w miarę jak społeczeństwa stają się bardziej złożone i ludzie wymieniają dobra i usługi z ludźmi, z którymi się stale nie widują (jeśli w ogóle się widują), ten rodzaj oburzenia przekazywanego z ust do ust nie wystarczy; potrzebne są nowe działania przeciwko oszustwom, l, jak się przekonamy, one się stale pojawiają poprzez kulturową, a nie genetyczną ewolucję. Inne kryterium teorii gier, które czyni nieufność adaptywną, to coś bardziej subtelnego niż oszustwo. Prawie w
każdej grze o sumie niezerowej, rozgrywanej w prawdziwym życiu, jest aspekt o sumie zerowej.* Kiedy kupujemy samochód, to taka transakcja jest w ogólnym zarysie sumą niezerową: zarówno my, jak i sprzedawca na tym korzystamy, dlatego też obie strony godzą się na ten interes. Nie ma jednak jednej, korzystnej dla obu stron ceny - jest ich cały zasięg pomiędzy najwyższą, którą moglibyśmy zapłacić w granicach rozsądku, i najniższą, którą zaakceptowałby sprzedawca, również w granicach rozsądku. A już w tym zasięgu rozgrywamy ze sprzedawcą grę o sumie zerowej: nasz zysk oznacza stratę sprzedawcy, i odwrotnie. Dlatego też u dilerów samochodowych stale toczy się negocjacje. Choć to brzmi dziwnie, ale takie gry o sumie zerowej są w ostatecznym rozrachunku pochwałą magii niezerowej sumowalności. Oto, jak wyciągam trzydzieści zajęcy z kapelusza: weźmy dwudziestu Szoszonów, którzy polując indywidualnie i tak mieliby dużo szczęścia, gdyby każdy z nich złapał jednego zająca, i zróbmy z nich zespół, l już mamy - pięćdziesiąt zajęcy zamiast dwudziestu! Pozostaje pytanie, jak podzielić tę magiczną nadwyżkę trzydziestu zajęcy, l tutaj rozpoczynamy grę o sumie zerowej, negocjacje. Można by oczywiście podzielić zające po równo. Ale czyż niektórzy nie pracowali ciężej niż inni lub wnieśli do tego przedsięwzięcia nieczęsto spotykane umiejętności? Ponadto jeśli podzieli się łupy po równo, negocjacje stają się jeszcze delikatniejsze: niektórzy spróbują pracować trochę mniej, niż należy, za swoje półtora zająca - będą wykonywać wystarczającą ilość pracy, aby ich wkład był dodatni, ale mniej niż ty. Napięcie gry o sumie zerowej, te podskórne negocjacje, to powód, dla którego społeczności łowców-zbieraczy źle się odnoszą do lenistwa i skąpstwa. A przynajmniej jest to drugi powód, pierwszym było bezczelne oszustwo. Z tych dwóch powodów w ciągu milionów lat biologicznej ewolucji wszyscy ludzie zostali wyposażeni we wrodzoną skłonność do monitorowania wkładu innych, świadomie czy też nieświadomie. We wszystkich kulturach istnieje .
podskórne napięcie w przyjaźniach; we wszystkich kulturach miejsce pracy wyzwala plotki o tym, kto jest leniem, a kto działa razem z zespołem; we wszystkich kulturach ludzie wypatrują leni oraz niewdzięczników i według tego kryterium powściągają swoją hojność. We wszystkim kulturach ludzie starają się ubić możliwie najlepszy interes. Kiedy podkreślam naturalny brak bezładnego obdarowywania - prawdziwego, czystego altruizmu, nieoczekującego odpłaty - nie chodzi mi o to, aby pokazać, że prawdziwie komunistyczne ekonomie nie sprawdzają się w praktyce. Dwudziesty wiek już to udowodnił. Próbuję tylko uwypuklić te cechy natury ludzkiej, które w połączeniu z ewolucją technologiczną nadały historii jej podstawowy kształt. A jedną z tych cech jest pilnowanie własnej korzyści. Tak, ludzi przepełniają ciepłe emocje, takie jak zaufanie, wdzięczność i hojność. Zostały one pomysłowo zaprojektowane przez dobór naturalny, aby rozwijać współpracę. Nie zostały jednak zaprojektowane do bezładnego stosowania. Nasze uczucia wdzięczności, zaufania i hojności nabierają siły i słabną zgodnie z niewyrażonym, nawet myślą, planem taktycznym. To wystarczy, aby odjąć dużo altruizmu z „obopólnego altruizmu". Ten fakt może rozczarowywać z punktu widzenia pewnego typu moralności. Jeśli jednak ktoś zachwyca się złożoną organizacją społeczną, to ten sam fakt jest darem niebios. Natura ludzka, która jak laser skupia się na końcowym sukcesie, jest najskuteczniejszym motorem ewolucji kulturowej. Instynktownie rozumiany własny interes jest nasieniem, z którego wyrosło współczesne społeczeństwo. U podłoża każdej współczesnej kapitalistycznej ekonomii - jak również u podłoża ekonomii łowców-zbieraczy, z której wyewoluowała - leży zasada wymiany. Jedna ręka myje drugą rękę i jest im obu lepiej, niż gdyby były oddzielne - jest to definicja dobrze rozegranej gry o sumie niezerowej. Różnica między tymi dwoma ekonomiami polega na liczbie rąk, które biorą w nich udział, i na zawiłościach ich współzależności, na tych dwóch sumach, które ewolucja kulturowa z uporem powiększa.
Status społeczny Skłonność do wzajemnej wymiany nie jest jedynym aspektem ludzkiej natury, który popycha społeczeństwo w kierunku złożoności. Psycholodzy ewolu-cjoniści - a w tym wypadku również psycholodzy nieewolucjoniści 19 wykazali, że ludzkie istoty w naturalny sposób dążą do statusu społecznego i robią to z pewną zaciekłością. My wszyscy bezustannie, często nieświadomie,
usiłujemy podnieść naszą pozycję, próbując zrobić wrażenie na ludziach. My również, w naturalny sposób - nawet bezwiednie - oceniamy innych na podstawie ich pozycji. Szczególnie cenimy sobie przyjaźń ludzi o wysokim statusie społecznym (ponieważ alians z potężnymi jest użyteczny) i boimy się wypaść z ich łask (ponieważ wrogość
potężnych nie jest użyteczna). Ludzie wyewoluowali wśród społecznej hierarchii i ich umysły są zaprojektowane na jej osiągnięcie. To daje złożoności społecznej co najmniej podwójne fory. Po pierwsze, szacunek dla osób wysoko postawionych i potężnych (chociaż ten szacunek daleki jest od odwzajemnienia, jak się wkrótce przekonamy) toruje drogę złożonej hierarchicznej organizacji. Ludy łowiecko-zbierackie mogą, choć nie muszą, mieć formalnie wybranego „lidera", ale uznają czyjeś przywództwo, jeśli wymagają tego okoliczności. Popatrzcie tylko, jak wyłania się nagle wśród Szoszonów „szef od zajęcy", jednocześnie z pojawieniem się tych ostatnich. Po drugie, dążenie do statusu społecznego jest siłą napędową kulturowych innowacji. Nie wiemy, kto wynalazł sieć do łapania zajęcy, możemy jednak bezpiecznie założyć, że nie ucierpiała na tym popularność wynalazcy. To dotyczy wszystkich społeczeństw: jedynym pewnym sposobem podniesienia swojej pozycji jest stworzenie czegoś, co znajduje szerokie zastosowanie i wzbudza ogólny podziw. Jest w tym pewna doza ironii. Ubieganie się o wyższy status jest grą o sumie zerowej, ponieważ z definicji występuje niedobór takich pozycji społecznych. Jednak aby to współzawodnictwo mogło zakończyć się pomyślnie, należy wynajdować technologie, które stwarzają nowe gry o sumie niezerowej. W tym wypadku siłą sprawczą impetu ewolucji kulturowej, społecznej „skomplikowalno-Ści" jest paradoks natury ludzkiej: jesteśmy bardzo towarzyscy, niesłychanie skłonni do współpracy, a jednocześnie mamy głęboko zakorzeniony zmysł współzawodnictwa. Rozgrywamy instynktownie zarówno gry o sumie niezerowej, jak i gry o sumie zerowej. Wzajemne oddziaływanie tych dwóch sił w procesie historycznym to niewątpliwie temat na dłuższą opowieść. Tymczasem powiem tylko, że chociaż są one odpowiedzialne za wiele ludzkiego cierpienia, napięcie pomiędzy nimi jest, w ostatecznym rozrachunku, twórcze. Powodem odwoływania się do ludzkiej natury jest chęć podkreślenia, że strzała ludzkiej historii, chociaż niezwykła, a nawet budząca respekt, nie jest ani czymś mistycznym, ani niesamowitym. Ewolucja technologiczna, a w szerszym sensie ewolucja kulturowa nie są obcymi siłami, które nawiedziły ludzki gatunek z wielkiej oddali, przepojone niezerową sumowalnością. Technologia i inne formy kultury pochodzą z nas. Rodzą się w naszych sprawnych umysłach i w ten sam sposób powstają społeczne na nie odzewy. Ukierunkowanie kultury i historii jest ekspresją naszego gatunku, ludzkiej natury.
W rzeczy samej kulturowa ewolucja jest podwójnym odbiciem natury ludzkiej. Ludzie nie tylko wprowadzają kulturowe nowości, lecz również je oceniają. Można napisać, jaką się chce piosenkę, ale aby zdobyła szerszy zasięg, musi podobać się innym. Twój mózg może wygenerować jakąkolwiek technologię, ale to inne mózgi zadecydują, czy ta technologia odniesie sukces. Jest nieskończona ilość możliwych technologii, ale tylko niewiele zdaje test synchronizacji z ludzką naturą. Można na przykład wynaleźć działające na baterie zwieńczone hełmem urządzenie, które w przypadkowych odstępach czasu dźgnie ostrym kijem w twarz człowieka z tym hełmem na głowie. Jednak takie urządzenie nie ma prawie żadnych szans na rynku. Zatem działający na baterie „dźgacz" nie będzie miał tak głębokiego wpływu na historię ludzkości jak na przykład telefon czy nawet siatka na zające.
Ukryty zamiar przyrody Integracja ludzkich instynktów - współpracy i współzawodnictwa - stonowana, lecz silna pogoń za prestiżem, a więc bodziec do pomysłowości - to wszystko było już oczywiste, zanim pojawiła się teoria Darwina, aby wytłumaczyć powód istnienia tych cech. W osiemnastym wieku Immanuel Kant zauważył „aspołeczną towarzyskość" ludzi, kładąc specjalny nacisk na „aspołeczność" i ironiczne tego konsekwencje. „[Człowiek] [...] gnany ambicją, żądzą władzy lub bogactwa, 20 dąży do zdobycia sobie pozycji wśród bliźnich, których nie może znieść, ale bez których nie może się też obyć". Poprzez tę pogoń za statusem społecznym „zostaje dokonany pierwszy prawdziwy krok od barbarzyństwa do cywilizacji, która w istocie polega na społecznej wartości człowieka". W ten sposób człowiek zmierza ku „postępującemu oświeceniu", ponieważ „zaczynają się stopniowo rozwijać wszelkie talenty, wykształca się smak". „Bez tych cech aspołecznych (chociaż same w sobie nie są one bynajmniej przyjemne) [ludzie żyliby] w jakiejś arkadyjskiej społeczności pasterskiej, w której panowałaby całkowita harmonia, skromność i miłość wzajemna, wszystkie talenty pozostałyby na zawsze ukryte w zarodku; ludzie, łagodni jak wypasane przez nich owieczki, przywiązywaliby do swej egzystencji znaczenie niewiele większe niż do egzystencji swych zwierząt. Tacy ludzie nie mogliby wypełnić pustki stworzenia z uwagi na jego cel, jako przyroda rozumna. Toteż dzięki niechaj będą przyrodzie za niezgodę, za 21 zawistną rywalizację próżności, za nigdy niezaspokojoną żądzę posiadania, a nawet władzy"! Kant poczynił te uwagi w eseju pod tytułem Pomysły do ujęcia historii powszechnej w aspekcie światowym, w którym pisze, że w historię ludzkości
wpisany jest „ukryty zamiar przyrody". Może w toku historii „zobaczymy, jak w odległej przyszłości ludzkość swoim wysiłkiem i pracą osiąga w końcu stan, w którym będą się mogły w pełni rozwinąć wszystkie zalążki, jakie w nią włożyła przyroda, i w którym wypełni ona swoje powołanie tu, na Ziemi". Kant wyobrażał sobie, że tym powołaniem będzie stały pokój pomiędzy narodami, zapewniony dzięki jakimś światowym rządom - końcowy, ironiczny ukłon w stronę tysiącleci antagonizmu i „aspołecznych" zachowań. Jak podkreślał Kant, to były jedynie przypuszczenia. Pisząc w 1784 roku, kiedy nie znano elektryczności, telegrafu, maszyny do pisania ani komputera, chciał dojrzeć „coś, cokolwiek", co mogłoby wskazywać na to, że taki jest „ukryty 22 zamiar przyrody". Czas pokaże. „[...] ponieważ tyle jeszcze musi upłynąć czasu, zanim się zamknie krąg dziejów, że z takiego małego odcinka, jaki ludzkość przebyła dotychczas na drodze ku realizacji tego zamiaru, można określić cały tor i stosunek części do całości tylko w przybliżeniu (...)". No, ale to było wtedy.
Rozdział 3
Dodaj technologię i konsoliduj przez dziesięć tysiącleci Skłonność do przemieszczania się i wymiany jednej rzeczy na inną... jest wspólna wszystkim ludziom. ADAM SMITH1
Ludzie wyrabiają sukno, płótno, tkaniny jedwabne w pewnych określonych stosunkach produkcji [...] Te określone stosunki społeczne są tak samo wytwarzane przez ludzi jak płótno, len itp. Stosunki społeczne są ściśle związane z siłami wytwórczymi. KAROL MARKS2
Kiedy Europejczycy, począwszy od Kolumba, pojawili się w Nowym Świecie w piętnastym i szesnastym wieku, zastali wiele rzeczy, które były godne podziwu, ale nie interesując się nimi, rzucili się do grabieży. Przede wszystkim natrafili przypadkiem na rzadko spotykany i ważny, autentyczny proces. Przodkowie rdzennych Amerykanów przybyli z północno-wschodniej Azji w starszej epoce kamienia, górnym paleolicie. Później, około 10 000 roku p.n.e., wraz z ociepleniem klimatu, ląd, który wtedy przekraczali, został zalany przez Morze Beringa. Stary i Nowy Świat stały się dwoma odrębnymi szalkami Petriego ewolucji kulturowej. Wszystkie właściwe dla tego procesu zasadnicze trendy powinny być widoczne na obu szalkach. Proces ten nie był doskonały. Niewątpliwie już w 2000 roku p.n.e., a może i wcześniej, Eskimosi (znani również pod nazwą lnuitów) posiadali łodzie.* Cho-
ciaż wiosłowanie po Morzu Beringa nie należy do weekendowych rozrywek, a poruszanie się pomiędzy alaskimi wioskami było często utrudnione, istniała teoretyczna możliwość, aby nowe pomysły i wynalazki docierały w bardzo wolnym tempie z Azji do Ameryki Północnej. Jednak wydaje się, że zmiany kulturowe w Nowym Świecie, jakie zaszły przez prawie całą prehistorię, były rodzime, a w ostatnich kilku tysiącach lat kontakt ze Starym Światem był dość ograniczony. Te dwie półkule, zachodnia i wschodnia, to prawie podręcznikowy przykład wielkich, niezależnych przemian kulturowych na naszej planecie. jest jeszcze jeden powód, dlaczego prymitywne kultury amerykańskie są tak pouczające. Kiedy przybył tam Kolumb, miały tę przewagę nad prymitywnymi społecznościami Eurazji, że stanowiły nieskażone jeszcze obiekty badawcze. To znaczy, wciąż istniały; nie dotknęła ich cywilizacyjna ekspansja Starego Świata. Chociaż Kolumb i inni Europejczycy próbowali nadrobić stracony czas i wprowadzić własne porządki, nie odnieśli pełnego sukcesu. W Nowym Świecie 3 zaobserwowano i odnotowano niespotykany wachlarz kultur z różnorodnymi technologiami i strukturami społecznymi. Z tej różnorodności wyłania się kilka podstawowych wzorców, które okazują się tożsame ze znaleziskami archeologicznymi kultur Starego Świata. W ten sposób rdzenne kultury amerykańskie są unikatowym dowodem, że dynamiczne dążenie do złożoności kulturowej jest uniwersalne.
W istocie, kultury te pokazują nawet przebieglej dynamiki. Fotografie różnych „kulturowych skamieniałości" amerykańskich to rodzaj przyspieszonej klatki filmowej, w której ewolucja kulturowa przepycha złożoność społeczną ponad poziom Szoszonów, w kierunku współczesnego świata.
Dwie kategorie Eskimosów Weźmy pod uwagę dwie kategorie Eskimosów. Eskimosi Nunamiut są podobni do Szoszonów - organizacja społeczna na poziomie rodziny, która czasami osiąga wyższy stopień. (Podczas sezonowych migracji karibu wytrawni myśliwi
stają na czele wielkiego polowania). Sąsiedzi Nunamiutów, Taremiuci, są blisko z nimi spokrewnieni i mówią tym samym językiem. Jest między nimi tylko ta różnica, że Nunamiuci mieszkają w głębi lądu, a Taremiuci na wybrzeżu i polują na wieloryby. Antropolog Allen W. Johnson i archeolog Timothy Earle odnotowali, że jak się wydaje, technologia polowania na wieloryby pchnęła społeczną organizację Taremiutów na wyższy szczebel złożoności. Każdą łodzią do połowu wielorybów dowodzi umealiq - „właściciel łodzi" - który dobiera sobie załogę, łącznie ze sternikiem i harpunnikiem. Nie ma lepszego porównania na relacje o sumie niezerowej niż „przebywanie w tej samej łodzi". (Jest to tym bardziej prawdziwe, kiedy wywrócenie łodzi oznacza śmierć przez zamarznięcie). Lecz w tym wypadku niezerowa sumowalność wykracza poza jedną łódź. Aby zabić wieloryba, często potrzebnych jest kilka łodzi i ich właściciele muszą koordynować zarówno polowanie, jak i podział żywności. Możliwe, że z powodu tej współzależności właściciele łodzi stworzyli w obrębie wioski rodzaj wspólnej polisy ubezpieczeniowej. Kiedy jeden z właścicieli znajdzie się w tarapatach, on i jego załoga mogą dostać żywność od innych za obietnicę odwzajemnienia się w przyszłości. Taremiuci mówią z dumą: „nie 4 pozwalamy głodować innym"; i rzeczywiście długie zimy nie są dla nich tak niebezpieczne jak dla Nunamiutów. Współuczestnictwo w ryzyku nie zamyka się w granicach jednej wioski. Umealiq, który miał wyjątkowo udany sezon polowań na wieloryby, zaprasza właścicieli łodzi z innych wiosek na ucztę, podczas której dzieli się z nimi nadwyżką wielorybiego tłuszczu i mięsa. Może się to wydawać wspaniałomyślne, lecz - podobnie jak uprawiany na mniejszą skalę „altruizm" ludu Khoisan - ta hojność jest pozorna, ponieważ jej odwzajemnienie jest obowiązkowe. Podobnie jak posiadacze polis ubezpieczeniowych, lokalni właściciele łodzi rozgrywają gry o sumie niezerowej, asekurując się w ten sposób przed niefortunnym zrządzeniem losu. Na długo przedtem, zanim ekonomiści zaczęli robić wykresy, żeby pokazać, jak zróżnicowane portfele akcji giełdowych mogą posłużyć ludzkiej awersji do ryzyka, kultury ewoluowały zgodnie z tą samą logiką. Taremiuci mają bardziej złożoną strukturę społeczną niż Szoszoni, Khoisan czy też Nunamiuci. Ich wsie, liczące od 100 do 200 mieszkańców, składają się z licznych rodzin, które przez cały rok żyją we wzajemnej 5 współzależności. Te wsie są prawdziwie „wielorodzinne", podczas gdy członkowie mniejszych obozów Khoisan są często tak blisko spokrewnieni zarówno przez więzy krwi, jak i małżeństwa, że tworzą raczej dużą, rozszerzoną rodzinę.
Indianie z północno-zachodniego wybrzeża Taremiuci ze swoimi przedsiębiorczymi właścicielami łodzi i wypracowaną metodą polowania na wieloryby zadają kłam potocznemu wyobrażeniu o prymitywnej społeczności łowiecko-zbierackiej. Jednak w jeszcze większym stopniu odnosi się to do rdzennych mieszkańców północno-zachodniego wybrzeża Ameryki - Salisz, Haida, Kwakiutl, Nutka, Chilkat i innych plemion. Te ludy, żyjące na północ i południe od obecnej granicy Stanów Zjednoczonych Ameryki z Kanadą, wzniosły się na jeszcze wyższy szczebel złożoności społecznej. Są powszechnie znani z powodu potlaczu, sławetnego i ośmieszanego rytuału, podczas którego miejscowi wodzowie staczali zaciekłe pojedynki, aby sprawdzić, który z nich jest bardziej hojny. Dochodziło czasem do tego, że dowodzili swojego bogactwa, nie tylko obdarowując się wzajemnie kosztownościami, ale rzucając je również do ognia. Jednak kultura rdzennych Amerykanów z północnego zachodu jest ilustracją czegoś więcej niż tylko ludzkiej skłonności do popisywania się. A mianowicie stałą konwersją niezerowej sumowalności na pozytywne sumy i wynikający z tego wzrost społecznej złożoności. Indianie z północno-zachodniego wybrzeża korzystali z nieprzebranych darów natury. Ich rzeki mogły nie być aż tak 6 pełne łososi, jak twierdził jeden z podróżników, że „można było chodzić po ich grzbietach", ale i tak było ich mnóstwo. W morzu były halibuty, dorsze i śledzie, a także bardzo dużo skorupiaków, wydr morskich, fok i wielorybów. Była tam
również niesamowita „ryba-świeca" (Thaleichthys padficus) - tak oleista, że podobno można było po wysuszeniu włożyć w nią patyk i podpaliwszy go, oświetlić całe pomieszczenie. 7 Rozmaitość ryb i zwierzyny to wymóg zróżnicowanych technologii. Nutka mieli cały wachlarz haczyków na ryby, począwszy od poddanego obróbce cieplnej haczyka świerkowego na halibuta do haczyka z kości na dorsza. Robili harpuny i przywiązywali do lin przy harpunach napełnione powietrzem worki z foczych skór, aby osłabić siłę walczących wielorybów. Korzystali z kanu na jednego wioślarza, ośmioosobowych łodzi do połowu wielorybów i prawie dwumetrowych łodzi towarowych. Wymyślili pułapki na niedźwiedzie, jelenie i łosie oraz cztery rodzaje pułapek na łososie, na przykład w kształcie kostki, stożka, a niektóre dorównywały wielkością małemu domowi. (Ich domy, w stylu podmiejskiego rancza, były zwyczajowo większe niż 180 metrów kwadratowych, a czasem miały nawet 370 metrów kwadratowych). Były też wędzarnie, piwnice do przechowywania wędzonych ryb i odporne na wilgoć skrzynie z cedru do przechowywania jagód.
Nie wszystkie technologie były utylitarne. Posiadali też dobra luksusowe, począwszy od miedzianych zdobionych 8 tarcz, a skończywszy na bogato wykończonych szatach, których wytwarzanie było przykładem gospodarczej współzależności. Kobiety Chilkat przędły wełnę górskich kóz i robiły podwójnie skręcone nici z kory cedru, sprowadzanej od Indian z południa. Przędzę farbowano na jeden z czterech kolorów, łącznie z naturalnym niebieskim, który jest rzadko spotykany u łowców-zbieraczy. Otrzymywano go, importując miedź z północy i mocząc ją w moczu. Na wiszącym krośnie kobiety tkały zawiłe wzory zwierzęce lub formy abstrakcyjne. Końcowy produkt eksportowano do różnych Indian z północno-za-chodniego wybrzeża, którzy mieli ambicje, aby pochowano ich w pięknej szacie. Taka technologia, w przeważającej mierze, polega na podziale pracy według reguł klasycznej gry o sumie niezerowej - dzięki czemu, jak zauważył Adam Smith, grupa ludzi może powiększyć swój całkowity dorobek. Chociaż wszystkie indiańskie rodziny z północno-zachodniego wybrzeża polowały i trudniły się zbieractwem, wiele z nich zajmowało się również rękodziełem - na przykład tkaniem dywanów - zaś umiejętność tę przekazywano z pokolenia na 9 pokolenie. Ci rdzenni Amerykanie rozgrywali również takie gry o sumie niezerowej jak Taremiuci i Szoszoni: wspólne polowania. Poza „flotą" do połowu wielorybów, wykorzystywali wędrówki łososi, podobnie jak Szoszoni organizowali 10 polowania na zające, gdy te masowo się pojawiały. Ogromne pułapki na ryby mocowane były do dna rzeki za pomocą grubych pali. Takie projekty to poważna inwestycja kapitałowa. Zbudowanie pułapki na łososie, wędzarni czy łodzi do połowu wielorybów trwało tygodniami. Załodze trzeba było płacić za pracę, choćby w tym sensie, że trzeba było ją żywić. Zatem przed rozpoczęciem budowy należało zgromadzić środki na wykonanie danego projektu. Inwestycje kapitałową i podział pracy uważamy za rzecz oczywistą. Tak się dzieje w naturalny sposób w gospodarce z walutą obiegową, giełdą i rynkiem obligacji. Indianie z północno-zachodniego wybrzeża nie mieli gospodarki kapitalistycznej, nie mieli nawet waluty, jednak udawało się im rozgrywać te same podstawowe gry o sumie niezerowej, jakie rozgrywają kapitaliści. W jaki sposób? Dzięki sztandarowemu wrogowi zwolenników Adama Smitha: centralnemu planowaniu.
Wielki Człowiek wchodzi na rynek Głównym planistą był lider polityczny, „Wielki Człowiek". Miał zapewnioną lojalność klanu, a może nawet całej wsi. Organizował budowę pułapek na łososie czy też piw-
nic do przechowywania ryb i pilnował, żeby niektórzy mieszkańcy wioski specjalizowali się, na przykład, w budowaniu kanu, których będą mogli używać inni mieszkańcy. Wyznaczał cenę za swoje usługi, biorąc jedną piątą, a nawet połowę upolowanej zdobyczy. Pewna część tych dochodów wracała do ludzi w formie sponsorowanych przez wodza uczt, lecz przeważnie było to zwykłe opodatkowanie, używane dla wspólnego dobra.* Jednak w tym wypadku wiele z tego „wspólnego dobra" było w rozumieniu współczesnego społeczeństwa kapitalistycznego dobrem prywatnym. (Rząd Stanów Zjednoczonych nie ma Instytucji Budowania Kanu). Jest oczywiste, że Wielki Człowiek zbierał też trochę śmietanki dla siebie. Mieszkał w domu ładniejszym niż przeciętne i posiadał ładniejsze niż przeciętne stroje. Czy zgarniał więcej, niż na to „zasługiwał", to skomplikowane pytanie, prowadzące do nierozstrzygniętej dyskusji akademickiej - pytanie o to, do jakiego stopnia klasy rządzące są pasożytami. Później wrócimy do tej debaty. Chciałbym tylko teraz zauważyć, że zbieranie śmietanki nie jest niespotykaną rzeczą w nowoczesnej ekonomii. Bankowość inwestycyjna nie jest przecież działalnością charytatywną.
Zalążek „rządu" Indian z północno-zachodniego wybrzeża był nie tylko du-blerem rynku. „Rząd" ten robił również to, co robią władze nawet w społeczeństwach kapitalistycznych. Na przykład gdyby pozwolono rybakom współzawodniczyć w połowach bez najmniejszych ograniczeń, mogliby uszczuplić zasoby łososi, wszystkim przynosząc szkodę. Jest to sytuacja, jaką biolog Garrett Hardin określił słynnym powiedzeniem „tragedia wspólnego pastwiska" - typowy przykład problemu o sumie niezerowej, w którym zbyt ekstensywny wypas terenów publicznych przez prywatne stada miałby katastrofalne skutki, więc powściągliwość w tym zakresie przyniesie korzyści wszystkim właścicielom stad. Indianie z północno-zachodniego wybrzeża rozwiązali ten problem, decydując, kiedy mają się rozpocząć, a kiedy zakończyć połowy, podobnie jak obecne rządy wprowadzają okres polowań, aby jelenie i kaczki mogły umrzeć w innym dniu. Mieli nawet specjalistę - kogoś w rodzaju „funkcjonariusza od połowów" -
który obchodził pułapki, robiąc inspekcję zdobyczy, aby podjąć decyzję, kiedy należy zakończyć połowy. 12 Władze z północnego zachodu dbały również o to, aby zminimalizować ryzyko katastrofy. Dobra, jakie Wielki Człowiek gromadził w formie opodatkowania - koce, futra z wydry morskiej, młotkowana miedź - były w czasach niedoboru wymieniane na żywność z Wielkim Człowiekiem z innego regionu, a żywność rozdzielano pomiędzy ludzi. W tym wypadku Wielcy Ludzie wykorzystywali jedną z najważniejszych form integrującej społecznie niezerowej sumo-walności: dystrybucję elementów ryzyka, jak to praktykowali Khoisan podczas biesiad z mięsa żyrafy i eskimoscy właściciele łodzi, wydając międzywioskowe uczty. Im większy obszar dotknięty jest elementem ryzyka, tym lepiej dla wszystkich zainteresowanych. Indianie z północno-zachodniego wybrzeża rozprzestrzeniali ryzyko tak szeroko jak żaden ze znanych ludów łowców-zbieraczy, robili to „nawet poprzez granice szczepowe i językowe", jak piszą 13 Johnson i Earle. Wynikłą z tych działań siatkę bezpieczeństwa różni antropolodzy nazywali „ubezpieczeniem społecznym", „polisą 14 ubezpieczenia na życie" i „rachunkiem oszczędnościowym". Różne nazwy odzwierciedlają fakt, że nawet dzisiaj ludzie sprzeczają się o to, czy te funkcje należą do sektora publicznego, czy prywatnego. Jest to w pewnym sensie kwestia oceny moralnej, czy bogaci powinni pomagać biednym. Jednak do pewnego stopnia jest to także kwestia technologii. Współczesna technologia informacji i transportu ułatwia wszelką wymianę bez centralnej koordynacji. Teraz obywatel z klasy średniej z uprzemysłowionego kraju może rozprzestrzeniać ryzyko po wszystkich krańcach ziemi, kupując akcje różnych przedsiębiorstw, które inwestują na wschodzie, zachodzie, południu i północy. Dwóch ekonomistów o rozbieżnych poglądach mogłoby długo dyskutować nad tym, czy Indianie z północno-zachodniego wybrzeża, nawet przy swojej prymitywnej technologii, nie mogliby przenieść niektórych funkcji Wielkiego Człowieka do prywatnego sektora. Lecz prawie każdy ekonomista przyznałby, że biorąc pod uwagę nieobecność pieniądza, ci rdzenni Amerykanie mieli wspaniałą gospodarkę, bardzo wyspecjalizowaną, z dużymi inwestycjami kapitałowymi i ubezpieczeniem przed klęską. Jest to dowód, w jak zdecydowany sposób, nawet jeśli nieświadomie, człowiek zgodnie ze swoją naturą goni za zyskiem o sumie niezerowej, kształtując w tym celu strukturę społeczną. W tym przypadku wymagana struktura społeczna była dość wyrafinowana: wioski do 800 mieszkańców, całe tuziny rodzin, które uznawały jednoosobową 15
władzę centralną. Należy podkreślić, że władza Wielkiego Człowieka nie była ani absolutna, ani nawet w pełni formalna; aby utrzymać gospodarkę w zadowalającym stanie, musiał on czasem używać pochlebstw lub gróźb w stosunku do opornych ofiarodawców. Mimo to system Wielkiego Człowieka podniósł złożoność gospodarczą i polityczną na wyższy poziom, niż to się działo w innych, opisanych do tej pory społecznościach. Indianie z północno-zachodniego wybrzeża są najlepszym dowodem na istnienie strzały wyznaczającej kierunek ewolucji kulturowej i jej przewodniej siły.
Wybryk natury? A jednak często przedstawiano ich w zupełnie przeciwny sposób. Antropolodzy ze szkoły Boasa opisywali północno-zachodnią kulturę nie jako naturalną progresję w kierunku nowoczesnej społecznej złożoności, ale jako wybryk natury, dowód, że żaden powszechny schemat ewolucyjny nie może objąć wszystkich kultur. Indianie z północno-zachodniego wybrzeża, pisała Ruth Benedict, wzorowa zwolenniczka Boasa, byli „pełnymi energii i władczymi ludźmi", których „kultura nie mieściła się w ramach powszechnego porządku". Jej „wartości nie należały do 16 tych, które są powszechnie akceptowane, a ich dążenia nie należały do tych, które się często ceni". W rzeczywistości wartości i dążenia tej kultury są nam dobrze znane - uderzająco podobne do tych, jakie występują we współczesnym świecie. Była tam walka o pozycję społeczną, związana z tym akumulacja bogactw, a więc
gospodarka napędzana częściowo przez zapotrzebowanie na zbędne przedmioty. Istotnie, są wszelkie podstawy, aby żywić przekonanie, że gdyby nie została skorumpowana przez białego człowieka, kultura Indian z północno-zachodniego wybrzeża rozwijałaby się nadal, tak jak to robiła przedtem, modernizowałaby się i coraz wydajniej wytwarzała bogactwo. Indianie ci mogli być bliscy wprowadzenia prawdziwej waluty, gdyż sznury muszelek kiełczaka były oznaką prestiżu, a czasami kompensacją za usługi dla wspólnoty. Niewątpliwie koncepcja bogactwa zawartego w abstrakcyjnej formie była im już bliska. Jeden z Wielkich Ludzi w zamian za towary wydawał żetony, które uprawniały ich 17 posiadaczy do odebrania tłuszczu z następnego wieloryba, wyrzuconego na należącą do jego ludzi plażę. Gdyby urodził się sto lat później, mógłby zostać założycielem Giełdy Towarowej w Chicago.
Należy przyznać, że Indianie z pótnocno-zachodniego wybrzeża, jak sugerowała Benedict, mieli swoje dziwactwa. Wrzucanie ręcznie tkanych koców do ognia wydaje się większym marnotrawstwem niż współczesne sposoby ostentacyjnej konsumpcji. Poza tym absurdalność potlaczu została wyolbrzymiona. Do rażącego marnotrawstwa zaczęło 18 dochodzić dopiero wtedy, kiedy biali kupcy wprowadzili do północno-zachodniej kultury nowe, luksusowe towary i 19 na wiele innych sposobów wkroczyli do tamtejszej tradycji. W nieskażonej formie potlacz przede wszystkim służył celom sumy niezerowej. Był okazją do wymiany pożytecznych informacji, a ponieważ „hojność" była w końcu odwzajemniana, był to nieskomplikowany (może nawet wychodzący już z użycia) sposób wykorzystywania nadwyżek, aby zmniejszyć przyszłe ryzyko. Nawet mistrz Benedict, sam Boas, uznał, że jednym z celów potlaczu było zebranie audytorium dla zademonstrowania altruistycznych zachowań pomiędzy wsiami, aby zapewnić sobie utrwalenie tego 20 długu w pamięci całej społeczności. Oczywiście, Boas nie miał zamiaru potwierdzać istnienia ewolucyjnej trajektorii. Pisząc, że północno-zachodnia 21 gospodarka była „oparta w dużej mierze na kredycie, podobnie jak gospodarki cywilizowanych społeczeństw", usiłował storpedować prace ewolucjonistów. Czyż łowcy-zbieracze, według standardowych teorii ewolucji, jak na przykład Lewisa Henry'ego Morgana, nie powinni mieć gospodarki wspólnotowej? Tak, powinni. Lecz ewolucjoniści kulturowi doszli później do wniosku, że Morgan się mylił, określając stadia 22 ewolucji za pomocą tak ściśle technologicznych terminów. W jego schemacie, aby kultura mogła przejść z niższego barbarzyństwa do średniego barbarzyństwa, musiała udomowić rośliny lub zwierzęta (żeby zaś przejść od dzikości do niższego barbarzyństwa, musiała przede wszystkim znać garncarstwo). Jednak, jak pokazuje przykład Indian z północno--zachodniego wybrzeża, dostatnia społeczność łowców-zbieraczy może być bardziej złożona niż niektóre społeczności, które mogą poszczycić się udomowieniem. We wczesnych latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku, kiedy ożywiony w połowie wieku ewolucjonizm kulturowy był w pełnym rozkwicie, Elman Service, jeden z uczniów Lesliego White'a, zaproponował nową 23 taksonomię: horda, plemię, organizacja wodzowska, państwo. Pierwsze cztery podstawowe stopnie określał, biorąc pod uwagę nie technologię, ale organizację politycz-
na i gospodarczą. Szoszoni, łowcy-zbieracze, byli hordą. Indianie z północno-zachodniego wybrzeża byli organizacją wodzowska - ponieważ mieli szeroką specjalizację gospodarczą koordynowaną przez władzę centralną. Definiowanie etapów ewolucji w terminach struktury społecznej było krokiem milowym, pozostaje jednak wiele niejasności. Nawet dwa społeczeństwa na tym samym „etapie" nie są całkowicie do siebie podobne.* Ponadto ewolucja kulturowa może posuwać się stopniowo, a to nie pozwala dzielić jej na żadne „etapy". Niewątpliwie istnieją progi, które trzeba było przekroczyć gdzieś pomiędzy najwcześniejszymi łowcami-zbieraczami a starożytną Mezopotamią: próg nad-rodzinności, w którym liczne rozszerzone rodziny przechodzą pod skonsolidowaną władzę wioskową, i próg nadwioskowości. Lecz nawet i tym pojęciom brak platońskiej przejrzystości. U Indian z północno-zachodniego wybrzeża nadwioskowe przywództwo rosło w siłę w czasie wojny, a słabło w czasie pokoju. Zatem uczeni traktujący takie przywództwo jako cechę charakterystyczną 24 struktury wodzowskiej odstąpili od krytyki Service'a, który dał kulturze tych Indian etykietę „wodzostwa". Allen Johnson i Timothy Earle, których wydana w 1987 roku książka The Evolution ofHuman Societies (Ewolucja ludzkich społeczeństw) proponuje nową siedmiostopniową taksonomię, klasyfikują ją jako „kolektyw Wielkiego Człowieka", aby uniknąć terminu „wodzostwo". Przede wszystkim jednak chodzi o to, że od czasów Boasa, kiedy tych Indian uważano za tak odbiegających od ogólnie przyjętej normy, że sam ich przykład mógłby obalić teorię ewolucjonizmu kulturowego, zaczęto patrzeć na nich inaczej. Między innymi zdano sobie sprawę, że technologia nie jest podstawowym instrumentem ewolucji, nawet jeśli
jest podstawowym jej napędem. Są też inne powody. Przede wszystkim niepohamowaną hojność na pokaz podczas potlaczu odkryto w wielu innych społecznościach o mniej więcej tym samym poziomie organizacji. Wielki Człowiek w Nowej Gwinei, po obdarowaniu innego Wielkiego Człowieka stosami żywności i bogactw, stwierdził, jak usłyszano, „Wygrałem; pokonałem ciebie, dając tak wiele".
Satysfakcja z wygłoszenia tego jednego zdania wydaje się mierną rekompensatą za całe miesiące, podczas których Wielki Człowiek i jego zwolennicy gromadzili te dobra. Ale to zdanie robi wrażenie na ludziach i podnosi pozycję spo26 łeczną wodza. A status społeczny, chociaż może wydawać się sprawą ulotną, zawsze przynosił wymierne korzyści. Na przykład Wielki Człowiek, jeśli jest wystarczająco wielki, może pozyskać wiele żon. Renoma dobrze prosperującego Wielkiego Człowieka może też przenieść się na jego najbliższe otoczenie. Na jedną z uczt na Wyspach Salomona, którą obserwowano w 1939 roku, Wielki Człowiek o imieniu Soni przeznaczył całe kopce puddingu z sago i migdałów oraz trzydzieści dwie świnie dla 1100 osób. Najbliżsi współpracownicy Soniego, którzy długo i ciężko przy tym pracowali, obserwowali wszystko z dumą, lecz podobnie jak Soni, sami nie jedli. 27 Pocieszali się, powtarzając: „Najemy się sławą Soniego". Pozostaje pytanie, czy ich udział w sławie Soniego łącznie z udzielanymi przez Soniego łaskami - wart był wysiłku, który włożyli w jego wyniesienie. Chociaż każda koalicja ma przesłankę sumy niezerowej - perspektywę wyniku wygrany-wygrany-wygrany dla jej członków, to każda koalicja ma również naturalny wymiar sumy zerowej: napięcie przy podziale kosztów i korzyści ze wspólnych działań. W końcowym wyniku, nawet jeśli koalicja osiągnie swoją wspólną korzyść, niektórzy jej członkowie mogą dostać z tego tak niewiele, że byłoby dla nich lepiej, gdyby w ogóle się w to nie angażowali. Wydaje mi się jednak, że czyste pasożytnictwo tego typu nie jest regułą, tylko wyjątkiem, jeżeli weźmiemy pod uwagę choćby przykład Soniego. Nie mówię tak dlatego, gdyż zakładam, że Soni jest miłym facetem, ale ponieważ zakładam, iż jego współpracownicy mają naturalną ludzką zdolność do pilnowania swoich interesów. Tak czy inaczej, bez względu na to, czy udział w sławie Soniego rekompensował ich pracę, zadaniem Soniego było przekonanie ich, że tak. Przez mobilizację wielkiej, wydajnie pracującej koalicji, składającej się nawet z setek zwolenników dla sprawy o odległym i nieokreślonym zysku, Wielki Człowiek wynosi politykę na poziom o wiele wyższy niż „szef od zajęcy" u Szoszonów. Istotnie, chociaż nie posiada on urzędowych form nacisku i musi polegać na perswazji, Wielki Człowiek jest zapowiedzią współczesnego polityka. „Jest zwykle dobrym mówcą, który potrafi przekonać słuchaczy", pisze Allen Johnson o Wielkim Człowieku z Melanezji. „Ma doskonałą pamięć, jeśli chodzi o stopnie pokrewieństwa i przeprowadzane dawniej transakcje w społecznościach, które nie znają sztuki pisania". Wielki Człowiek „jest mediatorem, kiedy to
tylko możliwe, wykorzystuje system rekompensat i grzywien, aby uniknąć bezpośredniego, gwałtownego odwetu od 29 grup, które czują się pokrzywdzone". Kiedy jednak zawodzi mediacja, „prowadzi swoich zwolenników do bitwy". Najważniejszym wyzwaniem, jakie stoi przed Wielkim Człowiekiem, jest utrzymanie politycznej koherencji różnych rodzin połączonych w ramach jednej społeczności. Według współczesnych standardów, nie jest to zbyt spójna społeczność, lecz i tak bardziej jednolita niż na przykład pozbawione w zasadzie przywództwa ludy Taremiutów. Przekroczenie progu do scentralizowanej, nad-rodzinnej jednostki politycznej było niewątpliwie trudnym zadaniem. Uczucie i zaufanie w naturalny sposób przejawiają się łatwiej i z mniejszą liczbą uwarunkowań w ramach jednej rodziny niż pomiędzy rodzinami. Jest uderzające, jak często na całym świecie społeczności Wielkiego Człowieka używały identycznego spoiwa, aby tarcia pomiędzy rodzinami nie przybierały na sile: chodzi o rytuały i język, które utrzymują naturalną emocjonalną energię pokrewieństwa. Zatem w klanie Indian z północnego zachodu różne rodziny oddają cześć wspólnemu przodkowi (uprawomocnionemu słupem totemicznym), chociaż nie jest pewne, czy ten przodek rzeczywiście istniał. A w Nowej Gwinei towarzyszy Wielkiego Człowieka, organizację mężczyzn, która nadawała spójność nadrodzinnej 30 tkance, nazywano „Braćmi pod Skórą".
Dlaczego Khoisan odbiegają od normy? Jeżeli społeczności rdzennych Amerykanów z północnego zachodu nie były wybrykami natury i w rzeczy samej ilustrują pewną naturalną fazę ewolucji kulturowej, dlaczego więc tak niewiele „kulturowych skamieniałości" łowców--zbieraczy daje świadectwo tej fazie? Dlaczego większość zbadanych przez antropologów innych społeczności
Wielkiego Człowieka, łącznie z ludem Khoisan, zaczęła uprawiać rośliny? Dlaczego większość znanych społeczności łowców--zbieraczy antropolodzy nazywają „egalitarnymi" (przynajmniej stosunkowo egalitarnymi), jak na przykład lud Khoisan i Szoszonów? Może dlatego, że kiedy pojawili się antropolodzy, już niewiele pozostało do zbadania. Powodem, dla którego lud Khoisan i Szoszoni są tak kulturowo nieskomplikowani, jest to, że żyją na jałowej ziemi. To na przykład oznacza, że muszą się często przemieszczać w poszukiwaniu pożywienia i nie mogą gromadzić ciężkich symboli statusu, jakie rzeźbili bardziej osiadli mieszkańcy północnego
zachodu. (Nie wyruszaj nigdy na dwudziestokilometrową wycieczkę z metrowym słupem totemicznym na głowie). A co z łowcami-zbieraczami, którzy żyją w sprzyjających warunkach naturalnych? Zanim antropolodzy się tam pojawili, większość tych społeczności już nie istniała. Albo ich kultury wyewoluowały na wyższy poziom (prawdopodobnie z takich kultur pochodzili antropolodzy), albo zostały wchłonięte przez taką kulturę. Wiadomo, że społeczności rolnicze pożądają dobrej ziemi, jak również wiadomo, iż społeczności łowców-zbieraczy poddają się ich ekspansji, mniej lub bardziej dobrowolnie. Łowcy-zbieracze, którzy mogli zamieszkiwać żyzne wybrzeża oraz doliny Europy i Azji, nie mogą być zatem obiektem badawczym. Podobnie jest w Afryce - Bantu i inne rolnicze plemiona już dawno zajęły najlepsze ziemie, wymazując z nich ślad dawnych kultur. Nawet w Ameryce Północnej większość najbardziej urodzajnych ziem - wzdłuż Missisipi oraz na południu Wielkich Jezior -była uprawiana, kiedy pojawili się tam biali. A jeżeli chodzi o te dostatnie kultury łowiecko-zbierackie, które jeszcze pozostały, wiele z nich - na przykład na Florydzie i w Kalifornii -zostało stamtąd wyrugowanych, zanim dziewiętnastowieczni antropolodzy zdążyli zachwycić się ich odmiennością (chociaż 31 na obu tych terytoriach biali intruzi mieli okazję zetknąć się z imponującą złożonością społeczną, nim ją unicestwili). Indianie z północno-zachodniego wybrzeża, oddaleni od głównych szlaków gwałtownego naporu białych ludzi, są jedną z nielicznych społeczności łowców-zbieraczy obserwowanych przez antropologów w tak bogatym naturalnym środowisku. Biorąc wszystko pod uwagę, można powiedzieć, że są typowi. 32 Ostatnio archeolodzy nagromadzili tego dowody. Na różnych kontynentach pozostałości po łowcach-zbieraczach, często sprzed około 10 000 lat, dają świadectwo wzrastającej złożoności tamtych społeczeństw. Podejmowano wielkie projekty inwestycyjne, jak na przykład budowę pomieszczeń „magazynowych". „Prestiżowe technologie" sąsiadują z dobrze znanymi kamiennymi ostrzami i grotami strzał. Są bransolety, naszyjniki, pięknie rzeźbione bursztynowe wisiorki na szyję i przybrania głowy. Biżuteria zrobiona jest z kości, muszli, malachitu lub szkła wulkanicznego. Nawet rzeczy codziennego użytku - misy
czy noże - są bogato zdobione. A w danej społeczności niektórzy ludzie są składani do grobu z większą ilością bogactw niż inni; wydaje się, że „egalitaryzm" (w takim kształcie, w jakim był) zanika. Krótko mówiąc, znaleziska po tych społecznościach w pewien sposób przypominają pozostałości Indian z północnego zachodu. Dlatego też nazwanie Indian z północno-zachodniego wybrzeża „kulturową skamieniałością", typowym, choćby w ogólnych zarysach, przykładem szczególnego stadium ewolucji kulturowej, nie jest oparte na domysłach. Antropolodzy ze szkoły Boasa mogą bezustannie negować wzorzec ewolucji, ale archeolodzy znaleźli zbyt rozprzestrzenioną tendencję, aby była bez znaczenia: im późniejsze pozostałości po łowcach-zbieraczach w danym regionie, tym jest bardziej prawdopodobne, że mówią nam o społecznej i technologicznej złożoności. A w szczególnie sprzyjających warunkach naturalnych - wzdłuż rzek, jezior i oceanów - złożoność ta często dorównuje Indianom z północno-zachodniego wybrzeża. Jak pisze archeolog Brian Fagan, artefakty odkopane w ostatnich dziesięcioleciach mówią o „globalnym trendzie w kierunku dużej złożoności w społecznościach łowców-zbieraczy w określonych regionach, tak odległych od siebie, jak północna Europa, południowa Afryka, Japonia, (amerykański) Środkowy Zachód i 33 wybrzeża Peru". Dziewiętnastowieczni ewolucjoniści nie znali tych danych. Można im więc wybaczyć uogólnienia oparte na tendencyjnej próbie oraz zaszufladkowanie łowców-zbieraczy do kategorii żyjących we wspólnocie biedaków. Boasowi i Benedict, którzy opierali się na tym zaszufladkowaniu, można także wybaczyć, że uznali zaawansowaną kulturę północno-zachodniego wybrzeża za problem, który stanął na drodze teorii ewolucji. Pozostaje jednak fakt, że się mylili. Dojrzałą teorię ewolucji umacniają, a nie podważają, podobieństwa pomiędzy złożonymi społecznościami łowców-zbieraczy a współczesną gospodarką. Teorię ewolucji umacniają również społeczności łowców-zbieraczy o mniej skomplikowanej organizacji społecznej, łącznie z Szoszonami. Oni także są ilustracją ukierunkowanych zmian kulturowych. Pierwsi Amerykanie, którzy pojawili się na tych terytoriach (przybywszy z północno-wschodniej Azji pomostem lądowym istniejącym w miejscu obecnej
Cieśniny Beringa), posługiwali się technologią górnego paleolitu, która zaczęła rozkwitać około 35 000 lat temu. Był to wielki postęp w porównaniu z technologią środkowego paleolitu, chociaż ta była jeszcze dość podstawowa: długie kamienne ostrza, kościane zakończenia dzid i harpunów oraz miotacze do dzid. Następnie, mniej więcej 12 000 lat temu, po tym jak ludy górnego paleolitu dotarły do Ameryki i zaczęły rozprzestrze-
34
niać tę technologię po całym Nowym Świecie, Stary Świat opanowała inna wielka przemiana: technologia mezolitu. Reprezentowały ją rozmaite haczyki na ryby, sieci na potrzeby polowania i rybołówstwa, skomplikowane pułapki i sidła, ruszty do wędzenia mięsa, aby móc je dłużej przechowywać, kosze do przechowywania żywności, moździerze i tłuki do rozdrabniania nasion dziko rosnących roślin. Łuk i strzała, wynalezione pod koniec górnego paleolitu, teraz się rozpowszechniły.
Lustro ewolucji Z jaką dokładnością ten kierunek Starego Świata odbił się w Nowym Świecie, szalce Petriego naszej półkuli? Z bardzo d«.'żą. Każda społeczność obu Ameryk do czasu przybycia Europejczyków osiągnęła lub przekroczyła poziom mezolitu (który z niewyjaśnionych powodów zwany jest „archaicznym" w swoim amerykańskim wydaniu). Nawet „niżsi" Szoszoni mieli pułapki na zające i odpowiednie do swojego stopnia organizacji instytucje. Oczywiście, nie każda społeczność amerykańska samodzielnie wynalazła ponownie to wszystko, co się znajdowało w skrzynce z narzędziami mezolitu. Łuk i strzały mogły przywędrować aż z Eurazji za pośrednictwem Eskimosów kilka tysięcy lat wcześniej. Lecz wiele technologii Nowego Świata jest zbyt starych lub zbyt lokalnej użyteczności, aby mogły przybyć przez Morze Beringa. To tłumaczy, dlaczego możemy nazywać Szoszonów „kulturową skamieniałością": ponieważ podobnie jak północno-zachodni Indianie odpowiadają z grubsza temu, co zapisy archeologiczne przedstawiają jako naturalną fazę w światowej ewolucji od prostej do złożonej struktury społecznej. Gdyby był jakiś jeden kontynent, albo nawet duży obszar, który nie odzwierciedlałby tego kierunku rozwoju, wtedy sceptycy ewolucji kulturowej zyskaliby dodatkowe argumenty. Lecz stracili obiegowy niegdyś przykład kulturowej stagnacji - Australię, ziemię Aborygenów. Archeolodzy odkryli w australijskiej kulturze łowców-zbieraczy tendencję do stosowania bardziej wynalazczych środków zdobywania pożywienia, jak na przykład haczyki na ryby i sprytny sposób łapania węgorzy przez kopanie ślepo zakończonych rowów. (A kiedy to ostatnim razem Czytelnik wynalazł coś tak udanego jak bumerang?) Jednocześnie rozwijał się handel, kiedy Aborygeni chcieli zdobyć tak luksusowe przedmioty, jak topory z 35 zielonego łupku. Ten dowód oraz inne dowody na zmiany porównywalne do zachodzących w okresie mezolitu podważyły „tradycyjny statyczny model australijskiej prehistorii", jak zauważył archeolog Harry Lourandos. Może ten rewizjonizm poglądów, to dowartościowywanie Aborygenów, powinien mieć jakieś granice, ja używam go w celu umocnienia pojęcia trajektorii, skierowanej w górę strzały ludzkiej historii, a na tej strzale ich kultura plasuje się „niżej" niż większość innych. Niewątpliwie jednak bazowanie na tym pojęciu nie jest tak obraźliwe jak odrzucenie go. Odrzucenie jakiegokolwiek ukierunkowania w ewolucji kulturowej jest równoznaczne ze stwierdzeniem, że Aborygeni, Szoszoni czy lud Khoisan pozostawieni samym sobie nie wykazaliby żadnej naturalnej tendencji do podniesienia swojej kultury na wyższe poziomy technologicznego wyrafinowania i złożoności społecznej. Oczywiście, taki pogląd jest śmieszny. Każda znana kultura łowców-zbieraczy zawiera w sobie ewolucję technologiczną, która jest wyrazem pomysłowości skupionej na dostępnych zasobach. Jednolitrowe butelki na wodę ze strusiego jaja u ludu Khoisan, ich czterolitrowe worki z żołądka antylopy, ich groty strzał posmarowane trującą pastą z 37 poczwarek chrząszczy - to wszystko ma swoje odpowiedniki w porównywalnie pomysłowych innowacjach łowców-zbieraczy na całym świecie. Aborygeni używają siekaczy kangurów jako dłuta. Mocują drewniane rączki do ostrzy kamiennych noży klejem z gumy eukaliptusowej, z której po ogrzaniu otrzymują bardzo mocne spoiwo. Mieszkańcy Andamanów w tym samym celu stapiają klej roślinny z woskiem pszczelim. Używają też muszli małży do pracy w drewnie - tę metodę odkryli też Alakaluf z południowego Chile. Eskimosi znad Copper River pozyskiwali miedź z rzeki, podgrzewali ją i przekuwali kamiennymi młotami na noże i groty strzał. Eskimosi grenlandzcy używali piaskowca, aby odciąć kawałki żelaza z meteorytów, i przekuwali je na narzędzia i broń. Czukczowie z Syberii produkowali rakiety śnieżne, a Australijczycy z Wielkiej Pustyni Piaszczystej rakiety piaskowe. Ponownie więc spotykamy technologie 38 jak u Indian z północno-zachodniego wybrzeża - które wykraczają poza potrzeby utrzymania się przy życiu. Ajnowie, 39 japońscy łow-cy-zbieracze, robili „podnośniki wąsów", aby nie moczyć ich w zupie. Wszystkie te kultury charakteryzują się długotrwałym, stale wzrastającym postępem. Główną tezą ewolucjonizmu kulturowego jest założenie, że ten trend (a dokładniej ten typ ewolucjonizmu kulturowego, jaki promuje ta książka) był-
by kontynuowany bez końca, gdyby nie przerwali go intruzi. Wykazuje on, że nadejście współczesnego świata jest czymś, co musiało nastąpić. Kwestionowanie tej tezy jest równoznaczne z bezpośrednim lub pośrednim kwestionowaniem jedności całej ludzkości, podstawowej równości uzdolnień i aspiracji u ludzi wszystkich ras.
Nie znaczy to, że wszystkie aspiracje są szlachetne. Pomiędzy ludźmi, którzy są siłą sprawczą ewolucji kulturowej, występuje pogoń za statusem społecznym, przyjemność imponowania innym i pragnienie dóbr materialnych, począwszy od podstawowych narzędzi koniecznych do przetrwania, a skończywszy na zbytecznych gadżetach. Oto, co ma do powiedzenia archeolog Brian Hayden, który żył wśród rdzennych mieszkańców Australii, Kanady, Mezoameryki, na Bliskim i Dalekim Wschodzie: „Mogę stwierdzić kategorycznie, że ludzie wszystkich kultur, z którymi się zetknąłem, wykazują silne pragnienie, aby móc korzystać z dostępnych dóbr przemysłowych. Jestem przekonany, że »niematerialistyczna kultura« jest mitem... Wszyscy jesteśmy materialistami". Naturalnie, pomimo duchowej jedności ludzkości różne ludy poruszały się po strzale historii w innym tempie. Musi być tego przyczyna. Jednak, jak pokazują kultury rdzennych Amerykanów, raczej nie jest nią rasa. Różne ludy, które mieszkały w Nowym Świecie, kiedy pojawił się tam biały człowiek, nie były jednorodne genetycznie. Zarówno dowody biologiczne, jak i lingwistyczne wskazują na to, że przybyli oni z Azji w trzech kolejnych falach. Jednak różnice między nimi nie były wielkie; w stopniu, w jakim pojęcie „rasy" jest spójne, wszyscy rdzenni Amerykanie należeli do tej samej „rasy". Mimo to w ramach tej rasy mamy przegląd wszystkich podstawowych poziomów ewolucji społecznej: od Szo-szonów - „absolutnego minimum" - przez złożoną społeczność łowców-zbie-raczy na północnym zachodzie, oraz rolnicze wodzostwa na wschód i południe aż do społeczeństw na poziomie państwa w obecnej Ameryce Łacińskiej. Jeżeli uznamy podobieństwa językowe za wskaźnik podobieństwa genetycznego, jak to zwykle, choć nie zawsze, bywa, zobaczymy, jak niewiele znaczą różnice genetyczne. Języki Szoszonów i Nahuatl są blisko spokrewnione, choć Szoszoni znajdowali się na „dole" drabiny ewolucji kulturowej, a ludzie mówiący językiem nahuatl - Aztekowie, 41 którzy budowali piramidy i mieli swoje pismo - byli na jej szczycie. Wydawałoby się więc, że pokrewieństwo krwi ma niewielkie znaczenie w porównaniu z wpływem środowiska, uwarunkowaniami historycznymi i spuścizną kulturową. Weźmy ponownie pod uwagę Indian z północnego zachodu. Wszystkie te ludy, według antropologów, należą w zasadzie do wspólnej, chociaż nie całkowicie homogenicznej kultury. Jednak jak wykazały niedawne badania, są one 42 tak zróżnicowane genetycznie jak jakakolwiek inna grupa Indian, zamieszkująca porównywalnie małą przestrzeń. Mówią również diametralnie różnymi językami, co nasuwa przypuszczenie, że niektórzy z nich są potomkami pierwszej wielkiej fali migracji ze Starego Świata, a niektórzy drugiej. Mieli jednak
wspólne środowisko naturalne oraz wspólną historię - i te fakty okazały się decydujące. No dobrze, jeśli geny nie dają wyjaśnienia, to co je da? Co właściwie tak upośledziło Szoszonów? W tym rozdziale przyjęliśmy ogólne założenie, że sprzyjające środowisko naturalne, takie jak północno-zachodnie wybrzeże, sprzyja rozwojowi, a jałowa ziemia nie. Jak jednak zobaczymy w następnym rozdziale, takie wytłumaczenie jest w najlepszym wypadku niepełne. Oczywiście, żyzne środowisko często przyspiesza ewolucję kulturową, ale nie z powodów, które mogłyby przyjść od razu na myśl - nie dlatego, że to środowisko w naturalny sposób wytwarza dostatek lub pozwala na akumulację nadwyżek. Prawdziwy klucz do rozwoju kulturowego jest bardziej subtelny. Jak zobaczymy, jest to niezwykle potężny klucz, dzięki któremu możemy wyjaśnić wyraźne wzorce w przeszłości. Na przykład, nie tylko dlaczego kultura Szoszonów była „powolniejsza" niż ta na północno-zachodnim wybrzeżu, lecz również dlaczego, ogólnie rzecz biorąc, Nowy Świat miał „powolniejszą" kulturę niż Stary Świat.
Rozdziat 4
Niewidzialny mózg Każdą myśl pobudzają kontakty i wymiany, FERNAND BRAUDEL
Na pierwszy rzut oka wyjaśnienie dostatku Indian z północno-zachodniego wybrzeża wydaje się prostą sprawą. Mieszkali wśród obfitości dóbr naturalnych. A obfitość to dostatek. Prawdopodobnie dlatego tak wiele społeczności łowców-zbieraczy, ostatnio zbadanych przez archeologów, mieszkało w pobliżu dużych zbiorników wodnych. Chcesz być bogaty, to zamieszkaj na urodzajnej ziemi. Trudno będzie jednak obronić takie wyjaśnienie. Zacznijmy od tego, że populacja zwykle szybko dociera do granicy „pojemności" środowiska. Chociaż akr północno-zachodniego terytorium dostarczał więcej pożywienia niż akr na pustyni Szoszonów, warto pamiętać, że akr na północno-zachodnim terytorium musiał wyżywić o wiele więcej ludzi. Należy przyznać, że dzienna praca dawała per cap/ta więcej pożywienia Indianom z północnego zachodu niż Szoszo-nom. Łowiono masę ryb, które przechowywano na zimę. Lecz ta wydajność wynikała z rozwiniętych technologii - ogromne pułapki na łososie, wędzarnie, piwnice do przechowywania - oraz struktury społecznej, dzięki której sprawowano nad tym wszystkim kontrolę. A technologia i struktura społeczna są częścią składową zaawansowanego rozwoju gospodarczego Indian z północno-zachodniego wybrzeża - częścią składową tego, co próbujemy wyjaśnić, szukając przyczyn dobrobytu. Uznanie ich zarówno za przyczynę, jak i za skutek byłoby oszustwem. Ponadto dobrobyt wspominanych Indian wykracza poza kwestię żywności, a więc nie może być bezpośrednim wynikiem zamieszkiwania na żyznych ziemiach. Kunsztowne szaty, obszerne domy nie rosną na drzewach. Jeszcze w dwudziestym wieku antropolodzy uważali, że łatwo jest wytłumaczyć tak żmudnie wypracowane bogactwo jako niebezpośredni wynik zamieszkiwania na żyznych ziemiach. Kluczowym argumentem były „nadwyżki". (Taki scenariusz zakłada, że „pojemność" środowiska nieprędko zostanie przekroczona - może
dlatego, że istnieje górna granica liczebności łowców-zbieraczy, aby mogli ko-egzystować w pokoju na niewielkiej przestrzeni). Mając do dyspozycji tony łososi, napraszające się, aby je zjeść, możesz zaspokoić swoje dzienne potrzeby w godzinę lub dwie i masz wiele wolnego czasu na tkanie szat i budowanie domów. Możesz też złowić więcej ryb, niż sam potrzebujesz, i wymienić je na szatę. Przecież pracowitość jest naturalną cechą człowieka, czyż nie? Najwidoczniej nie. W 1960 roku antropolog Robert Carneiro opublikował ważną pracę o Kuikuru, którzy mieszkali w amazońskiej dżungli i uprawiali poletka manioku. Maniok był podstawą ich wyżywienia, ponieważ jego 2 bulwy służyły do wyrobu tapioki. Jak obliczył Carneiro, Kuikuru mogli podwoić, a nawet potroić swoje zbiory, lecz woleli mieć wolny czas. Od tamtej pory antropolodzy odkryli rozmaite społeczności łowców-zbieraczy, które również dysponowały wolnym czasem po zgromadzeniu dziennej porcji żywności. Ale, jak złośliwie zauważył jeden z uczonych, 3 „rzadko wykorzystywali ten czas na projektowanie katedr, czy też ogólnie »na poprawę«". l na tyle zdała się teoria, że potencjalna nadwyżka zawsze jest równoznaczna z rozwojem gospodarki. Rzeczywiście, biorąc pod uwagę sytuację Kuikuru i innych, najwyraźniej beztroskich społeczności, zaczyna się nawet wydawać, że obiegowe poglądy na temat Indian z północno-zachodniego wybrzeża mogą być słuszne: nie byli oni przykładem ogólnej tendencji w ewolucji kulturowej, byli po prostu dziwnie ambitni. Jeśli nadwyżki nie są przepustką do bogactwa, to co nią jest? Co w rzeczywistości spowodowało, że powstała specjalizacja i handel w „złożonych" społecznościach łowców-zbieraczy? Co mieli Indianie z północnego zachodu, czego nie mieli Szoszoni? Jaki był klucz do prehistorycznego rozwoju gospodarczego?
Praca w nadgodzinach Może powinniśmy skierować te pytania do znanego autorytetu do spraw rozwoju gospodarczego (oraz'od niezerowej sumowalności, chociaż żył o wiele wcześniej, zanim powstała taka terminologia): Adama Smitha. Dwa czynniki, jak zauważył Smith w Badaniach nad naturą i przyczynami bogactwa narodów, prowadzą do coraz większego podziału pracy, który jest cechą charakterystyczną postępu gospodarczego. Pierwszym jest tani transport. Poświęcenie całego popołudnia, jak kobiety Chilkat, aby zrobić przędzę na szatę, ma sens tylko wtedy, kiedy koszt przewozu skończonego produktu jest do zaakceptowania przez kupca. Drugi czynnik to tani sposób porozumiewania się. Koszt
otrzymania informacji na temat tego, czego chcą kupcy, oraz koszt poniesiony przez kupców za otrzymanie 4 wiadomości, co jest dostępne i w jakiej cenie - muszą być akceptowalne, aby transakcja mogła dojść do skutku. Należy wziąć pod uwagę, że koszty transportu i porozumiewania się nie dotyczą tylko ostatecznego aktu kupna szaty na „detalicznym" poziomie, ale też innych ogniw jej powstawania, takich jak pozyskiwanie kory cedru z
południa i miedzi z północy. Na wszystkich poziomach ruch „niewidzialnej ręki" Smitha ma łagodniejszy przebieg, kiedy spadają koszty zdobywania informacji i transportu. Im te koszty są niższe, tym relacje pomiędzy graczami osiągają wyższą niezerową sumowalność - tym więcej każdy z nich może zyskać przez współdziałanie, tym bardziej produktywna per cap/ta staje się sieć wymiany. Jak utrzymać niskie koszty przy prymitywnych technologiach komunikacji i transportu? Jednym z rozwiązań jest przebywanie klientów i dostawców w niewielkiej odległości. Innymi słowy: żyj w społeczeństwie o dużym zagęszczeniu populacji. To może być kluczem do bogactwa amerykańskiego północnego zachodu: nie naturalna obfitość sama przez się - obfitość szybko zresztą nadwerężona przez gęste zaludnienie - lecz raczej gęste zaludnienie, które jednocześnie stanowi przyczynę nadwerężenia naturalnej obfitości. Zanim środki porozumiewania się i transportu osiągnęły taki poziom technologii, aby wprowadzić poważne zmiany na rynkach, rolę tego bodźca odegrało środowisko naturalne, które tolerowało duże, zagęszczone populacje. (Takie środowiska znajdowały się często blisko wody, co było dodatkowym czynnikiem sprzyjającym rozwojowi obu technologii. Towarom, a czasami również danym, podróżuje się lepiej łodzią niż pieszo). Nie tylko pewne obszary północno-zachodniego terytorium były pełne ludzi, z których jeden wyrabiał koce, a jego najbliższy sąsiad rzeźbił w drewnie; większe fragmenty wybrzeża - setki mil na północ i południe - były gęste od ludów różnych grup językowych, które tworzyły północno-zachodnią kulturę. Różnorodność zasobów naturalnych i dziedzictwa kulturowego współdziałały, wzmagając swoją skuteczność.* Handel korą cedru i miedzią nie przedstawiał trudności, a szaty wykonywane według miejscowej tradycji były dla sąsiadujących ludów kuszącą nowością. Tym ostentacyjnie lekkomyślnym hodowcom manioku z Ameryki Południowej mogło wcale nie brakować ambicji; po prostu była tam niewielka gęstość zaludnienia. W deszczowych lasach dorzecza Amazonki osady były niewielkie i rozrzucone na dużej przestrzeni. Gdyby mieli więcej bliskich sąsiadów - szczególnie takich, którzy trudniliby się rzemiosłem, a ich bogactwa naturalne byłyby inne od tych, którymi dysponowali - rolnicy mieliby powód, aby hodować więcej manioku na wymianę. To przypuszczenie zostało zresztą potwierdzone. Chociaż wielu badaczy cytowało pracę Carneira z 1960 roku, aby odrzucić teorię, że nadwyżki prowadzą do rozwoju gospodarczego, niewielu zwróciło uwagę na to, jak Carneiro zwieńczył swoją argumentację. Badacz ten dowodził, iż produkcja manioku w lasach deszczowych była znacznie poniżej możliwej wydajności: kiedy pojawili się Europejczycy oferujący ciekawe błyskotki, produkcja manioku wzrosła 5 niebywale! Jak widać, różnica pomiędzy rdzennymi Amerykanami z Amazonii a tymi z północno-zachodniego wybrzeża nie polegała na stosunku do pracy. Różnica polegała na tym, że mieszkańcom Amazonii nikt nie płacił za nadgodziny. To samo odnosiło się do Szoszonów. Jałowa Wielka Kotlina jeszcze mniej sprzyjała gęstości zaludnienia niż południowoamerykańskie dżungle.
Adam Smith z poprawkami Może powinniśmy wprowadzić poprawki do sztandarowej metafory niewidzialnej ręki rynku? Smithowi chodziło oczywiście o to, że pewna liczba ludzi pozostających od siebie w dużej odległości, którzy dążą do osiągnięcia osobistego zysku, może wywołać proces społeczny na dużą skalę, nawet się o to nie starając. Wszystkie składniki pięknej szaty same w cudowny sposób zbiegają się ze sobą, łączą, a następnie znajdują kupca, jakby kierowane z góry. To ładny obrazek, i w pewien sposób trafny. „Ręka" może więcej dokonać, jeżeli koszty transportu są niskie dzięki bliskości graczy. Jednak ta metafora zbyt pobieżnie traktuje inny rodzaj kosztów, na które kładł nacisk Smith: kosztów przetwarzania danych i „decydowania", dokąd powinny być skierowane rozmaite zasoby. Ręce nie zastąpią mózgu: do prowadzenia niewidzialnej ręki potrzebny jest „niewidzialny mózg". Jego neuronami są ludzie. Im więcej neuronów ma
ze sobą regularny, ułatwiony kontakt, tym lepiej pracuje mózg - im sprawniej zarządza podziałem pracy, tym bardziej różnorodne są jej końcowe produkty, l nie jest przypadkiem, że im szybciej innowacje technologiczne nabierają konkretnych kształtów i się rozprzestrzeniają, tym szybciej powstają następne innowacje. Indianie z północnego zachodu wyprzedzili Szoszo-nów w produkcji i wynalazczości nie dlatego, że mieli większe mózgi (takich konkluzji obawiał się Franz Boas), ale dlatego, że oni byli większym mózgiem. Oczywiście, w gospodarce z centralnym planowaniem - gospodarce sowieckiej z okresu zimnej wojny lub
gospodarce Wielkiego Człowieka z północ-no-zachodniego wybrzeża - mózg nie jest zbyt rozproszony, a w związku z tym nie tak niewidzialny; gospodarka ma widoczną siedzibę główną. Lecz nawet wtedy sygnały muszą być wysyłane i odbierane przez społeczny „układ nerwowy", a najszybszym układem nerwowym jest układ zwarty. Ponadto na północ-no-zachodnim wybrzeżu istniał również handel wymienny. Szczególnie handel pomiędzy wioskami i ludami nie miał centralnego zarządcy, więc sieć pobliskich wiosek i ludów była równoznaczna z niewidzialnym mózgiem Smithowskiego rodzaju, tyle że bardziej rozproszonym. Mózgi lepiej pracują nie tylko wtedy, kiedy są gęstsze, lecz również kiedy są większe. Ekonomiści, którzy przyjęli „nową teorię wzrostu", podkreślają, że do wynalezienia czegoś wystarczy jedna osoba, a później cała grupa może ten wynalazek zaadaptować (ponieważ informacja jest towarem nieobjętym konkurencją). Zatem im więcej możliwych 6 wynalazców - to znaczy im większa jest grupa - tym wyższa jej zbiorowa stopa wynalazczości. Fakt, że gęstość zaludnienia i jego rozmiar wspomagają rozwój gospodarczy i technologiczny, jest w dużym 7 stopniu ignorowany przez archeologów i antropologów kultury. To prawda, iż niektórzy z nich, jak na przykład Marvin Har-ris, podkreślają czynnik wzrostu populacji - w rzeczy samej widzą w nim podstawowy motor ewolucji kulturowej. Lecz kładą oni nacisk na inną stronę
8
wzrostu: negatywną, nie zaś pozytywną. „Ustawiczna presja reprodukcyjna", pisze Harris, „doprowadziła do cyklicznej intensyfikacji produkcji", czego wynikiem było przekroczenie pojemności środowiska, skutkujące kryzysem ekologicznym, a wtedy tylko nowe formy technologii i organizacji społecznej mogły sobie z nim poradzić. Krótko mówiąc: Twórz wynalazki lub umieraj! Według tego poglądu, gęstość zaludnienia jest motorem technologicznego i społecznego rozwoju nie dlatego, że stwarza możliwości, ale dlatego, że stwarza problemy. Nie jest naszym celem rozważanie względnej ważności pozytywnych i negatywnych stron wzrostu populacji w ewolucji kulturowej (chociaż naszym celem jest zasugerowanie, że ta negatywna strona została zanadto wyolbrzymiona). Chodzi przede wszystkim o to, że te dwa scenariusze wcale nie są sprzeczne. Nawet jeśli nowe pomysły są przede wszystkim skutkiem współdziałania wielkiego, gęstego niewidzialnego mózgu, to opór środowiska może spowodować, że ludzie staną się bardziej otwarci na takie pomysły. Jeśli na przykład jedna wieś z jakiegoś powodu wymyśliła nadającą się do użycia pułapkę na łososie i sposoby jej obsługi, to chroniczny niedobór żywności mógłby spowodować, że pobliskie ludy byłyby niesłychanie otwarte na ten pomysł. Jest również możliwe, iż ludy dysponujące niedostateczną technologią wyginęły, pozostawiając swoją ziemię i domy tym, którzy rzeczywiście zaadaptowali technologię. Zatem bez względu na to, czy presja wywierana na środowisko jest często motorem narodzin technologii i struktur społecznych, czy też nie, niewątpliwie mogła przyspieszyć ich rozprzestrzenianie się. Używając terminologii biologicznej, można powiedzieć, że presja populacji może odgrywać mniejszą rolę przy powodowaniu kulturalnych „mutacji" niż przy podnoszeniu tempa, w jakim się rozrastają - przy intensyfikowaniu „selekcji naturalnej". Zarówno w pozytywnym, jak i negatywnym scenariuszu niezerowa sumo-walność jest wysoka. Czy ludzie chcą pomnożyć swój majątek, czy też uniknąć klęski, ich racjonalne podążanie za własnym interesem prowadzi do współpracy gospodarczej i społecznej integracji, która polepsza ich warunki bytowania. W każdym wypadku można się więc spodziewać, że wzrost populacji pobudza rozwój ewolucji kulturowej. Ponieważ ludzkie populacje wzrastały, 9 choć z kilkoma przerwami, od czasu, kiedy stały się ludzkimi, ewolucja kulturowa miała silny doping.
Jeżeli słuszny jest pogląd, zgodnie z którym w ten czy w inny sposób większe i zwarte zaludnienie oznacza bardziej zaawansowaną technologię i bardziej złożoną strukturę społeczną, to powinien istnieć bliski związek pomiędzy wielkością i zagęszczeniem zaludnienia z jednej strony a technologiczną i społeczną złożonością z drugiej strony, l tak 10 jest. Weźmy pod uwagę rdzenne społeczności, które kiedyś świetnie się rozwijały na różnych wyspach Polinezji. Im większa i bardziej zwarta gęstość zaludnienia wyspy, tym większy podział pracy, bardziej zaawansowana technologia i bardziej złożona organizacja społeczna. To, czego dowiadujemy się o tych oraz innych podobnych kulturach z etnograficznej dokumentacji - o tych „żywych skamieniałościach" ewolucji kulturowej - powtarza się w dokumentacji archeologicznej. W średnim paleolicie, kiedy populacja ludzka odznaczała się powolnym wzrostem, tempo innowacji technologicznych (nie 11 tylko ogólna liczba technologii) również wzrastało powoli. Później, mniej więcej 40 000 lat temu, oba te trendy stały się kamieniami milowymi. Gatunek ludzki po raz pierwszy był na tyle liczny, aby rozprzestrzenić się po Starym 12 Świecie, zająć wszystkie nadające się do zamieszkania części Afryki i Eurazji; wzrost populacji, teraz szybszy niż przedtem, zaczął się przyczyniać do wzrostu jej zagęszczenia. Jednocześnie ewolucja kulturowa osiągnęła poziom wymagający nowej etykietki archeologicznej - górny paleolit. Podczas górnego paleolitu przeciętne tempo zmian
technologicznych to jedna innowacja na 1400 lat, w porównaniu z jedną innowacją na 20 000 lat w średnim 13 paleolicie. Następnie po 10 000 roku p.n.e., w mezolicie, kiedy wzrost populacji był szybszy niż kiedykolwiek przedtem, tempo innowacji technologicznej wynosiło jedną innowację na 200 lat (łącznie z takimi prezentami 14 dla potomnych, jak grzebienie i narzędzia do cięcia i łamania lodu). Jak widać, społeczności łowców-zbieraczy osiągnęły nowy poziom złożoności społecznej. Oczywiście, korelacja pomiędzy rozmiarem populacji i jej zagęszczeniem z jednej strony a innowacjami kulturowymi z drugiej strony nie dowodzi, że wzrost populacji jest tu siłą sprawczą. Mogą to być procesy odwrotne. Może rozwój kulturowy pomaga we wzroście populacji. Niewątpliwie jest to jeden z powodów jej wzrostu. Gdyby Indianie z północnego zachodu zostali bez pułapek na łososie (i bez Wielkiego Człowieka, kierującego ich budową i wykorzysta-
niem), a Szoszoni bez sieci na zające (i bez kierownictwa „szefa od zajęcy"), populacja musiałaby się przerzedzić. W rzeczywistości chodzi o to: rozwój technologiczny, gospodarczy i polityczny jest bodźcem dla wzrostu populacji, a z kolei wzrost populacji stanowi bodziec l dlatego rozwoju. Ten symbiotyczny wzrost jest siłą sprawczą złożoności kulturowej. Bez względu na to, czy będziemy podkreślać „negatywną" stronę wzrostu populacji, czy też stronę „pozytywną" - problemy czy możliwości - związek 15 między wzrostem a ewolucją kulturową jest wzajemnym pozytywnym sprzężeniem. Im więcej ludzi, tym więcej kultury; im więcej kultury, tym więcej ludzi. „Negatywna" strona wzrostu populacji - opór środowiska, a więc niepewność l przetrwania - może odgrywać pewną rolę, jednak nie jest czynnikiem decydującym. Wynalazki, które gromadzą się w szybszym tempie, niż następuje wzrost populacji, nie są technologiami służącymi przetrwaniu. Nawet w średnim paleolicie, przeszło 50 000 lat temu, ludzie zainteresowali się ochrą i krystalicznym pirytem. Jak widzimy, w mezolicie, 16 kiedy społeczności łowców-zbieraczy stały się bardziej złożone, takie „prestiżowe technologie" jak wyrób biżuterii były już istotną gałęzią lokalnej produkcji. A kiedy odkryto, jak uczynić miedź i złoto gładkimi i błyszczącymi, narodził się nowy przemysł rzeczy niekoniecznych. W pogoń za symbolami prestiżu wkładano wiele wysiłku. Jak się wydaje, handlowano tymi przedmiotami na przestrzeni setek kilometrów w czasach, kiedy setki kilometrów stanowiły poważną odległość. Już około 30 000 roku p.n.e., na długo przed mezolitem, koraliki z przekłutych muszelek wędrowały 700 kilometrów od miejsca swojego 17 powstania. Później rozwinęły się lokalne sieci wymiany, łącząc miejscowe niewidzialne mózgi z odległymi niewidzialnymi mózgami. Zaczęły się kształtować słabe zarysy gigantycznych regionalnych mózgów. A motorem tego wszystkiego nie był okresowy „opór" środowiska, lecz bardziej uniwersalna siła: ludzka próżność, wzmocniona rywalizacją o status społeczny, która objawia się we wszystkich znanych społeczeństwach i wydaje się wrodzona. Przelotna, lecz uporczywa tendencja niewidzialnych mózgów społecznych do zazębiania się o siebie, aby w 18 końcu wtopić się w większy mózg, jest głównym motywem historii. Kulminacja tego procesu - budowa jednego planetar-
nego mózgu - to jest to, czego jesteśmy dziś świadkami, łącznie z jego destrukcyjnymi, a jednak w efekcie integrującymi skutkami.
Podziaty kontynentalne Dopiero kiedy zdamy sobie sprawę, jak istotną rzeczą jest wielkość populacji i jej zagęszczenie, będziemy mogli zrozumieć, na czym polegała kulturalna przepaść między Starym i Nowym Światem. Dwanaście tysięcy lat temu, kiedy zasiedlanie obu Ameryk dopiero zaczęło się rozpędzać, w Eurazji, a szczególnie na Środkowym Wschodzie, kolebce zachodniej cywilizacji, mieszkało o wiele więcej ludzi i panowało większe zagęszczenie populacji. O ile wiemy, Nowy Świat przez kilka 19 tysiącleci pozostawał w tyle za Eurazją pod względem liczebności populacji - co mniej więcej odpowiada temu, jak dalece Nowy Świat pozostawał w tyle za Starym Światem przy osiąganiu wczesnych progów technologicznych, takich jak rolnictwo, oraz wczesnych progów politycznych, takich jak wodzostwo, (jednak postrolnicza ewolucja społeczna dała o sobie znać 20 nieco szybciej w Nowym Świecie). Jak zauważył ekonomista Michael Kremer, podobny wzorzec wystąpił w tym samym czasie w innej stronie świata. Topniejąca polarna pokrywa lodowa, która rozdzieliła Stary i Nowy Świat, rozdzieliła również Tasmanię i Australię. Niewielka populacja Tasmanii szybko pozostała w tyle pod względem kulturowym za liczniejszymi Australijczykami.
Badacze, którzy mieli kontakt z Tasmańczyka-mi, odkryli, że nie posiadają oni takich podstawowych australijskich 21 umiejętności jak rozniecanie ognia, nie mają igieł z kości ani bumerangów. Zatem cztery
szalki Petriego utworzone przez topniejące pokrywy lodowe - Stary Świat, Nowy Świat, Australia, Tasmania zachowywały się zgodnie z teorią: większe i bardziej zagęszczone populacje to szybszy rozwój technologii. Naturalnie, jak się później przekonamy, rozwój społeczny może zostać opóźniony przez inne czynniki niż niewielka liczba ludności. Mimo to populacja ma istotne znaczenie. Pomaga nam wyjaśnić, dlaczego możemy nazwać jakiś lud „mniej rozwiniętym" - Szoszonów w porównaniu z Indianami z północno-za-I chodniego wybrzeża, rdzennych Amerykanów w ogólności w porównaniu z Europejczykami - wcale ich przy tym nie obrażając. Przecież indywidualny mózg Szoszona może przechowywać równie wiele informacji jak mózg Europejczyka. Mózg łowcy-zbieracza to pokaźny bank przeróżnych danych, zawierający tajemną wiedzę o miejscowej florze i faunie oraz podstawowe wiadomości o wszystkich znanych technologiach. Przeciętny Europejczyk z czasów Kolumba wiedział o wiele mniej o przyrodzie i bardzo niewiele o większości europejskich technologii. Wykorzystywał zaoszczędzoną w ten sposób przestrzeń mózgu do wyspecjalizowania się w jednym, wąskim zadaniu. To właśnie dzięki synergii wielu wyspecjalizowanych w ten sposób mózgów europejskich powstała technologia, za pomocą której Kolumb i jemu podobni zastraszali Indian. Indywidualni rdzenni Amerykanie nie byli głupsi od indywidualnych piętnastowiecznych Europejczyków- mieli tylko tę ułomność, że byli ludźmi renesansu. Gdyby wzajemne pozytywne sprzężenie między kulturą a populacją wyczerpywało kwestię ewolucji kulturowej, to moglibyśmy już w tym miejscu zakończyć naszą opowieść słowami „i tak dalej". Ale tak nie jest. Jak wiemy, istnieją skomplikowane progi, które zostały przekroczone gdzieś między Szoszonami a współczesną Ameryką. Pomiędzy nimi jest próg „nadrodzinny", przekroczony przez rdzennych Amerykanów z północnego zachodu, oraz „nadwioskowy" czy też próg „wodzostwa", do którego przymierzali się mieszkańcy północnego zachodu, ale jest możliwe, że nigdy nie udało się im w pełni go przekroczyć. Powodem, dla którego te progi są tak ryzykowne, jest to, że razem ze wszystkimi dobrodziejstwami stowarzyszenia następuje utrata autonomii - podporządkowanie się politycznemu przywódcy. A zespoły rodzin, podobnie jak pojedyncze rodziny, a także jednostki, wolą autonomię od subordynacji. Bez wątpienia natura ludzka w pewien sposób wspomaga pokonywanie takich progów. Nasz gatunek jest z natury hierarchiczny, w tym sensie, że ludzie mają tendencję do robienia między sobą podziałów według statusu społecznego. Zatem liderzy prowadzą, a inni idą w ich ślady, co niewątpliwie ułatwiło ewolucję złożoności społecznej. Lecz według nowoczesnej teorii darwinizmu hierarchie społeczne nie wyewoluowały dla „dobra grupy", więc ludzie nie poddają się radośnie liderowi dla publicznego dobra. Ludzie z natury cenią
wysoki status i przeważnie niechętnie godzą się na niższy (i tylko tymczasowo, dopóki nie trafi się okazja awansu). A więc kiedy jakaś rodzina lub grupa rezygnuje z autonomii i własnej tożsamości na rzecz większej całości, poddając się centralnej władzy, to oznacza, że został pokonany pewien naturalny opór. Do tej pory tak traktowaliśmy tę kwestię, jakby sama gospodarka była siłą napędową, która popychała ludzi do przekroczenia tych barier. Racjonalne dążenie do bogactwa i ekonomicznego bezpieczeństwa pociąga za sobą interakcje o sumie niezerowej, które - przynajmniej w społecznościach nieposiadających waluty - wymagają raczej politycznej hierarchii. Zatem hierarchia polityczna się materializuje. Ale czy to naprawdę jest aż tak proste? Czy sama ekonomia może sprawić, aby ludzie i grupy ludzi rezygnowali ze swojej suwerenności? A jeśli nie, to jakie inne czynniki dopomogły temu dziełu? To jest ponury temat następnego rozdziału.
Rozdział 5
Czemu służy wojna? Kiedy pomyślimy, o ilu sprawach, oprócz granic państw, zadecydowały wojny, musimy odczuć pewien podziw, połączony z szacunkiem, mimo tych wszystkich okropności. Nasza obecna cywilizacja, równie dobra, jak i zła, została zdeterminowana przez dawne wojny. WILLIAM JAMES1
Ach, Tahiti. Wyspa obfitości, z której pozbawionych wszelkich trosk mieszkańców malarz Paul Cauguin uczynił ikony prymitywnej szczęśliwości. Sielankowa kultura, którą Jean Jacques Rousseau uznał za dowód, że ludzie byli niegdyś „szlachetnymi dzikusami", łagodnymi, miłującymi pokój istotami, dopóki nie zepsuła ich cywilizacja. Niestety, jak zauważył antropolog Lawrence Keeley, Rousseau opierał swój wniosek na doniesieniach z Tahiti, które miały luki dotyczące istotnych fragmentów historii. Na przykład pomijały milczeniem zwyczaj polegający na tym, że zwycięski wojownik „rozpłaszczał ciało poległego przeciwnika ciężką maczugą, wycinał otwór w zmiażdżonej ofierze i nakładał na siebie jako 2 ponczo-trofeum". Bardzo często pojawiały się doniesienia o prawdziwie pokojowych prymitywnych ludach. Prawie nigdy te doniesienia nie wytrzymywały próby czasu. Przypomnijmy sobie „łagodnych Tasadajów", izolowaną hordę łowców-zbieraczy, odkrytą na Filipinach na początku lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku -ludzi, którzy nie znali słowa „wojna". Ich autentyczność stała się wątpliwa, łącznie z wiarygodnością ich odkrywcy, Manuela Elizalde'a. Jak później pisał „New York Times", „Nie pomogło to sprawie, kiedy członkowie sąsiedniego szczepu powiedzieli, że pan 3 Elizalde płacił im, aby zdejmowali ubrania i pozowali jako Tasadajowie dla przybywających dziennikarzy". Należy przyznać, że są społeczności łowców-zbieraczy, które nie demonstrują opracowanych dokładnie aktów przemocy, określanych terminem „wojna", lecz często się okazuje, że charakteryzuje je jedynie brak organizacji, a nie przemocy. Nieprowadzącemu wojen ludowi Khoisan w tytule jednej z książek nadano nazwę Nieszkodliwi ludzie, jednak w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dwudziestego wieku wskaźnik zabójstw był u nich 20-80 razy 4 większy niż stwierdzony u uprzemysłowionych narodów. Eskimosi, według obiegowych
opinii, to sama serdeczność i hojność. Jednak na początku dwudziestego wieku, kiedy ludzie Zachodu po raz pierwszy nawiązali kontakty z liczącą piętnaście rodzin wsią eskimoską, odkryli, że każdy dorosły mężczyzna był uwikłany w 5 zabójstwo. Powodem, dla którego Khoisan i większość Eskimosów nie prowadzą wojen, jest ich środowisko naturalne. Kiedy ludność jest nieliczna, a teren sąsiada niezbyt wart pożądania, koszty wyprawy wojennej przewyższają wówczas ewentualne korzyści. Jednak łowcy-zbieracze osiedleni w gęstych skupiskach na żyznej ziemi prowadzili bezustanne wojny. Starożytni Ajnowie z Japonii budowali fortece na szczytach wzgórz., a podczas najazdów okolicznych wiosek nosili skórzane zbroje i 6 mieli maczugi z twardego drewna. Główna intencja tych napaści - zabijanie mężczyzn, uprowadzanie kobiet i wyrównywanie prawdziwych czy też urojonych krzywd -to uświęcony długoletnią tradycją cel prymitywnych wojen. 7 Nawet dzisiaj jest on składnikiem życia Indian Yanomamo z Ameryki Południowej. Zachowanie obserwowanych ludów epoki kamienia to nie jedyny dowód, że epoka ta była krwawym okresem. W jaskini w Niemczech znaleziono skupisko czaszek sprzed przeszło 5000 lat, ułożonych, jak zauważył jeden z obser8 watorów, „jak jajka w koszyku" . Większość tych trzydziestu czterech ofiar zginęła uderzona w głowę kamiennym toporem, później ucięto im głowy. Każdy, kto miałby nadzieję, że ewolucja kulturowa zawsze przekłada się na podniesienie moralności, byłby rozczarowany, dowiadując się, że takie dowody gwałtownej śmierci są powszechnie znajdowane wśród szczątków 9 bardziej złożonych społeczności łowców-zbieraczy. A w jeszcze bardziej złożonych społecznościach rolniczych, zbadanych przez etnografów, rzeczy przedstawiają się równie ponuro. W południowej Azji młody wojownik Naga nie 10 kwalifikował się do ożenku, dopóki nie przyniósł do domu skalpu albo czaszki. Na Borneo wracającego z wojny bohaterskiego Dayaka sadzano na honorowym miejscu w otoczeniu śpiewających kobiet, a głowa jednej z jego ofiar 11 umieszczona była w pobliżu, na ozdobnej miedzianej tacy . Wojownicy z Fidżi nadawali swojej ulubionej broni 12 pieszczotliwe nazwy: jedną z maczug nazwano „Niepozostawiająca nadziei", a dzidę „Za późno na księdza". To wszystko zmusza nas do stawienia czoła faktowi, że - jak to ujął Keeley - „to, co się wydarzyło przed ewolucją cywilizowanych państw, często było nie 13 przyjemnie agresywne". Przemoc ludzka istnieje od bardzo, bardzo dawna i bardzo często nie człowiek występuje przeciwko człowiekowi, ale grupa prze ciwko grupie. Już od wczesnych stadiów ewolucji kulturowej, od ery społeczno ści łowców-zbieraczy, ewolucja ta była kształtowana przez konflikt zbrojny.
Towarzysze broni Wydawałoby się, że to wszystko może wprowadzić zamęt w naszą analizę. Do tej pory podkreślaliśmy w tej książce przede wszystkim siły ludzkiej współpracy, sytuacje typu wygrany-wygrany. Wychodziliśmy z założenia, że kierunek historii wyznacza w dużej mierze rozgrywanie gier o sumie niezerowej. Lecz, przypuśćmy, że ktoś postanowił zrobić sobie ponczo z twoich zwłok, gracie zatem w grę o sumie zerowej; jego wygrana jest twoją przegraną. To samo odnosi się do walczących ze sobą
wsi. Kiedy mężczyźni z jednej wioski najeżdżają inną, zabijają mężczyzn i porywają kobiety, panuje tam wtedy zerowa sumowalność. l tak dalej, w górę drabiny ewolucji kulturowej, czy przeciwnikami są wieśniacy, miasta-państwa, ktokolwiek - wojnę trudno byłoby nazwać ekspresją niezerowej sumowalności. Jednak wojna nie jest non stop zerową sumowalnością. Nawet kiedy wprowadza dynamikę o zerowej sumowalności pomiędzy dwie grupy, w samej grupie sprawy przedstawiają się zupełnie inaczej. Jeżeli twoją wioskę najechali mężczyźni z toporami, aby zabijać, twoje relacje z sąsiadami z wioski mogą szybko obrócić się w kierunku sumy niezerowej; działając wspólnie, możecie odpędzić napastników, podzieleni najprawdopodobniej poniesiecie klęskę. Podobna współzależność łączy wymachujących toporami zabójców; we wspólnym działaniu widzą największą szansę zwycięstwa. Zatem bez względu na to, po czyjej jesteś stronie, ty i twoi wioskowi sąsiedzi znaleźliście się do pewnego stopnia w tej samej łodzi; wasz los jest po części wspólny. To w rzeczywistości jest dość dobrym wskaźnikiem niezerowej sumowalności: stopnia, do jakiego dzielimy nasz los z innymi. Wojna, dostarczając wielu okazji do dzielenia się losem, wytwarzając w ten sposób niezerową sumowalność, popycha ewolucję kulturową w kierunku głębszej i szerszej złożoności społecznej.*
To było starą śpiewką jednego z pierwszych ewolucjonistów kultury, socjologa Herberta Spencera, ale popadł on w przesadę. („Jedynie absolutna konieczność łączenia się w czasie wojny doprowadziła prymitywne ludy do współpracy"). 14 Chociaż mimo wszystko należy mu przyznać trochę racji. Zajmijmy się ponownie Indianami z północno-zachodniego wybrzeża. Widzieliśmy już, jak ich ewoluująca technologia środków potrzebnych do przetrwania wzmogła złożoność społeczną. Rozwijał się podział pracy i inwestycje kapitałowe, powstało przywództwo pod postacią Wielkiego Człowieka, który zajmował się logistyką i pomagał w utrzymaniu spokoju w wiosce. Jednak cała ta radująca serce współpraca przy zbieraniu darów natury nie była jedynym spoiwem społeczności i jedyną przyczyną autorytetu Wielkiego Człowieka. Stałym zagrożeniem była wojna pomiędzy różnymi ludami zamieszkującymi północno-zachodnie wybrzeże. Popatrzmy tylko na ich technologię - nie na haczyki na ryby i pułapki na łososie, ale na puginały, topory bojowe, maczugi i dzidy z grotami z kości; palisady, drewniane hełmy 15 oraz zbroje ze skóry i drewnianych płytek. Agresja to był sposób na pozyskanie ziemi, niewolników lub kobiet, czy też na dokonanie szybkiej grabieży. 16 (Haidasów z Wysp Królowej Charlotty nazywano wikingami północno-zachodniego wybrzeża). Bez względu na to, co było przyczyną wojny, przegrana oznaczała katastrofę. Należało więc trzymać się razem i mieć przywódcę. Ktoś musiał kierować gromadzeniem militarnej technologii w czasie pokoju. Jak zauważył Spencer, wojna, „która wymaga szybkiego scalenia poszczególnych akcji, narzuca wymóg subordynacji. Społeczności z niewielkim wskaźnikiem 17 subordynacji zanikają". Społeczeństwa wciąż wybierają subordynację zamiast zaniku. Zagrożone wojną, rezygnują z wielu swobód. Walter Bagehot, jeden z badaczy współczesnych Spencerowi (i jeden z pierwszych redaktorów „The 18 Economist"), tłumaczył wynikającą z tego społeczną harmonię w taki sposób: „ulegli są najsilniejsi". To, że zerowa sumowalność wspomaga niezerową sumowalność, nie powinno być zaskoczeniem. Podręcznikowym przykładem dynamiki sumy niezerowej jest ćwiczenie z teorii gier - „dylemat więźnia". Jeżeli dwóch przestępców współpracuje ze sobą - jeśli każdy z nich zgodzi się milczeć podczas prokuratorskiego przesłuchania, zamiast pogrążyć 19 partnera w zamian za łagodniejszy wymiar kary - obaj mogą odnieść korzyść. A źródłem ich wspólnego interesu jest konflikt interesów pomiędzy nimi a prokuratorem.
W sferze prymitywnych wojen ten jednoczący efekt może przekroczyć granice jednej wioski. Aby odeprzeć czy też przeprowadzić atak, pojedyncza wioska zrobi to najskuteczniej, sprzymierzając się z inną wioską, co było standardową taktyką Indian z północno-zachodniego wybrzeża. Kiedy nastąpi taki alians, wrogowie mają powody, aby również dla siebie znaleźć sprzymierzeńców, l tak dalej: powstaje „zbrojny wyścig" organizacyjny, który przekracza granice społeczności, łącząc ze sobą coraz więcej wiosek. Antropolodzy zwracali szczególną uwagę na tempo, w jakim antagonizmy powodują przejście na coraz wyższe poziomy organizacji społecznej, pozostawiając po sobie harmonię. Lud Nuer z Sudanu, badany przez E.E. Evansa-Prit-charda na początku dwudziestego wieku, był szczególnie wyrazistym tego przykładem. Człowiek z plemienia Bór tak to tłumaczył: „Walczymy przeciwko Rengyan, lecz kiedy któreś z nas walczy z trzecim 20 przeciwnikiem, wtedy łączymy nasze siły". Evans-Pritchard opisywał tę dynamikę w dość abstrakcyjny sposób: „Każdy segment jest zbudowany z oddzielnych, połączonych ze sobą segmentów, a pomiędzy tymi segmentami istnieje konflikt. Członkowie któregokolwiek z tych segmentów łączą swoje siły, aby prowadzić wojnę przeciwko sąsiednim
21
segmentom, i łączą się z tymi sąsiednimi segmentami przeciwko większym odcinkom". To brzmi niemal jak ogólne prawo historii. Rzeczywiście, historia dostarcza wielu podobnych przykładów: 22 zwaśnione uprzednio greckie miasta-państwa tworzą Ligę Delficką do walki z Persją ; pięć walczących przedtem ze 23 sobą plemion powołuje w szesnastym wieku, po przybyciu groźnych białych ludzi do Ameryki, Ligę Irokezów (dzięki zręcznym zabiegom dyplomatycznym Hiawa-thy); w dwa wieki później biali Amerykanie, na skutek poważnego zatargu z Brytyjczykami, łączą trzynaście kolonii w konfederację (zwięźle ujmując ekstremalną logikę sumy niezerowej w rekrutacyjnym sloganie „Przyłącz się lub umrzyj"). Na krótką metę pęd do jednoczenia się może wydać się bezcelowy. Sojusze się zmieniają, napięcia pojawiają i zanikają, a duże struktury społeczne rozpadają się prawie równie często, jak się formują. Lecz na dłuższą metę, przez tysiąclecia, na całym świecie występował trend do konsolidacji, do coraz wyższych poziomów organizacji politycznej. A powodem tego jest wojna - intensywne gry o sumie zerowej, które generują gry o sumie niezerowej.
W poprzednich rozdziałach, wymieniając technologie, które podnoszą nie-zerową sumowalność, podawałem takie przykłady jak sieci na zające i ogromne pułapki na łososie. Istnienie wojen rozszerza tę listę o technologie, które w mniej oczywisty sposób przyczyniają się do współpracy. Na przykład rozpowszechnienie się broni z żelaza pod koniec drugiego tysiąclecia p.n.e. może nie wydawać się sposobem na spójność społeczną. Ale takim się okazało. Izraelici natknęli się na broń z żelaza w rękach Filistynów, którzy według Pierwszej Księgi Samuela zadali im ogromne straty: 24 „Była to bardzo wielka klęska, gdyż z Izraela padło trzydzieści tysięcy pieszych". W odpowiedzi luźno ze sobą powiązane plemiona Izraela przekształciły się w jednorodną monarchię. Ludzie wiedzieli, że będzie to oznaczać opodatkowanie i pobór do wojska, mimo to nalegali: „[...] niech król będzie nad nami! [...] niech nam przewodzi i niech on prowadzi nasze wojny!".
Popychanie i przyciąganie Można by opisać jednoczący efekt wojny, mówiąc, że popycha ona ludzi do zorganizowanej solidarności; stanowiąc zewnętrzne zagrożenie, zmusza ich do bliższej współpracy. Można by również opisać przyczyny powstawania solidarności - ekonomiczne przyczyny, które przyciągają ludzi do siebie; w społeczeństwie powstają możliwości osiągnięcia zysku, co skłania ludzi do bliższej współpracy. To rozróżnienie, po głębszym namyśle, wydaje się mało klarowne.* Mimo to słowa „popychać" i „przyciągać" są wygodną, choć mało precyzyjną terminologią dla opisu dwóch podstawowych sił o sumie niezerowej w ewolucji kulturowej. „Popychanie" i „przyciąganie" oraz ich relatywna siła sprawcza wywołują wiele kontrowersji. Podstawowym przedmiotem sporu jest kilka głównych progów ewolucji kulturowej. Weźmy pod uwagę próg „wodzostwa". Sąsiadujące ze sobą wioski mogą być partnerami handlowymi, a nawet osiągnąć „nadwioskową" organizację polityczną poprzez luźne stowarzyszenie. Jednak zupełnie inną sprawą jest dla sąsiadujących ze sobą wiosek wyrazić zgodę na to, żeby sprawowała nad nimi rządy rzeczywista, stała władza centralna - aby naczelnik jednej wioski stał się „głównym naczelnikiem". Kiedy tak się dzieje, tworzy się struktura wodzowska. Literatura antropologiczna opisuje wiele rodzajów wodzostwa - od rdzennych mieszkańców Hawajów i Tahiti do ludu indiańskiej księżniczki Pocahontas, Pow-hattanów. Podaje także różne ich interpretacje. Niektórzy badacze twierdzą, że wioski o strukturze wodzowskiej zostały przyciągnięte do siebie przez handel i inne środki pomocy gospodarczej. Inni mówią, że zostały do tego popchnięte przez wojnę lub jej groźbę. A niektórzy entuzjaści „pchania" posuwają się jeszcze dalej i mówią, że wojna była ważna podwójnie. Wioski nie tylko łączyły się ze sobą po to, aby łatwiej im było toczyć wojnę; przede wszystkim połączyły się za przyczyną wojny, na skutek podboju. Antropolog Robert Carneiro pisze: „Z uwagi na powszechną niechęć ludzkich grup do rezygnacji ze swojej suwerenności, pokonanie wioskowej autonomii 26 nie mogło nastąpić na drodze pokojowej ani dobrowolnej. Mogło - i tak było - nastąpić po użyciu siły militarnej" . Carneiro - wielbiciel Herberta Spencera i wydawca tomu jego pism - był uczniem Lesliego White'a, który w dużej mierze przyczynił się do wskrzeszenia ewolucjonizmu kulturowego w połowie dwudziestego wieku. Jak się okazuje, inny czołowy uczeń White'a, Elman Service, wybrał odmienną, nie-Spencerow-ską drogę. Service (który zmarł w 1996 roku) uważał, że struktury wodzowskie powstawały często wtedy, kiedy kilka sąsiadujących wiosek prowadziło między sobą handel; wioska zlokalizowana w punkcie węzłowym w naturalny sposób stawała się najbogatsza i stopniowo zaczynała dominować. Service uważał, że ten proces mógł przebiegać w pokojowej atmosferze. W swojej książce Primiti-ve Social Organization in Evolutionary Perspective (Prymitywna organizacja społeczna w perspektywie ewolucji) (1962) pisał: „Jest w gruncie rzeczy oczywiste oraz wynika z opisów niektórych przypadków i prawdopodobnie odnosi się również do wielu innych, że sąsiadujące ze sobą małe społeczności, lub ich część, przyłączają się często do
pobliskiego wodzostwa, całkowicie dobrowolnie, z powodu korzyści płynących z uczestnictwa w dużej siatce 27 powiązań". Carneiro
wcale się z tym nie zgodził. „Siła, a nie świadomość własnych interesów, jest mechanizmem, za pomocą którego 28 ewolucja polityczna prowadziła, krok po kroku, od autonomicznych wiosek do państwa", pisał w 1970 roku. Carneiro i Service stali się guru ideologii „pchania" i „przyciągania". Grupa psychologów społecznych, zajmująca się ewolucją społeczną w warunkach laboratoryjnych, stworzyła nawet skomplikowane symulacje: „wzorzec Service'a" (różne grupy wyrabiały produkty i handlowały nimi z innymi grupami) i „wzorzec Carneira" (grupy mogły handlować, ale jednej z nich wolno było skonfiskować produkty innych grup). Bez względu na wartość tego eksperymentu, wykazał on, że przywództwo - grupa, której przyznano wyższość - wyłoniło się w każdym przypadku, a przy wzorcu 29 Service'a poziom życia był wyższy. W rzeczywistym świecie trudniej było ocenić teorię Service'a. Kiedy analizowano polityczną fuzję wiosek, to okazywało się, że zwykle odbywała się pod przymusem - przez atak lub zastraszenie. A kiedy konsolidacja była dobrowolna, to przeważnie w celu odparcia ataku z zewnątrz.* Jednak Service mógł kontrargumentować, że integracja dla celów gospodarki to z natury rzeczy proces powolniejszy niż podbój czy też przymierze militarne; nadzieję na dostrzeżenie tego w trakcie krótkiej historii antropologii można porównać do kilkusekundowej obserwacji trawy, kiedy chce się zobaczyć, jak rośnie. Ponadto już po śmierci Service'a niektórzy archeolodzy stwierdzili, że w znaleziskach odzwierciedlających ewolucję struktur wodzowskich udało się znaleźć bardzo niewiele dowodów na 30 prowadzenie wojen .
„Prowadzenie" pokoju Właściwie różnica pomiędzy ideologią Carneira, „popychaniem", a „ciągnięciem" Service'a nie jest aż tak drastyczna, jakby się wydawało. Service potwier-
dzał, a nawet podkreślał częstotliwość wojen w prehistorii. Według niego trwał bezustanny konflikt, więc mówienie o przyczynach wojny -jakby wojna musiała mieć przyczyny - było odwracaniem istoty rzeczy. Należy myśleć o wojnie jak 0 dość naturalnym stanie i badać sposoby, jak jej unikano; powinniśmy zajmo wać się nie tyle „prowadzeniem wojny", ile „prowadzeniem pokoju". W tym poglądzie zawarta jest sugestia, że obraz wojny, tak jak został przedstawiony powyżej - jako jednoznaczna gra o sumie zerowej - jest zbyt prosty. 1 tak jest: wojna może być tak wyniszczająca, iż obie strony wyraźnie tracą. W tym wypadku jest to gra o sumie niezerowej - a dokładnie można by ją na zwać grą o sumie negatywnej, w przeciwieństwie do takich działań o sumie po zytywnej jak wymiana gospodarcza.* (W Sztuce wojny Sun Tzu, biorąc pod uwagę aspekt przegrany-przegrany, radzi dowódcom, aby pozostawili swoim 31 nieprzyjaciołom możliwość ucieczki). Zatem jest to bodziec do „prowadzenia pokoju". Oczywiście, społeczeństwa z uporem myślą o wojnie jak o grze o sumie zerowej. Angażują się w ni|, nie biorąc pod uwagę konsekwencji, chociaż ich mężczyźni będą tam na pewno umierać." Co więcej, kiedy wojna już się toczy, kierowana jest dynamiką o sumie zerowej - kiedy żołnierze przeciwnych stron toczą zażarty bój, ich losy są ze sobą powiązane w stosunku odwrotnie proporcjonalnym. Z tego powodu, oraz z kilku innych, nadal będę traktować wojny głównie jako gry o sumie zerowej, dodając drobne poprawki, jeżeli to będzie
konieczne. Mimo to Service ma sporo racji. Nawet jeśli pojedyncze wojny są w zasadzie sumą zerową, gdzie jest jasne, kto jest zwycięzcą, a kto pokonanym, wojowanie - niekończąca się, jedynie czasem przerywana konfrontacja zbrojna - może mieć na dłuższą metę fatalne skutki dla obu stron. Taka trwała negatywna sumowalność stwarza warunki do prowadzenia pokoju. Według Service'a wojna jest jednym z powodów, dla których ceni się zgodę, nastającą w warunkach integracji gospodarczej. Społeczeństwo nie ewoluuje po to, aby prowadzić wojny, a raczej aby ich unikać, aby wytwarzać coraz większe i bardziej stabilne strefy wolne od zagrożenia. Może, jak sugeruje Ser-vice, „nie tylko ewolucja rządu, lecz
ewolucja społeczeństwa i kultury zależna jest od ewolucji środków umożliwiających »prowadzenie« pokoju w stale rozszerzających się sferach społecznych - przez ciągłe dodawanie nowych składników politycznych do organizacji 32 społecznej". Teoretycznie pierwszym krokiem w kierunku prowadzenia pokoju byłoby uświadomienie sobie, że tocząca się wojna to gra przegrany-przegrany. Nie trzeba być teoretykiem gier, aby to dostrzec. W Papui-No^ej Gwinei jeden z mężczyzn oświadczył: „Wojna jest zła i nikt jej nie lubi. Bataty znikają, świnie znikają, pola marnieją, a wielu 33 krewnych i przyjaciół zostaje zabitych. Ale nic nie można na to poradzić". Następnym krokiem byłby pomysł, jak temu zaradzić. Tutaj można zauważyć pewien postęp u społeczeństw na wszystkich poziomach organizacji. Dotyczy to również Indian z północno-zachodniego wybrzeża. Kiedy dwa nieprzyjazne sobie ludy mogą odnieść korzyści dzięki handlowi, Wielki Człowiek jednej strony może zawrzeć rytualną więź z Wielkim Człowiekiem drugiej strony. Wymieniają podarunki i ceremonialne imiona, stając się „braćmi". Wtedy, jak pisał antropolog Ceorge Peter Murdock w 1934 roku, „żaden z nich nie wdaje się w wojnę z drugim, a dom 34 któregokolwiek z nich jest miejscem, w którym ten drugi zawsze znajdzie schronienie". Na tej zasadzie Haidasi dawali suszonego halibuta, maty, futra i kanu Tsimshianom w zamian za tłuszcz, „ryby-świece", miedź i koce. W społecznościach Wielkiego Człowieka najczęściej spotykaną metodą prowadzenia pokoju jest przeważnie wystawna uczta. (Jeszcze jeden powód, aby nie uważać potlaczu za irracjonalny obyczaj). Antropolog, który badał dwie społeczności w Papui-Nowej Gwinei, zwrócił uwagę na fakt, jak międzywiosko-we uczty były wykorzystywane do stworzenia „regionów pokoju i stabilności w niebezpiecznym z samej swojej natury świecie". Jednak dla Carneira i innych teoretyków „popychania" ten rodzaj prowadzenia pokoju wygląda na narzędzie prowadzenia wojny. Wydając ucztę, wioska może zdobyć sobie militarnego sprzymierzeńca. Nawet jeśli dzięki uczcie osiąga się bezstronność potencjalnego nieprzyjaciela, to ten fakt może dawać swobodę działania do podboju lub obrony na innym froncie. Im dłużej się zastanawiać nad „prowadzeniem wojny" i „prowadzeniem pokoju", tym bardziej wydają się one nierozłączne; jak moneta z wizerunkiem Carneira po jednej stronie, a Service'a po drugiej. Weźmy pod uwagę Indian Yanomamo z Ameryki Południowej, dokładnie przebadanych przez antropologa Napoleona Chagnon. W środku terytorium Yanomamo, gdzie wioski są stłoczone, wojna jest rzeczą pospolitą.* Carneiro lubi podkreślać, że właśnie ten obszar wykazuje oznaki politycznej ewolucji: większe wsie i silniejsze polityczne przywództwo, 36 szczególnie podczas wojny. Z kolei Carneiro i Service mogliby obaj przytaczać - każdy dla swoich celów - fakt, że na tym obszarze występuje więź pomiędzy wsiami (zawarta, jak pisze Chagnon, „aby zredukować możliwość walki pomiędzy 37 przywódcami"). Obaj mogą również przytaczać - znowu dla różnych celów - przypuszczenie Napoleona Chagnon, że 38 wioski uprawiają czasem rodzaj sztucznego handlu dla podtrzymania pokoju. Antropolog ten uważa, że jakaś wieś nie będzie wyrabiać określonego narzędzia tylko dlatego, aby stworzyć współzależność z sąsiadem, który je wyrabia. Natomiast zarówno Carneiro, jak i Service - a także Chagnon - zgodziliby się, że w tym czy innym sensie atmosfera wojny może sprzyjać ewolucji złożoności. „Tam, gdzie działania wojenne są intensywne, a migracja z danego obszaru niewykonalna", pisał Chagnon, „występuje dążenie do tworzenia większych miejscowych grup i bardziej złożone relacje międzygrupowe".**
Service zdawał sobie sprawę z tego, że „prowadzenie pokoju" przez długi czas poprzedza wojnę samą z siebie. Waśnie pomiędzy dwiema rodzinami łow-ców-zbieraczy nie są wojną. Jednak, podobnie jak wojna, stwarzają utrudnienia w osiąganiu zysków ze zgranych działań gospodarczych. Aby móc korzystać z owoców nadrodzinnej organizacji, waśnie muszą być tłumione. Musi zostać lokalnie zaprowadzony pokój. Chodzi więc o to, że łatwiej jest doprowadzić do lokalnego poszerzenia przyjacielskich stosunków, kiedy występuje trochę mniej antagonizmów pomiędzy grupami rodzin łowców-zbieraczy. l tak to się odbywa, w górę skali ewolucji kulturowej: szczeliny w społecznej organizacji strefy wrogości o sumie zerowej pomiędzy rodzinami, wsiami lub wodzostwami -wypełniają się stale spoiwem niezerowej sumowalności; a pozbawiona swojego miejsca zerowa sumowalność wciąż się przenosi na wyższe stopnie organizacji, l nie przestaje stamtąd wywierać swojego paradoksalnie scalającego wpływu na niższe poziomy. Mimo to scalanie, jak podkreślał Service, ma też swoją wewnętrzną logikę; bez względu na to, co spowodowato ekspansję pokoju - czy wojna, groźba wojny, czy dalekowzroczne unikanie groźby wojny - pokój jest sam w sobie ostateczną nagrodą. Możecie o to spytać Auyanów z Nowej Gwinei. Gdy zostali spa-cyfikowani przez Europejczyków, mężczyzn radowała nieznana przedtem możliwość wyjścia rano, żeby oddać mocz, gdy mieli pewność, iż nie 39 wpadną w zasadzkę. To był pierwszy krok w kierunku dnia wydajnej pracy. To był również pierwszy krok do nawiązania handlu z tymi, którzy szykowali na nich zasadzki; w ten sposób tworzyła się sieć współzależności, która mogła wzmocnić pokój.
