JOEL ROSE KRUK Przełożyła Magdalena Moltzan-Małkowska Prószyński i S-ka Tytuł oryginału THE BLACKEST BIRD Copyright © 2007 by Joel Rose All rights res...
11 downloads
19 Views
2MB Size
JOEL ROSE
KRUK Przełożyła Magdalena Moltzan-Małkowska
Prószyński i S-ka
Tytuł oryginału THE BLACKEST BIRD Copyright © 2007 by Joel Rose All rights reserved Projekt okładki Paweł Rosołek Redaktor prowadzący Renata Smolińska Redakcja Łucja Grudzińska Korekta Grażyna Nawrocka Redakcja techniczna Elżbieta Urbańska Łamanie Ewa Wójcik ISBN 978-83-7469-863-4 Warszawa 2008 Wydawca Prószyński i S-ka SA ul. Garażowa 7, 02-651 Warszawa www.proszynski.pl Druk i oprawa ABEDIK SA. ul. Ługańska 1, 61-311 Poznań
Kto pije do dna? Jego zdrowie! Edgar Allan Poe
1. 26 lipca 1841, północ Baczcież, ile go to kosztuje. Wszak nie jest całkiem bezduszny. Ale nie przestaje; drze suknię na pasy i obwiązuje nimi kibić i szyję, ażeby łatwiej unieść. Nie może patrzeć jej w twarz, w ogóle nie może na nią patrzeć. Drewniana ścieżka, porośnięta z obu stron jeżyną i gęstym krzewem, świeci pustkami. W pobliżu chlupocze rzeka, ostra woń wierci go w nozdrza. Tuż za połacią wody, w dryfujących oparach mgły, od strony miasta jarzą się światła. Wydaje mu się, że w oddali słyszy plusk wioseł. Na niebie nie widać księżyca, jedynie gwiazdy migoczą skroś wysokiego baldachimu drzew. Stało się. Przepełnia go smutek i tęsknota; nie czuje bólu, tylko wszechogarniającą melancholię. Ugina się pod ciężarem, wreszcie kładzie ciało na brzegu i szuka kamieni, dość ciężkich, by pociągnęły ją na dno. Myśli płyną ku nieruchomej postaci. Co ja uczyniłem? - Ach, Mary - mamrocze pod nosem, może nawet głośno wypowiada jej imię. - Ach, Mary. 7
2. Stary Hays Nazywa się Jacob Hays. Ale w lokalnych gazetach, „The New York Evening Herald”, „The Sun”, „The Tribune”, naczelnik służb porządkowych metropolii znany jest jako Stary Hays. Liczy sobie pięćdziesiąt dziewięć lat, piastuje urząd od lat blisko czterdziestu, wyznaczony nań w 1802 roku przez burmistrza Livingstona. Jacob Hays zasłynął jako młody konstabl na Bayard's Mount, gdzie ku uciesze pospólstwa organizowano walki psów z bykami. Spadał jak jastrząb w tłum zapijaczonych i uzbrojony jeno w pałkę krążył wśród gawiedzi, strącając kapelusze co bardziej chwackim osobnikom, a gdy spieszyli odzyskać utracone nakrycie głowy, celnym kopniakiem w zadek odbierał im ochotę do dalszej bitki. I tak, sunąc od jednego mąciwody do drugiego, położył kres wielu awanturom. Słynie jako człek uczciwy i praworządny, cnotliwy i wielce bogobojny. Głęboko osadzone brązowe oczy nadają myślący wyraz powściągliwej twarzy o mahoniowej karnacji i krzaczastej brwi. Mocny zarys szczęki i ust oraz wielkie uszy z kępkami posiwiałych sztywnych włosów tworzą aurę człowieka czujnego i nader przenikliwego. Wytrwały i zadzierżysty, nieugięty postrach wszystkich złoczyńców, Stary Hays wierzy, iż po fizjonomii potrafi odróżnić bandytę od człowieka uczciwego. Poświęcił tej dziedzinie całe swe życie, hołdując przekonaniu, że twarz to nieomylny wykładnik duszy. Studiuje pilnie każdego mężczyznę i kobietę, którzy mijają go na ulicy, i umieszcza ich w odpowiednich przegródkach pamięci. Siła i opoka policji okręgowej, od niedawna znany jako detektyw. Przypisuje mu się wynalezienie wielu technik wykrywania zbrodni; podobno on pierwszy kazał śledzić podejrzanego, pierwszy też opracował przesłuchanie metodą silnej ręki, znaną jako badanie trzeciego stopnia. Zaczynał jako młodzieniec od najniższego szczebla, gdy siły policyjne nie nosiły jeszcze miana formalnych i składały się z nielicznych oddziałów funkcjonariuszy oraz równie śladowych jednostek „skórzanogłowych”, wysławianych strażników nocnych, którzy zawdzięczali ów 8
przydomek skórzanym kaskom pozbawionym przedniego ronda i powleczonym żywicą, co czyniło je twardymi jak stal. Wcześniej tegoż dnia, czyli we wtorkowy ranek, ledwie zdążył zasiąść do kawy zwanej przezeń „jawajską”, świeżo zaparzonej przez jego córkę Mary Olgę w domu rodzinnym, czyli skromnym budynku z czerwonej cegły, położonym przy Lispenard Street, Stary Hays otrzymał pilną wiadomość. Została doręczona przez czarnoskórego zakrystianina szkockiego kościoła prezbiteriańskiego przy Grand Street, tegoż samego, w którym jego rodzina modliła się przez wiele lat, dawniej świętej pamięci żona i synowie, a teraz już tylko on z córką. List, podpisany przez wielebnego doktora we własnej osobie, upraszał o jego natychmiastowe przybycie, albowiem nocą, nie wiedzieć jakim cudem, z kościelnej iglicy skradziono miedzianą osłonę. Stary Hays niezwłocznie stawił się na miejsce, ale, jak się okazało, na próżno. Po miedzi nie zostało ani śladu, a gruntowne przeczesanie kuźni i punktów złomu wymagało udziału jegomościa młodszego i bardziej żwawego. Wielebny nie omieszkał wspomnieć o bandach wyrostków, które ostatnimi czasy kręcą się w okolicy świątyni. Prosił, ażeby zwrócić szczególną uwagę na Tommy'ego Colemana i jego gang Czterdziestu Złodziejaszków, zbierających się w melinie o jedną przecznicę od kościoła na Prince Street. Hays obiecał, że dopadnie gagatka i przemówi mu do rozumu. Tym samym zakończył rozmowę i zawołał swego długoletniego stangreta Balboę, starszego Murzyna odzianego strojnie w surdut w odcieniu butelkowej zieleni oraz żółty krawat, który cierpliwie czekał nań przy krawężniku. Z pomocą Balboy wsiadł do powozu, krytego czarnego barouche, i w parę minut znalazł się w swym gabinecie w Tombs, na wprost zakratowanego okna, przez które sączyły się promienie słońca. Sierżant McArdel ze straży nocnej, rudzielec o różowej twarzy, stanął w progu i odchrząknął. - O co chodzi, sierżancie? - spytał Hays. - Pytał o pana pewien dżentelmen, sir. Trzydziestodziewięcioletni sierżant McArdel miał za sobą siedemnaście lat służby, z czego tylko trzy w pełnym wymiarze godzin. Wcześniej nosił cegły, głównie w Trzeciej Dzielnicy, w okolicach Columbia College. Bynajmniej nie był w tym odosobniony - wielu strażników imało się 9
przeróżnych zajęć, aby podreperować marne zarobki (które oficjalnie wynosiły osiemdziesiąt siedem centów za zmianę) wyznaczone im przez Radę Miasta. - Pozwolę sobie zauważyć, sir - dodał McArdel - że ów dżentelmen był bardzo wzburzony. Więzienie, w którego czeluściach mieścił się gabinet Haysa, powstało trzy lata wcześniej, w 1838 roku w miejsce starego Bridewell. Posępna konstrukcja z szarych kamiennych bloków na stopach fundamentowych, nazywana Zakładem Karnym dla Mężczyzn, tudzież w pewnych kręgach Pałacem Sprawiedliwości, znajdowała się na zbiegu ulic Elm, Centre, Anthony i Leonard, na zachodnim brzegu dużego stawu będącego głównym źródłem miejscowej wody pitnej. Od chwili powstania przylgnęło do niej miano Tombs, Groby. Biuro naczelnika mieściło się w korytarzu śmierci, opodal wielkiej celi awanturników, do której dzień w dzień trafiał barwny korowód pijaków i rzezimieszków wszelkiej maści. Mogli tam spokojnie ochłonąć i wytrzeźwieć, a po zapłaceniu grzywny (zwykle dwa dolary pięćdziesiąt) ponownie ruszyć w świat. Upał panował nieznośny, nawet jak na nowojorski dzień u schyłku lipca; duchota doskwierała szczególnie ludziom posuniętym w latach jak Hays. Pogoda, wespół ze smrodliwymi wyziewami bagnistej gleby, na której wzniesiono więzienie, mocno dawała mu się we znaki. Zrzucił z dębowego biurka jednego z licznych więziennych kotów, tolerowanych z uwagi na czynny wkład w trzebienie szczurzej populacji, a następnie otarł czoło wielką chustką, skupiając w przelocie uwagę na głoszone tubalnym głosem kazanie dobiegające z celi awanturników. Temat: szatański brak umiaru. - Proszę wybaczyć, sir - podjął sierżant McArdel - wszelako ów dżentelmen, który przedstawił się jako pan Arthur Crommelin, zjawił się tutaj dziś rano. Wygląda na to, że zaginęła młoda kobieta, z którą łączy go pewna zażyłość. Pan Crommelin bardzo się o nią niepokoi, podobnie jak inne osoby z jej kręgu, w tym również matka zaginionej panny. Dlatego przyszedł zamienić z panem słówko i pod pańską nieobecność wyłuszczył sprawę mnie. - Podał nazwisko rzeczonej panny? - spytał Hays. - Mary Rogers, sir. Hays zmrużył oczy. 10
- Mary Rogers? - Brzmi znajomo, sir? - W rzeczy samej. - Zna ją pan, sir? - Jeśli to ta sama Mary Cecilia Rogers z Pitt Street, która pracowała niegdyś w sklepie tytoniowym pana Johna Andersona na Broadwayu opodal Publishers' Row, wydaje mi się, że już kiedyś zaginęła, jakieś trzy lata temu. Czy ów dżentelmen wspomniał o podobnym incydencie? - Nie, sir. - O ile dobrze pamiętam, wówczas przyszła do nas jej matka, też bardzo wzburzona. Twierdziła, że córka zostawiła list pożegnalny, lecz panna Rogers zjawiła się po tygodniu z wyjaśnieniem, że bawiła u ciotki na Brooklynie, nie wiedząc nic o zdenerwowaniu matki. Nabrałem wtenczas przekonania, że przebywała zgoła gdzie indziej. - To znaczy gdzie, sir? - Ze swoim kochankiem. - Wcale bym się nie zdziwił, gdyby tym razem chodziło o to samo. McArdel pokiwał głową. - Ani ja - odpowiedział naczelnik Hays, odwracając się od zakratowanego okna i widocznego za nim dziedzińca. - Ani ja.
3. Morderstwo Minęły dwa dni i życie naczelnika toczyło się utartym trybem. W żarze dławiącym metropolię fala zbrodni ogarnęła zawilgocone Five Points, zalewając barwne enklawy Minetta Creek i obmywając cuchnące porty przybrzeża. Na Rose Street poderżnięto gardło wózkarzowi o ziemistej cerze, ktoś połaszczył się na jego lichy dobytek; z nabrzeża na James Slip znikły cztery beczki rumu, a na Czternastej Ulicy przyłapano trzy leciwe niewiasty, zdążające ociężale chodnikiem i suto okręcone ukrytymi pod sukniami belami jedwabiu, zwędzonymi ledwie pięć minut wcześniej z fabryki materiałów krawieckich Endicotta. Młody lekarz ze szpitala miejskiego, oskarżony przez kolegów po fachu o wykupienie ciał 11
zmarłej matki i dziecka z samych trzewi owego cuchnącego siedliska niedoli o nazwie Old Brewery, został przyłapany na krojeniu zwłok w suterenie swego gabinetu przy Hester Street. Trzech opryszków związanych z bandą z Charlton Street, którzy pod osłoną nocy wypuścili się na piracką wyprawę, zatonęło w rzece Hudson (nazywanej często Północną), kiedy ich skradziona łódź została staranowana i wywrócona przez wypływający na ocean trójmasztowiec. Tak oto płynął czas, wyznaczając rytm dzienny i nocny dni Starego Haysa. Aż do czwartkowego ranka przed dziesiątą, kiedy to w więziennej bramie ukazał się ospowaty młodzieniec w stanie wielkiego wzburzenia i przedstawiwszy się jako Daniel Payne, z zawodu kancelista, poprosił o widzenie z naczelnikiem. - Jestem narzeczonym Mary Cecilii Rogers - oznajmił głosem nabrzmiałym z emocji, gdy doprowadzono go przed oblicze Haysa. Aż do tej chwili naczelnik nie poświęcił zbyt wiele czasu Mary Rogers i jej ostatniemu zniknięciu, wychodząc z założenia, iż gryzetka bawi gdzieś w ramionach kolejnego wielbiciela. Wszelako widok kancelisty wnet uświadomił mu jego błąd. - Doszły mnie słuchy - ciągnął Payne - że mój rywal, pan Arthur Crommelin, stawił się wczoraj u pana z pewnymi informacjami na temat panny Rogers, nie szczędząc aluzji pod moim adresem. To już nieważne. Została znaleziona. - Nie patrzył na Haysa, wbijając wzrok w podłogę. Przeszył go dreszcz i słowa uwięzły mu w gardle. - Obawiam się, że nnie żyje - wyjąkał. Naczelnik poczuł, jakby lodowata dłoń wśliznęła mu się do brzucha i zacisnęła palce na jego trzewiach. - Nie żyje? - powtórzył. - Jak to, mój panie? - Pan Crommelin najmował kiedyś pokój u pani Rogers, podobnie jak ja teraz. Przed moim przybyciem cieszył się względami panny Rogers, atoli rychło zająłem jego miejsce. W dniu wczorajszym, po wizycie u pana, postanowił wszcząć poszukiwania na własną rękę. W szynku na Dey Street posłyszał, jakoby na promie widziano młodą kobietę o rysopisie Mary, i pojechał do Hoboken. W New Jersey zobaczył tłum oblegający zwłoki na brzegu rzeki opodal Sybil Cave. Jak się okazało, była to ta, której szukał. 12
Łzy napłynęły mu do oczu. - Mary! - wyszlochał. - Utonęła? - zapytał Hays, spoglądając na młodzieńca, który krztusił się i mamrotał pod nosem. - Obawiam się, że nie tylko. - Nie tylko? - Pan Crommelin twierdzi, że została zamordowana. Stary Hays zmierzył rozmówcę bacznym spojrzeniem. - Czy pan Crommelin jest pewien, że panna Rogers nie padła aby ofiarą tragicznego wypadku? Może się pomylił? - Nie, nie - oświadczył niemal z urazą Payne. - Nie ulega wątpliwości, że chodzi o morderstwo. Przyznał, że woda zniekształciła straszliwie jej ciało i twarz i zrazu nie miał przekonania, czy to na pewno ona, wszelako teraz już jest pewien. Wrócił dziś rano, skoro świt, zatrzymany - jak sam powiedział - koniecznością złożenia zeznań w obecności koronera. Za zgodą tego ostatniego, doktora Cooka, przywiózł kawałki wstążki, strzęp materiału z sukni Mary, kwiaty z jej kapelusza, szarfę i rąbek halki, które miał pokazać pani Rogers w nadziei, że starsza pani rozpozna w nich własność córki. Ponadto przywiózł też pukiel jej włosów oraz bucik, jako że Mary wyróżniała się niezwykle drobnymi stopami. Pani R, potwierdziła, że wszystkie przedmioty należą do jej córki. - Payne rozszlochał się na nowo. - To na pewno ona, sir.
4. Między prądami Wczesnym popołudniem tego samego dnia Stary Hays wsiadł na prom na przystani przy Barclay Street i przepłynąwszy rzekę Hudson, po godzinie znalazł się w gabinecie koronera powiatu Hudson, doktora Cooka. Doktor Cook, człek wysoki i żylasty, usiadł na krześle, wskazując drugie gościowi. Długie, kościste palce splótł przed sobą jak iglicę, a następnie wyłuszczył sprawę. Powiedział Haysowi, że ubiegłego wieczora zeznał przed lokalną komisją śledczą, co następuje: 13
Ofiarę zidentyfikowali jako Mary Cecilię Rogers, lat dwadzieścia jeden, zamieszkałą przy Nassau Street pod numerem 126, w Nowym Jorku w stanie Nowy Jork. Panna Rogers zginęła z ręki nieznanego sprawcy bądź sprawców. - Szczątki zostały zauważone przez dwóch rybaków - dodał doktor Cook, zerkając do swoich notatek - Jimmy'ego Boularda i Henry'ego Mallina, którzy tego dnia wybrali się na wycieczkę statkiem parowym z Manhattanu. Około południa, podążając ścieżką na północ od strony Pól Elizejskich, obaj mężczyźni zwrócili uwagę na coś, co zrazu wzięli za zbitek gałganów podskakujący na wodzie parę metrów od brzegu. Chcąc się lepiej przyjrzeć, wleźli do wody i po chwili zrozumieli, że w istocie mają przed sobą napuchłego i potwornie zniekształconego trupa, który unosił się na mieliźnie na poły zanurzony w wodzie. Wtenczas czym prędzej wrócili na brzeg, po czym wynajętą łódką podpłynęli do miejsca, gdzie zwłoki uwięzły między dwoma prądami. - Padła ofiarą nad wyraz brutalnego mordu - oznajmił doktor Cook. - Nie ma wątpliwości, iż zbrodnię tę popełniła więcej aniżeli jedna osoba. Jestem niezbicie przekonany, że ta młoda kobieta została napadnięta przez szajkę niegodziwych opryszków. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa rychło po schwytaniu utraciła przytomność, zbrodniarze zaś w międzyczasie nie tylko skrępowali jej ręce, ale i obwiązali wokół szyi strzęp koronki. Już samo to mogło pozbawić ją życia. - Czy zauważono w jej ustach pianę, jak zwykle w przypadku topielców? - Żadnej piany nie widziałem. Na gardle widniały liczne zasinienia i ślady palców. Po prawej stronie szyi, opodal tętnicy, dostrzegłem nabrzmiałą krwią plamę wielkości i kształtu męskiego kciuka oraz dwie lub trzy podobne plamy po lewej stronie, przypominające odciski palców. Ramiona miała przyciśnięte do piersi i tak zesztywniałe, że musiałem prostować je na siłę. Prawa dłoń była zaciśnięta, lewa lekko rozwarta. Wyglądało to tak, jakby związano jej nadgarstki, albowiem na obydwu widniały koliste otarcia, zapewne od powrozu. Skrępowano jej ręce, aby bez przeszkód zbezcześcić ciało, następnie rozwiązano je, a trupa porzucono. Wszystko wskazuje na to, że została związana, zakneblowana, 14
zgwałcona i uduszona, a na koniec wrzucona do wody. - Ślady odurzenia? - zapytał Hays. - Żadnych. Twarz była umazana czarną krwią, która po części sączyła się z ust. Ciało i rysy silnie obrzękłe, a żyły obrzmiałe. - Znałem ją - odrzekł z głębokim westchnieniem Hays. - Kupowałem tytoń w sklepie, w którym pracowała. Była energiczną, młodą osóbką. Cook podniósł wzrok znad swoich notatek. - Któż mógł coś takiego przewidzieć - odparł. - Równie straszliwa zbrodnia sieje w sercu ogromny zamęt i skłania nas do zadumy nad kondycją społeczeństwa, w którym przyszło nam żyć. - Ze smutkiem potrząsnął głową. - Odzież miała poszarpaną i w ogólnym nieładzie. Z części zewnętrznej, od samego dołu aż do pasa wydarto strzęp szerokości jednej dłoni, ale go nie oderwano. Był okręcony kilka razy dokoła kibici i wzmocniony węzłem. Proszę wszelako zważyć, że nie jakąś tam damską pętelką, tylko solidnym węzłem. Znać było rękę marynarza. - Marynarza? - mruknął Hays. - Na czym opiera pan swoje przypuszczenia, doktorze? - Twierdzę, iż zawiązany strzęp tkaniny miał utworzyć coś w rodzaju uchwytu do przeniesienia ciała. - Jednym słowem panna Rogers nie została zamordowana na brzegu? - Z całą pewnością nie. - Rozumiem. Czy wiemy, gdzie to się stało? - Jak dotąd nie. W górnej części pleców, wzdłuż łopatek oraz w okolicach bioder widnieją głębokie otarcia. Moim zdaniem powstały, gdy ofiara usiłowała bronić się przed gwałtem. Niewątpliwie ułożono ją na twardej powierzchni, mogła to być drewniana podłoga, dno łodzi lub coś jeszcze innego. - A łóżko? - Wykluczone. Cook raz jeszcze zajrzał do swych notatek. Mozolnie rozszyfrował własne koślawe pismo i ponownie zwrócił się do Haysa. - Bezpośrednio pod suknią, na wierzchniej halce, miała spódniczkę z cienkiego muślinu. Wydarto z niej całkowicie strzęp na czterdzieści 15
pięć centymetrów szeroki i zasłonięto nim usta, wzmocniwszy go mocnym węzłem na karku. Przypuszczam, że jeden z napastników dodatkowo przytrzymał knebel ręką. Kark także był mocno obrzmiały. Muszę przyznać, że wspomniany przeze mnie uprzednio strzęp koronki mało nie umknął mojej uwagi. Został tak mocno okręcony dokoła szyi, że trudno go było dostrzec. Wrzynał się głęboko w ciało, zadzierzgnięty marynarskim węzłem, który tkwił tuż pod lewym uchem. Obrzęk na szyi uczynił go prawie niewidocznym, uwagę moją zwróciło dopiero koliste wgłębienie na gardle. Przesuwając ręką za uchem, wyczułem pod palcami nieduży węzeł, który zrazu wziąłem za niewidoczny z zewnątrz szew kołnierzyka. - Czy nie wystarczyłoby to jedno, by spowodować śmierć? - W rzeczy samej. Podejrzewam, iż została kilkakrotnie zniewolona, zanim wyzionęła ducha. Być może nawet przez kilku mężczyzn. - A wcześniej? - zapytał Hays. Doktor Cook zawahał się w sposób niemal niedostrzegalny. - Prowadziła się nienagannie - odparł. - Nie odnotowałem nic, co uwłaczałoby jej czci. Nagły ból przeszył prawe kolano Haysa aż do pośladka i naczelnik omal się nie wzdrygnął. Lekarz, doktor John Francis, poinformował go, że cierpi na słabe krążenie i chroniczny artretyzm stawów, w szczególności kolana, kostki oraz biodra, co jest typową przypadłością podeszłego wieku. Długotrwałe zachowywanie jednej pozycji, czy to siedzącej, czy stojącej, często powodowało ból, atoli Jacob Hays nie miał zwyczaju się uskarżać. - Gdzie są teraz zwłoki? - zapytał. - Chciałbym je obejrzeć. Doktor Cook zmarszczył brwi. - Z powodu upału uznałem za stosowne umieścić je w tymczasowym grobie. - Czy jest pan całkowicie przekonany, że to Mary Rogers? Nie ma co do tego najlżejszych wątpliwości, nawet pomimo zniekształconych rysów? - Bynajmniej. Wskazują na to zaistniałe okoliczności, poza tym została rozpoznana. - Przez kancelistę i byłego narzeczonego Crommelina? - Owszem, przez pana Crommelina. Wraz ze swoim przyjacielem zjawił się na miejscu, kiedy dokonywałem oględzin. 16
- Przyjacielem? - Dżentelmenem, który przedstawił się jako Archibald Padley, też dawny lokator pani Rogers i również kancelista. - A cóż dokładnie owi panowie zrobili i mieli do powiedzenia? - Dokoła zebrał się tłum gapiów. Dżentelmeni przepchnęli się przez gawiedź, aby lepiej widzieć. W pewnym momencie pan Crommelin zaalarmował mojego współpracownika, Gilberta Merritta, sędziego pokoju powiatu Hudson, że wedle jego obaw on i przyjaciel znają tożsamość martwej kobiety. Wszelako po bliższych oględzinach przyjaciel wycofał się ze swego stanowiska, twierdząc, iż z uwagi na stopień rozkładu nie może być pewien. Wtenczas Crommelin ukląkł i ująwszy rękę martwej, podciągnął rękaw sukni, badając z bliska włoski na przedramieniu. Po chwili łzy napłynęły mu do oczu. „Znam ją”, powiedział. „Z całą pewnością ją znam! To Mary Cecilia Rogers i boję się, że ten cios zabije jej biedną matkę!”. - Matkę? - Tak. - Dokładnie tak brzmiały jego słowa? - Tak jest. - A pan wziąłeś jego słowa za niezbitą poszlakę? - Po prawdzie wolałbym się oprzeć na zeznaniu członka rodziny, na przykład matki, wszelako zwłoki zaiste robiły potworne wrażenie, chociaż nie przebywały w wodzie długo. Z powodu upału stopień rozkładu był tak daleko posunięty, iż wolałem oszczędzić matce, kobiecie jak mi wiadomo starej i słabowitej, dodatkowych katuszy, więc przyjąłem tę identyfikację, nie czekając na dodatkowe potwierdzenie. - Na przykład z ust koronera Nowego Jorku? Doktor Cook uśmiechnął się z zakłopotaniem i wzruszył ramionami. Jego niebieskie oczy zalśniły. - To pańskie słowa, sir. - Jednym słowem ma pan nadzieję, że Nowy Jork przejmie śledztwo, doktorze Cook? - Moi przełożeni wzbraniają się przed przejęciem jurysdykcji. Bądź co bądź ofiara była mieszkanką pańskiego miasta, naczelniku, a nie New Jersey. Ciało biednej dziewczyny istotnie dopłynęło aż tutaj, wszelako nie zaprzeczy pan, iż tak potworna zbrodnia mogła się wydarzyć tylko 17
w obrębie waszego pięknego miasta. Dlatego muszę odpowiedzieć twierdząco. Któż bowiem lepiej rozwiązałby tę przykrą sprawę aniżeli człowiek o pańskich zdolnościach i wnikliwości?
5. Mózg Miasta Stary Hays miał córkę, ostatnie ocalałe dziecko (pozostała czwórka, sami synowie, odeszła za sprawą epidemii żółtej febry, która zabrała ich w ciągu zaledwie kilku upalnych sierpniowych dni), toteż śmierć Mary Rogers miała dlań szczególne znaczenie. Ukochane najmłodsze dziecię, również Mary, a dokładnie Mary Olga, nazywana przez przyjaciół i krewnych po prostu Olgą, niewiele różniła się wiekiem od Mary Cecilii Rogers, przeto naczelnik tym bardziej wziął sobie do serca los biednej dziewczyny. Jego żona Sarah, z którą przeżył czterdzieści osiem lat, zapadła w styczniu na arytmię serca. Podała kolację i ledwie zdążyła zająć miejsce przy stole, gdy naraz bez czucia legła twarzą do podłogi. Wnet odzyskała przytomność, wszelako oczy jej pociemniały, a narządy odmówiły posłuszeństwa i nie minęły trzy dni, jak jego ukochana pożegnała się z tym światem. Stąd nie należy się dziwić, że od tamtej chwili pierwsze miejsce w jego sercu zajmowała właśnie córka, droższa mu aniżeli najcenniejszy skarb. Hays rzadko łączył emocje z pracą. Wiedział, że nawet gdyby potraktował wieść o zniknięciu dziewczyny z należytą uwagą, niewiele mógłby zrobić. Mary Rogers już nie żyła. Mimo to sumienie nie dawało mu spokoju. Od czasu sprawy jej pierwszego zniknięcia wiedział, że dwudziestojednoletnia Mary Cecilia Rogers przyszła na świat w 1820 roku w stanie Connecticut. Matka jej, Phebe Mather Rogers, weszła po ślubie do rodziny zaciekłych purytanów Increase'a i Cottona Matherów, ale jej mąż, Ezra Mather, zmarł na zakażenie w wieku lat trzydziestu siedmiu, pozostawiając ją z dwójką dzieci, synem i córką. Phebe ponownie wyszła za mąż, tym razem za potomka innej znamienitej rodziny z Connecticut, fanatyka religijnego i kwakra Jamesa Rogersa, założyciela ortodoksyjnej sekty rogerenów. Powiła Mary w wieku lat czterdziestu dwóch; było to jedyne dziecko z tego związku. Hays przypomniał sobie złośliwe 18
pogłoski, jakoby Mary wcale nie była dzieckiem Phebe, tylko jej wnuczką, bękartem córki Phebe o tym samym imieniu. W 1835 roku, kiedy Mary liczyła sobie piętnaście lat, James Rogers zginął w wybuchu łodzi parowej na Long Island, pozostawiając rodzinę na skraju nędzy. Podczas kryzysu finansowego w 1837 roku wdowa z córką przeniosły się do Nowego Jorku w nadziei na poprawę losu. Początkowo zamieszkały przy Liberty Street 116, w domu Johna Andersona, młodego właściciela sklepu i znajomego pierwszego męża Phebe, Ezry Mathera. Anderson prowadził sklep z tytoniem na dolnym Broadwayu pod numerem 319, naprzeciw parku City Hall. Sklep ów był miejscem spotkań szemranej zbieraniny wałkoni, hazardzistów i szlifibruków, z których większość napływała ze znanego Haysowi aż nazbyt dobrze pobliskiego lokalu o wątpliwej reputacji, zwanego Kwaterą. W wieku siedemnastu lat Mary była niekwestionowaną pięknością, Anderson zaś zrozumiał, że równie urodziwa panienka ściągnie szacowną i wpływową męską klientelę, która uświetni jego skromne progi. Zaproponował dziewczynie pracę, a ona się zgodziła po naradzie z matką. Nie zawiódł się w swych oczekiwaniach i rychło do jego sklepu z tytoniem, usytuowanego ledwie kilka przecznic od ruchliwego i wpływowego Publishers' Row oraz Printing House Square, poczęli napływać znamienici przedstawiciele prasowego światka, w tym wielu pisarzy i wydawców. Przy okazji pierwszego zniknięcia Mary Hays dowiedział się od jej ciotki, pani Downey, i kuzynki, pani Hayes (której nie łączyły z naczelnikiem więzy żadnego pokrewieństwa, ich nazwiska miały odmienną pisownię), że Mary lubowała się atencją, jakiej nie szczędzili jej panowie, i nieraz rozprawiała o bywalcach sklepu. Obie panie utrzymywały, że uroda dziewczyny stanowiła tylko jeden z aspektów jej czaru. Mary była energiczną, bezpośrednią i pełną wdzięku młodą kobietą, chociaż nie ukrywano, iż bywała nieobliczalna. Czasem wymykała się z mieszkania przy Liberty Street na sekretne schadzki. Z kim, tego nigdy nie zdradziła. Jak już wspomniano, po raz pierwszy Mary tajemniczo zniknęła trzy lata przed tragicznym wydarzeniem ostatnich dni, blisko rok po tym, jak 19
podjęła pracę u Andersona. Ów incydent wprawił właściciela sklepu i pozostałych wielbicieli w wielkie poruszenie. Matka dziewczyny w przypływie rozpaczy i bezsilności zwróciła się do gazet, korzystając z łaskawości wydawców i dziennikarzy, którzy nie kryli podziwu dla jej córki. Wyznała, iż na sekretarzyku córki znalazła list pożegnalny, co wzbudziło w niej oczywistą panikę. Na łamach dzienników - „Evening Tribune”, „Journal of Commerce”, „Sun”, „Mercury”, „Atlas” i „Commercial Intelligence” - poczęły ukazywać się przesiąknięte zwątpieniem łzawe historie o tym, jakoby Mary targnęła się na własne życie. Pisano, że była od miesięcy adorowana przez (nieznanego) wielbiciela, który często zaglądał do sklepu z tytoniem. Podobno ów dżentelmen przestał zabiegać o jej względy i wyjechał z miasta. Jak można było przeczytać w „Tribune”, „rozwiał się niby dym z jednego ze swych cygar”. W odpowiedzi na pytania Haysa Anderson oznajmił, że zdarzenie to wywarło na dotychczas niewzruszonej dziewczynie tak piorunujące wrażenie, iż faktycznie mogła ulec emocjom, które jej tak skwapliwie przypisywano. W trakcie śledztwa Hays kilkakrotnie wypytywał Andersona o tożsamość tajemniczego dżentelmena. Anderson uparcie twierdził, że nic nie wie. Wymienił kilka nazwisk, w tym amerykańskich pisarzy Fenimore'a Coopera i Washingtona Irvinga, zgryźliwego krytyka z Południa Edgara Poe, mieszkającego podówczas w Nowym Jorku, i obsypanego nagrodami poetę Fitz-Greene'a Hallecka. Wspomniał nawet o fanfaronie Alexisie de Tocqueville, autorze „Demokracji w Ameryce”, oraz wybitnym pisarzu angielskim Karolu Dickensie, zagorzałym wielbicielu tabaki, który zaglądał do jego sklepu podczas swej ostatniej podróży po Ameryce; podobno wszyscy klienci mieli w równym stopniu ulec czarowi pięknej gryzetki. Ponadto, na poparcie tezy o rzekomym samobójstwie, Anderson stwierdził po namyśle, że podczas swej ostatniej bytności w sklepie Mary mogła zabrać z kasy szylinga na zakup trucizny. W wyniku rewelacji sklepikarza spekulacje zaroiły się jak grzyby po deszczu, wszelako ustały z chwilą, gdy po paru tygodniach Mary zjawiła się jak gdyby nigdy nic, z niewinną bajeczką o pobycie u krewnej na Brooklynie. 20
Nieobecność dziewczyny wzbudziła wielkie zaciekawienie całej społeczności, lecz na wieść o gadulstwie Andersona, który rozpowiadał na prawo i lewo o jej życiu osobistym, a w szczególności o relacjach z mężczyznami, Mary opuściła z hukiem przybytek pryncypała i nie wróciła tam nigdy więcej. Anderson nie krył żalu po odejściu dziewczyny, która kilka miesięcy wcześniej wyprowadziła się z jego domu przy Liberty Street i przeniosła do swej kuzynki pani Hayes na Pitt, wedle słów matki zniecierpliwiona awansami gospodarza. Niektórzy dziennikarze, zwłaszcza z „Commercial Advertiser”, podejrzewali, że afera była jeno czczym wymysłem Andersona, który (wespół z Mary) chciał w ten sposób przysporzyć sobie klientów. A teraz jeszcze to. Na dziedzińcu więzienia Balboa czekał na naczelnika i karmił nakrapianego konia marchewką, pogrążony w rozmowie z innym Murzynem, zatrudnionym tu jako sprzątacz. Hays wyszedł na słońce i skinął na woźnicę. - Idem, panie Hays - odpowiedział Balboa, przerywając rozmowę, i niezwłocznie otworzył przed panem drzwiczki powozu. Hays wsiadł i zajął swe zwykłe miejsce twarzą do kierunku jazdy, podparty na brokatowej poduszce z Indii Wschodnich. Brama więzienia stanęła otworem i powóz wyjechał na Elm Street. Nassau Street, zaczynająca się jedną przecznicę od południowowschodniej krawędzi parku City Hall, to kręta ulica biegnąca tuż za Park Row, siedziba lokalnych wydawnictw i gazet, znana jako Mózg Miasta. Przy Nassau Street mieściły się biura dwudziestu sześciu dzienników i czasopism. Pensjonat pani Rogers znajdował się pod numerem 126, pomiędzy ulicami Beekman i Ann; ot, jeden z wielu dwupiętrowych ceglanych budynków z płaskim dachem, niczym nieodstępujący od pozostałych. Zastukawszy mosiężną kołatką do drzwi, Hays przedstawił się ciemnoskórej pokojówce i zapytawszy o wdowę Rogers, został wprowadzony do środka. Frontowe drzwi pensjonatu prowadziły do części bawialnej. W salonie obwieszonym ciemnymi draperiami dwie dostojne niewiasty 21
i markotna panienka lat około czternastu skupiły się dokoła krzesła staruszki w czerni, w której Hays natychmiast rozpoznał panią Rogers. Mimo upału miała na kolanach różowo-czarny szydełkowy pled. Hays ujął lodowatą dłoń zbolałej matki, wejrzał w jej łzawe, zaczerwienione oczy, lecz odpowiedziało mu tylko puste spojrzenie. - Pani Rogers - zaczął łagodnie. - Pamięta mnie pani? Nazywam się Jacob Hays, jestem z policji. Nie odpowiedziała, jej zobojętniałe, nieobecne oblicze nie zmieniło wyrazu. Wyglądało to tak, jakby obecność naczelnika przeszła niezauważona. W pewnej chwili staruszka omiotła go wzrokiem, wszelako jej spojrzenie wnet powędrowało dalej. Prócz niej w salonie znajdowała się jeszcze wspomniana pokojówka, Dorothea Brandywine, która zajęła miejsce z tyłu, w pewnym oddaleniu od chlebodawczyni, dwie dostojne niewiasty i dziewczyna, czyli kuzynka Mary, pracująca i mieszkająca w pensjonacie. Jedną z matron okazała się pani Hayes, również kuzynka Mary, drugą zaś pani Downey, jej ciotka z Jane Street. Hays zapytał panią Hayes, czy to aby nie z jej domu przy Pitt Street zaginęła Mary przed trzema laty. Dama potwierdziła, a naczelnik zauważył, że pytanie sprawiło jej widoczną przyjemność; ucieszyła się, że pamięta. Pani Hayes wyjaśniła, że tuż po owym incydencie Mary i jej matka, dzięki pomocy pieniężnej przyrodniego brata Mary, żeglarza, wynajęły obecne lokum od niejakiego Petera Aymara. Zarabiały na skromne utrzymanie, prowadząc niewielki pensjonat. Matka Mary, wiekowa i chora, niewiele mogła zdziałać, toteż brzemię codziennych obowiązków spoczywało na barkach córki. Pani Downey dodała, że dziewczyna zdradzała ostatnimi czasy oznaki na poły zaniepokojenia, na poły desperacji, ale za nic nie chciała o tym mówić. Hays ponownie skupił uwagę na staruszce. Jeśli przysłuchiwała się jego rozmowie z panią Hayes, nie dała nic po sobie poznać. Przez wzgląd na jej podeszły wiek i oczywisty rozstrój spowodowany wieścią o tragicznym losie córki postanowił nie nękać jej tego dnia żadnymi pytaniami. Zwrócił się do pani Downey z prośbą o listę lokatorów, którzy mieszkali pod tym dachem w ciągu ostatniego roku, dodając, by umieściła na 22
niej również nazwiska sklepikarzy oraz wszelkich osób, które często bywały w domu. Ukłonił się na pożegnanie, raz jeszcze ujmując w grube palce kruchą dłoń pani Rogers. Złożył jej kondolencje z powodu śmierci córki i wyraziwszy nadzieję, że Bóg da jej siłę, wyszedł. Gdy znalazł się na zewnątrz śród popołudniowego zgiełku i krzątaniny Nassau Street, gdzie turkot powozów mieszał się z gwarem rozmów ludzi przechodzących ulicą, Balboa ponownie otworzył przed nim drzwiczki. Ledwie naczelnik Hays zdążył zasiąść w powozie, kiedy naraz zza węgła wychynął wysoki dżentelmen o pociągłej twarzy i prędko ruszył w jego kierunku. - Jedno słówko, naczelniku! - wykrzyknął, sadząc przed siebie wielkimi krokami. Balboa ściągnął lejce. Hays omiótł dżentelmena uważnym spojrzeniem. Był to chudy mężczyzna w szarym surducie i kamizelce pod kolor, nosił biały krawat i miał starannie przyczesane, uładzone pomadą włosy. Pochwyciwszy baczny wzrok naczelnika, jego stalowe oczy uciekły w bok. - Proszę wybaczyć, sir - oznajmił, podchodząc bliżej do otwartego okna powozu. - Nazywam się Arthur Crommelin, zapewne miał pan okazję o mnie usłyszeć. - Mówił z trudem, gdyż był bardzo zdyszany. Jest rzeczą niezmiernie ważną, naczelniku, aby poznał pan pewne szczegóły sprawy - podjął, uspokoiwszy nieco oddech. - Zeszłego wieczora, po złożeniu zeznań, z uwagi na późną porę ku swemu wielkiemu niezadowoleniu zmuszony byłem spędzić noc w Jersey City Hotel. Przypłynąłem dzisiaj z samego rana pierwszym promem. Z góry proszę o wybaczenie, wszelako pewne kwestie nie dają mi spokoju. Coś tu jest nie w porządku, sir. - Oprócz zabójstwa, panie Crommelin? - odparł Hays, bacznie mu się przyglądając. - Albowiem zabójstwo, łaskawy panie, uderza mnie jako zaiste nie w porządku. Crommelin zamrugał. - Ma pan słuszność. Proszę wybaczyć niefortunny dobór słów. Chodzi o to, sir, że kiedy ja zostałem na miejscu, przyjaciel mój, pan Padley, wrócił do miasta po złożeniu zeznań w Hoboken. Niezwłocznie udał się do pani Rogers, bynajmniej nie po to, by dręczyć staruszkę czy obecnością swą zakłócać żałobę, jaka niechybnie spadnie na dom wraz 23
z wieścią o losie biednej, zbłąkanej córki. Zastał ją w obecności pana Daniela Payne'a. Podczas gdy staruszka popadła w spazmy, do głębi wstrząśnięta tragiczną wieścią o losie córki, pan Payne zachował osobliwy spokój, jak gdyby śmierć narzeczonej rozumiała się sama przez się. Tak jakby z góry wiedział, co usłyszy, sir. - Wiedział? - W rzeczy samej, sir. - To znaczy? - To znaczy?! - wykrzyknął Crommelin. - Z całym szacunkiem, sir, czyż to nie dziwne, że wielbiciel i narzeczony zmarłej nie okazuje choćby cienia emocji? A gdy pan Padley uznał za stosowne oznajmić, iż jego zdaniem pan Payne winien spełnić powinność dżentelmena i stawić się na przesłuchanie u koronera, proszę sobie wyobrazić, że odmówił z całą stanowczością. Uważam to za nader osobliwe, sir. - Osobliwe. I podejrzane? - I podejrzane - potwierdził Crommelin. - Bez dwóch zdań. Hays zakończył rozmowę, pilnie skrywając odrazę. - Istotnie - powiedział, co dla człowieka o poślednim umyśle mogło stanowić wyraz aprobaty.
6. W barłogu Zielonej Żółwicy Z uwagi na to, że ciało Mary Rogers zostało znalezione w New Jersey, rozpoczęcie śledztwa wymagało uzyskania zgody burmistrza. Burmistrz Robert Morris leżał zmożony podagrą, a jego zastępca Elijah Purdy, człek zgrzybiały i nieudolny, ku wielkiej irytacji naczelnika nie kwapił się do współpracy. - Nie godzi się obarczać naszego miasta ciężarem tak ohydnej zbrodni. Jeżeli ta nieszczęsna młoda kobieta istotnie została zabita w New Jersey, jak wskazywałoby na to miejsce znalezienia zwłok, niechaj zajmą się tym władze w New Jersey. - Moim zdaniem uznałyby ów wniosek za pochopny - odparł bez cienia uśmiechu Hays. 24
- A czegóż, jeśli wolno spytać, życzyłyby sobie władze Hoboken? spytał zastępca burmistrza. - Koroner Cook i sędzia pokoju Merritt wolą, by zajęła się tym prefektura Nowego Jorku. Pojmują wagę zdarzenia, atoli obaj twierdzą z całym przekonaniem, iż tragiczna śmierć Mary Rogers wykracza poza ich jurysdykcję i umiejętności, toteż dla dobra rodziny zmarłej oraz ich samych powinniśmy przejąć sprawę. Ofiarą padła jedna z naszych obywatelek w obrębie naszego miasta, traf i prąd rzeki chciały, że znalazła się po ich stronie. - A co pan uważa, naczelniku? - Muszę się przychylić do ich osądu. Doktor Cook i sędzia Merritt to ludzie ze wszech miar godni szacunku. Obaj podzielają zdanie, że dysponujemy lepszymi środkami do rozwiązania tej zagadki. Nie sposób zaprzeczyć. Dla mnie liczy się tylko to, aby sprawców śmierci nieszczęsnej dziewczyny spotkała zasłużona kara. - Jestem tego samego zdania, naczelniku. Wszelako życzyłbym sobie, by trupy w wodach Manhattanu stały się zjawiskiem nieco mniej powszechnym. Proszę zająć się czymś innym, niech Jersey samo się o siebie zatroszczy. Oto reguły rządzące naszym pięknym miastem, pomyślał Hays. Ukryte tryby machiny władzy, jej kaprysy i fanaberie niezmiennie wyprowadzały go z równowagi, bez względu na wyniki wyborów. Odesławszy Balboę do domu, ruszył zamaszystym krokiem w rytm postukiwania laski, ze złością mrucząc pod nosem. Olga czekała w kuchni z kolacją. Przyrządziła jego ulubioną potrawę brust deckle, z mięsa zakupionego u żydowskiego rzeźnika na Centre Market. (Pręga wołowa, którą Olga przygotowywała z warzywami w sosie pomidorowym, bywała dość twarda i gęsto przetykana żyłami. Gotowana powoli w niskiej temperaturze, przybierała galaretowatą konsystencję. Była to ulubiona potrawa ojca, matka przyrządzała ją raz w tygodniu i Olga uznała za swoją powinność kontynuować tę tradycję). Hays pocałował córkę w ciepły policzek. - Dobry wieczór, panno Hays – powiedział. - Widzę, że tatuś miał ciężki dzień. Opowiedział jej o sprawie Mary i wynikającej z niej frustracji. 25
- Dziewczę samo w mieście, aż strach pomyśleć, co się może stać, córeczko - wyznał. - O mnie tatuś nie musi się martwić - odpowiedziała z uśmiechem. Kiedy żyła matka, Olga pracowała sześć dni w tygodniu na Brooklynie, ucząc angielskiego w szkole dla dziewcząt. Zrezygnowała z pracy, aby zająć się ojcem i domem, czasem tylko redagowała teksty nadsyłane z wydawnictwa Harper. - Ja też się martwię - powiedziała karcącym tonem. - Starzec sam wmieście... Dodała, że jeśli ojciec nie ma nic przeciwko temu, wieczorem pójdzie na wykład, który miał się odbyć na nowojorskim uniwersytecie. Planowała udać się tam ze swoją przyjaciółką i współpracownicą z żeńskiej szkoły, Annie Lynch. - Edgar Poe, poeta i krytyk, ma zatopić tomahawk w głowach Longfellowa i Hallecka - oznajmiła. - Muszę to zobaczyć! Następnego ranka Hays wysłał za pośrednictwem Balboy liścik do doktora Cooka w Jersey z prośbą o pozostawienie ciała Mary Rogers w tymczasowym grobie. Z uwagi na restrykcje narzucone przez zastępcę burmistrza Purdy'ego, pisał naczelnik, śledztwo zostało na chwilę obecną wstrzymane, wszelako problemy tego rodzaju zwykle znajdują pomyślny finał. Musicie uzbroić się w cierpliwość, prosił Stary Hays. Tymczasem o godzinie jedenastej rano naczelnik postanowił złożyć wizytę przywódcy szajki Czterdziestu Złodziejaszków Tommy'emu Colemanowi, młodemu ladaco, którego przewielebny doktor szkockiego kościoła wskazał jako możliwego sprawcę kradzieży miedzianej osłony iglicy. Po wyjściu z Tombs ruszył na północ i minąwszy Canal, dotarł na Prince Street, gdzie pod łukiem pomiędzy ulicami Thompsona i Sullivana, w szemranym barze mieściła się kwatera główna gangu. Prowadziła ją czarnoskóra olbrzymka, znana w okolicy i poza nią jako Zielona Żółwica ze względu na łudzące podobieństwo do wielkiego zwierzęcia z gromady gadów. Brudne, zawilgłe odrzwia wiodące do spelunki stały otworem, na poły ukryte pod poziomem chodnika. Hays wszedł do środka i odczekał chwilę, aż oczy przyzwyczają mu się do mroku, po czym ruszył długim 26
na dwadzieścia metrów wąskim korytarzem, który pomalowano smoliście czarną farbą. Na jego końcu trafił do głównej izby: była w połowie wypełniona ludźmi i nieco jaśniejsza aniżeli korytarz. Widok nowo przybyłego wzbudził wśród zebranych niemały popłoch i wszyscy jak jeden mąż hurmem czmychnęli do wyjścia, odwracając głowy i nasuwając czapki głęboko na oczy. Nie doczekawszy się powitania, naczelnik stuknął laską w sponiewieraną podłogę. Dźwięk poniósł się donośnym echem i znad czarnej posadzki wzbił się obłok kurzu. Nikt się nie zjawił, więc Hays odwrócił się od kontuaru, którego rolę pełnił kawał sfatygowanej blachy przybity do desek opartych na dwóch pustych beczkach, i rozsiadł się przy pobliskim kulawym stoliku. I dalej dyskretnie postukiwał laską w zapuszczoną podłogę. Naraz posłyszał za plecami szmer. Odwróciwszy się, ujrzał Zieloną Żółwicę o skórze w odcieniu dojrzałej śliwki, która wyłoniła się zza kotary oddzielającej zaplecze od głównej izby. Zaiste była to olbrzymia kobieta, ważąca na oko jakieś dwieście kilogramów i uzbrojona w dwa wielkie pięciostrzałowe colty, zatknięte za pas na wydatnym brzuchu. Z tyłu miała dwa noże o kościanych rękojeściach, które niemal ginęły pod fałdami skóry. Po chwili wahania przeszła kaczym krokiem za kontuar i bez słowa wzięła się pod boki, taksując naczelnika ciężkim spojrzeniem. Miała przekrwione oczy, a spod czarnego kapelusika ozdobionego smętnymi czarnymi piórami wystawały pukle czarnych włosów. - Proszę pani! - Hays przywołał ją ruchem ręki. Nie zwróciwszy nań najmniejszej uwagi, jęła z ferworem polerować kontuar, jakby chciała wyplenić zeń wszelkie paskudztwa mogące zaszkodzić zdrowiu szanownej klienteli bądź jej samej. Hays mało nie uśmiechnął się pod nosem. Czemu przypisywać tę zuchwałość? Czy to możliwe, że blacha pochodzi z kościelnej iglicy? Myśl ta kazała mu powstać z miejsca i podejść do kontuaru, wszelako bliższe oględziny ujawniły, że miał przed sobą blachę cynkową. Skoro nie pochodziła z kościoła, zapewne skradziono ją gdzie indziej. Ostatnie pociągnięcie szmatą i blat zyskał aprobatę właścicielki. Wciąż milcząc jak głaz, nalała do żółtego wyszczerbionego kubka hojną porcję rumu ze spękanej niebieskiej karafki i bezceremonialnie pchnęła kubek w stronę gościa. 27
- Chciałbym zamienić słówko z Tommym Colemanem - oznajmił Hays, nie dotykając kubka. - Co ty nie powiesz? - Czy pani wie, kim jestem? - Po prawdzie nic mnie to nie obchodzi - odparta. - Niech każdy pilnuje własnego nosa. Ale wiem, kim pan jesteś, panie Stary Hays. Naczelnik odsunął kubek. - Powtórzę raz jeszcze, łaskawa pani. Szukam Tommy'ego Colemana. - Szukasz pan guza, panie Hays. - Uniosła wzgardzony kubek i wychyliła zawartość jednym haustem. - Panie Hays - dodała - piję pańskie zdrowie, niechaj Bóg, nasz Pan, dba o pana i jemu podobnych. - Wskazała wzrokiem kotarę. - Tam go pan znajdziesz. Kotara zakołysała się lekko, muśnięta tajemniczym powiewem wiatru. Naczelnik odsunął ciężką tkaninę i wkroczył na zaplecze, które niespecjalnie różniło się od głównej izby - parę wysłużonych drewnianych stolików, posadzka pod grubą warstwą kurzu, dwa brudne, zamalowane na czarno okna, w tym jedno częściowo uchylone. Ujrzał czterech młodych mężczyzn; trzech stało, a czwarty siedział, wygodnie rozparty. Znał ich wszystkich. Stali: Piskliwy Toohey, zręczny kieszonkowiec, chociaż miał jedną uschłą rękę i jedną uschłą nogę; Mops O'Pugh, ponoć nie w ciemię bity, zastępca Tommy'ego, oraz Boffo Odarty Kłykieć, zwalisty osiłek, wielki jak stodoła pierwszy zabijaka bandy. Siedział zaś Tommy Coleman we własnej osobie, z nogami na podziurawionym nożami stole, oparty o ścianę tuż pod portretem Jerzego Waszyngtona, z buńczucznym uśmieszkiem na młodocianej gębie. Hays zmierzył każdego rzezimieszka bacznym spojrzeniem, po czym stanął nad hersztem gangu. Żaden z opryszków nie odwrócił wzroku. - Witam pana naczelnika - powiedział Tommy. - Witam panicza Colemana. - Podobno pan mnie szuka. - A i owszem. - Lepiej nie wychylać nosa za Canal Street i niech pamięta o tym każdy, komu miłe życie jego lub rodziny, choćby to był sam naczelnik oznajmił rzeczowo Tommy i Hays miał nadzieję, że czyni to na użytek kompanów. - Czyżby? 28
- Ja nie rzucam stów na wiatr - burknął Tommy. - Nie? - Nie. - Wiesz, dlaczego tu jestem, Tommy? - A powinienem? - Mieliśmy skargę z kościoła. Na twarzy młodzika znowu pojawił się szeroki uśmiech. - Z kościoła? - Tommy potrząsnął głową, łypiąc wymownie na kompanów. - Niepodobna. Poruszyła się kotara i weszła prześliczna bosa dziewczyna w perkalowej sukience ulicznej handlarki gorącą kukurydzą, na oko w wieku Tommy'ego, siedemnasto-, może osiemnastoletnia, z cedrowym wiaderkiem zawieszonym na szyi. Tuż za nią dreptała dwuletnia dziewczynka w podobnym stroju. Na widok Haysa panienka stanęła jak wryta, po czym cofnęła się o krok. - Mama! - krzyknęła mała. Hays przyjrzał się im uważnie, dostrzegając w dziecku pewne podobieństwo do Tommy'ego. Identyczne kasztanowe włosy. Piegowaty nos. Ponownie zwrócił się do herszta bandy. - Znikła miedziana osłona z iglicy. - Popytaj pan miejscowych, Chłopaków Rzeźnika, Rodowitych Amerykanów, to prędzej ich sprawka. - Nie twoja? - Nie moja. - Tata! - zawołała dziewczynka. Tommy odwrócił się i wziął dziecko na ręce. - A brzeg Hudson w Weehawken, Tommy? - zapytał naczelnik. Czy ty i twoje plemię nie szwendaliście się aby w okolicy?