Zauważmy, jak wojna - a przynajmniej groźba wojny - zawęża zakres wyboru. W poprzednim rozdziale próbowałem zrobić założenie, że ludzie mają skłonność do zbierania owoców niezerowej sumowalności; że w sposób naturalny lubią podnosić swój standard życia i zabezpieczyć się przed ryzykiem. To rozmiłowanie w nagrodach i poczuciu bezpieczeństwa jest gwarantem, że będą się starali realizować pozytywne sumy, eksperymentować z nowymi technologiami i nowymi formami organizacji społecznej; a to jest z kolei gwarantem kontynuacji podstawowego ukierunkowanego biegu historii. Czy tak twierdząc, słusznie oceniam ludzką naturę - niewątpliwie fakt ten ma znaczenie, jednak w kontekście wojny - w kontekście historii ludzkości - traci je, ponieważ wówczas ludzie nie mają wyboru i muszą podążać w kierunku gospodarczego i organizacyjnego rozwoju. Przecież nieproduktywne społeczności zostają zwykle zgniecione. Jeden z antropologów opisał pewną grupę Indian z północno-zachodniego wybrzeża, którzy znaleźli się w pułapce pomiędzy
dwoma potężnymi sąsiadami i byli „zmieleni na miazgę" - musieli się przemykać chyłkiem oraz zadowalać surowym jedzeniem, ponieważ ogniska zwróciłyby na nich uwagę. Ludzie, którzy zostali podbici, mogą dalej żyć po podboju, mogą również mieć tyle szczęścia, że nie zostaną zniewoleni; jednak jest prawie pewne, że przyjmą nowy system, system zwycięzcy. A systemy zwycięzców są zwykle wydajne, mają na przykład stosunkowo rozwinięty podział pracy. W ten czy inny sposób w końcu zwycięża niezerowa sumowalność. To wszystko przywodzi ponownie na myśl nacisk, jaki kładł Kant na aspołeczną towarzyskość. Królestwo „towarzyskości" - geograficzny zasięg pokoju -ogromnie się rozszerzyło od czasu naszych łowców-zbieraczy. Porównywalnie, zostały też przezwyciężone ogromne zasoby aspołeczności. Są one jednak często przezwyciężane za pomocą ironicznego bodźca aspołeczności wyższego rzędu. Tę dynamikę rewolucji kulturowej możemy wyrazić darwinowskim językiem selekcji naturalnej w ten oto sposób: to, co jest „wyselekcjonowane", to coraz większe obszary niezerowej sumowalności, lecz jednym z głównych selekcjonerów jest wymiar wojny o sumie zerowej. W tym sensie prowadzenie wojny w ostatecznym rozrachunku jest prowadzeniem pokoju. Pewien wybitny uczony zajmujący się behawiorem powiedział kiedyś, że jeśli dwoje ludzi wpatruje się w siebie 41 dłużej niż przez kilka sekund, to albo będą uprawiać miłość, albo walczyć. Podobnie można powiedzieć o społeczeństwach. Jeśli dwa sąsiadujące społeczeństwa są przez jakiś czas w kontakcie, to albo będą handlować ze sobą, albo walczyć. To pierwsze pozwala zgromadzić zasoby niezerowej sumowalności, a to drugie też do tego doprowadzi w ostatecznym rozrachunku.
Rozdział 6
Nieuchronność rolnictwa Rolnik bierze żonę, rolnik bierze żonę... Z DZIECIĘCEJ PIOSENKI ROLNIK W DOLINIE
Ulubioną rozrywką archeologów jest wynajdywanie rozbieżnych wyjaśnień na temat udomowienia roślin i zwierząt, co po raz pierwszy zdarzyło się około 10 000 lat temu. Może, jak głosi jedna z tych teorii, ocieplający się klimat, wysuszając niegdyś żyzne ziemie, spowodował, że styl życia łowców--zbieraczy stał się nagle zawodny i ludzie szukali nowego sposobu na życie. Mogło również doprowadzić do tego wyginięcie ogromnego 1 łosia, kudłatego mamuta i innych dużych zwierząt. Równie dobrze przyczyną mogło być bardziej łagodne środowisko naturalne, klimat odpowiedni dla pewnych roślin, które okazały się dobrymi kandydatami do udomowienia. Jest też o wiele prostsza teoria: rolnictwo było po prostu dobrym pomysłem, l to w tym samym sensie, w jakim różne narzędzia i techniki składające się na styl życia łowców-zbieraczy były dobrymi pomysłami, więc zostały dodane do repertuaru ludzkości. Tak radykalne stanowisko zajął w 1960 roku archeolog z University of Chicago, Robert Braidwood. Opierając się na własnej pracy terenowej na Środkowym Wschodzie, gdzie po raz pierwszy pojawiło się rolnictwo, określił począ-
tek rolnictwa jako zwykłą „kulminację stale wzrastającej różnorodności kulturowej i specjalizacji ludzkich 2 społeczności". Według niego „nie ma powodu komplikować tej sprawy nieistotnymi »przyczynami«". Braidwood jest uważany za inicjatora nowoczesnych badań nad początkami rolnictwa, lecz akurat ten pogląd nie znalazł uznania. Pomimo jego apelu, aby nie komplikować sprawy, archeolodzy nadal ją komplikują. Wyżej wspomniane „przyczyny" oraz wiele innych nadal walczą o pierwszeństwo, nie przebierając w środkach. Przeszło dwadzieścia lat po tym, jak Braidwood twierdził, że rolnictwo nie wymaga żadnych specjalnych wytłumaczeń, podręcznik archeologii głosił, że rolnictwo „nie jest jeszcze w zadowalającym stop-
3
; niu wyjaśnione". Nadal trwa poszukiwanie przyczyn. Powstanie rolnictwa nadal jest otoczone mgłą tajemnicy, l ta mgła gęstnieje. Niektórzy badacze twierdzą, że l paradoksalnie pierwsi rolnicy musieli dłużej i ciężej pracować, aby wyhodować pożywienie, niż kiedy otrzymywali je starym sposobem, polując i trudniąc się zbieractwem. Jak się więc dowiadujemy, racjonalne powody powstania rolnictwa nie są tak proste, jak się to mogło wydawać w czasach Braidwooda. Ten pogląd stanowi problem dla kulturowego ewolucjonisty - a przynajmniej '. dla zdeklarowanego kulturowego ewolucjonisty, takiego jak ja. Przecież jeśli po-i czątki rolnictwa były tak mało zachęcającą perspektywą, to skąd ludzkość mogła , być pewna, że w końcu ją podejmie? Czyż przejście przez ten próg nie powin-| no być traktowane jako nagła, nieoczekiwana szansa, przypadkowe przedsię-; wzięcie, które równie łatwo mogłoby nie zostać podjęte? A jeśli tak jest, czy to nie powoduje, że dalszy rozwój rolnictwa - w starożytnych cywilizacjach, mniej i starożytnych cywilizacjach i tak dalej - wcale nie wygląda na nieunikniony? Naturalnie, zanim będziemy mogli przejść do dalszych części tej książki, mu-I simy odkryć tajemnicę otaczającą początki rolnictwa i rozprawić się z nadal trwającym poszukiwaniem „przyczyn". W ten sposób będziemy mieli okazję rozwiać niektóre błędne przekonania, które w różnym stopniu nasilenia tkwią w naukach społecznych i w rozmaity sposób osłabiają entuzjazm dla zdeklarowanego ewolucjonizmu kulturowego. 1
Happy hourĄ Sprawa przeciwko rolnictwu jako naturalnemu postępowi kulturowemu nabrała rozpędu w związku z zaskakującym odkryciem, że łowiectwo i zbieractwo wcale nie jest złym sposobem na życie. W latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku Richard Lee odkrył, że członkowie Khoisan pracują tylko przez kilka godzin dziennie - polując, wykopując korzonki, zbierając owoce z drzewa mongongo - a resztę czasu mają dla siebie. W 1972 roku antropolog Marshall Sahlins (uprzednio ewolucjonista kulturowy, który zaczął odnosić się do ewolucjonizmu kulturowego ze sceptycyzmem) nazwał łowców-zbieraczy „pierwotnym społeczeństwem dobrobytu" na 5 tej podstawie, że w tym modelu życia „wszystkie materialne potrzeby ludzi są w łatwy sposób zaspokajane".
Problem polega nie tylko na tym, że prymitywna forma rolnictwa mogła stanowić regres, biorąc pod uwagę samą wydajność pracy. Gęściej zaludnione wsie, nowość, która przyszła wraz z rolnictwem, miały być przypuszczalnie siedliskiem chorób, a mała zawartość białka i wysoka zawartość skrobi w niektórych podstawowych plonach mogły być niezdrowe. Badając kości pierwszych rolników, niektórzy archeolodzy doszli do wniosku, że żyli oni krócej i mieli więcej 6 zepsutych zębów niż łowcy-zbieracze. Docieramy więc do błędnego przekonania numer jeden: że ewolucjoniści kulturowi sądzą, iż zmianą kieruje dalekowzroczny rozsądek. W rzeczywistości w ewolucji kulturowej było niewiele planowania na przyszłość. Żadni prehistoryczni łowcy-zbieracze nie utworzyli komitetu, który miałby stwierdzić, czy rosnące korzystanie z produktów skrobiowych doprowadzi w końcu do zepsucia zębów. Na przestrzeni wielu pokoleń sadzona żywność powoli zastąpiła dziko rosnącą. Sadzona żywność zaczęła też coraz mniej przypominać swoich dzikich przodków, została udomowiona. Nie chodzi o pytanie, dlaczego łowcy--zbieracze „wybrali" rolnictwo, ale o to, dlaczego wybrali długą serię małych kroczków niezauważalnie do niego prowadzących. Częściowa odpowiedź brzmi następująco: ci łowcy-zbieracze byli ludźmi. Ludzie mają wrodzoną ciekawość. Igrają z przyrodą i próbują nagiąć ją do swojej woli. Weźmy pod uwagę plemię Kumeyaay z południowej Kalifornii. Formalnie rzecz biorąc, byli łowcami-zbieraczami. Lecz kiedy w osiemnastym wieku zetknęli się z nimi Hiszpanie, zastali już
odmieniony krajobraz. Na dużych wysokościach Kumeyaay sadzili dęby i pinie, z których zbierali orzechy. W innych miejscach uprawiali juki i dzikie wino, koło wsi zaś - kaktusy, żeby mieć orzeźwiający płyn. Wypalali niepotrzebne 7 rośliny, by zrobić miejsce dla tych, które lubili, i trzebili gęste krzewy, aby zwabiać jelenie. Żadna z roślin, które uprawiali, nie została jednak udomowiona. Zatem ta gigantyczna interwencja nie kwalifikowała się jako rolnictwo. A jednak czy jest to prawdopodobne, że Kumeyaay w ciągu następnych tysiąca lat nie wyhodowaliby bardziej soczystych winogron?* Kumeyaay nie są jedynymi łowcami-zbieraczami, którzy podali przyrodzie pomocną dłoń. Australijscy Aborygeni 8 ponownie umieszczają w ziemi węzły płożących się łodyg dzikich batatów, które służą im za pożywienie. Pamiętacie Szo-szonów z Wielkiej Kotliny, uznawanych często za wzór prymitywu? Wypalali nie-
9
potrzebną zieleń, a niektórzy Szoszoni sadzili dzikie gatunki roślin. Inni korzystali nawet z nawodnienia. Społeczności łowców-zbieraczy, które uprawiają rośliny, ale jeszcze żadnych nie udomowiły, zwane są czasami „przedrolniczymi". Przebadano kilkadziesiąt społeczności tego typu. Można by się spodziewać, że antropolodzy przyjrzą się im i powiedzą: „Chęć obłaskawienia przyrody wydaje się bardzo silna i szeroko rozpowszechniona może nastanie rolnictwa nie było mimo wszystko tak nieoczekiwane". Jednak takie twierdzenie byłoby błędne. Często I spotyka się odwrotną reakcję. Mówi się nam, że przedrolnictwo jest dowodem, iż wielu łowców-zbieraczy miało 10 wystarczającą wiedzę, aby stać się wykwalifikowanymi rolnikami, ale nie wybrało tej drogi. Często za takimi wypowiedziami kryje się niewyrażone założenie, że kultury są statyczne i od razu przybrały swój finalny kształt; nie chodzi o to, że Ku-meyaay kiedyś nie zajęli się rolnictwem, ale o to, że w ogóle nie zajęli się rolnictwem - koniec, kropka. W ten sposób odrzuca się ewolucyjny pogląd na kulturę, zakładając, że kultury nie przechodzą procesu ewolucji.
Mit równowagi Założenie, że kultury prymitywne są statyczne, oparte jest na błędnym przekonaniu numer dwa: koncepcji równowagi -wyobrażeniu, że kultury pozostają niezmienne, chyba że popchną je takie siły jak cofające się lodowce lub niespodziana susza. Na szczęście ten pogląd stracił uznanie u wielu archeologów i antropologów. Ma jednak zbyt wielu obrońców - to znaczy więcej niż zero - i miał duży wpływ na sposób myślenia nie tylko o rolnictwie, lecz ogólnie o kulturze. Ostatnio wydany podręcznik archeologii stwierdza, że kultury „nie ulegają zmianie w jakikolwiek ustalony sposób, dopóki są korzystnie przystosowane do swojego środowiska naturalnego, a środowisko się nie 11 zmienia" . To założenie
równowagi zmusza archeologów do poszukiwania zewnętrznej „przyczyny" każdego rozwoju równie intensywnego jak rolnictwo. Zwolennicy mitu równowagi nie doceniają siły sprawczej ludzkich innowacji - do jakiego stopnia nowe idee i techniki wyłaniają się ze społeczności i je przekształcają. Lecz niedocenianie geniuszu naszego gatunku nie jest jedynym problemem. Jak widzieliśmy, uważa się, że główną przeszkodą dla rolnictwa nie jest brak inwencji, lecz raczej brak konieczności. Marvin Harris tak to ujął: „Łowców-zbieraczy od przejścia na rolnictwo powstrzymuje nie sama jego idea, lecz bilans kosztów i zysków. Idea rolnictwa jest bezużyteczna, jeśli możesz mieć ile chcesz mięsa i jarzyn, 12 przeznaczając na polowanie i zbieractwo tylko kilka godzin w tygodniu". Wspomagając i popierając mit „równowagi", dochodzimy do błędnego przekonania numer trzy: że 13 społeczeństwa ludzkie są w zasadzie zjednoczone, oddane zaspokajaniu wspólnych potrzeb. Ta omyłka ma swoje źródło w romantycznych wyobrażeniach społeczności łowców-zbieraczy jako oaz wspólnej szczęśliwości. Wszyscy za jednego i jeden za wszystkich. A kiedy wszyscy mają dość pożywienia, dlaczego miałby ktoś zadawać sobie trud i próbować czegoś nowego? Odpowiedź jest prosta: łowcy-zbieracze są tacy sami jak my. Mają zmysł współzawodnictwa, zależy im na statusie społecznym, a przede wszystkim są oddzielnymi jednostkami. W tych przedrolniczych społecznościach łowców-zbieraczy skupiska zasadzonych i uprawianych dzikich roślin nie są typowo wspólną własnością, zwykle należą do jednej lub rozszerzonej rodziny, która dysponuje plonami wedle własnego uznania. Kiedy zacznie się myśleć o łowca-ch-zbieraczach jak o ludziach, kierujących się fizycznymi i psychicznymi potrzebami, zarówno własnymi, jak i swoich rodzin, nie brakuje powodów, dlaczego nie mieliby uprawiać roślin w wolnym czasie. Weźmy (jeszcze raz) pod uwagę Indian z północno-zachodniego wybrzeża, którzy szczodrze korzystali z uprawianych 14 dzikich roślin, co zostało teraz ujawnione w pracy geografa Douglasa Deura. Gospodarstwo domowe Kwakiutlów mogło
mieć własny ogród na zalanych słoną wodą terenach, gdzie rosły uznane za przysmaki kukliki pospolite (Geum urbanum) czy pięciorniki gęsie (Potentilla anserina), mogli też opiekować się poletkami dzikich jagód lub jadalnych paproci. W ciężkich okresach - na przykład kiedy nie było przepływu łososi - rodzina mogła spożyć całe biory. Często jednak to pożywienie służyło rodzinie w mniej bezpośredni sposób. ko gastronomiczny delikates mogło zostać wymienione na olej z „ryby-świecy", ! czasem skrzynki wyhodowanych w ogrodzie przysmaków, łącznie z inną żywno-dą i wyrobami rękodzielniczymi, stanowiły zapłatę za wysoko cenioną miedzia-[ tarczę. Często takich wymian dokonywano pomiędzy wioskami, aranżował je Wielki Człowiek, lecz niezerowa sumowalność kwitła również w ramach wiosek, arstwo domowe mogło „dać" żywność sąsiadowi w potrzebie z perspekty-i przyszłej odpłaty. Jednocześnie dawca oprócz zapewnienia: „Ja jestem ci winien", doświadczał wzrostu statusu. A rodziny, które miały ustaloną pozycję „daw-\i", cieszyły się wysokim prestiżem, podobnie jak filantropi. Nawet we współczesnych małych miasteczkach i na przedmieściach zapa-ileni ogrodnicy zyskują lokalny szacunek, jeśli obdarzają sąsiadów świeżymi po-imidorami lub kwiatami. Większość z nas uznaje to za naturalne zachowanie, f Jednak możliwość, że ludzie mogą się podobnie zachowywać w prymitywnej go-Spodarce - gdzie zarówno dar, jak i związane z nim poczucie „jestem ci winien" l miały o wiele większą wartość - chyba rzadko lub nigdy nie przychodzi na myśl jfarcheologom, którzy badają tajemnicę rolnictwa. Rozmaite korzyści płynące z uprawiania ogrodnictwa były bodźcem, aby je udoskonalić. Są pewne dowody na to, że Indianie z północno-zachodniego wybrzeża wyrywali mniej okazałe rośliny, co było pierwszym krokiem do udomo-| wienia danego gatunku. Żeby powiększyć obszar płaskiego gruntu w swoim nierównym środowisku, budowali mury zaporowe, które miały dodatkową zaletę utrzymywania w miejscu bogatej w składniki odżywcze gleby. Słowo „ogród" u Kwakiutlów znaczy „miejsce uprawianej ziemi". Nowe odkrycia dotyczące rozmiarów upraw na północno-zachodnim wybrzeżu sugerują, że inne społeczności myśliwych-zbieraczy mogłyby się okazać przy bliższym zbadaniu przedrolniczymi. Zaobserwowano również „kulturowe skamieniałości" dalszej ewolucji w kierunku rolnictwa.* Różne „ogrodnicze"
społeczności uprawiają udomowione rośliny w ogrodach, polegając nadal na łowiectwie i zbieractwie. Większość tych społeczności przypomina Indian z pół-nocno-zachodniego wybrzeża, ich ogrodnictwo jest prywatnym przedsięwzięciem, opłacalnym na poziomie rodziny. Zatem młody mężczyzna z plemienia Yanomamo z południowoamerykańskiej dżungli zaraz po zawarciu związku małżeńskiego przygotowuje ogród pod banany, kukurydzę, bawełnę, tytoń i inne uprawy. Nie robi tego dla dobra całej wioski. Raczej ogrodzi płotem budzący pożądanie tytoń, a nawet włoży do ziemi ostre kości jako pułapki. Kiedy dzieli swoje plony, będzie to robił wybiórczo, cementując przyjaźnie, inicjując niepisane traktaty „jestem ci winien", pła15 cąc własne długi, powiększając swój status społeczny.
Rolnik bierze żonę (lub dwie) Czy coś równie ulotnego jak status społeczny może pobudzić ludzi do tego, aby stali się innowatorami rolnictwa, nawet kiedy nie dotyka ich brak żywności? Odpowiedź dostaniemy, gdy spojrzymy na szczyt „kolejności dziobania" - na Wielkiego Człowieka lub „Nadrzędnego Człowieka", jak nazywają go Yanomamo oraz inne społeczności ogrodnicze. Wielki Człowiek ma zwykle nie tylko wielki ogród, lecz wielką liczbę doborowych żon.* Nie chcę przez to powiedzieć, że ten, kto dąży do statusu Wielkiego Człowieka, koniecznie musi układać sobie plany w celu pozyskania dużej liczby żon. Podczas biologicznej ewolucji naszego gatunku jedną z korzyści, jaką dawał status mężczyzny, był łatwiejszy dostęp do seksu. (To samo odnosi się do naszych najbliższych krewnych szympansów, bonobo i goryli). Z powodu powiązania statusu z płodnością geny odpowiedzialne za głód statusu społecznego u mężczyzn dobrze radziły sobie w trakcie doboru naturalnego." Wynikła z tego chęć robienia wrażenia na ludziach nie musi iść w parze ze świadomością jej przyczyn - tak samo jak głód nie prowadzi do wiedzy o odżywianiu się. Status społeczny wydaje się po prostu satysfakcjonujący, nagrodą samą w sobie, chociaż ostatecznym celem ewolucji był przepływ genów. Jednak świadomość seksualnej zapłaty za uprawianie ziemi jest, jeśli nieko-I nieczna, to w każdym razie niewykluczona. Kiedy Soni z Wysp Salomona (zob. [rozdział trzeci) przygotowywał trzydzieści dwie mięsiste świnie, których sam nie [ miał jeść, niewątpliwie wiedział, że sprytniejsi gospodarze uczt na Wyspach Sa-I lomona - to znaczy 16 Wielcy Ludzie - mieli po pięć żon . Czasem powiązanie i między gromadzeniem żywności a gromadzeniem żon jest wyraźne. U Indian f Z północno-zachodniego wybrzeża i innych poligamicznych ludów całe masy [wyhodowanej 17 w ogrodzie żywności mogą stanowić część zapłaty za żonę.
Archeolodzy, skonfrontowani z zaobserwowanym powiązaniem między 'statusem rolnika i z jednej strony jego bogactwem, a z drugiej liczbą żon i po-itomstwa, skłonni byli opacznie to interpretować. Mówi się, że Wielcy Ludzie pragną mieć wiele żon, „ponieważ wiele żon wytwarza więcej żywności niż 'jedna żona", i mieć wiele 18 dzieci, „ponieważ wiele dzieci wytwarza więcej | żywności niż niewiele dzieci". Trzeba przyznać, że Wielcy Ludzie rzeczywiście mogą sobie cenić wartość pracy, zyskanej przy dużej rodzinie. Lecz w kategoriach finalnej logiki ich poszukiwań - darwinowskiej logiki, która wyselek-1 cjonowała geny popychające do tych poszukiwań gromadzą żywność, aby móc gromadzić żony, a nie odwrotnie. Jeżeli ta żywność ma duże znaczenie odżywcze, to tym lepiej, ale jeśli nawet tak nie jest, jest nadal cenna, ponieważ podnosi ich status w stosunku do współzawodniczących z nimi mężczyzn. Jeden z antropologów donosi, że u mieszkańców Wysp Trobrianda celem 19 rolników było „zebranie tak wielkiej ilości batatów, żeby gniły w spichrzach i budziły zazdrość rywali". Problem z badaczami, których zadziwiają początki rolnictwa, nie polega na tym, że nie są świadomi hierarchii statusu społecznego w społecznościach ogrodniczych, a przede wszystkim w całkowicie rolniczych. Problem polega na tym, że są skłonni traktować tę hierarchię jako produkt domestykacji - więc w takim przypadku nie mogłaby być przyczyną. Zatem błędne przekonanie numer cztery: postrzeganie hordy łowców-zbieraczy jako zbiorowości „egalitarnej". Wspominaliśmy już, że szlachetne wyobrażenie o całkowitej wspólnocie w hordzie łowców-zbieraczy jest podejrzanie romantyczne; że na przykład lud Khoisan jest „subtelnie" egoistyczny. Czy mają również skłonności do wspinania się po społecznej drabinie? Trudno powiedzieć, ponieważ bogactwo - nawet w formie niewielkiej ilości dodatkowej żywności - trudno jest zgromadzić; mieszkają na pustyni i często przenoszą się z miejsca na miejsce. Można jednak śmiało założyć, że gdyby ogrodnictwo mogło tam dobrze odegrać swoją rolę,
odkryliby, iż uprawianie dodatkowej żywności jest dobrym sposobem na zdobycie żon i wywieranie wpływu na innych. Oczywiście, najbardziej przedsiębiorczy mężczyźni wykorzystaliby tę okazję, gromadząc żony i utrwalając swoją władzę, mogłyby więc wzrastać nierówności społeczne. Mimo to wspinanie się po społecznej drabinie byłoby przyczyną uprawiania ziemi, a nie skutkiem. W pewnym sensie ten teoretyczny eksperyment już został przeprowadzony - na//Gana, plemieniu bliskim Buszmenom, którzy uzupełniali swoje łowiectwo i zbieractwo uprawianiem ziemi. Jak zauważyła antropolog Elizabeth Cashdan, u //Gana rozdział zasobów seksualnych jest bardzo nierównomierny: jedna czwarta mężczyzn ma więcej niż jedną żonę. Pisząc te słowa w 1980 roku, tuż przed nadejściem romantycznej wizji życia łowców-zbieraczy, Cashdan niepra-womyślnie dowodziła, że byłoby błędem uznać, iż nierówności społeczne //Gana wyłoniły się razem z rolnictwem. Przecież, jak zauważyła, około 5 procent mężczyzn z ludu Khoisan miało więcej niż jedną żonę. Stwierdziła, że przyczyną, dla której walka o status jest tak subtelnie prowadzona u Khoisan, jest ich chwiejna równowaga życiowa: braki mogą dotknąć każdą rodzinę, więc w interesie każdej rodziny jest popieranie etyki dzielenia się jako ubezpieczenia. //Gana, pisała Cashdan, są przykładem „znoszenia ograniczeń, które niosą za sobą 20 ścisły egalitaryzm u innych łowców-zbieraczy na Kalahari". Całkowite udomowienie roślin nie jest pierwszym krokiem do zniesienia tych ograniczeń. Ogólnie rzecz biorąc, w przedrolniczych społecznościach łowców--zbieraczy jest bardziej prawdopodobne występowanie wyraźnych 21 nierówności w statusie społecznym niż u przeciętnych łowców-zbieraczy. Nie tylko Indianie z północno-zachodniego wybrzeża odkryli, że żywność otrzymana z uprawy własnej ziemi jest dźwignią społecznego statusu. Przesadą byłoby stwierdzenie, że wszyscy archeolodzy, badający początki rolnictwa, ignorowali pogoń za statusem. Brian Hayden promował własną teorię „współzawodnictwa w ucztach", zainspirował go do tego potlacz i inne miedzywioskowe ucztowania. Chodziło o to, że jeśli w jakiejkolwiek społeczności jakiś ambitny Wielki Człowiek -jakiś Soni - może spowodować, iż mieszkańcy wyprodukują mnóstwo żywności, może użyć jej do podniesienia swojego statusu w ucztach z innymi wioskami. Jednocześnie może zdobyć wpływy polityczne we własnej wiosce. .
To się zgadza. Ale Hayden opisuje Wielkiego Człowieka jako genetycznie od-[•i tnienny „typ osobowości", spotykany we wszystkich społeczeństwach - „za-•• właszczyciel". Ci zawłaszczyciele to „budowniczowie imperiów, którzy pragną 22 wszystkich kontrolować dla własnego zysku i własnej satysfakcji". Mówiąc f krótko, są paskudnymi facetami, odmiennymi od tak niewinnych duszyczek, jak J; ty i ja, i Hayden. Jest to w pewien sposób pocieszający pogląd na świat, lecz nie-i zgodny ze współczesną teorią darwinizmu, nie mówiąc już o dostrzegalnej rze-;' czywistości społecznej. Oczywiście, niektórzy ludzie z jakichś powodów są bardziej ambitni niż inni. Lecz w każdym z nas tkwi mały
Wielki Człowiek. {Wspinamy się po szczeblach drabiny społecznej, bo taka jest nasza natura. Po |, prostu niektórym udaje się wspiąć wyżej niż innym. Jakie to ma znaczenie, czy ambicje społeczne są własnością całego naszego i gatunku, czy tylko Henrych Fordów i Margaretek Thatcherek tego świata? Im l szerzej rozpowszechniona chęć imponowania, tym silniejszy motor ewolucji kulturowej. Jeżeli każdy bez ustanku walczy o status społeczny, to każdy przyrost w ewolucji rolnictwa, od najmniejszego, najnędzniejszego ogródka wzwyż., łatwo wytłumaczyć toczącym się współzawodnictwem: jest to rodzaj wyścigu zbrojeń, w którym bronią jest pożywienie. W gruncie rzeczy pożywienie jest tylko jednym z rodzajów broni. Drugim jest organizacja polityczna. Od początku historii rolnictwa, jak sugeruje teoria Haydena, a Soni tego świata demonstrują, w grę wchodzi budowanie koalicji. Przywódcy, którzy potrafią wykorzystać logikę sumy niezerowej, aby przyciągnąć ludzi do wspólnego wysiłku, dominują w konkurencji o status i inne ograniczone społeczne zasoby, zachęcając tym samym przyszłych przywódców, by robili to samo na większą skalę.
Czas wolny - nowe spojrzenie Kiedy zdamy sobie sprawę, że nie samym chlebem żyje człowiek- że status i seks sprawiają przyjemność twierdzenie, iż łowiectwo-zbieractwo zwycięża prymitywne rolnictwo jako technologia przetrwania, zaczyna tracić znaczenie. Oczywiście, argumenty za rolnictwem byłyby jeszcze mocniejsze, gdyby się okazało, że to twierdzenie o łowcach-zbieraczach było błędne, a przynajmniej przesadne, l rzeczywiście tak być może. Wyliczenia dotyczące dnia pracy ludu Khoisan - dwie lub trzy godziny, a potem czas wolny - zostały poddane sceptycznej analizie i uznane za nieprecyzyjne. Jak się wydaje, rachmistrze zapo-
mnieli włączyć w obliczenia czas potrzebny na przetwarzanie żywności, wyrabianie dzid i tak dalej. Po ponownym 23 przeliczeniu okazuje się, że przynajmniej ci łowcy-zbieracze pracowali mniej więcej równie ciężko jak ogrodnicy. Dalszych dowodów, że życie łowców-zbieraczy to nie całoroczne wakacje, dostarczają społeczności przedrolnicze, jak na przykład Szoszoni. Jak zauważył jeden z antropologów, sadzili oni dzikie rośliny jako „ubezpieczające" plony, któ24 re „często służyły za kluczowy, drugoplanowy artykuł żywnościowy". To samo odnosi się do społeczności łowców-zbieraczy, które zaczynają parać się ogrodnictwem, jak na przykład Siriono z Boliwii. Inny badacz pisze, że kiedy wędrują oni po lesie w poszukiwaniu zwierzyny, odwiedzają swoje rozproszone ogrody, „które są dla nich 25 niezawodnym źródłem pożywienia". Zdrowy rozsądek podpowiada, że życie prehistorycznych łowców-zbieraczy nie było łatwe: dotykały ich przeciwności losu, wisiało nad nimi widmo niedostatku, a los sprzyjał tylko zapobiegliwym. Pomiędzy pogonią za statusem a walką o przetrwanie mieści się potężny bodziec dla ewolucji rolnictwa. Ten bodziec przybiera na sile, kiedy dodamy jeszcze jeden czynnik: naszą starą przyjaciółkę z poprzedniego rozdziału, wojnę. W jaki sposób wojna może stymulować rolnictwo? W prymitywnej wojnie najważniejszą rzeczą jest 26 liczba mężczyzn zdolnych do walki. Skupiska łowiecko-zbierackie były w stanie utrzymać dużo mniej ludności niż rolnictwo. Jedno z najstarszych znanych nam skupisk rolniczych, starożytna, odkopana przez archeologów wieś Jerycho, 27 mieściło setki ludzi na przestrzeni około 2,5 km kwadratowego . Nie jest to wielka osada w kategoriach współczesnych miast, lecz porównajmy ją z tym, co znajduje się pod nią: z pozostałościami obozu łowców-zbieraczy, wielkości jednej piątej obszaru Jerycha. Wyobraźmy sobie bitwę pomiędzy tymi dwoma wsiami - zobaczymy, że rolnictwo było koniecznym stylem życia. Bez względu na to, czy pierwsi rolnicy mieli świadomość korzyści, jakie ten styl życia przyniesie podczas wojny, sama wojna spowodowałaby jego rozpowszechnienie. 28 Może dobrze się składa, że Jerycho jest otoczone murem. Ma on cztery metry wysokości i trzy metry grubości, z okrągłymi wieżami strażniczymi. Ten i mur mógł kiedyś być największym dokonaniem w historii świata - pomnikiem 'wystawionym niezerowej sumowalności, wywołanej konfliktem pomiędzy gru-j parni i zintensyfikowanej przez rolnictwo.*
Trzy walki Wreszcie twierdzenie, że rolnictwo „nie zostało zadowalająco wytłumaczone", jest _ co najmniej mylące. Jeżeli o to chodzi, to nadejście rolnictwa było „więcej niż f przesądzone" - jest nadmiar, a nie brak przekonujących wyjaśnień: walka o sta-I tus wewnątrz społeczności, zbrojna walka pomiędzy społecznościami i walka l przeciwko niedoborom.
Przecież nadmierna gorliwość w wyjaśnianiu nie jest naukowym występkiem, kiedy, tak jak tutaj, te trzy wyjaśnienia są spójne logicznie. W dokumentacji archeologicznej mamy wyraźne odbicie dwóch pierwszych walk-wojen i współzawodniczenia o prestiż. W mezolicie, tuż przed nastaniem rolnictwa, pojawiają się zbroje z drewna i kości, na cmentarzach znajduje się wiele zwłok ludzi, którzy ponieśli gwałtowną śmierć, a artyści zaczynają przedstawiać walki 29 łuczników. W tym też czasie wewnątrz samych społeczności współzawodnictwo o status staje się coraz bardziej 30 widoczne, w grobach ludzi o wysokim prestiżu jest coraz więcej bransolet, korali i bursztynowych naszyjników. (Czy zamieniano żywność na biżuterię, dodając kolejny bodziec do rozszerzenia produkcji żywności? Nie ma na to dowodów archeologicznych, ale takie wymiany zaobserwowano pomiędzy łowcami-zbieraczami, kiedy Pomo z północnej Kalifornii dostawali żołędzie i ryby w zamian za swoje paciorki." Tak czy inaczej, Jerycho, modelowe miasto 31 rolnicze, stanie się w końcu regionalnym centrum handlowym. Trzecia walka - przeciwko niedoborom - nie pozostawia tak wyraźnych śladów. Można powiedzieć tak: zakładając nawet, że ta walka nie była główną si-
łą ewolucji rolnictwa, pojawiłaby się, gdyby dano jej wystarczającą ilość czasu. Liczba ludności na naszej planecie powiększała się coraz szybciej, w miarę jak społeczności łowców-zbieraczy stawały się coraz bardziej złożone - musiał więc nadejść dzień, kiedy skarbnica przyrody nie była już w stanie nakarmić rosnących mas, bez względu na to, jak 32 ludzie przykładali się do łowiectwa i zbieractwa. Chętnie by wtedy pracowali (nawet) dłużej i ciężej, jeśli dzięki temu mogliby wycisnąć więcej pożywienia z hektara gleby. Bez względu na to, jakie te trzy walki mogą mieć znaczenie jako siła napędzająca ewolucję technologii zdobywania żywności, rezultat był widoczny jeszcze przed nastaniem rolnictwa. Te technologie wyewoluowały z górnego paleolitu, wraz z dobrze wyciosanymi kamiennymi nożami, przez mezolit z jego sierpami, łukami i strzałami, moździerzami i tłuczkami, sieciami 33 i skomplikowanymi pułapkami. W erze górnego paleolitu jadłospis się zmienił; poza tradycyjnym pożywieniem, takim jak orzechy, korzonki, duża zwierzyna, były jeszcze ptaki, niebezpieczne zwierzęta (lwy, dziki) i mniejsze zwierzęta. Kiedy pojawiła się mezolityczna skrzynka narzędzi, menu wzbogaciło się jeszcze bardziej - doszły węże, jaszczurki, żaby, nasiona traw, mnóstwo ryb, skorupiaków i roślin, łącznie z trującymi, które trzeba było poddawać oczyszczaniu z trucizn. W jednej z 34 wiosek łowców-zbieraczy w pobliżu Eufratu około 10 000 lat p.n.e. mieszkańcy przetwarzali 157 gatunków roślin. (Przy tak rozwijającym się mistrzostwie w korzystaniu ze środowiska naturalnego zmniejszała się konieczność sezonowych migracji, a ogrodnictwo nabierało coraz większego sensu. Jak się wydaje, osiadły tryb życia wyprzedził pełne udomowienie roślin w 35 większości wypadków, jeśli nawet nie we wszystkich). Ten długi, wyraźny kierunek - coraz bardziej intensywne poszukiwanie pożywienia - kłóci się z wizerunkiem łowców-zbieraczy, którzy siedzieli, dłubiąc w zębach, dopóki jakaś zewnętrzna zmiana nie wytworzyła nagłej po36 trzeby rolnictwa. A poza tym kłóci się z założeniem, że horda łowców-zbie-
raczy przyswoiłaby sobie nowe techniki zdobywania pożywienia tylko pod |JWarunkiem, że wymagałyby o wiele mniej pracy niż stare techniki. Jak zauwa-|żyli badacze T. Douglas Price i James A. Brown, dodatki do diety łowców-| -zbieraczy w tysiącleciach poprzedzających powstanie rolnictwa często były „bardziej kosztowne w 37 kategoriach pozyskania i przetworzenia" niż istnieją-1 ce pożywienie. W tym świetle rolnictwo wydaje się bardziej ewolucyjne niż rewolucyjne. ', Łowcy-zbieracze pracowali ciężko przez długi czas, aby zintensyfikować swoje ; plony, i uzyskiwali coraz więcej pożywienia z hektara gleby. Rolnictwo „nie by-; ło wielkim konceptualnym odstępstwem od tradycyjnych wzorców przeżycia", : pisze Mark Nathan Cohen, 38 jeden z pierwszych antropologów, który zgłosił wątpliwości do pojęcia naturalnej „równowagi". Co prawda, w ostatecznym rozrachunku rolnictwo okaże się rewolucyjną ; technologią, która zrestrukturyzuje społeczeństwo. Rzeczywiście tempo zmian społecznych po wprowadzeniu rolnictwa mogło do tego stopnia przekroczyć powolne tempo przedrolnicze, że można mówić o pewnej zakłóconej „równowadze". Chodzi jednak o to, że tego zakłócenia nie dokonała żadna zewnętrzna siła, taka jak susza lub cofające się lodowce, lecz raczej wewnętrzne siły - na przykład dążenia społeczne i przyrost ludności. Ponadto, jakkolwiek rolnictwo przyniosło „nagłe" zmiany, istota tych zmian nie była niczym nowym. Największy społeczny efekt rolnictwa - szybki wzrost złożoności społecznej i niezerowej sumowalności - występował już od dawna, tyle że jego przebieg był powolniejszy. Pod koniec ery łowców-zbieraczy było więcej szop do magazynowania i innych projektów inwestycyjnych wymagających politycznego przywództwa, więcej sojuszy na odległość i więcej handlu -nie mówiąc już o większej rozmaitości pożywienia i narzędzi niż kiedykolwiek przedtem.*
Krótko mówiąc, Robert Braidwood miał rację, odrzucając w 1960 roku „tajemnicę" rolnictwa i określając je jako 39 zwykłą „kulminację stale rosnących różnic kulturowych i specjalizacji" . Próby tłumaczenia go jako odpowiedzi na jakąś epokową zmianę - ziemia staje się nagle bardziej jałowa lub bardziej żyzna - naprawdę nie są potrzebne. Niewątpliwie zmiany środowiskowe mogą coś dodać do racjonalnych powodów powstania rolnictwa i mogą pomóc zrozumieć, dlaczego powstało ono najpierw na danym terenie, a nie na innym. Lecz jeśli pytanie brzmi: dlaczego rolnictwo w ogóle wyewoluowało, nie musimy się dokładnie zajmować klimatem, florą i fauną, l tak by powstało w swoim czasie. Pogląd, że istnieje nieustępliwa i powszechna ewolucyjna konsekwencja prowadząca do powstawania rolnictwa, pomaga w wyjaśnieniu skądinąd zaskakującego faktu: wciąż wynajdowano rolnictwo i ten wynalazek się rozprzestrzeniał. Archeolodzy są zgodni co do tego, że rolnictwo powstało od nowa przynajmniej pięć razy - trzy razy w Nowym 40 Świecie, dwa razy w Starym Świecie -a może nawet siedem. To nie jest przypadkowe.* Oczywiście nie wszystkie kultury osiągnęły ten próg w tym samym tempie. Poznaliśmy już niektóre powody opóźnień w ewolucji kulturowej, a są jeszcze inne. Biolog Jared Diamond w swojej książce Strzelby, zarazki, maszyny. Losy ludzkich społeczeństw wyjaśnił wiele tych różnic geografią. Na przykład: na niektórych terenach jest więcej 41 gatunków łatwych do udomowienia niż na innych (Nowy Świat wydaje się pod tym względem szczególnie pechowy). A ga-
tunki rozprzestrzeniają się w kierunku wschód-zachód o wiele łatwiej niż na pół-| noc-południe, ponieważ w tym pierwszym przypadku muszą znosić mniejsze zmiany klimatu, więc w Eurazji rośliny łatwiej się rozprzestrzeniały niż w obu i Amerykach czy Afryce. Jednak tereny pod tym czy innym względem upośledzone wykazują tendencję do 42 przezwyciężania upośledzeń. Należy przyznać archeologom, że niewielu z nich zakwestionowałoby konsekwentną kierunkowość, na którą wskazują dowody archeologiczne, jak również niewielu jest zdeklarowanymi antyewolucjonistami; nie można zarabiać na !; życie, wykopując szczątki, i nie zauważyć, że im głębiej się kopie, tym prostsza | technologia i struktura społeczna. Niektórzy archeolodzy gotowi byliby nawet przyznać, że powstanie rolnictwa było całkiem prawdopodobne w wystarczająco długim okresie. Mimo to, kiedy zaczyna się używać takich słów jak „nieuchronny" i „praktycznie nieunikniony", prawie wszyscy archeolodzy stają się sceptyczni, a nawet pogardliwi. Jest w tym pewna ironia, że tak wielu badaczy nie chce przyjąć ścisłego ewo-lucjonizmu i przyznać, iż istnieje nieustępliwa siła wznoszenia się kultury na wyższe poziomy organizacji. Jak widzieliśmy w tym rozdziale, wielu z nich oślepia przesadnie „zintegrowany" ogląd społeczeństwa ludzkiego, co nie pozwala im dój rżeć tej integrującej siły. Traktując społeczności łowców-zbieraczy jako ściśle ze sobą powiązane, w naturalny sposób współpracujące, pozbawione chęci zyskania prestiżu, przeoczają subtelne, lecz silne i w rozrachunku produktywne siły współzawodnictwa w ludzkim społeczeństwie - „aspołeczną towarzyskość" Kanta. W ten sposób nie dostrzegają jednego z podstawowych motorów ewolucji kulturowej. Harmonia, którą błędnie postrzegają, czyni ich głuchymi na proces jej osiągania. Na początku tego rozdziału zasugerowaliśmy, że może rolnictwo powstało dlatego, że to był po prostu „dobry pomysł". Ale w jakim sensie dobry? Czy dlatego że rolnictwo pomagało ludziom uniknąć głodu? W tym sensie, że pomagało wygrywać wojny? Pomagało zdobywać status społeczny? Tak - w tym sensie, że pomagało im robić rzeczy, które próbują robić. Dzięki temu, że zadowalało ludzi, wynalezienie rolnictwa było „dobre" w innym, bardziej zasadniczym sensie: było dobre pod tym względem, iż się rozprzestrzeniało; ze wszystkich perypetii i transformacji ewolucji kulturowej rolnictwo wyszło obronną ręką.
Rozdział 7
Wiek wodzostw Kiedy osiemnastowieczni filozofowie twierdzili, że religia to jedna wielka pomyłka wymyślona przez księży, mogli przynajmniej wyjaśnić jej trwałość interesem, jaki miata kasta duchownych w zwodzeniu mas. Lecz jeśli sami ludzie wytwarzają systemy błędnych idei i jednocześnie stają się ich ofiarami, w jaki sposób to niezwykłe oszustwo może trwale egzystować w toku historii? EMILE DURKHEIM1
Trzy wieki temu, kiedy Europejczycy w Ameryce Północnej spotkali wodza Indian Naczez, natychmiast zauważyli, że ma on wielkie poczucie własnej wartości. Pewien jezuita stwierdził, że „nie zna on niczego na ziemi, co byłoby bardziej dostojne niż on sam". Ponieważ wódz nie znał niczego potężniejszego na niebie niż słońce, mianował się „bratem słońca". To było sensowne rozumowanie dla oddających cześć słońcu ludzi Naczez, którzy rywalizowali ze sobą, aby znaleźć się blisko niebiańskiej aury wodza. Po jego śmierci ci, którzy dostąpili zaszczytu towarzyszenia mu w przyszłym życiu, połykali tytoń, aby 2 utracić świadomość przed rytualnym uduszeniem. Z naszego punktu widzenia trudno jest znaleźć odniesienia do wodza i jego zwolenników. W dzisiejszych czasach niewielu polityków uważa się za bogów lub półbogów- a przynajmniej niewielu by się do tego przyznało. Również niewielu obywateli oddałoby życie, aby spędzić wieczność w towarzystwie polityków. Chętnie potraktowałoby się lud Naczez jak dziwaków. Lecz w rzeczywistości byli dość typowymi ludźmi - żyjącymi w tej szczególnej fazie ewolucji kulturowej: w fazie wodzostwa, w której liczne wioski są podporządkowane silnemu, scentralizowanemu przywództwu 3 politycznemu, a to przywództwo jest wyraźnie zinstytucjonalizowane. Jak do tej pory, na podstawie dowodów archeologicznych możemy stwierdzić, że struktury wodzowskie, na 4 przestrzeni ewolucji kulturowej, poprzedzały wszystkie starożytne społeczności na poziomie państwa, świadectwa etnograficzne wykazują zaś, że przywódcy społeczności o strukturze wodzowskiej rutynowo przypisywali sobie 5 specjalny dostęp do boskiej siły. Warto też zauważyć, że ich ludy uznawały te roszczenia za zgodne z rzeczywistością.
Skąd możemy być pewni, że „wodzostwo" jest standardową fazą ewolucji ulturowej, naturalnym przejściem od społeczności „Wielkiego Człowieka" do aństw świata starożytnego? Prehistoryczne znaleziska z definicji nie zawierają emnych świadectw, więc co pozwala nam zorientować się w strukturze spo-znej ludzi, których już dawno nie ma? W tym wypadku bardzo przydatne sta-! się wybujałe ego wodza. Na przykładzie społeczności wodzowskich z kilku ostatnich wieków może-ny stwierdzić, że wodzowie robią wszystko, aby podkreślić swój status wodza. Niektórzy polinezyjscy wodzowie zmieniali całe swoje twarze w ozdobne dzie-i sztuki, znosząc bolesne, przypominające tatuaż żłobienia, po których twarz jląda jak skóra na 6 wymyślnym kowbojskim bucie. Inni wodzowie karmili si-| swoje żony, aby stały się otyłe i stanowiły żywy dowód ich 7 dostatku. Na nie-zczęście archeologów tkanka tłuszczowa i żłobiona skóra niezbyt dobrze się pe-fikuje. Lecz inne, często spotykane formy autoreklamy wodzów są o wiele ardziej trwałe, na przykład monumentalna architektura, często budowana ' hołdzie (oraz jako przypomnienie) szlachetnemu pochodzeniu wodza. Mamy więc masywne kopce wznoszone w Ameryce Północnej jako grobow-Ice zmarłych wodzów lub gigantyczne, 8 dochodzące do dziesięciu metrów wy-tgokości kamienne posągi na Wyspach Wielkanocnych lub podobne do piramid 9 Mwiątynie na Tahiti czy też najwcześniejsze zigguraty w Mezopotamii. Te oraz I.jnne atrybuty wodzostwa* pozwoliły archeologom ustalić przejrzysty wzorzec. 1-Kiedy w danym regionie po raz pierwszy pojawia się rolnictwo, następuje po nim struktura wodzowska. ; Nie oznacza to, że uprawa roli jest wstępnym warunkiem do powstania struk- tur wodzowskich. Bogate środowisko 1 naturalne i idąca z tym w parze gęstość za- ludnienia doprowadza czasem do takiej sytuacji. Jak widzieliśmy, Indianie z północnego zachodu byli na granicy wodzostwa. Zaś Całusa z Florydy, również
łowcy-zbieracze, mieli pełną strukturę wodzowską, a ich wódz wysłał armadę osiemdziesięciu kanu (niewystarczającą jednak) do walki z konkwistadorem Pon-ce de Leon.10 Nie twierdzimy również, że struktury wodzowskie następują szybko i nieuchronnie po udomowieniu roślin i zwierząt. W lasach deszczowych Amazonii i Nowej Gwinei uprawa roli nieprędko staje się produktywna. Lecz w sprzyjającym środowisku naturalnym i po tysiącleciu lub dwóch szeroko rozprzestrzenione rolnictwo wydaje się siłą napędową, która popycha organizację społeczną do epoki wodzostw. A zatem uprawa roli i hodowla bydła pojawiła się w Anglii około 4000 roku p.n.e. i w ciągu tysiąca lat zaczęto tworzyć megality- uporządkowany układ głazów, jak w Stonehenge. 11 Ten sam wzorzec - najpierw uprawa roli, potem struktura wodzowską - pojawił się wcześniej w kontynentalnej Europie. (Juliusz Cezar mógł się zetknąć z wodzostwem, kiedy najechał Germanię i Galię). 12 W Mezoameryce - Ameryce Środkowej oraz południowej części współczesnego Meksyku - rolnicze wioski były rozpowszechnione już w 2000 roku p.n.e., a na przestrzeni tysiąca lat pojawiły się ogromne głowy kamienne w stylu posągów z Wyspy Wielkanocnej.131 tak dalej. Wodzostwo, jak pisał badacz Randolph Widmer, „było w różnych okresach najpospolitszą formą struktur społecznych w Europie, Afryce, w obu Amerykach, Melanezji, Polinezji, na Bliskim Wschodzie i w Azji". 14 Na całym świecie, w związku z mnożącymi się wynalazkami i szybkim rozprzestrzenianiem się rolnictwa, ewolucja kulturowa posuwała się do przodu. Struktury wodzowskie podtrzymywały podstawowy trend w kierunku większej i bardziej złożonej organizacji społecznej.
Jak się wydaje, ich rozkwitowi sprzyjało po części wykorzystywanie sporych zasobów niezerowej sumowalności. Wódz, podobnie jak Wielki Człowiek u Indian z północnego zachodu, kierował większością działań, które wymagały koordynacji. Ale tutaj były tysiące, a nawet dziesiątki tysięcy ludzi, czasem zamieszkujących różne środowiska, z różnymi zasobami natury. Tak więc integracja gospodarcza mogła tu mieć głębszy i szerszy charakter, z większym podziałem pracy15 i szerszym zasięgiem regularnych kontaktów gospodarczych. Inwestycje mogły być bardziej ambitne - powstawały systemy nawadniania, nawet gdzieniegdzie tama.16 To brzmi wspaniale. Ale zaraz napotykamy dwie zagadki... Pierwsza: jak to możliwe, żeby chłodna logika niezerowej sumowalności rozkwitała w gnieździe dziwacznych przesądów? W jaki sposób, jeśli w ogóle, oddawanie czci słońcu i rytualne zadawanie śmierci przez uduszenie przekładają się na wydajność gospodarczą? Druga zagadka: jak przeciętny typ wodza może być godnym zaufania gospodarzem dobra publicznego? Wodzowie przeważnie niezbyt się przejmują dobrem innych. Spytajcie czterech wioskowych przywódców Całusa z szesnastego wieku, którzy podlegali nadrzędnemu wodzowi. Najwyraźniej nie byli mu wystarczająco ulegli. Obciął im głowy i wystawił na widok publiczny podczas uczty. Ponadto wodzowie nie zawsze są podatni na ten rodzaj demokratycznej reakcji, która we współczesnych społeczeństwach zmusza nawet najbardziej bezwzględnych polityków do zwrócenia uwagi na głos obywateli. Rzućmy okiem na lud wodza (i półboga) Powhattan, ojca indiańskiej księżniczki Pocahontas. Anglik John Smith zauważył: „Składają u jego stóp cokolwiek rozkaże, a na najmniejsze zmarszczenie brwi najodważniejsi trzęsą się ze strachu".17 Taka postawa nie jest dobrym antidotum na wykazywane przez polityków tendencje do samowywyższenia. Odpowiedź na tę zagadkę jest prosta. Wodzowie w rzeczywistości nigdy n/e służyli społeczeństwu; oni ogłupiali społeczeństwo, żeby służyło im, a religia była częścią składową ogłupiania. Jak to ujął jeden z archeologów: „Wodzowie wykorzystują autorytety religijne społeczności dla swoich celów".18 Z tego punktu widzenia podział pracy w wodzostwie i roboty publiczne rzeczywiście przynosiły pozytywne sumy - większą produktywność, niż ci sami ludzie mogliby osiągnąć, gdyby pracowali samotnie - lecz wodzowie przywłaszczali sobie zyski, zamiast oddawać je ludziom, którzy je wytworzyli. Krótko mówiąc, wodzowie byli pasożytami.*
Powracamy więc do debaty, która już została wspomniana w tej książce, debaty odnoszącej się do historii ludzkości: kwestii wyzysku przez elity rządzące. Na jednym krańcu są optymiści w stylu Panglossa, będący często na prawym skrzydle polityki, którzy potrafią dostrzec jasną stronę najbardziej nawet nieuzasadnionej społecznej nierówności. Na drugim krańcu znajdują się typowi lewicowcy, a czasem marksiści, którzy wszędzie widzą wyzysk. Argumentów do tej debaty należy szukać w Polinezji. Ten wielki obszar południowego Pacyfiku, upstrzony gdzieniegdzie wyspami, jest prawdziwym laboratorium wodzostwa. Pomiędzy 200 rokiem p.n.e. i 1000 rokiem n.e. osadnicy przenosili się z wyspy na wyspę, tworząc nowe społeczności. W niektórych miejscach, takich jak Hawaje (zasiedlone około 400 roku n.e.), te społeczności zostały później odizolowane od innych. Mimo tej izolacji na Polinezji wyłonił się ogólny wzorzec: rozkwit 19 struktur wodzowskich, które z czasem nabierały coraz większej złożoności. Pytanie brzmi: Czy to była „dobra" złożoność, sprawiedliwie rozdzielająca korzyści, czy też „zła" złożoność? l jakie było miejsce religii w tym systemie?
Wodzostwa Polinezji Typowy polinezyjski wódz miał za sobą poważny autorytet sakralny. Był ziemskim przedstawicielem bogów, pośrednikiem, przez którego boska moc, mana, spływała na społeczność. Sam był tapu, tak uświęconym, że zwykli 20 ludzie nie mieli prawa wchodzić z nim w bezpośredni kontakt. (Stąd współczesne słowo tabu). Niektórzy wodzowie noszeni byli w lektykach i mieli wyszkolonych rzeczników, „mówiących wodzów", którzy zajmowali się brudną robotą 21 kontaktu ze społecznością. Polinezyjski wódz, jak to zauważył jeden z zachodnich uczonych, „jest dla swoich ludzi 22 wyobrażeniem boga". Na pierwszy rzut oka można by przypuszczać, że świętość wodza daje mu prawie nieograniczone prawo do wyzysku. Lecz jak się wydaje, przynajmniej w pewnej mierze służył on swojemu ludowi przy rozwiązywaniu klasycznych problemów sumy niezerowej, takich jak rozpraszanie ryzyka i roboty publiczne. Mana i tapu pomagały mu w wymuszaniu kontrybucji 23 do wspólnego banku papki skrobiowej, która na różnych wyspach była centralnie składowana na wypadek głodu. Inne darowizny żywnościowe - czyli dochody z podatków - służyły do wykarmienia robotników budujących systemy 24 irygacyjne. Na Hawajach wodzowie założyli wzdłuż wybrzeża przeszło czterysta „stawów rybnych" ze słoną wodą, odgrodzo-
25
26
nych od oceanu kamiennymi murami. Wodzowie zawiadywali również budowaniem kanu i szkoleniem załóg. Odbywały się też wielkie uczty, finansowane przez podatników. Dzięki temu rytuałowi „redystrybucji" zwykły lud jadł delikatesy, których sam nie uprawiał, korzystając z dobrodziejstw niezerowej sumowal-ności, które ludzie żyjący w gospodarce rynkowej uważają za oczywiste.* Czyż to nie wydaje się rajem? Zaraz, zaraz. Szczególnie w dużych wodzo-stwach odznaczających się wyraźnym rozwarstwieniem społecznym podział pracy wprowadzony przez wodza jako substytut niewidzialnej ręki Adama Smitha czasami wcale nie służył pracownikom. Na Hawajach pióra, psy i ubrania z kory zbierane w ramach „redystrybucji" rzadko docierały do swoich wykonawców; były przeważnie wykorzystywane jako dary - dowody łaski dla 27 najważniejszych podwładnych wodza, a tak się szczęśliwie składało, że wielu z nich było jego bliskimi krewnymi. Również wiele ryb z tych pracowicie wykopanych stawów przeznaczonych było na stoły elity. Dzięki pracy zwykłych ludzi 28 byli utrzymywani kamieniarze w Tonga, którzy spędzali większość czasu na wznoszeniu grobowców. Jeżeli jednak władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje kompletnie, to można się dziwić, dlaczego człowiek, który „jest dla swoich ludzi wyobrażeniem boga", nie był jeszcze bardziej skłonny do samowywyższenia, niż to robili polinezyjscy wodzowie. Chodzi nie tyle o to, dlaczego wodzowie nie byli w pełni sprawiedliwi, ile o to, dlaczego mieliby w ogóle zawracać sobie głowę sprawiedliwym postępowaniem. Co mogło powodować, że wódz zachowywał się dość umiarkowanie, pomimo swojej budzącej podziw renomy i chciwości nieodłącznej od ludzkiej natury? Po pierwsze: strach. To może wydawać się dziwne, ale życie półbogów obfituje w niebezpieczeństwa. Jak to ujął 29 Elman Service „»powstanie i upadek« wodzostw są tak częstymi zjawiskami, że wydają się wpisane w ich charakter". Są dwa główne powody upadku wodzów. Jeden z nich to przegrane wojny. Oto opisy antropologów, dotyczące 30 różnych wysp Polinezji: „chroniczny stan wojny" (Samoa); „w stanie mniej lub bardziej nieustających działań wojennych"
31
(wyspa Niue); „bezustanne walki i wojna" (Tongareva). Pod tym względem wodzostwa Polinezji są podobne do innych 32 wodzostw, jak te w Cauca Yalley w Kolumbii, gdzie wojna była „powszechna, bezwzględna i niemająca końca". Wojna, jak widzieliśmy w rozdziale piątym, upośledza te struktury społeczne, którym brakuje pewnych właściwości. Jedną z nich jest silna gospodarka - wystarczająca ilość bogactwa, aby móc wytwarzać broń i kanu, wystarczająca ilość żywności, aby wielka liczba mężczyzn mogła żyć w dużym zagęszczeniu. W ten sposób wojna dopinguje wodzów, aby dobrze naśladować niewidzialną rękę. A kluczem do sukcesu niewidzialnej ręki jest wynagradzanie ludzi za ich pracę. To znaczy: oddaj zyski sumy niezerowej tym, którzy je wypracowali jako motywację, aby produkowali więcej; powstrzymaj się od pokusy pasożytnictwa. Ale po co kłopotać się o motywację zwykłych ludzi? Dlaczego nie rozkazać im po prostu, aby ciężej pracowali kiedy jest się półbogiem? To prowadzi nas do drugiej przyczyny upadku wodza: jest nią powszechne 33 niezadowolenie. Jednym z wielkich nieporozumień dotyczących natury ludzkiej jest pogląd, iż ludzie są potulni jak owce, że ponieważ nasz proces ewolucji przebiegał wśród społecznej hierarchii (co jest prawdą), jesteśmy zaprogramowani na niewolniczą akceptację niskiego statusu i na ślepe posłuszeństwo przywódcy (co jest fałszem). Ludzie z 34 natury dążą do najwyższego statusu, jaki mogą osiągnąć w danych warunkach, i akceptują przywództwo tylko dopóty, dopóki ono służy ich interesom. Kiedy tak nie jest, zaczynają wyrażać swoje niezadowolenie. Tahitańczy-cy mieli 35 określenie na wodzów, którzy „zjadają zbyt wiele mocy rządzenia". Z tego wynika, że pewne rodzaje teoretycznie możliwych wyników gier 0 sumie niezerowej nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Weźmy pod uwagę „macierz wypłaty" dla gry, którą możemy nazwać „grą pełnego wyzysku nieszczęsnego ludu". Jeżeli wódz i pięciu zwykłych ludzi nie przyjmą strategii ko operacyjnej (to znaczy nie stworzą sprawnie funkcjonującego wodzostwa), wte dy wódz dostaje zero punktów i zwykli ludzie po zero punktów każdy. Jeśli wódz 1zwykli ludzie rozgrywają tę grę w strategii kooperacyjnej, wtedy wódz dostaje pięć punktów, a zwykli ludzie nadal zero. Chociaż ta gra nie ma wyniku wygrany-wygrany, kwalifikuje się jako gra o sumie niezerowej, ponieważ nie wystę puje tu pełny konflikt interesów graczy, całkowita pula wypłaty nie jest ustalo na na zero, lecz może się powiększać dzięki kooperacji. Mimo wszystko twierdziłbym, że to jest ten rodzaj niezerowej sumowalności, który niezbyt czę sto pojawia się w historii, a powód jest taki, że natura ludzka nie dopuszcza ta-
kiego stopnia wyzysku - czystego pasożytnictwa - w żadnej sytuacji realnego świata z wyjątkiem dosłownego niewolnictwa. W gruncie rzeczy natura ludzka nie dopuszcza do takiego wyzysku nawet w sztucznych warunkach. W jednym z klasycznych eksperymentów teorii gier dwóm graczom proponuje się wspólny nieoczekiwany przypływ pieniędzy - za nic. Pierwszy gracz (w tej analogii to będzie wódz) decyduje, jak podzielić pieniądze pomiędzy dwóch graczy, a następnie drugi gracz (zwykły człowiek) ma dwie opcje do wyboru: zaakceptować przyznaną mu część lub zawetować cały układ, pozbawiając w ten sposób pieniędzy ich obu. Zwykli ludzie stale wetują układy, które są drastycznie nierówne; oferta 20 ze 100 dolarów jest wetowana mniej więcej po połowie, a każda oferta niższa niż ta jest zapewne skazana na porażkę. Wyobraźmy sobie: studenci odrzucają prawdziwe pieniądze, które mogą dostać bez żadnego wkładu pracy! Najwyraźniej są pewne gry o sumie niezerowej, w których ludzie odmawiają udziału.* A ten odruch dumy występuje we wszystkich kulturach; eksperymenty 36 w Japonii, Słowenii, Stanach Zjednoczonych i Izraelu dały takie same wyniki. Stwierdzenie, że ludzie w naturalny sposób opierają się przed niesprawiedliwymi transakcjami, oczywiście nie oznacza, iż takie transakcje nie mają miejsca. W 1994 roku teoretyk gier John Nash otrzymał Nagrodę Nobla między innymi za ścisłe udokumentowanie, jak różne warunki mogą osłabić czyjąś pozycję przetargową i wtedy „logiczne" wyniki gier o sumie niezerowej nie będą takie, jakie większość z nas uznałaby za sprawiedliwe. Zatem kiedy osoby o różnym poziomie dochodów prowadzą przetarg na temat, jak podzielić zyski z ich wspólnej pracy, w którą włożyły identyczny wysiłek, bogatsza osoba ma mocniejszą pozycję; gracz, który mniej potrzebuje pieniędzy, może bardziej wiarygodnie zagrozić całkowitym wycofaniem się z gry.** W strukturach wodzowskich słaba pozycja przetargowa zwykłych ludzi obejmowała więcej czynników niż tylko ich niski dochód. Na poziomach or-
ganizacji poniżej wodzostwa ludzie mogą często „głosować nogami".37 Indianie z północno-zachodniego wybrzeża rozzłoszczeni na swojego Wielkiego Człowieka mogli przenieść swoją lojalność na innego Wielkiego Człowieka. Lecz kiedy żyje się w strukturze wodzowskiej, to często trudno się z niej wydostać38 - pobliska wioska ma tego samego szefa co twoja. (Wodzostwo Pow-hattan obejmowało przeszło 100 wsi). Ponadto wódz może nie prowadzić otwartej polityki emigracyjnej. To niekorzystne położenie przetargowe - niemożność znalezienia innej gry - tłumaczy, dlaczego nierówności społeczne przybierają drastyczną formę wraz z nastaniem wodzostw. Na przykład Indianie Naczez dzielili swoją społeczność na „ludzi słońca", „szlachetnych", „godnych szacunku" i „śmierdzieli".39 Praca Nasha - i system klasowy Naczez - to wskazówka, że niezerowa sumo-walność, chociaż w zasadzie jest korzystna, nie jest dobrem samym w sobie. To, że ma tendencję do naturalnego wzrostu wraz z biegiem historii, nie oznacza, iż powszechne wyobrażenie sprawiedliwości i równości społecznej w jakiś magiczny sposób odniesie „w końcu" zwycięstwo, bez dodatkowego sterowania. Mimo to natura ludzka wyznacza pewne granice niesprawiedliwości. Nie jest łatwo wąskiej elicie zmonopolizować owoce pracy mas. Lud zaczyna się wtedy burzyć. Naturalnie, przeciętny typ wodza chętnie zdusiłby niezadowolenie przy użyciu brutalnej siły. Lecz jego władza ma swoje granice. Może mieć swoich zaufanych popleczników, ale nie ma rozbudowanych sił policyjnych ani wojska, jak w społecznościach na poziomie państwa. (Różnica między wodzostwem a państwem polega między innymi na tym, że wodzostwo nie ma monopolu na uprawomocnione użycie siły.40 Ofiary przestępstwa razem z krewnymi i przyjaciółmi mogą wziąć sprawiedliwość we własne ręce, chociaż dobrze byłoby, żeby zrobiły to z błogosławieństwem wodza). Chociaż wodzowie potrafią być tyranami, w ostatecznym rozrachunku struktury wodzowskie mają pewną nieokreśloność władzy. Tyrania jest rekompensatą tego faktu. Kiedy południowoamerykańscy wodzowie ozdabiali swoje domy przebitymi na wylot czaszkami poległych wrogów,41 żeby nie słabł podziw przechodniów, to działanie było w pewnym sensie oznaką braku poczucia pewności. Nawet w wodzostwach o silnym rozwarstwieniu społecznym, na Hawajach, Tahiti i Tonga, jak pisze archeolog Patrick Kirch w Evolution of the Polynesian Chiefdoms (Ewolucja polinezyjskich wodzostw), „oczekiwano od wodzów pracy dla wspólnego dobra, a zbytnie nadużywanie władzy groziło buntem".42 Weźmy pod uwagę magazyny na Hawajach pełne dochodów z opodatkowania: wyrobów rzemieślniczych i żywności. Służyły one funkcjom o rzeczywistej sumie niezerowej - ubezpieczeniu społecznemu, jako kapitał na roboty publiczne i tak dalej. Lecz z punktu widzenia wodza ta funkcja gospodarcza służyła poważniejszej funkcji politycznej. Jak to tłumaczył jeden z dziewiętnastowiecznych wodzów hawajskich, magazyny były „przeznaczone [...] na to, aby utrzymywać ludzi w stanie zadowolenia, by nie opuścili króla". (Przecież „szczur nie ucieknie ze spiżarni"43). Przywódcy służą publicznemu dobru nie dlatego, że mają do tego inklinacje, tylko dlatego, iż zaniedbywanie publicznego dobra może pomniejszyć ich
własne dobro. Ten sam dziewiętnastowieczny hawajski wódz powiedział, że pewną liczbę hawajskich władców „lud pozbawił życia, ponieważ uciskali mąka „ainana" [prostych ludzi]".44
Kilka dobrych słów o wodzach Naukowcy, którzy przy opisywaniu struktur wodzowskich kładą nacisk tylko na wyzysk, nie doceniają trudności, jakie stoją przed wodzem, kiedy trzeba przeprowadzić konkretne działania w gospodarce bez pieniądza - trudności bycia jedyną niewidzialną ręką. W jednym z podręczników archeologii znajdujemy tezę, że wodzostwa powstały, kiedy wodzom udało się osiągnąć „ograniczoność dostępu"45 do kluczowych zasobów i zaczęli wykorzystywać zdobytą w ten sposób władzę. Jest jednak oczywiste, że rynek również ogranicza dostęp do kluczowych zasobów. Jeżeli nie masz pieniędzy, to nie masz dostępu, a żeby dostać pieniądze, trzeba pracować. Pospolitą praktyką wodzów, jak twierdzi podręcznik, jest rozszerzenie „kontroli nad wodą"46 na „kontrolę nad ludźmi". Lecz nie zawsze ten opis jest sprawiedliwy. Co możemy powiedzieć o hawajskim wodzu, który wymagał od ludzi, żeby pracowali na jego poletkach, jeśli chcieli, aby ich ziemie były nawadniane? Po pierwsze, to on przyczynił się do budowy systemu nawadniania. (Spróbujcie wybudować system nawadniania bez pieniędzy i zobaczycie, czy wam się uda). Po drugie, sfinansował ten projekt całkiem sprawiedliwie; pracownikom, którzy kopali i utrzymywali w porządku kanały nawadniające, płacono żywnością z poletek wodza - będącą z kolei wytworem pracy ludzi, którzy odnieśli korzyść z nawodnienia. Według mnie, to brzmi rozsądnie.
Ze względu na dobro świadczone przez wodzów wątpliwe jest założenie, stosowane przez niektórych archeologów, że ozdobne polinezyjskie „wspaniałe domy, miejsca zebrań i świątynie" to bogactwo zarekwirowane dla 47 „wierzchołka socjopolitycznej piramidy". Świątynie i miejsca zebrań publicznych stanowią integralną część religii, przyczyniają się w pewien sposób do wyzysku, ale również do dobra publicznego. W tej sytuacji trudno powiedzieć, jakie powinny mieć miejsce w księdze rachunkowej. Jak napisał Marvin Harris: „Postrzegane w kategoriach żywego kontekstu systemu redystrybucji grobowce, megality i świątynie pojawiają się jako funkcjonalne komponenty, których 48 koszt jest niewielki w porównaniu ze wzrostem plonów dzięki zrytualizowanej intensyfikacji produkcji rolnej". Chyba już wystarczy tych dobrych słów na temat wodzów. Ogólnie rzecz biorąc, wydają się bezwzględnymi, samolubnymi, żądnymi władzy potworami. Ale czy my wszyscy tacy nie jesteśmy? A przynajmniej czy nie stalibyśmy się takimi, gdybyśmy grali o wystarczająco wysoką stawkę? W każdym razie tacy są często politycy - w wodzostwach, w autorytarnych państwach, w demokracjach. Przy szacowaniu, jak dalece różne rządy uprawiają wyzysk, kluczowe pytanie brzmi: Na ile chciwo ści mogą pozwolić sobie przywódcy, zanim obróci się ona przeciwko nim? Odpowiedź na to pytanie po części zależy od poziomu ewolucji kulturowej - a szczególnie technologicznej. Pojawiła się w końcu technologia pieniądza, dzięki której zwykli ludzie mogli cieszyć się zyskiem o sumie niezerowej uzyska nym z rynku, z mniejszą ingerencją z góry. Lecz w przedmonetarnej gospodar ce wodzostw większość niezerowej sumowalności przepływała przez centralne kanały, inspirując centralne pasożytnictwo. Wziąwszy to wszystko pod uwagę, będziemy dowodzić w tej książce, że ewolucja technologiczna w ciągu ostatnich 10 000 lat była niekorzystna dla centralnego pasożytnictwa. To, co przyniosły ze sobą nowe technologie szczególnie w dziedzinie informacji - to jeden z dopingujących motywów ewolucji kulturowej. Teraz chodzi nam o to, że bez względu na dominującą technologię, bez względu na to, do jakiego stopnia ludzie są zależni od centralnego kierownictwa, samowywyższenie ma swoje granice. W przypadku Polinezji religia miała pewien rodzaj wbudowanego bezpiecznika, który stanowił ochronę przeciwko autokratycznemu rządowi. Mana nie została całkowicie zmonopolizowana przez wodza. Poprzez niego przepływała na jego poddanych (zwykle bliskich krewnych), którzy mieli jej mniej niż on, a następnie do ich podwładnych, którzy mieli jej jeszcze mniej niż oni. (W ten sposób mana była tym, czym jest stopień we współczesnym wojsku lub stopień służ-
bowy w nowoczesnej korporacji: poziom władzy przynależny twojemu poziomowi odpowiedzialności - przydatna właściwość w gospodarce nakazowej „gó-ra-dół"). Co więcej, tak wielki przydział mana dla wodza powinien mieć swoje odzwierciedlenie w dobrych rządach. Jeżeli więc wódz na przykład przegrał wojnę, to jak pisze Kirch, 49 „przylgnie do niego piętno niskiej mana i wtedy łatwo jest zakwestionować jego autorytet i władzę". Jego władzę może przejąć wojownik, który dzięki zwycięstwom uzyskał wysoką mana. W ten sposób mana była między innymi mechanizmem sprzężenia zwrotnego, sposobem na usuwanie
nieporadnych wodzów. Nie był to tak gładki sposób okazywania niezadowolenia jak powszechne wybory, ale mana nie była również tak poręcznym narzędziem do podporządkowywania sobie ludzi, jakby sobie tego życzył wódz.* Standardowy, cyniczny pogląd na rolę religii w strukturach wodzowskich - że, jak to ujął jeden z archeologów, 50 wodzowie „wynajdują siły nadprzyrodzone [...] aby wzmocnić swój autorytet" - nadmiernie upraszcza dyskusję o polityce i teologii.
Kilka miłych słów o memach Marksizm jest głównym źródłem cynicznego poglądu na religię. Łagodząc ten cynizm, nie mam zamiaru odrzucać całego marksistowskiego poglądu na świat. Marks zasługuje na podziw za uznanie rozjemczej roli religii w łagodze51 niu napięć społeczno-ekonomicznych. Również wyrazy szacunku za bardziej ogólne marksowskie twierdzenie, że „superstruktura" [nadbudowa] społeczna (religia, ideologia, moralność) jest odbiciem swojej „infrastruktury" [bazy] (technologii i stosunków produkcji wymuszonych przez technologię). Trudno wysuwać argumenty przeciwko pewnym elementom specyficznego dla marksizmu cynicznego stosunku do religii. Religia rzeczywiście działa czasami jak opium dla mas, a elity rzeczywiście próbują używać swojej władzy, aby nagiąć idee do własnych celów. Marks posunął się tylko trochę zbyt daleko. A w dwudziestym wieku w jego ślady poszło sporo archeologów i antropologów kultury. Pod koniec dwudziestego wieku pojawiło się nowe źródło przesadnie cynicznego stosunku do religii - nie orientacji marksowskiej, ale darwinowskiej.
Arcydarwinista Richard Dawkins zatytułował ostatni rozdział pierwszego wydania (w 1976 roku) swojej książki Samolubny gen: „Memy: nowe replikatory". Starając się wykazać podobieństwo ewolucji kulturowej do ewolucji genetycznej, Dawkins postulował istnienie „memów" -jednostek informacji kulturowej, które mogą rozprzestrzeniać się przez kulturę jak geny przez pulę genów. Warto rzucić okiem na poglądy Dawkinsa na ewolucję kulturową - po części po to, aby zobaczyć, gdzie zboczył z drogi przy przedstawianiu religii, lecz również dla ważniejszego powodu: ten początkowo wprowadzający w dezorientację, postawiony na głowie pogląd na zmiany kulturowe jest w ostatecznym rozrachunku bardzo płodny i będziemy stale do niego powracać w tej książce. Memem może być każda forma niegenetycznej informacji, przekazywana od osoby do osoby: słowo, piosenka, 52 stosunek do kogoś, wiara religijna, rytuał przy posiłkach, pomysł inżynieryjny. Zespoły memów mogą być religiami, ideologiami, systemami moralnymi lub technologicznymi. Wynajdywanie analogii między podstawowymi jednostkami informacji kulturowej a genami nie jest niczym nowym. (Pomiędzy wcześniej proponowanymi nazwami było też „idene"). Dawkins, w przeciwieństwie do dawnych myślicieli, chciał widzieć memy jako aktywne jednostki - a nawet, w pewnym sensie, ożywione. Chciał, abyśmy odwrócili nasz zwykły pogląd na świat. Nie myśl o piosenkach, filmach, ideologiach jak o pasywnych zestawach informacji, które ty, aktywny czynnik, wybierasz. Myśl o nich jak o współzawodniczących o dostęp do twojego mózgu, który będą mogły później wykorzystać, żeby się rozrastać. Kiedy gwiżdżesz ulubioną piosenkę, to ta piosenka - ten mem - dla swoich celów zmanipulowała twój mózg. Możesz protestować, mówiąc, że memy na pewno nie są świadome - nie obmyślają forteli, jak przeniknąć do twojego umysłu. To prawda. Z kolei geny też niczego świadomie nie obmyślają. (W gruncie rzeczy, w pewnym sensie geny nie są nawet aktywne; ich środowisko chemiczne reaguje na nie w przewi-dywalnie konstruktywne sposoby). Jednak biolodzy dla swoich celów traktują geny jako aktywne czynniki, które „są zdolne do replikacji" i „współzawodniczą" o cenną przestrzeń w puli genów; mówią o efektywnych „strategiach" replikacji „z punktu widzenia genu". Usprawiedliwieniem dla tych metafor jest fakt, że selekcja naturalna przechowuje te geny, które zachowują się tak, jak gdyby realizowały jakąś strategię. To samo odnosi się do memów. Piosenki, które wywierają wpływ na twój mózg w taki sposób, że powodują, iż je gwiżdżesz, piosenki, które sprytnie „manipulują" twoim mózgiem -właśnie te piosenki ewoluują. Jesteś ich wylęgarnią, czy ci się to podoba, czy nie. Poza popełnieniem samobójstwa albo zamieszkaniem w jaskini nie ma sposobu, aby uniknąć takiej roli.
Jak dotąd wszystko w porządku. Ale teraz mamy problem. Dawkins porównuje memy nie tylko do genów, lecz również do wirusów. Podobnie jak wirusy, memy przeskakują z jednej osoby na drugą. Ponadto memy podobnie jak wirusy mogą szkodzić ludziom, którzy je rozprzestrzeniają. Mem wstrzykiwania sobie heroiny może dawać tak wiele przyjemności, że ktoś może to robić stale i w końcu od tego umrzeć. Mem umiera razem z nim, ale może nadal się replikować, gdy ktoś
inny przejął ten nawyk. Mem wstrzykiwania heroiny, podobnie jak wirus AIDS, może dobrze się rozwijać nawet po zabiciu swojego gospodarza, jeśli zaczeka z wykonaniem wyroku i przekaże swoje kopie dalej. Problem nie polega na tym, że nie ma płodnych memów, które są podobne do wirusów. (Wstrzykiwanie heroiny jest niewątpliwie jednym z nich). Problem polega na tym, że nie ma ich zbyt wiele. Ludzkie mózgi, po spędzeniu ostatnich dwóch milionów lat w środowisku kulturowym, są dobrze przygotowane do selektywnego zatrzymywania memów, które są dla nich dobre, i agresywnego odpierania memów, które są dla nich złe.* Jest to główny problem rządzących elit, które narzucają ideologie prostym ludziom o zamkniętych na nie mózgach. Chociaż memy rzadko mają naturę wirusów, termin „wirus umysłu" stał się teraz prawie synonimem „memu". A pogląd o kulturowym pasożytnictwie jest stosowany ze szczególnym zapałem do religii. Filozof Daniel Dennett pisze o „memach religijnych, pasożytniczo wykorzystujących złe skłonności, które »odkryły« w ludzkim 53 układzie poznawczo-odpornościowym" słabe punkty. Sam Dawkins (którego wrogość do religii osiąga nasilenie 54 religijnego fanatyka) porównał wiarę w Boga do wirusa. No, ale to zależy od boga. Członkowie sekty Bramy Niebios, którzy w 1997 roku ubrali się odświętnie i popełnili zbiorowe samobójstwo, chyba rzeczywiście poddali się jakiejś wirusowej teologii. Lecz wielu, a może nawet większość religijnych ludzi żyje szczęśliwie i produktywnie i, co jest godne pozazdroszczenia, są wolni od egzystencjalnego niepokoju. Ponadto, jak się wydaje, teologia Bram Niebios już straciła swoją atrakcyjność.
Ponowne zwycięstwo niezerowej sumowalności Swobodne przypisywanie religii „wirusowych" i „pasożytniczych" właściwości często opiera się na łączeniu dwóch oddzielnych kwestii: prawdy i wartości. Doktryny religijne rzeczywiście często zakorzeniały się w ludzkich mózgach, bez względu na fakt, że są prawdopodobnie fałszywe (na przykład niebo i piekło). Ale to, co fałszywe, to nie to samo, co złe dla osoby wierzącej. Chociaż wszystkie religie mogą mieć nieprzyjemne skutki uboczne (jak neurotyczna awersja do „grzechu"), to trudno się zgodzić, że wiara religijna jest gorsza od innych alternatyw (powiedzmy, uzależnienia od heroiny). Może największym problemem „wirusowego" poglądu na kulturę jest sposób, w jaki ignoruje on (a przynajmniej ich nie docenia) różne poziomy organizacji społecznej, na których memy walczą ze sobą. Ewolucja kulturowa to nie tylko memy skaczące z jednej osoby na drugą, często memy skaczą z grupy na grupę. Wodzostwa walczą ze sobą, a kultura najbardziej predestynowana do osiągnięcia zwycięstwa przeważnie bierze górę. Ponadto w samym wodzostwie wioski współzawodniczą z innymi wioskami o status, klany współzawodniczą z klanami, rodziny z rodzinami i wreszcie jednostki z jednostkami. Ponieważ to współzawodnictwo charakteryzuje się brakiem przemocy, ludzie nie umierają, ale umierają memy, gdyż zwycięskie jednostki, rodziny, klany i wioski zaczynają być naśladowane. Ich memy wypierają 55 inne memy przez kulturową selekcję. Przesłanką tej książki jest to, że memy, którym udaje się przedostać przez wąskie gardło selekcji kulturowej i które zaczynają charakteryzować całe społeczeństwa, często pobudzają interakcję sumy niezerowej. W końcu pospolitą przyczyną, dzięki której grupy ludzi są pobudzane do ubiegania się o zdobycie czegoś - rodziny, klany, wioski, drużyny bejsbolowe, korporacje, sekty, narody, ktokolwiek - jest ich produktywne i (stosunkowo) harmonijne wzajemnie na siebie oddziaływanie. Tak więc memy, które niosą ze sobą produktywną harmonię, zyskują podziw i są preferowane. 56 Weźmy powtórnie pod uwagę memy nieba i piekła. Prawie wszystkie religie mają tego ekwiwalent: dobre lub złe konsekwencje, które mają wynikać z dobrego lub złego zachowania. Prawie niezmiennie do „złego" zachowania zalicza się pojmowane w szerokim sensie oszustwo, kradzież mienia bliźniego, kłamstwo na temat swojego wkładu do wspólnej działalności. Zniechęcając do pasożytnictwa, te religijne memy przyczyniają się do rozwiązania problemu „pasażera na gapę", ułatwiają bowiem czerpanie korzyści sumy niezerowej.
Ewolucja kulturowa, jak podkreśla wielu badaczy, jest odmienna od ewolucji genetycznej - przede wszystkim przebiega szybciej i jest bardziej chaotyczna. Innowacje kulturowe - nowe memy - mogą być wprowadzane celowo, nie na chybił trafił, i mogą rozprzestrzeniać się lotem błyskawicy. Zdefiniowanie poszczególnych memów jest niesłychanie trudne, biorąc pod uwagę płynność informacji kulturowej. Mimo to memy zostawiają wyraźne ślady, po których możemy je wyśledzić. Ślady mogą być w ziemi - powiedzmy, style garncarskie rozprzestrzenione w zaraniu Europy. Ślady odnajduje się też w słowach. Kiedy języki ewoluują przez tysiąclecia z jednego, wspólnego źródła, lingwiści potrafią zrekonstruować słownictwo takiego macierzystego języka na podstawie jego „żyjących potomków". 57 Na przykład dzięki badaniom języków w Europie i Indiach wiemy, że ludzie używający języka protoindoeuropejskiego w odległej przeszłości mieli konie, uprawiali zboża i wydobywali metal. Kiedy rodzina językowa obejmuje dużą przestrzeń - tak jak języki indoeu-ropejskie i polinezyjskie - ciekawe jest
zapoznanie się ze zrekonstruowanym protojęzykiem, ponieważ dostarcza on wskazówek na temat bogactwa kultury. 58 Nie dziwi na przykład fakt, że protopolinezyjski miał słowa na określenie żagla, wiosła, ładunku i morskiej podróży. Te elementy kulturowe - te memy - przyczyniły się niewątpliwie do rozprzestrzenienia się kultury polinezyjskiej na obszary południowego Pacyfiku i do jej rozkwitu. Co jeszcze mogło przyczynić się do napędzania i podtrzymywania polinezyjskiej kultury? Okazuje się, że 59 proto-Polinezyjczycy mieli również słowa na mana i tapu. Niewątpliwie dokładne znaczenie tych pojęć uległo po części zmianie, jak również było trochę odmienne w zależności od wyspy. Jednak przez dwa tysiąclecia pełnej żywotności kulturowej podstawowe pojęcia zachowały swój wigor. Społeczności, które przetrwały często wybuchające na Polinezji wojny, to były społeczności poważnie traktujące mana i tapu. Żywotność tych pojęć sugeruje, że nie służyły tylko do schlebiania próżności wodzów i nie były po prostu „pasożytami" na społecznościach, które stanowiły ich żywicieli. (Nasuwa się myśl, że memy i ich żywicielskie społeczności miały relacje o pozytywnej sumie). Potwierdza to fakt, że pojęcia uderzająco podobne do mana i tapu wyewoluowały niezależnie w wielu kulturach, począwszy od Tiv z Afryki, a skończywszy na Irokezach z Ameryki Północnej.
Wodzowie jako S.O.S. Wielu Polinezyjczyków - oraz wielu mieszkańców innych wodzostw - pod pewnym względem zawdzięczało życie panującemu systemowi rządów, łącznie z jego religijną oprawą. Musimy pamiętać, że ludzie nie są stworzeni do miesz kania w bliskim sąsiedztwie z wieloma innymi ludźmi. Homo sapiens wyewoluował w małych grupkach na rzadko zasiedlonych terenach. Kiedy horda łowców-zbieraczy przekroczy krytyczną liczbę, rozdziela się na dwie oddzielne terytorialnie grupy. « Gęstość zaludnienia na wyspach polinezyjskich - jak również w społecznościach rolniczych ze stałego lądu przekroczyła pod tym względem swój „naturalny" poziom. Taka gęstość zaludnienia nie byłaby możliwa, gdyby nie nadejście rolnictwa, ale nawet wtedy nie dałoby się przetrwać w takich warunkach bez formy rządów, które potrafią uspokoić społeczne niesnaski. Jedną z istotnych funkcji polinezyjskiego wodza było zażegnywanie nieporozumień pomiędzy jednostkami, pomiędzy klanami, pomiędzy wioskami. Na przykład podczas suszy, kiedy ludzie robią się drażliwi, wódz musiał rozdzielić skąpe zapasy wody w sposób uznany za sprawiedliwy. (Hawajskie słowo, które 62 określa „prawo", oznacza „odnoszący się do wody"). Wódz nieposiadający autorytetu religijnego nie mógłby rozwiązać tego problemu o sumie niezerowej - czyli, ogólnie mówiąc „prowadzić pokoju"; zwykły Wielki Człowiek - którego urząd nie ma formalnych, boskich sankcji i który musi przypochlebiać się swoim ludziom, aby go słuchali - nie mógłby tego dokonać. Zatem wodzowska forma rządów - bez względu na to, jak brutalna i wykorzystująca nierówności społeczne - rzeczywiście posiadła sztukę poupychania coraz większej liczby ludzi na tej planecie. Poza tym, że to było dobre dla zainteresowanych, było również dobre dla społecznej żywotności. Gęstość stałego zaludnienia w wodzostwach przekładała się na poważny spadek kosztów przekazywania informacji. „Niewidoczny mózg" mógł teraz mieć ściślej upakowane neurony - oraz ich większą liczbę -niż kiedykolwiek przedtem. Ewolucjoniści kulturowi nazywają rolnictwo postępem w „technologii energii" - w sposobie, w jaki ludzie wydobywają energię z przyrody, l to prawda. Lecz biorąc pod uwagę obniżone koszty komunikacji, można też pomyśleć o rolnictwie jako o postępie w technologii informacji. W gruncie rzeczy można potraktować rolnictwo jako pierwszą prawdziwą rewolucję w technologii informacji. .
Do zadań wodza należało również wykorzystanie tej nowej technologii. Gospodarka, którą kierował, była bardziej złożonym systemem przetwarzania informacji niż gospodarka Wielkiego Człowieka; wprowadzono większy podział pracy, produkowano szerszy asortyment towarów i podejmowano bardziej ambitne inwestycje. Ale może nawet ważniejszą rzeczą niż to, co wielki, gęsty niewidzialny mózg robił dla codziennego funkcjonowania gospodarki, było to, co mógł dokonać dla pomyślanej na dłuższą metę ewolucji kulturowej, wymyślając nowe technologie, a nawet nowe sposoby kierowania społeczeństwem. Są na to dowody. W Nowym Świecie w okresie trochę dłuższym niż jedno tysiąclecie - po sześćdziesięciu, osiemdziesięciu pokoleniach - nastąpiło 63 przejście od pierwszych wodzostw do pierwszych społeczeństw na poziomie państwa. W Chinach i na Środkowym Wschodzie tempo było porównywalne. Kiedy tylko organizacja polityczna osiągnęła stopień wielowioskowości - kiedy zaświtała era wodzostwa - wielkie rzeczy stały się możliwe.
Rozdział 8
Druga rewolucja w informacji Ich podstawowa funkcja - symbolizowanie własności danej osoby - byta raczej przyziemna, ale najlepsze wśród nich noszą wizerunki o zastanawiającej dynamice i wyrafinowaniu. POGLĄD KRYTYKA SZTUKI NA STAROŻYTNE PIECZĘCIE CYLINDRYCZNE1
Najstarszą zachowaną pisemną wzmianką odnoszącą się do Świątyni Salomona jest inskrypcja na odłamku gliny z siódmego wieku p.n.e. Co ta inskrypcja może oznaczać? Zwrotki modlitwy? Pean dla boskości? Nie. Ta inskrypcja jest 2 pokwitowaniem. Ktoś podarował świątyni trzy srebrne szekle i ten dar został pieczołowicie odnotowany. Pismo jest instrumentem dla najwyższej ekspresji ludzkiego ducha: poezji, filozofii, nauki. Lecz żeby je zrozumieć dlaczego powstało, jak zmieniło ludzkie doświadczenie - musimy najpierw uznać jego prymitywną praktyczność. Wyewoluowało przede wszystkim jako instrument spraw przyziemnych: gospodarki, administracji, polityki. Ze zrozumiałych względów ten punkt wywołuje dezorientację. Niektórzy uczeni stawiają znak równości między powstaniem „cywilizacji" a powstaniem pisma. Laicy często rozumieją to równanie w taki sposób, że wraz z pismem ludzkość odłożyła na bok swoją barbarzyńską przeszłość, zaczęła zachowywać się po dżentelmeńsku, popijając herbatę i pamiętając, żeby powiedzieć „proszę". A to w gruncie rzeczy jest tylko delikatną parodią tego, co niektórzy dziewiętnastowieczni naukowcy rozumieli przez to równanie: pismo równa się Grecja równa się Platon, analfabetyzm równa się barbarzyństwo równa się Attyla. Co prawda, jeśli dodamy umiejętność czytania i pisania do Attyli, to i tak nie dostaniemy Platona. Ale dostaniemy Czyngis-chana. W trzynastym wieku zarządzał on największym, nawet według dzisiejszych kryteriów, jednolitym imperium lądowym w historii świata. Mógł to robić tylko dlatego, że miał konieczne środki kontroli: pismo, które rozwożone przez jego konny ekspres było w tej epoce najszybszą technologią przetwarzania informacji na dużą skalę. Jedną z konsekwencji było umożliwienie grabieży na skalę niemieszczącą się w najśmielszych marzeniach Attyli. Technologia informacji, podobnie jak technologia energii, czy
też jakakolwiek inna technologia, może być narzędziem dobrego i złego. Sama w sobie nie jest gwarantem moralnego postępu ani dobrych manier. Jeżeli nawet jest w jakiś sposób zasadne postawienie znaku równości pomiędzy pismem a cywilizacją - a można tak zrobić - należy umieścić to na innej płaszczyźnie. Słowo „cywilizacja", w bardziej technicznym rozumieniu, jest czasem używane na określenie społeczeństw, które osiągnęły poziom organizacji państwa. Chociaż pisanie nie gwarantuje stanu państwowości, jest jego przydatnym składnikiem. Otwiera nowe obszary niezerowej sumowalności i w ogromnym stopniu ułatwia przejście od struktur wodzowskich do struktur państwa. Wszędzie na świecie ewolucja społeczeństw na poziomie państwa splatała się z nowymi sposobami utrwalenia i przekazania informacji. Awans kultur do poziomu państwa, do cywilizacji w technicznym rozumieniu tego słowa, utorował w pewien sposób drogę do cywilizacji w rozumieniu tego słowa przez laika, czyli cywilizacji jako przestrzeni cywilizowanych zachowań. Wraz z powstaniem państwa pojawiają się na przykład przepisy prawne zobowiązujące obywateli do traktowania innych z jakąś minimalną dozą szacunku i przewidujące kary za niestosowanie się do tego. Rzeczywiście, można by twierdzić, dość ogólnikowo, nie tworząc sztywnych reguł, że pismo polepszyło życie na różne sposoby - nawet podważając w końcu potęgę tyranów. Można by to odnieść również do innych progów w przetwarzaniu danych, takich jak powstanie prasy drukarskiej i Internetu. Musimy jednak zrozumieć najpierw ewolucję pisma, ponieważ prasa drukarska i Internet są w pewien sposób przedłużeniem tej starożytnej rewolucji w przechowywaniu i transmisji danych.
Wróżenie
Podobnie jak wszystkie najbardziej imponujące innowacje kulturowe - na przykład rolnictwo - pismo, jak się wydaje, powstało niezależnie od siebie w kilku miejscach. Naukowcy przez długi czas upierali się, że było inaczej. W dziewiętnastym i na początku dwudziestego wieku szczególnie zachodni historycy przyjęli „monogenetyczny" pogląd na szerzenie się cywilizacji i upierali się, że kultura chińska i kultura Nowego Świata były w dużej mierze zapożyczeniami. Szczególnie w przypadku Nowego Świata takie twierdzenie wymagało nie lada pomysłowości, ale eurocentryczni naukowcy stanęli na wysokości zadania. Dziewiętnastowieczny antropolog francuski, badając szczątki pisma Majów, wysunął teorię, że mieszkańcy mitycznego kontynentu Atlantydy opuścili go, zanim zatonął, i poże-glowali do Nowego Świata, przywożąc 3 tam umiejętność czytania i pisania.
Dzisiaj nie ma wiarygodnych dowodów nawet na bardziej trzeźwe scenariusze kontaktu Wschód-Zachód, które wyjaśniłyby powstanie amerykańskiego pisma - istniejącego jeszcze przed naszą erą - jako importu ze Starego 4 Świata. A w Starym Świecie początki pisma w Chinach po 2000 roku p.n.e. były prawdopodobnie niezależne od jego początków na Bliskim Wschodzie około 3000 roku p.n.e. Naukowcy przyjęli pogląd, że pismo powstało przynajmniej trzy razy niezależnie od siebie. A podobnie jak istnieją społeczności „przedrolnicze" i „ogrodnicze" - które odzwierciedlają proces ewolucji rolnictwa - są przykłady pisma w środkowej fazie ewolucji. Na Wyspach 5 Wielkanocnych istniało prymitywne i niewątpliwie rdzenne pismo pod nazwą rongorongo. Z wypowiedzi niektórych uczonych wynika, że pismo powstało na Bliskim Wschodzie, w Nowym Świecie i w Chinach dla zupełnie odmiennych celów. Najprostsza wersja tych stereotypów brzmi mniej więcej tak: pismo sumeryj-skie Bliskiego Wschodu miało przede wszystkim funkcję ekonomiczną; Majowie skłaniali się bardziej ku historii, polityce i religii (łącznie z astronomią i astrologią); Chińczycy używali pisma do wróżenia. Okazuje się, że takie uogólnienia opierają się przede wszystkim na założeniu, że w każdej kulturze najwcześniejsze z 6 odnalezionych próbki pishia są jego najwcześniejszym przykładem. Weźmy pod uwagę opinię, bardzo powszechną do niedawna, że chińskie pismo powstało w celu przepowiadania przyszłości. To prawda, że najwcześniejsze przykłady pisma chińskiego są wyryte na „kościach wróżebnych", spreparowanych podczas drugiego tysiąclecia p.n.e. Pytania o pogodę, o przyszłe wyprawy militarne lub o inne sprawy ryto na kościach łopatki owiec, bydła lub świń. Po rozgrzaniu na kościach ukazywały się pęknięcia, które miały mieć moc proroctwa. Skrupulatna interpretacja tych proroctw mogła być również spisywana. („To powinien być Fu Hao, któremu 7 król rozkazuje zaatakować Jen". Albo na przykład taka perełka dla uspokojenia: „Podczas najbliższych dziesięciu dni 8 nie będzie żadnej katastrofy".) Jednak naukowcy zaczęli się domyślać, że prawdopodobnie nie używano kości łopatki, kiedy pytania nie były zasadniczej wagi. Chińczycy pisali wtedy pewnie na mniej trwałych materiałach - bambusie, jedwabiu lub drewnie - które uległy rozkładowi. Z Mezoameryką są podobne problemy. Przykłady ideograficznego pisma Majów zachowały się na trwałych materiałach: monumentalnych bryłach kamienia. Jest jednak oczywiste, że to, co społeczeństwa umieszczają na obiektach , rządowych, nie jest przeważnie reprezentatywne dla tego, co społeczeństwa piszą, co można stwierdzić, zatrzymując się najpierw przy mauzoleum Lincolna, a potem rzucając okiem na „New York Post".
Ewolucja pisma Jedynie w dolinie Tygrysu i Eufratu, w obecnym Iraku, istnieje dużo konkretnych dowodów na najwcześniejszą ewolucję pisma. Tutaj pierwszym materiałem do pisania nie był jedwab ani bambus, ale miękka glina, która po wysuszeniu przechowuje wyryte na niej symbole wystarczająco długo, aby zdążyły dotrzeć do rąk archeologów. Tych tabliczek glinianych było tak dużo, że odnaleziono ich całe stosy na wysypiskach śmieci. Możemy więc snuć dość wiarygodne domysły na temat wczesnej ewolucji tego, co prawdopodobnie było pierwszym na świecie prawdziwym systemem pisma: sumeryjskiego pisma klinowego, które stanowiło spoiwo prawdopodobnie pierwszej cywilizacji na świecie. Jeżeli chodzi o powstanie pisma sumeryjskiego, to najszerszą akceptację uzyskała teoria Pierre'a Amieta, 10 udokumentowana przez Denise Schmandt--Besserat. Zaczyna się od małych glinianych żetonów, które ukazały się w szóstym wieku p.n.e., kiedy do Żyznego Półksiężyca zawitało rolnictwo. Żetony oznaczają poszczególne plony. Na przykład stożek i kula to ziarno w dwóch standardowych ilościach, bań i bariga, czyli odpowiednio około współczesnego litra i buszla.* Jak się wydaje, żetony służyły do obliczeń, może dla oznaczenia, ile dana rodzina oddała do spichlerza albo ile była winna. Podczas powstawania miast, w drugiej połowie czwartego tysiąclecia, pojawiły się bardziej skomplikowane żetony, o wyszukanych kształtach i oznaczeniach. Często ilustrowały wytwory miejskiej gospodarki: dobra luksusowe, takie jak perfumy i metal, przetworzoną żywność, na przykład chleb i piwo.
Przejście od tych trójwymiarowych symboli do dwuwymiarowych symboli pisanych obrazuje, jak powolnym procesem może się wydać ewolucja kulturowa obserwowana na przestrzeni dziesięcioleci, a nie tysiącleci. Czasem przechowywano dokumentację, magazynując żetony w dużych glinianych kopertach wielkości piłki tenisowej. W kopercie można było umieścić pięć glinianych stożków, które świadczyły o zapłacie lub długu pięciu bań ziarna. Dla wygody żetony odciskano na miękkiej powierzchni koperty przed jej zamknięciem. Moż-
na więc było „odczytać" zawartość koperty bez jej rozłamywania. Dwa kółka i klin oznaczały, że koperta zawiera dwie kule i stożek. Najwyraźniej musiało upłynąć trochę czasu, zanim zaświtał ten ważki pomysł: dwuwymiarowy odcisk na zewnętrznej stronie koperty spowodował, że jej trójwymiarowa zawartość stała się zbyteczna. Koperty mogły się teraz stać tabliczkami. To był początek sumeryjskiego pisma klinowego. Ten system ewoluował przez całe tysiąclecia, krzepł i stawał się coraz bardziej abstrakcyjny. W ten sposób żetony na niewielką ilość ziarna i na mnóstwo ziarna - stożek i kula - stały się w dwuwymiarowym kształcie symbolami liczbowymi: klin oznaczał jeden, a kula dziesięć. Te znaki można było teraz umieścić przy symbolu przedmiotu, aby oznaczyć jego ilość. Wreszcie symbole oznaczające przedmioty - i ludzi, działania, i tak dalej - stały się odpowiednikiem dźwięków, kierując zachodnią cywilizację na drogę do nowoczesnego alfabetu fonetycznego. Niektórych badaczy nie przekonuje teza, że żetony to pomost do pisma klinowego. Lecz nawet oni są zgodni, że najwcześniejsze przykłady sumeryjskiego pisma spełniają funkcje ekonomiczne: spis żywego inwentarza, pożywienia i towarów. Większość z nich przyznaje również, że te dane pomagały przy ustalaniu podziału pracy i przy robotach 11 publicznych. Rolnik przynosi jęczmień do świątyni, zostaje to skrupulatnie odnotowane, a jęczmień jest zapłatą dla ludzi, którzy budują kanał, z którego ten sam rolnik może w tym czy w innym sensie odnieść korzyść. Pismo Chin i Mezoameryki miało od początku podobnie silne wsparcie ze strony logiki sumy niezerowej. Niewątpliwie były już tam symbole dla liczb, zanim pozostawiono trwałe pisane dokumenty. Chodzi nam jednak nie o to, że pisane cyfry powszechnie wyprzedzały pisane słowa, ani że najwcześniejsze pismo spełniało wszędzie ekonomiczną funkcję. Chodzi o to, że pierwsze pismo było wszędzie praktyczną technologią, przydatną w zarządzaniu gospodarką lub w rządach politycznych, lub w jednym i drugim. To prawda, w Chinach, na Bliskim Wschodzie i w Mezoameryce tworzono opowieści historyczne, lecz ich funkcją było przeważnie podtrzymanie autorytetu władcy - ustalenie jego szlachetnego, może nawet boskiego pochodzenia; wybiórcze przedstawienie jego osiągnięć i podbojów; przedstawienie ogromu jego imperium; liczby uśmierconych wrogów.* To prawda, że Majowie zapisywali niewiarygodnie dokładne obserwacje astronomiczne, ale to stanowiło część ich religii, która podobnie jak inne religie państwowe przyczyniała się do utrzymywania ludu w posłuszeństwie i harmonijnej produktywności.
Pismo i zaufanie Powiedzenie, że pismo dokonało transformacji potencjału interakcji sumy niezerowej, jest właściwie zbyteczne. Powiązanie pomiędzy informacją a niezero-wą sumowalnością jest tak podstawowe, że trudno wyobrazić sobie głębokie zmiany w tej pierwszej, które nie wywołałyby głębokich zmian w tej drugiej. Nie jest przesadą twierdzenie, że informacja jest przenoszona przede wszystkim dzięki dynamikom sumy niezerowej. Jak zauważył Thomas Schelling, pionier teorii gier, w relacjach wyłącznie o sumie zerowej nie ma racjonalnego powodu, aby się komunikować. Trenerzy rywalizujących ze sobą drużyn, na przykład, nie mają powodu, żeby rozmawiać przed grą. Jeśli zobaczymy, że prowadzą długie dyskusje, to prawdopodobnie dotyczą one dziedziny sumy niezerowej, w której ich interesy częściowo się pokrywają. Obaj nie chcą, aby ich zawodnicy zostali kontuzjowani, i mogą podjąć wspólną decyzję o przesunięciu terminu gry, jeśli jest zła pogoda. Lecz w interesie żadnego z trenerów nie leży uczciwa informacja o samej grze. Jak zobaczymy poniżej, tezę Schellinga można zastosować do początków komunikowania się w najszerszym rozumieniu tego terminu. Komunikacja we wczesnym okresie istnienia Ziemi, zanim ewolucja wytworzyła zwierzęta obdarzone mową (lub jeśli o to chodzi, po prostu zwierzęta), odbywała się, ponieważ nastąpiło coś, co trafnie można nazwać relacją o sumie niezerowej między elementami materiału genetycznego - elementami, które z racji bliskiego sąsiedztwa płynęły w tej samej organicznej łodzi, a ich losy były ściśle połączone. Lecz teraz zajmijmy się informacją w dobrze znanym sensie - słowami i liczbami. Zastanowiwszy się bliżej nad logiką teorii gier, zobaczymy, jak nowe meto-
dy przechowywania i przesyłania tych symboli rozwinęły się i wzbogaciły tkankę społeczną. Weźmy pod uwagę podręcznikowy przykład gry o sumie niezerowej, „dylemat więźnia". Dwóch wspólników przestępstwa jest oddzielnie przesłuchiwanych. Każdy z nich lepiej na tym wyjdzie, jeśli żaden nie będzie obciążał drugiego, niż jeśli obaj to zrobią. Chociaż współpraca leży w ich wspólnym interesie, jednak napotyka dwie poważne przeszkody. Jedną z nich jest brak komunikacji; nie można uzgodnić wspólnej strategii, jeśli od swojego wspólnika jesteś odgrodzony ścianą. Jeżeli uda się pokonać tę przeszkodę, pojawia się następna -brak zaufania; jeśli sądzisz, że twój wspólnik wycofa się z układu i mimo wszystko doniesie na ciebie, to lepiej będzie dla ciebie, gdy przyznasz się do winy i tym samym zmniejszysz sobie karę, a jednocześnie doniesiesz na niego. Strach, że zostanie się oszukanym, musi zostać przezwyciężony, aby. wszystko się udało. Jeśli jedno z dwóch podstawowych utrudnień do osiągnięcia korzyści z sumy niezerowej stanowią bariery informacyjne, to niewątpliwie nowa technolo'
'
gia informacyjna mogłaby uwolnić jakieś pozytywne sumy. Jednak bardziej istotnym efektem wprowadzenia pisma mogło być przezwyciężenie tej drugiej bariery, bariery zaufania. W starożytnej Mezopotamii osoba udzielająca pożyczki nie musiała się obawiać, że pożyczający zaprzeczy, iż ją wziął, a z kolei dłużnik też nie musiał się obawiać, że wierzyciel powiększy jego dług. Był poświadczony zapis, jak na przykład ten z Babilonu, stwierdzający, że jakiś mężczyzna pożyczył „dziesięć szekli srebra" od „kapłanki Amat-Szamasz"; mężczyzna ten „zapłaci procent Boga-Słońca; w czasie 12 żniw spłaci tę sumę wraz z procentem". Jeżeli stawiacie pod znakiem zapytania skuteczność takich zapisów, to przypomnijcie sobie, do jakich środków musieli uciekać się ludzie w społecznościach nieznających pisma, aby wryć w powszechną pamięć zobowiązania finansowe. Ostentacyjny potlacz robi już mniej absurdalne wrażenie, kiedy potraktujemy go jako sposób na zebranie dużego audytorium, aby było świadkiem faktu zaciągnięcia poważnego długu. A na mniejszą skalę, kiedy jedna rodzina Indian z północno-zachodniego wybrzeża dawała żywność bardziej potrzebującej rodzinie, obowiązywał również publiczny rytuał. Pismo nie było jedyną pomocą w rozwiązywaniu problemu zaufania w starożytnych państwach Azji, Środkowego Wschodu i Mezoameryki. Przyczyniał się do tego również system wymierzania sprawiedliwości: pewność, że ci, którzy nie wywiążą się ze swoich zobowiązań finansowych, zostaną ukarani. Również w tym przypadku pismo było przydatne; kodeksy prawne mają większą precyzję i ciężar gatunkowy, kiedy są wyryte na czymś trwałym. Kodeks miasta Esz-nuna w Mezopotamii - spisany wiek wcześniej niż słynny kodeks Hammurabie-go - nie pozostawiał wątpliwości, co się stanie, jeśli zapłaciłeś komuś jednego szekla, aby zebrał plony z twojego pola, a on się z tego nie wywiązał; on 13 zapłaci ci wtedy dziesięć szekli. Dziesięć szekli trzeba też było zapłacić za uderzenie kogoś pięścią w twarz. Jeżeli posunąłeś się jeszcze dalej i 14 odgryzłeś mu nos, to musiałeś zapłacić całą minę (60 szekli) srebra; odcięte palce były tańsze - dwie trzecie miny za każdy. Te prawa, chociaż nie stosowały się do ekonomii, mimo wszystko służyły produktywności; dzięki nim życie w mieście z całym jego potencjałem sprawności (wraz ze sprawnością przetwarzania danych przy gęstości zaludnienia) było dość spokojne i można je było znieść. Nieformalny system sprawiedliwości w wodzostwach nie sprostałby takim sytuacjom codziennego życia, kiedy ludzie niebędącymi krewnymi, a nawet znajomymi, bezustannie stykali się ze sobą. Rząd musiał więc zbudować nową technologię zaufania - zaufania nie tylko przy transakcjach ekonomicznych, lecz w szerszych kontaktach społecznych, wza-
jemny pakt o nieagresji, który uwalniając ludzi od strachu i podejrzliwości, ułatwiał współpracę. W tym sensie „cywilizacja", w technicznym znaczeniu tego słowa - struktura społeczna na poziomie państwa, charakteryzująca się posiadaniem pisma - często prowadzi do cywilizacji w potocznym znaczeniu: poruszania się bez obawy, że ktoś odgryzie nam nos. Jednak takie ułatwienia życia często szły w parze z pismem nie dlatego, że ta umiejętność łagodzi dzikie obyczaje, lecz dla bardziej przyziemnych powodów. Społeczeństwa, które nie potrafią wykorzystać pisma do rozwiązania różnych wymiarów problemu „zaufania" i nie umieją stworzyć przestrzeni dla nie-zerowej sumowalności, przeważnie upadają, dostają się często pod władzę innych, które lepiej wykorzystują potencjał pisma. W dalszej perspektywie starożytne państwa równie nie miały „wyboru" przy przyswajaniu nowych technologii informacyjnych, tak jak przy podejmowaniu decyzji o posiadaniu rydwanów, tarcz z brązu i żelaznych mieczy. Albo się z tego wszystkiego korzysta, albo się przegrywa.
Biurokratyczne mózgi Wymiar sprawiedliwości to tylko część systemu biurokratycznego, który powstał w starożytnych państwach, i jedna z cech
charakterystycznych państwa. Od tamtego czasu biurokracja zyskała sobie tak fatalną opinię, że jedna z jej słownikowych definicji to „administracja charakteryzująca się przerostem formalizmu i rutyny". Lecz w technicznym rozumieniu tego słowa biurokracja to po prostu sprawowanie władzy przez oddzielne jednostki funkcjonalne, każda kierowana przez specjalistę - podział pracy przy przetwarzaniu informacji. Nic więc dziwnego, że nowe technologie informacyjne odgrywały tu ważną rolę. Na przykład w Mezopotamii urzędnicy mieli ozdobne cylindryczne pieczęcie, które odciśnięte na glinianej tabliczce służyły jako imponujący podpis i miały wagę urzędową, wzmagały bowiem kredyt zaufania przy pożyczkach i innych transakcjach.15 Poza tym były tabliczki jako takie. Dzisiaj duży kawał gliny nie wydaje się optymalnym sposobem przechowywania danych. Lecz w tamtych czasach ta technologia informacji zrewolucjonizowała koordynację materii i energii na wielką skalę. Tylko w ciągu jednego roku panowania dynastii Dr III, około 2000 roku p.n.e., urzędowe tabliczki odnotowały obrót 350 000 owiec, pochodzących z opodatkowania oraz z innych źródeł, a które zostały wykorzystane między innymi na opłacenie pensji pracowników rządowych (niewątpliwie byli wśród nich też biurokraci). Robotnikom rządowym płacono również chlebem, rybami, olejem - to wszystko było pieczołowicie odnotowywane, tak jak godziny, które spędzili przy pracy, na przykład kopiąc kanały.16 Po zakończeniu prac
rząd, podobnie jak to robią współczesne rządy, głośno domagał się uznania. W Babilonie za czasów Hammurabiego 17 jeden z kanałów nazwano „Hammura-bi to Dobrobyt Ludu". Pieniądze z twoich podatków też temu służą. Ta cała biurokratyczna machina obliczeń wymagała standardowych jednostek miar - pewnego rodzaju technologii informacji samej w sobie. Jednym z najczęściej znajdowanych artefaktów z wczesnych lat państw Bliskiego Wschodu jest „misa ze skośnym brzegiem" - domniemywa się, że była miarą żywności, którą płacono robotnikom. Występowała w Mezopotamii w czwartym millennium p.n.e., podobnie jak cylindryczne pieczęcie, pismo i miasta-państwa. Rewolucja w informacji nie musi być jednocześnie rewolucją w komunikacji. Gliniane tabliczki, pieczęcie z podpisami i standaryzacja wag bardziej ułatwiają przechowywanie i przetwarzanie danych niż ich przekazywanie. Bez względu na istnienie pisma klinowego, jeden obywatel miasta Uruk mógł przekazać informację drugiemu tylko w ten sposób, że szedł do niego, przenosząc dane wcale nie szybciej niż jego przodek z górnego paleolitu. Jeżeli nowe technologie przyspieszyły tempo przekazywania danych, to tylko w ukryty sposób, skracając pieszym drogę dzięki zagęszczeniu ludności w miastach. Kiedy z kontaktów wewnątrz miasta przejdziemy do kontaktów pomiędzy miastami, okaże się, że tabliczki gliniane mogą już pretendować do miana rewolucji w komunikacji. Starożytne miasta miały wspólne interesy-towary, którymi mogły handlować, wspólnych wrogów, których mogły połączonymi siłami pokonać. Aby móc korzystać z owoców tej niezerowej sumowalności, musiały najpierw przełamać barierę informacji. Przedtem, kiedy najszybszym środkiem transportu był osioł, częste konferencje królów nie były możliwe, natomiast kurierzy byli pospolitym zjawiskiem. Kiedy pojawiło się pismo, mogli przenosić długie, dokładne wiadomości. Ponadto ta korespondencja była niepodważalnym dowodem zawartych układów i poczynionych obietnic. Robiła więc pewien wyłom w barierze zaufania. Nie szczędzono też w tym celu retoryki. Starożytny traktat pokojowy brzmi: „Temu, który nie będzie przestrzegał tych wszystkich słów spisanych na srebrnej tabliczce ziemi Hatti i ziemi Egiptu, niech tysiące bogów ziemi 18 Hatti i tysiące bogów ziemi Egiptu zniszczą jego dom, jego kraj i jego sługi". Oczywiście, nie jest łatwo pokonać barierę zaufania. Ludzie, którzy spotkali się tylko kilka razy, odczuwają wzajemną nieufność. Na przełamanie tej nieufności stosowano od dawna wypróbowany sposób, sięgający jeszcze czasów wodzostw: nawiązanie więzi rodzinnych; możni tego świata przypieczętowywa-li przymierza małżeństwami 19 swoich córek lub synów. Innym sposobem, stosowanym jeszcze w czasach Wielkiego Człowieka, było używanie plemiennego słownictwa, pełnego bardzo wyszukanych zapewnień o przywiązaniu. W trzecim millennium p.n.e. król państwa Ebla na Środkowym Wschodzie napisał do króla państwa Hamazi: „Ty jesteś moim bratem i ja jestem twoim bratem, twoim druhem, jakiekolwiek 20 życzenie wyjdzie z twoich ust, ja je spełnię, podobnie jak ty spełnisz życzenie, które wyjdzie z moich ust". Stosunki między królami wzmacniane były czasem tak kosztownymi „darami", że stanowiły praktycznie przedmioty handlu - wzajemną wymianę egzotycznych towarów, w których specjalizowało się dane królestwo. Do tego efao-nomicznego czynnika nawiązał jeden z królów Babilonu, który pisał: „Pomiędzy królami panuje braterstwo, 21 przyjaźń, przymierze i dobre stosunki -jeśli jest nadmiar srebra i nadmiar złota". Nie musimy załamywać rąk nad tą cyniczną wypowiedzią. Można to ująć w inny sposób, mówiąc, że tam, gdzie dominuje logika sumy niezerowej, często pojawia się w następstwie przyjaźń. Biorąc pod uwagę siłę logiki sumy niezerowej, to raczej dobrze wróży tej przyjaźni.