7. Wieść o zabójstwie dociera do prasy Przez pierwsze dni po znalezieniu ciała Mary Rogers w prasie ukazało się ledwie kilka mizernych wzmianek. Jedną z nich była lakoniczna notka w „Commercial Advertiser” z dwudziestego dziewiątego lipca 1841 roku: 29
ZNALEZIONO ZWŁOKI DRYFUJĄCE W RZECE I więcej nic. Przełom nastąpił dopiero pierwszego sierpnia za sprawą „Heralda” Jamesa Gordona Bennetta. Nagłówek krzyczał: MORDERSTWO! ZNALEZIONO CIAŁO DZIEWCZYNY ZE SKLEPU Z TYTONIEM Widok jej wprost mroził krew w żyłach. Okaleczono ją tak straszliwie, iż była nie do rozpoznania. Leżała na brzegu rzeki na wznak, obwiązana powrozem, do którego przytwierdzono duży kamień. Jej twarz i czoło utłuczono na miazgę. Na głowie miała czepek. Z cienkich rękawiczek na dłoniach wystawały wiotkie palce... suknia podarta na strzępy, na nogach buty... Wyglądała potwornie. Była to Mary Cecilia Rogers, Piękna Dziewczyna ze Sklepu z Tytoniem. Wstrząśnięci do głębi uciekaliśmy stamtąd czem prędzej, podczas gdy obecna na miejscu pannica unosiła nogę ofiary, czyniąc bezduszną uwagę na temat zamoczonej sukni. Bennett domagał się niezwłocznego ujęcia sprawców. APEL DO WSZYSTKICH OBYWATELI! Zbrodnia o tak ohydnym charakterze nie może przejść bez echa. Zadbajmy o bezpieczeństwo naszych córek. Przeczytawszy te słowa, Hays zatopił się w rozmyślaniach, następnie zwrócił się do córki. - Czujesz się zagrożona, Olgo? - Boleję nad jej śmiercią, tatusiu - przyznała. Siedzieli razem w kuchni. - Zaczynam się obawiać, że wszystkie młode kobiety w naszym mieście, wszystkie kobiety w ogóle winny czuć się zagrożone. 30
Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Na wieść o zbrodni Olga w pierwszym odruchu załamała ręce nad cierpieniem ofiary. - Przyjechał Balboa? - spytał Hays. - Nie, tatusiu, jeszcze go nie ma. - Bądź tak dobra, Olgo, i kup mi gazety. - Wszystkie? - „Commercial Advertiser”, „Mercury”, „Times”, „Trib” Greeleya, „Sentinel”, „Sun”. Cokolwiek znajdziesz. Sprawdźmy, co zwęszyli. - Oczywiście, tatusiu. Ale „Tribune” chyba jeszcze nie będzie, to popołudniówka. - Mniejsza z tym. Kup, co będzie. Pieniądze znajdziesz w mojej kieszeni. Stoisko z gazetami znajdowało się na rogu Church i Canal, dwie przecznice na północny zachód od ich domu przy Lispenard. Olga wróciła po niespełna kwadransie, dźwigając jedenaście dzienników. Naczelnik był już ubrany i czekał na córkę. - Bądź tak miła i pomóż mi je przejrzeć. Ciekaw jestem, czy jeszcze coś piszą. Olga posłusznie schyliła się nad gazetami, ale nie znalazła nic więcej. Okazało się, że jedynie „Herald” o tym napisał. - Miej oczy i uszy otwarte - powiedział Hays, odkładając szkło powiększające, które ułatwiało mu zmagania z drobnym drukiem. - Pozostałe nie dadzą na siebie długo czekać. Przyjechał Balboa. Olga naprędce wcisnęła ojcu filiżankę kawy, za którą podziękował i wypił duszkiem, bez cukru. Zgodnie z przewidywaniami Haysa pozostałe gazety rychło zwietrzyły pismo nosem i zachęcone popularnością „Heralda” też zamieściły artykuły o zbrodni. Prześcigały się w opisach, częstokroć nie szczędząc czytelnikom makabrycznych szczegółów. Prym wiodło „Sun”, podług którego Mary została uprowadzona, w okrutny sposób zgwałcona i uduszona przez bezwzględnych gangsterów. Jako możliwych sprawców wskazywano szajki irlandzkich papistów, w tym Zdechłych Królików, Kerryonianów, Roach Guardów oraz Brzydali. „Mercury” stawiał raczej na udział miejscowych gangów, Chłopaków Rzeźnika z Brewery i ich pobratymców, „choćby szubrawcy wypierali się uczestnictwa w podobnych aktach przemocy i terroru”. 31
Według „Evening Journal” okoliczności wskazywały również na Chichestersów, Five Pointerów i gang z Charlton Street, piratów rzecznych, o których było wiadomo, że mają łódź. Walter Whitman, młody dziennikarz, który niedawno przeszedł z „Argusa” do „Brooklyn Eagle”, pisał: „Mieszka tu trzysta pięćdziesiąt tysięcy dusz, z tego trzydzieści tysięcy w pełni zasługuje na miano opryszków. Dlatego my, obywatele tego miasta, nie możemy wykluczać ich udziału w zbrodniach równie obmierzłej i odrażającej natury”. Przez dziesięć dni prześcigano się w domysłach. „Commercial Advertiser” wysnuł przypuszczenie, iż z rzeki wyłowiono ciało nie Mary, ale innej nieszczęśnicy. Prawdziwa Mary, pisał dziennik, ukrywa się z dala od ludzkich oczu. Z jakich powodów, nie wiadomo. Trzykrotnie naczelnik Hays zwracał się do Elijaha Purdy'ego, który wciąż zastępował chorego burmistrza Morrisa, w bezskutecznych próbach uzyskania jego zgody na śledztwo. Wszelako Purdy odmówił za pierwszym i za drugim razem, za trzecim zaś nawet nie przyjął naczelnika. Sprawą żyło całe miasto. Gazety osiągały niebotyczne nakłady. Los młodej kobiety, która zaznała wolności i niebezpieczeństw metropolii, by wreszcie skończyć w rzece, zarazem fascynował i przerażał wszystkich. Wiele dziewcząt odmawiało samotnego wyjścia z domu w obawie, że staną się następną ofiarą. Hays wciąż był zatopiony w bezowocnych rozmyślaniach o zbrodni. Dni przechodziły w bezsenne noce, podczas których zamartwiał się o bezpieczeństwo córki. Atoli bez zgody burmistrza miał związane ręce. Dziewiątego sierpnia Bennett po raz kolejny wyraził w „Heraldzie” opinię, jakoby morderstwo było dziełem gangsterów, ale tym razem wskazał palcem szajkę Murzynów. Tego samego wieczora „Evening Signal” zamieścił relację świadka, który klął się na wszystkie świętości, że w pamiętną niedzielę widział Mary Rogers na Theatre Alley w towarzystwie dżentelmena, z którym łączyła ją oczywista zażyłość. Następnego dnia przy śniadaniu Olga pokazała ojcu kolejny artykuł, tym razem z „New York Mercury”, według którego tej samej niedzieli, 32
po incydencie na Theatre Alley, widziano Mary na przystani przy Barkley Street, gdzie wsiadła na prom do Hoboken z „mężczyzną o smagłej cerze”. Naoczni świadkowie wzięli go za oficera marynarki lub gwardii. Z powodów równie niejasnych jak wcześniejsze, utrzymywał „Mercury”, wojskowy ów później udusił Mary, a ciało wrzucił do rzeki. Mając do dyspozycji wyłącznie informacje wyczytane przez Olgę, naczelnik, niewiele myśląc, wsiadł na prom do Hoboken i pojechał po raz kolejny rozmówić się z doktorem Cookiem. Podobnie jak w Nowym Jorku, tak i w powiecie Hudson śledztwo stało w miejscu, wstrzymane uporem władz lokalnych. Hays zapytał lekarza o jakiekolwiek poszlaki, które potwierdzałyby założenie „New York Mercury” wskazujące na jednego, a nie kilku sprawców. Doktor Cook odkaszlnął i odpowiedział, że owszem, wszelako dla pewności musiałby ponownie zbadać szczątki. - Co w tej chwili jest niemożliwe, naczelniku - dodał. - Jak panu wiadomo, nasi przełożeni toczą wojnę nerwów. Obie strony czekają na ruch przeciwnika i w rezultacie utknęliśmy w martwym punkcie. Hays odkrył, że z wiekiem coraz łatwiej traci cierpliwość. - Mówił pan, że w chwili ataku cześć Mary była nienaruszona. Czy podtrzymuje pan swą tezę? Cook zamrugał. - W tym celu również musiałbym ponownie zbadać zwłoki. - Po cóż w takim razie wydał pan taki osąd? - zapytał Hays. Doktor Cook odwrócił wzrok. - By uchronić jej reputację - odpowiedział ściszonym tonem. - Rozumiem. - Istotnie, ten aspekt nie budził zdziwienia naczelnika. - Czy to możliwe, że była brzemienna? - spytał delikatnie. - Nic na to nie wskazywało. - Zbadał ją pan pod tym kątem? - Owszem, i nie stwierdziłem ciąży. - Czy jest pan tego całkowicie pewien? - Jak najbardziej. Zdaniem Haysa, mina lekarza świadczyła o czymś zgoła przeciwnym. 33
*
Wreszcie, dwa dni później, w środę jedenastego sierpnia, blisko półtora tygodnia po tym, jak wieść o zbrodni dotarła do uszu publiczności, Hays otrzymał informację, że grupa znanych i wpływowych obywateli, którzy znali Mary Rogers ze sklepu Andersona, ma się spotkać na Ann Street pod numerem 29 w domu Jamesa Stonealla. Postanowiono utworzyć Komitet Bezpieczeństwa i ogłosić nagrodę pieniężną w zamian za wskazanie i doprowadzenie do aresztowania winnego bądź winnych śmierci dziewczyny. Spotkanie rozpoczęło się o godzinie siódmej wieczorem wystąpieniem byłego burmistrza Philipa Hone'a. Hone, niezwykle wysoki, szczupły mężczyzna, ukłonił się i zabrał głos. - Była taka młoda i piękna - oznajmił żarliwie. - Myśl, że ta dziewczyna została zbezczeszczona i zamordowana w obrębie naszego wspaniałego miasta... Wywołało to silne wzburzenie w nas, wrażliwych nowojorczykach! I wykrzyknął na koniec: - Musimy coś zrobić! Musimy! Popatrzył na Haysa i zwrócił się wprost do niego. - Naczelniku Hays, nasza nieszczęsna, niewinna, słodka Mary padła ofiarą brutalnej żądzy bandytów, którzy dalej chodzą wolno i bezkarnie łamią prawo miasta wyrosłego na religii i moralności. Jak mniemam, dotąd nie poczyniono w sprawie żadnych postępów, toteż w imieniu nas wszystkich błagam pana, byś nie ustawał w wysiłkach i ujął sprawcę. Hays odparł, iż jest to jego największym pragnieniem, aczkolwiek pozostaje jeszcze kwestia jurysdykcji. - Tak się niefortunnie składa, że zastępca burmistrza Purdy uniemożliwia dochodzenie - dodał. Zgromadzeni obiecali podjąć w tym celu stosowne kroki. Dotrzymali słowa. W celu usprawnienia działalności policji z miejsca wyznaczyli też nagrodę w wysokości trzystu dolarów. Kwota urosła niebawem do siedmiuset czterdziestu ośmiu, by wreszcie osiągnąć sumę tysiąca siedemdziesięciu trzech dolarów, łącznie z wkładem publicznym, uzyskanym z Albany przez gubernatora Sewarda. 34
Spośród darczyńców indywidualnych najbardziej hojnymi (po pięćdziesiąt dolarów każdy) okazali się wydawca Bennett oraz Anderson, właściciel sklepu z tytoniem. Wierzono, że tajemnica wkrótce wyjdzie na jaw, ale tak się nie stało. Pod naciskiem gazet, w tym „Heralda” i „Mercury”, które domagały się finału owej pożałowania godnej sprawy, nie wspominając o frustracji wynikającej z bezczynności władz, do zastępcy burmistrza wysłano przedstawicieli Komitetu Bezpieczeństwa z żądaniem natychmiastowego wszczęcia dochodzenia. Purdy, bezradny wobec takiej presji, natychmiast posłał po Haysa i wydał rzeczowym tonem rozkaz niezwłocznego udania się do Hoboken, ekshumowania ciała Mary Rogers, sprowadzenia go do Nowego Jorku i natychmiastowego rozpoczęcia śledztwa. Hays przyjął ów nieoczekiwany obrót sprawy z typową dla siebie pogodą ducha. Na jego rozkaz sierżant McArdel czym prędzej przygotował policyjną łódź z sześcioma wioślarzami, na której pokładzie prócz Haysa znaleźli się zastępca burmistrza Purdy (wyłącznie na własną prośbę) i nowojorski lekarz sądowy, doktor Archibald Archer. Doktor Cook oraz sędzia pokoju powiatu Hudson Gilbert Merritt czekali na gości na przystani Bull's Head Ferry. Stamtąd cała grupa przeszła na miejsce, gdzie metr pod ziemią spoczywała ołowiana trumna z ciałem Mary. Grób odkopano, a następnie przeniesiono trumnę na łódź i przetransportowano ją na drugi brzeg (nie bez trudu, albowiem rozszalała się burza z porywistym wiatrem i ulewą), gdzie złożono ją na sosnowych deskach w kostnicy za ratuszem. Posłano po Phebe Rogers, by dokonała ostatecznego rozpoznania. Staruszka przestąpiła chwiejnym krokiem próg kostnicy, podpierana z obu stron przez dawnych lokatorów, Arthura Crommelina i Archibalda Padleya, wszelako mimo nalegań Purdy'ego nie czuła się na siłach, aby spojrzeć na ciało. Szczątki znajdowały się w tak daleko posuniętym rozkładzie, że w sczerniałych, obrzękłych rysach dziewczyny próżno było doszukiwać się śladów dawnej urody i Hays po raz trzeci dał upust swej niechęci wobec wymuszania na staruszce tak straszliwej powinności. Zrozpaczona matka rozpoznała wreszcie córkę po ubraniu zdjętym z ciała. 35
Tego wieczora, kiedy Hays wrócił do domu, Olga czekała już z kolacją. Trzymała również w pogotowiu gazetę. - Annie zwróciła na to moją uwagę - powiedziała. Annie Lynch była jej serdeczną przyjaciółką z akademii dla dziewcząt. - To przestroga zawarta w „New York Advocate of Moral Reform”. Tatusiu, wydawcy korzystają ze sposobności, by wyrazić dezaprobatę wobec moralnego upadku naszego społeczeństwa. - Olga prychnęła. - Mam tatusiowi przeczytać? - Naturalnie, moja droga, pozwól tylko, że usiądę. - Po całym dniu o niczym innym nie marzył. Olga zaczęła czytać: Do młodych panien niechaj ów głos zza grobu będzie przestrogą i oby wskazał im drogę właściwego postępowania. Gdyby Mary Cecilia Rogers ukochała Dom Boży, święciła dzień święty i baczyła, by nie zadawać się z osobnikami o rozwiązłym i niemoralnym trybie życia, jakże inaczej potoczyłyby się jej losy!
8. Śledztwo się rozpoczyna Później tego samego wieczora, po powrocie do Tombs, naczelnik Jacob Hays oficjalnie uznał, że Mary Cecilia Rogers jest ofiarą zabójstwa, a nowojorski koroner, doktor Archibald Archer, potwierdził wyniki sekcji przeprowadzonej przez koronera Hoboken, z tą różnicą, iż wbrew ocenie doktora Cooka przyczyną zgonu nie było uduszenie, tylko utonięcie. Hays po raz kolejny stracił cierpliwość. Z biegiem czasu im częściej musiał polegać na opinii i wnikliwości lekarzy, tym większą budzili w nim nieufność. Wszak pytał doktora Cooka wprost: Czy Mary Rogers utonęła? Na co medyk z niezachwianą pewnością odpowiedział przecząco, albowiem w jej ustach nie stwierdzono obecności piany, jaka występuje u topielców. - Doktorze Archer - zwrócił się teraz do koronera Nowego Jorku podług słów doktora Cooka, pańskiego kolegi po fachu, w chwili 36
wrzucenia do wody Mary Cecilia Rogers już nie żyła. Cóż pan na to powie? Archer poddał się bez walki. Odparł, iż faktycznie mogło tak być. - Doktor Cook ma całkowitą rację - odparł, na co Hays ostatecznie utwierdził się w przekonaniu, iż nie mogąc zawierzyć żadnemu z nich, musi polegać na własnym osądzie. Pomimo późnej pory przeciął Chambers Street i powrócił do swego gabinetu, gdzie pogrążył się w rozmyślaniach. Z chwilą gdy usadowił się na twardym krześle, obiegły go dwa lub trzy myszołapy i dalej trącać go łebkami i miauczeć. Hays nie był miłośnikiem kotów, czego bynajmniej nie ukrywał. Ba, nie mógł ich znieść. Mimo to, jak gdyby na przekór, więzienne mruczki szczerze go sobie upodobały, co poczytywał za dowód ich fałszywego usposobienia. Rozważył wszelkie ewentualności zabójstwa: 1. Mary Rogers zginęła z rąk szajki opryszków. 2. Mary Rogers zginęła z ręki narzeczonego, byłego bądź obecnego. 3. Mary Rogers zginęła z ręki nieznajomego, którego w dzień zabójstwa po raz pierwszy ujrzała na oczy. 4. Mary Rogers zginęła z własnej ręki (co z uwagi na stan, w jakim ją znaleziono, raczej nie wchodziło w rachubę). 5. Mary Rogers nie zginęła. Ukrywała się, a wyłowiono ciało innej, jak dotąd nierozpoznanej osoby. Pierwsza hipoteza wydała mu się bez mała najbardziej prawdopodobna. Mary została zamordowana przez bandę miejscowych złoczyńców, co zdawały się potwierdzać teorie obu lekarzy sądowych. Zgwałciło ją zapewne kilku mężczyzn. W letnie popołudnia niedzielne grupy wyrostków często przeprawiały się przez rzekę, czy to łódkami, czy to promem. Hays raz jeszcze przeanalizował fakty. Pamiętnej niedzieli, czyli ostatniego dnia, kiedy pani Rogers widziała córkę żywą, Mary wyszła z domu przy Nassau Street o godzinie dziesiątej rano. Było już po mszy, ulicami spacerowały tłumy ludzi; wielu z nich zapewne doskonale znało ślicznotkę, która pracowała niegdyś u Andersona. Wedle oceny Haysa mogły to być dziesiątki, jeśli nie setki osób. 37
Ktoś musiał ją zauważyć. Wezwał sierżanta McArdela i kazał mu wysłać konstabla do siedzib „Evening Signal” i „New York Mercury” - niech ustali nazwiska osób, które wedle zamieszczonych w artykułach informacji widziały Mary tuż przed śmiercią. I tak przesłuchano parasolkarza z Rose Street, który zeznał, iż owego dnia w okolicach dziesiątej rano widział dziewczynę podobną do Mary na Theatre Alley, krótkiej uliczce, która biegła od Ann Street do tylnego wejścia Park Theatre. Tam dziewczyna miała paść w ramiona oczekującego na nią dżentelmena i po nader czułym powitaniu oddalić się wraz z nim w kierunku północnym. Dokąd dokładnie, tego świadek nie potrafił powiedzieć. Księgowy z Banku Nowojorskiego, który w owym czasie również wybrał się na poranną przechadzkę, oznajmił, że widział Mary, bądź dziewczynę odpowiadającą jej rysopisowi, na Barclay Street. Pamiętał, iż zmierzała w kierunku promu do Hoboken, który wypływał z najdalej wysuniętego na północ krańca ulicy. Oddział konstabli wysłany na rzeczoną przystań znalazł młodzieńca, który potwierdził wcześniejsze zeznanie - widział Mary (lub dziewczynę do niej podobną) wsiadającą na prom w towarzystwie „mężczyzny o smagłej cerze”. Jegomość ten zwrócił również uwagę pozostałych pasażerów. Dwóch z nich, którzy codziennie pokonywali ową trasę, przyznało, iż faktycznie wyglądał na wojskowego bądź marynarza. Na polecenie Starego Haysa wysłano do Hoboken kolejny oddział z rozkazem przeczesania nabrzeża na południe do Jersey City i na północ aż do Weehawken. Pani Frederika Kallenbarack Loss i właścicielka Nick Moore House, gospody, opodal której znaleziono ciało, zauważyła w pamiętną niedzielę grupę kilkunastu uliczników. Przypłynęli z miasta dwiema niedużymi łodziami i przez całe popołudnie siali zamęt w okolicy. Pani Loss zeznała też, że tego samego popołudnia do jej gospody zawitała młoda kobieta o rysopisie Mary. Niezwłocznie powiadomiono Haysa. Balboa przywiózł go na przystań, gdzie naczelnik wsiadł na pierwszy prom i przez całą drogę stał przy barierce, spoglądając w kierunku północnym na rozległą połać rzeki Hudson. Gdy dotarł na suchy ląd, dyliżansem pojechał do Nick Moore House. 38
Pani Loss okazała się emigrantką, osobą narodowości niemieckiej, chociaż sądząc po jej akcencie, zdążyła się już zadomowić. Grubokoścista, o ostro ociosanej twarzy i żółtych włosach przetykanych prawie niedostrzegalnymi pasmami szarości, uczesana w luźny kok, oczy miała rozbiegane, w odcieniu lodowatego błękitu. Pokrótce przedstawiła Haysowi (z niemal kokieteryjnym uśmiechem) wydarzenia niedzieli, którą powszechnie uważano za ostatni dzień życia Mary Rogers. W gospodzie dziewczyna zjawiła się w towarzystwie dżentelmena. Zgodnie z relacjami poprzednich świadków ponownie opisano go jako osobnika o smagłej cerze. - Czy mógł to być oficer marynarki? - zapytał Hays. Nie była pewna. Raczej nie. - Wojskowy? Tego też nie była pewna. - Mógł być wojskowym - przyznała wreszcie - wszelako przyznam, że nie zapisał się szczególnie w mej pamięci. Pani Loss pamiętała za to, że „dziecko” sprawiało wrażenie „bardzo miłej dziewczyny” o doskonałym wychowaniu i manierach. Zamówiła szklankę lemoniady, a na pożegnanie dygnęła. Pani Loss zwróciła na nią uwagę głównie ze względu na sukienkę, podobną do sukni niedawno zmarłej szwagierki. Po namyśle doszła do wniosku, iż mogła być to Mary Rogers. Ale to jeszcze nie wszystko. Pani Loss dodała, że później tego wieczora usłyszała krzyki. Zrazu wzięła je za wrzaski swego średniego syna Ossiana, któremu kazała zaprowadzić byka do sąsiedniej zagrody. Przerażona, że zwierzę zaatakowało chłopaka, biegiem puściła się w tamtą stronę, gdzie zobaczyła syna całego i zdrowego. A że wiele osób bawiło owego dnia nad rzeką, śmiejąc się i dokazując hałaśliwie, nie widząc powodu do niepokoju, ujęła Ossiana mocno za rękę i wrócili do gospody. Podczas rozmowy Haysa z panią Loss do oberży zawitał Adam Wall, miejscowy woźnica, który przywiózł tu naczelnika. Przybył w poszukiwaniu orzeźwienia, gdyż temperatura na zewnątrz wynosiła trzydzieści cztery stopnie w cieniu. Przysłuchując się wymianie zdań, uznał za stosowne dorzucić swoje trzy grosze. Wtrącił, iż widział ciało martwej dziewczyny, kiedy w środę 39
wyłowiono je z rzeki. Zapewnił Haysa, że z miejsca rozpoznał w niej młodą kobietę, którą odebrał w niedzielę z Bull's Head Ferry i przywiózł do gospody pani Loss. Przypomniał sobie też, że istotnie w okolicy szwendały się podówczas grupy mocno podejrzanych wyrostków. Szczególnie zapamiętał jedną bandę, która wtargnęła do skromnej oberży opodal gospody pani Loss, gdzie pochłonęła wszystkie ciastka, odmawiając zapłaty i grożąc każdemu, kto ośmielił się zwrócić jej uwagę. Wedle słów pana Walla opryszki wałęsały się po nabrzeżu aż do zmierzchu, wywlokły z łodzi Bogu ducha winną panienkę, która bawiła w okolicy z rodziną, i sponiewierały ją nikczemnie mimo protestów ojca, po czym odpłynęły w pośpiechu. Dodał, iż nie widział tego na własne oczy, ale tak słyszał, wszelako nie pamiętał od kogo. Z tymi słowy uniósł znacząco wzrok na panią Loss i Hays wnet domyślił się źródła owych pogłosek.
9. Na polanie Tydzień później, w ciepłych dniach września, do uszu Haysa dotarła wiadomość, że pani Loss zgłosiła się do „Heralda” z zaiste ważkim odkryciem. Podobno dwaj jej młodsi synowie, Oscar i Ossian, w wieku odpowiednio dziewięć i dwanaście lat (najstarszy Charlie liczył sobie lat piętnaście), bawiąc się w lesie opodal domu na północ od starej przystani w Weehawken, znaleźli na polanie porzucone fragmenty garderoby. Były tam rękawiczki, chustka i parasolka oblepione robactwem, jakie mnożysię na wilgotnej tkaninie. Rzeczy zbutwiały od deszczu i pokryły się pleśnią; spoczywały w gęstwinie zarośli od kilku tygodni. Na parasolce i chustce wyhaftowano inicjały MCR, które nie pozostawiały wątpliwości co do tożsamości właścicielki. Hays niezwłocznie udał się do pani Loss. Parasolka, chustka, rękawiczki i strzępki odzieży czekały na niego w gospodzie. - Dlaczegóż nie pozostawiono ich na miejscu, moja pani? - zapytał ostro naczelnik. 40
Pani Loss aż struchlała na widok jego wzburzenia, mówiąc na swoją obronę, że nie chciała, by trafiły w niepowołane ręce. - Byłoby to wielce nieprawdopodobne, skoro przeleżały tam tak długo - burknął Hays, taksując kobietę podejrzliwym wzrokiem. Sam nie wiedział, czy powodowała nią głupota, czy przebiegłość. - Ich umiejscowienie na polanie mogło mi podsunąć wskazówki co do przebiegu zbrodni - dodał gwoli wyjaśnienia, powoli cedząc słowa. Pani Loss skruszona biła się w pierś. - Nie byłam świadoma konsekwencji postępowania mojego i chłopców. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że nasza bezmyślność nie utrudni panu śledztwa, naczelniku. Jeżeli to pomoże, spróbuję na powrót ułożyć je tam, gdzie leżały - powiedziała. Domniemana scena zbrodni okazała się nader intrygującym, wręcz dogodnym ustroniem w zagajniku. Spoczywały tu trzy duże kamienie, z których jeden tworzył swoiste siedzisko, drugi oparcie, trzeci zaś podnóżek bądź otomanę. Polanę ściśle otaczały zarośla. Chłopcy pozbierali wraz z matką wszystkie rzeczy i zanieśli je do gospody. Nie zostawili ani jednej, toteż w kwestii ich położenia Hays zdany był wyłącznie na pamięć pani Loss. („Tutaj leżał strzęp sukienki, trzykrotnie nadziany na cierń”). Na zdeptanej ziemi znać było ślady walki. Między polaną a rzeką widniał ślad jak gdyby od ciężaru, który wleczono tamtędy. Następnego dnia, siedemnastego września 1841 roku, na pierwszej stronie „Heralda” zamieszczono rycinę przedstawiającą Nick Moore House, z jego oszalowaniem, drewnianymi schodami z poręczą oraz pojedynczym mansardowym oknem na pokrytym gontem dachu. Poniżej wielką czcionką biegł napis: OSTATNIE MIEJSCE NA ZIEMI GDZIE MARY ROGERS WIDZIANO ŻYWĄ Całą lewą szpaltę zajmował wiersz podpisany nazwiskiem cenionego nowojorskiego poety Fitz-Greene'a Hallecka, pod tytułem „Do Mary”. Kiedy nasza Mary gdzieś się pojawiała, Czy to na Broadwayu, czy innej ulicy, 41
Twarz jej wnet gawiedzi w pamięć zapadała, Szybciej biły serca mieszkańców dzielnicy. A gdy tak po mieście beztrosko krążyła, Wielu jegomościom w głowie zawróciła. Może zbyt zalotna, może zbyt zuchwała, Ktoś zakrzyknąć skory, zdjęty oburzeniem. Atoli intencji nigdy złych nie miała, Wina jej zawistnych czczym wyobrażeniem. Każdy lica jej widokiem skrycie oko cieszył, A i myślą śmiałą też częstokroć zgrzeszył. No ale gdzież ona? Od dawna spoczywa Tam, gdzie mrok jej powab bezlitośnie skrywa, A bladość powleka liczko urodziwe... Lubo czar urody podziwiam szalenie, Muszę, chyląc czoło, zachować milczenie.
10. Występek Colta W tym samym numerze „Heralda”, w którym znalazła się rycina Nick Moore House i oda na cześć Mary Rogers, widniało również desperackie ogłoszenie rodziny drukarza z Transport Street, Samuela Adamsa: ZAGINĄŁ Ukochany mąż, ojciec... Wyznaczono nagrodę w zamian za jakiekolwiek informacje mogące doprowadzić do jego znalezienia. Minął tydzień bez wieści co do miejsca pobytu rzeczonego dżentelmena, po czym do Starego Haysa dotarta wiadomość o znalezieniu zwłok w skrzyni na statku pocztowym cumującym u podnóża Maiden Lane. 42
W asyście McArdela Hays udał się we wskazane miejsce. Istotnie, spod pokładu dochodził nieznośny wręcz odór. - Mielim tygodniowe spóźnienie do Nowego Orleanu - oznajmił naczelnikowi kapitan. - Aż tu dzisiaj rano jak nie zacznie śmierdzieć... Żem kazał rozładować i patrz pan, cośmy znaleźli. Z chustką przyciśniętą do nosa Hays zszedł pod pokład. Martwego mężczyznę, który wnet miał zostać rozpoznany jako drukarz Adams, owinięto płótnem i upchnięto w drewnianej skrzyni, z kolanami pod brodą. - Czy wiadomo, jak ta skrzynia się tutaj znalazła? - zapytał Hays. Kapitan i jego zastępca pokręcili głowami. - Przywieziona przez gońca, ale skąd i na czyje polecenie, tego nie wiemy. Hays kazał sierżantowi zamieścić w wieczornych dziennikach anons mający na celu ustalenie tożsamości posłańca. Następnego dnia poszukiwany człeczyna, którego ciekawość przybrała na sile za sprawą nagrody wyznaczonej przez rodzinę, stawił się w jego gabinecie. Opowiedział o drewnianej skrzyni i wyciekającej z niej brunatnej cieczy, która mogła być krwią, przewiezionej z rogu Chambers Street i Broadwayu na wschodnią przystań przy Maiden Lane. Hays zapytał, czy rozpoznałby człowieka, który go zatrudnił. - Nie był to taki sobie zwykły jegomość - odpowiedział goniec. - O nie. Możny z niego pan, i bogaty. - Ile panu zapłacił? - spytał Hays. - Dał mi złotą pięciodolarówkę, a jakże. - I nie wzbudziło to pańskich podejrzeń? - A niby czemu miało wzbudzić? Pod wskazanym przez gońca adresem, na rogu Chambers i Broadwayu stał granitowy budynek. Hays przeszedł chodnikiem wzdłuż frontonu i w pobliżu pompy odkrył na bruku ślady, które mogły być plamami krwi. Wysłał McArdela, by zasięgnął języka w okolicy. Sierżant wrócił po jakimś czasie, prowadząc księgowego o nazwisku Wheeler. Pan Wheeler opowiedział naczelnikowi o pewnym incydencie sprzed tygodnia, kiedy to siedział z uczniem w swej kancelarii. Między trzecią a czwartą po południu zobaczył wielce wzburzonego dżentelmena, który wpadł z ulicy 43
do budynku i wbiegł na schody. Niebawem z pomieszczenia obok jęły dochodzić odgłosy awantury, ktoś krzyknął „Kłamiesz!”, po czym wywiązała się szamotanina i rozległo się coś, co brzmiało jak szczęk oręża. - Oręża? - Dokładnie tak to brzmiało, sir. Pamiętam, że oderwałem się od pracy i spytałem ucznia, czy aby na pewno słyszał to co ja. - Księgowy opowiadał dalej: - Moja kancelaria mieści się tuż obok innej, której właściciel trudni się też nauczaniem kaligrafii. - Jak się nazywa? - zapytał Hays. - John Colt. Nagle zapadła cisza. Podkradłem się pod drzwi pana Colta, skąd w moim mniemaniu dobiegał ów hałas, i zajrzałem przez dziurkę od klucza. Klapka była opuszczona, toteż uniosłem ją końcem pióra. - I co pan zobaczył? - Stojący tyłem do drzwi mężczyzna, którego wziąłem za pana Colta, schylił się i podniósł coś z podłogi. Było cicho jak w kostnicy. Stary Hays dość już usłyszał. - Nie wie pan, czy pan Colt przebywa obecnie w swojej kancelarii? - Trudno powiedzieć. Myślę, że tak. Drzwi otworzył wysoki i szczupły dżentelmen, przystojny i wytwornie odziany; jego elegancja, lubo nieprzesadna, świadczyła o wielkiej dbałości o wygląd, co w oczach człowieka pokroju gońca mogło mu nadawać pozory wielmoży. - Pan Colt? - spytał Hays. - Pan naczelnik - odparł John Colt. Nie sprawiał wrażenia człowieka opanowanego, wszelako nie wyglądał też na zbitego z tropu. - Poznaje mnie pan? - Jak mniemam, ze świecą szukać w tym mieście tych, którzy pana nie znają, naczelniku. - Doprawdy - odpowiedział Hays. - Przywodzą mnie do pana pewne nader przykre okoliczności. Czy zna pan Samuela Adamsa, drukarza? Twarz Colta zmieniła się niemal niedostrzegalnie, atoli nie uszło to uwagi Haysa. - Bynajmniej - odparł podejrzany. - Jest pan pewien? Nie zna pan dżentelmena o tym nazwisku? 44
- Jestem pewien, łaskawy panie. Nie znam tego osobnika. - Rozumiem. Zatem to nie pan posłał do Nowego Orleanu skrzynię z ciałem człowieka, tego człowieka, nieznanego sobie dżentelmena, pana Samuela Adamsa? Colt cofnął się o krok z uśmiechem, który w opinii Haysa był wielce osobliwy i niepokojący. I wszystkiemu zaprzeczył. Hays uchylił kapelusza i pożegnawszy się, wyszedł na ulicę, gdzie polecił McArdelowi postawić przed budynkiem agenta, który miał nie opuszczać Colta ani na krok. Sam McArdel miał udać się niezwłocznie do domu oraz miejsca pracy Adamsa i rozpytać o ewentualne związki pana Colta ze zmarłym. *
Naczelnik Hays był nader znaną osobistością. Wieść, że depcze komuś po piętach, spędzała sen z oczu niejednemu złoczyńcy. Następnego dnia tuż przed świtem zjawił się w asyście sierżanta McArdela w domu pana Johna C. Colta przy Washington Square. Obudził podejrzanego i poprosił go, by towarzyszył mu do kostnicy, gdzie złożono pod prześcieradłem ciało Samuela Adamsa. Atmosfera kostnicy wywarła na Colcie przygnębiające wrażenie. Z chwilą gdy znaleźli się w zimnym, przestronnym pomieszczeniu, Hays ponowił swe pytania, na co kaligraf uparcie zaprzeczył, jakoby miał coś wspólnego ze śmiercią drukarza Adamsa, wypierając się wszelkiej z nim znajomości. Hays kontynuował przesłuchanie, tradycyjnie rozpoczynając je od zdania „Uczciwi obywatele mówią prawdę”. Dobitnie akcentował słowa, dla większego efektu wystukując rytm laską. Ciało Adamsa dalej leżało pod prześcieradłem, w kostnicy panowały złowrogi mrok i cisza. Naraz Hays zdarł prześcieradło. - Spójrz na tego trupa! - rozkazał Coltowi, kierując na zwłoki światło swojej latarni. - Popatrz na gnijące ciało swojej ofiary, panie Colt! Czy kiedykolwiek widziałeś tego mężczyznę? Colt odskoczył przerażony, wydając z siebie okrzyk trwogi, wszelako Hays nieustępliwie pchnął go do przodu i przytrzymując mu głowę, zmusił do wejrzenia w nieruchome oczy trupa. 45
- Morderca! - krzyknął Hays. - Wyznaj prawdę! Czy kiedykolwiek widziałeś tego mężczyznę? Colt wybuchnął płaczem. - Tak, panie Hays, Bóg mi świadkiem, że to Samuel Adams i ja go zabiłem. *
Natychmiast wydano akt oskarżenia na nazwisko Johna C. Colta i spisano zeznanie domniemanego sprawcy zabójstwa. - W piątkowy ranek dnia siedemnastego września 1841 roku - zaczął Colt - mój wydawca, pan Samuel Adams, odwiedził mnie, informując lokaja, Dillbacka, iż ma do omówienia pewną pilną sprawę. Jak twierdzi Dillback, poinformowano go bardzo uprzejmie, że jeszcze śpię. Pan Adams zapytał, czy nie można mnie obudzić. Dillback, który jest Anglikiem i człowiekiem o nieposzlakowanej uczciwości, odpowiedział, że nie. Wtenczas pan Adams poprosił o papier i pióro, po czym usiadł przy stoliku w holu i napisał krótki liścik z prośbą, aby mi go dostarczono z chwilą, gdy się obudzę. Następnie pożegnał się i wyszedł. *
Dwudziestosześcioletni John Colt wywodził się z rodziny związanej z przemysłem zbrojeniowym i był najmłodszym z trzech braci; jego najstarszy brat Samuel, twórca rewolweru kapiszonowego Colt Paterson, pełnił obecnie funkcję patriarchy rodu. Wszelako młody John nie miał z rodzinną firmą nic wspólnego. Aspirował do zaszczytnego miana pisarza i marzył o sławie literackiej. Jak zamierzał to osiągnąć? Nie bacząc na środki, jak mawiali złośliwi, w tym Olga Hays, która widywała, jak wałęsał się po wydawnictwie Harper, i nie omieszkała powiedzieć o tym ojcu. Wieść niosła, że John nie trapi się zbytnio względami artystycznymi. Jego pierwszym dziełem była rozprawa o kaligrafii. Drugie traktowało o księgowości. W przypadku nowej książki było inaczej. „To będzie zbiór poezji”, z lubością mówił każdemu, kto zechciał go słuchać. 46
Wiedziony przemożnym pragnieniem ujrzenia dzieła w druku, ugodził się z panem Adamsem, iż drukarz opublikuje jego cienką książeczkę. Poranna wizyta pana Adamsa dotyczyła właśnie spłaty nieuregulowanej dotąd należności za owe usługi. Prócz długu wynikła także kwestia przymiotów artystycznych dzieła oraz kunsztu literackiego autora. Zdaniem pana Adamsa ckliwe wypociny Colta nie miały ani z jednym, ani z drugim nic wspólnego. Drukarz zakwestionował bez ogródek ambicję poety, jego uczciwość, prawość oraz - w przypadku bardziej obiecujących poematów - nawet autorstwo. Doszły go słuchy, że najlepsze z wierszy podpisane nazwiskiem Colta w gruncie rzeczy wyszły spod pióra krytyka i poety Edgara Poe. Colt miał je zamówić za psi grosz, bezwstydnie korzystając z trudnej sytuacji materialnej autora. Jak widać, Adams przychylił ucha skandalicznym pogłoskom. Słyszał nawet, jakoby Poe miał się nosić z zamiarem wycofania się z owego układu, oskarżenia Colta o plagiat i zdemaskowania go na łamach prasy. Colt wstawał zwykle około południa. Następnie przynoszono mu do łóżka kawę i aromatyczne cygaro w jasnozielonej osłonce wraz z plikiem porannych dzienników i czerwoną różą w szklanym wazonie. List Adamsa, schowany w kopercie upstrzonej śladami brudnych od atramentu palców, wsunięto pod lnianą serwetkę. Colt wypił łyk kawy, po czym rozpieczętował kopertę. Zapoznawszy się z treścią, podskoczył jak oparzony, przewracając filiżankę i wazon. Zawołał Dillbacka, swego lokaja, i kazał natychmiast podstawić powóz. Ubrał się pospiesznie i wybiegł z domu na ulicę, nie zważając na prośby zaniepokojonej kochanki, Caroline Henshaw. Zajechał powóz, Colt wszelako zmienił zdanie. „Wielce prawdopodobne, iż powodowała mną żądza zemsty - zeznał na piśmie. - Odmówiłem wejścia do powozu i odprawiwszy woźnicę, ruszyłem pieszo na wschód, po czym minąłem Washington Square i skierowałem się na południe z zamiarem porachowania się z panem Adamsem w jego drukarni przy Nassau Street. Atoli w pół drogi zdążyłem ochłonąć i raz jeszcze zmieniłem plany”. Colt wynajmował kancelarię na rogu Chambers Street i Broadwayu. Skierował tam swe kroki i przystąpił do pracy. Siedział spokojnie przy biurku, kiedy po kilku godzinach do pokoju wpadł Adams, rozpłomieniony 47
ze wzburzenia i wysiłku po wspinaczce na schody. Natarł zadzierzyście na gospodarza i pomachał mu przed nosem rachunkiem. Colt odepchnął go, pytając, co to ma znaczyć. Adams jął hałaśliwie domagać się zapłaty. Następnie z jego ust posypał się, podług Colta, „stek wierutnych bredni”, które musiał posłyszeć od „życzliwców”, jakoby to Edgar Poe był autorem lwiej części poematów z tomiku, nie zaś on, Colt. Sprawa rzekomo miała trafić do sądu i Adams krzyczał, że nie chce mieć z tym nic wspólnego. Colt przyznał, że z uwagi na popędliwość Poego groźba wzbudziła w nim pewne zaniepokojenie. Mimo to dalej obstawał przy tym, że sam napisał wszystkie utwory, Poe szczerze go podziwiał, a wyssane z palca zarzuty należało przypisywać ludzkiej zawiści. - Zapłać mi pan albo rozgłoszę prawdę! - zagroził Adams. Wyjął kartkę z tekstem rzekomo wątpliwego wiersza, plasnął nią o stół, a następnie pchnął w stronę Colta. Był to cokolwiek nieudolny poemat, który ukazał się bez podpisu w 1841 roku w „Police Gazette”, Colt utrzymywał wszelako, że to jego dzieło. Lubo wiek nasz pobożny, Wokół czyny tak zdrożne. Wielu niegodziwców chętnie w zbrodni folguje, A w mieście prym wiodą wciąż najgorsze zbóje. Ten cygani, ten knuje, Ów zaś psami poszczuje Bądź dolara sfałszuje. Ten znów zwędzi bliźniemu Jakąś rzecz drogą jemu. I tak pędzi miernota dzionki swego żywota. Najwstydliwsze ze zbrodni, ależ tak, moi mili, Za oknami, w dzień biały, dzieją się w każdej chwili. Colt nie posiadał się ze zdumienia. - Postradałeś pan zmysły?! - miał krzyknąć do Adamsa. - Przysięgam ci, że ja to pisałem. Ja sam. 48
- Wątpliwe! - odparował wedle jego relacji Adams. - A nawet jeśli, żądam moich pieniędzy! Na to pana tak zwane dzieło szkoda papieru, szkoda Bogu ducha winnych drzew! W obliczu takiego upokorzenia Colt postanowił za wszelką cenę zachować spokój. Przyjąwszy dumną postawę, oznajmił, że nie będzie polemizował z równie haniebną potwarzą. Adams ani myślał spuścić z tonu i przeprosić za obraźliwe słowa. Wreszcie oświadczył, że mimo umowy pod żadnym pozorem nie wydrukuje książki o takiej „wartości i stylu”. - Co pan masz na myśli? Jakiego stylu? - zapytał Colt, tracąc, jak sam przyznał, panowanie nad sobą. - Mętnego, ckliwego i żałosnego! - odwrzasnął Adams. - Czy wyrażam się jasno, sir?! Colt przyjął jego zajadłą napaść z rezygnacją. Próbował pono raz jeszcze przemówić mu do rozumu, zapewniając solennie, iż twórczość jego doczekała się pochwał ze strony najważniejszych postaci sceny literackiej. Ponownie wymienił nazwisko Poego, utrzymując, że poeta ten i krytyk zwrócił się do wielebnego Rufusa Griswolda z prośbą o włączenie jego, Colta, utworów do kolejnego tomu „Poetów i poezji Ameryki”. Na co Adams miał parsknąć mu śmiechem w twarz. Potem sprawy potoczyły się w zawrotnym tempie, przyznał Colt, i padły kolejne inwektywy, w tym oskarżenie o kłamstwo. Przeszło od słów do rękoczynów i oszalały z wściekłości Adams nieoczekiwanie rzucił się na niego z pięściami. Colt oznajmił na swoją obronę, iż zrazu uznał bójkę za przegraną, albowiem szybko zrozumiał, że przeciwnik ma miażdżącą przewagę, on sam zaś nie miał się czym bronić. Podkreślił, że tego dnia nie przyniósł ze sobą pistoletu brata, nie trzymał też żadnego w kancelarii. Jego zdaniem fakt ów uwiarygodnił zapewnienia, iż wychodząc z domu, nie brał pod uwagę równie gwałtownego rozwoju wypadków. Jednakowoż przyznał, że po odebraniu kilku ciosów koniec końców dał się sprowokować: został zmuszony do przejęcia inicjatywy i z dotychczasowej długotrwałej obrony przeszedł do ataku. Niewiele myśląc, z całej siły grzmotnął Adamsa zaciśniętą pięścią. Zwarli się ze sobą, po czym Colt zatoczył się na ścianę, obijając się boleśnie o kant biurka. 49
Na blacie spoczywało osobliwe narzędzie, ni to młotek, ni to siekiera, które w swym zeznaniu nazwał toporkiem. Jakim sposobem znalazło się na biurku, czy nawet w jego kancelarii, tego nie wiedział ani nie mógł sobie przypomnieć. W każdym razie porwał je z biurka i bez namysłu wymierzył Adamsowi w głowę kilka ciosów ostrą krawędzią. Zraniony drukarz nie stracił animuszu. Chwyciwszy za zwiewną chustkę z jedwabiu, coś w rodzaju fularu, który Colt nosił na szyi, zacisnął ją przeciwnikowi na gardle. Czując narastający ucisk, Colt wpadł w istną furię. W obawie o własne życie jął raz po raz walić Adamsa toporkiem w głowę. Adams wreszcie zaprzestał walki, wszelako ogarnięty uniesieniem Colt dalej tłukł bez opamiętania i oprzytomniał dopiero na odgłos pukania do drzwi. - Słucham? - Pan Colt? Ktoś pyta o pana na dole. Pukanie i dźwięk własnego nazwiska podziałały na niego niczym kubeł zimnej wody. Wzdrygnął się jak obudzony ze snu i wraz z przytomnością spłynęła nań potworna świadomość popełnionego czynu. Doskoczył do drzwi i odruchowo przekręcił klucz w zamku. Usiadł na chwilę, zdjęty trwogą i pełen nadziei, że odgłosy walki nie zwróciły niczyjej uwagi. Czekał na to, co przyniesie los. „Na podłodze było mnóstwo krwi”, napisał. W obawie, że przecieknie ona na dół do apteki, wytarł podłogę ręcznikiem, a wykręcał go do stojącego w pokoju wiadra z wodą. „Woda wypełniała je w jednej trzeciej, krew uzupełniła zawartość o drugie tyle”, zanotował w swoim zeznaniu. Gdy po raz drugi zapukano do drzwi, Colt udał, że nie słyszy. „Siedziałem aż do zmierzchu na krześle obok okna i na wskroś struchlały patrzyłem na nieruchome ciało”.