Stosy trupów Większym powodem do załamywania rąk jest fakt, że pozyskiwanie przyjaźni służy często sprawie nieprzyjaźni. Przymierza zawierane były przeważnie tylko po to, żeby mieć pomoc podczas wojny (a przynajmniej zapewnić sobie neutralność potencjalnego wichrzyciela). Dokumenty w królewskich archiwach w Ebla, pełne braterskich wyznań, obfitują również w stale powtarzające się wypowiedzi króla, czynione niewątpliwie z dumą: „Stosy trupów 22 wzniosłem". Jeśli miastu-państwu udało się zdominować inne miasta-państwa - przez podbój lub groźbę podboju - i utworzyć imperium, to wtedy technologia komunikacji stawała się sprawą kluczową. Dynastia Ur III zbudowała „ośli ekspres" -drogi z zajazdami dla posłańców.* Inne cywilizacje też stosowały podobne metody, jak na przykład azteccy biegacze w 23 sztafecie, przekazujący sobie rozszczepione na końcu kije z powtykanymi w nie wiadomościami. Analogie pomiędzy społeczeństwami a żywym organizmem można odnieść już do początków ewolucjonizmu kulturowego. Biurokracja państwowa przypomina trochę mózg, a biegacze azteccy, roznoszący rozkazy do placówek wojskowych lub rozproszonych na dużym terenie rolników- impulsy nerwowe. Fakt,
że są to proste analogie, nie oznacza, że nie są wartościowe. (Jak zobaczymy w drugiej części tej książki, paralele pomiędzy rolą informacji w żywych organizmach a rolą informacji w społeczeństwach są o wiele głębsze niż symbolika „impulsów nerwowych"). Tak jak nie można sobie wyobrazić organizmu równie skomplikowanego jak organizm człowieka bez możliwości przechowywania dużej ilości danych oraz szybkiego ich przetwarzania i przekazywania, trudno jest sobie wyobrazić społeczeństwo na poziomie państwa bez znaczącej technologii informacji. Naukowcy mówią czasami o „niepiśmiennych" cywilizacjach - Inkach z Ameryki Południowej lub o takich krajach zachodniej Afryki jak państwo Aszantów na początku siedemnastego wielu lub Dahomej w osiemnastym i dziewiętnastym wieku. Po bliższym poznaniu odnosi się jednak wrażenie, że te społeczeństwa zawsze miały dobrą technologię informacji. Może nie potrafiły spisywać swoich poematów, ale dobrze dawały sobie radę z bardziej istotnymi danymi, takimi jak liczby. Na przykład w Dahomeju zrobiono spis ludności dla celów podatkowych i mobilizacji do wojska. Bazą danych było pomieszczenie wypełnione pudełkami, w których zebrano kamyki, oznaczające liczbę mężczyzn i kobiet, chłopców i dziewczynek w każdej wiosce. Te spisy były stale uaktualniane, odznaczano każde narodziny i każdą śmierć (łącznie z 24 przyczyną śmierci) w całym kraju. Dla podobnych celów Inkowie używali quipu, sznurów o rozmaitych węzłach i kolorach; oznaczenia te rozumieli tylko specjaliści. (Dzisiaj nikt ich nie rozumie, ale przypuszcza się, że nie oznaczają tylko liczb, lecz 25 również wydarzenia historyczne). „Układ nerwowy" państwa Inków składał się z „dróg", a przynajmniej ścieżek, które wiły 26 się poprzez Andy i dokoła nich, czasem przez wiszące mosty; były na tyle długie, że mogłyby okrążyć kulę ziemską. Biegacze byli rozmieszczeni w odległości od 1,6 do 8 kilometrów (im teren był bardziej płaski, tym odległość była większa) i mogli przekazywać sobie quipu lub ustne wiadomości, powtarzane przy wręczaniu według ustalonego rytuału, aby 27 28 wyeliminować ewentualne błędy. Dane mogły wędrować z szybkością 240 kilometrów dziennie. Lecz to jeszcze nic w porównaniu z Aszantami; przekazywali oni dane w ciągu kilku minut na setki kilometrów siecią „gadających bębnów", które mogły wezwać politycznych przywódców, ostrzegać przed niebezpieczeństwem, zmobilizować wojsko, zawiadomić o śmierci lub (w mniej naglącym rytmie) przekazywać przysłowia. Różnice tonu miały swoje znaczenie, podobnie jak w języku 29 Aszantów. Terminy „epoka kamienia" i „epoka brązu" są w tej książce rzadko spotykane. Powodem nie jest awersja autora do „technologicznego determinizmu", lecz raczej przekonanie, że metalurgia nie jest tu dobrym wyznacznikiem. Majowie, Aztekowie i Inkowie byli w zasadzie ludźmi epoki kamienia- metalu używali przeważnie do wyrobu biżuterii, a nie mieczy i tarcz. Jednak, jak zobaczymy w następnym rozdziale, mieli o wiele więcej wspólnego z Egiptem i Chinami w 30 epoce brązu niż z powiedzmy Szoszonami epoki kamienia, żyjącymi na tej samej półkuli. Bardziej użyteczną linię graniczną między Szoszonami z jednej strony a społeczeństwami na poziomie państwa z drugiej można wyznaczyć za pomocą technologii energii i informacji. Wszystkie społeczeństwa na poziomie państwa zajmowały się rolnictwem i wszystkie miały (stosunkowo) wyrafinowane sposoby przetwarzania i przekazywania danych. Biorąc nawet pod uwagę technologie energii i informacji, trudno jest mówić 0 „determinizmie". Społeczeństwo na poziomie państwa to nie tylko rolnictwo 1 przetwarzanie danych. Zresztą samo określenie „społeczeństwo na poziomie państwa" wprowadza w błąd przez pozorny brak elastyczności. To prawda, że główne kryteria państwowości - scentralizowany i do pewnego stopnia zbiuro
kratyzowany rząd, możliwość prowadzenia zaciągu do wojska, monopol na le galne użycie siły, regularne ściąganie podatków (często w formie pracy lub to warów) - przeważnie występują razem. Jednak nie powstają jednocześnie czy też zawsze w takiej samej kolejności. Ewolucja nie jest skokiem od jednego wy raźnego stadium do następnego, jest stopniowym, a nawet nierównomiernym wzrostem. „Wodzostwo" i „państwo" to dwa wygodne pojęcia, które można umieścić na linii wzrostu, ale pozostają nadal tylko pojęciami; stąd się biorą spo ry o przypadki graniczne. (Czy Hawaje po kontakcie z Europejczykami przekro czyły próg między wodzostwem a państwem?). Mimo tych wszystkich niejasności pewne rzeczy są oczywiste. Złożoność społeczna ma tendencje do wyrastania ponad poziom wodzostwa i zmierza w kierunku poziomu państwa. Technologia informacji jest ściśle powiązana z tym procesem: oznacza postęp w przechowywaniu i przetwarzaniu danych, łącznie z wynalezieniem biurokracji. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności mamy dość jasny obraz tego procesu tylko w jednej części świata - w Mezopotamii. Właśnie tam wzrost społecznej złożoności dokładnie odzwierciedla
wzrost złożoności systemu symboli: kiedy struktura społeczna staje się bardziej złożona, pojawiają się bardziej kunsztowne żetony, ponieważ symbole i struktura wzajemnie na sobie żerują.
Suma niezerowa jednego człowieka jest sumą zerową drugiego Powiedzenie, że pismo pokonało dwie wielkie bariery na drodze do niezerowej sumowalności, nie oznacza, iż pismo doprowadziło społeczność do rogu obfitości wzajemnych korzyści. A według powszechnego wśród naukowców stereotypu ucisk i wyzysk w starożytnych państwach osiągnął takie wyżyny, że w porównaniu z nimi wodzostwa wydają się populistyczne; ludzie ciężko pracowali, aby elity - skrupulatnie obliczywszy ich pracę - mogły zapłacić im poniżej wartości tej pracy. Jak można pogodzić ten scenariusz z moim peanem na cześć korzyści płynących z pisma? Gdzie dynamika wygrany-wygrany? Zacznijmy od tego, że ta dynamika istnieje pomiędzy elitami. Kiedy prominenci z Mezopotamii sprzedawali wełnę prominentom z innych krajów w zamian za drewno i kamień potrzebne do wznoszenia budowli w Mezopotamii, prominenci po obu stronach odnosili korzyści.31 Trzeba też przyznać, że kobiety z Mezopotamii, które przędły wełnę - i których dorobek oraz płace obliczano na glinianych tabliczkach - mogły również odnieść z tego korzyść. Możliwość międzynarodowego handlu wełną podnosiła jej wartość, a część zysku mogły, teoretycznie dostać prządki. Przypuszczalnie prządki korzystały również z różnych form biurokratycznie sterowanej niezerowej sumowalności - różnorodności dostępnych rodzajów pożywienia i wyrobów rzemieślniczych, kanałów irygacyjnych i innych obiektów publicznego użytku. Mimo to nie trzeba być nawet zdeklarowanym cynikiem, aby się domyślić, że ogólnie rzecz biorąc elity zbierały więcej śmietanki niż tylko trochę z wierzchu. (Tabliczki z państwowego browaru w Mezopotamii pokazują urzędnika wynoszącego trzydzieści pięć pojemników piwa.32 Jestem człowiekiem podejrzliwym). Nie powinno nas dziwić, że korzyści płynące ze starożytnego pisma mogły się skupić w pobliżu szczytu społecznej piramidy. Siła nowych technologii należy do ludzi, którzy ich używają. Starożytni strażnicy słowa pisanego stali się strażnikami bogactw, do których miało ono klucz. Im mniejsza liczba strażników, tym więcej władzy. W starożytnej Mezopotamii mniej niż jeden procent całej populacji umiało czytać i pisać.33 Trudno powiedzieć, czy to wynikało z tego, że
l «lity chciały zmonopolizować tę technologię, lecz tak czy inaczej skrybowie by-I li wąską, darzoną szacunkiem klasą, otoczoną opieką bogów (w tym wypadku ogini płodności).34 Wstęp do tej klasy - po długim okresie nauczania w „domu tabliczek" - mieli przede wszystkim uprzywilejowani. W sumeryjskim tekście znajdujemy informację, że jakiś bogaty człowiek dał nauczycielowi swoje-| go syna żywność, szatę i pierścień, aby zapewnić mu ukończenie szkoły mimo jego złego zachowania.35 Wielu skrybów było zwykłymi przepisywaczami, którzy nie mieli nic do po-I wiedzenia. Mimo to, jak się wydaje, pławili się w oparach władzy, która promie-I niowała z ich sztuki. Jacyś egipscy skrybowie wyrazili opinię, że niższe klasy z braku sprawnych mózgów musiały być traktowane jak bydło.36 W gruncie rzeczy niższym klasom brakowało tylko własnego skryby.* Technologia informacji nie tylko nadaje ekonomiczną władzę. Wspólna organizacja polityczna - w celu przeciwstawienia się uciskowi, grupy nacisku występujące w sprawie obniżenia podatków i tym podobne - to forma
interakcji o sumie niezerowej pomiędzy ludźmi o wspólnych interesach. Grupom tym potrzebna jest komunikacja. Afrykańscy niewolnicy w Ameryce zilustrują później ten fakt, organizując bunty niewolników za pomocą „gadających bębnów".37 Pismo, co jest oczywiste, również odegra swoją rolę przy przewrotach. (Podczas amerykańskiej wojny domowej większość południowych stanów zabroniła uczenia niewolników czytania i pisania). Jednak w starożytnych państwach, gdzie te umiejętności były rzadko spotykane, znajdujemy tylko przebłyski przyszłej wywrotowej roli pisma. Egipskie graffiti z trzeciego tysiąclecia p.n.e. głosi: „Zaaresztowałeś mnie i pobiłeś mojego ojca... A kimże ty jesteś, żebyś miał prawo mnie okradać?".38 Niektórzy naukowcy, porównując starożytne państwa do wodzostw, dowodzili, że pismo spowodowało koncentrację bogactwa i władzy,39 lecz przede wszystkim chodzi im o to, że koncentracja umiejętności pisania doprowadziła do koncentracji władzy. Pytanie, jak dalece ekonomiczna i polityczna władza
wyjdzie w końcu poza zasięg klas wyższych, było po części pytaniem o przyszłość „piśmienności". Jak silne było parcie ku tej ekspansji? Do tego pytania powrócimy później. (Jedna wskazówka: było silne). Nawet w sytuacji, kiedy elity miały monopol na technologię informacji, istniała jakaś granica dla wyzysku; obowiązywały takie same restrykcje jak w wo-dzostwach, ponadto istniała groźba buntu, przywódcy musieli się również liczyć z innymi państwami, a te formy nacisku potrafią dać nauczkę zbytnio pasożytniczym reżimom. Jak się wydaje, gospodarka Ur III była nadmiernie, nawet jak na ówczesne standardy, odgórnie sterowana i jeden z archeologów uznał scentralizowane, biurokratyczne zarządzanie za jeden z powodów jej załamania. Pismo nie jest jedyną technologią informacji, do której w starożytności nie mieli dostępu zwykli ludzie. Pieniądz - znormalizowana waluta - jest również technologią informacji. Jest udokumentowaniem wykonanej przez ciebie pracy, jej wartości w społecznej ocenie. A kiedy wydajesz pieniądze, stają się one pewnego rodzaju sygnałem twoich potrzeb, przekazywanych, choć nie w bezpośredni sposób, różnym ludziom, którzy zajmują się ich zaspokajaniem; przechodząc z ręki do ręki, pieniądze przepływają przez układ nerwowy większej niewidzialnej ręki, informując dostawców o popycie. We współczesnych czasach stale pomstuje się na pieniądze. Niektórzy uważają je za narzędzie służące do ucisku poniewieranych. Jednak w historycznej perspektywie pieniądze wydają się raczej narzędziem wyzwolenia od ucisku. Ożywiwszy gospodarkę rynkową, pieniądz stał się alternatywą gospodarki nakazowej, zdominowanej przez „piśmienne" elity. Jeżeli już ktoś ma dysponować technologią informacji ekonomicznej w twoim imieniu, to najlepiej będzie dysponować nią samemu. Pieniędzy w rzeczywiście poręcznej postaci - łatwych do przenoszenia i ogólnie uznawanych monet - nie było aż do siódmego wieku p.n.e. Jeśli nie uważasz, że monety były dużym krokiem do przodu, to pomyśl o tym, jak całe wieki wcześniej Homer opisywał wartość zbroi Glaukosa, która warta była sto wołów, w porównaniu z marną zbroją Diomedesa, wartą jedynie dziewięć wołów. (Wyobraźcie sobie sklep ze zbrojami podczas przedświątecznego szału zakupów).* W rzeczy samej, nawet przed pojawieniem się monet starożytne państwa zmierzały do wprowadzenia prawdziwej, choć jeszcze niezbyt wygodnej, waluty. W Mezopotamii używano w tym celu jęczmienia lub odważanego srebra, w Egipcie pszenicy, Aztekowie zaś używali ziaren kakao. Kiedy tych produktów zabrakło, można było stosować staroświecki system wymiany. Upadł już dawniejszy pogląd, że starożytne państwa były „przedrynkowe". Miały one mieszane gospodarki, choć często rząd zachowywał w nich silną pozycję. W Mezopotamii prywatni kupcy prowadzili handel na duże odległości
i ten fakt w ostatecznym rozrachunku prawdopodobnie przynosił korzyść zwykłym ludziom. Jak się teraz wydaje, również władza polityczna w Mezopotamii była bardziej zdezintegrowana, niż wynikałoby to ze stereotypu totalitarnego 40 starożytnego państwa. Według współczesnych kryteriów istniała tam perspektywa postępu. l zostało to urzeczywistnione. Niewolnictwo, ofiary składane z ludzi i inne, mniej drastyczne formy wyzysku zanikały wraz z biegiem czasu. Dzisiejsza cywilizacja jest o wiele bardziej „cywilizowana" - w codziennym, nietechnicznym rozumieniu tego słowa - niż starożytne. A główną tego przyczyną jest sposób, w jaki pieniądze i pismo wyewoluowały z biegiem czasu i, jak się przekonamy, weszły w interakcję.
Rozdział 9
.
Cywilizacja i tak dalej Tam, gdzie władcy i elity militarne tolerowali kupców i powstrzymywali się od nakładania na nich
zbyt wysokich podatków lub od częstego ich obrabowywania (co prowadziło do zahamowania działalności handlowej), właśnie tam wzrastał dobrobyt dzięki nowym możliwościom produkcji gospodarczej i regionalnej specjalizacji, WILLIAM MCNEIIT
Jest taki stary dowcip na temat instrukcji na amerykańskich pojemnikach T. szamponem: „Nałóż, spłucz, powtórz". Jakiś człowiek traktuje tę instrukcję dosłownie i spędza resztę życia pod prysznicem - nakładając, spłukując, nakładając, spłukując, nakładając, spłukując. Wydaje się czasem, że starożytne cywilizacje również stosowały się do podobnej instrukcji: powstań, upadnij, powtórz. Zmieniali się władcy, dynastie i ludy, ale to wszystko wydaje się zamknięte w bezcelowym kręgu podboju i ekspansji, podziałów i upadku. Starożytna historia to parada dziwnie brzmiących nazw. Jest Uruk - którego nie należy mylić z Ur (lub Ur II lub Ur III). 2 Są Akadowie, nie mówiąc już o Ache-menidach. Pojawiają się Kreteńczycy i Mykeńczycy (a może w odwrotnej kolejności?). No i wreszcie nadchodzą dobrze znane nazwy: Grecja i Rzym. W Chinach toczyła się walka o supremację pomiędzy czterema państwami: Cz'in, Tsin, Cz'i i Cz'u. Walka zakończyła się zwycięstwem Cz'in i zjednoczeniem Chin, ale Cz'in nie utrzymali się długo przy władzy. W Nowym Świecie cywilizacja zaczyna już kiełkować na długo przed słynnym, klasycznym okresem Majów. Są Olmekowie i Zapotekowie, a zanim Inkowie i Aztekowie zaczną odgrywać główną rolę, widzimy jeszcze Huasteków, Miksteków i Tolteków. To wszystko wydaje się mgliste. Lecz w gruncie rzeczy problem polega na tym, że nie jest wystarczająco zamglone. Historia starożytna wydaje się nam chaotyczna, dlatego że używamy jakby obiektywu zmiennoogniskowego, skupiając się na małych regionach i na niewielkich okresach. Kiedy zmienimy sposób patrzenia i pozwolimy, aby te szczegóły się rozmyły, wtedy nabierze ostrości więk-
szy obraz. Płyną wieki, cywilizacje przychodzą i odchodzą, lecz dziedzictwo kulturowe jako takie kwitnie, nabierając zasięgu i złożoności. Aby to zauważyć, należy z historii starożytnej wyrzucić „historię". Historycy lubią bazować na różnicach. Do jakiego stopnia starożytne Chiny różniły się od Sumeru? Dlaczego były inne? To są interesujące pytania, do których jeszcze wrócimy. Lecz najpierw zadajmy inne pytanie: Do jakiego stopnia pierwsze państwa, w rozmaitych regionach, gdzie wyewoluowały, były do siebie podobne? To jest właśnie sposób na uproszczenie historii starożytnej - zdać sobie sprawę, że w zasadzie gdziekolwiek się spojrzy, wszędzie działo się to samo.
Trzy szalki Petriego Archeolodzy mówią o sześciu cywilizacjach „w nienaruszonym stanie" - o państwach, które powstały samodzielnie, nie 3 były kopiami pobliskich cywilizacji ani też nie powstały na drodze podboju. Ta standardowa szóstka to: Mezopotamia, Egipt, Mezoameryka, Ameryka Południowa, Chiny i cywilizacja Doliny Indusu (o której stosunkowo mało wiadomo) w 4 południowej Azji. Niektórzy uczeni włączają tu jeszcze Afrykę Zachodnią. Nazywanie zachodnioafrykańskiej cywilizacji tą o „nienaruszonym stanie" jest w pewnym sensie przesadą, jeżeli wziąć pod uwagę jej wcześniejsze kontakty z leżącymi na północ państwami. Także nazywanie niektórych z owych sześciu państw „nienaruszonymi" jest trochę zbyt odważne. Pismo Doliny Indusu (nadal nieodcyfrowane) mogło powstać pod wpływem Mezopotamii, która wymieniała też memy z Egiptem. Jest również możliwe, że pewne elementy kulturowe, choć nie na wielką skalę, łączyły Amerykę Południową (Inków i ich kulturowych przodków) z Mezoameryka 5 (Aztekami, Majami i innymi). Jeżeli nawet weźmiemy pod uwagę te wczesne i czasem ważne kontakty, pozostają nam trzy duże obszary starożytnych cywilizacji: Chiny, Bliski Wschód i Nowy Świat. Uczeni są zgodni, że każdy z nich rozwinął swoje technologie energii i informacji - rolnictwo i pismo- niezależnie od siebie. Każdy z nich również przeszedł przez swój wczesny okres cywilizacji w całkowitej izolacji od pozostałych. Jednakże we wszystkich wspomnianych przypadkach wydarzyło się to samo. Trajektoria, która doprowadziła ludzkość do granicy cywilizacji, nadal się wydłużała - hordy stawały się na tyle liczne, że mogły tworzyć wioski, które z kolei roz-
rastały się i łączyły w wodzostwa. Wioski wodzostw zaczęły przypominać miasta, które również się rozrastały i miały coraz bardziej złożoną strukturę. We wszystkich trzech regionach - można je nieprecyzyjnie nazwać miastami-państwami -wyewoluowaty centra miejskie otoczone polami uprawnymi, wioskami i miasteczkami (chociaż w niektórych miejscach, na przykład w Egipcie i w Andach, „miejska" część państwa mogła być tak mała, że to określenie było stosowane na wyrost). Następnie te miasta-państwa łączyły się ze sobą, tworząc multimiasta--państwa, a te multimiasta-państwa rozrosły się w imperia. Oczywiście ta droga nie była łatwa, zdarzało się wiele zahamowań - susze, hordy barbarzyńców i tak dalej, lecz w dalszej perspektywie te zahamowania okazywały się przejściowymi trudnościami. (W rzeczy samej te zahamowania świadczą o stałym postępie; występowały na coraz większych obszarach, co jest dowodem integracji systemów, których dotykały). A więc historia starożytna to po prostu droga do przodu i do góry, na wyższe poziomy społecznej złożoności. Dowodzenie, że w historii są proste wzorce, jak to zrobiłem w poprzednim akapicie, i sugerowanie, że mogą one nawet ilustrować ogólne prawo, to doskonały cel dla krytyków. Takie tezy, jak to ujął jeden z historiozofów, mają tendencję do tworzenia „linearnego prawa" z „domniemanego trendu procesu historycznego jako całości". Zatem, „ponieważ ten proces jest 6 unikatowy, można to określić w najlepszym wypadku jako uogólnianie na podstawie jednostkowego zjawiska". Jednak, przynajmniej w starożytnej historii, ten proces nie jest unikatowy. Mamy przynajmniej trzy oddzielne zjawiska (cztery - jeśli przyjmiemy, jak to robi wielu badaczy, że między Mezoameryką a Andami był początkowo jedynie minimalny kontakt). No dobrze, jeżeli chcemy nazywać „prawami" wzorce, które te zjawiska niezależnie od siebie ilustrują, to powinniśmy zbadać dynamikę tych „praw" i wykazać, dlaczego są tak silne. Już się tym zajmowaliśmy i jeszcze do tego wrócimy. Tymczasem ustalmy przynajmniej fakt, że w tych trzech oddzielnych zjawiskach zasadniczy wzorzec - pogłębiająca się i rozszerzająca złożoność społeczna, coraz więcej i więcej niezerowej sumowalności -jest czymś, czemu nie można zaprzeczyć.
Jedna kolebka cywilizacji W podręcznikach Mezopotamia - kraj leżący w dolinach Tygrysu i Eufratu we współczesnym Iraku - nazywana jest kolebką cywilizacji. Starożytni władcy Chin i obu Ameryk przewróciliby się w grobach, gdyby słyszeli tę eurocentrycz-ną propagandę. Ich cywilizacje miały własne kolebki, domowej, na szczęście, roboty. Musimy jednak od czegoś zacząć, a cywilizacja Bliskiego Wschodu poprzedziła tamte cywilizacje.
W Mezopotamii historia cywilizacji zaczęła się, jak wszędzie, od rolnictwa i towarzyszącej mu społecznej złożoności. Już w 4000 roku p.n.e. mamy tam znaki rozpoznawcze wodzostw - świątynie oraz inne inwestycje (systemy irygacyjne i budowle przypominające spichrze), no i oczywiście specjalne miejsca pochówku dla prominentów, wypełnione cenną miedzią i ozdobnymi wyrobami z ceramiki. Wioski wodzostwa stają się coraz większe i w pewnym 7 momencie przekraczają tę niewyraźną linię dzielącą je od miast. Około 3500 roku p.n.e., chociaż nie było jeszcze prawdziwego pisma, pojawiły się oznaki pierwszej rewolucji informacji: cylindryczna pieczęć, wymyślne żetony, misa o ukośnych brzegach. Kiedy wyewoluowało pismo, droga do cy8 wilizacji uległa gwałtownemu skróceniu. W południowej Mezopotamii pomiędzy rokiem 3500 p.n.e. a 2900 p.n.e. liczba wsi wzrosła z 17 do 124, a liczba miast z 3 do 20. Liczba „ośrodków miejskich" - o powierzchni 50 hek9 tarów lub większych - wzrosła z jednego do 20. W 2800 roku p.n.e. miasto Druk zajmowało 250 hektarów, a jego świątynie w kształcie piętrowej, ściętej piramidy widoczne były z odległości wielu kilometrów. Otoczony przez rolnicze wioski i miasteczka oraz połączony z nimi wzajemnym stosunkiem zależności, Uruk stał się centrum amorficznego miasta-państwa. Porównywalne skupiska wyewoluowały również w innych częściach Mezopotamii. Relacje pomiędzy miastami-państwami były potężnym źródłem niezerowej sumowalności, „aspołecznej towarzyskości" Kanta. Miasta-państwa walczyły ze sobą i handlowały, więc jak to zwykle bywa, wynikiem tego było dążenie do politycznego zjednoczenia. Nie chodziło tylko o to, że „dwumiastowe" państwo jest silniejsze od „jednomiastowego" nieprzyjaciela z powodu swoich rozmiarów. Siła wypływa również z faktu, iż handel pomiędzy dwoma miastami może teraz przebiegać bez okresowych zakłóceń spowodowanych wojną, że nie są zagrożone grabieżą i że pozbyły się wzajemnej nieufności. Podstawowa idea -stwarzanie dużych, mało konfliktowych stref dla swobodnego rozgrywania niezerowej sumowalności - przypomina określenie Elmana Service'a „prowadzenie pokoju". Pokój często nie był jednak pokojowo prowadzony. Chociaż władcy miast mogli się zgadzać co do korzyści płynących z utworzenia wielomiastowego me-gapaństwa, rzadko zgadzali się co do tego, kto miałby być megawładcą. Podob-
nie jak wodzostwa, wielomiastowe megapaństwa tworzyły się przeważnie za pomocą podboju albo jego groźby. Pierwszym wielkim „wielomiastowym" państwem w Mezopotamii było imperium Akadu, utworzone około 2350 roku p.n.e., kiedy Sargon z Akadu podbił miasta sumeryjskie w południowej Mezopotamii. Podboje Sargona odbywały się za aprobatą bogów; po zdobyciu miasta prosił miejscowych kapłanów, aby głosili, że odniósł zwycięstwo zgodnie z wolą sumeryjskiego boga Enlila. Pewnie aby ułatwić im podjęcie decyzji, wystawiał na widok publiczny pokonanego 10 miejscowego króla zakutego w dyby. Żeby dopełnić wykładni religijnej, mianował swoją córkę arcykapłanką w 11 świątyni Nanna w Ur, religijnej stolicy południowej Mezopotamii. Wziąwszy pod swoją władzę większość ludności w 12 dolinach Tygrysu i Eufratu oraz w ich okolicy, Sargon ogłosił się „Królem Czterech Stron Świata". 13 Egipt natomiast, chociaż tworzył miasta wolniej niż Mezopotamia (zresztą miasta egipskie nigdy nie miały tak bardzo miejskiego charakteru jak miasta Mezopotamii), posuwał się szybciej i bardziej uparcie w kierunku regionalnej państwowości. Ten próg został przekroczony wkrótce po pojawieniu się rewolucji informacyjnej. W 3100 roku p.n.e. 14 używano już egipskich hieroglifów do zapisywania rodowodów i praw własności. Około 3000 roku p.n.e., wiek wcześniej, czy też wiek później, Egipt był zjednoczony politycznie, prowadził lukratywny handel, zawierał przyjacielskie sojusze i hołdował niszczycielskiej wrogości. Egipscy faraonowie mieli bardzo wysokie mniemanie o sobie, nawet jak na standardy starożytnych władców. W niezwykle konsekwentny sposób przekonali ludność, że nie tylko byli wyrazicielami woli bogów, lecz że sami byli wręcz bogami - synami Boga Słońca Ra. Wynikiem tego było bezwzględne podporządkowanie społeczeństwa, co może po części tłumaczyć to zaskakujące ucieleśnienie potęgi państwa: piramidy, w które włożono niewyobrażalne mnóstwo pracy tylko po to, aby faraonowie mieli ładne, przestronne grobowce i mogli spędzić pośmiertne życie w otoczeniu artefaktów w nieprawdopodobnych ilościach. Poza swoim boskim statusem, faraonowie polegali na ogromnie rozbudowanej biurokracji, której poszczególne działania nie są dla nas jasne, wiadomo jednak, że nie brakło jej tytułów: Nadzorca Spichrzy, Nadzorca Prac,
Nadzorca Skarbców, Nadzorca Skrybów i Wielkich Spisów, Nadzorca Wielkich Budynków i tak dalej.
Inna kolebka cywilizacji Jak się wydaje, rolnictwo we Wschodniej Azji wyewoluowało o jakieś tysiąc lat później niż na Środkowym Wschodzie, ale przyniosło wiadome skutki: większe wsie, więcej artefaktów, więcej handlu, większe budynki, większy zasięg kontroli politycznej, konflikty obejmujące większe obszary, wyraźniejsze zróżnicowanie statusu społecznego (nefryt i brąz to 16 najczęstsze wyposażenie grobów wyższych klas). Koniec czwartego millennium p.n.e. to początek wieku wodzostw, a w drugim millennium p.n.e. pojawiły się świadectwa organizacji na poziomie państwa: pismo, miasta, król, który mógł 17 poprowadzić 13 tysięcy ludzi do walki i podejmować ważne decyzje inwestycyjne. Fortyfikacje potrzebne do otoczenia jednego miejskiego zespołu świątyń i pałaców wymagałyby pracy 10 tysięcy robotników i trwałyby osiemnaście lat 18 zakładając, że robotnicy mieliby jeden dzień wolny i nie korzystaliby z płatnego urlopu. Słynne chińskie ozdobne brązy 19 w kształcie trójnogu, których waga osiągała tonę, to niemałe osiągnięcie logistyczne. Groby władców były przestronne - głębokie na metr lub metr dwadzieścia, z tarasami i ułatwiającymi dostęp pomostami. Królów grzebano z niewolnikami i innymi ofiarami z ludzi (czasem z obciętymi głowami), a także z wielką ilością bogactw. Nawet pewien urzędnik z otoczenia władcy, chociaż został pochowany w skromnym grobie, otoczony był 468 przedmiotami z 20 brązu, 775 nefrytami i 6880 pięknymi muszlami. To wszystko odnosi się do tak zwanej „cywilizacji Szang", lecz sugerowanie, że było to jednorodne państwo, może wprowadzić w błąd. Niektórzy naukowcy odchodzą już od chińskiego poglądu (który bardzo długo był akceptowany), głoszącego zjednoczenie narodowe w przeszłości, i postrzegają kraj za czasów dynastii Szang jak wczesną Mezopotamię: pojedyncze, prawdopodobnie amorficzne mia-sta-państwa, które handlowały i walczyły ze sobą, zawierały i zrywały 21 przymierza.
Pojawiła się również wątpliwość, czy kraj ten, pod względem organizacji społecznej, osiągnął poziom państwa, czy też 22 przypominał bardziej wodzostwo na wyższym stopniu rozwoju. Kto to wie? Nam chodzi przede wszystkim o to, że Chiny podążały w tym samym kierunku co inne państwa. Po Szang nastąpił okres władców Czou, którzy umocnili swoją władzę w pierwszym millennium p.n.e., rządząc dużym państwem z wieloma miastami. Dominacja Czou słabła i państwa wchodzące w skład królestwa Czou -Cz'in, Tsin, Cz'i i Cz'u - zaczęły toczyć wojnę, która zakończyła się zwycięstwem Cz'in i bezprecedensową jednością polityczną Azji. Stąd nazwa Chiny.
Kluczem do zwycięskich rządów Cz'in były organizacyjne reformy sumy niezerowej. Ustanowiono silniejsze i 23 bardziej sprawiedliwe prawo, które mniej faworyzowało możnych. Ujednolicono wagi i miary oraz styl pisania znaków. Podbiwszy rywali, wprowadzono te zasady w całych Chinach. Dalszym spoiwem narodu stały się: jednolity system monetarny, duża sieć kanałów oraz licząca 6500 kilometrów sieć drogowa (podróżowano wozami, których rozstaw kół został zestandaryzowany odgórnym nakazem - aby koleiny na nieutwardzonych drogach miały szerokość wygodną dla 24 wszystkich). Szy Huang Ti, który doprowadził do zjednoczenia i jest znany jako Pierwszy Cesarz Chin, określany jest często jako paskudny, pasożytniczy typ. Bał się buntu i kazał palić teksty, których autorzy ośmielali się poruszać inne tematy niż do25 zwolone rolnictwo i wróżbiarstwo. Jego pomysłem na właściwe wykorzystanie rządowych robotników było zlecenie wykonania 7500 wojowników z terakoty, naturalnych rozmiarów, a każdy z nich był niepowtarzalny, aby towarzyszyli 26 mu do grobu. Kaprysy Szy Huang Ti i ucisk ludności niewątpliwie przyczyniły się do wybuchu rewolty po jego 27 śmierci. Przetrwała natomiast infrastruktura niezerowej sumowalności - drogi i kanały oraz standaryzacja, ułatwiająca ruchy ludzi, towarów i danych. Ta spuścizna ułatwiła następcom cesarza, czyli dynastii Hań, trudne zadanie utrzymania jedności politycznej Chin. Tymczasem na Bliskim Wschodzie władcy przychodzili i odchodzili, a regiony, które reprezentowali, stawały się większe i większe, choćby na krótki czas; imperium asyryjskie było potężniejsze niż akadyjskie (to, które pokrywało 28 „cztery strony świata"), a imperium perskie (z jego „królem tej wielkiej, nieogarnionej ziemi"), potężniejsze od asyryjskiego. Imperium perskie zostało z kolei po29
konane przez Aleksandra Wielkiego („syna Boga" „władcę przynoszącego światu pojednanie") , nad imperium macedońskim zaś zatriumfowało imperium rzymskie (którego cesarze byli „zbawcami całej ludzkości").
Amerykańska cywilizacja Gdyby w 200 roku p.n.e. Chińczycy żyjący w epoce dynastii Hań lub Rzymianie mogli przez jakieś magiczne szkiełko zerknąć na życie w nieodkrytym jeszcze Nowym Świecie, to nie wywarłby on na nich dobrego wrażenia. Rzuciwszy okiem na Ameryki, pomyśleliby, że zamieszkują tam dzikusy i barbarzyńcy; prawie wszędzie struktura społeczna przeszła już od zwykłej hordy do wodzostwa. A tu i ówdzie, jeśli się temu dobrze przyjrzeć, istniały kolebki cywilizacji, niewielkie nisze, w których kultura przekraczała mglistą granicę pomiędzy wodzostwem a państwem. Jak zauważyli archeolodzy C.C. Lamberg-Karlovsky i Jeremy Sabloff, pierwsze znane miasto w Mezoameryce, Monte 31 Albśn (w południowym Meksyku, blisko Gwatemali), przypomina pierwsze duże miasto w Mezopotamii - Uruk. W obu przypadkach przyszłe miasto było początkowo zwykłym miasteczkiem, imponującym swoim sąsiadom rozmiarem i architekturą oraz utrzymującym nad nimi dominację polityczną w klasycznym stylu wodzostw. W obu przypadkach wojna i handel były siłami sprawczymi coraz wyższej złożoności społecznej, i w obu przypadkach technologia 32 informacji i urbanizacja szły w parze. W 300 roku p.n.e. w Monte Alban znany był system znaków służący do oznaczania kolejności wydarzeń w czasie, a także używano rytów do identyfikacji wizerunków martwych wrogów. W 200 33 roku p.n.e. liczba ludności wzrosła do 5000, aby w końcu przekroczyć 30 OOO. Lecz Monte Alba"n zostało w końcu zdeklasowane przez Teotihuacdn, miasto położone bardziej na północ, z którym prowadzono wymianę handlową. W 550 34 roku n.e., ze 125 000 mieszkańców, Teotihuaccin stało się jednym z sześciu największych miast na świecie, chociaż pozostałe pięć nie wiedziało o tym. 35 Teotihuacśn nie należy mylić z Tenochtitldn, stolicą państwa Azteków. Kiedy w 1519 roku przybył tam Cortez, miasto liczyło około 200 000 mieszkańców (więcej niż jakiekolwiek europejskie miasto) i było stolicą państwa dwa razy
36
większego od Portugalii. Cortez nazwał Tenochtitlśn „najpiękniejszym miastem świata" i porównywał je do Wenecji. Zbudowane było na wyspach na słonym jeziorze, poprzecinane kanałami i mostami oraz ozdobione pływającymi ogrodami, miało zoo i ptaszarnię. Handel na wodzie wymagał setek tysięcy kanu, a główny rynek mógł, według Corteza, 37 pomieścić 60 000 kupujących i sprzedających. Oczywiście, Aztekowie mieli też swoje ciemniejsze strony. Wystarczyłoby spytać o nie któregoś z ich jeńców - a były ich setki w każdym miesiącu - którym po stoczeniu ich ze schodów świątyni wyrywano serce, aby Słońce miało czym się posilić. W głównej świątyni w Tenochtitlan jeden z ludzi Corteza naliczył - lub przynajmniej oszacował 38 136 000 czaszek. Ofiary z ludzi nie należały przecież do rzadkości w starożytnych cywilizacjach, w Nowym czy też Starym Świecie. (Nawet klasyczna Grecja, ten wzór wczesnego oświecenia, jak się wydaje, miała w tym swój udział). A rząd Azteków w innych dziedzinach był postępowy. Prości ludzie, jak na starożytne standardy, żyli na do-
39
brym poziomie; mieli możliwość wymiany domowych wytworów na egzotyczny import. Na prowincji, w zwykłych domach z suszonej na słońcu cegły archeolodzy znajdowali noże ze szkliwa wulkanicznego, biżuterię z nefrytu i dzwonki z brązu. Zamożność tę zawdzięczano rządowi, który przełamał barierę nieufności, mogącą utrudniać wymianę. Inspektorzy przeczesywali miejskie targowiska w poszukiwaniu oszustw w handlu, począwszy od fałszywych miar do 40 fałszywek (z wosku lub ciasta) quasi-waluty z ziaren kakao. Jak się wydaje, prawo azteckie w większym stopniu niż inne starożytne kodeksy prawne traktowało podobnie biednych i bogatych. Sędziowie też byli czasem karani -jeden z nich został powieszony - za faworyzowanie szlachetnie urodzonych kosztem zwykłych ludzi. Nie używano tortur do wymuszania zeznań - fakt, który jak stwierdził jeden z uczonych, „ukazuje Indian w lepszym świetle niż ich 41 europejskich zdobywców". „Aztekowie", jak myśli większość ludzi o prekolumbijskiej Mezoameryce, jeśli w ogóle o niej myśli - to lśniący klejnot na pustyni, cudowny wyjątek w prymitywnym życiu amerykańskich Indian. Lecz cywilizacja Azteków wcale nie była tak wyjątkowa - była po prostu kolejnym szczeblem trwającego całe tysiąclecia wspinania się w górę regionu, gdzie na innych szczeblach znajdowali się mieszkańcy Teotihuacan, Zapotekowie z Monte Albcin oraz wielu innych, jak na przykład Toltekowie, Mikstekowie i Huastekowie. Oni wszyscy mieli z kolei swoich poprzedników. Majowie, chociaż początkowo niezbyt zurbanizowani, osiągnęli poziom państwa około trzeciego wieku p.n.e., wyprzedziwszy pod tym względem nieco Zapoteków. Wcześniej byli jeszcze Olmekowie, być może twórcy olbrzymich rzeźb na Wyspach Wielkanocnych, ze swoją złożoną strukturą społeczną, która predestynowała ich, według niektórych uczonych, do miana państwa, a nie wodzostwa. Mógłbym wydłużać tę listę, wymieniając inne, mało znane kultury Mezo-ameryki, cofając się od Azteków aż do początków rolnictwa. Mógłbym również spróbować przedstawić zgrabny obraz tego procesu, przedstawiając graficznie, jak to robią podręczniki, kulturowy rodowód: Aztekowie byli następcami Tolte-ków, którzy byli następcami Teotihuacanów i tak dalej. Lecz takie wykresy wprowadzają w błąd. Od czasów Olmeków i wczesnych Majów, w 1200 roku p.n.e., zaznaczyły się silne wpływy kulturowe, które z czasem nabierały coraz większej mocy, kiedy ludność Mezoameryki żyła w większych skupiskach i kontakty kulturowe rozwijały się poprzez wojnę i handel. Cały region zaczął coraz bardziej przypominać jeden mózg społeczny, testujący memy i rozprzestrzeniający te, które były przydatne. To prawda, że poszczególne państewka i ludy nabierały znaczenia i upadały oraz że powtarzało się to aż do znudzenia, lecz te pozornie bezcelowe cykle wzrostu i rozpadu przyczyniały się do poszerzenia trajektorii ewolucji kulturowej. Widoczny był postęp w sztuce pisania, w rolnictwie, rzemiośle, budownictwie i w sztuce rządzenia. Aztekowie, podobnie jak Rzymianie, byli energicznymi administratorami i inżynierami. Mieli sprawnie działającą biurokrację, mosty i akwedukty. Za pomocą śluzy na swojej szesnastokilometrowej zaporze kontrolowali poziom 42 otaczającego Tenochtitlan jeziora. • Aztekowie nie byli wyjątkowymi ludźmi, podobnie jak nie byli nimi Rzymianie. Jedni i drudzy okazali się tacy sami jak ci, co byli przed nimi - istotami ludzkimi mającymi swoje mniej lub bardziej przypadkowe osiągnięcia, które stale dokładali do spuścizny kulturowej. Za każdą wielką kulturą kryje się mnóstwo innych, prawie równie wielkich kultur. To samo dotyczy Inków. Według obiegowych opinii, stworzyli wielką sieć dróg, która umożliwiła i wygodny transport towarów, i przenoszenie wiadomości, konsolidując ogromne, szesnastowieczne imperium, w którym żyło 12 43 milionów ludzi. Jednak wiele z tych dróg zostało zbudowanych przez ich poprzedników, począwszy już od 500 roku p.n.e. Infrastrukturę zaś rozwinęły takie społeczności jak nadbrzeżni Moche, którzy doszli do poziomu państwa
w 100 roku n.e. Po drogach Moche, podobnie jak po drogach Inków, biegali rozstawni biegacze (którzy przekazywali dane nie tylko ustnie, lecz również w postaci symboli wyciętych na płaskich nasionach fasoli, jak sugerują niektórzy 44 uczeni). Podobnie jak dróg Inków, Rzymian, Chińczyków i wszystkich starożytnych dróg - dróg Moche używano do koordynacji działań zarówno militarnych, jak i gospodarczych. Stąd dwa w jednym: było wielu jeńców wojennych i wojownicy-kapłani Moche mieli wiele roboty z rytualnym podcinaniem im gardeł, a kiedy nadszedł czas, żeby napić się 45 krwi, dostarczano kapłanom pięknie wykonane metalowe kielichy, zamówione specjalnie do tego celu. W różnych kulturach południowoamerykańskich - na przykład państw Chirnćj i Huari - rosła sieć dróg i rozwijały się 46 systemy irygacyjne. Kiedy przez tysiąclecia rozrosła się cała infrastruktura wysiłkiem milionów robotników, pojawili się Inkowie, mówiąc, „O, dzięki!". Podbijając tu wodzostwa, a tam państwa, doprowadzili polityczną unifikację Ameryki Południowej do bezprecedensowych rozmiarów. Dzięki zręcznym biurokratycznym rządom i stałej rozbudowie zdołali 47 mniej więcej utrzymać tę jedność. Dumni jak Sargon i nie bardziej niż on światowi, nazywali swoje imperium 48 Tahuantinsuyu lub „Cztery Strony Świata". Nowe, tłumiące antagonizmy możliwości działania organizacji politycznej 49 przyniosły nową produktywność, podobnie jakpax Romana w Starym Świecie.
Zarówno Mezoameryka, jak i Andy są przykładem, jak wiele można zdziałać mimo ograniczonego dostępu do materiałów. Metalurgia brązu była w powijakach, rzadko stosowana do wyrobu broni i narzędzi. Nie było rydwanów ani wozów - nie było zresztą ani kół, ani koni; ogólnie rzecz biorąc, przyroda nawet nie obdarzyła Nowego Świata 50 wieloma łatwymi do udomowienia zwierzętami. Lecz bez względu na dary natury, zawsze można przechowywać i przekazywać dane, a w związku z tym nadzorować działanie biurokracji i kontrolować dużą armię. Siła przetwarzania danych jest tak wielka, że postęp w tym zakresie może, prawie bez innej pomocy, przeprowadzić kultury przez próg państwowości mimo stagnacji w innych dziedzinach. A siła rewolucji kulturowej jest tak wielka, że stagnacja nie trwa wiecznie. W Mezoameryce za czasów Azteków odkryto zasadę działania koła, którego z braku zwierząt pociągowych używano do... wyrobu zabawek, na przykład 51 zwierzątek z czerwonej gliny na kółkach. Ponadto w Ameryce Południowej 52
udomowiono lamę, która stała się zwierzęciem jucznym. Gdyby nie interwencja Europejczyków, dyfuzja kulturowa prawie na pewno przeniosłaby koło na południe lub lamę na północ i ludzie szybko zorientowaliby się, jak z tego korzystać. Z każdym wiekiem dwa największe mózgi społeczne Ameryki rozrastały się, zmierzając do fuzji. W rzeczy samej, mamy smutne dowody na to, że pojawiły się kanały łączące północ z południem. Ospa, którą Europejczycy przywlekli do Mezoameryki, dotarła lądem do Andów - zabijając jednego z in-kaskich królów na krótko przedtem, 53 zanim Pizarro przybył drogą morską i zabił następnego. Wraz z przybyciem Pizarra, Corteza i innych konkwistadorów dobiegł końca amerykański eksperyment autonomicznej ewolucji społecznej. W przeciwieństwie do tego, naturalna ekspansja wczesnych cywilizacji w Starym Świecie, jak również ich późniejsze powiązania, nie zostały nagle przerwane przez przybyszów-morderców. Już w pierwszym wieku n.e. ten proces osiągnął jaką taką kulminację. Tendencje, które wyniosły Chiny i Rzym na szczyty chwały -rozwój stopnia i zasięgu złożoności społecznej - działały również w krajach położonych pomiędzy nimi. Na wschód od imperium rzymskiego było imperium Partów, w okolicach dzisiejszego Iranu i Iraku. Na wschód od Partii leżało imperium Kuszanów, od współczesnego Afganistanu przez północne Indie. A na wschodzie tego imperium rozciągała się zachodnia połać Chin pod panowaniem dynastii Hań. Na Eurazję składały się teraz sąsiadujące imperia. Według słów historyka Williama McNeilla, „eurazjatycka ekumena" została połączona. Można było podróżować od Atlantyku do Pacyfiku, czyli jedną trzecią drogi dokoła świata, przejeżdżając przez tylko cztery państwa. Tak odbywał się handel wzdłuż Jedwabnego Szlaku. Handel nabierał coraz większego znaczenia nie tylko pomiędzy państwami, lecz również wewnątrz państw. Władcy coraz bardziej się przekonywali, że próby drobiazgowego kontrolowania procesu powstawania bogactwa nie pomogą w jego pomnożeniu. W pierwszym wieku n.e. militarne i polityczne siły zaczęły być poważnie uzależnione, jak pisze McNeill, „od materiałów i usług, dostarczanych władcom przez kupców, którzy byli bardziej otwarci na motywację rynku 54 i pieniądza niż na biurokratyczne nakazy". Powoli, lecz zasadnie, odgórne kontrolowanie ekonomii, model stosowany w wodzostwach, który jak się wydaje, dawał jeszcze o sobie znać we wczesnej fazie starożytnej cywilizacji, zaczęło ustępować przed logiką rynku. Co spowodowało tę zmianę? Najprawdopodobniej stało się to dzięki temu, że zdecentralizowane przetwarzanie danych okazało się bardziej skuteczne
w praktyce. Alfabet fonetyczny o wiele łatwiejszy w użyciu niż dawne pismo ideograficzne wyewoluował na Bliskim Wschodzie w drugim tysiącleciu p.n.e. i poszerzył swój zasięg głównie dzięki kupcom, którzy z niego korzystali. Następnie, w pierwszym tysiącleciu p.n.e., pojawiła się bita moneta i rozpowszechniła tymi samymi kanałami. Te wydarzenia idą w parze z obserwacją McNeilla, że tendencja rynków do przekraczania granic gospodarki nakazowej „zaczęła być 55 zauważana w drugim tysiącleciu p.n.e., a stała się normalna i oczekiwania podczas następnego tysiąclecia". Pasmo handlowe przebiegające przez Eurazję nie wytworzyło głębokich współzależności. Jedwabny Szlak, jak sama nazwa wskazuje, służył przewożeniu luksusowych towarów. Lecz wewnątrz imperiów wytworzył się nowy po56 dział pracy. Rzymianie dostawali pszenicę z Egiptu, figi i solone mięso z Hiszpanii, solone ryby z Morza Czarnego. Nawet jeśli importowane ryby nie były codziennym pokarmem wieśniaków, to korzyści płynące z niezerowej 57 sumo-walności zaczęły powoli docierać do niższego poziomu niż poziom klasy rządzącej. Około roku „zerowego" zaczęła się wydłużać średnia ludzkiego wzrostu, ten zmienny, lecz trwały trend oznaczał, jak się wydaje, poprawę wyżywienia.*
Dręczące pytania Oto zwięzły opis starożytnej historii: do przodu i w górę. Tak proste podsumowanie przeważnie wywołuje
zastrzeżenia. Na przykład: Zastrzeżenie numer 1: A co z odmiennością? Pogląd na historię oparty na uogólnieniach ignoruje fascynujące i istotne różnice pomiędzy cywilizacjami. Oto odpowiedź dla tych, którzy wysuwają takie zastrzeżenie: Macie szczęście! Są tysiące książek, które przeczytacie z wielką przyjemnością. Historie pisane na zasadzie narracji przeważnie skupiają się na różnicach, na poszczególnych przypadkach, pomijając często to, co wspólne i co wszystkich dotyczy. . Przypisując postęp gospodarczy zmianie technologii, łatwo jest pogubić się w dwóch sprawach. Niektórzy, minimalizując postęp, argumentują, że jest zbyt mato dowodów na to, iż poziom żyda - uzysk gospodarczy per cap/a- wzrósł przed współczesną epoką. To prawda, lecz nie oznacza to, że nie wzrastała produktywność - uzysk jednego robotnika. Kiedy następuje szybki wzrost populacji, tak jak w ciągu kilku ostatnich tysiącleci, produktywność poszczególnych robotników może znacząco wzrosnąć, chociaż jednocześnie nie rośnie poziom życia, ponieważ przeciętny robotnik ma coraz więcej ust do wy-karmienia. Ta interpretacja dotyczy tysiącleci poprzedzających rewolucję przemysłową - wzrost produktywności byt zakamuflowany wzrostem populacji. (Oczywiście, wzrost populacji może zmusić ludzi do uprawiania mniej żyznych ziem lub intensywniejszej eksploatacji ziem żyznych, więc sam fakt niedopuszczenia do spadku produktywności mógł oznaczać poprawę technologii) - Bradford de Long, bezpośredni przekaz.
Cywilizacja i tak dalej
141
Walka z tą jednostronnością i pisanie książki o tym, co jest wspólne, nie oznacza negowania różnic, które są niewątpliwie duże i interesujące. Starożytny Egipt, jak się przekonaliśmy, w znacznie większym stopniu doprowadził do fuzji religii i rządu niż jakiekolwiek inne wczesne cywilizacje (i to zasługuje na podziw). A Chinom udało się utrzymać polityczną jedność na bardzo dużym obszarze pod panowaniem niezwykle długo utrzymujących się przy władzy dynastii. Zawsze ogarnia pokusa (przynajmniej mnie), aby spróbować wytłumaczyć te różnice poprzez technologię. Czy jedność Chin nie wynikała po części z używania pisma, które - przedstawiając całe wyrazy za pomocą znaków umożliwiało ludziom mówiącym różnymi dialektami zrozumieć pisany język „chiński"? A może też inne oblicze tego pisma - trudność nauczenia się go - uniemożliwiało szybkie rozproszenie władzy poniżej poziomu klasy rządzącej? A jeśli chodzi o ściśle boski status egipskich faraonów - kto to może wiedzieć? Nawet najbardziej zagorzały zwolennik technologii nie próbuje tłumaczyć wszystkiego językiem techniki. Chodzi przede wszystkim o to, że uznanie tych różnic nie tylko nie zaciemnia wspólnych cech, ale w pewnym sensie nawet je uwydatnia. Wczesne Chiny były wyjątkowo dobrym przykładem ogólnej reguły, że wszystkie wczesne cywilizacje czerpią nieco jedności ze swojej technologii informacji. Podobnie boskie pochodzenie faraonów przemawia za ogólnym kierunkiem zmian: z biegiem czasu Kościół i 59 państwo stawały się coraz bardziej odrębne, i to na całym świecie. Nie ma dzisiaj państw, nawet tak zwanych teokra-cji, którymi rządzą ludzie deklarujący, że są bogami. Nie ma również gospodarczo rozwiniętych państw, których przywódcy nazywają siebie boskimi namiestnikami. Jakiekolwiek mogły być przyczyny egipskiej teokracji, była ona reliktem już wtedy, gdy powstawała. Kolejne różnice pomiędzy starożytnymi cywilizacjami również sugerują istnienie szerszych wzorców. Rynki odgrywały większą rolę u Azteków niż u Inków, również w Mezopotamii niż w Egipcie. Lecz wszystkie te cywilizacje miały gospodarki, które korzystały z niezerowej sumowalności poprzez inwestycje i podział pracy; gospodarka nakazowa i gospodarka rynkowa to dwie drogi do tego uniwersalnego imperatywu, nawet jeśli jedna z nich miała lepszą przyszłość (szczególnie w świetle nadchodzących trendów w technologii informacji). Zastrzeżenie numer 2: A co z Grekami? W tym rozdziale, rzekomo traktującym o narodzinach cywilizacji, nie ma nawet wzmianki o klasycznej Grecji,
która dla wielu ludzi jest synonimem narodzin cywilizacji. Czy nie powinniśmy więc wygłosić peanu na cześć Sokratesa i Sofoklesa, Pitagorasa i Afchimedesa? Oni wszyscy byli wybitnymi ludźmi. Również bardzo bystrymi. Jednak z perspektywy historii świata nie zasługują na światło jupiterów. Wielka literatura i filozofia nie są monopolem Zachodu. Etyka starożytnych mędrców w Indiach (np. Buddy) i Chinach (Konfucjusza) nic nie traci w porównaniu z grecką filozofią moralną. Miała też ogromne konsekwencje. Jeżeli chodzi o Pitagorasa i Archimedesa, to jestem daleki od niedoceniania matematyki, nauk ścisłych czy też technologii. Nie wolno nam jednak przeceniać w tych dziedzinach jednostki, ponieważ one wszystkie działają na zasadzie automatycznego pilota. Skłonność do innowacji jest tak głęboko zakorzenioną wszechludzką cechą, że postęp nie zależy od poszczególnych jednostek. Liczba n (pi) została precyzyjnie obliczona przez Archimedesa, lecz również niezależnie przez Chińczyków. A jak się 60 teraz wydaje, twierdzenie Pitagorasa miało swój odpowiednik w starożytnej Mezopotamii. Pojęcie zera nie zostało wynalezione w Grecji, ale w Indiach - jak również niezależnie przez Majów w Mezoameryce. Historia matematyki,
nauk ścisłych i technologii jest przepełniona opisami takich niezależnych od siebie wynalazków. Gdyby Pitagoras, Ar-chimedes i Arystoteles zmarli w kołyskach, dalszy rozwój matematyki, nauk ścisłych i technologii nie uległby większej zmianie. To wcale nie znaczy, że Grecja nie powinna zajmować szczególnego miejsca w naszych sercach. Na przykładzie Grecji można było przeanalizować tezę postawioną w poprzednim rozdziale, zgodnie z którą istnieje związek między technologiami informacji, decentralizacją gospodarki i politycznym pluralizmem. Grecy dodali samogłoski do alfabetu 61 62 fonetycznego, dzięki czemu stał się ogólnie dostępny. Docenili użyteczność monet i zaczęli bić własną monetę. Do tych różnorodnych technologii informacji sprytnie dołączyli składnik zaufania, ułatwiając prywatnym podmiotom 63 zawieranie kontraktów posiadających moc prawną. Biorąc to wszystko pod uwagę, można stwierdzić, że analiza wypadła pomyślnie. Klasyczne Ateny, w swoich okresach świetności, miały ożywioną gospodarkę, szeroki zakres 64 piśmienności (jak na starożytne standardy) i demokratyczny ustrój (d/tto). Rzeczywiście, założenie, że decentralizacja gospodarki przyczynia się do dezintegracji władzy politycznej, zyskało również poparcie podczas analizy
wcześniejszych faz ewolucji kulturowej. Nastawieni (relatywnie) na gospodarkę rynkową Aztekowie mieli zaskakująco egalitarny kodeks prawny. A w nastawionej (relatywnie) na gospodarkę rynkową Mezopotamii wymierzano czasami 65 sprawiedliwość na podstawie werdyktu wydanego przez zgromadzenie obywateli. Dzięki pisemnym świadectwom cywilizacji Mezopotamii mamy dane, które - prawie jak sprawozdanie z odbywającego się właśnie meczu - pokazują nam niemal minuta po minucie, jak informacja, gospodarka i polityka mogą gładko współewoluować. Na początku trzeciego tysiąclecia, kiedy pismo było nowością używaną tylko przez elity i pozostawało dostępne nadal dla skrybów, dokumenty mówią głównie o kontrolowanych przez państwo transakcjach. Natomiast w tysiąclecie później, w północnej Mezopotamii, duża liczba spisanych na glinie kontraktów świadczy o prężnym sektorze prywatnym. Kupcy wysyłali na przykład cynę i tekstylia do Anatolii w zamian za złoto i srebro. Jak indywidualni obywatele mogli osiągnąć tak wysokie cele? Mógł na to wpłynąć uproszczony charakter pisma klinowego, używany do spisywania kontraktów, podczas gdy zawodowi skrybowie zmonopolizowali dawny styl pisma. Niektórzy archeolodzy uważają, że sami kupcy, którzy nauczyli się pisać i czytać, przełamali tę tradycję. To właśnie w tym okresie, kiedy dyfuzja technologii informacji przyczyniła się do przeniesienia gospodarczej siły poza zasięg kontroli królów i kapłanów, znajdujemy dowody na coś, co przypomina demokrację. Dokumenty ze zgromadzeń wspólnoty nie są już tylko dowodami wymierzania sprawiedliwości i rozwiązywania problemów prawnych, lecz wykazują, że te obywatelskie zgromadzenia prowadziły obrady i pełniły quasi-ustawodawczą funkcję. Są nawet 66 wzmianki o „ratuszu". Oczywiście, w tym samym czasie w innych starożytnych „cywilizacjach" panowała tyrania i bezpardonowe próby kontrolowania gospodarki przez rząd. Jednak przykład północnej Mezopotamii budził otuchę. Jeżeli wolność gospodarcza, wykorzystując siłę niezerowej sumowalności, przynosi bogactwo, dzięki któremu państwa stają się potężne, a wolność gospodarcza zwykle pociąga za sobą wolność polityczną, to może się okazać, że historia stoi po stronie wolności politycznej. Przecież potężne państwa zwykle dominują nad słabszymi. Co więcej, jest możliwe, że przyszłe technologie informacji umocniłyby tę teoretyczną logikę wolności. W tym stadium historii mamy tylko przebłysk nadziei na jej spełnienie.
Zastrzeżenie numer 3: A gdzie ten chaos? Ten obraz cywilizacyjnego postępu był w pewnym stopniu wybiórczy. Łatwo jest mówić o Jedwabnym Szlaku, o morskim handlu wzdłuż południowego wybrzeża Eurazji, jak gdyby takie podpory sumy niezerowej wzmacniały się i rozwijały dzięki jakiemuś boskiemu źródłu obfitości. A co z różnymi przeszkodami? A piraci? A bandyci z prymitywnej północy, którzy napadali na przemierzające Jedwabny Szlak karawany? Przede wszystkim podróże w pierwszym wieku n.e. odbywały się w dość cywilizowanych warunkach, więc według osądu starożytnych kupców korzyści odnoszone z handlu kompensowały ryzyko. W ten sposób niezerowa sumowalność przetrzymała pasożytnicze ataki ambicji o sumie zerowej, a nawet wzięła nad nią górę. Utrudnienia w handlu przyspieszyły ewolucję rządzenia. W końcu piraci i bandyci są tylko inną formą bariery „zaufania", która może zablokować wzajemnie owocną wymianę. Podważają wiarę, że kiedy wyślemy towary na wschód, to otrzymamy w zamian jedwab. A ewolucja kulturowa, w odpowiednim czasie, znajduje środki na to, aby zrobić wyłom w barierze zaufania, przede wszystkim przez rozszerzenie politycznej kontroli. Jednym z początkowych celów rzymskiej ekspansji w trzecim wieku p.n.e.
było pokonanie piratów i obrona handlu Italii dzięki wciągnięciu dalmatyńskiego wybrzeża Adriatyku w sferę wpływów 67 rzymskich. Korzyść odniesiona z dalszej ekspansji procentowała stłumieniem takich przeszkód w handlu (oraz innej klasycznej przeszkody, wojny). Z tego powodu pax Romana przyniósł nowy dobrobyt. Utworzył nie tylko strefę bez wojny, ale strefę (stosunkowo) wolną od rozboju. 68 Takie działania byty nie tylko domeną Rzymu. W starożytności handel uporczywie przekraczał polityczne granice. (Kiedy chiński dostojnik z czasów dynastii Hań wyruszył poza zachodnią granicę i znalazł się na terra incognita, był zdumiony, widząc w Afganistanie wystawione na sprzedaż chińskie towary). Kontrola polityczna podążała w ślad za handlem, często umacniając jego logikę. Obniżyła barierę komunikacji i barierę zaufania dla interakcji sumy niezerowej, ułatwiając podróż i czyniąc ją bardziej bezpieczną oraz rozszerzając zasięg działania jednolitego kodeksu prawnego. W dużej mierze to właśnie przezwyciężenie tych dwóch barier różniło dominujące cywilizacje od całej reszty. Spytajcie historyka o dwie rzeczy, które doprowadziły do wielkości Rzymu i uczyniły go wzorcem dla potomności, a najpewniej usłyszycie: „Rzymskie drogi i rzymskie prawo". Ekspansja imperialna nie jest jedynym sposobem zwalczania piratów. Istnieją również międzynarodowe porozumienia. Pod koniec średniowiecza, jak zobaczymy, były także rozwiązania stosowane przez prywatny sektor. Ale to wszystko sprowadza się, jak również zobaczymy, do pewnego rodzaju rozszerzonej
kontroli. A piraci, bez względu na to, jak się ich zwalcza, są przykładem tego, jak zamieszanie i chaos okazują się często zwiastunami nowej formy ładu. Tak samo jest dzisiaj. Nowe technologie informacji, które wprowadziły nowy rodzaj międzynarodowego handlu, wprowadzają nowe formy zakłóceń. Złodziej może siedzieć w jednym państwie i kraść pieniądze z banków innych państw. Jak się przekonamy, rozwiązanie tych problemów sprowadza się do czynienia małych kroczków w kierunku nadnarodowej kontroli. Jak daleko zajdziemy tą ścieżką, jest kwestią dyskusyjną, lecz jej zasadniczy kierunek już mniej podlega dyskusji. Kiedykolwiek technologia przekroczyła margines niezerowej sumowalności, materializowały się nowe zagrożenia sumy zerowej, do pokonania których służyła, w tym czy innym sensie, rozszerzona kontrola. Zastrzeżenie numer 4: Brak odpowiedzi na zasadniczy zarzut z zastrzeżenia numer 3. Piraci i rozbójnicy to nie jedyna forma chaosu. A co z chaosem na wielką skalę? Co z suszami trwającymi całe dziesięciolecia i niosącymi śmierć zarazami? A co z barbarzyńcami - nie bandami rozbójników na drogach, ale całymi hordami gwałcicieli i rabusiów? Przecież nawet imperium rzymskie padło pod ich naporem, nieprawdaż? A czy cała „Eurazjatycka Ekumena", ten wielki pas cywilizacji, który wyewoluował około pierwszego wieku n.e., nie zaczęła się rozpadać? A czy historia Jedwabnego Szlaku nie obfituje w problemy? W tej sytuacji jakie może mieć znaczenie fakt, że cywilizacje mają tendencję do rozrastania się i pogłębiania swojej złożoności? Im są większe, tym boleśniej upadają. Nie wydaje się, aby barbarzyńcy, którzy splądrowali Rzym, mieli za swoją dewizę hasło „do przodu i w górę". Takie twierdzenie jest sprawą do dyskusji, jak zobaczymy w następnym rozdziale.
Rozdział 10
Nasi przyjaciele barbarzyńcy Musimy pamiętać, że roczniki tej walki pomiędzy „cywilizacją" a „barbarzyństwem" byty pisane prawie wyłącznie przez skrybów z „cywilizowanego" obozu. ARNOLD TOYNBEE'
W 410 roku n.e. Wizygoci zdobyli Rzym. Święty Hieronim, który studiował w Rzymie i przetłumaczył Biblię na łacinę, dowiedział się o tym, kiedy był w Betlejem. Napisał wtedy do przyjaciela: „Co jest bezpieczne, jeśli Rzym gi2 3 nie"? Później sam sobie odpowiedział na to pytanie: „Cały świat zginął w jednym mieście...". Był to dość ograniczony pogląd. W czasie kiedy Rzymianie patrzyli na siejących spustoszenie Gotów, Majowie na przykład spokojnie zajmowali się swoimi sprawami. Jednak w pewnym sensie konsekwencje najazdu barbarzyńców przekroczyły granice miasta Rzymu, a nawet całego imperium. Cywilizacyjny pas, który w pierwszym wieku n.e. łączył
euroazjatycki kontynent, zaczął pękać w różnych miejscach, do czego przyczyniły się w dużej mierze „barbarzyńskie plemiona" Hunów, Gotów, Wandalów i inne. Chiny często walczyły z nomada-mi-rabusiami i nie 4 zawsze skutecznie. Imperium Guptów rozpadło się pod naporem Hunów. Perskie państwo Sasanidów z trudem 5 broniło się przed Huna-mi, czasem ulegając inwazji. W Nowym Świecie początkujące cywilizacje zmagały się z tym samym problemem: ostoje miejskiej cywilizacji były oblegane przez nieokrzesanych prowincjuszy i niektóre upadły. Biorąc to wszystko pod uwagę, widzimy, że barbarzyńcy odnieśli dość triumfów, aby powstało pytanie: Co by się stało, gdyby odnieśli całkowity sukces? Co by było, gdyby poczynili więcej zniszczeń i na większym obszarze? Czy naprawdę możemy mieć pewność, że trajektoria ewolucji kulturowej wkrótce, czy w ogóle kiedykolwiek, by się odrodziła? Czy barbarzyńcy mogli położyć kres dążeniu świata do zakrojonej na większą skalę i głębszej złożoności społecznej? Nie. W gruncie rzeczy istnienie barbarzyńców wcale nie hamowało ewolucji kul-
turowej, a wręcz przeciwnie, mogło pomóc w jej rozwoju. Egzemplifikacją tego faktu jest nawet najsłynniejszy triumf barbarzyńców: upadek imperium rzymskiego.
Nagminne fałszywe opinie o barbarzyńcach Kim jest barbarzyńca? Jak widzieliśmy, dla dziewiętnastowiecznych ewolucjoni-stów kulturowych „barbarzyństwo" oznaczało jakiś etap pomiędzy „dzikim" (zwykłą hordą łowców-zbieraczy) a „cywilizowanym" (czyli państwem). Ten właśnie poziom osiągnęła większość barbarzyńskich plemion w starożytności; dzisiaj nazwalibyśmy to poziomem „wodzostwa", chociaż niektóre z nich były niesłychanie mobilne. Historycy używają terminu „barbarzyńca" bardziej swobodnie. Barbarzyńcami są ludy, których kultura jest mniej rozwinięta niż kultura ich sąsiadów i które mogą mieć skłonność do korzystania, z użyciem siły, z dóbr swoich sąsiadów. Czasem ten typ korzystania - rabunek - przybierał formę konnego najazdu, chociaż ten luksus był niedostępny dla barbarzyńców z Nowego Świata. Dla Rzymian „barbarzyńca" nie był ściśle technicznym określeniem. Jego pochodzenie jest niewinne - powstało od greckiego słowa „cudzoziemiec" - lecz jego konotacje były zdecydowanie pogardliwe. Niektórzy Rzymianie nazywali 6 leżące w granicach imperium obszary oikoumene - „zamieszkaną ziemią". Pogląd Rzymian na barbarzyńcównieokrzesanych, zdeprawowanych, chyba nawet podludzi - nadal się utrzymuje, robiąc z barbarzyńców jedną z najbardziej fałszywie rozumianych i niesprawiedliwie szkalowanych grup. Szczególnie kilka fałszywych opinii wymaga wyjaśnienia.
Fałszywa opinia numer 1: Barbarzyńcy są mniej „cywilizowani" od swoich sąsiadów pod względem moralnym - są mniej przyzwoici, mniej ludzcy. Trudno byłoby postępować mniej po ludzku niż Rzymianie. To rzymscy kawa-lerzyści poinformowali Hannibala o 7 wyniku ostatniej bitwy, wrzucając do jego obozu głowę brata. To Rzymianie pomścili zadaną im przez Gotów klęskę, biorąc dzieci gockie - wzięte przed laty jako zakładnicy - aby oprowadzać je po placach różnych miast, a potem 8 zamordować. Cesarz Neron wiązał chrześcijan, smarował smołą i podpalał, aby rzekomo w ten sposób oświetlać 9 nocą swoje ogrody. Jeden z jego następców, Tytus, uświetnił urodziny swojego brata publiczną egzekucją 2500 Żydów - zmuszając jednych do bratobójczej wal-
10
ki, innych do walki z dzikimi zwierzętami i paląc pozostałych. Takie spektakle, oczywiście na mniejszą skalę, należały do stałych rozrywek Rzymian. Plądrowanie miast było ich standardową procedurą, dość zresztą pospolitą podczas starożytnych wojen. Święty Augustyn tak pisał o grabieniu Rzymu przez Gotów: „Te wszystkie zniszczenia, mordy, rabunki, podpalenia i nieszczęścia, które stały się udziałem Rzymu, były tylko zwykłym następstwem wojny". Niezwykły natomiast był dla niego fakt, że ci „dzicy barbarzyńcy zupełnie nieoczekiwanie okazali tak wiele łaski, wyznaczając wielkie kościoły jako 11 miejsca schronienia dla uciekinierów, którzy mogli się tam spodziewać ludzkiego traktowania". Goci w ciągu kilku dni spalili tylko kilka budynków, zanim ruszyli dalej.
Fałszywa opinia numer 2: Barbarzyńcy nie mieli kultury, jeżeli przez kulturę mamy rozumieć piękne rzeźby, tragedie greckie i używanie specjalnych sztućców do ryb, to ten zarzut nie jest bezpodstawny. Lecz jeśli przez kulturę rozumiemy to, co rozumie ewolucjonista kultury, czyli wszystkie produkty ludzkiego umysłu, a szczególnie te praktyczne,
to barbarzyńcy nie mają się czego wstydzić. Gdy weźmiemy pod uwagę brak formalnego wykształcenia, trzeba uznać, że i tak przyczynili się w wystarczający sposób do wielkiego, płynącego w górę strumienia memów. 12 To barbarzyński pług przeorał w średniowieczu glebę północnej i zachodniej Europy i otworzył drogę rolnictwu. To 13 od azjatyckich barbarzyńców Chińczycy przejęli strzemiona, które później powędrowały na zachód. A w Chinach barbarzyńcy, którzy napadli na państwo Czi'n, wchodzące w skład królestwa Czou, zademonstrowali nowy styl 14 prowadzenia wojny - włączyli do walki konnych łuczników. Państwo Cz'in przejęło tę technikę nie tylko do odpierania dalszych najazdów barbarzyńców, lecz również do podboju rywalizujących z nim państewek, co doprowadziło do zjednoczenia Chin. Następny przykład: Rzymianie zwykli byli narzekać na zapach barbarzyńców, lecz jest to tylko dowodem na różnorodność ówczesnych gustów. Właśnie ci pierwsi nie używali mydła. Specyfik ten został wynaleziony przez... 15 barbarzyńców, którzy gotowali tłuszcz w alkaliach.
Fałszywa opinia numer 3: Barbarzyńców nie da się niczego nauczyć. Rzeczywiście mieli kilka zręcznych pomysłów (często dotyczyły one jazdy
konnej i zabijania ludzi), ale jeśli chodzi o niesienie im kultury, to równie dobrze można mówić do kamienia. W rzeczywistości barbarzyńcy mają taką samą zdolność do przyswajania sobie tego rodzaju memów, jakie ludzie przeważnie chcą sobie przyswajać. Lubią rzeczy funkcjonalne, nowe i błyszczące. Rzymscy cesarze posyłali Attyli złoto, aby 16 odwieść go od chęci splądrowania Rzymu. Wtedy Attyla robił to, co każdy normalny człowiek by zrobił po otrzymaniu czeku na dużą sumę pieniędzy: szedł na zakupy. W ten sposób Hunowie mieli pełno jedwabiu, pereł, złotych półmisków, srebrnych kielichów, wysadzaną drogimi kamieniami uprząż końską, wygodne kanapy, lnianą pościel, 17 no i oczywiście solidne żelazne miecze, dzięki którym mogli wyciągnąć jeszcze więcej złota od Rzymian. Nawet oddawanie się lekturze nie przekraczało możliwości umysłowych barbarzyńców. W końcu czwartego wieku n.e. jeden z biskupów nawrócił pewną liczbę Gotów na chrześcijaństwo i przetłumaczył Biblię na ich język. Był 18 to początek germańskiej drogi do opanowania umiejętności czytania i pisania. Rozwianie drugiego i trzeciego fałszywego poglądu odkrywa przed nami szerszą perspektywę. Jeżeli barbarzyńcy są dobrzy w generowaniu memów oraz w absorbowaniu memów wygenerowanych przez innych i są skłonni do podróżowania, można by oczekiwać, że są cennymi roznosicielami i syntezatorami memów. To prawda, są oni istnymi specjalistami w miksowaniu kultury. Weźmy choćby pod uwagę Celtów, lud żyjący na poziomie wodzostw, którzy pojawiali się w różnych częściach Europy przed naszą erą i w naszej erze. Według jednego z archeologów Celtowie byli ludem „koczowniczym, chełpliwym, 19 swar-liwym, dorodnym, dzikim, wojowniczym i byli łowcami głów". Można nazywać ich, jak się chce, ale nie można mówić, że brakowało im kultury. Celtowie sprzedawali Grekom sól i metale, a za uzyskany dochód kupowali wino, wyroby 20 garncarskie oraz wyroby z metalu. Przenosili greckie motywy zdobnicze na północ i przekazywali technologie wyrobu 21 22 przedmiotów z żelaza dużym połaciom Europy. Wreszcie spopularyzowali podkowy końskie, żelazne zamki i beczki. 23 Rzymianie poznali zalety „krótkiego miecza" w niefortunny sposób - kiedy Celtowie łupili Rzym w 390 roku p.n.e. Już za czasów Cezara Celtowie bili monetę na wzór rzymski, niektórzy z nich zaś opanowali alfabet grecki.
Celtowie poza nieregularnymi zrywami do handlu i plądrowania mieli inną rolę, o większym zasięgu przetwarzanie i transmisję danych. Pośród tego całego zamieszania memy, konglomeraty informacji kulturowej, były wybiórczo zachowywane i replikowane. Znalazły się wśród nich najważniejsze technologie materialne, takie jak wyrabianie przedmiotów z żelaza, a także dwie z najważniejszych technologii informacji - pismo i pieniądze. Dzięki, polujący na głowy Celtowie! Z tej historii wynika prosty morał: Kiedy myślisz o ewolucji kulturowej, nie zajmuj się poszczególnymi ludźmi czy też ludami. Zamiast tego nie spuszczaj z oka memów. Ludzie i ludy przychodzą i odchodzą, żyją i umierają. Lecz ich memy, podobnie jak ich geny, przetrwają. Kiedy jest już po handlu, po plądrowaniu i wojnie, i wszędzie dokoła leżą ciała zabitych, może się wydawać, że struktura społeczna jest w rozsypce. Ale nawet w tym procesie kultura, zbiorcze menu memów, z którego może korzystać społeczeństwo, potrafi równie dobrze wyewoluować. Wreszcie pojawi się struktura społeczna, konsolidując nową bazę technologiczną. To może trochę potrwać, zanim struktura społeczna nadąży za technologią (zob. następny rozdział). Ale nadąży, w swoim czasie.
Fałszywa opinia numer 4: Barbarzyńcy są z natury niezorganizowanymi włóczęgami. To prawda, że europejscy i azjatyccy barbarzyńcy wykazywali czasem zamiłowanie do wędrówek, l to jest zupełnie zrozumiałe. Jeśli bowiem twoja
praca polega na pasożytowaniu na precyzyjnie skonstruowanych cywilizacjach, to musisz podróżować. De facto pasożytnictwo nie było zawodem większości „barbarzyńców" przez większość czasu. Kiedy znaleźli jakiś obszar żyznej ziemi lub dogodne miejsce wśród kupców, często się osiedlali, aby w ten sposób zarabiać na życie - nawet na uczciwe życie. Trudno byłoby w to uwierzyć, czytając przerażające opisy barbarzyńców sporządzone przez Rzymian, lecz były one wtedy oparte na dramatycznych okolicznościach, w jakich stykali się z nimi Rzymianie, a nie na przypadkowych przykładach z życia barbarzyńców. Archeolodzy odkryli później, że barbarzyńscy Germanie na północ od imperium żyli 25 w „stabilnych, trwałych społecznościach", a ich gospodarka była „chyba w zasadzie taka sama jak gospodarka rolników na terenie zachodnich prowincji rzymskich". Co więcej, społeczności barbarzyńców - czy koczownicze, czy też osiadłe - mają tendencję do ewoluowania, podobnie jak inne społeczności, w kierunku wyższych poziomów organizacji. Powodem, dla którego Rzymianie w czwartym wieku coraz dotkliwiej odczuwali zagrożenie, był fakt, że ich ciemiężycie-le mieli coraz sprawniejszą administrację (po części zapożyczoną od Rzymian)
26
i stawali się „bardziej cywilizowani", jak to określił jeden z historyków, a przez to bardziej przerażający. Inny historyk tak pisze o barbarzyńcach nękających północne Chiny: „Stali się naprawdę niebezpieczni w takim stopniu, w jakim stali się cywilizowani, biegli w sztuce organizacji, produkcji i wojny". Jeden z takich barbarzyńców nauczył się na pamięć pism Konfucjusza i lubił powtarzać: „Dżentelmen powinien się wstydzić niewiedzy, nawet jeśli dotyczy ona pojedynczego 27 28 przypadku". Jego wykształcony syn splądrował w 311 roku stolicę państwa Cz'in - było to wydarzenie, które można by nawet porównać do grabienia Rzymu. Szczególnie Hunowie, chociaż byli koczownikami, mieli szeroko zakrojoną organizację, nazywaną czasem 29 „imperium". Podobnie jak to robiły inne zachodnie imperia, Hunowie siłą podporządkowywali sobie różne ludy i egzekwowali od nich daninę. (A kim byli Rzymianie, żeby mieli prawo na to się uskarżać?). Z kolei we wschodniej Azji 30 konfederacja barbarzyńców, Tobą, w czwartym i piątym wieku konsolidowała swoje własne imperium. W końcu Tobą przejęła kontrolę nad większą częścią północnych Chin - i musiała bronić swojego terytorium przed nową falą niemile widzianych barbarzyńców. Najlepszą ilustracją faktu, że barbarzyńcy równie łatwo podtrzymują cywilizację, jak ją rujnują, jest imperium rzymskie. Przez całe wieki Rzymianie wykorzystywali plemiona germańskie jako najemników, a wielu najlepszych generałów imperium było barbarzyńskiego pochodzenia. W ogólnym rozrachunku Rzymianie doszli do wniosku, że z tymi ludźmi można robić interesy. Barbarzyńskie plemiona udowodniły to ponownie po zwycięskich inwazjach w piątym wieku. Przed nimi leżały wielkie przestrzenie uprawianej przez wieśniaków ziemi, którzy płacili rządowi wysokie podatki, a ten rząd miał coraz mniej możliwości, aby ich bronić. Jak wykorzystać taką sytuację? Można było przejechać przez cały rolniczy obszar, pokonać rzymskich żołnierzy, urządzić rzeź wieśniaków i zabrać ich ziemie. Można też było zostawić wieśniaków w spokoju i ubić interes z wysokimi rzymskimi urzędnikami, proponując im, że się ich zastąpi przy zbieraniu podatków. Legendarni barbarzyńcy przyjęliby to pierwsze wyjście. A prawdziwi barbarzyńcy zdecydowali się na drugie rozwiązanie, realizując w ten sposób marzenia każdego człowieka: wysoki 31 współczynnik dochodu do wypracowania. W piątym i szóstym wieku rzymski aparat fiskalny przeszedł, jak to ujął 32 jeden z historyków, „pod nowe kierownictwo".
Jest powiedzenie dotyczące urzędników państwowych, którzy rozpoczynają swoje kariery, wierząc w szczytne ideały, i w końcu zostają skorumpowani: „Przyszli, aby czynić dobro, i dobrze się urządzili". O barbarzyńcach, którzy walczyli z Rzymem, możemy powiedzieć, że „przyszli czynić zło, a wszystko zrobili dobrze". Jest możliwe, że rozpoczęli inwazję po to, aby grabić i plądrować, lecz w końcu przyjęli bardziej osiadły tryb życia. Ta umiejętność dopasowywania się do zastanych warunków jest powodem, dlaczego już w 500 roku n.e. zachodnia Europa stosunkowo łagodnie wyewoluowała ze stanu jednego imperium w kilka dużych barbarzyńskich królestw, jak na przykład Wizygotów w Hiszpanii i Ostrogotów w Italii. A jak się powodziło grecko-rzymskiej kulturze w rękach barbarzyńców? Goci nie mieli inklinacji do rozważań nad 33 dialogami Platona, ale zachwycali się dziełami Euklidesa; unikając ogólnikowych tematów, przywiązywali wagę do konkretnych dyscyplin: do architektury (odrestaurowali niektóre monumentalne budowle imperium); pomiarów (pomocnych przy zbieraniu podatków); matematyki (szczególnie ważne były systemy liczbowe i miary); medycyny 34 (po splądrowaniu Rzymu wśród zdobyczy, jakie Wizygoci wywieźli na południe, był lekarz Dionysius). Goci gardzili „retoryką", która zajmowała poczesne miejsce w rzymskim nauczaniu prawa, lecz samo prawo to była inna sprawa. Zatrudniając rzymskich jurystów, zaadaptowali rzymskie prawo do rządów nad ich rzymskimi poddanymi i
sformalizowali własną tradycję prawną, która była przedtem ustna. Jedna z wydanych przez barbarzyńców prac nosiła 35 tytuł Rzymskie prawo Wizygotów. Te przykłady nie mają sugerować łatwego przejścia od ostatniego wieku rządów Rzymu w zachodniej Europie do następnych wieków. Goci, Frankowie i inni „barbarzyńcy", choć bardzo chcieli być spadkobiercami Rzymu, nie byli w stanie zasymilować jego zaawansowanej kultury. Ponadto ataki ze strony nadal silnego cesarstwa rzymskiego na wschodzie, ze stolicą w Konstantynopolu, sprzyjały destrukcji. („Reklamacja Rzymu" przez cesarza Justyniana uczyniła 36 więcej szkody niż podbój Rzymu przez Wizygotów). Wielkie „królestwa" barbarzyńskie nie wyszły z tego bez szwanku. Mimo wszystko barbarzyńcy nie przepuścili rzymskiej kultury przez niszczarkę do papieru.
Fałszywa opinia numer 5: Barbarzyńcy to przedziwna przypadłość, która z jakiegoś powodu zmaterializowała się w okresie panowania cesarstwa rzymskiego (i od czasu do czasu powracała, jak na przykład niszczycielskie wę-
drówki Mongołów u schyłku średniowiecza). Sam fakt, że ewolucja kulturowa przemieszcza się nierównomiernie z miejsca na miejsce, oznacza, iż na tysiąclecia przed powstaniem Rzymu cywilizacje otoczone były mniej rozwiniętymi kulturami. A ci nieposiadający, tak jak większość ludzi, mieli skłonności do wykorzystywania słabości innych i czasem z nich korzystali. Jak się wydaje, cywilizacje Środkowego Wschodu ucierpiały od przynajmniej dwóch fal 37 „barbarzyńskich" spustoszeń, na początku i końcu drugiego millennium p.n.e. Dlaczego więc tak mało słyszymy o tych wczesnych barbarzyńcach? Jest kilka powodów. Po pierwsze, im bardziej cofamy się w czasie, tym mniej jest świadectw historii. Archeolodzy odkrywają ruiny dawnych cywilizacji i ślady gwałtownego starcia, ale rzadko odnajdują czytelne świadectwa, ukazujące, co się prawdopodobnie przydarzyło tej dotkniętej nieszczęściem cywilizacji: że wrogie, nieokrzesane, obce siły siały tam bezsensowne zniszczenie. Jeżeli napad barbarzyńców jest uwieńczony sukcesem, to jego historia, pod warunkiem że w ogóle istnieje, będzie prawdopodobnie spisana przez potomków tych właśnie barbarzyńców. A nie można od nich oczekiwać, aby sławili barbarzyńskie zachowania swoich przodków. Weźmy na przykład Azteków. Rozpoczęli swoją karierę jako półkoczowni-cy na peryferiach bardziej zaawansowanych kultur, czasem je najeżdżając, a czasem służąc za najemników. (Czy to nie jest nam skądś znane?). Kiedy wreszcie nabyli wystarczającą wiedzę, aby założyć własne duże miasto i podbić ludy, które umiały czytać i pisać, zniszczyli teksty opisujące ich prymitywną przeszłość. Pisali nową historię, przedstawiając się jako jedyni legalni sukcesorzy wielkiej cywilizacji Tolteków. Zresztą Toltekowie też rozpoczynali jako pół-koczowniczy barbarzyńcy, przesiąkający kulturą tych ludów, które potem zepchnęli z kulturowego piedestału. Kiedy zaczniemy badać ukryte sprawki słynnych ze swojej cywilizacji ludów, odkryjemy ich tajemnicę: rozpoczynali jako barbarzyńcy. Grecy nie traktowali Rzymian jako ludzi równych im kulturowo, kiedy ci pojawili się na scenie. W gruncie rzeczy, nawet kolejne pokolenia do przesady praktycznych Rzymian nie do końca wchłonęły wyrafinowaną atmosferę klasycznej Grecji. Zachodziła jednak ogromna infiltracja Rzymian klasycznymi memami greckimi (łącznie ze słowem na określenie „barbarzyńcy"), które później rozprzestrzeniali dalej. Jak powiedział Horacy: „Ujarzmieni Grecy ujarzmili zwycięzców". A kim byli Grecy, żeby móc patrzeć z góry na barbarzyńskich intruzów? W ich przeszłości było wiele wzlotów i upadków. Ich przodkowie uczynili wiel-
ki krok na długiej drodze, która doprowadziła ich do późniejszego snobizmu, najeżdżając pierwszą biurokratyczną 41 monarchię Europy, cywilizację minojską na Krecie, w piętnastym wieku p.n.e. Na początku Grecy mieli honorowy 42 tytuł ptoliporthos, który oznaczał „grabieżców miast". Jest również możliwe, że wśród wichrzycieli, którzy siali spustoszenie pod koniec drugiego millennium p.n.e., znaleźli się także Dorowie. Można by się tak bawić przez cały dzień, cofając się do przeszłości, aby wykazać paskudne początki tego, co później stawało się dominującymi cywilizacjami. Lecz bez względu na to, czy ci „barbarzyńcy" ograbiają miasta, czy trzymają się na uboczu i z nimi handlują, czy sprzymierzają się z nimi podczas wojny, czy też tworzą przymierza przeciwko nim, jedno jest prawie pewne: wygrana, przegrana czy remis, „barbarzyńcy" stają się narzędziem do rozprzestrzeniania skomplikowanych memów. William McNeill pisał w The Rise ofthe West (Rozwój Zachodu): „Historia cywilizacji to historia ekspansji szczególnie atrakcyjnych wzorców kulturowych i społecznych przez adaptację 43 barbarzyńców do stylów życia, które uznali za przewyższające ich własny styl życia". W naszym wieku „angielski" jest synonimem cywilizacji i wyrafinowania, jednak słowo „Anglia" oznacza ziemię Anglów - plemienia, które za czasów rzymskich było po prostu jedną z wielu uciążliwych barbarzyńskich hord.
Fałszywa opinia numer 6: Niosące chaos i destrukcję wyczyny barbarzyńców są ironiczną puentą rzekomej progresji rewolucji kulturowej. Jak widzieliśmy, barbarzyńcy z biegiem czasu włączają się do szeregów i stają się nośnikami wertykalnego przepływu memów. Lecz jeszcze w innym sensie, choć mogłoby się wydawać, że z wielką arogancją płyną pod prąd kulturowego postępu, w rzeczywistości posuwają się z jego nurtem. Nieuchronny przepływ memów to powód, dla którego są tak dobrze przygotowani do krótkofalowych przejawów zuchwalstwa. Kiedy taka cywilizacja, jak na przykład rzymska, dominuje nad swoimi sąsiadami, to znaczy, że posiada pewien rodzaj kulturowej przewagi: powiedzmy, że lepszą broń lub lepszą organizację gospodarki. Lecz trudno jest do końca utrzymać taką dominację, ponieważ wartościowe memy mają naturalną tendencję do przekraczania granic, dzięki czemu zwiększają siłę rywali. W przypadku Rzymu do memów zwiększających siłę barbarzyńców należała 44 strategia wojskowa i broń. Lecz zależnie od przypadku różne mogą być me-
my. Jak zauważył historyk Mark Elvin, technologia wyrobu żelaza, która dotarła do Mongołów w trzynastym wieku, 45 powróciła rykoszetem, stwarzając problemy Chinom. Elvin był jednym z pierwszych uczonych, który wyraźnie dostrzegał ogólną dynamikę historii: w rozwiniętych społeczeństwach sam rozwój może nieść ziarno destrukcji. Jak to ujął Elman Service: „Szybko rozwijające się społeczeństwo rozsyła swoje nasiona, jeśli można tak powiedzieć, poza własny teren, a niektóre z nich ukorzeniają się i rosną bujnie w nowej glebie, stając się czasem silniejsze od tych, które je 46 zrodziły, i na koniec potrafią zdominować oba środowiska". Należy położyć szczególny nacisk na bardzo ważną kwestię: charakterystyczna dla historii świata burzliwość jest nie tylko zgodna z „progresywistycz-nym" poglądem na historię, ale jest jego integralną częścią. Burzliwość sama w sobie - łącznie z nierzadko niszczycielskim potencjałem barbarzyńców - wynika z faktu, że technologia ewoluuje, a najbardziej użyteczne technologie szybko się rozprzestrzeniają. Hegemonia może nieść ze sobą bezruch, jak na przykład pax Romana, lecz w dłuższym okresie brak równowagi sił nadweręża sam siebie i następuje koniec bezruchu. Rozpoczynają się turbulencje, które mogą robić wrażenie regresu, lecz ostatecznie są czynnikiem postępu; odzwierciedlają one - a jak już widzieliśmy, często również promują - globalizację nowych, ulepszonych memów, na których oprze się kolejny bezruch.
Fałszywa opinia numer 7: Barbarzyńcy polują na niewinne ofiary. Zwrot „barbarzyńcy u wrót" przywołuje na myśl jakąś manichejską scenę: w murach Rzymu bibliotekarze przecierają okładki pracowicie przetłumaczonych dzieł Euklidesa, a tu dym zaczyna wydobywać się ze stosów książek... Co zrobili Rzymianie, żeby sobie na coś takiego zasłużyć? Dużo zrobili. Po pierwsze, gospodarka imperialnego Rzymu w wysokim nawet jak na starożytne standardy stopniu oparta była na niewolnikach. To może wpłynąć na ocenę ich moralności -i rzeczywiście tak jest - ale chodzi o coś więcej. To jest ocena Rzymu przy użyciu podstawowego wskaźnika ewolucji kulturowej: Czy Rzym w pełni wykorzystywał ludzki potencjał kooperacji? Nie zanadto. Kiedy jakieś społeczeństwo trzyma ludzi w łańcuchach i konfiskuje owoce ich pracy, to stara się rozgrywać grę o sumie niezerowej w krańcowo pasożytniczy sposób. Jest to strategia, która jak już dowodziłem, obfituje w pułapki. Przede wszystkim zniewalanie pochłania dużo czasu i energii. Rzym wielokrotnie tłumił bunty niewolników i stale musiał mieć się na baczności. „Nikt nie może czuć się bezpiecznie, nawet jeśli jest wyrozumiałym i łagodnym pa-
nem", skarżył się Pliniusz Młodszy (który wyciągnął z tego faktu wniosek, że „niewolników niszczy ich własna nikczemna 47 natura"). Po drugie, niewolnictwo osłabia motywację pracownika do wydajnej pracy (a przynajmniej konieczny jest ścisły nadzór, co jest kosztowne i obniża ogólny zysk z wydajności). Po trzecie, niewolnicy nie będą aktywnymi konsumentami. Po czwarte, utrzymując sztucznie niski koszt pracy, niewolnictwo tłumi społeczną motywację do rozwijania bardziej produktywnych technologii. Rzymskiej klasy rządzącej nie interesowały oszczędzające pracę 48 innowacje, zatem podczas panowania Rzymu postęp technologiczny był niewielki. 49 Istnieją dowody, że u schyłku imperium niewolnictwo zaczęło już zanikać. Lecz jednocześnie zwykli wieśniacy 50 stawali się mniej wolni, upodabniając się do wiejskiej ludności poddańczej w średniowieczu - byli przypisani do ziemi, która nie była ich własnością. Rząd zaczął czynić próby, aby uniemożliwić rzemieślnikom zmianę zawodu; nalegano 51 nawet, aby dzieci dziedziczyły zawody ojców. Jeden z klasycznych historyków uważa, że „świat śródziemnomorski 52 bardziej się zbliżył do systemu kastowego niż kiedykolwiek przedtem w swojej historii". Również tym razem, nie bawiąc się już w ocenę moralną, należy stwierdzić, że jest to zła inżynieria społeczna, która przytłumia zyski, jakie mogłyby spontanicznie się pojawić dzięki wolności wyboru w gospodarce rynkowej.
Nawet ogromny wkład Rzymu w rozwój handlu - duży, dość spokojny obszar stworzony przez pax Romana - nie był do końca błogosławieństwem. Zawierał w sobie element zwykłego wyzysku, szczególnie zauważalnego dla tych, którzy musieli być podporządkowani dla dobra pax Romana. „Rabunek, rzeź, grabież nazywają kłamliwie imperium", 53 stwierdził jeden z mieszkańców Brytanii. „Tworzą pustynię i nazywają ją pokojem". Kiedy zakończono proces podporządkowywania, pojawiały się często nieuzasadnione podatki i chciwi administratorzy. Ten rodzaj pasożytnictwa rozrastał się wraz z polityczną kulturą, która stawała się coraz bardziej skorumpowana, 54 opresyjna i dyktatorska. Wreszcie cesarze zaczęli powoływać się na swoją boskość i zachowywać jak faraonowie. Chcąc pozostać mitycznymi postaciami, odgrodzili się od ludu, a Rzymianie, którym udzielono audiencji, musieli 55 ucałować rąbek szaty cesarza. Senat nie miał już nic do powiedzenia, cesarzy wybierało wojsko, czasem na zasadzie przewrotu pałacowego. To wszystko nie umniejsza jednak spuścizny Rzymu. Rzymskie zasady prawa i administracji to trwałe wzory, nawet jeśli w praktyce były stopniowo zafałszowywane. Jednak mimo że te zasady spisano i rzymska technika pozostawiła po sobie ślady, Rzymianie niewiele już mogli dać przyszłym pokoleniom. Bez względu na to, czy jest się bojownikiem o rozwój moralny, czy też tylko o ewolucję kulturową, można z powodzeniem argumentować, że w czasie kiedy barbarzyńcy ruszyli masowo na zachodnie imperium rzymskie, ono już zasługiwało na śmierć. Jest oczywiste, że każdy tak łatwo sformułowany wniosek powinien wzbudzić podejrzenia. Co w rzeczywistości spowodowało upadek zachodniego imperium rzymskiego - jest nadal kwestią dyskusyjną, a niektóre przypuszczalne przyczyny - choroby, wyjałowiona gleba, przypadkowe terytorialne otwarcie na niezwykle liczebne hordy barbarzyńców - nie rzucają światła na jakość rzymskiego rządu. Czy rzeczywiście dzieje upadku imperium można postrzegać jak moralitet, jak go traktuje wielu historyków - a ja chętnie taką interpretację przyjąłem - to nadal kwestia otwarta. Całe cywilizacje mogą powstawać i upadać na skutek nieprzewidzianych, przypadkowych zdarzeń: tylko w dalszej perspektywie i w szerokim spektrum wydarzeń podstawowa dynamika ewolucji kulturowej podtrzymuje kierunek histprii. Mimo wszystko warto zwrócić uwagę na fakt, jak wiele powszechnie wysuwanych przyczyn upadku Rzymu to skazy na niezerowej sumowalności. Sztucznie zamrożony rynek pracy; coraz bardziej niesprawiedliwy system prawny; korupcja wśród wysokich urzędników przy rozporządzaniu publicznym dobrem; nadmierne podatki i taryfy, podyktowane kosztami utrzymania imperium re pasożytowało na swoich prowincjach - to wszystko osłabia tkankę odnoszonych korzyści, która jest spoiwem dobrze zarządzanych społi
Werdykt historii Zatem dziękujmy niebiosom za barbarzyńców! Jeżeli dominujące cywilizacje są w stadium zastoju i rozkładu, niewiele lub wcale nie przyczyniając się do marszu niezerowej sumowalności, to nic nie szkodzi (z punktu widzenia ewolucji kulturowej), że mają pod bokiem potencjalnych wichrzycieli. Lepiej zniszczyć cały system i zacząć od początku. A ponieważ barbarzyńcy mają słabość do cywilizacyjnych memów, nie muszą zaczynać od zera! Rola barbarzyńców jako brygady do burzenia kultur nabiera specjalnej wagi, kiedy weźmiemy pod uwagę, jak często występuje potrzeba odbudowy kultury. Wiele oczywistych błędów Rzymian - wyzysk, autorytaryzm, korupcja,
wywyższanie się nad innych - wypływa z pobudek głęboko zakorzenionych w ludzkiej naturze. Raz za razem przekształcały one obiecujące cywilizacje w rozkładające się, uciskające swoich obywateli monstra. Raz za razem wydaje się, że słyszymy krzyk historii: „Przyprowadźcie brygadę burzycieli!", l raz za razem barbarzyńcy chętnie odpowiadają na to wezwanie. Pod koniec drugiego millennium p.n.e., kiedy cywilizacja była już od wieków w stanie 56 oczywistego skostnienia, barbarzyńcy ruszyli do jej niszczenia. W jakiś sposób barbarzyńcy to po prostu specjalny przypadek potężnej dynamiki sumy zerowej w ewolucji kulturowej: brutalnego współzawodnictwa między sąsiadującymi społecznościami. Dzięki tej rywalizacji skostniałe kultury mogą być poddane mniejszym lub większym przeróbkom. Mogą zostać wchłonięte przez dużą sąsiednią cywilizację, która przerobi je na swoje podobieństwo. Mogą też być infiltrowane, a nawet rozczłonkowane przez barbarzyńców, torując drogę do przyszłego ponownego połączenia. Mogą też się rozbudzić i wziąć górę - co byłoby przykładem dynamiki „wyzwania i odpowiedzi na wyzwanie" - kładł na to nacisk Arnold Toynbee. Tak czy inaczej, wynika z tego wyraźny morał: jakkolwiek głęboko byłyby zakorzenione w ludzkiej naturze skłonności do wyzysku, autorytaryzmu i samowywyższania, kultury, które stają się ich niewolnikami, zbyt długo się nie utrzymają. Zaraz, zaraz. Od kiedy zaczyna nagle obowiązywać odpowiedzialność polityczna za wyzysk i autorytaryzm? Czyż większość wczesnych państw, jak również ich poprzednicy, wodzostwa, nie stosowała terroru, kiedy to było przydatne,
nie brała niewolników, kiedy to tylko było możliwe, i nie uciekała się do boskiego pochodzenia, a przynajmniej do błogosławieństwa bogów, aby skłonić masy do pogodzenia się z dyktaturą? Choć te taktyki były naganne moralnie, dlaczego nie miałyby zadziałać w cesarstwie rzymskim? Jak już widzieliśmy, można po części odpowiedzieć na to pytanie - technologia zmienia reguły rządzenia. Wraz z pojawieniem się standardowej, powszechnie akceptowanej monety i w pełni fonetycznego alfabetu, łącznie z samogłoskami, zaistniał potencjał dla znacznie bardziej zdecentralizowanej gospodarki. Na przykład niewolnictwo szczytowa forma wyzysku - teraz przysparzało większych kosztów w przewidywalnej produktywności, a rynek najbardziej zyskuje na swobodnym uczestnictwie. Okropną rzeczą jest, jak mówią, marnowanie zalet umysłu - nawet jeśli w starożytnej gospodarce umysł skupia się na jak najwyższych zyskach i na szybkim wydawaniu pieniędzy. Chociaż Rzym miał w dużej mierze gospodarkę rynkową, od początku zaznaczyła się pewnego rodzaju 57 nieświadomość jej potencjału. Kiedy w czwartym wieku p.n.e. Rzymianie zaczęli bić monety, nie robili tego w celu usprawnie-
nią handlu, chcieli tylko stworzyć środek, za pomocą którego „rząd" mógłby kupować sobie różne rzeczy. (Oczywiście monety, bez względu na tę przyczynę, pojawiły się masowo w sektorze prywatnym). Wschodnia część imperium, która przetrwała upadek zachodniego cesarstwa, była mniej obarczona tymi 58 grzechami. Jak się wydaje, na Wschodzie zawsze było mniej niewolników niż na Zachodzie. Wschodnia gospodarka 59 była w mniejszym stopniu dotknięta takimi ograniczeniami jak zakaz zmiany zawodu. A z historycznych względów Wschód miał bardziej zintegrowaną gospodarkę, infrastrukturę handlową, która usprawniała przepływ towarów z re60 gionu do regionu. Były tam duże, stare miasta handlowe, podczas gdy wiele miast Zachodu spełniało tylko funkcję administracyjnych centrów. Co prawda, w swojej walce o przetrwanie Wschód miał jeszcze jeden wielki atut: krótszą granicę z barbarzyńcami. Jednak niewątpliwie Wschód, który pod wieloma względami był podobnie skostniały jak Zachód, nie miał przed sobą przyszłości high-tech. W rzeczywistości całe imperium było osłabione, zaś niektóre jego części bardziej niż inne. Historyk Chester Starr napisał kiedyś: „Często cywilizacja zapędza się w ślepy zaułek i kiedy tam tkwi, dalszy postęp jest prawie niemożliwy, jeśli utrzymuje kierunek, który przedtem wydawał się oczywisty; jednak jeśli nowe idee mają 61 mieć jakąś szansę, to stare systemy muszą doznać poważnego wstrząsu, aby straciły swoją dominującą pozycję". Ten pogląd może wydać się niektórym teologiczny, a nawet mistyczny - jak gdyby bóg postępu patrzył w dół i wytracał cywilizacje nieprzygotowane na przyjęcie nadchodzących idei. Jednak argumenty Starra mają bardziej racjonalny wydźwięk, kiedy potraktujemy ewolucję technologiczną jako aktywną siłę w historii. Jest prawdą, że zaawansowane technologie - technologie gospodarcze nie mniej niż technologie militarne - karzą społeczeństwa, które ich sobie nie przyswoiły i dobrze ich nie używają; te społeczeństwa mogą doznać wtedy „poważnego wstrząsu". Jest również prawdą, że te technologie, otwierając drogę na innowację, nagradzają potem społeczeństwa, które z pożytkiem je wykorzystują. Oczywiście, technologia nie jest jakąś zewnętrzną siłą, która przybyła z kosmosu. Jest dziełem ludzkiego umysłu w toku ewolucji kulturowej; ludzie są dyktatorami technologii. Lecz technologie - przynajmniej w szerokim sensie - są z kolei dyktatorami struktur społecznych. W piątym wieku n.e. zachodnia Europa stanęła przed dylematem: jakiej strukturze społecznej technologia udzieli teraz swojego błogosławieństwa?
Rozdział 11
„Wieki ciemne" To się zawsze powtarza: kiedy chcemy rozmawiać o upadku, kończymy rozmowę na kontynuacji. G.W. BOWERSOCK1
W wydanej w 1969 roku książce Civilisation, towarzyszącej programowi telewizyjnemu o tej samej nazwie, Kenneth Clark zatytułował jeden z rozdziałów „Ledwie, ledwie". Myślą przewodnią tego rozdziału było stwierdzenie, że za-
chodnia cywilizacja miała szczęście, iż w ogóle przeżyła. Wieki ciemne, jak niektórzy nazywają wczesne średniowiecze, były naprawdę ciemne; ledwie tliły się tam polana klasycznej spuścizny Zachodu, zachowane, aby oświetlić świat w innym czasie. Gdyby nie praca niewielu zakonnych kopistów, sumiennie przepisujących wielkie dzieła, kto wie, jakiego rodzaju kulturalnym zaściankiem byłaby teraz Europa? jest to niekończący się temat, poruszony niedawno w bestsellerze Thomasa Cahilla, Jak Irlandczycy ocalili cywilizację, w którym przypisuje szczególne zasługi irlandzkim kopistom. Clark i Cahill w efekcie odwołali się do rozpaczliwego pytania świętego Hieronima - „Co jest bezpieczne, jeśli ginie Rzym"? - i uznali je za bardzo trafne. W poprzednim rozdziale uznaliśmy pytanie świętego Hieronima za zbyt alarmistyczne. To znaczy: barbarzyńcy są także ludźmi. W przeciwieństwie do Conana Barbarzyńcy - który głosił, że celem jego życia jest „pokonać nieprzy2 jaciół, patrzeć, jak uciekają, i słyszeć płacz kobiet" - większość istniejących realnie barbarzyńców chętnie się osiedla i korzysta z owoców cywilizacji: pokonać nieprzyjaciela, nałożyć na niego podatki, korzystać z jego lekarzy, poślubiać jego córki. Jeszcze jednym powodem, aby uznać pytanie świętego Hieronima za trochę melodramatyczne, jest to, że historycy uświadomili sobie, iż określenie „wieki ciemne" jest mylące. We wczesnym średniowieczu, a szczególnie w późniejszym, panowało ożywienie i nie brakowało inwencji twórczej.
Mimo to prawdą jest, że wczesne średniowiecze musiało wydawać się ówcześnie dość mroczne. Terytorium 3 Rzymian rzeczywiście było w stadium upadku. Drogi, którymi niegdyś bezpiecznie przewożono towary na rynek, były w fatalnym stanie i pełne bandytów. Miasta się skurczyły, a ziemie uprawne leżały odłogiem. Porzucono kopalnie i spadła produkcja metalu. Godna zaufania waluta, szczególnie złota, stała się rzadkością i ludzie znaleźli się w prawie „bezgotówkowej" gospodarce, prowadząc handel wymienny lub płacąc własną pracą. Ciągle spadała liczebność populacji. Rządy były chwiejne; barbarzyńskie królestwa raz rosły, raz się kurczyły, a czasem ich „królowie" mieli bardzo niewielką władzę. Jeżeli więc nawet barbarzyńcy nie są tak bardzo barbarzyńscy i nawet jeśli wieki ciemne nie są aż tak czarne, przez pewien czas przyszłość Europy wydawała się dość ponura. Nie było żadnych wyraźnych oznak, aby ewolucja kulturowa przejawiała jakiekolwiek tendencje do wznoszenia społeczeństwa na coraz wyższe poziomy złożoności. Zatem my, wierząc w taką tendencję, musimy powiedzieć jeszcze kilka słów o wiekach ciemnych. Jaka dynamika historycznego rozwoju spowodowała, że ich koniec był tylko kwestią czasu? Dlaczego niechybnie po upadku i chaosie następuje rekonstrukcja? To pytanie nie odnosi się jedynie do najbardziej znanych wieków ciemnych, tych w Europie. W czwartym i piątym wieku naszej ery jedność Chin została zachwiana pod napływem barbarzyńców z północy. A wcześniej, pod koniec drugiego millennium p.n.e., destrukcja objęła obszary od zachodniej części świata śródziemnomorskiego aż do Środkowego Wschodu. W Nowym Świecie mamy między innymi słynny upadek Majów, l tak dalej - długa lista regresu. Aby uzyskać odpowiedź na pytanie, dlaczego takie upadki nie kończą się przeważnie całkowitą katastrofą, skupimy się przede wszystkim na europejskim średniowieczu. Jest to najlepiej udokumentowany i najbardziej znany przykład upadku i odrodzenia. Jest to również najczęściej przytaczany przykład przy wysuwaniu zastrzeżeń do poglądu na ukierunkowanie historii. Cywilizacja rzeczywiście ledwie, ledwie przetrwała, więc musi być bardzo krucha. Jest jeszcze jeden powód, żeby skupić się na Europie. Patrząc na historię z perspektywy „ledwie, ledwie", można powiedzieć, że to nie tylko cywilizacja, w szerokim rozumieniu tego słowa, miała szczęście, że przetrwała. Kenneth Clark przyznałby chyba, iż nawet bez mnichów Europa w końcu ruszyłaby do przodu pod względem gospodarczym, 4 technologicznym, politycznym. Clark zajmuje się raczej zachodnią cywilizacją. Czyjej charakterystyczne dążenia -na przykład do wolności politycznej - mogłyby przetrwać, gdyby barbarzyńcy
całkowicie zniszczyli to, co łączyło ją z klasyczną Grecją, kolebką zachodniej cywilizacji? To delikatne pytanie, na które trudno dać zdecydowaną odpowiedź. Lecz jak zobaczymy, istnieją powody, aby sądzić, że wielu historyków przecenia rolę tej szczególnej „spuścizny" Zachodu w kształtowaniu jego nowoczesnej formy i nie docenia roli wszechstronnych sił historii, które się urealniły w kapryśnych losach średniowiecza.
Nigdy nie spuszczaj wzroku z memów Pierwszym krokiem do uznania nieuchronności odrodzenia się Zachodu w późniejszym średniowieczu jest pozbawienie wczesnego średniowiecza melodrama-tycznego poglądu na historię poprzez owo stwierdzenie: „ledwie, ledwie". A
pierwszym krokiem do zredukowania tego melodramatycznego wydźwięku jest powtarzanie mantry z ostatniego rozdziału: „Nie spuszczaj wzroku z memów". Przede wszystkim zastanawiając się, czy dana kultura rzeczywiście upadła, nie pytaj, co się stało z poszczególnymi ludźmi czy też jakimś konkretnym obszarem; kultury mogą przeskakiwać 5 z człowieka na człowieka i z miejsca na miejsce, pozostawiając po sobie ruiny, ale same przy tym czując się świetnie. Jeszcze przed upadkiem Rzymu siedziba jego oficjalnego władcy została przeniesiona do Konstantynopola. Właśnie tam, we wschodnim cesarstwie, w Bizancjum, prawie cała klasyczna kultura pozostała żywa - w książkach, w umysłach, w praktyce - aż do czasu, kiedy w Europie nastąpił koniec wieków ciemnych. Tak to jest z tymi „upadkami". Opustoszałe ruiny Majów to typowy obraz telewizyjnych dokumentów na temat „zaginionych cywilizacji". Rzadko się natomiast zauważa, że upadek Majów dotknął tylko część ich cywilizacji. Na 6 północy w ocalałych miastach kultura Majów pozostała nietknięta, łącznie z ich cennym pismem. Podobnie słynny upadek cywilizacji Doliny Indusu w południowej Azji w drugim tysiącleciu p.n.e. często jest przedstawiany jako dzieło jednej nocy. Lecz ludzie nadal tam żyli, przegrupowali się i zachowali kluczowe technologie zaawansowany system znormalizowanych wag i, co jest możliwe, pismo; jest również prawdopodobne, że któreś ze współczesnych pism tego obszaru jest kontynuacją pierwotnego pisma, a podobieństwa zostały zatarte w ciągu tysiącleci ewolucji. Drugim antidotum na tę melodramatyczną wizję jest świadomość, że mapy polityczne nie zawsze są dobrym przewodnikiem po złożoności społecznej. To prawda, że imperium rzymskie było społeczeństwem na poziomie państwa, „cywilizacją"; prawdą jest również, że większa część zachodniej Europy, łącznie ze współczesną Francją i Anglią, była w sensie technicznym częścią imperium, płaciła bowiem podatki i posiadała pewne elementy cywilizacji trochę dróg, błyszczące monety, nieco biurokratów. Lecz drogi i monety nie przekształcą w ciągu jednej nocy prostej struktury społecznej w złożoną. Marvin Har-ris pisał, że „Europa na północ od Alp nie cofnęła się do »ciemnych 8 wieków«, bo przede wszystkim nigdy się z nich nie wydobyła". To może być przesadne stwierdzenie, ale nie do końca. Oczywiście, europejscy wieśniacy mieszkający na północ od Alp, nawet jeśli sami nie byli w pełni „cywilizowani", uzależnili się od rzymskiego zarządzania, więc wyciągnięcie im tej podpory spod nóg było interesującym eksperymentem w ewolucji kulturowej. Co mogli zrobić? Spadać na łeb i szyję i wreszcie wylądować gdzieś na poziomie Szoszonów, przemieszczając się w małych hordach i kopiąc korzonki? Nie. Nie tylko trzymali się nadal swojej rolniczej technologii, lecz jakby lądując w asekuracyjnej siatce, powrócili do resztek swego rdzennego systemu politycznego, wodzostwa - a przynajmniej rozsądnego jego odpowiednika. Jak zauważyło wielu ewolucjonistów kulturowych, europejski feudalizm, choć posiadający własną odrębność, miał wiele 9 wspólnego z wodzostwami, jak to zaobserwowano od Polinezji przez obie Ameryki do przedrzymskiej Europy. W feudalizmie chłopi dostawali ziemię do uprawy, lecz musieli również pracować na roli dla lokalnego wodza - czyli, jak nazywano go w Europie, ich „pana". W zamian pan nie tylko dawał im ziemię do uprawy, ale zapewniał również inne usługi władzy publicznej, obronę wojskową (co było ważne w średniowieczu) i wymiar sprawiedliwości (taki, jaki wtedy był). Zależni od pana chłopi często przedstawiani są niemal jak niewolnicy i niewątpliwie, we współczesnym rozumieniu, nie byli wolnymi ludźmi. Lecz w przeciwieństwie do niewolników cesarstwa rzymskiego mogli spodziewać się opieki, a nawet jakiegoś minimalnego szacunku w zamian za swoje podporządkowanie. „Poddani, bądźcie posłuszni swoim ziemskim panom, drżąc z obawy", radził francuski duchowny. „Panowie, traktujcie swoich poddanych zgodnie z zasadami sprawiedliwości i prawości".
Ta zasada wzajemnych zobowiązań - i zapłata w oddanych usługach, a nie w pieniądzach - obowiązywała również na wyższym szczeblu. Lokalny wódz był z kolei podporządkowany wyższemu; mimo że był panem dla swoich poddanych, był jednocześnie wasalem pana na wyższym szczeblu hierarchii. Będąc wasalem, musiał służyć swojemu panu jako żołnierz, często na koniu i w lśniącej zbroi. W ten sposób odpłacał się za ziemię, na której pracowali jego poddani, i za obronę tej ziemi przez armię, której sam był członkiem. Chociaż feudalizm miał w różnym czasie i różnych miejscach trochę inne oblicza (to, co zostało przedstawione powyżej, jest schematycznym uproszczeniem),* w ostatecznym rozrachunku przypomina w dużej mierze klasyczne wodzostwo. Były tam skupiska lokalnych posiadłości ziemskich, czasem nawet odrębnych wsi - z których każde miało własnego wodza. A jeden z nich miał wyższy status społeczny niż lokalni wodzowie (był seniorem swoich wasali), więc te odrębne jednostki stanowiły większą, nadwioskową całość ze scentralizowanym przywództwem. Celem tej hierarchicznej drabiny była zazwyczaj szybka mobilizacja mężczyzn w przypadku wojny, lecz seniorzy, podobnie jak wodzowie, nadzorowali także lokalną produkcję kluczowych narzędzi i inne rzemiosła.
W przypadku zwykłego, klasycznego wodzostwa byłby na tym koniec: zespół wiosek z lokalnymi wodzami, z których jeden był głównym. W przypadku feudalizmu był to często dopiero początek. Naczelny wódz - senior wśród seniorów - mógł być sam wasalem innego seniora, który z kolei mógłby być wasalem jeszcze potężniejszego seniora - i dalej w górę, aż do najwyższego seniora, króla. To tak, jakby kilka wodzostw w regionie utworzyło superwodzostwo, a 11 kilka z tych superwodzostw utworzyło z kolei supersuperwodzostwo. Czasem ta hierarchia miała aż dziesięć szczebli.
Fraktalne piękno feudalizmu „Feudalny" jest dzisiaj określeniem pejoratywnym, lecz feudalizm pod pewnymi względami był dobrze dopasowany do okresu destabilizacji. Podobnie jak klasyczne wodzostwo, feudalizm byt samowystarczalny, bez konieczności posiadania dobrej waluty czy też prowadzenia handlu z odległymi ludami. Również jak klasyczne wodzostwo miał zawsze wojowników w pogotowiu. Ten fakt jest szczególnie znaczący, ponieważ wraz ze wzrostem znaczenia zbrojnej kawalerii (w dużej mierze dzięki pojawieniu się strzemiona) wyekwipowanie wojowników stało się kosztowne. Prawie tak kosztowne, jak gdyby żaden nam współczesny żołnierz nie mógł pojawić się na polu walki bez osobistego czołgu. Rozwiązanie tego finansowego wyzwania - nadawanie rycerzom w użytkowanie ziemi, którą oni z kolei dzielili pomiędzy swoich chłopów - dość dobrze zdawało egzamin. A każdy pan sprawował władzę nad ludźmi bezpośrednio sobie podporządkowanymi (nie tylko nad chłopami, lecz również nad innymi wasalami) - był to więc wysoce zdecentralizowany sposób zarządzania - co było bardzo wygodne przy złym stanie dróg, niskim wskaźniku piśmienności i innych barierach utrudniających zdalne zarządzanie. Może najważniejszy był fakt, że feudalna struktura, która przypominała rosyjską matrioszkę, ten długi łańcuch wzajemnych zobowiązań, dała systemowi pewnego rodzaju prężność. Każde ogniwo łańcucha było prostą i bezpośrednią relacją sumy niezerowej: senior i wasal korzystali na tym układzie obaj i ta współzależność była przypieczętowana gorącymi przysięgami. Jeżeli więc z jakiegoś powodu więzy na najwyższym szczeblu uległy zerwaniu i nie było już centralnego zarządzania, niższe szczeble hierarchii przeważnie pozostawały nietknięte ze względu na dobrze pojęty wspólny interes. Kiedy upadały królestwa, to rozbijały się na regionalne lub lokalne strefy zarządzania, a nie popadały w anarchię. Ponadto, ponieważ większe jednostki miały identyczną strukturę jak składające się na nie mniejsze jednostki - matematycy nazywają to własnością samopodobieństwa lub fraktalem kolejne połączenie mogło się odbyć bez żadnych komplikacji. Przyjrzyjmy się państwu Franków, zajmującemu niegdyś tereny Francji i Niemiec. Ze wszystkich barbarzyńskich „królestw", które wyłoniły się w związku z upadkiem zachodniego imperium rzymskiego, państwo Franków okazało się najbardziej żywotne. W 800 roku n.e., po rozległej ekspansji terytorialnej, jego król Karol Wielki został ukoronowany przez papieża na cesarza nowo powstałego imperium rzymskiego. Jednakże jedność tego imperium zależała od zdolności i charyzmy Karola (co z kolei, jak się wydaje, opierało się po części na jego słynnym wzroście, który robił takie wrażenie, iż mógł być rekompensatą za jego również słynny piskliwy głos). Śmierć króla w 814 roku źle wróżyła dalszej
jedności imperium, tym bardziej że mniej więcej w tym czasie nastąpił najazd wikingów ze Skandynawii. Można by się było spodziewać, że wikingowie potrafią się natychmiast porozumieć z mieszkańcami północno-zachodniej Europy. Wikingowie byli Germanami, którzy nosili piętno barbarzyńców, a mieszkańcy północno-zachodniej Europy byli w przeważającej mierze Germanami, których nie tak znów odlegli przodkowie też nosili piętno barbarzyńców. Lecz oczywiście wikingowie nie byli ludźmi, którzy chcieliby się wdawać w dyskusje o poczuciu własnej wartości, a północno-zachodni Europejczycy osiągnęli już wyższy status społeczny; im okrutni wikingowie wydawali się osobnikami niższego gatunku, bez względu na swoją przynależność etniczną. (No właśnie: wszystko zależy od memów). Tak czy inaczej, Frankowie mieli teraz podwójny problem -z jednej strony hordy grabieżczych wikingów, a z drugiej rozpad przywództwa Karolingów, kiedy się okazało, że następcy Karola Wielkiego nie dorastają do swoich zadań. Jednak powiązania feudalne nadal pozostały. W północnej Francji hrabiowie - drudzy co do ważności panowie danego obszaru 12 nie czuli już zobowiązań wobec najwyższego rangą pana, czyli króla. Lecz przeważnie udało im się zachować lojalność własnych wasali i zaczęli poszerzać swoje terytoria, zawierając sojusze z innymi hrabiami lub walcząc z nimi (w ten sposób powstawały „hrabstwa"). Zatem gdy tylko nastąpiła fragmentaryzacja królestwa na pojedyncze klocki, te klocki zaczęły się łączyć ze sobą. W innych regionach dezintegracja była jeszcze dalej posunięta, poniżej poziomu hrabstw, więc te włości były mniejsze. Mimo to fraktalna struktura feudalna oznaczała, że bez względu na rozmiar, wszystkie włości miały tę samą podstawową strukturę, te same elementy podtrzymywały ich wewnętrzną spoistośc i miały taki sam potencjał, który zapewniał im przyszłe, powtórne zjednoczenie. W efekcie za każdym razem kiedy wikingowie napotykali duże czy też małe militarne organizacje, zawsze były to
organizacje, l w końcu organizacje -a przynajmniej organizacja - odnosiły zwycięstwo. Nawet tam, gdzie wikingowie 13 byli górą, raczej wtapiali się w tkankę feudalizmu, nie niszcząc jej. Podobnie jak wielu innych barbarzyńców dochodzili do wniosku, że bardziej opłacalne jest korzystanie z zastanych struktur społecznych niż ich niszczenie; jest również 14 mniej „szkodliwe dla zdrowia". Co prawda europejski feudalizm był wyjątkowo prężny, ale społeczeństwa i tak zwykle przegrupowują się wobec jakiegoś zagrożenia. Po upadku centralnej władzy rzadko pojawia się prawdziwa anarchia. Na pewnym poziomie na15 stępuje bardzo szybka polityczna i gospodarcza odnowa. Czasami taka odnowa tak dalece przypomina sytuację typową dla średniowiecza, że uczeni mówią 16 o jej „feudalnych" elementach (jak w czwartym wieku w Chinach). Lecz bez względu na to, w jakim stopniu te odnowy są feudalne, opierają się na tym sa mym spoiwie, które na początku średniowiecza utrzymywało europejski ład: in stynktownym dążeniu ludzi do relacji o sumie niezerowej. Ludzie z łatwością od najdują strefy wspólnych interesów i podejmują wzajemne zobowiązania. A kiedy zbliżają się krwiożerczy bandyci, wzajemne interesy są sprawą ewidentną. Seniorzy i wasale Europy są dobrym tego przykładem. Jak również Grecy w ich „ciemnych wiekach". Po upadku Myken pod koniec drugiego tysiąclecia p.n.e. Grecy przegrupowali się w struktury przypominające wodzostwa, które 17 potem wyewoluowały w miasta-państwa, chlubę Grecji. Spontaniczny renesans odnotowano też w północnych Chinach w czwartym wieku naszej ery po masowym najeździe barbarzyńców, kiedy nie było żadnego rządu. Stojąc wobec groźby chaosu, rodziny zaczęły gromadzić się w dużych obozach, budować twierdze i poddały władzy wspólnego przywódcy. Przywódcy poszczególnych obozów odbyli naradę i zgodzili się zrobić to samo. Presto! Struktura polityczna „od ręki", doraźne przepisy prawne, 18 samowystarczalność gospodarcza i potęga militarna. Chińczycy przypieczętowali te więzy wzajemnych zobowiązań, odwołując się do swojej spuścizny duchowej, konfucjanizmu, podczas gdy Europejczycy uwierzytelniali więzy feudalne ceremonią chrześcijańską. Wszędzie przecież odbywało się to samo: natura ludzka dawała gwarancję, że po upadku struktur zmaterializuje się siatka bezpieczeństwa. A religia przystosowywała się do tego postulatu niezerowej sumowałności.
Świat robi zapasowe kopie Na początku jedenastego wieku przestały grozić najazdy wikingów. Europa nie tylko przetrwała burzę, ale osiągnęła o wiele więcej. Akumulowała stopniowo kulturowy kapitał i była gotowa do wielkiego skoku naprzód. Ten kapitał kulturowy, cenny zasób memów, niewiele miał wspólnego z „klasyczną spuścizną" Europy. W swojej książce Jak Irlandczycy ocalili cywilizację Cahill wstrzymuje oddech z przerażenia na myśl, co mogłoby zostać utracone podczas inwazji barbarzyńców. „Gdyby dokonano całkowitego zniszczenia - gdyby ucierpiała każda biblioteka i spalono by każdą książkę - moglibyśmy stracić Homera i Wergiliusza i całą poezję klasyczną, Herodota i Tacyta i całą historię klasycz-
na, Demostenesa i Cycerona i całą klasyczną sztukę wygłaszania oracji, Platona i Arystotelesa i całą grecką filozofię, 19 oraz Plotyna i Porfirego i wszystkich innych komentatorów". Jednak tym, czego ludzie w średniowieczu potrzebowali najbardziej, nie były oracje Demostenesa. Potrzebowali przyziemnych rzeczy, takich jak uprząż, która nie uciska końskiej tchawicy. Taka uprząż, której już zaczęto używać w 800 roku n.e., potroiła ciężar, jaki koń był w stanie uciągnąć, i uwolniła europejskich rolników od zależności od powolnych i leniwych wołów, ułatwiła transport i uprawę ziemi. Łącznie z innymi kluczowymi wynalazkami - ciężkim pługiem, a później z przybijanymi gwoździami żelaznymi podkowami dla koni - uprząż umożliwiła rozszerzenie 20 zasięgu upraw. Tego typu memy - drobne, praktyczne technologie - są bardziej trwałe niż te wygenerowane, powiedzmy, przez Sofoklesa, którego większość sztuk bezpowrotnie zaginęła. Składa się na to kilka przyczyn. Pierwszą jest użyteczność na poziomie żołądka: literatura jest miłą rzeczą, ale jeszcze milszą jest jedzenie na stole. Dlatego też praktyczne technologie z łatwością przekraczają granice kulturowe i językowe. Średniowieczni Europejczycy nie mówili, a tym bardziej nie czytali po grecku, więc nie byłoby wielkiego zapotrzebowania na egzemplarze Antygeny, nawet wśród niezwyczajnie zainteresowanych literaturą chłopów. Żelazna podkowa natomiast przemawia uniwersalnym językiem użyteczności. Ostateczną przyczyną, dla której praktyczne memy są takie trwałe, jest fakt, że kiedy umrą, mogą się odrodzić. Nikt
nie napisze nawet jednej z zaginionych sztuk Sofoklesa. Lecz gdyby osoba, która wpadła na pomysł podkowy, zginęła natychmiast po doznaniu tego olśnienia, w końcu ktoś inny wpadłby na taki sam pomysł. Jak zresztą wiemy, podkowa była wynaleziona więcej niż raz. Dokumentacja sprzed nowoczesnej ery była tak niedoskonała, że trudno jest umiejscowić rozliczne wynalazki, chyba że warunki geograficzne uniemożliwiają ich rozprzestrzenienie. (Wiemy więc, że produkcja brązu najwyraźniej powstała zarówno w Peru, jak i w Starym Świecie, a wyrzutnia strzał jest, jak się wydaje, rdzennym wynalazkiem zarówno Borneo, jak i Ameryki. A jak widzieliśmy, wczesne technologie, które doprowadziły 21 do największych zmian, pismo i rolnictwo, były wynalezione w kilku miejscach). Nie chodzi o to, że każdy użyteczny pomysł na pewno się rozprzestrzeni lub niewątpliwie zostanie ponownie wynaleziony, jeżeli nie uda mu się rozprzestrzenić. Chodzi tylko o to, że im bardziej użyteczny pomysł, tym większe są szansę na jego rozprzestrzenienie lub ponowne wynalezienie. Ponadto, ponieważ rozpowszechnianie się użytecznych pomysłów wpływa na wzrost światowej populacji, jak również dzięki ulepszonej komunikacji wzrasta intelektualna synergia, to wtedy wzrastają prawdopodobieństwa pojawienia się tych wynalazków, a w pewnym momencie staje się to pewnikiem. Społeczeństwa zaczynają przypominać ogromne mózgi, których neurony szybko rozprzestrzeniają coraz więcej innowacji i inicjują następne. Dzisiaj łączność na globalną skalę jest rzeczą oczywistą. Lecz nawet we wczesnym średniowieczu cała Eurazja i północna Afryka zaczęły tworzyć system przetwarzania danych. To był powolny system, szczególnie kiedy na skutek zawirowań politycznych pojawiały się trudności w handlu, ale był on ogromny. Jak się wydaje, żelazna końska podkowa i uprząż bezpieczna dla tchawicy zostały wynalezione w Azji, a później od człowieka do człowieka - może czasem podwiezione przez nomadów - dotarły aż do Atlantyku. Kluczem do prężności tego gigantycznego m u Iti kulturowego mózgu jest jego multikulturowość. Żadna kultura nie odgrywa dominującej roli, a więc żadna pojedyncza kultura nie kontroluje memów (choć niektóre czynią w tym kierunku bezskuteczne próby). Dzięki tej decentralizacji wielkie regresy społeczne stosunkowo niedługo trwają, ten system jest odporny na usterki, fault-tolerant, jak mówią komputerowcy. Wszystkie wieki ciemne, jakie znamy, były ograniczone do regionów. Podczas gdy Europa popadła w poważne kłopoty, Bizancjum i południowe Chiny były w dobrej kondycji, Indie przeżywały wzloty i upadki, a nowo narodzona cywilizacja islamska była w rozkwicie. Te kultury oddały dwie kluczowe usługi: wynalazły nowe rzeczy, które później rozprzestrzeniły się po Europie (kołowrotek 22 prawdopodobnie był wynalazkiem Orientu) oraz zachowały stare, użyteczne rzeczy, które były już rzadkością w Europie (wynalezione przez Greków astrolabium dotarło do Europy za pośrednictwem islamu, podobnie jak 23 astronomiczna wiedza Ptolemeusza - która, chociaż okazała się błędna, była użyteczna w nawigacji). To, co działo się w Niemczech i Francji w 650 roku n.e., komputerowiec nazwałby totalnym uszkodzeniem systemu, jak gdyby padła ogólnoświatowa stacja dysków. Co prawda patrząc na to z globalnej perspektywy, można uznać, że nie było powodu do alarmu, ponieważ świat robi kopie zapasowe na innym dysku. Użyteczne memy masowo się odtwarzają, zabezpieczając naszą planetę przed regionalnymi katastrofami. Jak się okazało, nic nie jest w stanie pokonać ewolucji technologicznej, a z tego wynika, że ewolucja kulturowa, w szerokim sensie tego słowa - wzrost stopnia i zasięgu złożoności społecznej oraz niezerowej sumowalności - jest
równie trudna do zatrzymania. To znaczy, jeśli ta ewolucja kulturowa zależy przede wszystkim od ewolucji technologicznej, a nie od tego, czy zachowały się poszczególne dzieła literackie, poetyckie czy filozoficzne. Jak się przekonamy, wszystko wskazuje na to, że tak się właśnie działo w średniowiecznej Europie. Nawet taka stereotypowa „zachodnia" cecha jak rozkwit osobistych swobód po wiekach poddaństwa to w zasadzie produkt uboczny technologii.
Rewolucja energetyczna Rewolucja w technologii rolniczej - pług, uprząż, końska podkowa - z wolna, lecz stabilnie przyczyniła się do wzrostu populacji w Europie, zwiększając objętość jej społecznego mózgu. W rezultacie powstawało coraz więcej rodzimych wynalazków - jak również, co się często zdarzało, rodzimych ulepszeń zagranicznych wynalazków. Jak to się zwykle dzieje w ewolucji kulturowej (jak również w ewolucji biologicznej), były trzy rodzaje najważniejszych innowacji: technologie energetyczne, technologie informacji i technologie materiałowe. Pomijając konie, kluczową technologią energetyczną średniowiecznej Europy było koło wodne. Istniało już od 24 czasów rzymskich, lecz Rzymianie rzadko z niego korzystali, i to jedynie do mielenia ziarna. Europejczycy ulepszyli koło i rozszerzyli zakres jego użyteczności: do robienia słodu, wykorzystywanego przy produkcji piwa, do rozdrabniania rudy, do tłoczenia powietrza w miechach pieców hutniczych, kucia żelaza, poruszania pił. Co bardzo ważne, w jedena25 stym wieku zaczęto już używać młynów do spilśniania tkanin. Ta technologia w ciągu dwóch następnych wieków
26
rozpowszechniła się w całej Europie i sprowokowała francuskich foluszników do gwałtownych protestów. Ten przedlud-dyjski protest o luddyjskim charakterze był pierwszą oznaką rewolucji przemysłowej, dowodem na to, że technologie energetyczne podnoszą poziom produktywności. W dwunastym wieku Europejczycy wynaleźli pionowy wiatrak - może coś już wiedzieli o jego poziomej odmianie używanej na Wschodzie -który zyskał uznanie na nizinach 27 północnej Europy, gdzie koła wodne często zamarzały w zimie. Nowe warsztaty tkackie były kolejnym krokiem naprzód przy wyrobie tekstyliów. Jest możliwe, że stanowiły replikę chińskiego krosna do tkania jedwabiu, ale teraz wyposażono je w pedały i ręce tkaczy mogły teraz służyć do bardziej wyrafinowanych działań. W jedenastym wieku Flandria zaczęła się specjalizować w tkaninach/.wełnianych, a w dwunastym były już we Włoszech ośrodki wyrobu jedwabiu i bawełny. 28 Odziarniarkę bawełny zapożyczono od Arabów, którzy z kolei zapożyczyli ją od Hindusów. Stopniowo wyrób towarów przestawał być jedynie zimowym zajęciem dla rolników, lecz wyzwaniem samym w sobie. W dwunastowiecznym rycerskim romansie o królu Arturze jedna z postaci rozgląda się po mieście i widzi: „Ten człowiek robi hełmy, tamten kolczugi; inny robi siodła, a jeszcze inny tarcze. Jeden człowiek wytwarza uzdy, a drugi ostrogi. Jedni polerują ostrza mieczy, a inni folują tkaniny, niektórzy zaś są farbiarzami. Jedni dziurkują tkaniny, a drudzy je przycinają, a ci tutaj wytapiają złoto i srebro. Robią drogocenne i piękne przedmioty: kubki, 29 kielichy, misy, emaliowane ozdoby, a także pierścienie, pasy i szpile". A więc szpile. Ten opis przypomina słynną analizę podziału pracy w fabryce szpilek dokonaną przez Adama Smitha. Porównajmy to miasto z Europą o pięćset lat wstecz, w przeważającym stopniu rolniczą, gdzie podział pracy, jak to ujął jeden z historyków gospodarki, wyglądał następująco: byli tacy, co się modlili, tacy, którzy walczyli, i tacy, 30 którzy pracowali na roli.
Kapitalizm czyni świat bezpiecznym dla samego siebie Różnica pomiędzy tymi dwiema Europami nie polega tylko na technologiach produkcji. Przecież nawet dwa tysiąclecia wcześniej ktoś mógł się wyspecjalizować w polerowaniu ostrzy mieczy czy też farbowaniu tkanin. Dlaczego więc prawie nikt tego nie zrobił i dlaczego nawet w okresie rozkwitu imperialnego Rzymu podział pracy wydaje się skromny w porównaniu z trzynaste- lub czternastowiecznymi miastami? Dlaczego też w późnym średniowieczu regionalna specjalizacja była zróżnicowana? Aby odpowiedzieć na te pytania, musimy wrócić do „niewidzialnej ręki" Adama Smitha, która jest zależna od niewidzialnego mózgu. A niewidzialny mózg jest zależny od technologii informacji, l to nie tylko od tak wyrazistej tech31 nologii informacji jak abak (chociaż jego „ponowne odkrycie", po całych wiekach europejskiego zaniechania, około 1000 roku niewątpliwie się przydało) czy umiejętność pisania (chociaż wzrastająca w średniowieczu piśmienność też się przydała) lub pieniądze (chociaż są niezwykle ważnym elementem). Przynajmniej równie ważne były bardziej subtelne technologie informacji, które można by nazwać metatechnologiami informacji: społeczne metody prowadzące do
rozwiązywania problemów technicznych, a więc d<9 korzystania z takich technologii informacji jak na przykład pieniądz. Późne średniowiecze stało się pomostem pomiędzy starożytnością a rewolucją przemysłową dzięki elementarnej metatechnologii kapitalizmu. W dzisiejszych czasach jest rzeczą naturalną, że ludzie, którzy zakładają jakieś przedsiębiorstwo, i ludzie, którzy dają na to pieniądze, to często nie te same osoby. Mamy giełdy, spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, pożyczki bankowe i różne inne sposoby na to, aby czyjeś zyski stały się kapitałem założycielskim innego podmiotu. Lecz ta zasadnicza idea wydajnego przekształcania oszczędności na inwestycje - musiała zostać wynaleziona, a w okresie rozpadu zachodniego cesarstwa rzymskiego europejski system pierwotnej akumulacji kapitału był jeszcze w powijakach. Średniowiecze zmieniło tę sytuację. W południowej Europie contratto di commenda, które weszło w życie już w dziesiątym wieku, umożliwiało dużym i drobnym inwestorom udziały w morskiej wyprawie handlowej. Mieli zagwarantowany na piśmie udział w „kapitale i zysku, 32 jakiego Bóg udzieli". Commenda to jeden z wielu średniowiecznych sposobów na powiązanie oszczędności z inwestycjami. (W czternastym wieku weneccy bankierzy doszli do wniosku, że mogą wypożyczać małą część swoich depozytów, ponieważ było mało prawdopodobne, aby wszyscy depozytariusze chcieli od razu wycofać swoje wkłady. Reszta jest historią europejskiej bankowości). Te wszystkie instrumenty miały wspólną cechę: były uzupełnieniem drugiego elementu definicji kapitalizmu. Europa już od dawna miała rynki towarów i usług (pierwszy element). Teraz miała też rynki kapitałowe. Miała 33 również nowe pomocnicze metatechnolo-gie kapitalizmu, takie jak ubezpieczenia i księgowość z podwójnymi zapisami.
Wszystko szło ku dobremu. Ale czy jest to wystarczającą odpowiedzią na pytanie, dlaczego złożoność ekonomiczna późnego średniowiecza tak późno się pojawiła? Jeżeli brakującymi składnikami były rozmaite metatechnologie kapitalizmu, to wtedy nasze pytanie brzmi następująco: dlaczego one tak długo ewoluowały? Przecież kiedy masz już monety i pismo, to od kapitalizmu oddziela cię tylko mały wysiłek wyobraźni. Giełdy, które wreszcie pojawiły się w siedemnastym wieku n.e., mogłyby w zasadzie powstać już w siódmym wieku p.n.e., kiedy Lidyjczycy zaczęli bić 34 monety. Dlaczego musiały minąć prawie dwa tysiąclecia, zanim europejski kapitalizm zdołał rozwinąć skrzydła? Może powinniśmy szukać odpowiedzi, pytając, w którym dokładnie miejscu kapitalizm rozwinął skrzydła: nie w Bizancjum, gdzie przetrwał stary system rządów, lecz na Zachodzie, gdzie po upadku centralnego systemu rządów pana-wał niepokój, który ustępował, aby pojawić się znowu, a władza była często rozproszona. Zresztą rozwinięty kapitalizm doprowadziłby każdy typowy starożytny rząd do białej gorączki. Jeżeli sektor prywatny ma pełne możliwości przekształcania oszczędności w inwestycje, to rząd traci wiele ze swej władzy. Decyzje o budowie statków i wznoszeniu wielkich budowli oraz o sposobie ich użytkowania byłyby podejmowane w coraz szerszym zakresie przez liczne grono inwestorów, a nie centralnie przez klasę rządzącą. Co więcej, owoce tych inwestycji wpadłyby bezpośrednio w prywatne ręce. To wszystko odnosi się do szerszego zagadnienia - problemu klas rządzących. Aby społeczeństwo mogło być silne, musi przyswajać nowe technologie. A dokładnie musi zbierać owoce sumy niezerowej, dostępne dzięki tym technologiom. Jednak nowe technologie przyczyniają się często do nowego rozkładu sił w społeczeństwie. (Często tak się dzieje przede wszystkim dlatego, że podwyższają one poziom niezerowej sumowalności - ponieważ zwiększają liczbę ludzi odnoszących korzyści z systemu i dają im władzę). Jeśli wszystkie klasy rządzące mają jakieś wspólne zdanie, to jest nim to, że nie ma żadnej pilnej potrzeby redystrybucji władzy. Hobson dał rządzącej elicie taki wybór: zaakceptujcie użyteczne technologie, które mogą nadwerężyć waszą władzę, lub tak zdecydowanie je odrzućcie, że może się okazać, iż nie będziecie mieli czym rządzić. Fakt, że zachodnia Europa uwolniła się od starożytnych elit, mógł przyspieszyć nadejście kapitalizmu. Naturalnie, średniowieczna zachodnia Europa, podobnie jak starożytny Rzym, miała swoje elity, które były przeciwne przemieszczaniu się władzy. Feudalni panowie chętnie wyzyskiwali powstającą klasę kupców, pobierając opłaty za przejazd przez mosty i stosując inne formy uzależnień. Lecz kupcy dość szybko zaczęli dbać o własne interesy. Zjednoczyli się w gildiach i zażądali swobód, koniecznych dla prowadzenia handlu: nie tylko zniesienia wysokich opłat drogowych, lecz także prawa do swobodnego kupna i sprzedaży własnego mienia, swobody zawierania kontraktów - oraz wolności decydowania o potrzebnych im swobodach. W jedenastym i dwunastym wieku miasta coraz częściej uzyskiwały 35 autonomiczną władzę, własne sądy i prawo do poboru podatków. Co więcej, feudalni panowie szybko doszli do wniosku, że ta lokalna dobra koniunktura im także sprzyja i że wymaga ona trochę swobody. Niektórzy z nich nie tylko nadawali miastom autonomiczną władzę, ale zakładali miasta, aby mocją nadać. Dlaczego te elity rządzące były bardziej otwarte na zmiany niż rzymskie elity? Jeden z powodów, jak twierdzą niektórzy historycy, to zdecentralizowany cha-
37
rakter feudalizmu . Panowie feudalni mieli często prawo do zmiany przepisów na swoich terytoriach, mieli również dodatkowy bodziec - współzawodnictwo z sąsiadującymi panami. Kiedy panowie feudalni dążyli do osiągnięcia lepszej koniunktury niż ta, którą cieszyli się ich sąsiedzi, wiele fraktalnych jednostek feudalizmu stało się laboratoriami niezerowej sumowalności, współzawodniczącymi ze sobą w podnoszeniu wydajności. To twórcze napięcie zmusiło arystokrację ziemską do ryzykownego porozumienia z kapitalizmem: promując wzrastającą w siłę klasę kupiecką, która stanowiła atut w zewnętrznym współzawodnictwie, popierali w ten sposób coraz energiczniej dążących do samodzielności mieszczan, którzy z kolei mogli zagrozić arystokratycznej dominacji. Owe rządy rad miejskich nie były rządami demokratycznymi we współczesnym rozumieniu tego słowa (a później, przez jakiś czas, były jeszcze mniej demokratyczne). To były rządy „kupców, dla kupców i sprawowane przez kup38 ców" , jak to określił jeden z historyków. Mimo to w porównaniu ze strukturą klasową panującą za murami miast - i z arystokratycznymi miastami rzymskimi - gdzie jedynie tolerowano kupców - miasta były ostoją egalitaryzmu. Jeden z zacofanych dwunastowiecznych arystokratów wybrzydzał na życie we włoskich miastach, gdzie społeczeństwo „nadawało szacowny status młodym ludziom niskiego pochodzenia, a nawet robotnikom nikczemnych produkcyj39 nych profesji, którym inni ludzie, jak zarazie, odmawiają wstępu do dostojnego i szanowanego towarzystwa". W miastach natomiast panował odmienny pogląd. Jeden z mieszczan napisał, że „wieś produkuje dobre zwierzęta i złych 40 ludzi". Napięcie pomiędzy miejską, bardziej liberalną przyszłością a wiejską, opartą na ucisku przeszłością miało
jeszcze trwać całe wieki. Zakres swobód w miastach to wzrastał, to się zmniejszał, a walki polityczne między klasą kupiecką a ziemiańską stale się powtarzały. W końcu to ci dobrzy zwyciężyli, ale tymczasem pierwsze objawy siły raczkującego dopiero kapitalizmu były już godne podziwu. Świetnie prosperujące miasta niemieckie utworzyły związek zwany Hanzą, aby poskromić piratów, a nawet budować latarnie morskie, co było podręcznikowym przykładem dobra publicznego, korzyści o sumie niezerowej, która nie mogłaby powstać jedynie dzięki działaniu rynku (ponieważ nawet ci ludzie, którzy nie wnieśli żadnego wkładu, mogli korzystać z tego udogodnienia). Hanza odniosła zwycięstwo w wojnie z Danią i przejęła kontrolę nad handlowymi szlakami morskimi. We Włoszech miasta, które szybko stały się walczącymi ze sobą miastami-państwami, poczuły, że ich swobodom zagraża niebezpieczeństwo ze strony cesarza rzymskiego, Fryderyka l. (Nie bez powodu: Fryderyk kazał spalić zwolennika 41 niepodległości miast, a jego prochy wrzucić do Tybru). Miasta zapomniały o swoich animozjach, utworzyły Ligę Lombardzką i zbrojnie walczyły z Fryderykiem, dopóki się nie ugiął: miasta miały odtąd uznawać jego zwierzchnictwo, 42 ale zachować autonomię. Handel odmienił również życie na wsi. Niektórzy poddani wyemigrowali do miast („Miejskie powietrze czyni 43 44 wolnym", mówiono w Niemczech). Inni zyskali trochę więcej swobód, kiedy ekonomia pieniądza dotarła na wieś; płacili czynsz za ziemię, zamiast odpracowywać możliwość jej użytkowania, a niektórzy nawet zarabiali, zaspokajając potrzeby mieszkańców miast. Niewolnictwo zanikło w średniowieczu, a teraz zaczęło zanikać poddaństwo, druga z kolei najgorsza rzecz po niewolnictwie. Wywalczenie swobód przez średniowieczne miasta, zdławienie piractwa przez Hanzę i upokorzenie Fryderyka l przez Ligę Lombardzką (choć z pomocą papieża) to pierwsze przykłady procesu, który trwał jeszcze przez wieki, i trwa nadal: kapitalizm czyni świat bezpiecznym dla siebie. Siła metatechnolo-gii informacji jest nie do odparcia. Ten wzorzec wpisuje się w jeszcze szerszy i starszy wzorzec: technologie sumy niezerowej czynią świat bezpiecznym dla samych siebie. Gliniane żetony, które w Mezopotamii wyewoluowały w pismo, były w powszechnym użyciu, ponieważ ułatwiały wymianę gospodarczą. Pismo w dużej mierze przetrwało z tego samego powodu, nawet jeśli początkowo nie odegrało bezpośrednio swojej roli. Oba memy - żetony, a później pismo - dały duży zastrzyk pozytywnej energii swoim społeczeństwom-żywicielom, co przyczyniło się do ich własnego rozmnożenia i rozprzestrzenienia. To samo odnosi się do waluty - najpierw do waluty de facto, takiej jak ziarna kakao u Azteków, a później do waluty de iure, takiej jak monety. Wzbudziły w społeczeństwie chęć współdziałania, z kolei ten pęd do przodu poroznosił je na wszystkie strony świata.
Potem metatechnologia kapitalizmu połączyła walutę i pismo, aby wyzwolić niespotykaną energię społeczną. Najlepszym tego przykładem są nagłe przesunięcia władzy politycznej z kraju na miasto w rozkwicie średniowiecza. Realizowanie pozytywnych sum metodami Iow-tech - czyli feudalizm, wiek niewielkiej ilości pieniędzy, mało rozpowszechnionej piśmienności i fatalnych dróg - otworzyło drogę do metod high-tech, zmieniając radykalnie strukturę sił. Mediewista Joseph Strayer zauważył „interesujący problem w historii cywilizacji. Jeżeli w jakiejś dziedzinie zaznacza się stały postęp, to dziedziną tą jest technologia, jednak wydaje się, że ten typ postępu nie ma związku ze stabilnością społeczną f...]".45 Lecz kiedy się nad tym zastanowić, to nie ma powodu oczekiwać, że stała ewolucja technologiczna przełoży się na bezkonfliktową ewolucję struktur społecznych. Technologia wielokrotnie zmieniała równowagę sił w społeczeństwach. A ludzie nie oddają władzy z uśmiechem na ustach. Marks to wszystko wiedział - że polityka ma ekonomiczną, i w efekcie materialną, bazę, więc ewolucja technologii przynosi niepokojącą zmianę. Miał tylko trochę nieszczęsnych pomysłów na temat szczegółów tego procesu i jego kierunku.*
Wolność i inne efektywne technologie Kiedy średniowieczni mieszczanie złapali drugi oddech, wywalczywszy sobie prawo autonomii, nie popchnęły ich do tego pisma Demostenesa, nie starali się także przywrócić do życia swojej klasycznej zachodniej spuścizny. Kierowali się instynktem własnej korzyści, a także instynktem współpracy, i zaadaptowali efektywną metatechnologię informacji: wolność. Swobodę kupna i sprzedaży, zawierania kontraktów, robienia ze swoimi oszczędnościami co się komu podoba - oraz wolność miast, a w szerszym sensie, aby zdefiniować i uściślić te swobody - wszystkie one były owocnymi algorytmami rządów; były technologią polityczną, która napędzała powstającą technologię gospodarki, czyli kapitalizm. Jeżeli mnisi, którzy kopiowali klasyków greckich, mieli jakiekolwiek zasługi w rozprzestrzenianiu się wolności, to
trzeba im je przyznać nie za kopiowanie tych klasyków, lecz raczej za kultywowanie piśmienności w ogóle. Kontrakty i akta to narzędzia kapitalizmu, więc piśmienność też była takim narzędziem; no-
tariusze świetnie prosperowali w średniowieczu. Lecz umiejętności czytania i pisania, w przeciwieństwie do klasyków greckich, nigdy nie groził zanik. Te umiejętności zdawały egzaminy z powodzeniem w Bizancjum i w świecie islamu (oraz w odległych światach Indii, Chin i obu Ameryk) i niewątpliwie prędzej czy później dotarłyby do Europy, wraz z irlandzkimi mnichami czy też bez nich. Również peany Demostenesa ku czci demokracji nie miały wiele wspólnego z tak istotną ewolucją narodowej demokracji. W tym wypadku także podstawą był kapitalizm, który czyni świat bezpiecznym dla samego siebie. Jak twierdzą niektórzy historycy, chociaż Magna Charta Libertatum słusznie uchodzi za milowy krok w historii demokracji, w powszechnym odczuciu jest zbyt wyolbrzymiana. Zatwierdzona przez Jana bez Ziemi w 1215 roku pod naciskiem jego baronów, dawała im prawo do konsultacji w sprawach podatkowych. Ale nie to było nowością. Angielscy monarchowie od wieków konsultowali poważne decyzje z radą możnowładców.46 (Jeżeli ta tradycja była ukorzeniona w angielskiej „spuściźnie", była to raczej spuścizna po quasi-demo-kratycznych plemionach germańskich niż po greckich oratorach czy rzymskim prawie). Większym krokiem naprzód było rozszerzenie reprezentacji w następnym wieku, w parlamencie zaczęli bowiem zasiadać pełnoprawni obywatele miast jako ich reprezentanci.47 Dzięki rynkowi rozszerzał się zakres gospodarczego potencjału brytyjskiego społeczeństwa, a za nim przyszedł potencjał polityczny. Tak się właśnie na tym świecie dzieje. Dzisiaj spadkiem po tych wczesnych ustępstwach dla budzącej się siły kapitalizmu jest angielska Izba Gmin, stworzona w czternastym wieku dla posiadających pełne prawa obywateli miast (jak również dla rycerzy, którzy administrowali hrabstwami). A spadkiem po rosnącej od tamtej pory sile kapitalizmu jest fakt, iż inna izba, Izba Lordów, jest dzisiaj prawie pozbawiona władzy. Greckie i rzymskie piśmiennictwo, które głosiło wolność i demokrację, jest wspaniałe. Wolność i demokracja, która zaświtała w zachodniej Europie, są też wspaniałe. Lecz nie ma uzasadnionego powodu, żeby te ostatnie przypisywać temu poprzedniemu.* Równie dobrze moglibyśmy przypisać rozkwit demokracji i wolności w Europie korupcji i tyranii, jakie zapanowały u zmierzchu cesarstwa rzymskiego.
Odejście od wcześniejszych ideałów mogło przyspieszyć upadek Rzymu, powstała płynność umożliwiająca współzawodnictwo, które zainspirowało kapitalizm. (Po słynnym upadku Majów archeolodzy znaleźli w ich kulturze dowody na „kupiecki pragmatyzm", czyli masową produkcję garncarską, wzrastającą stopę życiową zwykłych ludzi i 48 zanikanie teokratycznej elity na rzecz rosnącej w siłę klasy kupieckiej). Historia średniowiecza jest historią nowych technologii niezerowej sumowal-ności, restrukturyzujących społeczeństwo według swojego wizerunku. Ten proces przeciwdziałał dążeniom starożytnych reżimów imperialnych i w końcu je zdominował. Kiedy tylko siła synergii tych technologii wykrystalizowała się w formie kapitalizmu, umożliwiły one całej ludności - łącznie z tabunami niegdysiejszych niewolników i poddanych - prowadzenie skomplikowanych gier o sumie zerowej z ludźmi, których nigdy nie poznają. Nagrody nie spadały równomiernie na całą ludność, spadały jednak bardziej równomiernie, niż dotąd się w tej części świata zazwyczaj zdarzało. Władza polityczna była bardziej rozproszona, niż to mógł sobie wyobrazić jakikolwiek imperialny rząd w starożytności. Ten podstawowy spektakl - hegemonistyczne instynkty możnych kontra de-centralizujące tendencje technologii, szczególnie technologii informacji - stale się powtarzał. Nie mam na myśli tylko powtarzających się starć rynków ze starymi reżimami i zwycięstwa rynków, przenikających na świat. Mam na myśli to, że nowe technologie informacji, w szerokim ich rozumieniu - nie tylko pieniądze i pismo - bardzo często przyczyniają się do decentralizacji władzy, która z kolei nie chce dać za wygraną. W związku z tym mamy sporo burzliwych wydarzeń w historii, a niektóre dotyczą obecnej ery.
Rozdział 12
Nieodgadniony Orient „Chińska powieść - powiedziałem - To musi być dziwne". „Nie tak dziwne, jak mogłoby się nam wydawać" - odrzekt Goethe. „Ci ludzie myślą i czują podobnie jak my i wkrótce dochodzi się do wniosku, że jest się jednym z nich". ROZMOWY GOETHEGO Z ECKERMANNEM, 31 STYCZNIA 18271
Problem Wschodu nie przestaje nurtować zachodnich naukowców. Dlaczego, pytają, to Europa, a nie Azja, zapoczątkowała rewolucję przemysłową? Jak to możliwe, żeby Chiny i Indie, i Bliski Wschód - ojczyzny wielkich imperiów - dały się tak bardzo zdystansować technologicznie i gospodarczo podczas ostatnich pięciuset lat? W poszukiwaniu odpowiedzi na to pytanie skupiano się czasem na sferze duchowej. Max Weber chwalił 2 „protestancką etykę pracy" w Europie i twierdził, że Indie oraz Chiny noszą piętno „magicznego tradycjonalizmu". Czasami szukano odpowiedzi na polu polityki. Zgodnie z teorią orientalnego despotyzmu azjatyckie cywilizacje, od Mezopotamii aż po Chiny, skupiały się często wokół wielkich systemów irygacyjnych, które wymagały scentralizowanej, 3 biurokratycznej kontroli, co prowadziło do rządów silnej ręki, tłumiących inicjatywę przez całe tysiąclecia. Bez względu na różnorodne wyjaśnienia tempa azjatyckiego rozwoju, ich końcowy wynik prowadzi do konkluzji, że kultury azjatyckie są dziwne. Wybitny historyk gospodarki David Landes, zastanawiając się nad niekonsekwentnym, a na pierwszy rzut oka bezskutecznym wzorcem technologicznych wzlotów i upadków Chin („jakby jakiś jedwabny 4 sufit przytłaczał społeczeństwo"), skwitował tę sytuację określeniem „dziwaczne". Oczywiście, dziwaczność jest rzeczą względną. Z punktu widzenia dziewiętnastowiecznej Azji rewolucja przemysłowa, której zwiastunem były budzące
strach europejskie statki, mogła wydawać się dziwaczna. Ponieważ było więcej Azjatów niż Europejczyków, może powinniśmy przyjąć ich sposób widzenia? Może należałoby wyjaśnić przyczyny nie pozornej stagnacji Azji, lecz dziwnie nagłego postępu Europy? Naukowcy często dochodzą do takiej właśnie konkluzji. Etienne Balazs, zastanawiając się nad chińskim zastojem, zasugerował, że ciąg wydarzeń, który doprowadził Europę do kapitalizmu - i w ten sposób „dał impuls do uprzemysłowienia całego świata" - mógł być „dziwnym zrządzeniem losu, historyczną szansą, daną w tym wypadku jedynie temu maleńkiemu cypelkowi Azji, Europie".5 W tym samym duchu E.L. Jones zatytułował swoje słynne studium historii gospodarki The European Miracle (Europejski cud). Kiedy mała Europa płynęła z prądem przemysłowego postępu, pisał Jones, ogromny obszar Eurazji zmierzał w kierunku „demograficznej ślepej uliczki"; gdyby Chinom, Indii i Imperium Otomańskiemu nie narzucono nowoczesnych wzorców, to czekałaby je „w najlepszym wypadku stagnacja, a w najgorszym kryzys demograficzny".6 Gospodarcza ewolucja Europy graniczyła z cudem, a „porównywalny rozwój Azji byłby już supercudem".7 Czy to prawda? Czy spojrzenie na azjatycką kulturę i historię ujawnia całkowitą inercję, a rewolucja kulturowa to był fuks? A może ujawnia fakt, że rzekomo nieodgadniony Orient jest w gruncie rzeczy prawie taki sam jak Zachód skłonny do korzystania z nowych technologii i pogłębiania społecznej złożoności?
Ci ekspansywni muzułmanie Landes poświęcił część swojego znanego dzieła Bogactwo / nędza narodów: dlaczego jedni są tak bogaci, a inni tak ubodzy na próbę zrozumienia, dlaczego najbardziej wysuniętej na zachód orientalnej kulturze, średniowiecznej cywilizacji islamu, nie było dane zakosztować potęgi uprzemysłowienia. Według niego winę ponosi po części krótkoterminowy horyzont czasowy. Podczas gdy pragmatyczni chrześcijanie w Europie rozważnie dążyli do „stałego, długoterminowego zysku", burzycielskich muzułmanów napędzała „żądza walki", przerywana „tylko po to, aby napawać się zwycięstwem i łupami".8 To prawda, że wielu mieszkańców zachodniej Europy potrafiło zadbać 0 swoje zyski. W poprzednim rozdziale była mowa o tym, jak niektóre podsta
wowe elementy kapitalizmu połączyły się w Europie u schyłku średniowiecza -
szczególnie słusznie ceniony contratto di commenda, służący kumulacji kapitału dla celów handlowych. Lecz jest bardzo prawdopodobne, że sama idea commenda przeniknęła ze świata islamu. Zanim commenda pojawiła się w dziesiątym wieku we Włoszech, to samo narzędzie, tyle że pod inną nazwą, mieli muzułmanie, kiedy w Bagdadzie i Basrze powstały centra światowego handlu, gdzie sprzedawano zarówno papier, atrament, jak i skóry panter oraz strusie. Już pod koniec ósmego wieku teksty szkoły hanafitów, jednej z czterech podstawowych szkół prawnych islamu, nawiązują do commenda oraz do partnerstwa w interesach, które było kolejnym narzędziem akumulacji kapitału9.* (Mniej więcej w tym samym okresie wydawane w Bagdadzie czeki mogły być realizowane w Maroku, a tego udogodnienia, jeszcze przez stulecia, nie oferowały europejskie banki).10 Hanafici stale występowali w obronie legalnej infrastruktury finansowej uzasadniając to argumentem, że była konieczna „na potrzeby handlu"11 lub „osiągnięcia zysku". W tym świetle prosta dychotomia Landesa -zgodnie z którą europejscy chrześcijanie dążyli do długoterminowego „zysku", a ci ekspansywni muzułmanie tylko „dokonywali dzieła bożego"12 - zaczyna tracić swoją przejrzystość. jednym z największych osiągnięć Mahometa i kluczem do siły islamu było rozszerzenie bezpiecznego dla handlu terytorium. Na początku siódmego wieku, zanim zaczął głosić swoją naukę w Mekce, miejscem, gdzie można było bezpiecznie handlować, były okolice świątyni Kaaba - nie wolno tam było stosować przemocy, więc agresywne plemiona arabskie mogły się spotykać i ze sobą handlować.13 Mahomet i jego następcy, mówiąc w przenośni, rozszerzyli to uświęcone miejsce, które zajęło dużą część znanego wtedy świata. Dla niego - jak
i dla innych wielkich przywódców przed nim i po nim - prowadzenie wojny okazało się prowadzeniem pokoju. Oczywiście, podczas wczesnej ekspansji islamu przeważał element wojny. W tym sensie skrót Landesa przy opisywaniu stanu umysłowego muzułmanów jest do pewnego stopnia, dla danego okresu, prawdziwy. Lecz później, w średniowieczu, kiedy imperium islamskie rozrosło się i wykrystalizowało, rozpościerając się od Hiszpanii i przez północną Afrykę aż do Pakistanu, zmienił się uprzednio ukształtowany sposób myślenia jego władców. Bariera zaufania pomiędzy odległymi krajami została teraz przełamana przez wspólną religię, a bariery we wzajemnej komunikacji przełamał arabski, lingua franca całego terytorium. Ten wielki obszar stał się strefą handlową o niskim stopniu konfliktowości.* Podatki zamiast łupów stały się finansową bazą imperium.14 Muzułmanie zachowali i ulepszyli technologie informacji, co jeszcze bardziej zmniejszyło konfliktowość, łącznie z wczesnymi algorytmami kapitalizmu, począwszy od commenda, a kończąc na podstawowej rachunkowości.15 (jeśli chodzi o algorytmy: słowo „algorytm" pochodzi od nazwiska żyjącego w dziewiątym wieku arabskiego astronoma i matematyka, Al-Chuwarizmi, który spopularyzował także określenie al-dżabr, czyli algebra).™ Choć śledzenie drogi średniowiecznych memów jest dość skomplikowane, jak się wydaje, niektóre z tych algorytmów mogły dotrzeć do Europy w odpowiednim czasie, aby wspomóc początki rozkwitu średniowiecza.17 Nie bez powodu kolebką raczkującego średniowiecznego kapitalizmu europejskiego były Włochy, ze śródziemnomorską ekspozycją na kulturę islamu.
Chińskie narzędzia kapitalizmu Tymczasem na drugim krańcu Azji Chińczycy wprawiali w coraz szybszy ruch koła handlowej machiny. W dziewiątym wieku, jeśli nie wcześniej, handlarze herbatą używali „latających pieniędzy" - przybliżonych odpowiedników czeków bankowych - uwalniających od ryzyka i ciężaru miedzianych monet.18 Później
kupcy zaczęli realizować te czeki za trzy procent prowizji, czyli za niewiele więcej niż koszt czeków podróżnych w dwudziestym wieku.19 A kupcy, którzy emi-§ towali te czeki, doszli do wniosku, że mogliby zainwestować część zdeponowa-I nych pieniędzy, ponieważ było mało prawdopodobne, aby większość t depozytariuszy chciała odzyskać swoje srebro tego samego dnia. W ten sposób zaświtała w Chinach idea banku.20 W czasie europejskiego średniowiecza w Chinach istniały jeszcze inne sposoby gromadzenia kapitału. Sześćdziesięciu kupców mogło wspólnie sfinansować budowę całej floty statków, które stawały się ich wspólną własnością.21 Lu-I dzie o skromniejszych możliwościach inwestowali w ekspedycje handlowe za pośrednictwem znajomych kupców.22 Ogromne znaczenie miała nie tylko żegluga morska, lecz również rzeczna w obrębie samych Chin, gdzie była gęsta sieć rzek i kanałów z wyrafinowanym systemem śluz. Na Marco Polo, który pochodził z trzynastowiecznej Wenecji, statki nie powinny robić większego wrażenia, ale nawet on oniemiał na widok ruchu na rzece Jangcy w mieście l-ching. „Daję wam słowo, że widziałem w tym mieście pięć tysięcy statków naraz, a wszystkie płynęły po
tej rzece".23 Tyle że możemy nie dać wiary Marco Polo, ponieważ jest on znany ze skłonności do przesady. Dowiadujemy się także z bardziej umiarkowanego źródła, od historyka Jacques'a Cerneta, że długą na 50 tysięcy kilometrów siecią wodną Chin „pływało największe i najbardziej zróżnicowane zbiorowisko statków, jakie kiedykolwiek oglądał świat".24 Wieśniacy wysyłali statkami owoce i jarzyny do miast, gromadzili drewno na budowę statków, robili narzędzia na sprzedaż, tłoczyli olejki do wyrobu lekarstw i na pomady do włosów. Pod koniec średniowiecza wieśniacy, jak pisze historyk Mark Elvin, byli „łatwo się przystosowującymi, rozsądnymi, zorientowa-
25
nymi na zysk małymi przedsiębiorcami". Nie wydaje się, aby ten rzekomy „magiczny tradycjonalizm" w czymkolwiek im przeszkadzał. Nie zważając na protestancką etykę pracy, po prostu pracowali. 26 W Chinach, podobnie jak w Europie, kupcy rozumieli, że mają wspólne cele, i zakładali stowarzyszenia. Nigdy jednak nie utworzyli tak skutecznego lobby w sprawie wolnego handlu, jak ich zachodni odpowiednicy. Miasta chińskie nie uzyskały autonomii. Jednak Songowie, którzy*doszli do władzy w dziesiątym wieku, zdawali sobie sprawę z zalet wolnego rynku i zmienili swój modus operandi. Zamiast kontrolować ceny i otrzymywać swój kawałek tortu dzięki pracy przymusowej, pozwolili na swobodny przepływ towarów i zabierali swój kawałek przez opodatkowanie 27 sprzedaży. Podobnie jak europejscy i islamscy przywódcy, chińscy władcy zdawali sobie również sprawę z minusów zbyt ścisłej kontroli. Na przykładzie średniowiecznych Chin można się przekonać, jak ważny jest rozmach w gospodarce rynkowej. 28 Były tam fabryki jedwabiu na 500 krosien i fabryki żelaza zatrudniające tysiące ludzi. Pod koniec jedenastego wieku Chi29 ny produkowały 150 tysięcy ton żelaza rocznie, a takiego wyniku cała Europa nie potrafiła osiągnąć aż do 1700 roku. Druk był napędem postępu - gospodarczego, technologicznego i naukowego. Chiny wynalazły papier i stosowały zarówno technikę drzeworytu, jak i bardziej ulepszoną, zanim pojawiły się one na Zachodzie. Druku używano przede wszystkim do popularyzowania wiedzy praktycznej. Stąd takie książki jak Obrazy / wiersze na temat rolnictwa i tkactwa i Matematyka do codziennego użytku. Niektóre książki pochodziły od prywatnych wydawców, lecz wiele miało 30 też oficjalny charakter, jak pięciotomowe Leki z harmonijnego zestawu farmakologii. Tytuły książek sugerują również początki myślenia naukowego i typową dla nauki tendencję do specjalizacji: na przykład Traktat o owocach 3 cytrusowych i Podręcznik do rozpoznawania krabów. '* Kwestia, czy Chiny w średniowieczu rzeczywiście ukierunkowały się na nowoczesną naukę, jest nadal sporna. Niektórzy twierdzą, że nie, ponieważ ta wiedza nie przekroczyła progu technologii. Jednak nauka i technologia, w swoich dwóch aspektach, są nierozłączne. Po pierwsze, zrozumienie praw rządzących wszechświatem przynajmniej zawsze mieści się w technologii. (Francis Bacon
32
powiedział, że chcąc rządzić przyrodą, musimy być jej posłuszni). Po drugie, ponieważ powyżej pewnego poziomu technologii łatwiej jest to zrozumieć. Można by uznać, że najgłębszą prawdę naukową zawiera w sobie drugie prawo termodynamiki, zgodnie z którym entropia wszechświata nieustannie się powiększa, a jej miarą jest przypadkowość i chaos, więc (jak zobaczymy w drugiej części książki) ewolucja organiczna i ewolucja kulturowa przebiegają w bezustannej walce z drugim prawem termodynamiki. Najwcześniejsze sformułowanie tego prawa pochodzi od Francuza Sadiego Carnota, który na początku dziewiętnastego wieku określił siebie jako „konstruktora maszyn parowych", który to 33 zawód doprowadził go do zrozumienia istoty drugiego prawa. W ten sam sposób wynalezienie w Chinach magnetycznego kompasu przyczyniło się do sformułowania praw 34 indukcji magnetycznej i polaryzacji, zanim zaczęto się tym zajmować w Europie. Chiny w czternastym wieku, jak to 35 określił jeden z historyków, stały na „progu systematycznego, doświadczalnego badania przyrody". Bez względu na to, czy Chiny miały teoretyczną naukę, czy też jej nie miały, i tak były technologicznym centrum świata. Chińczycy wynaleźli proch strzelniczy, a w 1232 roku żelazną bombę, znaną pod nazwą „grzmotu, który wstrzą36 sa niebem", która przesądzała losy bitew. Na początku 1300 roku trzydziestodwuwrzecionowa przędzarka z napędem wodnym mogła wytwarzać około 60 kilogramów przędzy dziennie, skutkiem tego produkcja stała się 37 „kilkakrotnie tańsza niż praca kobiet, które zastąpiła", jak to zauważył jakiś obserwator. Tak udoskonalonej maszyny 38 Europa nie miała przez przeszło następnych 300 lat. Biorąc to wszystko pod uwagę, możemy stwierdzić, że technologiczna baza średniowiecznych Chin była zwiastunem nowoczesności. Druk! Magnetyczny kompas! Strzelby! Trujący gaz! Pomada do włosów!
Na krawędzi wielkości Był taki okres, na początku dwudziestego wieku, kiedy zachodni historycy nie zwracali uwagi na technologiczne dokonania Azji w średniowieczu, które tym samym nie stanowiły zagrożenia dla standardowej oceny Orientu jako konserwatyw-
nego z natury. Lecz od połowy wieku, po części dzięki przełomowemu dziełu Jo-sepha Needhama Science and Civilization in China (Nauka i cywilizacja w Chinach), ten ekstremalny eurocentryzm zaczął zanikać. Dzisiaj jedynym powodem do dyskusji o twierdzeniu Jacques'a Cerneta, że „dwie wielkie cywilizacje od XI do XIII wieku stanowiły bezspornie Chiny i 39 islam" - byłaby tylko wątpliwość, czy świat islamu, który w dziesiątym wieku był już w rozkładzie, rzeczywiście zasługuje 40 na porównywalny status. Mark Elvin, zachwycając się chińską przędzarką z wodnym napędem, pisał: „gdyby wskazówka postępu, którego była dowodem, posunęła się trochę dalej, wtedy średniowieczne Chiny przeżyłyby prawdziwą rewolucję 41 przemysłową w produkcji tekstyliów przeszło czterysta lat wcześniej niż Zachód". W konfrontacji z tak niezwykłym fenomenem jak światowa dominacja Chin u schyłku średniowiecza bardziej uparci wyznawcy eurocentryzmu obrócili go na swoją korzyść. Teraz, kiedy już wiemy, jak bliskie były Chiny własnej rewolucji przemysłowej, tym bardziej nie mogą im wybaczyć, że do niej nie doszło. Zatem Chiny, uważane przedtem za porządnego, choć nierozgarniętego ucznia, zostały przeklasyfikowane na zdolnego nieudacznika, który i tak nie przejdzie do następnej klasy. „Tajemnica polega na niepowodzeniu Chin w realizacji swojego potencjału", stwierdza 42 Landes. Kiedy jednak popatrzymy na Chiny po okresie „na krawędzi wielkości", niepowodzenie w industrializacji wcale nie wydaje się niezwykłe, jest to po prostu kolejny przykład kaprysów historii - sposobu, w jaki decyzje polityczne i inne niespodzianki potrafią zmienić bieg wypadków na całe dziesięciolecia, a nawet stulecia, nie odwracając zasadniczego kierunku globalnej ewolucji kulturowej, rozgrywanej przez tysiąclecia. Zanim zajmiemy się tym swoistym rzutem kości, który przesądził o przyszłej stagnacji Chin, weźmy pod uwagę jego zwiastuna: najazd barbarzyńców, który wstrząsnął Chinami u schyłku średniowiecza. Ta napaść jest ilustracją do niektórych z naszych ulubionych tematów „barbarzyńskich".
Nowi, lepsi barbarzyńcy W tym wypadku barbarzyńcami byli słynni na całym świecie Mongołowie, podobnie jak za życia Czyngis-chana. Jak to się często zdarza, przyczyną najazdu
był podziw dla ofiary. Pod koniec trzynastego wieku barbarzyńcy wtargnęli do Chin, opierając się na sile chińskich 43 memów, i podbili cały naród. Mongołowie zespolili swoje niedoścignione umiejętności jeździeckie 2. chińską technologią żelaza, chińskimi zasadami administracji i sposobem prowadzenia długotrwałych wojen. Podbój, choć wstrząsnął krajem, nie przyniósł nieodwracalnych skutków. Mongołowie, podobnie jak wielu innych barbarzyńców, woleli odziedziczyć imperium, niż je zniszczyć. W gruncie rzeczy, kiedy tylko opanowano początkowy chaos, rządy Mongołów podziałały w pewnej mierze jak szczepionka. Podbój doprowadził do pierwszej po przeszło trzech wiekach politycznej unifikacji Chin. Na rozszerzonym teraz terenie bezkonfliktowej wymiany - po ujednoliceniu waluty i przedłużeniu głównej arterii wodnej, Wielkiego Kanału - handel kwitł w najlepsze. Rozwijał się nawet poza granicami Chin. Czyngis-chan umarł w 1227 roku, kiedy zachodnia granica Mongołów opierała się o Morze Kaspijskie, a w roku 1280 byli już w Turcji i we wschodniej Europie. Obalili po drodze kalifat Abba-sydów, drugą z wielkich dynastii islamu, tworząc największe w historii jednolite imperium lądowe. Ekspansja była wyjątkowo krwawa. Lecz podobnie jak to przed nimi uczynili muzułmanie, Mongołowie zdali sobie sprawę, że po dokonaniu grabieży, kiedy trzeba rządzić imperium - pokój jest wspaniałym wynalazkiem. Dbali o bezpieczeństwo na szlakach handlowych, a w zamian za zaufanie i obniżenie barier komunikacji egzekwowali to, co porównuje się 44 do współczesnego podatku od wartości dodanej, około 5 procent dochodu. To był dobry interes. W porównaniu z rozmaitością „władców szlaku", przez który przechodziły przedtem muzułmańskie i żydowskie karawany, główna 'arteria komunikacyjna Mongołów zapewniała „mniejsze ryzyko i niższą 45 opłatę za ochronę", zgodnie z relacją socjologa Janet Abu-Lughod. Pod koniec trzynastego wieku, kiedy Mongołowie ofiarowali Chinom bezpośredni, choć jedynie przelotny kontakt z Europą, istniał „światowy system, dzięki któremu 46 ogromny obszar cieszył się dobrą koniunkturą". Transkontynentalne autostrady imperium Mongołów oraz morskie szlaki handlowe na południe wynosiły
niewidzialny mózg Eurazji i jej niewidzialną rękę na ewolucyjne wyżyny. Przy dzisiejszych standardach były to jeszcze prymi-
tywne instrumenty; towary i idee podróżowały pomiędzy Wschodem i Zachodem, chociaż ani Wschód, ani Zachód nie miały o sobie wystarczająco wyraźnego pojęcia. To nie była jeszcze globalna wioska. Jednak wzajemna świadomość była większa niż w starożytności, kiedy Chińczycy sądzili, że przybywająca z Zachodu bawełna była runem 47 „wodnych owiec", a Rzymianie myśleli, iż importowany przez nich jedwab rośnie na jedwabnych drzewach. W połowie czternastego wieku papieskiemu wysłannikowi do Chin udało się nawet przekonać niektórych Europejczyków, że w Azji nie mieszkają całe narody potworów (chociaż przyznał, iż „może się tu i tam trafić 48 pojedynczy potwór"). Niestety, mniej więcej w tym czasie regres gospodarczy dotknął zarówno Chiny, jak i Europę. Według Abu-Lughod, to nie był przypadek, a raczej oznaka współzależności. Wspólna strata to przykra strona obietnicy, jaką nam daje niezerowa sumowalność, obietnicy wspólnego zysku; stagnacja, podobnie jak koniunktura, może stać się udziałem obu graczy. W tym czternastowiecznym regresie zaistniało jeszcze coś, co mogło dosłownie oznaczać „zarażenie" Eurazji. William McNeill sugeruje, że „czarna śmierć" pojawiła się początkowo w środkowych Chinach i przeniosła mongolskim szlakiem handlowym do Morza Czarnego, a później drogą morską przez Morze Śródziemne rozprzestrzeniła się po 49 całej Europie. Czy czarna śmierć odbyła transkontynentalną podróż, czy też nie, a niewątpliwie mogła to zrobić, w każdym razie może posłużyć jako metafora podstawowego kierunku historii. Kiedy rozwija się gospodarcza i społeczna integracja, to dobro - zdrowie - nawet najbardziej oddalonych od siebie ludzi staje się wzajemnie ze sobą powiązane. Rozszerza się sieć niezerowej sumowalności. Niewątpliwie wielu uczonych będzie podważać tezę Abu-Lughod, że w czternastym wieku losy europejskiej i chińskiej gospodarki były ściśle ze sobą powiązane. Jednak przy rozszerzaniu się i pogrubianiu sieci niezerowej sumowalności ścisłe zespolenie musiało prędzej czy później nastąpić. Jeżeli nawet w czternastym wieku regres Wschodu i 50 Zachodu nie był ze sobą powiązany, to taki regres podczas wielkiego kryzysu w wieku dwudziestym na pewno był. Jest to ironiczny aspekt globalizacji. Bodziec ku zespoleniu jest bardzo silny głównie dlatego, że pojedyncze państwa mają świadomość, iż w ich długofalowym interesie leży podłączenie się do systemu. Lecz kiedy coś uderzy w ten system, państwa miałyby się lepiej, gdyby w jakiś cudowny sposób mogły przynajmniej na jakiś czas trochę się od niego odłączyć. Współczesne Chiny przetrwały
w stosunkowo dobrym stanie kryzys finansowy, który dotknął Azję w 1997 roku, po części dlatego, że chińska waluta nie była tak łatwo wymienialna na inne. Mimo to Chiny nadal planowały wymienialność waluty, ponieważ na dłuższą metę opłaca się jednak być podłączonym. Kto jak kto, ale Chiny powinny dobrze o tym wiedzieć. Ich historycznym błędem - skutkiem czego zyskały przydomek nieudacznika - było odłączenie się od systemu, którego początki sięgają końca czternastego wieku. Konsekwencja tej jednej decyzji politycznej była od tamtej pory uznawana za ostateczny dowód głęboko zakorzenionego, rysu azjatyckiego charakteru, wrogiego nowoczesności.
Chiny wycofują się ze strachu Odłączenie nastąpiło w czasach dynastii Ming, która panowała od 1368 do 1644 roku. Rozgromienie Mongołów przez Mingów teoretycznie oznaczało moment chwały Chin: powrót własnych rządów po stuleciu panowania barba51 rzyńców. Ponieważ jednak ci barbarzyńcy byli gwarantem globalnego handlu, sukces nie był tak oczywisty. Mongołowie nadal kontrolowali szlaki handlowe w Azji Środkowej, lecz teraz nie byli już skłonni do kierowania kupców do Chin. Ponadto władcy z dynastii Ming nie byli zbyt wielkimi zwolennikami wolnego handlu. W stałej obawie przed najazdem ograniczyli lądowy handel żelazem, bronią, a nawet tekstyliami, aby te towary znowu nie wzmocniły sił 52 barbarzyńskich sąsiadów. Jak gdyby w celu dostarczenia przyszłym historykom dobrego symbolu mentalności oblężonej twierdzy, cesarze z dynastii Ming zbudowali Wielki Mur Chiński. Sam brak lądowego handlu nie musiał jeszcze być destruktywny. Pozostawało przecież morze. Lecz Mingowie byli niechętni kontaktom nie tylko z barbarzyńcami, ale ze wszystkimi obcymi. Pod koniec czternastego wieku zakazano 53 między innymi importu perfum i na różne sposoby, w różnych okresach, Mingowie utrudniali handel morski. Ten izolacjonizm ma wyraźnie ironiczny wydźwięk, ponieważ na początku panowania dynastii Ming Chińczycy byli panami morza. W1405 roku cesarz wysłał flotę 317 statków - prawie dwukrotnie większą od hiszpańskiej Armady - aby
54
zbadać szlaki handlowe wzdłuż wybrzeży południowej Eurazji. Ta podróż, pod wodzą, jak to określił jeden z historyków, 55 „wpływowej grupy eunuchów", była pierwszą z siedmiu ekspedycji, które w ciągu trzech następnych dziesięciole-
ci dotarły do Indii, Afryki i Zatoki Perskiej. Odyseja ta została opisana w książkach, których tytuły sugerują, że Chińczyków rozpierała energia: Cuda odkryte przez statek płynący do Galaktyki oraz Traktat o barbarzyńskich królestwach zachodnich 56 oceanów. Jednak w 1433 roku władcy Ming wycofali się z wielkich, dalekomorskich podróży, a wreszcie zabronili 57 budowy dużych statków. Powody wycofania się Chin są szeroko dyskutowanym tematem. Wroga eu-nuchom frakcja biurokratów niewątpliwie odegrała tu swoją rolę, lecz większość badaczy jest zgodna, że był jakiś ważniejszy powód. Historyk John King Fairbank 58 stwierdził po prostu, że „anty-komercjalizm i ksenofobia wzięły górę i Chiny wycofały się ze światowej sceny [...]" . Inni szukają bardziej racjonalnego motywu. Historyk Peter Perdue dopatruje się w tym świadomego przesuwania zasobów z jednego ogromnego przedsięwzięcia - oceanicznych podróży, które przyniosły niewiele zysku - do innego wielkiego przedsięwzięcia: zbudowania Wielkiego Muru, aby trzymać barbarzyńców na odległość. Z tego punktu widzenia ruch ten nie był ani objawem bezmyślnej ksenofobii (stulecia łupieskich, barbarzyńskich napadów nie były wytworem wyobraźni Chińczyków), ani odwrotem od nowoczesności (Wielki Mur był wtedy wytworem high-tech). Bez względu na to, jaki był powód wycofania się Chin, zrobiły to w niedobrym momencie. Przez całe wieki były one wielkim eksporterem dobrych pomysłów, a zachodnia Europa wielkim ich importerem. Teraz, kiedy społeczny mózg Europy był rzeczywiście aktywny, Chiny wycofały się z wymiany. ' To był nie najlepszy moment również w innym sensie. W następnym pięćdziesięcioleciu narody Europy rzucą się w wir wielkich morskich podróży i odkryją Nowy Świat. Niektórzy uczeni uważają, że ten uśmiech losu tłumaczy, dlaczego rewolucja przemysłowa nastąpiła właśnie w Europie. Europejczycy odkryli takie skarby jak metale szlachetne, ogromne pola uprawne oraz rolników, wszystko przygotowane do eksploatacji. Mogli się więc wzbogacić i finansować gwałtowny postęp technologiczny, który wypchnął Europę na prowadzenie podczas kluczowej fazy ewolucji technologicznej. Inna ocena tego zjawiska -a szczególnie myślenie, że rewolucja przemysłowa jest odbiciem jakichś wrodzonych, szczególnych europejskich zdolności, które dopiero od tamtej pory zaczęty infiltrować 59 mniej rozgarnięte części świata - jest „poważną chorobą umysłu", znaną również jako eurocentryzm, pisze geograf J.M. Blaut, główny l obrońca powyższej teorii. Jeżeli Blaut ma rację, to znaczy, że wyniesienie Zacho-I du do dominacji nad światem w osiemnastym, dziewiętnastym i dwudziestym wieku jest w zasadzie wynikiem szczęśliwego przypadku geograficznej bliskości niewyeksploatowanej półkuli. (Nie mówiąc już o wykorzystaniu, do celów eksploatacji, wynalezionych w Azji Wschodniej technologii, takich jak magnetyczny kompas i proch strzelniczy). Dla potwierdzenia swojej tezy Blaut dowodzi, że w 1491 roku Europa nie wyprzedzała reszty świata w żaden oczywisty sposób. W rzeczy samej raczkujący kapitalizm, lub „protokapitalizm", już się na świecie rozprzestrzenił. Miasta „silnie ukierunkowane na rzemiosło i handel" rozciągały się „wzdłuż wszystkich wybrzeży zachodniej Europy, 60 Morza Śródziemnego, Afryki Wschodniej oraz Azji Południowej, Południowo-Wschodniej i Wschodniej". To niewątpliwie stanowi dowód, że gdyby Europa nie poprowadziła świata w kierunku industrializacji, zrobiłby to ktoś inny - nawet rzekomo zapatrzone tylko w siebie przednowoczesne Chiny, gdyby dano im na to czas. Wcale to jednak nie znaczy, że jedynym atutem Europy w świecie było kilka dużych statków i prosta droga do Indii Zachodnich. Europa miała jeszcze inny atut, którego pozbawione były zarówno Chiny, jak i inne mocarstwa: 61 nieobecność imperium. Duże, zjednoczone obszary pod jednym zarządem to broń obosieczna. Z jednej strony zapewniają duże strefy bezpiecznego handlu - co było szczególnie cenne w dawnych czasach, kiedy bandyci często przekraczali granice państw. Z drugiej strony ten bieżący zysk powoduje długofalowe straty: imperialne rządy często opierają się zmianom, korę są konieczne do technologicznego rozwoju. Widzieliśmy już działanie tych przesłanek w średniowiecznej Europie, gdzie rozdrobnienie feudalne, ze wszystkimi jego powszednimi niedogodnościami, miało tę dobrą stronę, że zachęcało do eksperymentowania z ekonomicznymi i politycznymi algorytmami. U schyłku średniowiecza, kiedy monolityczne Chiny zamknęły się w sobie, w Europie powstawały państwa narodowe, dzięki czemu zachowała ona swoją energię. Europejczycy mieli takie same skłonności do prowadzenia samobójczej polityki jak cesarze dynastii Ming. Żyli jednak w środowisku większego współzawodnictwa, ktoś inny mógł prowadzić lepszą politykę, więc błędne decyzje szybciej powracały rykoszetem. A kiedy ktoś rzeczywiście wprowadził jakiś dobry pomysł, to mógł szybko znaleźć naśladownictwo u współzawodników. Za przykład możemy tu wziąć Kolumba. Szukał pieniędzy u Portugalczyków, lecz król Portugalii mu ich odmówił - zapewne z tego samego powodu jak
chiński rząd, który pół wieku wcześniej zadecydował, że długie podróże morskie w kierunku zachodnim nie są opłacalne. Była tu jednak ważna różnica: Portugalia, w przeciwieństwie do Chin, miała wielu sąsiadów, odległych jedynie o rzut kamieniem. Kolumb pojechał do Hiszpanii, uzyskał poparcie i triumfal nie powrócił z Nowego Świata. Po kilku latach Portugalia również włączyła się do gry pod nazwą „odkrywanie Ameryki". Mem „żeglugi na zachód", po wyka zaniu swojej wartości, rozmnożył się. Mimo daleko idących konsekwencji tamtego memu dla celów tej książki jeszcze ważniejszą rzeczą jest wykazanie, jak memy wykorzystały polityczny krajobraz Europy. W tej wylęgarni międzypaństwowego współzawodnictwa technologie energii, materiałów i informacji miały żyzną glebę, aby kiełkować i się rozrastać. Na przykład patenty na wynalazki, dzięki którym warto było podejmować inicjatywę, były wydawane w Wenecji od 1474 roku i w połowie następnego wieku rozprzestrzeniły się po prawie całej Europie.62 W tym świetle końcowe zwycięstwo Europy nie tylko jest zgodne z teorią ukierunkowania ewolucji kulturowej, teoria ta rzeczywiście przewiduje taki triumf. W końcu szybkość każdego procesu ewolucji zależy przede wszystkim od dwóch czynników: jak szybko powstają potencjalnie owocne innowacje oraz jak szybko i wyraźnie owocne innowacje się rozprzestrzeniają (a jeśli popatrzyć na to z drugiej strony, to jak szybko nieproduktywne alternatywy są tłumione). Piętnastowieczna Eu ropa, pełna współzawodniczących, lecz wzajemnie komunikatywnych społeczeństw, miała więcej punktów w obu kategoriach niż jakakolwiek inna część Eurazji. W ta kim środowisku można się było spodziewać, że mem „żeglugi na zachód" - i wszyst kie inne pożyteczne memy - (a) zakorzenią się najpewniej w jednym lub drugim spo łeczeństwie; oraz (b) dowiódłszy swojej wartości, rozprzestrzenia się. Czy ta prosta, prawie powierzchowna różnica - scentralizowany nadzór Chin kontra europejska fragmentacja rzeczywiście tłumaczy różnicę w rozwoju gospodarczym, którą często przypisuje się głęboko zakorzenionemu w azjatyckiej kulturze mistycznemu tradycjonalizmowi? Możemy odpowiedzieć na to pytanie, kiedy przyjrzymy się tej części przednowoczesnej Azji, którą łączy z Chinami wiele kulturowego dziedzictwa, a która nie ma ich monolitycznej struktury-Japonii. Podobnie jak Chiny (i poprzez Chiny) Japonia była pod dużym wpływem buddyzmu. Lecz w przeciwieństwie do Chin za panowania dynastii Ming, Japonia przeżyła upadek scentralizowanej władzy pod koniec piętnastego wieku. Władza szogunów przeniosła się na panów feudalnych, więc powstało środowisko współzawodnictwa, przypominające Europę u schyłku średniowiecza. Oczywiście, powstał wtedy dobrze znany wzorzec: rynki kwitły, miasta się rozrastały (niektóre rozpoczęły też wymianę towarową) i wzrosła siła polityczna kupców.
Jezuici, którzy w szesnastym wieku pojawili się w Japonii, porównywali miasto Sakai do europejskich średniowiecznych „wolnych miast".''3 Edwin O. Reischauer opisał ten okres jako czas „nadzwyczajnych innowacji kulturowych, instytucjonalnego rozwoju, a nawet wzrostu gospodarczego"64 pomimo atmosfery „wielkiego politycznego zamieszania i prawie bezustannych walk". (A może właśnie z powodu zamieszania i walk?). Pod koniec szesnastego wieku „Japończycy, którzy jeszcze przed kilkoma wiekami byli zacofanym narodem na obrzeżach cywilizowanego świata, osiągnęli poziom pozwalający im współzawodniczyć na równych prawach z Chińczykami, a także i z Europejczykami". 65 Jeżeli w tym świetle kluczem do „europejskiego cudu" jest geografia, to nie chodzi tu o względną bliskość Europy i Chin do Ameryki, ale o polityczną geografię Europy i Chin.66 Europa składała się z wielu niezależnych laboratoriów do testowania memów, podczas gdy Chiny cechowała jedność polityczna - co niewątpliwie było atutem dla bieżących działań handlowych, lecz stanowiło przeszkodę w jakimkolwiek długofalowym wyścigu technologicznym. (Rzeczywiście, „złoty wiek" Chin, w epoce Song, poprzedziło półwiecze politycznej fragmenta-cji - okres „Pięciu Dynastii i Dziesięciu Królestw", w którym występowały innowacje, skonsolidowane przez Songów i rozprowadzone po całym kraju).*
Witajcie w sąsiedztwie! Kilku naukowców przyznało, że rozczłonkowany krajobraz polityczny Europy odegrał pewną rolę w jej szybkim rozwoju. Dla niektórych z nich, jak na przykład dla Davida Landesa, jest to jeden z powodów do powątpiewania, czy
Chiny, pozostawione same sobie, osiągnęłyby kiedykolwiek poziom uprzemysłowienia. Nie została wzięta pod uwagę jedna zasadnicza rzecz. Przewaga Europy -czyli sąsiedztwo współzawodniczących ze sobą laboratoriów - była jedynie przewagą pod względem natężenia. Wszystkie narody mają jakichś stosunkowo silnych sąsiadów w pobliżu. Chiny i Japonia też. Dlatego też żaden rząd nie może w nieskończoność aprobować stagnacji bez ponoszenia konsekwencji. Nawet obrzucana tyloma oskarżeniami dynastia Ming od czasu do czasu odczuwała potrzebę powrotu do międzynarodowego handlu (który zresztą nigdy nie został całkowicie zduszony dzięki przedsiębiorczości chińskich i japońskich przemytników), l chociaż postęp technologiczny w epoce Ming i 67 Manczu tak spowolnił, że ledwie pełzał, nie został całkowicie zatrzymany - i gospodarka rozwijała się nadal. Nie tylko wszystkie państwa mają w swoim sąsiedztwie jakichś współzawodników, ale liczba tych współzawodników nieuchronnie wzrasta. A to z tego powodu, że kiedy zachodzi postęp w środkach transportu i komunikacji, rosną rozmiary „sąsiedztwa". Tego właśnie Chiny i Japonia zaczęły się uczyć w szesnastym wieku, a zostały „siłowo" nauczone w wieku dziewiętnastym, kiedy pojawiły się zachodnie okręty wojenne i zażądały dostępu do azjatyckich rynków: znalazły się wtedy w bliskim sąsiedztwie Europy. Spotkania tego typu mogą wzniecić ksenofobiczną reakcję. Na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku chińskie powstanie bokserów żywo obrazuje iluzje, na których opierają się podobne reakcje; było zainspirowane kultem, którego rytuały miały uczynić członków powstania odpornymi na zachodnie kule. To przeświadczenie zostało zarzucone pod wpływem bolesnego doświadczenia. Zarzucone zostało również szersze przeświadczenie o odporności na wpływy Zachodu - popatrzcie na Chiny czy na resztę Azji dzisiaj. Oczywiście, z punktu widzenia Landesa i innych piewców wielkości Europy robienie tego, co dziś robią Chiny klonowanie zachodnich technologii i norm ekonomicznych - jest oszustwem. Owi eurocentryści mogliby zapytać:
czy Chiny mogłyby się uprzemysłowić o własnych siłach (pomoc z zewnątrz niedozwolona)? Aż kusi, by dać twierdzącą odpowiedź, gdyby to pytanie nie było tak bezsensowne. Czy Francja mogłaby się uprzemysłowić „o własnych siłach", nie używając wyprodukowanych w Anglii maszyn parowych? Czy Anglia skonstruowałaby maszyny parowe, gdyby Francuz nie udowodnił wcześniej, że para może poruszać tłokiem? Czy Francja albo Anglia mogłyby to zrealizować, gdyby wcześniej nie wchłonęły z Włoch kapitalistycznych algorytmów, a jak się wydaje, same Włochy wzięły niektóre z nich z cywilizacji islamu? Odpowiedź na to pytanie nie może ograniczać się do „nie", to jest „tak, ale" - dotarcie do tych kamieni milowych zabrałoby im więcej czasu, ponieważ trudziłyby się, mając to samo upośledzenie co Chiny. Chodzi tylko o to, że zachodni historycy gospodarki grają znaczonymi kartami. Stale porównują postęp w Chinach do postępu w Europie, chociaż Chiny są jednym państwem, a Europa synergicznym ko68 tłem państw. Jeżeli Chiny mają być wystawione przeciwko Europie w grze hipotetycznego rozwoju gospodarczego, czy nie powinno się im przynajmniej pozwolić na połączenie sił z Japonią? Najwidoczniej nie. Landes przypuszcza, że Japończycy, a nie Chińczycy, „prędzej czy później doprowadziliby do 69 swojej własnej" rewolucji przemysłowej, nawet nie mając kontaktu z Europą. Zajmijmy się tym eksperymentem myślowym. Gdyby się to rzeczywiście Japończykom udało, to wtedy Chiny zaadaptowałyby japońską technologię przemysłową - albo z własnej woli, albo pod takim czy innym przymusem. To agresywność japońskiego high-tech była bodźcem modernizacji Chin. W ocenie Landesa Chiny najwyraźniej nie zasługują na uznanie za ten wtórny rozwój. Jak więc wedle niego Japonia może zasługiwać na uznanie za to, że miała możliwość się uprzemysłowić? Doszła do tego w dużej mierze dzięki chińskiej technologii - począwszy od pisma. Jeżeli o to chodzi, to jak Europa może zasługiwać na uznanie za to, że miała możliwość się uprzemysłowić? Na początku siedemnastego wieku, kiedy dawały o sobie znać niejakie zwiastuny rewolucji przemysłowej, Francis Bacon wy70 różnił trzy technologie, które zmieniły świat: druk, proch strzelniczy i kompas magnetyczny. Wiemy teraz, że te trzy rzeczy były najpierw wynalezione w Chinach, jest więc możliwe, iż wszystkie przeniknęły do Europy. (Papier stał się dostępny w Europie dzięki młynom papierniczym o napędzie wodnym, które, jak się wydaje, stanowią wkład 71 cywilizacyjny islamu, bo po raz pierwszy pojawiły się w Bagdadzie).
W toku historii ewolucja kulturowa przekraczała polityczne granice. Pomysły krążyły pomiędzy kontynentami w miarę przemieszczania się centrów innowacji. Pytanie, co pojedyncze narody mogą zrobić „we własnym zakresie", jest raczej bezcelowe - a fakt, że historycy gospodarki często zadają je narodom azjatyckim, rzadko zaś europejskim, nie wzmaga jego użyteczności. Kiedy potraktujemy Chiny i Japonię jako część większego wschodnioazjatyc-kiego mózgu, niektóre przykłady chińskiego zatracenia się w sobie w czasach izolacji za panowania dynastii Ming tracą na sile. Jest na przykład prawdą, że napisana w 1637 roku chińska encyklopedia Wyzyskiwanie przyrody została zniszczona (może z powodu 72 niewłaściwych poglądów politycznych jej autora). Lecz były już wtedy jej japońskie wydania, które się zachowały.
Świat ponownie robi zapasowe kopie.
Zeń i sztuka handlowego wyzysku Chińskie opus magnum na temat „wyzyskiwania" przyrody nie pasuje do stereotypowych poglądów, że dawne kultury azjatyckie, w przeciwieństwie do dawnych kultur zachodnich, zgodnie współżyły ze swoim naturalnym środowiskiem. Według tego stereotypu, jak to podsumował jeden z jego zwolenników, zachodni stosunek do przyrody, która jest po to, „aby nią manipulować i czerpać z niej zadowolenie", jeśli pozwala na to technologia, jest „wyjątkiem w całej historii 73 ludzkości i wywodzi się przede wszystkim z antropocentrycznych filozofii judeo-chrześcijańskich religii". Powiedzcie to Chińczykom, którzy na początku średniowiecza, za panowania dynastii Tang, pozbyli się lasów w północnych 74 Chinach, aby zyskać trochę Lebensraum. Przekonanie, że ludzie Zachodu wyzyskują przyrodę, a ludzie Wschodu współistnieją z naturą, przypomina jeszcze bardziej rozpowszechniony pogląd bez pokrycia, który przez długi czas prześladował historię gospodarki: determi-nizm religijny. W jego standardowej wersji religia Zachodu - czy to etyka judeo-chrześcijańska, czy w węższym sensie protestancka etyka pracy - tłumaczy, dlaczego rozwinięty kapitalizm i uprzemysłowienie pojawiło się najpierw na Zachodzie. Kiedy chrześcijanie wykonywali swoje codzienne prace, buddyści siedzieli pod drzewami. To prawda, że doktryna buddyjska, jak ją wyłożył Budda, .
nie jest bodźcem do gromadzenia dóbr materialnych. Ale nauki Jezusa Chrystusa również nie są chwalbą 75 kapitalizmu. Jednakże religie ewoluują. W Chinach mnisi buddyjscy prowadzili pierwsze lombardy. W siedemnastowiecznej Japonii mnich buddyjski głosi, że „Wszystkie zajęcia są praktyką buddyjską; poprzez pracę 76 możemy osiągnąć stan Buddy" - jest to wyznanie protestanckiej etyki pracy. Tymczasem w indyjskich miastach w okresie panowania Wielkich Mogo-łów rzekomo oderwani od świata Hindusi byli, jak to ujął historyk Paul Kennedy, 77 „doskonałymi przykładami protestanckiej etyki Webera". Konfucjanizm, w przeciwieństwie do buddyzmu, jeszcze w późniejszym okresie średniowiecza traktował podejrzliwie element zysku, jak zauważył Kennedy, przypomina to papieskie potępienie lichwy, również w 78 średniowieczu. Lecz papieska doktryna zaadaptowała się do związanych z handlem nagłych konieczności i to samo stało się z konfucjanizmem. W trzynastym wieku, kiedy Eurazja została opasana siecią handlową o niespotykanej przedtem gęstości, handel był wspomagany przez wyznawców Konfucjusza, przez chrześcijan, muzułmanów, buddystów i wyznawców Zaratustry-transkontynentalną mozaikę tradycji duchowych, a wszystkich łączyło jedno: 79 były to istoty ludzkie, a więc uwielbiały wzajemnie zyskowną wymianę. Ekonomiczny ekumenizm. Religie nie zawsze potrafią się przystosować do wymogów rozwoju gospodarczego. Na krótką metę ich stosunek do technologii - a nawet, czasami, zdeklarowana do niej niechęć - może mieć wielkie znaczenie. Ale na dłuższą metę - w ciągu wieków, a nie dziesięcioleci, religie albo godzą się z gospodarczą i technologiczną rzeczywistością, albo ulegają marginalizacji. Amisze Starego Porządku są godni podziwu, skoro trzymają się zasad, które każą im odrzucać współczesną technologię, ale to nie oni są głosem przyszłości.
Tymczasem wracamy do islamu W przededniu rewolucji przemysłowej były słabe prognozy, aby państwa muzułmańskie zachodniej i południowej 80 Azji mogły stać się jej kolebką. Imperium Otomańskie przez jakiś czas było w rozkwicie - nie tylko z powodu swoich podbojów, lecz także dzięki przywróceniu bezpieczeństwa na międzynarodowych
szlakach handlowych i pobieraniu opłat za przejazd, dopóki nie stało się reżimem ucisku. Zabroniono używania prasy drukarskiej w obawie przed dysydentami, a aparat sprawiedliwości był skorumpowany. Krótko mówiąc, imperium nie potrafiło obniżyć dwóch wielkich barier, zagradzających drogę interakcji sumy nie-zerowej... bariery komunikacji i bariery zaufania - a w rzeczywistości jeszcze je podniosło. Niektórzy otomańscy władcy pogorszyli sprawę, odcinając się od kulturowego wpływu Zachodu, a kiedy w dziewiętnastym wieku ta polityka uległa diametralnej zmianie, już było za 81 późno. Szesnasty wiek w Indiach, czyli początek panowania Wielkich Mogołów, zaczynał się obiecująco - rozkwit handlu i rozwinięta bankowość. Jeden z najwcześniejszych władców, Akbar, mając perspektywę rządzenia wielką rzeszą nie-muzułmanów, oświadczył, że szacunek dla wszystkich religii, łącznie z hinduizmem, jest teraz wolą 82 Allaha. Lecz później w imperium zapanowała zinstytucjonalizowana dyskryminacja, zaczęło się niszczenie hinduistycznych świątyń, a klasa rządząca dbała jedynie o własne interesy. Zgodnie z relacją jednego z ówczesnych
83
obserwatorów, kiedy lokalny książę ziewał, „wszyscy obecni musieli strzelać palcami, aby odpędzić muchy". Oba państwa islamskie zapłaciły za brak zainteresowania rozwojem gospodarki i technologii. Imperium Wielkich Mogołów faktycznie upadło już w osiemnastym wieku, a Imperium Otomańskie w dwudziestym. Dlaczego nie udało się im rozkwitnąć? Jest na ten temat mnóstwo teorii, ale od razu możemy wychwycić znanych już nam winowajców: pasożytniczy sposób sprawowania rządów oraz ucisk powodujący niewykorzystanie w pełni niezerowej su-mowalności. Jaskrawym przykładem są tu Indie wraz ze swoim systemem kastowym. Może jednak świat powinien być wdzięczny losowi i cieszyć się, że żadne z tych imperiów nie przetrwało i nie stało się wzorem do naśladowania. Kiedy reżimy, które zabraniają używania pras drukarskich i oficjalnie faworyzują jedną ideę, dostają wyrok śmierci, możemy tylko pochwalić historię za jej osąd. Musimy jednak zauważyć, że te cywilizacje miały duży wkład w światowy przepływ memów. Mówiliśmy już o niektórych wielkich darach islamu; a zarówno Turcja, jak i Indie, jeszcze na długo przed rządami islamu, wniosły własny wkład. Około czterech tysiącleci temu Turcja - a wtedy Anatolia - dała, jak się wydaje, pomysł Eurazji na wytapianie żelaza, tej substancji, która w rozrachunku nadała kształt rewolucji przemysłowej. Indie natomiast stanowiły epicentrum innowacji w dwóch niematerialnych dziedzinach: duchowej i matematycznej. Jeżeli chodzi o dziedzinę duchową, to Indie dały nam buddyzm, pierwszą religię kładącą nacisk na tolerancję i brak przemocy, pierwszą religię, która się tak bardzo rozprzestrzeniła bez żadnego podboju, a może nawet główną religię, której założycielskie doktryny (nie ozdobione późniejszymi dodatkami) najlepiej wytrzymują modyfikującą siłę współczesnej nauki. W dziedzinie matematyki Indie dały Europie między innymi pojęcie zera i system dziesiętny, łącznie z cyframi, które myląco nazywane są „arabskimi". (Jeżeli nie uważacie tego za wielki postęp, to spróbujcie dokonać mnożenia za pomocą cyfr rzymskich). Pod koniec dwudziestego wieku Indie zaczęły powracać do swojej matematycznej spuścizny, nie tylko pod względem ważnego wkładu w teorię, lecz także w tak praktycznych dziedzinach jak pisanie oprogramowania. To stanowi przypomnienie - podobnie jak „japoński cud" i późniejszy skok gospodarczy Azji - że przywództwo w ewolucji kulturowej jest sprawą przelotną. Wszystkie wielkie azjatyckie obszary miały swoje dni, kiedy były na przedzie gromady, jak również dni, kiedy pozostawały prawie z tyłu. A to przecież jeszcze nie koniec. Jeśli spojrzymy na to pod innym kątem - nie pytając, która z eurazjatyckich kultur przewodzi gromadzie, lecz czy czoło gromady posuwa się do przodu, czy najbardziej zaawansowana forma eurazjatyckiej kultury, a więc społecznej złożoności, posuwa się do przodu - to odpowiedź brzmi, że było bardzo niewiele okresów, jeśli w ogóle takie były, od czasu zanikania „eurazjatyckiej ekume-ny" w pierwszym wieku naszej ery, kiedy na to pytanie nie można by odpowiedzieć: tak. Ludy i państwa powstają i odchodzą, rozwijają się i upadają, ale memy stale płyną w górę. Są fazy w ewolucji kulturowej, które z natury są wielkimi skokami, gdy technologia, lub jej cały zespół, okazuje się tak dynamiczna, że jej szczęśliwy posiadacz nagle o całe lata świetlne jakby wyprzedzał inne kultury. A te kultury, które pozostają w tyle, robią tak żałosne wrażenie, iż nasuwa się pytanie, czy nie działa tu jakieś zróżnicowanie jakości, coś specjalnego, co pozwoliło „wiodącej" kulturze, i tylko jej, przekroczyć ten próg. Tego typu pochlebne interpretacje występowały już przed dziesięcioma tysiącleciami w zderzeniu społeczności rolniczych ze społecznościami łowców-zbiera-czy, czy też przed pięcioma tysiącleciami, między umiejącymi czytać i pisać społeczeństwami na poziomie państwa a niepiśmiennymi wodzostwami. Jeżeli chodzi 0 te przypadki, to mamy niezbite dowody, iż taka interpretacja była fałszywa, te za wyjątkowości to przyjemna iluzja: teraz już wiemy, że zarówno rolnictwo (jak 1 wodzostwa), pismo (i społeczeństwa na poziomie państwa) pojawiały się nieza leżnie od siebie, i to wiele razy. Społeczności łowców-zbieraczy skłaniają się ku rol nictwu, a niepiśmienne wodzostwa ku ewolucji w piśmienne państwa. W przypadku rewolucji przemysłowej nie mamy możliwości zdobycia takich dowodów. Rewolucja na tym poziomie technologii odbywa się w wieku, kiedy
kształtuje się globalny mózg i wiadomości mogą obiegać planetę w czasie miesięcy. Tak więc wszystkie późniejsze epizody industrializacji - jak Japonia w niecałe półwiecze po Europie - są z konieczności pochodne. Dlatego też teza o wyjątkowości Europy nie będzie mogła nigdy zostać ostatecznie obalona. Mimo to trudno traktować tę tezę poważnie, jeśli jesteśmy świadomi dziesiątków tysiącleci ewolucji kulturowej, co doprowadziło do rewolucji przemysłowej; jesteśmy świadomi siły rozrzutu manifestowanej przez tę ewolucję na każdym zakręcie; świadomi, że czynnikiem tworzącym wielkie zmiany technologiczne są nie tyle wielkie kultury, ile wielkość kultury samej w sobie. Ważnym kluczem do wielkości kultury jest jej obojętność na lokalną politykę. Chiny w epoce Mingów nie spełniły obietnicy epoki Song - ale i tak nic się nie stało; pozostała Japonia; są także Anglia, Francja, Włochy, Indie, Egipt i tak
dalej. Wszystkie te społeczeństwa miały swoje wzloty i upadki - spowodowane kaprysami historii, przypadkowo korzystnym położeniem geograficznym, wielkością lub małością politycznych przywódców. Lecz przy tym wszystkim rachunek prawdopodobieństwa był bezwzględnie po stronie postępu. Kiedy stagnacja lub regres dotknęły jedno miejsce, były zawsze inne miejsca. Isaiah Berlin napisał kiedyś esej zatytułowany H/stor/ca/ lnevitability (Historyczna konieczność), poświęcony obalaniu praktycznie wszystkich wielkich teorii historycznych, łącznie z teorią kierunkowości. Do błędów tej pracy należy między innymi przypisywanie owym teoriom bezwzględnego determinizmu -wiary, że każdy szczegół w przyszłości może być w zasadzie przewidziany, że każdy szczegół teraźniejszości istnieje z konieczności. Czytając tę książkę, można byłoby pomyśleć, iż ci wszyscy, którzy dostrzegają wzorzec w historii, wierzą, że - jak to ujął Berlin 84 „wszystko, co robimy i co musimy przecierpieć, jest częścią niezmiennego wzorca". Prawda leży zaś po przeciwnej stronie. Kluczem do wzorca historii nie jest utrwalona niezmienność tego wszystkiego, co robią ludzie. Kluczem na dłuższą metę jest „nieprzemakalność" na brak utrwalonej niezmienności. Władca z dynastii Ming, może nawet pod wpływem zwykłego kaprysu, zabrania oceanicznych podróży i najbardziej wyrafinowany naród na świecie zamyka się w sobie - jednak ogólny obraz się nie zmienia: globalizacja i wiek informatyki, łącznie z całym politycznym importem, mają szansę się pojawić.
Rozdział 13
Nowoczesność Jak gdyby na dowód, że Bóg wybrał nas do spełnienia specjalnej misji, w naszej ziemi wynaleziono 1
cudowną, nową i subtelną sztukę, sztukę drukowania. JOHANN SLEIDAN
Religia w 1600 roku pokazała nam ponure oblicze... Teolodzy, którzy przeważnie nawet się nie znali, toczyli niekończące się, napastliwe debaty, językiem zrozumiałym tylko dla nich samych, walcząc piórem jak gladiatorzy. Luterańskie, kalwińskie i katolickie armie stały w gotowości przez kilka dziesięcioleci na polach 2
bitwy środkowej Europy, aby zadawać sobie wzajemnie rany. EUAN CAMERON
3
W osiemnastym wieku Wolter określił Święte Imperium Rzymskie jako „ani Święte, ani rzymskie, ani imperium". Od 800 roku n.e., kiedy papież koronował Karola Wielkiego, cesarze czasem mieli inne niż papieże zdanie na temat, kto naprawdę rządzi, a po takich awanturach żadna ze stron nie wyglądała na świętą. A pomijając już świętość, władza cesarzy często wcale nie była aż tak wielka, by zasługiwać na miano imperialnej z powodu zadufanych w sobie, agresywnych panów feudalnych. W czasach Woltera cesarz posiadał prawdziwy autorytet tylko na ziemiach niemieckich. 4 Na początku następnego wieku imperium w ogóle przestało istnieć. Powstaje więc pytanie: dlaczego nigdy nie powróciło już do Europy trwale istniejące imperium, gdy podniosła się z chaosu wczesnego średniowiecza? Przecież dobra koniunktura późnego średniowiecza przywróciła sens rządzenia wielkim obszarem. Kiedy handel ponownie obejmował duże odległości, odpowiednie zarządzanie na rozległych terenach mogło ułatwić i chronić jego funkcjonowanie. Ponadto kiedy wojna była wciąż w modzie, wielkie państwa powinny, teoretycznie, połykać bez przeszkód małe państewka. Także dążenie do objęcia władzą jak największych ziem było stałą dynamiką historii, zaspokajało ambicje władców. Jednak wszystkie imperialne plany - Habsburgów czy Napoleona - w efekcie czekał upadek, l to nie tylko zachodnia Europa nie miała ochoty być trwale podbitą, jednocześnie południowo-wschodnia Europa wyzwoliła się z długo niedającego się pokonać Imperium Otomańskiego. A dominacja Związku Radzieckiego nad Europą Wschodnią trwała jedynie pół wieku.
Niewątpliwie, jak to sugerowałem w poprzednim rozdziale, niemożność powstania trwałego imperium w ostatnich wiekach związana była z faktem, że Europa była niesłychaną mozaiką różnych języków. Ale to wszystkiego nie tłumaczy. Europa była już wielojęzyczna, kiedy Rzym podbił jej południową połowę i przez całe wieki utrzymywał ją w mniejszej lub większej spoistości. Coś się jednak zmieniło w czasach Woltera i bariery lingwistyczne nabrały szczególnego znaczenia. Polityczny model, który dominował w przeważającej części Eurazji w 100 roku n.e. - wielkie, wielojęzyczne imperia - stawał się zagrożonym gatunkiem w Europie. Miał się również załamać na Bliskim Wschodzie i wreszcie prawie w całej Azji. Dlaczego? Podanie jednego wytłumaczenia dla tak skomplikowanej i ważnej zmiany byłoby sprawą ryzykowną. Spróbujmy jednak: spowodowała to prasa drukarska. Sprawdźmy, jak to się stało, że druk w większym stopniu niż jakikolwiek inny czynnik sprawił, iż zarządzanie ogromnymi, wielojęzycznymi imperiami stało się zbyt trudne, a później niemożliwe. Są jeszcze inne przesłanki, aby ten rozdział poświęcić prasie drukarskiej. Nie bez powodu niektórzy historycy uznają okolice 1450 roku, kiedy dzięki wynalazkowi Gutenberga można było odbijać dowolną liczbę kart z jednego składu metalowych czcionek, za oficjalny początek „współczesnej ery" w Europie - kilkaset lat szybkich przemian, które doprowadziły nas do punktu, w którym się dzisiaj znajdujemy. Prasa drukarska przyczyniła się do postępu w dziedzinie poglądów religijnych i zainicjowała rewolucję naukową i rewolucję przemysłową. W ten sposób przyspieszyła nadejście innych technologii informacji, które zmieniły oblicze świata - telegrafu, telefonu, komputera, Internetu. W 1450 roku większość Europejczyków roześmiałaby się na myśl o jednej globalnej cywilizacji (a może również na myśl o globie). A posiadali już podstawowe narzędzia do tworzenia takiego właśnie świata. Prasa drukarska dokonała czegoś więcej poza przygotowaniem drogi technologiom informacji, które teraz rewolucjonizują życie; była ich zapowiedzią. Dzięki swoim specyficznym, czasem nawet paradoksalnym konsekwencjom, rewolucję drukarską możemy porównać z ostatnią fazą rewolucji w mikroelektronice. Jeżeli chcemy się zastanowić z historycznej perspektywy, w jaki sposób Internet przekształci życie polityczne i społeczne, to najlepszą metodą będzie zbadanie, w jaki sposób przekształciła je prasa drukarska. Późna era współczesności - dzień dzisiejszy - jest pod wieloma względami jedynie bardziej współczesną początkową erą współczesności.
Technologie protestu
niowe aspekty pracy, włączają się tym samym do nurtu poglądów panujących w osiemnastym wieku (znanych, nieprzypadkowo, jako poglądy wieku oświecenia). Zgodnie z tymi poglądami źródłem ukierunkowania historii jest postęp l intelektualny - naukowy, techniczny, polityczny, moralny Z biegiem czasu ludzie l konstruowali lepsze maszyny, lepsze rządy, lepsze społeczeństwa, lepsze kody l moralności; w racjonalny sposób rozróżniali dobro i w racjonalny sposób je osią-I gali. Condorcet, oświeceniowy twórca teorii postępu, przewidywał, że nadejdzie | czas, kiedy elitarność i Uprzedzenia utoną w morzu mądrości i cnoty. (Teraz to byłoby postępem). Niewątpliwie, postęp intelektualny, a nawet moralny, rzeczywiście zachodzi - a prasa drukarska miała w tym swój udział. Jednak, jak widzieliśmy, techno-I logie informacji są instrumentami nie tylko oświecenia, lecz także panowania. l W starożytności umiejętność czytania i pisania dawała władzę, a kiedy ta umie-I jętność objęła szersze kręgi, władza rozszerzyła się poza granice wąskiej elity. Wraz z prasą drukarską i jej możliwościami kopiowania nastąpił kolejny epizod decentralizacji rządów. Chociaż panowanie opierało się czasem na oświeceniu, nie musiało być związku między tymi dwoma elementami. Można to dostrzec między innymi, śledząc rolę, jaką odegrała prasa drukarska podczas reformacji, która doprowadziła do powstania Kościołów protestanckich. Są dwa zasadnicze poglądy na wkład prasy drukarskiej do tego ruchu religijno-społecznego. Pierwszy mówi o tym, że dała do ręki Biblię osobom świeckim, umożliwiając im w ten sposób korzystanie ze źródeł i tworzenie własnych poglądów na doktrynę Kościoła, bez instrukcji papieża. Ten pogląd jest bardzo popularny wśród protestantów i tkwi w nim ziarno prawdy. Lecz jeszcze ważniejsze jest to, co kryje się w słowie „protestant". Prasa drukarska z samej swojej natury wspomagała protest. Obniżała koszt dotarcia do dużej grupy ludzi i do ich zmobilizowania. Przed wynalazkiem druku masowe publikacje były prawie niemożliwe, chyba że kogoś było stać na utrzymanie kilku tuzinów klasztorów, pełnych skrybów. (W piętnastym wieku dla studenta w Lombardii, tuż przed powstaniem możliwości odbijania dowolnej liczby kart z jednego 5 składu, koszt książki prawniczej przewyższał koszty rocznego utrzymania). Kiedy druk stał się tani, elokwentny agitator z chwytliwą ideą mógł zająć centralne miejsce. Marcin Luter, teolog o skromnej pozycji, przybił swoją krytykę katolickiej doktryny do drzwi kościoła
Wszystkich Świętych w Wittenberdze 31 października 1517 roku, a po kilku tygodniach trzy odrębne edycje 6 schodziły już z prasy w trzech różnych miastach. Szesnastowieczny pisarz tak to zinterpretował:
Kiedy książki historyczne piszą o tym, jak ważna była prasa drukarska, często podkreślają jej rolę jako przekaziciela czystej wiedzy. Kładąc nacisk na oświece-
7
„Zdawało się, że to aniołowie byli ich heroldami i przedłożyli je przed oczy ludu". Luter był zszokowany tak nagłym rozprzestrzenieniem się jego poglądów i zgodził się, że nowa technologia nosi cechy boskości, druk był, według niego, 8 „aktem najwyższej i najpełniejszej łaski Bożej dokonującym się w interesie Ewangelii". Naturalnie, papież miał inny pogląd na promocję Biblii. Mamy więc tu problem z podkreślaniem „oświeceniowych" aspektów prasy. Biorąc pod uwagę subiektywną naturę osądów teologicznych, można toczyć niekończące się debaty, czy prasa drukarska, dzięki której zostały rozpowszechnione tezy Lutra, wnosiła wkład w ludzką wiedzę. Nie podlega natomiast dyskusji - bez względu na to, czy potraktujemy doktrynę Lutra jako olśnienie, czy jako propagandę -że prasa drukarska wysyłała sygnały, które pobudziły do życia i pozwoliły zorganizować się zainteresowanej nią grupie. To samo rozróżnienie odnosi się do dnia dzisiejszego. Kiedy lobbyści używają niedawnej zdobyczy technologicznej skomputeryzowanej masowej poczty, której celem jest wąska grupa zainteresowanych, ich e-maile mogą zawierać prawdę lub nie; często zresztą wyolbrzymiają groźbę tych czy innych działań politycznych. Mimo to udaje im się zmobilizować swoje audytorium do wysyłania dotacji, faksowania do senatorów czy też innych kroków. Te masowe mailowa-nia - oparte na faktach lub też nie, prawdziwe czy fałszywe - są sygnałami, dającymi energię i spójność grupie zainteresowanych, która w innym wypadku byłaby bezsilna. W pewnym sensie technologia informacji stanowi między innymi układ nerwowy organizmów społecznych - na przykład organizacji księży lub organizacji heretyków. Im lepszy układ nerwowy, tym sprawniejszy organizm. Jeszcze na całe wieki przed pojawieniem się Lutra, jak zauważył jeden z uczonych, hierarchia kościelna „z łatwością wygrywała każdą wojnę z herezją w zachodniej Europie, ponieważ zawsze miała lepsze wewnętrzne linie komunikacji niż jej 9 oponenci". Prasa drukarska zmieniła tę sytuację, nadwątlając duchowy autorytet papieża. W ten sam sposób prasa nadwątlała świecki autorytet. W gruncie rzeczy te dwie formy buntu czasem się przenikały. W 1524 roku niemieccy wieśniacy zbuntowali się przeciwko poddaństwu. Niektórych przywódców rebelii zainspirowały nauki Lutra, łącznie z luterańskimi pamfletami, które przedstawiały uczciwego, ciężko pracującego wieśniaka jako symbol idealnego życia chrześcijanina. Wieśniacy wzięli również przykład z użycia przez Lutra prasy drukarskiej i opublikowali listę dwunastu skarg. Jednak ich bohater stanął po stronie klasy rządzącej. Występowanie przeciwko poddaństwu, napisał Luter, było „wbrew
Biblii". Przecież „Czyż Abraham i inni patriarchowie i prorocy nie mieli niewolników"? Luter ograniczył swój radykalizm do teologii, jednak rozłamy w chrześcijaństwie ujawnione przez reformację wciąż zbiegały się z błędnymi posunięciami politycznymi. „Wojny religijne", które sprowadziły tyle nieszczęść na Europę pod koniec szesnastego i na 11 początku siedemnastego wieku, były także wojnami politycznymi. W Niderlandach kalwini walczyli o poluzowanie jarzma narzuconego im przez ich odległego i uciskającego ich katolickiego władcę Filipa II, habsburskiego króla 12 Hiszpanii. W różnych niemieckich państewkach protestanci walczyli ze świętym cesarzem rzymskim o prawa państwowe. W połowie siedemnastego wieku Niderlandy wyzwoliły się spod kontroli Habsburgów, a Święte Imperium Rzymskie było już martwe. Główną przyczyną była siła odśrodkowa prasy drukarskiej. Prasa zmobilizowała protest religijny i protest polityczny, a one często współdziałały ze sobą. Mimo to nazwanie prasy drukarskiej całkowitą siłą decentralizującą byłoby uproszczeniem. Instrumenty wydajnej komunikacji są narzędziami do mobilizowania grup, które mają coś ze sobą wspólnego - aspiracje polityczne, religię, język czy jeszcze coś innego. Jeśli antagonizmy społeczne, gospodarcze i polityczne wywołują opozycję w stosunku do władzy centralnej, co bardzo pomogło zwolennikom Lutra, w rezultacie może nastąpić fragmentaryzacja, a przynajmniej dyfuzja władzy. Jeżeli jednak wspólne więzi grupy przesuną się poza istniejące granice i zniwelują poprzednie przepaście, w rezultacie mogą posklejać fragmenty, aby zespolić władzę. Dobrym przykładem jest tu wątpliwe błogosławieństwo współczesnego wieku, wspólnie podzielany sentyment narodowy, który - szczególnie w swoich bardziej intensywnych przejawach - nosi nazwę nacjonalizmu.* Ten silny sentyment, jeśli pokieruje nim zręczny polityk, potrafi podważyć lokalną władzę i rozszerzyć jej zasięg. W efekcie powstaje scentralizowany rząd kulturalnie spójnego regionu, powiązanego poczuciem wspólnego dziedzictwa,
wspólnych
interesów i wspólnego przeznaczenia - państwo narodowe. Traktujemy dziś państwa narodowe jako coś oczywistego, ale one nie zawsze istniały. Aby zrozumieć rolę prasy drukarskiej w ich ewolucji, musimy najpierw poznać siły, które przyczyniły się do tej ewolucji, zanim jeszcze prasa drukarska pojawiła się w Europie.
Nieznośna szlachta Korzenie europejskiego państwa narodowego sięgają przynajmniej dwunastego wieku, kiedy nastąpiło ożywienie gospodarki po „wiekach ciemnych". Chociaż miasta zyskały pewną wolność od dominacji wsi i miejscowy handel został wyzwolony, nadal istniały przeszkody w handlowaniu na duże odległości. Głównym problemem był brak przejrzystości w feudalnych rządach. Prawa i przepisy różniły się w zależności od miejsca, zazębiały się kompetencje sądów, co wywoływało spory, a nawet walki pomiędzy sąsiadującymi panami feudalnymi czy pomiędzy miastem i wsią. W takiej atmosferze monarcha mógł zyskać wdzięczność poddanych, ujednolicając prawo i rozsądzając spory. Przywracając temu systemowi przewidywal-ność i zaufanie, mógł uwolnić wystarczającą ilość gospodarczej niezerowej su-mowalności, aby zarobić na swoją pensję w formie podatków. Opisując ogólną tendencję do centralizacji podczas późnego średniowiecza i na początku ery współczesnej, E. L. Jones zauważył: „W zamian za lwią część małych 13 nadwyżek produkcji władca zapewniał sprawiedliwość". Już pod koniec dwunastego wieku ten niepisany kontrakt społeczny między monarchami a poddanymi położył podwaliny pod współczesny angielski system prawny oraz przyniósł zgodę i jedność Francji, torując drogę do pokojowej, trwałej koniunktury, jaka zapanowała w trzynastym 14 wieku. W zasadzie to, co się wtedy działo, to stara historia: kiedy rozwija się handel, rządy idą w jego ślady, oczyszczając drogę dla sprawniejszej i intensywniejszej działalności handlowej. Czternasty wiek przyniesie rozmaite zakłócenia -przede wszystkim zarazę - lecz w piętnastym wieku pojawi się ponownie kierunek zmierzający do narodowej organizacji politycznej. Podręczniki historii traktują czasami tę drugą fazę centralizacji władzy dość obcesowo, nazywając ją nadejściem „nowych monarchów". Zmianę tę przypisuje się często pojedynczemu postępowi technologicznemu. Wraz z wielkimi działami z żelaza, które pojawiły się w piętnastym wieku, „wielcy ludzie nie mogli już opierać się atakom ze strony 15 swoich władców zza murów własnych zamków", jak napisano w jednej z historii świata.
Każda historia powtarzana przez tak wielu historyków, jak na przykład histo-; ria działa, musi zawierać jakieś ziarno prawdy, lecz sposób, w jaki jest przekazywana, zaciemnia sprawę w takim samym stopniu, w jakim ją ujawnia. A przede wszystkim nie docenia wagi pytania, dlaczego królowie mogli sobie pozwolić na posiadanie tak wielu dział i tak wielką liczbę wojska, które im towa-' rży szyło. Odpowiedź brzmi: królowie opodatkowywali mieszkańców miast. A dlaczego mieszkańcy miast mieli ochotę płacić podatki, które miały służyć do | pozbycia się arystokracji? Ponieważ arystokraci należeli do wymienionych już [przeszkód, stojących na drodze wymiany handlowej; mieli swój udział w grabie-i żach i wdawali się w drobne walki, co komplikowało życie ludziom, którzy f chcieli zajmować się 16 interesami. Historycy R.R. Palmer i Joel Colton piszą: „Klasa średnia chciała płacić podatki w zamian za pokój". Prowadząc wojnę z reakcyjną szlachtą, monarchowie prowadzili pokój - to należało do ich zobowiązań w ramach niepisanego kontraktu z płacącymi podatki miejskimi kupcami. To są właśnie kulisy centralizacji narodowej władzy w piętnastym i szesnastym wieku: handel wymagał spokoju, a dzięki dochodom z handlu pokonywano przeszkody, które mu stały na drodze. Ten szczególny instrument unicestwienia - działa - nie jest tu wcale ważny. Gdyby ich nie było, to za pieniądze kupców nabyto by jakąś inną broń, która równie dobrze poradziłaby sobie z nieznośną szlachtą. Problem z podręcznikową „historią dział" polega na tym, że podręczniki nigdy nie zadają pytań: „Zaraz, zaraz - dlaczego szlachta nie mogłaby kupić tylu dział, żeby zburzyć królewski zamek?". W dużej mierze wynikało to z tego, że król miał po swojej stronie handel, czyli niezerową sumowal-ność, a szlachta nie miała. W wielkich grach historii o sumie niezerowej, jeśli ktoś stanowi element problemu, padnie najprawdopodobniej ofiarą rozwiązania.