11. Co się zdarzyło potem Samuel Colt, najstarszy brat Johna Colta, wpadł na pomysł skonstruowania rewolweru bębenkowego podczas rejsu transoceanicznym 50
liniowcem do Anglii. Podróżujący w towarzystwie średniego brata Jamesa Samuel stanął na mostku i zapatrzył się w koło łopatkowe statku. Resztę podróży spędził na struganiu drewnianego prototypu obrotowego cylindra, zdolnego powtórzyć tę samą czynność. Po dotarciu do Leeds bracia niezwłocznie wyruszyli w powrotny rejs do Nowego Jorku, na spotkanie fortuny. Podług pisemnego zeznania Johna, opublikowanego następnie w całości w dodatku do „Heralda”, w dzień śmierci Adamsa Sam Colt przebywał w hotelu City przy Chatham Street opodal południowego krańca parku City Hall, wszelako gdy John wymknął się chyłkiem ze swego biura przy Chambers Street i udał na spotkanie z bratem, Sam prowadził właśnie negocjacje z dwoma dżentelmenami, Brytyjczykiem i Rosjaninem, w związku z czym zamienili ledwie kilka słów. „Czekałem cierpliwie - napisał John - na próżno usiłując wtrącić słówko, ażeby uświadomić bratu swe rozpaczliwe położenie. W grę wchodziły poważne sumy, a strony twardo negocjowały warunki. Brat mój nigdy nie mógł porozumieć się z Brytyjczykami, Rosjanie zaś zawsze stanowili dla niego zagadkę. Zniecierpliwiony obojętnością brata koniec końców podniosłem się z krzesła i przez nikogo niezauważony opuściłem hotel. Skierowałem swe kroki do parku, gdzie trochę pospacerowałem, co wydatnie poprawiło moje samopoczucie i jasność myślenia. Bynajmniej nie ukrywam, że co rusz powracałem myślami do potworności, które dopiero co miały miejsce, ewentualnego procesu, publicznego potępienia oraz fałszywych świadectw, które niewątpliwie zaroją się jak grzyby po deszczu. Wiedziałem, iż znajdą się ludzie skorzy z mej sytuacji czerpać korzyści i dla zysku odmalują mój czyn w barwach czarniejszych, aniżeli na to zasługiwał. Wiedziałem, że nie pozostaje mi nic innego, jak odsunąć od siebie piętno podejrzenia. Spędziwszy w parku blisko godzinę, obmyśliłem wreszcie plan działania i wróciłem do kancelarii. Znalazłem skrzynię i umieściłem w niej zwłoki Adamsa, owinąwszy je uprzednio płótnem mającym wchłonąć krew, która dalej sączyła się z ciała. Głowa, kolana i stopy nie mieściły się w środku, wszelako gdy sięgnąłem do dna, podciągając nieco korpus w swoją stronę, głowa i stopy jakoś dały się upchnąć. Kolana dalej wystawały i musiałem je przydeptać nogami. 51
Następnie opuściłem wieko i zabiłem je gwoździami przy użyciu tego samego narzędzia, którym uśmierciłem Adamsa. Zaiste była to ironia losu. Aby uniemożliwić rozpoznanie trupa, który wedle mojego planu miał odbyć parowcem podróż do Nowego Orleanu, pozbawiłem go zakrwawionej odzieży, porwałem ją na kawałki i wrzuciłem do leżącej na ustroniu wygódki wraz z kluczami pana Adamsa, jego sakiewką, kompletem ołówków oraz innymi drobiazgami. Potem wróciłem do kancelarii i zmyłem resztki krwi, a następnie zniosłem wiaderko na dół i wylałem mętną zawartość na ulicę, przezornie spłukując bruk paroma kubłami wody, by nie pozostały czerwonobrunatne plamy. Po wypłukaniu wiaderka zaniosłem je z powrotem na górę, w dwóch trzecich napełnione wodą, swoim zwyczajem otworzyłem okiennice i przysunąłem krzesło do drzwi, podstawiając je przed wyjściem oparciem tuż pod klamkę. Następnie zamknąłem drzwi na klucz i udałem się do łaźni przy Pearl Street opodal Broadwayu. Traf chciał, że po drodze spotkałem Edgara Poe, który przyjechał z Filadelfii w, jak wyjaśnił, sprawach służbowych. Człowiek ów należy do grona moich znajomych - pisał Colt - wszelako łączy nas więcej aniżeli pospolita zażyłość. Stał przy witrynie herbaciani na Ann Street; poprosiłem, by zechciał udać się ze mną do łaźni, on zaś przyjął zaproszenie. Po drodze usilnie próbowałem zachować spokój i odsunąć od siebie myśl o tym, co zaszło, ale w końcu nie wytrzymałem i wspomniałem przyjacielowi o plotkach, jakoby był on autorem wiersza podpisanego moim nazwiskiem, który - podobnie jak my obaj - wkrótce stanie się przedmiotem powszechnego zainteresowania i krytyki. Warto podkreślić, że pan Poe odniósł się do sprawy z niedowierzaniem i wzgardą, a następnie życzył mi powodzenia w związku z wydaniem książki. Przy okazji wspomniał też o własnym wierszu, co prawda ledwie zaczętym, który wszelako jawił mu się jako nader obiecujący”. *
Według zapewnień Colta Poe rzekomo miał przyznać, iż zaczerpnął pomysł z „Barnaby Rudge'a” Dickensa, a dokładnie z fragmentu o sowie, 52
która w jego wersji miała przeobrazić się w czarnego ptaka, wronę lub może kruka. Colt przyznał, że nie pamięta, poza tym nie czytał owej książki Dickensa. W łaźni rozmowa obu mężczyzn zeszła na temat zabójstwa Mary Rogers. Colt utrzymywał, iż obaj znali dziewczynę z czasów jej pracy u Andersona, obaj też szczerze ubolewali nad jej śmiercią. Wedle jego słów Poe wyznał, że wiadomość o zgonie Mary zasmuciła go bardziej, aniżeli mógł się tego spodziewać. Następnie spytał, czy Colt nie zna aby osoby, u której można by kupić opium, na co ten, powszechnie znany ze swych nocnych eskapad po mieście, nazywanych „polowaniem na słonie”, skwapliwie wspomniał o lokalu U Zielonej Żółwicy mieszczącym się pod łukiem na Prince Street. Nie omieszkał przy tym ostrzec Poego, iż właścicielka owego przybytku, osoba nader korpulentna, uchodzi też za bardzo niebezpieczną. Wreszcie pożegnali się i Colt poszedł do domu. Zeznał, że mieszka z kochanką, panną Caroline Henshaw. Gdy wszedł do sypialni, panna Henshaw obudziła się i zapytała, gdzie był. Odpowiedział, że spędził wieczór ze znajomym pisarzem z Filadelfii, ale nie zdradził nazwiska Poego. Wyznał, iż nie odważył się opowiedzieć pannie Henshaw o wydarzeniach minionego dnia. Udał, że spotkanie z rzeczonym poetą tak go natchnęło, iż musi niezwłocznie wziąć się do pracy. Usiadł przy biurku, wszelako nie napisał ani jednego słowa. Kiedy panna Henshaw ucichła i od strony łóżka dobiegł jej miarowy oddech, Colt także postanowił wreszcie udać się na spoczynek i po długotrwałym wpatrywaniu się w ciemność wreszcie zdołał zasnąć. Następnego ranka, starannie obmyśliwszy plan działania, najął osiłka i kazał mu wynieść z kancelarii skrzynię z trupem. Człowiek ów bez wysiłku zarzucił sobie prowizoryczną trumnę na plecy i postawił ją na ulicy. Colt zapłacił mu dwanaście centów, po czym ruszył na Broadway, gdzie ku swojej zgubie wynajął gońca. Tenże goniec właśnie, po wyznaczeniu nagrody za znalezienie Adamsa, opowiedział władzom o podejrzanej skrzyni, którą zawiózł na statek do Nowego Orleanu, przycumowany na East River u podnóża Maiden Lane. 53
Wszelako nie dane jej było opuścić portu. Tym sposobem kapitan i pierwszy oficer ujrzeli martwego drukarza, upchniętego w środku i zastygłego w nader niewygodnej pozycji.
12. Śmierć kancelisty Daniela Payne'a Znalezienie zwłok Samuela Adamsa zdołało wreszcie skutecznie odwrócić uwagę publiczności od sprawy niewyjaśnionego zgonu Mary Rogers. TRUP ZNALEZIONY W SKRZYNI Wina Colta nie budziła najmniejszych wątpliwości. Wszak w „Heraldzie” ukazało się jego zeznanie, spisane słowo w słowo. Pozostałe dzienniki zadowoliły się resztkami, snując domysły na wzór tych, jakie zamieszczono w sobotnim „Tattlerze”: MORDERSTWO Z PREMEDYTACJĄ CZY SAMOOBRONA? Od odpowiedzi na to pytanie zależało, czy Zbrodniczy Colt, jak ochrzcili go dziennikarze, będzie żył, czy zawiśnie na szubienicy. Podobne rozważania bez reszty pochłaniały uwagę nowojorczyków, do czasu gdy trzy tygodnie później, szóstego października, oczy społeczności ponownie zwróciły się na sprawę Mary Rogers. Tegoż popołudnia niedoszły oblubieniec zamordowanej, opuszczony i wynędzniały kancelista Daniel Payne stanął na progu Nick Moore House, oberży pani Loss. Bennett tak napisał na pierwszej stronie „New York Herald”: Pan Payne stanął w drzwiach i poprosił właścicielkę o wskazanie dokładnego miejsca, gdzie zamordowano jego narzeczoną. Następnie nieszczęśnik usiadł i wychyliwszy parę kieliszków brandy, zataczając się, opuścił gospodę. 54
Dwa dni później znaleziono go na tej samej polanie, gdzie Oscar i Ossian, synowie pani Loss, znaleźli drobiazgi należące do dziewczyny. Wszystko wskazywało na to, że popełnił samobójstwo, ściągając tym samym na siebie podejrzenia o udział w morderstwie. Pani Loss nie była jedyną osobą, która miała wcześniej okazję ujrzeć pana Payne'a w okolicy. Pan Samuel Whitney, właściciel hotelu Phoenix, zeznał, iż kancelista zjawił się u niego po wizycie w Nick Moore House. „Był czerwony na twarzy i wyglądał na podpitego powiedział pan Whitney. - Do tego wydawał się osłabiony i ledwie mógł ustać na nogach”. Pan Whitney zeznał również, że pan Payne miał odezwać się doń następującymi słowy: „Znasz mnie pan? To ja miałem zostać mężem Mary Rogers”. Po czym dorzucił ściszonym tonem: „I w niezgorsze popadłem tarapaty”. W pobliżu ciała znaleziono roztrzaskaną flaszeczkę laudanum z apteki przy Nassau Street, oddalonej zaledwie o kilka kroków od domu pani Rogers. Powiadomiono policję w Hoboken, która niezwłocznie posłała wiadomość naczelnikowi Haysowi. O zmierzchu rozpętała się burza. Hays, w towarzystwie zastępcy burmistrza Purdy'ego, który raz jeszcze wprosił się na wyprawę, i sierżanta McArdela ze straży nocnej, mimo nawałnicy przepłynął niewielką łodzią na drugi brzeg. Zziębniętemu i przemoczonemu naczelnikowi wręczono na miejscu liścik znaleziony przez doktora Cooka w kieszeni zmarłego. Payne naskrobał czytelnym, acz nieco rozchwianym charakterem pisma: DO ŚWIATA Oto znalazłem się tutaj. Niechaj Bóg wybaczy mi czyny, jakich dopuściłem się w ciągu swego niegodnego żywota. - Zmarł w wyniku przekrwienia mózgu spowodowanego niezdrowym trybem życia, nadmiarem trunku oraz zaburzeniami umysłu oznajmił doktor Cook w odpowiedzi na dociekliwe pytania naczelnika o przyczynę zgonu. 55
Zastępca burmistrza wydał z siebie okrzyk triumfu, deklarując wszem wobec, iż wraz ze śmiercią kancelisty Daniela Payne'a sprawę zabójstwa Mary Rogers można uznać za zamkniętą. - Najwidoczniej panna dała młodzieńcowi kosza - oznajmił Purdy. To jedyne możliwe wytłumaczenie, przyjaciele - podjął z niezachwianą pewnością siebie. - Odrzucony pan Payne, do cna zaślepiony gniewem, skrępował ją, a następnie zbezcześcił w brutalny, ze wszech miar nikczemny sposób, i zabił. Stało się to na tej samej polanie, na której sam oto pozbawił się życia. Wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że mamy winowajcę. Hays wysłuchał w ciszy owych buńczucznych zapewnień, świdrując swym słynnym, nieruchomym spojrzeniem najpierw zastępcę burmistrza, następnie koronera Cooka, po czym oświadczył: - Bynajmniej, panowie. Poświęciłem życie studiowaniu ludzkiej fizjonomii. Daniel Payne został jednym z obiektów moich badań. I mogę was zapewnić, że to nie on.
ROK PÓŹNIEJ Październik 1842
13. Śmiałości nieokiełznana Kolejny zimny i dżdżysty dzień na ulicach Filadelfii. Niebo nad głową ma jednolity odcień granitu. On snuje plany, pełen nadziei, wznosi się na wyżyny euforii, to znów osuwa się na samo dno. Obwinia za to zakłócenia pól magnetycznych, zawirowania sił niebieskich. Nigdy nie mógł liczyć na przychylność żywiołów. Sissy umiera. Jego żona umiera. Pękło jej naczynko, kiedy śpiewała. Od tamtej pory jego życie jest nieskończonym pasmem rozpaczy. Panie, miej litość nad jego duszą, albowiem w sercu pożegnał ją na zawsze i przeżył wszystkie męczarnie jej śmierci. Wsuwa ręce głęboko do kieszeni płaszcza, tego samego, który nosił w West Point, ale obecnie, po dwunastu latach, wyświechtany łach stanowi jedną z licznych pamiątek jego klęski. Muddie sumiennie cerowała paltot wiele razy - tam gdzie wełna przetarła się niemalże na wylot, tam gdzie przyczaiły się mole, gdzie złożyły jaja i gdzie doczekały się potomstwa, które pozostawiło po sobie mnóstwo dziur. Nieważne, mówi sobie w duchu, podobny los dotyka najlepsze tkaniny. Wszelako po prawdzie każda z owych łat i cer jest wymowna. W nim wszystko jest znaczące. Marny zeń mistrz kamuflażu. Atoli uważa się za geniusza. Skoro jest geniuszem, dlaczego nie doczekał się uznania? Dlaczego taki z niego nędzarz, że aby jeść, musi wyciągnąć rękę po jałmużnę? Dlaczego został odrzucony? 59
Człowiek o jego talentach! Nazywa się Edgar Allan Poe, lubo nienawidzi imienia Allan i skwapliwie je pomija. Woli być znany po prostu jako Edgar Poe. Albo Edgar A. Poe. Bądź Eddie Poe, a nawet E.A.P., jak w swej pierwszej publikacji. Jego najdroższa żoneczka, jego Sissy, jego Virginia nazywa go bratem lub braciszkiem. Muddie, matka Sissy, czyli jego ciotka Maria Clemm (on i Sissy są kuzynami w prostej linii), mówi nań Eddie bądź „kochany Eddie”. Ojczym, znienawidzony John Allan, nazywał go Nedem. Nie pamięta, jak mówił nań prawdziwy ojciec, nieobecny David Poe (brat Muddie). Dla swej nieżyjącej matki, Elizy Poe z domu Arnold, „aktoreczki, ulubienicy Ameryki”, która zasłynęła rolą Małego Pikla w „Rozpuszczonym dziecku”, był - o ile go pamięć nie myli - „kochaniem”. Mówi sobie, że to przez jego brak wytrwałości. Jego nieokiełznaną zuchwałość. Namiętność i rozedrgane emocje. Bezustanny niepokój w sercu. I strach, co przewierca na wskroś. Basta! Czuje do siebie odrazę. Użalanie się nad sobą jest doprawdy godne pożałowania. Czym zasłużył na taki los? Czas położyć temu kres. Najwyższy czas. Ostatecznie jeszcze wszystko może się zmienić. Dostał list. Propozycję. I pieniądze, tak bardzo potrzebne. Rodzina Johna C. Colta, dalekiego znajomego, zaprosiła go do Nowego Jorku, by nakreślił ostatni portret skruszonego grzesznika, który siedział w celi w oczekiwaniu na śmierć. Pod wiadomością widniał podpis patriarchy rodziny, pułkownika Samuela Colta we własnej osobie. John Colt, Przystojny John, Zbrodniczy Colt, Colt Morderca, nazywany w prasie „niespełnionym poetą”, „poetą skazanym”, poète maudit, przebywał w Tombs, nowojorskim zakładzie karnym, za zabójstwo swego wydawcy Samuela Adamsa. Poe mimowolnie uśmiechnął się pod nosem. Ile by dał, żeby pójść w jego ślady. Zamordować wydawców! Zabić Billy'ego Burtona! Unicestwić Jamesa Harpera! Pan Poe mieszka z rodziną, z damami swego serca, w ostoi kwakrów, Mieście Miłości Braterskiej, w niedużym, ładnym, acz niewykończonym 60
domu na sielskich obrzeżach miasta, na zacisznej ulicy, której nazwa wywodzi się od drzewa i plagi: Locust Street*. * Locust (ang.) - szarańcza lub szarańczyn strąkowy, inaczej chleb świętojański.
Ciotka Muddie i kuzynka Sissy. Tylko one dwie jeszcze go kochają. Sissy poślubiła go w wieku zaledwie trzynastu lat; on był dwa razy starszy, liczył sobie lat dwadzieścia sześć. Sissy, tak bardzo chora, iż bliski jest utraty nadziei. Atoli im bardziej choroba pustoszy jej ciało, on tym tkliwiej żoneczkę kocha. Widząc, jak biedaczka kurczowo czepia się życia, czuje każdą sekundę jej agonii. Sam przyznaje, że stał się przewrażliwiony, rozedrgany do granic wytrzymałości. Odpędza od siebie tę myśl. Nadarza się okazja, by pokazać, na co go stać; uczyni to za sprawą pułkownika Colta i jego rodziny, w imieniu nieszczęsnego Johna. Całuje Muddie i Sissy na pożegnanie. One też go całują, prosząc „kochanego Eddiego” o rychły powrót. W południe opuszcza liche domostwo, mroczna i posępna postać pod mrocznym, posępnym niebem. Dotyka monet w kieszeni spodni, ma nadzieję, że starczą na bilet kolejowy, na tę podróż przez Styks. Poczciwy pułkownik Colt posłał mu dziesięć dolarów zaliczki na sporządzenie słownego portretu brata. A on lwią część oddał Muddie na jedzenie i lekarstwa dla Sissy. Odkrył eliksir o nazwie „żydowski napar”. Kupuje lek od Żyda, który warzy go w stodole nieopodal. To jedyne lekarstwo, które przynosi Sissy ulgę. Kochana Virginia, czegóż ona dla niego nie robi! Tak słaba i krucha, choć zachowała dziecięcą krągłość kształtów i pulchne policzki, a głos jej wznosi się i szczebioce, gdy śpiewa jego ulubioną piosenkę „Pójdź, spocznij na tym łonie”. Wygląda na wyczerpanego do cna, chociaż jego podróż na dobre się nie zaczęła. Muska palcami swą jedyną radość i dumę: w płóciennym woreczku, ukryte głęboko w kieszeni płaszcza, tkwią jego skarby, jego talizmany: pióro pasujące jak ulał do ręki, notes kieszonkowy i drogocenny inkaust w starannie zakorkowanym ceramicznym słoiczku. 61
Sissy sporządziła atrament wedle jego wskazówek. Jest taka dumna, iż może pomóc mu w pracy. Inkaust, staranna mieszanka szkarłatu i czerni, z przewagą tej pierwszej i kroplą, może dwiema lub trzema drugiej, dzięki czemu onyks przenika czerwień, nadając jej karmazynowy odcień. Notes ma gładkie kartki, precyzyjnie rozcięte ręką żony, skryte pod miękką jak masło okładką z koźlej skóry w kolorze czarnym. E.A.P, dodaje sobie otuchy, przekonując, iż wyprawa to dobry pomysł. W końcu Nowy Jork to literacka stolica Ameryki, on zaś to nie byle jaki pisarz. Wszak jeśli do „Poe” dodać litery t i a, powstanie słowo „poeta”. Filadelfia jak dotąd nie sprostała jego oczekiwaniom. Ileż opowiadań tu wydał? Sześćdziesiąt? Ile wierszy? Recenzji? Atoli nie ma nic. Jak długo jeszcze rodzina jego ma się karmić chlebem i melasą? Ile razy wychudzona Muddie ma się wlec noga za nogą do kościoła i prosić o wsparcie? Pracował rok jako redaktor w „Burton's Gentleman's Magazine”, wszelako parę suto zakrapianych incydentów pozbawiło go i tego źródła dochodu, mimo zapewnień, że istotą jego natury jest wstrzemięźliwość, a nie odwrotnie. Faktycznym powodem jego niepowodzeń, jeśli chcecie wiedzieć, była kardynalna głupota wydawcy, Billy'ego Burtona. Tetryczny Billy, jak go nazywał. Tetryczny Billy ze strony tytułowej. Tetryczny Billy bufon! Zrobił niegdyś karierę jako komediant, zjechał tu z Anglii, z wielką pompą i rwetesem. A potem obwieścił się wydawcą i - to ci dopiero paradne - pisarzem! Skąd u człowieka o równie poślednim umyśle takie zadufanie? Dureń! Otóż Billy Burton we własnej osobie miał czelność go przestrzec przestrzec Poego, Poego Poetę - aby pohamował się w zapiekłości i wyzbył niechęci wobec kolegów po piórze. Nic to. Brak grosza przy duszy uświęca poniżenie. - Trudy żywota natchnęły cię goryczą - pouczył go na odchodne. Obowiązkiem twym jest ściągnąć jej cugle. Musisz zażywać ruchu, człowieku! Rozbudzić w sobie chęć do życia. Wyzbyć się zobojętnienia! 62
Cóż za tępota! Jaki tupet! W recenzji opublikowanego niedawno „Zabójstwa przy rue Morgue” napisano w „Philadelphia Inquirer”: „Opowieść ta nosi znamię geniuszu autora”. Czcze słowa, można by rzec. Wszelako inni literaci, ludzie, którzy posiedli znajomość rzeczy, darzą go bezmiernym szacunkiem. I boją się go. Lękają się jego umysłu. Lękają się jego języka, błyskotliwości i pióra. Ileż to razy wykładał Burtonowi, iż pisze dla przyjemności płynącej z dobrze wykonanego zadania, z miłości do sztuki. Sława nie stanowi dlań żadnej pobudki. „Dlaczegóż mam dbać o opinię motłochu, jednostek, które budzą we mnie tylko wzgardę? - zapytywał. - Wypchana sakiewka często idzie w parze z brakiem duszy”. Z tymi słowy wypadł z biura pryncypała jak oparzony, a Tetryczny Billy spoglądał w ślad za nim paciorkami oczu zatopionymi pośród fałd nalanej twarzy. Pragnie rozporządzać sam sobą, tak aby nikt mu nie rozkazywał. Być sobie arbitrem. Przekuwać mózg na srebrniki to jego zdaniem najmniej wdzięczne zadanie świata. Wzdraga się na myśl, że miałby pracować dla kolejnego durnia. Będzie przekonywał, że wiodący pisarze naszych czasów to nieudacznicy i ofermy. Możecie wymieniać, ile dusza zapragnie: Longfellow, Cooper, Irving, Halleck, Bryant. Rozdmuchane reputacje, mętne filozofie, literaci z bożej łaski. Uznanie dla miernoty to sól w oku geniusza, Poe wam to powie. Żaden z żyjących nie łaknie pochwały bardziej niż on. Przemierza gładkie chodniki Filadelfii w drodze na stację, ku lepszej przyszłości, drogą w nieznane. Idzie z pochyloną głową, wpatrzony w ornament bruku, stereotomię ulic. Benjamin Franklin powiedział kiedyś, że łatwo rozpoznać nowojorczyka od mieszkańca Filadelfii, albowiem ulice jego miasta są tak wyboiste, iż nawet krocząc po gładkich kamieniach ostoi kwakrów, odruchowo gnie się wpół. Podobnie jak teraz Poe. Chwilowy przypływ wiary rozwiał się jak pył na wietrze, ustępując miejsca codziennej melancholii, która przygniata go świadomością, iż los wyrzekł już ostatnie słowo i nic już nie można zrobić. Dalej zdąża przed siebie, zaciskając poły starego płaszcza. Wokół panuje cisza niczym w niedzielne popołudnie. 63
Wiatr się zmienia. Pokrywa chmur rwie się na strzępy i niebo pęka na dwoje, odsłaniając szczelinę błękitu, przez którą wpada kilka złocistych promieni. Poe z nadzieją prostuje plecy. Pęknięcie w niebie i rozgrzewający blask słońca to dla niego ledwie skinienie głową; odrzuca wszelkie przejawy dobra w kosmosie, ulotne niczym lśnienie złota w eterze. Kaszle. Wyjmuje z kieszeni wystrzępioną chustkę i przyciska ją do ust. Ocal Sissy, Boże. Boże, ocal jego niewinną żoneczkę.
14. Gdzieś w oddali Gdzieś hen, daleko, a może zupełnie blisko, w chwili gdy pociąg mozolnie opuszcza stację w Filadelfii, nabiera prędkości i wyjeżdża z miasta, kierując się na północny wschód i oddalone o sześć godzin miasto Nowy Jork, poeta słyszy dzwony i jego oczy rozwierają się coraz szerzej. Pomylił się w swych obliczeniach. Stojąc przy okienku w ogromnej hali, nieznośnie sam, pod naporem spojrzenia posępnego kasjera w okrągłych okularach z drucianymi oprawkami, pojął, iż nie starczy mu pieniędzy na bilet do Hoboken, wszelako zdoła może przepłynąć promem przez rzekę Hudson. Na próżno błagał kasjera o zrozumienie, wreszcie zakupił bilet na przedostatnią stację, zachowując ostatnie centy na prom. Dotrze jakoś z dworca na przystań, choćby miał iść pieszo. Był dobrym piechurem. Nieraz przyszło mu polegać na własnych nogach. W pociągu, który mija Camden, a potem Trenton, panuje niemal zupełny mrok. Nic dziwnego, w taką pogodę. Nadchodzi zmierzch i rozmigotane światełka kinkietów na pokrytych boazerią ścianach rzucają złowrogie cienie. Poe trzyma na kolanach otwarty notes. Pozostali pasażerowie ślęczą nad gazetami. Kobiety robią na drutach, szydełkują. Czeka, aby pieśń muzy porwała jego dłoń, ucho, serce i kazała zatańczyć piórem po papierze, znacząc go krwistym atramentem. Byle tylko zagłuszyła upiorne bicie dzwonów. Jakąż potworną opowieść snują! 64
Mózg, owa organiczna galareta królująca w jego czaszce, to ci dopiero skomplikowany organ. Mózg w ogromnej głowie. Zaiste jest ona ponadnormalnej wielkości, jakby stanowiła odrębną istotę. Panoszy się na cienkiej łodydze, słabej szyi na wątłym ciele. Waży też niemało. Gdyby tylko łodyga i korzeń były mocniejsze... Poe zapada w głęboki sen. Po jakimś czasie zrywa się na pół przytomny, wyrwany ze snu stentorowym głosem konduktora z bokobrodami, w niebieskim uniformie z serży. „Paterson!”, pada nazwa stacji. Poe dźwiga się z miejsca i pospiesznie opuszcza wagon. Stoi na peronie i spogląda w ciemność, a pociąg odjeżdża ze świstem, pozostawiając za sobą niepokój i metaliczny turkot żelaznych kół. Poe odchodzi od opustoszałych torów i patrzy na drogę. Wypatruje furmana, który zawiezie go do fabryki Colta. Oto dlaczego obudził się w tym sennym miasteczku. Właśnie tu znajduje się fabryka Colta, firma Patent Arms Manufacturing, gdzie powstaje colt paterson. Jeżeli Samuel Colt przebywa na miejscu, jeżeli posłucha głosu rozsądku, może podniesie Poemu stawkę za słowny portret brata. Naraz, niczym na znak dany z nieba, na ulicę wjeżdża fura zaprzężona w cztery koniki. Poe wzdryga się mimowolnie. Unosi rękę. Woźnica, wychudzony mężczyzna w czerni, z głową jak czaszka, w milczeniu mierzy go wzrokiem. - Jadę do starego młyna - mówi wreszcie. - Na co pan czekasz, wsiadaj. Szkoda czasu. - I pokazuje zęby niczym sczerniałe obeliski. Poe rzuca bagaż. Chmura pyłu wznosi się i opada. On wspina się na wóz i zajmuje miejsce obok furmana. - Dziękuję, ogromnie panu dziękuję. Jest pan niezmiernie miły mówi swym miękkim akcentem rodem z Wirginii i ogląda się przez ramię na próżny wóz, gdzie prócz jego wysłużonej torby spoczywa tylko na powrót znieruchomiała patyna kurzu. Ruszają naprzód. Przez dłuższą chwilę jadą w ciszy, ze wzrokiem utkwionym w falujących zadach czterech dereszów. Nad spłowiałymi bokami szkap unoszą się kłęby pary. Woźnica pierwszy przerywa milczenie. 65
- Jadę do fabryki, rewolwery mam zawieźć do Bayonne. Potem do kamieniarza w Weehawken, po kamienie do brukowania. Posępna twarz Poego rozjaśnia się na dźwięk znajomej nazwy. - Weehawken? Czy mógłbym zabrać się z panem aż tam? - A juści, mnie tam wszystko jedno. Fabryka Colta to kompleks budynków starego młyna, położony na brzegu rzeki Passaic, na przecięciu ulic Van Houten i Mill. Zdaje się nadzwyczaj cicha, atoli bądź co bądź dochodzi siódma wieczorem. Poe wchodzi do lobby i pyta o pułkownika Colta. Kancelista chce wiedzieć, kogo zaanonsować; Poe podaje swoje nazwisko. Po chwili kancelista wraca i prowadzi go na górę do przestronnego gabinetu z widokiem na rzekę. Ścianę zdobią rewolwery i muszkiety. Colt podnosi się na powitanie. - Pan Poe? Bardzo mi miło. Chyba jeszcze nie mieliśmy przyjemności...? - To potężny mężczyzna o nader owłosionej twarzy i zmierzwionych bokobrodach; trzyma w palcach wielkie, wygasłe cygaro. Oczy jego, głęboko osadzone, zezują z lekka i Poemu towarzyszy osobliwe, acz mało krzepiące poczucie, że właściciel używa ich do sobie tylko znanych, niecnych celów. Ażeby wejrzeć w głąb rozmówcy? - Nie, jak dotąd nie mieliśmy okazji się poznać - odpowiada. - Ale wie pan, kim jestem? - Naturalnie. Brat mój bardzo pana ceni. Cóż mogę dla pana zrobić, Poe? Proszę mówić, śmiało. Jedzie pan do Johna, tak? Wiem, że brat oczekuje pana przybycia. - W rzeczy samej, łaskawy panie. To doprawdy krępujące, dlatego usilnie proszę o wybaczenie - mówi Poe. - Łączy nas pewna umowa, za co jestem panu niezmiernie wdzięczny. Nie zwykłem łamać ustaleń, wszelako w tym wypadku chciałbym prosić pana o zmianę warunków. W sensie pieniężnym, ma się rozumieć. Widzi pan, żona moja jest bardzo chora. Ugodziliśmy się na pięćdziesiąt dolarów wynagrodzenia, co, podkreślam, jest stawką nader uczciwą, atoli dodatkowe pięćdziesiąt wielce by mi ulżyło w obecnych kłopotach. Tuszę, iż mogę liczyć na pańskie zrozumienie. Colt wybucha śmiechem. Wzmianka o pieniądzach obudziła jego czujność. - Mój drogi Poe - huczy na całe gardło. - Pieniądze to zmora nas wszystkich, czyż nie? Nasza zguba. Nigdy nie mamy dość. Nigdy. - Śmieje 66
się dobrodusznie w basowym crescendo. - Nie wiesz pan, że jestem na skraju bankructwa? Poe wytrzeszcza oczy, po czym wbija wzrok w podłogę. - Gdybyś poprosił pan o rewolwer, zacny wielostrzałowiec, ochoczo spełniłbym pańską prośbę - mówi Colt. - Z przykrością stwierdzam, że pieniądze to inna historia. Liczyłem na intratny kontrakt z armią, ale wszystko szlag trafił. - Ze smutkiem potrząsa wielką głową. - Jeszcze chwila, a pójdę na dno. Po prawdzie nie mogłeś pan wybrać gorszej chwili. John stoi pod szubienicą, moja spółka upada. Od dzieciństwa wysadzam różne rzeczy, Poe. Jak mniemam, pan opisujesz je równie długo. Ironia losu, nieprawdaż? Oto moje dzieło w pełnej krasie. Otwiera stojącą na biurku obitą materiałem szkatułkę. Wewnątrz tkwi niebieskawy pistolet, unieruchomiony cienkimi drucikami. Pułkownik Colt wyjmuje go ze szkatułki. Na lufie widnieje inskrypcja: „The Patent Arms M'g Co. Paterson, N.J. Colt's Patent”. Jedyną ozdobą są tłoczenia dokoła cylindra. - Mamy do wyboru dwa różne motywy grawerunku. Pierwszy przedstawia centaura z dwoma rewolwerami, zabijającego dwóch jeźdźców, jak pan widzi tutaj. Drugi ukazuje napad na dyliżans. Przy zakupie broni otrzymuje pan szkatułkę wraz z całą zawartością. Proszę, tutaj mamy prochownicę i pojemnik na kule w jednym, która jednocześnie odmierza pięć ładunków prochu i pięć naboi. Do tego zapas pięćdziesięciu kapiszonów, odpalanych po jednym naraz. A tutaj kulolejka, mosiężny wycior oraz narzędzie, którego można używać na wielorakie sposoby, na przykład jako śrubokręt, młotek albo pobojczyk. Do tego zapasowy bębenek, dzięki któremu można oddać dziesięć strzałów bez przeładowania. - Genialne. - Nie mogę ich oddać. Pan nie dostanie nawet jednego. - Nie mam do kogo strzelać. - Ejże, na pewno ktoś by się znalazł - grzmi Colt. - Musiałbym się zastanowić. - Poe uśmiecha się blado. - Kawaleria teksaska to mój najlepszy klient, ale dla amerykańskiej armii to za mało. Można oddać pięćdziesiąt strzałów w dziesięć minut. Pięćdziesiąt! I co z tego mam? Nic! Kiedy Poe opuszcza gabinet Colta, tubalny głos przedsiębiorcy dalej dudni mu w uszach. „Pięćdziesiąt. Pięćdziesiąt strzałów w dziesięć 67
minut. I co z tego mam? Pięćdziesiąt dolarów? Aż tyle, powiada pan?”. - Miałem jeno nadzieję na coś więcej - błagał Poe. - Z uwagi na moje położenie. No, może nie pięćdziesiąt. Wystarczy choćby dziesięć. - Dziesięć? - Colt raz jeszcze potrząsnął kudłatą głową. - Raczysz pan żartować. Wreszcie godzi się na trzy dolary. Poe spieszy na dziedziniec. Wóz stoi załadowany podłużnymi skrzyniami z napisem „Karabiny Colta, Własność Firmy Patent Arms Manufacturing, Paterson, New Jersey”. Wyruszają. Tak jak poprzednio, pierwszy etap jazdy przebywają w milczeniu. Podczas przejażdżki brukowanymi ulicami Paterson wywiązuje się jednostronna, acz żywa dyskusja na temat podróży międzymiastowych i kocich łbów. Poe opowiada o szlifowanych kamieniach, dając upust żywej niechęci do krągłych brył. Furman zbywa go zdawkową uwagą, po czym znów zapada cisza i słychać tylko stukot kopyt oraz zgrzyt kół. - Jestem poetą - mówi wreszcie Poe, spoglądając z ukosa na woźnicę. - Nazywam się Poe. Słyszał pan o mnie? Woźnica chrząka i kręci głową. - Nigdy. - Jestem znany w pewnych kręgach. Upiorny furman strzyka brunatnym od tytoniu strumieniem śliny. - Nie w moich. - Siepnął lejcami i konie puściły się truchtem, by wnet wrócić do żałobnego tempa. - Mówię o tym, ponieważ wspomniał pan o Weehawken. Tak się składa, że osnułem swą ostatnią opowieść na kanwie tutejszych wydarzeń. Woźnica podnosi wzrok, ale się nie odzywa. - Nie słyszał pan o Mary Rogers? - ciągnie Poe. - O pięknej dziewczynie ze sklepu z tytoniem, którą znaleziono martwą na brzegu rzeki Hudson latem zeszłego roku? Opisałem to zdarzenie, przenosząc akcję do Paryża, ale zachowałem wszystkie szczegóły sprawy. Władze myślą, że dziewczynę zabiła szajka bandytów, ja wszelako uważam, iż zrobił to znajomy Mary. Ten sam człowiek... 68
Woźnica wpada mu w słowo. - A co pan masz z tym wspólnego, jeśli wolno spytać? - Nic. Zupełnie nic. Znałem ją. Coś każe mi wrócić do miejsca, gdzie rozstała się z tym światem. Chudy furman ponownie wpija weń posępne spojrzenie. Zaintrygowany Poe przytrzymuje jego wzrok, jakby roziskrzone oczy dawały mu wgląd do innego świata. Smoliste źrenice wwiercają się w poetę, zapadnięta twarz pozostaje nieprzenikniona. Po chwili woźnica znowu patrzy na końskie zady. Zaiste piekielny to przewoźnik. Raz jeszcze szarpie za lejce, z podobnym skutkiem jak przedtem. Następne pół kilometra pokonują w milczeniu, woźnica kiwa się na koźle, pogrążony w myślach. W końcu wypluwa przeżuty tytoń. - Na pańskim miejscu, panie Poe - mamrocze przez koślawe zęby zostawiłbym umarłych w spokoju.
15. Niedzielne kazanie Naczelnik Jacob Hays i jego córka Olga siedzą na swych zwykłych miejscach w kościele. Trwa kazanie i przewielebny pastor, człek o imponująco opasłym brzuchu, przemawia do zgromadzonych. Hays unosi wzrok, studiując zdumiewająco małe, acz roziskrzone oczka dostojnika, które omiatają wiernych ojcowskim spojrzeniem. - Kobiety! - krzyczy ponad ich głowami sługa Boży ze świadomością, iż jego głos to iście potężny instrument. - Cóż mamy z nimi począć? Muszą wiedzieć, gdzie ich miejsce. Nasze młode niewiasty, niewiasty, które otaczamy czułą opieką i miłością... Czyż możemy pozwolić, ażeby same zdążały przez bezlitosny i okrutny świat? I same decydowały o własnym losie? Wszak nie zapomnieliśmy o nieszczęsnej Mary Cecilii Rogers. Czyż nie zbłądziła ze ścieżki Pana? Kto z nas udzieli odpowiedzi na to pytanie? I podźwignie brzemię konsekwencji? Nie, bracia moi, pora wziąć los kobiet w nasze ręce. Albowiem to my właśnie, z pomocą Pana, musimy wskazać im drogę. Po mszy pastor stoi tuż za progiem i pozdrawia parafian wychodzących ze świątyni. 69
Hays ściska jego ciepłą, pulchną dłoń. - Święte słowa - chwali, mrugając do córki z figlarnym błyskiem w oku. - Podziela pan moje zdanie? - Roziskrzone oczka wielebnego połyskują z zadowolenia. - W rzeczy samej - odpowiada Hays. Olga ujmuje ojca pod ramię i oboje schodzą po schodkach; pastor nawet nie zauważył jej na poły wzgardliwego, na poły litościwego spojrzenia. Stary Hays uśmiecha się do córki. - Tylko nie myśl, że pozwolę ci teraz wyjść samej na ulicę - mówi z udawaną powagą. - Żadnych prac poza domem. - Ach, tatku! - Olga śmieje się z rozbawieniem. Zawsze lubiła ojcowskie poczucie humoru, jakkolwiek rzadko dawał mu wyraz. - Czasy się zmieniły, nie sposób odmówić wielebnemu spostrzegawczości. Ale coś mi się zdaje, że nakazy wykrzykiwane z ambony niewiele tu pomogą. - Też tak myślę - potwierdza Olga. - Tak czy inaczej, faktycznie nastała moda na emancypację. - Racja. - I zatacza coraz szersze kręgi. - W razie jakichkolwiek wątpliwości pańska rodzona córka jest tego jak najlepszym potwierdzeniem, panie Hays. Naczelnik nie podejmuje wyzwania. - Przejdziemy się? - proponuje, zmieniając temat. - Dzień mamy pogodny, wolę pójść pieszo, aniżeli kisić się w powozie. - Racja, tatusiu. Ja też wolę rozprostować nogi. - Naczelniku? Stary Hays zna ów głos aż nadto dobrze i aż nadto dobrze wie, co on oznacza. - Słucham. - Proszę pana... - Sierżant McArdel czeka, stoi obok stangreta Balboy, ubranego na galowo, w zielone pantalony, żółtą koszulę i żółty krawat. Obaj spoglądają na Haysa wyczekująco. Wedle nakazu władz miejskich ulice przed kościołami odgrodzono łańcuchem, ażeby zgiełk ruchu nie zakłócał modlitwy wiernych. Szkocki kościół prezbiteriański przy Mott Street nie stanowił wyjątku. 70
Czarny policyjny barouche stoi przy krawężniku tuż za barierą łańcucha. McArdel unosi czapkę i kłania się Oldze. - Dzień dobry, panienko - mówi. - Dzień dobry, sierżancie - odpowiada Olga. - Panie naczelniku... - McArdel zwraca się do Haysa. - Muszę przekazać panu coś ważnego. - Zatem do dzieła - burczy zrzędliwie Hays i odchodzi na bok. Przepraszam, moja droga - mówi do córki. Panowie odchodzą kawałek i przystają. - Proszę wybaczyć, sir, ale dzisiejszego ranka dokonaliśmy za Cow Bay przerażającego odkrycia. - Gdzie dokładnie? - W bocznej alei, która wiedzie od budynków mieszkalnych. - Cóż takiego odkryliście? - Trzy trupy, w tym ciało małej dziewczynki. Hays zerka na córkę pogrążoną w żarliwej rozmowie z wielebnym. Balboa trzyma Starego Joego, konia zaprzężonego do powozu, za cugle. - Znamy tożsamość zmarłych? - Bez wątpienia, panie naczelniku. Jednym z nich jest Rzeźnik Ruby Pearl. - A pozostali? - To żona i córka Tommy'ego Colemana, sir.
16. Skazaniec John Colt, zamknięty w celi śmierci więzienia Tombs, leży na skonstruowanym przez brata skórzanym fotelu, a lokaj Dillback hojnie mydli mu twarz. Na zewnątrz, na więziennym dziedzińcu, stolarze stawiają szubienicę zwaną „ramą obrazu”. Zasadnicza część konstrukcji jest już gotowa, majstrowie sposobią się do jej wypróbowania. John usilnie stara się nie zważać na hałas. Samuel Colt wymyślił rozkładane krzesło dla wygody najmłodszego brata, by umilić mu ostatnie chwile w więzieniu. Przysłał je wraz 71
z biblioteczką brata, jego sekretarzykiem oraz szytymi na miarę zasłonami z zielonego aksamitu, by stworzyć w celi namiastki ciepła i przytulności. Na stole w kryształowym wazonie stoją świeże kwiaty. Wreszcie rozdrażnienie skazańca sięga zenitu. Gdy lokaj pochyla się nad nim z brzytwą, John odpycha go gwałtownie, zrywa się z miejsca i podbiega do zakratowanego okna. Staje na łóżku, aby móc wyjrzeć przez okno. Widzi szubienicę, a obok majstrów w czapkach i odzieży roboczej. Patrzy, jak przywiązują ciężki wór z piaskiem do grubego powrozu, który dynda na poprzeczce. Ciężar u drugiego końca sznura opada w dół i podrywa worek do góry. Pewien obraz nie daje Johnowi spokoju. Widzi siebie na podwórzu więziennym, samego pod szubienicą. Widzi, jak stoi w naszyjniku z konopi, który na dany znak szarpnięciem podnosi go do góry. Przypomina sobie słowa Samuela Johnsona, autora „Słownika języka angielskiego”, bohatera biografii Boswella. „Perspektywa szubienicy niezawodnie przywraca człowiekowi jasność myślenia” - napisał Johnson. Młody John patrzy przed siebie szklistym wzrokiem, wreszcie Dillback ujmuje go pod rękę i sprowadza na dół, nalegając, by pan usiadł na krześle i dokończył toaletę. Colt siada, ale nie chce się oprzeć. Chowa twarz w dłoniach i przymyka oczy, wstrząsają nim dreszcze. Kuli się i szczęka zębami. Lokaj delikatnie popycha go do tyłu, a potem na nowo mydli pędzel z włosia dzika osadzonego na rogowej rękojeści i raz jeszcze przesuwa brzytwą po zarośniętym podbródku, policzku, żuchwie.
17. Most Westchnień Drzwi sali rozpraw stają otworem i Tommy Coleman zostaje wprowadzony do środka. Mimo młodego wieku oskarżony uchodzi za jednego z najbardziej zatwardziałych przestępców. Czuje na sobie spojrzenia zebranych. Nie wywierają na nim żadnego wrażenia. Przesłuchanie właśnie dobiegło końca. Przechodzi przez Most Westchnień, prowadzony przez dwóch strażników więziennych, z których jeden pobrzękuje kastanietami kluczy o żelazną barierkę. 72
Więzienie Tombs składa się z czterech galerii, jedna nad drugą, połączonych ze sobą schodami. Pomiędzy dwoma skrzydłami galerii biegnie most, po którym można przejść na drugą stronę. Na każdym z mostów siedzi strażnik i drzemie lub czyta. Na samym dole stoi piec, który ogrzewa cały gmach; z sufitu, przez jedyne okno, pada rozproszone światło. Obok wygasłego pieca siedzi naczelnik Jacob Hays. Po drodze do celi Tommy Coleman czuje na sobie jego świdrujące spojrzenie. Postanawia go nie odwzajemnić i uparcie wbija wzrok we własne stopy. Prowadzą go do celi na pierwszej galerii. Strażnik z zajęczą wargą obraca klucz i drzwi, podobne do drzwiczek pieca hutniczego, tyle że z małym zakratowanym okienkiem, otwierają się ze zgrzytem. - Do środka, zuchu - mówi strażnik, po czym zdejmuje kajdany z rąk i nóg chłopaka i popycha go do środka. - Bądź grzeczny. Drzwi zatrzaskują się z hukiem, klucz ponownie obraca się w zamku. Strażnik uśmiecha się drwiąco i odchodzi, człapiąc po granitowej posadzce. Jest schyłek października, ale babie lato trwa w najlepsze. Mimo to od mokrej podłogi wieje chłodem. Tommy rozgląda się po celi. Kamienna posadzka, kamienne ściany, zakratowane okno i drzwi. Drewniany cebrzyk w kącie cuchnie odchodami. Widział to już przedtem, jego brata Edwarda spotkał ten sam los. To cela śmierci i jeszcze nikt nie wyszedł z niej cało. Pogodził się ze swym losem. Gdyby ktoś go pytał, nie powiedziałby, że jest niewinny. Odrzekłby, że wręcz przeciwnie. Wszelako morderstwo to za mocne słowo na to, co uczynił. On, Tommy Coleman, zabił człowieka i zrobiłby to po raz drugi, choćby nie wiem co.