Podstawy siły narodów Prasa drukarska wzmocniła tendencję do narodowych rządów w dwojaki sposób. Po pierwsze, zunifikowała bazę
kulturową na dużych przestrzeniach, ze-standaryzowała obyczaje i mitologię, a przede wszystkim język. W późnym średniowieczu, jak pisał Alan Watson, „jeden dialekt przechodził prawie niezauważalnie w drugi, języki romańskie 17 z Belgii, Luksemburga i Niderlandów do Portugalii i na Sycylię, a germańskie z Holandii do Wiednia". Druk to od-
mienił, normalizując różnice w dialektach, stwarzając duże bloki wzajemnego zrozumienia - „zunifikowane pola 18 wymiany i komunikacji", jak nazwał je Be-nedict Andersen . Po drugie, prasa drukarska zaczęła regularnie pielęgnować pewien rodzaj świadomości narodowej. W pierwszych latach szesnastego wieku monotematyczne „nowe pamflety" unifikowały odczucia Anglików, donosiły bowiem o bi19 twach, klęskach czy uroczystościach. W następnych wiekach, kiedy wyewo-luowały pisma i gazety, prasa drukarska dodawała coraz więcej wagi narodowym odczuciom. Całe państwa stały się, według Andersena, „wyobrażonymi wspólnotami". Ten symbiotyczny rozwój druku i poczucia narodowości przebiegał różnie, zależnie od miejsca. Dla Francuzów i Anglików prasa drukarska zaznaczyła swoją obecność w kontekście już wyrazistej i rosnącej narodowej organizacji. Ludy środkowej Europy - Włosi, Niemcy - musiały czekać aż do dziewiętnastego wieku na rządy narodowe, a więc prasa drukarska i silne poczucie narodowe nie tyle konsolidowały państwo narodowe, ile torowały mu drogę. Jednak bez względu na marszrutę, prasa drukarska miała kluczowe znaczenie - poprzez gazety (które niesłychanie się rozmnożyły w osiemnastym wieku), pisma polemiczne (jak Nowe Włochy Ciuseppe Mazziniego); popularne książki (Bajki brać] Grimm stworzyły narodowy niemiecki folklor); i wielkie tomiszcza (szczególnie niemieckie, przydające romantyzmu idei unikatowego charakteru narodowego, Volksgeist - idei, która znalazła oddźwięk w innych częściach 21 Europy). Prasa drukarska w żadnym narodzie nie stała się przyczyną rządów narodowych. Przy ozdrowieniu gospodarki i jej ekspansji logiczny zasięg rządzenia posuwał się w górę, bez względu na druk. Jednak prasa wzmacniała tę logikę i dała poczuciu narodowemu szczególną osłonę-spójność, wspólny język, wspólną kulturę, wspólne odczucia. To sprawiło, że narody stały się silniejsze, niepodatne na podbój. W pewnym sensie prasa drukarska odegrała mniejszą rolę w wyniesieniu scentralizowanych rządów na narodowy poziom niż przy zatrzymaniu ich w tym punkcie - powstrzymaniu ich przed dążeniem na poziom imperium. Zauważyliśmy już jeden z wczesnych przykładów tej dynamiki, kiedy kalwini z Niderlandów - Zjednoczonych Prowincji - skutecznie oparli się dominacji Habsburgów pod koniec szesnastego i na początku siedemnastego wieku. To nie ostatni przykład, jeśli chodzi o Habsburgów lub też innych władców o imperial-
nych aspiracjach. W pierwszych latach dziewiętnastego wieku, po rewolucji francuskiej, Napoleon usiłował wykorzystać umocniony już nacjonalizm jako bazę do budowania imperium. Przez jakiś czas to się udawało, zanim 22 przeszkodził mu między innymi nacjonalistyczny opór w takich krajach, jak Hiszpania i państwa niemieckie. Poza technologiczną przeszkodą w postaci prasy drukarskiej, stojącą na drodze do europejskiego imperializmu, zadziałały również (jak to się czasem zdarza w historii!) czynniki historyczne. Kiedy Habsburgowie dążyli do zaspokojenia swoich wielkomocarstwowych ambicji, pobliskie Imperium Otomańskie, w obawie przed rywalem, 23 pomagało opornym państwom. Nawet jeśli ograniczymy się tylko do dziedziny technologii, to musimy wziąć pod uwagę, że nie tylko prasa drukarska wspomagała państwo narodowe. Rozrastająca się sieć dróg u schyłku średniowiecza była nieformalnym kanałem przenoszenia wiadomości i innych danych. A w piętnastym i szesnastym wieku 24 rozwinęły się narodowe usługi pocztowe. Jednak nawet biorąc te czynniki pod uwagę w kontekście wspierania nacjo-I nalizmu i państwa narodowego, trzeba przyznać, że prasa drukarska ma swoje szczególne miejsce. O wiele bardziej niż jakikolwiek pojedynczy element jest odpowiedzialna za paradoksalny aspekt współczesnej historii zachodniej Europy: władza polityczna przesuwała się 25 zarówno w górę, jak i w dół. Przedtem europejskie rządy i identyfikacja kulturowa zmierzały w kierunku lokalnym, była to pozostałość po feudalizmie - a kiedy rozszerzał się zakres lojalności lub autorytetu, jak to było w przypadku papieża czy też świętego cesarza Rzymu, to często następowało przesunięcie na przeciwległy biegun, i władza obejmowała cały kontynent. Małe autonomiczne jednostki stawały się coraz mniej opłacalne, a monolity coraz trudniejsze do utrzymania. Państwo narodowe, którego kulturowa i polityczna integracja wykształciła się dzięki prasie drukarskiej, powstało kosztem obu tych formacji.*
Logika paradoksu
To jednoczesne przesuwanie się władzy w górę i w dół jest czasem nazywane paradoksem, lecz kiedy się temu uważnie przyjrzymy, to okaże się, że nie jest tak naprawdę sprzeczne. Bez względu na to, czy dzieliła, czy też łączyła, prasa drukarska często wspomagała koherencję. Imperia, do których rozpadu się przyczyniła, były w pewnym sensie przypadkowe* - stanowiły niezborne przestrzenie ogarniające diametralnie odmienne kultury i języki. Ponadto, kiedy prasa drukarska przyczyniła się do integracji małych jednostek, granice, które wymazała, były w wielu przypadkach sztuczne i niefunkcjonalne - stały się 26 przeszkodą na drodze do gospodarczej wydajności. Te przeszkody okazywały się szczególnie kosztowne w przypadku, kiedy więzi kulturowe i językowe umożliwiałyby zbliżenie, utrzymując dwie bariery stojące na drodze niezerowej sumowalności - barierę zaufania i barierę komunikacji - na niskim poziomie. (Weźmy choćby pod 27 uwagę utajony potencjał gospodarczy, który wyzwolił się w Niemczech po ich zjednoczeniu przez Bismarcka). Te dwa aspekty formowania się państwa narodowego - rozdzielanie arbitralnie połączonych i łączenie niefunkcjonalnie podzielonych - czasem występowały jednocześnie. Włoskie państwa Lombardia i Wenecja, które jeszcze przez część dziewiętnastego wieku pozostawały pod hegemonią imperium austriackiego, oderwały się i połączyły ze swoimi bliższymi sąsiadami, co było zwiastunem zjednoczenia Włoch w drugiej połowie wieku. Proces tworzenia państw narodowych nie przebiegał zbyt szybko. Dopiero pod koniec dwudziestego wieku wydaje się, że idea wielkiego, wielonarodowego imperium wreszcie zamiera na całym świecie. Należy jednak zauważyć, że nawet w dziewiętnastym wieku imperia w większym stopniu starały się eksploatować obszary nieobjęte wpływem prasy drukarskiej. Państwa zachodniej Europy zarządzały kolonialnymi imperiami na różnych kontynentach, których ludy były przeważnie niepiśmienne i pozostawały w fazie przedindustrialnej. Również Rosja i Imperium Otomańskie podporządkowywały sobie 28 niepiśmienne ludy. A kiedy w dziewiętnastym wieku Imperium Otomańskie przechodziło swoją długotrwałą dezintegrację, te ziemie, którym udało się uzyskać autonomię, lub wręcz całkowitą niezależność, były często miejscami, które w istotny sposób dotknęła rewolucja drukarska, jak na przykład Grecja i Serbia. (Serb Vuk Karadzić wydał gramatykę i słownik serbski, przetłumaczył Nowy Testament i wydał zbiór serbskich bajek i pieśni, Srpske narodne pripovijetke; Srpske narod-ne pjesme, torując drogę serbskiemu nacjonalizmowi, który na dobre czy na złe, miał 29 okazać się trwały). Państwo narodowe, zjednoczone za pośrednictwem prasy, do pewnego stopnia nadal podlegało jej sile odśrodkowej; kiedy rozpowszechnianie pamfle-tów stawało się coraz tańsze, malkontenci mogli przysparzać kłopotów. Zatem podobnie jak papież miał swój wykaz ksiąg zakazanych, świeccy władcy od początków ery współczesnej 30 usiłowali i nadal usiłują kontrolować prasę (popierani czasami przez zawodowych skrybów-luddystów). Pod koniec szesnastego wieku angielska Izba Gwiaździsta ograniczyła prawo drukowania dwóm uniwersytetom i dwudziestu jeden londyńskim drukarniom, dążąc do opanowania „szokujących nieprawości i nadużyć", spowodowanych przez „różnych 31 kontrowersyjnych i rozpasanych osobników głoszących sztukę czy też tajemnicę druku lub sprzedawania książek". We Francji przed szturmem na Bastylię w 1789 roku uwięziono w niej przeszło ośmiuset autorów, drukarzy i sprzedawców 32 książek. Oczywiście, żaden z tych środków nie odniósł skutku. Zarówno Anglia, jak i Francja stały się pluralistycznymi społeczeństwami. Tak się dzieje w zachodniej Europie i na coraz większym obszarze świata. Wolność polityczna, bez względu na towarzyszące jej komplikacje, wydaje się zasadniczym kierunkiem, w jakim od wieków zmierza świat, l chociaż to można potraktować jako zbyt wielkie uproszczenie, głównym tego powodem jest coraz tańsza i coraz potężniejsza technologia informacji, której przykładem jest prasa drukarska. Przez ciągłe obniżanie kosztów publikacji umożliwiała ona mobilizację przeciwko uciskowi nawet najmniej uprzywilejowanych grup.
Druk i pluralizm Powiązanie między wolnością a prasą nie jest aż tak proste; nie oznacza wcale, że druk zawsze daje masom przeważającą broń w walce z tyranią. W ręku rządu prasa jest instrumentem propagandy. (Napoleon, który nigdy nie 33 ukrywał swoich poglądów, przejął gazetę „Journal des debats" i zmienił jej nazwę na „Journal de l'Empire"). W rzeczy samej, totalitarny reżim może całkowicie zablokować pozarządową prasę, jak to się działo w stalinowskiej Rosji. Druk implikował w ostatecznym rozrachunku wolność nie dlatego, że nie można było go zdusić, lecz raczej z powodu wysokich tego kosztów. Zarówno innowacja technologiczna, jak i codzienny kapitalizm to współpracujące ze sobą przedsięwzięcia, zależne od swobodnego i szybkiego przekazywania danych. W osiemnastym wieku, podczas 34 eksplozji wydawania gazet, często powstawały one, jak zauważył Anderson, „w zasadzie jako dodatki do rynku" -czytane, ponieważ podawały ceny towarów, terminy odpływania i przybijania statków. Pozostawienie prasie tyle
wolności, aby mogła służyć ekonomicznym celom, a jednocześnie zduszenie przejawów politycznego sprzeciwu, jest nie lada zadaniem. Współcześni przywódcy zdają już sobie sprawę z tego, co zrozumieli feudalni potentaci u schyłku średniowiecza: trzeba dać trochę wolności, aby uzyskać bogactwo. Jednak we współczesnych czasach ta implikowana wolność była o wiele większa. Im niższy koszt przekazywania informacji, tym bardziej produktywny może być niewidzialny mózg społeczeństwa, zarówno na krótką metę, w codziennej gospodarce, jak i na dłuższą metę postępu technologicznego. Realizacja tych możliwości wymaga, by stosunkowo liczna część populacji służyła jako punkty węzłowe tego mózgu: promując na przykład piśmienność i dając ludziom pewną swobodę tego, co czytają i co piszą. Jak zauważyło wielu uczonych, nie przypadkiem w Anglii, która po rewolucji w 1688 roku była dla Europy wzorem wolności (i która miała codzienną gazetę siedemdziesiąt lat wcześniej niż Francja), rozkwitła rewolucja przemysłowa; a Niderlandy, które dorównywały Anglii w niechęci do despotyzmu i żywotności prasy, utorowały drogę industrializacji w szesnastym i na początku siedemnastego wieku - w swoim „Złotym Wieku".*
Ekonomiczna logika wolności jest na tyle subtelną sprawą, że zdołała umknąć uwadze wielu europejskich władców na początku współczesnej ery. Rzeczywiście, w ogólnym rozrachunku, w wiekach po wynalezieniu prasy drukarskiej, europejski rząd stał się bardziej despotyczny. Jednak ten kierunek skazany był na niepowodzenie. Ekonomiści J. Bradford de Long i Andrei Shleifer wykazali, że z reguły im rządy są bardziej despotyczne i im bardziej nakładają wędzidło prasie, to tym państwom tym 35 gorzej się powodzi. Nawet podczas tak zwanego Złotego Wieku w absoluty-stycznej Hiszpanii w jej miastach malała 36 zamożność i spadała liczba ludności. Kant pod koniec osiemnastego wieku zauważył: „Jeśli bowiem krępuje się swobodę obywatela, nie pozwalając mu szukać sobie źródeł dobrobytu wedle własnej woli (oczywiście w sposób nie kolidujący z wolnością innych ludzi), wówczas osłabia się ogólną żywotność gospodarczą, a tym samym siły całego państwa. Z tych to powodów 37 zmniejszają się ograniczenia swobody jednostki..." Nie napisał tylko, jak technologia informacji pod postacią prasy drukarskiej zintensyfikowała tę logikę - ani jak technologia informacji może ją dalej intensyfikować w przyszłych wiekach. W połowie dziewiętnastego wieku reakcyjne siły Europy usiłowały stawić opór prądom ewolucji kulturowej w odpowiedzi na rewolucyjną falę, która w 1848 roku zalała kontynent europejski, od Francji na zachodzie do 38 słowiańskich ziem na wschód od cesarstwa Austro-Węgier. Chociaż żądania były różne, w zależności od miejsca, zwykle koncentrowały się na wolności politycznej i autonomii dla podporządkowanych grup narodowych - na dwóch kluczowych implikacjach prasy drukarskiej. Kiedy ucichła wrzawa i zdobycze rewolucji zabrała kontrrewolucja, Europa, chociaż tu i tam zyskała trochę więcej wolności, rozczarowywała swoim status quo ante. Jednak bardziej bystrzy despoci czuli, że prawdopodobnie ich koniec się zbliża. Car Aleksander II w latach pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku w ramach kampanii wspierającej rozwój 39 gospodarczy złagodził cenzurę, więc mnożyły się gazety i pisma. W tym samym dziesięcioleciu Imperium Otomań-skie wprowadziło reformy, między innymi zakaz stosowania tortur, ustanawia-
40
jąć równość wobec prawa, pozwalając na rozpowszechnianie drukiem liberalnych idei Zachodu. (Jak to się często zdarza, oświecenie po części zawdzięczano wojnie. Rosyjskie i otomańskie imperia upokorzyła wojna krymska - Rosję, ponieważ ją przegrała z zachodnią potęgą, a Imperium Otomańskie, ponieważ musiało się od niej w tej wojnie uzależnić). W żadnym imperium nie nastąpił cud. Przeszły jeszcze wiele wstrząsów, zanim się wreszcie rozpadły, a ich trzony, Turcja i Rosja, zyskały trochę wolności politycznej. Ten proces trwa i nadal jest burzliwy. Na całym świecie reformy ulegną spowolnieniu, lecz założenia reformatorów nie są już kwestionowane. Totalitaryzm już poległ, a autorytaryzm też nie najlepiej się czuje. Natura ludzka się nie zmieniła; wciąż wielu ludzi chciałoby zostać panami wszechświata. Coraz bardziej zdają sobie jednak sprawę, że uniemożliwia im to technologia. Minęły już dni, kiedy wielkie scentralizowane rządy mogły kontrolować przepływ pisemnej informacji i dzięki temu utrzymywać się przy władzy. Upadły, kiedy pojawiły się technologie informacji, które obniżyły koszt komunikacji i (w ten sposób) podniosły ekonomiczną wartość wolnego przepływu informacji. A pierwszą z tych technologii była prasa drukarska. Stworzyła ona ogromną ilość potencjalnej synergii, ustanawiając jednocześnie sztywne reguły jej wykorzystania: ludzie mogli rozgrywać swoje nowe gry o sumie niezerowej tylko wtedy, kiedy mieli wystarczającą wolność.
Pluralizm i pasożytnictwo Zanim popadniemy w nadmierny optymizm, należałoby powiedzieć kilka słów o problemach wynikających z
pluralizmu. Są one prawie niewidoczne, kiedy patrzymy z perspektywy „informacji jako oświecenia", ale stają się wyraźniejsze, kiedy popatrzymy na wpływ wywierany przez informację. Pluralizm - podział władzy między różne grupy - ma znaczną zaletę, ponieważ utrudnia rządzącym elitom sięganie po lwią część nadwyżek sumy niezerowej. Przy negocjacjach w sprawie podziału nadwyżek rozwinięty pluralizm powoduje, że siła przetargowa ma szerszy zasięg. Ten trend jest godny uznania -szczególnie kiedy przypomnimy sobie koncentrację władzy, jaka (o ile wiemy) była pospolita w wodzostwach i starożytnych państwach. Jednak jeśli nawet pluralizm zapobiega w ten sposób nadużywaniu władzy przez elity rządzące, umożliwia nadużycia tym, którzy dopiero do władzy doszli. Weźmy choćby pod uwagę przejęcie władzy przez burżuazję w późnym średniowieczu. Wśród tych, którzy doszli wtedy do głosu, byli kupcy i gildie rzemieślnicze. Czasem ich władza dobrze służyła społeczeństwu. Polityka wybiór-
.
czego członkostwa w gildii, która dawała referencje jedynie wykwalifikowanym i uczciwym praktykantom, umacniała zaufanie do ich zawodu i do handlu w ogólności - to było dobre. Jednakże gildie w pewnej mierze utrudniały członkostwo tylko dlatego, żeby zdusić konkurencję, l nie był to ich jedyny manewr zmierzający do sztucznego podtrzymywania przywilejów dla zamkniętej grupy. Kiedy ukazała się prasa drukarska, zagrażając stanowiskom pracy francuskich kopistów, kopiści zmobilizowali się, aby ją unieszkodliwić. To było korzystne dla 41 kopistów - przynajmniej przez jakiś czas - ale złe dla kupujących książki, dla wytwórców papieru i niedoszłych drukarzy. Innymi słowy, grupy interesu generowały wewnętrznie pozytywne sumy, organizując się dla wspólnych celów. Lecz do tych celów należało również pasożytowanie na większej grupie społeczeństwa, więc na zewnątrz grupa ta w efekcie hamowała ogólny zysk sumy niezerowej. Ważną funkcją rządu jest powstrzymanie tego typu pasożytnictwa, powstrzymanie grup interesów od wysysania publicznego dobra. Monarchowie w późnym średniowieczu, inicjatorzy scentralizowanych rządów, do pewnego stopnia spełniali tę funkcję. Zmusili gildie do zaakceptowania innowacji, oferując w zamian rozszerzony i gładko działający 42 handel. W erze współczesnej rządzący stają przed coraz trudniejszym wyzwaniem; prasa drukarska i inne technologie informacji wzmocniły pluralizm, rozdzieliły bowiem władzę pomiędzy coraz większy wachlarz grup, które mogą się teraz skutecznie zmobilizować. Pluralizm bije despotyzm na głowę, ale sam też nie jest idealny, bo daje pasożytnictwu więcej równych szans, komplikuje wyzwanie, aby ogólne zyski sumy niezerowej społeczeństwa utrzymały swoją siłę.
A co z Chinami? Nasuwa się oczywiste pytanie. Jeżeli rzeczywiście prasa drukarska przyczyniła się do wzrostu dobrobytu i dyfuzji władzy, to co z Chinami? Przecież to Chińczycy wynaleźli druk i używali go na całe wieki przed Cutenbergiem. Dlaczego więc Europa przetarła drogę do współczesnego uprzemysłowionego dobrobytu i do współczesnej liberalnej demokracji? Dlaczego druk nie
przyniósł Chinom takich gospodarczych i politycznych skutków, jakie przyniósł Europie? Odpowiedź na pierwszą część tego pytania jest łatwa: druk wywarł wpływ na chińską gospodarkę, podobnie jak 43 na europejską. Podczas panowania dynastii Song, tysiąc lat temu, drukowano w Chinach mnóstwo książek. W efekcie, jak to miało później stać się w Europie, ważnym tego skutkiem było rozprzestrzenianie się wiedzy technicznej, co zarówno przyczyniło się do podniesienia produktywności istniejących już technologii, jak i otwierało perspektywy dalszych innowacji. Nastąpiło ogromne ożywienie w tak wielu dziedzinach, że Chiny porównywano z 44 Europą w okresie renesansu. Wiek pełnego wykorzystywania druku był w Chinach epoką świetnej koniunktury i know-how, niemającą sobie równej w świecie. Liderzy w technologii informacji są po prostu liderami i tyle. Ale co z politycznymi skutkami? Dlaczego druk nie spowodował w Chinach podobnie gwałtownych zmian jak w Europie? Trzeba wziąć pod uwagę, że był to inny rodzaj druku. Chociaż Chińczycy wynaleźli udoskonaloną maszynę drukarską, nie używali jej często. Powodem było ich pismo - częściowo fonetyczne, lecz przede wszystkim ideograficzne. Każdy drukarz potrzebował tysięcy znaków, podczas gdy kaszta drukarska w Europie zawierała tylko 45 około stu liter. Wyobraźmy sobie składanie strony tekstu z tak szerokiego wachlarza znaków i zrozumiemy, dlaczego chińscy drukarze przeważnie trzymali się żłobionych ręcznie drewnianych klocków. Chociaż profesjonalni rytownicy bardzo szybko pracowali, jednak koszty druku nie mogły tak bardzo obniżyć się w Chinach, jak to się stało w Europie po Gutenbergu. Szczególnie nie opłacał się druk aktualnych pamfletów o wąskim zasięgu.
Czy mimo wszystko nie powinno się jednak wystrzelić choć kilku fajerwerków? Podczas panowania dynastii Song Chiny były dosłownie zalane książkami, co wskazuje na to, że drukowanie stało się o wiele łatwiejsze i coraz więcej ludzi umiało czytać. Dlaczego więc w historii Chin nie ma nikogo, kto choćby trochę przypominał Marcina Lutra? Co prawda, wędrowni kaznodzieje też podróżowali po Chinach, rozdając przedziwne traktaty teologiczne. Jednak, jak zauważył Peter Perdue, panująca tam religia była mniej rygorystyczna, a więc mniej podatna na wpływy niż dogmatycz-,riy katolicyzm. Chociaż konfucjanizm był oficjalną, państwową doktryną i odgrywał ważną rolę przy egzaminach do służby państwowej, rząd nie miał nic przeciwko temu, aby ludzie czcili własne bóstwa, dopóki ten kult nie zagrażał społecznemu
46
porządkowi. Ponadto Chiny nie dojrzały do tego stopnia do nacjonalistycznego zrywu jak Europa. Kiedy pojawił się druk, 47 więzi gospodarczej współzależności były już silnie rozwinięte. Od siódmego wieku Wielki Kanał łączył dwie duże rzeki: Rzekę Żółtą i Jangcy. A fakt, że chińskie pismo było zrozumiałe dla tych wszystkich, którzy mówili odmiennymi dialektami, dodatkowo zintegrował naród. Może najważniejszym powodem, dla którego druk nie przyczynił się do dezintegracji Chin, było to, że klasa rządząca, celowo czy też nie, zawarła pewną formę rozejmu z tym środkiem przekazu, oficjalnie akceptując 48 pluralizm. W wieku prasy drukarskiej rząd był otwarty na głos obywateli. Skargami i propozycjami zajmowały się trzy oddzielne agencje, które skrupulatnie strzegły swojej autonomii przed ewentualną ingerencją cesarza. Kładziono szczególny nacisk na to, aby coraz większa klasa ludzi piśmiennych miała poczucie współudziału w losach państwa. Egzaminy do służby publicznej o wiele bardziej niż kiedykolwiek przedtem opierały się na „systemie zasług", zmniejszając (choć, oczywiście, nie definitywnie) rolę nepotyzmu. Zdolny, piśmienny chiński chłopak mógł dzięki wykształceniu stać się szanowanym urzędnikiem. Ten nowy system sprawiedliwości w połączeniu z ekspansją piśmienności podważył stary, oparty na statusie społecznym system, w którym urodzenie decydowało o miejscu w hierarchii. Złożyły się na to również inne przyczyny, łącznie z przyniesionym przez rynek dobrobytem, co z wolna podnosiło znaczenie nowobogackich 49 kupców. A jak zauważył historyk Charles O. Hucker, „trudno nie docenić roli druku w procesie wyrównywania różnic 50 społecznych". Można podejść do tego cynicznie i powiedzieć, że chiński rząd tylko dokoop-towywał umiejące czytać i pisać klasy społeczne; łudził je prestiżem, a kiedy poszły za nim, robił im pranie mózgów za pomocą nauk Konfucjusza, które na piedestale stawiały obowiązek. Jednak przy takiej „kontroli" skutków pojawienia się druku - nawet gdy kierował członków coraz liczniejszej piśmiennej klasy do aparatu państwowego - chiński rząd pogodził się w pewnym stopniu z faktem, że druk powoduje dyfuzję władzy. Przecież służba rządowa oznaczała również wywieranie wpływu na rządy. Podczas panowania dynastii Song państwowa służba cywilna bardzo się rozrosła i uzyskała bezprecedensową władzę kosztem eunuchów i cesarskiej rodziny. „Sami cesarze odgrywali tylko drugorzędną rolę, pc swoim ministrom być w centrum zainteresowania", pisze Jacques Gernet.
Oczywiście, to w niczym nie przypominało współczesnej demokracji, zresztą rozproszenie władzy na początku nowoczesnej ery w Europie również nie było do niej podobne. Jednak zarówno w Chinach, jak i w Europie wraz z pojawieniem się możliwości druku wzrosła liczba ludzi, którzy mogli wywierać wpływ na rządy. Tylko w Chinach wpływ ten był bardziej zorganizowany. Ten system nie trwał wiecznie. W gruncie rzeczy nie mógł trwać wiecznie. Wraz ze wzrostem liczby piśmiennych, ambitnych urzędników państwowych zmniejszała się liczba osób, które zrealizowały swoje ambicje. Ponadto po erze songowskiej władcy Chin - mongolska dynastia Yuan, dynastia Ming, mandżurska dynastia Manczu - nie byli 52 zainteresowani rządem złożonym z najzdolniejszych ludzi, potencjalnych dysydentów. Weźmy na przykład pierwszego cesarza z dynastii Ming. Jedna frakcja przekonywała go, że powinien spędzać więcej czasu na północy, w pobliżu ośrodka rządów. Odpowiedzią cesarza był nakaz wychłostania 146 zwolenników tego poglądu, w wyniku czego jedenastu zmarło. Ten sam cesarz kazał ścinać głowy dziesiątkom tysięcy ludzi i 53 pozbawił również głowy służbę cywilną, likwidując urząd premiera i jego kancelarię. Późniejsi władcy z dynastii Ming nie przejawiali już tak beztroskiego despotyzmu, lecz starali się koncentrować władzę przy osobie cesarza i nigdy nie powrócili do pluralizmu, który dzięki silnej służbie cywilnej panował w epoce Song. Wielu cesarzy z dynastii Ming odznaczało się albo brakiem kompetencji, albo też byli pochłonięci inną rozrywką - hodowlą świerszczy. Najbardziej prawdopodobną przyczyną, dla której Chiny nie potrafiły kontynuować obiecującej drogi, zapoczątkowanej w epoce songowskiej, była zarówno przeciętność, jak i nieudolność rządów mingowskich, co 54 przejawiło się w decyzji o zaprzestaniu wypraw morskich.
Żadne prawo historii nie mówi, że rządy nie mogą odejść od pluralizmu; zawsze pozostaje opcja represji i przesadnego wywyższania osoby władcy. Wydaje się, że prawo historii jednak twierdzi, iż takie scenariusze na dłuższą metę pozbawiają państwo ekonomicznej żywotności. Albo ujmując bardziej precyzyjnie: to prawo mówi, że żywotność ekonomiczna osłabnie na dłuższą metę w porównaniu z żywotnością bardziej liberalnych społeczeństw, w sytuacji kiedy pod innymi względami wcale się od siebie nie różnią. A Chiny w epoce posongowskiej w ogólnych zarysach podporządkowują się temu prawu.*
Rewolucja przemysłowa Historyk gospodarki Joel Mokyr przypisuje europejską rewolucję przemysłową „łańcuchowi inspiracji" -jeden pomysł prowadził do następnego; nawet tak, jak by się wydawało, wyraźne przełomy, jak maszyna parowa Watta, okazują 55 się owocem szeroko zakrojonej współpracy, nawet czasem pomiędzy ludźmi, któ-' rży się w ogóle nie znali. Jednak „łańcuchy inspiracji" mogą posłużyć do wyjaśnienia całego postępu technicznego, którym zawsze kierował kolektywny społeczny mózg. Nowość rewolucji przemysłowej polegała na tym, że te powiązania były bardzo krótkie czasowo, choć długie w przestrzeni; Europa stawała się bardzo dużym i szybkim społecznym mózgiem. Głównym tego powodem była prasa drukarska, nowy środek wykuwający ogniwa w łańcuchu inspiracji - nowa technologia do wytwarzania nowych technologii.
Jak widzieliśmy, istniały już inne technologie i metatechnologie, sprzyjające rewolucji przemysłowej. Jedną z nich było nowoczesne zarządzanie własnością intelektualną w Anglii, zapoczątkowane przez prawo patentowe z 1624 roku 56 (a zainicjowane przez jeszcze wcześniejsze prawa włoskie). To prawo dało bodziec do pełnego ujawniania 57 szczegółów technicznych, które później prasa drukarska rozpowszechniała przez książki i pisma. Zwykle myślimy o technologiach przemysłowych w kategoriach materii i energii, węgla i żelaza. Jest to na pewnym poziomie właściwe myślenie; niewątpliwie kluczową konsekwencją rewolucji przemysłowej był często cytowany fakt zastąpienia ożywionych źródeł energii - ludzi i innych zwierząt-źródłami nieożywionymi. Ale nawet podczas rewolucji przemysłowej, na długo przed „wiekiem informacji", przetwarzanie materii i energii było ściśle połączone z przetwarzaniem informacji. Weźmy pod uwagę parowóz. Jego silnik nie tylko był najbardziej zaawansowanym 58 procesorem energii; miał także pętlę sprzężenia zwrotnego i w ten sposób przetwarzał dane o swoim stanie. Co więcej, na społecznym poziomie parowóz równie często służył przetwarzaniu informacji, jak przetwarzaniu materii i energii; pociągi woziły nie tylko węgiel i stal, lecz również pocztę i gazety. Dopiero wraz z pojawieniem się telegrafu, w latach trzydziestych dziewiętnastego wieku, technologia komunikacji zaczęła oddzielać się od technologii transportu. Parowóz, łącznie z innymi środkami szybkiego przenoszenia danych, jeszcze bardziej uwydatnił prawdę, którą wydobyła na jaw prasa drukarska: im łatwiejsze przekazywanie danych, tym większy i gęstszy społeczny mózg. Rozległa, szybka współpraca, którą umożliwiły technologie informacji, powoli zmieniła wielonarodową społeczność techniczną w prawie jedną, zjednoczoną świadomość. Coraz więcej dobrych pomysłów „unosiło się w powietrzu" całego uprzemysłowionego świata. Zwróćmy uwagę na fakt, jak często ten sam podstawowy przełom technologiczny został niezależnie dokonany 59 przez różnych ludzi, w różnych miejscach, mniej więcej w tym samym czasie. Zwróćmy też uwagę - a jest to dowód pędu do ułatwienia komunikacji, jak często te niezależne przełomy były same w sobie technologią informacji: telegraf (Charles Wheatstone i Samuel F.B. Morse, 1837); kolorowa fotografia (Charles Cros i Louis Ducos du Hauron, 1868); fonograf (Charles Cros - znowu! - i Thomas Edison, 1877); telefon (Eli-sha Cray i Alexander Graham Bell, 1876) - i tak dalej aż do mikroczipa (Jack Kil-by i Robert Noyce, 1958-1959).
Wszystkie te niezależne odkrycia dowodzą, jak wielkie jest prawdopodobieństwo różnorodnych przełomów w technologii informacji. A każdy taki moment zwrotny - dzięki temu, że ułatwiał dalszy przepływ danych, czy to dźwiękiem, drukiem, czy obrazem - dawał coraz większe szansę na kolejne momenty zwrotne. Poprzez niekończące się pozytywne sprzężenie zwrotne powstawała technologiczna infrastruktura dla globalnego mózgu. Ta infrastruktura spełniała podwójne zadanie. Sprzyjała nie tylko długofalowej wynalazczości, lecz także codziennym interesom, ponieważ ożywiała gospodarkę; przenosiła sygnały przydziału towarów i usług. Kiedy ten proces uległ przyspieszeniu - kiedy na przykład lokomotywy, korzystające z sygnałów telegraficznych, przewoziły pięknie
ilustrowane katalogi do małych miasteczek, a zamówienia na towary z powrotem do dużych miast - codzienna 60 gospodarka zaczynała przypominać metabolizm jakiegoś superorganizmu. A ten super-organizm rozszerzał swój zasięg na całą planetę.
Jeden świat? Historycy spierają się o to, od kiedy można zacząć mówić o jednej gospodarce światowej. (Czy przyjąć tak wczesną datę jak 1500 rok, chociaż postawa Europy wobec Nowego Świata była w zasadzie pasożytnicza? A może rok 1800, kiedy niektórzy mieszkańcy Nowego Świata - choć w większości to imigranci ze Starego Świata - byli zaangażowani w bardziej sprawiedliwą wymianę z Europą? A może jeszcze wiek później, kiedy handel zbliżył się do dzisiejszego po61 ziomu?). Te sprzeczne opinie uwydatniają istotę sprawy: postęp w kierunku globalnej sieci współzależności był tak długi i bezustanny, że trudno jest ustalić, kiedy ten próg został rzeczywiście przekroczony. Postęp polegał nie tylko na wzroście międzynarodowej wymiany, ale na zmianie jej charakteru. W czasach starożytnych, kiedy transport był powolny i kosztowny, większość przedmiotów handlu miała wysoki współczynnik 62 wartości w stosunku do swojej masy: biżuteria, obicia i inne egzotyczne przedmioty („równie wspaniałe, jak 63 bezużyteczne" - tak pisał Gibbon o handlu w pierwszym wieku n.e.). Jednak w późniejszych wiekach, kiedy transport się upowszechnił i staniał, handlowano przedmiotami o dużej objętości. Nawet w imperium rzymskim opłacało się transportować pszenicę drogą wodną na duże odległo-
64
ści. Po nadejściu rewolucji przemysłowej zaczął się również opłacać transport na duże odległości drogą lądową. Regiony specjalizowały się w tym, co robiły najlepiej, importując resztę, powstawała więc wzajemna zależność polegająca na otrzymywaniu tak podstawowych artykułów, jak żywność, ubrania czy narzędzia. Kwitła niezerowa sumowalność, a w związku z tym współzależność, nie tylko w samych państwach, lecz również pomiędzy nimi. Ten ekonomiczny fakt miał duże konsekwencje polityczne. Wojna już od dawna okazała się grą o sumie negatywnej, ponieważ nawet „zwycięzca" musiał ucierpieć. (Z wojny nie rezygnowano, ponieważ ludzie niewłaściwie postrzegali ją w kategoriach sumy zerowej, lub dlatego, że najmniej cierpiały elity, które ją rozpętały). Ale wraz ze wzrostem współzależności pomiędzy narodami wojna stała się jeszcze bardziej niszczycielska, wzrastała negatywna suma -a pokój bardziej pożądany. W ciągu trzech tygodni po zakończeniu walk między Stanami Zjednoczonymi a Wielką Brytanią w 1814 roku ceny kawy w Arabii Saudyjskiej spadły o 30 procent. A to było przed 65 erą statków parowych i pociągów. Kiedy odczuwano coraz więcej dobrodziejstw, jakie niósł pokój, stabilizacja stawała się bardziej świadomym celem polityki zagranicznej.* Nie przez przypadek bardzo skomercjonalizowane państwa włoskie na początku współczesnej 66 ery zainicjowały pomysł, aby w innym państwie mieć swojego stałego ambasadora. Na początku dziewiętnastego wieku, w związku z rewolucją przemysłową, która zbliżyła do siebie nawet duże państwa narodowe, wielkie mocarstwa europejskie wprowadziły stały obyczaj posiadania ambasadorów. Dzisiaj uznajemy za naturalne, że formalna kurtuazja powinna być normą w stosunkach między państwami. Jednak w średniowieczu, jeśli doszukamy się tam czegoś, co warte byłoby nazwy „prawa międzynarodowego", to składało się ono z następujących przesłanek, jak je streścił jeden z uczonych: „morza były ziemią niczyją, gdzie każdy mógł robić to, co mu się tylko zechce"; w przypadku kiedy nie było przeciwnych temu ustaleń, władcy „mieli prawo traktować cu-
67
dzoziemców wedle własnej woli"; a wojna była „zasadniczym elementem stosunków międzynarodowych". Stopniowo ludzkość zaczynała rozumieć, że to nie jest dobry sposób na rządzenie planetą, co najsilniej wyraził w 1625 roku Hugo Grotius w swoim traktacie O praw/e wojny i pokoju, stwierdzając, że prowadzenie wojny jest bronią 68 obosieczną - czyli innymi słowy wytwarza negatywne sumy. Rozumowanie Grotiusa doczekało się powoli szerokiej akceptacji. To, że światu nie udało się postępować wedle tej wiedzy i całkowicie zlikwidować wojen, nie powinno przesłaniać prawdziwych osiągnięć współczesnej ery: uznanych przez społeczność międzynarodową reguł dotyczących zachowań na morzu, traktowania cudzoziemców i tak dalej. Siłą napędową tego trendu, jak i wielu innych we współczesnej erze, była prasa drukarska. Historyk idei Bruce Mazlish zauważył, że chociaż prasa wzmocniła nacjonalizm, to również miała swój udział w tworzeniu literatury światowej: tłumaczono i wydawano za granicą wielkie dzieła. Należał do nich traktat Grotiusa oraz wiele innych ksiąg i 69 esejów w dziedzinie nauk ścisłych i nauk humanistycznych. Intelektualiści łącznie z kupcami stawali się w coraz
większym stopniu klasą ponadnarodową, tworząc ponadnarodową świadomość, która przyczyniła się do powstania międzynarodowego prawa i międzynarodowego kodeksu etycznego. Prasa drukarska, która miała swój udział w rozpadzie imperiów, jednocześnie pomagała ich częściom we wzajemnym zbliżeniu. Możemy rozwiązać ten paradoks, kiedy popatrzymy na prasę drukarską jak na „utrwalacz" wspólnych interesów, narzędzie, za pomocą którego ludzie dążący do tego samego celu zgarniają pozytywne sumy przez wspólne działanie. Jak zobaczymy w następnych dwóch rozdziałach, taki sam paradoks i takie samo rozwiązanie można zastosować do późniejszych technologii informacji.
Rozdział 14
Nasze czasy Wolność to dobro, które umożliwia korzystanie z innych dóbr. MONTESKIUSZ1
Filozof Karl Popper uważał, że „wiara w przeznaczenie historyczne jest zwykłym przesądem". Ponadto, dodał, nawet gdyby istniało jakieś przeznaczenie, to nie można go poznać. Twierdził, że „ani metodami naukowymi, ani 2 jakimikolwiek innymi nie sposób przewidywać biegu historii". Zasadniczy argument Poppera był prosty. Bieg historii jest ogromnie uzależniony od rozwoju wiedzy. A my nie potrafimy przewidzieć tego rozwoju. Przecież gdybyśmy mogli dziś powiedzieć, co nowego poznamy jutro, to znalibyśmy to już dzisiaj i nie byłoby ono niczym nowym jutro. Prawda? Prawda. Gdybyśmy wiedzieli dzisiaj, jak zbudować komputer osobisty 0 pięćdziesiąt razy większej mocy niż obecne, to już mielibyśmy go na naszych biurkach. Zresztą czy ktokolwiek wątpi, że w końcu będziemy mieć takie kom putery na naszych biurkach? Dla celów przewidywania nie tak ważny jest fakt, że będziemy je mieli, jak pytanie, jak je zrobimy. Ale zaczekajmy chwilę. Według Poppera zawsze istnieje możliwość, że nauka i technologia zatrzymają się w miejscu. „Można zamknąć albo poddać ścisłej kontroli laboratoria badawcze, zlikwidować lub objąć nadzorem czasopisma naukowe i inne środki wymiany myśli [...] skonfiskować książki, zakazać druku, pisania, a w końcu i 3 mówienia". Może i tak. Gdyby jednak nawet jakiś rząd był na tyle silny, aby tego dokonać, okazałoby się wkrótce, iż 4 rządzi niezbyt silnym narodem. Zatrzymanie postępu technicznego jest równoznaczne ze znalezieniem się na śmietniku historii. To pomaga nam zrozumieć, dlaczego kilka trendów przewija się przez całą historię ludzkości: udoskonalanie transportu i przetwarzania materii, udoskona1
lenie przenoszenia i przetwarzania energii, udoskonalanie przenoszenia i przetwarzania informacji. Wiemy, że te tendencje będą kontynuowane, chociaż nie znamy technicznych szczegółów ich przyszłego działania. Lub przynajmniej mamy 99,99 procent pewności, że tak będzie. Mnie to wystarczy. Oczywiście, przewidywanie dalszego utrzymywania się trendów technicznych nie jest tak trudne jak przewidywanie ich skutków społecznych. Kiedy przechodzimy od jednych do drugich, nasze poczucie pewności spada poniżej 99,99 procent. Jednak w żadnym wypadku nie zbliża się do zera. Trendy społecznej i politycznej struktury w mniejszym lub większym stopniu wypływają z trendów w technologii. Gdy szukam przewidywalności trendów, czuję się winny „historycyzmu". Według Poppera historycyzm polega między innymi na wierze, że można wejrzeć w przyszłość, „przez wykrywanie »rytmów«, »schematów«, »praw« albo 5 »trendów« leżących u podstaw rozwoju historycznego". Popper uważał historycyzm nie tylko za błędny, ale za niebezpieczny. Jego zdaniem prześladowani przez Hitlera 6 ludzie byli ofiarami „historycystycznych przesądów panujących w III Rzeszy". Popper zapomniał zaznaczyć, że zgod-
nie z jego definicją myśliciele ery oświecenia, którzy położyli podwaliny pod amerykańską demokrację, ze swoim progresywistycznym postrzeganiem historii i poczuciem misji również żywili „historycystyczne przesądy". Czy świat jutra rzeczywiście będzie logicznym rozwinięciem dzisiejszych trendów, tego nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Przelotny urok przewidywań omówionych w dwóch następnych rozdziałach polega na tym, że jeszcze nie okazały się fałszywe. Dzisiaj możemy jedynie sprawdzić, czy obecny świat jest logicznym rozwinięciem wczorajszych trendów. Jeśli tak jest, to może wnioskowanie z trendów nie jest aż tak pozbawione sensu, jak traktuje je Popper. Weźmy pod uwagę siedem zasadniczych cech współczesnego świata, które przyciągają uwagę analityków społecznych i politycznych. Te wszystkie cechy są szczególnie ważne, jak twierdzą analitycy, jednak żadna nich nie jest nowa. Wszystkie są zakorzenione w bardzo starej, podstawowej dynamice ewolucji kulturowej. Ich trwanie w przeszłości jest rzetelnym powodem, aby móc oczekiwać ich trwania również i w przyszłości. A to oczekiwanie pozwala nam przewidywać przyszłość przynajmniej z pewną dozą pewności siebie.
Nie tak bardzo nowa cecha numer 1: spadek znaczenia odległości. W 1997 roku wydano książkę pod tytułem Śmierć odległości. Oczywiście, odległość jeszcze całkowicie nie umarła. Promocyjny tekst na innej, ostatnio wy-
danej książce traktuje tę sprawę bardziej rzeczowo: „Ograniczenia geograficzne stale się zmniejszają i świat staje się 7 jednym obszarem". To prawda. Jest to prawdą teraz, było nią sto lat temu, kiedy statki parowe poruszały się po wodach, linie telegraficzne przekraczały oceany, a linie kolejowe przecinały wzdłuż i wszerz kontynenty; było to prawdą przed pięcioma wiekami, kiedy Kolumb przepływał Atlantyk; prawdą przed dwoma tysiącleciami, kiedy powstał Jedwabny Szlak. Od czasu kiedy wiosła poruszały łodzie, a pociągi przecierały szlaki, odległość była coraz mniejszą przeszkodą we wzajemnych kontaktach. Kiedy transport stał się bardziej sprawny i o wiele tańszy, handel i współpraca na duże odległości nabrały sensu.
Nie tak bardzo nowa cecha numer 2: ekonomia „idei". Według futurysty George'a Gildera druga połowa dwudziestego wieku to początek „mikrokosmicznej" ery, która przyniosła „dominację informacji i intelektu we współczesnej technologii, a w związku z tym również w ekonomice". Zatem wartość komputerowego hardware'u 8 „mieści się raczej w kategoriach idei niż w ich materialnym odzwierciedleniu". Gilder ma rację: nie odzyska się wiele pieniędzy wydanych na nowy komputer, gdy sprzeda się go jako złom. To jest również prawdziwe - choć w trochę mniejszym stopniu - w przypadku nowego buicka. Było to również prawdziwe - choć jeszcze w mniejszym stopniu w przypadku buicka z 1939 roku. Odnosiło się również do odziarniarki bawełny i tak dalej. Coraz większa rola „designu" w wytwarzaniu przedmiotów jest produktem ubocznym ogólnie rozumianej ewolucji technologicznej, a nie rewolucji w mi-. kroelektronice. W rzeczy samej, „idee" zawarte w produktach designerów to tylko jeden z powodów, dla których wartość tych towarów wielokrotnie przekracza wartość surowców, z których są zrobione. Drugim powodem jest wkład pracy precyzja, jakiej często wymaga skomplikowany projekt urządzenia. Te czynniki pobudzają wymianę handlową na duże odległości, nadając praktycznym przedmiotom właściwość, jaką odznaczały się niegdyś klejnoty, jedwabie i inne egzotyczne towary - wysoki współczynnik wartości w stosunku do masy. A wraz ze zmniejszającymi się kosztami transportu wzrastający współczynnik wartości do masy jest podstawowym bodźcem handlu w ostatnich stuleciach.
Nie tak bardzo nowa cecha numer 3: nowa ekonomia. Wielokrotnie już zauważano, że: (1) informacja, w swojej współczesnej formie, niewiele waży; (2) coraz częściej tym, co sprzedajemy i czym handlujemy, jest informacja. Obie te obserwacje są słuszne i jest również prawdą twierdzenie, że są 7 8
M. Waters, op. A G. Gilder, Microcosm: The Ouantum Remlution in Economics and Technology, zob. R. Wright, Tao Jones.
ze sobą powiązane. Jednym z powodów, dla których handel informacją jest tak bardzo ożywiony, jest fakt, że wysłanie za Atlantyk software'u wartości l 10 tysięcy dolarów kosztuje mniej niż wysłanie wartego 10 tysięcy dolarów l ładunku surówki żelaza. Prawdą jest jednak, że jest to najnowszy, choć uderzający przykład, wspomnianego już wyżej długofalowego trendu: coraz wyższych współczynników wartości w stosunku do masy.* Czysto informacyjne towary są produktami, w których surowce prawie nic nie znaczą, a design ma E ogromne znaczenie.
Nie tak bardzo nowa cecha numer 4: wyzwolenie za pomocą mikroczi-
pa. Dowiadujemy się nagle, że technologia informacji stoi po stronie wolności i litery prawa. Ta obserwacja zyskała akceptację w ostatnich latach dwudziestego wieku, szybko też znalazła się w mowach prezydenckich. Przed wizytą w Chinach w 1998 roku Bili Clinton powiedział: „W tym wieku globalnej informacji, kiedy sukces gospodarczy budowany jest na ideach, wolność osobista jest staje się niezbędnym czynnikiem wielkości każdego nowoczesnego 9 l państwa".
Prawdą jest, że najnowsza technologia informacji zmusza represyjne państwa do dawania obywatelom większej wolności, jeśli pragną lepszej koniunktury. Lecz, jak widzieliśmy, prasa drukarska też miała takie działanie. A wcześniej, w późnym średniowieczu w Europie, kluczowa metatechnologia informacji - podstawowe algorytmy kapitalizmu spowodowała, że nowo nadane lokalne swobo-I dy stały się ceną, jaką trzeba było zapłacić za pomyślny rozwój gospodarczy. Nawet w starożytności pojawienie się tej ważnej technologii informacji, ujednoliconej waluty, wiązało się z wymogiem pewnej wolności osobistej, ponieważ gospodarki nakazowe stały się mniej racjonalne niż uprzednio. Odnosi się to również do rozprzestrzeniania się umiejętności czytania i pisania. Gdyby asyryjscy kupcy pod koniec drugiego tysiąclecia p.n.e. nie mieli umiejętności i swobody spisywania własnych kontraktów, Asyria wiele by na tym straciła. Podstawowy trend wygląda następująco: nowe technologie informacji otwierają nowe perspektywy dla niezerowej sumowalności. Jednak przemiana nieze-rowej sumowalności na pozytywne sumy zależy od umożliwienia szerokiego dostępu do tych technologii oraz wolności, aby właściwie z nich korzystać. A na
dłuższą metę państwa, które nie respektują tej logiki wyzwolenia, zostają zwykle pokarane ubóstwem. To nic nowego, jest to w pewnej mierze zawarte w całym toku historii. Nowością jest natomiast fakt, że takie państwa zostają bardzo szybko i dotkliwie ukarane. Polityczni przywódcy widzą teraz z bliska swoich współzawodników i widzą ich w rzeczywistym czasie. A przy obecnej szybkości zmian technologicznych stagnacja sprowadza katastrofę w ciągu dziesięcioleci, a nie stuleci. Kolejną nowością jest stopień decentralizacji władzy, jaki jest teraz konieczny dla pomyślnego rozwoju gospodarczego. Prasy drukarskie, choć bardziej opłacalne niż klasztory pełne mnichów-kopistów, były mimo wszystko dość kosztowne i w efekcie znalazły się pod kontrolą tych, których było na to stać. (Jak mówi stare przysłowie: Nigdy nie sprzeczaj się z kimś, kto kupuje atrament na beczki). Dzisiaj, w rozwiniętych gospodarkach, na każdym biurku stoi coś w rodzaju prasy drukarskiej, i jest to przedmiot o wiele wydajniejszy niż dawna prasa. Przy minimalnych kosztach wszyscy użytkownicy komputerów na świecie mogą występować przeciwko komu tylko zechcą. Nawet rządy, które niezbyt entuzjastycznie traktują tę siłę, jak na przykład w Chinach, mają duże trudności z nałożeniem na nią ograniczeń z obawy przed zachwianiem gospodarką. Powód - więź między pomyślnym rozwojem gospodarczym a szeroko rozpowszechnionym przetwarzaniem danych - uświadomił rodakom chiński myśliciel, zwolennik reform, Hu Weixi, w 1998 roku. Zauważył, że 1,2 miliarda mieszkańców Chin „to nie tylko »siła robocza«; są oni największym, jaki sobie można wyobrazić, magazynem i mózgiem świata. Możemy więc posłużyć się magiczną 10 bronią wolności myśli, aby osiągnąć sukces". (Chińscy myśliciele z obozu Hu Weixi prowadzili też debaty na temat poglądów prawicowego ekonomisty Friedricha von Hayeka, patrona liberałów i jednego z pierwszych ekonomistów, który traktował gospodarkę jako system przetwarzania informacji. Na długo przed upadkiem komunizmu Hayek zdefiniował jego często pomijaną słabość: komunizm nie tylko nie był w stanie dostarczyć bodźca do ciężkiej pracy, ale zmuszał sygnały wiążące podaż z popytem do pokonywania tak trudnej drogi, że ulegały one zniekształceniu). Postrzeganie historii w kategoriach narastającej wolności człowieka jest jednym z atrybutów „historyków wigowskich". Według Herberta Butterfielda, który ukuł ten pejoratywny termin, historyk wigowski to ktoś, kto dąży do „podkreślenia pewnych postępowych zasad w przeszłości i na tej podstawie chce usankcjonować, a n a 11 wet gloryfikować teraźniejszość". Jednak faktem jest, że to może działać odwrotnie - teraźniejszość może sankcjonować przeszłość. Kiedy Butterfield pisał te słowa w 1931 roku, różni historycy - typo-
wi dziewiętnastowieczni historycy wigowscy - przedstawiali historię jako dzieje narastającej wolności. Nie znaleźli jednak żadnego wiarygodnego mechanizmu, który by tłumaczył, dlaczego wolność zatriumfowała w późniejszym okresie historii, a nie wcześniej. Obecna epoka - epoka informacji -poddaje nam ideę tego mechanizmu, pozwalając obserwować jego działanie w rzeczywistym czasie. Każdego roku postęp w technologii informacji powoduje, że gospodarkom typu stalinowskiego coraz trudniej się obronić. Z tej perspektywy możemy też spojrzeć wstecz i zobaczyć tę samą podstawową dynamikę, działającą, choć o wiele wolniej, w minionych wiekach, a nawet tysiącleciach.
Nie tak bardzo nowa cecha numer 5: narrowcasting: nastąpił nagły zwrot od epoki „broadcasting", szerokiego nadawania programów, kiedy niewiele stacji telewizyjnych emitowało cały główny nurt programowy, ku narrowcasting, czyli „wąskiemu" nadawaniu, z mnóstwem ściśle wyspecjalizowanych kanałów. To jest niewątpliwa nowość - a przynajmniej dla tego szczególnego środka przekazu. Analogiczna sytuacja wydarzyła się w dziejach druku, kiedy w piętnastym wieku koszty wydawnictw zaczęły się obniżać i ta tendencja utrzymała się aż do obecnych czasów. Kiedy działalność wydawnicza staniała, wydawcy mogli obsługiwać coraz węższe kręgi odbiorców. Pierwsze dwa pisma, jakie ukazały się w Stanach Zjednoczonych w połowie osiemnastego wieku, miały tytuły „American Magazine" i „General Magazine", pierwsze stacje nadawcze nosiły podobne nazwy, »jak na przykład American Broadcasting Company. Pod koniec dziewiętnastego wieku wychodziły już takie publikacje jak 12 „Popular Science" - w przybliżeniu odpowiednik Discovery Channel.
Podobieństwa między mediami zatracają się często w natłoku teoretyzowania. Kładzie się przede wszystkim nacisk na rzekomo istotne różnice pomiędzy mediami.* Na przykład Marshall McLuhan stwierdził, że „środek przekazu jest sam przekazem" - że różne media mają ze swojej natury odrębne kulturotwórcze właściwości. Potraktowano więc alfabet fonetyczny jako medium gorące (chociaż pismo ideograficzne, co dziwne, było zimne), telewizja miała być zimna (chociaż filmy były gorące).
Co rozumiał McLuhan przez medium zimne i gorące? Rozszyfrowywanie tekstów McLuhana nie zawsze jest najbardziej produktywnym spędzaniem czasu. Ponadto wartość tej szczególnej taksonomii nie jest dla nas najważniejszą kwestią. Naszym głównym celem jest zanegowanie wszelkich takich klasyfikacji - zakwestionowanie wyobrażenia, że media kształtują kulturę i historię przede wszystkim dzięki swoim szczególnym właściwościom sensorycznym. Bez względu na różnice pomiędzy wideo, audio a słowem pisanym (a między nimi są ważne różnice), ich główny potencjał jest taki sam: są środkami komunikacji, perswazji, koordynacji. Wszystkie środki przekazu mogą ułatwić mobilizację grup, które mają wspólny cel. W zasadzie można by było zainicjować reformację przez telewizję. (Luter, podobnie jak Billy Graham, był kaznodzieją). Ale wtedy nie było telewizji. Ponadto, kiedy telewizja została wynaleziona, kluczowe podobieństwa pomiędzy wideo a słowem pisanym przesłaniał fakt, że wtedy te dwa środki przekazu miały inną specyfikę ekonomiczną. Od czasu wynalezienia pisma w starożytnych czasach ogromna liczba innowacji - papier, atrament, masowa produkcja papieru, prasa drukarska, ulepszone prasy drukarskie, bardziej sprawne usługi pocztowe - spowodowała, że ten środek przekazu stał się dość tani. Jednak koszty produkcji i szerokiej dystrybucji wideo -filmów czy programów telewizyjnych - nadal były wysokie. W przypadku telewizji koszty wideo były jeszcze podwyższone przez ograniczony zakres częstotliwości pasma emisyjnego, co skłoniło rząd do kontrolowania tego środka przekazu przez koncesję na nadawanie. Telewizja kablowa trochę zmieniła sytuację, a od kiedy system World Wide Web zaczął być dostępny przez łącze szerokopasmowe, sytuacja zmieniła się diametralnie, zaś koszty telewizyjnego przekazu spadły niemal do zera. Właśnie ten czynnik - ekonomika danego medium, a nie jego temperatura - jest kluczem do wywieranego przez nie wpływu, a więc także kluczem do podstawowego kierunku historii. Ponieważ, na dłuższą metę, wszystkie technologie informacji zachowują się wedle takiego samego ekonomicznego wzorca: korzystanie z nich staje się coraz tańsze; narrowcasting jest przeznaczeniem wszystkich mediów. Nadmierny nacisk na typ medium i niedocenianie jego ekonomiki jest rzeczą zrozumiałą. W różnych okresach różne typy mediów, będące na różnych etapach rozwoju, mogą mieć krańcowo różne ekonomiki i dzięki temu wydawać się różne jakościowo. Ze względu na koszt produkcji i emisji wideo pięćdziesiąt lat temu było rzeczą naturalną, że traktowano telewizję jako masowy środek przekazu, kontrolowany przez prominentów, w przeciwieństwie do tanich środków przekazu takich jak papier. (W książce Orwella Rok 1984 Wielki Brat porozumiewa się przez telewizję, a opozycjoniści biegają z ręcznie pisanymi wiadomościami).
To samo odnosi się do komputerów. Pół wieku temu, kiedy były strasznie wielkie i strasznie drogie, wydawało się, że stanowią tylko narzędzie odgórnego zarządzania. Rzeczywiście, niektórzy komuniści mieli nadzieję, że komputery zrobią to samo dla gospodarek nakazowych, co zrobił pieniądz dla gospodarek rynkowych. A może wypełniony komputerami budynek w centrum Moskwy mógłby pokierować sowiecką gospodarką! Na początku lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku cybernetyka była priorytetową kwestią w Związku Radzieckim. Równocześnie nastąpił postęp w mikroelektronice i na rynku pojawiła się tania moc obliczeniowa. Wideo stało się również narzędziem mas dzięki kamerze wideo. Teraz te dwa media - wideo i komputer - rozwijają się we współdzia-
łaniu. Koszty wideo gwałtownie zniżkują dzięki obróbce komputerowej, a Internet drastycznie obniża koszty emisji. Teraz nawet dysydenci mogą mieć swoje programy telewizyjne. Nie jest ważne, czy Internet jest gorący, czy zimny. Może być jednym i drugim, może bowiem przenosić alfabet fonetyczny czy alfabet ideograficzny, programy telewizyjne, filmy lub radio. Ważne jest, że sieć powoduje gwałtowny spadek kosztów wszystkich tych mediów. Chociaż obniżające się koszty komunikacji to już stara historia, nagłość obecnego spadku jest czymś szokującym. To wszystko może tłumaczyć, dlaczego długofalowa sytuacja polityczna (wzrost wolności i pluralizmu, trwający tysiąclecia) różni się od krótkofalowej (ciągłe rozdarcie między despotyzmem a pluralizmem na przestrzeni dziesięcioleci, a nawet wieków). Kiedy po raz pierwszy pojawiają się nowe technologie informacji - pismo, audio, wideo, komputery - na początku są zwykle bardzo przyjazne elitom; jest wiele powodów, dla których kontrola nad szerokim dostępem do informacji nie jest możliwa. Zatem ewolucja technologiczna sprzyja okresowej centralizacji władzy szczególnie wtedy, kiedy pojawia się po raz pierwszy całkowicie nowy rodzaj technologii informacji, jak pismo, 13 audio, wideo czy też komputer. Długofalowy wzorzec jeszcze bardziej komplikuje fakt, że w danym miejscu i czasie to, czy technologia wspomaga powstanie despotyzmu, czy pluralizmu, czy ani jednego, ani drugiego, może zależeć od bieżącej sytuacji i nieprzewidzianego rozwoju wypadków. Radio i telewizja, przedinternetowe środki przekazu, mogły być wykorzystywane w umiarkowanie pluralistyczny sposób, jak na przykład w Stanach Zjednoczonych, lub w sposób totalitarny, jak w nazistowskich Niemczech i Związku Radzieckim.
Mimo wszystko, jak się przekonaliśmy, na dłuższą metę rządy nie mają wielkiego wyboru. Nawet Chiny (państwo autorytarne, a kiedyś totalitarne) zrozumiały pod koniec lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, że potrzebują In-ternetu. A odgórne próby przesiewania sieci - aby mogła skorzystać gospodarka i nie trzeba było znosić politycznych konsekwencji - niezbyt się powiodły; naród był bardziej otwarty na informacje z zewnątrz niż w jakimkolwiek okresie po komunistycznej rewolucji. Niewykluczone, że reżim mógłby odwrócić ten trend - lecz ceną za to byłaby ponura przyszłość gospodarcza. W ostatecznym rozrachunku na całym świecie wspólna logika technologii i polityki jest ukierunkowana na tańsze, coraz szersze i bardziej pluralistyczne wykorzystywanie wszystkich mediów.
Nie tak bardzo nowa cecha numer 6: „dżihad kontra McŚwiat". Ten zwrot, spopularyzowany przez książkę politologa Benjamina Barbera pod takim właśnie tytułem, nawiązuje do „paradoksu". Z jednej strony świat staje się bardziej „plemienny", występują podziały etniczne, religijne czy też językowe, na przykład rozbicie Jugosławii, dążenie francuskojęzycznych Kanadyjczyków do oderwania Quebecu, opozycja fundamentalistycznych muzułmanów przeciwko sekularyzmowi w Turcji. Z drugiej strony jest globalizacja gospodarki i kultury, czego przykładem jest McDonald's w Moskwie lub MTV nadająca w Europie. W ten sposób, jak twierdzi Barber, nasza planeta „rozlatuje się", a przy tym „integruje", a napięcie między tymi dwoma siłami powoduje, 14 że świat „wymyka się spod kontroli". Albo też, wedle wcześniejszej, nie tak znanej formuły, zachodzi jednoczesna 15 fragmentaryzacja i integracja - „fragmegracja". To, co się naprawdę dzieje, jeśli chodzi o meritum sprawy, nie jest ani nowe, ani pełne głębokich sprzeczności.* To historia współczesnego wieku, której początek dała prasa drukarska. Technologie informacji, obniżając koszt przesyłania danych, ułatwiają współdziałanie tym, których łączą wspólne zainteresowania. Czasem w efekcie powstaje „McŚwiat". Stacje telewizyjne w różnych krajach, wraz ze swoimi odbiorcami oraz właścicielami MW, a także muzykami, których lansuje MW - są zainteresowane podtrzymywaniem zjawiska MW. W trochę inny sposób technologie informacji (oraz technologie transportu i inne) tworzą gospodarki w takiej skali, że właściciele, menedżerowie i pracownicy McDonald'sa na całym świecie są zainteresowani podtrzymywaniem zjawiska McDonald'sa- zainteresowaniem, które podzielają ich klienci.
Jednocześnie druga połowa paradoksalnej dychotomii Barbera - „dżihad", „fragmentaryzująca siła plemienności" jest także pobudzana obniżającymi się kosztami informacji, która służy jednoczeniu się.* Pod tym względem współczesna „plemienność" przypomina wcześniejsze „dżihady", których siłą napędową był druk, takie jak reformacja lub wzrastający serbski nacjonalizm w dziewiętnastym wieku. Ruch niepodległości Quebecu otrzymał poważny wzmacniający impuls, kiedy kanadyjskie media poszły w kierunku „zawężającym" - w 1952 roku powstał pierwszy francuski kanał telewizji kanadyjskiej. Dzisiaj są już rozmaite francuskojęzyczne telewizyjne sieci kablowe. Służą one nie tylko tym, którzy chcą głosić suwerenność, lecz również osłabiają dwujęzyczność, czerpiącą wcześniej swoją siłę z
amerykańskich programów, które przeciekały przez granicę i trafiały do nastolatków, niemających nic lepszego do oglądania. (Na to, kiedy się to wszystko działo, miała oczywiście swój wpływ polityka). Koniec zimnej wojny osłabił więzi narodowe, tak jak w Jugosławii, a także w tych państwach afrykańskich, w których wielkomocarstwowi sponsorzy starali się nie dopuścić do podziałów. Lecz to, co się wydarzyło, było zwykłym rozmarzaniem naturalnego, długofalowego procesu, zamrożonego przez zimną wojnę - redukowaniem więzi narodowych do mniejszych jednostek za sprawą coraz niższych kosztów przekazu informacji. Zatem dżihad i McŚwiat - dwa aspekty „fragmengracji" - mają wspólny napęd. Postęp w technologii informacji ułatwia kontakty między ludźmi, którzy odnoszą z nich korzyść. A tych dwóch połówek „paradoksu" nie łączy jedynie wspólna przyczyna ich powstania; skutki przez nie wywołane nie są wcale tak przeciwstawne ani tak różne, jak mogłoby się wydawać. Na przykład „plemienność" Quebecu to kwestia dwukierunkowa. Satelity i podziemne kable, które przyczyniają się do podziału Kanady dzięki francuskiemu narrowcasting, powodują również, że kanały telewizyjne z Francji mogą być odbierane w Quebecu. Czy ten transoceaniczny eksport kultury to przykład McŚwiata, czy też dżihadu, ponieważ przyczynia się do bałkanizacji Kanady? Możemy znaleźć analogie w przeszłości. Dziewiętnastowieczny nacjonalizm jednoczył i dzielił, zjednoczył Włochy, rozbijając jednocześnie cesarstwo austro-wę-gierskie. A w okresie reformacji ta sama prasa drukarska, która podzieliła europejski Kościół, w gruncie rzeczy wzmocniła jego więzi na międzynarodowej arenie. Przedtem w Kościele katolickim w każdym regionie były inne obrzędy religijne; pojawiały się zmiany w tekstach liturgicznych podczas przepisywania ich przez miejscowych
skrybów, a papież tolerował te odstępstwa. Teraz, dzięki prasie drukarskiej, liturgia została zestandaryzowana - stała się McLiturgią. Prasa drukarska przyczyniła się także do nadania nowym doktrynom protestanckim większej spójności na międzynarodowej arenie. Jak zauważyła Elizabeth Eisenstein, „główne linie podziałów [pomiędzy katolikami a protestantami] 16 rozciągały się teraz w poprzek całych kontynentów i dosięgafy-wraz ze swoimi Bibliami i brewiarzami-krajów zamorskich". Powstaje znowu pytanie: czy to dżihad, czy McŚwiat? Fragmentacja czy integracja? Zrozumiałe jest poczucie Barbera, że świat „wymyka się spod kontroli". Jak zauważył Marks, kiedy następuje istotna zmiana technologii, prędzej czy później muszą się również zmienić stosunki gospodarcze, społeczne i polityczne. Przystosowanie się do nowej sytuacji może być bolesne. Mimo wszystko chaos nie jest naturalną kulminacją zasadniczych sił historii. Siły te dążą do nowej sytuacji równowagi, w której struktury społeczne będą kompatybilne z technologią. Do jakiego stopnia to przejście będzie chaotyczne? O tym muszą zdecydować sami ludzie. W następnych dwóch rozdziałach zajmiemy się kwestią tej decyzji.
Nie tak nowa cecha numer 7: zmierzch suwerenności. To tytuł jednej z wielu książek, mówiących o siłach, które podważają kontrolę państwa narodowego nad własnym przeznaczeniem. W pewien sposób jest to następstwo nie tak nowej cechy numer 6. McŚwiat - globalizacja - upośledza rządy narodowe. Zmniejsza się wpływ centralnego banku narodowego, ponieważ globalne rynki finansowe wysysają walutę z kraju lub ją do niego pompują. Te same rynki finansowe, wraz z ożywionym handlem, oznaczają, że brak gospodarczej stabilności po jednej stronie świata może okazać się zaraźliwy, wystawia bowiem narody na działania sił, które znajdują się poza ich zasięgiem. To prawda, ale nie ma w tym nic tak bardzo nowego. Mniej więcej sto lat temu poziom handlu, jako część produkcji gospodarki, był prawie tak wysoki jak obecnie, a pieniądze przepływały przez granice, choć w żadnym razie nie tak szybko jak teraz. Dominacja brytyjskiego funta szterlinga tak zespoliła niektóre rynki finansowe, że jak mówiono: „Kiedy 17 Anglia kicha, Argentyna dostaje zapalenia płuc". Ta „zaraziiwość", podobnie jak teraz, działała w obu kierunkach. W1890 roku, na skutek spadku cen zboża, grożący Anglii kryzys finansowy spowodował, że Argentyna nie była w stanie 18 spłacać pożyczki bankowi Baring Brothers. Nawet wtedy międzynarodowa „zaraźliwość" nie była niczym nowym. Pięćset lat wcześniej długi lekkomyślnie zaciągane przez Anglię na sfinansowanie wojny stuletniej doprowadziły do 19 bankructwa banków we Florencji. Trudno zaprzeczyć, że współzależność finansowa, z jaką mamy do czynienia w obecnych czasach, jest pod wieloma względami sprawą bez precedensu. Lecz różnica jest bardziej ilościowa niż jakościowa.
Silniejsza więź Kiedy mówimy o nie tak bardzo nowych kwestiach, należy zwrócić uwagę na fakt, że nie ma nawet nic nowego w twierdzeniu, iż wiele rzeczy - uznanych za nowe - wcale takimi nie jest. Wytrawni demaskatorzy już podważyli przekonanie, że globalizacja gospodarki jest wytworem dwudziestego wieku. Lecz nam nie chodzi o obalanie
myślowych stereotypów. Chodzi o to, że trendy są wartościowym materiałem dla prognozowania. Jeśli przed stu lub dwustu laty ktoś zauważył, iż „Z biegiem czasu rozpowszechnianie informacji staje się coraz tańsze, to samo dotyczy przewozu towarów, więc świat w pewnym sensie staje się mniejszy", to zaobserwował tendencje, na podstawie których można by zasadnie wnioskować o przyszłości, pomimo zastrzeżeń Karla Poppera, że taki manewr pociąga za sobą trudne do rozwiązania problemy epistemologiczne. Jest silna więź pomiędzy przeszłością a teraźniejszością. W rzeczy samej, ta więź sięga jeszcze głębszego poziomu. Wszystkie wymienione powyżej, nie tak nowe cechy sprowadzają się do wzrostu niezerowej sumowalności; albo ją powodują, albo są przez nią spowodowane, albo nią są. Zatem: (1) Kiedy mówimy, że odległość ma z punktu widzenia gospodarki coraz mniejsze znaczenie, to mówimy, iż można nawiązywać stosunki o sumie niezerowej na coraz większe odległości. (2 i 3) Kiedy mówimy, że wzrasta stosunek wartości do masy, to postrzegamy jedną z przyczyn zmniejszającego się znaczenia odległości, tę rozrastającą się sieć niezerowej sumowalności. 4) Kiedy mówimy, że nowe technologie informacji w efekcie stymulują wol ność, to mówimy, że uciskane grupy - na przykład dysydenci w państwie auto rytarnym - mogą się łatwiej zjednoczyć w swoim dążeniu do wolności, realizu jąc między sobą pozytywne sumy polityczne. Mówimy również, że perspektywa pozytywnych sum gospodarczych, której zapowiedzią są nowe technologie in formacji, zmusza rządy do zapewnienia szerokiego, wolnego dostępu do tych właśnie technologii. 5) Kiedy mówimy o zawężaniu mediów, chodzi nam o to, że coraz mniejsze społeczności o podobnych zainteresowaniach mogą stworzyć wspólny „bank", aby realizować pozytywne sumy, czego żadna z nich nie mogłaby osiągnąć w pojedyn kę. Zatem umiejący czytać miłośnicy broni tworzą wspólny „bank", aby sponsoro wać pismo o broni, a telewizyjny Kanał Golfa jest sponsorowany przez graczy.
6) Oba aspekty zjawiska „dżihad kontra McŚwiat" to niezerowa sumowalność w akcji. „Plemienność" Quebecu składa się z ludzi dążących do wspólne go celu, który mogą osiągnąć jedynie wspólnymi działaniem. Więzi wzajemnych korzyści jednoczą także wielką sieć personelu McDonald'sa i jego klientów. 7) Nawet „zmierzch suwerenności", pozornie pozbawiony tych optymi stycznych właściwości, często kojarzonych z niezerowa sumowalnością, zawie ra wystarczający zapas optymizmu. Zastanówmy się na przykład nad globalną gospodarką, która jest zaliczana do najbardziej znanych niszczycieli suwerenno ści. Nie ulega wątpliwości, że przepływ towarów i usług przez granice oraz ogromna ilość pieniędzy, które finansiści i obracający walutami bankierzy prze mieszczają ponad tymi granicami, jest skutkiem mnóstwa codziennych interak cji o sumie niezerowej. Jednak bardziej interesujące są większe gry o sumie nie zerowej, które wynikają z zakłóceń wywołanych przez obroty handlowe tego typu. W sytuacji kiedy zapaść gospodarcza jest bardziej zaraźliwa niż kiedykol wiek przedtem, państwa rozumieją, że w ich interesie leży uprzedzanie regio nalnych klęsk i minimalizowanie chaosu.
Wreszcie postęp Co to wszystko mówi nam o teraźniejszości i przyszłości? Jak mamy rozumieć te wszystkie trendy o sumie niezerowej? Ponieważ działały już one przed dwudziestym wiekiem, istnieje pokusa, by z umiarkowanym entuzjazmem założyć, że w przyszłości jeszcze się nasilą, l tak będzie, przynajmniej w tym sensie, że wszystkie wyżej wymienione tendencje będą najprawdopodobniej kontynuowane, co prawda nawet utrwalone trendy czasem posuwają się wolniej, a innym razem szybciej. Wraz z pojawieniem się telewizji, komputerów i pokrewnych technologii w dwudziestym wieku nastąpił przełom w technologii informacji, który jest równie ważny, jak wszystkie takie przełomy z przeszłości, nawet jak wynalazek pisma, pieniądza i prasy drukarskiej. Biorąc pod uwagę istotne znaczenie technologii informacji dla niezerowej sumowalności, jak również istotne znaczenie niezerowej sumowalności dla struktury społecznej, czy
możemy uznać, że przekraczamy ważny próg, że jest to równie zasadnicza zmiana, jak przejście z wioski łowców-zbieraczy do wodzostwa, a z wodzostwa do starożytnego państwa? A jeśli tak, to co nas czeka? Czy ziemia obiecana? Czy wreszcie rozkwitnie wolność na całym świecie po nieskończenie długim okresie ucisku? Czy zapanuje pokój po tysiącleciach bezsensownych walk? A może bardziej zaciekłe formy „plemienności" i mniej stabilne aspekty globalizacji zapowiadają przyszłość pełną niepokoju i chaosu? Do tych pytań odniesiemy się w następnych dwóch rozdziałach. Zanim to zrobimy, a może nawet i potem, przedwczesne byłoby śpiewanie hymnu o wspaniałej przyszłości świata.
Możemy zatrzymać się na chwilę, aby jednak coś uczcić. Główna strzała historii - przekształcanie niezerowej sumowalności w pozytywne sumy oraz powstawanie przy tej okazji dodatkowej niezerowej sumowalności - pociąga za sobą, jak się wydaje, pewnego rodzaju postęp moralny. Nie chcę przez to powiedzieć, że dzikusy byli dzikusami, barbarzyńcy byli barbarzyńscy, a ludzie cywilizowani byli cywilizowanymi. Trudno byłoby obronić tezę, że pomiędzy fazami ewolucji kulturowej, od społeczności łowców-zbieraczy do starożytnych państw, zaistniał jakiś postęp moralny. Egipcjanie mieli niewolników- których nie posiadała żadna ze znanych społeczności łowców-zbieraczy - a ich żołnierze 20 wracali z podbojów, dumnie wymachując penisami pokonanych wrogów. Nawet wczesne „zachodnie cywilizacje" nie przyniosły wielkiego moralnego postępu. Klasyczne Ateny zasłynęły jako światłe społeczeństwo - dzięki swojej sztuce, nauce i etosowi egalitaryzmu. Jednak przy podboju innych miast Ateńczycy mieli zwyczaj pozbawiać życia wszystkich mężczyzn, a poza tym Ateny miały więcej niewolników niż 21 jakiekolwiek ówczesne państwo greckie. Mimo wszystko wydawało się, że postęp jest już blisko. Powód był prosty zarówno Greków, jak i wszystkich innych czekała coraz większa współzależność, współzależność zaś rodzi szacunek, a przynajmniej tolerancję. W przypadku Greków ta współzależność miała po części charakter gospodarczy, lecz przede wszystkim militarny. Kiedy różne państwa greckie odnalazły wspólny cel w odpieraniu ataków Persów, Ateńczycy zaczęli dostrzegać pierwiastek ludzki w Grekach, którzy nie byli Ateńczykami. Postęp w filozofii moralności nie sięgał dalej niż sieć współzależności, co jasno wynika z rady, jakiej według Plutarcha Arystoteles udzielił Aleksandrowi Wielkiemu - zalecał mu, aby traktował Greków jak przyjaciół i krewnych, 22 a innych tak, „jakby byli roślinami lub zwierzętami". Nawet w dzisiejszych czasach szacunek dla podstawowego ludzkiego pierwiastka w człowieku - to znaczy postrzeganie ludzi jako godnych przyzwoitego traktowania - może nie sięgać dalej, niż dyktują realne względy. Jednak względy realne dyktują teraz szerszy zakres moralności, ponieważ nastąpiło rozszerzenie współzależności. Nie można robić interesów z ludźmi, kiedy się morduje wszystkich mężczyzn w ich państwie, a coraz częściej robimy interesy z ludźmi z całego świata. Wzrost niezerowej sumowalności, którego siłą napędową jest zmiana technologii, lecz który jest również zakorzeniony w samej ludzkiej naturze, w ten podstawowy sposób zmienił na lepsze ludzką naturę. W całkowicie nowoczesnych społeczeństwach ludzie uznają teraz, przynajmniej w zasadzie, że inni ludzie są również ludźmi.
Jak widzieliśmy, w trakcie swojej ekspansji niezerowa sumowalność przyniosła nie tylko szacunek dla ludzi, lecz także więcej wolności dla większej ich liczby. Nie chodzi tylko o to - jak od osiemnastego wieku twierdzą niektórzy myśliciele, na przykład Adam Smith - że wolne umysły najlepiej operują wolnymi rynkami. Chodzi o to, że postępująca ewolucja technologii informacji wzmacnia tę synergię, przyciąga do niej uwagę i sprawia, że rządzącym jest coraz trudniej zdobyć się na jej zignorowanie.* Pod wieloma względami świat pozostał nadal potwornie niemoralnym miejscem, wedle norm prawie każdego z nas. Jednak normy, które teraz stosujemy, są o wiele surowsze od dawnych. Teraz żądamy nie tylko, aby ludzie nie byli zniewoleni w sensie dosłownym, lecz żeby otrzymywali przyzwoite wynagrodzenie i pracowali w higienicznych warunkach.** Teraz żądamy nie tylko tego, aby dysydentom nie ścinano masowo głów, ale żeby mogli mówić, co tylko zechcą i komu zechcą. Dobrze, że domagamy się dalszego postępu i wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, iż nasze żądania są zgodne z kierunkiem biegu historii. Mimo wszystko, kiedy się zastanowimy nad wszystkimi aspektami historii, trudno jest oprzeć się konkluzji, że - przynajmniej w pewnych ważnych dziedzinach - świat stoi, jak do tej pory, w moralnym zenicie lub się do niego zbliża.
* Towarzyszące temu rozszerzanie się struktury władzy w ciągu tysiącleci można tłumaczyć długofalowym światowym trendem: mężczyznom u władzy coraz trudniej jest bezkarnie gromadzić kobiety. Cesarz z dynastii Czou miał trzydzieści siedem żon i osiemdziesiąt jeden konkubin. Dostojnicy inkascy mieli „domy dziewic", a w każdym setki kobiet; gdyby zwykły człowiek ośmielił się uwieść jedną z nich, poniósłby śmierć wraz z całą swoją rodziną. L. Betzig (Sex, Succession, and Stratification m the First Six Cmlizations, s. 37) pisze o sześciu „nietkniętych" cywilizacjach. „W każdej z nich - w starożytnej Mezopotamii i Egipcie, w azteckim Meksyku i inkaskim Peru, w imperium indyjskim i w Chinach - będący u władzy mężczyźni mają stosunki seksualne z setkami kobiet, przekazują swą władzę synowi prawowitej żony i pozbawiają żyda mężczyzn, którzy wchodzą im w drogę". Betzig uważa, że takie gromadzenie kobiet jest ściśle powiązane z autorytarnymi rządami, a w tym wypadku ogólnoświatowa tendencja odejścia od poligamii i przejście do monogamii może odzwierciedlać rozszerzenie struktur władzy poza scentralizowaną elitę. Zob. także R. Wright, Moralne zwierzę, op. c/f. ., Inne przykłady wyższości moralnej teraźniejszości nad przeszłością: ze wszystkich znanych społeczności rolniczych 45 procent praktykowało niewolnictwo. Ze wszystkich znanych „zaawansowanych społeczności ogrodniczych" praktykowało je 83 procent (G. Lenski et a/., op. c/f., s. 166). W szesnastym wieku, kiedy Portugalczycy, jedna z najbardziej wtedy rozwiniętych cywilizacji, podporządkowali sobie Indie dla celów handlowych, obcinali dłonie, uszy i nosy opornym krajowcom (R.R. Pal-mer, J. Colton, op. c/f., s. 91). Palmer i Colton piszą (s. 556): „Około 1800 roku zaprzestano stosowania tortur, nawetwnie-liberalnych państwach europejskich; natomiast w dziewiętnastym wieku przestały legalnie istnieć niewolnictwo i kasty".
Rozdział 15
Nowy światowy ład ASEAN 10, jak go się czasem nazywa, będzie dynamicznym obszarem wolnego rynku dla 500 milionów osób na początku dwudziestego pierwszego wieku. ASEAN już teraz ma ogromne wptywy, gdyż steruje lub na poty steruje APEC, ARF i ASEM. „WALL STREET JOURNAL"1
W 1500 roku p.n.e. na świecie było około 600 000 autonomicznych organizmów państwowych.2 Dzisiaj, po wielu zjednoczeniach i inkorporacjach, są 193 suwerenne państwa. Wkrótce może się okazać, że świat powinien mieć tylko jeden rząd. i Światowy rząd? Tradycyjnie taką ideę głosili głównie lewicowi antywojenni ak-tywiści. W innych środowiskach pomysł ten wywołuje różne pogardliwe reakcje, z których dwie są szczególnie interesujące. Jedna szkoła uważa go za beznadziejnie nierealistyczny i uważa tych lewicowych aktywistów za „utopistów o pokrętnym sposobie myślenia". Druga szkoła uważa to za prawdopodobne, choć przerażające - i mówi złowróżbnie o nadejściu „Nowego Światowego Ładu". Ogólnie rzecz biorąc, te szkoły różnią się od siebie tym, czy wyciągają wnioski na przyszłość z „dżihadu" czy z „McŚwiata". Wielu zwolenników pierwszej szkoły widzi w przyszłości jeszcze bardziej zajadłe tendencje plemienne; wojny domowe, przygraniczne walki etniczne i terroryzm - czerpiące siły z nowych i śmiercionośnych technologii, a to wszystko ma się dziać w wybuchowym kontekście przeludnienia i naporu na pojemność środowiska. Zatem, według Roberta Kapłana, „siatkę państw narodowych zastąpi chaotyczna mozaika miast--państw, slumsów-państw, niesprecyzowany, anarchistyczny regionalizm". Prywatne armie i kartele narkotykowe rozkwitną i pojawi się „kryminalna anarchia", która będzie „rzeczywistym, »strategicznym zagrożeniem*".3 W scenariuszu numer dwa problemem nie tyle jest chaos, ile raczej trochę przerażający rodzaj ładu. Ten ład po części może przypominać model
wielonarodowych korporacji i styl życia podróżujących po całym świecie finansistów, którzy ożywiają McŚwiat. Ich poczucie lojalności nie dotyczy żadnego narodu, jedynie zysku; przekazali swoje wartości takim ponadpaństwowym organizacjom jak Międzynarodowy Fundusz W alutowy (MFW ) i Światowa Organizacja Handlu (WTO), których macki mogą z wolna ogarnąć, a potem zdusić narodową autonomię. Z tego punktu widzenia ponadnarodowe organizacje - MFW, WTO, ONZ, NAFTA i tak dalej - to zwiastuny nadchodzącej światowej władzy, niszczącej suwerenność Nowego Światowego Ładu. W niektórych apokaliptycznych wizjach, zrodzonych na 4 obrzeżach chrześcijańskiego fundamentalizmu, takie instytucje są dosłownie reprezentantami Antychrysta. Ważna różnica pomiędzy tymi dwoma szkołami - między ludźmi, którzy obawiają się chaosu, a tymi, którzy obawiają się ładu - polega na tym, że istnieje większe prawdopodobieństwo, że ci ostatni nie są przy zdrowych zmysłach. Na przykład mają zwyczaj mylić zwykłe helikoptery z atakiem z powietrza ze strony Narodów Zjednoczonych. Zwykle normalni ludzie są bardziej wiarygodnymi przewodnikami w przyszłość niż wariaci, lecz w tym wypadku
może być odwrotnie. Jeśli historia ma być naszym przewodnikiem, to możemy się spodziewać, że większość władzy skoncentrowanej teraz na poziomie państwa narodowego rzeczywiście przejdzie w ręce międzynarodowych instytucji. Światowy rząd -jedna, scentralizowana władza światowa - może, ale nie musi się pojawić, lecz światowe zarządzanie jest rzeczą bardzo prawdopodobną. Światowe zarządzanie, można by powiedzieć, jest przeznaczeniem ludzkości, naturalnym rezultatem trwającej od tysiącleci ekspansji niezerowej sumowalności pomiędzy ludźmi. Nie chcę przez to powiedzieć, że teoretycy „chaosu" zupełnie nie mają racji. Przynajmniej w dwóch aspektach historia przyzna im słuszność. Po pierwsze, „fragmentaryzacja" i „plemienność", które są częścią scenariusza chaosu, rzeczywiście wykazują tendencję wzrostową. W gruncie rzeczy tak ogromny spadek liczby państw na świecie - z 600 000 do 193 - jest zasłoną dymną dla niedawnych zmian. W dziewiętnastym wieku wzrastała liczba państw. Jednak, jak się przekonamy, ten objaw „plemienności" i inne nie tylko dają się pogodzić ze światowym zarządzaniem, ale co dziwniejsze, stanowią jego integralną część.
Po drugie, chaos, który leży u podstaw tego scenariusza, nie jest wytworem niczyjej wyobraźni, lecz jak się przekonamy, to właśnie on pomaga doprowadzić świat do ostatecznego, globalnego poziomu politycznej organizacji.
Logika jedności Trzy spostrzeżenia pozwalają nam oczekiwać nadejścia światowego zarządzania. (1) Zarządzanie zawsze wykazywało tendencje do rozrastania się do takiego zasięgu geograficznego, jaki był konieczny dla rozwiązywania wyłaniających się niezerowych problemów, których rynki i normy moralne same nie są w stanie rozwiązać. (2) W naszych czasach wiele wyłaniających się problemów sumy niezerowej to problemy ponadpaństwowe, dotyczące wielu, a czasem wszystkich państw. (3) Siły stojące za tym rozszerzającym się zakresem niezerowej sumowalności to siły technologiczne, które z oczywistych powodów będą się intensyfikować. Przypomnijmy sobie długie i powolne odrodzenie gospodarcz*w europejskim średniowieczu, kiedy handel przekroczył lokalne granice. Rozwijającemu się handlowi między niemieckimi miastami zagrażali piraci i rozbójnicy. Dlatego kupcy w tych miastach rozwiązali problem, zakładając Hanzę - nie była ona co prawda pełnoprawnym rządem państwowym, jednak pewną formą zarządzania. Jednocześnie w innych częściach Europy królowie wprowadzali udogodnienia dla handlu, tłumiąc niepokoje, porządkując prawo, tworząc państwa narodowe. Działała tu ogólna zasada: kiedy rozwija się handel, wciągając coraz więcej ludzi w swoją orbitę, to mają oni wspólny interes w chronieniu go przed wszelkimi zakłóceniami. Dzisiaj, kiedy handel przelewa się przez granice państw narodowych, powstaje wiele potencjalnych przyczyn tarć i zakłóceń. Jedną z nich są spory, które grożą handlową wojną. Inna przyczyna, którą wyeksponował azjatycki kryzys finansowy pod koniec lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, to brak „przejrzystości" rzetelnych danych finansowych rzekomo zdrowych państw -mankament, który może doprowadzić do panicznej ucieczki zagranicznych inwestycji, rujnującej państwo. Oba te problemy podnoszą barierę „zaufania" zyskom sumy niezerowej. Zarządzanie przeważnie przełamuje te bariery zaufania, w ten czy inny sposób. Instytucje światowego zarządzania, które zajmują się problemem zaufania, to Światowa Organizacja Handlu i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Światowa Organizacja Handlu rozstrzyga spory (podobnie jak sądy państwowe rozstrzygają kłótnie między firmami, chociaż WTO ma mniejszą władzę, przynajmniej na razie). Międzynarodowy Fundusz Walutowy udziela pożyczek państwom w potrzebie, aby zapobiec panice, ale w zamian chciałby widzieć zdrowe zarządzanie i właściwą rachunkowość - czyli przejrzystość.
Łatwo jest się śmiać z nacjonalistycznych fanatyków, którzy widzą w tych organizacjach pierwsze objawy zagrożenia dla wszystkich wolnych państw, którzy wykrzykują swoją złość na „sekretne trybunały" Światowej Organizacji Handlu. Przecież w twoim domu jeszcze nigdy nie przeprowadzał rewizji funkcjonariusz ze znaczkiem z literami MFW czy WTO w klapie. Jednak władza, jaką te organizacje rzeczywiście posiadają, jest odpowiedzią na coraz szersze relacje o sumie niezerowej pomiędzy państwami, a jeśli technologia, co jest bardzo prawdopodobne, podtrzyma ten trend, to nie trzeba być szalonym wizjonerem, by sobie wyobrazić, że coraz więcej władzy będzie przenosić się na globalny poziom. Rzeczywiście, azjatycki kryzys finansowy, przez przypomnienie światu o jego współzależności, sprowokował żądania silniejszej władzy międzynarodowej ze strony ludzi, którzy na pewno nie są szalonymi wizjonerami, jak na przykład 5 przewodniczący Zarządu Rezerwy Federalnej. „New York Times" w ten sposób sformułował obiegowe poglądy po
azjatyckim kryzysie: „tylko najbardziej dogmatyczni ideolodzy wolnego rynku sądzą, że coraz bardziej zintegrowana globalna gospodarka da sobie radę bez ponadpaństwowej organizacji, która będzie jednostką nadzorującą finanse, 6 dającą upomnienia, mediatorem i ostatnią deską ratunku w kwestii pożyczek". Instytucja nadzorująca, upominająca, przeprowadzająca mediacje, pożyczająca - to nie budzi lęku. Jednak być „ostatnią deską ratunku w kwestii pożyczek" - pożyczać pieniądze, kiedy odmawia tego sektor prywatny - to oznacza subsydiowanie, a wraz z nim pojawia się władza. W gruncie rzeczy większa część władzy amerykańskiego rządu nad państwami nie polega na zalegalizowanym przymusie, ale na dodatkowych zobowiązaniach, z którymi wiążą się subsydia. Plany MFW związane z reformami, których konieczność uświadomił azjatycki kryzys, przyjęły model rządowej kontroli - silniejsza pozycja pożyczkodawcy, ostatniej deski ratunku - wraz z zaostrzeniem dodatkowych zobowiązań: 7 więcej jawności finansowej, więcej dyscypliny fiskalnej, bardziej rygorystyczne prawo bankowe. Wiosną 1999 roku MFW przegłosował ustanowienie stałej „kryzysowej linii pożyczkowej" dla krajów w nagłej potrzebie, które już przedtem dostosowały się do wyżej wymienionych kryteriów. Ponieważ kraje, które zostały uznane za upoważnione do otrzymania takiego ratunku finansowego, prawdopodobnie skuteczniej przyciągną zagraniczny kapitał, będzie to silnym bodźcem, aby zastosować się do dyktatu MFW. Zatem „kryzysowa linia pożyczkowa", chociaż to brzmi niezbyt 8 groźnie, może przyczynić się do systematycznego wzrostu władzy MFW.
Należy też pamiętać, że instytucje ponadpaństwowe, chociaż ich wpływ jest pY dużym stopniu działaniem acf hoc, mogą wydawać się bardzo opresyjne tym Inarodom, które gwałtownie potrzebują pożyczki. Oto zdanie z azjatyckiego |i„Wall Street Journal" z 1998 roku: „Bank Światowy ma zamiar wyrazić sprzeciw Iwobec działań południowokoreańskiego rządu, planującego utworzyć fundusz f na zakup akcji firm, które popadły w kłopoty, co 9 prawdopodobnie skaże tę pro-tpozycję na porażkę". Koreańczykom ten nacisk kojarzył się niewątpliwie z po-I nadpaństwową władzą. I! Należy też pamiętać, że luźne organizacje, które rozwiązują problemy o su-Jmie niezerowej, często bywały zapowiedzią bardziej rygorystycznej władzy. IW dziewiętnastym wieku wiele państw włoskich ujednoliciło swoje 10 taryfy celne, l co pogłębiło integrację gospodarczą i ułatwiło przyszłe zjednoczenie polityczne. l Kto wie, w co może się kiedyś przekształcić Światowa Organizacja Handlu? j Jest to w pewnym sensie niezbyt trafne porównanie. Gospodarka nie była i w żadnym wypadku jedyną działającą siłą w dziewiętnastowiecznych Wło-tszech. Odgrywał tu również rolę ważny składnik sumy niezerowej, wrogość Iwobec obcej potęgi (Austrii). Oczywiście, taka wrogość nie będzie miała wpły-| wu na ewolucję światowego zarządzania, jeśli założymy, że pozaziemskie istoty będą nadal trzymać się od nas z dala. | W rzeczy samej, aby mogła nastąpić polityczna integracja bez wojny (wszyst-' ko jedno, czy wojny pozostającej potencjalnym zagrożeniem, czy rzeczywiście l się toczącej), byłby to moment zwrotny, nie tylko w porównaniu z l historią j Włoch i Niemiec, ale w całej historii. Jak widzieliśmy, kiedy organizacja społeczna przesunęła się na ponadwioskowy poziom wodzostwa, bardzo często, jeśli nie stale, prowadzono walki. Czasem te walki miały charakter lokalny, kiedy wódz jednej wioski podbijał innych wodzów i w ten sposób stawał się założycielem wodzostwa. Kiedy połączenie następowało w bardziej pokojowy sposób - czego można by sobie życzyć w przypadku światowego zarządzania - wróg, jak się wydaje, czaił się poza granicą wodzostwa. To prawda, że Stany Zjednoczone przekształciły się z luźnej konfederacji w prawdziwe państwo w czasie pokoju. Jednak to wojna popchnęła poszczególne stany do przekroczenia progu , konfederacji, a widmo przyszłej wojny należało do argumentów przemawiających za centralizacją, wyłożonych w postulatach federalistów.
Krótko mówiąc, jeśli kosmici nie zaatakują naszej planety, a mimo to utrzyma się kierunek dążący do silnego, ponadpaństwowego zarządzania, to takie przejście będzie absolutnie bezprecedensowe. Są dwa ważne powody, aby nie wykluczać takiej możliwości.
Siła przyciągania Po pierwsze, chociaż jest prawdą, że wiele dużych, dobrowolnych porozumień politycznych zawierano podczas dłuższego okresu pokoju i braku zagrożenia wojną, jest również prawdą, iż - o ile wiemy - nigdy nie było dłuższego okresu pokoju i braku zagrożenia wojną. Kto wie, jak silna mogłaby się okazać logika gospodarcza, gdyby zabrakło jej bodźca ze strony wzajemnych niechęci? Gdyby wspólni wrogowie nie popychali stale ludzi ku sobie, może wtedy ludzie mieliby czas na to, aby się odprężyć i poddać wzajemnemu przyciąganiu - wolniej, ale nie mniej pewnie.
Unia Europejska może tu służyć za przykład. Jej początek to strefa liberalizacji handlu, przypominająca Północnoamerykański Układ Wolnego Handlu (NAFTA), lecz popatrzmy, jak dużą, scentralizowaną władzą teraz dysponuje. W 1996 roku, kiedy zapanował strach przed chorobą szalonych krów, U E zabroniła Anglii eksportowania wołowiny - nie tylko do innych państw Unii, ale na cały świat! Między innymi UE zabroniła też swoim państwom członkowskim importu orzeszków pistacjowych z Iranu (które jakoby zawierały dużo naturalnego karcynogenu) oraz zawiadomiła swoje państwa członkowskie, że mogą - a w gruncie rzeczy muszą - zezwolić na sprzedaż leku na 11 impotencję, Yiagry. Jeżeli państwo narodowe nie może decydować, dokąd eksportować wołowinę, które orzeszki pistacjowe są odpowiednie i jakie leki są dostępne dla cierpiących na impotencję obywateli, to nie jest w pełni suwerenne, w staroświeckim rozumieniu tego słowa. Jak to się stało? Jak to jest, że w jednej minucie państwo pozostaje w zwykłej strefie wolnego handlu, a w następnej minucie - a przynajmniej w następnym półwieczu - zakazuje kupna orzeszków pistacjowych? W jaki sposób Europejska Wspólnota Węgla i Stali przekształciła się we Wspólnotę Europejską, a potem w Unię Europejską? W gruncie rzeczy to przejście jest zadziwiająco logiczne: jedna gra o sumie niezerowej prowadzi do następnej, która znowu prowadzi do następnej, i tak dalej. Warto przyjrzeć się tej logice bliżej, po części dlatego, że Światowa Organizacja Handlu, sądząc po pewnych oznakach, zamierza brać przykład z UE.
Najpierw państwa handlują między sobą (gra o sumie niezerowej numer jeden). Następnie widzą dalsze zyski w obniżeniu taryf celnych (gra numer dwa). Potem dochodzą do wniosku, że wszyscy skorzystają na zażegnaniu ewentualnych konfliktów na temat tego, co będzie pogwałceniem powyższego porozumienia, więc ustalają sposób rozstrzygania sporów (gra numer trzy). Przekroczenie ostatniego progu - tworzenie elementarnego aparatu prawnego -przeistoczyło Układ Ogólny w sprawie Ceł i Handlu (GATT) w Światową Organizację Handlu. To wszystko pobudza handel ponad granicami, powstaje jednak pytanie. Na przykład jeśli każdy kraj ma różne przepisy dotyczące badania żywności i jej oznakowania, czy to nie zanadto skomplikuje życie coraz większej liczby paneuropejskich producentów żywności? Czy oszczędność na kosztach przy jednolitych przepisach nie przyniosłaby korzyści zarówno firmom, jak i konsumentom? Tak, brzmi odpowiedź UE (gra numer cztery) i w ten 12 sposób zdobywa kolejną funkcję. (Na początku dwudziestego wieku Stany Zjednoczone też dały na to pytanie pozytywną odpowiedź; kwitnący handel między poszczególnymi stanami został również uregulowany do poziomu federalnego). Kolejne pytanie: jak sobie radzić z ukrytymi barierami w handlu? Kiedy jakiś kraj delegalizuje import krewetek łowionych w sieci, które uśmiercają morskie żółwie, to czy jest to rzeczywiście przepis z dziedziny ochrony środowiska, jak się twierdzi, czy nieoficjalny protekcjonizm? Zarówno UE, jak i WTO wypowiadają się w takich sprawach. WTO poleciła Stanom Zjednoczonym wycofać się z zakazu importu krewetek z kilku krajów azjatyckich. Teoretycznie Stany mogłyby zignorować to polecenie. Z kolei WTO mogłaby tylko zatwierdzić odwetowe taryfy celne dotkniętych tymi ograniczeniami krajów - taryfy, które te kraje mogłyby zresztą same nałożyć bez błogosławieństwa WTO. Jednak Stany 13 Zjednoczone odnoszą korzyści z tak wielu orzeczeń WTO, że stosowanie się do nich leży w ich interesie. Na tym właśnie polega zarządzanie: dobrowolne poddanie się poszczególnych graczy władzy, która dzięki rozwiązywaniu problemów sumy niezerowej może dać więcej korzyści, niż egzekwuje kosztów. Ten czysty zysk może być przyczyną, dla której zalecenia WTO mogą stać się bardziej zobowiązujące albo zwyczajowo, albo przez wprowadzenie nowych przepisów.
Jak już to pokazała Europa, łańcuch gier o sumie niezerowej nie musi kończyć się na orzecznictwie. Wraz z rozwojem międzynarodowego handlu różnorodne waluty państw zaczęły sprawiać kłopoty. W grę wchodził bowiem koszt wymiany walut i stała niepewność co do kursu wymiany. Czy większość Europejczyków nie odniosłaby korzyści z jednej waluty? Tak, zdecydowała UE. Jednakże jedna waluta to jeden centralny bank - w ten sposób każdy kraj stracił swój autonomiczny bank centralny, a symbolicznie, również własną walutę. Można by zaryzykować twierdzenie, że w tym momencie - kiedy kraje oddały kontrolę nad swoją polityką monetarną - została przekroczona 14 granica między luźnym związkiem państw a jawną konfederacją. Słowo „niewątpliwie" jest tu jak najbardziej na miejscu. Niewątpliwie europejska integracja nie była od początku ściśle gospodarczym zamierzeniem. Została zainicjowana jako sposób na „prowadzenie pokoju" - zjednoczenie rozdartego wojną kontynentu więzami gospodarczymi, które spowodują, że wojna stanie się niemożliwa. (Jak się wydaje, ten plan odniósł sukces). Za tą fuzją stała również logika czysto gospodarcza, dlatego też europejskie korporacje dążyły do
integracji, przy aplauzie giełdy. Kiedy Europa unifikowała swoją walutę, w „The Economist" ukazał się artykuł z nagłówkiem „Jeden świat, jedna waluta", który zwracał uwagę na fakt istnienia podobnie silnej logiki gospodarczej, jeśli chodzi o globalną unię monetarną. W artykule podkreślano jednak polityczne niepodobieństwo osiągnięcia tego celu w przewidywalnie krótkim czasie, ponadto niektórzy ekonomiści podają w wątpliwość czysto gospodarczą wartość takiego 15 przedsięwzięcia. Mimo wszystko, kiedy na skutek azjatyckiego kryzysu kursy wymiany walut podlegały ciągłym zawirowaniom, zarówno Argentyna, jak i Meksyk poważnie się zastanawiały nad uznaniem amerykańskiego dolara za oficjalną walutę. Biorąc to wszystko pod uwagę, morał z historii UE jest taki: oto co widzimy! Międzynarodowy handel, poprzez samoodnawiającą się niezerową sumowalność, może przekroczyć granicę zarządzania. Nie są do tego potrzebni żadni przybysze z kosmosu! Kiedy technologia stale skraca dystans gospodarczy, można by sobie wyobrazić, że logiczny zasięg ponadpaństwowego zarządzania obejmuje całą planetę. W tej chwili jest to trudne do wyobrażenia ze względu na różnorodność kultur i języków świata i tlącą się wrogość pomiędzy niektórymi ludami. Musimy jednak pamiętać o jednym: gdybyśmy dziewięćdziesiąt, a nawet sześćdziesiąt lat temu powiedzieli komuś, że pewnego dnia Francja i Niemcy będą miały wspólną walutę, otrzymalibyśmy taką odpowiedź: „Naprawdę? Który z tych krajów podbije drugi"?
Siła popychania Nawet jeśli krwiożerczy przybysze z kosmosu nie są koniecznym warunkiem do wprowadzenia globalnego zarządzana, to ich najazd oszczędziłby nam dużo czasu. Jeżeli czysto gospodarcze siły mogłyby, teoretycznie rzecz biorąc, zmusić ludzi, aby odłożyli na bok swoje drobne animozje (co stoi pod wielkim znakiem zapytania), nic by tak nie podziałało jak wspólne zagrożenie życia. A kiedy o tym mowa, to koniec drugiego millennium przyniósł nam pewne-I go rodzaju ekwiwalent wrogich kosmitów - nie jeden zbliżający się atak, ale mnóstwo nowych zagrożeń, które w sumie stanowią wielki problem światowego bezpieczeństwa. Począwszy od terrorystów (z coraz bardziej przerażającymi l rodzajami broni) przez nowy gatunek ponadpaństwowych przestępców (z któ-I tych wielu popełnia swoje zbrodnie w tym ponadpaństwowym królestwie, w wirtualnej przestrzeni), problemy ze środowiskiem (globalne ocieplenie, dziura ozonowa oraz wiele regionalnych, lecz nadal ponadpaństwowych dylematów), do kwestii zdrowotnych (globalne epidemie, które korzystają z nowoczesnych arterii komunikacyjnych). Żadne z tych zagrożeń nie daje aż tak szokującego efektu jak inwazja z kosmosu, ale wszystkie są przerażające i wszystkie sugerują potrzebę ponadpaństwowego zarządzania w tym czy innym sensie. To niebezpieczeństwo grozi wielu różnym narodom, więc najlepiej można sobie z nim poradzić dzięki współpracy. Teraz sprzyjają temu okoliczności. Kiedy organizacja gospodarki sięga światowego poziomu, a zarządzanie, jak o tym świadczą pewne oznaki, raczej dąży w tym samym kierunku, historyczne spoiwo zarządzania - zewnętrzny wróg - samo przez się zanika. Równocześnie powstaje mnóstwo problemów sumy niezerowej, które odgrywają rolę zewnętrznego wroga - raczej popychają ludzi do siebie w celu uniknięcia wspólnej katastrofy, a nie przyciągają dla 16 wspólnego zysku. Można już zauważyć, jak wyłaniają się nowe struktury zarządzania. Są jeszcze słabe, ale w tej słabości widać ich przyszłą siłę. Weźmy na przykład Konwencję o zakazie broni chemicznej. Konwencja ta daje bezprecedensowe prawo zespołom międzynarodowym do wszczęcia, bez uprzedzenia, poszukiwań takiej broni na terenie każdego państwa-sygnatariusza, na żądanie innego państwa--sygnatariusza. W 1997 roku, kiedy amerykański Senat prowadził debatę nad konwencją przed jej ratyfikowaniem, krytycy ostrzegali przed utratą suwerenności. W odpowiedzi zwolennicy konwencji znaleźli się w paradoksalnej sytuacji,
gdyż podkreślali jej słabe punkty. Kiedy inspektorzy próbują przeszukać czyjś garaż, amerykański rząd może powstrzymać tę akcję, a jeśli to przeszukanie wydaje się niezgodne z konstytucją, może do niego nie dopuścić. Jest to przypuszczalnie prawdziwe. Jednak kiedy inne kraje mogą robić tak samo, wtedy zasadnicza wartość konwencji dla USA - możliwość żądania inspekcji w innych krajach - spada do zera. A jeśli Stany Zjednoczone chcą tę wartość realizować - jeżeli chcą, aby inne kraje zrzekły się troszkę większej porcji suwerenności -to one też będą musiały zrzec się suwerenności w takim samym stopniu. Właśnie tak toczą się te gry.* Powstaje więc pytanie, czy wartość bardziej rygorystycznej inspekcji wyrówna cenę utraconej suwerenności. Odpowiedź z całą pewnością brzmi: tak. Rozprzestrzenianiu się informacji technologicznej - łącznie z instrukcją, jak robić broń - nigdy na dłuższą metę nie można było zapobiec, a nowe media, szczególnie Internet, szalenie ten proces
skracają. W gruncie rzeczy broń chemiczna to najmniejszy problem. Zajmuje jedno z ostatnich miejsc na skali Richtera broni masowego rażenia. To broń biologiczna i nuklearna jest gwarancją, że do 2020 roku każda silna grupa terrorystyczna będzie w stanie zabić 50 000 ludzi w wybranym przez siebie mieście. Broń biologiczną jest znacznie łatwiej wytworzyć i ukryć niż broń nuklearną. Jej kontrola wymagać będzie szokującego, jak na dzisiejsze standardy, naruszenia suwerenności. Trzeba będzie monitorować całe wyposażenie medyczne i przemysłowe. Prawdopodobnie będzie się musiał pojawić zakaz posiadania jakichś rzeczy osobistego użytku i konieczne okażą się niespodziewane najścia inspektorów na domy i firmy. Taka perspektywa - że jakaś ponadpaństwowa agencja mogłaby zażądać przeszukania piwnicy czy lodówki - byłaby teraz nie do pomyślenia dla większości Amerykanów, nawet gdyby tej akcji miała towarzyszyć lokalna policja, aby chronić ich przed nadużyciami. Jednak trauma powoduje, że to, co jest nie do pomyślenia, w końcu daje dużo do myślenia. W połowie drugiej wojny światowej historyk Arnold Toynbee spotkał się z różnymi ważnymi osobistościami na Uniwersytecie w Princeton, aby dyskutować na temat powojennego świata. Pod koniec spotkania Toynbee przekonał johna Fostera Dullesa konserwatystę z natury, który został później sekretarzem stanu w republikańskim rządzie - że konieczny jest rząd światowy. Dulles przyłączył się do wniosku zebranych, zgodnie z którym „jako chrześcijanie musimy mówić o moralnych konsekwencjach faktycznej współzależności, do
jakiej doszedł świat. Świat stał się wspólnotą, a jej członkowie nie mają już moralnego prawa korzystać z »suwerenności« lub »niezależności«, która obecnie nie jest niczym innym, jak tylko legalnym prawem do działania bez 17 względu na wyrządzaną innym krzywdę". Należy też pamiętać, że dla przeciętnego Amerykanina druga wojna światowa nie była tak przerażająca, jak : przerażająca będzie broń biologiczna. W 1942 roku nie było możliwe, aby całe miasta amerykańskie były niszczone , bez ostrzeżenia. Kiedy ta groźba stanie się realna - a prawie na pewno tak bę-', dzie - rezygnacja z suwerenności będzie należeć do najmniej radykalnych rozwiązań. (Jak również do najbardziej łagodnych. Prześladowanie poszczegól-Inych grup, na przykład muzułmanów, może się teraz wydawać zbyt daleko posuniętym działaniem, musimy jednak sobie przypomnieć ostracyzm, jaki dotykał Amerykanów japońskiego pochodzenia podczas drugiej wojny światowej. Czy ponadpaństwowy rząd nie byłby lepszym rozwiązaniem?) Wiele problemów sumy niezerowej kieruje się taką samą logiką: podstawowe trendy technologiczne gwarantują ich wzrost, a ich ostateczne rozwiązanie prawdopodobnie pociągnie za sobą wzrost ponadpaństwowego zarządzania. Globalne prawo w sprawie przepisywania antybiotyków? Oczywiście, jeśli ich zbyt pochopne stosowanie tworzy szczepy opornych superbakterii, które mogą
każdym samolotem przemierzać oceany. Nakładane na każde państwo ograniczenia połowów morskich, łącznie z wyrywkową kontrolą statków rybackich i surowymi karami? Naturalnie, ponieważ morza są już bardzo przetrzebione. Międzynarodowy Fundusz Walutowy mający możność kontroli i ustalania przepisów, które są teraz w gestii rządów poszczególnych państw? Zupełnie możliwe, w przededniu globalnego kryzysu. Jest jeszcze przestrzeń wirtualna - notoryczny złodziej suwerenności, która służy utajnionemu unikaniu podatków, utajnionym infoterrorystom, utajnionym złodziejom praw autorskich, utajnionym potwarzom. (Czasem winowajca może być jawny, mimo że używa utajnionego komputera). Państwom będzie coraz trudniej egzekwować rozliczne przepisy, jeśli nie skoordynują egzekwowania prawa, a w pewnych przypadkach samych przepisów prawnych.* Oddzielnie potraktowane poszczególne warstwy ponadpaństwowego zarządzania mogą nie wydawać się aż tak ważne. Jednak one się sumują. Nie możemy dokładnie przewidzieć, które problemy znajdą ponadpaństwowe rozwiązanie, ale możemy na to spojrzeć w szerszym kontekście: kiedy postęp
technologiczny powoduje to, co zawsze powodował - rozrastanie się i pogłębianie niezerowej sumowalności - większa skala ponadpaństwowego zarządzania byłaby bardzo wskazana. Zatem w końcu scenariusz „chaosu" i scenariusz „porządku" osiągają pewnego rodzaju konsensus. Niewątpliwie powstaną całkowicie nowe gatunki chaosu, ale popchną one świat na nowy poziom organizacji politycznej, która -jeśli wszystko dobrze pójdzie - przyniesie ład. Teoretycy „chaosu" nie widzą, że chaos jest tylko problemem sumy niezerowej, czymś, z czym ludzie potrafią się uporać.
Dobra plemienność Niektórzy teoretycy „chaosu" mają również wypaczony pogląd na „plemienność". Rozpaczają nad jej niszczycielskimi skutkami, nie zdając sobie sprawy, że na każde usankcjonowane, destabilizujące „plemię" przypada mnóstwo innych, wyłaniających się właśnie plemion, które są nieszkodliwe, a czasem wręcz dobrotliwe - plemion, które pomogą zaprowadzić ład w nowym świecie. Aby zrobić pierwszy krok do zrozumienia, dlaczego tak jest, należy pamiętać, że głównym napędem plemienności jest technologia komunikacji. Dla tych Irlandczyków, którzy swoją irlandzkość traktują poważnie, jest kanał telewizji w 18 języku gaelickim Teilifis na Cae;7ge. Praktycznie wszystkie plemiona - począwszy od separatystów z Quebecu, przez separatystów z północnych Włoch, francuskiej Korsyki, hiszpańskich (i francuskich) separatystów baskijskich - organizują się za pomocą Internetu. Ta sama technologia informacji, która służy tym niemodnym „plemionom" - związanym językiem, religią lub wspólną przeszłością kulturową - służy także „plemionom" nowszej generacji, związanym wspólnymi zainteresowaniami, od polityki do rozrywki. Ten trend powstał na długo przed Internetem i telewizją kablową. Na początku lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku skomputeryzowane usługi pocztowe tak bardzo obniżyły koszty organizacyjne, że grupy, które niegdyś pozostawały w cieniu, jak na przykład Amerykańskie Stowarzyszenie Osób na Emeryturze, zaczęły odgrywać ważną rolę na scenie politycznej. Od tamtej pory domowe drukarki i inne technologie komputerów osobistych tak bardzo obniżyły próg organizacji, że pozostało już niewiele zagadnień z dziedziny wspólnych zainteresowań, które nie zmobilizowałyby chętnych do wymiany doświadczeń. Klub Niebanalnych Betty z Nebraski, do którego należą kobiety
o imieniu Betty, mieszkające w Nebrasce, pragnie wzbudzić szacunek dla imie19 nia, które ku ich rozpaczy wyszło z mody. Towarzystwo Chrześcijańskich i Chłopców i Mężczyzn spod znaku Titanica „promuje zasadę, że najpierw nale ży ratować kobiety i dzieci". Narodowe Stowarzyszenie na rzecz Akceptacji Oty łych nie wymaga wyjaśnień. Kiedy kontakty na duże odległości stają się coraz tańsze i łatwiejsze, pojawia się coraz więcej ponadpaństwowych „plemion". Według „Wall Street Journal" Europejska Federacja Bólów Głowy została założona w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, „aby podnieść rangę problemu, jakim jest ból głowy", 20 zaczęła wydawać telefoniczne „Żółte strony bólu głowy". Wiele z tych ponadpaństwowych grup ma szerszy zasięg geograficzny niż Europejska Federacja Bólów Głowy, jak również większe znaczenie. Grupy obrońców środowiska korzystające z EcoNet, Green Net i innych wirtualnych kana: łów jako jedne z pierwszych zjednoczyły się na skalę światową przez Internet. : Zwolennicy scenariusza chaosu, na przykład Robert Kapłan, podkreślają zwykle destrukcyjne skutki zarówno plemienności, jak i degradacji środowiska. Jednak ta sama technologia, która ożywia plemienność, pomaga w rozwiązywaniu pro• blemów środowiskowych: nadaje moc prawną ponadpaństwowym „plemionom od środowiska", czyli „organizacjom pozarządowym", kształtującym politykę środowiskową na ponadpaństwowym poziomie, co jest często konieczne. Te orga:, nizacje wywierają istotny wpływ na takie kwestie, jak globalne ocieplenie czy nadmierne połowy ryb, i zaznaczyły 21 swoją obecność w głównych „punktach dowodzenia" korporacji na całym świecie. Aby zaprotestować przeciwko wycinaniu lasów przez Mitsubishi, Sieć Akcji na rzecz Lasów Tropikalnych (Rainforest Action Network) pozwoliła wszystkim obywatelom świata, którym ten problem leży na sercu, na korzystanie ze swojej strony internetowej, aby faksowali do producenta samochodów; powstał taki zalew papieru, że koncern zmienił swój
22
numer faksu. Jednocześnie ta firma miała też do czynienia z ponadpaństwowym feminizmem. Grupy japońskich feministek pikietowały fabrykę Mitsubishi w Illinois, protestując przeciwko molestowaniu seksualnemu, kiedy odbywało się tam zebranie akcjonariuszy. Ponadpaństwowe „plemiona" prowadzą teraz agitację w dziedzinach, które należały niegdyś do poszczególnych państw, takich jak warunki pracy w fa-
brykach. Jak widać, w zarządzanie nie zawsze muszą być zaangażowane rządy. Pomyślmy choćby o sukcesie odniesionym przez Międzynarodowy Fundusz Praw Pracowniczych, Komitet Prawników dla Praw Człowieka oraz inne pozarządowe organizacje, które wynegocjowały kwestię kodeksu płac, tygodni pracy i zatrudniania dzieci w fabrykach odzieżowych. Nike, Liz Clairborne, L.L. Bean i inni wytwórcy odzieży przyjęli ten kodeks, aby ich produkty 23 mogły być oznaczone metkami, które świadczą o humanitarnych warunkach pracy. Ponadto Nike, jako członek Federacji Producentów Towarów Sportowych, prowadziła również negocjacje z takimi organizacjami pozarządowymi, 24 jak UNICEF, Oxfam czy Christian Aid na temat warunków w fabrykach innych artykułów sportowych. A Południowoazjatycka Koalicja do Zwalczania Niewolniczej Pracy Dzieci we współpracy ze stowarzyszeniami religijnymi zajmującymi się warunkami pracy oraz stowarzyszeniami konsumentów doprowadziła do tego, że niektórzy wytwórcy dywanów w Indiach pozwalają na niezapowiedziane inspekcje swoich warsztatów, aby ich dywany mogły być oznaczone metką „Rugmark", oznaczającą, że były tkane przez dorosłych, którzy otrzymują najniższe miejscowe 25 wynagrodzenie. To nie jest rząd, jaki znamy, to nie są wybieralni urzędnicy, nie wchodzą tu w grę pieniądze podatników. Mimo to zakres tego działania jest zarządzaniem, jak w pewnym sensie było nim zgrupowanie kupców w Hanzie. A to zarządzanie jest ukierunkowane na niektóre problemy z „listy zakupów" teorii chaosu, jak choćby wykorzenienie kulturowe, wynikające z całkowitej industrializacji tradycyjnych społeczeństw. Zanim się rozczulimy nad dobrodziejstwem Funduszu Praw Pracowniczych i innymi podobnie myślącymi duszyczkami, pozwólmy sobie na trochę cynizmu. Amerykańskie związki zawodowe nie poświęcały wiele czasu na lamenty nad warunkami pracy za granicą, dopóki ci zagraniczni pracownicy nie zaczęli odbierać pracy amerykańskim robotnikom. Teraz przywódcy związkowi bardzo się przejmują tymi warunkami - wszędzie tam, gdzie utrzymują płace na tak niskim poziomie, że amerykańscy związkowcy nie wytrzymują konkurencji. Lobbing zawsze działał we własnym interesie. To jest biznes (a w tym wypadku zarządzanie), jak zwykle. Bardziej interesującą sprawą jest to, co nowego pojawiło się w lobbingu: stał się ponadpaństwowy. W dzisiejszych czasach Karol Marks nie uchodzi za wielkiego proroka, a jego zawołania: „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!" raczej nikt nie traktuje poważnie. Jednak logika gospodarcza prowadzi to proroctwo do samospełnienia, chociaż w dość skromnym zakresie.
W końcu nawet jeśli amerykańscy robotnicy próbują pozbawić niektórych Azjatów pracy - jak na przykład bardzo mało zarabiające dzieci - ci sami Amerykanie solidaryzują się z innymi robotnikami azjatyckimi, na przykład tymi, którzy po wprowadzeniu ponadpaństwowych przepisów dostaną (teraz wyżej płat-, na) pracę na miejscach zajmowanych dotąd przez dzieci. Kiedy amerykańskie "związki zawodowe domagają się porozumień dotyczących warunków pracy przy zawieraniu umów handlowych - kiedy chcą, aby Północnoamerykańska Strefa Wolnego Handlu (NAFTA) zapewniła meksykańskim robotnikom prawo do zrzeszania się - to chcą tego samego co większość meksykańskich robotników. Ogólnie rzecz biorąc, pracownicy w krajach o wysokim wynagrodzeniu i w krajach o niskim wynagrodzeniu mają wspólny interes w podniesieniu wynagrodzeń w krajach o ich niskim poziomie (pod warunkiem że duża liczba pracowników w krajach o niskim wynagrodzeniu nie zostanie całkowicie wyparta z rynku, lecz ta groźba nie wydaje się zbyt realna). Jednak Północnoamerykańska Strefa Wolnego Handlu nie wprowadziła żadnych istotnych zapisów w sprawie pracy; swoje istnienie zawdzięcza głosom centrowo-prawicowej koalicji Kongresu, więc jej struktura jest konserwatywna. Ale to wcale nie musi być cechą dużych stref handlowych. Unia Europejska jest bardzo zaangażowana w kwestię przepisów dotyczących miejsc wykonywania pracy - i ogólnie rzecz biorąc, służy za przykład, że strefa handlowa może zawierać w sobie wartości lewicowe. Czy Światowa Organizacja Handlu kiedykolwiek pójdzie w ślady Unii Europejskiej? Czy zakwalifikowanie się na jej członka będzie kiedyś wymagać czegoś więcej niż niskich taryf celnych? Regulacji prawnych dotyczących pracy dzieci? Regulacji prawnych co do bezpieczeństwa w miejscach pracy? Regulacji prawnych w sprawie zrzeszania się? A co z regulacją prawną ochrony środowiska? Czy stosowanie się do postanowień protokołu w sprawie globalnego ocieplenia może stać się warunkiem utrzymania dobrej pozycji członkowskiej w Światowej Organizacji Handlu? Spełnienie tych warunków nie jest niemożliwe, szczególnie jeśli amerykańska lewica - oraz lewica innych państw - spowoduje, że takie zmiany staną się warunkiem akceptacji poprawek do statutu WTO, popieranych przez wielki biznes. Możemy jeszcze kiedyś zobaczyć, że robotnicy świata naprawdę się jednoczą, podobnie jak jednoczą się obrońcy środowiska z całego świata. Nadal będą trwały stare debaty polityczne - „Jak zrównoważyć równość gospodarczą z wydajnością?" - ale mediatorami będą ponadpaństwowe ciała zarządzające, regionalne czy też globalne. W 1999 roku mieliśmy przebłyski takiej sytuacji, kiedy trwały sprzeczki, kto ma być następnym dyrektorem
Światowej Organizacji Handlu. Jak zauważył „New York Times", Stany Zjednoczone, z centrolewicowym rządem, mającym
zobowiązania wobec grup walczących o godne warunki pracy i ochronę środowiska - faworyzowały kandydata, który był bardziej skłonny „popierać kwestie ochrony środowiska i warunków pracy". Francja też udzieliła swojego poparcia, chociaż rolnicy francuscy się obawiali, że ten kandydat może mieć bardzo krytyczny stosunek do subsydiowania rolnictwa. Jeden z europejskich dyplomatów tak określił politykę Francji: „W tym przypadku interesy robotników, którzy 26 obawiają się konkurencji ze strony mało zarabiających grup, odniosły zwycięstwo nad interesami rolników". Walki grup interesów nie są niczym nowym, odbywają się od tysiącleci. Jednak nigdy nie były skierowane na 27 instytucje takie jak Światowa Organizacja Handlu. Kolejną oznaką globalnego zarządzania jest fakt, że hotele w pobliżu głównej siedziby WTO w Genewie stały się siedliskiem lobbystów - z Aetny, Citiban-ku, Międzynarodowej Federacji Księgowych i wielu innych. Intensywny lobbing podjęto również w 1996 roku, kiedy 160 państw - prawie cały świat - podpisywało porozumienie na temat praw autorskich, które zostało zawarte pod auspicjami Światowej Organizacji Własności Intelektualnej (WIPO) przy ONZ. W tym czasie lobbyści na rzecz Międzynarodowych Konsumentów zwrócili się do Komitetu ds. Oznaczania Żywności przy ONZ (Codex Committee on Food Labelling) z postulatem, aby genetycznie zmodyfikowana żywność była w odpowiedni sposób oznakowana. Kiedy im się to nie udało, zwrócili się do Konwencji o różnorodności biologicznej (Convention on Biodiversity), ponadnarodowej grupy,-do której należą UE i Japonia. Musimy zwrócić uwagę na pewien wzorzec: ponadpaństwowe „plemiona" - grupy ochrony środowiska, warunków pracy, praw człowieka, handlu, wielonarodowe korporacje - bezustannie wspierają porządek, a nie chaos. Ich wąski, lecz dalekosiężny zakres działania ukierunkowuje prawo i przepisy w stronę globalnej harmonii. Te różnorodne plemiona, co zaskakujące, nie plasują się na przeciwnym biegunie globalizacji, podobnie jak miliardy komórek nie znajdują się na przeciwnym biegunie niż organizm, który tworzą. W obu przypadkach ta zatomizowana różnorodność jest ze sobą zharmonizowana. Państwo nie mogłoby dosięgnąć globalnego poziomu, gdyby grupy interesów same tam nie dotarły. Mówiąc, że złożoność społeczna rozwija się w głąb i ma szerszy zakres, chcemy powiedzieć, iż podział pracy, łącznie z podziałem pracy politycznej, staje się bardziej zatomizowany, ale ma szerszy zasięg. W tym sensie ponadpaństwowa „plemienność" wynika w naturalny sposób z całej historii ludzkości. r.
Poprawiamy złą plemienność |A co z bardziej dosłownymi, powodującymi większe zakłócenia przejawami ple-nienności? Co z otwartym nacjonalizmem czy etniczną bałkanizacją państw? Te endy się odradzają - co nie powinno dziwić po zakończeniu zimnej wojny »:przy szybkim rozwoju technologii. Zdarza się jednak, że poddają się nowym formom ponadpaństwowej kontroli. W latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku spory państw dotyczące przynależności wysp dwa nie zakończyły się Wojną, tylko znalazły się w Międzynarodowym Trybunale 29 Sprawiedliwości. A w 1998 roku jeden z rwandyjskich dygnitarzy został skazany na dożywotnie Więzienie za 30 popieranie ludobójstwa - skazany nie przez zwycięskich wrogów, ale właśnie przez haski trybunał. Jest coraz więcej powodów do przewidywania, że jeśli nawet plemienność wspomagana przez mikroelektronikę bałkanizuje państwa, to i tak bez przeszkód zharmonizuje się z Nowym Światowym Ładem. Separatyści z Quebecu uroczyście przyrzekają, że kiedy wyzwolą się od Kanady, ich nowe państwo natychmiast przyłączy się do Północnoamerykańskiej Strefy Wolnego Handlu i do Światowej Organizacji Handlu. To byłby zręczny chwyt polityczny - Quebec związałby się ze Stanami Zjednoczonymi, Meksykiem i resztą świata, zmniejszając swoją zależność od świeżo rozwiedzionej małżonki. l Ta sama logika obowiązuje po przeciwnej stronie Atlantyku. W przededniu i unifikacji europejskiej waluty badania opinii publicznej wykazały, że żadne j państwo tak silnie nie popierało Unii Europejskiej jak Irlandia. Przecież członkostwo w Unii pozwala Irlandczykom na pewien gospodarczy 31 dystans od nie-; cierpianej Anglii. i Z tego samego powodu jeśli któryś z separatystycznych ruchów w Europie doprowadzi kiedyś do suwerenności - w północnych Włoszech, hiszpańskim Kraju Basków, na francuskiej Korsyce - można się 1 spodziewać, że następnego dnia na progu U E znajdą się ich wnioski członkowskie. Kiedy weźmiemy to wszystko pod uwagę, znowu będzie nam trudno zdecydować, która strona zwycięża: dżihad czy McŚwiat? Czy świat będzie bardziej „uplemienniony", czy bardziej zglobalizowany? Albo wracając do początku tego rozdziału: jak to wszystko oceniać? Jeśli w 2025 roku Włochy podzielą się na t dwie części, lecz obie połówki będą włączone w sieć ponadpaństwowego zarządzania, silniejszego od jakichkolwiek obecnych struktur - a jeśli, włączając się w tę sieć, zrezygnują z pewnego obszaru suwerenności - to czy wtedy liczba suwerennych państw na świecie wzrośnie,
czy się skurczy?
Jest pewien punkt graniczny, po którego przekroczeniu ponadpaństwowe zarządzanie staje się na tyle silne, że to, co obecnie nazywamy państwami, zyskuje charakter raczej prowincji. Jaki to punkt? To dobre pytanie: liczba państw zmniejszała się w toku historii, lecz w dwudziestym wieku nagle się powiększyła, kiedy imperia wydawały swoje ostatnie tchnienie. Taka anomalia nie oznacza przerwania ciągłości historycznej - rosła liczba „suwerennych" państw, ale jednocześnie zmniejszał się stopień ich suwerenności. To nie były już stare, dobre czasy średniowiecza, kiedy państwa mogły robić, co tylko chciały, na morzach i oceanach oraz traktować przyjeżdżających z innych krajów wedle własnego kaprysu. W dziewiętnastym wieku zakorzeniło się pojęcie prawa międzynarodowego i wzrastała nieuchwytna siła reguł międzynarodowych. To nowe wzmocnienie ponadpaństwowych reguł oparte było przede wszystkim na wzrastającej współzależności gospodarczej, która powodowała, że wojna jawiła się jako gra o wyniku przegrany-przegrany. W rzeczy samej wojna nie była już tylko grą przegrany-przegrany, ale grą przegrany-przegrany-przegrany - była zła dla walczących, jak również coraz bardziej niekorzystna dla ich sąsiadów. Kant widział, jak ta logika zaczyna działać pod koniec osiemnastego wieku, i wyciągnął z tego ambitne wnioski: „Ponadto na naszym kontynencie, tak silnie powiązanym gospodarczo, każdy wstrząs w jednym państwie ma swoje reperkusje we wszystkich innych państwach, które z racji poczucia zagrożenia same zgłaszają się na arbitrów, chociaż nie mają do tego podstaw prawnych, przygotowując w ten sposób pierwsze 32 zaczątki przyszłego wielkiego organizmu międzynarodowego, nie mającego precedensu w historii". Niedługo po uwagach Kanta na temat ludzkiego przeznaczenia Napoleon udowodnił, że takie przeznaczenie jeszcze się nie pojawiło. Lecz wywołane przez Napoleona zamieszanie i wyrządzone zło miało też pozytywną stronę. Pokój został ratyfikowany w latach 1814-1815 przez Kongres Wiedeński, bezprecedensowe zgromadzenie, kiedy to wszystkie państwa europejskie starały się zbudować strukturę trwałego ładu. Jak się okazało, ta struktura miała być użyta nie tylko do zapobiegania wojnie, ale też do stłumienia liberalnej rewolty 1848 roku, więc Kongres Wiedeński jest często nazywany reakcyjnym. Lecz Kongres ustanowił precedens. Decydując się na okresowe spotkania w sprawie 33 stabilności kontynentu, stał się najwcześniejszą wersją przewidzianego przez Kanta „or-gartizmu międzynarodowego". Odniesiono więc sukces. Przez większą część dziewiętnastego wieku w Europie panował pokój. Kiedy technologia popychała handel na coraz wyższy poziom, niektórym się wydawało, że pokój nastał już na zawsze. W 1910 roku
Norman Angell tłumaczył w swojej dobrze znanej książce The Creat lllusion (Wielkie złudzenie), że we współzależnym świecie wojna jako instrument polityczny nie ma w ogóle sensu. Jak dobrze wiemy, świat go nie posłuchał. Po pierwszej wojnie światowej utworzono Ligę Narodów - bardziej wyszukaną wersję „wielkiego organizmu międzynarodowego", aby utrzymać pokój. To się jednak nie udało, ale dzisiaj, po jeszcze jednej wojnie światowej, współzależność gospodarcza powoduje, że wojna jest jeszcze mniej racjonalna. A broń nuklearna pogłębia tę irracjonalność. Budzi nadzieję fakt, że - jak się wydaje - ludzie zrozumieli logikę sumy nie-zerowej. Potęgi nuklearne nie wykazują tendencji do wszczynania ze sobą wojen. A kiedy mówimy o współzależności gospodarczej, to należy zauważyć, że w ostatnim okresie wojny ograniczały się do takich obszarów jak Bałkany, gdzie czynniki historyczne uniemożliwiały ewolucję prawdziwej współzależności -możemy nazwać te obszary „niedoglobalizowanymi". Niektórzy badacze, odchodząc od historycznego wzorca, coraz częściej uważają wojny za domenę biednych krajów, gdyż kraje bogate robią wszystko, aby im zapobiec, a nie aby je wygrywać. Kiedy biedne państwa staną się bogatsze, wojna będzie bardzo mało prawdopodobną perspektywą dla coraz większego obszaru naszej planety. „Wielki organizm międzynarodowy" numer trzy - Organizacja Narodów Zjednoczonych - jest, jak do tej pory, najbardziej ambitnym „ciałem". Nie do końca udało się jej utrzymać pokój, jaki jawił się idealistom. Miała jednak więcej sukcesów niż Liga Narodów, jak również trwa dwukrotnie dłużej niż liga.* Ponadto rozrastająca się niezerowa sumowalność niesie ze sobą racjonalne podstawy dla ponadpaństwowego zarządzania, wykraczającego poza ramy utrzymywania pokoju. Wszystko - począwszy od polityki podatkowej przez standardy zapisów rachunkowych, ochronę środowiska, do nowego modelu działania policji - podąża w 34 kierunku ponadpaństwowego poziomu. Czy w efekcie pojawi się jeden „światowy rząd", jak marzyli o tym od dawna „utopiści o pokrętnym sposobie myślenia", tego nikt nie potrafi przewidzieć. Inną możliwością, może bardziej łagodną, jest mnóstwo zazębiających się
„organizmów" - niektóre regionalne, inne globalne; jedne gospodarcze, inne do spraw środowiska i tak dalej. Istnieje pośrednia możliwość, że te półautonomicz-ne organizmy znajdą się pod luźnym wpływem Organizacji Narodów Zjedno-
czonych (jak to się teraz dzieje z wieloma nowo rozwijającymi się „organizmami"). Wszystkie scenariusze są możliwe. Trudno sobie jednak wyobrazić, żeby przekraczająca granice państw ekspansja zarządzania zatrzymała się w miejscu, zanim przekształci państwa narodowe w coś, co będzie przypominać prowincje. Powodem tej ekspansji są trendy technologiczne, których historia obejmuje tysiąclecia i które nie wykazują żadnych oznak słabnięcia: postęp w technologii - informacji, transportu, militarnej i tak dalej - powodujący, że suma niezerowa odgrywa coraz większą rolę w stosunkach pomiędzy państwami. Ta logika przyciągnie „plemiona" do Nowego Światowego Ładu, bez względu na to, jak silnie podkreślają swoją zależność od starego ładu. Oczywiście, niektóre „plemiona" mają mniejszą ochotę niż inne na przyłączenie się do Nowego Światowego Ładu. Za przykład najbardziej antywspółcze-snego reżimu w dzisiejszym świecie mógł posłużyć fundamentalistyczny islamski rząd w Afganistanie, rząd talibów. Jednak w 1999 roku talibowie wprowadzili do Afganistanu pierwszą od dwudziestu lat dużą zachodnią inwestycję - nowy system telefoniczny, który umożliwił wreszcie bezpośrednie łączenie się z zagranicą. „Washington Post" donosił, że „Talibowie powiedzieli, że mają nadzieję, iż [nowy system telefoniczny] pomoże przyciągnąć więcej zagranicznych inwestycji i handlu, odnowić kontakty z afgańskimi fachowcami, którzy uciekli z 35 kraju, wprowadzić Internet do systemu nauczania i poprawić wizerunek Afganistanu za granicą". To nie jest przepis na dżihad.
Dezintegracja przeznaczeń W wielu rozwiniętych krajach dążność do światowego zarządzania wywołuje burzę. Państwo narodowe, lamentują nacjonaliści, traci swoją suwerenność. Jest to prawdą; struktury rządowe - łącznie z ponadpaństwowymi strukturami - zawsze ograniczają wolność swoich komponentów. Jednak struktury rządowe jednocześnie tę wolność zwiększają. Jeżeli władza danego miasta dobrze funkcjonuje, to jego obywatele zyskują wolność, ponieważ mogą swobodnie chodzić po ulicach, nie bojąc się napadu. Ten wzajemny układ polega jednak na tym, że nie wolno im napadać na innych obywateli. Jeśli odpowiada ci samo pojęcie władzy, to znaczy, że wolisz być wolnym od napadu, niż mieć wolność napadania. To samo odnosi się do ponadpaństwowego zarządzania. Czy chciałbyś być wolny od obaw przed globalną zapaścią gospodarczą? Czy wolałbyś raczej, aby twoje państwo zachowało swobodę podnoszenia taryf celnych i aby jego insty-
tucje finansowe nie działały zgodnie z międzynarodowymi normami? Czy cieszy cię życie wolne od strachu przed atakiem biologicznym? Czy też bardziej cieszy cię życie wolne od strachu, że międzynarodowi inspektorzy mogą kiedyś sprawdzić, czy w swojej lodówce nie przechowujesz wąglika, w mało prawdopodobnym przypadku, że ; właśnie na ciebie padnie podejrzenie? Sformułujmy to pytanie inaczej: jaki rodzaj suwerenności wolałbyś wybrać? Suwerenność | swojej lodówki czy swojego życia? Utrata suwerenności nie jest żadną nowością wymyśloną przez biurokratów ; z Organizacji Narodów Zjednoczonych i Światowej Organizacji Handlu. Utra-; ta suwerenności jest faktem historycznym - jednym z najbardziej fundamentalnych, wciąż powtarzających się faktów w całej historii. Kiedy powiemy, że hi-| storia często ograniczała suwerenność, to potwierdzamy tezę tej książki: że : historia często podwyższała niezerowa sumowalność. Powiedzenie, że znalazłeś ; się w sytuację o sumie niezerowej, równa się powiedzeniu, iż utraciłeś suweren-| ność - że do ; pewnego stopnia twoje przeznaczenie wymknęło ci się spod kon-i troli i rozproszyło wśród innych ludzi, podobnie jak część ich przeznaczenia spo-i czywa teraz w twoich rękach. Zarówno ty, jak i oni możecie odzyskać pewną kontrolę, pewną część utraconej suwerenności, lecz jedynie przez współpracę i-współpracę, w której mieści się ponoszenie ofiar, poświęcenie części kontro-:• li i części suwerenności. Pytanie, czy możesz zatrzymać całą swoją suwerenność, i jest niewłaściwe; historia mówi, że to nie jest możliwe. Właściwe jest pytanie, j w jakiej formie chcesz stracić swoją suwerenność. Sposób, w jaki odpowiesz, sta-;' nowi linię graniczną między chaosem a ładem. Odpowiedź wydaje się łatwa, prawda? Przecież chaos to nic zabawnego! | Jednak sprawę komplikują dwa czynniki. Jednym z nich jest fakt, że ład może [mieć również i złe strony, przede wszystkim niesie ze sobą utratę wolności. Ko-| lejna komplikacja - przeskok do globalnego zarządzania nie jest gładkim ma-inewrem. Przecież to chaos popycha nas w takim kierunku. A mówiąc bardziej f ogólnie, historia - oraz prehistoria - świadczą, że przejście z jednego poziomu j organizacji politycznej na następny poziom często przynosi tymczasowy brak ^stabilności. Na przykład Elman Service zauważył, że „kiedy teokratyczne wodzo-Jstwo staje się państwem, zwykle doznaje gwałtownego
36
wstrząsu albo dochodzi |do wojny domowej". Te dwa wyzwania - znalezienie ładu, który warto utrzymać, i osiągnięcie go |bez ogromnego ludzkiego cierpienia - to temat następnego rozdziału.
Rozdziat 16
Poziomy wolności Nikt nie może być całkowicie szczęśliwy, dopóki inni nie są szczęśliwi. HERBERT SPENCER
Ogólnie rzecz biorąc, historia wykazuje zdrową obojętność wobec siły i słabości poszczególnych przywódców politycznych. Pomyłki i stosowanie ucisku w jakiejś części świata nie miały szerszych reperkusji; zawsze w większości innych państw prowadzono bardziej oświeconą politykę. Zasadnicza ścieżka ewolucji kulturowej, prowadząca do rozszerzenia i pogłębienia społecznej złożoności, przebiegała z dala od obszarów zdominowanych przez brutalne dyktatury. Do niedawna było niewyobrażalne, aby ktoś zdołał położyć kres tej pozytywnej fragmentaryzacji. Czyngis-chan nie miałby możliwości zarządzania całą planetą mimo swojej obsługi kurierskiej na poziomie high-tech. Napoleon, który żył przed wprowadzeniem telegrafu, również miałby trudności z podbiciem świata, nie mówiąc już o utrzymaniu takiego imperium. Można sobie jednak wyobrazić, że Hitler, w dobie telefonów i samolotów, mógłby podbić świat. To prawda, że potem świat być może wszedłby w okres stagnacji, ponieważ Hitler zdławiłby technologie informacji, aby uprzedzić ewentualną rewoltę. Jednak władcy potrafią przetrzymać stagnację, jeżeli nie ma żadnych żywotnych społeczności, które mogłyby ich pokonać lub sprawić im poważne kłopoty. Druga wojna światowa spowodowała, że „ocalenie" świata przestało już być sloganem. Winston Churchill, mobilizując opór przeciwko Hitlerowi, dokonał czynu, który we wcześniejszych wiekach nie mógłby mieć tak wielkiego zasięgu. Również koniec dwudziestego wieku przekonał nas, że osoba przywódcy nabrała o wiele większego znaczenia. Jednak hipotetyczna perspektywa podboju świata nie jest teraz główną przyczyną wysokiej rangi przywództwa. Nawet jeśli założymy, że zarządzanie przeniesie się na poziom globalny w pokojowy i demokratyczny sposób, mądre kierownictwo nabierze nowego znaczenia. Mamy tylko jeden świat, więc nie będzie już możliwe przeprowadzanie mnóstwa eksperymentów w sferze zarządzania. Chociaż istnieje wiele pomysłów na zreformowanie MFW po ewentualnym kryzysie, te rozwiązania mogą być testowane tylko jedno po drugim, a nie równocześnie. A jeśli pierwsza próba zakończy się fiaskiem, to byłaby to napraw-
de fatalna nowina!* Co więcej, wciąż wzrasta potencjalna „fatalność" fatalnych nowin. Przy coraz bardziej wzrastającej liczbie ludności ciężar potencjalnych cierpień osiągnął już szczyt wszech czasów. Udowodnili już to Hitler i Stalin, a rosnąca liczba głowic jądrowych nadaje tym obawom dodatkowe znaczenie. Oczywiście, jeżeli jesteś osobą o bardzo rozległej perspektywie widzenia, możesz się tym nie przejmować. Nawet jeśli zmieciemy wszystkie ludzkie istoty z powierzchni ziemi, niektóre gatunki przetrwają, jak na przykład karaluch, słynący ze swej odporności na promieniowanie. A jeśli biologiczna ewolucja jest kierunkowa (zob. część druga), to może w końcu pojawi się gatunek na tyle bystry, aby ponownie zainicjować ewolucję kulturową, i jeszcze raz popchnie organizację społeczną w kierunku poziomu całej planety. W ten sposób globalne porozumienie dostanie drugą szansę! Ja osobiście nie mam wystarczającego poczucia wspólnoty z karaluchami, aby móc się pocieszać takim
scenariuszem. Grozi nam jeszcze wiele nieszczęść, niezależnie od nuklearnego unicestwienia, których bym chętnie uniknął. Co więc powinni zrobić wielcy przywódcy, aby utrzymać nasz gatunek nie tylko przy życiu, lecz w przyzwoitej kondycji?
Jak ocalić świat - wskazówka numer 1 Są dwa podstawowe klucze do ocalenia świata. Pierwszy to poznanie tego, co nieuniknione, i pogodzenie się z tym. Nie jest to odkrywcza rada, lecz chociaż jest tak oczywista, świat często ją ignorował. Kiedy wybuchła pierwsza wojna światowa, monarchia austro-węgierska nadal nie potrafiła zrozumieć, że w dobie druku tłumienie przejawów nacjonalizmu jest skazane na przegraną. Habsburgowie nie tylko trzymali się swoich imperialnych zdobyczy na Bałkanach, ale chcieli je powiększyć, nie bacząc na silny słowiański nacjonalizm. Iskra, która padła na prochy i doprowadziła do wybuchu wojny, to typowy przykład pychy Habsburgów. Arcyksiążę Franciszek Ferdynand odwiedzał Bośnię; nacjonalista-terrorysta rzucił bombę w stronę jego samochodu. Bomba nie wybuchła. Zamiast się zatrzymać i pokornie przemyśleć celowość tej szczególnej wizyty, arcyksiążę pojechał 1 dalej, nie rezygnując z ustalonego uprzednio harmonogramu - i został zabity jeszcze tego samego dnia. Z jakimi więc nieuniknionymi wydarzeniami będzie się musiał pogodzić nowoczesny świat? Na początek z tą kwestią, którą zignorowali Habsburgowie. Obecna rewolucja informacyjna jest w swoich skutkach porównywalna do re-
wolucji druku i niesie ze sobą tę samą podstawową naukę. Odmawianie prawa do samostanowienia jednolitym, zdeterminowanym grupom będzie coraz trudniejsze, bez względu na to, czy są mieszkańcami Kosowa, Korsykanami czy Ty-betańczykami.* Nawet ostatnie sukcesy w dławieniu nowych technologii na usługach nacjonalistów są jedynie zwiastunem klęski, jaka nadejdzie w przyszłości. Turcja, zmagająca się z niepodległościowymi dążeniami Kurdów, od dawna próbowała storpedować nadawany z Anglii program MED TV, jedyny kanał na świecie w języku kurdyjskim, wydając walkę antenom satelitarnym. W 1999 roku Anglia, sojusznik Turcji, cofnęła MED TV licencję. Dyrektor MED TV przysiągł, że znajdzie nową lokalizację, a przyjdzie mu to łatwo: wystarczy zgoda jednego państwa z łączem satelitarnym. Jednak co ważniejsze, za pięć, dziesięć albo piętnaście lat, kiedy dotrze do Turcji rewolucja szerokopasmowego Internetu, nie będzie nawet potrzebne łącze do nadawania - wystarczy komputer. Powstanie wiele kurdyjskich kanałów telewizyjnych, a jedynym sposobem ich zablokowania będzie zakaz posiadania modemów - i to w wieku, kiedy posiadanie modemu jest tak oczywiste jak posiadanie bieżącej wody. Nazwijmy to Nieuniknionym Numer Jeden 2 nieuchronnym rozprzestrzenianiem się technologii plemienności. Jak widzieliśmy w ostatnim rozdziale, wspomagany przez technologię nacjonalizm i mikronacjonalizm nie powinny stwarzać długotrwałych problemów. Nowe suwerenne państwa wejdą kiedyś w skład ponadnarodowych organizmów wraz ze starszymi suwerennymi państwami (w obu przypadkach „suwerenność" to już nie to samo co niegdyś), lecz takie przejście nie jest łatwe. Przeważnie pojawia się opór (który z kolei wzmacnia bojowników w danych państwach i sprzyja ekstremizmowi), zatem dość szybko można spodziewać się w wielu miejscach poważnych zakłóceń - klasycznego „przejściowego braku stabilności". Pogorszyć sprawę może Nieuniknione Numer Dwa: rosnąca moc, niewielkie rozmiary i dostępność śmiercionośnych technologii. Ta tendencja pojawiła się wraz z wynalezieniem prochu strzelniczego, a teraz przekroczyła granice chemii i przeniosła się w dziedziny fizyki nuklearnej i biotechnologii. Jednocześnie wiedza na temat wykorzystania nowych śmiercionośnych broni jest coraz szerzej dostępna dzięki coraz bardziej wyrafinowanym technologiom informacji. Wydaje się prawdopodobne, że za pewien czas coraz więcej ludzi będzie miało możność popełniania coraz większej liczby coraz okrutniejszych czynów. Wśród nich znajdą się sfrustrowani nacjonaliści, lecz także wielu innych -przede wszystkim ci, którzy z tego czy innego powodu zostali przez globaliza-cję pozbawieni swojego kulturowego środowiska. Islamscy i inni religijni funda-mentaliści uważają, że modernizacja stanowi zagrożenie dla ich wartości. Są też nasi starzy znajomi luddyści, jak na przykład „Unabomber". Są też obrońcy środowiska, zradykalizowani przez tempo jego dewastacji. Ci wszyscy ludzie, w związku z Nieuniknionym Numer Dwa, tworzą nowy gatunek, który może stanowić zagrożenie - dziennikarz Thomas Friedman nazywa ich „przepotężnym gniewnym człowiekiem". Oprócz przepotężnego gniewnego człowieka mamy też człowieka, którego można nazwać zawiedzionym - może nie jest aż tak gniewny, by dokonać zamachu bombowego na World Trade Center, ale na tyle niezadowolony z biegu spraw, że może wywierać poważny wpływ na politykę, po części dzięki technologii informacji. Do tej kategorii należą Amerykanie, którzy tracą pracę na rzecz nisko płatnych cudzoziemców, oraz francuscy farmerzy, którzy są skazani na współzawodnictwo z zagraniczną konkurencją high-tech. Ich polityczna demonstracja to oznaka reakcyjnego
nacjonalizmu, podszytego rasizmem, co w przypadku recesji może przybrać paskudną formę. Ci zawiedzeni mężczyźni (i kobiety) nie znikną nagle. W gruncie rzeczy źródło ich niezadowolenia -globalizacja kapitału i technologii - jest podstawowym problem, który prowadzi nas do Nieuniknionego Numer Trzy. Mamy więc już wszystko: trzy przypadki nie do uniknięcia, wszystkie są związane z globalizacja i wszystkie mogą wywołać zaburzenia, przynajmniej na krótką metę. Co robić?
Jak ocalić świat - wskazówka numer 2 Socjolog William Ogburn uważał, że wiele problemów świata wynika z „kulturowego nienadążania". Zdarza się to wtedy, kiedy kultura materialna (przede wszystkim technologia) zmienia się tak szybko, że kulturze niematerialnej (łącznie z zarządzaniem i normami społecznymi) trudno jest za tym nadążyć. Krót-. ko mówiąc, „zaburzająca" część kultury wyprzedza to, co Ogburn nazywał „adaptatywną" częścią kultury. Recepta Ogburna to przyspieszenie rozwoju 3 tej ostatniej - „przystosować kulturę tak szybko, jak to tylko możliwe". Jest jednak inne wyjście: spowolnić to pierwsze zmniejszyć tempo, w jakim materialna technologia zmienia świat, doprowadzić do tego, aby to, co nieuniknione, miało mniejsze przyspieszenie.
Oczywiście, to nie jest takie proste. Globalizacja nie ma pokrętła do regulowania szybkości. A staroświeckie podejście do spowolnienia rozprzestrzeniania się technologii materialnej - przez podnoszenie taryf celnych -zawsze kończyło się odwetem i przyczyniało do handlowych wojen (które z kolei prowadziły do kryzysów gospodarczych). Jest jednak bezpieczniejszy sposób na spowolnienie globalizacji w niewielkim stopniu - ponadpaństwowe działanie. Nie chodzi o to, aby stworzyć Biuro Globalnego Spowolnienia przy Organizacji Narodów Zjednoczonych. Chodzi o to, aby tolerować i czasem wspierać różnorodne działania ponadpaństwowe, które zaczynają się teraz krystalizować, a kiedy się skonsolidują, będą w naturalny sposób wywierać łagodzący wpływ. Pierwszym krokiem będzie zjednoczenie robotników - nazwijmy to - Pierwszego Świata z robotnikami z Trzeciego Świata w walce o podniesienie płac tych ostatnich (co pozwoli uchronić płace Pierwszego Świata od gwałtownego spadku). Przemysłowcy będą wtedy narzekać, że to osłabia rynek i spowalnia postęp. To prawda - ale tak być powinno. Kiedy zjednoczą się obrońcy środowiska, aby ocalić lasy deszczowe lub nałożyć akcyzę na paliwa kopalne - usłyszymy takie same narzekania - i ta sama odpowiedź będzie tu stosowna. W dobie przepotężnego gniewnego i zawiedzionego człowieka spowolnienie zmiany, która wywołuje tak wielkie zakłócenia, jest dobrodziejstwem, a nie tylko ceną, którą trzeba za to zapłacić, ponieważ gniew i poczucie zawodu to problemy na skalę światową. Zwróćmy uwagę na fakt, że te dwie szczególne formy spowolnienia - ponadpaństwowa polityka pracy i środowiska mają dodatkową zaletę, ponieważ odnoszą się bezpośrednio do źródła gniewu i poczucia zawodu: szybko postępującej likwidacji miejsc pracy dla robotników w krajach rozwiniętych oraz dewastacji środowiska, co może zradykalizować jego obrońców i co, w szerszym kontekście, pogłębia kulturowe wykorzenienie w takich miejscach jak Meksyk i Bangkok, gdzie już teraz występuje ogromne zanieczyszczenie środowiska. W pewnym sensie zatem ta polityka jest ukierunkowana na obie połówki „kulturowego nienadążania". Zamiast wybierać między spowolnieniem „materialnej" zmiany a przyspieszeniem zmiany „adaptatywnej", możemy spowolnić materialną zmianę przez przyspieszenie adaptatywnej.* Właściwie termin „spowolnienie globalizacji" nie jest tu właściwy. W końcu te wszystkie czynniki, które mogą ją spowolnić - ponadpaństwowe grupy ochrony stanowisk pracy i grupy ochrony środowiska, ponadpaństwowe ciała zarzą-
dzające - same stanowią część globalizacji. W rzeczywistości wygląda to tak: dalsza ewolucja politycznej globalizacji spowalnia trochę ewolucję globalizacji gospodarczej.* Zostało to już udowodnione. W Stanach Zjednoczonych na początku dwudziestego wieku, kiedy aktywność gospodarcza przeniosła się z poziomu stanowego na poziom ogólnokrajowy, władze państwowe zaczęły zarządzać gospodarką. Dzięki niektórym ich zarządzeniom - na przykład dotyczącym czasu pracy - udało się trochę oswoić kapitalizm, przytępiając jego ostrze. Było to, między innymi, posunięcie uprzedzające chaos (w formie marksistowskiej rewolucji) i odniosło ono sukces. Nie powinniśmy się martwić, że globalizacja gospodarki, przygnieciona przepisami, zatrzyma się w miejscu. Uwarunkowania polityczne, które mogą doprowadzić do rzeczywistej kontroli, jak na przykład silne międzypaństwowe koalicje pracowników, będą powstawać wolno, a gospodarczy bodziec globalizacji jest ogromny. W gruncie rzeczy jedyną rzeczą, która może opóźnić glo-balizację na jakiś czas, jest taka właśnie chaotyczna, gwałtowna reakcja
-gniewnych i zawiedzionych - której można uniknąć dzięki niewielkiem spowolnieniu. Choć brzmi to dziwnie, najlepszym sposobem uchronienia gospodarczej globalizacji od drastycznego spowolnienia może okazać się niewielkie jej spowolnienie.
Życie komórki Jest jeszcze jedno nieuniknione, które będzie kształtować nasze życie w przyszłości: coraz większe możliwości dokumentowania naszych codziennych zachowań przez przeglądarkę internetową, odciski stóp, karty kredytowe i inne formy danych cyfrowych. Ocena, czy jest to dobre, czy złe, zależy od tego, jak się na to patrzy. Jest to broń przeciwko przepotężnemu gniewnemu człowiekowi. Zamachowcy na World Trade Center4 pozostawili obciążające ich dowody, między innymi na komputerze bankowym i na swoim osobistym komputerze. Możemy się jeszcze spodziewać kontroli w miejscach pobierania opłat za przejazd autostra-
da i w każdym sklepie wyposażonym w system monitorujący. (Po zamachu na World Trade Center w niektórych charakterystycznych dla Nowego Jorku budynkach, łącznie z Rockefeller Center, zainstalowano kamery, które potrafią uchwycić twarz i tablicę rejestracyjną każdego kierowcy wjeżdżającego do garażu). To wszystko zmierza ku dobremu - z jednym wyjątkiem: te kamery i najeżone elektroniką rogatki na autostradach rejestrują ruchy nie tylko terrorystów, lecz również twoje. Oczywiście, zawsze możemy się przed tym uchronić, choć częściowo - przez wydawanie przepisów o ochronie danych osobowych czy unikanie miejsc, gdzie są kamery. Jednak może będziesz czuć się bezpieczniej, parkując w miejscach wyposażonych w monitoring. Możesz chętnie przystać na to, aby przy opłacie za korzystanie z autostrady rejestrowano twój przejazd, jeśli to pomoże w złapaniu terrorysty, który chciałby umieścić bombę w tunelu. To może być zasadniczym, przyszłym zagrożeniem naszej prywatności - nie nieproszony zamach Wielkiego Brata na naszą prywatność, ale dobrowolna z niej rezygnacja na rzecz bezpieczeństwa. Zatem zależnie od tego, w jakim stopniu czujemy się zagrożeni, możemy dać policji - krajowej, a może międzynarodowej - dużą swobodę działania, aby mogła używać tych danych podczas śledztwa. To się może teraz wydawać mało prawdopodobne, ale jak już sugerowałem, jeden terrorystyczny atak biologiczny w dużym mieście może zmienić ten zakres prawdopodobieństwa. Z tego wynika wzbudzający dreszcz trwogi paradoks nadchodzącego świata: pomimo zasadniczej tendencji, jaką technologia informacji przejawiała w ostatnich wiekach, czyli wzrostu wolności - politycznego pluralizmu dla coraz większej liczby państw - ta sama technologia może, na innym poziomie, uszczuplić wolność. Kiedy świat zaczyna coraz bardziej przypominać jakiś gigantyczny superorganizm ze światłowodowym układem nerwowym, może dojść do tego, że zaczniemy się identyfikować z Winstonem Smithem, któremu w książce Orwella Rok 1984 jeden z ideologów Partii zadaje takie pytanie: „Czy nie potrafisz rozumieć, Winston, że jednostka jest tylko komórką"? Jednak w przeciwieństwie do Smitha my w takiej sytuacji sami wybralibyśmy życie komórki.* Kwestia równowagi między swobodą a prywatnością z jednej strony a ładem i bezpieczeństwem z drugiej strony to sprawa często dyskutowana. Nowe są natomiast dwie rzeczy: wzrastająca łatwość technologiczna w naruszaniu prywatności i wzrastająca łatwość technologiczna w burzeniu ładu. A to grozi poważnym przewartościowaniem równowagi.
W tym świetle spowolnienie globalizacji gospodarki przedstawia się tak korzystnie, jak nigdy przedtem. Przecież aby złagodzić warunki tej równowagi -zyskać więcej ładu bez rezygnacji ze swobód - należy zredukować liczbę ludzi, którzy chcą zakłócić ten ład: ograniczyć kontyngent gniewnych ludzi. Czy ograniczenie tego kontyngentu kupi nam wolność, to ciekawe pytanie. Czy jest więcej innych dróg, aby go ograniczyć? Jakieś inne wskazówki co do ograniczenia liczby przyszłych terrorystów i innych, przepełnionych nienawiścią ludzi? Jakieś jeszcze niewykorzystane sfery wpływów?
Zaczynamy być sentymentalni Pierre Teilhard de Chardin, prorok globalizacji z połowy dwudziestego wieku, dał jedną taką wskazówkę. Przepowiadając integrację ludzkości w „planetarną" całość - ogromny „superorganizm", odniósł się do wynikającej z tego orwellow-skiej obawy, scenariusza „życia komórki". Oto jego przesłanie: „Nie bójcie się. Miłość to wolność. Nie 5 trzeba się bać zniewolenia i utraty sił w świecie, w którym jest tyle zapasu dobrej woli".
No, to mi ulżyło! Jak zwykle, optymizm Teilharda de Chardin jest tak abstrakcyjny i tak bezgraniczny, że podważa jego wiarygodność. Również jak zwykle jego instynkt, jeśli chodzi o dynamikę wielkiej skali, jest tak przenikliwy, że odzyskuje on trochę wiarygodności. Teilhard, jak się wydaje, przeczuwa, że kiedy znajdziesz się w pułapce wyboru między wolnością a ładem, większą swobodę w tej sytuacji daje ci trzeci wariant, który należy do dziedziny ducha - albo, mówiąc bardziej przyziemnie, do dziedziny moralności: świat powinien rozszerzyć swój zapas dobrej woli, tego właśnie potrzebuje. Oczywiście, tego celu, choć jest celem moralnym, nie da się osiągnąć tylko moralnymi środkami. Wiemy już, że są działania, które może nie wywołują lawiny dobrej woli, ale przynajmniej potrafią zmniejszyć zasoby złej. Niewątpliwie istnieją jeszcze inne tego typu działania.* Naturalnie, kiedy jedna grupa ludzi żywi pogardę, a nawet odrazę, dla innej grupy - na przykład islamscy fundamentaliści dla ludzi Zachodu, a ludzie Zachodu dla islamskich fundamen-talistów - w swoim podstawowym wymiarze jest to problemem moralnym. Jed-
nak stwierdzenie, co jest największym wyzwaniem przyszłości - jak być bezpiecznym i jednocześnie wolnym - to projekt obejmujący dziedzinę zarówno ducha, jak i polityki. W tym miejscu można zaprotestować - ten projekt jest mętny i sentymentalny. Oczywiście, jest taki! Dlatego nazywa się projektem „duchowym", zamiast na przykład projektem „inżynierii lądowej i wodnej". Czy ten projekt da się urzeczywistnić, tego nie wiadomo. Lecz moralne przywództwo czasem odnosi sukces. Ani Gandhi, ani Martin Luther King nie osiągnęli wszystkiego, na co liczyli, lecz obaj stali na czele trudnych i koniecznych przemian społecznych, które zostały przeprowadzone przy mniejszej dozie przemocy niż podobne transformacje w toku historii.* Chociaż obaj byli w pewnym stopniu politykami, ich siła polityczna była nierozerwalnie związana z siłą ducha. Historia dostarcza nam również innych powodów do nadziei. Pod koniec średniowiecza, kiedy polityczne zarządzanie w Europie, pod przymusem gospodarki, przeniosło się z poziomu lokalnego na poziom państwa, państwo narodowe stało się w pewnym stopniu jednostką nie tylko organizacji politycznej, lecz także organizacji moralnej, okazując czasami objawy dobrej woli. Religia odgrywała tu swoją rolę - monarchowie nie stronili od chrześcijańskiej symboliki; ważne było również poczucie przynależności do wspólnej kultury oraz wspólne przeznaczenie. Ludzie uważali, że „płyną w tej samej łodzi". Teraz, przynajmniej pod pewnym względami, cały świat jest coraz bardziej stłoczony w jednej łodzi. Czy w tym świetle optymizm Teilharda był tak beznadziejnie nierealistyczny? Jak bardzo mogłyby ludy świata, przy charyzmatycznym przywództwie, przybliżyć się do ideału braterskiej miłości - albo, gdyby to się nie udało, zdobyć się na mniej intensywną jedność duchową, która jest cechą umiarkowanego nacjonalizmu? Powrócimy do tego pytania przy końcu książki. Teraz chcę tylko zaznaczyć, że był taki czas, wieki temu, kiedy nawet nacjonalistyczne ciągoty musiały wydawać się Europejczykom czymś nieprawdopodobnym, kiedy weźmiemy pod uwagę różnice kulturowe, językowe i zadawnione nienawiści."* W jeszcze jednym przypadku, bardzo odmiennym i o mniejszej skali, współczesne problemy mogą znaleźć po części duchowe rozwiązanie. Spowolnienie tempa globalizacji gospodarki, a więc również kulturowego wykorzenienia, nie jest jedynie projektem politycznym. Im mniej w zamożnych państwach
ludzie są ukierunkowani na posiadanie dóbr materialnych, tym mniej szaleńcze tempo modernizacji - a dodatkową korzyścią jest mniejsze spustoszenie środowiska. Możemy uzyskać jeszcze coś w dodatku, możemy odkryć to, o czym mędrcy mówią od tysiącleci: bezustanne nabywanie nie jest drogą do spełnienia.
Mieszane uczucia To rozumowanie przybrało dziwnie pokrętny kierunek. A w gruncie rzeczy dwa, równoległe względem siebie kierunki. Po pierwsze, w powyższych rozważaniach optowałem za spowolnieniem tempa historii - po tym, kiedy w piętnastu poprzednich rozdziałach utrzymywałem, że kierunek historii jest w przeważającej mierze dobry. Wiem, że to jest dziwne. Ale to długodystansowy bieg historii jest w przeważającej mierze dobry, a przecież, jak na to zwrócił uwagę John Maynard Keynes, nas najbardziej dotyczy krótkodystansowy bieg - ramy czasowe naszego życia. A na krótkim dystansie „naturalny" bieg historii sprawiał czasami wiele nieprzyjemności. „Kulturowe spowolnienie" jest, jak się wydaje, ważną przyczyną. Niektórzy historycy upatrują przyczyny agresywności dwudziestowiecznego niemieckiego nacjonalizmu w wydarzeniach z dziewiętnastego wieku, kiedy uprzemysłowienie pojawiło się na ziemiach, które ledwie wydostały się ze średniowiecza. Rosja musiała zrobić skok do
przodu jeszcze szybszy niż Niemcy, przejść od poddaństwa do rewolucji przemysłowej - i w pewnym sensie nigdy już nie doszła do siebie, nigdy nie rozwinęła odpowiedniego zarządzania. Być może do ofiar kulturowego spowolnienia można by dodać wiele milionów ludzi, którzy zmarli z głodu lub zostali straceni za sprawą Stalina. Dzisiaj katastrofy tego rozmiaru mogą się pojawić nawet bez udziału państwowego przywódcy politycznego. Obrót materiałami nuklearnymi odbywa się poza kontrolą, biotechnologia jest dostępna niemal dla każdego, a w każdym społeczeństwie jest cała masa zawiedzionych ludzi. To nas doprowadza do tego drugiego pokrętnego kierunku: nagły zwrot ku moralnej wrażliwości - stąd bierze się mój panegiryk na cześć potrzeby dobrej woli i ostrzeżenie przed pułapką chciwości. Z poprzednich rozdziałów przebija pewna doza podziwu dla „aspołecznej towarzyskości", jaką Kant widział w ludzkiej psychice. W końcu ten antagonizm w ludzkiej naturze jest czynnikiem utrzymującym zdrowy bieg historii. Bezustanna pogoń za statusem społecznym, a nawet za podbojem, poprawiła w ostatecznym rozrachunku byt ludzkości, otwierając przed coraz większą liczbą ludzi perspektywy lepszego życia. Jak mogę usprawiedliwić fakt, że odwracam się teraz od tego, co doprowadziło nas do miejsca, w którym dzisiaj jesteśmy - od takich bodźców postępu jak chciwość i nienawiść?
Zaryzykuję cyniczną wypowiedź: one przeżyły swoją użyteczność. Od początku ich wartość była wątpliwa. Nieprzyjaźń popychała społeczeństwo na większą orbitę przyjaźni. Chciwość i żądza prestiżu, władzy nad ludźmi wspomagały ewolucję technologiczną, która dawała ludziom więcej wolności. Od początku ciemniejsza strona ludzkiej natury mogła, jeśli w ogóle tak to wolno określić, zasługiwać na poparcie, tylko w tych granicach, w jakich negowała własny system wartości. Od początku istniała też perspektywa, że jeśli ta ciemniejsza strona się rozrośnie, a jaśniejsza osłabnie, to trudno będzie występować w jej obronie. Tu musimy się zatrzymać. Kiedy ekosystem świata już jest poddany presji, a miliardy dodatkowych istnień ludzkich mają przyjść na świat, bezmyślny materializm staje się coraz bardziej wątpliwy.* W całkowicie zglobalizowanym społeczeństwie nie potrzebujemy wojny, aby popchnęła polityczną organizację (a więc dziedzinę pokoju) na szersze tereny. A wobec nieograniczonego dostępu do broni biologicznej i nuklearnej prawdziwa wojna - a w tym wypadku prawdziwy terroryzm - jest perspektywą bardziej mroczną niż kiedykolwiek. Nienawiść nie jest już tym, czym niegdyś była. Nawet Herbert Spencer - który miał pewną dozę szacunku dla owocnych efektów nieprzyjaźni - dostrzegł spadek dobrodziejstw wynikłych ze wzajemnej niechęci. Pisał: „Wojna dała już nam wszystko, co mogła dać...". Społeczna ewolucja, którą „trzeba było osiągnąć przez wzajemne konflikty społeczeństw, została już osiągnięta; nie można już oczekiwać żadnych dalszych korzyści". Wojny, jak zauważył, nie tylko przestały być konieczne dla postępu; stały się 6 przyczyną „retrogresji". (A pisał to przed erą broni nuklearnej). Od początku wojna nosiła w sobie zarodki własnej zagłady. Ta pierwotna forma energii o sumie zerowej według logiki historii była skazana na coraz dalsze przesuwanie się w stronę negatywnych sum, aż do momentu, kiedy jej złe strony stawały się już zbyt wyraziste, aby je zignorować. W retrospekcji wygląda to na prawie zaplanowaną krótką użyteczność. Jeżeli wojna rzeczywiście stanie się reliktem przeszłości, to cnota chciwości zajmie jeszcze dalsze pozycje. Z punktu widzenia danego społeczeństwa jedną z dobrych stron zachłannego gromadzenia dóbr materialnych był tradycyjnie fakt, że to napędza postęp technologiczny - co z kolei dawało społeczeństwom siłę. W dziewiętnastym wieku Rosja i Niemcy nie miały wyboru w kwestii modernizacji; w tamtych czasach zastój prowokował podbój. Lecz jeśli społeczeń-I stwa nie muszą się już obawiać podboju, a szaleńczy postęp technologiczny jest ofertą, którą mogą odrzucić, to oszczędność jest luksusem, na który 7 mogą sobie | pozwolić. Jest oczywiste, że chciwość nie zniknie. Nie zniknie też nienawiść ani szo-| winizm. Ludzka natura jest nieustępliwa. Ale to nie oznacza, że wymyka się spod kontroli. Nawet jeśli nie da się zlikwidować naszych podstawowych impulsów, można je osłabić i inaczej ukierunkować. A ściślej, niektóre impulsy skierować l przeciwko innym impulsom. Ludzie zawsze będą dążyć do osiągnięcia statusu i społecznego i rozkoszować się poważaniem ze strony tych, którzy wyżej od nich f stoją, lecz to pragnienie można wykorzystać w celu ugaszenia innych pragnień. l Określając zachowania, które zyskują szacunek, i takie, które go nie zyskują, społeczności mają wielką władzę nad sposobami wyrażania się ludzkiej natury. Pomiędzy zachowaniami, które w zasadzie mogą być wstępnym krokiem do l uzyskania społecznego prestiżu (a w niektórych społeczeństwach już się to stało), są następujące: nieangażowanie się w zachłanną konsumpcję, niewyrażanie się z nienawiścią o grupach narodowych, etnicznych lub religijnych, a nawet o innych ludziach.
Franz Boas, chociaż nie miał specjalnego talentu do wygłaszania ogólnych sądów historycznych, stwierdził kiedyś, że „jedną z podstawowych cech rozwoju ludzkości" jest to, że „podświadome działania stają się stopniowo 8 przedmiotem rozumowania". Jako przykład podał dojrzewanie myśli naukowej, ale można również zaproponować dojrzewanie samej historii. Kiedy ludzie świata staną się jednym, niewidzialnym mózgiem, mogą wtedy z pełną świadomością wyznaczyć swój kierunek, poszukując godnych tego celów, ku których byli niegdyś na ślepo, często boleśnie, popychani. Kant, jak sobie przypominamy, był pod wrażeniem sposobu, w jaki wąsko pojęty własny interes przysłużył się większemu dobru, uznał za stosowne więc wyrazić swoją wdzięczność: „Toteż dzięki niechaj będą przyrodzie za niezgodę, za zawistną rywalizację próżności, za nigdy niezaspokojoną żądzę posiadania, a nawet władzy"! W porządku, dzięki, naturo. A dokładniej dzięki, ludzka naturo. A teraz weźcie się w garść.
Rozdział 17
Kosmiczny kontekst Atom jest strukturą, i molekuła jest strukturą, i krysztat jest strukturą; ale kamień, chociaż jest zbudowany z tych wszystkich struktur, to całkowity zamęt, ALDOUS HUXLEY'
Jedną z najbardziej wpływowych książek naukowych w dwudziestym wieku był napisany przez fizyka Erwina Schródingera cieniutki tomik pod tytułem Czym jest życie?. Wydana w 1944 roku książka zainspirowała Jamesa Watsona i Fran-cisa Cricka oraz wiele innych późniejszych sław do badań nad tym, co jest istotą dziedziczenia. Jaka jest więc odpowiedź? Czym jest życie? Są pytania, na które nie próbuję dać odpowiedzi w tej książce, a to właśnie do nich należy. Może nam jednak pomóc w odpowiedzi na inne, które mają dla tej książki zasadniczą wagę. Na przykład: dlaczego to jest jedna książka, a nie dwie? Czyż organiczna ewolucja nie różni się w wystarczający sposób od historii ludzkości, aby oddzielnie się nią zająć? Już wcześniej stwierdziłem, że odpowiedź brzmi - nie, że te dwa procesy w naturalny sposób składają się na jedną historię. Ten postulat jedności ma kilka wymiarów. Po pierwsze, postuluje się, że oba procesy mają wspólną dynamikę; „ewolucja" to nie tylko zręczna metafora na określenie zmian kulturowych; na pewnym podstawowym poziomie ewolucja kulturowa i ewolucja biologiczna mają taki sam mechanizm. Po drugie, mają takie samo paliwo; wzajemne oddziaływanie sił o sumie zerowej i o sumie niezerowej było podobnie wszechobecne w obu ewolucjach. Po trzecie, oba procesy mają równoległe kierunki - a więc długotrwały wzrost w zerową sumowalność w głąb i w zasięg złożoności. Można się przecież było spodziewać, że ewolucja organiczna, mając do dyspozycji długi ciąg czasu, wytworzy tak skomplikowane i inteligentne istoty, że będą one zdolne do dokonania ewolucji kulturowej - a następnie ewolucja kulturowa w naturalny sposób przedłuży ogólne dążenie ewolucji biologicznej do głębszej i bardziej rozległej złożoności. O tym właśnie są trzy następne rozdziały - wykazują, że na wielu płaszczyznach sensowne jest traktowanie całej historii już od kosmicznego bulionu
w kategoriach jednej, kreatywnej aktywności. Jednak aby zrobić pierwszy krok w tym kierunku, należy rzucić trochę światła na to, co takiego szczególnego było w tym kosmicznym bulionie: czym więc jest życie?
Duch drugiego prawa Schródinger postrzegał życie w kategoriach drugiego prawa termodynamiki. Drugie prawo (przypominam na wypadek, gdyby znajomość termodynamiki u Czytelników uległa z czasem zapomnieniu) to przygnębiająca zasada: entropia, czyli bezład, nieuchronnie wzrasta; struktura ulega rozpadowi. Logiczną kulminacją tego trendu jest dzień, kiedy wszystkie cząsteczki znajdą się w stanie zupełnego bezładu. Żadnych planet, żadnych gwiazd - wszystko takie samo, wszechświat, jakby przepuszczono go przez gigantyczny robot kuchenny, będzie ogromną papką.
Ten proces można zaobserwować na mniejszych przestrzeniach i w krótszym czasie, tu, na ziemi. Wlej śmietankę do kawy, a początkowe różnice w kolorze, strukturze i temperaturze zaczną się rozmywać, podobnie jak ruch wytworzony przez nalewanie. Mówiąc ogólnie, Schródinger zaobserwował, że gdy układy nieożywione są pozostawione same sobie przez długi czas, ustaje w nich ruch i wyrównuje się temperatura, „cały układ staje się wreszcie martwym, bezwładnym 2 kawałkiem materii". To, co czyni życie tak dziwnym, to jego pozorne odstępstwo od tej reguły. Przeciwnie niż filiżanki kawy, organizmy utrzymują swoje odrębności - pomiędzy nerkami a żołądkami, pomiędzy liśćmi a łodygami. „Jeśli organizm wydaje się 3 czymś zagadkowym", pisał Schródinger, „to dlatego, że nie popada szybko w bezładny stan równowagi". O co tu chodzi? Czy życie przeczy drugiemu prawu termodynamiki? Nie. Proces życia, podobnie jak wszystkie inne procesy, przyczynia się do wzrostu entropii we wszechświecie, niszcząc porządek i strukturę. Czy kiedykolwiek porównywałeś pięciodaniowy posiłek z tym, co zostało później wydalone? Nie ulega wątpliwości, że coś zostało utracone. Oczywiście, coś również zostało uzyskane. Rozwój organizmu stwarza nowy porządek i strukturę. Jednakże w ostatecznym rozrachunku, jak mówi drugie prawo, organizm musi skonsumować więcej porządku, niż sam go wytwarza, l tak się dzieje. Kluczem do utrzymania się przy życiu (Zapiszcie to sobie!) jest trzymanie się porządku i pozbywanie się bezładu. Jak to ujął Schródinger, „istotą metabolizmu jest pozbywanie się przez organizm entropii, którą - póki żyje - musi nieuchronnie 4
produkować". W ten sposób porządek wzrasta lokalnie, choć zmniejsza się globalnie. Mimo wszystko, jeśli nawet życie nie pogwałca litery prawa, to narusza ducha prawa. Z drugiego prawa nie wynika, by mogły powstać i przetrwać podobne wysepki struktury. Jednak te wysepki nie tylko trwają; one również wzrastają dzięki sprytnej polityce wymiany handlowej: importowi rzeczy, które odznaczają się strukturą (pięciodaniowy posiłek), i eksportowi rzeczy o mniej złożonej strukturze. Jak importowanie struktury pomaga życiu w zachowaniu własnej struktury? Przede wszystkim życie nie poszukuje struktury w jakimś ogólnym sensie, lecz raczej zmagazynowanej energii. Wiemy przecież z codziennego doświadczenia, że jeśli energia ma być na cokolwiek przydatna, musi wystąpić w zmagazynowanej, scentralizowanej postaci. Ciepło w żarze ogniska może być wykorzystane do zagotowania wody, ale tylko dlatego, że jest ono zmagazynowane w żarze. A kiedy tylko drugie prawo wykona swoje zadanie i całe ciepło żaru rozproszy się w powietrzu, energia, chociaż nadal jest w pobliżu, nie nadaje się do wykorzystania. Kluczem do wykorzystania energii jest przybliżenie się do dobrego pakietu energii i złapanie, ile się da, kiedy ulega ona degradacji i przeobraża się w bardziej entropiczną, mniej zmagazynowaną, mniej użyteczną formę. To właśnie z tej uchwyconej energii korzysta życie do budowy i uzupełniania swojej struktury, a także do utrzymania wewnętrznego porządku mimo powszechnego zalewu entropii. Kiedy jemy hamburgera, wchłaniamy zmagazynowaną, a więc użyteczną energię. Tej zmagazynowanej energii dostarczyła krowa, która otrzymała energię z trawy, a trawie z kolei dostarczyło energii światło słoneczne, które przeniosło energię ze Słońca na Ziemię w skoncentrowanych pakietach. Przy każdym ogniwie tego łańcucha pokarmowego entropia wszechświata powiększała się, a malał zasób energii użytecznej i jednocześnie porządku. Jednak, tu na planecie Ziemia, coraz więcej użytecznej energii zostało upakowane w małych, organicznych formach i wzrósł zasób porządku, wciśniętego w coraz bardziej złożone kształty.*
Energia i kultura Niektórzy ewolucjoniści kulturowi przywiązują wielką wagę do roli technologii energii w ewolucji kulturowej, l nic w tym dziwnego. W końcu nieodłączne od ewolucjonizmu kulturowego jest przekonanie, że ludzkie społeczeństwa pod
pewnymi względami przypominają organizmy. Jak już wiemy, istotą organizmu jest to, że przechwytuje on i przetwarza energię; używa tej zmagazynowanej energii między innymi do tego, aby wytworzyć zmagazynowaną materię: paznokcie, sierść, kości, dzioby, pęcherze, mózgi - te wszystkie rzeczy, których postępujące trwanie jest wyrazem sprzeciwu wobec ducha drugiego prawa. Można więc wybaczyć ewolucjoniście kulturowemu pytanie: Czy to samo da się powiedzieć o ludzkim społeczeństwie? W dużej mierze tak. Podobnie jak pojedyncze organizmy, społeczeństwa przemieniają energię w struktury materialne. Nawet najprostsze społeczności łowców-zbieraczy pobierają energię w formie pożywienia i zużywają ją, aby zbudować sobie jakieś schronienie. Kiedy społeczności stają się bardziej złożone, zmieniają się również technologie energii. Rolnictwo, zamiast zbieractwa, staje się źródłem ludzkiej energii, a energia człowieka ma dodatkowe wsparcie w nieczłowieczej energii - wołach, kołach wodnych, maszynach parowych. Jednakże jedno
pozostaje bez zmiany; energia jest stale inwestowana w strukturę, aczkolwiek bardziej złożoną strukturę: świątynie, fabryki czy odrzutowce. A jeśli nawet nie będziemy brać pod uwagę tych wszystkich osiągnięć z dziedziny materii, to sami ludzie, w mniej konkretnym, lecz rzeczywistym sensie, stanowią struktury. Maszerująca armia, wiwatujący tłum, a nawet rozproszona na dużym obszarze korporacja stanowią skoordynowany, a więc uporządkowany układ istot ludzkich. Te człowiecze struktury, podobnie jak struktury nieczłowie-cze, są uzależnione od energii. Oraz - również jak te nieczłowiecze - stają się bardziej złożone w miarę postępu ewolucji kulturowej. Podobnie jak różnorodne struktury organizmu chronią ten organizm przed siłami entropii, przynajmniej niektóre ze społecznych struktur chronią społeczeństwo przed dezintegracją. Odnosi się to niewątpliwie do murów Jerycha, prawdopodobnie najstarszego świadectwa rolniczej wydajności. Nawet świątynie wodzostw - bez względu na to, czy służyły uciskowi i kontroli, czy też nieszkodliwej koordynacji - odegrały w pewnym sensie integrującą rolę, utrzymując dużą społeczność w stanie uporządkowanym i organicznie spójnym. A korporacje, które zaopatrują społeczeństwo w żywność lub odzież, jak również armie, które tego społeczeństwa bronią, są po to, aby nie dopuścić do powstania braków lub zakłóceń. Naturalnie, przy porównaniu społeczeństwa z żywym organizmem należy być ostrożnym. Przede wszystkim organizm użytkuje energię w mniej dowolny, bardziej konsekwentny sposób, niż robi to społeczeństwo. Mimo wszystko porównywanie żywych organizmów do społeczeństw ma swoje zalety i po części usprawiedliwia nacisk kładziony przez ewolucjonistów kulturowych na technologie energii. A przecież w pierwszej części tej książki kładłem nacisk przede wszystkim na technologie informacji. Dowodziłem, że to, co nosi obiegową nazwę pierwszej rewolucji energii - pojawienie się rolnictwa - miało raczej większą wagę jako rewolucja informacji; gęstość zaludnienia, która stała się możliwa dzięki rolnictwu, przyniosła „przeskok" kwantowy w rozmiarach i wydajności „niewidzialnego mózgu". Skąd się więc bierze moje podejrzane zainteresowanie technologią informacji? Po części stąd, że żyjemy w wieku informacji i, podobnie jak większość ludzi, mam skłonność do postrzegania przeszłości w kategoriach teraźniejszości. Jest jeszcze bardziej bezstronny powód, aby traktować informację z należytym szacunkiem. Chociaż zarówno informacja, jak i energia są najbardziej istotne, rządy sprawuje informacja. W społeczeństwach ludzkich energią (i materią) dowodzi informacja - a nie odwrotnie.*
Energia i informacja Jednym z pierwszych ewolucjonistów kulturowych, który uwypuklił ten fakt, był Kent Flannery. Jak pisał w 1972 roku, nawet w dość mało skomplikowanych hordach łow-ców-zbieraczy są często „nieformalni przywódcy, którzy gromadzą i rozpowszechniają wiedzę o tym, jakie zarośla jadalnych orzeszków zostały już całkowicie wyeksploatowane, w których wąwozach jest 5 obecnie dużo zwierzyny, i tak dalej". Również na wyższych poziomach społecznej złożoności informacja odgrywa główną rolę. Szefowie wysyłają sygnały, które ukierunkowują ludzką energię na budowanie świątyń. Wysyłają sygnały, ile dzid trzeba zrobić i kiedy te dzidy zostaną użyte w wojnie. Robią to, kiedy sami otrzymają sygnały na temat zaistniałej sytuacji. Starożytne państwa też przetwarzały informacje - często w biurokratycznej formie - aby przetwarzać energię i materię. To samo odnosi się do współczesnych rynków; jak widzieliśmy, niewidzialna ręka jest całkowicie zależna od niewidzialnego mózgu, zdecentralizowanego układu przetwarzania danych. Biorąc to wszystko pod uwagę, dowodził Flannery, „jednym z głównych trendów" w ewolucji kulturowej jest „stopniowy wzrost zdolności przetwarzania, 6 przechowywania i analizowania informacji". Czy również i w tym wypadku da się obronić porównanie żywego organizmu do społeczeństwa? Czy rośliny i zwierzęta przetwarzają informacje w celu przetwarzania energii i materii? Tak, robią to wszystkie istoty żyjące. Nawet
bakteria f. coli tak czyni. W ubogim w energię środowisku E. coli syntetyzuje cząsteczkę cyklicznego AMP, czyli kwasu adenozynomonofosforanowego (cAMP), która następnie wiąże się z DNA, pobudzając DNA do budowy fla-gellum, wici umożliwiającej bakterii dotarcie do bogatego w energię środowiska. Cząsteczka cyklicznego AMP jest pewnego rodzaju symbolem, którego znaczenie jest porównywalne ze znaczeniem wiadomości dla nieformalnego szefa łowców-zbieraczy, że lokalne zarośla orzeszków są już ogołocone. A DNA, który reaguje na ten symbol, inicjując budowę wici, jest porównywalny do tego szefa, który gromadzi dowody niedoboru i 7 proponuje hordzie zmianę miejsca. Słowo „znaczenie" nie zostało tu użyte przypadkowo. Głosiciel pragmatyzmu Charles S. Peirce uważał, że
„znaczenie" czegokolwiek jest tym samym, co wynikające z tego czegoś działanie, działanie zgodne z przekazaną informacją o stanie środowiska. W tym sensie cząsteczka cyklicznego AMP ma prawdziwe znaczenie. Prowadzi do 8 zachowania (przemieszczanie się) zgodnego z przekazaną informacją (lokalny niedobór energii). Przemieszczająca się „rozumnie" f. coli zadaje kłam staremu przekonaniu, że DNA jest jedynie szczegółowym planem budowy organizmu. DNA to nie tylko dane, to procesor danych. Minęło już tyle czasu od chwili, kiedy człowiek został „zbudowany", a DNA w każdej komórce nadal robi to, co robi DNA E. coli: absorbuje informacje ze środowiska (w przypadku człowieka to często inne komórki) i odpowiednio kieruje zachowaniem takiej komórki. Natomiast w trakcie budowy organizmu DNA przetwarza informacje dotyczące szerszego środowiska i odpowiednio kształtuje organizm - na przykład przystosowując barwę skóry dziecka do intensywności światła słonecznego. Od narodzin do śmierci DNA jest o wiele bardziej bystry niż jakikolwiek plan. Przetwarzanie danych dotyczy nawet pozornie trywialnych funkcji organicznych. Trawa rośnie do góry, a nie w dół, ponieważ powierzchnie jej komórek wyczuwają, który kierunek daje więcej światła i ciepła, i przekazują te dane do DNA, który następnie przekazuje sygnały kierujące wzrostem. Kiedy goi się zraniona kość, sygnały muszą najpierw przekazać fakt zranienia, a później inne sygnały kierują różnymi projektami budowlanymi, począwszy od ochronnego opuchnięcia do reperacji kości. Nawet na poziomie pojedynczych cząsteczek budowa i zachowanie struktury wobec groźby entropii muszą być powiązane z pewnego rodzaju przetwarzaniem informacji, z pewnego rodzaju rozeznaniem. Laureat Nagrody Nobla biolog molekularny Jacques Monod zaobserwował, że cząsteczki białka mają „zdolność »rozpoznawania« innych cząsteczek" po ich kształcie - i w ten sposób ustawiają się w uporządkowanych układach. 9
„Działa tu, całkiem dosłownie, mikroskopijna rozróżniająca (jeśli nie »poznaw-cza») umiejętność". Ta „wybiórcza" dyskryminacja powoduje, że żyjące istoty „jak gdyby unikają przeznaczenia, jakie głosi drugie prawo 10 te/modynamiki". Na wszystkich poziomach każdego organizmu informacja kieruje energią i materią takimi metodami, które zapewniają przetrwanie struktury - podobnie dzieje się w społeczeństwach ludzkich. Jest jeszcze jedna analogia między organizmami a społeczeństwami. Nie chodzi tylko o to, że w obu przypadkach energia jest ustawiona w ten sposób, aby zachować i chronić strukturę. Nie chodzi też o to, że informacja zawsze kieruje tym ustawieniem. Chodzi o to, że funkcją informacji jest kierowanie tym ustawieniem. Interkomórkowe i intrakomórkowe systemy przekaźnikowe, jak w strukturze paznokcia czy kości, wyewoluowały, by kierować tą konstrukcją, i zostały zachowane przez dobór naturalny, ponieważ pomagały zachować podstawę życiowej struktury, DNA. To samo dotyczy systemu przetwarzania informacji, który zarządza budową szałasów, świątyń i drapaczy chmur oraz utrzymaniem korporacji i wojsk. Nie chcę przez to powiedzieć, że ludzie są wyposażeni w specjalne programy umysłowe do budowania świątyń i utrzymywania armii. Rozumiem to w bardziej ogólnym sensie, że ludzie są genetycznie wyposażeni w dążność do myślenia o budowaniu rzeczy i organizowaniu różnych przedsięwzięć społecznych i do komunikowania się w sprawie tych projektów, oraz że te genetycznie uwarunkowane dążności do przetwarzania danych były faworyzowane przez dobór naturalny, ponieważ pomagały przedłużać trwanie DNA, pomagały ludziom utrzymać się przy życiu. Informacja kulturowa, podobnie jak wszystkie poprzednie formy informacji organicznej, została po raz pierwszy wykreowana - wynaleziona przez dobór naturalny - aby zachować i chronić informację genetyczną. Kiedy patrzymy na kulturę na tle wszystkiego, co żyje, to widzimy, że nie była niczym nowym, po prostu kolejnym systemem przetwarzania danych, wynalezionym przez dobór naturalny, aby zarządzać energią i materią w sposób, który chroni DNA. Jednak to pierwszy z tych systemów zaczął żyć własnym życiem, inaugurując całkowicie nowy rodzaj ewolucji. Dobór naturalny, po wynalezieniu coraz bardziej sprytnych form DNA, dawno temu wynalazł mózgi - aż wreszcie u naszego gatunku wynalazł szczególnie imponujący mózg, mózg, który mógł zainicjować całkowicie nowy typ doboru naturalnego.
Cudowny klej Jednym z pierwszych ewolucjonistów kulturowych, kładących nacisk na technologię energii, był Leslie White. W rzeczy samej, niektórzy badacze przypisują ożywie-
nie zainteresowania ewolucjonizmem kulturowym, jakie nastąpiło w połowie dwudziestego wieku, ukazaniu się w 1943 roku jego pracy Energy and the Evolution of Culture (Energia a ewolucja kulturowa). White należał również do tych ewolucjoni-stów kulturowych, którzy w mniejszym lub większym stopniu ignorowali technologie informacji. Właściwie nie ma w tym nic dziwnego. Jego znacząca praca ukazała się na rok przed książką Schródingera, na dziesięć lat przed opracowaniem modelu struktury DNA i na wiele lat, zanim nauka do końca rozszyfrowała decydującą rolę, jaką
odgrywa informacja biologiczna w podtrzymywaniu integralności organizmu. Dlatego też jego wysiłki zmierzające do wprowadzenia spostrzeżeń z biologii do nauk społecznych spotkały się z umiarkowanym sukcesem. Zwrócił uwagę na fakt, że pytanie „Co utrzymuje systemy w spójności?" jest „równie fundamentalne dla socjologii, jak i dla biologii", nie mógł jednak o wiele dalej posunąć swojej analizy. Przypuszczalnie kluczowym elementem była „siła", ale w naukach społecznych „nie mamy nazwy dla tej siły, chyba że nazwiemy ją solidarnością" i „jaka jest jej nazwa, jeśli w ogóle istnieje, w biologii, 11 tego nie wiemy". Teraz my to już wiemy. W społeczeństwach, w organizmach, w komórkach, magicznym klejem jest informacja. Informacja jest tym, co synchronizuje części całości i utrzymuje kontakt między nimi, kiedy opierają się wspólnie bezładowi i rozkładowi. Informacja jest tym, co pozwala życiu przeciwstawić się duchowi, chociaż nie literze drugiego prawa termodynamiki. Informacja ukierunkowuje energię potrzebną do budowy i uzupełniania struktur, które entropiczne fale czasu nieustępliwie naruszają. Ta informacja nie jestżadną tajemną „siłą", lecz raczej czymś fizycznym: falami dźwiękowymi, które moje struny głosowe przesyłają do twojego ucha, przewodzącymi bodźce neuronami w mózgu, hormonami, które regulują poziom glukozy we krwi, cząsteczkami cyklicznego AMP w bakterii. Informacja jest zmagazynowaną formą materii lub energii, której zadaniem jest utrzymywanie i ochranianie struktury. Jest tym, co skierowuje materię i energię tam, gdzie są potrzebne, i dzięki temu usuwa na bok entropię, więc porządek może wzrastać lokalnie, nawet jeśli spada globalnie - a zatem życie może istnieć. Już od czasu bulionu kosmicznego technologia informacji była w samym centrum wszystkiego. Od DNA przez mózg do Internetu procesory informacji stale wytwarzają większe procesory informacji i są przez nie podporządkowywane. Życie stale lekceważy ducha drugiego prawa na coraz większą i większą skalę. Tylko postrzegając tę epopeję w jej pełnym rozwoju - nie jedynie przez ostatnie 30 tysięcy lat, lecz poprzednie kilka miliardów - możemy zająć się pytaniem, czy miała ona, w jakimkolwiek sensie, autora.
Rozdział 18
Wzrost biologicznej niezerowej sumowalności Ul jest dziełem współpracy na większej ilości poziomów, niżby się to mogto wydawać MATT RIDLEY1
Może sądzisz, że masz jeden zestaw genów, ułożonych wzdłuż chromosomów w jądrze każdej komórki. To pospolite, choć błędne mniemanie. Jądro to jedna z wielu struktur wewnątrzkomórkowych, zwanych organellami. A mitochon-drium, czyli jedno z organelli, które przetwarza energię - jest dziedziczone niezależnie od genów jądrowych. Podczas gdy twoje geny jądrowe pochodzą w równych proporcjach od ojca i matki, wszystkie twoje geny mitochondrialne pochodzą od matki. Jeśli jesteś mężczyzną, nie przekażesz ich następnym pokoleniom. Dlaczego każda komórka ma dwa zestawy DNA? Powszechnie akceptowana odpowiedź po dziesięcioleciach sporów brzmi tak: w dawnych, dawnych czasach, zanim powstały organizmy wielokomórkowe, dalekim przodkiem naszych mitochondriów była żyjąca na własny rachunek, samowystarczalna komórka, coś w rodzaju prostej bakterii; a dalekim przodkiem komórek, w których teraz zamieszkują mitochondria - naszych komórek z wyodrębnionym jądrem -była także żyjąca na własny rachunek, samowystarczalna komórka. Potem te dwie wolno żyjące komórki połączyły się, mitochondria wyspecjalizowały w przetwarzaniu energii, a większa komórka zajęła się innymi sprawami, takimi jak ruch. Obie żyły dalej szczęśliwie w błogim podziale pracy. Jestem niepoprawnym romantykiem - zawsze podkreślam wzajemne korzyści. Niektórzy biolodzy powiedzieliby, że sposób, w jaki opisałem tę historię, pomija różne paskudne szczegóły. Według laureata Nagrody Nobla Renato Dulbec-co 2 niegdyś autonomiczne mitochondria teraz są „podporządkowane potrzebom komórek, w których zamieszkują". Według Johna Maynarda Smitha i Eórsa Szath-maryego, autorów Tirie Major Jransitions in Evolution (Wielkie przemiany ewolucji), mi3 tochondria to „wtłoczeni w małą przestrzeń niewolnicy", poddani bezwzględnemu „wyzyskowi metabolicznemu".
Jak się przekonamy, można się przeciwstawić tak cynicznej interpretacji ciężkiego położenia mitochondriów, teraz chcę tylko zaznaczyć, że biolodzy rzeczywiście używają takiego języka, jakby mitochondrium - pewnie pozbawiona świadomości swojego istnienia maciupeńka kuleczka - miało ciężkie życie. Co oni mają na myśli? W jaki sposób taka struktura może być „niewolnikiem", którego się „wyzyskuje"? Słysząc to, można by pomyśleć, że mitochondrium, jak osoba ludzka, ma własne interesy, które albo mu się udają, albo też nie. Czy w jakimś sensie jest to prawdziwe? Tak, w sensie darwinowskim. Według teorii Darwina istoty żyjące są „zaprojektowane" - przez dobór naturalny - do przekazywania swoich genów następnym pokoleniom. Służenie ich „interesom" oznacza wspomaganie tej genetycznej proliferacji. Udaremnianie ich interesów - na przykład „wyzyskiwanie" ich - to zmniejszanie ich genetycznego dziedzictwa. Poznawszy to słownictwo, możemy zastosować teorię gier do biologicznej ewolucji. Kiedy dwie jednostki organiczne mogą poprawić swoje wzajemne perspektywy na przetrwanie i reprodukcję, mierzą się z sytuacją o sumie niezerowej; a w przypadku kiedy ich interesy są rozbieżne, dynamika ma sumę zerową. Zobaczymy więc, że ewolucja biologiczna, podobnie jak ewolucja kulturowa, może być postrzegana w kategoriach ciągłego dopracowywania dynamiki sumy niezerowej. Od alfy do omegi, od pierwszego chromosomu na Ziemi aż do pierwszej istoty ludzkiej, dobór naturalny przychylnie traktuje ekspansję niezerowej sumowalności.
Sojusz w kosmicznym bulionie Jak zaczęło się życie? Mnie o to nie pytajcie. Jednak od początku jedną z jego sił sprawczych była logika sumy niezerowej. Weźmy pod uwagę dwa geny, które połączyły się, aby utworzyć pierwszy na świecie chromosom. (Używam terminu „chromosom" w luźnym znaczeniu jakiejkolwiek sekwencji genów, a nie tylko regularnie upakowanych sekwencji, które wyewoluowały w komórkach roślin i zwierząt). Jakie były funkcje genów? Nie mam pojęcia (poza tym, że musiały być zdolne do replikacji). Ale jedno jest jasne: kiedy znalazły się w tej samej łodzi, ich relacje stały się w wysokim stopniu relacjami o sumie niezerowej. Ogólnie rzecz biorąc, to, co sprzyjało przetrwaniu i replikacji jednego, sprzyjało przetrwaniu i replikacji drugiego. Jakiekolwiek więc funkcje rzeczywiście sprawowały - na przykład budowanie ochronnej otoczki - najlepszym dla nich wyjściem była współpraca, zjednoczenie się w dążeniu do wspólnego celu i dzielenie pracą. Oczywiście, geny nie przyjmują żadnych rad i nie „współpracują" w tym sensie, w jakim współpracują ludzie oceniają innych graczy i decydują, że koordynacja wysiłków jest najbardziej rozsądnym wyborem. Kiedy tylko te dwa geny się połączyły, nie było już żadnego wyboru. Natura obu genów była już ustalona; albo współpracowałyby, żeby osiągnąć więcej, niż mogłyby to zrobić w pojedynkę, albo straciłyby tę okazję. W tym ostatnim wypadku ich dalsza linia rodowa miałaby mniejszą szansę rozkwitu. Jeżeli mutacja genetyczna szybko nie polepszyłaby perspektyw dla ich potomstwa, ten szczególny eksperyment intergenowej współpracy mógłby ponieść klęskę. Dwa geny, które wynalazły pierwszy chromosom świata, gdyby nie pozostawiły żadnego dziedzictwa, wpadłyby do śmietnika historii organicznej. Takie jest życie: większość eksperymentów jest skazana na klęskę. Może jednak ta para genów, która wynalazła drugi chromosom świata, albo trzeci, albo jeszcze inny, weszłaby w bardziej konstruktywną interakcję. Wtedy perspektywy dla dalszej linii ich rodu byłyby lepsze, i mogłaby ona rozmnażać się szczęśliwie. Właśnie w taki ślepy, poplątany sposób geny dochodzą do „realizowania strategii", nie myśląc wcale o celu. Z dalszej perspektywy, dobór naturalny zachowuje te geny, które przypadkiem dobrze rozegrały tę grę. Kiedy geny są ulokowane w tym samym chromosomie, to taka gra przeważnie nosi nazwę kooperacji. Osiągnięcie dojrzałości płciowej przez żabę jest procesem konstrukcyjnym o tak subtelnej harmonii, że w porównaniu z nim budowa nowoczesnego drapacza chmur wydaje się chaotycznym i prymitywnym przedsięwzięciem. To samo - tyle że w jeszcze większym stopniu - odnosi się do niedźwiedzia. Mówiąc, że coraz bardziej skomplikowane organizmy wyewo-luowały z biegiem czasu - jak to się zresztą stało - mówimy, iż z biegiem czasu geny zaangażowały się w coraz bardziej rozległe i wyrafinowane interakcje o sumie niezerowej. Począwszy od bakterii, a skończywszy na ludziach, ewolucja biologiczna poruszała się zasadniczo w tym samym kierunku, w jakim poruszała się ewolucja kulturowa. Czy historia życia jest rzeczywiście tak prosta? Jest tylko gromadzeniem się coraz większego zbioru niezerowej sumowalności? Nie. Przede wszystkim jest kilka trudnych progów ewolucyjnych, które musiały zostać przekroczone w jakimś miejscu między dobrze zaprojektowaną bakterią a Homo sapiens. Świetnie się jednak składa, że przekraczanie tych progów jest uzależnione od użytkowania logiki sumy niezerowej, a jest to zadanie, w którym celuje dobór naturalny.
Jak komórki stały się skomplikowane Jednym z najwyższych progów było pojawienie się komórki eukariotycznej. W prawie całej wczesnej historii życia komórka prokariotyczna była najbardziej skomplikowanym tworem, który istnieje dzisiaj w formie bakterii. Komórki pro-
kariotyczne to pewnego rodzaju niechluje. Na przykład ich DNA skupiony jest w jednym lub kilku rejonach i tylko w luźnym sensie możemy tu mówić o tworzeniu chromosomu. Komórka eukariotyczna natomiast, która stała się elementem budowy dla roślin i zwierząt, jest bardziej uporządkowana i biurokratyczna. Jej DNA zlokalizowany jest w jądrze wzdłuż wyraźnych chromosomów i stamtąd wysyła rozkazy, które są przekazywane dalej. Komórka eukariotyczna odznacza się zróżnicowanym podziałem pracy dzięki swoim licznym organel-lom. Należą do nich wspomniane już mitochondria, a u roślin zawierające zielony barwnik chloroplasty, w których obrębie odbywa się proces fotosyntezy i które, podobnie jak mitochondria, pochodzą od żyjącego na własny rachunek przodka, połączonego z inną komórką, co było brzemienne w skutki. W czasie kiedy wielu biologów nie chciało uwierzyć w autonomiczne pochodzenie mitochondriów i chloroplastów, największą obrończynią tego scenariusza była biolog Lynn Margulis. Margulis utrzymuje, że różne inne organelle miały 4 również żyjących na własny rachunek przodków. Nawet jądro komórkowe może być tego przykładem. Większość liczących się biologów w to powątpiewa, ale z drugiej strony nie tak dawno nie mogli uwierzyć w jej teorię na temat mitochondriów i chloroplastów. Skąd się bierze ten główny nurt sceptycyzmu? Margulis uważa, że przede wszystkim biolodzy (którzy przeważnie są mężczyznami) mają tendencję do traktowania współzawodnictwa, a nie współpracy, jako siły sprawczej ewolucji. Mogłaby śmiało użyć wypowiedzi cytowanych powyżej naukowców na temat „wyzysku" i podporządkowywania jako głównego dowodu rzeczowego na poparcie swojego oskarżenia. Chociaż akceptują jej tezę, że mitochondria powstały przez fuzję, nadal twierdzą, że mitochondria są brutalnie podporządkowywane dominującym partnerom. A wyrażając to w języku biologii, można powiedzieć, że ci badacze akceptują fakt, iż dwie oddzielne jednostki połączyły się na skutek symbiozy - co oznacza „trwałe współżycie" - upierają się jednak, że jest to symbioza korzystna tylko dla 5 jednego z partnerów, a nie mutu-alizm. A w języku teorii gier powiemy: tak, to się rozpoczęło od relacji między dwoma suwerennymi istotami, lecz centralna dynamika miała sumę zerową, a nie sumę niezerową. Czy ci stereotypowi mężczyźni biolodzy mają rację? Nie da się tego udowodnić. Weźmy pod uwagę opinię Dulbecco, zgodnie z którą „potrzeby" mitochondriów są „podporządkowane" potrzebom większej eukariotycznej komórki. Z jego obserwacji wynika jedynie, że działaniem mitochondriów w przeważającej mierze (choć nie całkowicie) dowodzą geny w jądrze większej komórki; prominenci w jądrze wydają rozkazy, a mitochondrium posłusznie je wypełnia - dokładna definicja służalczości. To prawda, że wiele instrukcji dowodzących mitochondriami pochodzi z jądra. W rzeczy samej, jak to zauważyli inni biolodzy, niektóre geny, pierwotnie ulokowane w mitochondrium i sprawujące nad nim kontrolę, jak się wydaje, przeniosły się do jądra, skąd sprawują zdalnie sterowaną kontrolę. Lecz jak również zauważyli niektórzy z tych 6 biologów, ten transfer mógł być po myśli doboru naturalnego, ponieważ wzmagał wydajność całej komórki. Jeżeli tak, to przysłużył się również pozostającemu w mitochondrium DNA i DNA w jądrze - przecież cała komórka jest łodzią, w której znajdują się oba typy DNA. Dulbecco antropomorfizuje mitochondria. Istoty ludzkie lubią samodzielność i często przeciwstawiają się kontroli. Nie ma jednak żadnych dowodów na to, że mitochondria mają wyraźne zdanie na temat autonomii, w tym czy innym kierunku. Można mówić o ich „potrzebach" czy „interesach" tylko w kategoriach darwinowskich. A w tym sensie są one równie zainteresowane wydajnością większej komórki, jak i znajdujący się w jądrze DNA. Dla jednego i drugiego większa komórka jest domem. Oba pozostają w relacjach o wysokiej sumie niezerowej. Ponura teoria Maynarda Smitha i Szathmśryego ma również antropomorficz-ne zabarwienie, ale innego rodzaju. Aby poprzeć swoją tezę, wedle której mitochondria są niewolnikami, wysuwają argumenty, że dawno temu, na początku symbiozy, komórki jądra trzymały mitochondria „jak ludzie trzymają świnie w celu kontrolowanego wyzysku". To znaczy: pozwalały mitochondriom rozmnażać się w niewoli, zjadały niektóre, i dalej pozwalały się im rozmnażać. Obecnie, zamiast zjadać całe mitochondria, komórka traktuje je jako trwałe centra energetyczne - stanowi to wersję 7 high-tech pierwotnego zniewolenia, jest to „bardziej wyrafinowany wyzysk metaboliczny". Jednak jeśli nawet przyjmiemy, że mitochondria były początkowo subkomór-kowymi ekwiwalentami świń, czy to rzeczywiście byłby wyzysk? Nie zrozumcie mnie źle. Wolę być człowiekiem niż świnią i jestem przekonany, że świnie źle
wychodzą na relacji świnia-człowiek. To dlatego, że kiedy myślę o ludzkiej korzyści - a nawet w jakiś sposób, kiedy myślę o korzyści świni - myślę o szczęściu; a dla obu gatunków (przypuszczalnie) pewna doza wolności wspomaga szczęście.
Kiedy mówimy jednak o jądrach i organellach, mówimy jedynie o darwinowskich korzyściach, o genetycznej proliferacji. A w kategoriach darwinowskich udomowione gatunki bardzo dobrze prosperują, nie można narzekać. Jest dzisiaj o wiele więcej DNA świni niż DNA jej nieudomowionego kuzyna, dzika. W tym sensie - w darwinowskim sensie - być zjedzonym jest najlepszą rzeczą, jaka kiedykolwiek przytrafiła się wieprzowinie. Podobnie „kontrolowany wyzysk" tych pierwotnych organelli mógł równie dobrze zwiększyć ich dziedzictwo, a w tym wypadku nie byłby to wyzysk. Niewątpliwie mają one dzisiaj mnóstwo potomków- miliardy w każdym bardziej pokaźnym stworzeniu na ziemi. Powracając stale do intrakomórkowej niezerowej sumowalności, nie twierdzę, że interesy DNA organelli i DNA jądra są ze sobą całkowicie zbieżne. Chociaż większą część życia spędzają w tej samej łodzi, wsiadają do oddzielnych łodzi, aby dotrzeć do następnego pokolenia. Ponieważ DNA mitochondrium jest przekazywany tylko za pośrednictwem matki, jego darwinowski interes może być zaspokojony przez ukierunkowywanie reprodukcji na płeć żeńską tak, że córki byłyby normą, a synowie wyjątkiem. Jeżeli ten brak równowagi wśród płci wpływałby nawet w niewielkim stopniu niekorzystnie na sukces reprodukcyjny całego organizmu, taki kompromis byłby nadal korzystny z punktu widzenia mitochondrium. Jednak jądro zajęłoby inne stanowisko, ponieważ nie zyskuje niczego na nadwyżce córek. Chociaż ten wywód może się wydać bardzo hipotetyczny, właśnie taki proces zachodzi u roślin. U różnych gatunków roślin mitochondria mają geny, które powodują zanik męskiego pyłku, ustawiając reprodukcję na korzyść żeńskich nasion. Fakt, że to działa przeciwko interesom DNA jądra, jest oczywisty, ponieważ stosuje ono środki zaradcze. W niektórych przypadkach gen przywracający płodność jądra8 wyewoluował, aby zneutralizować nierówność przez wzrastającą dawkę pyłku.9 To nam przypomina, że relacje o sumie niezerowej prawie zawsze mają swoje naturalne napięcie, wymiar o sumie zerowej. To również przypomina nam, że tacy biolodzy jak Duibecco nie mylą się, gdy mówią o napięciu, jakie może panować między mitochondriami a jądrami. Jednak czasem się mylą w tym, co traktują jako dowód napięcia, oraz gdy wyciągają wniosek, że napięcie jest wszechobecne, kiedy w gruncie rzeczy stanowi ono tylko niewielką część całego zagadnienia.* Na samym początku relacji mitochondrium-jądro prawdopodobnie dominowała zerowa sumowalność. Najwyraźniej pierwotne mitochondrium po raz pierwszy weszło do komórki w akcie wyzysku, który się nie powiódł. Albo duża komórka usiłowała pożreć małą komórkę i nie udało się jej strawić, albo mała komórka zaatakowała dużą komórkę i nie udało się jej zabić. Takie niegodziwe początki relacji o sumie niezerowej nie powinny nas dziwić. Tematem tej książki jest to, że niezerowa sumowalność pojawia się zwykle poprzez ewolucję zarówno biologiczną, jak i kulturową. Pojawiała się często pomiędzy jednostkami - wioskami, miastami, państwami - których stosunki były niegdyś wyłącznie relacjami o sumie zerowej. Nawet jeśli relacje między mitochondriami a większymi komórkami były początkowo wypełnione sporami i wzajemnymi oskarżeniami, dzisiaj obaj antagoniści płyną w jednej łodzi, związani grą o sumie niezerowej, którą dobrze rozgrywają dla wzajemnych korzyści. Właściwy powód, dla którego gry o sumie niezerowej są w końcu dobrze rozgrywane, jest jednakowy zarówno w ewolucji biologicznej, jak i kulturalnej. Czy jesteś wiązką genów, czy wiązką memów, to jeśli znalazłeś się w tej samej łodzi - możesz zginąć, jeśli nie jesteś skłonny do produktywnej koordynacji. Różnica polega tylko na tym, że dla genów tą łodzią jest komórka, wielokomórkowy organizm, a czasem, jak się wkrótce przekonamy, luźniejsze ugrupowanie, takie jak rodzina; dla memów łodzią jest często większa grupa społeczna - wieś, wodzostwo, państwo, wspólnota religijna, zastęp harcerski czy cokolwiek innego. Ewolucja genetyczna dąży do tworzenia harmonijnie zintegrowanych organizmów, ewolucja kulturowa zaś - do tworzenia harmonijnie zintegrowanych grup organizmów, l w obu przypadkach relacje, które zaczynają się od napięć i wyzysku, mogą podążać w kierunku wzajemnych korzyści.
Epluribus unum (jedno uczynione z wielu) Przy przekraczaniu następnego wielkiego progu po komórce eukariotycznej -przepaści między pojedynczą komórką a wielokomórkowym życiem - dobór naturalny ponownie kierował się logiką sumy niezerowej, lecz tym razem ta logika
miała inną podstawę. Wiele jednokomórkowych form życia rozmnaża się bezpłciowo przez klonowanie. Komórka rozdziela się po prostu na dwie części, tworząc własną kopię. Ważną konsekwencją tego faktu jest to, że sąsiadujące komórki wykazują często te same interesy darwinowskie, co sprzyja łączeniu się ich w jeden wielokomórkowy organizm. Jeśli natychmiast zrozumieliście, o co tutaj chodzi, to gratuluję. A jeśli nie, to nie macie się czym martwić, ewolucyjni biolodzy nie potrafili do końca zgłębić tej logiki aż do 1960 roku, przeszło sto lat po ukazaniu się O pochodzeniu gatunków- dopiero wtedy William Hamilton wysunął teorię doboru krewniaczego. Musimy pamiętać, że „darwinowski interes" jednostki organicznej jest tym, co pomaga w przekazywaniu informacji genetycznej. Jeżeli więc grupa komórek ma tę samą informację genetyczną, ich darwinowski interes jest z definicji identyczny. Przypuśćmy na przykład, że dwóm komórkom grozi śmierć głodowa, ale komórka A może uratować komórkę B, popełniając samobójstwo. Końcowy wynik „poświęcenia" komórki A to zwiększenie szans na to, że jej własna informacja genetyczna zostanie przekazana następnemu pokoleniu - ponieważ komórka B przenosi informację genetyczną komórki A. W darwinowskiej arytmetyce komórka jest równie zainteresowana dobrem klonu, jak swoim własnym dobrem. Oczywiście, komórki nie posługują się arytmetyką ani nie robią żadnych innych obliczeń. W jaki więc sposób komórka załatwia swoje darwinowskie interesy tak okrężną drogą - przez „wybiórczy altruizm krewniaczy"? Wyobraźmy sobie zmutowany gen, który skłania komórkę do pewnego poświęcenia na rzecz sąsiedniej komórki. Po kilku etapach podziału komórka, która zawiera ten gen, jest otoczona komórkami również zawierającymi ten gen. Kiedy więc temu „altruistycznemu" genowi nadarza się okazja ruszenia do akcji, aby ocalić sąsiednią komórkę, która znajduje się w niebezpieczeństwie, to ten gen istotnie ratuje własną kopię. Cen ów może ulec zagładzie podczas dokonywania tych heroicznych czynów (dlatego te geny nazwano „altruistycznymi"), lecz jeśli w ogólnym rozrachunku więcej kopii genu zostanie ocalonych niż utraconych, ten gen może rozprzestrzenić się w populacji (dlatego też używa się słowa „al-truistyczny" w cudzysłowie). Ten gen przewyższy w reprodukcji alternatywny, unikający ryzyka gen, który nie ruszy do akcji, kiedy jego kopie będą ulegać masowej zagładzie. Weźmy teraz pod uwagę wzięty z życia przykład altruizmu na poziomie ko| mórki: śluzorośle. Przywodzi ono na myśl telewizyjne reklamy miętówek - czy miętówki to cukierki, czy służą tylko do odświeżania oddechu? (Jedno i drugie, dwa w jednym). Czy śluzorośle to skupisko komórek, czy indywidualny wielokomórkowy organizm? Jedno i drugie lub jeśli ktoś woli - ani jedno, ani drugie: l znajduje się na granicy między skupiskiem komórek a organizmem, nigdy nie angażując się po żadnej ze stron. Jego komórki spędzają dużo czasu na przemieszczaniu się po lesie w poszukiwaniu pożywienia, a od czasu do czasu rozmnażają się przez podział. W razie niedostatku pokarmu pierwsze komórki, które odczuły jego brak, wysyłają sygnał alarmowy w postaci cyklicznego AMR Inne | komórki odpowiadają na to wezwanie i następuje transformacja. Komórki skupiają się, tworzą maleńkiego pełzaka i 10 zaczynają poruszać się jak jeden wielokomórkowy organizm. Wreszcie, kiedy znajdą odpowiednie miejsce, zabierają się do wytworzenia nowego pokolenia śluzorośla. Pełzak formuje strukturę rozrodczą na trzonecz1 ku, co wymaga wyraźnego podziału pracy komórek. Niektóre komórki - zależnie od tego, gdzie się znalazły w zagregowanym pełzaku - stanowią cegiełki trzo-neczka, inne - znowu zależnie od tego, gdzie się znajdują - tworzą spory -zarodniki służące rozmnażaniu. Spory znajdują się na szczycie trzoneczka i są wystrzeliwane w przestrzeń, aby przenosić dziedzictwo śluzorośla do potomności. Komórki trzoneczków, zrobiwszy wszystko, co do nich należało, umierają. Poświęciły własne perspektywy reprodukcyjne na rzecz swoich sąsiadów. Ale nie jest to prawdziwe „poświęcenie". Istnieje duże prawdopodobieństwo, że komórki trzoneczków są genetycznie 11 identyczne jak ich najbliżsi sąsiedzi, mają więc silną darwinowską motywację do rozsiewania zarodników. Ponownie dwie organiczne jednostki - komórki, które przekształciły się w cegiełki, i komórki, które przekształciły się w zarodniki - współpracują, ponieważ znajdują się w tej samej łodzi. Jednak w tym przypadku „ta sama łódź" nie oznacza „tego samego fizycznego pojazdu", jak dla genów ulokowanych w jednym chromosomie. W końcu przez większość cyklu życiowego komórki są zdane same na siebie i mogą się autonomicznie rozmnażać; fakt, że „wybierają" współpracę przy konstruowaniu wspólnego pojazdu, sugeruje działanie jakiejś uprzedniej logiki sumy niezerowej, że w pewnym sensie już były w tej samej łodzi, l rzeczywiście. Były w tej samej łodzi ze względu na wspólne darwinowskie interesy - przesłanie tego samego zestawu informacji genetycznej następnemu pokoleniu.
Agregacja pełzaka jest tak magicznym procesem, że już w 1930 roku niemiecki biolog, który ją po raz pierwszy sfilmował, uznał, że wypływa ona z wewnętrznych sił komórek, z ich „pędu życiowego" (nawiązując do kategorii
berg-sonowskich).12 Jednak agregacja jest zaaranżowana w bardziej konkretny sposób - przez cykliczny AMF) sygnał wysyłany przez komórki, kiedy przychodzi czas na agregację. Wysyłanie sygnałów to standardowa procedura w relacjach sumy niezero-wej. W przypadku ludzi tymi sygnałami mogą być słabe fale przekazujące gesty, fale dźwiękowe, które przenoszą słowa, znaczki robione atramentem lub elektroniczne sygnały pojawiające się na ekranie radaru. W przypadku komunikacji międzykomórkowej funkcję sygnałów często spełniają białka. Na przykład jądro dowodzi przetwarzaniem energii komórkowej za pośrednictwem białek przekazywanych do mitochondrium.13 Jednak na wszystkich poziomach organizacji, kiedy jednostki koordynują swoje zachowanie dla wspólnego dobra, informacja jest przetwarzana. Powróćmy do bakterii E. coli z ostatniego rozdziału, tej, która wytwarza napędową wić, aby uciec z ubogiego w węgiel środowiska. Ten zręczny manewr to w gruncie rzeczy wspólne przedsięwzięcie dwóch typów genów na bakteryjnym DNA: genów odpowiedzialnych za wyczuwanie niedoboru węgla i genów odpowiedzialnych za budowę wici. Taka współpraca wymaga komunikacji między wyczuwającymi a budującymi genami, l ta komunikacja istnieje, odbywa się za pomocą „symbolu", cząsteczki cyklicznego AMP, która - kiedy zaczyna brakować węgla, jest przesyłana do genów inicjujących bu dowę wici.* Jak widzieliśmy w części pierwszej, komunikowanie się - przełamywanie „bariery informacji" - jest jednym z dwóch warunków, które muszą zajść, aby powstały pozytywne sumy; trzeba także pokonać „barierę zaufania"; zagrożenie „oszustwem" musi być bowiem zminimalizowane. Tak się przynajmniej dzieje w grach o sumie niezerowej pomiędzy ludźmi. Może jednak
„zaufanie" nie jest tak wielkim problemem, kiedy w grę wchodzą komórki. Prawda? Nieprawda - przynajmniej w pewnym sensie. Ewolucja biologiczna, podobnie jak ewolucja kulturowa, stwarza okazje dla oszustów, piratów i łajdaków, którzy dla swoich pasożytniczych celów poświęciliby większe dobro, gdyby mieli ku temu okazję. Dobór naturalny projektuje zatem technologie „zaufania" - mechanizmy przeciwko oszustom. Na przykład zobaczyliśmy, że komórki naszych ciał przeważnie utrzymują między sobą dobre stosunki, ponieważ są genetycznie identyczne. Przypuśćmy jednak, że kiedy po twoim urodzeniu komórki ulegają podziałowi, występuje mutacja. Rodzi się nowa, odrębna genetycznie komórka. Zamiast skupić się na obsługiwaniu większego organizmu, komórka ta powiela się w iście maniakalny sposób. Kiedy dojrzejesz do momentu, by samemu wydać na świat potomstwo, powstanie już tak wiele zmutowanych komórek, że będą one miały ponadprzeciętne szansę przekazania swojego DNA następnemu pokoleniu. W teorii taka komórka byłaby faworyzowana przez dobór naturalny - przynajmniej na krótką metę. W życiu jednak pasożytnictwo tego typu nie mogłoby się to wydarzyć. A to dlatego, że kiedy byliśmy bardzo, bardzo, bardzo młodzi, nasza „linia płciowa" została zdeterminowana. To znaczy komórki, które będą produkować komórki jajowe i spermę, są odłożone na zapas; jakaś zmu-towana komórka skórna może bardzo się starać, ale nigdy nie przedostanie się do następnego pokolenia, bez względu na swoją płodność. Dlaczego zwierzęta w ten sposób odosobniają swoje linie płciowe? Według niektórych biologów jest to sposób na uniknięcie tego rodzaju pasożytniczego buntu, determinacja linii płciowej to zabezpieczenie przeciwko oszustwom -funkcjonalny odpowiednik technologii „zaufania". Prawdopodobnie umiejętność ta wyewoluowałaby, kiedy wymierały organizmy pozbawione takiej technologii, a ich koherencję zniszczyłoby oszustwo na szeroką skalę podobnie jak ludzkie kultury zostają zniweczone, jeśli nie uda im się zapobiec takim formom pasożytnictwa, do jakich skłonni są ludzie.*
Śluzorośle w nas wszystkich Kiedy nasz własny rodowód przekroczył niesprecyzowaną linię, na której znajduje się Śluzorośle, linię pomiędzy luźnym „stowarzyszeniem" a organizmem -efekt tego przejścia prawdopodobnie nie był zbyt podobny do tego pełzaka. Przede wszystkim kiedy nasz wielokomórkowy przodek znajdował się w stanie początkowym, prawdopodobnie unosił się raczej na wodzie lub pod jej powierzchnią, niż pełzał, ponieważ - jak się wydaje wyewoluował w morzu. (Czy zastanawialiście się kiedyś, dlaczego macie tyle soli w swoim organizmie?) Jednak pomimo regularnych interwencji reprodukcji seksualnej ewolucyjna logika, która stoi za panującą pomiędzy naszymi komórkami harmonią, jest taka sama jak logika stojąca za harmonią pomiędzy komórkami pełzaka; logika sumy niezerowej doboru krewniaczego, wzmocniona faktem, że komórki naszego ciała są swoimi własnymi klonami. Dzięki tym klonalnym relacjom nasze komórki skóry wcale nie protestują, kiedy wysychają i odpadają. Jeżeli o nie chodzi, to
bezpieczeństwo naszych komórek jajowych czy też komórek plemniko-wych jest sprawą, dla której warto umierać. Ta logika zachęcała do harmonii nie tylko wewnątrz wielokomórkowych organizmów, lecz również między nimi. A to dlatego, że selekcja krewniacza może działać w rozcieńczonej formie pomiędzy jednostkami organicznymi, które nie są identyczne genetycznie. Na przykład ludzkie rodzeństwo, chociaż nie ma wszystkich wspólnych genów, ma ich wiele. Zatem pewien stopień altruizmu ma sens, w kategoriach darwinowskich, pomiędzy rodzeństwem - jest to tylko altruizm bardziej wyważony niż pomiędzy klonami. Można zaryzykować coś dla kogoś z rodzeństwa - nawet wbiec do palącego się budynku, aby go ocalić - jednak w zwykłych warunkach nie działamy tak, jakby jego dobro było równie ważne jak nasze. Powód jest prosty: nasz współczynnik powiązania z rodzeństwem to 50, a nie 100 procent. Ogólnie rzecz ujmując, zgodnie z teorią Darwina, kiedy ewoluuje altruizm selekcji krewniaczej, stopień tego altruizmu odzwierciedla 14 w ogólnych zarysach stopień pokrewieństwa. Weźmy na przykład mrówki, które dzięki dziwnym formom reprodukcji mogą być spokrewnione z rodzeństwem w 75 procentach - niektórzy biolodzy sądzą, że właśnie to jest powodem ich niezwykłej współpracy. Większość mrówek, podobnie jak nasze komórki skóry, całkowicie rezygnuje z reprodukcji i wypełnia zadania ułatwiające życie ich krewnym, na przykład wiszą napęczniałe pod sufitem, czekając, aż zostaną wykorzystane jako źródło żywności w okresie niedoboru. Nie wiemy, jak się czują te napęczniałe, wiszące mrówki. Czy odczuwają urazę, ponieważ geny zmusiły je do tej upokarzającej pozycji? Czy są uszczęśli14
Należy zauważyć, że czasem selekcja krewniacza nie wyewoluuje, nawet jeśli bliscy krewni mieszkają obok siebie, ponieważ nie występuje wymagana przypadkowa mutacja.
yvione, bo mogą pomóc ukochanym krewnym? A może w ogóle niczego nie odczuwają? Wiemy jednak, jakie uczucia towarzyszą altruizmowi selekcji krewnia-czej u ludzi, a jednym z nich jest miłość. W rzeczy samej, selekcja krewniacza jest pierwotnym źródłem miłości. Prawie na pewno pierwszą formą miłości w naszym rodowodzie była miłość matki do potomka, a to dlatego, że ten potomek bez wątpienia ma wspólne geny z matką, czyli także geny odpowiedzialne za miłość, więc altruistyczne zachowania, które towarzyszą miłości, mogły rozkwitać. To znaczy, że selekcja krewniacza, poza przenoszeniem życia przez kluczowe progi organizacyjne, przeniosła je również przez próg, który miał nie mniejsze duchowe znaczenie. Selekcja krewniacza nie jest jedynym mechanizmem darwinowskim, który wiąże organizmy w sieć niezerowej sumowalności. Istnieje też wzajemny altruizm, który może zaistnieć między niespokrewnionymi osobnikami. Powracający z nocnej wycieczki na wysysanie krwi nietoperz-wampir, jeśli taka wycieczka była nieudana, może zostać nakarmiony przez bliskiego przyjaciela zwymiotowaną przez niego krwią - i sam oddać mu ten dług jakiejś nocy w przyszłości, kiedy sytuacja ulegnie odwróceniu. Na dłuższą metę zyskują oba nietoperze. Oczywiście, nie są na tyle bystre, aby dostrzec w tym dynamikę wy-grany-wygrany. Jest to jednak logika sumy niezerowej, którą posłużył się dobór naturalny w programowaniu nietoperzy, aby zachowywały się tak, jakby rzeczywiście to wszystko rozumiały. To samo dotyczy innych gatunków: szympansów, delfinów, a nawet ludzi. Jak to zostało ukazane w rozdziale drugim, ludzie, choć są wystarczająco bystrzy, aby dążyć do zysku o sumie niezerowej bez specjalnej zachęty ze strony swoich genów, w zasadzie są przez nie zachęcani. Hojność, wdzięczność i wściekłość z powodu niewdzięczności to zakodowane genetycznie impulsy, które mogą ukierunkowywać nas na wzajemnie korzystne relacje i odsuwać od tych niekorzystnych. Istnieje również zakodowany genetycznie impuls, który czasem potrafi utrzymywać nas w korzystnych relacjach - czyli uczucie, które przy bardzo głębokiej przyjaźni może osiągnąć stopień miłości. Jeżeli „wynalazek" uczucia można zapisać na dobro selekcji krewniaczej, to zasługą wzajemnego altruizmu jest rozszerzenie uczucia poza zakres pokrewieństwa. A te oba osiągnięcia można zapisać na dobro niezerowej sumowalności, logiki wspólnej tym dwóm dynamikom ewolucji. Niezerowa sumowalność nie tylko spowodowała, że istnieje złożoność organiczna i że została wynaleziona komunikacja, ale zarazem spowodowała istnienie miłości. Ewolucja wzajemnego altruizmu, łącznie z uprzednią ewolucją altruizmu krewniaczego, nadała społecznościom ludzkim strukturę na długo przed pojawieniem się korporacji (a nawet rynków) czy też premierów (a nawet Wielkich Ludzi). Biologiczna ewolucja popchnęła nas w górę drabiny społecznej złożono-
ści, zanim ewolucja kulturowa nabrała rozpędu. A ewolucja biologiczna została z kolei, można by powiedzieć, popchnięta logiką sumy niezerowej. l tak się działo od samego początku, od czasu, kiedy zaczęły po raz pierwszy współpracować ze sobą geny w tym samym chromosomie. Dobór naturalny jest ślepym procesem, lecz potrafił wykorzystać logikę teorii gier. Podobnie jak ewolucja kulturowa podążała za tą logiką, począwszy od hordy łowców-zbie-raczy, a skończywszy na globalnej cywilizacji, genetyczna ewolucja podążała za nią, począwszy od maleńkich, odrębnych cząsteczek DNA, a skończywszy na hordach łowców-zbieraczy. Ta logika doprowadziła do połączenia się genów, które wytworzyły małe, prymitywne
komórki. Małe prymitywne komórki wy-ewoluowały w komórki eukariotyczne, które połączyły się w organizmy, a organizmy w społeczeństwa. Jak silny był ten pęd? Jak prawdopodobne były te niesłychane wyczyny logiki sumy niezerowej? Jak prawdopodobna była biologiczna ewolucja złożoności, ewolucja coraz bogatszej niezerowej sumowalności? To trudne pytanie. Niewątpliwie przekraczanie rozmaitych progów opisanych w tym rozdziale pociągało za sobą rozwiązywanie 15 większej liczby skomplikowanych problemów technicznych niż te, które tu wyliczyłem. Mimo to mamy powód, aby wierzyć, jak zobaczymy w następnym rozdziale, że odpowiedź brzmi „bardzo prawdopodobne". Tymczasem zatrzymajmy się na chwilę, aby zachwycić się nieświadomą pomysłowością doboru naturalnego, jego umiejętnością dochodzenia różnymi drogami do tego samego celu: kooperatywnej integracji pomiędzy organicznymi jednostkami. Nie należy jednak przesadzać. Odkrycie roli, jakie symbioza - oraz mutu-alizm - odgrywały w ewolucji komórek eukariotycznych, doprowadziło do dość wątpliwego opiewania harmonii przyrody. Jeden z autorów następująco zatytu16 łował rozdział traktujący o symbiotycznych początkach złożonych komórek: „Czy przyroda jest matczyna?". Jeżeli przez termin „matczyna" rozumiemy „dobra i łagodna", to odpowiedź brzmi - nie. Wytworzona przez biologiczną ewolucję harmonia rozkwita na dysharmonii. Dzieje się tak, ponieważ dobór naturalny rzuca gwałtownie współzawodniczące modele jeden przeciwko drugiemu, aby modele wykorzystujące logikę sumy niezerowej stały się normą. Weźmy pod uwagę delfina butlonosa. Samce delfina, zaprogramowane do rozgrywania gier wygrany-wygrany, stowarzyszają się z innymi samcami delfinami i tworzą koalicję. Taka koalicja porywa samicę delfina ze współzawodniczącej koalicji, zatrzymuje ją siłą i po kolei odbywa z nią akt seksualny. Koalicje rozgrywają gry o sumie niezerowej nawet z innymi koalicjami. Dzisiaj koalicja A pomaga
17
koalicji B uprowadzić samicę z koalicji C, a koalicja B jutro odwdzięcza się tym samym. To imponujący pokaz współpracy - sumująca się współpraca - i kolejny dowód geniuszu doboru naturalnego. Nie jest to jednak dowód słodkiej dobroci doboru naturalnego i nie ma powodu, aby wpadać w łzawy zachwyt nad Matką Naturą. W ewolucji biologicznej, podobnie jak w ewolucji kulturowej, kan-towska „aspołeczna towarzyskość" jest stale powracającym tematem. W istocie „aspołeczność" - co jest dość uprzejmą formą ujęcia tego zagadnienia - jest centralna dla doboru naturalnego: organizmy rywalizują o ograniczone zasoby, a przegrani opuszczają karty historii. A to „opuszczanie" przybiera takie formy jak głód, choroba i pożarcie przez inny organizm. Dobór naturalny tworzy przez odrzucanie i nie odrzuca łagodnie. Z wiersza Tennysona, ulubionego przez żonę Darwina Emmę, dowiadujemy się, że Matka Natura dba o typ, a nie dba o pojedyncze życie. Zarówno w biologicznej, jak i w kulturowej ewolucji zachwycające kreacje opłacone są potwornym kosztem.
Rozdział 19
Dlaczego życie jest takie złożone Choć chętnie przyznajemy, że pierwsze organizmy byty bakteriopodobne i że najbardziej ztożonym organizmem jest nasz wfasny gatunek, uważa się za niewłaściwe uznanie tego za jakikolwiek rodzaj stopniowego procesu rozwoju... Jednakże zaczynamy igrać z ogniem, gdy mówimy, że robak jest niższym, a kręgowiec wyższym zwierzęciem, nawet jeśli ich skamieniatości znajduje się w niższych i wyższych warstwach. JOHN TYLER BONNER'
Do technologicznych cudów dwudziestego wieku należy wynalazek „binarnej" broni chemicznej. Dwie substancje chemiczne nieszkodliwe, kiedy znajdują się oddzielnie, stają się toksyczne po połączeniu. Bezpieczne w transporcie, śmiertelne w skutkach. To nie nowy pomysł. Na takiej samej zasadzie działa broń chrząszcza o nazwie strzel bombardier. W odwłoku chrząszcz magazynuje nieszkodliwą substancję chemiczną, a oddzielnie katalizator. Przenosi nieszkodliwą substancję do komory wybuchowej, do której wprowadza też katalizator, a kiedy poczuje zagrożenie, wystrzeliwuje z tylnej części ciała wrzącą i toksyczną papkę. Strzel bombardier jest przykładem ewolucji złożoności. Chrząszcz wyposażony w dwa zbiorniki amunicji i rozpylacz jest bardziej złożony niż taki sam chrząszcz pozbawiony takiej obrony.