18. Tombs Tombs to zatracone miejsce. Jeden zawilgły korytarz prowadzi do kolejnego zawilgłego korytarza. Jedna zawilgła cela sąsiaduje z następną. Spod fundamentów dobywają się smrodliwe opary bagienne. Zaprawa ocieka wilgocią, cuchnie pleśnią. 73
Wiosną 1842 roku pisarz Karol Dickens, podróżujący po Stanach Zjednoczonych w celu zebrania materiałów do książki „Notatki z podróży do Ameryki”, zażyczył sobie obejrzeć więzienie. Naczelnik Jacob Hays patrzył zza biurka, jak ów wielki człowiek, najpoczytniejszy - mimo swej narodowości - pisarz w Ameryce, przemierza korytarze Tombs, by wreszcie spytać swego przewodnika, strażnika Trenchera, o pochodzenie nazwy. - Ano, to nazwa potoczna - padła odpowiedź odzianego na niebiesko strażnika. - Tak się utarło. - Wiem. - W głosie pisarza dało się słyszeć zniecierpliwienie. Rozmowa z człowiekiem, którego w oczywisty sposób uważa za prostaka, niezwykle go irytowała. - Ale dlaczego? - Z-zdarzyło się tu parę samobójstw na początku, zaraz po jego zbudowaniu - wyjąkał przyparty do muru nieszczęśnik. - M-myślę, że stąd to poszło. Hays powstał zza biurka i podszedł bliżej. - Proszę wybaczyć, że się wtrącam, sir, ale pozwolę sobie zauważyć, że to nie tak. Zakład karny zasłynął jako Groby, ponieważ wiele lat temu miasto ogarnęła mania egiptologii. Trencher odetchnął z ulgą, a Hays przedstawił się i mówił dalej. Wyjaśnił, że pewien pisarz z Hoboken, H.L. Stevens, wyruszył w podróż do Arabii i powrócił z rękopisem zatytułowanym „Podróże Stevensa”, który następnie został opublikowany przez wydawnictwo pana George'a Palmera Putnama i wzbudził nieopisaną sensację wśród czytelników. Autor opatrzył tekst własnoręcznymi ilustracjami, z których jedna przedstawiała starożytne mauzoleum na pustyni. Wizja owej romantycznej krypty do tego stopnia rozbudziła zbiorową wyobraźnię mieszkańców miasta, iż władze postanowiły w przypływie natchnienia nadać powstającemu więzieniu kształt grobowca rodem z Sahary. Pierwszym człowiekiem straconym w Tombs nie był nikt inny jak brat Tommy'ego Colemana, Edward Coleman. Hays był świadkiem jego egzekucji na więziennym dziedzińcu rankiem dwunastego stycznia 1839 roku, tuż po zakończeniu budowy; była to kara za zabicie żony, dziewczyny z kukurydzą. Handlarki kukurydzą spacerowały ulicami, sprzedając towar z cedrowych wiaderek zawieszonych na szyi. Słynące z niezwykłego powabu, 74
bose i ubrane w perkalowe sukienki oraz kraciaste szale, owe młode kobiety i dziewczęta pochodziły z najbiedniejszych dzielnic, przeważnie z Five Points. Ich piosenkę znał na pamięć każdy mieszkaniec miasta: Kukurydza! Gorąca kukurydza! Kupujcie pyszną gorącą kukurydzę! Gorąca! Parująca! Słodka! Przepyszna! Gorąca! Gorąca! Złocista jak promień słońca... Szelmy uliczne snuły się za nimi krok w krok, urzeczeni ich nawoływaniem. Między dziewczętami trwała zacięta rywalizacja, podobnie jak między ich wielbicielami. Młodzieńcy niejeden raz brali się za łby o względy dziewczyny z kukurydzą, niejeden pojedynek okazał się śmiertelny. Edward Coleman upatrzył sobie i wreszcie zdobył serce dziewczyny tak przecudnej urody, iż nazywano ją Ładną Dziewczyną z Kukurydzą. Wiele lat wcześniej miejscy gnostycy obrali sobie za cel napełnić dawny zbiornik wody pitnej. Zatrudniwszy w tym celu tanią siłę roboczą oraz służby publiczne, genialni pomysłodawcy kazali przekopać okoliczne wzgórza na zachód od stawu opodal Broadwayu. Po osuszeniu terenu postanowili wykorzystać wydobytą ziemię i podłoże skalne jako fundamenty nowych budynków. Dodatkowo wykopano wielki odkryty kanał, który brał początek na Pearl Street i biegł przez Centre Street i Canal, prowadząc do rzeki Hudson po stronie zachodniej. Żywiono nadzieję, iż dzięki niemu świeżo zdrenowany teren pozostanie suchy, co pozwoli uzyskać dodatkowe grunty pod zabudowę. Lokalni politycy winszowali sobie pomysłowości i zacierali ręce na myśl o zyskach, gdy zamożni mieszkańcy jęli na wyścigi budować tam domy. Zrazu wszystko szło jak z płatka. Hays wyznaczył funkcjonariusza, który czuwał nad bezpieczeństwem osiedla, i tak południowy kraniec 75
Paradise Square w sielski letni wieczór istotnie w pełni zasługiwał na miano raju. Wtenczas zdarzyła się katastrofa. Podziemne źródła, które niegdyś zasilały zbiornik, okazały się wadliwie zabezpieczone, a teren pod nową dzielnicę powstał z ziemi wymieszanej z odpadami. Prześliczne domy jęły zapadać się w rozmiękłym gruncie, okna i drzwi wypadały z zawiasów, fasady pękały na dwoje. Woda wnikała w fundamenty i zalewała piwnice. Spod podłogi docierał nieznośny smród i nad mieszkańcami zawisła groźba epidemii. Bogacze zaraz się wyprowadzili, a ich miejsce zajęli nędzarze, głównie irlandzcy emigranci bez grosza przy duszy i byli niewolnicy. Osiedle zasłynęło jako Five Points, najbardziej plugawe slumsy świata, które niechlujstwem i nędzą mogłyby śmiało konkurować z londyńskimi Seven Dials. Edward Coleman, brat Tommy'ego Colemana, uważał się za największego i najsprytniejszego zawadiakę. On to stał na czele Czterdziestu Złodziei, jednego z pierwszych gangów, które rozpanoszyły się na nowojorskich ulicach. Siedziba szajki mieściła się w okolicach sklepiku Rosanny Peers przy Anthony Street, za Tombs, w samym sercu nędzarskiej enklawy Five Points. Przed sklepem pani Peers na straganach i w koszach leżały sterty gnijących warzyw. Nikt nie ważył się ich tknąć, zwłaszcza pomidorów, powszechnie uważanych za trujące. Wewnątrz, na zapleczu, zbierały się opryszki Colemana: kanciarze, zabijaki, kieszonkowcy i obiboki, uzbrojeni po zęby i gotowi w każdej chwili wylec na okoliczne ulice, aby siać postrach wśród mieszkańców. Szczególnie gdy nadużyli likieru, oferowanego przez panią Peers po cenach bardziej przystępnych aniżeli pobliskie „szanowane” lokale, saloony i szynki. Trzeba powiedzieć, iż bezwzględny i szubrawy Edward Coleman rządził szumowinami żelazną ręką i miał do tego smykałkę jak nikt. W mieście pełnym łapserdaków i kanalii on pierwszy ustanowił bandycką hierarchię. W chwili słabości Stary Hays skłonny był nawet wyrazić podziw dla jego talentu; bądź co bądź banda Colemana mogła się poszczycić bardziej honorowym zbiorem zasad aniżeli niejedna frakcja parlamentu. Małżeństwo z bratem Tommy'ego sprowadziło zgubę na głowę Ładnej Dziewczyny z Kukurydzą. Trzy miesiące po zaślubinach w kościele 76
Matki Bożej, w napadzie szału alkoholowego Edward Coleman zamordował żonę i musiał za to ponieść najsurowszą karę. Gawiedź tłumnie ściągnęła do Tombs, wszak i okazja była niecodzienna - niejeden pragnął ujrzeć na własne oczy smutny koniec przywódcy gangu Czterdziestu Złodziei i przyjrzeć się z bliska nowo powstałemu gmachowi więzienia. Na miejsce przybyło tylu dygnitarzy i zwykłych obywateli, że minęło dobre dwadzieścia minut, nim skazany uścisnął każdą wyciągniętą doń rękę. Wreszcie stanął pod szubienicą. Zarzucono mu na szyję konopny powróz, zamocowano ciężar u drugiego końca sznura. Hordy sprzymierzeńców Edwarda Colemana, w tym wpatrzony w brata czternastoletni Tommy, stały za murami więzienia i wiwatując głośno, skandowały jego imię. Nie wpuszczono ich do środka w obawie przed rozruchami albo czymś jeszcze gorszym (ucieczką). Na dany znak ciężar u drugiego końca opadł w dół i wedle naukowego prawdopodobieństwa skazany miał zostać poderwany do góry, jak mawiano, „do Jezusa”, gdzie rychło wyzionąłby ducha. Wszelako owego ranka, na oczach Starego Haysa, sznur rozerwał się z przerażającym trzaskiem. Z tłumu podniosły się krzyki: „Wola Boża! Wola Boża!”. Edward Coleman, z szerokim uśmiechem na twarzy i zerwanym powrozem na szyi, dalej stał jak przedtem, kompletnie niewzruszony. W pewnej chwili podniósł wzrok i mrugnął szelmowsko do naczelnika. Paru gorliwców jęło domagać się uwolnienia więźnia. - Znak od Boga! - wołali. Monmouth Hart, strażnik więzienny, wraz z grupą najbardziej zagorzałych wielbicieli i klientów Ładnej Dziewczyny z Kukurydzą, stanowczo się temu sprzeciwił i pod bacznym spojrzeniem Haysa stojącego u stóp szafotu kazał rozpocząć całą procedurę od nowa. Tym razem wszystko przebiegło zgodnie z planem i ku wielkiej radości praworządnych obywateli ciało Edwarda Colemana dyndało na szubienicy przez kwadrans, dopóki na znak koronera Archera nie zdjęto go z pętli. 77
19. Siostra Ładnej Dziewczyny z Kukurydzą Kiedy Tommy Coleman żenił się z Siostrą Ładnej Dziewczyny z Kukurydzą, na ślub przybyło ponad tysiąc członków miejscowych gangów. Najbardziej zatraceni synowie miasta świętowali z wielką wrzawą i werwą, przy wtórze chóralnych śpiewów i pijackiego pokrzykiwania rozochoconych Irlandczyków, którzy tłumnie wylegli na ulice. Tommy Coleman wpadł na swą przyszłą żonę, siostrę zamordowanej bratowej, któregoś wieczora po egzekucji Edwarda. Weszła z ulicy do Zaułka Morderców, baru Charliego Jedno Płuco Mudda przy Little Water Street. Ostatnim razem widział dziewczynę w asyście funkcjonariuszy, którzy prowadzili ją pod szafot, dość blisko, by mogła dotknąć surowego drewna szubienicy. Przyszła obejrzeć egzekucję brata Tommy'ego z jednego tylko powodu: chciała zobaczyć na własne oczy, jak morderca jej siostry dostaje zasłużoną nauczkę. Owej nocy w Zaułku Morderców wszyscy wiedzieli, kim jest, na wylot znali udrękę jej rodziny. Dziewczęta z okolicy podziwiały jej odwagę, siłę i niewzruszony spokój, to, jak dumnie nosiła głowę i jaka była ładna, całkiem jak siostra. Mężczyźni zaś, bez reszty oczarowani jej urodą, słali w ślad za nią pożądliwe spojrzenia. Ludzie gorliwie szeptali za jej plecami. Nie tylko z powodu pokrewieństwa z najsłynniejszą handlarką kukurydzą w mieście, lecz również dlatego, że twardo stąpała po ziemi i związała się z samym Rubym Pearlem, co (jak ćwierkały wróble na dachu, chociaż nikt nie ośmielił się powiedzieć jej tego prosto w oczy) wpędziło ją w nie lada tarapaty. Była katoliczką, a Ruby Pearl protestantem, on rodowitym Amerykaninem ze wschodniej Bowery, a ona Irlandką, zjadaczką kartofli z dziada pradziada, w dodatku liczyła sobie zaledwie szesnaście lat, on zaś był od niej starszy o jedenaście. Protestanci rzadko zaglądali do jej dzielnicy, zapuszczonego Fourth Ward, a stary Pearl był typem spod ciemnej gwiazdy, jakiego świat nie widział. Okrutny i bezwzględny, nie zawahałby się 78
podnieść ręki na żadną kobietę, prócz może własnej matki. Kiedy weszła do speluny Charliego Mudda, Tommy dokazywał właśnie ze swoją bandą, Piskliwym Tooheyem, Mopsem O'Pugh, Boffo Odartym Kłykciem i resztą kamratów. Stanęła na progu rozpłomieniona, zdyszana i kipiąca złością, w kraciastej sukience i z cebrzykiem zawieszonym na szyi niczym broń, a gdy potoczyła dokoła gniewnym spojrzeniem, które zmroziło swawolną gawiedź, Tommy zrozumiał w głębi serca, że tylko ona jest mu pisana, ona i żadna inna. Tommy Coleman ani myślał łudzić się mrzonkami. Dobrze wiedział, na co się decyduje. Słyszał pogłoski, wiedział, z kim dziewczyna przestaje i jakie żywi uczucia względem brata mordercy własnej siostry. Nigdy nie darzyli się sympatią, nawet kiedy sprawy między ich rodzeństwem układały się pomyślnie. Ale co mu tam. Wiedział, czego chce i co musi mieć. I cokolwiek postanowi, w Ameryce wszystko jest możliwe. Przeto siedział cierpliwie przy odrapanym stole, wyczekując sposobnej chwili, podczas gdy ona fruwała po sali niczym huragan, bosa i prześliczna, z paskiem cebrzyka przewieszonym na skos przez pierś. Nastało poruszenie. Do środka wkroczył Ruby Pearl we własnej osobie i rozejrzał się za wybranką. Sądząc po jej minie, tylko na to czekała. Przemaszerowała przez salę i stanęła na wprost niego, krzesając iskry z oczu, i zaprawdę powiadam wam, że stary Ruby, silny jak tur i wielki jak stodoła, winien był zatrząść się ze strachu. Wszelako nadmiarem pomyślunku nie grzeszył i wyobraźcie sobie, że ośmielił się burknąć na całe gardło: - Po kiego każesz mi tu przyłazić, sekutnico? Po coś tu przyszła bąki zbijać? - Bąki zbijać?! - odwrzasnęła bez cienia lęku. Mimo młodego wieku posiadała wrodzoną zdolność nadawania głosowi tonu, który niezawodnie mężczyznę rozjuszy. Ruby Pearl powinien był pójść po rozum do głowy, wszelako przepędziwszy żywot w masarni, nie znał się na kaprysach i subtelnościach płci niewieściej. Wziął słowa dziewczyny za obrazę i brak szacunku, więc zamachnął się, by jej przyłożyć. Tommy zerwał się na równe nogi i ruszył z odsieczą po brudnej posadzce. 79
Tyle że Siostra Ładnej Dziewczyny z Kukurydzą nie potrzebowała (lub nie chciała) pomocy ze strony obdartusów pokroju Tommy'ego Colemana. Gardziła Tommym Colemanem. Chwyciwszy w locie wielką rękę Ruby'ego Pearla, szyderczo wyszczerzyła zęby, po czym boleśnie wbiła palce w żylasty przegub. Czuła bijący od Ruby'ego smród padliny i dalej obłąkańczo szczerzyła zęby, dacie wiarę, jakby coś bawiło ją co niemiara. Tommy aż uśmiechnął się w celi na samo wspomnienie, taka była piękna! Nie pozostawało mu nic innego, jak bezczynnie śledzić bieg wypadków. A było na co patrzeć, proszę, jak załatwiła takiego osiłka! I to sama jedna, bez niczyjej pomocy, szast-prast i po krzyku. Ale czuł, że powinien jakoś zaznaczyć swoją obecność i rozmówić się z Rubym, coby nie było, że po próżnicy leciał przez całą salę. Rzeźnik Ruby Pearl, nafutrowany piwskiem i ostrygami, najtwardszy z twardych, najhardziejszy z hardych, rozcierając obolały nadgarstek, gdzie baba zatracona wbiła mu pazury, obrócił się do Tommy'ego i obaj dalej mierzyć się wzrokiem zwyczajem chwatów, których męskość wisi na włosku. Ruby Pearl znał Tommy'ego Colemana, znał go aż nadto dobrze, wiedział, jaki jest szalony i nieobliczalny, i nienawidził go z całej duszy. Nienawidził go tak, jak Tommy nienawidził jego. - Pearl - odezwał się Tommy. - Wynocha, Coleman - odparował Ruby - nim oberwiesz sztachetą między oczy. - Nikt cię nie nauczył, jak postępować z damą, chłoptasiu? - Ja nie chłoptaś. Nie nazywaj mnie chłoptasiem, chłoptasiu! Jam jest Ruby Pearl, Rzeźnik z Bowery. Dla takich jak ty pan Pearl. - I zwracając się ponownie ku Siostrze Ładnej Dziewczyny z Kukurydzą, burknął władczo: - Ty tam, jazda na ulicę! Zarabiaj pieniądze, a ja zajmę się takimi śmieciami jak ten tutaj. Lepiej, cobyś nie widziała, jak go załatwię. - Panie Ruby Pearl, za wysokie progi na pańskie nogi - wtrącił Tommy Coleman. - To nie pańska dzielnica, wracaj pan, skądeś przyszedł. Jazda do Bowery i jej zwyczajów. Póki jeszcze możesz, kolego. 80
- Bo co? - Ruby Pearl nie z tych, co dadzą sobie w kaszę dmuchać. Żem przyszedł w odwiedziny do kobiety, sama mnie zaprosiła. To wolny kraj, czy ci się to podoba, czy nie, sakramencka irlandzka świnio. Mierzył ponad metr dziewięćdziesiąt i ważył ponad sto kilo, klatę miał jak wół, dorastał na ulicy. Czasem jednak najwięksi i najsilniejsi, chociażby sprytu im nie brakowało, muszą polec w starciu z mniejszymi od siebie. I potoczywszy dokoła spojrzeniem, Ruby zrozumiał, że niewiele tu wskóra, nawet w obliczu tak wątłego przeciwnika jak Tommy. Banda Tommy'ego - Piskliwy, Mops, Boffo i tuzin pozostałych rzezimieszków uzbrojonych w noże i gałki bosmańskie - otoczyła go ze wszystkich stron. - Jeszcze oberwiesz, Coleman - zagroził Ruby, spoglądając od jednego do drugiego. - Któregoś dnia wrócę i poślę cię do piekła, a jak napatoczysz mi się na ulicy, wdeptam cię w bruk. Wtedy twoje kundle cię nie, poratują. - Nie boję się, chłoptasiu - oznajmił Tommy. - Ja też nie. Wszyscy w Zaułku Morderców cisnęli się dokoła, nie chcąc uronić ani słowa. - Jeszcze jedno, panie Pearl. Od tej pory trzymaj się pan od niej z daleka - ostrzegł Tommy i dla większego efektu splunął Ruby'emu pod nogi. - Wara od mojej baby. - Ho, ho, ho! Patrzcie go, mam się trzymać z dala od tego, co moje. - Nie lubię tych, którzy biją kobiety. - Nie? A ja nie lubię ciebie, chłoptasiu, każdy ci to powie. Żadna irlandzka świnia nie będzie mi rozkazywać. - Więcej tu nie przychodź, Ruby. Nie przychodź, bo pożałujesz. Ruby Pearl rozpowiadał na prawo i lewo, że nadejdzie czas zemsty. Skrzyknął resztę miejscowych gangów, by dołączyły do Chłopaków Rzeźnika: Rodowici Amerykanie, Amerykańska Gwardia i pozostali zabijacy z Bowery mieli zjawić się na ślubie Tommy'ego Colemana i zadźgać pana młodego na oczach oblubienicy, czyniąc ją tym samym wdową. 81
Bezpieczeństwa pary młodej strzegli, specjalnie w tym celu najęci, uzbrojeni wartownicy rodem z Zielonej Wyspy, wywodzący się głównie z szeregów Brzydali i Kerryonianów. Chłopy jak dęby, w wysokich cylindrach i podkutych buciorach, zajęli strategiczne pozycje w bocznych uliczkach i alejach na obrzeżach otaczającego plac żelaznego ogrodzenia, a na Cross Street, lufą na wschód, dodatkowo ustawiono ku przestrodze zardzewiałą, acz sprawną armatę. Wszelako nic nie zakłóciło spokoju i ceremonia odbyła się bez niespodzianek. Wśród prezentów ślubnych znalazło się jednak małe, strojnie opakowane pudełko, przyniesione przez bezzębną staruszkę w żółtym gałganie na głowie. Wewnątrz znajdowało się truchło prosiaka oraz kartka z napisem: TO JESZCZE NIE KONIEC. Podpisu nie było, ale Tommy Coleman z miejsca domyślił się nadawcy tak niewybrednego „prezentu”.
20. Ciemne sprawki Ruby'ego Pearla Gdy Tommy Coleman ożenił się z siostrą świętej pamięci żony swego świętej pamięci brata, wielu mieszkańców metropolii patrzyło na ten związek krzywym okiem. Tragiczne dzieje tamtych dwojga kładły się cieniem na szczęście młodej pary. Rodzice dziewczyny drżeli, że ich młodsza córka powtórzy los siostry; nawet ona sama, Siostra Ładnej Dziewczyny z Kukurydzą, w przypływie szczerości wyznawała mężowi, iż czuje doń miłość przemieszaną z odrazą. Ludzie mówili, że jest jeszcze ładniejsza niż siostra, ładniejsza niż Ładna Dziewczyna z Kukurydzą. Mogło to zawrócić jej w głowie. Wielu by zawróciło. Krążyły pogłoski, że Ruby Pearl jasno postawił sprawę: każdy chłopak z Bowery i każdy Rodowity Amerykanin, który ośmieli się zakupić kukurydzę u Siostry Ładnej Dziewczyny z Kukurydzą, będzie miał do czynienia z Rzeźnikami. Zdobycie ręki przyszłej żony było dla Tommy'ego nie tylko zwycięstwem, ale i deklaracją, nie tylko bowiem pokonał swego rywala, Ruby'ego Pearla, przywódcę znienawidzonych Rzeźników z Bowery, lecz 82
również (co bez mała istotniejsze) pokazał wszem wobec, że uliczny cwaniaczek pokroju Tommy'ego Colemana może żyć jak pączek w maśle dzięki parującym kolbom z cedrowego cebrzyka. Nikt nie wziąłby Tommy'ego Colemana za dżentelmena. I tak po ślubie bez większych ceregieli jął czerpać garściami z żoninych dochodów. Najwyraźniej urzekła go nie tylko uroda Siostry Ładnej Dziewczyny z Kukurydzą, dzięki której urósł w oczach kompanów, ale i jej brzęcząca sakiewka. Wszelako traf chciał, że uliczne szelmy, należące do grona jej najwierniejszych klientów, zastraszone pogróżkami Pearla jęły omijać dziewczynę szerokim łukiem i w sakiewce rychło zaświeciło dno. Podobnie jak niegdyś jego brat, Tommy Coleman ciężko znosił zawód, szczególnie jeśli był to zawód natury pieniężnej. Ledwie osiem tygodni po ślubie, kiedy małżonka jęła przynosić do domu niespełna pięć szylingów, słodka wizja dobrobytu rozwiała się jak dym i Tommy stracił cierpliwość. Jej dochody okazały się skromniejsze, aniżeli przypuszczał, i wreszcie miarka się przebrała. Dawniej zarabiała szesnaście, osiemnaście dolarów tygodniowo, teraz przynosiła tylko pięć. Skrzętnie oddawała mężowi całą sumę, ale co mu po marnych paru szylingach? I tak nad skłóconą młodą parą ponownie zawisło widmo zamordowanej siostry i powieszonego brata. - A sam zarabiać to nie łaska?! - krzyknęła Siostra Ładnej Dziewczyny z Kukurydzą, gdy rozsierdzony Tommy jął czynić jej wyrzuty. Odczep się wreszcie ode mnie i zrób użytek ze swoich ludzi! Musisz zawsze polegać na żonie? - Racja - przyznał z ociąganiem Tommy. - Skrzyknę chłopaków, niech przestaną się obijać i podłapią trochę grosza. - A widzisz?! - zawołała ucieszona i ucałowała go na zgodę. - Tyle że oni to nie ty. Dobrze, jeśli kobieta zarabia na męża. - Na razie dam sobie spokój z kukurydzą. Tommy - odpowiedziała. - Będziemy mieli dziecko - dodała tkliwie, aż coś połaskotało go pod samym sercem, rzecz zgoła niespotykana. - Jestem zmęczona. Trzeba mi trochę odpocząć, zanim przyjdzie na świat. - Niech tak będzie. - Zaintrygowany wizją potomka Tommy dał za wygraną. - Ale tylko dopóty, dopóki będzie ssało. Tak dobrze nam szło. Szkoda, żebyś to zmarnowała. 83
Tommy marzył o synu, wszelako klął się na wszystkie świętości, że nowo narodzona Córka Siostry Ładnej Dziewczyny z Kukurydzą była najpiękniejszym dziecięciem w Five Points, a może i jak świat długi i szeroki. Aż oczy wilgotniały mu na samą myśl. - Kropka w kropkę rodzona matka! - przechwalał się na prawo i lewo. I wcale mu nie przeszkadzało, że żona przez wiele miesięcy siedzi w domu, miast zarabiać pieniądze. Jego Czterdziestu Złodziejaszków radziło sobie wyśmienicie, oskubując pijaczków, kradnąc sakiewki i rozbijając głowy. Często-gęsto pozostawiali swe ofiary gołe i nieprzytomne na chodnikach, gdzie znajdowali ich i cucili policjanci. Ale któregoś pięknego dnia zdarzył się zgoła nieprzewidziany incydent. Dwóch starszych zabijaków, którzy pamiętali jeszcze czasy Edwarda, Crags Mahoney i Łasy Armond, krążyli po nabrzeżu opodal tamy w Castle Garden i ni stąd, ni zowąd napatoczył im się świeżo upieczony niemiecki emigrant. Jak się okazało, miał w kieszeni dwanaście centów. Stłukli go pałkami i wrzucili do rzeki, gdzie nie omieszkał natychmiast utonąć, a Crags i Armond udali się do Zielonej Żółwicy podzielić łup. Od progu poprosili o napitek i Żółwica nalała im trunku. Następnie Łasy Armond, coby imieniu jego stało się zadość, oznajmił, że skoro właśnie jemu przypadł zaszczyt wturlania tłuściocha do rzeki, z rzeczonych dwunastu centów należy mu się siedem. Crags Mahoney zaoponował. Przecie to on wymierzył cios, który pozbawił Niemca przytomności. Jeśli ktoś tu zasługiwał na siedem centów, z całą pewnością był to on. Ponadto rozsądek podpowiadał, przekonywał dalej Crags, że gdyby nie jego pomoc, Łasy Armond nigdy nie zdołałby dźwignąć jegomościa i wrzucić do wody. Tego już było Łasemu Armondowi za wiele i rozsierdzony chwycił kamrata zębami za nos. W obawie, że straci dumę i ozdobę twarzy, Crags wpakował Łasemu Armondowi nóż między żebra. Na nieszczęście Cragsa nóż niewiele tu zdziałał - Łasy Armond oderwał się wprawdzie od twarzy przeciwnika, aczkolwiek uczynił to z przepitym kulfonem między spróchniałymi zębiskami. Przez kolejne dwa kwadranse walczyli, turlając się po podłodze. Wreszcie Łasy Armond chwycił nóż i poderżnął Cragsowi gardło. 84
Crags runął na posadzkę, osłabły z utraty krwi, a dumny z przewagi Łasy Armond jeszcze skopał go podkutymi kamaszami. Tommy Coleman i pozostali członkowie gangu, obecni tego wieczora w Zielonej Żółwicy, spoglądali na to w bezwstydnym milczeniu. Następnie Łasy Armond zabrał się i uciekł, pozostawiając martwego Cragsa na podłodze. Dwaj bandyci nie mogli sobie wybrać gorszej chwili na porachunki. Ledwie kilka tygodni wcześniej znaleziono w rzece Hudson zwłoki Mary Rogers, a z Jersey nadeszła wiadomość o swobodnych poczynaniach gangu z Fourth Ward w tamtejszym zagajniku. W takich chwilach lepiej położyć uszy po sobie. Kiedy wyszło na jaw, że szajki z Five Points należą do grona głównych podejrzanych, sierżant McArdel zjawił się w okolicach sklepiku Rosanny Peers i Zaułka Morderców w towarzystwie pięciu funkcjonariuszy i jął rozpytywać o to, gdzie przebywali w chwili dokonania zbrodni. Stary Hays ponownie zawitał u Zielonej Żółwicy, by kolejny raz rozmówić się z Tommym. Nie stwierdzono okoliczności, które jednoznacznie wskazywałyby na udział Czterdziestu Złodziejaszków w zabójstwie Mary Rogers, wszelako niezdrowe zainteresowanie policji i wrzawa dokoła sprawy boleśnie odbiły się na dochodach Tommy'ego. Kategorycznie oznajmił żonie, że pora wracać z cebrzykiem na ulicę. Jak zwykle pomysłów mu nie brakowało i rychło wymyślił sposób na poprawienie sprzedaży. Siostra Ładnej Dziewczyny z Kukurydzą miała nie tylko spacerować ulicami Broadwayu opodal parku City Hall, ale czynić to w towarzystwie swej dwuletniej córeczki, błękitnookiej Córki Siostry Ładnej Dziewczyny z Kukurydzą, odzianej w identyczną sukienkę jak matka, z własnym cebrzykiem na szyi. I śpiewać do wtóru brzęczących monet: Kukurydza! Gorąca kukurydza! Kupujcie słodką, złocistą kukurydzę! Nie żałujcie grosza, Ślicznie was prosimy, Kupujcie słodką kukurydzę! Do dom się spieszymy! 85
Zachwycony Tommy w myślach przeliczał zyski. Nie godzi się dzielić skóry na niedźwiedziu, powtarzał sobie w duchu, wszelako był pewien, że jego przedsiębiorczość zapewni im co najmniej dwudziestaka tygodniowo. Tym samym pojawił się motyw, wskazany później przez prokuratora w sądzie przy Essex Street i poddany pod rozwagę przysięgłych, albowiem niespełna miesiąc po powrocie na miejskie szlaki Siostra Ładnej Dziewczyny z Kukurydzą, i na domiar złego jej prześliczne maleństwo, Bogu ducha winna Córka Siostry Ładnej Dziewczyny z Kukurydzą, zostały znalezione w błocie na tyłach Cow Bay, zatłuczone na śmierć. Opodal spoczywały zwłoki rudowłosego Rodowitego Amerykanina, Ruby'ego Pearla. Na procesie Tommy'ego (Tommy nigdy nie darował naczelnikowi Jacobowi Haysowi widoku brutalnie zamordowanych żony i córki w kostnicy) prokurator wysnuł przypuszczenie, jakoby Pearl na powrót związał się z Siostrą Ładnej Dziewczyny z Kukurydzą. Tommy miał rzekomo przyłapać ich na czułych igraszkach i zaślepiony gniewem pozbawił oboje życia, uśmiercając po namyśle także dziecko, Córkę Siostry Ładnej Dziewczyny z Kukurydzą, wiedziony mniej lub bardziej uzasadnionym podejrzeniem, iż nie jest ona owocem jego lędźwi, tylko bękartem Pearla. Tommy wszystkiemu zaprzeczył. Kłamstwa! - bawarską karykaturą angielszczyzny wykrzyknął jego obrońca, młody Hummel z Centre Street. - Nędzna potwarz! Tommy wygłosił oświadczenie na swoją obronę. - Oto co się naprawdę stało, ni mniej, ni więcej. Żona i córka długo nie wracały do domu, martwiłem się i poszłem ich szukać. Wtenczas, na tyłach alei Cow Bay, zobaczyłem tego szczura Ruby'ego Pearla. U jego stóp leżała martwa moja żona, a opodal córka, ciśnięta w kąt niczym lalka szmaciana. Oczy zalśniły mu na samo wspomnienie. Opanował się jednak i mówił dalej: - Łajdak stał nad nimi, kiedy tak leżały bez ducha, a ja do niego: „Coś ty narobił, człowieku? Dlaczego?”. Odpalił mi na to, przysięgam: „A tobie co do tego? Zrobiłem, jak żem chciał. I co?”. Zatłukłem go gołymi rękami i Bóg mi świadkiem, uczyniłbym to jeszcze raz. 86
Z tymi słowy, nie zważając na prawnika, zwrócił się do zauszników Ruby'ego, którzy tłumnie oblegali galerię, i krzyknął ile sił w płucach: - Słyszycie mnie, pachołki rzeźnika?! - Prześliznął się wzrokiem ponad głowami łaknącej sensacji gawiedzi i na powrót wlepił wzrok w odzianego na czarno sędziego, a potem w przysięgłych. - Powiedzcie, czy którykolwiek z was postąpiłby inaczej? Na nieszczęście dla Tommy'ego przysięgli nie kupili jego wersji. Na oczach naczelnika Jacoba Haysa, spoglądającego spokojnie z galerii, młody Coleman został skazany na śmierć i wydano rozkaz, aby odprowadzić go do celi.
21. Pobyt w Tombs Podczas pobytu w Tombs John Colt nigdy nie cierpiał. Rzadko okazywał jakiekolwiek poruszenie, niepewność czy troskę. Coltom nawet się nie śniło, że John zostanie uznany za winnego morderstwa, a co dopiero skazany. Kiedy zimą 1842 roku doszło wreszcie do rozprawy, łudzili się nadzieją na wyrok za zabójstwo w obronie własnej, a w najgorszym razie zabójstwo w afekcie. W myśl panującej tradycji możni obywatele miasta niezawodnie mogli liczyć na sprawiedliwość, naturalnie za odpowiednią cenę. Wszelako tak się niefortunnie złożyło, iż - używając określenia prawników - „pożałowania godny uczynek” Johna przypadł na czas gorączki reformatorskiej. W wyniku burzy wywołanej sprawą Mary Rogers obywatele o przesadnej moralności i cokolwiek wybujałych sumieniach jęli dążyć do roli autorytetów społecznych i gorliwie zabierać głos w dyskursie publicznym. W obliczu zagadki związanej ze śmiercią dziewczyny oraz niedawnego zabójstwa Samuela Adamsa, rzeczeni reformatorzy postawili sobie za cel stanąć do walki ze skorumpowanymi przedstawicielami prawa, którzy łatwo ulegali pokusie pieniądza, przywilejów, władzy i/lub rozwiązłości cielesnej, te zaś walnie przyczyniały się do masowego szerzenia zła i występku. 87
Niektórzy publicyści, w szczególności Horace Greeley z „Daily Tribune”, nawoływali obywateli, aby stanęli w szranki i podjęli walkę z zepsuciem, nadużywaniem władzy publicznej oraz tak zwaną klasą uprzywilejowaną. Greeley, zagorzały przeciwnik kary śmierci (i spożywania mięsa), widział siebie w roli misjonarza broniącego cnót ewangelicznych, w związku z czym publicznie ogłosił swą gazetę narzędziem walki o społeczny, moralny i polityczny dobrobyt wszystkich ludzi. Właściciel konkurencyjnego „Heralda”, James Gordon Bennett, sarkał na jego „pozę”, jadowicie przyrównując Greeleya do „ożywionej dyni z Nowej Anglii”. Podług myśli przewodniej Bennetta, pierwszym celem przyświecającym wydawcy gazety jest zarabianie pieniędzy. I tak, przed rozpoczęciem procesu wygrzebał i radośnie opublikował pikantne kąski z przeszłości Johna Colta, w tym informacje o jego rzekomym udziale w potyczkach nożowników w Missisipi, upodobaniu do hazardu oraz przygodzie z nałożnicą kapitana pewnej łodzi, którą niecnie uwiódł, a następnie porzucił, hojnie z nią sobie poużywawszy. Atoli wyczuwając zmianę w nastrojach publicznych - warto zaznaczyć, iż bezbłędnie wykorzystywał okazję do zwiększenia sprzedaży Bennett płynnie zmienił front, opowiadając się po stronie narodowych świętoszków. Zapytywał w „Heraldzie”, używając w tym celu najgrubszej czcionki: DLACZEGO MY, JAKO SPOŁECZEŃSTWO MAMY STOLEROWAĆ WYSTĘPKI ZBRODNIARZY POKROJU JOHNA COLTA? Inni nie pozostali w tyle i do grona autorytetów moralnych dołączyły kolejne rzesze samozwańczych nabożnisiów, królów wstrzemięźliwości oraz domorosłych kaznodziejów, którzy żwawo podjęli krucjatę, domagając się równych praw i sprawiedliwego traktowania wszystkich obywateli, bez względu na ich pochodzenie i zasobność sakiewki. John Colt nadarzył owym demagogom wymarzone pole do popisu. Nie tylko uśmiercił bowiem Bogu ducha winnego Samuela Adamsa, ale i - jak szeroko rozpisywała się prasa - pędził grzeszny żywot u boku niewinnej młodej kobiety, niejakiej Caroline Henshaw. 88
Co gorsza, podano do wiadomości publicznej, że niezamężna panna Henshaw jest przy nadziei. Bennett, słusznie oburzony haniebnym upadkiem moralnym, z miejsca jął się domagać głowy Colta i nawoływać czytelników do potępienia grzesznika. Coltowie ani myśleli łatwo dać za wygraną i najęli trzyosobowy sztab prawników, którzy mieli bronić Johna w sądzie przy Essex Street. Rola głównodowodzącego przypadła krewnemu rodziny Dudleyowi Seldenowi, byłemu członkowi Kongresu Demokratycznego w Waszyngtonie. Jego prawą ręką był John Morrill, który nie tak dawno skutecznie wybronił „panią doktor” Ann Lohman, bardziej znaną ze swego nom d'abortion, Madame Restell. Ostatni, lubo nie mniej ważny, był dawny nowojorski aktywista, mecenas Robert Emmet, syn zagorzałego buntownika Thomasa Emmeta. Krążyły pogłoski, iż owo szacowne grono otrzymało wynagrodzenie w wysokości dwóch tysięcy dolarów wraz z obietnicą kolejnych ośmiu w postaci udziałów w nowo powstałej spółce Samuela Colta. Nikt nie miał cienia wątpliwości co do zasadności stawianych Coltowi zarzutów: wszak opisał wszystko ze szczegółami, a jego spowiedź ujrzała światło dzienne w „Heraldzie” Bennetta. Jednakowoż obrońcy twierdzili zgodnym chórem, iż działał w obronie własnej, a jego reakcja była odpowiedzią na napaść Adamsa. Został znieważony, zaatakowany, pod groźbą uduszenia sięgnął po najbliżej leżący przedmiot, który niefortunnie okazał się na poły młotkiem, na poły siekierą, i zanim się obejrzał, sytuacja przybrała krwawy obrót. Sprawie, która niosła zapowiedź wielkich emocji, przewodniczył sędzia William Kent. Zdaniem gazet największe kontrowersje budziła kwalifikacja czynu, a mianowicie czy zbrodnia Colta była morderstwem z premedytacją, czy też zabójstwem w afekcie. Ulice huczały od plotek na temat rzekomej niepoczytalności oskarżonego. Średni z braci Coltów, James, uraczył Bennetta opowiastką o występujących w rodzinie przypadkach obłędu; wspomniał przy tym o siostrze, która się otruła. Zdaniem Jamesa John także kilkakrotnie przejawiał oznaki choroby psychicznej. 89
Proces rozpoczął się bez niespodzianek. Osoba Johna budziła tak żywą niechęć publiczności, że jego prawnicy usilnie zabiegali o usunięcie dziennikarzy z sali rozpraw. Na próżno. W odpowiedzi na postulaty sędzia Kent oświadczył, iż równie żywiołowe reakcje w mieście tak wielkim i tętniącym życiem jak Nowy Jork są zjawiskiem całkowicie powszednim i nie powinny budzić niczyjego zdziwienia. - Wszelako nie mam najmniejszych wątpliwości - uzupełnił na zakończenie - iż sąd oprze się wpływom z zewnątrz. Powołano świadków, którzy zapewniali o nieposzlakowanym charakterze Samuela Adamsa; nie zabrakło wśród nich pastora, który uraczył sąd bajeczką o tym, jak zamordowany drukarz pewnej niedzieli wzruszył się jego kazaniem do łez. Nie było mowy o niepoczytalności. Selden, Morrill i Emmet obstawali przy samoobronie. Samuel Adams był w gorącej wodzie kąpany, przekonywali. Gdyby John Colt faktycznie nosił się z zamiarem pozbawienia go życia, niechybnie miałby przy sobie jeden z pistoletów produkcji brata, zwłaszcza że w jego posiadaniu znajdowało się kilka sztuk. W odpowiedzi na powyższe argumenty oskarżyciele zastosowali zaskakujący unik. - Skąd mamy wiedzieć, że Samuel Adams nie zginął od kuli? - pytali. - Lekarze badający zwłoki mogli wydać błędny osąd co do narzędzia zbrodni. Ów nieoczekiwany atak zmącił obrońcom szyki. Próbując zyskać na czasie, Selden powołał na świadka swego kuzyna, Samuela Colta, który zjawił się na sali rozpraw z dwoma rewolwerami. Jednym z nich był duży niebieski paterson, drugim zaś niniejszy model kieszonkowy. W odległości kilku kroków ustawiono książkę - był to egzemplarz „Barnaby Rudge'a” w skórzanej, tłoczonej oprawie - i pułkownik Colt oznajmił, że do niej strzeli, by ustalić kształt i rozmiar dziur poczynionych przez kulę. Najpierw skorzystał z większego pistoletu. Huk wystrzału wzbudził wielkie poruszenie na galerii, wszelako kula przeszyła jeno dziewięć kartek, czyniąc wgłębienie w kolejnych dwudziestu czterech. Drugi 90
strzał, tym razem z mniejszej broni, nie wyrządził książce praktycznie żadnych szkód. Siedzący na galerii James Gordon Bennett zerwał się na równe nogi i wypadł z sali rozpraw. W wydaniu specjalnym, które ukazało się jeszcze tego samego popołudnia, zapytywał histerycznie: CO TO MA ZNACZYĆ? Czemuż miał służyć ów żałosny spektakl? Rodziny wszystkich trzech obrońców dysponują udziałami w spółce zbrojeniowej Samuela Colta, co pozwala nam mniemać, iż „pokaz” miał posłużyć jako reklama podupadającego interesu pana Colta. Bynajmniej, przekonywała obrona, która nie zaprzeczała, iż część jej honorarium stanowią udziały w spółce Colta. Przerzucano się argumentami, aż wreszcie sędzia Kent wymyślił sposób na zażegnanie sporu. Mimo gwałtownych protestów obrony wydał nakaz ekshumowania zwłok Samuela Adamsa. Polecił odciąć głowę i okazać ją w sądzie, by dać możliwość dopasowania ran do domniemanego narzędzia zbrodni, co miało raz na zawsze położyć kres wszelkim niejasnościom w tej kwestii. - Sprawiedliwości musi stać się zadość dodał, przekrzykując głosy oburzenia Morrilla i Emmeta - chociaż droga do celu może okazać się bolesna. Przynieście głowę ofiary. Następnego dnia koroner Archer stawił się w sądzie i cierpliwie czekał na swoją kolej, dzierżąc na kolanach głowę denata. Na prośbę sędziego wstał z miejsca i wśród wielkiej wrzawy publiczności podniósł odrąbaną głowę, demonstrując przysięgłym, iż ostrze siekierki istotnie pasuje do zadanych ran. W czasie owej demonstracji John zasłaniał sobie oczy, wszelako jego los był przesądzony. Przez cały proces zachowywał stoicki spokój, nie okazując najlżejszej skruchy za swój czyn. W mowie skierowanej do przysięgłych oskarżyciel James Whiting potraktował to jako dowód jego bezwzględności. Dodatkowo nawiązał do niemoralnych relacji Colta z Caroline Henshaw - żyli ze sobą bez ślubu, a w ciągu miesiąca miało się narodzić ich dziecko. Wiedział, że informacja ta nie pozostanie bez 91
wpływu na decyzję przysięgłych. - Daleki jestem od tego, aby pannę Henshaw obwiniać - dodał w swoim podsumowaniu. - Niedługo zostanie matką, jeśli zaś jest na świecie osoba skłonna modlić się za tego człowieka, zaprawdę jest nią panna Henshaw. Z tymi słowy zmierzył Colta twardym spojrzeniem. - Przyszła do niego, ale ją odtrącił. Nie śmiała nalegać na zawarcie małżeństwa. Wszelako nie wińcie jej, nie wińcie nieszczęsnego dziewczęcia, lecz tego, który skazał je na upodlenie. Gdyby była jego żoną, przelałby swe troski do jej ucha, a ona trwałaby u jego boku. Przyszłaby do więzienia, towarzyszyła mu nawet w drodze na szubienicę. Ale nie, on postanowił inaczej. Niechaj będzie to dla kobiet przestrogą: oby nie kładły na szali swego szczęścia, decydując się na życie z ludźmi pokroju Johna Colta. Na zakończenie sędzia Kent udzielił przysięgłym ostatnich pouczeń. Oznajmił, że w świetle przyznania się oskarżonego do popełnienia zarzuconych mu czynów winni jedynie rozsądzić, czy dopuścił się ich z zimną krwią, czy też w wyniku zaistniałych okoliczności. - Musicie ocenić, czy niefrasobliwość Johna Colta, jego chłód, nonszalancja i spokój, z jakimi zdąża w przepaść, stanowią dostateczne przesłanki, by stwierdzić, że mamy do czynienia z zabójstwem z premedytacją. Wyrok zapadł po dziesięciu godzinach obrad, o godzinie czwartej nad ranem w niedzielę drugiego tygodnia lutego 1842 roku. John C. Colt został uznany za winnego morderstwa. Nawet w obliczu równie druzgoczących wieści rodzina Coltów ani myślała dać za wygraną. Niezwłocznie złożono apelację. Rzesze sykofantów na równi z zasłużonymi obywatelami miasta jęły na wyścigi słać głosy otuchy i wsparcia. Wśród nich znaleźli się między innymi wydawca G.P. Putnam, dwóch z czterech braci Harperów, James Fenimore Cooper, który niedawno opublikował wychwalanego „Ostatniego Mohikanina”, były aktor i poeta John Howard Payne (nie mylić z narzeczonym Mary Rogers, samobójcą Danielem Payne'em; panowie nie byli spokrewnieni), wybitnym Washingtonem Irvingiem, nagradzanym FitzGreene'em Halleckiem oraz wydawcą „Knickerbocker Magazine” Lewisem Gaylordem Clarkiem. 92
Uzyskano również wsparcie Karola Dickensa; wybitny pisarz nadesłał zza oceanu list, w którym określił morderstwo mianem „tragedii”. Wreszcie z Albany przyjechał nawet gubernator William Seward we własnej osobie i przybywszy do Tombs, zasiadł za zieloną kotarą celi skazańca, by naradzić się szeptem z trzema Coltami, Samuelem, Jamesem i Johnem. Koniec końców jednak Sąd Najwyższy odrzucił apelację i senatorowi nie pozostawało nic innego, jak poprosić o wybaczenie i życzyć najmłodszemu ze „strasznych Coltów” zmiłowania bożego, albowiem w obliczu takiego obrotu sprawy nawet on sam, Jego Ekscelencja gubernator William Henry Seward ze stanu Nowy Jork, mógł tylko bezradnie rozłożyć ręce. Wykonanie wyroku miało przypaść na godzinę piątą po południu osiemnastego listopada 1842 roku.
22. Sutener Tommy Coleman patrzy zza krat, jak strażnik z zajęczą wargą wpuszcza na korytarz czarnoskórego kelnera, który z serwetą przewieszoną przez łokieć pcha przed sobą srebrny wózek. Murzyn przystaje przed celą Johna Colta. - Obiad, proszę szanownego pana - mówi i cierpliwie czeka na odpowiedź, jako że Colt powrócił właśnie ze spaceru po więziennym dziedzińcu. Strażnik unosi pokrywy znad półmisków, omiata potrawy przelotnym spojrzeniem i mruga do Tommy'ego. - Aż chciałoby się to schrupać - mruczy i wybucha śmiechem, zadowolony ze swego żarciku. Przed celą Colta nieoczekiwanie staje zwalisty jegomość o bujnych kasztanowych bokobrodach, nieco zezowaty. - Moja kolej - rzuca w przestrzeń, po czym dodaje donośnym głosem: - Dillback, wpuścisz mnie wreszcie?! - Jeszcze nie - pada z celi odpowiedź lokaja. - Szanowny pan raczy wrócić po obiedzie. - Po obiedzie? - Jak tylko pan Colt skończy jeść. 93
Zezowaty jegomość chwilę stoi w milczeniu. Wreszcie wzrusza ramionami i odwraca się do Tommy'ego Colemana. - Cóż to, czyżby nie zamawiał pan potraw z restauracji Delmonico, paniczu Coleman? - pyta z szyderczym błyskiem w oku. - A co, mam iść w ślady sutenera? - Pozwoli pan, że się przedstawię, młody człowieku. Nazywam się Bennett, jestem wydawcą „Heralda”. Poszukuję sensacji, aczkolwiek pochlebiam sobie, iż tematy z życia to moja specjalność. Skoro o tym mowa, czy chciałby pan dodać coś od siebie? Tommy spluwa przez kraty. Ślina ląduje tuż obok skórzanych czarnych trzewików Bennetta. - Opowiedz, jakie to uczucie, Tommy - zachęca Bennett, kompletnie niezrażony owym mało zachęcającym wstępem. - Wyrzuć to z siebie, chłopcze. - Niby co mam z siebie wyrzucić? - Zabiliśmy żonę, zabiliśmy córkę... Tommy patrzy spode łba, nie odpowiada. Bennett wyciąga notes. Robi krok do przodu. - Kto cię reprezentuje? - Reprezentuje? - Twoja papuga. Adwokat. - Nie pański zasmarkany interes. - Ależ nie trać ducha - karci go Bennett. - Nie wolno ci się poddawać. Uwiedź mnie, podbechtaj moją ciekawość, Tommy, ciekawość publiczności to klucz do sukcesu. Kto wie, może się za tobą wstawię, opowiem twoją historię za ciebie. O ile znajdę w niej coś ciekawego. Może obaj na tym skorzystamy. - Niby jak miałby pan na tym skorzystać? - Sprzedaż. Nakłady. Zastanów się, młodzieńcze. - Nad czym mam się zastanowić? - No przecież ci mówię. Twoja historia. - Historia? - Od A do Z. Jak zostałeś niecnie wykorzystany, jak zły los rzucił cię na margines społeczeństwa, ciebie, młodego Irlandczyka z dziada pradziada. Kogo obchodzą takie wyrzutki jak ty? Chyba nie muszę ci tego mówić. Ale ja mam moc, aby zmienić wszystko. Oto co nazywają potęgą prasy. Oto wymarzony temat z życia. Zapewniam cię, iż to właśnie 94
może odmienić świat. A ludzka ciekawość... - Jego spojrzenie wędruje ku celi Colta. - ...stawia wszystkich na równi. O ileż jest potężniejsza aniżeli rewolwer Sama Colta. Tak, wszystko się może zmienić. Tommy też zerka w tamtą stronę. - Jak? - Przecież ci tłumaczę. Nie słuchasz? Potęga prasy. Ile razy mam powtarzać? Moc słowa pisanego. Nawet sobie nie wyobrażasz. Umiesz czytać? Tommy nie słucha. Patrzy, jak Dillback wkłada swemu panu bonżurkę w odcieniu palonej umbry i skórzane pantofle. - Wybacz, muszę cię na chwilę przeprosić. Jestem umówiony na spotkanie z panem Coltem. Ach, skazany, jakąż żałość budzi jego widok. Proszę, oto siada do obiadu. Teraz kolej na niego. - Powiadają, żem zabił żonę - mówi pospiesznie Tommy, chcąc zatrzymać tamtego. - Po cóż miałbym to robić, pytam? Ale widzi, że Bennett myśli już o czymś innym. - Tak, zapewne da się to jakoś wytłumaczyć... - Chcesz pan posłuchać moich zeznań? - Nie teraz, młody człowieku. Później. Bennett podchodzi chyłkiem do celi Colta, lecz lokaj zaciąga mu zasłonę przed nosem. - Pan je obiad - mówi twardo - i nie życzy sobie, by zakłócano mu spokój. W miarę jak dzień egzekucji zbliża się nieubłaganie, do więzienia ściągają tłumy żurnalistów, każdy chce rozmawiać ze skazanym. Bennett odwraca się z wolna i ponownie staje przed Tommym Colemanem, po czym wzrusza ramionami. - Popełniłeś zatem czyn, o który cię oskarżają, młodzieńcze? Obaj słyszą, jak w celi naprzeciw czarnoskóry kelner proponuje Coltowi przystawkę. Tommy z urazą podnosi głos. - Nie popełniłem. Kochałem żonę. W każdej celi, na każdej galerii głowy odwracają się w ich stronę, uszy nasłuchują, oczy wypatrują. - Powiadają, że zabiłem moją biedną córeczkę. - Głos Tommy'ego brzmi jeszcze bardziej piskliwie. - Po cóż miałbym mordować moją 95
kruszynkę? Kochałem ją. Powiem panu, kogo zabiłem, jeśli chcesz pan wiedzieć. Zatłukłem tego łajdaka sakramenckiego, który pozbawił je życia. Tego rzeźnika Ruby'ego Pearla. Zobaczyłem, jak stoi nad nimi z pałką. Co miałem robić? Walnąłem go! O tak, nie waham się tego powiedzieć. Przyłożyłem mu, zatłukłem gada, jak stał, i nie boję się za to umrzeć. Niech mnie powieszą! - Cicho tam! - W korytarzu huczy głos Starego Haysa. - Bądź łaskaw pamiętać, że w więzieniu obowiązuje cisza. Tommy spogląda to na Bennetta, to na Haysa, który stoi na progu swego biura z laską w dłoni, to znów na celę Colta. Bennett patrzy dyskretnie, czy skazany uporał się z obiadem. Chyba jeszcze nie. Kotara dalej jest zasunięta. Ponownie podchodzi bliżej, woła. - Obawiam się, że musi pan jeszcze chwilę poczekać. - Przez szczelinę w zasłonie wsuwa się twarz Dillbacka. - Panicz John je dopiero przystawkę. - Przystawkę, a to dobre. - Bennett uśmiecha się do lokaja, ale ustępuje. Kręci głową i mamrocząc pod nosem, podchodzi do krat celi Tommy'ego, a następnie spogląda w stronę łóżka, na którym stoi młody skazaniec, wyglądając na podwórze, gdzie w wątłym blasku słońca widać zarys szubienicy. Bennett nachyla się i mówi ściszonym głosem: - Nie rozpaczaj, Tommy. Przyszedłem, żeby ci pomóc. Ogłosić światu, co kryje się w twojej duszy. To mój obowiązek jako publicysty i człowieka. Jestem wydawcą na służbie narodu, moje artykuły mają służyć interesowi wszystkich obywateli. Czytelnicy winni zapoznać się ze wszystkimi szczegółami twojej sprawy, to ich święte prawo, i tylko ja mogę im te fakty dostarczyć. Nie odwracając głowy, Tommy wydaje z siebie niemal zwierzęcy pomruk. Trudno wziąć go za przejaw uprzejmości. Wreszcie rozsuwają się zasłony w celi naprzeciw i Bennett idzie w tamtą stronę. Panicz Colt i jego lokaj jednocześnie unoszą głowy i napotkawszy spojrzenie gościa, odwracają wzrok. - Głowa do góry, Tommy - mówi na pożegnanie Bennett, zezując w stronę chłopaka. - Nie pozwolę, abyś opuścił zielone pastwiska ziemi, nim dopuszczą cię do głosu. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie 96
dodaje głośno, ażeby nikt nie musiał wysilać uszu. Stary Hays postępuje dwa, trzy kroki naprzód, postukując laską o kamienną posadzkę, podchwytuje spojrzenie Bennetta, a następnie zawraca do swego biura. Bennett zniża głos. - Tacy jak ty, Tommy - mówi - tacy jak ty muszą sami wymierzać sprawiedliwość. - Nie licz na nic, to się nie zawiedziesz - odpowiada Tommy. - To doprawdy niezwykłe, jak godzimy się na swój los, co? Czapki z głów, Tommy. Jesteś prawdziwym bohaterem. Wyobraź sobie te nagłówki: Saga o bohaterze z półświatka! Imponujące! Imponujące! Gangi Nowego Jorku, ich kobiety. Pozwól, że zanotuję to sobie na przyszłość. Tommy patrzy, jak dziennikarz skrobie piórem po papierze. - Żałuję, że nie mamy więcej czasu, Thomasie - oznajmia wesoło Bennett. - Doprawdy niezwykle mi przykro. - Ogląda się na Colta. - Ale jak już mówiłem, muszę oddać głos paniczowi Johnowi. Jeszcze dostaniesz swoją szansę, tak jak my wszyscy. Przypomnij mi dokładną datę. - A bo ja wiem? Pewnie dopiero w przyszłym miesiącu. - W przyszłym miesiącu? Ponury miesiąc grudzień. Niedługo. Ależ ten czas leci. - Bennett wybucha niemiłym śmiechem. - No to mamy jeszcze mnóstwo czasu. Czyż nie? - Mruży rozbiegane oczy. Następnie przeprasza i przechodzi do celi Colta. Kotary rozsunięto na boki, nic nie broni wejścia do sanktuarium. Tommy czuje się jak bez mała w teatrze ulicznym, a cela Colta to oświetlona scena. Wyobraża sobie, że jest widownią, bez reszty urzeczoną wydarzeniami, które rozgrywają się na jej oczach. Widzi, jak Bennett w uśmiechu szczerzy zęby, a sutener łaskawie wstaje z fotela, aby go powitać. Bennett podaje mu rękę, mówi coś, co uchodzi za przejaw kurtuazji. Wszelako Tommy na próżno zaciera ręce, skuszony obietnicą frapującego spektaklu, gdyż oto zjawia się przed nim kolejny żurnalista, natrętnie domagając się jego uwagi, następny z parady gorliwych pismaków, którzy czekają na audiencję u Colta. 97
Ten jest szczupły i bardzo młody, niewiele starszy od Tommy'ego. Ma starannie przystrzyżoną bródkę i bystre spojrzenie. Ku bezbrzeżnej irytacji Tommy'ego zasłania mu widok i przedstawia się jako Whitman, Walter Whitman. Dawniej pisał dla „Argusa”, ale obecnie pracuje dla „Brooklyn Eagle”. - Hip, hip, hurra! - Informacja ta nie wywiera na Tommym żadnego wrażenia. - Niezmiernie mnie pan ciekawi - mówi Whitman, nie zważając na szyderstwo. - Tommy Coleman, czyż nie? Brat Edwarda Colemana? Tommy chrząka. Nie podoba mu się świdrujące spojrzenie tego miglanca i najchętniej oddałby się swobodnej kontemplacji celi sąsiada. Colt i Bennett dyskutują zawzięcie. Colt nie chce słuchać, nie będzie odpowiadał na pytania impertynenta. - Gazety! - mówi podniesionym głosem. - Jesteście istną wylęgarnią występku! Mordercy bez krzty przyzwoitości i sumienia! - Co za sęp - zauważa Whitman. Tommy przenosi na niego wzrok. - Kto? - Obywatel Bennett. Znaczy swą drogę śluzem, dokądkolwiek się uda. To potwór żerujący na zgniliźnie. - Tak pan mówisz? Tommy odwraca głowę, widzi, jak rozsierdzony Bennett wybiega z notesem na korytarz. Ostatnie słowa pod adresem Johna C. Colta ociekają jadem.
23. Armaniak Tego samego wieczora po kąpieli panicza Dillback zasuwa zieloną kotarę i pomaga przystojnemu pryncypałowi przebrać się do kolacji. Murzyn z Delmonico z serwetką przewieszoną przez ramię ponownie przywozi posiłek. Tym razem srebrne półmiski skrywają plastry polędwicy w sosie i holenderskie szparagi. W chwili gdy Colt zasiada do kolacji, drzwi wiodące z Mostu Westchnień stają otworem. Słychać kroki. Nadchodzi strażnik Monmouth Hart, zdąża z pochyloną głową, niosąc pod pachą plik dzienników. 98
Zostawia jeden na biurku Starego Haysa i kieruje się w stronę celi Colta. - Bóg jeden wie, czym mu się pan naraziłeś, ale rozsrożony jest nie na żarty. Przysłano to kilka minut temu z redakcji „Heralda”, z pozdrowieniami od pana Jamesa Gordona Bennetta. Jeszcze ciepłe. Zdaje się, że znajdziesz pan tam coś na swój temat. - Nie chcę. - Wcale mnie to nie dziwi. W niepięknym świetle pana przedstawił. Zostawię, na wypadek gdybyś zmienił pan zdanie. Strażnik wsuwa gazetę przez kraty i Dillback podnosi ją z wilgotnej podłogi. Tommy Coleman śpi w swojej celi, w korytarzu roznosi się jego chrapanie. Colt ponownie ujmuje widelec. Sięga po dziennik złożony przez lokaja na tacy, nie może się powstrzymać. Patrzy na rozkrzyczany wielką czcionką nagłówek pod nazwiskiem Bennetta. DO CZEGO TO WSZYSTKO PODOBNE? Przejdźmy się Korytarzem Morderców w Tombs i zajrzyjmy do Zbrodniczego Colta. Niestety, panicz John bawi gdzie indziej. Opuścił celę, by zażyć ruchu na więziennym dziedzińcu. Zjawia się wreszcie, strój ma nienaganny, na dłoniach rękawiczki. Nie zapomniał o futrze z foki ani o surducie skrojonym na miarę. W ręku trzyma laskę z pozłacaną rączką, niedbale nią wywija podczas spaceru. Po powrocie zmienia buty na miękkie pantofle, a surdut zastępuje wytworną bonżurką z wiśniowego jedwabiu. O nie, jego więzienny przyodziewek nie przypomina brunatnych łachmanów pospolitych skazańców. Jadłospis pana Colta też wyróżnia się na tle pozostałych; panicz ani myśli posilać się chlebem i wodą. Na obiad spożywa pieczone przepiórki, pasztet z dziczyzny, 99
warzywa, drób oraz kawę z koniakiem, wieczorem zaś czeka go wizyta uroczej panny Caroline Henshaw, po której z ulgą zasiądzie w rozkładanym fotelu pomysłu brata Samuela i z wonnym cygarem w dłoni zaduma się nad trudami życia. Colt z odrazą rzuca gazetę. Cóż za zuchwałość! Wiedział, że Bennettowi nie można ufać, kto żyw winien wystrzegać się go jak ognia. Ze złością odsuwa talerz i woła lokaja. Do reszty stracił apetyt. Siedli w pogrążonej w półmroku celi. Wokół panuje cisza i spokój. Gniew odbiera mu jasność myślenia. Zza okna dobiega rżenie konia. Pomimo późnej pory cieśle stukają młotkami na całego, budują szubienicę. W mdłym świetle lampki olejnej staje ksiądz, przygląda się robotnikom. - Boją się, że znowu pokpią sprawę, jak z moim bratem. Colt wzdryga się mimowolnie. To głos Tommy'ego Colemana, obaj wyglądają przez zakratowane okna. - Mają dosyć fuszerki. Nie chodzi o nic innego. - Cisza! Ile razy mam wam powtarzać? - Nikt stąd nie wyjdzie żywy, kolego. Ty, ja, nikt. John Colt czuje, jak jego ciało przeszywa dreszcz. Schodzi z łóżka, z którego miał widok na podwórze, po czym opada na rozkładany fotel i przymyka oczy. Ma za sobą ciężki dzień. Większość popołudnia spędził na rozmowach z dziennikarzami, jadł, palił i pił. Do celi sączy się rozproszone światło latarni na dziedzińcu. Colt czuje, że zmęczenie daje mu się we znaki. Napycha fajkę tytoniem od Andersona i woła lokaja, hałaśliwie domagając się czegoś do czytania. Dillback nie każe mu długo czekać. - Najświeższy utwór pana Poe - oznajmia. - Pomyślałem sobie, że się panu spodoba. Druga opowieść o potędze rozumowania po wybitnym „Zabójstwie przy rue Morgue”. Pamiętam, jak pan się nim zachwycał. To powinno zaciekawić pana jeszcze bardziej, sir. Jest to opowieść o sprawie Mary Rogers, sprytnie zamaskowana. Colt aż podnosi się z krzesła. - Niemożliwe! Mary Rogers! - Drapie się w policzek, kaszle. 100
Istotnie wspominał coś na ten temat, ale nie sądziłem, że dopnie swego. I cóż ma do powiedzenia? - Twierdzi, że zdemaskuje mordercę. To pierwsza z trzech części. - Pokaż! Gdzież on się w ogóle podziewa? Czy nie powinien już tu być? - Spóźnia się. Jak panu wiadomo, nie sposób polegać na punktualności pana Poe. Szczególnie gdy pochłaniają go sprawy zgoła, hm, odmiennej natury. Colt patrzy na tytuł magazynu: „Ladies' Companion” Snowdena. Niecierpliwie przerzuca kartki. „Tajemnica Marii Rogêt”. Czyta, czyta blisko czterdzieści pięć minut, obojętny na wszystko dokoła, aż wreszcie późną porą w korytarzu słychać kroki i na progu jego celi staje kolejny gość. To dystyngowany dżentelmen z ciemnym wąsem i wypukłym czołem, wszelako jego znoszona odzież nosi ślady częstego łatania i cerowania, a rękawy świecą na łokciach. Lekko zgarbiony, sprawia wrażenie niższego niż w rzeczywistości, tak jakby życie przygniatało mu barki ciężkim brzemieniem. - Pan Colt... - mówi z południowym, na swój sposób ujmującym akcentem. - Poe! Miło znów pana widzieć! Jakże się cieszę, żeś pan przyszedł! - Już panu mówiłem, że za nic w świecie nie przepuściłbym takiej okazji - odpowiada Poe. - Jestem wielce zaintrygowany, szanowny panie. Jakże mógłbym zamknąć uszy na wołania nieszczęśnika w szponach rozpaczy i zniewolenia... - Rozpaczy? Zniewolenia? - Colt śmieje się, bez reszty ujęty słowami gościa. - Z pańskich ust płyną wiersze, monsieur. - Uśmiecha się z rezygnacją. - Proszę łaskawie nie zapominać, że jesteśmy przyjaciółmi. Dla takich jak my wszystko stanowi zagadkę. Jestem pisarzem, comme vous, wszelako wielką dumą napawa mnie fakt, iż należę do grona fatalistów. Przyjmę wszystko, czym los zechce mnie obdarzyć. Czym wszelako jest moja śmierć, jeśli nie życiem? Schlebiasz mi pan, Poe. Bardzo mi pan schlebiasz. - I Colt ponownie wybucha śmiechem. Lokaj przynosi butelkę trunku oraz torebkę proszku, laudanum, z kieszonki jedwabnej marynarki Colta. Colt bierze proszek i pokazuje butelkę Poemu, a w ciszy więziennego korytarza zastyga ostatnie słowo: „Armaniak”. 101
24. Sklep tytoniowy Andersona Nie wiedział, jak ani gdzie spędził noc, wszelako świt zastał go w błotnistej alei opodal Five Points. Miał obrzmiały język i zdrętwiał na całym ciele, z ucha zwisał mu brudny strzęp waty nasiąkniętej laudanum. Dźwignął się z ziemi, ubranie przemokło mu do cna. Pokuśtykał na ulicę. Napotkani po drodze dwaj ulicznicy, na pytanie, gdzie się znajduje, odpowiedzieli: „W raju”. Późnym popołudniem dotarł do pomnika wielkiego pisarza i odkrywcy sir Waltera Raleigha, patrona przemysłu tytoniowego, ustawionego na wprost sklepu Johna Andersona, tegoż samego, gdzie pracowała niegdyś Mary Rogers. Na przekór bezlitosnej jesiennej aurze, gdy nastał zmrok i zapalono latarnie uliczne, tłum przechodniów przybrał na sile; jedni sunęli w stronę śródmieścia, inni w zgoła przeciwnym kierunku. Poe stał z nosem przyciśniętym do szyby, wpatrzony tęsknie w towar rozłożony w witrynie. Cień pobliskiej latarni gazowej kładł się ukosem na jego twarz. Naraz przy krawężniku stanął powóz ze złoconymi inicjałami Johna Jacoba Astora i ze środka wyszedł poeta Fitz-Greene Halleck, osobisty sekretarz pana Astora. Majacząca w półmroku samotna postać kazała mu przystanąć w miejscu. Poe zaiste wyglądał jak upiór, widmo nie z tego świata. - Na miłość boską, Poe! - wykrzyknął Halleck. - Czy to pan? Poe obłąkańczo przewrócił oczami i uśmiechnął się markotnie. Świrując Hallecka rozbieganym spojrzeniem przekrwionych oczu, pokiwał głową - to naprawdę on, w rzeczy samej. - „Wstąp do małżeńskiej komnaty” - wyrecytował drżącym głosem. - „Przyjdź do matki, którą dziecię owiewa pierwszym swym oddechem!”. Oniemiały Halleck stał jak wrośnięty w ziemię. Tylko tego brakowało, żeby dziwoląg witał go jego własnymi słowami. - Żarty sobie stroisz, Poe? - zapytał. Był to fragment wiersza na cześć zamordowanej Mary Rogers. 102
Zdjęty atakiem kaszlu Poe wyjął chustkę z kieszeni spodni i otarł usta. Głowa opadła mu na piersi. - Mam za sobą ciężką noc - wymamrotał. - W dniu dzisiejszym zaś pokonałem dziesięć kilometrów w słocie. Wreszcie ujrzałem światło i przyszło mi do głowy, że może pan Anderson pozwoli mi się ogrzać. - Ależ naturalnie, Poe. Śmiem twierdzić, że nie będzie miał nic przeciwko temu. Chodźmy. I ująwszy Poego za łokieć, Halleck pomógł mu wejść do środka. - Za pudłami z herbatą jest piec, rozgrzany niemal do czerwoności. Niech pan zdejmie płaszcz i wysuszy go w cieple. Może kropelkę porto? Na pewno zna pan pana Andersona. Panie Anderson! Kieliszek dla pana Poe! Poe popatrzył bezradnie na Andersona, który zastygł z otwartymi ustami za kontuarem. - Uczucia, które owładnęło mną bez reszty, nie potrafię nazwać rzucił Poe. - Doprawdy nie wiem, co robić. Usilnie proszę o wybaczenie. Anderson otrząsnął się z zaskoczenia. - Poe! Na niebiosa, w pierwszej chwili pana nie poznałem. Ależ pan wyglądasz! Usiądźże, siadaj! Poe pozwolił się zaprowadzić na krzesło opodal pieca. Żeliwny franklin osadzony na podstawie z kafli stał nieco z tyłu pomieszczenia, za dekoracyjnymi gablotami z dębu i szkła. Ustawiono przy nim parę krzeseł i toporny stolik, toteż miejsca do rozmowy nie brakowało. Halleck i Anderson posadzili Poego tak, by jak najprędzej wysuszył przemoczone ubranie. - Już dobrze, Poe. Wszystko będzie dobrze - powiedział Anderson, dokładając starań, by zapewnić gościowi jak najwygodniejszą pozycję. Proszę, kieliszeczek porto zaraz postawi pana na nogi - dodał, klepiąc poetę po ramieniu. Ciałem Poego wstrząsnął niekontrolowany dreszcz. Wino słało karmazynowe refleksy w karafce z rżniętego kryształu. Właściciel napełnił trzy kieliszki i wszyscy gorliwie oddali hołd wyśmienitemu trunkowi. Poe spiesznie wychylił zawartość kieliszka, rozdarty między wdzięcznością a urazą za okazywane mu uprzejmości. 103
Wiedziony chęcią podniesienia go na duchu Halleck czynił usilne próby podtrzymania rozmowy, ostrożnie wypytując o plany twórcze, karierę wydawniczą w Filadelfii, zdrowie żony oraz powody wizyty w Nowym Jorku. Poe odpowiadał półgębkiem. - Jest pan głodny? - zapytał Anderson. - Proszę, mamy krakersy i co nieco angielskiego sera. - Ukroił kilka plastrów z wielkiego pomarańczowego bloku i postawił przed poetą talerz z ciastkami. Poe od razu pochłonął kilka. Z pełnymi ustami wypił hojny łyk słodkiego wina, przełknął i jął raz jeszcze recytować pod nosem, bardziej do siebie aniżeli do innych, głosem zrazu drżącym i niepewnym, po chwili płynnie i melodyjnie, jak aktor na scenie. Porto zapulsowało mu w żyłach; spotulniał, a jego urokliwy akcent rodem z południowych zakątków Ameryki złagodniał wyraźnie, zatracając ślady hulanek i udręki nocy poprzedniej. Obecni zasłuchali się bez reszty. Szczęśliwych chwil, szczęśliwych dni Zaznało serce me rozdarte... Sny o potędze, dumne sny Minęły z wiatrem. Bo na ich skrzydłach czarny cień, A gdy to skrzydło załopoce Trucizna w duszę spływa zeń – W duszę, co zna jej moce*. * Przeł. Włodzimierz Lewik.
Na koniec Poe popatrzył z zakłopotaniem na Hallecka. Halleck skinął lekko wielką głową. Otwarto frontowe drzwi. Do środka wszedł znużony poeta i wydawca Lewis Gaylord Clark z „Knickerbockera”, po cichu zdjął płaszcz i usiadł przy ogniu, bezgłośnie witając zgromadzonych, ażeby nie przeszkadzać. - Nauczyłeś się pan na pamięć mojego wiersza! - mówił Halleck. Na miłość boską, Poe, dlaczego? Wyznam, iż pańskie zainteresowanie 104
mym hołdem złożonym naszej Mary dziwi mnie niepomiernie. Nie wiedziałem, że moja twórczość tak pana ujęła. - Utrwalam w pamięci to, co uważam za wartościowe. - Doprawdy? Tym bardziej czuję się zaszczycony. I zdumiony. Ależ wszystko się zmienia. Pamiętam, że gdy ostatnim razem wziął mnie pan pod lupę, nie zostawił pan na mnie suchej nitki. O ile mnie pamięć nie myli, pańskie pochwały pod adresem moich wierszy po powtórnym wydaniu „Zamku w Alnwick” sprowadziły się do ochrzczenia ich mianem „zagmatwanych i banalnych”. - Wszyscy popełniamy błędy, Halleck. - Poe groteskowo mrugnął okiem. - Wszyscyśmy też czuli się w obowiązku uczcić pamięć drogiej Mary. Nieprawdaż, Clark? Pociągając kolejny łyk z kieliszka, świeżo napełnionego przez Andersona, Poe omiótł nowo przybyłego dżentelmena przelotnym spojrzeniem. Następnie znowu przeniósł wzrok na swego rozmówcę. - Czy zaniepokoiłbyś się na wieść, że twoja twórczość wcale mnie nie zachwyca, Halleck? To doprawdy znamienne, że nasz przyjaciel Clark zechciał dołączyć do nas w takiej chwili... Nie dziwi cię, stary druhu, jak wielu spośród nas poetów, odwiedzających gościnne progi Andersona, postanowiło oddać hołd najdroższej Mary? - Spojrzał pogardliwie na Clarka. - Niektórzy z większym powodzeniem od innych. Napisany przez Clarka wiersz pod tytułem „Ślicznotka ze sklepu z tytoniem” ukazał się na trzeciej stronie „Commercial Advertisera” kilka tygodni po znalezieniu ciała dziewczyny. Jako redaktor u Billy'ego Burtona, Poe wielokrotnie słał gromy na głowę Clarka. Wszelako teraz, nie czekając na reakcję tego ostatniego, wyrecytował jego napuszone dzieło: Perfum woń niebiańską wokół roztaczała, Uśmiech jej czarowną moc zaiste miał. Ten, na kogo wzrok swój słodki skierowała, W oczach lazurowych zatopić się chciał. Po ulicy często tam i sam krążyła I choć chętnie zerkał na nią ten czy ów, 105
Grzechem się zaprawdę nigdy nie splamiła, Żywot cały będąc wzorem wszelkich cnót. Anderson otarł łzę. - Wypisz, wymaluj! - zakrzyknął. - Nigdy nie spotkałem dziewczęcia o takiej urodzie i dobroci serca. Trafiłeś pan w sedno, Clark. Pozostali zachowali milczenie. Dla nikogo nie było tajemnicą, że Anderson podkochiwał się w dawnej pracownicy, w pewnych kręgach szeptano nawet, iż maczał palce w jej śmierci. - Moja Mary! Moja biedna Mary! - wyszlochał, nie mogąc się opanować. - Jakże mi jej brakuje. Nie mogę nawet myśleć o tym, by zatrudnić na jej miejsce kogoś innego. Pojawienie się nowych gości oszczędziło mu zakłopotania wywołanego tak nieposkromionym wybuchem emocji. Do środka weszło czterech głośnych i nader zaaferowanych dżentelmenów, pochłoniętych dyskusją na temat świeżo ubitej transakcji. Zgromadzonym byli dobrze znani: czterej bracia Harper - James, John, Fletcher i Joseph - z wydawnictwa o tej samej nazwie. Okazywali wielkie poruszenie, albowiem właśnie podpisali akt własności budynków, dzięki którym firma ich miała się rozciągać od Cliff Street poprzez John aż do Pearl, co czyniło ich największym wydawnictwem w kraju i największym pracodawcą w mieście. Najstarszy brat, James Harper, który bynajmniej nie krył się z marzeniami o fotelu burmistrza, był znajomym Poego, acz nie darzył go szczególną sympatią. Podszedł do pieca, przy którym poeta odzyskiwał siły, i powitawszy go, z lekkim przekąsem spytał, cóż sprowadza go do Nowego Jorku. Poe odparł ściszonym głosem, że przybył na spotkanie z Johnem Coltem. Joseph, najmłodszy Harper, jegomość nader energiczny, który ze wszech miar podzielał antypatię brata, skwitował jego słowa głośnym prychnięciem. - Podobno Coltowie najęli pana do skreślenia portretu szanownego Johna, w nadziei że uchronią tę żałosną kreaturę przed stryczkiem. Prawda to czy fałsz? Poe spojrzał nań spod na pół przymkniętych powiek. 106
- Niektórych tajemnic nie należy wyjawiać, łaskawy panie - odpowiedział. - Święte słowa - wtrącił James Harper. - Wszelako dość, jeśli potwierdzisz bądź zadasz kłam plotkom, Poe. Pozwolę sobie zauważyć, że wyglądasz pan nieciekawie. Cóż się panu przytrafiło tym razem? Harperowie hojnie nalali sobie porto i zasiedli na krzesłach. - Bywa, że sumienie człowieka nosi brzemię zgrozy tak okrutnej, iż dopiero grób zdoła ulżyć mu w męce - odpowiedział Poe, błądząc spojrzeniem od Josepha Harpera do Jamesa i z powrotem. - Stąd istota wszelkiej zbrodni pozostaje w ukryciu... Niestety! Wierzymy w to, w co chcemy wierzyć, czyż nie, panie Harper? - Widziałem w Snowdenie pierwszą część pańskiej „Tajemnicy Marii Rogêt” - przerwał Halleck, stojący teraz obok półki, na której rozłożono cygara. - Wszyscy co do jednego chylimy czoło przed pańskimi osiągnięciami, Poe. Wskrzesiłeś pan wybornego Dupina z „Zabójstwa przy rue Morgue”. Brawo! - Ludzie mówią, iż zamierza pan na koniec zdemaskować mordercę Mary Rogers - dodał Joseph Harper. - Czy to prawda, Poe? Anderson mało nie upuścił karafki. - Zdemaskować mordercę! - wykrzyknął. - Któż to taki? Wszyscy ucichli w oczekiwaniu na odpowiedź. Sprawa panny Rogers wciąż pozostawała nieprzenikniona; podejrzenie padło zrazu na szajki miejscowych opryszków, później na długą listę wzgardzonych zalotników, wreszcie utknęło w martwym punkcie. Poe zacisnął usta. - Opowieść moja ma trzy części - odparł kategorycznie, acz głosem z lekka skażonym porto. Widać było, iż niepodzielna uwaga zebranych bardzo mu schlebia. - Przy trzeciej dowiecie się wszystkiego, panowie. James Harper ani myślał ustąpić i zawziął się na całego, nie dając Poemu chwili wytchnienia. - Wszystkiego, to znaczy czego, Poe? Proszę nie trzymać nas w niepewności! Co masz nam pan do powiedzenia? Czyżbyś wiedział o czymś, co pozostaje tajemnicą dla ogółu? Poe utkwił w nim nieruchome spojrzenie. Milczał. - I jakim cudem doszedłeś pan do tych wniosków? Odkryłeś może, że Mary pokochała innego? Jakiegoś nikczemnika, potwora? Możeś 107
odkrył imię owego potwora? Na pewno kogoś kochała, a może łudzisz się pan, żeś sam jeszcze jej z głowy nie wywietrzał? Poe zbladł jak ściana, wszelako nim zdążył odpowiedzieć czy choćby przetrawić te słowa, drzwi raz jeszcze stanęły otworem i do zacisznego pomieszczenia wtargnął mokry od deszczu oddech wiatru. Oczy zebranych padły na trzech skulonych publicystów, Greeleya z „Trib”, Bennetta z „Heralda” i elegancika Whitmana z „Eagle”, którzy z hurmem weszli do środka, strzepując z okryć krople wody. Poe patrzył, jak wszyscy trzej kierują się w stronę piecyka. - Panowie - zaskrzeczał Bennett, sięgając po karafkę - niesiemy wam przełomowe wieści w sprawie Mary Rogers. Słyszeliście może, przyjaciele, że pani Frederika Loss, właścicielka oberży na Polach Elizejskich, została w dniu wczorajszym postrzelona? Właśnie od niej wracamy. Leży na łożu śmierci i bredzi o Mary oraz roli, jaką sama odegrała w zniknięciu nieszczęsnej dziewczyny. - Co pan powiesz? - Anderson mało nie wyskoczył ze skóry. - Jeden z synów przypadkowo postrzelił ją w kolano - dodał tonem wyjaśnienia Greeley - ale życie z niej ucieka. Zdjął płaszcz i powiesiwszy go na haczyku, zapalił nieduże czarne cygaro. - Średni syn, Ossian, jeden z tych, którzy znaleźli w zaroślach porzucone ubrania. Zdjęta gorączką pani Loss utrzymuje, jakoby duch Mary Rogers wisiał nad jej łóżkiem, skłaniając do wyznania prawdy. Poe nie odrywał od niego wzroku, coraz to mrugając przekrwionymi oczami. - A cóż takiego miałaby wyznać na łożu śmierci? - spytał James Harper, spoglądając znacząco na Poego. - A to, że dziewczyna zjawiła się w jej oberży w towarzystwie młodego lekarza, który miał ją uwolnić od niechcianej ciąży - oznajmił Whitman. - Z majaków pani Loss wynika, iż Mary Cecilia Rogers zmarła w czasie wykonywania zabiegu. Poe na poły uniósł się z krzesła, krew odpłynęła mu z twarzy. - Niech Bóg ma ją w swojej opiece - wymamrotał. Na oślep wymacał oparcie i ciężko usadowił się z powrotem. Wytrzeźwiał w jednej chwili. 108
- Dobrze się pan czuje? - Halleck wyciągnął ku niemu rękę. Poe nie usłyszał. Zerwał się i opuściwszy przytulne progi, wybiegł na ulicę, do głębi zdjęty zgrozą i przerażeniem.
25. Pośród nocy Przestało padać. Chłód przejmuje na wskroś. Poe chwieje się, ale nie upada. Traci zmysły. Głosy brzęczą mu w uszach, zbiegając się w jednostajny szum. Powoli, noga za nogą, zdąża na północ od sklepu Andersona, mija Leonard Street. Na rozległym odcinku Broadwayu tętni życiem inne miasto. Tu brylują możni. Widać ich co wieczór, rzesze uprzywilejowanych obywateli metropolii na wieczornych przechadzkach: nosy zadarte wysoko w górę, panowie w cylindrach, czarnych i brązowych płaszczach i spodniach, prawnicy i architekci, kupcy i bankierzy, przedsiębiorcy i maklerzy, wolni od zajęć tudzież pochłonięci własnymi sprawami. Mimo późnej pory snują się pod wiśniami, którymi obsadzona jest promenada. Blask lamp gazowych, zrazu nikły w starciu z ginącym światłem dnia, objął prymat nad okolicą, łaskawie opromieniając powabne damy w szkarłatnych sukniach i czarnych satynowych kapeluszach, z zielonymi wstążkami aksamitu i woalkami w brzoskwiniowym odcieniu. Zdaje się Poemu, że wszyscy zwracają oczy w jego stronę. Ale nie, to tylko jego pycha ponownie daje o sobie znać. Jakże nimi pogardza! Nienawidzi ich z całej duszy, co do jednego. Nienawidzi tego, co w nich bierze za wzgardę. Nienawidzi ich za to, co mają. I za to, co nie było jemu dane. Atoli przede wszystkim nienawidzi samego siebie. Mary Rogers zmarła podczas aborcji. Tak mówili. Ach, Mary, czy rzeczywiście tak się stało? Na Canal Street potyka się o krawężnik. Prostuje się, idzie w lewo w stronę nabrzeża rzeki, gdzie ma nadzieję tanio przenocować, przytulić do 109
poduszki znękaną głowę. W kieszeni palta znajduje złotą pięciodolarówkę, nie wie, skąd się tam wzięła. Nie przypomina sobie, by prosił Hallecka o szylinga. Prosił o pożyczkę? Możliwe. Nie pamięta. Turkocze wózek z nieczystościami. Bijący z niego smród, w połączeniu z odorem ścieków i końskich odchodów zaścielających ulicę, niemal zapiera oddech. Poe słyszy nawoływania handlarza ostrygami. Opodal przejeżdża wóz z węglem. Świnie brodzą w rynsztokach. To czyścicielki ulicy. Jedna z nich, brzydula z jednym uchem, o spadzistym grzbiecie, niby wieko starego kufra pokrytego końskim włosiem i upstrzonego niezdrowymi czarnymi krostami, z zadartym ryjem spogląda na poetę. Mary, Mary, Mary... Poe omal nie wpada na mężczyznę w płaszczu z wielbłądziej wełny; jegomość w jednej ręce trzyma latarnię, w drugiej sporą laskę. Poe mruczy przeprosiny, ze złością patrzy na intruza. Tamten przystanął. Spod melonika mierzy Poego badawczym spojrzeniem. To starszy dżentelmen, sądząc po lasce nie tak zwinny jak dawniej. Poe odwzajemnia spojrzenie. Człowiek ten wydaje mu się znajomy - krótkie nogi, masywny korpus, bystra, nieruchoma twarz. Z wielkich uszu wystają sztywne kępki włosów. Ale któż to taki? Poe nie może sobie przypomnieć. Nie wie, gdzie go widział. Znowu się chwieje; spocząć, zasnąć. - Mary - mamrocze. - Najdroższa Mary. - Rozgorączkowany umysł przeszywa nagła myśl: Jakże wyborny spoczynek musi nas czekać w mogile!
26. „Ladies' Companion” Snowdena Zapadła posępna noc, naczelnik wraca do swego biura, zaglądając po drodze do celi awanturników. Księżyc skrył się za chmurami, ziąb przewierca na skroś, choć to dopiero początek listopada; od North River wieje lodowaty wiatr i smaga naczelnika bez litości, na nic płaszcz z wielbłądziej wełny. Pogoda daje się Staremu Haysowi we znaki. 110
Przy biurku, w cieple bijącym z węglowego piecyka, znajduje upragnione ciepło. Zdejmuje płaszcz, odstawia laskę oraz latarnię, po czym rozciera nogi i idzie w kierunku celi Johna Colta. Echo kroków roznosi się po kamiennej podłodze. Twarz mężczyzny z ulicy nie daje mu spokoju. Zasunięta kotara kryje wnętrze celi. - John Colt! - woła Hays. Zza zasłony wygląda lokaj Dillback. - Czym mogę służyć jaśnie szanownemu panu? - Chciałbym zamienić słówko z twoim panem. - Pan Colt jest w tej chwili nieosiągalny, sir. - Dla mnie zrobi wyjątek - zapewnia kategorycznie Hays. - Zapytam, sir. Anglik znika, zza kotary słychać ściszone głosy, po czym Dillback zjawia się ponownie. - Pan Colt zaraz będzie do pańskiej dyspozycji. Właśnie się ubiera. Kurtyna na powrót opada, by po chwili rozsunąć się na dobre. Colt ma na sobie bonżurkę wspomnianą w zjadliwej publikacji Bennetta. Hays podziwia wiśniowy odcień tkaniny. Omiata więźnia bacznym spojrzeniem. Nadmiernie gładka cera, zbytnio wymuskane wąsiki, linia bokobrodów zbyt precyzyjna, zanadto orli nos. Próżno doszukiwać się w tym obliczu defektów, wszystko zdaje się idealne. Skóra na twarzy nie zdradza miejsca pobytu. Trudno określić ją mianem młodzieńczej, aczkolwiek lśni blaskiem polerowanej emalii. Oczy kryją się pod ciężkimi powiekami, ich kąciki połyskują w mroku. Nie sposób wejrzeć do środka. To wszystko mówi Haysowi, że ma przed sobą zbrodniarza, który mieni się lepszym od innych. - Chciałbym spytać o dżentelmena, który złożył panu wizytę wczoraj późnym wieczorem. - Poego? - Poe? Tak się nazywa? - Tak jest. - Colt mruży oczy. - Dlaczego pan pyta? - Zaciekawił mnie. Ma wojskowe palto. Zawsze je nosi? - Kiedyś służył w West Point. Twierdzi, że zachował je na pamiątkę dawnych czasów. Jest redaktorem i poetą, a do tego uznanym krytykiem. 111
Edgar Allan Poe? Ejże, panie naczelniku, musiał pan o nim słyszeć. - Istotnie. „Zabójstwo przy rue Morgue”. Doprawdy niezwykłe osiągnięcie - uśmiecha się Hays. - Kawaler Dupin i jego pomysły wielce mnie zaintrygowały. Colt odwzajemnia uśmiech. - Spodziewam się. Zapewne wzorował go na kimś podobnym do pana. Mogłem was sobie przedstawić. Wielka szkoda, naczelniku. Ucieszyłby się bardzo, mogąc poznać wielbiciela jego talentu. My, ludzie pióra, łakniemy uznania nade wszystko na świecie. Mniemam, iż przypadlibyście sobie do gustu. Jest ze wszech miar dżentelmenem i nader zacnym człowiekiem, choć ostatnio marnie mu się wiedzie i trochę zdziwaczał. - Przykro mi to słyszeć. - Przyszedł ocenić fachowym okiem moje ostatnie dzieło. - Do końca z piórem w dłoni, panie Colt? - Nic innego mi nie pozostaje. Jestem pisarzem. Pióro to mój miecz. - Oczy Colta błyszczą w półmroku. - Zaiste. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Pozwolę sobie zauważyć, iż to właśnie pióro, ów pański miecz, zaprowadził go do celi. Colt waha się z lekka. - Poniekąd - odpowiada. Stary Hays mierzy go chłodnym spojrzeniem. - Pragnę panu przypomnieć, naczelniku - dodaje Colt - że droga do piekła bywa gładka, wszelako folgowanie gwałtownym porywom ducha nie musi uchodzić za występek. - Sąd był innego zdania. - Skoro pan o tym wspomniał, nie mogę zaprzeczyć. - Jednym słowem, obaj jesteście pisarzami, ale pan Poe uchodzi za lepszego od pana? - Być może. Tak, zapewne można tak powiedzieć. - Czy kiedykolwiek wdał się w konflikt z prawem? Na twarzy Colta ponownie widać uśmiech. - Dlaczegóż pan o to pyta? - Jest w nim coś... Przed chwilą widziałem go na ulicy. Twarz jego nosi pewien szczególny wyraz. Colt rzuca mu bystre, niemal przebiegłe spojrzenie. 112
- Ciekawe, że pan o tym wspomina. Poe pisze o zgrozie i okropnościach, podłych uczynkach i podłych miejscach. Bohaterowie jego opowieści giną w mniej lub bardziej wymyślny sposób. Tak się składa, że właśnie uporałem się z lekturą nowego opowiadania, które nawiązuje do smutnej sprawy Mary Rogers. - Mary Rogers? - Hays nadstawia ucha. - A cóż on miał wspólnego z Mary Rogers? - Więcej niż się panu zdaje. Swego czasu łączyły ich zażyłe stosunki. - Colt idzie w głąb celi i przystaje obok półki z książkami. Szuka wzrokiem przez chwilę, po czym wyciąga cienki żółty magazyn Snowdena z brązowym tytułem „Ladies' Companion” na okładce. Z posępnym grymasem na pociągłej twarzy wraca do naczelnika i przez kraty podaje mu książeczkę. - Proszę zajrzeć na stronę trzynastą, naczelniku.
27. Zabójstwo przy rue Morgue Opowiadanie nosi tytuł „Tajemnica Marii Rogêt ”. Naczelnik siada przy biurku i przystępuje do lektury, ale nie jest to łatwe w przyćmionym świetle. Mruży załzawione oczy, nawet binokle i lupa nie pomagają. O ile zdołał się zorientować, Poe pisze na początku o szeregach zjawisk natury idealistycznej, które przebiegają równolegle do rzeczywistości. Myśl tę wysnuwa z tekstu niejakiego Novalisa, ale Hays nie ma pojęcia, kto zacz. Dwie godziny później naczelnik budzi się gwałtownie za sprawą kota, który uznał za stosowne wbić mu pazur w mięsisty czubek nosa. Hays jęczy i odpędza kocura, po czym zrezygnowany dźwiga się z krzesła z postanowieniem, że dokończy lekturę w domu. Olga mu przeczyta. Jakże role się odwracają! Ileż to razy, kiedy była mała, pędził z Bridewell do domu, aby przeczytać jej przed snem kolejny rozdział ulubionej „Charlotte Tempie”? A teraz jest zmuszony prosić ją o podobną przysługę. Ojcostwo bywa czasami lekcją pokory! * 113
Gdy Stary Hays, znużony do szpiku kości, wchodzi do kuchni, pomimo późnej pory zastaje tam Olgę, która na niego czeka. Za jej plecami bulgocze woda w czarnym żeliwnym czajniku. W półmroku kuchni oświetlonej lampami gazowymi naczelnik widzi twarz najdroższej córki, bijące wewnętrznym blaskiem oblicze młodej kobiety. Na przekór ojcowskim obawom próżno doszukiwać się w niej zgorzkniałych rysów starej panny, która utraciła nadzieję na zamążpójście. - Tatuś! - Olga rozjaśnia się na jego widok. Hays całuje ją w policzek, przeprasza za tak późny powrót. Ona zbywa przeprosiny machnięciem ręki. Balboa uprzedził, by nie czekała na ojca z kolacją. Wcale się nie niepokoiła, zapewnia. Naczelnik ciężko siada na krześle. - Robię gorącą wodę z cytryną. Napije się tatuś? - Czy ty aby nie chora? - Ależ skąd. Jacob Hays kojarzy tę miksturę z chorobą i niczym więcej. Dałby odpiłować sobie rękę tępym narzędziem i nawet by nie mrugnął, wszelako gdy ktoś z rodziny zdradza objawy złego samopoczucia, bliski jest apopleksji. Raz w życiu zrobiło mu się ciemno przed oczami, gdy dziewięcioletnia Olga paskudnie skaleczyła się w kolano siekierą. Raz w życiu ogarnęła go bezsilność, kiedy patrzył, jak czterej synowie jeden po drugim gasną podczas epidemii żółtej febry w roku 1822, w ciągu trzech zaledwie dni. I kiedy jego żona przegrywała walkę z sercem... ileż to czasu minęło? Dwa lata, choć zdaje mu się nie dalej jak wczoraj. Mamrocze coś pod nosem. - Co? - Napije się tatuś? - Tak. Tak, chętnie. Patrzy, jak córka kroi twardą, wyschniętą cytrynę z Florydy. Mozolnie dobywa parę kropli najpierw z jednej bladej ćwiartki, potem z drugiej, wrzuca resztę do kwiecistej filiżanki i zalewa gorącą wodą. Gdy ustawia filiżanki i spodki na lakierowanej czarnej tacy, Hays zanosi się kaszlem. Na tacy widnieje odręczne malowidło przedstawiające migotliwy wodospad w Kaatskills. Olga patrzy na ojca i niesie tacę na stół. 114
Hays pochyla się, grzebie w wysłużonej skórzanej walizeczce. - Mam do ciebie prośbę, Olgo. John Colt dał mi magazyn Snowdena z nowym opowiadaniem Edgara Poe. Podobno autor twierdzi, iż rozwikłał zagadkę śmierci Mary Rogers. Olga siada przy stole, podnosi magazyn. - Wiesz coś o tym? - pyta Hays. - Istotnie coś mi się obiło o uszy, tatusiu. Kiedy poszłam do Harperów po odbiór rękopisu, wywiązała się rozmowa na ten temat. Ale opowiadania jeszcze nie czytałam, choć zamierzam to uczynić w najbliższym czasie. - Czy mogłabyś powiedzieć mi coś niecoś na temat pana Poe? Pamiętam, żeś o nim wspominała, na pewno też czytaliśmy razem wiersze i opowiadania, ale przypomnij mi, cóż to dokładnie za persona? - Nie znam go osobiście, tatusiu, lecz sporo się o nim mówi. Widywałam go podczas wykładów i odczytów, parę razy minęliśmy się też u Harperów, chociaż nigdy nie zamieniliśmy ani słowa. Zdaje mi się, że ma na pieńku z Jamesem. Nie ulega wątpliwości, iż jest człowiekiem niezwykle ambitnym. Rodzice jego podobno byli aktorami, istotnie posiada on dość teatralną manierę. Jego życie nosi piętno tragicznych niepowodzeń i niedocenianego geniuszu. Stworzył wiele romantycznych poematów adresowanych do nieszczęśliwych, zbłąkanych kobiet. Hays opowiada córce o konającej hausfrau Frederice Loss, postrzelonej przypadkowo przez syna, i o tym, jakoby wedle jej słów Mary Rogers miała umrzeć w wyniku pozbycia się niechcianej ciąży. - Widziałem niedawno tego jegomościa i widok jego postawy oraz oblicza obudził we mnie złe przeczucia - dodaje. - Jak to? - Obawiam się, że pan Poe może być uwikłany w coś niestosownego. - Myśli tatuś, że Mary Rogers była dlań czymś więcej aniżeli inspiracją? - Można tak to ująć. - Jakąż rolę miałby pełnić? - drąży dalej Olga. Hays dostrzega błysk w jej oczach. - Kochanka czy homme d'abortion? 115
- Gdyby śmierć Mary Rogers istotnie stanowiła owoc nieudolnie przeprowadzonej operacji, mój gniew byłby mniejszy, Olgo. Wszelako jej ciało, okrutnie sponiewierane, każe obawiać się najgorszego. - Może człowiek, który dopuścił się takiej potworności, tuszując faktyczną przyczynę zgonu, usiłował na swój przewrotny sposób ratować honor nieszczęsnej ofiary. Roztropność córki nie po raz pierwszy budzi zdumienie, a zarazem niekłamany zachwyt naczelnika. - To możliwe - odpowiada. - Garstka informacji na temat pana Poe i natura jego twórczości w połączeniu z nader charakterystyczną fizjonomią nasuwają mi nieodparte podejrzenie, iż mam do czynienia z człowiekiem udręczonym, Olgo. Moim obowiązkiem jest wykazać, na czym polega natura jego udręki. Bez względu na honor Mary Rogers. - Nie przeczę, iż jest tak, jak tatuś mówi - mówi Olga. - Powtarzam, nie znam go osobiście, wszelako mój instynkt podpowiada, że to życiowy rozbitek. Co nie znaczy, że byłby zdolny tak okrutnie skrzywdzić biedną dziewczynę. Dlatego wstrzymam się z osądem, tatusiu. Na pewno znam jego twórczość. Pamiętasz, byłam w maju na jego odczycie na uniwersytecie. - I jakie wywarł na tobie wrażenie? - Hipnotyczne. - A jego najnowsze dzieło? - pyta dalej Hays ze wzrokiem utkwionym w córkę. - Co o nim słyszałaś? - Nazywa je kontynuacją „Zabójstwa przy rue Morgue”. Przypominasz sobie to opowiadanie, tatusiu? Niezmiernie przypadło mi do gustu, chociaż ty uznałeś je za cokolwiek irytujące. Akcja jego rozgrywa się w Paryżu, a mordercą okazuje się orangutan. Rozbawiło mnie na swój przewrotny sposób, zwłaszcza ustęp, gdzie świadkowie biorą odgłosy wydawane przez małpę za cudzoziemską paplaninę. Hays karci ją wzrokiem. - Morderstwo nigdy nie jest zabawne, moja droga. - Bynajmniej nie twierdzę, że jest, tatusiu. Opowieść ukazała się drukiem mniej więcej rok temu. - Czyli niedługo po śmierci Mary Rogers? Nie odrywa wzroku od córki, która z namysłem mruga powiekami. 116
- Czytałam ci to opowiadanie na głos, pamiętasz? O mężczyźnie nadzwyczaj podobnym do ciebie, tatusiu, detektywie współpracującym z paryską prefekturą, gdy trzeba rozwikłać tajemnice, które wykraczają poza ograniczone umiejętności i wyobraźnię żandarmów. Co do autora, pana Poe, nie cieszy się może szacunkiem ani sympatią środowiska, ale wszyscy drżą ze strachu przed jego kąśliwym językiem. Chętnie sięgam po publikacje i recenzje jego autorstwa. - Drżą ze strachu, powiadasz? Kto? - W swej ocenie bywa niezwykle surowy. Literaci mają się przed nim na baczności. Hays wyjmuje chustkę i ociera oczy. - Jego zainteresowanie morderstwem i dedukcją zdaje mi się cokolwiek niepokojące - mówi. Olga wzrusza ramionami. - W tych, jak sam je nazywa, opowieściach wyrozumowanych tok myślenia głównego bohatera polega na wyciąganiu wniosków z poszlak, tatusiu. Detektyw skupia się na analizie sytuacji, gromadzi spostrzeżenia i konkluzje, by na koniec zwieńczyć przemyślenia rozwiązaniem zagadki. Dolewa wodę do filiżanki ojca i ponownie siada przy stole. Zegar w korytarzu wybija drugą nad ranem. - „Rue Morgue” - mruczy do siebie. - Co jak co, ale pan Poe to prawdziwy maestro słowa pisanego. - Bierze napełnioną po brzegi filiżankę i ostrożnie podnosi ją do ust. - I wie tatuś, co podobało mi się najbardziej? - pyta z ledwie skrywanym zachwytem. - Orangutan. Stary Hays wyjmuje z walizeczki magazyn, kładzie go na stole i z namysłem obrysowuje kanciastymi palcami. - Wedle słów Johna Colta, pan Poe chce ujawnić mordercę Mary Rogers, a tym samym dokonać tego, co nie udało się policji. Jak już mówiłem, dobrze mu się przyjrzałem, Olgo. Jego zachowanie, postawa… i ta twarz... Jest zbolały i egocentryczny. Muszę wyznać, że nie ufam mu za grosz. Olga otwiera szeroko oczy. - Jak to? - John Colt rzucił aluzję na temat rzekomej zażyłości łączącej niegdyś pana Edgara Poe i pannę Mary Rogers. Podczas śledztwa nie 117
wykluczałem istnienia kochanka, mężczyzny dużo od niej starszego, którego tożsamości nigdy nie zdołałem wyświetlić. Cóż, mamy dopiero część pierwszą, druga i trzecia ukażą się w ciągu dwóch miesięcy, toteż przyjdzie nam zaczekać na rewelacje twojego pana Poe. Wszelako nie byłbym sobą, gdybym w międzyczasie nie spróbował ustalić natury posiadanych przezeń informacji. Jeśli zaś jego opowiastka faktycznie odsłoni coś, o czym jak dotąd nie miałem pojęcia, dołożę wszelkich starań, by ów szalony geniusz z tomahawkiem wyśpiewał nam wszystko jak na spowiedzi. Olga z trudem powstrzymuje się od śmiechu. - Tatusiu - mówi, poklepując nakrapianą ciemnymi plamami dłoń ojca. - Żaden z niego mój Poe ani tym bardziej szaleniec. Z chęcią poczytam sobie w łóżku jego opowieść i porozmawiamy o niej rano. Aż się prosi, żeby go czytać pod kołdrą. A tatuś niech idzie na górę i odpocznie. Najwyższy czas. Hays kiwa głową, całuje ją na dobranoc i szurając zmęczonymi nogami, posłusznie idzie w stronę schodów.