Nie jest stary typ biologicznej złożoności. Do arsenału chrząszcza należy również złożoność behawioralna. 2 Toksyczne końcówki wylotowe na nic się nie zdadzą, jeśli nie umie się ich odpowiednio wycelować i „odpalić". Celowanie i wytryskiwanie substancji -jak każde złożone zachowanie - wymaga przetwarzania informacji, systemu rozkazująco-kontrplnego. W pewnej niewielkiej mierze ewolucyjne wyniesienie chrząszcza do rangi bombardiera wymagało wzrostu inteligencji. Oczywiście, w innych rodowodach ewolucja inteligencji -złożoności behawioralnej - posunęła się dalej. Na dowód tego mamy więc między innymi binarną broń chemiczną. Czy to wszystko rzeczywiście było wcześniej przewidziane? Nie mam na myśli binarnej broni chemicznej, strzeli bombardierów ani ludzi, ani żadnej szczególnej rzeczy czy gatunku na naszej planecie. Mam na myśli ewolucję złożoności i inteligencji. Czy te podstawowe właściwości ewolucji biologicznej uczyniły prawdopodobnym fakt, że pewnego dnia jakieś zwierzę okaże się na tyle bystre, aby wynaleźć sprytne przedmioty? l odkryć, że Ziemia obraca się wokół Słoń-
ca? l zastanawiać się nad problemem: umysł a ciało. Czy ewolucja biologiczna z natury rzeczy sprzyja rozwojowi złożoności biologicznej - łącznie z elastycznością zachowań bazującą na inteligencji? Czy ten biologiczny „postęp" jest naturalny? Już od dawna odpowiedź twierdząca stała się niemodna. Jedną z głównych przyczyn jest ten sam czynnik, który spowodował, że wiara w ukierunkowaną ewolucję kulturową również wyszła z mody: uprzednie niewłaściwe używanie tych pojęć dla celów politycznych. Na początku dwudziestego wieku biologiczny progresywizm stał się drogi sercom „społecznych darwinistów", którzy używali go do usprawiedliwiania takich zjawisk, jak rasizm, imperializm i zgodna z zasadą liberalizmu gospodarczego obojętność na biedę. Stojąca za społecznym darwinizmem logika - w stopniu, w jaki posiadał on koherentną logikę - była mniej więcej taka: cierpienie, a nawet śmierć słabych, poniesiona z rąk silnych, jest przykładem „przetrwania najlepiej przystosowanych". A „przetrwanie najlepiej przystosowanych" odbywa się za bożym błogosławieństwem. Skąd wiemy, że Bóg błogosławi „przetrwaniu najlepiej przystosowanych"? Ponieważ wbudował On dynamikę w swój wielki, twórczy proces, jakim jest dobór naturalny. A skąd wiemy, że dobór naturalny jest robotą Boga? Ponieważ dobór ten nieuchronnie dąży do tworzenia organizmów tak wspaniałych jak nasze, organizmów godnych wstępu do nieba! Krótko mówiąc, biologiczny progresywizm był używany do deifikacji przyrody we 3 wszystkich jej przejawach, a w ten sposób zdeifikowaną przyrodę wykorzystywano dla poparcia ucisku. Leżący u podstaw społecznego darwinizmu nieład filozoficzny był już szeroko analizowany, więc nie ma potrzeby tego powtarzać.* Nie musimy też drążyć pytania, czy przyroda jest dobra, czy zła - przynajmniej dopóki nie dojdziemy w następnych rozdziałach do rozważań z dziedziny ducha. Tymczasem możemy powiedzieć to, co jest oczywiste fakt, że twierdzenie naukowe może służyć niewłaściwym celom, nie oznacza, iż nie jest ono prawdziwe. Czy jest więc prawdziwe? Czy ewolucja organiczna jest ukierunkowana? Czy podstawowe właściwości doboru naturalnego umożliwiają w dużym stopniu ewolucję złożoności, łącznie ze złożonością zachowań, i w ten sposób, mając wystarczająco dużo czasu, ewolucję wielkiej inteligencji? Niektórzy mówią: tak (często dość cicho), a inni mówią: nie. Najbardziej znaną, upartą i zaangażowaną osobą w mówieniu „nie" jest znany paleontolog Stephen Jay Gould. Poświę-
4
cił dwie książki zaprzeczeniom, że „postęp definiuje historię życia, czy też w ogóle istnieje jako ogólny trend". Postrzeganie postępu w ewolucji, mówi Could, to poddawanie się „ułudzie" na podstawie „ludzkiej arogancji" i rozpaczliwej „nadziei" - nadziei, że jesteśmy namaszczeni przez przyrodę, aby zasiąść na jej tronie, oraz że jesteśmy 5 „przewidywalnym skutkiem procesu, progresywnego z samej swojej natury". Gould poleca się nam zbudzić ze snu, stawić czoło przykrej perspektywie, że „my jesteśmy, bez względu na naszą chwałę i nasze osiągnięcia, chwilowym incydentem kosmicznym, który nigdy by się znowu nie pojawił, nawet gdyby drzewo 6 życia zostało przesadzone od nasienia i wzrastało znowu w podobnych warunkach". Gould nie używa rzeczownika „my" w wąskim znaczeniu - nie chodzi mu tylko o Homo sapiens. Gdyby ewolucja miała się ponownie pojawić na naszej planecie, szansę, że powstałby jakikolwiek gatunek zdolny do refleksji nad so7 bą, są „znikome".
To jest błąkanie się na chybił trafił
Zanim znajdziemy błąd w twierdzeniu Goulda, musimy najpierw zrozumieć, że nie jest ono tak pochopne, jak mogłoby się wydawać. Można by pomyśleć, że kiedy Gould twierdzi, iż postęp nie jest ogólnym trendem ewolucji, mówi, że ewolucja nie ma tendencji do wytwarzania z biegiem czasu coraz bardziej złożonych form życia. Ale tak nie jest. Przyznaje, iż zewnętrzna warstwa organicznej złożoności może mieć tendencje wzrostowe - „najbardziej złożone 8 stworzenie może stać się bardziej dopracowane w pewnym ciągu czasu". Nie twierdzi również, że przeciętna złożoność wszystkich gatunków nie wykazuje takiego trendu. „Średnia złożoność życia mogła wzrastać", przyznaje Gould. Zacznijmy od tego, że pewna, niewielka liczba gatunków stała się mniej złożona w procesie ewolucji. A wiele gatunków przez długi czas wykazywało mały lub wręcz żaden przyrost złożoności. Bakterie pojawiły się miliardy lat 9 temu, a wiele z nich nadal nie wykazuje aspiracji, aby wspiąć się wyżej po drzewie życia. Ten punkt widzenia zyskał sobie szeroką akceptację biologów; mianowicie „ortogenesis" - pewien rodzaj mistycznego, wewnętrznego bodźca zmierza-
jącego do wyższej złożoności i przenikającego całe życie organiczne - nie istnieje. Czy Gould nie posuwa się jeszcze dalej w swoich twierdzeniach? Tak. Twierdzi nie tylko, że bakterie są prostymi organizmami; twierdzi również, że one liczebnie nas przewyższają. Lub, jak sam to ujmuje, „modalna" złożoność nie wykazuje tendencji wzrostowych; poziom złożoności, na którym znajduje się większość żywych organizmów - dominanta - nie zmienił się zauważalnie od przynajmniej dwóch miliardów lat. Wtedy większość żywych organizmów była mniej więcej na poziomie złożoności bakterii. Miliard lat temu to samo. Teraz to samo. W gruncie rzeczy bakterie nie tylko przewyższają nas liczebnie, one przewyższają nas wagowo. W istocie przewyższają wagowo prawie wszystko, jeśli dodamy bakterie, które żyją pod ziemią. Ponadto wytrzymują w różnych przedziwnych warunkach. „Przy zastosowaniu każdego możliwego, rozsądnego i uczciwego 10 kryterium musimy przyznać, że bakterie są -i zawsze były - dominującą formą życia na ziemi". Właściwie niektórzy ludzie, uważający się za rozsądnych i uczciwych, mogą optować za inną definicją dominacji. Na przykład: „umiejętność wysadzenia w powietrze całej naszej planety" albo „umiejętność rozwiązania problemu, jak powstały wszystkie formy życia", albo „umiejętność stworzenia nowych form życia", albo po prostu „umiejętność umieszczenia bakterii pod mikroskopem". Ale Gould nie chce nawet o tym słyszeć. Kiedy czynimy najbardziej złożoną formę życia na ziemi atrybutem progresywnych trendów, to wykazujemy „krótkowzroczne skupienie uwagi jedynie 11 na ekstremalnych wartościach". No, może. Zacznijmy jednak od tego, że „ekstremalne wartości" to jedyny powód, dla którego większość ludzi interesuje się sprawą biologicznego postępu. Czy coś tak złożonego jak my, tak behawioralnie elastycznego jak my, tak bystrego jak my - coś z naszymi „ekstremalnymi wartościami" - miało szansę, aby wyewoluować? Gdybyśmy pominęli to pytanie, to książki na temat ewolucji biologicznej złożoności publikowałyby tylko uniwersyteckie wydawnictwa. Przecież gdyby pominąć to pytanie, to prawdopodobnie sam Gould nie byłby tak bardzo zainteresowany tym tematem. Jak wynika z jego publikacji, przyczyna silnej niechęci, jaką przejawia w stosunku do biologicznego progresywizmu, leży w 12 jego dawniejszych poglądach politycznych, zwłaszcza społecznym darwinizmie. Krótko mówiąc, sprawa „ekstremalnych wartości" -tego, co się dzieje w zewnętrznej warstwie złożoności biologicznej, gdzie zamieszkuje nasz gatunek -to jedyny powód, dla którego prowadzimy tę dyskusję. Jak się wydaje, Gould jest tego świadom, ponieważ nie kończy swojej argumentacji na stagnacji „modal-
nej" złożoności. Powraca z obszernym komentarzem do rzekomo ubocznego problemu ekstremalnych wartości. Przyznawszy, że zewnętrzna warstwa złożoności może mieć tendencje wzrostowe, argumentuje, iż ten wzrost nie jest „kierunkowy", lecz raczej odbywa się „na chybił trafił". Ten argument leży u podstaw wywodów w jednej z jego wyjątkowo grubych książek, Fuli House (Pełny dom). Co on rozumie przez określenie „chybił trafił"? Popatrzmy na pijaka, który idzie chodnikiem, biegnącym ze wschodu na zachód. Po południowej stronie chodnika jest ściana z cegieł, a po północnej krawężnik i ulica. Czy pijak w końcu skręci w stronę ulicy? Prawdopodobnie tak. Czy to oznacza, że ma on „tendencję do ukierunkowywania się na północ"? Nie. Równie dobrze może skręcić na południe, jak i na północ. Kiedy jednak skręca na południe, ściana odpycha go w kierunku północnym. On „błąka się na chybił trafił", a tylko się wydaje, że jego kroki są ukierunkowane. Jeżeli będzie więcej pijaków i będą mieli więcej czasu, jeden z nich przedostanie się w końcu na drugą stronę ulicy (pomimo wypadków drogowych, jakie mogą się przytrafić innym, mającym mniej szczęścia). To właśnie my: gatunek,
który miał szczęście, któremu po milionach lat błąkania się udało dotrzeć na daleką północ. Nie dotarliśmy tam dlatego, że północ jest sama w sobie wartościowym miejscem do przebywania; w gruncie rzeczy, gdyby nie ceglana ściana, to równie wielu pijaków znalazłoby się na południe od chodnika, jak i na północ od niego, i byłoby oczywiste, że błąkają się na chybił trafił. To znaczy: gdyby nie fakt, że żadne gatunki nie mogą mieć mniej niż zero złożoności, historia życia nie wyglądałaby jak naturalny proces rozwoju. Jak pisze Gould, „wychwalany rozwój życia to naprawdę tylko oddalenie 13 się na chybił trafił od prostych początków, a nie ukierunkowany bodziec w stronę z natury korzystnej złożoności". Ponownie jak w przypadku podkreślania przez Goulda stagnacyjnej „modal-nej" złożoności, można zadać pytanie, do jakiego stopnia ten argument ma rzeczywiste znaczenie dla celów filozoficznych. Pamiętajmy, że kluczowe pytanie, do którego to wszystko się odnosi, brzmi: czy ewolucja czegoś tak złożonego i bystrego jak my była bardzo prawdopodobna? Jeżeli połączenie „błądzenia na chybił trafił" i „ściany zerowej złożoności" doprowadzi ludzi do konkluzji, że odpowiedź brzmi „tak", no to odpowiedź brzmi „tak". A jeśli, jak się obawia Gould, ludzie mają skłonność do traktowania odpowiedzi „tak" jako dowodu wyższego celu, to pewnie nie będą się wiele zastanawiać nad dokładnym rodzajem „tak". Bóg, powiedzą, działa w dziwny i wspaniały sposób. A jednak im więcej czynników sprzyja ewolucji złożoności, tym silniej nasuwa się odpowiedź „tak" -tym bardziej prawdopodobne, że ewolucja w końcu dotrze
do poziomu ludzkiej inteligencji. Warto więc sprawdzić, czy Gould nie przeoczył czynników sprzyjających złożoności, które nie występują na chybił trafił. Otóż on je właśnie przeoczył. Umieścił je pod nazwą „pozytywnego sprzężenia zwrotnego", zgodnie z którym ewolucja złożoności wzmacnia logikę stojącą za ewolucją złożoności, która wzmacnia logikę stojącą za ewolucją złożoności... i tak dalej.
To nie jest błąkanie się na chybił trafił Zastanówmy się ponownie nad strzelem bombardierem. Ponieważ był kiedyś taki czas, że nie było jeszcze chrząszczy, musiał być też taki czas, że żadne zwierzęta nie były przystosowane do ich zabijania i zjadania. Potem pojawiły się chrząszcze. Następnie różne zwierzęta dzięki doborowi naturalnemu opracowały sposoby na to, aby je zabijać i zjadać. Ta ekspansja zachowań, która sama w sobie była wzrostem złożoności, wywołała reakcję: umiejętności strzeleckie strzela bombardiera - kontrrozwój w złożoność. W ten sposób złożoność rodzi złożoność. Można by się spodziewać, że w dłuższym czasie polujący nji chrząszcze drapieżnicy przejdą kontrkontrrozwój w złożoność, aby móc neutralizować toksyczną papkę chrząszcza, l tak się stało. Skunksy i jeden gatunek myszy, jak piszą biolodzy James Could (nie mylić z wyżej wspomnianym Stephenem Jayem Gouldem) i William Keeton, „wyewoluowały wyspecjalizowane wrodzone wzorce zachowań, dzięki którym wystrzeliwany strumień cieczy nie robi im krzywdy, a 14 potem mogą zjadać chrząszcze". Przynajmniej do następnej rundy innowacji. Techniczne określenie tej dynamiki brzmi tak samo jak potoczne określenie: „wyścig zbrojeń". W ciągu dwóch ostatnich dziesięcioleci różni wybitni biolodzy - Richard Dawkins, John Tyler Bonner - zwrócili uwagę na fakt, jak wyścigi zbrojeń sprzyjają ewolucji złożoności. Gould natomiast w swoich dwóch tomach na temat ewolucji złożoności nie wspomina o tym zjawisku. Znajdowanie dowodów na wyścig zbrojeń w skamieniałościach nie jest proste. Jednak pewien odważny uczony metodycznie mierzył szczątki różnych rodowodów ssaków, zgromadzone na przestrzeni dziesiątków milionów lat, i znalazł ciekawy wzorzec. W Ameryce Północnej „względny rozmiar mózgu" mięsożernych ssaków - rozmiar mózgu w stosunku do rozmiaru ciała - wykazywał silną tendencję do wzrostu w miarę upływu czasu. To samo dotyczyło rozmiaru mózgu roślinożernych ssaków, które były ich zdobyczą. Jednocześnie porównywalni roślinożercy z Ameryki Południowej, którym nie zagrażały drapieżniki, prawie nie wykazywały wzrostu we względnym rozmiarze mózgu. Najwyraźniej ciągłe pojedynki gatunków sprzyjają rozwojowi.
Wyścig zbrojeń może toczyć się również w obrębie gatunku, a nie tylko pomiędzy gatunkami. Czy spędziłeś kiedykolwiek całe miesiące na obserwacji najdrobniejszych szczegółów kolonii szympansów? Niewielu prymatologów to zrobiło. Okazuje się, że samce spędzają wiele czasu na knuciu intryg, aby zdobyć przewagę nad innymi. Tworzą koalicje, które po osiągnięciu politycznej dominacji mają specjalny dostęp do samic w okresie owulacji - wielkim darwinowskim kosztem gorzej prosperujących koalicji. W ten sposób samce z genami sprzyjającymi praktycznej wiedzy i umiejętnościom przekażą najwięcej genów następnemu pokoleniu, podnosząc przeciętny poziom wiedzy i umiejętności. A im bystrzejszy przeciętny szympans, tym inne muszą być bystrzejsze, aby prześcignąć go w następnej rundzie, l tak dalej - wyścig zbrojeń pod względem bystrości -czyli pod względem elastyczności zachowań. Nie ma wątpliwości, że ta
dynamika pozwoliła szympansom być tak bystrymi jak są, nie ma też powodu, aby ten proces miał się zatrzymać w tym miejscu, w jakim się teraz znajduje.16 Samice szympansów też wykazują zmysł polityczny, tylko innego rodzaju - taki, który zwiększa szansę przeżycia ich potomstwa. Tutaj również geny odpowiedzialne za bystrość powinny w teorii nie tylko dominować i wypełniać pulę genów, lecz zdominowawszy, stwarzać presję selekcyjną na jeszcze więcej bystrości. Zawsze opłacałoby się samicom szympansów być bystrymi ponad przeciętną i właśnie z tego powodu ta przeciętna stale by wzrastała. Pozytywne sprzężenie zwrotne. Dobór naturalny, tak jak go opisuje Gould, nie daje okazji do tego typu ukierunkowanej dynamiki. „Dobór naturalny mówi tylko o »adaptacji« do zmieniających się warunków lokalnego środowiska", pisze. A „następstwo lokalnych środowisk w jakimś jednym miejscu powinno być faktycznie przypadkowe w ciągu okresu geologicznego - morza napływają i morza odpływają, klimat się ochładza, potem ociepla, i tak dalej. Jeżeli żywe organizmy podążają za lokalnymi środowiskami dzięki doborowi naturalnemu, to ich historia ewolucji powinna być faktycznie równie przypadkowa".17 To byłoby poprawne rozumowanie, gdyby środowiska składały się wyłącznie z mórz i powietrza. Lecz w realnym świecie środowisko żyjącego organizmu składa się w dużej mierze - głównie - z innych żywych stworzeń: tych, które je, tych, które jedzą jego, nie wspominając już o osobnikach tego samego gatunku, które z nim współzawodniczą i które z nim współżyją.* A nikt - nawet Could - nie przeczy, że średnia złożoność wszystkich gatunków tworzących to organiczne środowisko ma tendencje wzrostowe. Zatem następstwo środowisk nie jest „faktycznie przypadkowe" w ciągu czasu; istnieje tendencja zmierzająca do środowiskowej złożoności. Nie miałoby to żadnego znaczenia, gdybyśmy założyli, jak to zrobił Gould, że kiedy tylko powstało życie, wzrost średniej złożoności był całkowicie przypadkowy, jak droga potykającego się wciąż pijaka. Pozostałby jednak fakt, że bez względu na powód złożoność środowiskowa zaczęła wzrastać. Nie można opisywać gatunków „podążających" za tym wzrostem złożoności, jakby błądziły na chybił trafił. Ich ewolucyjna zmiana jest, według definicji Coulda, ukierunkowana. A ponieważ same w sobie stanowią część środowiska dla innych gatunków, ten proces jest samowzmacniający. Więcej pozytywnego sprzężenia zwrotnego.
Część ewolucjonistów twierdzi, że jeśli popatrzymy na kolonię szympansów (naszych najbliższych żyjących krewnych), zobaczymy trochę tej dynamiki społecznej, która popchnęła małpy, naszych własnych przodków, w naszym kierunku, w stronę większej inteligencji. Prawdopodobnie tak jest. W każdym wypadku jakieś nieprzypadkowe siły spowodowały to pchnięcie. W stopniu, w jakim
tunków z czynnikami abiotycznymi i z czynnikami biotycznymi oraz argumentuje, że dynamika tego drugiego procesu mo-gta nadać kierunek ewolucji. Następnie (tu zaczynają się zarzuty) Gould stara się, aby to zabrzmiało, jak gdyby te dwie bliżej niesprecyzowane sity zbijały tezę Darwina. Najpierw pisze tak, jakby dato się to logicznie uzasadnić tylko wtedy, jeśli konkurencja czynników biotycznych byłaby o wiele istotniejsza niż konkurencja czynników abiotycznych - a przecież nawet niewielki stopień konkurencji ze strony czynników biotycznych mógł podtrzymać pewien stopień ukierunkowania w ewolucji gatunków (również, w każdym wypadku, czynnik biotyczny jest prawdopodobnie ważniejszy niż abiotyczny). Ponadto Gould twierdzi, że świat musiałby być „w sposób ciągły pełen" gatunków, aby konkurencja czynników biotycznych mogła wspierać ukierunkowaną ewolucję - i znowu to twierdzenie jest logicznie fałszywe; odosobnione przypadki międzygatunkowego zagęszczenia mogą spowodować wystarczający wyścig zbrojeń, aby wystąpił pewien stopień ukierunkowania, (l ponownie falszywość tego twierdzenia jest w pewnym sensie mało istotna; rzeczywiście wygląda na to, że świat już od dawna jest zapełniony życiem). W końcu, prawdopodobnie uświadomiwszy sobie, że nie podał żadnego istotnego powodu dla podważenia tezy Darwina, Gould przyznaje, iż ta teza nie musi być nieprawdopodobna - a następnie, zanim zdołamy się oswoić z wagą tego ustępstwa, zmienia temat i zajmuje się niesłychanie pilnym problemem poglądów politycznych Darwina i jego środowiskiem kulturowym. Oto przykład: „Nie twierdzę, że jakiś oczywisty błąd wkradł się do logiki tego twierdzenia, należy jednak zadać pytanie, dlaczego Darwin się tym zajął i dlaczego ta kwestia była ważna dla niego". Następnie Gould przechodzi do psychoanalizy Darwina: „Mam nieodparte poczucie, że jego wymuszone i niezręczne argumenty na rzecz postępu wypływają z wewnętrznego konfliktu pomiędzy jego dwoma osobowościami -intelektualnego radykała i kulturowego konserwatysty". Pozwolę sobie teraz podsumować tę sytuację: Gould (a) pisze książkę, której główną tezą jest to, że istnieje jedynie przypadkowe ukierunkowanie; (b) broni tej tezy na podstawie tego, że środowisko ewolucji staje się w ciągu czasu „skutecznie przypadkowe'; (c) przyznaje, że taki autorytet od ewolucji, jak Karol Darwin, odmiennie traktował tę kwestię; (d) z rażącym brakiem logiki usiłuje w niejasny sposób podważyć tezę Darwina; (e) w krótkim napadzie szczerości przyznaje, że w argumentacji Darwina nie ma oczywistych błędów, a następnie (f) zamiast zrobić to, co jest oczywiste - czyli albo stanąć do bezpośredniej konfrontacji z tezą Darwina i dostarczyć istotnych argumentów na rzecz jej odrzucenia, albo też wycofać się ze swojego wcześniejszego twierdzenia, że środowisko ewolucji jest „skutecznie przypadkowe" - zmienia temat w połowie zdania, aby stwierdzić, iż motywacją osoby, która postawiła taką tezę, były nieświadome preferencje. To cały Gould.
możemy wyciągać wnioski z niedoskonałych świadectw skamieniałości, możemy sądzić, że był to: wzrost rozmiaru mózgu od Australopithecus africanus do Homo habilis, do Homo erectus, do wczesnego Homo sapiens, do współczesnego Homo sapiens - proces dynamiczny, bez żadnych oznak cofania się, niewy-kazujący większych przerw.
18
Wygląda to na trzy miliony lat nieustannego powiększania się mózgu. Jak Gould tłumaczy ten trend? Niełatwo mu to idzie. Jak się wydaje, jedynym wytłumaczeniem, na które pozwala jego światopogląd, jest długa seria szczęśliwych rzutów monetą - najbardziej przypadkowy pijacki spacer w całej historii picia.* Aż tak wielkie szczęście takiego kalibru mogłoby wystarczyć, aby zacząć podejrzewać, że rzutami monetą kierowała boska siła! Nic dziwnego, że literatura kreacjonistyczna zawiera wiele pochlebnych cytatów z pracy Goulda. Gdyby jego pogląd na dobór naturalny okazał poprawny, też byłbym kreacjoni-stą: dobór naturalny nie byłby prawdziwym środkiem stworzenia istoty ludzkiej - a przynajmniej nie tak szybkiego stworzenia tej istoty. Według Goulda nie tylko nasi przodkowie mieli takie szczęście. Rodowody ssaków też, ogólnie rzecz ujmując, wykazują jakiś ruch w kierunku bystrości. To prawda, pojedyncze gatunki przez długi czas mogą nie stawać się wyraźnie bystrzejsze. Jednak przykłady ssaków - a jeśli już o to chodzi, to ogólnie wielokomórkowych stworzeń - ewoluujących w stronę mniejszej bystrości - są niesłychanie rzadkie. Ależ te zwierzęta to szczęśliwa pijacka drużyna!
Kiedy złe rzeczy przytrafiają się dobrym genom Szczęście może pojawić się w ewolucji jeszcze w innym sensie i ten sens był kluczowym tematem pierwszej książki Goulda, Wonderful Life (Cudowne życie), w której atakował biologiczny progresywizm. Książka ta traktowała o skamieniałościach z Burgess Shale - tzw. łupkach z Burgess, efektach najwidoczniej nagłej (tak jak się to odbywa) ekspansji biologicznego zróżnicowania około 570 milionów lat temu, na początku okresu kambryjskiego. Ta „eksplozja kambryjska" to pierwszy udokumentowany rozkwit życia wielokomórkowego. Opierając się na pracy angielskiego paleontologa, który badał łupki z Burgess, Gould użył tych skamieniałości jako przykładu na decydującą rolę przypadku, „koincydencji". Argumentacja Goulda była prosta. Pewne skamieniałości mają bardzo dziwny wygląd i nie pasują do żadnej z głównych kategorii zwierząt, które teraz żyją na ziemi. Te dziwaczne gatunki lub ich potomkowie najwyraźniej wyginęli - i nic nie wskazuje na to, aby stało się to z ich winy. Na pewno padły ofiarami jakiegoś złego fatum, jakiegoś nagłego, nieprzewidzianego zwrotu w ekologii, na co nie były przygotowane przez swoją uprzednią ewolucję. Gdyby ta przypadkowa zmiana nie zaszła, gdyby te dziwne stworzenia okazały się wciąż płodne, drzewo życia wyglądałoby dzisiaj prawdopodobnie zupełnie inaczej. W ten sposób rzut kosmiczną kostką może od podstaw zmienić przyszłość ewolucji. Od chwili publikacji książki Goulda jego interpretacje tych skamieniałości były kwestionowane przez wielu paleontologów. Teraz wygląda na to, że zwierzęta z Burgess nie były tak dziwaczne, jak wydawało się Gouldowi i niektórym innym badaczom. W większości odpowiadają one standardowi drzewa taksonomicznego, a ich potomkowie nadal są na ziemi. A jeśli chodzi o skamieniałość aż tak dziwaczną, że została nazwana Hallucigenia, Gould - trzymając się istniejącej interpretacji - patrzył na nią z odwrotnej strony. Te zdumiewające zakrętasy na jej „plecach" były nogami. A tamte dziwnie kolczaste „nogi" okazały się kolcami -zbroją, prawdopodobnie produktem wyścigu zbrojeń. Mimo to część argumentów Goulda jest niewątpliwie słuszna. Bez względu na to, jak potraktujemy zwierzęta z Burgess, gatunki rzeczywiście giną na skutek kosmicznego rzutu kostką. Wielki meteor przypadkiem kieruje się na Ziemię i - puf! - nie ma dinozaurów. Ten rodzaj nagłego i nieprzewidzianego opróżniania nisz ekologicznych niewątpliwie kształtuje przyszłą ewolucję. Weźmy szczególnie interesujący przykład: gdyby nasi przodkowie zostali zmiecieni z powierzchni ziemi przez jakieś złe fatum, to rzeczywiście, jak stale powtarzał Gould, ludzkie istoty nigdy by nie wyewoluowały. Ta teza - w pewnej mierze zasadnicza w Wonderful Life - jest tak bezsporna, że o ile wiem, nigdy nie była kwestionowana; żaden przytomny biolog nie twierdziłby, że pewnego rodzaju nieuchronność towarzyszyła ewolucji Homo sapiens jako takiego - no wiecie, gatunku wysokiego na metr sześćdziesiąt lub metr osiemdziesiąt, opowiadającego marne dowcipy plus cała reszta. Jedynym poważnym pytaniem jest to, czy istniało prawdopodobieństwo ewolucji jakiejś formy życia o wyso-
kiej inteligencji - na przykład jakiegoś zwierzęcia na tyle bystrego, aby potrafiło mieć świadomość samego siebie. W Wonderful Life Gould pominął to pytanie, jednak później, w Fuli House, stwierdził, że odpowiedź brzmi „nie". Można by zgodzić się z tym, gdyby rozumowanie Goulda odnośnie do pijackiego miotania się życia było uzasadnione. Jednak mając oczywiste dowody na wyścig zbrojeń, a także na to, jak istotny jest on dla elastyczności zachowań, oraz na ciągły wzrost elastyczności zachowań od chwili, kiedy zwierzęta pojawiły się na scenie, na krótko przed eksplozją kam-bryjską, łatwo się oprzeć tej pokusie.20 Jeszcze łatwiej się jej oprzeć, kiedy weźmiemy pod uwagę to, co ryzykując antropomorfizację przyrody, mogę
nazwać jedynie geniuszem doboru naturalnego. Choć jest on ślepym procesem, działającym na zasadzie prób i błędów -a jeśli o to chodzi, to na przypadkowej zasadzie - ma godny podziwu zmysł wynalazczy, wynajdowania i zapełniania pustych nisz ekologicznych. Dobór naturalny zaadaptował zwierzęta do życia na lądzie, pod ziemią, pod wodą, na drzewach, w powietrzu. Podczas zapełnianja nisz dobór naturalny nie wypracowuje nadzwyczajnych technologii: stale je powiela. Lot i wzrok to dwie technologie tak zadziwiające, że są powszechnie przywoływane przez kreacjonistów jako coś, w co wręcz trudno uwierzyć. Jednak lot powstał w toku ewolucji przynajmniej przy trzech oddzielnych okazjach, a oczy były niezależnie wynalezione dziesiątki razy. To nie oznacza, że dobór naturalny ma tylko jeden cel, jakim jest światło. Inne znane nam zmysły - węch, słuch, dotyk, smak - mają również szeroką reprezentację w królestwie zwierząt i to jest dopiero początek długiej listy technologii gromadzenia danych przez organizmy ożywione. W gruncie rzeczy tak bardzo wychwalany postęp, jakiego w dwudziestym wieku dokonał człowiek w technologii czujników, sprawia wrażenie mozolnego wysiłku, zmierzającego do tego, aby ponownie wynaleźć koło. Mamy teraz noktowizory; grzechotniki już nas pokonały na tym polu. Mamy sonar- stara sprawa dla nietoperzy i standardowe wyposażenie delfinów. Niektóre alarmy antywłamaniowe działają na zasadzie wytwarzania pól elektrycznych i wyczuwania powstałych w nich zakłóceń; tak też robią niektóre ryby Callorhynchus callorhynchus z Afryki i Gym-
notus carapo z Ameryki Południowej (nie należy ich mylić z rybami, które używają elektryczności do ogłuszania, takich jak 450-woltowa elektryczna ryba z podrzędu sumowców z Afryki lub 650-woltowy elektryczny węgorz z Ameryki Południowej). Oczywiście ludzie zrozumieli, jaką wartość informacyjną ma ziemskie pole magnetyczne na długo przed dwudziestym wiekiem - za pomocą kompasów - ale jeszcze dawniej zrobił to dobór naturalny: niektóre bakterie i rozmaite bardziej złożone stworzenia korzystają z tego samego sposobu dla orientacji. Dlaczego dobór naturalny przywiązuje taką wagę do technologii czujników?* Ponieważ ułatwiają one elastyczność zachowań, co sprzyja adaptacji. Co jeszcze ułatwia taką elastyczność zachowań? Umiejętność przetworzenia tych wszystkich danych zmysłowych i odpowiednie przystosowanie swoich zachowań, czyli innymi słowy: mózgi. Niekoniecznie nasze mózgi czy nawet „mózgi" w technicznym znaczeniu tego terminu, lecz raczej inteligencja jako abstrakcyjna właściwość. Dobór naturalny wyraźnie faworyzuje pewne właściwości -ma tendencję do tworzenia i kultywowania ich niezależnie od siebie w niezliczonej ilości gatunków - a więc truizm Goulda, że złe fatum może zetrzeć z powierzchni ziemi jakiś gatunek czy grupę gatunków, nie jest niczym odkrywczym - przynajmniej dopóki mówimy o prawdopodobieństwie ewolucji właściwości wielkiej inteligencji, a nie o ewolucji jakiegoś szczególnego inteligentnego gatunku. Simon Conway Morris, jeden z paleontologów - na którego badaniach łupków z Burgess w największym stopniu opierał się Could, pisząc Wonderful Life - zrobił taką uwagę w ramach surowej krytyki interpretacji Goulda: „rola koincydencji w indywidualnej historii ma mały wpływ na prawdopodobieństwo wyłonienia się szczególnej właściwości biologicznej".21 Losy poszczególnych gatunków mogą być uzależnione od przypadku, od wyciągnięcia szczęśliwej karty. Jednak właściwości, które one ucieleśniają, były już zapisane w kartach -przynajmniej w tym sensie, że talia była tak przygotowana, aby musiały odnieść korzyść. Zastanówmy się ponownie nad właściwościami wzroku. Oczywiście, ponieważ dobór naturalny dokonywał tego wynalazku dziesiątki razy, przypadkowe wyginięcie nawet większej grupy posiadających wzrok gatunków nie miałoby większego wpływu na ogólny obraz: przeznaczeniem właściwości wzroku było
wynalezienie jej i ponowne dokonywanie tego wynalazku. Czy możemy powiedzieć to samo o inteligencji? Niezupełnie, ponieważ inteligencja to inny rodzaj właściwości. Jeżeli użyjemy tu szerokiej definicji - jako przetwarzanie informacji w celu utrzymania kontroli nad sprzyjającym adaptacji elastycznym zachowaniem - to okaże się, że inteligencja pojawiła się zbyt wcześnie, u samej podstawy drzewa życia, aby ten wynalazek miał być później wciąż na nowo dokonywany w odgałęzieniach drzewa. (Nawet bakteria £. coli „wie" wystarczająco dużo, aby znaleźć sobie inne otoczenie, kiedy jej własne wykazuje deficyt węgla). Jednak większa inteligencja jest tym, co zostało wynalezione miliardy razy. U wszystkich ssaków, ryb, gadów, owadów, ptaków dokonywał się i dokonuje duży wzrost w elastyczności zachowań, który często charakteryzował się małymi, regularnymi przyrostami. Dodajmy te wszystkie przyrosty i co otrzymamy? Wzorzec. 22 „Ludzie są tutaj dzięki przypadkowi", pisze Gould. To prawda. Ale nie odnosi się to do ludzkiego poziomu inteligencji. W dostatecznie długim czasie było bardzo, bardzo prawdopodobne, że ona wyewoluuje. Przynajmniej ja tak odczytuję dowody. Utwierdzam się w tym mniemaniu, czytając prace wybitnych biologów ewolucyjnych, takich jak
William D. Hamilton i Edward O. Wilson, chociaż inni wybitni biolodzy, jak na przykład Ernst Mayr, mają odmienne zdanie.
Co tak długo trwało? Czasem ludzie (łącznie z Couldem) zadają sceptyczne pytanie: jeżeli ewolucja inteligencji była tak bardzo prawdopodobna, to dlaczego to tak długo trwało? To rozsądne pytanie. Pamiętacie wielkie progi ewolucyjne z poprzedniego rozdziału - od Prokaryota do Eukaryota, od Eukaryota do wielokomórkowych zwierząt? Można odnieść wrażenie, że był to bardzo szybki postęp, kiedy mówi się o tym w jednym zdaniu, lecz w rzeczy samej przejście ze 23 stadium numer jeden do stadium numer dwa mogło zająć aż dwa miliardy lat. A jak się wydaje, minęło przynajmniej 700 milionów lat od Eukaryota do maleńkich, wielokomórkowych zwierząt, jakie występują w skamieniałościach sprzed kambryjskiej eksplozji. Wtedy wszystko ruszyło: od lepkich maleństw do istot ludzkich w ciągu około 600 milionów lat. Dlaczego organiczna ewolucja tkwiła tyle czasu w bezruchu? Można by zadać to samo pytanie ewolucji kulturowej. Jeżeli była tak silna, to dlaczego tak długo trwało, zanim zaczęła odnosić sukcesy? Na co ci ludzie w środkowym paleolicie czekali? Tak się dzieje, że wytłumaczenie tych dwóch form wczesnej opieszałości - ewolucji kulturowej i ewolucji biologicznej - jest, ogólnie mówiąc - takie samo. Wróćmy myślą do kosmicznego bulionu, kiedy powstały pierwsze komórki. Każda z nich była potencjalnym źródłem innowacji; dzięki mutacji genetycznej mogła wystąpić z nowym „pomysłem" na jakiś projekt organiczny, a jeśli to był dobry pomysł, to mógł się rozprzestrzenić. W pewnym sensie te komórki stanowiły razem „mózg" doboru naturalnego. Jednak mutacje, nowe „pomysły", zbyt często nie występują, a i tak większość pomysłów mutantów nie jest dobra. Trzeba zatem mnóstwa bakterii, aby stworzyć na tyle duży „mózg", by mogły często powstawać dobre pomysły. Nie ulega wątpliwości, że duża część wczesnego życia poświęcona była na powolne, lecz bezustanne powiększanie rozmiaru mózgu. Ten proces jest porównywalny do dziesiątków tysięcy lat, jakie spędzili ludzie na powolnym zwiększaniu swojej liczebności, aż wreszcie, mniej więcej 15 tysięcy lat temu, niewidzialny mózg był na tyle duży, aby wytwarzać innowacje w szybszym tempie. Oczywiście, to nie znaczy, że w paleolicie mimo bardzo małego zaludnienia nie było całkowicie dokonywanych przez człowieka innowacji; w gruncie rzeczy ich poziom powoli się podnosił wraz z powolnym wzrostem liczebności populacji. Prawie to samo odnosi się do wczesnej historii życia organicznego. Podczas tych dwóch miliardów lat przed wynalezieniem komórki eukariotycz-nej dokonano ważnej pracy. Na przykład pojawiły się bardzo istotne technologie 24 energii: najpierw „autotrofizm", następnie „fotofosforylacja" (sposób na otrzymywanie energii ze światła), a potem pełna fotosynteza, która obejmowała fotofosforylację. Dobór naturalny podczas pierwszego stadium wcale nie siedział bezczynnie. Pojawił się nawet symbiotyczny podział pracy pomiędzy komórkami. Lepkie maty bakterii rozłożone na dużej przestrzeni, jak się teraz wydaje, składały się z dwóch rodzajów komórek: te na górze uprawiały fotosyntezę, a te na 25 dole korzystały z odpadów produktów fotosyntezy, rozkładając je za pomocą fermentacji. Te lepkie maty są odzwierciedleniem kluczowego argumentu. Wzrost „mózgu" doboru naturalnego polega nie tylko na wzrastającej liczbie organizmów, lecz przynajmniej równie ważny jest wzrost liczby gatunków. Trudniące się fermentacją bakterie mogą, za pomocą mutacji, wygenerować cały odmienny zestaw „pomysłów" od tego, co mogą zrobić bakterie trudniące się fotosyntezą -przede wszystkim nowe podejście do fermentacji. Każdy nowy gatunek otwiera nową przestrzeń do popisu dla twórców, powiększając nie tylko szansę na dobre pomysły, lecz również zakres możliwych pomysłów.
Nowe gatunki jeszcze w innym sensie powiększają ową designerską przestrzeń. Każdy gatunek jest - podobnie jak zajmujące się fotosyntezą komórki -potencjalnym źródłem energii i aż się prosi, aby dobór naturalny wytworzył gatunek przystosowany do jej pozyskiwania. W przypadku komórek zajmujących się fotosyntezą - wykorzystywanych przez komórki zajmujące się fermentacją -ta forma wyzysku była nieszkodliwa: nowe gatunki po prostu przetwarzały odpady niezużyte przez stare gatunki. Jednak często taka forma wyzysku jest bardziej drapieżna. Lecz bez względu na to, jaka to forma - nieszkodliwa, drapieżna, pasożytnicza, mutualistyczna czy jeszcze jakaś inna - zawsze się pojawia, prędzej czy później. Każdy nowy gatunek otwiera potencjalną niszę ekologiczną, a dobór naturalny celuje w zapełnianiu takich nisz. Weźmy choćby pod uwagę technologiczne możliwości, jakie otworzył nektar w kwiatach. Doprowadził do powstania długiego dzioba u kolibrów i ich stabilnego lotu, do zadziwiającej kolektywnej inteligencji pszczół w ulu i do wielu innych cudownych sposobów wykorzystywania kwiatów. Ponieważ z punktu widzenia kwiatów te
zwierzęta są użyteczne pr/y przenoszeniu pyłku, kwiaty wyewoluowały różne formy zachęty do podjęcia transportu. Niektóre chwytają na chwilę pszczoły w pułapkę, dokładnie pokrywając je pyłkiem, zanim pozwolą im odlecieć do innej rośliny. W Arizonie niektóre rośliny z rodzaju Cilia kwitną na czerwono, aby przywabić kolibry, a następnie przestawiają się na całkowicie biały wystrój, który przywabi ćmy, kiedy kolibry odlecą późnym latem. Pewne storczyki przypominają pszczoły, osy lub muchy, aby przywabić samca pszczoły, osy lub muchy, który 26 zdezorientowany, próbując kojarzyć się z kwiatem, zbiera pyłek (a czasem pozostawia swoją spermę). Zróżnicowanie kwiatów różnicuje ich symbionty. Różne gatunki kolibrów mają różne długości dziobów, w zależności od swoich ulubionych kwiatów, podobnie jak różne gatunki pszczół mają różne długości języków. l tak to się dzieje. Wzrost liczby gatunków zapewnia przede wszystkim wielkość i heterogeniczność ziemi; prężny, rozprzestrzeniający się gatunek zostaje rozdzielony przez góry albo rzeki, albo pustynie, albo łąki, albo oceany- lub po prostu przez odległość - i wtedy jego fragmenty adaptują się do szczególnych warunków miejscowego ekosystemu. A ponieważ każdy nowy gatunek określa potencjalną niszę ekologiczną dla innego gatunku, to im więcej jest gatunków, tym więcej ich będzie. Ponownie złożoność rodzi złożoność przez pozytywne sprzężenie zwrotne, lecz w tym przypadku rozszerza się złożoność całego ekosystemu. W ten oto sposób wzrasta rozmiar i płodność mózgu doboru naturalnego - początkowo powoli, lecz nieuchronnie.
Najwyraźniej ten mózg stawał się już całkiem duży i płodny, kiedy pojawiły się eukarionty - jak się wydaje, epoka eukariontów trwała tylko jedną trzecią długości epoki prokariontów, zanim został przekroczony historyczny próg do 28 wielokomórkowych zwierząt. Następnie, mniej więcej 600 milionów lat temu, nastąpiła „eksplozja" różnorodności życia zwierzęcego. Skąd się wzięła ta „eksplozja"? Ja osobiście podejrzewam, że ową nagłość kreatywności w okresie kambryjskim wyolbrzymiono przez wadliwe odczytywanie dowodów ze skamieniałości; oraz że chodzi tu o kreatywny postęp, jakiego można się spodziewać od procesu, którego wynalazczość wzrasta wraz z liczbą poprzednich wynalazków. Mimo wszystko wystąpiła prawdopodobnie jakaś nagłość i należałoby spytać dlaczego. Chyba najczęściej podawanym powodem jest pojawienie się wielokomórkowego drapieżnictwa. Podobnie jak jest wiele dowodów na to, że kiedy ewolucja kulturowa zrywała się do lotu, ludzie prowadzili wiele wojen, dowody na drapieżnictwo pojawiają się blisko początku okresu kambryjskiego. Można zauważyć skamieniałe ślady wymarłych już trylo-bitów, jak kierują się po 29 odciskach kambryjskiego pajęczaka - a tylko ślady try-lobitów wyłaniają się zza skrzyżowania dróg. Oprócz tego anegdotycznego dowodu na drapieżnictwo, w okresie kambryjskim występuje nagła moda na zbroje. Pancerze z płytek kostnych i muszle były prawdopodobnie rundą drugą w wyścigu zbrojeń, a drapieżnictwo rundą pierwszą. Oczywiście, inna broń jest bardziej wyrafinowana niż zbroja i ostre zęby. Trylobit, pierwszy drapieżnik, który zostawił ślady swojej zbrodni, jest także pierwszym znanym zwierzęciem, które miało oczy. Kiedy poluje się na ruchliwą zdobycz, pomaga wyostrzona percepcja. Również kiedy jest się obiektem polowania. A wyostrzona percepcja nie jest wiele warta bez szybkiego przetwarzania danych. Dwie siły, które również działały w ewolucji kulturowej, pomagały ewolucji biologicznej w kumulowaniu pędu. Po pierwsze, następował stopniowy wzrost prawdopodobieństwa innowacji przez wzrost ogromnego „mózgu". Po drugie, potem wystąpiła intensyfikacja współzawodnictwa, która wzmogła presję selekcyjną; zarówno w ewolucji biologicznej, jak i w ewolucji kulturowej zerowa su-mowalność stymulowała niezerową sumowalność. Dlaczego geny trylobitów odpowiedzialne za powstanie rjóg zaczęły prowadzić grę o sumie niezerowej z dodanymi później genami odpowiedzialnymi za rozwój oczu - oraz z genami odpowiedzialnymi za przetwarzanie i zastosowanie danych wizualnych? Ponieważ takie jest prawo dżungli.
Uczenie się przez praktykę Można by jeszcze długo tłumaczyć, dlaczego ewolucja była tak powolna na początku. W szczególności moglibyśmy wyjaśnić, że niektóre z tych progów, prowadzących do wyższej organizacji życia organicznego, choć wydają się proste, wcale takie nie są. Wynalezienie komórek eukariotycznych i życia wielokomórkowego pociąga za sobą tak wiele 30 skomplikowanych mechanicznych problemów, że wzmaga nasz szacunek dla pomysłowości doboru naturalnego. Jednocześnie te problemy powinny stanowić ostrzeżenie dla biologicznych progresywistów, do których ja również należę, aby zbyt pochopnie nie formułować twierdzeń o nieuchronnym wzroście złożoności. Chociaż w pewien sposób ewolucja organiczna jest bardziej uporządkowana niż historia ludzkości, jednak w inny sposób jest bardziej nieogarniona. Muszę przyznać, że czuję się trochę mniej pewnie przy oszacowywaniu prawdopodobieństwa powstania, dzięki ewolucji biologicznej, mózgu ludzkiego niż przy oszacowywaniu prawdopodobieństwa - przy założeniu, że ten mózg istnieje - powstania, dzięki ewolucji kulturowej, globalnego mózgu, takiego, jaki się właśnie
wyłania. Mimo wszystko, podobnie jak liczba wodzostw i cywilizacji, które wyewo-luowały niezależnie, potwierdza inne argumenty na ukierunkowanie ewolucji kulturowej, liczba razy, ile życie przechodziło przez poszczególne progi organizacji, też ma dużą wagę. Wynalazku wielokomórkowości dokonywano wielokrotnie - według niektórych szacunków, 31 więcej niż dziesięć razy. Wydawałoby się więc, że wzrost liczebności wielokomórkowego życia był z góry przewidziany, wraz z kambryjską „eksplozją" lub też bez niej. Prawdopodobieństwo wcześniejszego przekroczenia eukariotycznego progu stanowi bardziej zagmatwany problem. Jądro jest jednym z najważniejszych elementów pośród rozmaitych organelli komórek eukariotycznych - łącznie z jednostkami przetwarzającymi energię, takimi jak mitochondria i chloroplasty. Nie jest jasne, czy jądro zostało wynalezione więcej niż jeden raz. Jednak orga-nelle takiego czy innego typu były „wynalezione" - czasem w sposób symbio-tyczny, jak to opisałem w poprzednim rozdziale, a czasem przy różnorodnych innych okazjach. Zatem przynajmniej w tym sensie logika stojąca za doprowadzaniem prostych komórek do złożoności wydaje się bardzo silna. W 1951 roku angielski zoolog J.W.S. Pringle napisał pracę O podobieństwach uczenia się i ewolucji. To jest całkiem dobre porównanie. Dobór naturalny jest nie tylko procesem, który „dokonuje wynalazków" nowych technologii, takich jak na przykład oczy; on „odkrywa" właściwości fizycznego świata, takie jak odbicie światła. To ta ciągła wynalazczość i wynikające z niej odkrycia są zasadniczym, przewidywalnym elementem ewolucji przez dobór naturalny. Poszczególne gatunki, w których to „uczenie się" znajduje swoje ucieleśnienie, są sprawą incydentalną - przejściowymi składnicami wiedzy, jak podręcznik, który nie będzie już ponownie drukowany, ale którego zawartość żyje w innych książkach. Dobór naturalny nie przywiązywał takiej wagi do żadnej innej technologii i tak bardzo nie pracował nad jej wyrafinowaniem, jak w przypadku inteligencji. Wszędzie dokoła mamy dowody na wzrost inteligencji przez ewolucję. Najbardziej spektakularnym tego przykładem, jak możemy stwierdzić z należną tu pokorą, jesteśmy my sami. Ludzki mózg jest jak do tej pory najlepszym produktem większego, pulsującego, bez końca wynalazczego „mózgu", jakim jest biosfera. Oczywiście, inteligencja nie jest jednowymiarowa. Nie jesteśmy po prostu dziesięć razy bystrzejsi od dinozaurów ani tysiąc razy bardziej bystrzy od strzela bombardiera, ani milion razy bystrzejsi od bakterii. Nasza inteligencja jest jakościowo różna od ich inteligencji. Posiada pewną liczbę atrybutów, które wykreowały kulturę - a ona ponadto jest na tyle bogata, żeby stać się niezależną ewolucyjną siłą. W tym sensie część terminologii w tym rozdziale była trochę mało konkretna. Mówiłem o ewolucji osiągającej ludzki „poziom" inteligencji -jakby istniała jakaś prosta drabina zwierzęcego IQ, po której wspina się życie, z „samoświadomością" jej szczytu. Mogę tłumaczyć się tym, że biolodzy, łącznie z Couldem, często takiej terminologii używają - a ponadto, że jest ona przydatna do pewnych celów. Jednak dla celów tej książki będziemy musieli postarać się teraz o większe wyrafinowanie przy określaniu inteligencji. Jeżeli chcemy wiedzieć, jak prawdopodobne było nadejście ewolucji kulturowej, nie wystarczy argumentować, iż dobór naturalny ma tendencję do tworzenia coraz bystrzejszych „dzieł". Te „dzieła" muszą wykazywać bystrość w kilku specyficznych kierunkach, jeśli ewolucja kulturowa ma się w pełni rozwijać. Czy ten rodzaj bystrości był przewidziany?
Rozdział 20
Ostatnie przystosowanie W wyniku tysięcy milionów lat ewolucji wszechświat zaczyna być świadom sam siebie. 1
JULIAN HUXLEY
Pierwszym wiarygodnym dowodem kultury w ludzkim rodowodzie są prymitywne narzędzia kamienne sprzed przeszło dwóch milionów lat. Co spowodowało, że nasi przodkowie zaczęli używać kamiennych narzędzi? Archeolodzy uzgodnili, że powodem było to, iż środowisko stawało się „bardziej suche, mniej zalesione i/lub bardziej
2
niebezpieczne"; ta „presja środowiska" zmusiła wczesne hominidy do wynalazczości. W ten sposób znowu zostaliśmy skonfrontowani z tym koszmarnym „mitem równowagi", poglądem, że życie zmienia się tylko wtedy, kiedy popchnie je do tego jakaś zewnętrzna siła. Kiedy po raz pierwszy zadrwiłem z tego pomysłu -w rozdziale szóstym, przy omawianiu początków rolnictwa - odezwały się głosy, że to wypacza nasz pogląd na ewolucję kulturową, że w ten sposób ów proces wydaje się bardziej epizodyczny, mniej trwały, niż jest w istocie. Jednak przekonaliśmy się również - kilka stron wstecz - że jakiś rodzaj mitu równowagi może analogicznie wykrzywić czyjś pogląd na ewolucję biologiczną. Założenie, że gatunek może zmieniać się jedynie w odpowiedzi na zmieniające się środowisko - a nigdy z powodu współzawodniczącego „wyścigu zbrojeń" pomiędzy jego członkami - zostało przedstawione, aby wykazać, do jakiego stopnia nie docenia się tendencji doboru naturalnego do tworzenia złożoności. Mamy więc przykład mitu równowagi, który podwójnie zasługuje na potępienie, ponieważ łączy te dwa szkodliwe skutki; pociąga za sobą wypaczony pogląd na ewolucję biologiczną oraz kulturową. W tamtej chwili, przeszło dwa miliony lat temu, wraz z pierwszymi kamiennymi narzędziami nasi przodkowie znaleźli się w środku koewolucji gen-mem. Mózg już od pewnego czasu wzrastał dzięki ewolucji biologicznej, ale działała tu również ewolucja kulturowa. Przed pojawieniem się pierwszych narzędzi z kamienia niewątpliwie istniały narzędzia z mniej trwałych materiałów, które nie mogły " *
się zachować dla potomności. Poza tym kultura, która dzisiaj wykracza szeroko poza technologie materialne, również czyniła to w tamtych czasach. Pomijając narzędzia, wynajdowanie lub naśladowanie nowych sposobów - do polowania, poszukiwania padliny, odkrywania innego typu pożywienia lub dla celów walki -byłoby bardzo przydatne. Ewolucja biologiczna wspomagała więc ten rodzaj gry kulturowej do takiego stopnia, że przydatne memy okazały się opłacalne w kategoriach darwinowskich. Wspomagajły bowiem przekazywanie genów, następnie dobór naturalny faworyzował geny odpowiedzialne za przetwarzanie memów, geny odpowiedzialne za wynalazczość, zmysł obserwacyjny, umiejętność naśladownictwa, porozumiewania się, uczenia się - geny odpowiedzialne za kulturę. Ten rodzaj koewolucji może stać się samonapędzającym procesem: im bystrzejsze stają się zwierzęta, tym większe mają zdolności do wytwarzania i absorbowania wartościowych memów; a im więcej wartościowych memów unosi się dokoła, tym większą darwinowską wartość ma ich zdobywanie, tym bystrzejsze stają się więc zwierzęta. Według wszelkiego prawdopodobieństwa pierwsze homonidy, które zaczęły używać kamiennych narzędzi, znajdowały się już na tych koewolucyjnych ruchomych schodach. To pomogłoby wytłumaczyć wzrost rozmiarów mózgu, co pozwoliło ostatnio wyodrębnić ich od tępawego Australopithecus afarensis, oraz jego dalszy szybki wzrost - w ciągu przeszło 3 trzech milionów lat pojemność czaszki powiększyła się prawie trzykrotnie. Kiedy jakiś organizm już znajdzie się na takich ruchomych schodach, w dodatku wzmocniony pozytywnym sprzężeniem zwrotnym, jakie występuje pomiędzy tymi dwoma ewolucjami, nie ma żadnego oczywistego powodu, aby na tym poprzestać. Jeżeli nie przytrafi się jakieś nieszczęście, które dotknie cały gatunek - na przykład zderzenie meteorów - to prawdopodobnie wystąpi dążenie do wzrostu mózgu i zwiększenia zasięgu kultury. A gdzieś po drodze prawie na pewno zostaną wynalezione kamienne narzędzia. To nie jest przypadek, który wymaga specjalnego „wytłumaczenia". To tylko etap na trasie ruchomych schodów (chociaż kaprysy środowiska mogą oczywiście mieć wpływ na szybkość, z jaką dotrze się do tego etapu). Zatem dla zainteresowanego losem ludzkości obserwatora kluczowym pytaniem nie jest: Jak prawdopodobne było pojawienie się narzędzi kamiennych? Na koewolucyjnych ruchomych schodach narzędzia kamienne były wynalazkiem automatycznym. Ważne pytanie to raczej to: Do jakiego stopnia było
prawdopodobne, że te schody w ogóle zostaną uruchomione? Ja uważam, że to było bardzo prawdopodobne. Ponieważ bez względu na to, jak wspaniałe osiągnięcia kulturowe znalazły się na szczycie schodów, to różnorodne genetycznie uwarunkowane aktywa, które pozwalają gatunkom w ogóle wejść na takie schody, nie są wcale tak bardzo niezwykłe. Nie chcę przez to powiedzieć, że to nasi przodkowie byli przewidziani do wstąpienia na te schody. W gruncie rzeczy nasz rodowód miał wyjątkowe szczęście, że udało mu się uzyskać tyle kluczowych aktywów biologicznych. Jest jednak różnica między powiedzeniem, że musiałeś mieć wielkie szczęście, abyś został zwycięzcą, a powiedzeniem, że to wymagało wielkiego szczęścia, aby w ogóle zwyciężyć. Na tej różnicy loterie, kasyna i salony bingo zarabiają pieniądze. W grze ewolucyjnej, jak twierdzę, było tylko kwestią czasu, zanim ten czy inny gatunek podniósł rękę (a przynajmniej swój chwytliwy wyrostek) i powiedział „Bingo!".
Napęd ruchomych schodów Zanim zrobimy remanent biologicznych aktywów, które jak się wydaje, dają wstęp na ruchome schody ewolucji, zastanówmy się przez chwilę nad napędem tych schodów; zobaczmy w tym szczególnym kontekście, co jest złego w tym okropnym micie równowagi. Co jest niemądrego w powiedzeniu, że wczesne hominidy nie pofatygowałyby się, aby poprawić technologię swojego bytowania, jeśli środowisko nie stałoby się nagle im wrogie? Ależ to środowisko już było wrogie! Kiedy ma się skąpy zasób narzędzi, nie umie się rozniecać ognia, dookoła czai się pełno drapieżników dokoła, a do tego ma się mózg o połowę mniejszy od ludzkiego mózgu, to przetrwanie w takich warunkach może być prawdziwym wyzwaniem. Jeżeli prymitywne narzędzia kamienne pomogą ci w zabijaniu zwierząt czy nawet w porąbaniu zwierząt zabitych przez inne drapieżniki (a może nawet będzie można użyć ich skóry jako okrycia na noc), to trzeba z nich skorzystać. Jeszcze większy problem z mitem równowagi polega na tym, że organizmy nie są skonstruowane tylko do celu 4 przetrwania, one się również rozmnażają. Na przykład u „poligamicznych" gatunków samce współzawodniczą, aby łączyć się z możliwie jak największą liczbą samic. Czy nasi odlegli przodkowie byli poligamiczni? Tak. Samce 5 wczesnych hominidów były o wiele większe od samic. Ten wyraźny dymorfizm płciowy jest oznaką poligamii. Wskazuje na to, że przez całe pokolenia duże silne samce miały dużą liczbę potomstwa z wieloma samicami, a chuderlawe"samce miały mało lub nie miały żadnego potomstwa. Ta dynamika - „selekcja seksualna" - jest jednym z przykładów międzyga-tunkowego „wyścigu zbrojeń", który był omawiany w poprzednim rozdziale. To tłumaczy, dlaczego barany mają duże rogi (osobniki z małymi rogami zostały wyparte ze sceny seksualnej), dlaczego pawie mają wspaniałe, barwne ogony (pa-wice drwiły z samców o bezbarwnych ogonach) i dlaczego nasi różni krewni z rzędu naczelnych - goryle, szympansy, pawiany - wykazują dymorfizm płciowy zgodny ze stopniem ich poligamiczności. Wyjaśnia to też, dlaczego samce wczesnych hominidów mogły chętnie przyjąć nowe technologie. Im więcej było samic, których łaski mogły zdobyć, tym więcej mogły mieć potomstwa.* A najłatwiej zdobyć łaski samicy naczelnych, dając jej mięso - cenny przysmak przy diecie składającej się z owoców i warzyw. Chociaż nie wydaje się to zbyt wyrafinowane, ale różne naczelne angażowały się w wymianę seks-za-mięso. To również dotyczy ludzi, obserwowanych w swoim naturalnym środowisku, takim jak społeczność łowców-zbieraczy chociaż tam mistrzostwo w polowaniu, jak się wydaje, w bardziej subtelny sposób zwiększało darwinowską perspektywę 6 7 dla mężczyzny (na przykład podnosiło prestiż, co z kolei mogło przekładać się na możliwość uprawiania seksu). Zatem w skrócie: nie trzeba było nagłego pogorszenia klimatu, aby zainteresować samce technologią, która ułatwi zabijanie i ćwiartowanie zwierząt -szczególnie jeśli ta technologia mogła również służyć do zabijania i zastraszania rywalizujących samców! Jak to zauważyli zoolodzy, może nie przypadkiem czaszka ludzka uległa pogrubieniu mniej 8 więcej w tym czasie, kiedy wynaleziono toporek. W gruncie rzeczy geny samic również odniosłyby korzyść z innowacji kulturowych, które pomogłyby wyżywić je wraz z potomstwem. Lecz zbytnio wybiegamy do przodu. Zakładając, że nasi przodkowie umieli wytwarzać narzędzia i ich używać, przeskakujemy pytanie, w jaki sposób nasz gatunek wjechał na piętro kultury. Jakie biologiczne aktywa są potrzebne, aby dostać się na koewolucyjne ruchome schody? Co dokładnie musieli zdobyć nasi przodkowie dzięki ewolucji genetycznej, zanim ewolucja kulturowa mogła nabrać pędu?
Możliwość chwytania Kultura zasadniczo to sposób korzystania z nauki innych bez konieczności płacenia frycowego, które oni już zapłacili. Przypuśćmy, że jesteś słoniem. Przypuśćmy, że mieszkający w pobliżu ludzie zaczynają nosić strzelby i próbują cię zabić. Czy nie byłoby lepiej dowiedzieć się czegoś na temat tego zagrożenia, nie ryzykując otrzymania śmiertelnej rany? Na początku dwudziestego wieku populacja przeszło 100 słoni mieszkających na południu Afryki znalazła się w takiej sytuacji. Hodowcy cytrusów wynajęli myśliwego, aby je wybił. Na początku naiwne i pozbawione strachu słonie były łatwą zdobyczą. Jednak kiedy zobaczyły, jak ich towarzysze umierają, nabrały awersji do ludzi i wychodziły z buszu tylko w nocy. Nie ma w tym nic dziwnego - nie na tym polega kultura - to po prostu lekcja z pierwszej ręki. Dziwne jest jednak to, że te tendencje przetrwały w następnym pokoleniu, chociaż już od dawna nie było polowań. Najwidoczniej młode słonie naśladowały awersję starszych, korzystając w ten sposób ze zdobytego w ciężkim trudzie 9 intelektualnego kapitału starszego pokolenia. To jest właśnie kultura -przepływ informacji od jednostki do jednostki, niegenetycznymi środkami.
Kultura, w jej elementarnym znaczeniu, nie wymaga wcale tak wiele intelektu. Wystarczy obserwować i naśladować. Nawet mózgi ptaków są do tego zdolne. W Anglii, w czasach kiedy roznoszono jeszcze mleko po domach, jedna z sikorek odkryła, że stuknąwszy dziobem w zamykający butelkę aluminiowy kapsel, mogła wypić górną warstwę śmietany. Ten pomysł znalazł szerokie zastosowanie. Wkrótce na całych Wyspach wszystkie butelki z mlekiem były 10 zagrożone. Naśladownictwo jest potężną siłą. Ale nauczanie - aktywny instruktaż - bardzo to wszystko przyspiesza. Ponieważ organizmy często żyją w pobliżu swoich potomków i innych krewnych, aktywne przekazywanie kluczowej wiedzy może, za pomocą logiki selekcji krewniaczej, być dobre dla genów danego organizmu; w ten sposób może wyewoluować genetyczna inklinacja do nauki. Kiedy badacze podawali pawianom skażone owoce, starsze samce spróbowały ich i odrzuciły, a później groziły młodym pawianom, które były nimi zainteresowane. Awersja do skażonych owoców 11 rozprzestrzeniła się na całe stado, chociaż większość pawianów nigdy ich nie spróbowała. Te dwa wstępne warunki kultury na poziomie człowieka - uczenie się przez naśladownictwo i aktywne nauczanie same w sobie jeszcze nie przybliżają do owej kultury. Jakie inne biologiczne aktywa pomogły naszym przodkom dostać się 9
J. Bonner, The Evolution ofCulture inAnimals, s. 177. 10 Ibidem, s. 183. " T. Nishida, Local Traditions and Cultural Transmission, s. 472.
na ruchome schody koewolucji? Jednym z nich jest bez wątpienia używanie narzędzi. Człowiek nie ma monopolu na używanie narzędzi. Wydry morskie rozłupują muszle kamieniami. Zięba z Calapagos, kiedy ma ochotę na larwy owadów, bierze kolec w dziób i wydłubuje larwy z kory drzew. Nie wyobrażam sobie, aby wydry morskie w krótkim czasie znalazły się na drodze koewolucji typu gen-mem. Jest granica postępu technologicznego, kiedy pracuje się płetwami - nawet jeśli damy doborowi naturalnemu parę milionów lat na spowodowanie, aby płetwy stały się bardziej wyrafinowane. W gruncie rzeczy jesteśmy jedynym gatunkiem posiadającym zdolności manualne, wystarczające na przykład do zbudowania modelu samolotu. Ale to się nie stało od razu. Miliony lat temu, zanim nasi przodkowie zaczęli wymachiwać kijami i rzucać kamieniami, dłonie były bardziej prymitywne. Miały jednak właściwość chwytania, co umożliwiało użycie narzędzi. A kiedy liczba narzędzi zaczęła się zwiększać - kiedy ewoluowała kultura - biologiczna ewolucja podążyła za nią, kształtując nasze dłonie, aby stały się świetnymi instrumentami. Wiele zwierząt potrafi chwytać, przynajmniej w podstawowy sposób. Kangury i oposy wirginijskie są całkiem zręczne. Wiewiórki siedzą na tylnych nogach i bawią się orzechami. Żaden z tych ssaków nie ma tak wychwalanego człowieczego ani małpiego kciuka do przytrzymywania chwytanych rzeczy. Ale szop, całkiem bystre zwierzę, ma 12 uderzająco ludzkie łapy (i myje jedzenie przed posiłkiem). Niedźwiedzie również jedzą „rękami". 1 oczywiście różne naczelne mają na tyle zręczne ręce, aby móc używać narzędzi na podstawowym poziomie. Szympansy mają szczególnie zręcznie dłonie. Widziano między innymi, jak: rzucają w lamparty kamieniami, atakują kijami sztucznego lamparta; biorą gałęzie, zrywają z nich liście, wkładają je do gniazd termitów, wyciągają je i zjadają termity; rozłupują orzechy kijami i kamieniami. Używają nawet gałązek, aby wzajemnie myć sobie zęby. Niektóre szympansy gniotą liście i robią z nich gąbki, którymi wyciągają cenną wodę z zagłębień w drzewach. Także liśćmi zgarniają resztki pysznego mózgu z czaszek świeżo zabitych pawianów. Liście służą im również jako chu13 steczki higieniczne do oczyszczania ciała z fekaliów i innych zanieczyszczeń. Jane Goodall donosi, że pewna młoda szympansica, zwisając z drzewa nad obserwatorem, włożyła mu stopę we włosy, a potem „czyściła zapamiętale tę stopę 14 liśćmi". Taki sposób wykorzystania narzędzi nie został raczej wąsko zaprogramowany przez geny. Występuje tu innowacja i kulturowa transmisja dzięki obserwacji. Szympansy znad Gombe obserwowane przez Jane Goodall używały kijów
jako dźwigni do otwierania skrzynek z bananami. W pewnym laboratorium jeden z szympansów nauczył się 15 korzystać z poidełka i wkrótce używały go już wszystkie inne szympansy. Oczywiście, jest różnica pomiędzy używaniem poidełka a wynalezieniem go. Jednak kiedy już na dobre wszedłeś w biznes używania narzędzi, dobór naturalny może popchnąć cię w stronę wynalazczości - szczególnie jeśli wszystko inne ci sprzyja. To przenosi nas do następnego punktu naszego inwentarza biologicznych warunków wstępnych szybkiej koewolucji gen-mem.
Wyrazista symbolika Uczenie się przez obserwację, nauczanie za pomocą gróźb mogą dużo zrobić dla kultury, lecz jeśli twój gatunek chciałby dojść do etapu chodzenia do opery i słuchania wykładów z antropologii, bezwzględną koniecznością staje się biologiczna infrastruktura dla języka.* Ile gatunków posiada język? Tylko jeden, jeśli przez język rozumiemy na przykład
hiszpański. Jednak jeśli przez język rozumiemy coś bardziej ogólnego - symboliczny kod, za pomocą którego odbywa się transmisja informacji od jednego organizmu do drugiego - to język jest wszędzie. Pszczoły zawiadamiają swoim słynnym tańcem o tym, gdzie są kwiaty. Zwierzęta z rodziny wiewiórkowatych na widok drapieżnika wydają ostrze16 gawcze okrzyki, robi tak również wiele ptaków. Mrówki wysyłają sygnały chemiczne o szerokim zakresie znaczeń, od „Napad!" do „Pożywienie!". Niektóre mrówki nawet piszczą „Pomocy!" (nie tak wyraziście), kiedy znajdą się w pułapce, a ten dźwięk powoduje, że inne mrówki 17 przybiegają im na ratunek. Koczkodany tumbili ze wschodniej Afryki znają kilka okrzyków ostrzegawczych, w zależności od rodzaju drapieżnika; jeden oznacza „wąż.", inny „orzeł", a jeszcze inny „lampart". Każdy okrzyk alarmowy koczkodanów 18 wywołuje właściwą reakcję (spoglądanie w dół, spoglądanie w górę lub ucieczka do buszu). Opanowanie tego języka wymaga kulturowego dostrojenia. Młode koczkodany mogą spojrzeć w górę, zobaczyć gołębia i wydać okrzyk „orzeł". Dorosłe koczkodany też spoglądają wtedy w górę, a przez to, że nie przyłączają się do tego alarmowego okrzyku, uświadamiają młodemu jego pomyłkę. Dlaczego w królestwie zwierząt panuje tak ożywiona komunikacja? Ponieważ zachodzi tam tak wiele relacji o sumie niezerowej. Wszystkie powyższe przykłady to porozumiewanie się pomiędzy krewnymi - pomiędzy organizmami, które mają wspólny darwinowski interes w przekazywaniu swojej informacji genetycznej następnemu pokoleniu. Jak widzieliśmy, logika niezerowej sumowalności jest przyczyną istnienia komunikacji. A obfitość niezerowej sumowalności jest przyczyną, dla której komunikacja tak bardzo przenika życie. Naturalnie, żaden z wyżej wymienionych gatunków nie ma możliwości dotarcia do takiej ewolucji kulturowej, jaka przeprowadziła nas z epoki kamienia do wyrafinowanej technologii wieku informacji; żadne z tych zwierząt nie mogłoby sformułować tak skomplikowanego przekazu: „Czy próbowałeś wyłączyć to i później powtórnie włączyć, i w ten sposób sprawdzić, czy to działa?". Chodzi jednak o to, że kiedy gatunki posiadają już biologiczną infrastrukturę dla jakiegokolwiek systemu komunikacji, dobór naturalny może wzbogacić tę infrastrukturę, jeśli to będzie konieczne. W istocie dobór naturalny wykazuje tendencje w tym kierunku. Jeżeli policzymy wszystkie rodzaje sygnałów - wizualne, słuchowe, chemiczne i tak dalej - to okaże się, że kręgowce, od ryb aż do naczelnych, dysponują zwykle repertuarem od 20 dziesięciu do czterdziestu odrębnych przekazów. To więcej niż te, z którymi rozpoczynały. Dlaczego te „słowniki" miały tendencję wzrostową? Przyczyną mógł być fakt, że zwierzę, które ma zdolność komunikacji, może dostać się w wewnątrz-gatunkowy wyścig zbrojeń. Jeśli komunikacja daje ci możliwość przewyższenia pod względem reprodukcyjnym swojego sąsiada, to dobór naturalny może sprzyjać postępom w biologicznym hardware dla języka. A im lepszy jest przeciętny hardware, tym lepszy musi być indywidualny hardware, aby móc przewyższyć rywali, i tak dalej. Dlaczego jednak subtelności językowe miałyby pomagać darwinowskim perspektywom zwierząt? W pewnej mierze odpowiedź jest oczywista: „Wąż" to cenniejsza informacja, jaką możesz podzielić się ze swoimi krewnymi, niż „drapieżnik". W naszym gatunku jednak subtelności językowe są czymś więcej niż tylko rozszerzeniem liczby rzeczowników. Dlaczego? To prowadzi nas do jeszcze innego biologicznego zasobu, który popycha gatunek w stronę koewolucyjnych schodów ruchomych: bogate życie społeczne, które faworyzuje zarówno umiejętności językowe, jak i intelektualne w szerszym zakresie.
Wspinanie się po drabinie społecznej Żyjące w dużych grupach społecznych naczelne mają rozbudowaną korę nową - u naszego gatunku ośrodek mowy i 21 abstrakcyjnego myślenia. W ostatnich dziesięcioleciach badacze psychologii naczelnych (łącznie z psychologią człowieka) zaczęli zgłębiać, dlaczego tak się dzieje - dlaczego umiejętności społeczne, a więc podatne na nie mózgi, mogą być opłacalne w kategoriach darwinowskich. Dwa wymiary życia społecznego prawdopodobnie szczególnie sprzyjają ewolucji inteligencji. Jednym z nich jest hierarchia. U wielu gatunków wysoki prestiż społeczny pomaga zwierzęciu przekazać swoje geny następnemu pokoleniu, ponieważ zwykle ułatwia mu dostęp do żywności lub partnerów, lub jedno i drugie. Zatem dobór naturalny może sprzyjać temu, co pozwala zwierzętom osiągnąć wysoki status społeczny. W jaki sposób inteligencja pozwala zwierzęciu na zdobycie statusu? Czasami nie pomaga. Określenie „kolejność dziobania" pochodzi od kur, które nie są szczególnie inteligentnym gatunkiem; ich tytułem do chwały jest dziobanie innych kur, aby się podporządkowały. Nawet pomiędzy wykazującymi się bystrością naczelnymi fizyczna walka odgrywa często ważną rolę w ustanawianiu hierarchii. Jednak u niektórych naczelnych inne aktywa są istotne, jak na przykład użyteczna wiedza i umiejętności. Odnosi się to szczególnie do sytuacji, kiedy w życiu społecznym pojawia się drugi
ważny wymiar poszerzania inteligencji: wzajemny altruizm. Wzajemny altruizm, jak widzieliśmy w rozdziale drugim, jest zmysłem do osiągania zysku o sumie niezerowej, genetycznie uwarunkowaną tendencją do zawierania przyjaźni i wymiany przysług z przyjaciółmi. Stąd też pochodzi dzielenie się krwią z przyjacielem w potrzebie, co uprawiają nietoperze-wampiry, przyjaciel bowiem odda w zamian taką przysługę, kiedy sytuacja się odwróci. Altruizm, nawet w tak podstawowej formie, wymaga użycia mózgu: trzeba pamiętać, kto mi pomógł, a kto nie - i odpowiednio do tego ich traktować. (Nietoperze-wampiry mają o wiele większe 22 przodomózgowie niż inne nietoperze). Wzajemny altruizm może wymagać zupełnie innego typu bystrości w kontekście hierarchii społecznej, kiedy przyjaźnie stają się sojuszami, a do wymiany przysług należy również wsparcie 23 społeczne. Tak się to przedstawia u dwóch najinteligentniejszych naczelnych, pawianów i szympansów. Wielu szympansich samców alfa otrzymało ten zaszczyt nie drogą samodzielnego pokonywania rywali, ale przez ich zastraszanie przy pomocy lojalnego pomocnika lub dwóch. W zamian za to pomocnik otrzymuje cenne poparcie samca alfa podczas własnych utarczek (a może nawet - taka jest wielkoduszność samca alfa - łatwy dostęp do samic w okresie owulacji. Pry-matolog Frans de Waal pierwszy dokładnie opisał tę dynamikę. Tytuł jego klasycznej książki Chimpanzee Politics (Szympansia polityka) niektórzy ludzie uważają za lekkomyślnie antropomorficzny, lecz przeważnie ci ludzie nie czytali książki. Społeczności szympansów demonstrują, w jaki sposób złożony i konkurencyjny krajobraz społeczny może sprzyjać różnorodnym zdolnościom intelektualnym nie tylko zapamiętywaniu, kto ci pomógł czy też zrobił ci krzywdę, lecz katalogowaniu osobniczych dziwactw i zwyczajów sojuszników i wrogów oraz monitorowaniu dynamiki społecznej, wyczuwaniu przesunięć lojalności. „Makiaweliczna inteligencja" to nazwa tej sztuki. („Makiaweliczna" inteligencja nie musi posługiwać się oszustwem, ale może. Psycholog ewolucyjny Stephen Pinker opisuje szympansa, któremu pokazano kilka pudełek z jedzeniem i jedno, z ukrytym wężem; poprowadził inne szympansy do pudełka z wężem, a „kiedy uciekły w popłochu, 24 pożywiał się w spokoju"). Przeważnie nie dostrzegamy dogłębnej społecznej orientacji ludzkiej inteligencji, właśnie dlatego, że jest taka dogłębna. Jednak tworzące ją sztuczki (wybiegi) umysłu stają się wyraziste wtedy, kiedy ich brakuje. Dzieci autystyczne mają problemy z postawieniem się na czyimś miejscu. Normalne czterolatki wiedzą, że jeśli ktoś nie zaglądał do pudełka, to nie ma pojęcia, co w nim jest. Autystycznym dzieciom brakuje zmysłu przypisywania ludziom mentalnej 25 perspektywy; są „ślepe na umysł". Mogą być bardzo zdolne - zdolne do ponad-ludzkich wyczynów matematycznych - ale brakuje im kluczowych elementów naszej wyewoluowanej społecznej inteligencji.* Przy wchodzeniu na koewolucyjne ruchome schody koalicje kładą silny nacisk na porozumiewanie się. Jeżeli twoja drużyna chce zrzucić dominującego samca z jego stanowiska, dobrze jest wszystko wcześniej zaplanować. A jeśli twoja drużyna chce tylko wybrać się na polowanie i przynieść wielkie kawały mięsa, które wzbudzą zazdrość u dominującej koalicji, a u samic nagłe przeja-
wy czułości, to dobrze jest umieć się porozumiewać. Szympansy, jak zaobserwowano, potrafią współpracować przy 26 polowaniu, jedne gonią małpy, a inne leżą w zasadzkach. Można sobie tylko wyobrazić, jak często ich plany odnosiłyby sukces przy pełnym dostrojeniu - gdyby potrafiły porozumiewać się w bardziej wyrafinowany sposób. W wewnątrzgatunkowym wyścigu zbrojeń zatem im lepiej potrafią porozumiewać się jednostki, tym bardziej spójną i wyrafinowaną mają koalicję; im bardziej spójna i wyrafinowana przeciętna koalicja, o tyle trzeba być lepszym w porozumiewaniu się, aby ta koalicja mogła dominować. Szympansy, nie mając złożonego języka, robią, co mogą. De Waal przypomina przypadek samicy szympansa o imieniu Puist, która pomogła samcowi Lu-itowi przepędzić rywala, Nikkiego. Później, kiedy Nikkie groził Puist, szympasi-ca zwróciła się z wyciągniętą ręką do Luita, prosząc go o pomoc. Kiedy ten odmówił, rozwścieczona Puist 27 zwróciła się przeciwko niemu, „goniła go po całej zagrodzie, a nawet uderzyła" . Luit prawdopodobnie zrozumiał to przesłanie - że został ukarany za „oszustwo", za to, że nie wywiązał się z układu o sumie niezerowej. Możliwe, że dzięki temu postanowi się poprawić, odtwarzając sojusz, który na dłuższą metę przyniesie korzyści zarówno jemu, jak i Puist. Jednak cokolwiek mogłoby usunąć niejasność z tego przesłania - jak na przykład genetyczna ewolucja środków do wyartykułowania pretensji - spowodowałoby, że odtworzenie sojuszu stałoby się bardziej prawdopodobne i byłoby to dobre dla obu szympansów. Jak zwykle, wyraźniejsze porozumiewanie się pomaga w uzyskaniu zysku sumy niezerowej - a jak już się przekonaliśmy, dobór naturalny przywiązuje wagę do zysku sumy niezerowej.
Kciuk pandy
Zatem już wszystko mamy: podstawowy ekwipunek potrzebny gatunkom, aby mogły wskoczyć na koewolucyjne schody ruchome: uczenie się, naukę przez naśladownictwo, pobieranie nauk, pewien stopień używania narzędzi w połączeniu z podstawowymi umiejętnościami chwytania, średnio rozwinięty poziom symbolicznego porozumiewania się oraz bogate życie społeczne, z widoczną hierarchią i wzajemnym altruizmem (to nawiązuje z kolei do logiki darwinowskiej, która może przekształcić średnio rozwinięte środki porozumiewania się w pełni ukształtowany język). Tak się złożyło, że nasi przodkowie byli pierwszymi, którzy to wszystko poskładali razem. Gdyby wymarli, czy byliby również ostatnimi? Rozważanie „co by było, gdyby" to nieprofesjonalna forma analizy. Takie gry są jednak lubiane
przez tych, którzy twierdzą, że ewolucja inteligencji była mało prawdopodobna, więc zajmijmy się nimi przez chwilę. Stephen Jay Gould pisze, że dziesiątki tysięcy lat temu, kiedy Homo sapiens dobrze się rozwijał, wymarli nasi bliscy krewni, neandertalczycy. Co by było, gdybyśmy także podzielili ich los, pyta Gould. Czy nie byłoby to końcem inteligentnych naczelnych? Gould nie mówi jednak o tym, że jest bardzo możliwe, iż to właśnie nasi przodkowie przyczynili się do zguby neandertalczyków - może wyparli ich z niszy ekologicznej lub też, w mniej subtelny sposób, dawali im po głowie i zjadali ich. Innymi słowy, wyginięcie neandertalczyków nie uświadamia nam, jak łatwo zniszczyć przez jakiś przypadek nawet całkiem bystre naczelne, które uważają, że mogą dokonać wszystkiego, co tylko zechcą; wyginięcie neandertalczyków uświadamia nam, jak łatwo całkiem bystre naczelne zostały pognębione przez mniej więcej równie bystre naczelne. Gdyby nasi przodkowie rzeczywiście wymarli w tamtym okresie, prawdopodobnie stałoby się to za przyczyną neandertalczyków, którzy mogliby wtedy wspinać się nadal po koewolucyjnej drabinie, bez przeszkód ze strony takich jak my. No dobrze, ale co by się stało, gdyby rzeczywiście wszyscy przedstawiciele gatunku Homo zniknęli z powierzchni ziemi? Ja bym stawiał na szympansy. W gruncie rzeczy podejrzewam, że one już odczuwają pewien koewolucyjny pęd; jeśli nie są jeszcze na ruchomych schodach, to znalazły się w ich pobliżu. Również ich bliscy krewni (i nasi) 28 bonobo mają prawie te same możliwości prowadzące do koewolucji co szympansy, może tylko w słabszej formie. Niektórzy zoologowie sugerują, że szympansy i bonobo były przez długi czas „zatrzymywane" przez obecność ludzi -zatrzymywane przed wyjściem z dżungli na tereny trawiaste, a w bardziej ogólnym sensie - przed zajęciem niszy eko29 logicznej człowieka. Jest rzeczą oczywistą, że gdyby ludzie -wyginęli, zniknąłby ten problem. A co by się stało, gdyby wszystkie małpy człekokształtne zniknęły z powierzchni ziemi - szympansy, bonobo, a nawet goryle i orangutany? Inne małpy, chociaż są dalszymi krewnymi człowieka niż małpy człekokształtne, też robią dobre wrażenie. Pawiany sprytnie tworzą koalicje, a makaki są całkiem kreatywne. Japońscy badacze umieścili grupy makaków na oddzielnych wyspach i obserwowali działanie ewolucji kulturowej. Szczególnie wyróżniała się Imo. W wieku dwóch lat wynalazła i spopularyzowała mycie batatów. Później odkryła sposób na oddzielanie pszenicy od 30 piasku: wystarczyło rzucić tę mieszankę do wody i zebrać pszenicę z powierzchni. Ten pomysł się przyjął.
A co by było, gdyby cała gałąź naczelnych została unicestwiona w samym zarodku? Przypuśćmy, że cały rodowód ssaków nigdy by nie doszedł do pełnego rozkwitu. Na przykład, gdyby przedwczesna śmierć nie dotknęła dinozaurów, czy wszystkie ssaki nie mogłyby być nadal szkodnikami wielkości szczura? W rzeczy samej wątpię w to, lecz dopóki bawimy się w „co by było, gdyby", przypuśćmy, że odpowiedź na to pytanie jest twierdząca. Pod koniec wieku dinozaurów - tuż przed tym, kiedy dotknęło ich kończące pewną epokę złe fatum -pojawiła się pewna liczba rozwiniętych gatunków, ze stosunkiem mózgu do ciała tak wysokim, jak u niektórych współczesnych ssaków. Jak się teraz wydaje, niektóre z bystrzejszych dinozaurów mogły stawać w pozycji pionowej i używać przednich łap do chwytania. Niektóre mogły być też ciepłokrwiste i wychowywać swoje młode. Kto wie? Dajmy im jeszcze 100 31 milionów lat, a ich potomstwo mogłoby podróżować odrzutowcami. Powtarzam, że nie jestem fanem gier „co by było, gdyby". Ewolucja biologiczna, podobnie jak ewolucja kulturowa, jest zbyt subtelnie złożona, aby można było przewidzieć, co się „wtedy" stanie. Organiczna historia, jakby to ujął Gould, jest wyjątkowo uzależniona od niepewnego losu; przy zmianie jakiegoś małego szczegółu w przeszłości jakikolwiek żyjący gatunek może przejść do historii. Nie można jednak powiedzieć tego samego o jakiejkolwiek ożywionej właściwości. Można wyśledzić i zniweczyć jakikolwiek gatunek posiadający szczególnie wartościowe aktywa - na przykład wzrok lub zdolność chwytania -lecz jeśli te aktywa są naprawdę wartościowe, prawdopodobnie pojawią się ponownie, prędzej czy później. Weźmy teraz pod uwagę jedno z ulubionych zwierząt Goulda, pandę wielką. Niewątpliwie w jakimś okresie jej przodkowie zostali oddzieleni od przodków niedźwiedzi właściwych i znaleźli się na terenie obfitującym w bambusy. Współczesna panda przez dziesięć lub dwanaście godzin dziennie żuje pędy bambusa. Przy obrywaniu liści z pędów
pandy używają coś, czego nie mają niedźwiedzie właściwe - kciuka, który działa zastanawiające podobnie do ludzkiego kciuka, a dzięki temu panda ma dobry chwyt. Jest tu jednak pewna różnica - ludzki kciuk współpracuje z czterema palcami, a kciuk pandy z pięcioma; „kciuk" pandy jest szóstym palcem dłoni. Dobór naturalny utworzył go, zmieniając kształt małej kości nadgarstka i układ niektórych mięśni. Dlaczego dobór naturalny nie zrobił tego co w naszym rodowodzie: nie przekształcił piątego palca w kciuk? Ponieważ, jak pisze Gould, „prawdziwy kciuk pandy jest przeznaczony do innej roli, zbyt wyspecjalizowany do innej funkcji, aby stać się przeciwstawnym, manipulującym 32 palcem". Stanąwszy przed taką zaporą, dobór naturalny poradził sobie inaczej.
Gould uznał ten przykład za wystarczająco znamienny, aby zatytułować swoją książkę The Panda's Thumb. A jaki jest morał tej historii? Brak wyższego celu w przyrodzie. „Gdyby Bóg zaprojektował wspaniałą maszynę, aby od33 zwierciedlała jego mądrość i potęgę, to na pewno nie użyłby zbiorowiska części przeznaczonych do innych celów". Może i nie. Ale jeśli Bóg projektowałby maszynę, która projektuje inne maszyny - gdyby projektował dobór naturalny, równie dobrze mógłby nasycić ten twórczy proces pomysłowością, jaką ucieleśnia kciuk pandy. Taka właśnie pomysłowość uczyniła tak prawdopodobnym nadejście drugiego wielkiego kreatywnego procesu - rozkwitu ewolucji kulturowej. Kciuk pandy jest przykładem na to, że jakikolwiek byłby los naszego gatunku, jedna z jego kluczowych właściwości, chwytanie, miała prawdopodobieństwo rozwoju - ponieważ chwytanie jest użyteczną technologią. Dobór naturalny, aby użyć przenośni, szuka możliwości technologicznych i wykorzystuje je; robi to niesłychanie pomysłowo, za pomocą przedziwnych surowców, jeśli to jest konieczne. Jak przyznaje sam Gould, wspaniałość kciuka pandy polega 34 na tym, że „jest budowany na takim nieprawdopodobnym fundamencie". To, co się odnosi do umiejętności chwytania, odnosi się również do innych właściwości, które wymieniłem jako podstawowe biologiczne warunki wstępne dla koewolucji gen-mem. Zmiećmy z powierzchni ziemi ludzi, nawet małpy człekokształtne, nawet naczelne, a te wszystkie właściwości będą nadal istniały, ponieważ wszystkie zostały samodzielnie wynalezione niezliczoną ilość razy. Nawet ta może najrzadsza właściwość, wzajemny altruizm, została wynaleziona wiele razy w rodowodzie ssaków - u naczelnych, delfinów, nietoperzy, u antylop impala - jak również w innych rodowodach, na przykład u ryb. Dajmy ewolucji wystarczająco dużo czasu, a wzajemny altruizm pojawi się znowu -i znowu, i znowu, i znowu. (Przypomnijmy też sobie z części pierwszej, że wzajemny altruizm, wraz z poszukiwaniem prestiżu i instynktem do tworzenia koalicji, który wynika z tych dwóch właściwości, nie tylko pomaga zwierzętom w wejściu na koewolucyjne ruchome schody. Kiedy już znajdą się na szczycie i ewolucja kulturowa zaczyna nabierać przyspieszenia, te cechy pomagają jej w wyniesieniu gatunku na wyższy poziom 35 społecznej złożoności). Skoro biologiczna ewolucja posuwa się naprzód i coraz więcej gatunków zdobywa ten lub inny z kilku kluczowych warunków wstępnych biologii do przyjęcia na schody ruchome koewolucji, jest tylko kwestią czasu, kiedy te wszyst-
kie właściwości znajdą się w pojedynczym gatunku. Oczywiście, taki gatunek, spoglądając w przeszłość, dziwiłby się tej niewiarygodnej serii szczęśliwych przypadków, które skierowały go na ruchome schody. Kto mógłby przypuszczać, że nasi przodkowie, po okresie spędzonym na skakaniu po drzewach, wyewo-luowawszy długie, cienkie palce, wyjdą potem z dżungli i wykorzystają swoją zręczną chwytliwość do innych ważnych celów? Co za niezwykły szczęśliwy traf, że skakanie po drzewach znalazło się w życiorysie naszych przodków! To prawda. Mieliśmy dużo szczęścia. Zwycięzca w bingo też ma szczęście. Ale zawsze jest jakiś zwycięzca. Jak do tej pory, co jest oczywiste, wszystkie podstawowe warunki wstępne dla kultury pojawiły się razem tylko jeden raz; my sami wspięliśmy się po ruchomych schodach koewolucji. Z kolei minęło dopiero około 600 milionów lat, od kiedy wielokomórkowe zwierzęta pojawiły się w skamieniałościach. A już po 100 milionach lat prymitywne ssaki wielkości gryzoni przekształciły się w bystre ssaki o społecznej złożoności, z których kilka jest blisko koewolucyjnych ruchomych schodów (a może nawet siedzi już na pierwszym stopniu). Astronomowie przekonują nas, że Ziemia ma przed sobą jeszcze miliardy lat, zanim zniknie Słońce. Jakie jest prawdopodobieństwo, że - gdyby nasz gatunek został nagle wyeliminowany - ewolucja mogłaby tak długo trwać i już nigdy nie przyznać tych wszystkich kluczowych właściwości jakiemuś pojedynczemu gatunkowi? Odpowiedź brzmi „przynajmniej w jakimś stopniu prawdopodobne", jeśli kupujemy pogląd Goulda na ewolucję, według którego w związku z przypadkowymi zmianami środowiska nie ma powodu, aby występował stały wzrost złożoności. Jednak kiedy zdamy sobie sprawę z faktu, że często głównym środowiskiem ewolucyjnym organizmów są inne organizmy oraz że wielokomórkowe organizmy wykazują, ogólnie rzecz biorąc, tendencje do postępowania w kierunku większej złożoności, zamieniając biosferę w siedlisko współzawodniczących innowacji i coraz bardziej rozprzestrzeniającej się różnorodności, odpowiedź brzmi: „to wcale nie jest prawdopodobne".
Ewolucyjna epopeja Weźmy teraz pod uwagę „o mało co chybione trafienie", gatunek, który jest niesłychanie blisko, lecz mimo to niewystarczająco blisko, ruchomych schodów koewolucji. Delfiny należą do najodleglejszych wśród ssaków krewnych ludzi -bardziej odległych niż wiewiórki, króliki i nietoperze. Posiadają one jednak wybitną inteligencję, złożone życie społeczne, do którego należy współzawodnictwo pomiędzy koalicjami i jeszcze nie rozpoznany, lecz prawdopodobnie dość skomplikowany język. Już teraz mogłyby się wspinać po ruchomych schodach ewolucji - gdyby nie te przeklęte płetwy! Ich kultura jest szalenie żywotna mimo tego feleru. Jedna z populacji delfinów na Hawajach wynalazła nową formę kreatywnej ekspresji: sztukę powietrza. Różne delfiny, jak również niektóre białuchy z rodziny narwalowatych, potrafią wydmuchiwać przez nozdrza kółka powietrza, które unoszą się w górę jak kółka dymu. Ale delfiny hawajskie postępują inaczej. Najpierw robią płetwami duże zawirowania pod wodą, potem obracają się i wdmuchują do nich powietrze. Dzięki temu powstają duże, przezroczyste, piękne pierścienie. Niektóre delfiny przepływają przez te pierścienie. Inne robią dwa małe pierścienie, aby je później połączyć, tworząc jeden wielki. Każdy artysta ma własny styl. Żaden z tych artystów nie był tresowany przez człowieka. Choć żyją w niewoli, te delfiny nigdy nie są wynagradzane za swoją pracę. Są zwierzętami w naturalny sposób kreatywnymi, tworzącymi kulturę. Stanowią wspólnie społeczny mózg. Dzięki wzajemnej obserwacji i próbom udoskonalenia na podstawie tego, co widzą, z początkowo prymitywnej kreacji sztuki wydmuchiwania powietrza uczyniły wspólnie wachlarz różnorodnych memów. Najbardziej zadziwiający mem pochodzi chyba od delfina o imieniu Tinker-bell. Płynie on krętym szlakiem, wypuszczając sznur małych banieczek, a potem zgarnia je płetwą grzbietową i łączy razem we wzór korkociągu - lub też, jak to opisują badacze - „helisy". To nie jest podwójna helisa, ale symbolika jest odpowiednia, ponieważ me-my - kiedy już gatunek wszedł na ruchome schody koewolucji - wiernie oddają ducha genów. Ewolucja kulturowa, podobnie jak ewolucja biologiczna, wznosi życie na coraz wyższe poziomy organizacji. Robi to w ten sam sposób jak biologiczna ewolucja: dynamika sumy zerowej intensyfikuje dynamikę sumy nie-zerowej; współzawodnictwo pomiędzy jednostkami sprzyja integracji w ich grupie. W obu ewolucjach dwie wielkie bariery na drodze do niezerowej sumo-walności - bariera informacji i bariera zaufania - są przezwyciężane za pomocą pomysłowych technologii. Nigdy nie będziemy mieć pewności, czy za następny miliard lat pojawi się inny gatunek tak kulturowo zaawansowany jak my. Kiedy koewolucja gen-mem włączyła już wysoki bieg, naturalna selekcja jest bowiem zakończona. Niewątpliwie jest zakończona dla gatunku znajdującego się na szczycie ruchomych schodów; ewolucja kulturowa już dawno temu zastąpiła ewolucję genetyczną jako nasz kluczowy mechanizm adaptacji i postawiła nas teraz na krawędzi przejęcia kontroli nad naszą ewolucją genetyczną, zastępując dobór naturalny sztucznym doborem z probówki. Coraz intensywniej będziemy też sterować ewolucją innych gatunków. Robimy to już od dawna w powolny, toporny sposób (o czym świadczą krowy, świnie i ziemniaki), ale teraz zaczniemy działać
z szybkością błyskawicy (o czym świadczą ziemniaki z wbudowanymi organicznymi pestycydami). Życie na naszej planecie toczy się tak szybko dzięki ewolucji kulturowej, że ewolucja za pośrednictwem doboru naturalnego, z praktycznych powodów, zatrzymała się w miejscu. Różnorodne adaptacje biologiczne, które doprowadziły nas do koewolucyj-nych schodów ruchomych - uczenie się przez naśladownictwo, język i tak dalej - stanowią, można by powiedzieć, jedną wielką biologiczną adaptację: adaptację do zaawansowanej kultury. Tę adaptację można nazwać ostatnią -przynajmniej ostatnią biologiczną adaptacją, która będzie wyprodukowana w naszym gatunku przez dobór naturalny. Jednak jest jeszcze daleko do końca drogi i daleko do takiej czy innej ostatniej adaptacji, która będzie konieczna. Edward O. Wilson zasugerował, że ta „ewolucyjna epopeja" jest dobrym mitem we współczesnym wieku nauki mitem nie w sensie nieprawdy, ale w sensie historii, która wyjaśnia nasze istnienie i pomaga nam w orientacji w otaczają37 cym nas świecie. „Każda epopeja potrzebuje bohatera", pisze Wilson. „Umysł wystarczy nam za bohatera". W pewnym sensie tak: umysł ludzki reprezentuje triumf naszego rodowodu wbrew wielkim przeciwnościom; przetrwał, kiedy niezliczona ilość innych wyginęła; wzniósł się na poziom rozumienia siebie i swojego kreatora, doboru naturalnego, jednocześnie jest powód, aby oddać sprawiedliwość innemu umysłowi: „umysłowi", który pośredniczy w doborze naturalnym. Jest to bezustanne rozrastanie się tej twórczej biosfery, samoprzyspieszający się rozwój w swojej wynalazczości, który przygotował scenę dla naszego triumfu. Ten olbrzymi umysł omal nie zapewnił tego innym gatunkom bez względu na to, czy gatunek ludzki osiągnąłby w końcu poziom refleksyjnej inteligencji. Nie jesteśmy więc specyficzni, ale jednocześnie jesteśmy unikatowi. Ucieleśniamy w jakiś zasadniczy sposób naturalny imperatyw w kierunku inteligencji (oraz naturalne napięcie między konfliktem a integracją, między logiką
sumy zerowej a logiką sumy niezerowej); jednocześnie jednak nosimy wyraźne znamię naszej szczególnej historii. Teraz, wyłoniwszy się z jednego wielkiego globalnego umysłu, wreszcie, w nowoczesnej erze, ludzkość dała początek innemu. Nasz gatunek jest ogniwem pomiędzy biosferą a tym, co Pierre Teilhard de Chardin nazywał „noosfe-rą", elektroniczną „myślącą" siecią, która przy końcu drugiego millennium przybrała krystaliczną formę. Jest to umysł, do którego wszystkie gatunki mogą wnosić swój wkład, umysł, którego działanie będzie miało konsekwencje dla wszystkich gatunków - godne epopei konsekwencje tego czy innego typu.
GĘŚĆ TRZECIA
STĄD DO WIECZNOŚCI 37
E.O. Wilson, O naturze ludzkiej. Zob. L. Rue, Everyborjy's Story, U. Goodenough, The Sacred Depths of Naturę: C. Barlow, Green Space, Green Time oraz B. Swimme, T. Berry, The Universe Story, aby znaleźć przykłady ewolucyjnych epopei w tym czy też innym sensie.
Rozdział 21
Wcale nie tak szalone pytania Nauka, mimo wszystko, świadczy tylko o nieświadomości naszej własnej ignorancji. SAMUEL BUTLER
Pierre Teilhard de Chardin już w połowie dwudziestego wieku nazwał powstającą komunikacyjną infrastrukturę świata „poszerzonym układem nerwowym", który dawał gatunkowi ludzkiemu „jedność organiczną". Ludzkość w coraz większym stopniu zaczynała stanowić superumysł, umysł umysłów. Im ściślej ludzie byli wtopieni w tę tkankę mózgową, tym bardziej przybliżali się do wyznaczonego przez boskie prawo losu, do „Punktu Omega". Czym dokładnie był Punkt Omega? Trudno powiedzieć. Pisma filozoficzne Teilharda słyną zarówno ze swej poetyckiej urody, jak i z niejasności. O ile dobrze rozumiem, w Punkcie Omega gatunek ludzki utworzyłby coś w rodzaju ogromnej organicznej kuli miłości braterskiej. Zwierzchnicy Teilharda w Kościele katolickim trzymali się bardziej konwencjonalnej teologii. Stanowczo zachęcali myśliciela, z wykształcenia paleontologa, aby ograniczył swoje publikacje 1 do skamieniałości. Po śmierci Teilharda w 1955 roku opublikowano wreszcie jego najodważniejsze prace. Wywołały one poruszenie w niektórych kołach awangardy, ale nigdy nie uzyskały akceptacji ani w głównym nurcie Kościoła, ani w szerszych kręgach. Dlaczego? Po części dlatego, że jego poglądy na temat działania ewolucji były egzaltowane i przepojone mistyką i nigdy nie zyskały szacunku u najpoważniejszych uczonych. A po części dlatego, że wizja Punktu Omega odbiegała od nadal obowiązującej teologii. A po części może też dlatego, że porównywanie społeczeństw do organizmów było elementem ideologii europejskich faszystów, którzy wymordowali i niszczyli całe społeczeństwa w imię idei superorganicz-nej tężyzny fizycznej i umysłowej.*
To zadziwiające, jak szybko poglądy przestają być radykalne i stają się oklepane. Dzisiaj, kiedy faszyzm wydaje się
reliktem przeszłości, a Internet uderzająco przypomina układ nerwowy, mówienie o gigantycznym umyśle jest truizmem. Jest jednak pewna różnica. Tim Berners-Lee, który wynalazł jedną z usług Internetu, multimedialny system informacyjny, zauważył podobieństwo Sieci do struktury mózgu, twierdzi jednak, że superumysł to zwykła 2 metafora. Natomiast, jak się wydaje, Teilhard de Chardin traktował to dosłownie, pisząc o zbiorowej „cerebralizacji". Obecnie ludzi, którzy dosłownie rozumieją ideę globalnego „mózgu", jest niewątpliwie więcej niż za życia Teilharda, mimo to znajdują się tam, gdzie znajdował się Teilhard: na obrzeżach filozofii. Czy to szaleńcy? Czy Teilhard był szalony? Wcale nie taki szalony, jakby się mogło wydawać. A kiedy już zrozumiemy, że mówienie o „szarych komórkach ludzkości" wcale nie jest tak szalonym pomysłem, to inne aspekty poglądu na świat Teilharda zaczynają również sprawiać mniej szokujące wrażenie. Na przykład: idea, że istnieje punkt, do którego to wszystko zmierza; idea, że życie na ziemi istnieje dla określonego celu i że ten cel staje się oczywisty. Nie uważam, że to wszystko jest prawdą - przynajmniej nie mówię o tym z takim przekonaniem, z jakim mówię, że historia organiczna i historia człowieka są ukierunkowane. Chcę tylko powiedzieć, że na te pomysły nie można po prostu machnąć ręką. One nie gwałcą podstaw myśli naukowej, a nawet w niektórych aspektach zyskują poparcie ze strony nowoczesnej nauki.
Czy jesteśmy organizmem? Z różnych powodów można na początku odnieść się sceptycznie do tej całej sprawy z gigantycznym „mózgiem". Jednym z nich jest fakt, że rzeczywisty mózg należy do rzeczywistego organizmu. A gatunek ludzki nie jest organizmem: jest grupą organizmów. Zanim jednak odrzucimy taką możliwość, że grupa organizmów może sama w sobie stanowić jeden organizm, powinniśmy najpierw przyjąć jasną definicję organizmu. A to okazuje się trudniejsze, niż mogłoby się wydawać. Weźmy pod uwagę „kolonijne bezkręgowce". Jak zauważył Edward O. Wil-son, niektóre można by prawie nazwać 3 „doskonałymi społecznościami" - tak bliskimi sobie, że „kolonię można równie dobrze nazwać organizmem". Na przykład niesamowity żeglarz portugalski, długości prawie dwóch metrów, niewątpliwie wygląda jak organizm - jak kolosalna, kolorowa meduza - i zwykle nazywany jest organizmem. Wyewoluował jednak przez połączenie odrębnych wielokomórkowych organizmów, które stając się współzależne, dokonały większej specjalizacji: jedne paraliżują rybę, 4 inne ją zjadają i dzielą się odżywczymi składnikami. Do innych kolonijnych bezkręgowców, które zacierają linię między organizmem a społecznością, należą nasi starzy przyjaciele, śluzorośle (które oscylują pomiędzy autonomicznymi komórkami a zaagregowanym peł-zakiem) oraz korale (łącznie z trafnie nazwanym „koralem mózgowym" [D/p/o-ria cerebriformis], o wyglądzie przypominającym zwoje ludzkiego mózgu). W takim ujęciu nawet to wszystko, co zgodnie traktujemy jako organizmy -na przykład my sami - może mieć swoje kolonijne aspekty. Pamiętacie dyskusję o naszych komórkach i naszych organellach - które uprzednio były odrębnymi jednostkami, zanim się połączyły? W każdym z nas jest trochę z żeglarza portugalskiego. W gruncie rzeczy, jak się przekonaliśmy, komórki i organelle nie tylko mają odrębne korzenie, lecz również odrębne szlaki: różne ścieżki, którymi wędrują ich geny do następnego pokolenia, a w związku z tym trochę inne interesy w sensie darwinowskim. DNA organelli, zależny od dziedziczenia w linii matczynej, może odnieść korzyść przez ustawienie reprodukcji na rzecz płci żeńskiej - jak to robi u niektórych gatunków roślin. W ten sposób już jedno kryterium, które pozornie mogłoby posłużyć za wyraźne rozróżnienie pomiędzy organizmem a społecznością całkowita zgodność celów pomiędzy częściami składowymi organizmu - okazuje się nieprzydatne. Nawet jeśli pominiemy organelle i zajmiemy się tylko genami jądrowymi -w chromosomach tworzących genom okaże się, że nie panuje tam całkowity pokój, miłość i zrozumienie. Dlaczego? Dlatego, że chociaż geny w genomie płyną w tej samej łodzi, w pewnym momencie połowa pasażerów musi tę łódź opuścić. Kiedy nadchodzi czas, aby wysłać łódź do następnego pokolenia - kiedy utworzona została komórka jajowa i z nadzieją rozwija żagle - połowa genów musi zostać odrzucona, aby zostawić miejsce dla genów ze spermy. Podobnie tylko połowa męskich genów dostanie się przez spermę do jaja podczas
zapłodnienia. Z reguły geny są przypisane do jaj w równomierny sposób, aby dany gen, bez względu na to, czy pochodzi od mężczyzny, czy od kobiety, miał równe szansę znalezienia się w danej międzypokoleniowej łodzi. Lecz gdyby gen mógł znaleźć sposób na to, aby przechylić ten proces podziału na swoją stronę, umieszczając się w większości lub we wszystkich łodziach, mógłby mnożyć się dzięki doborowi naturalnemu. To się rzeczywiście wydarzyło - u myszy i muszek owocowych i bez wątpienia u innych, mniej zbadanych gatunków. Gen zakłócający segregację ma tylko jedną oczywistą funkcję - przechylenie na swoją stronę procesu sortowania, aby
wciąż mógł wślizgiwać się na międzypokoleniowy statek. Jest profesjonalnym pasażerem na gapę.5 Jest także większy genetyczny pasażer na gapę - cały chromosom, zwany chromosomem B, który pojawia się w bardzo wielu organizmach, również u ludzi. Podobnie jak pasażer na gapę, który w nocy podkrada jedzenie załodze, chromosom B jest pasożytem; można osłabić szansę organizmu na reprodukcję, opóźniając początek okresu płodności u samic.6 Jednak z punktu widzenia genów w chromosomie B wszystko jest w porządku; jeśli trochę zredukują liczbę statków, które rozwijają żagle, a jednocześnie uda im się wślizgnąć na te wszystkie statki, będzie się im lepiej wiodło niż genom, które trzymają się zasad gry i są wyłączone z połowy statków. To te przestrzegające prawa geny cierpią z powodu zmniejszenia całej floty. Ogólnie rzecz biorąc, te przestrzegające prawa geny odgrywają pozytywną rolę w rozwiązywaniu problemów zachowując literę prawa, uniemożliwiając na różne sposoby działanie potencjalnym pasożytom. Jeżeli jednak nie uda im się rozwiązać takich problemów i szerzy się pasożytnictwo, dobór naturalny wszystkie je odrzuca - zarówno pasożytnicze, jak i przestrzegające prawa - na korzyść genów, które lepiej sprawują kontrolę nad swoim statkiem. (Podobnie działa ewolucja kulturowa w społeczeństwach, które nie potrafią rozwiązać problemu „zaufania", czyli nie potrafią zapobiec szerzeniu się pasożytnictwa; takie społeczeństwa przeważnie tracą na rzecz tych, które to potrafią). Owa zdolność do selekcji na poziomie organizmu, aby uniknąć selekcji na poziomie genu, powoduje, że te przykłady konfliktu interesów wewnątrz organizmu są w efekcie błahe. Nawet osoby z pasożytniczymi chromosomami B - mniej więcej jeden na pięćdziesięciu ludzi, których codziennie spotykamy - robią wrażenie organicznej jedności. Pozostaje jednak faktem, że jedna z rzeczy, po której moglibyśmy oczekiwać, że będzie stanowić wyrazistą linię między organizmern a społecznością - wewnętrzna jedność celu - wcale nie jest wyrazista. Zoolog Matt Ridley tak to ujął: „Czym jest organizm? Nic takiego nie istnieje".7 Każdy tak zwany organizm, jak pisze Ridley, jest „kolektywem", l to wcale nie całkowicie harmonijnym kolektywem - przynajmniej z definicji. Jeżeli linia między organizmem a społecznością nie jest rozróżnieniem między całkowitą a niecałkowitą jednością celu, co więc jest tą linią? Na tym właśnie polega problem: z powodu braku wyraźnej granicy biolodzy mają swobodę interpretacji. W 1911 roku wielki entomolog William Morton Wheeler opublikował referat pod tytułem Kolonia mrówek jako organizm, a ten tytuł, jak podkreślał, nie miał być zwykłą analogią; według niego, kolonia mrówek była jakimś typem organizmu, „superorganizmem". Ten pogląd przez jakiś czas cieszył się uznaniem, później wyszedł z mody, ale ostatnio w pewnej mierze wrócił do łask. Głównym tego powodem jest prawdopodobnie wzrastające uświadamianie sobie konfliktu wewnątrz organizmów - wzrastające poczucie, że wszystkie organizmy są w pewnym sensie społecznościami.8 Oczywiście, można nie zgadzać się z Williamem Mortonem Wheelerem i jego współczesnymi obrońcami. Można się upierać, że społeczności składającej się z odrębnych organizmów nie można traktować jako organizmu. Jednak, wziąwszy pod uwagę fakt, że pojęcie superorganizmu jest poważnie traktowane przez ludzi, których zawód upoważnia do takich rozważań, nie można odrzucić tego pojęcia i uznać je za całkowicie szalone. Załóżmy, że czysto teoretycznie uznamy twierdzenie Wheelera: kolonia mrówek jest organizmem. Dlaczego więc nie moglibyśmy nazwać również społeczeństwa ludzkiego organizmem? Czy kluczową różnicę stanowi tu ekstremalna współzależność mrówek - fakt, że niektóre kasty mrówek zginęłyby, gdyby nie było zbieraczek pożywienia?* Wydaje się to wątpliwym rozróżnieniem z uwagi na obecną współzależność pomiędzy ludźmi. Moje pożywienie zależy od wielu ludzi, z którymi nigdy się nie zetknąłem. Gdybym znalazł się w dziczy
Gór Skalistych, bez żadnej rzeczy wykonanej przez innych ludzi - bez noża, bez ubrania - stałbym się posiłkiem niedźwiedzi. Można wysunąć jeszcze jeden istotny zarzut przeciwko dosłownemu traktowaniu terminu „zbiorowa cerebralizacja", czyli gigantyczny globalny mózg. A dokładnie: mózgi mają świadomość. One nie tylko przetwarzają informacje: mają subiektywne doświadczenie przetwarzania informacji. Odczuwają przyjemność i ból, doznają olśnienia i tak dalej. Czy rzeczywiście mamy uwierzyć, że kiedy Internet przyciąga miliardy ludzkich umysłów do bardziej dogłębnej współpracy, wyłania się kolektywna, planetarna świadomość? (Czy też nawet fragmentaryczna planetarna świadomość? Daleki jestem od tego, aby wdawać się w tę argumentację. Mam skromniejszy cel: przekonać was, że gdybym rzeczywiście wdał się w tę argumentację, nie byłoby to oznaką pomieszania zmysłów. Pytanie o transcendentną świadomość planetarną, bez względu na odpowiedź, wcale nie jest szalone. To dziwne, ale uzasadnienie tego pytania
można znaleźć w trzeźwych naukowych rozważaniach. W gruncie rzeczy, im głębiej bada się świadomość według kryteriów naukowych, tym bardziej można stać się świadomym ograniczeń nauki; tym bardziej jest się skłonnym do traktowania pytań „kosmicznych" z należytą pokorą.
Czy „gigantyczny globalny mózg" mógł stać się świadomy? W 1963 roku została zrealizowana wizja Arthura C. Clarke'a z jego opowiadania science fiction Dial F for Frankenstein. Wraz z globalną siecią satelitów wszedł w życie światowy system telekomunikacji. Narodził się autonomiczny myślący superumysł. Kiedy studenci siedzą po nocach, zastanawiając się, czy „gigantyczny globalny mózg" mógłby być kiedykolwiek świadomy, zwykle posługują się jednym scenariuszem. Wychodzą z założenia, że jeśli coś osiąga świadomość, to zaczyna zachowywać się jak inne świadome istoty, które dobrze znamy - kapryśnie. Tak, gigantyczny globalny mózg międzykontynentalna sieć umysłów, komputerów i elektronicznych połączeń - faktycznie już jest świadomy. A przynajmniej taka perspektywa wyraźnie otwiera się dzięki poglądowi na świadomość, który dzisiaj leży u podstaw głównego nurtu koncepcji behawio.
rystycznych.* Zgodnie z tym poglądem nigdy nie wiemy, czy jakaś dana istota posiada świadomość. Nie chodzi mi o to, że nie możemy wiedzieć, co się dzieje w czyjejś głowie, jeśli nie jesteśmy tym kimś (chociaż jest to oczywiście prawdą i częściowo to mam na myśli). Chcę powiedzieć, że zgodnie z tym głównym nurtem poglądów naukowych świadomość - subiektywne doświadczenie, zdolność do odczuwania - ma zerową ekspresję behawioralną; niczego nie wykonuje. Oczywiście, możesz mieć poczucie, że twoje doznania stymulują jakieś konkretne czynności. Czyż odczucie gorąca nie powoduje, że odsuwasz dłonie od wyjątkowo rozgrzanego pieca? Według współczesnych koncepcji behawiorystycznych odpowiedź brzmi: nie. Za subiektywne odczucie gorąca odpowiada obiektywny, fizyczny przepływ informacji biologicznej. Impulsy fizyczne oznaczające gorąco przesuwają się w górę twojej ręki i są przetwarzane przez twój równie fizyczny mózg. Wynikiem tego jest fizyczny sygnał, który zmusza twoje mięśnie do odsunięcia dłoni. Właśnie tu, na czysto fizycznym poziomie, odbywa się prawdziwe działanie. Twoje odczucie bólu ma mniej więcej taki związek z prawdziwym działaniem, jak twój cień z tobą samym. Mówiąc inaczej: świadomość, subiektywne doświadczenie jest „epifenomenalne", zawsze jest wynikiem, a nigdy przyczyną. Możecie się z tym nie zgadzać. Możecie uznać, że świadomość jest pewnego rodzaju eterycznym, ale aktywnym tworzywem. Jeśli tak uważacie, to prawdopodobnie akceptujecie tak dziwne scenariusze jak ten wymyślony przez Teil-harda; mogliście dojść już do wniosku, że żyjecie w dziwacznym wszechświecie, a nauka nie potrafi rozświetlić wszystkich jego wymiarów i pozostawia miejsce na snucie domysłów na temat wyższego celu i wyższej świadomości. Co ciekawe (choć się tego nie docenia), moglibyście dojść do tego samego wniosku, gdybyście zaakceptowali naukowy pogląd, iż świadomość jest zwykłym epifenomenem i nie ma prawdziwego wpływu. W końcu, jeżeli świadomość niczego nie wykonuje, to jej istnienie staje się niezgłębioną tajemnicą. Jeśli subiektywne doświadczenie nie jest konieczne dla naszych codziennych celów życiowych, jedzenia i przekazywania swoich genów następnemu pokoleniu, to dlaczego w ogóle powstało w toku doboru naturalnego? Dlaczego życie miałoby przyswoić sobie taką główną właściwość, która pozbawiona jest funkcji?