28. Tajemnica Marii Rogêt - część pierwsza i druga, ale jeszcze nie trzecia Olga Hays nie umiała odpowiedzieć na pytanie, dlaczego nie wyszła za mąż. Przed kilku laty był w jej życiu pewien dżentelmen, notariusz, ale potem zmieniła zdanie i od tamtej pory nie pojawił się nikt inny. Po śmierci matki bez reszty oddała się opiece nad ojcem, chociaż nigdy nie nazwałaby tego poświęceniem. Za nic też nie przyznałaby się do lęku, jaki budził w niej widok jego coraz bardziej zgarbionych pleców. Miał rację, wyjąwszy parę nieistotnych różnic, była to historia Mary Rogers. Olga przeczytała ją w całości przy kuchennym stole, a potem raz jeszcze, w łóżku, ale nie pod kołdrą, tylko wsparta na puchowych poduszkach, sporządzając przy tym notatki. Nie była to jedna z makabresek Poego, opowieść mroczna i przewrotna, którą pochłaniało się z gęsią skórką od deski do deski, w blasku zapalonej przy wezgłowiu świecy. 118
Nie, „Tajemnica Marii Rogêt ” nie przypominała w niczym „Maski Śmierci Szkarłatnej” ani „Wahadła i studni”. I choć głównym bohaterem ponownie stał się wyborny detektyw Dupin z „Zabójstwa przy rue Morgue”, poziom fabuły odbiegał nieco od wcześniejszych. Następnego ranka pomimo niewyspania Olga zerwała się skoro świt, napaliła w piecu i jeszcze przed śniadaniem pobiegła do siedziby Snowdena przy Dutch Alley, by wybłagać najświeższy, grudniowy egzemplarz „Ladies' Companion”, zawierający drugą część opowiadania. Wróciła do domu, zaparzyła herbatę, po czym siadła przy kuchennym stole i przeczytała dalszy ciąg opowieści, notując gęsto na kartce i marginesach. Poe osnuł fabułę na kanwie nowojorskich wydarzeń i przeniósł akcję do Paryża. Przemianował Mary na Marię, zmienił nieco jej wiek, datę popełnienia zbrodni oraz miejsce pracy dziewczyny, zastępując tytoniowe imperium Andersona paryską perfumerie. Na początku omawiał teorię zbiegu okoliczności, którą określał mianem „rachunku prawdopodobieństwa”, opierając się na przykładzie zabójstwa młodej paryżanki, której losy, jak dodaje bez ogródek, odpowiadają temu, co spotkało Mary Cecilię Rogers w Nowym Jorku. Maria jest córką wdowy Estelle Rogêt . Ojciec jej nie żyje, podobnie jak ojciec Mary Rogers. Madame Rogêt przy pomocy córki prowadzi niewielki pensjonat. Poe pisze, że gdy Maria ukończyła dwudziesty pierwszy rok życia, jej uroda zwróciła uwagę niejakiego monsieur Le Blanca (czyli postaci odpowiadającej Johnowi Andersonowi), właściciela sklepu z perfumami w suterenach Palais Royal. Za jego namową podjęła tam pracę, dzięki czemu firma nabrała rozgłosu. Wszelako po roku, ku wielkiemu zaniepokojeniu licznych wielbicieli, Maria znikła w niewyjaśnionych okolicznościach. Madame Rogêt , pisze dalej Poe, ze strachu o córkę wprost odchodziła od zmysłów. Sprawą natychmiast się zajęły paryskie dzienniki, zaalarmowano policję. Atoli tuż przed podjęciem śledztwa Maria zjawiła się najzupełniej zdrowa, tłumacząc, iż spędziła tydzień u krewnych na wsi. Naturalnie wywołało to falę nieposkromionych plotek, w związku z czym Maria, zniecierpliwiona hałasem wokół swojej osoby, rozstała się 119
ze swym pracodawcą i wróciła do matki na rue Pavée Saint-André. Pięć miesięcy później sytuacja się powtórzyła, ku zgryzocie madame Rogêt oraz licznego grona przyjaciół i wielbicieli dziewczyny. Maria przez trzy dni nie dawała znaku życia, dnia czwartego zaś z Sekwany wyłowiono jej ciało. „Okrucieństwo zabójstwa - pisze Poe - młodość i uroda ofiary, zaś przede wszystkim rozgłos, jaki zdążyła pozyskać, złożyły się na wywołanie silnego wzburzenia umysłów śród wrażliwej ludności paryskiej”*. * Wszystkie cytaty z „Tajemnicy Marii Rogêt ”, przeł. Stanisław Wyrzykowski.
Olga odłożyła pióro. Na progu stanął ojciec, w szlafroku, boso na zimnej podłodze, i patrzył na nią zaspanymi oczami. - Mamy jawajską, Olgo? Olga natychmiast poderwała się z krzesła. - Tak, tatusiu, oczywiście. - Czy mógłbym cię prosić o grzanki? Nic więcej chyba nie zdołam przełknąć. - Zaraz tatusiowi przyszykuję. - Która godzina? Woda na szczęście była gorąca. Olga sięgnęła po nóż do krojenia chleba. - Dobrze się tatuś czuje? Dochodzi południe. Hays miał niepokojąco zaczerwienione białka i sińce pod oczami. - Naturalnie, nic mi nie jest. - Popatrzył na stół, na jej notatki i otwarte magazyny Snowdena. - I co, przeczytałaś? - Owszem. - Olga na kratce piecyka położyła cienką kromkę chleba, tak jak ojciec lubi najbardziej. - No i...? - Pobiegłam dziś rano do Snowdena po drugą część. To doprawdy niezwykłe opowiadanie, choć nie tak udane jak poprzednie. - Walory literackie są bez znaczenia, Olgo - burknął z irytacją. - Interesuje mnie wyłącznie treść. Czy to możliwe, że Poe wie coś, o czym nie wiem ja? - Większość informacji zdaje się zaczerpnięta z dzienników, niemalże słowo w słowo. 120
- Rozumiem, że odpowiedź brzmi nie? - Nie jestem pewna, tatusiu. Przejrzała zamysł Poego. Kawaler C. Augustę Dupin to postać bez wątpienia wzorowana na jej ojcu. „Zdolności analityczne Chevaliera pisał Poe - wywołały podziw dla jego intuicji”. Były to słowa niemalże żywcem wzięte z publikacji w „Police Gazette”, gdzie zamieszczono opis metod naczelnika. - Narratorem jest anonimowa postać - tłumaczy Olga - ta sama, która relacjonowała wydarzenia w „Zabójstwie przy rue Morgue”. Jej rolą jest dostarczenie materiałów Dupinowi, który pozostaje w swym wygodnym paryskim mieszkaniu. Narrator odwiedza siedziby dzienników, poszukując artykułów bezpośrednio nawiązujących do morderstwa, dzięki którym Dupin odtwarza następnie cały ciąg zdarzeń i wszelkie posunięcia osób dramatu. Śmiem podejrzewać, iż pan Poe uczynił dokładnie to samo, tatusiu. Ba, w pewnym momencie otwarcie się do tego przyznaje. Hays skinął głową. - Mów dalej. Olga postawiła przed nim kawę i przypieczoną grzankę. - W niedzielny poranek dwudziestego drugiego lipca w roku, którego pan Poe nie uznaje za stosowne nam zdradzić, o godzinie dziewiątej gryzetka Maria Rogêt wychodzi z domu matki. Nie żegna się z nikim prócz monsieur Jacques'a St. Eustache'a, czyli pana Daniela Payne'a, jemu też wspomina o swym zamiarze udania się do ciotki zamieszkałej przy oddalonej o trzy kilometry rue des Drômes, która przebiega w pobliżu Sekwany. Umówili się, że St. Eustachę przyjdzie wieczorem i odprowadzi ją do domu, wszelako po południu spadł ulewny deszcz, toteż młodzieniec stwierdził, że dziewczyna swoim zwyczajem przenocuje u ciotki, i nie uznał za stosowne dotrzymać słowa. Tego samego wieczora zaniepokojona nieobecnością córki madame Rogêt , którą autor opisuje jako siedemdziesięcioletnią zniedołężniałą staruszkę, wyraziła obawę, że więcej nie zobaczy Marii żywej. Ponieważ następnego dnia Maria wciąż nie dawała znaku życia, St. Eustachę udaje się do ciotki i stwierdza, że dziewczyny w ogóle u niej nie było. Zarządza spóźnione poszukiwania w kilku częściach miasta, ale 121
nie przynoszą one pożądanych skutków. Dopiero dnia czwartego niejaki monsieur Beauvais - czyli pan Arthur Crommelin - który rozpytywał o Marię na brzegu rzeki, dowiaduje się, że z Sekwany wyłowiono ciało młodej dziewczyny, i po niejakim namyśle rozpoznaje pannę z perfumerii. Przez kilka dni w prasie panuje cisza, wreszcie sprawę podejmuje jeden tygodnik i wśród publiczności wybucha wielkie poruszenie, co prowadzi do zatrzymania paru osób, które wszelako rychło zostają wypuszczone z braku dowodów. Wówczas głos zabiera czarnoskóra pokojówka rodziny. Zeznaje, jakoby podsłuchała kłótnię madame Rogêt z córką, podczas której matrona żywo domagała się zerwania narzeczeństwa z St. Eustache'em, na co Maria miała wreszcie przystać. St. Eustachę zostaje zatrzymany przez paryską prefekturę i początkowo udziela zgoła mętnych wyjaśnień co do swego miejsca pobytu w rzeczoną niedzielę. Wszelako przyciśnięty przez policję przedkłada szczegółowe affidavity, odsuwając tym samym raz na zawsze podejrzenia względem swojej osoby. - Pan Poe poprzestaje na ścisłym odtworzeniu biegu wypadków, tatusiu. Podobnie jak podczas waszego śledztwa, osoby odpowiadające panu Payne'owi i panu Crommelinowi zostają ostatecznie oczyszczone z zarzutów. Mijają kolejne dni, miasto huczy od plotek, a publicyści prześcigają się w kolejnych domysłach. Nie zgłosił się nikt, kto mógłby poświadczyć, że widział Marię po wyjściu z domu matki, w związku z czym nie było dowodów, że po godzinie dziewiątej rano owej niedzieli Maria Rogêt wciąż znajdowała się wśród żywych. Olga zerknęła do notatek, po czym sięgnęła po tekst i zaczęła czytać: - „W środę około południa dostrzeżono ciało kobiece, unoszone przez fale koło wybrzeża Barriere du Roule. Otóż gdybyśmy nawet przypuścili, że Marię Rogêt wrzucono do rzeki w trzy godziny po wyjściu jej z domu, to od tej chwili upłynęłoby zaledwie trzy dni - ani godziny więcej! Atoli byłoby niedorzecznością mniemać, aby zabójstwo jeśli w ogóle padła ona ofiarą zabójstwa - mogło odbyć się tak pośpiesznie, iż zabójcy zdążyli wrzucić zwłoki do rzeki przed północą. Kto obarcza 122
swe sumienie taką potworną zbrodnią, ten woli mroki nocne niż światło dzienne... Z tego widzimy, że jeżeli zwłoki znalezione w rzece były istotnie ciałem Marii Rogêt, to przebywały w wodzie półtrzecia dnia lub co najwyżej trzy dni. Doświadczenie poucza, iż trupy topielców lub zwłoki osób, wrzuconych do wody bezpośrednio po śmierci gwałtownej, dopiero po sześciu lub nawet dziesięciu dniach ulegają do tego stopnia rozkładowi, iż mogą wypłynąć na powierzchnię”. - Olga podniosła oczy na ojca. - Czy to prawda, tatusiu? - Też mi wykład, Olgo. Mów dalej, proszę. - Niektóre fragmenty są bardzo drastyczne, autorem kierują snadź względy naukowe, tatusiu. Lub jakaś ich namiastka. Pan Poe niewątpliwie chce nas przekonać, że podejście naukowe to klucz do dedukcji. - Rzekłbym, że instynkt w konszachtach z logiką i nauką pełni cokolwiek szemraną rolę, wszelako, jak mniemam, pan Poe ma na ten temat więcej do powiedzenia. - Niechże tatuś da spokój. Poczynają krążyć sensacyjne pogłoski, jakoby Maria wcale nie umarła, ale wciąż żyła, a z Sekwany wyłowiono ciało innej nieszczęśliwej kobiety. Dziennik „L'Etoile”, będący odpowiednikiem „New York Star”, wysuwa przypuszczenie, że to żadną miarą nie mogła być Maria, ponieważ rodzina zachowywała się apatycznie, co pozwalało sądzić, iż nie wierzy, że istotnie znaleziono zwłoki zaginionej dziewczyny. Podług gazety najbardziej znamienne w całej sytuacji było to, że nikt z krewnych nie przepłynął na drugą stronę, aby je obejrzeć. „Zastanawia nas niepomału, iż tak ważna wiadomość spotkała się z tak chłodnym przyjęciem”, pisze Poe za „L'Etoile”. Dupin nie zgadza się na taką wersję. Jego zdaniem to kompletna bzdura. Broni madame Rogêt , usprawiedliwiając staruszkę osłabieniem i rozstrojem, w wyniku którego nie była zdolna do nawet krótkiej podróży. St. Eustachę zaś, według Poego, miał tak szaleć z bólu, że Beauvais poprosił przyjaciół i krewnych, by czuwali nad jego bezpieczeństwem. - Wszelako Beauvais, mimo swej rzekomej troski - ciągnęła Olga staje się podejrzanym numer jeden. Ponownie spojrzała na zaznaczony fragment. 123
- „W obecnym stanie rzeczy monsieur Beauvais zasklepił - jak się zdaje - całą tę sprawę we własnym mózgu. Niepodobna zrobić kroku bez monsieura Beauvais'go; gdziekolwiek się obrócić, wszędzie się go spotyka... Nie wiadomo czemu postanowił, iż nikt nie ma brać udziału w śledztwie prócz niego samego, zaś krewnych - jak sami utrzymują - w nader osobliwy sposób odsunął na bok. Podobno czynił wszystkie wysiłki, by rodziny nie dopuszczono do obejrzenia zwłok”... Podejrzenia przybierają na sile, tatusiu, gdy postać wzorowana na Archibaldzie Padleyu zeznaje, że na kilka dni przed zniknięciem Marii widziała różę w dziurce od klucza Beauvais'go, a na tabliczce wypisane imię „Maria”. - Wszystko to zostało gruntownie zbadane, Olgo. Arthur Crommelin istotnie otrzymał różę od Mary Rogers, a na tabliczce widniało imię napisane jej ręką. Nie ma w tym nic odkrywczego - burknął naczelnik. - Tak jest, tatusiu. W opowiadaniu, podobnie jak w rzeczywistości, wszyscy wielbiciele Marii zostają oczyszczeni z zarzutów i podejrzenie pada na szajkę opryszków, którzy mieli złapać Marię, zawieźć ją na drugi brzeg, zbezcześcić, a następnie pozbawić życia. Wszelako po głębszej analizie powyższej wersji dziennik „Le Commerciel”, wzorowany oczywiście na „Journal of Commerce”, obala ów pogląd na podstawie informacji, że skoro z sukni Marii oddarto kawałek, okręcono wokół jej szyi i zawiązano na karku, najprawdopodobniej w celu stłumienia krzyków, czynności tej musieli się dopuścić pospolici złoczyńcy, którzy nie mieli przy sobie nawet chustki do nosa. Pan Poe przekonuje, że owi bandyci z pewności by użyli chustek do nosa, gdyby je mieli przy sobie, toteż ich należy w tym wypadku podejrzewać. - Zaiste wyborna logika - wtrącił z powagą Hays. Olga zerknęła na ojca, postanowiła jednak puścić drwinę mimo uszu. Mówiła dalej: - W gęstwinie paryskiego bois dochodzi następnie do odkrycia, które pokrywa się z odkryciem synów pani Loss. Ona w opowiadaniu nosi nazwisko Deluc. Deluc, jak tatuś zapewne pamięta, nazywał się aptekarz z Nassau Street, u którego Daniel Payne zakupił laudanum. - Podziwiam twoją spostrzegawczość, Olgo. 124
- Dziękuję, tatku. Potraktuję to jako komplement. Dalej następuje opis rzekomego miejsca zbrodni, w tym kamiennego siedziska, na którym rozłożono halkę i jedwabną wstążkę. Narrator Poego opisuje scenę w następujący sposób: „Ziemia była zdeptana, krzewy połamane, słowem, znać było wyraźne ślady walki. Między gęstwiną a rzeką parkan był powalony, a na ziemi widniał ślad jak gdyby od jakiegoś wielkiego ciężaru, który wleczono tamtędy”. Narrator cytuje „Le Soleil” - innymi słowy, nasze „The Sun” - „Nie ulega wątpliwości, iż powiodło się odkryć widownię tej ohydnej zbrodni!”. Wtenczas pojawia się nowy świadek, a mianowicie madame Deluc, która rzekomo pamięta wydarzenia tamtej niedzieli. Otóż zjawiła się u niej dziewczyna w towarzystwie młodzieńca o smagłej cerze. Podobno madame Deluc zwróciła na nią uwagę z powodu sukienki, gdyż była podobna do stroju jej zmarłej krewnej. Ponadto dziewczyna miała na sobie bardzo ładną wstążkę, która też zapadła gospodyni w pamięć. Według zeznania tej kobiety para zabawiła w oberży przez krótki czas i wyszła, obierając ścieżkę prowadzącą w głąb pobliskich gąszczy. Krótko potem pojawiła się hałaśliwa grupa wyrostków, którzy posilili się na koszt gospodyni, a następnie oddalili tą samą drogą co młoda para. Podobno wrócili o zmierzchu i w wielkim pośpiechu przeprawili się przez rzekę. Ani na chwilę nie opuszczając mieszkania, Dupin dochodzi do wniosku, że sprawa Marii jest okrutnym, ale ze wszech miar zwyczajnym zabójstwem. Jego zdaniem nie ma w niej nic outré. I właśnie z powodu owej zwyczajności paryska prefektura liczyła na łatwe rozwiązanie zagadki, chociaż powinna była wyciągnąć zgoła przeciwną konkluzję. Owa zwyczajność zbrodni, przekonuje Dupin, świadczy raczej o twardym orzechu do zgryzienia. - Tutaj byłbym skłonny przyznać mu rację - stwierdził Hays. - W przypadku tego opowiadania, tatusiu, w przeciwieństwie do genialnego „Zabójstwa przy rue Morgue”, Poe posługuje się fikcyjnym detektywem jako swoistym rekwizytem, pragnąc nade wszystko uzmysłowić czytelnikom własną przenikliwość i logikę. Jego zdaniem rozmaici sprawozdawcy i publicyści usiłowali wepchnąć zbrodnię w określone ramy, i to niejedne, a co za tym idzie, wskazać szereg przeróżnych motywów do jej popełnienia. Pan Poe uważa, iż każda z owych teorii niesie 125
pewne prawdopodobieństwo słuszności i rzuca na sprawę jakieś światło, z nich też należy wyłonić jedno słuszne rozwiązanie zagadki. - Patrzcie państwo! To, co nieuniknione, leży w granicach prawdopodobieństwa? - Hays mało nie parsknął śmiechem. - Cóż, nie będę z tatusiem polemizować. Odkrycia pana Poe miewają czasem dość oczywisty charakter. Nie zapominajmy jednak, że podkreśla on sensacyjną naturę prasowych doniesień, które nie bacząc na prawdę, dążą jedynie do zwiększonej sprzedaży. Dlatego Dupin stawia sobie za cel podważenie wszystkich tez postawionych przez publicystów, zaznaczając przy tym, iż głównym jego celem jest odkrycie prawdy. Postanawia gruntownie prześledzić wszystkie etapy dochodzenia, koncentrując się na zewnętrznych zarysach sprawy przy całkowitym wyeliminowaniu czynników wewnętrznych. Jego zdaniem najczęstszym błędem w podobnych przypadkach bywa ograniczanie śledztwa do informacji dostępnych od ręki, przy całkowitym zaniedbaniu wątków ubocznych lub okoliczności. Jako przykład podaje błędną praktykę sądów, które zacieśniają zeznania i dyskusję do tego, co zdaje się posiadać bezpośredni związek ze sprawą. Śledczy winni opierać swe analizy na nieprzewidzianym. Uważna lektura dzienników, mówi dalej Dupin, dostarczy drobnych wskazówek, które pomogą w wytyczeniu kierunku dochodzenia. Jego celem jest wytknięcie niedociągnięć policji oraz błędności jej rozumowania, które kazało śledczym stanąć w martwym punkcie. Daje sobie na to dokładnie tydzień czasu, po czym przychodzi do swego przyjaciela narratora i przedkłada mu szereg wycinków z różnych dzienników. Pierwszy z nich, publikacja z „Evening Paper”, koncentruje się na zniknięciu Marii. Chociaż na początku wspomniał o kilku miesiącach, które upłynęły od pierwszego zniknięcia dziewczyny, twierdzi oto, iż w gruncie rzeczy minęły dwa lub trzy lata, odkąd Maria znikła z perfumerii monsieur Blanca w Palais Royal. Jest to moim zdaniem jego niedopatrzenie. Na koniec owej relacji pisze, iż po tygodniu od pierwszego zniknięcia gryzetka stawiła się do pracy zdrowa, acz nieco bledsza niż zwykle. Pomni owego incydentu mogliśmy poniekąd słusznie mniemać, że kolejne zniknięcie zakończy się w tenże sam sposób i po upływie tygodnia, a 126
może miesiąca dziewczyna ponownie zjawi się w mieście. Drugi wycinek pochodzi z „Le Mercurie” i publicysta raz jeszcze nawiązuje do poprzedniego zniknięcia Marii. Tu wszelako pojawia się stwierdzenie, że zniknąwszy z perfumerii Le Blanca, Maria bawiła w towarzystwie znanego rozpustnika. „Le Mercurie” utrzymuje, iż zna nazwisko owego jegomościa, acz z sobie tylko znanych powodów postanawia zachować je w tajemnicy. - Czy pan Poe uznaje za stosowne ich w tym wyręczyć? Olga potrząsnęła głową. - Nie. Przynajmniej na razie. - Myślisz, że wie, któż to taki? - Trudno mi powiedzieć. Pozwól mi kontynuować, tatusiu. Trzeci fragment pochodzi z „Morning Paper”, a jego autor donosi o nader wstrząsającym incydencie, jaki miał miejsce opodal Paryża w dniu zniknięcia Marii. Pewien dżentelmen z żoną i córką ugodził się z sześcioma młodzieńcami, którzy w owym czasie zażywali przejażdżki po rzece, że przewiozą całą rodzinę na drugi brzeg. Tak też się stało i wszyscy troje wysiedli z łodzi. Po chwili jednak córka zauważyła brak parasolki, a gdy po nią wróciła, młodzieńcy przemocą wsadzili ją do łodzi, zakneblowali, okropnie sponiewierali, po czym odstawili na brzeg w pobliżu miejsca, gdzie uprzednio wsiadła wraz z rodzicami do łódki. Złoczyńcy uciekli, wszelako policja podobno jest na ich tropie i zdaniem gazety niebawem mają zostać pochwyceni. Ponadto, pisze Poe, „Evening Paper” otrzymał anonimową wiadomość, jakoby w tym samym lub mniej więcej tym samym czasie Maria również miała paść ofiarą szajki bandytów. - I cóż z tego, Olgo? - Ciekawe, że tatuś o to pyta, ponieważ narrator stawia Dupinowi to samo pytanie. Cóż owe dwie informacje mają ze sobą wspólnego? Tymczasem Dupin utrzymuje z całą stanowczością, iż negowanie związku pomiędzy pierwszym a drugim zniknięciem Marii zakrawa na istne szaleństwo. Mówi: „Wyjdźmy z założenia, iż pierwsza ucieczka skończyła się sprzeczką między kochankami i powrotem pod dach rodzicielski zawiedzionej dziewczyny. Pozwoli nam to uważać powtórną ucieczkę (o ile uznamy, iż była to ucieczka) raczej za wskazówkę wznowionych starań uwodziciela niż za wynik umizgów jakiegoś nowego wielbiciela 127
czyli jesteśmy przygotowani do poglądu, iż było to raczej »sklejenie« dawniejszej miłostki niż nawiązanie nowej”. - Czyli mamy uwierzyć, że w obydwa zniknięcia Mary Rogers zamieszany był jeden i ten sam mężczyzna? - Dupin podejrzewa, iż za pierwszym razem coś, na przykład konieczność nieoczekiwanego wyjazdu, udaremniło jego niecne zamiary, toteż skorzystał z pierwszej sposobności, ażeby wznowić swoje zabiegi. Jego zdaniem możliwe jest, że pierwsza ucieczka przebiegła niezgodnie z wyobrażeniami kochanków. A cóż jeśli postanowili spróbować fortelu kolejny raz? Według kawalera, przy drugiej okazji Maria mogła sobie myśleć, jak następuje: „Mam się spotkać z kimś celem ucieczki lub dla jakichś innych powodów, znanych tylko mnie samej. Trzeba urządzić się tak, żeby nic nie stanęło na przeszkodzie - trzeba zyskać na czasie, byśmy mogli ujść pościgu - rzucę od niechcenia, że wybieram się na cały dzień do mej ciotki przy rue des Drômes - powiem narzeczonemu, żeby przyszedł po mnie dopiero o zmierzchu - w ten sposób nieobecność moja przeciągnie się możliwie długo, nie budząc zaniepokojenia i podejrzeń, ja zaś więcej zyskam na czasie, niż gdybym postąpiła inaczej (...). Ponieważ jednak nie zamierzam wcale powrócić (...) zysk na czasie jest jedynym względem, o który muszę się troszczyć”. Dupin utrzymuje, iż jest to jedna z hipotez na temat możliwego toku myślenia dziewczyny. Przedkłada to naszej uwadze, ponieważ wspominał wcześniej o nieudolnych poczynaniach swoich rywali, a mianowicie policji. Teraz wszelako uważa, iż żandarmi dali się jedynie wystrychnąć na dudka. Wywód swój kończy przypomnieniem, że mniema się powszechnie, jakoby Maria padła ofiarą szajki opryszków. Otóż, przypomina Dupin, opinii publicznej nie należy w pewnych razach lekceważyć. Czasami jednak winniśmy postrzegać dwa przypadki jako analogiczne, polegając na intuicji, która jest właściwością jednostek genialnych. W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto detektyw mógłby polegać na jej podszeptach, wszelako Dupin raz jeszcze wyodrębnia szczegóły sprawy: „Cały Paryż jest podniecony odkryciem zwłok Marii, dziewczyny młodej, pięknej i znanej. Zwłoki te, sponiewierane znamionami okrucieństwa, znaleziono pływające po rzece. I oto rozchodzi się wiadomość, 128
iż w tym samym lub niemal w tym samym czasie, kiedy wedle wszelkiego prawdopodobieństwa na dziewczynie tej dopuszczono się zabójstwa, zdarzyła się inna niegodziwość, podobna do tej, której uległa zmarła, aczkolwiek nie tak potworna, i że sprawcami jej była szajka młodych złoczyńców, zaś ofiarą również młoda kobieta. Czyż jest w tym coś dziwnego, iż znane szkaradzieństwo może oddziałać na opinię publiczną także w stosunku do nieznanego? Opinia ta domagała się wskazówek, a owa zbrodnia znana nastręczała je tak pochopnie! Przy tym Marię znaleziono w rzece, zaś owej zbrodni znanej dokonano nad tąż samą rzeką! Łączność, zachodząca między tymi dwoma zdarzeniami, była tak bardzo namacalna, iż byłoby dziwem nad dziwami, gdyby lud zaniedbał pochwycić ją i ocenić. Tymczasem rzecz przedstawia się tak, że jedna okropność, o której wiadomo, w jaki sposób została dokonana, jest niemal niezawodną wskazówką, że druga okropność, której dopuszczono się prawie równocześnie, nie będzie dokonana w ten sam sposób. Byłoby zaiste cudem, gdyby nastąpił taki zbieg okoliczności, iż kiedy jedna szajka złoczyńców popełnia w danej miejscowości niesłychaną niegodziwość, omal równocześnie pojawia się inna, podobna szajka, w podobnej miejscowości, w tym samych okolicznościach, rozporządzająca takimi samymi środkami i posługująca się nimi w ten sam sposób dla dokonania jota w jotę podobnej ohydy! W cóż jednak każe nam wierzyć przypadkowo zasugerowana opinia publiczna, jeśli nie w taki osłupiający zbieg okoliczności?”. - Czyli Poe przekreśla szajkę na rzecz niegodziwego kochanka? Ten, który za pierwszym razem sprowadził dziewczynę na manowce, za drugim pozbawił ją życia? - W rzeczy samej. Do takiej konkluzji przywodzi nas pan Poe, tatusiu, przy czym na ostatni odcinek opowieści przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. Znajomy mój u Snowdena powiedział, iż pierwotnie miał się on ukazać w styczniu, po czym najwyraźniej na prośbę autora decyzja o druku została nieoczekiwanie wstrzymana. - Na stałe? - Mój znajomy nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Doszły go słuchy, iż zakończenie opowiadania może się ukazać w lutym, po tym jak pan Poe wprowadzi doń pewne poprawki. 129
Hays podniósł się z niewygodnego krzesła i jął chodzić po kuchni tam i z powrotem. - Dobra robota, Olgo - powiedział. - W lutym. Doskonale się spisałaś.
29. Gorzkie spotkanie Strażnik o zajęczej wardze stał w korytarzu na wprost celi Tommy'ego Colemana, aż rozzłoszczony więzień dźwignął się z miejsca i zapytał, czego chce. - Jeszcze tego brakuje, żebym czegoś od ciebie chciał, łachudro burknął strażnik. - Tak se tylko patrzę. Tommy miał na sobie pasiastą więzienną koszulę i za luźne portki. Robił, co mógł, żeby nie zwracać uwagi na tłustą, zarumienioną gębę przyciśniętą do krat. Tamten stał długi czas, gapiąc się bezwstydnie na młodego więźnia, po czym oznajmił, że Tommy ma gościa. - A żeby cię pokręciło - odpowiedział Tommy. - Uważaj, co mówisz - warknął strażnik. - Bo co? Co mi zrobisz? Dwa razy mnie powiesicie? - Tommy wyjrzał na szubienicę i prychnął śmiechem. - Aleś wykombinował, Hamlecie. - Mam ją wpuścić czy wolisz poleźć prosto do piachu? - rzucił strażnik, nie tracąc animuszu. - Chcesz ujrzeć matulę, co to telepała się kawał z zaśmiardłego pierdziszewa, gdzie irlandusy się kiszą we własnym smrodzie, czy nie? Ty mi tu lepiej nie podskakuj, łachmyto. I wyszczerzył się zadowolony, odsłaniając niedobitki spróchniałych zębów. - Wszyscyśmy tu ludźmi jednego Boga, kapitanie - odpowiedział Tommy. Wsunął rękę przez kraty i pochwyciwszy dłoń strażnika, mocno ją uścisnął. - Nie miałem na myśli nic złego - dodał z uśmieszkiem. Strażnik wyrwał rękę. Zwalisty jak niedźwiedź, z twarzą jak kawał szynki, urodził się w Ameryce, co czyniło go rdzennym obywatelem tego kraju, w jego mniemaniu kimś lepszym. Odwrócił się i ruszył korytarzem w kierunku furty prowadzącej na galerię. 130
Stał tam drugi strażnik, z pękiem kluczy zawieszonych u pasa. Jednym z nich otworzył drzwi, przepuszczając pierwszego. Jak się okazało, był on równie skory do żartów jak jego poprzednik. Otworzył drzwi, za którymi czekała siwowłosa matka Coleman, z twarzą przedwcześnie pooraną zmarszczkami. - A niech mnie, jeśli to nie matula Coleman przyszła złożyć wizytę skazanej latorośli! - wykrzyknął pierwszy strażnik. - Nie inaczej - odrzekła ściszonym głosem matka Tommy'ego. - Czyż to nie piękny widok? Aż serce roście! - dodał ten pierwszy pod adresem kolegi. - Piękny, ale i opłakany - zawtórował mu drugi strażnik. - Biedny nasz ptaszek już długo tu nie zabawi. - I my biedni, tkwimy tu jako i on w zamknięciu - uzupełnił pierwszy, zwracając się do pani Coleman. - Nie inaczej - przyznał drugi, wybuchając śmiechem. Poprowadzili ją korytarzem. Tommy przytulił matkę przez kraty. Zapytał o ojca. Pani Coleman osunęła się na klęczki. Życie pozbawiło ją wszelkiej nadziei. Kat odebrał jej już jednego syna, pięć córek odeszło w chorobie. Spojrzała na syna, ostatnie, najmłodsze ze swoich dziatek, uwięzione za kratami. Stał jak i ona, bez ducha, ucieszony widokiem znękanego matczyska, ale świadomy boleśnie, iż żadne ich słowo nie umknie bystrej uwagi nasłuchujących strażników. - Niechaj Bóg da nam siłę - powiedziała matka Coleman, rozmyślnie podnosząc głos. - Oby twoje modlitwy zostały wysłuchane, - Co tam szepczecie, kundle zatracone?! - zadudnił na korytarzu głos strażnika z zajęczą wargą. - Żadnych szeptów! Tommy i jego siwowłosa matka istotnie siedzieli z głowami nachylonymi ku sobie. - A co myślałeś? - odburknął młody więzień, unosząc wzrok. Mówię mojej kochanej mamie, że ją kocham, i proszę, coby przekazała to samo kochanemu ojczulkowi. Co w tym złego? - Uważaj, bo mi pęknie serce - zakpił strażnik. - Tyle miłości po próżnicy. Żadnego szeptania, mówię. - To cios, tyle ci powiem - odezwała się matka do syna, ignorując 131
strażnika. - Tatko w niemocy wielkiej i jakby nie dość było zgryzoty, to tu go boli, tam ciśnie, ledwie nogami powłóczy. Obejrzała się przez ramię na Johna Colta, który stał przy kratach i spoglądał w ich stronę. Następnie przeniosła wzrok na syna i zadrżała na zawilgłej podłodze. - Nie powieszą mojego ostatniego dziecka, co to, to nie. - Ja tam się śmierci nie boję - odparł Tommy. - Ile razy mam ci powtarzać? Strażnik w milczeniu przysłuchiwał się rozmowie. - Tatko uwija się aż miło, niechaj Bóg ma go w swojej opiece mruknęła ściszonym głosem matka Coleman. - Ma pełne ręce roboty, coby ocalić twoją duszę. - Niech go o nią głowa nie boli. Jestem niewinny. Tatko Coleman był lokalnym popychadłem i obibokiem, z głową do złotych interesów o zgoła nieprzewidzianych skutkach. Chcąc dopomóc synowi, gorliwie wydeptywał ścieżki do miejscowych organizacji politycznych, usilnie prosząc o rewanż za świadczone im usługi. W chwili kiedy jego żona i syn konferowali przez kraty, on wskutek nieoczekiwanego zrządzenia losu siedział u Zielonej Żółwicy, pochłonięty rozmową z emisariuszem klanu Coltów, jegomościem, który podawał się za Jamesa, jednego z braci we własnej osobie. Matka Coleman nachyliła się do syna, na co strażnik podszedł do kraty i zagroził jej pałką. - Nie wolno - burknął nieustępliwie. - Już wam mówiłem. Zmierzywszy ich twardym spojrzeniem świńskich oczek, odwrócił się i poszedł. Spoglądając w ślad za nim, matka Coleman raz jeszcze skłoniła głowę do krat i pospiesznie przekazała synowi to, co miała mu do przekazania. - Nie zawiśniesz - zapewniła. - Tatko i ja do tego nie dopuścimy. I splunęła na podłogę, na szczęście.
30. Zaślubiny pod szubienicą Rankiem osiemnastego listopada 1842 roku naczelnik Jacob Hays, w stosownie czarnym surducie i ciemnoszarym krawacie pod grubym paltem, 132
zjawił się pod bramą Tombs i czekał, aż go wpuszczą do środka. Nadszedł dzień egzekucji Johna Colta, a zarazem dzień jego ślubu. Cieśle oglądają szubienicę, wprowadzają ostatnie poprawki. Zgodnie ze słowami Tommy'ego Colemana, nie chcą pokpić sprawy jak w przypadku Edwarda. W ślad za cieślami przybyli żurnaliści z tanich dzienników i nieco droższych magazynów; zziębnięci przytupywali w miejscu, rozochoceni perspektywą napisania o ożenku Colta oraz jego rychłym zgonie. Świadomość, iż władze więzienia dopuściły do takiej pompy, wielce bulwersuje całe środowisko dziennikarskie i ze wszystkich gardeł zgodnie wyrywa się krzyk: Niesprawiedliwość! Cyrk ów świadczy dobitnie, że rodzina Coltów raz jeszcze pociągnęła za sznurki, a wpływy jej sięgają samego wierzchołka politycznej hierarchii. Hays nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. U schyłku października Samuel Colt podjął ostatnią bezowocną próbę ocalenia brata, ponownie zwracając się do gubernatora Williama Sewarda. Wiadomość nadeszła telegraficznie; gubernator donosił z Albany, że ku swemu wielkiemu ubolewaniu nie może z czystym sumieniem spełnić prośby. Wszelako strażnik Monmouth Hart został poinformowany, iż mimo wyznaczonej daty egzekucji życzeniu rodziny stanie się zadość i John Colt może wstąpić w związek małżeński ze swą narzeczoną Caroline Henshaw. Stary Hays udał się wraz ze strażnikiem Hartem do celi Colta, by przekazać mu tę wiadomość. Wieść o decyzji gubernatora nie wywarła na więźniu żadnego wrażenia. - Śmierć mi niestraszna - odrzekł, zwracając się do naczelnika. Ufam, że istnieje inny, bardziej sprawiedliwy świat. Człowiek może w najgorszym razie unicestwić moje ciało, nic więcej. Panna Henshaw, narzeczona skazańca, miała stawić się w więzieniu przed obiadem. Niecierpliwie wyczekiwano jej przybycia, wszelako wybiło pół do drugiej, a ona wciąż nie dawała znaku życia. Pośród tłumnie zebranej gawiedzi panowało niezdrowe ożywienie. Wieść o szubienicznych zaślubinach zelektryzowała całe miasto, ściągając pod mury więzienia nieprzebrane zastępy ciekawskich. Nie minęło południe, jak tłum zatarasował Centre Street, wylewając się aż na Leonard. Ku niewysłowionej ekstazie prasy, w chwili aresztowania Johna Caroline 133
spodziewała się dziecka, a do tego była niezamężna. Niebawem przyszedł na świat Samuel Colt junior, nazwany tak na cześć brata Johna, pułkownika, który w świetle rychłej egzekucji Johna miał się stać jedynym opiekunem nieszczęśliwej. Z uwagi na napierający tłum powóz panny Henshaw miał wjechać od Baxter Street, która wszelako okazała się równie oblężona jak ulice od frontu. Brama raz po raz stawała otworem i na teren więzienia wpuszczano kolejne powozy, lecz żaden z nich nie należał do wyczekiwanej oblubienicy. Więźniowie, w szczególności lokatorzy celi awanturników, wypatrywali jej przez zakratowane okna. - Jedzie! - krzyczeli w podnieceniu. - Nie jedzie. To nie ona! - Ona! - Nie ona! Zjawiła się punktualnie o drugiej, wysoka, hoża młoda kobieta w białej woalce i koronkach. Widząc, jak cierpliwie oczekuje na wjazd, motłoch hurmem natarł na jej powóz. Przestraszony koń zarżał, cofając się nieco. Hays wezwał na pomoc kilku krzepkich konstabli, którzy rozpędzili gawiedź i bezpiecznie wprowadzili pannę młodą na dziedziniec. Nie uszło to uwagi dwóch publicystów stojących opodal wejścia. Bennett z „Heralda” zwrócił się do Starego Haysa i gwizdnął z podziwem, mówiąc, iż w świetle nieuchronnego finału dnia rychło trzeba będzie pocieszyć młodą wdówkę. Wyraził przy tym gotowość podjęcia się owego wdzięcznego zadania. Stary Hays wysłuchał go w milczeniu, mrużąc oczy przed bladym listopadowym słońcem. Nigdy nie darzył publicysty szczególną sympatią, a ta grubiańska uwaga tylko wzmogła niechęć. Odwróciwszy się, ruszył w stronę budynku więzienia, pilnie kryjąc niesmak. Zobaczył, jak strażnik Monmouth Hart ceremonialnie prowadzi pannę młodą do pustej celi udekorowanej organdyną. Caroline Henshaw była niezwykle młodą kobietą z kaskadą loków w karmelowym odcieniu. Liczyła sobie zaledwie dwadzieścia dwa lub trzy lata, pochodziła z Niemiec i wciąż mówiła po angielsku z obcym akcentem. Strażnik oznajmił, że może odpocząć w celi, dopóki nie zabrzmi marsz weselny; 134
wtenczas zaprowadzają na dziedziniec, na spotkanie narzeczonego. Do „ołtarza” powiedzie ją pułkownik Colt. Następnie do państwa młodych dołączy dwustuosobowa rzesza najdroższych krewnych, przyjaciół oraz sympatyków. John Colt miał się wystroić w uszyty na tę okazję surdut oraz jedwabny cylinder. Ręce i nogi będzie miał skute kajdanami. Marsz weselny odegra przyjaciel rodziny, aktor i kompozytor w jednej osobie, czyli John Howard Payne, autor popularnej pieśni „Nie ma jak w domu”. Zasiądzie przy ustawionym na dziedzińcu fortepianie z drewna różanego, opatrzonym inskrypcją konstruktora Johanna Zumpe. Na oblubieńców czekał wielebny pan Anton, który miał odprawić ceremonię, dwaj bracia Colta, Samuel i James, oraz obrońca Robert Emmet. Przyjaciel skazańca, poeta Poe, został poproszony przez rodzinę o przeczytanie wiersza stosownego na tak doniosłą okoliczność. Gdy rozeszła się wiadomość o przybyciu Colta, przez tłum przetoczyła się fala szeptów i pomruków, i niejeden z zebranych wyraził pogląd o jego niesłusznym skazaniu. Na widok oblubienicy wszyscy umilkli z szacunkiem. Jak się okazało, pan Poe wybrał wiersz „jeszcze nieskończony, lecz zaiste o miłości”. Swoim zwyczajem spisał wersy na pergaminie. Wyjąwszy z kieszeni na piersi ciasno zwinięty rulon przewiązany czerwoną wstążką, rozwinął go i przeczytał swym posępnym, melodyjnym głosem: Precz! Dziś już spokój w sercu mym, lamentów nie chcę żadnych! Już anioł śpiewa dla niej hymn i czuwa teraz nad nią. Niechaj nie bije żaden dzwon! Wesela słodkiej duszy Z przeklętej ziemi żaden ton niech teraz nie naruszy. Duch do przyjaciół odszedł stąd, na wrogów rozżalony. Z piekła aż pod sam nieba strop, w dalekie rajskie strony. Od smutków uszedł i na tron, przy Królu Niebios, schronił* * „Lenora”, przeł. Roman Klewin.
W miarę postępu wydarzeń strażnicy relacjonowali uroczystość zaciekawionej gawiedzi tłumnie oblegającej mury, przekrzykując ogólny zgiełk. 135
- Nadchodzi panna młoda! - Wymieniają cudne obrączki! - Rzucają ryż!... I tak dalej. Plebs gorliwie uczestniczył w spektaklu, przyjmując każdy strzęp informacji rykiem niebotycznego zachwytu. Gdy hałaśliwa ceremonia dobiegła końca, państwo Colt jęli ściskać dłonie i cmokać nadstawione policzki. Niejedna łza splamiła upudrowane lica miejscowych damulek, z których wiele było, jak same przyznawały, niepoprawnymi romantyczkami. Następnie gości czekał suty poczęstunek (zamówiony, jakże inaczej, w Delmonico i podgrzany w więziennej kuchni), po którym przyjdzie kolej na tańce przy wtórze fortepianu pana Payne'a. Hays patrzył, jak Poe przyjmuje powinszowania, po czym na powrót zwija pergamin i przewiązuje go czerwoną wstążką. - Panie Poe - zagaił wreszcie - z wielkim zaciekawieniem przeczytałem pierwsze odcinki pańskiej opowieści o Marii Rogêt. Czego możemy się spodziewać w zakończeniu? Proszę zdradzić. Lecz oto zjawili się dwaj wydawcy, Bennett z „Heralda” i Greeley z „Trib”, i stanąwszy naczelnikowi przed nosem, jęli się głośno wykłócać o prawa do publikacji wiersza. Znając notoryczne skąpstwo rywala, Bennett nie omieszkał przebić jego oferty o parę centów, na co Hays, zdjęty niesmakiem, wycofał się do swego gabinetu. W ciągu niespełna paru minut nowożeńcy podążyli jego śladem, by spędzić w celi Johna namiastkę miodowego miesiąca. W milczeniu patrzył, jak zaciągają zasłonę, prosząc lokaja Dillbacka o kryształowe kieliszki i szampana.
31. Przyjęcie weselne Na dziedzińcu więziennym Edgar Poe staje obok znamienitego aktora i śpiewaka, Johna Howarda Payne'a. Jako młodzieniec Payne występował w Bostonie i Nowym Jorku wraz z jego matką w „Hamlecie”, „Romeo i Julii” oraz „Mahomecie” Woltera, w którym ona grała Palmirę, a on Zaphne. 136
Siedzi przy fortepianie i popija czerwone wino. Poe mu się przedstawia. Payne kaszle i z niedowierzaniem trzęsie głową, zaciska powieki, a następnie rozwiera je na nowo i opowiada Poemu, że pamięta go jako trzymiesięcznego berbecia, jakby to było nie dalej jak wczoraj. Następnie znów potrząsa głową i nie wiadomo, czy jest smutny, czy skołowany. - Biedna była pańska matka! - Śmieje się do swoich wspomnień. Ojciec pana wyjechał... wybacz, ale jako aktor nie nadawał się choćby do roli lokaja... i piękna Eliza musiała zajmować się niemowlęciem i... jak miał na imię pański brat? - William Henry Leonard. Starszy brat Poego miał podówczas dwa lata, wspomnianym niemowlęciem zaś był sam Edgar Poe. - Leży w grobie - dodaje Poe. - Że co proszę? - Umarł. Sześć lat temu, może i więcej. - Współczuję. - Na gruźlicę, jak matka. Pociąg do kieliszka też zrobił swoje. Payne patrzy na niego, nie odrywa rąk od klawiszy. Ani na chwilę nie przerywa gry. - Matka pana, biedaczka, rzadko przesypiała noce, i to dzięki panu właśnie - mówi. - Próby do trzech sztuk, o jednoaktówkach nie wspominając... - Uśmiecha się i raz jeszcze w zdumieniu potrząsa głową. - Kieliszeczek wina, zacny człowieku? Poe wyciąga rękę. Payne nalewa. Za ich plecami słychać poruszenie i obaj się odwracają. Nadchodzi strażnik wraz z Caroline Henshaw, miesiąc miodowy dobiegł końca i panna młoda, tak krucha, delikatna, dołącza do biesiadników, by złączyć ręce ze swymi szwagrami, Samuelem i Jamesem, i zatańczyć w rytm muzyki pod szubienicą. Poe dalej siedzi obok Payne'a, ich wielkie głowy niemal się stykają. Mała armia kolorowych kelnerów rozkłada talerze. Odbijany: Poe widzi, jak James odchodzi na bok i Caroline tańczy już tylko z Samuelem. Łączy ich nastrój szczególnego uniesienia, na przekór widmu egzekucji. Żaden smutek ni troska nie mąci ich czoła; dalej wirują w tańcu, pani Caroline Colt, z domu Henshaw, i pan Samuel Colt, pułkownik i twórca rewolweru, aż pył wzbija się znad więziennego dziedzińca. 137
32. Przygotowania do egzekucji Zawieszenie jedwabnej brzoskwiniowej kotary, od której uraduje się serce oblubienicy, było pomysłem Dillbacka, lokaja Johna Colta. Szczęk naczyń z więziennej kuchni docierał do uszu pana młodego, który radował się towarzystwem świeżo poślubionej małżonki, a woń pieczonego mięsiwa drażniła jego nozdrza. Pani Colt nuciła mu słodko do ucha w rytm rzewnej melodii płynącej z fortepianu Johna Howarda Payne'a. Mijają trzy kwadranse. Nadchodzi strażnik, przeprasza i wyprowadza ją z celi. Jak zachowuje się człowiek, wiedząc, iż lada chwila powiodą go na szafot? Po wyjściu żony skazaniec John Colt tradycyjnie nie zdradza choćby cienia emocji. Ostatnie chwile życia spędzi przy swoim sekretarzyku, z piórem w dłoni. Wstaje. Siada. Ponownie unosi się z miejsca. Raz jeszcze siada na krześle, zanurza pióro w kałamarzu i skrobie po papierze leżącym na blacie. Wreszcie szeleści kartkami, podnosi je, lecz miast złożyć na pół, zwija je w rulon, podobnie jak Edgar Poe, następnie przewiązuje czarną wstążką (nie może znaleźć czerwonej), wsuwa do kieszeni i przyklepuje, po czym znów zmienia zdanie. Ociera czoło czarną jedwabną chustką i ogląda z bliska delikatną tkaninę. Złożywszy chustkę, odkłada ją, ale nie do kieszeni, tylko na skraj biurka.. Wstaje i wchodzi na łóżko, wygląda przez kraty na dziedziniec, widzi zarys machiny śmierci. Niebawem zjawia się strażnik Hart w asyście dwóch odzianych na niebiesko pomocników. Chwilę stoi w milczeniu, spoglądając przez kraty na skazańca, którego pierś faluje w przyspieszonym oddechu. - Gotowy, panie Colt? Na twarzy Colta majaczy dziwny uśmiech, zgoła nielicujący z powagą sytuacji. 138
- Już? - dziwi się, ale posłusznie schodzi z łóżka. - Zabieram pana do innej celi - oznajmia głośno strażnik Hart. - Za dwie godziny zostanie pan doprowadzony pod szubienicę. Dillback staje u boku swego pana. Pomaga mu się ubrać, strzepuje z pięknie skrojonego rękawa niewidzialny pyłek. Colt ma na sobie granatowy surdut z miękkiego aksamitu, niezwykle szykowny, i biały krawat na szyi. Strażnik przekręca klucz w zamku, otwiera drzwi. - Proszę za mną, panie Colt. Stary Hays wstaje od swego biurka. Colt odwraca głowę w jego kierunku. Dwaj strażnicy biorą więźnia pod ręce, lekko popychają do przodu. Tommy Coleman przygląda się temu z celi. - Przenosimy pana do bardziej ustronnej celi, gdzie nikt nie będzie panu przeszkadzał - mówi Hart. I dodaje ściszonym tonem: - Na prośbę pańskiego brata. Colt kiwa głową. Jest wdzięczny. Sens słów strażnika - „na prośbę pańskiego brata” - nie umyka jego uwagi i na skroś przepełniony ulgą mało nie wybucha śmiechem, wszelako udaje mu się skryć uśmiech, który wypełza na jego wargi. Ależ jest dumny i niewzruszony. - Skuj go - mówi jeden strażnik do drugiego. - Pilnujemy tutaj zasad, człowieku - dodaje na użytek Starego Haysa, który stoi teraz na korytarzu. - Przecie nie chcemy, żeby coś się stało. - A co się może stać? - wtrąca się Tommy Coleman. Wszyscy zamierają. Tommy nie dba o odpowiedź, sam nie wie, co za diabeł go podkusił, żeby otworzyć jadaczkę. Strażnik Hart rzuca mu groźne spojrzenie. - Uważaj, smarkaczu! - burczy, łypiąc ze złością na zuchwały uśmieszek młodego więźnia. - Niedługo przyjdzie pora na ciebie. Popatrzymy, jak się będziesz wtedy wymądrzał. - Zobacz, jak się trzęsę. Strażnik Hart gromi go spojrzeniem. - Z chęcią upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu, paniczu Coleman. Lepiej nie wódź mnie na pokuszenie! - Na pokuszenie? Ja ciebie? A to paradne! - Tommy chwacko wytrzymuje wzrok tamtego, nie ucieka spojrzeniem. 139
- Uważasz się za mądralę, co? - mówi strażnik, zerkając na Johna Colta. - Ale głupiś jak but, tylko tyle ci powiem. Przyjdzie kryska na Matyska, zobaczysz. Jesteś robakiem, rozumiesz? Robakiem! Mogę cię rozdeptać. Słychać go w całym więzieniu, wszyscy odwracają głowy. Stary Hays łapie laskę i rusza korytarzem. John Colt szura spętanymi nogami, ustępuje mu z drogi. Hart poczerwieniał ze złości jak piwonia. - Mogę pomóc, strażniku? - rzuca Hays. Stuka laską w kamień z Weehawken, rzuca Colemanowi wyzwanie. Tommy odpowiada mu hardym spojrzeniem, nie zapomniał, jak naczelnik kazał mu oglądać mgliste oczy martwej żony i córki. - Jestem do pańskiej dyspozycji, strażniku Hart. - Dziękuję, panie naczelniku. Panuję nad sytuacją. Na twarzy Harta widać morderczy wysiłek, pulsują żyły na skroniach i piegowatym czole. Strażnik odrywa wzrok od Haysa i na powrót wlepia go w Tommy'ego Colemana, gotów za wszelką cenę poskromić zuchwałość chłopaka. - Panowie, idziemy - mówi do kolegów, którzy zacieśniają uchwyt na wymuskanych rękawach Johna Colta. - Naprzód, panie Colt - warczy, po czym odpycha jednego z pomocników i sam zaciska palce na ramieniu skazańca, który mało nie wzdryga się z bólu. Ruszają korytarzem. Hart jeszcze odwraca się do Haysa. - Dziękuję za wsparcie, panie naczelniku. Bez obaw, wszystko pod kontrolą. Może pan wrócić do swoich zajęć. Stary Hays omiata wzrokiem Tommy'ego Colemana i oddalające się plecy strażników, po czym idzie w przeciwnym kierunku, siada za biurkiem i gotuje się do wyjścia. Ma jechać na komisariat na Brooklynie, by odebrać dobrze sobie znanego więźnia o nazwisku James Holdgate, którego przywiozą z Gravesend. Stamtąd odtransportuje go na Manhattan. Holdgate, z zawodu konwisarz, wymykał się Haysowi latami. Zbratał się z gangiem szubrawców z Alzacji i podobno wraz z Bobem Kołodziejem Suttonem (uwiecznionym ze szczegółami w „Boxianie”, pięściarskich annałach Pierce'a Egana) oraz tancerzem Johnem Reedem maczał palce w osławionej sprawie fałszerstwa (Howland & Aspinwall i Union Bank). „The Police Gazette” skwapliwie nagłośniła sprawę, opatrując ją 140
nader niekorzystną, zdaniem Olgi Hays, ryciną przedstawiającą naczelnika oraz anonimowym wierszem, do którego niedawno przyznał się John Colt. James Holdgate, James Holdgate to oprych aż strach, Co nader ukochał złodziejski swój fach. Tu ukraść, tam zwędzić, do tego ma dryg I z zamkiem też każdym rozprawi się w mig. Uważaj, nikczemny, bo czynów twych cień Dosięgnie cię wnet i nadejdzie dzień, Że karę poniesiesz, więc o swój los drzyj I hop, w mysią dziurę czym prędzej się skryj! Dlatego z niejakim zdziwieniem naczelnik przyjął wręczony mu przez strażnika Harta żółty liścik z informacją o schwytaniu Holdgate'a i zatrzymaniu go w areszcie na Brooklynie. Od egzekucji Colta dzieliły go wprawdzie dwie godziny, postanowił jednak nie bawić się w uprzejmości. Dość się naoglądał w życiu egzekucji i przeżycie to dawno straciło posmak niezwykłości, o ile o takowym może być mowa. Mógł tylko życzyć Johnowi C. Coltowi pokoju ducha i uwolnienia od wszelkich trosk, Panie świeć nad jego duszą.
33. Nóż w sercu Zmrok zapada po piątej, na zewnątrz wieje chłodem. Zimny wiatr dmucha do celi przez kraty. Tommy Coleman, szczelnie owinięty cienkim kocem, podciąga kolana pod brodę i drży. Ceremonia za oknem przemówiła mu do wyobraźni: widzi siebie i żonę wirujących u podnóża szubienicy, muzyka gra, a oni przytupują aż miło, wzbijając tumany kurzu. Obrazek ustępuje miejsca drugiemu i oto jego żona, jego zmarła żona, ładna Siostra Ładnej Dziewczyny z Kukurydzą, stoi jak żywa pod szubienicą na wprost księdza, patrząc, jak on, Tommy, wstępuje po drewnianych schodach. 141
Przez zakratowane okienko widzi połać dziedzińca, zebrany tłum i oczekujące powozy w otoczeniu kamiennych murów. Szubienica wznosi się tam, gdzie niedawno wyprawiono sutą ucztę, a ksiądz strzepuje kurz z nogawki spodni. *
Godzinę później, a może dwie, stracił poczucie czasu, Tommy Coleman dalej wygląda przez zakratowane okno. Docierają doń nowe głosy; słyszy, jak ludzie szepczą w ciemności tonem nieznoszącym sprzeciwu. Pod szubienicą zebrała się grupka strażników, sposobią się na wieczorną fetę. Jest tam również kat, Jack Ketch. Ubrany na czarno, nie ma na głowie kaptura. Dwa czerwone placki podrażnionej skóry pod wybałuszonymi oczami, po obu stronach haczykowatego, ruchliwego nosa, upodabniają go do insekta. Minę ma żałobną, twarz jego powleka śmiertelna bladość. Zegar w dzwonnicy wybija kwadrans. Na dziedziniec przypływa coraz więcej ludzi. Wielu spośród biesiadników powraca na swoje miejsca. Wielu nie ruszyło się stąd ani na chwilę. Ciężka żelazna furta staje otworem i strażnik nawołuje do zziębniętej gawiedzi za murami więzienia, spragnionej wieści o losie Colta. Cela Johna Colta świeci pustkami. Drzwi pozostawiono otwarte, zwiotczała brzoskwiniowa kotara. Tommy wpatruje się w pustą celę, omiatając wzrokiem porzucone rekwizyty: czarny rozkładany fotel, migotliwy wazon, zieloną butelkę po szampanie, która leży przewrócona na stole, dwa kryształowe kieliszki, bukiet różowych kwiatów na podłodze, pióro zastygłe w kałamarzu, płaską zieloną flaszkę armaniaku na półce z książkami i zapomnianą chustkę, porządnie złożoną na skraju sekretarzyka. Tommy patrzy niewidzącym wzrokiem, jak pogrążonym w mroku korytarzem przechodzi zasępiony kapelan. Niespełna pięć minut później Tommy siada na łóżku. Zmysły ma wyostrzone do granic wytrzymałości. Czuje dym. Węglowy piec w gabinecie Starego Haysa roztacza czasem woń spalenizny, smród atakuje nozdrza, pieką oczy. Ale Tommy wie, że tym razem to co innego. 142
Korytarzem napływają strzępy czarnego dymu, gęstnieją, tworzą chmury. Zewsząd wybuchają zatrwożone okrzyki: - Gore! Z otchłani katakumb dołączają do nich kolejne: - Gore! Ogień śmiało wypełza na korytarz, wszędzie swąd, dym i pożoga. A ludzie krzyczą, krzyczą ile sił w płucach. - Ratuj się, kto może! - Nie mogę! Nie mogę wyjść! Na tle kakofonii wybija się dźwięczny głos: - Niech płonie! Więźniowie wrzeszczą i zanoszą się kaszlem, rozpaczliwie czepiając się krat. Ze wszystkich galerii, z dołu i z góry dobiega straszliwe zawodzenie i okrzyki przerażenia, z każdą chwilą coraz głośniejsze. - Nie dajcie nam spłonąć żywcem! - Litości! Boże jedyny! Litości! Nie chcemy umierać! - Mordy w kubeł, gnidy zatracone, a co za różnica, spłonąć czy zawisnąć! - krzyczy ten sam dźwięczny głos, głos Tommy'ego Colemana. Niech płonie! Uczepiony krat łyka powietrze; on wie, że zabawa dopiero się zaczęła. W oknach budynku przy wąskiej Leonard Street naprzeciw więzienia widzi ogień szalejący nad kopułą dzwonnicy. Stłoczeni dokoła niego więźniowie tkwią w potrzasku okopconych cel, dym przenika wszystkimi szczelinami. Zdjęci trwogą błagają o otwarcie krat, niech ich wypuszczą, pozwolą ratować życie. Jaskrawy płomień bierze w posiadanie dach budynku, liże atramentowe niebo, dym toczy się po korytarzach. - Niech ktoś mnie wypuści! Ja nie chcę umierać! Strażnik Hart wbiega na galerię i toczy wokół spojrzeniem oczu przekrwionych od dymu i podniecenia. Dym gęstnieje, napiera ze wszystkich stron. Korytarz śmierci ginie w gryzących oparach. Wrzask i kaszel więźniów aż dzwonią w uszach. Tommy przygląda się temu prawie z uciechą. - Hajda na spotkanie z diabłem! - krzyczy. Zgroza ogarnia wszystkich. 143
Grupka strażników biega po korytarzu, otwierają kolejne drzwi, dają przerażonym więźniom sposobność ucieczki. Naraz z celi na końcu korytarza wybucha piskliwy okrzyk strażnika Harta i przebija wrzawę. - Pan Colt nie żyje! Pan Colt nie żyje! Tommy nieruchomieje i obraca się w tamtą stronę, wszystko wokół zastyga bez ruchu. - Pan Colt nie żyje! - Głos niesie się niczym dzwon. - Pan Colt nie żyje! Leży z nożem w sercu! Pan Colt nie żyje! Strażnik Hart stoi osłupiały. Na łóżku przed nim leży stężała postać z rękami na nieruchomej piersi. Dwie białe pięści zaciskają się na wysadzanej klejnotami rękojeści, spod której sączy się strumień krwi. - Pan Colt nie żyje! Strażnik Hart wybiega z powrotem na korytarz, celując kluczem w niewidzialnego przeciwnika. Zewsząd atakują go zatrwożone okrzyki więźniów, którym nie dano sposobności opuszczenia cel. - Strażniku! Strażniku! A ja? Co ze mną? Strażniku! Ja nie chcę umierać! Więźniowie stoją w oknach, przy drzwiach. - Strażniku! Nie pozwól mi tak umrzeć! Litości! Hart odpycha zataczającego się pijaka, który wybiegł z otwartej przed chwilą celi awanturników. Dławiąc się od dymu, pada na kolana i pełznie po kamiennej podłodze do celi Tommy'ego Colemana. Nie trafia kluczem do zamka raz, potem drugi. Na jedną krótką chwilę strażnik i więzień zastygają po obu stronach kraty. Wreszcie obraca klucz. Drzwi otwierają się z głośnym chrobotem. Tommy wybucha śmiechem. - Bóg mi świadkiem, wolałbym dać ci tu sczeznąć, smarkaczu. Drzwi rozchylają się jeszcze szerzej i Tommy Coleman, z czerwoną chustką przyciśniętą do twarzy, prześlizguje się obok swego wybawcy i znika pośród dymu. Nikt na niego nie zważa. Młody gangster zwinnie podąża naprzód, wyciągając rękę jak ślepiec. Ciemno choć oko wykol, po omacku odnajduje drogę, nie waży się głębiej zaczerpnąć tchu. 144
Słyszy czyjś głos. - Tędy! - Strażnik z zajęczą wargą pokazuje drogę grubym palcem. - Czekają na ciebie! Przebieraj nogami, żywo! Ktoś klepie go po plecach, otwierają się ciężkie drzwi. Zimne powietrze wpada do środka i Tommy Coleman wybiega w objęcia nocy.
34. Gaszenie pożarów w Nowym Jorku Przy Burling Slip Stary Hays wysiada z promu z Fulton na śliski drewniany pomost, ciągnąc za sobą skutego Jamesa Holdgate'a. Zabawił długo w zakładzie karnym na Brooklynie, gdzie zamęt panuje wielki i nikt nie wiedział, jak przygotować więźnia do transportu na wyspę Manhattan. Naczelnik okazał pewną irytację ową nieudolnością, acz nie wzbudziła w nim wielkiego zdziwienia. Teraz, przykuty do opieszałego więźnia, ponad mgłą unoszącą się znad rzeki widzi na niebie łunę i osnutą dymem kopułę dzwonnicy. Jeszcze zanim prom dobił do przystani, słychać było krzyki. - Gore! Pożar w więzieniu! Ogień trawi Tombs! Odkąd Hays sięga pamięcią, pożary w Nowym Jorku gaszone były przez ochotnicze brygady strażackie, w większości powstałe z inicjatywy władz lokalnych. Podług legendy nawet Jerzy Waszyngton we własnej osobie w czasie pobytu przy Rose Street uganiał się za wozem strażackim. Wszelako ostatnimi czasy, ku wielkiemu utrapieniu mieszkańców metropolii, dawniej chlubna tradycja stała się domeną gangsterów oraz wyrzutków społecznych maści wszelakiej i owe związki z przestępczością zorganizowaną nadały jej cokolwiek kontrowersyjny charakter. Tak się niefortunnie złożyło, że liczba brygad strażackich przewyższała liczbę hydrantów. Na wieść o pożarze każda z brygad czym prędzej rzucała się do gaszenia, żeby nie ubiegli jej bardziej dziarscy rywale. Najgorsze, co się mogło zdarzyć, to zostać w tyle za znienawidzoną konkurencją. 145
I tak każda załoga wyznaczała najszybszego biegacza, który ile sił w nogach pędził do pożaru. Chwat ten wytaczał beczkę z najbliższego targowiska lub sklepiku i postawiwszy ją do góry dnem na najbliższym hydrancie, siadał w oczekiwaniu na przybycie kamratów. Jeżeli opodal zjawiła się konkurencyjna brygada, przeważnie wywiązywała się zacięta walka o hydrant, jeśli zaś, jak się coraz częściej zdarzało, uczestnikami jej byli przedstawiciele gangów liczących sobie dziesiątki albo i setki członków, potyczki częstokroć nosiły znamiona istnej wojny i chcąc położyć im kres, należało zawezwać konstabli. Jednym słowem, pojedynki szprycmajstrów kosztowały miasto niejeden drewniany budynek. Każdego roku od jakichś stu lat jedną z najważniejszych uroczystości w mieście była Parada Strażaków na Broadwayu. Tłumy rozochoconych rumem gapiów tworzyły szpaler po obu stronach ulicy, by podziwiać przepysznie wystrojone brygady w czerwonych mundurach i czapach z bobra, które maszerowały dwójkami, ciągnąc za sobą ukochane wozy przy akompaniamencie orkiestry dętej, wygrywającej hymn strażacki. Dzielni strażacy darli się przy tym ile sił w płucach: Pełni ducha i wiary Gasimy pożary! Pożary gasimy, Miasto ocalimy! Pierwszorzędne wozy turkotały na bruku, krzycząc z daleka wymalowanymi po bokach nazwami: Biały Duch, Aloza, Czarny Humor, Czerwony Korsarz, Sterta Kości, Wóz Siana, Wielka Szóstka, Wielka Siódemka, Hoża Dzioucha, Zupa Fasolowa, Stara Panna, Kupa Złomu. Hays dobrze wiedział, że przeciętny wyrostek z Bowery bardziej ceni sobie wóz aniżeli dziewczynę, i nie było w tym ani krzty przesady. W dzień, kiedy ogień trawi nowojorskie więzienie, na brukowanych ulicach ponownie roi się od strażaków. Powozy tarasują drogę, nawet szpilki nie wsadzisz. 146
Przybywa ich z każdą chwilą, rżą przestraszone konie, para wzbija się z ich boków. Hays i jego więzień patrzą, jak z okolicznych spelunek i szynków wysypują się kolejne rzesze ludzi. Na zatłoczonych ulicach panuje nieopisany rwetes, wszyscy ciągną hurmem w stronę pożaru. Brygady maruderów z Corlear's Hook i odległego Boodle Hill też spieszą gasić ogień, mało nóg przy tym nie pogubią. Zniecierpliwiony Hays rusza naprzód, pociągając za sobą więźnia. Nie pozostaje im nic innego, jak iść pieszo. Podążają Anthony Street, gdy naraz z Elm z wielką szybkością wyjeżdża rozkołysany kryty powóz i z rozmachem biorąc zakręt, mało nie zbija ich z nóg. Hays w ostatniej chwili odskakuje do tyłu, ciągnąc za sobą Holdgate'a, który całym ciężarem upada na naczelnika. Stary Hays nie posiada się ze zdumienia. W oknie rozpędzonego powozu dostrzega, twarz mężczyzny. Wszelako jest ciemno i wzrok już nie ten, dlatego nie ma pewności. Czy to możliwe, że miał przed sobą Johna Colta? Tak mu się zdawało. Na kolejnym rozwidleniu ulic powóz zakręca na północ i znika mu z oczu. W powietrzu dźwięczy tylko stukot kopyt i turkot żelaznych kół. Hays bierze głęboki oddech i staje prosto. Od dymu szczypie go w nosie, ma gorzki posmak w ustach. Patrzy na zegarek. Pora egzekucji już dawno minęła. Chociaż... wcale by się nie zdziwił. Pieniądze. Pieniądze w metropolii. John Colt uszedł z życiem. John Colt uniknął stryczka. John Colt wziął nogi za pas. Słyszy, że więzień mruczy coś pod nosem. Odwraca się w jego stronę. - Co tam? - A niech mnie! Mało brakowało - powtarza Holdgate. Hays pomaga mu wstać i podejmują mozolną wędrówkę w stronę więzienia. Doskwiera mu przemożne, nieodparte podejrzenie, że rodzina Coltów wreszcie dopięła swego, torując sobie drogę wpływami i przekupstwem. Tuż pod jego nosem drogę przecina grupka młodych mężczyzn i chłopców, biegną aleją, po czym przesadzają płot i już ich nie ma. 147
Przy krawężniku siedzi grupka dzieci pilnowanych przez kuzynów i starsze siostry. Ledwo odrosnięte od ziemi obdarte maluchy nie zważają na wyrostków, niewiele starszych od nich samych, z rzadka zerkając na czerwoną łunę na niebie i chaos, który ogarnął ulice. Obojętne na wszystko kręcą wystrzępionym sznurem i skaczą, podśpiewując wesoło. - Brzuch mnie boli, brzuch mnie boli! - krzyczą. - A od czego? Od fasoli... Empentoli, brzuch mnie boli! A od czego? Od fasoli! Bo fasola była twarda I wleciała mi do gardła. A z gardełka do pudełka. A z pudełka wyszedł dziad I posypał cały świat.
35. Powrót do Five Points Zimny podmuch omiata mu twarz, studzi rozkołatane myśli. Z tyłu wciąż dobiegają głosy: - Pan Colt nie żyje! Pan Colt nie żyje! Leży z nożem w sercu. Pan Colt nie żyje! Na ulicach zamęt nie do opisania. Więzienie stoi w płomieniach. Pół tuzina barwnych brygad strażackich toruje sobie drogę przez tłum. Pośród dymu snują się zastępy widmowych postaci. Tommy przystaje na chwilę pod kamiennym murem, przytłoczony spektaklem, który rozgrywa się na jego oczach. Jak okiem sięgnąć, dym rozpełza się we wszystkich kierunkach. Jak okiem sięgnąć, króluje chaos. Z mroku wyłania się postać, powłóczy lewą nogą. Brudna odzież wisi na nim w strzępach, o wiele za obszerna. - Tom! Tutaj! Dwóch buńczucznych funkcjonariuszy o wielkich brzuchach i nalanych gębach przechadza się wzdłuż murów, usiłując zrobić miejsce dla 148
strażaków. Nadęte świniopasy niby to kierują ruchem, strzykają śliną i wrzeszczą na stangretów, coby zawrócili konie. Szturchają przy tym nieszczęsne zwierzęta w miękkie chrapy - z drogi, ale już, żebyśmy was nie widzieli! - Hola, co się dzieje? Tak się nie godzi! - zawołał urażony woźnica, kiedy jeden z matołków strzelił na odlew w pysk przestraszone konisko. - Tere-fere! - odkrzyknął brzuchacz. - Może wolisz sam oberwać, wujaszku? Chodź no tu, a tak cię spiorę, że pożałujesz! Przecznicę dalej czekają w sklepiku członkowie gangu Czterdziestu Złodziejaszków. Mimo listopadowego chłodu nie mają na sobie paltotów, jeno miękkie czapki na głowach. Poły koszul łopoczą im na wietrze. Przyczaili się smarkacze, gotowi dopomóc hersztowi w ucieczce. Na znak Piskliwego (czyli zdumiewająco zadzierżyste machnięcie kosturem) owo doborowe towarzystwo nieustraszonych obdartusów wybiega na niemożliwie zatłoczoną ulicę, wlokąc za sobą zdezelowany czerwony beczkowóz. - Z drogi! Z drogi! - krzyczą, rozpychając się bez ceregieli łokciami. Tak jakby ktokolwiek ważył się sprzeciwić bandzie słynącej z okrucieństwa i bezwzględności. Wszelako chaos panuje tak wielki, że ich nawoływania giną w ogólnym rwetesie. Udają, że ich celem jest ostatni wolny hydrant przy White Street, o który toczy się walka na śmierć i życie z udziałem mniej lub bardziej samozwańczych brygad strażackich. Tommy wie, że jeśli którakolwiek z nich liczy tego wieczora na zwycięstwo, srodze się zawiedzie. Piskliwy bierze swego generała pod ramię i prowadzi go przez rojną ulicę jak ślepca, sterując to tu, to tam i szepcząc mu do ucha wskazówki, byle tylko zmierzał we właściwym kierunku. Zewsząd dobiegają wojenne okrzyki. Jeszcze chwila, a wybuchną zamieszki. Chrapliwe głosy osiągają mrożące krew w żyłach crescendo, lecz oto wtórują im kolejne, daleko bardziej przeraźliwe, i od kakofonii aż wierci w uszach. - John Colt nie żyje! - John Colt nie żyje! Zabił się! 149
- Ktoś winien za to zapłacić! - Oszukali nas! - Zginą kolejni! - John Colt nie żyje! Nawet Tommy'emu Colemanowi cierpnie skóra. Krzyki przenikają go na wskroś, jakby obwieszczały jego własny pochówek. - Colt nie żyje! W tłum wkracza kolejna banda opryszków, barwna zgraja w połatanych kapotach i zwichrowanych cylindrach, w zaciętych twarzach jaśnieją szparki oczu, w rękach widać pałki, proce i sztachety, kilku nie wzgardziło kamieniami. Napierają na gawiedź, bezlitośnie depcząc i tratując wszystko, co śmie stanąć im na drodze. I tak suną naprzód, krok za krokiem. Uczciwi obywatele kulą się i ustępują z drogi. Konie rżą, woźnice okładają je batem, coby parły do przodu, z dala od piekielnego zamętu. Grupa wyczerpanych funkcjonariuszy pod wodzą sierżanta McArdela usiłuje zaprowadzić choćby pozory ładu. Wreszcie jeden powóz rusza z miejsca, za nim kolejny i mozolnie suną następne. I oto pojawia się idealny środek transportu, pada wyczekiwany znak. Gdy sierżant McArdel wtapia się w tłum, reszta gangu Czterdziestu Złodziejaszków opuszcza kryjówki i wskakuje na wóz. Jest to pokaźna fura rzeźnika, po brzegi wyładowana mięsem. Na rogu Cross i Anthony wyrostki przewracają ją na bok, zawartość wypada na ulicę. Ze wszystkich bram i bocznych alejek wylęgają roje uliczników, po czym dwójkami i trójkami łapią ochłapy mięsa, przeganiani przez praworządnych obywateli, którzy nie wiedząc, z kim mają do czynienia, pragną bez przeszkód nasycić oczy widokiem płonącej kopuły. Woźnice chcą ominąć przeszkodę, wrzeszczą na przerażone szkapy i wypatrują wolnej szczeliny, przez którą mogliby się przecisnąć. Para bucha z rozdętych chrap, konie szczerzą obnażone zębiska, a młodociane opryszki sieją postrach, tłuką jednako ziomków i adwersarzy, posyłając ich pod galopujące kopyta. Pośród całego zamieszania Tommy Coleman rusza z miejsca, popędzany przez starego druha Piskliwego, który nader chwacko sunie przed siebie, bojowo wymachując kosturem. Przecinają Franklin Street. Do domu, do Five Points, czyli najgorszych slumsów pod słońcem. 150
Tommy Coleman widzi Jacoba Haysa, który stoi podparty na swojej lasce, w płaszczu z wielbłądziej wełny, przytroczony do jakiegoś patałacha, zanim naczelnik dostrzega jego. Coleman i jego banda przebiegają mu tuż pod nosem, obok skaczących uliczników, opodal pandemonium ulicy. Skrzyżowanie jest tak zapchane, że nie ma co marzyć o przedostaniu się na Columbia. Tommy z trudem dobywa oddech. Biegnie Little Walter Street, gdzie majaczą trzy szalowane budynki, wszystkie w opłakanym stanie, na których wymalowano chwiejną ręką nazwy: Drabina Jakubowa, Bramy Piekła, Ceglany Dwór. Banda omija owe żałosne domostwa, skupisko ohydy i zgnilizny całego miasta. Tommy i jego kompani puszczają się biegiem, pędząc ku południowym rubieżom plugawej dzielnicy. Czy Stary Hays go zauważył? Może podąża jego śladem? Tommy ogląda się przez ramię, ale nie widzi za sobą cienia. Mija kolejną hałaśliwą trzódkę umorusanych sześciolatków, rozdartych między nakazem pilnowania ubrań, które suszą się na zardzewiałych sztachetach Paradise Square, a przemożną chęcią obejrzenia pożaru. W południowo-zachodniej części placu Tommy wkracza w błotnistą aleję biegnącą za kolejnym rzędem zrujnowanych domów i magazynów, noszącym nazwę Cow Bay. To tutaj odkrył ciała żony i córki, tutaj w odwecie zatłukł Ruby'ego Pearla na śmierć. Aleja prowadzi do kanciastej żółtej budowli, opuszczonej garbarni przy Organce Street. Na jej fasadzie wisi tablica informacyjna:
Tommy wślizguje się przez wysłużone niebieskie drzwi i słyszy krzepiące głosy zjednoczone w słodkim śpiewie: Na drugim brzegu Jordanu, Na słodkich polach Edenu, Gdzie kwitnie Drzewo Życia, Tam jest odpoczynek dla ciebie... 151
36. Domysły w związku ze śmiercią Johna C. Colta Następnego ranka na prośbę ojca Olga Hays odwiedziła stoisko z gazetami przy Canal Street i wróciła do domu objuczona najświeższymi wydaniami dzienników, które jak jeden mąż rozpisywały się o samobójstwie Colta i piekle, jakie w dniu wczorajszym rozpętało się w Tombs. „Sun” głosiło: TEN SZTYCH DUKATA WART „Tribune” się zastanawiała: KTO DAŁ MU NÓŻ? „Mercury” krzyczał: GORE! GORE! GORE! „Brooklyn Eagle” nawoływał: PAN COLT ZNALEZIONY MARTWY W CELI! „Herald”, piórem znamienitego publicysty i wydawcy Jamesa Gordona Bennetta, opisywał w najdrobniejszych, mrożących krew w żyłach szczegółach: NÓŻ PRZEBIJA SERCE MORDERCY! OSTATNI DZIEŃ Z ŻYCIA JOHNA C. COLTA Jego niezwykłe samobójstwo i śmierć Z największą niechęcią powracam do wydarzeń, które ściągnęły na rodzinę Coltów tak wielki smutek i utrapienie. I szczerze łączę się z nimi w bólu. 152
Wszelako to jeszcze nie koniec sprawy. Powinność moja wobec czytelników usuwa wszelkie pozostałe względy na dalszy plan, toteż jeśli skazany na śmierć desperat ma do dyspozycji w więzieniu noże, nożyczki bądź truciznę, dzięki którym może targnąć się na własne życie, im szybciej dotrze to do wiadomości publicznej, tym lepiej dla nas wszystkich. Nie ulegało wątpliwości, iż osobą winną dostarczenia mu owego narzędzia była narzeczona. Tym bardziej że dziennikarze wysłani do jej domu nikogo tam nie zastali. Świeżo upieczona pani Colt dosłownie rozpłynęła się w powietrzu. Bennett pisał: Nie wiemy, od czego zacząć ani jak wyrazić myśli i uczucia powstałe w wyniku tak potwornej, a zarazem niewyobrażalnej tragedii. Począwszy od pierwszego dnia procesu aż do swego ostatniego tchnienia, pan Colt zdawał się postępować w myśl cokolwiek wątpliwego zbioru zasad moralnych, przewrotnego poczucia ludzkiej godności tudzież sentymentów leżących w rażącej sprzeczności z regułami chrześcijaństwa bądź świętymi instytucjami sprawiedliwości cywilizowanego społeczeństwa. I jako taki może budzić w nas jeno współczucie, litość i wielką boleść serca. Gdyby Colt, ów zimny i bezlitosny morderca, nie otrzymał zgody na ożenek, do niczego by nie doszło! Zbrodniarza spotkałaby zasłużona kara... Pod artykułem umieszczono sugestywną rycinę przedstawiającą widoczne przez okno, ogarnięte płomieniami ciało Colta z inkrustowanym sztyletem w sercu. Napis poniżej głosił: Więzień wbił sobie nóż w pierś, a następnie obrócił go kilkakrotnie, tworząc tym sposobem rozległą ranę. 153
Bennett domagał się ukarania władz odpowiedzialnych za doprowadzenie do takiego stanu rzeczy. Pożar w więzieniu przyjęto z nieco mniejszymi emocjami. Ogień szalał przez całą noc, w wyniku czego budynki doznały poważnych, acz szczęśliwie odwracalnych szkód. Wybuchł zapewne za sprawą tłuszczu i rozprzestrzenił się za pośrednictwem przewodów kominowych w wyniku zaniedbania kucharzy z restauracji Delmonico, którzy w więziennej kuchni podgrzewali frykasy na przyjęcie weselne Colta. W dzienniku zacytowano wypowiedź strażnika Harta, wedle którego słów w gaszeniu (jak się wyraził) piekła brało udział co najmniej dziesięć oficjalnych brygad strażackich, z wykluczeniem samozwańczych brygad gangsterskich. To był wypadek, mówiono, najzwyklejszy zbieg okoliczności. Kopuła spłonęła doszczętnie i trzeba będzie ją zastąpić nową. Dym i woda również wyrządziły niebagatelne szkody. Burmistrz Robert Morris nie omieszkał zapewnić, że zniszczone elementy budynku zostaną niezwłocznie odbudowane. „Mercury” przytoczył jego słowa: „Albowiem cóż pocznie miasto bez swojego Pałacu Sprawiedliwości?”. Minęły trzy dni, nim dzienniki uznały za stosowne zainteresować się tym, co naprawdę mogło się kryć za pożogą w Tombs. W kolejnym z wydań specjalnych Bennett zapytywał: CZY PAN COLT ZDOŁAŁ ZBIEC? Aż do tego czasu, ku wielkiemu zdziwieniu naczelnika Jacoba Haysa, żadna z gazet nie wysunęła przypuszczenia, że John Colt wywinął się od szubienicy. Lwia część prasowych doniesień ograniczała się do stwierdzenia, że ciało samobójcy zostało natychmiast usunięte z więzienia, poddano je niezbędnym oględzinom w kostnicy, a następnie pospiesznie i bez zbędnych ceregieli pochowano na przykościelnym cmentarzu St. Mark's-in-the-Bouwerie przy Dziesiątej Ulicy na Drugiej Alei. Tymczasem oto Bennett z właściwą sobie zajadłością przypuścił atak na miejskiego koronera, doktora Archibalda Archera, oskarżając go o udział w spisku. Jego zdaniem trup został podstawiony, a śledczy biorący udział w dochodzeniu zostali doń wyznaczeni jedynie na podstawie tego, 154
że w życiu nie widzieli Johna C. Colta na oczy. Bennett raz jeszcze przemówi! z piedestału wyższości moralnej, ponownie uzurpując sobie rolę sumienia narodu i grzmiąc gromkim głosem: Machina pieniądza znów poszła w ruch i Zbrodniczy Colt uniknął sprawiedliwości. Czego należało się spodziewać od dnia wyroku. Nie zapominajmy, że już podczas trwania procesu krążyły plotki na temat głosowania przysięgłych, wszelako zabrakło podówczas dowodów, ażeby wykazać to z niezbitą jasnością. Zeszłego wieczora zdołaliśmy ustalić, że trzej strażnicy otrzymali łapówki w wysokości tysiąca dolarów, co pociąga za sobą domysły względem faktycznej natury owego „samobójstwa”. Wielu sądzi, że pan Colt żyje i ma się dobrze. Bennett przekonywał, iż domniemany samobójca zdąża prywatnym dyliżansem do Kalifornii albo Teksasu. Niewykluczone, że w towarzystwie świeżo poślubionej małżonki. „Dla Coltów nie ma rzeczy niemożliwych”. Ale na tym nie koniec. W kolejnym wydaniu swego dziennika publicysta zastanawiał się głośno: CZY INNI UCIEKLI Z PANEM COLTEM? Przy czym uznał za stosowne wymienić tylko jedno nazwisko: TOMMY COLEMAN A w następnym wydaniu połączył obie te postaci, zapytując: GDZIE SĄ TERAZ? W zamieszczonym poniżej jeszcze jednym opartym na domysłach artykule przyznał, iż początkowo uznano Tommy'ego Colemana za ofiarę 155
pożaru, jednakże w świetle sensacyjnych hipotez o ucieczce Johna Colta oraz wobec braku zwęglonych szczątków młodocianego gangstera należało wziąć pod uwagę możliwość, że Tommy Coleman też skorzystał ze sposobności i uciekł z więzienia. Olga Hays przeczytała ojcu konkluzję Bennetta: Co do drugiego złoczyńcy, Tommy'ego Colemana, miałem okazję go poznać, kiedy jeszcze przebywał w celi. Wielu z was skwapliwie zbyłoby młodzieńca machnięciem ręki, ale nic bardziej mylnego! To charyzmatyczny, bezwzględny przywódca Czterdziestu Złodziejaszków, gangu, którego korzenie sięgają tak głęboko w tradycję Five Points, iż możemy śmiało przyjąć, że plugawa natura tej dzielnicy odcisnęła się niezatartym piętnem na usposobieniu młodego człowieka. Aż strach pomyśleć, do czegóż byłby zdolny, odzyskawszy upragnioną wolność. Obawiam się tedy, że jeśli nie znajdzie się bohater skłonny wybawić nas od tego opryszka, rychło przekonamy się o tym na własnej skórze...
37. Przedśmiertny poemat Czy John Colt jest żyw czy martwy, wolny czy pochowany, tego Stary Hays nie potrafił powiedzieć. W chwili domniemanego samobójstwa skazańca był z dala od Tombs. Nie dano mu również sposobności obejrzenia trupa ani wzięcia udziału w pogrzebie. Wszelako widział na własne oczy - twarz pasażera powozu na Cross Street nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości. W noc piekielnego pożaru, kiedy wreszcie po północy dotarł do Tombs, ciągnąc za sobą Holdgate'a, zastał więzienie w opłakanym stanie, a ciała samobójcy już nie było. Obszedł powoli swoje włości, szacując rozmiary szkód, odtwarzając w myślach kolejność zdarzeń, które nastąpiły podczas jego nieobecności. Chlubił się bowiem nadzwyczajną umiejętnością, którą wypracował na przestrzeni wieloletniej służby: dzięki 156
pobytowi na miejscu zbrodni potrafił bezbłędnie wyczuć przestępcę. I tak postawił sobie szereg pytań. Cóż miał myśleć o nagłym schwytaniu Jamesa Holdgate'a w Gravesend, chociaż fałszerza bezskutecznie szukano przez długie miesiące? Czyż nie był to aby sprytnie obmyślony plan, który miał na celu odciągnąć jego uwagę? Czy istotnie wręczono łapówkę, by doprowadzić zamysł spiskowców do pomyślnego finału? A jeśli tak, to komu? I z jakiego powodu? Po to, by umożliwić samobójcze zamiary Colta, czy może doprowadzić do jego ucieczki? Hays wiedział, że owe pytania nie pozostaną bez odpowiedzi. Cierpliwość to skarb. Wszelako nie mógł sobie darować, że dał się tak podejść. Upłynęły kolejne trzy dni, zanim burmistrz Morris zabrał głos w obliczu nacisków publicznych i oskarżeń wysuwanych przez Bennetta oraz pozostałe dzienniki. W tym czasie Hays na próżno zabiegał (z samego rana przez trzy kolejne dni) u niego o audiencję. Za każdym razem spotykała go kategoryczna odprawa. Tymczasem oto burmistrz Morris w trakcie południowego wystąpienia przed Radą Miasta wyraził jedynie zdumienie wobec tak nieoczekiwanego obrotu sprawy. Przyznał z niejakim ociąganiem, że ostatnie wydarzenia w zakładzie karnym istotnie budzą w nim pewne wątpliwości, aczkolwiek nie dopuszcza do siebie myśli o ucieczce Johna Colta. - Ten człowiek nie żyje - przekonywał z mocą. Jednocześnie zachodził w głowę, jakim cudem więzień zdobył inkrustowany nóż, który postanowił wbić sobie w serce w przypływie skrajnej desperacji. Tego samego popołudnia w dziennikach znalazły się nazwiska obu braci Colta, jego prawników i pastora. Wspomniano również o lokaju Dillbacku oraz rzeszach innych osób, w tym Poego i Johna Howarda Payne'a, muzyka. Wszelako winą za całe zło zgodnie obarczono Caroline Colt, z domu Henshaw, we własnej osobie. Monmouth Hart, pod naciskiem urzędników burmistrza, dołączył do zastępów oskarżycieli i też bez ogródek wytknął palcem świeżo upieczoną małżonkę pana Colta. 157
Przed wejściem do więzienia poddawano odwiedzających skrupulatnej kontroli, szczególnie jeśli przychodzili do skazanych na śmierć. Hart wyjaśnił dziennikarzom, iż kontrola ta dotyczyła wszystkich bez względu na płeć. Pytanie brzmiało, czy w dzień ślubu wykazano należytą staranność wobec oblubienicy. Hart przyznał, że tego popołudnia w Tombs brakowało funkcjonariuszy. Czy pan Malcolm Trencher, strażnik odpowiedzialny za to zadanie, wypełnił swoją powinność w myśl obowiązujących przepisów? Później tego samego dnia Hart zawezwał nieszczęśnika przed oblicze Starego Haysa i demonstracyjnie zadał mu pytanie: - Czy panna Henshaw została przeszukana? - Nie dotykałem jej piersi - nerwowo wyznał zaszczuty Trencher. Ani okolic poniżej pasa. Przysłuchujący się w milczeniu Hays uznał to za ze wszech miar zrozumiałą decyzję w świetle panującej obecnie rozwiązłości obyczajów. Był to ten sam strażnik, który niegdyś znalazł się w krzyżowym ogniu pytań Karola Dickensa, udzielając cokolwiek mętnej odpowiedzi na temat pochodzenia potocznej nazwy więzienia. - Ja zrobiłbym to bez wahania - oznajmił Hart. - Na miłość boską, człowieku, gdzie ty masz głowę? Bynajmniej nie zamierzał na tym poprzestać. - Mogła zatem wnieść inkrustowany nóż w staniku? - drążył dalej. Między piersiami, ostrzem w dół? - Ano mogła. Hays milczał. Z całego serca współczuł Trencherowi, Hartowi zaś nie ufał za grosz. *
Po przesłuchaniu Trenchera Hays ponownie zasiadł za biurkiem, sadowiąc się na niewygodnym krześle z twardym oparciem. Czy to możliwe, że intryga była jeszcze bardziej zagmatwana, aniżeli przypuszczał? Czy Monmouth Hart faktycznie odegrał żałosną komedię, upatrując sobie kozła ofiarnego wyłącznie na użytek naczelnika? 158
Stary Hays nie żywił co do tego wątpliwości. Oczy miał już nie te co dawniej, wszelako był pewny, że w oknie powozu ujrzał Johna Colta we własnej osobie. Z laską w dłoni udał się korytarzem do celi, w której skazaniec rzekomo wydał ostatnie tchnienie. W dzień wyznaczonej egzekucji w Tombs znajdowało się siedmiuset trzydziestu czterech więźniów. Hays szczycił się tym, że zna z widzenia każdego z nich, nigdy nie zapominał twarzy przestępcy. Co najmniej raz w tygodniu odwiedzał też zakład karny w Bellevue oraz więzienie dla kobiet na wyspie Blackwell, zaglądając do każdej celi z osobna i nie zważając na inwektywy, których nie szczędziły mu „pensjonariuszki”. Pragnął poznać je tak dobrze, jak swoich podopiecznych. Po pożarze wszyscy prócz kilkunastu więźniów zostali schwytani i osadzeni tymczasowo w areszcie w Bellevue. Wśród tych kilkunastu na tle nieszkodliwych nurków, nabożnisiów, wędkarzy i doliniarzy chlubnie wyróżniali się John Colt i Tommy Coleman. W odpowiedzi na pytania naczelnika strażnik Hart uparcie obstawał przy swojej wersji. Colt został znaleziony martwy w celi. Nie wiadomo, co się stało z Colemanem. Mógł zginąć w pożarze, a jego ciało strawił ogień. Hart bił się w pierś, ale nie potrafił jednoznacznie odpowiedzieć. Cele na tej galerii zostały otwarte. Coleman mógł uciec. W takim wypadku zostanie niezwłocznie schwytany i osadzony z powrotem w więzieniu. - Przez kogo? - spytał Hays. - Przez pana - odrzekł Hart. - Pańska wytrwałość w tropieniu zbrodniarzy budzi mój największy szacunek, panie naczelniku. Hays oddalił się bez słowa. Nie uznał za stosowne nadmienić, iż bez wątpienia widział Johna Colta w czasie ucieczki i bynajmniej nie wyglądał on na ducha. Stanął przed opustoszałą celą, w której rzekomo umarł Colt, i patrzył przez kraty. Na łóżku nie było plamy krwi, której należałoby się spodziewać, gdyby ktoś istotnie zginął tutaj od noża. Hays wrócił do celi Colta. Wszystko wyglądało tu tak jak wtedy, gdy oglądał ją po raz ostatni. Pomieszczenie praktycznie nie ucierpiało w wyniku pożaru, jednakże w 159
powietrzu unosiła się ostra woń spalenizny, a na podłodze widniała gruba warstwa sadzy. No tak, wszak ogień ograniczył się głównie do przewodów kominowych. Pobieżne oględziny kamiennych ścian ujawniły szereg nieregularnych otworów wielkości pięści, przez które dym przedostał się z glinianego komina wprost do izb, gdzie przetrzymywano więźniów. Wszystko wskazywało na to, że ogień istotnie zaprószył się od tłuszczu z pieczonego mięsiwa. Pełzające wewnątrz ścian płomienie dotarły do kopuły, unicestwiając ją doszczętnie, dym zaś wsączył się do cel przez dziury w zaprawie, wywołując popłoch wśród więźniów. - Panie Trencher! - zawołał Hays. - Byłby pan tak uprzejmy...? Trencher niezwłocznie stawił się na wezwanie. Hays mógł na nim polegać w każdej sytuacji i wiedział, że strażnik zrobiłby dla niego wszystko. Po części stało się tak za sprawą wstydu, jakiego doznał podczas niefortunnej wymiany zdań z Dickensem, której naczelnik był mimowolnym świadkiem. - Panie Trencher - zagaił Hays - czy mógłby pan otworzyć dla mnie tę samotnię pana Colta? Strażnik natychmiast spełnił jego prośbę. Naczelnik wszedł do środka i stanął jak wryty. Przytulnie urządzone wnętrze celi zesłało nań przemożne uczucie, którego żadną miarą nie umiał określić. Potoczył dokoła spojrzeniem. Wypolerowane biurko, skórzany fotel pomysłu Samuela Colta, pokaźny księgozbiór ustawiony w równym rządku na półce z drewna wiśniowego, luźne stronice książek, przysłane dla widzimisię więźnia prosto z drukarni, obfitość pamfletów, dodatków i czasopism. Wszystko oparło się działaniu ognia, nie zostało choćby tknięte przez sadzę. Hays omiótł wzrokiem tytuły trzech książek leżących na sekretarzyku, nachylając się bliżej, żeby lepiej widzieć. Były to dzieła Edgara Poe: „Groteski”, „Arabeski” oraz broszurowe wydanie „Opowiadań”. Poczuł na sobie spojrzenie Trenchera. Wiedział, że strażnik nie umie czytać, nie rozpoznałby nawet swego nazwiska, gdyby mu je podstawić pod nos. Dzienniki nie pozostawiły na kadrze więziennej suchej nitki, wyszydzając ją za gorliwe folgowanie zachciankom Colta. Róża obok talerza do kolacji. Brokatowe draperie. Wymuskany angielski lokaj w liberii. 160
Sekretarzyk do pisania, osobista biblioteczka, rozkładany fotel. I jakby tego było mało, regularne wizyty kochanki w wiadomym celu. Na miłość boską! Człowiek skazany na śmierć? Po całym mieście krążyły plotki o przekupstwie. „Herald” podał nawet konkretne sumy - wieść niosła, że trzech strażników o nieustalonej tożsamości przyjęło łapówki w wysokości tysiąca dolarów każdy. Trencher to prostak z krwi i kości. Bywał brutalny wobec więźniów, co bynajmniej nie stanowiło dla Haysa tajemnicy. Ale łapówka? Naczelnik miał szczerą nadzieję, że Trencher nie był w to zamieszany. I z tą myślą bezwiednie przysiadł na skórzanym fotelu Colta. John Colt chwalił mu się nieraz, jak to jego brat Sam obmyślił projekt, wyrysował wszystko w najdrobniejszych szczegółach, a następnie wysłał dokumenty do biura patentowego w Waszyngtonie. Wynalazek zaiste był imponujący, istny cud techniki. Zapadałeś w oparcie, następowała chwila niepewności, jakbyś zawisał w próżni i miał lada chwila runąć w dół, po czym mechanizm regulował się samoistnie i czułeś się tak, jakbyś spoczął na kobiercu utkanym z gęsich piór. Stary Hays nie mógł uwierzyć - po raz pierwszy od nie wiedzieć jak dawna ból w jego nogach i plecach ustąpił. A przynajmniej zelżał znacznie. Naczelnik westchnął. Gardził wszystkimi, którzy wynosili się ponad inne stworzenia boskie. Pokora to rzecz wagi niezmiernej. Nie mógł ścierpieć ludzi pokroju Johna Colta, którzy wybierali życie ponad prawem, na urągowisko tych, którzy w bojaźni serca postanowili owego prawa przestrzegać i którymi pogardzali z całej duszy. Jego myśli powędrowały do Poego. Pomyślał o Mary Rogers, zachodząc w głowę, co też łączyło tych dwoje. Poprzysiągł sobie, że musi to ustalić. Głos Trenchera wyrwał go z zamyślenia. - Podoba się panu krzesło, panie Hays? Chętnie zaniosę je do pańskiego biura. Istne cacko, prawda? Może pan je zabrać, nikt nie piśnie ani słowa, mówię panu. Hays puścił te słowa mimo uszu. Minęło kilka minut, zanim do strażnika dotarło, że nie jest już potrzebny. 161
Hays dostrzegł rulon, podobny do tego, jaki widział u Edgara Poe, na poły ukryty pod złożoną czarną chustką na skraju biurka. Zsunąwszy wstążkę, rozłożył kartki zapisane schludnym, eleganckim pismem Colta. Był to wiersz. Naczelnik spiesznie nałożył binokle i pogrążył się w lekturze. Miał przed sobą zadziwiający opis stanu ducha, jaki towarzyszył Coltowi po zamordowaniu Samuela Adamsa. Stało się to, co się stać musiało. Dłoń swą do czoła niosę przerażony, Stoję, spoglądam na to martwe ciało. Dotknąć go, gdzież tam, leży nieruchome. Pragnę, by skoczył, wrzasnął mi do ucha, Pięścią swą z furią znów pogroził mi, On wszelako umilkł, leży już bez ducha, Postać zastygła w wielkiej plamie krwi. Cóż mam z nim począć? Myślę zatrwożony. Ukryć je! Schować! Wepchnąć gdzieś czym prędzej! Wyciągam skrzynię, miejsce wymarzone, Byle nie patrzeć na nie nigdy więcej. Mocniej pchaj, człowieku! Cożeś, z sił już opadł? Przecie zegar tyka, wartko mkną godziny I na niebie pierwsza rozgorzała zorza, Trel nieśmiały w parku wiodą już ptaszyny. Czeka czeluść mroczna drewnianego łoża. W drogę ruszać czas, nie zwlekaj ni chwili. Zycie ratuj! Biegnij! Pędź już ile tchu! Póki czynu twego jeszcze nie odkryli, Adieu dla wszystkich, co zostają tu. Naczelnik zatopił się w głębokim namyśle. Wszystko zmierzało do prostej konkluzji: jeżeli Colt faktycznie uciekł, należy go schwytać i ukarać. Wszystkich, którzy dopomogli mu w ucieczce, spotka ten sam los. Kimkolwiek są - Trencher, bracia Coltowie, Edgar Poe, Monmouth Hart... Im też przyjdzie za to zapłacić. 162
Odłożył rękopis i usadowił się wygodniej w fotelu. Niesamowite, jakaż ulga dla znękanych pleców. Pułkownik Colt to zaiste łebski jegomość. Hays osobiście wypróbował jego patersona. Broń faktycznie posiadała pewne niedociągnięcia: po opróżnieniu magazynka wcale nie było łatwo ponownie ją załadować. Wszelako implikacje wynalazku nie budziły jego najmniejszych wątpliwości. Z chwilą gdy Colt dopracuje szczegóły, wszyscy przedstawiciele prawa zapragną mieć ową zabawkę na własność, co uczyni ich służbę łatwą. Sęk w tym, pomyślał, przymykając oczy, że zbiry i opryszki wszelkiej maści też zamarzą o rewolwerze, a zdobycie go uczyni występek o tyleż łatwiejszym, co śmiertelnie niebezpiecznym.