Gór Skalistych, bez żadnej rzeczy wykonanej przez innych ludzi - bez noża, bez ubrania - stałbym się posiłkiem niedźwiedzi. Można wysunąć jeszcze jeden istotny zarzut przeciwko dosłownemu traktowaniu terminu „zbiorowa cerebralizacja", czyli gigantyczny globalny mózg. A dokładnie: mózgi mają świadomość. One nie tylko przetwarzają informacje: mają subiektywne doświadczenie przetwarzania informacji. Odczuwają przyjemność i ból, doznają olśnienia i tak dalej. Czy rzeczywiście mamy uwierzyć, że kiedy Internet przyciąga miliardy ludzkich umysłów do bardziej dogłębnej współpracy, wyłania się kolektywna, planetarna świadomość? (Czy też nawet fragmentaryczna planetarna świadomość? Daleki jestem od tego, aby wdawać się w tę argumentację. Mam skromniejszy cel: przekonać was, że gdybym rzeczywiście wdał się w tę argumentację, nie byłoby to oznaką pomieszania zmysłów. Pytanie o transcendentną świadomość planetarną, bez względu na odpowiedź, wcale nie jest szalone. To dziwne, ale uzasadnienie tego pytania można znaleźć w trzeźwych naukowych rozważaniach. W gruncie rzeczy, im głębiej bada się świadomość według kryteriów naukowych, tym bardziej można stać się świadomym ograniczeń nauki; tym bardziej jest się skłonnym do traktowania pytań „kosmicznych" z należytą pokorą.
Czy „gigantyczny globalny mózg" mógł stać się świadomy? W 1963 roku została zrealizowana wizja Arthura C. Clarke'a z jego opowiadania science fiction D/a/ F for Frankenstein. Wraz z globalną siecią satelitów wszedł w życie światowy system telekomunikacji. Narodził się autonomiczny myślący superumysł. Kiedy studenci siedzą po nocach, zastanawiając się, czy „gigantyczny globalny mózg" mógłby być kiedykolwiek świadomy, zwykle posługują się jednym scenariuszem. Wychodzą z założenia, że jeśli coś osiąga świadomość, to zaczyna zachowywać się jak inne świadome istoty, które dobrze znamy - kapryśnie. Tak, gigantyczny globalny mózg międzykontynentalna sieć umysłów, komputerów i elektronicznych połączeń - faktycznie już jest świadomy. A przynajmniej taka perspektywa wyraźnie otwiera się dzięki poglądowi na świadomość, który dzisiaj leży u podstaw głównego nurtu koncepcji behawio-
rystycznych.* Zgodnie z tym poglądem nigdy nie wiemy, czy jakaś dana istota posiada świadomość. Nie chodzi mi o to, że nie możemy wiedzieć, co się dzieje w czyjejś głowie, jeśli nie jesteśmy tym kimś (chociaż jest to oczywiście prawdą i częściowo to mam na myśli). Chcę powiedzieć, że zgodnie z tym głównym nurtem poglądów naukowych świadomość - subiektywne doświadczenie, zdolność do odczuwania - ma zerową ekspresję behawioralną; niczego nie wykonuje. Oczywiście, możesz mieć poczucie, że twoje doznania stymulują jakieś konkretne czynności. Czyż odczucie gorąca nie powoduje, że odsuwasz dłonie od wyjątkowo rozgrzanego pieca? Według współczesnych koncepcji behawiorystycznych odpowiedź brzmi: nie. Za subiektywne odczucie gorąca odpowiada obiektywny, fizyczny przepływ informacji biologicznej. Impulsy fizyczne oznaczające gorąco przesuwają się w górę twojej ręki i są przetwarzane przez twój równie fizyczny mózg. Wynikiem tego jest fizyczny sygnał, który zmusza twoje mięśnie do odsunięcia dłoni. Właśnie tu, na czysto fizycznym poziomie, odbywa się prawdziwe działanie. Twoje odczucie bólu ma mniej więcej taki związek z prawdziwym działaniem, jak twój cień z tobą samym. Mówiąc inaczej: świadomość, subiektywne doświadczenie jest „epifenomenalne", zawsze jest wynikiem, a nigdy przyczyną. Możecie się z tym nie zgadzać. Możecie uznać, że świadomość jest pewnego rodzaju eterycznym, ale aktywnym tworzywem. Jeśli tak uważacie, to prawdopodobnie akceptujecie tak dziwne scenariusze jak ten wymyślony przez Teil-harda; mogliście dojść już do wniosku, że żyjecie w dziwacznym wszechświecie, a nauka nie potrafi rozświetlić wszystkich jego wymiarów i pozostawia miejsce na snucie domysłów na temat wyższego celu i wyższej świadomości. Co ciekawe (choć się tego nie docenia), moglibyście dojść do tego samego wniosku, gdybyście zaakceptowali naukowy pogląd, iż świadomość jest zwykłym epifenomenem i nie ma prawdziwego wpływu. W końcu, jeżeli świadomość niczego nie wykonuje, to jej istnienie staje się niezgłębioną tajemnicą. Jeśli subiektywne doświadczenie nie jest konieczne dla naszych codziennych celów życiowych, jedzenia i przekazywania swoich genów następnemu pokoleniu, to dlaczego w ogóle powstało w toku doboru naturalnego? Dlaczego życie miałoby przyswoić sobie taką główną właściwość, która pozbawiona jest funkcji?
Ludzie, którzy twierdzą, że znaleźli naukową odpowiedź, zwykle źle rozumieją to pytanie. Na przykład niektórzy mówią, że świadomość pojawiła się po to, by ludzie mogli przetwarzać język. Oczywiście jest prawdą, że jesteśmy świadomi języka. Kiedy mówimy, mamy subiektywne doświadczenie zamieniania naszych myśli na słowa. Wydaje się nawet, że to nasze wewnętrzne, świadome ja powoduje kształtowanie się słów. Cokolwiek jednak może się nam wydawać, to przesłanka współczesnej koncepcji behawiory-stycznej (często niewypowiedziana) jest taka, że w trakcie rozmowy cała przyczynowość tego procesu leży w sferze fizycznej.* Ktoś porusza językiem, generując fizyczne fale dźwięku, które docierają do twojego ucha i wywołują w twoim mózgu sekwencję fizycznych procesów prowadzących do tego, że sam zaczynasz poruszać językiem, i tak dalej. To znaczy, że doświadczenie przyswajania czyichś słów i odpowiadania jest niekonieczne do prowadzenia rozmowy. Ponadto, jeśli świadome doświadczenie powstało, aby wspomóc ludzki język, to dlaczego objawia się również wtedy, kiedy kamień spada nam na palce i je miażdży - w sytuacjach, które występowały na długo przedtem, zanim powstał język? Kwestia świadomości - przynajmniej według podanej przeze mnie tu definicji - nie dotyczy tego, dlaczego myślimy, kiedy mówimy, i dlaczego mamy samoświadomość. Kwestia świadomości to kwestia ogólnie pojętego subiektywnego doświadczenia, od bólu, niepokoju, aż do epifanii; zdolności do odczuwania. W terminologii filozofa Thomasa Nagela to pytanie brzmi: „Ostatecznie cóż by pozostało do powiedzenia o tym, jak to jest być 9 nietoperzem, gdyby się usunęło punkt widzenia nietoperza?". Można by pomyśleć, że odpowiedź na to pytanie uzyskamy w wielkim tomie Consciousness Explained (Świadomość wyjaśniona), szeroko komentowanej książce filozofa Daniela Dennetta. Kiedy jednak tacy ludzie jak
Dennett próbują „wytłumaczyć" świadomość, przeważnie nie zajmują się takim pytaniem, jakie tu zadajemy. Usiłują tłumaczyć, w jaki sposób mózg mógł generować świadomość. Czy im się to udaje, to inna sprawa, tak czy inaczej my tu nie pytamy, w jaki sposób mózg generuje świadomość, ale dlaczego - dlaczego jakiś aspekt życia pozbawiony funkcji miałby w ogóle być aspektem życia?** 9
Zob. T. Nagel, lak to jest być nietoperzem. * Trzeba przyznać, że zwolennicy koncepcji behawiorystycznej mogą mówić w ten sposób, jakby subiektywne stany miały efekty sprawcze. Również ja sam, dyskutując o ewolucyjnej psychologii, pisałem, że „funkcja niepokoju" czy „funkcja miłości" ma spowodować takie czy inne zachowanie. Ale to tylko myślenie skrótowe, dobry sposób przekazu. A uściślając, kiedy używam takich sformułowań, odnoszę się do funkcji przepływu informacji biochemicznej, która wznieca niepokój czy też miłość. Jak zauważyłem w poprzednim przypisie, badacze, którzy mówią dosłownie, że niepokój ma efekt sprawczy, nie są w dosłownym znaczeniu zwolennikami koncepcji behawiorystycznej. ** Dennett i podobnie jak on myślący badacze mogą twierdzić, że świadomość rzeczywiście ma funkcję, lecz używają tego terminu w niesłychanie wąskim, a nawet (jak dla mnie) niezrozumiałym sensie. Według ich definicji, świadomość nie jest niczym więcej jak tylko leżącymi u jej podstaw procesami informacyjnymi. Nie mają po prostu na myśli tego, że świadomość
Zainteresowanie tajemnicą świadomości ostatnio wzmógł rozwój informatyki. Chociaż prace nad sztuczną inteligencją nie posuwają się w zawrotnym tempie, nastąpił jednak postęp w automatyzowaniu zadań związanych ze zmysłami i pojmowaniem. Są roboty, które „wyczuwają" rzeczy i odsuwają się od nich, lub „widzą" rzeczy i identyfikują je; są komputery, które „analizują" strategie szachowe. Wszystko to, do czego zdolne są roboty, można wytłumaczyć w kategoriach fizyki, przez sygnały elektroniczne i tym podobne. „Odczuwanie", „widzenie" i „analizowanie" , jak sugerują te maszyny, nie musi wymagać zdolności do odczuwania.* A jednak wymaga przynajmniej u naszego gatunku. Skonfrontowani z tajemnicą świadomości, niektórzy ludzie - łącznie z takimi filozofami jak David Chalmers, autor The Conscious Mind (Świadomego umysłu) - sugerowali, że wytłumaczenia należy szukać w pewnego rodzaju prawie 10 metafizycznym: świadomość towarzyszy szczególnym typom przetwarzania informacji. Jakim typom? To niezłe pytanie, prawda? Powszechnie panuje raczej pogląd, że przetwarzanie informacji nie musi mieć charakteru organicznego. Świadomość może być ukryta w komputerach, sieciach komputerowych, a nawet w sieciach komputerów i ludzi. Podzielający ten pogląd filozofowie nie są wyznawcami ideologii New Agę ani reakcyjnymi protagonista-mi Kartezjusza ani też mistycznymi poetami, jak Teilhard de Chardin; są ludźmi, którzy akceptują podstawową przesłankę współczesnej koncepcji behawioral-nej - że wszelkie procesy odbywają się w świecie fizycznym - i którzy doceniają osobliwość, która się z tej przesłanki wyłania po dłuższym zastanowieniu. Właściwie odpowiedź na pytanie „Czy gigantyczny mózg mógłby stać się świadomy"? brzmi: „Nie wiedzielibyśmy, gdyby był, ale z tego, co wiemy, wynika, że jest świadomy". Teilhard rozpatrywał ideę globalnej świadomości nie tylko w kategoriach wy-obrażalności, lecz w kategoriach konieczności. Wynikało to po części z jego szerokiej definicji ewolucji. Chociaż widział różnicę pomiędzy ewolucją biologiczną a tym, co nazywamy ewolucją kulturową, myślał o nich jak o pojedynczym, ciągłym akcie kreacji, czego rezultatem w obu wypadkach była „rosnąca kom-
11
pleksyfikacja". Jeśli ewolucja kulturowa jest rzeczywiście naturalnym, prawie bezkonfliktowym wynikiem ewolucji biologicznej, to można by się spodziewać, że będzie wykazywać te same podstawowe właściwości co ewolucja biologiczna. Jedną z tych właściwości, jak domniemywał Teilhard, było spotęgowanie świadomości z jednoczesnym wzrostem złożoności. W jaki sposób doszedł do takiej konkluzji? Pomijając objawienie mistyczne, jedyna możliwa odpowiedź to próby odgadnięcia. Ponieważ subiektywne doświadczenie jest dostępne tylko osobie doświadczającej go, nigdy nie będziemy wiedzieć z całą pewnością, że cokolwiek poza nami jest świadome - nawet nasz najbliższy sąsiad, nie mówiąc już o szympansach. Z kolei ludzie, którzy obserwowali, jak szympansy znoszą przeciwności losu, podejrzewają, że mogą one doświadczać takich odczuć jak ból, głód i podniecenie. Psy także są zdolne do doświadczania bólu, głodu i podniecenia (nie mówiąc już o wstydzie). Jak również koty (z wyjątkiem wstydu). Jaszczurki i węże cofają się nagle przed gorącem. Czy możemy rzeczywiście wykluczyć możliwość, że bakterie odczuwają maleńką prymitywną dawkę bólu? Przecież cofają się gwałtownie przed szokiem elektrycznym, l mają mózg. A przynajmniej mają „mózg" - swój DNA, komputer kontrolujący ich zachowanie. 12 Bez względu na to, czy uważamy, że bakterie mają zdolność do odczuwania, Teilhard tak uważał. Według niego, kiedy indywidualne, zdolne do pewnej wrażliwości zmysłowej komórki połączyły się w wielokomórkowe organizmy, a następnie uzyskały kolektywny mózg, świadomość uczyniła wielki skok do przodu. A kiedy bystre wielokomórkowe organizmy - czyli my - wtapiają się w większe myślące sieci, tworząc inny kolektywny mózg, prawdopodobnie mógłby nastąpić porównywalny skok. W końcu fakt, że łącząca tkanka jest teraz wykonana z substancji elektronicznej, a nie organicznej, nie ma tak wielkiego znaczenia, jeśli uważamy, że ewolucja biologiczna i technologiczna są częścią
tego samego,kreatywnego procesu. W 1947 roku Teilhard zachwycał się komputerami i mówił, że radio i telewizja łączą nas wszystkich w pewien rodzaj „eterycznej, uniwersalnej świadomości". Jednak to jeszcze nic w porównaniu z przyszłością, kiedy intensyfikujące się połączenia pomiędzy ludzkimi umysłami stałyby się naprawdę globalne w procesie dojrzewania „noosfery". Pytał: „Jaki rodzaj prądu nowego powstania, jakie nieznane terytoria odkryje się, kiedy ten obwód się w końcu zamknie?".
Czy ewolucja ma cel? Przekonanie Teilharda, że ewolucja biologiczna i kulturowa są jednym kreatywnym procesem, niewątpliwie wynikało z jego apriorycznej wiary. Jeśli zaczynamy od założenia, że historia naszej planety (a w rzeczy samej całego wszechświata) zmierza do stopniowego „rozwijania", wtedy w naturalny sposób widzimy kontynuację tego rozwijania. Przypuśćmy jednak, że obierzemy odwrotny kierunek. Przypuśćmy, że spróbujemy zbadać mechanikę ewolucji -biologicznej, kulturowej lub obu - bez żadnego założenia a priori i spytamy: Czy one wykazują oznaki celowości? Filozofowie nazywają to pytanie teleologią -pytaniem o to, czy przebiegiem zjawisk rządzi celowość. Ustaliliśmy już (a przynajmniej ja tego dowodziłem), że biologiczna i kulturowa ewolucja są ukierunkowane poruszają się w stronę szerszej i głębszej złożoności. Nie oznacza to jednak, że dążą do jakiegoś celu, do końca. Tylko gdyby ewolucja była zaprojektowana, aby podążać w szczególnym kierunku, dopiero ten kierunek kwalifikowałby się jako te/os, koniec, cel. Prawdopodobnie najbardziej mylnej teleologicznej analizy w całej historii dokonał angielski duchowny William Paley. Pisząc tuż przed tym, zanim urodził się Karol Darwin, wykorzystał oczywistą funkcjonalność roślin i zwierząt, aby dowodzić istnienia wielkiego projektanta, Boga. Jeśli natrafisz na kamień, pisał, nie masz powodu, aby twierdzić, że został wykonany dla jakiegoś celu. Jeśli jednak natrafisz na zegarek kieszonkowy, to wiesz, że został wykonany przez zegarmistrza dla celu oznaczania godzin. Żyjące rzeczy bardziej przypominają zegarki i inne artefakty niż kamienie; zwierzęta są niewątpliwie zaprojektowane, aby jadły, oddychały i robiły jeszcze inne rzeczy. „Jest dokładnie taki sam dowód na to, że oko zostało utworzone dla widzenia, jak na to, że luneta została wytworzona po to, aby pomagać oku", pisał 13 Paley. Oczywiście, po Darwinie spadła popularność Paleya. Wyjaśnijmy sobie jednak, dlaczego Paley nie mylił się, mówiąc, że życie jest ewidentnie funkcjonalne. Nie mylił się też mówiąc, że ta funkcjonalność dawała mocne podstawy do wnioskowania o projektancie. Mylił się tylko, gdy zakładał, że tym projektantem był raczej byt, a nie proces. Oko zostało utworzone dla widzenia - tyle że nie było ręcznie zrobione przez Boga. Niewątpliwie moglibyśmy się sprzeczać o to, czy oko zostało utworzone dla widzenia, ponieważ dobór naturalny nie startował z myślą o widzeniu, aby później zbudować oko jako uprzednio zamierzoną funkcję. Mimo to oczy, podobnie jak lunety, istnieją z racji tego, że przyczyniają się do widzenia; wszak gdyby nie ułatwiały widzenia, to by ich nie było. Porównajmy to do kamienia
użytego do budowy ściany. Oczywiście kamień ma tu swoją funkcję, swój cel, ale nie powstał z racji swojego wkładu w tę funkcję. Kamienie nie są ewidentnie zaprojektowane, aby coś robiły; a oczy, podobnie jak teleskopy, tak. Ewolucyjni biolodzy często używają takich słów jak „zaplanowany" i „cel", kiedy mówią o organizmach i ich organach. Jak na przykład w takim zdaniu: zaprojektowany przez dobór naturalny dla celu przetwarzania wizualnej informacji o środowisku. Jest jednak coś, czego ewolucyjni biolodzy zwykle nie robią: nie mówią, że dobór naturalny ma „cel" czy że jest produktem „projektu". Tego typu filozoficzne spekulacje nie należą do ich zawodu. Nie ma jednak w zasadzie żadnego powodu, abyśmy nie mogli rozpatrywać doboru naturalnego pod kątem celu, te/os. Musimy jednak zdać sobie sprawę z faktu, że jeśli tak do tego podejdziemy, to czeka nas wiele utrudnień. Powodem, dla którego biolodzy mogą z taką pewnością twierdzić, że zwierzęta (lub rośliny) mają cel, jest to, iż wiedzą, jaki proces utworzył zwierzęta i rośliny. Ci biolodzy nie badają tylko kilku zwierząt i nie mówią: „Hm, jak się wydaje, one wszystkie są uwarunkowane na reprodukcję, więc może przenoszenie materiału genetycznego jest ich głównym celem, a może dobre widzenie jest podrzędnym celem, celem służącym głównemu celowi". Biolodzy wiedzą, że genetyczna transmisja jest celem, dla którego organizm został zaprojektowany, ponieważ znają się na doborze naturalnym. A odwrotnie, kiedy badamy samą ewolucję, poszukując oznak celowości, nie mamy tak łatwo; nie wiemy, co czy też jaki proces ją wykreował; jest to tajemnica i ta właśnie tajemnica była inspiracją naszych badań. Innymi słowy, jesteśmy w sytuacji Williama Paleya: badamy coś, aby znaleźć oznaki celowości, nie wiedząc co, jeśli w ogóle coś, to zaprojektowało. W gruncie rzeczy jesteśmy nawet w gorszej sytuacji niż Paley. On miał wiele organizmów do badania.
Eksponat A, B, C, ad infinitum. Kiedy badamy dobór naturalny, mamy tylko jeden eksponat. Teraz, kiedy zostaliśmy ostrzeżeni o ogromnych trudnościach naszego zadania i wiemy, że nasze wnioski mogą być tylko ogólnikowe, możemy zająć się badaniem ewolucji pod kątem znaków wskazujących na ważny cel, wskazujących na istnienie projektu. Jak się do tego zabierzemy? Na początek ustalmy przede wszystkim, co będzie się kwalifikować jako dowód celowości. Aby to zrobić, powróćmy do problemu Williama Paleya, problemu badania pojedynczej żywej rzeczy komórki, zwierzęcia, rośliny - w poszukiwaniu oznak istnienia projektu. Wyobraźcie sobie, że jesteście pozaziemskim wydaniem Williama Paleya, wysłanym na Ziemię, aby sprawdzić, czy są tam jakieś procesy, które mogą wydać się teleologicz-ne, które zmierzają do celu. Przypuśćmy, że wylądujecie w szklarni. Po kilku tygodniach zauważycie, że otaczające was zielone przedmioty stają się wyższe. Czy możecie wnioskować, że te zielone rzeczy mają przynajmniej jeden cel rośniecie? Nie. Kierunkowość, w swoim najwęższym znaczeniu, nie jest dowodem na te/os. Woda płynie z góry na dół, ale nie uważamy, że kieruje się ona celowością. Jednak rośliny robią jeszcze coś więcej, niż tylko poruszają się kierunkowo. Przypuśćmy, że będąc w szklarni, użyjesz swoich niesłychanych pozaziemskich sił, aby zmienić położenie Słońca. Po kilku dniach zauważysz, że rośliny się przeorientowały w ten sposób, iż ich liście zwrócone są do słońca. Możesz dokonać jeszcze jednej obserwacji: jeśli odetniesz koniec gałęzi, wyrosną nowe gałązki. Te rośliny wydają się całkowicie skoncentrowane na rośnięciu w górę i na orientowaniu się w kierunku światła. Odnosisz więc wrażenie, że spełniają proponowane przez filozofa Richarda Braithwaite'a prowizoryczne kryterium teleologicz-nego zachowania, „uporczywość dążenia do [opartego na 14 hipotezie] celu w zmieniających się warunkach". Co prawda według tego kryterium jako teleologiczne można by zakwalifikować rzeki: wznieśmy pagórek na ich drodze, a one będą wić się dokoła niego. Nie, musi być jakaś inna ewidentna oznaka teleologii - coś, co mają rośliny i zwierzęta, a czego nie mają rzeki. Co to jest? Filozofowie wymieniają tu różne właściwości. Według mnie najlepsza propozycja pojawiła się w połowie dwudziestego wieku, gdy uczeni zainteresowali się cybernetyką, badaniem układów sprzężenia zwrotnego. Wygląda to tak: Roślina przystosowuje się do zmiennych warunków za pomocą przetwarzania informacji. Ma receptory, które absorbują informacje o stanie środowiska - na przykład skąd pada światło -a ta informacja odpowiednio kieruje wzrostem rośliny. To samo dotyczy każdej innej formy życia, która 15 podąża za celem w zmiennych warunkach. Wszystkie rośliny i zwierzęta wyczuwają zmianę środowiska dzięki przetwarzaniu informacji, a ta informacja prowadzi do odpowiedniej zmiany w roślinie czy zwierzęciu. Nawet bakterie f. coli - o których mówiliśmy w rozdziale siedemnastym, które zmieniają miejsce, kiedy zaczyna brakować pożywienia -w tym sensie są teleologiczne. Czy ewolucja zda taki test - uporczywe dążenie do opartego na hipotezie celu wśród zmiennych warunków przez przetwarzanie informacji? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba się stać innym, pozaziemskim przybyszem. Powiedzmy, że nim jesteś. Niesłychanie długo żyjesz. Miliard lat ziemskich to dla ciebie tydzień. Przybywasz na Ziemię w roku 1 miliard p.n.e., a twoim zadaniem jest sprawdzenie, czy ewolucja organiczna jest procesem zmierzającym do ce-
lu. Od razu masz dobrego kandydata do tego celu - tworzenie organicznej złożoności na różne sposoby: rozszerzenie różnorodności gatunków, podnoszenie przeciętnej złożoności gatunków, przekraczanie zewnętrznej granicy złożoności i przekraczanie zewnętrznej granicy elastyczności zachowań - to znaczy inteligencji. Co więcej, kiedy obserwujesz to dążenie do złożoności, zauważasz ten sam rodzaj uporczywości, jaki inni pozaziemscy naukowcy zaobserwowali u roślin: jeśli „przycinasz" drzewo życia, ewolucja regeneruje jego gałęzie. Te gałęzie mogą nie wyglądać dokładnie tak jak te obcięte (dotyczy to nawet prawdziwych gałęzi, kiedy im się dobrze przyjrzeć), lecz niewątpliwie je przypominają. Jeżeli przytniesz drzewo, niwecząc całe życie na wyspie, to ta wyspa stopniowo będzie się ponownie „zaludniać" i z czasem poprzednio zapełnione nisze ekologiczne znowu się zapełnią, nawet jeśli nie dokładnie przez te same gatunki co wcześniej, jeśli przytniesz drzewo, niwecząc całe życie, które jest zdolne do latania, lot zostanie wynaleziony znowu, znowu i znowu, dopóki powietrze nie zapełni się latającymi obiektami. Jeśli przytniesz drzewo, niwecząc najbardziej złożone życie, najbardziej inteligentne życie, coś je znowu zastąpi. Tak jak roślina przeorientowuje się, kiedy przesuwa się źródło światła, ewolucja kieruje życie do najbardziej sprzyjających środowisk. Jeśli obfitujące we florę i faunę ziemie wyschną, a suche ziemie staną się mokre, równowaga biomasy odpowiednio się przesuwa. Oczywiście, jakieś życie zostaje na wyschniętych niedawno ziemiach, adaptuje się i udaje mu się dobrze rozwijać na jałowym terenie. Przede wszystkim najbardziej rzuca się w oczy fakt, że w różnorodnych warunkach ewolucja tworzy złożone życie. Biorąc to wszystko pod uwagę, nie możemy mieć wątpliwości, że ewolucja przez dobór naturalny spełnia to proste,
lecz adekwatne kryterium ukierunkowanego na cel behawioru, „uporczywość dążenia do celu przy zmieniających się warunkach". Ale co z tym dalszym warunkiem, tym, który odróżnia żyjące obiekty od rzek? Czy dobór naturalny przystosowuje się do zmiennych warunków przez przetwarzanie informacji? Tak. Wysyła w świat pakiety informacji - czyli geny. Jeśli się mnożą, to pozytywne sprzężenie zwrotne oznacza, że są adaptacyjnie kompatybilne ze środowiskiem. (W gruncie rzeczy ich mnożenie się stanowi adaptację do tego środowiska; przez to pozytywne sprzężenie zwrotne życie „wyczuwa" zmiany środowiska i odpowiednio się do niego adaptuje). Oczywiście, czasem nowe geny się nie mnożą. To negatywne sprzężenie zwrotne oznacza brak adaptatyw-nej kompatybilności ze środowiskiem. Metoda prób i błędów to system przetwarzania informacji - chociaż, jak w tym wypadku, próby są generowane na chybił trafił. Teilhard de Chardin mówił o ewolucji jako o czymś szukającym po omacku swojej drogi w zmieniającym się krajobrazie. Niech Bóg broni, abyśmy wzięli Teilharda za przewodnika po ścieżkach ewolucji; jego mistycyzm często zaciemniał naukową wizję.* Lecz w tym jednym wypadku - metafory „błądzenia po omacku" - zyskał obrońcę w tak 16 wielkim autorytecie jak wybitny genetyk Theo-dosius Dobzhansky. Rzeczywiście, dobór naturalny błądzi po omacku - bada grunt. Asymiluje sprzężenie zwrotne w celu wniesienia poprawek do szczegółowego planu budowy, które pozwalają mu na stałe generowanie złożoności wśród różnorodnych warunków. W rozdziale 17 mówiłem o tym, że cykliczny AMP bakterii, sygnalizujący ubogie w węgiel środowisko i motywujący odpowiednie w związku z tym zachowanie, stanowi znaczący symbol - przynajmniej jeśli definiujemy znaczenie w tym sensie, w jakim robi to pragmatyczna szkoła filozofii Peirce'a. Można by powiedzieć, że geny, które rozprzestrzeniają się przez dobór naturalny, są „znaczące" w tym samym sensie. Ceny odpowiedzialne za upodobanie do słodyczy - które chyba wszyscy posiadamy - odzwierciedlają fakt, że w środowisku ewo lucji człowieka słodkie owoce miały wartości odżywcze. Ponadto geny te mo tywują odpowiednie zachowania (a przynajmniej zachowania, które były odpo wiednie, zanim pojawiły się batony czekoladowe). Dobzhansky pisał, że „dobór naturalny jest procesem przekazującym »informację« o stanie środowiska do ge 17 notypów jego mieszkańców". Powiedzenie, że dobór naturalny „wyczuwa" lokalne środowisko, nie znaczy, iż ma on subiektywne doświadczenie. Również naprowadzana radarem broń, która automatycznie wykrywa, namierza i ostrzeliwuje swój cel, nie ma (o ile wiemy) subiektywnego doświadczenia - choć potocznie mówimy, że taka broń „wyczuwa" ruch. Taki „serwomechanizm" jest podręcznikowym przykładem urządzenia „poszukującego ce!u" lub „realizującego nadany cel", którego używali niektórzy filozofowie, próbując znaleźć kryteria oddzielające to, co teleologicz-ne, od tego, co bezcelowe. Stawiają oni serwomechanizm przy roślinach i zwierzętach na jednej stronie podziału, a kamienie i rzeki na drugiej. Ja utrzymuję, że ewolucja przez dobór naturalny należy do tej pierwszej strony.
Chciałbym jeszcze powtórzyć, że mam niewielkie aspiracje. Nie twierdzę, że istnieje dowód na celowość ewolucji biologicznej oraz na to, że jest ona wynikiem szczegółowego planu budowy. Twierdzę tylko, że wiara w to nie jest szaleństwem. Ewolucja biologiczna ma zestaw właściwości, które znajdujemy u zwierząt i robotów mających zdolność do działania celowego, a nie znajdujemy u tak ewidentnie pozbawionych tej właściwości kamieni i rzek. To nie jest dowód na teleologię, ale świadczy na jej korzyść. Możemy podejść do tej kwestii z innej strony: może rzeczywiście ewolucja nie jest teleologiczna. Lecz jeśli tak się sprawy mają, to mogę jedynie powiedzieć, że ewolucja jest jedynym zjawiskiem, które wykazuje elastyczną kierunkowość przez przetwarzanie informacji i nie jest teleologiczna.
Czy dobór naturalny rodzi się z doboru naturalnego? Nawet gdyby były dowody, że ewolucja jest teleologiczna - jest wytworem szczegółowego planu budowy, procesem mającym cel - to i tak bylibyśmy niesłychanie odlegli od poglądu na świat Teilharda de Chardin, dopełnionego Bogiem i szczęśliwym zakończeniem. Morał, jaki wynika z przypadku Williama Pa-leya, jest mimo wszystko taki, że coś zaprojektowanego i mającego cel nie musi być zaprojektowane przez jakiś byt, a tym bardziej przez boski byt. W gruncie rzeczy jest możliwe - niezbyt prawdopodobne, lecz nie całkiem niemożliwe -że ewolucja organiczna, podobnie jak indywidualne organizmy, była przesiąknięta celowością za przyczyną darwinowskiego procesu; że podobnie jak rozkwitanie kwiatu jest produktem doboru naturalnego, rozkwit globalnej sieci organicznej na planecie
Ziemia był produktem pewnego rodzaju doboru naturalnego wyższego rzędu. Czy to wydaje się szalone? Zastanówmy się nad hipotezą „panspermii ukierunkowanej", którą wysunął, jak można domniemywać, zdrowy na umyśle Fran-cis Crick, współodkrywca DNA.18 Crick przypuszczał, że nasiona ewolucji - na przykład bakterie - zostały przesłane do naszego Układu Słonecznego z jakiejś bardzo, bardzo odległej cywilizacji, która sama w sobie była wytworem najpierw biologicznej, a potem kulturowej ewolucji. Przyznajmy Crickowi prawo do takiego wybryku fantazji (przywilej, jaki przyznajemy laureatom Nagrody Nobla) i połączmy go z drugim wybrykiem fantazji: jednocześnie w jakimś innym, odległym miejscu przebiegał proces ewolucji, który okazał się mniej płodny. Nie udało mu się wygenerować zwierząt na tyle bystrych, aby potrafiły zbudować statki kosmiczne, za pomocą których mogłyby wyrzucić w dal prymitywne życie.
Jeżeli połączymy te dwa wybryki fantazji, to otrzymamy pewien rodzaj „metadoboru naturalnego". Nasiona ewolucji, takie jak bakterie, są zasadzone na planetach i albo w pełni się rozwijają - wydając bystre istoty wyposażone w zaawansowaną technologię i mające skłonność do zapładniania innych układów słonecznych za pomocą rakiet wypełnionych jednokomórkowym życiem - albo tak się nie staje. Nasiona, które tworzą płodne cywilizacje, są „najlepiej przystosowane". Mnożą się. Tak więc przez trzy miliardy lat pokoleń po trzech miliardach lat pokoleń najlepiej przystosowane nasiona - nasiona sprzyjające ewolucji bystrych, odważnych gatunków - ewoluują, a raczej metaewoluują. Możliwe, że nasze pokolenie jest na krawędzi nowego pokolenia - gotowego do wypełnienia rakiety bakteriami w każdym możliwym dziesięcioleciu. (A dlacze go nie wsadzić do rakiety ludzi zamiast bakterii? Crick mówił, że rakiety między planetarne prawdopodobnie będą mogły dotrzeć dalej z prymitywnym życiem na pokładzie niż z życiem złożonym). Nie sądzę, aby należało zbyt długo się zastanawiać nad scenariuszem metadoboru naturalnego, ponieważ natychmiast pojawiają się komplikacje. Choć niektóre można po dłuższym namyśle rozwiązać,* innych się nie da. Na przy-
kład: zakładając, że ewolucja przeważnie zajmuje tyle czasu, ile zajęła na naszej planecie, w ciągu 12 miliardów lat historii wszechświata znalazłby się czas tylko na niewiele cykli „metażycia". Nie w ydaje się, aby to pozwoliło na powstanie bardz o wyr afinow anego planu budow y. Jeśli jednak nawet sam metadobór naturalny nie jest scenariuszem, na który postawiłbym pieniądze, ma on swoje zalety jako coś, nad czym warto się zastanowić. W szczególności zawiera w sobie ciekawą zmianę spojrzenia na życie na Ziemi. Według tego poglądu, cała trwająca 3 miliardy lat ewolucja roślin i zwierząt jest procesem epigenezy, „rozwijaniem" pojedynczego organizmu. A ten pojedynczy organizm nie jest gatunkiem ludzkim, lecz raczej całą biosferą, obejmującą wsz ystkie gatunki. Gatunek ludzki - niczego mu nie ujmując - to tylko dojrzewający mózg biosfery. (Teilhard ukuł termin „noosfera", mając na myśli „biosferę"). Tak jak mózg organizmu, kiedy już dojrzał, ma kontrolę nad ciałem, gatunkowi ludzkiemu dano teraz - na dobre cz y na złe - kontrolę nad biosferą. Ten pogląd moż e pocz ątkow o w ydaw ać się dziw n y, lecz pew nie nie b yłb y aż tak dziwny, gdybyśmy prz yjęli dogodny punkt obserwacyjny tego hipotetycznego kosmity - obserwowanie ziemskiej ewolucji w czasie z w ystarczająco dużej odległości. Bezustanny wzrost biosfery, ukoronowany przez zmianę krajobraz u d ok o na n ą p r z ez l ud zk i ga t u ne k , m o ż e w yd a w a ć si ę ni e us t ę p liw i e ukierunkowany jak ż ycie kwiatu. Jeśli akceptujecie argument na rzecz ukierunkowania z pierwszej i drugiej części tej książki, to musicie przyznać, że „rozwijanie" tego „superorganizmu" - biosfery plus noosfery- niewątpliwie miało potęż n y impet, podobnie jak w z rost i kw itnienie maku; b yło to w ysoce praw dopodobne, zakładając sprz yjające w arunki lokalne i zakładając, że żadna zewnętrzna siła nie spowodowała katastrofy. W t ym w ąskim probabilistycznym sensie możemy powiedzieć, że podobnie jak przeznaczeniem nasienia macy ich cel przekazania swojego wspólnego genetycznego dziedzictwa wyraźnej genetycznej informacji o swoim organizmie - potomności przez komórki rozrodcze? Jeśli tak jest, to jak można nazywać ludzi i bakterie komórkami w superorga-nizmie, przy tak ogromnych różnicach w ich
informacji genetycznej? ku było stać się makiem, przeznaczeniem pierwotnej cząsteczki DNA było stać się (mówiąc ogólnie) globalnym „superorganizmem", łącznie z gatunkiem wystarczająco inteligentnym, aby zakwalifikował się jako supermózg. Jeśli posuniecie się jeszcze dalej i przyjmiecie nie tylko argumenty z poprzednich rozdziałów, lecz również argument z tego rozdziału - to możemy zacząć rozmawiać o przeznaczeniu w nie tak wąskim sensie. Możemy powiedzieć, że ewolucja ma nie tylko wysoce prawdopodobne ukierunkowanie, lecz dowód na cel; zarówno nasienie maku, jak i życie na ziemi wykazuje nie tylko kierunek, ale i to, że zostały zaprojektowane, aby w nim podążać. Wielkie co. Pamiętajmy: kierunek, w jakim został „zaprojektowany" mak-aby dążył do kwitnienia -jest podrzędny wobec „wyższego" celu: transmisji genów. Oczywiście jest mało prawdopodobne, aby „wyższy" cel globalnego super-organizmu był analogiczny; scenariusz metadoboru naturalnego jest zbyt chwiejny, aby przekonać mnie, że naszym ostatecznym celem jest rozpowszechnianie informacji genetycznej pomiędzy galaktykami. Jednak „wyższy" cel nie musi być bardzo wysoki. Jeśli ewolucja rzeczywiście ma cel, ten cel może nie być przepojony boskim zamysłem, lecz jakiś amoralnym procesem twórczym. Krótko mówiąc, ten rozdział, nawet jeśli przyjmujecie jego logikę, zostawia nas na pozycji Williama Paleya: po znalezieniu istotnych dowodów na projekt nie udało się nam odkryć istotnych dowodów na taki typ projektanta, który dałby nam chociaż szczyptę duchowej otuchy. Lecz została jeszcze odrobina nadziei: jest kolejny rozdział.
Rozdział 22
Czy możemy nazwać to Bogiem? Nie wiemy, co to do diabła jest, poza tym, że jest bardzo duże i ma cel. DR HEYWOOD FLOYD W FILMIE: 20/0
Pierwotne znaczenie słowa „ewolucja" to „stopniowe rozkładanie" lub „rozwijanie" -jak rozwijanie starożytnego zwoju, aby móc poznać koniec opowieści. Przypatrzmy się znaczeniu tego słowa, o jakim już od dawna zapomniano. Chociaż ani ewolucja biologiczna, ani kulturowa nie mają formy zapisu, tej nieodwracalnej formy, obie mają kierunek - nawet, jak argumentowałem, kierunek, który sugeruje cel, te/os. Rozwój życia na tej planecie może być historią, która do czegoś zmierza. Jest oczywiste, że to, do czego się zmierza, może być dobre lub złe, choć sam fakt, że coś ma kierunek i cel, nie znaczy od razu, iż jest to dobre. Poi Pot miał wyznaczony kierunek i silne poczucie celu. Czy jest jakiś powód, aby wierzyć, zew przypadku ewolucji biologicznej i kulturowej kierunek jest wytyczony ku dobru, ku poczciwemu celowi? Możemy też zadać to pytanie inaczej: Czy jest jakiś dowód nie tylko na istnienie planu, ale boskiego planu? Czy są jakieś oznaki na istnienie czegoś, co można by określić mianem „Boga"? W toku historii zwolennicy kierunkowości przeważnie odpowiadali pozytywnie na to pytanie, w tym czy innym 1 sensie. Dla Hegla, który za naczelne prawo logiki uważał prawo dialektyczne, istniał Bóg. Bergson twierdził, że pęd życiowy można traktować jako boski i że ewolucja była przedsięwzięciem Boga podjętym w celu „stworzenia twórców, 2 aby wokół siebie mieć jakieś istoty godne miłości". (W niebiosach można czuć się samotnym). Dla Teilharda de Chardin Punkt Omega był kulminacją miłości Boga. Nie mam na tyle odwagi, aby dokładnie wskazać miejsce Boga w tym scenariuszu - ani aby nawet twierdzić, że jakaś boska istota rzeczywiście pasuje do tego scenariusza. Mimo wszystko, naprawdę wydaje mi się, że ocena tego stanu rzeczy z naukowego punktu widzenia daje więcej dowodów boskości, niż można by się spodziewać. A więc: niezerowa sumowalność.
Co rozumiem przez określenie „naukowy"? Nie myślę o czujnikach satelitarnych do wykrywania boskich fal radiowych, myślę o badaniu scenariuszy teologicznych przy użyciu dowodów, które są dostępne dla wszystkich pomijam tu takie zjawiska jak objawienie czy doświadczenie mistyczne, osiągnięte na drodze medytacji, halucynacji czy też na jakiejkolwiek innej drodze. (Takie oparte na empirycznej podstawie dochodzenie wiedzy nazywane jest czasem „teologią naturalną"). Przyjmijmy, choćby tylko teoretycznie, twierdzenie z poprzednich rozdziałów, że ewolucja biologiczna i ewolucja kulturowa wykazują pewne oznaki planowania. Czy ten plan ucieleśnia wartości, które ludzie przypisują Bogu? W jednym sensie ta odpowiedź musi brzmieć: nie. Ten Bóg, na którego istnienie najtrudniej jest znaleźć dowód, jest Bogiem, w którego, jak się wydaje, wierzy większość ludzi: Bogiem, który jest nieskończenie potężny i nieskończenie dobry. Można przecież sądzić, że taki Bóg nie musiałby dopuścić do tego, co zrobił Poi Pot - jak również nie pozwoliłby na inne formy okrucieństwa i cierpienia na świecie (łącznie z tymi, które są właściwe organicznej ewolucji, a więc i stworzeniu nas samych). Oczywiście, to nie jest żaden nowy pogląd, który wyłania się z przyjętego w tej książce punktu obserwacyjnego. To jest bardzo stary pogląd - „problem zła" - który wyłania się nawet przy najbardziej 3 pobieżnym oglądzie codziennego funkcjonowania świata: dlaczego dobrotliwy, wszechmocny Bóg miałby pozwolić na to, aby złe rzeczy przytrafiały się dobrym ludziom - albo w ogóle ludziom? Niektórzy myśliciele rozprawili się z problemem zła, nie opierając swojego rozumowania na tej przesłance. Starożytni zwolennicy zoroastryzmu twierdzili, że Bóg nie jest wszechmocny, lecz walczy ze złym duchem i robi, co 4 może. Częściej jednak teolodzy sublimowali tę kwestię: Bóg jest dobry i wszechmocny, więc te wszystkie rzeczy, które wydają się złe i które On toleruje, muszą mieć właściwość odkupienia, co czyni z nich w ostatecznym rozrachunku rzeczy dobre. Na przykład cierpienie może być wstępnym warunkiem „budowania duszy". Ten argument często wywoływał oczywistą replikę: Jeśli Bóg jest wszechmocny, dlaczego nie zmieni wszechświata tak, aby cierpienie nie było konieczne dla „budowania duszy"? Czy dusze nie mogą być od razu dobre? Ja osobiście wolę scenariusz wyznawców zoroastryzmu. A może nawet scenariusz, w którym dobry Bóg, chociaż nie walczący z aktywną, sataniczną siłą,
w jakiś inny sposób ma ograniczoną moc. Może stwarzając wszechświat, On (Ona, Ono) natknął się na metafizycznie 5 narzucone ograniczenia planu tej budowy. W każdym razie celem tego rozdziału nie jest opisywanie Boga ani tłumaczenie Jego działania, to zadanie mnie przerasta. Używam słowa „Bóg" jak wygodnego skrótu na opisanie czegoś bardziej nieokreślonego niż to, z czym to słowo przeważnie się kojarzy. Chodzi mi po prostu o pytanie: Czy są oznaki jakiegokolwiek boskiego przekazu w dowodach, które są nam dostępne: w historii życia na ziemi? Traktując kierunkowość w sensie wzrostu złożoności, pytamy, czy istnieje jeszcze jakaś kierunkowość, którą można by nazwać wymiarem duchowym lub moralnym? A jeśli już o to chodzi, to czy istnieje cokolwiek, co można by nazwać duchowym lub moralnym wymiarem?
Źródło znaczenia Dziwnym skutkiem postępu w dziedzinie materialnej jest wzrastająca u ludzi tendencja do konstatacji, że życie ich jest pozbawione sensu. We wczesnym średniowieczu, kiedy długość życia wahała się w okolicach trzydziestu lat i rzadko kto kładł się spać z pełnym żołądkiem, ludzie byli przekonani, że życie ma sens. Natomiast w późniejszych wiekach, kiedy długowieczność w niektórych społeczeństwach stała się prawem nabytym przez urodzenie, ludzie zaczęli twierdzić, że jest ono pozbawione głębszego sensu. Co więcej, zwolennicy tego poglądu uważają, że opierają się na poważnych naukowych podstawach - że współczesna nauka, rozwiązując tajemnice życia, które w poprzednich wiekach tłumaczone były boską interwencją, podkreśla brak wyższej racji istnienia. Ludziom tym przydałby się pewien eksperyment myślowy. Wyobraźmy sobie planetę, na której ewoluuje życie. Małe cząstki samoreplikującego się materiału (nazwijmy je genami) pokrywają się (dzięki procesowi, który nazwiemy doborem naturalnym) ochronną zbroją, co jest dowodem na elastyczność zachowań. Szczególnie jeden gatunek bystre, dwunożne organizmy - wykazuje wyjątkową elastyczność zachowań. Te organizmy są zdolne do wielkich wyczynów: porozumiewania się z zachowaniem wszelkich subtelności, tworzenia sztuki, oglądania telewizji. To zbyt łatwe? Nie tak szybko. Te organizmy mają jedną cechę: brak świadomości - żadnego śladu zdolności odczuwania. Ogień parzy im dłonie, no tak, są zaplanowane, aby odsunąć dłonie od ognia, ale nie, one nie odczuwają bó lu. Ani szczęścia, ani niczego. Te organizmy wyglądają i działają dokładnie jak istoty ludzkie: młodzi kochankowie namiętnie się całują, a rodzice noworodka uśmiechają się z dumą - tyle że bez emocji i bez dumy. Oni wszyscy są tylko robotami, wyposażonymi w wyjątkowo dobrą skórę.
Jest oczywiste, że w takim świecie brakowałoby tego, co większość ludzi uważa za najważniejsze i co nadaje życiu znaczenie: takich uczuć jak wieczna miłość, lojalność, niczym niezakłócona radość ze zwycięstwa i tak dalej. Lecz na tym nie koniec. W takim świecie brakowałoby moralnego wymiaru. W końcu te tak zwane organizmy są tylko maszynami, tak pozbawionymi doznań jak komputer (a przynajmniej jak przypuszczamy, że jest ich pozbawiony komputer). Czy jest coś niemoralnego w wyłączeniu komputera na zawsze? A jeśli nie, to czy zabicie jednego z tych pozbawionych doznań organizmów byłoby niemoralne na wyzbytej z emocji planecie, gdzie przede wszystkim nie było żadnej możliwości, aby nadać życiu znaczenie? Tak wyglądałby świat całkowicie pozbawiony znaczenia: takie słowa jak „dobro" czy „zło" straciłyby jakikolwiek sens.* Może najdziwniejsze na tej wyimaginowanej, zaludnionej przez zombie planecie jest to, że jak można by się spodziewać, właśnie dokładnie takie życie wyewoluuje również na naszej planecie. W gruncie rzeczy trudno zrozumieć, dlaczego ziemi nie zdominowały takie właśnie stworzenia. Ponieważ, jak zauważyłem w poprzednim rozdziale, subiektywne doświadczenie, zgodnie z przesłankami współczesnej koncepcji behawiorystycznej, jest pozbawione funkcji; jest nadmiarem, jest niekonieczne. Pozorny „nadmiar" świadomości skłonił filozofa Davida Chalmersa do takiej opinii: „Wydaje się, że Bóg mógłby stworzyć świat fizycznie dokładnie taki jak ten, atom po atomie, ale w ogóle bez świadomości, l działałby on równie dobrze. Ale nasz wszechświat nie jest taki. Nasz wszechświat ma świadomość". Z niewiadomych powodów Bóg 6 postanowił „wykonać więcej pracy", aby „dołożyć świadomość". Ten mały wysiłek, jak twierdzi Chalmers, polegał na nakreśleniu prawa przyznającego świadomość niektórym, a prawdopodobnie wszystkim, typom przetwarzania informacji.
Słowo „Bóg" nie oznacza dla Chalmersa starca z białą brodą. Większość filozofów używa tego słowa w przynajmniej w tak ogólnikowym sensie, w jakim ja go używam; odnosi się ono do kogokolwiek, czegokolwiek - czy jakiś byt, jakiś proces - określił prawa wszechświata. Fakt, że ważny składnik ludzkiej egzystencji jest tajemniczego, niewytłumaczalnego pochodzenia i jednocześnie na-
daje sens życiu, nie wyklucza spekulacji nad boskimi bytami i wyższym celem. W tym świetle skłonność ludzi, przekonanych o tym, że życie nie ma żadnego znaczenia, do odwoływania się do nauki, która „wytłumaczyła" tajemnicę życia, wydaje się co najmniej dziwna. Przecież nauce nie tylko nie udało się rozwiązać tajemnicy świadomości. W pewnym sensie nauka ją stworzyła.
Wzrost znaczenia Oczywiście, przypisywanie takich cech jak wrażliwość procesowi kompleksowego przetwarzania danych niczemu nie służy, jeśli owo przetwarzanie danych się nie odbywa. Tak się jednak szczęśliwie składa - jak pokazaliśmy w drugiej części tej książki - że organiczna ewolucja też o to zadbała. Wraz z upływem czasu widzimy coraz więcej złożonych zwierząt, które przetwarzają informacje w coraz bardziej kunsztowny sposób. Nie chodzi tylko o to, że dobór naturalny faworyzuje złożoność behawio-ralną i w związku z tym zręczne przetwarzanie danych. Złożoność samej struktury biologicznej od początku pociągała za sobą przetwarzanie informacji. Zapomnij o swoim mózgu i jego zdolności do planowania wakacji, choć jest to godne podziwu. Pomyśl o swoich płucach lub nerkach, o oddychaniu lub oddawaniu moczu. Te procesy również polegają na przetwarzaniu mnóstwa danych - nie tylko przez powiązanie z układem nerwowym, lecz także kontrolę hormonalną, przez wszystkie drobne szczegóły międzykomórkowego porozumienia. W tym sensie można powiedzieć, że pojedyncza komórka - jakakolwiek z twoich komórek czy jakakolwiek bakteria - ma wyrafinowany procesor informacji, DNA. Naturalnie, w najbardziej wzniosłych, najbardziej znaczących chwilach - kiedy odczuwamy miłość, empatię, radość lub zachwyt, a nawet głębokie wyrzuty sumienia - nerki i bakterie nie będą miały z tym nic wspólnego. Akcja odbywa się wtedy w mózgu. Ja chcę tylko zaznaczyć, że te mózgi to kontynuacja tego, co leży u samej istoty życia; pierwotnego imperatywu ku przetwarzaniu informacji. Biorąc pod uwagę oczywisty związek między przetwarzaniem informacji, zdolnością do odczuwania i znaczeniem, sądzę, że można powiedzieć, iż ewolucja przez dobór naturalny była od początku istną maszyną do wytwarzania znaczeń. Jak widzieliśmy, logika, dzięki której rośnie złożoność, a w związku z tym przetwarzanie danych, czyli znaczenie, jest logiką niezerowej sumowalności. Geny ułożone wzdłuż nici DNA nawiązują ze sobą relacje o sumie niezerowej, podobnie jak organelle w komórkach czy komórki w ciele. W tych wszystkich przypadkach przyczyną niezerowej sumowalności jest wspólny interes darwi-nowski - przebywanie w tej samej łodzi, w tym czy innym sensie - a
rezultatem jest przekazana informacja. Ponieważ, jak to pokazaliśmy w rozdziale ósmym, pomyślne rozgrywanie gier o sumie niezerowej - wspólna koordynacja - przeważnie służy komunikacji. W każdym organizmie to właśnie te dobrze rozgrywane gry o sumie niezerowej i elastyczna spójność, którą ze sobą niosą, pozwalają życiu przetrwać mimo powszechnie wzrastającej entropii; pozwalają życiu pokonać ducha, chociaż nie literę, drugiego prawa termodynamiki. Jest więc zrozumiałe, że gry wymagające przetwarzania informacji powinny znaleźć się w pierwszych szeregach walki z entropią. Jak zauważył Jacques Monod (w rozdziale siedemnastym), ułożenie materii w uporządkowaną formę i utrzymanie jej w takim stanie wobec tendencji drugiego prawa do tworzenia zamętu wymaga nawet możliwości poznawczych. Od kiedy życie po raz pierwszy przeciwstawiło się drugiemu prawu termodynamiki, przetwarzanie informacji wznosiło się na coraz wyższy i wyższy poziom, stosując się do logiki spójności organicznej, to znaczy do logiki niezerowej sumowalności. Fakt, że ewolucja biologiczna jest strzałą, ukierunkowaną na wynalezienie coraz bardziej złożonych form życia, zarówno pod względem strukturalnym, jak i informacyjnym, i że ta strzała wskazuje na znaczenie, oczywiście nie jest dowodem na istnienie Boga. Jednak bardziej sprzyja idei boskości niż alternatywny świat: świat, w którym ewolucja nie byłaby ukierunkowana, czy też świat z ukierunkowaną ewolucją, ale pozbawiony świadomości. Gdyby więcej naukowców doceniało enigmatyczność świadomości - rozumiało, że świat pozbawiony wrażliwości, a więc znaczenia, jest dokładnie tym światem, którego istnienia powinni spodziewać się współcześni zwolennicy koncepcji behawio-rystycznych - to żywiliby więcej podziwu i szacunku wobec otaczającej nas rzeczywistości niż teraz.*
Pochodzenie Boga Można by argumentować, że znaczenia, które nadaje świadomość, nie są ze swojej natury dobre. To właśnie wrażliwość daje zarówno zdolność do radości, jak i do cierpienia, do dobrego i złego. Istnienie zdolności odczuwania czy po-
czucia sensu pozwoliło Poi Potowi na konsekwentne postępowanie. Na wyimaginowanej planecie zaludnionej przez zombie, pozbawionej znaczenia, Poi Poty, Hitlery i Staliny tego świata nie miałyby możliwości czynienia zła; bez względu na swoje destruktywne działania nie mogłyby zadawać cierpienia, uniemożliwiać szczęścia, uchybiać cudzej godności. Krótko mówiąc, zdolność do nadawania sensów jest moralnie neutralna; stwarza potencjał dla dobra, ale sama w sobie nie przechyla szali w jego kierunku. W związku z tym po boskim architekcie moglibyśmy się spodziewać czegoś więcej niż tylko stworzenia zwykłej sensowności, ale i zwykłej zdolności do czynienia dobrych uczynków. Czy to jednak nie jest trochę naiwne - prosić o dobro architekta, którego plany obejmowały dobór naturalny? U podstaw doboru naturalnego leży bezwzględność. Jest to walka o sumie zerowej o ograniczone zasoby, pozbawiona jakichkolwiek reguł. Ile dobra mogłoby z tego wyniknąć? Więcej, niż moglibyśmy się spodziewać. Jak się już przekonaliśmy, ta dynamika miała paradoksalny efekt przędzenia coraz większych sieci o sumie niezerowej z pojedynczej nici DNA, aż do społeczności wielokomórkowych zwierząt. Nie chodzi tu tylko o towarzyszący przetwarzaniu danych wzrost wrażliwości, a więc i wartościowania, w rezultacie ta dynamika przyniosła efekt przypominający urzeczywistnienie się właściwego dobra. Kiedy pęd niezerowej sumowalności osiągnął wreszcie poziom społeczności zwierząt, konsekwentnie pociągnął za sobą - jak mówiliśmy w rozdziale osiemnastym - wynalezienie i pomnożenie samej miłości. W istocie powiedzenie „konsekwentnie pociągnął za sobą" jest lekką przesadą. To, co ten pęd w rzeczywistości „pociągnął za sobą", to nie była miłość per se, lecz ewolucja altruistycznych zachowań pomiędzy bliskimi krewnymi. Aż kolei to altruistyczne zachowanie, jak się wydaje, pociąga za sobą - z powodów ukrytych w ogólnej tajemnicy świadomości - subiektywne doświadczenie miłości. (Przynajmniej u naszego gatunku miłość jest tym, co czują rodzice, kiedy opiekują się swoimi dziećmi i ochraniają je, a nie ma powodu, aby sądzić, że szympansy i psy są pod tym względem odmienne). Chodzi przede wszystkim o to, że z wraz z pojawieniem się altruizmu zwierzęta robiły coś innego niż wzajemne zjadanie się, pomagały sobie, a na dodatek sprawiało im to jeszcze przyjemność. Wewnątrzrodzinny altruizm ewoluował wielokrotnie, w sposób naturalny. U blisko spokrewnionych organizmów rozpoczynających życie w swoim bliskim sąsiedztwie wspólnota interesów darwinowskich jest bardzo silna, przygotowana na powiązanie logiką doboru krewniaczego. Chociaż ofiarność matki była prawdopodobnie początkową formą miłości do krewnych (nawet wiele owadów wykazuje matczyny altruizm), potem poszły w jej ślady
inne formy miłości: miłość pomiędzy rodzeństwem, a u naszego gatunku i u niektórych innych gatunków - miłość opiekuńcza. Altruizm, poczynając od rodziny, w końcu rozgałęził się poza granice bliskich krewnych, jak widzieliśmy, u wielu gatunków, łącznie z naszym, dobór naturalny dokonał wynalazku wzajemnego altruizmu, który, pomimo leżącego u jego podstaw zimnego wyrachowania, ma w sobie płynące z serca poczucie obowiązku, a nawet uczucie. Skłonność istot ludzkich do tworzenia więzów poza kręgiem rodziny stała się kluczowa, kiedy ewolucja kulturowa zaczęła swoją długą geograficzną ekspansję niezerowej sumowalności. Biologiczna ewolucja, stworzywszy dobro w postaci altruizmu, oddała główną scenę drugiej wielkiej sile ewolucyjnej, w której teraz pokładane są wszelkie nadzieje związane z rozszerzeniem tego dobra. Zanim jednak staniemy się zbyt sentymentalni w opisywaniu tych więzi, warto wspomnieć o często pomijanej tej gorszej stronie uczuć. Czy słyszeliście o sprawie mamy cheerleaderki z Teksasu? Została skazana za planowanie zabójstwa dziewczyny, która rywalizowała z jej córką o miejsce w grupie cheerleade-rek. Pocieszające jest to, że ta kobieta absolutnie nie jest typową matką z Teksasu ani z jakiegokolwiek innego miejsca na ziemi. Smuci natomiast to, że mimo wszystko przypadek tej matki jest, choć w przerysowanych proporcjach, ilustracją powszechnego zjawiska: miłość może wywoływać złe emocje. Problem nie polega na tym, że miłość ma tendencje selektywne i czasem zatrzymuje się na granicy rodziny. Problem polega na tym, że miłość jest często wykorzystywana do aktywnego szkodzenia ludziom spoza rodziny. W końcu to jest dżungla, a my chcemy, aby ci, których kochamy, odnosili sukcesy. Ta paskudna strona przywiązania nie ogranicza się tylko do więzi międzyro-dzinnych. U naczelnych wzajemny altruizm służy do cementowania koalicji, które następnie współzawodniczą z innymi koalicjami, czasem w bardzo gwałtowny sposób. Ogólnie rzecz biorąc, jak to zauważył biolog Richard Alexander, odwrotną stroną „przyjaźni wewnątrz 7 grupy" jest „nieprzyjaźń pomiędzy grupami". Wydaje się, że to ponure stwierdzenie dobrze charakteryzuje ludzką historię. Rozleglejsze i silniejsze więzi przeważnie są skutkiem pogłębionych podziałów. Weźmy pod uwagę te wszystkie nostalgiczne opowieści o wojnie. Żołnierze opowiadają o całkowitym oddaniu swoim towarzyszom broni, a cywile przypominają sobie poczucie braterstwa, jakie przenikało cały naród. To brzmi wspaniale. Lecz kiedy przyjaźń osiągnęła w ten sposób zakres narodowy, drobne nienawiści codziennego życia nie zostały wymazane, tylko zmieniły miejsce - zostały złożone na niebotyczny stos wzdłuż granicy narodu: masa nienawiści pomiędzy ludzkimi istotami. Może się wydawać, że jednym 8 z podstawowych praw wszechświata, oprócz „zachowania masy" i „zachowania energii", jest „zachowanie antypatii" .
W ten sposób ponownie napotykamy problem zła: trudno byłoby się spodziewać, aby dobrotliwy i wszechmocny Bóg umieścił takie prawo we wszechświecie. Jednak to prawo - a przynajmniej „prawo" - rzeczywiście wydaje się fundamentalne. Jest zakorzenione w podstawowym paradoksie stworzenia: nie-zerowa sumowalność, chociaż jest godna podziwu, została stworzona przez zerową sumowalność i dla niej; dzięki temu jest w naturalny sposób podatna na wykorzystanie do złego. Kaniowska „aspołeczna towarzyskość" jest zgodna z logiką doboru naturalnego.
Wzrost dobroci To rozważanie o antypatii grozi ostudzeniem pewnego entuzjazmu, jaki był przedtem widoczny w tej książce. Czy pamiętacie krótki pean na cześć rozszerzającego się kręgu względów moralnych? Jak starożytni Grecy zaczęli uznawać Greków z odległych miast również za ludzi? Jak wzrastał zakres moralności wraz z zakresem niezerowej sumowalności, tak że ludzie coraz powszechniej zaczęli uznawać mieszkańców obcych ziem, mówiących obcymi językami, wyznających obcą wiarę, mimo wszystko za istoty ludzkie? Niewątpliwie musielibyśmy przyhamować swoją radość z tego postępu, gdyby okazało się, że każda odrobina postępu zawierała w sobie regres. Czy „zachowanie antypatii" rzeczywiście jest prawem natury - a przynajmniej tendencją tak ściśle powiązaną z ludzkimi sprawami, że potrafi skazać postęp moralny na porażkę? Nie, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, entuzjazm, jaki rodzi walka, nie jest jedyną formą więzi społecznych. Kiedy podlewam kwiaty sąsiadowi, gdy on wyjedzie, a on z kolei oddaje mi też taką przysługę, temperatura naszych przyjacielskich stosunków trochę wzrasta - bez wzrostu mojej niechęci do kogokolwiek innego. A w kilku ostatnich tysiącleciach niezerowa sumowalność w przeważającej mierze zawdzięczała swój wzrost właśnie takim działaniom ludzie byli „przyciągani" do siebie dla wspólnego zysku, a nie „popychani" do siebie przez wspólnego wroga. Oczywiście, jedną z głównych przyciągających sił jest gospodarka. Wiemy, że handel to raczej domena chłodnej kalkulacji i często nie udaje mu się rozszerzyć pajęczyny sympatii, ale na pewno rozszerza pajęczynę tolerancji. Nie musisz kochać swojego sklepikarza, ale nie powinieneś go atakować. Nie musisz kochać ludzi, którzy skonstruowali twoją toyotę, ale bombardowanie ich jest nierozsądne -jak również nierozsądne jest bombardowanie ludzi zza oceanu,
przecież kupują rzeczy, które ty wytwarzasz. Drugi powód, dla którego domniemane „zachowanie antypatii" nie skazuje moralnego postępu na porażkę, nie odnosi się do przyciągających sił gospodarki, lecz do „popychających" sił, kiedy ludzie łączą się, aby przeciwstawić się wspólnemu zagrożeniu. Chociaż wojna jest usankcjonowanym przez czas przykładem takiej siły, widzieliśmy już w rozdziale piętnastym, jak wszystko się może się zmienić, kiedy organizacja zbliża się do poziomu globalnego. W tej sytuacji, pomijając pozaziemską inwazję, to nie obawa przed podbojem łączy ludzi. Współpracują, aby uniknąć terroryzmu, międzynarodowych grup przestępczych, katastrof środowiskowych i załamania gospodarki. Teraz, w większym stopniu niż uprzednio, niezerowa sumowalność może dobrze się rozwijać bez zerowej sumowalności jako swojego źródła. Bez względu na to, w jakim stopniu „zachowanie antypatii" utrzymywało się jako ogólne prawo historii, teraz, jak się wydaje, zaczyna stopniowo zanikać. Zerowa sumowalność oczywiście nie zniknęła. Korporacje współzawodniczą z korporacjami, politycy współzawodniczą z politykami, drużyny piłki nożnej współzawodniczą z drużynami piłki nożnej. Co więcej, ci, co stali się nową przyczyną wspólnego zagrożenia - terroryści i międzynarodowe grupy przestępcze - rozgrywają gry o sumie zerowej; ich interesy są przeciwstawne interesom społeczeństw i inspirują odpowiednią dozę antypatii. Mimo wszystko, kiedy wzrasta niezerowa sumowalność, osiągając globalny zasięg, pewien rodzaj dynamiki sumy zerowej zaczyna słabnąć. A jest to najbardziej szkodliwy rodzaj: bezwzględna walka pomiędzy geograficznie odległymi grupami, których cechą jest ślepa nienawiść do wszystkich istot ludzkich. Przestrzenny wymiar zerowej sumowalności, najbardziej odrażający jej wymiar w historii, zaczyna słabnąć. W tym sensie - ograniczonym, lecz w żadnym wypadku nie błahym - możemy powiedzieć, że niezerowa sumowalność jest wreszcie bliska „zwycięstwa". Posuwanie się ewolucji kulturowej w stronę tego moralnego progu nie jest dowodem na istnienie dobrotliwego architekta wszechświata, podobnie jak nie była nim ekspansja znaczenia w ewolucji biologicznej, czy też wynaleziona przez nią dobroć. Jednak, podobnie jak tamten postęp biologiczny, ten postęp kulturowy prędzej może stać się dowodem na czynnik boski, niż byłoby nim jego przeciwieństwo. Kiedy się zaakceptuje fakt, że zło, z jakiegoś tam powodu, jest wbudowane w substancję ludzkiego - a w gruncie rzeczy organicznego - doświadczenia, to wszystko jeszcze tak źle nie wygląda.
Przyszłość dobroci Perspektywa pokojowego, a nawet przepojonego wzajemnym szacunkiem współistnienia wszystkich ludzi świata mogłaby się wydawać satysfakcjonująca dla każdego. Lecz Teilhard de Chardin miał nadzieję na coś więcej. Przecież, jeśli pokój i tolerancja wypływają jedynie z kalkulacji o sumie niezerowej -jedynie z wyrachowania - to jest w tym coś zimnego i mechanicznego. Teilhard wolał coś ciepłego i mniej wyrazistego. Snując rozważania na temat przybliżania się
ludzkości do Punktu Omega dzięki globalizacji, pisał o „krzywiźnie myśli" i mocy świadomości refleksyjnej", tych 9 dwóch niepowtarzalnych siłach na miarę ogólnoziemską, które nas zespalają. Jak to się często zdarza u Teilharda, nie jest jasne, co przez to chciał wyrazić. Można się jednak domyślać, że miał na myśli co najmniej ekspansję miłości braterskiej i chrześcijańskiego miłosierdzia na obszar całej planety. Czy jest jakakolwiek na to nadzieja? To byłaby niewątpliwie, z wielu powodów, wspaniała nowina. Szczególnie, jak to zaznaczyłem w rozdziale szesnastym, gdyby każde z tych braterskich uczuć mogło być pomocne w zapewnieniu światu bezpieczeństwa bez ogromnej ingerencji w ludzką wolność. Nowe technologie współzależności pomagają ujawnić się uczuciom będącym czymś więcej niż zwykła tolerancja. Czasami z krążących po świecie e-maili przebija prawdziwa empatia. Niekiedy, oglądając telewizję i patrząc na cierpienia cudzoziemców w pozornie obcej mu kulturze, telewidz doznaje olśnienia, że przecież wszystkie istoty ludzkie są takie same. Niewątpliwie miłosierdzie w sensie materialnym - dotacje dla potrzebujących - w dwudziestym wieku osiągnęło niespotykany przedtem zasięg geograficzny. Oczywiście, fakt, że nic tak nie zbliża ludzi do siebie jak wojna, może zawsze pozostać prawdziwy. Jednak na szczęście nie da się stworzyć więzi tego rodzaju na skalę całej planety, choć inne wspólne wyzwania - na przykład zagrożenie środowiska - mogą jednoczyć. Klasyczny eksperyment badający wewnątrzgrupową solidarność wykazał, że także zagrożenia ze strony przedmiotów nieożywionych mogą jednoczyć. Kilkadziesiąt lat temu psycholog Muzafer Sherif przeprowadził studium natury ludzkiej na przebywających na letnim obozie chłopcach (bez ich wiedzy). Podzielił ich na dwie grupy, które miały brać udział w serii gier o sumie zerowej, a zwycięska grupa miała odnieść duże korzyści uboczne. Daleko posunięta lojalność wobec grupy przerodziła się w nienawiść do przeciwników, doszło do bójek, a nawet po zakończeniu wszystkich gier o sumie zerowej jakikolwiek kontakt pomiędzy tymi dwoma grupami prowokował obelgi i
walki na pięści. Następnie Sherif postawił przed obiema grupami serię sytuacji o sumie zerowej, w których wszyscy chłopcy wystawieni byli na zagrożenie. Oczywiście, antagonizm wygasł i niektórzy śmiertelni wrogowie stali się dobrymi przyjaciółmi. A zagrożeniem, które zespoliło obie grupy, nie była groźba napadu przez sąsiadujący obóz, lecz na przykład awaria ciężarówki, niezbędnej dla wszystkich obozowiczów, czy też pęknięcie rury doprowadzającej wodę do obozu. Nie oznacza to, że walka z globalnym ociepleniem klimatu doprowadzi do wybuchu miłości między narodami. Stanowi jednak dowód, że w związku ze
wzrostem globalnej współzależności sympatia na odległość może, w zasadzie, rosnąć nawet bez zewnętrznego zagrożenia. Na tym można już budować. Nie można przecenić wagi tego zjawiska w sytuacji rozwijającej się technologii; kiedy system World Wide Web zaczął być dostępny przez łącze szerokopasmowe, jakakolwiek dwójka ludzi, bez względu na to, gdzie są, może się spotkać i prowadzić wirtualne pogawędki, wraz z wizją (a może nawet pewnego dnia tej rozmowie, jeśli to okaże się konieczne, towarzyszyć będzie precyzyjne, zautomatyzowane tłumaczenie). Można sobie łatwo wyobrazić, że skoro Internet wspomaga coraz więcej grup o wspólnych zainteresowaniach, to prawdziwe przyjaźnie będą coraz częściej przekraczać najbardziej drażliwe granice - religii, narodowości, etniczności, kultury.* Przy podtrzymywaniu tych przyjaźni wspólne zainteresowania nie muszą mieć dużego ciężaru gatunkowego. Mogą być wręcz bardzo rozmaite, począwszy od zapobiegania dziurze ozonowej przez zachowanie celtyckiego folkloru, zbieranie znaczków pocztowych, do rozgrywania meczów szachowych on linę. Chodzi o to, żeby miały szeroki zasięg i przecinały się wzajemnie. Może właśnie na tym polega nadzieja na przyszłą ekspansję przyjaźni - na świat, w którym prawie każdy człowiek wykazuje lojalność w stosunku do licznych grup, składających się z różnych ludzi, a przestarzałe wąskie horyzonty myślowe i uprzedzenia budzą nieprzyjemny dyskomfort poznawczy. Nie oznacza to, że każdy będzie kochał każdego, lecz to, że każdy będzie miał na tyle sympatii do różnych ludzi, że nienawiść do jakiegoś danego typu stanie się problematyczna. Może błędem Teilharda było to, że terminu „noosfera" używał zawsze w liczbie pojedynczej, a nigdy w liczbie mnogiej. Może świat jutra będzie zbiorem noosfer, zazębiających się na tyle, by zakłócić geografię nienawiści. Nie byłby to jeszcze Punkt Omega, ale i tak postęp.
Przyszłość Boga Można by mieć nadzieję, że postęp moralny zostanie wzmocniony dalszą ewolucją duchowej tradycji świata. Niewątpliwie w przeszłości doktryna religijna dawała duchową podstawę napędzanej technologicznie ekspansji niezerowej su-mowalności. Ekspansja islamu nie tylko doprowadziła do utworzenia sieci muzułmańskich kupców, którzy mieli do siebie zaufanie; przez głoszenie tolerancji dla chrześcijan i żydów- „ludzi Księgi" - przekaz zawarty w świętych księgach islamu jeszcze bardziej ułatwił wymianę handlową. Doktryna judeochrześcijańska była równie pragmatyczna w trakcie swojej ewolucji. W tym wypadku łatwo jest pominąć ciągłość - widzieć gwałtowny
przeskok pomiędzy Starym Testamentem z jego gniewnym, plemiennym Bogiem, a Nowym Testamentem z Bogiem kochającym wszystkich. W czasach wczesnego chrześcijaństwa niektórzy myśliciele, jak na przykład Marcjon w drugim wieku - wykorzystywali tę dychotomię, aby rozwiązać problem zła: Bóg Starego Testamentu, stwórca życia, był bogiem zła, a Bóg Nowego Testamentu, Bóg miłości, przybył, aby nam pomóc. Prawdą jest jednak, że nawet w Starym Te10 stamencie z czasem Bóg staje się milszy. W tysiącleciu przed przybyciem Chrystusa, kiedy dzięki wymianie handlowej odległe lądy weszły w głębsze kontakty (częściowo dzięki pojawieniu się monet), wzrósł zakres boskiego miłosierdzia. W dwóch księgach z drugiej połowy tysiąclecia - Jonasza i Rut - miłość Boga przekracza granice plemion, obejmuje bowiem nie-Żydów. Księga Jonasza jest pod tym względem szczególnie pouczająca. Bóg nakazuje Jonaszowi, który jest żydowskim prorokiem, udać się do Niniwy i upomnieć jej mieszkańców, że za ich nieprawości spotka ich sroga kara. Jonasz nie usłuchał Boga. W końcu Niniwa to godne pogardy miasto nie-Żydów. Po co miałby ich ostrzegać? Jednak po nieudanej ucieczce statkiem, gdy skutkiem sztormu znalazł się w brzuchu olbrzymiej ryby, Jonasz zmienia zdanie i wyswobodziwszy się, niechętnie wypełnia boskie rozkazy. Mieszkańcy Niniwy po otrzymaniu ostrzeżenia zmieniają swoje niecne postępowanie, więc Bóg ich oszczędza, co wcale się Jonaszowi nie podoba. W ostatnim wierszu Bóg pyta niezadowolonego Jonasza: „A Ja nie miałbym żałować Niniwy, tego wielkiego miasta, w którym żyje więcej niż sto 11 dwadzieścia tysięcy ludzi?". Wcześniej, kiedy Bóg napomina Jonasza, którego rozłościł fakt, że nie-Żydzi uniknęli jednak śmierci, występuje
interesująca różnica w tłumaczeniu. W Biblii króla Jakuba Bóg pyta: „A dobrzeż to, że się tak gniewasz"?* W nowej wersji tłumaczenia zaś: „Czy słusznie się gniewasz?". Nie mam pojęcia, które tłumaczenie jest bardziej zgodne z oryginałem, ale to zestawienie jest bardzo znaczące. Kluczem do ekspansji współczucia, które już występuje w Księdze Jonasza, jest różnica pomiędzy robieniem rzeczy dobrych a czynieniem rzeczy słusznych. Kiedy rozszerzył się zakres niezerowej sumowalności, powodzenie materialne przyczyniło się do tego, że coraz więcej ludzi zaczęło dostrzegać człowieczeństwo innych. Jonasz jest już bliski tego. W świecie, który staje się wspólny, zrobiłby dobrze, aby robić słusznie - uśmierzyć swój gniew w stosunku do ludzi, z którymi się nigdy nie zetknął. W rezultacie wraz z postępem ewolucji kulturowej wzrosła liczba ludzi wzajemnie ze sobą powiązanych, wobec których trzeba było postępować słusznie. A główną rolą doktryny religijnej zawsze jest spajanie społeczeństw. (Słowo „religia" pochodzi od łacińskiego ligare, 12 „połączyć"). Emile Durkheim posunął się nawet do powiedzenia, że „idea społeczeństwa jest duszą religii". To może brzmieć trochę zniechęcająco - na przykład kiedy Durkheim pisał: „W ostatecznym rozrachunku ludzie 13 nigdy nie oddawali czci niczemu innemu, jak tylko własnemu społeczeństwu". Jednak jeśli oddawanie czci własnemu społeczeństwu w erze globalizacji nie oznacza lekceważenia innych ludzi, lecz raczej dostrzeganie wartości moralnej wszystkich istot ludzkich, to ma ono dużo dobrych stron. Stawianie znaku równości pomiędzy postępowaniem dobrze a postępowaniem słusznie może wydawać się prymitywnym zabiegiem, lecz jeśli przez dziesiątki tysiącleci ewolucji kulturowej przynosi moralne oświecenie, to wyrażam słowa podziwu.
Krótkie kazanie na dzisiaj Czy to możliwe, aby nowa, ulepszona religia mogła pomóc w scaleniu świata? A jeśli tak, to jaka miałaby być jej główna doktryna? Och, znowu to samo - uniwersalne braterstwo - tyle że tym razem z dodatkiem uczuć. Również biblijne upomnienia przeciwko chciwości mogłyby zostać odkurzone i odczytywane pod kątem (między innymi) spowolnienia tempa, w jakim nasza planeta staje się gigantycznym zbiorowiskiem wysypisk śmieci, topniejących lodów i innych zagrożeń. Oczywiście, główna trudność pokładania nadziei w religii polega na tym, że często głosi się upadek religii pod wpływem postępów nauki. Owa erozja jest domniemanym źródłem nowoczesnego i ponowoczesnego nihilizmu i niezadowolenia. Lecz głównym argumentem tej książki jest przeciwstawianie się konwencjonalnemu poglądowi, że nauka rzeczywiście rozwiązała tajemnicę i znalazła wszystkie dowody na istnienie celu. A jeśli chodzi o naukowe rozpraszanie tajemnicy: prawdziwie naukowy ogląd (perspektywa) wykazuje, że świadomość jest głęboką i prawdopodobnie wieczną tajemnicą oraz niewątpliwie nasuwa różne sugestie. A boskość nie jest jedyną sugerowaną jej przyczyną; otwarta kwestia świadomości z własnej natury otwiera różne inne pytania, jak na przykład o wolną wolę. Jeśli chodzi o naukowe podejście do celu: ściśle empiryczna analiza zarówno ewolucji organicznej, jak i kulturowej, jak dowodziłem, ukazuje nam świat ukierunkowany - z kierunkiem sugerującym celowość, a nawet (choć w słabym stopniu) sugerującym cel, który prowadzi do szczęścia i dobra. Życie na ziemi od samego początku było maszyną do generowania znaczenia i następnie po-
gtębiającą je, maszyną, która stworzyła potencjał dobra i zaczęła go spełniać. Chociaż ta maszyna stworzyła również potencjał zła - i tu odniosła poważny sukces - teraz wykazuje wreszcie oznaki podnoszenia stosunku dobra do zła; a w najgorszym wypadku daje gatunkowi ludzkiemu taką opcję, wraz z potężnym bodźcem, aby ją realizować. # Nie wszyscy zachwycają się tym „wzrostem akcji" moralności kilka miliardów lat po stworzeniu życia. Jeśli zastanowić się poważnie nad tym całym cierpieniem, które zostało spowodowane przez biologiczną i kulturową ewolucję -a w gruncie rzeczy było w nią wbudowane - to trudno zdobyć się na wielką wdzięczność dla architekta wszechświata. Można też obrać przeciwną drogę. Może ja tak właśnie zrobiłem - spędziłem tyle czasu, rozmyślając o horrorach związanych z przeszłością, że teraz jestem wdzięczny za małe rzeczy. Już dawno zrezygnowałem z nadziei na wszechmocną i dobrotliwą boskość, więc pozostaje mi tylko liczyć na dobrą karmę i mieć nadzieję, że jej etyczne skutki mają szersze znaczenie. Bez względu na to, czy szukanie boskości sprawia mi dużą trudność, nie wydaje mi się, aby trudne było szukanie znaczenia. Nie chodzi tylko o to, że z powodów niezwykle trudnych do wyobrażenia mamy świadomość i dlatego gramy o rzeczywistą moralną stawkę. Chodzi o to, że gramy o najwyższą stawkę w historii. Na tej planecie tłoczy się teraz więcej ludzi niż kiedykolwiek przedtem i istnieje rzeczywiste prawdopodobieństwo jakiegoś odpowiednio wielkiego niebezpieczeństwa. A jednocześnie istnieje perspektywa zbudowania podstaw trwałej, planetarnej zgody.
Gdybyśmy tego dokonali - gdybyśmy położyli fundamenty pod pokój i spełnienie na całym świecie - to ze względu na liczbę ludzi, którzy mogliby z tego skorzystać, byłoby przeciwwagą dla tak wielkiego zła wyrządzonego przez wszystkie minione wieki. Naprawdę jesteśmy w stanie przechylić moralne szalki u wagi przyrody, które od tak dawna w najlepszym razie pozostawały w prawie całkowitej równowadze - zdecydowanie w stronę dobra; może to od nas zależy, nas, którzy odziedziczyliśmy tylko najbardziej ambiwalentny dowód boskości, aby w przyszłości skonstruować jaśniejszy dowód. Może historia jest, jak to przypuszczało wielu myślicieli, nie tyle produktem boskości, ile jej realizacją zakładając, że nasz gatunek podoła temu wyzwaniu. Geden z teologów parafrazował Teilhar-da, uważając, że „Bóg musi 14 się dla nas stać mniej Alfą niż Omegą".) Moja wiara w to, że najprawdopodobniej wyłoni się jakaś infrastruktura, na której można będzie budować zgodę, w żadnej mierze nie umniejsza dramatu chwili obecnej, ponieważ prawdopodobnym bodźcem do podjęcia tego wysiłku jest bliska katastrofa. Chociaż, patrząc z dłuższej perspektywy, powstanie sta-
bilnego światowego rządu jest nieuniknione i wcale nie aż tak bardzo odległe, tu i teraz gramy o najwyższe stawki w całej historii, a zwycięstwo zależeć będzie w niemałej mierze od stałego wzrostu moralności. To znaczy: zwycięstwo będzie zależało od tego, czy zwalczymy w sobie pragnienie, żeby inni przegrali. Możemy rozmaicie zareagować na tę sytuację, ale nie możemy poddać się nihilizmowi i zniechęceniu.
Na początku Ewangelia według św. Jana zaczyna się tak: „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo [...] w Nim było życie". Niektórzy uczeni sugestywnie zestawiali ten wers ze współczesnym naukowym poglądem na ewolucję organiczną: na początku było jeśli nie słowo, to przynajmniej sekwencja zakodowanej informacji pewnego rodzaju. W porządku. Jeśli jednak szukasz zestawienia sugestywnego na szerszą skalę, nie zatrzymuj się w tym miejscu, ponieważ biblijne „Słowo" ma głębsze znaczenie. Jest to tłumaczenie greckiego logos, co można rzeczywiście rozumieć jako „słowo", ale ma ono również wiele znaczeń, łącznie z „myślą". Można by więc powiedzieć, kiedy już zaistniała samoodtwarzająca się informacja genetyczna, linia rozumowania, ten logiczny łańcuch, został wprawiony w ruch. Zaczęło się trwające przez kilka miliardów lat ćwiczenie w teorii gier. Logos znaczy również „rozumowość" i tu rodzi się pokusa, by postrzegać ewolucję biologiczną i kulturową trochę w tych samych kategoriach, w jakich Hegel postrzegał dzieje"ludzkości jako konieczny i rozumny rozwój. A w końcu zwyciężyła niezerowa sumowalność. 15 Jeden z naukowców określił logos jako „cel". W rzeczywistości jest w tym jakaś racja, że ludzie skłaniający się ku religii uważają, iż duchowy skutek zwycięstwa niezerowej sumowalności - ekspansja moralności - był przez cały czas celem historycznej gry rozumu. Można by powiedzieć, że w początku zawarty był koniec, a końcem była zasadnicza prawda - równy status moralny dla wszystkich istot ludzkich. Idea, zgodnie z którą jakiś rodzaj logos mógłby być siłą przewodnią ukierunkowanej historii, wcale nie jest nowa. Taką teorię głosił Filon z Aleksandrii, przedstawiciel starożytnej szkoły filozoficznej, dzięki której, jak sądzą niektórzy 16 uczeni, logos weszło do świętych ksiąg chrześcijaństwa. Ludzką historię przenikało „boskie Logos", twierdził Filon, 17 racjonalna zasada właściwa z natury światu, które jest jednocześnie myślami i siłami Bożymi. A w jakim kierunku, we-
dług Filona, Logos prowadziło historię? Filon pisał, że cały świat może stać się jednym miastem i cieszyć się 18 najlepszym z ustrojów, demokracją. Wcale nieźle, jak na przepowiednię sprzed dwóch tysięcy lat. Oczywiście, Filon nie miał dostępu do teorii gier, nie mógł więc mówić 0 niezerowej sumowalności. Z kolei teoretycy gier nie byli pierwszymi ludźmi, którzy rozumieli logikę współzależności, a Filon niewątpliwie dobrze ją pojął. Wspólne potrzeby, jak wierzył, były tym, co łączyło różne stworzenia boskie ludzi, rośliny i zwierzęta - w całość. Filon pisał, że Bóg nie stworzył żadnej poszczególnych rzeczy jako samowystarczalnej, tak żeby nie potrzebowała żadnych innych rzeczy. Żeby więc otrzymać to, czego potrzebuje, musi opracować sposób, dzięki któremu to dostanie, a ten sposób musi polegać na wzajemnej wymianie. Poprzez tę wzajemność Bóg chciał, aby zapanowało braterstwo, zgoda i harmonia, a powszechne dawanie
19
1 branie powinno być normą i prowadzić do doskonałości całego świata. l niech się tak stanie. Oczywiście, w prawdziwym życiu ta historia była bardziej skomplikowana niż w wizji Filona. W pewnym sensie była to lepsza historia - nie w kategoriach moralnych, ale w kategoriach literackich, w kategoriach dramatu. Już od pojawienia się pierwszej bakterii ujawniła się wzrastająca wiedza, a od pojawienia się istot ludzkich - samowiedza. Ujawniła się także przyjaźń i walka, dobro i zło - dwie rywalizujące ze sobą siły, a jednocześnie nierozerwalnie ze sobą związane. A teraz, w ciągu dwóch ubiegłych stuleci, wraz z gwałtownym rozwojem wiedzy, w równym stopniu wzrosły stawki tego współzawodnictwa. Teraz bardziej niż kiedykolwiek przedtem może zapanować dobro lub zło w skali całego globu. Wojnom i innym masowym rzeziom oraz innym przejawom powszechnej nienawiści można położyć kres - ale równocześnie można wynaleźć nowe sposoby eksterminacji, a nawet (nietrudno to sobie wyobrazić) możemy zniszczyć cały gatunek ludzki. Rezultat może zależeć od dalszego rozprzestrzeniania się wiedzy nie tylko wiedzy empirycznej, ale wiedzy moralnej. Może w końcu najlepszym argumentem na istnienie wyższego celu jest to, że historia życia na ziemi okazała się zbyt dobra, aby nie została napisana. Jednak bez względu na to, czy wierzycie w kosmicznego autora tej historii, jedno wydaje się pewne: to nasza historia. A jako jej główni bohaterowie nie możemy uciec przed tym, co ona nam przyniesie. .
Dodatek l
O niezerowej sumowalności
Zastanawiałem się poważnie nad tym, czy nie zatytułować tej książki „Niezero-wa sumowalność". Jednak wielu godnych zaufania doradców stwierdziło, że to bardzo niezręczne wyrażenie. Niektórzy z nich wzdragali się już na samo jego brzmienie. „Jest coś dziwnego w tej -alności", powiedział jeden z nich. Wycofałem się więc z tego pomysłu. Mimo to swobodnie używałem tego terminu w książce - jak również takich pokrewnych terminów jak „suma niezerowa" i „suma negatywna" i tak dalej. Co więcej, zatytułowałem książkę Nonzero. Dlaczego jestem tak bardzo przywiązany do terminologii teorii gier? Czy ona rzeczywiście dodaje znaczenia bardziej potocznym słowom? Czy nie możemy po prostu powiedzieć, na przykład, że gry o sumie zerowej to współzawodnictwo, a gry o sumie niezerowej to współpraca? Z kilku powodów uważam, że odpowiedź na to pytanie brzmi: nie - że teoria gier jest najlepszym modelem historii naszego gatunku. Zacznijmy od tego, że kiedy ludzie stosują się do logiki sumy niezerowej, słowo „współpraca" nieraz wprowadza wtedy w błąd. Mam relację o sumie niezerowej z Japończykami, którzy skonstruowali moją hondę, ale ani ja, ani też oni nigdy nie współpracowaliśmy. Podobnie poszczególne geny w moich chromosomach nie myślą o tym, że ze sobą współpracują, chociaż zachowują się zgodnie z logiką sumy niezerowej. Jedną z tez tej książki jest to, że logika biologicznej i społecznej integracji może być ujęta w ramy pojedynczej analizy. Wydawało mi się więc, że jeśli szukam słownictwa, które odnosiłoby się nie tylko do ludzi, lecz również do genów, to byłoby lepiej ograniczyć użycie tak mało precyzyjnych terminów jak „współpraca" i trzymać się takich precyzyjnych określeń jak „suma niezerowa". (Dodatkową pokusą stosowania teorii gier w biologii jest fakt, że w teorii Darwina „wypłata" jest jasno i ilościowo zdefiniowana - jako rozprzestrzenianie swych genów; tak więc dodawanie sum niezerowych jest teoretycznie możliwe bez potrzeby tworzenia sztucznych założeń).
Terminologia teorii gier nie tylko pomaga połączyć ludzką historię z historią organiczną. Ta terminologia może
spełniać zadanie unifikacyjne również wewnątrz tych dziedzin. Kiedy pytamy, co ma wspólnego wzajemny altruizm z selekcją krewniaczą (te dwie zasadnicze biologiczne drogi do integracji społecznej), odpowiedź brzmi: logikę sumy niezerowej. Często znajdowałem w literaturze na temat ewolucji kulturowej listy czynników prowadzących do integracji społecznej, które wydawały się różnorodne, lecz przy bliższym zapoznaniu z nimi okazywało się, że wszystkie miały w sobie dynamikę sumy niezerowej. (Na przykład: potrzeba rozpraszania ryzyka, zyski płynące z nawadniania, wydajność przy podziale pracy, potrzeba militarnej obrony, potrzeba kontroli nad ilością łowionych ryb i tak dalej). Kolejna korzyść stosowania analitycznych ram teorii gier polega na tym, że ma ona ustalone zasady, które można wykorzystać do tematu tej książki. Najważniejsze jest to, że jeśli skupione na własnych interesach jednostki mają osiągnąć wspólny zysk w sytuacji o sumie, to należy rozwiązać dwa problemy: komunikacji i zaufania. Ta zasada ma szczególną moc, kiedy zastosuje się ją do historii ludzkości (zob. rozdziały 2, 8,13 i 15), a co ciekawe, przydaje się również do badania historii organicznej (zob. rozdział 18). Jednak ostatecznie do użycia wyrażenia „suma niezerowa" przekonało mnie to, że jakkolwiek byśmy rozszerzyli znaczenie słowa „współpraca" - nawet jeśli użyjemy go do genów i do relacji pomiędzy mną a pracownikami Hondy te dwa wyrażenia wciąż nie są porównywalne. W relacji o sumie niezerowej niekoniecznie musf występować współpraca. Gdyby rzeczywiście wystąpiła, obie strony by na tym zyskały. Czy ta współpraca rzeczywiście występuje czy te strony realizują pozytywne sumy - to już inna sprawa. Poza „sumą niezerowa" nie potrafię wymyślić innego słowa, które oddałoby charakter tej relacji. Nazwanie tego relacją, w której „racjonalne dążenie do realizacji własnych interesów mogłoby doprowadzić do nawiązania współpracy" jest nieadekwatne. Nawet relacja „prowadząca do współpracy" nie określeniem adekwatnym, a nawet może wprowadzać w błąd. To wszystko kieruje nas na powrót do „niezerowej sumowalności". Niezerowa sumowalność jest pewnego rodzaju potencjałem. Podobnie jak to, co fizycy nazywają „energią potencjalną", może być wykorzystane lub też nie, zależnie od tego, jak się zachowują ludzie. Kiedy wykorzystujesz energię potencjalną, na przykład kiedy grasz w kręgle i rzucasz kulę - zmniejszasz ilość energii potencjalnej na świecie. Niezerowa sumowalność natomiast się regeneruje. Realizacja niezerowej sumowalności - obracanie potencjału w pozytywne sumy - często tworzy więcej potencjału, więcej niezerowej sumowalności. Właśnie dlatego świat, który mógł się niegdyś pochwalić tylko bakteriami, dzisiaj ma IBM, Coca-Cola Company i Organizację Narodów Zjednoczonych. Jeśli alternatywy dla „sumy niezerowej" w najlepszym wypadku sprawiają trudności, to alternatywy dla „niezerowej sumowalności" nie są o wiele lepsze. Chyba najbardziej atrakcyjna jest „potencjalna synergia" (która ładnie się rymuje z „potencjalną energią"). Jednak ten termin nie sugeruje tak wyraźnie jak „niezerowa sumowalność", że mówimy o czymś, co jest pewnego rodzaju tworzywem. Nie mam na myśli tworzywa w sensie fizycznym, ale coś, co jest na tyle rzeczywiste i na tyle ważne, aby określić to za pomocą rzeczownika (podoba mi się ta ,,-alność"). Jest jeszcze jeden problem z „potencjalną synergia". Może się wydawać, że chodzi o wybór pomiędzy realizowaniem sum zerowych i realizowaniem sum pozytywnych. Oczywiście, często na tym to właśnie polega (dlatego też kilkakrotnie użyłem zwrotu „potencjalna synergia" w tekście książki); a więc czytamy nieraz w gazecie o dążeniu korporacji do działań synergicznych. Jednak czasami, w sytuacjach o sumie niezerowej, przedmiotem gry nie jest zgarnianie pozytywnych sum, lecz unikanie sum negatywnych. W takim wypadku słowo „synergia" dziwnie by zabrzmiało; nie czytamy w gazetach o dwóch mocarstwach atomowych, które podpisują traktat o kontroli zbrojeń w celu osiągnięcia synergii, chociaż ten traktat jest pozytywnym wynikiem gry o sumie niezerowej. Na dłuższą metę - może nawet po dziesięcioleciach - spodziewam się, że najsilniejszym argumentem za używaniem terminologii teorii gier do opisu ewolucji biologicznej i ewolucji kulturowej okaże się technologia. Biolodzy i specjaliści od nauk społecznych zaczęli ostatnio używać komputera do symulacji ewolucji. Nie mam wątpliwości, że pewnego dnia, kiedy ich modele komputerowe staną się bardziej wyrafinowane, zobaczymy na ekranie komputera, jak na przykład całe wodzostwa ewoluują z siatki wiosek. Spodziewam się, że podstawą tych programów symulacyjnych będzie właśnie teoria gier. Specjalne nagrody będą przypisane specjalnym rodzajom interakcji, a te nagrody będą kształtować rozwój ewolucji. Ważne ćwiczenie, które może być użyteczne przy tworzeniu komputerowej symulacji ewolucji, jest opisane w książce Roberta Axelroda, The Evolution ofCo-operation (Ewolucja współpracy). Jest to najsłynniejsza gra o sumie niezerowej, tak zwany dylemat więźnia. Należy zwrócić uwagę, że w tej grze zawarte są pewne elementy, które utrudniają jej intuicyjne zrozumienie. Po pierwsze, chodzi o osiągnięcie najniższego wyniku, ponieważ wynik to liczba lat, jaką każdy z graczy będzie musiał spędzić w więzieniu. Po drugie, „oszukiwanie" oznacza mówienie prawdy, a „kooperacja" - niemówienie prawdy. Jest to jednak podręcznikowy przykład gry o sumie niezerowej, więc zajmiemy się nią tutaj, pokazując, w jaki sposób za pomocą teorii gier można zrobić komputerową symulację ewolucji.
Gra polega na tym, że dwaj wspólnicy przestępstwa są przesłuchiwani oddzielnie. Sądowi brak dowodów, aby skazać ich za przestępstwo, które popełnili, ale ma wystarczająco dużo dowodów, aby obu skazać za inne popełnione przez nich przestępstwo mniejszej wagi - powiedzmy każdego na rok więzienia. Prokurator żąda skazania za poważniejsze przestępstwo i namawia indywidualnie każdego z podejrzanych, aby przyznał się do winy i oskarżył wspólnika. Prokurator mówi: „Jeżeli się przyznasz, ale twój wspólnik się nie przyzna, wypuszczę cię na wolność i wykorzystam twoje zeznania, aby skazać go na dziesięć lat więzienia. A jeśli się nie przyznasz, a twój wspólnik się przyzna, to ty pójdziesz na dziesięć lat do więzienia. Jeżeli się przyznasz i twój wspólnik też się przyzna, zamknę was obu, ale tylko na trzy lata". Powstaje więc pytanie: Czy ci dwaj więźniowie będą ze sobą współpracować i obaj do niczego się nie przyznają? Czy też jeden z nich lub obaj się „wyłamią" („będą oszukiwać")? Jak to zaznaczyłem w rozdziale ósmym, dylemat więźnia ma pewne kluczowe cechy, które ukształtowały rozwój niezerowej sumowalności w toku ludzkiej historii. Po pierwsze, chodzi o ważną rolę komunikacji. Jeżeli tych dwóch więźniów nie może się ze sobą porozumiewać, a obaj zachowają się logicznie, to w rezultacie obaj na tym ucierpią. Aby to zrozumieć, wyobraź sobie, że jesteś jednym z więźniów, i po kolei prześledź wszystkie swoje opcje. Przede wszystkim wyobraź sobie, że twój wspólnik chce cię oszukać i przyznaje się, idąc na współpracę z sądem. W takim wypadku lepiej byłoby dla ciebie też go oszukać i przyznać się do winy: spędzisz w więzieniu trzy lata, zamiast dziesięciu, które dostałbyś, gdybyś milczał. (W zamieszczonym poniżej schemacie ten fakt wykazuje porównanie pierwszej cyfry w lewym górnym i lewym dolnym czworoboku). Wyobraź sobie teraz, że twój wspólnik cię nie oszukuje - nie przyznaje się do winy. Lepiej na tym wyjdziesz, jeśli ty go oszukasz, bo wtedy wyjdziesz z więzienia, a gdybyś milczał, podobnie jak twój wspólnik, każdy z was dostałby rok więzienia. Ta logika więc wydaje się nie do odparcia: nie współpracuj ze swoim wspólnikiem, oszukaj go.
Jeżeli jednak obaj posłużycie się tą logiką i obaj będziecie się oszukiwać, to obaj dostaniecie po trzy lata więzienia. (To znaczy obaj wylądujecie w lewym górnym roku czworoboku). A gdybyście obaj się nie oszukiwali - gdybyście obaj milczeli - dostalibyście tylko po roku więzienia. Zatem obopólne milczenie jest wynikiem wygrany-wygrany. Lecz dla żadnego z was milczenie nie jest sensownym posunięciem, jeśli żaden z was nie jest przekonany, że wspólnik również będzie milczał. Dlatego też komunikacja ma decydujące znaczenie. Drugą zasadniczą cechą dylematu więźnia jest ważna rola zaufania. Jest istotną rzeczą, że ty i twój wspólnik wierzycie sobie wzajemnie, kiedy przyrzekacie sobie, że będziecie milczeć. Przecież gdybyś podejrzewał, że twój wspólnik może wycofać się z tego układu, to lepiej będzie, jeśli odpłacisz mu oszustwem za oszustwo, samemu przyznając się do winy i idąc na współpracę z sądem; trzyletni wyrok przeciwko dziesięcioletniemu wyrokowi. Ponadto twoje podejrzenia wcale nie są irracjonalne, ponieważ twój wspólnik rzeczywiście jest wystawiony na pokusę, aby cię oszukać: jeśli on przyzna się do winy, kiedy ty dotrzymasz układu i będziesz milczał, on wychodzi na wolność. (Co wtedy zrobisz? Podasz go do sądu?) Axelrod przeprowadził turniej symulacji ewolucji biologicznej. Kilkadziesiąt osób przygotowało programy komputerowe ze specjalnymi strategiami na rozgrywanie dylematu więźnia. Następnie pozwolono tym programom na wzajemną interakcję - jakby tworzyły pewnego rodzaju społeczność. Przy każdej interakcji włączone w nią programy „decydowały" - na podstawie swoich algorytmów - czy oszukiwać, czy też współpracować. (Często przy podejmowaniu decyzji korzystały ze swojej pamięci, aby sprawdzić, jak ten drugi program zachowywał się przy rozwiązywaniu poprzednich problemów). Zależnie od tego, jaką każdy z nich podjął decyzję, oba otrzymały punkty, świadczące o wyniku tego spotkania. Następnie każdy program wziął udział w kolejnym spotkaniu z innym programem. W każdej rundzie była taka liczba spotkań, aby każdy program wchodził w interakcję z każdym innym programem 200 razy. Na końcu każdej rundy zsumowano punkty dla każdego programu, dla każdego „gracza". Wtedy pozwolono programom na „replikację" zależnie od liczby zdobytych punktów. A więc im lepiej spisał się dany program w pierwszej rundzie jednym „pokoleniu" - tym więcej jego kopii znajdzie się w następnym pokoleniu. Zwycięski program otrzymał nazwę „wet za wet", był to program Anatola Ra-paporta (którego wydana w 1960 roku książka Fights, Games and Debates jest dobrym wstępem do teorii gier). Strategia „wet za wet" była bardzo prosta. Przy pierwszym spotkaniu z jakimkolwiek danym programem nawiązywano współpracę. Przy kolejnych spotkaniach program robił dokładnie to samo co jego przeciwnik uczynił w poprzednie rundzie. Krótko mówiąc, wynagradzał po-
przednią kooperację obecną kooperacją i karał przeszłe oszustwo obecnym oszustwem. Pokolenie po pokoleniu, „wet
za wet" zajmował dominującą pozycję w populacji, w ten sposób coraz więcej „wetów za wet" wchodziło w interakcję z „wetami za wet". Takie interakcje niezmiennie doprowadzały do stabilnych, kooperacyjnych relacji. W dalszym toku gry „społeczność" graczy w komputerze Axelroda wykazywała coraz więcej przyjaznych i przejrzystych strategii. W tej ewolucji współpracy uderzał fakt, że odbywała się bez możliwości komunikacji pomiędzy graczami - nawet jeśli komunikacja w ogólnie pojętej sytuacji sumy niezerowej jest uważana za wstępny warunek prawdopodobnego pozytywnego wyniku. Działo się tak prawdopodobnie dlatego,, że gracze spotykali się wciąż z tymi samymi graczami (tworząc w ten sposób „iterowany" dylemat więźnia). Obserwując więc działanie danego gracza przy ostatniej okazji, drugi gracz mógł w rezultacie zebrać informacje na temat jego przypuszczalnego zachowania w przyszłości. Gest to w pewnym sensie rodzaj komunikacji de facto - i niewątpliwie forma przekazu informacji). Co więcej, gracze mogli się karać za poprzednie oszustwa i wynagradzać za poprzednią kooperację. Pokazawszy, jak może ewoluować kooperacja bez formalnej komunikacji, Axelrod udowodnił, że wzajemny altruizm mógł wyewoluować u zwierząt, które nie są zbyt skłonne do rozmów - łącznie z szympansami i nietoperzami-wam-pirami (zob. R. Wright, Moralne zwierzę, op. c/t., rozdział 9). Wykazał on również, jak stabilna relacja kooperacji może powstać w bardzo małej społeczności ludzkiej, nawet bez wyraźnych dyskusji, dopóki ci sami gracze stale się codziennie spotykają - tak jak w małej społeczności łowców-zbieraczy - zaufanie może rozwinąć się nawet bez wyraźnego komunikowania się. Oczywiście, w toku ewolucji kulturowej scena, na której rozgrywają się gry o sumie niezerowej, straciła bezpieczne rozmiary właściwe społeczności łowców--zbieraczy. Prawdopodobnie nigdy nie spotkasz człowieka, który zrobił twoje buty. W gruncie rzeczy prawdopodobnie żadna z osób, które przyczyniły się do wytworzenia twoich butów, nigdy nie spotkała tych innych osób, które również się do tego przyczyniły. Kluczową cechą ewolucji kulturowej jest to, że umożliwia rozgrywanie gier o sumie niezerowej na duże odległości, pomiędzy dużą liczbą graczy. A w tych sytuacjach istnieje potrzeba wyraźnej komunikacji (chociaż okrężnej) i ustalenia jakichś wyraźnych środków zaufania. W związku z tym ważne jest ewoluowanie technologii informacji pomocnych w rozszerzaniu zasięgu złożoności organizacji społecznej. W związku z tym również ważne jest ewoluowanie „technologii zaufania" (często, choć nie zawsze, w formie praw ustalanych przez rząd) pomocnych w realizacji potencjału sumy niezerowej, tworzonego przez nowe technologie informacji (oraz inne technologie). Później Axelrod użył komputera i teorii gier do symulacji modeli ewolucji kulturowej (zob. R. Axelrod, Laws ofLife). Podejrzewam, że teraz, kiedy korzystanie z komputera prawie nic nie kosztuje, a absolwenci wyższych uczelni stale szukają nowego spojrzenia na stare tematy, powstanie o wiele więcej komputerowych symulacji ewolucji kulturowej (niekoniecznie na podstawie dylematu więźnia, ale na podstawie gier o sumie zerowej i sumie niezerowej). Zdziwiłbym się, gdyby już teraz nie czyniono takich prób. Jeśli okażą się one skuteczne, to byłoby to pewnego rodzaju potwierdzeniem użyteczności terminologii teorii gier w debacie na temat dynamiki ewolucji kulturowej .
Dodatek l
Czym jest złożoność społeczna?
W 1943 roku Leslie White na początku swojego eseju w „American Anthropo-logist" umieścił takie zdanie: „Wszystko we wszechświecie można opisać w kategoriach energii". Tytuł eseju brzmiał Energia i ewolucja kultury. W ten sposób White zaczął walkę o przywrócenie pojęciu ewolucji kulturowej dobrego imienia, jakim się cieszyła w dziewiętnastym wieku, zanim Franz Boas i jego uczniowie okryli ją złą sławą. Teza White'a była równie podniosła jak pierwsze zdanie jego eseju. Ewolucję kulturową, oświadczył, można zmierzyć pojedynczym narzędziem pomiarowym określonym w kategoriach energii. „Kultura rozwija się, kiedy
wzrasta ilość energii związanej przypadająca w ciągu roku na osobę"; albo kiedy „wzrasta wydajność środków 1 technologicznych zaprzęgających tę energię do pracy"; lub jedno i drugie. Krótko mówiąc, „kultura ewoluuje, kiedy wzrasta produktywność pracy ludzkiej". Chyba trudno byłoby znaleźć ewolucjonistów kulturowych, którzy nie uznaliby technologii uzyskiwania energii za ważną sprawę. Jednak White mówił coś więcej. On praktycznie zrównał ewolucję kulturową z ewolucją technologii uzyskiwania energii. Wydajność, z jaką energia zostaje związana i użyta, nie była jedynie jakąś przyczyną czy też jakimś narzędziem pomiarowym, ale właśnie tą przyczyną i tym narzędziem pomiarowym ewolucji kulturowej. Można się domyślić, dlaczego tak się dzieje. U ewolucjonistów kulturowych społeczeństwa zwykle ewoluują w kierunku większej „złożoności" lub wyższego stopnia „organizacji". A precyzyjne zdefiniowanie złożoności i organizacji okazuje się tak niewdzięcznym zadaniem, że wielu badaczy od razu się poddaje i podpiera się intuicyjną definicją, podobnie jak sędzia Sądu Najwyższego Potter Stewart ze swoją słynną definicją pornografii: „poznaję ją, kiedy ją widzę". Jednak energię i jej zużycie można w zasadzie zmierzyć bardzo precyzyjnie.
Mimo wszystko gdybyśmy pozwolili, aby kwantyfikacja energii zajęła kluczowe miejsce w naszej analizie, to popadlibyśmy w taką samą paranoję, jak ten mężczyzna ze starego dowcipu, który szukał zagubionych kluczyków od samochodu. Szuka kluczyków pod uliczną latarnią, a żona go pyta, dlaczego nie szuka tam, gdzie je upuścił. Odpowiedział: „Tutaj jest więcej światła". Jednym z badaczy, który podjął się trudnego zadania szukania kluczyków z dala od latarni ulicznej, był Robert Carneiro, uczeń White'a. Na początku lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku Carneiro próbował ująć ilościowo złożoność społeczną, a następnie udokumentować jej wzrost. Zaczął od stu różnorodnych społeczności łowców-zbieraczy i rolniczych, piśmiennych i przedpi-śmiennych - które były dokładnie opisane w literaturze antropologicznej i historycznej. Sporządził listę ich najbardziej wyrazistych cech. Czy mieli ludzi, którzy pełnili funkcje religijne? Świątynie? Wyspecjalizowane rzemiosło? Wyspecjalizowane rzemiosło powiązane z handlem? Nie wystarczyło po prostu wymyślić sobie takich cech. Ich znaczenie musiało zostać uwiarygodnione poprzez wykazanie za pomocą tak zwanej skali Gutt-mana, że były logicznie ze sobą powiązane. Chodziło przede wszystkim o to, że: niektóre cechy musiały implikować, z dużym stopniem prawdopodobieństwa, istnienie innych cech. Czasem te implikacje były prawie oczywiste. Wszystkie społeczności, które posiadały świątynie, miały więc specjalistów od religii. Czasem te implikacje nie były tak oczywiste. Wszystkie społeczności, które miały formalne kodeksy prawne, miały też miasta liczące ponad 2000 mieszkańców. Oczywiście, odwrotnie nie zawsze się to sprawdzało: niezupełnie wszystkie społeczności ze specjalistami od religii miały świątynie i nie wszystkie społeczności z miastami liczącymi ponad 2000 mieszkańców miały kodeksy prawne. Carneiro sklasyfikował te cechy. Najczęściej spotykane - takie jak na przykład handel pomiędzy społecznościami, znalazły się na dole, a najrzadziej spotykane - kalendarze czy miasta liczące powyżej 100 000 mieszkańców, znalazły się na górze listy. Ogólnie rzecz biorąc, społeczności mające jakąkolwiek cechę wykazywały tendencję do posiadania również cech niższych. Pragnę podkreślić słowo „tendencja". „Wyższe" cechy nie implikują istnienia niższych ze stuprocentową pewnością. Szczególnie odnosi się to do cech znajdujących się prawie na tym samym poziomie. Społeczności o wyraźnie zaznaczonym statusie społecznym (cecha numer 7) nie zawsze więc mają formalne polityczne przywództwo (cecha numer 3), ale społeczności, które mają rynki (cecha numer 26), mają takie przywództwo. Biorąc to wszystko pod uwagę, kiedy ułożymy w kolejności pięćdziesiąt cech określonych przez Carneira, przekonamy się, że mają one znaczną siłę przewidywania. Jeżeli społeczność ma daną cechę, to mamy 90 procent pewności, że będzie również miało jakąś wybraną na chybił trafił „niższą" cechę.
Oczywiście, byłoby lepiej mieć 100 procent pewności. Ogólnie rzecz biorąc, byłoby też lepiej, gdyby prawa nauk społecznych były tak rygorystyczne jak prawa nauk ścisłych, a nie tylko statystycznie przewidywalne. Niestety, społeczeństwo ludzkie to najbardziej złożone zjawisko w znanym nam wszechświecie, więc identyfikacja klucza do jego dynamiki nie jest prostym zadaniem. Jeśli chcesz znaleźć miary i teorie w naukach społecznych tak przejrzyste jak w chemii, szukaj ich pod latarnią. Co oznaczają te wyniki? Carneiro postulował, że ta lista cech była rodzajem drabiny, sekwencją ewolucji. Gdybyśmy mogli obserwować te różnorodne społeczności w trakcie ewolucji, a nie patrzeć na nie statycznie - gdybyśmy mieli film zamiast fotografii -zobaczylibyśmy, że nabywają tych cech w mniej więcej takiej samej kolejności, od dołu do góry listy. Kultury przeważnie wykazywały tendencje do prowadzenia handlu pomiędzy społecznościami, miały do dyspozycji ludzi pełniących funkcje religijne i wyspecjalizowane rzemiosło na długo zanim miały świątynie, kodeksy
prawne i duże miasta. Po latach, w celu przetestowania swojego modelu, Carneiro zajął się ewolucją ziem anglosaskich od piątego do 2 końca jedenastego wieku. W źródłach historycznych znalazł 300 cech kulturowych, których kolejność pojawiania się mógł udokumentować, a 33 z nich znajdowały się już pomiędzy 100 cechami z jego drabiny. Przebadał każdą parę cech spomiędzy tych 33 - wszystkie 528 kombinacji - aby sprawdzić, w każdym przypadku, czy te dwie rzeczywiście ukazały się w kolejności przewidzianej przez jego drabinę. Otrzymał odpowiedź pozytywną w 86,5 procent przypadków. Ponadto prawie wszystkie wyjątki -13,5 procent - pojawiły się przy porównywaniu cech leżących bardzo blisko siebie na drabinie, takich jak „miasta liczące 2000 i więcej mieszkańców" (cecha numer 27) i „państwo lub Kościół zatrudniają rzemieślników" (28) lub „opodatkowanie w towarach i usługach" (24) i „pobór do wojska" (25). Innymi słowy: to były pary cech, których relatywna kolejność, jak się można było domyślić, byłaby różna w zależności od danego przypadku ewolucji kulturowej. To wszystko pozwoliło uczonemu uwierzyć, że naprawdę znalazł znaczącą listę kumulatywnych cech kulturowych; cech, które mają tendencje do ukazywania się w szczególnym porządku, a kiedy już się ukażą, mają tendencje do trwania. Zasugerował więc przyrząd pomiarowy do luźnych pomiarów złożoności kulturowej: dodać liczbę cech, które posiada społeczność, a następnie przypisać im rangę. Inny badacz, Raoul Naroll, już wcześniej opracował odmienną miarę złożoności społecznej, należała do niej na przykład liczba specjalizacji w rzemiośle oraz liczba „typów zespołów". A te dwie miary złożoności klasyfikowały społeczności w prawie dokładnie takim samym porządku. To odkrycie,
napisał Carneiro w 1969 roku, „umocniło mnie w przekonaniu, że złożoność kulturowa jest czymś rzeczywistym, 3 obiektywnym i dającym się zmierzyć". Pomimo takiego przekonania Carneira do dzisiaj nie osiągnięto jeszcze kompromisu, jak mierzyć złożoność społeczną. Niektórzy analitycy kładą nacisk na liczbę „poziomów hierarchicznej kontroli" w organizacji społecznej.* Wielu, podobnie jak Naroll, uznaje stopień podziału pracy za istotny (podobnie jak niektórzy biolodzy odwołują się 4 do ilości „typu komórek" jako miernika złożoności organizmu). Jednak test sędziego Pottera Stewarta - „poznaję ją, kiedy ją widzę" - zachował pewien powab. W obronie ewolucjonizmu kulturowego należy zauważyć, że nauki ścisłe, kiedy przychodzi do zdefiniowania złożoności, wcale się lepiej nie spisują. Fizycy i chemicy mają rygorystyczne definicje. Na przykład entropia: „Z mikroskopowego punktu widzenia (dla świata cząstek) entropia danego stanu makroskopowego (dostępnego 5 bezpośredniej obserwacji) jest miarą nieuporządkowanego układu". Wiedzą, że miejsce złożoności jest gdzieś pomiędzy miarą nieupo-rządkowania a „miarą uporządkowania". Nie osiągnięto jednak porozumienia co do tego, na czym dokładnie polega istota złożoności, ani jak kwantyfikować złożoność.