38. Rozkładany fotel Colta Później tego samego wieczora na Lispenard Street zjawia się ponury tragarz, który wiezie na dwukołowym wózku przedmiot o nieregularnym kształcie, owinięty pledem i przewiązany mocnym niebieskim szpagatem. Z trudem podnosi tobół, wlecze go do drzwi i puka. Olga Hays otwiera drzwi, wycierając ręce w kuchenną ścierkę. Właśnie sprzątała - myła naczynia, szorowała garnki i zmiatała okruchy ze stołu. Ojciec po kolacji poszedł prosto na górę; siedzi teraz pod kołdrą i popijając herbatę, ze szkłem powiększającym w ręku oddaje się lekturze niezwykłych opowiadań Poego: „Rękopisu znalezionego w butelce”, „Gracza w szachy Maelzela”, „Zagłady Domu Usherów”, „Maski Śmierci Szkarłatnej”, „Studni i wahadła” oraz „Czarnego kota”. Olga pyta tragarza o zawartość przesyłki, na co jegomość ociera gąbczasty nos wierzchem dłoni, po czym wyjmuje z kieszeni kopertę złożoną na dwoje. - Pryzent dla naczylnika od pułkownika Samuela Colta - mówi wreszcie. Widać, że nie nawykł do rozmowy. Podaje Oldze zmiętą kopertę, którą naprędce wygładził na kolanie. Olga bierze do ręki brudny list, ogląda go ze wszystkich stron, ale nie otwiera. 163
- Czy naczelnik wie o tym? - pyta. - Nic mi nie wspominał. - A bo ja wim, panienko. Mogem wnieść go do środka? Każe mu zaczekać, przeprasza na chwilę, a następnie podchodzi do schodów i woła: - Tatusiu! Ojciec nie odpowiada, więc Olga idzie na górę. Gdy wraca na dół, fotel stoi na środku salonu, a tragarz przecina ostatni sznurek. Po chwili schodzi ojciec, w jednej ręce trzyma rozdartą kopertę, w drugiej list. Podaje go Oldze. Szanowny Panie Naczelniku, uprzejmie proszę o wybaczenie z powodu naruszenia Pańskiej prywatności, wszelako jeden z Pańskich pracowników nie omieszkał poinformować mnie o wrażeniu, jakie wywarł na Panu fotel mojego zmarłego brata. Jako że świętej pamięci John nie będzie już mógł z niego korzystać, ośmielam się ofiarować fotel Panu w prezencie w dowód wdzięczności za życzliwość, jakiej nie skąpił Pan memu bratu w ostatnich miesiącach jego życia. Byłbym zaszczycony, gdyby zgodził się Pan przyjąć ten upominek. Brat mój zawsze wyrażał się o Panu z wielkim poszanowaniem, mnie zaś nie pozostaje nic innego, jak w pełni podzielić jego zdanie. Z wyrazami szacunku Sam Colt - Niech pan zabierze to z powrotem. Ale tragarz idzie już do drzwi, nie słyszy, nie rozumie, a może najzwyczajniej w świecie ignoruje naczelnika. Rozgniewany Hays siada ciężko przy stole w jadalni, rozmyślnie nie patrząc na powód swej irytacji, pyszniący się na środku pokoju. - Skończyłaś w kuchni, Olgo? - pyta. - Tak. - Czytałem właśnie „Skradziony list” Poego. Znowu detektyw Dupin. Jak długo żyję, nigdy nie słyszałem o czymś podobnym. Co to w ogóle znaczy chevalier? Olga wie. 164
- To z francuskiego. Człowiek honorowy, szlachetny. Nie poprawia to naczelnikowi humoru. Olga pyta o fotel, podarunek od pułkownika Colta. Dlaczego tak bardzo go zdenerwował? Hays nie chce powiedzieć. Olga wzdycha. - Niech tatuś zrobi z niego użytek. Przynajmniej dopóki go nie odeśle. Zwłaszcza jeśli faktycznie jest tak wygodny, jak tatuś mówił. Po co ten upór? - Nie przyjmę go i już! - wybucha ojciec. - I jeśli chcesz wiedzieć, wcale nie jestem uparty. - Co też tatuś opowiada. Uparty jak nie wiem co. Sam tatuś opowiadał przy kolacji, że to jedyne krzesło, na którym tatusia nie bolą nogi. Po co sobie zaprzeczać? Hays prycha, mocno pociąga z fajki i obrzuca fotel pogardliwym spojrzeniem. Wreszcie nie wytrzymuje i siada. - Przeczytać tatusiowi opowiadanie do końca? - O tak, bardzo proszę. Olga idzie na górę do jego sypialni, po czym wraca z książką. Wyciąga zakładkę i zaczyna czytać. Ojciec z zaciśniętymi ustami słucha jej zdecydowanego, melodyjnego głosu. - „I wówczas, jakby dla ostatecznego i nieodwołalnego pchnięcia mię do upadku, zjawił się duch PRZEKORY. Filozofia nie zdaje sobie żadnej z tego ducha sprawy. A jednak wierzę w to święcie, jak w istnienie własnej duszy, że przekora jest jednym z pierwotnych popędów ludzkiego serca - jedną z niepodzielnych, pierwiastkowych władz lub uczuć, które nadają kierunek charakterowi danego człowieka*”. * „Czarny kot”, przeł. Bolesław Leśmian.
Ojciec przerywa jej w pół słowa. - Im bardziej zagłębiam się w utwory pana Poego, Olgo, tym większa nachodzi mnie pokusa, ażeby przyprzeć go do muru i wydobyć z niego informacje na temat Mary Rogers. - I dodaje ciszej: - Jakiż zamęt kryje się w sercu tego człowieka. Tego wieczora naczelnik nie ma nastroju na długie słuchanie. Z fajką w zębach przymyka oczy; zatopiony w wygodnym fotelu i ukołysany krzepiącym głosem córki, zapada w sen. 165
39. Hieny cmentarne Ojciec Tommy'ego Colemana, politykier Timothy Coleman, pędził życie w roli sługusa ważniejszych od siebie. Pierwszego syna oddał katu, wszelako istota zasad panujących w Sixth Ward, do którego należało również Five Points, uległa znaczącej zmianie i Irlandczycy kroczyli teraz ramię w ramię z oficjelami z Tammany, ucząc się prawideł demokracji. Kiedy zapadł wyrok, Samuel Colt posłał swego delegata, czyli brata Jamesa, na rozmowę ze starym Colemanem, podczas której miał mu uzmysłowić opłakane położenie obu zbłąkanych owieczek. Wszystko bowiem wskazywało na to, że ani Tommy, ani John nie wywiną się od stryczka. W obliczu tak dostojnego rozmówcy Timo Coleman siedział jak ta trusia, pilnie nadstawiając ucha, a po skończonej rozmowie udał się prosto do swych pryncypałów i z czapką w garści wyniszczył sprawę. Podczas tejże nader poufnej wymiany zdań nastąpiły pomyślne pertraktacje, po czym obie strony dobiły targu. Nakreśliwszy skalę obopólnych korzyści, obmyśliły plan ucieczki i niezwłocznie przystąpiły do jego realizacji. Przede wszystkim należało wzniecić pożar w celu odwrócenia uwagi, sprokurować trupa jakiegoś nieszczęśnika poślubionego dziewce gorzałce, który utopił się w rynsztoku przy Canal Street, a następnie wbić w jego zapitą pierś sztylet o inkrustowanej rękojeści. Wybuchł pożar. Odkryto zwłoki. Biegłych przekupiono, a śledztwo zamknięto. Ostatnim, bodaj najważniejszym zadaniem było wykopać zamarynowanego rumem trupa i gdzieś ukryć, aby przynajmniej chwilowo uniemożliwić jego dekonspirację. Ta część planu spoczywała w rękach Tommy'ego Colemana. Jeżeli bowiem zabraknie ciała, które potwierdziłoby wątpliwości co do zgonu Johna C. Colta, siłą rzeczy zabraknie argumentów przemawiających za wszczęciem pościgu. Kogóż obchodzi zdanie plotkarzy i typów spod ciemnej gwiazdy? Prawda nigdy nie będzie wyświetlona, a prawdziwy los skazańca pozostanie pod znakiem zapytania. 166
Tak więc znęcony brzęczącą obietnicą nagrody wyznaczonej przez roztropnych Coltów Tommy Coleman opuścił kryjówkę i wraz z sześcioma najbardziej zaufanymi kamratami ruszył ciemnymi ulicami, by załatwić swoje ciemne sprawki. Myśl o czekającym ich zadaniu ścinała lodem serca, dominował nastrój iście wisielczy. W ponurym milczeniu kiwali się na wozie, wpatrzeni w wyłysiałe zady czterech szkap, a stukot kopyt na bruku roznosił się echem w ciszy opustoszałej dzielnicy. Za plecami Tommy'ego, u stóp rzezimieszków leżały szpadle, łomy, motyki i sznur. Naprzeciw St. Mark's-in-the-Bouwerie, na rogu Drugiej Alei i Jedenastej Ulicy znajdowała się stajnia. Stanęli na wprost niej, pod ogołoconym z liści rozłożystym kasztanem i odczekali, aż wraz z nadejściem północy okolica wyludni się do reszty i zacni obywatele udadzą się na spoczynek. Wreszcie, jak okiem sięgnąć, dokoła nie było żywej duszy. Wówczas Tommy ujrzał to, na co czekał: znak. Błysnęła latarnia i ze stajni wyszedł chłopak w brudnym szlafroku. Droga wolna. Tommy machnął lejcami, trzask obudził do życia wychudzone koniki i fura potoczyła się naprzód, by niebawem stanąć przy żelaznym ogrodzeniu. Mops O'Pugh i Boffo, najbardziej rośli z gromady, zeskoczyli z wozu, zabierając motyki i szpadle. Wiatr zahuczał śród gałęzi drzew i Piskliwy Toohey drżącym głosem wyraził obawę, czy to aby nie zmarli utyskują, że ktoś zakłóca im spokój. Pozostali odzywali się z rzadka i ledwie półgębkiem, albowiem czas, miejsce i powaga sytuacji kładły się cieniem na ich sercach. Odszukawszy świeży kopiec ziemi, Mops i Boffo stanęli w cieniu trzech potężnych wiązów opodal mogiły rzekomo skrywającej doczesne szczątki Johna Colta i niezwłocznie przystąpili do pracy. Świeżo zruszony, rozmiękły grunt ustępował łatwo i Tommy patrzył, jak jego wierni towarzysze wykopują z grobu trumnę ze zwłokami opoja. Zawadiacki Mops dziarsko machał szpadlem, a upiorny uśmiech na jego twarzy zgoła nie licował z kwaśną miną Boffa. Przez chwilę słychać było szmer przesypywanej ziemi, po czym łopata stuknęła o drewniane wieko trumny i w nozdrza stojących najbliżej uderzył cuchnący oddech kostuchy. 167
Każdej nocy, dokładnie o tej samej porze, przechodził tamtędy stróż z latarnią i stając przy grobie Petera Stuyvesanta, zmarłego w 1672 roku, wołał donośnym głosem: „Na chwałę Pana naszego, pierwsza w nocy!”. Wszelako tym razem, w wyniku umowy zawartej przez zaufanych członków stowarzyszenia politycznego Tammany i przypieczętowanej hojnym datkiem z kieszeni Coltów, nocnej ciszy nie zakłócił żaden okrzyk. Nie rozproszył mgły ponad miejscem wiecznego spoczynku Van Rensselaera ani nie zadźwięczał tam, gdzie obelisk nad mogiłą Trumbella ledwie skrywał ziejącą gardziel grobu Colta. Stanąwszy nad dziurą w ziemi, Mops i Boffo przewlekli konopny sznur przez mosiężne uchwyty trumny i z całej siły zapierając się nogami, spróbowali unieść mahoniowy sarkofag. Ale im się nie udało. Mops z nosem na kwintę polazł do wozu, na którym siedział jego przywódca. - Potrzebna nam pomoc - oznajmił. Chcąc nie chcąc, Tommy wraz z Piskliwym ruszył za nim mimo marmurowych nagrobków oraz białych grobowców z wapienia. Stanęli we czterech, po jednym na każdym rogu, i ciągną co sił. Trumna oderwała się od błota z głośnym cmoknięciem i powoli, z ociąganiem powędrowała w górę przy wtórze nerwowych chichotów i nawoływania. „Hej, ho, hej, ho!”, pokrzykiwali, jak nie przymierzając piraci po wysłuchaniu mrożącej krew w żyłach opowieści przy wieczornym ognisku. Strach ustąpił miejsca bezbrzeżnej uldze, która rychło przeszła w odrazę, albowiem smród bijący od trumny był zaiste nieziemski. - Otwieramy, chłopaki?! - zakrzyknął krotochwilnie Tommy i oczy zalśniły mu figlarnym błyskiem. - Który ma ochotę zobaczyć tygodniowego truposza? Przekrwione z wysiłku oczyska zaokrągliły się jak talerze. - Baczność! - mruknął Tommy. - Jeszcze usłyszy, wyskoczy z trumny i ducha z was wytrzęsie! Mops stęknął, Boffo zatrząsł się jak osika, a Piskliwy rozdziawił gębę, po czym wszyscy zamarli jak jeden mąż, na skroś przejęci dreszczem. Powlekli trumnę do wozu i wrzuciwszy ją na furę, zasiedli obok w oczekiwaniu, aż Tommy zatnie koniki, które zasnęły na stojąco. 168
Piskliwy zanucił pod nosem, coby dodać sobie animuszu. Ale Tommy Coleman ani drgnął, jeno zapatrzył się daleko, na drugą stronę cmentarza, gdzie dostrzegł jakiś ruch. Lejce zwisły bezwładnie, a szkapy dalej stały w miejscu, trzęsąc się lekko z zimna. Tommy szturchnął Piskliwego w bok i mruknął: - Sza, widzisz tam co? W chwili kiedy wyrzekł te słowa, w oddali przemknął cień i kuśtykając śród nagrobków, skrył się pod dębem, tym samym, na którym przed dwustu laty zawisł Lemuel Peet, zbrodniarz skazany na śmierć za to samo przewinienie, jakie przed chwilą stało się ich udziałem: zbezczeszczenie zwłok. Ale któż może wiedzieć, czy go oczy nie mylą w tak ciemną, złowrogą noc? Tommy nie zdzierżył. - Idą po nas! - wrzasnął ile sił w płucach. Kamraci wytrzeszczyli oczy. Zaiste, po przeciwległej stronie cmentarza, w mętnym świetle ulicznej latarni zalśniło czyjeś czoło. Postać zamajaczyła w oddali i zaraz znikła. - Widzieliście? Upiór to czy włóczęga? Tommy nie wahał się ani chwili. - Upiór! - krzyknął, a pozostali podskoczyli ze strachu jak oparzeni. Niewiele myśląc, zaciął konie i ruszyli z kopyta, struchlali z trwogi.
40. Śladem Poego Z cienia budynków przy Drugiej Alei Stary Hays patrzył, jak konie przytupują nerwowo w półmroku cmentarnego zagajnika. Trumnę spiesznie załadowano na wóz, rzezimieszki obsiadły ją jak szarańcza, gdacząc i pohukując dla dodania sobie odwagi. Naraz oczom Haysa ukazała się widmowa postać na wprost Tommy'ego Colemana i jego szajki, jakieś sto kroków od miejsca, gdzie stał. Na ten widok Tommy machnął lejcami, jakby gonił ich sam diabeł. Wóz wytoczył się przez żelazną bramę na Dziesiątą Ulicę, podskakując na kocich łbach, i zakręcił ostro w Drugą Aleję. Przechylił się niebezpiecznie 169
na bok, po czym ze zgrzytem osiadł ponownie na czterech kołach i znowu skręcił, tym razem w Jedenastą, by wreszcie pełnym galopem wjechać w Czwartą Aleję. Tymczasem rzekomy upiór chwilę stał jak wryty, a następnie ruszył w ślad za furgonem. Był to spowity w czerń mężczyzna niepozornej postury, stąpający chwiejnie na pałąkowatych nogach. Hays wnet zrozumiał, że tamten nigdy nie dogoni zbiegów. Uderzyła go twarz osobnika, jego głowa, nieproporcjonalnie wielka w stosunku do reszty ciała. Ujrzał, że mężczyzna kuśtyka Jedenastą Ulicą, pochylony groteskowo, jakby czaszka ciążyła mu na szyi. Podążał ze wzrokiem utkwionym w usłany łajnem bruk, obojętny na obecność naczelnika za plecami, a może po prostu jej nieświadomy. Hays rozpoznał go, wiedział już, kim jest owa zjawa. Tak jest, to on. Nikt inny. Edgar Poe we własnej osobie. Skinął na powóz i Balboa, który oczekiwał nań przy krawężniku u zbiegu Drugiej Alei i Dziewiątej Ulicy, podprowadził konie za uzdę. Z pomocą stangreta naczelnik zasiadł na swym wyświechtanym miejscu. - Żywo! - wykrzyknął do pomocnika, który zdążył już wskoczyć na kozioł. - Coś nadto im się spieszyło. Balboa zaciął konie i powóz potoczył się naprzód. Powóz był kryty, wszelako Hays przezornie okrył się szorstkim wełnianym pledem. Balboa poganiał konie i pędzili opustoszałymi ulicami, aż wiatr świstał w uszach. Na skrzyżowaniu Czwartej Alei i Dwunastej Ulicy jacyś pijacy zastąpili im drogę; właśnie skończyli biesiadować w ogrodach piwnych Bowery. Balboa usiłował ich wyminąć, ale nie zdążył i opoje mało nie postradali życia pod kopytami koni, które przystanęły w ostatniej chwili. Wrzasnęli, zrazu z przerażenia, a potem z wściekłości. Hays już miał wychylić się przez okno i pogrozić im pięścią, kiedy naraz ponownie ujrzał Poego. Stał tuż za hałaśliwą zgrają, w cieniu sklepowej markizy i zapatrzony w witrynę, niepewnie przestępował z nogi na nogę. Ubrany był w wojskowe palto, w którym Hays widział go już przedtem. Obszerny łachman łopotał na nim jak sztandar, targany wiatrem hulającym po szerokiej alei. Pisarz owinął się szczelnie płaszczem, drgał od kaszlu; odchrząknął wreszcie i splunął na chodnik, a następnie 170
westchnął głęboko. Naczelnik zadawał sobie w myślach pytanie, co łączyło Mary Rogers z tym człowiekiem. I co też Poe tu robi o tej porze? Upodobanie do nocnych wędrówek czy może co innego? Pisarz zerknął na boki i przeczesawszy palcami zmierzwione włosy, poklepał się nerwowo po kieszeniach, jak gdyby szukał zbłąkanej sakiewki bądź kluczy. Wreszcie potoczył wzrokiem wzdłuż Czwartej Alei, gdzie chwilę temu znikła banda opryszków, i zbliżył się do witryny magazynu, który okazał się, nomen omen, księgarnią. Zajrzał do środka, wszelako Hays na próżno wysilał wzrok; za sprawą dzielącej ich odległości żadną miarą nie mógł dostrzec tytułów ani nazwisk autorów rozłożonych tam książek. Minęło parę chwil i Poe otrząsnął się z zamyślenia, po czym mrucząc pod nosem, ruszył w jedną stronę, by wnet zmienić zdanie i zawrócić. Widać było, że sam nie wie, w którym kierunku się udać. Widok owego znękanego człowieka obudził w naczelniku coś na kształt współczucia: pijany, kto wie, może odurzony opium? (Podczas lektury „Ligei” Olga Hays odgadła słusznie, jakiż to robak toczy Poego). Cokolwiek kazało mu tego wieczora opuścić zacisze domostwa (niewytłumaczalny urok cmentarza?), wyraźnie poszło już w niepamięć. Naczelnik mało nie krzyknął: Na miłość boską, człowieku, weź się w garść! Przestań trwonić czas! Skoro masz iść, ruszaj w drogę! Tommy Coleman i jego wataha znajdowali się już zapewne co najmniej trzy przecznice dalej i z każdą chwilą oddalali się coraz bardziej. Wreszcie Hays nie wytrzymał. - Panie Poe! Poe obrócił się na pięcie, zdziwiony, kto go woła. Hays pomachał nań przez okno powozu i pisarz podszedł bliżej. - Pamięta mnie pan, panie Poe? Poe mrugnął raz, potem drugi, wreszcie spojrzenie jego nabrało ostrości i wyjrzał spoza mgły, którą się dobrowolnie otaczał. - W rzeczy samej, łaskawy panie - odrzekł z południowym zaśpiewem. - Pan naczelnik, Jacob Hays. - Niech pan wsiada! - rozkazał Hays. 171
Poe lekko przekrzywił głowę. - Co pan tu robi, naczelniku? - zapytał. - I dokąd zmierza? - Niewiele jest osób, nawet śród najspokojniejszych myślicieli, mój drogi panie Poe, które by w pewnych razach nie ulegały przypływom nieuchwytnej, lecz niemniej wstrząsającej do rdzenia, połowicznej wiary w rzeczy nadprzyrodzone* - odpowiedział Hays, otwierając przed nim drzwiczki powozu. - Jam jest jeno strudzony wędrowiec w pogoni za widmami i upiorami, które pod osłoną nocy chadzają. * „Tajemnica Marii Rogêt ”, przeł. Stanisław Wyrzykowski.
Zaczerpnął pierwsze zdanie z „Tajemnicy Marii Rogêt ”. Pisarzowi oczy rozbłysły. Po chwili wahania wsiadł do powozu, zajmując miejsce twarzą do naczelnika. Stary Hays warknął na opilców, coby ustąpili z drogi; domyślał się, że furgon Czterdziestu Złodziejaszków dawno przejechał już Czternastą Ulicę, mijając po drodze Union Park. Zawołał do stangreta, niech popędzi konie. Kiedy mijali pijaków, tamci nie zaszczycili ich choćby jednym spojrzeniem. Balboa posłusznie zaciął konie i pognali Czwartą Aleją. Okrążył park, jak zapewne ci, których ścigali. Zdążali chwilę Harlem Railroad, po czym na wysokości Trzynastej Ulicy skręcili w Middle Road, docierając do Piątej Alei i kierując się na północ, by wreszcie dotrzeć do Czterdziestej Drugiej. Ulicy, gdzie na wzgórzu, śród skąpanego w księżycowym blasku zagajnika widniał nowo powstały miejski zbiornik retencyjny, wypełniony wodą doprowadzoną z rzeki Croton. I znów ani śladu hien cmentarnych. Z głośnym „prrrrr!” Balboa ściągnął lejce i pospiesznie naradził się z naczelnikiem (High Bridge czy może Kings Bridge?), po czym ruszył na północny wschód z zamiarem późniejszego skierowania się na wschód, ku rzece Harlem, i dotarcia do Bramy Piekieł, gdzie mieli nadzieję spotkać Tommy'ego Colemana i jego szajkę, którzy minąwszy Broadway i Bloomingdale Road, zapewne też ruszą na wschód w stronę Bronksu (albo nawet jeszcze dalej, do Connecticut), a wtedy szukaj wiatru w polu. Gdy powóz mijał irlandzkie chlewy i niemieckie ogródki warzywne, chybocząc na grząskim, wyboistym gruncie, Hays po raz pierwszy odważył się spytać, jakaż to pilna sprawa kazała pisarzowi odwiedzić nocą grób Johna Colta. 172
Poe odpowiedział mu nieodgadnionym spojrzeniem, po czym z wolna potrząsnął głową, jakby istotnie ciążyła mu na karku. - Czuwałem przy mogile przyjaciela - odpowiedział. - A co się stało, kiedy ujrzał pan opryszków, którzy wykopali jego trumnę? - Zdjęty oburzeniem postanowiłem niezwłocznie odzyskać to, co zabrali. Hays spojrzał na niego uważnie. - Chwalebny to zamiar, panie Poe, acz nader mało prawdopodobny - odrzekł. - Moje dobre chęci zaiste spełzły na niczym - wyznał Poe. - I wnet zrozumiałem, że dalsza pogoń jest bezcelowa. - Dlatego zamarudził pan przy witrynie księgarni? - Wszyscy mamy swoje słabostki, panie naczelniku. - A cóż, jeśli wolno spytać, okazało się tak frapujące, żeby odwieść pana od pierwotnie powziętego zamiaru? Oczy pisarza zwilgotniały. - Dickens - mruknął. - Dickens, Dickens i jeszcze raz Dickens. Wszędzie on, jak okiem sięgnąć. Ten jego „Barnaba Rudge” i przeklęty kruk Grip. Hays posłyszał w jego głosie skargę, a może zawiść. - Pańskich dzieł nie było? - spytał. - Zabrakło nawet „Ladies' Companion” z opowieścią o Marii Rogêt? Poe zamrugał. Wreszcie roześmiał się ponuro. - Widzi pan, naczelniku - odparł. - Przejrzał mnie pan na wylot. *
Na Osiemdziesiątej Czwartej Ulicy, opodal barwnej enklawy Seneca Village z widmowym zarysem iglic trzech kościołów na atramentowym niebie, Balboa skierował powóz na błotnistą krowią ścieżkę, którą po półgodzinie dotarli na brzeg rzeki i stanęli. W ciszy mąconej jedynie pluskiem wody zapatrzyli się na rwący prąd East River, po czym czarnoskóry stangret ponownie zaciął konie, tym razem kierując je na północ, w stronę High Bridge, gdzie rychło wspięli się po kamienistym nasypie i ruszyli ku wioskom na wschodnim brzegu. Dochodziła czwarta nad ranem. Opodal przepłynęła pod prąd barka holowana przez zaprzęg wynędzniałych mułów zdążających udeptaną 173
ścieżką wzdłuż nabrzeża. Lampki oliwne słały po wodzie migotliwe refleksy. Hays słyszał tylko szmer rzeki oraz cichy chlupot fal obmywających burtę. Siedział wyprostowany jak struna, obserwując kręgi na wodzie. Poe tkwił naprzeciw niego, może nieco bardziej wsłuchany w siebie aniżeli przedtem, i mamrotał pod nosem, też zapatrzony w nurt. - Nigdy już - powiedział znienacka. - Już nigdy. - A potem znowu: Nigdy więcej. Powtarzał to, dopóki Hays mu nie przerwał. - Panie Poe. - Dźwięk własnego nazwiska zwrócił uwagę pisarza dopiero za trzecim razem. - Panie Poe, proszę sobie przypomnieć. Czas jakiś temu, w trakcie pobytu w więzieniu, John Colt podarował mi magazyn z pierwszym odcinkiem pańskiego opowiadania „Tajemnica Marii Rogêt ”. Później moja córka wystarała się o drugą część. Muszę przyznać, iż wielkie wywarły na mnie wrażenie i z niecierpliwością czekam na rozwiązanie zagadki zbrodni, która nie daje mi spokoju aż do dziś. Niech pan mi powie, szanowny panie Poe, czy znał pan Mary Rogers? Bacznie studiował twarz pisarza, widział jego wzburzenie. - Ostrzegam pana, panie Poe - dodał, nie doczekawszy się odpowiedzi - będąc zmuszony ocenić skalę mądrości bądź głupoty podejrzanego, jego dobroci bądź nikczemności, chcąc wejrzeć w jego myśli, przyrównuję twarz jego do wyrazu własnej twarzy, po czym uzbrojony w cierpliwość czekam, jakież to myśli i uczucia wzbiorą w moim umyśle, a nawet w sercu, by zestawić je z uczuciami będącymi udziałem tego, którego zamierzam poznać na wskroś. Poe popatrzył na niego niewidzącym wzrokiem. Siedział ze zwieszoną głową, a ból wyzierający z jego źrenic nie uszedł bystrej uwagi naczelnika. - Znałem - odrzekł wreszcie. - Znałem ją. - Moja córka twierdzi, że zapowiedziałeś pan w ostatniej części wskazać mordercę panny Rogers. Poe z wysiłkiem wyprostował plecy. - Powtórzę raz jeszcze, panie Poe. Kim była dla pana panna Rogers? - My... M-Mary... - Poe jąkał się, urywał w pół słowa. Walczył ze sobą. - Ja... 174
Naraz z oddali dobiegły strzały. Co najmniej tuzin, jeśli nie więcej, roznosiły się po okolicy głośnym echem. Wiatr niósł je z oddali nad rzekę, wibrowały nad lasem. Hays popatrzył na zachód, skąd, jak mniemał, dochodziły. Ale nie zobaczył nic. I znów zapadła cisza, przetykana tylko cichym pluskiem rzeki. Nie mogąc dojrzeć tego, co poza zasięgiem wzroku, znowu popatrzył na barkę płynącą ku Spuyten Duyvil, ochrzczonemu tak dwieście lat wcześniej przez pierwszych holenderskich osadników*. * Zniekształcone ang. in spite of the devil, diabłu wbrew.
41. Zasadzka pod wzgórzami Pędząc na złamanie karku śród splątanych gąszczy górnego Manhattanu, mimo tamy Macombs, Hays, który znał te rejony jak własną kieszeń, wykrzykiwał ze środka powozu rozkazy stangretowi, gotów za wszelką cenę ustalić źródło strzelaniny. Poe siedział naprzeciw niego, zgięty wpół, i mamrocząc pod nosem, chował głowę w ramionach. Hays nie zwracał na niego uwagi. Wreszcie rozkazał zakręcić na zachód i niebawem dotarli do gęsto uczęszczanej Kings Bridge Road. Po stronie południowej dostrzegł migotliwe światełka Haarlem Village. - Na południe! - krzyknął do Balboy. Na dźwięk podniesionego głosu Poe drgnął gwałtownie, wszelako dalej siedział skulony, nie odzywając się ani słowem. Naraz zdało się naczelnikowi, że słyszy niesione wiatrem echa wielu głosów. Balboa zaciął konie i powóz toczył się w wyznaczonym kierunku, dopóki nasłuchujący pilnie Hays nie wydał rozkazu: „W lewo!”. W odległości stu metrów od głównej drogi pojechali wiodącą przez zagajnik ścieżyną na wschód ku Momingside Heights. O trzy metry od skraju przepaści Balboa zatrzymał powóz i zeskoczył z kozła. Powrócił niemal natychmiast. 175
- Panie Hays, prędko, niech pan spojrzy! - rzucił, podając naczelnikowi mocną brązową dłoń. Naczelnik przedarł się przez chaszcze i podszycie w ślad za stangretem, po czym obaj znaleźli sobie za granią dogodny punkt obserwacyjny. Hays ujrzał w dole wóz Tommy'ego Colemana. Trumna leżała opodal, z roztrzaskanym wiekiem. - Oczom nie wierzę, panie Hays - szepnął Balboa. Na ziemi spoczywały powykręcane zwłoki. Grupa wyrostków stała po jednej stronie pod kępą bożodrzewi, tyłem do klifu, przytupując z zimna. Byli za daleko, ażeby mógł ich rozpoznać. Przed nimi stało kilku uzbrojonych mężczyzn, spacerowali tam i z powrotem, rechocząc i wymieniając żarciki. Sprawiali wrażenie, jakby nie zwracali na rzezimieszków najmniejszej uwagi. Pomimo dużej odległości Hays zdołał ponad wszelką wątpliwość rozpoznać jednego z owych uzbrojonych osobników i gorączkowo zachodził w głowę, co też sierżant McArdel, postać ze wszech miar charakterystyczna, porabia w tak szemranym towarzystwie. - Strzelić mu jeszcze parę razy w jadaczkę - zabrzmiał władczy głos. Głos McArdela. Trzech mężczyzn wystąpiło naprzód i wycelowało muszkiety w twarz trupa. Huknęły strzały. Zwłoki podskoczyły. Następnie na oczach ukrytych obserwatorów zmasakrowane ciało zostało podniesione z ziemi i umieszczone z powrotem w trumnie. Przy wtórze pobrzękiwania mosiężnych okuć nasadzono wieko, po czym dwóch osiłków wrzuciło pudło na wóz. Hays trącił Balboę łokciem. - Chodźmy - szepnął. - Dość już widziałem. - I ruszył przez podszycie, oglądając się po raz ostatni na tamtych, którzy wyraźnie się sposobili do powrotu do mi^&ta. W powozie zastał Poego w niezmienionej pozycji, pisarz dalej siedział z twarzą ukrytą w dłoniach. - Nigdy już... już nigdy - podjął swą starą śpiewkę. Balboa pogonił konie cichym okrzykiem i czarny powóz potoczył się dosyć łagodną Bloomingdale Road na południe w kierunku miasta. 176
Nieoczekiwanie Poe przemówił stłumionym głosem. - Od pierwszej chwili, panie naczelniku - rzekł, starannie unikając wzroku Haysa - postrzegałem pana jako rara avis en terra, pokrewną duszę. Niechże pan mnie nie opuszcza, błagam pana. - Nie opuszcza? - powtórzył Hays, nie posiadając się ze zdumienia. - Jakże to, łaskawy panie? Pisarz wbił długie, delikatne palce w potargane włosy. Nie podniósł głowy. - Kochałem Mary Rogers - powiedział. - Nie porzuciłem jej. To ona mnie porzuciła. Wielka głowa zakołysała się i opadła. Hays usiłował ciągnąć temat, ale Poe zamilkł na dobre. Przy Osiemdziesiątej Czwartej Ulicy znaleźli się w pobliżu gospodarstwa rolnego. Kilka szop w tyle, prowizoryczna stodoła, spichlerz, rząd budynków na obrzeżach, parę wozów. Konie, przywiązane do ogrodzenia, niemrawo trącały pyskami kopczyki siana rozrzucone na oszronionym gruncie. Mimo wczesnej pory uwijano się tam jak w ukropie: gospodarz i parobcy doglądali już zwierząt i ładowali wozy. Hays zawołał do stangreta, żeby zatrzymał powóz. Balboa sprytnie wmanewrował konie pomiędzy inne pojazdy. Wkrótce do uszu Haysa doleciał stukot kopyt oraz zgrzyt żelaznych kół na bruku. Całą szerokością Bloomingdale Road sunęła kawalkada uzbrojonych mężczyzn. Zdążali przed siebie w ponurym milczeniu. Hays miał sposobność zauważyć, iż część z nich stanowili funkcjonariusze militii, a część policji municypalnej. Nikt nie zwrócił uwagi na powóz naczelnika, ukryty w cieniu wielkiego klonu. Hays bez trudu rozpoznał swojego sierżanta ze straży nocnej. Oddział prowadził McArdel we własnej osobie. Tommy Coleman i jego kompani gdzieś znikli, chociaż furgon wiozący trumnę bez wątpienia był ich własnością. Poe wyrwał się z letargu. Przewrócił oczami. - Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, panie Hays - kaszlnął, z wysiłkiem dźwigając się z miejsca - pozwolę sobie pana opuścić. - Zaraz! - Hays odwrócił się, wszelako nim zdążył go powstrzymać, Poe pchnął drzwiczki powozu i wytoczył się na stwardniały grunt. 177
- Jedziemy za nimi, panie Hays?! - zawołał z góry Balboa, pokazując na McArdela, wóz z trumną oraz licznych stróżów prawa. Naczelnik patrzył, jak Poe, utykając, znika za węgłem białej chałupy. - Tak - odrzekł z rezygnacją, czując dotkliwy ucisk w żołądku. - Jedziemy.
42. Rozbicie szajki Dręczona niepokojem Olga Hays nie zaznała owej nocy zbyt wiele snu. W południe siedzi przy kuchennym stole, z trzecią filiżanką jawajskiej w dłoniach. Naraz słyszy za drzwiami tubalny głos ojcowskiego stangreta. - Dobrej nocy, panie Hays - mówi Balboa. - Chociaż może winienem powiedzieć miłego dnia. Drzwi kuchenne otwierają się przy wtórze znużonego śmiechu Murzyna i wchodzi Stary Hays. Olga zrywa się od stołu, pomaga mu zdjąć palto i buty. Ojciec nie odzywa się, jest mrukliwy i markotny. Posiedziawszy minutę czy dwie, całuje córkę i z ciężkim westchnieniem idzie na górę. Na podeście przystaje i mówi: - Nie zapomnij kupić gazet, Olgo. Kiedy wstanę, chętnie wysłucham twojej opinii. Nieco później, po samotnym obiedzie złożonym z zupy jarzynowej oraz chleba z masłem, Olga posłusznie wkłada perskie futerko i czapkę, należące niegdyś do matki, po czym wychodzi na mróz i spieszy zakupić popołudniowe dzienniki, o które prosił ojciec. „Herald” z daleka krzyczy smolistym nagłówkiem: COLT ODGRZEBANY! Olga z miejsca pogrąża się w lekturze. Idzie i czyta, przerywając tylko na chwilę, żeby otworzyć drzwi. Artykuł z pierwszej strony tradycyjnie wyszedł spod pióra Jamesa Gordona Bennetta. 178
Zeszłej nocy u podnóża Morningside Heights zaobserwowano oddział konnych zdążających w wielkim pośpiechu na północ. W grupie byli funkcjonariusze z Haarlem Village i Manhattanville, kontyngent wojskowy oraz przedstawiciele straży nocnej i policji municypalnej. Policja otrzymała anonimową informację, iż banda hien cmentarnych ograbiła mogiłę w mieście z zamiarem szantażowania pogrążonej w żałobie rodziny i wymuszenia za zwłoki pokaźnego okupu. Władze nie podejrzewały nawet, że chodzi o grób niedawno pogrzebanego zbrodniarza, Johna C. Colta. Osaczona podczas ucieczki z miejsca przestępstwa rzeczona banda okazała się gangiem Czterdziestu Złodziejaszków z Five Points, osławioną szajką wyrostków i chuliganów, z których żaden nie liczy sobie więcej niż siedemnaście lat, znaną ze swej szczególnej bezwzględności i okrucieństwa. Do niedawna owa szajka znajdowała się pod wodzą Tommy'ego Colemana, młodszego brata nieżyjącego już gangstera Edwarda Colemana, który przed trzema laty zawisnął na szubienicy w Tombs za zamordowanie swojej żony, wszystkim znanej i podziwianej Ładnej Dziewczyny z Kukurydzą. Młodszy pan Coleman także został skazany na śmierć, nomen omen za zabicie siostry wspomnianej Ładnej Dziewczyny z Kukurydzą, ledwie dziewczęcia, które - co niewątpliwie świadczy na jego korzyść - odrzuciło początkowe awanse szwagra. Pan Coleman został ponadto uznany za winnego pozbawienia życia domniemanego kochanka swojej żony, niejakiego Ruby'ego Pearla, rzeźnika z Centre Market, oraz swej dwuletniej córki. Nie doszło jednak do wykonania wyroku, gdyż pan Coleman zbiegł z więzienia w czasie pamiętnego pożaru, tej samej nocy, kiedy znaleziono pana Colta martwego w celi, z wysadzanym klejnotami sztyletem w sercu. Olga sięga po herbatę, którą zaparzyła po obiedzie. Siedzi przy 179
kuchennym stole i naraz wydaje jej się, że słyszy kroki dochodzące z sypialni ojca. Chwilę nasłuchuje, ale na górze panuje cisza. Pije kolejny łyk cejlońskiej herbaty, po czym dochodzi do wniosku (popartego gromkim chrapaniem dobiegającym od strony sufitu), że ojciec jeszcze śpi, i wraca do lektury. Wszystkie hieny cmentarne, nie wykluczając pana Colemana, poniosły śmierć w strzelaninie, która wywiązała się w wyniku konfrontacji z funkcjonariuszami policji. Ciała pozostałych opryszków miały zostać przewiezione do Haarlem Village bądź okolicznych miejscowości. Zwłoki pana Colemana, dotkliwie pokiereszowane podczas wymiany ognią, zwłaszcza w okolicach twarzy, przetransportowano do Nowego Jorku. Ostatnią swą podróż młody przestępca odbył, jakże stosownie, w trumnie ze szczątkami Johna C. Colta. Gang oficjalnie uważa się za rozbity. Ostatnimi czasy Olga zaobserwowała ze wzgardą, że pan James Gordon Bennett w akcie grzesznej pychy skwapliwie bierze na siebie rolę wyłącznego przedstawiciela tego, co raczy nazywać „dziennikarstwem obiektywnym”. Zakłamanie, o jakim dobitnie świadczy owa postawa, budzi w niej bezbrzeżną odrazę. Za sprawą kilku spotkań u braci Harperów, popartych wnikliwą lekturą jego wypocin, pan Bennett dał się poznać jako bezwstydny łajdak wiecznie goniący za sensacją i skandalem, skłonny folgować zachciankom tych, którzy czerpią rozkosz z nieszczęścia bliźnich. Mimo to Olga przyznaje, iż tyrady Bennetta posiadają moc osobliwego przyciągania, a reprezentowany przezeń typ szarlataństwa dziennikarskiego sprawia czytelnikowi niekłamaną przyjemność. Warto chociażby przytoczyć cykl artykułów o sensacyjnym ujęciu młodego homoseksualisty Richarda Robinsona, grasującego pod przydomkiem Frank Rivers, brutalnego mordercy, z którego ręki zginęła prostytutka Helen Jewett. W popołudniowym wydaniu „Heralda”, trzecim owego dnia, Bennett grzmiał (pod adresem Olgi i nie tylko): Obowiązkiem publicysty jest zgromadzić fakty niezależnie od wszelkich uprzedzeń, arbitralnych osądów, nacisków z zewnątrz tudzież własnych kaprysów, i przedstawić 180
świat taki, jaki jest naprawdę. Jeśli owa wizja cokolwiek odbiega od naszego widzimisię, niech tak będzie. Ty, Drogi Czytelniku, masz prawo poznać wszystkie fakty oraz domysły związane ze sprawą Zbrodniczego Colta, a tylko ja mogę Ci je dostarczyć. Pozwól wszelako sobie przypomnieć, iż fakty bynajmniej nie muszą tworzyć obrazu rzeczywistości, zwłaszcza jeżeli sprawiedliwość opiera się na przywilejach władzy, nierówności społecznej oraz następstwach grzechu, owej natury zła. Mój „Herald” skierowany jest do szerokich rzesz społeczeństwa - do rzemieślników, robotników i kupców, do rodzin oraz instytucji publicznych, do czeladników i ich mistrzów, do kancelistów oraz ich pryncypałów. Nie wyróżniam nikogo. Atakuję na równi bogaczy i biedaków, ciemnotę i przedstawicieli socjety, policjantów i zbrodniarzy. Jestem publicystą. Waszym publicystą. Jestem nieustraszony. Jestem szczery, uczciwy i niezależny. Szukam prawdy w interesie Was, ludzi, a stawiane przeze mnie pytania służą wyłącznie temu jednemu celowi. Olga nie posiada się ze zdumienia, rozdarta między oburzeniem a zachwytem. Przez całe popołudnie pilnie zgłębia artykuły, aż wreszcie we wczesnych godzinach wieczornych budzi się ojciec. Mimo późnej pory Olga szykuje mu śniadanie złożone z jajek sadzonych, naleśników i udek kurczaka oraz koszyka pełnego ciepłych bułeczek z masłem, i zanosi je na tacy na górę. Oprócz tacy niesie ostatnią, ma nadzieję, bennettowską sensację dnia, czyli podsumowanie melodramatu, opatrzone tytułem: SPRAWA COLTA - Kiedy tatuś spał, pan Bennett nie omieszkał narobić wielkiej wrzawy. Twierdzi obecnie, że John Colt wcale nie umarł, tylko uciekł, i to dzięki pomocy policji, władz więziennych oraz strażników. Podobno nawet doktor Archer brał udział w owej mistyfikacji, a biegłych dobrano tak, by nie byli w stanie stwierdzić tożsamości ciała znalezionego w Tombs. 181
- Co dokładnie pisze? Wskazuje mnie jako współwinnego? - pyta Hays z oczami błyszczącymi figlarnie. Kiszki grają mu marsza, cieszy się, że córka pomyślała o posiłku. - Ależ skąd, tatusiu. Nawet on wie, że tatuś jest poza wszelkim podejrzeniem, a takowe nie wpłynęłoby korzystnie na sprzedaż jego gazety, śmiem twierdzić, że wręcz przeciwnie. Czytelnicy z miejsca by się od niego odwrócili. - Olga łobuzersko mruga okiem. - Razi mnie bynajmniej nie zawziętość tego człowieka, lecz jego bezwstydne igranie z czytelnikiem. To demagog w najgorszym wydaniu. Dumnie głosi tezę, że publiczność ma znać wszelkie fakty, a przy tym gardzi nią z całej duszy. Uważa się za publicystę na służbie narodu, ale stawia się ponad innymi. Zmienny jest jak chorągiewka, byle tylko nabić sobie sakiewkę. - Iście amerykańska metoda działania. Nie jesteś pierwszą osobą, która wytyka jego karygodny bezwstyd i głupotę, moja droga. Cóż on takiego sugeruje? Opowiadaj! - Otóż twierdzi, tatusiu - mówi Olga - że z kostnicy skradziono zwłoki, którymi zastąpiono w trumnie ciało uprzywilejowanego mordercy. Nieznany konspirator bądź konspiratorzy wbili drogocenny nóż w pierś niewinnego człowieka, jego ubranie zaś spalili w pożarze, który wybuchł w więzieniu. Pan Bennett utrzymuje, iż to nie miałoby szansy się rozegrać bez udziału funkcjonariuszy i urzędników. Przeczytam tatusiowi jego najświeższą i, mam nadzieję, ostatnią tyradę: Wiemy już, że samobójstwo pana Colta to bajeczka wyssana z palca. Obecnie uważa się, że obaj przestępcy, pan Colt i pan Coleman, razem zbiegli z więzienia, podrzuciwszy w celi tego pierwszego zwłoki, które mylnie zidentyfikowano. Istnieją przypuszczenia, że pan Coleman w zamian za sowitą nagrodę wykradł trupa z mogiły pana Colta. Celem tego działania było ukrócenie pogłosek, które zmusiłyby władze do ekshumacji mającej na celu ostateczne rozpoznanie zwłok. Zrazu w grę wchodził szantaż i bynajmniej nie oddalono jeszcze owej hipotezy, albowiem po schwytaniu szajki hien cmentarnych trumna okazała się pusta. 182
Być może nigdy się nie dowiemy, czy kiedykolwiek złożono w niej ciało. Istnieje prawdopodobieństwo, iż faktycznie zawierała szczątki pana Colta, być może jednak, jak głosi niniejsza publikacja, aż do ubiegłego wieczora spoczywało w niej inne ciało. - Pan Bennett twierdzi - ciągnie Olga - że pożar nie był dziełem przypadku, tatusiu. Jego zdaniem ogień został rozmyślnie podłożony, ubranie Colta zaś ubrudzono krwią trupa, a następnie odziano w nie zwłoki. I krzyczy wielkim głosem, że gubernator stanu Nowy Jork oraz burmistrz Morris nie omieszkają wszcząć śledztwa w celu wyjaśnienia owej niesłychanej „parodii”. Zdaniem Bennetta - dodaje Olga ze wzgardą - wcześniejsze podejrzenia związane ze zniknięciem Caroline Henshaw, świeżo upieczonej małżonki Colta, zdają się w pełni uzasadnione. Konkurencyjne „Sun” wyraziło przypuszczenie, iż pojechała na zachód, do Kalifornii albo Teksasu, oczywiście w towarzystwie męża. Pan Bennett twierdzi z mocą, że to nieprawda. Podobno dowiedział się z nieznanego źródła, iż wraz z maleńkim synem jedzie ona do Europy, a konkretnie do Niemiec, pod przybranym nazwiskiem Julia Leicester. - Żadna to nowina, Olgo. Policja wie o wszystkim, łącznie z rewelacjami na temat panny Henshaw. Mów dalej, proszę. - Niechętnie muszę przyznać, iż człowiek ten jest wybitnym znawcą swego fachu. Jego puenta zaiste robi wielkie wrażenie. Jestem pewna, że tatuś będzie tego samego zdania. Proszę pilnie nadstawić uszu. W świetle gwałtownej śmierci pana Colemana na niewątpliwą wspólną korzyść można poczytać fakt, iż w czasie recesji, która dotknęła nasze miasto, uniknęliśmy wydatków płynących z jego egzekucji. Pozostaje nam tylko ująć pana Colta i doprowadzić go pod szubienicę, bez względu na koszty. Na twarzy Starego Haysa pojawia się niechętny uśmiech. - Nie ma to jak wskazać jasną stronę sytuacji, nader krzepiąca umiejętność. Olga przytakuje. 183
- Przy czym należy zaznaczyć, tatusiu, iż prawdopodobieństwo ujęcia pana Colta jest zdaniem Bennetta bardzo nikłe. - Owszem, wszelako pan Bennett przeoczył rzecz najważniejszą, Olgo. - To znaczy? - Tommy Coleman nie jest bardziej martwy aniżeli John Colt.
43. Stary Hays odwiedza pułkownika Colta w jego fabryce broni Sierżant McArdel nie dawał znaku życia. Do pracy nie przyszedł, a dom jego przy Murray Street, opodal Columbia College, stał pusty. Właściciel ulubionej szynkowni McArdela na Dey Street oznajmił, że sierżant, stały bywalec lokalu, nie zawitał u niego od jakichś trzech, czterech dni. Wszystko to zdaniem Haysa stanowiło potwierdzenie zdrady podwładnego. Naczelnik nie miał wątpliwości, że człowiek, któremu ufał bezgranicznie, uległ pokusie pieniądza i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zbiegł z miasta. Usiłując dociec sedna problemu, Hays wezwał do siebie strażnika z zajęczą wargą oraz jeszcze jednego wartownika, wszelako ci dwaj, figurujący na czele jego listy, również nie zgłosili się w miejscu pracy. Za to Trencher niezmiennie trwał na posterunku. Hays wezwał go do swego biura. Trencher nerwowo przestępował z nogi na nogę. - Nie widziałeś pan tych strażników? - spytał naczelnik. - Których? - Chyba wiesz pan, o kim mowa. Trencher uciekł spojrzeniem na podłogę. - Tak, panie naczelniku - wymamrotał. - Bardzo źle znoszę zdradę, panie Trencher. - Się wie, panie naczelniku. - Co się z nimi dzieje? - Niewiele mogę powiedzieć. Naprawdę. 184
- A o sierżancie McArdelu? - Też niewiele. - Doszły mnie słuchy o łapówkach. - Tak, panie naczelniku. - Czy proponowano panu pieniądze, panie Trencher? - Nawet jeśli tak było, panie naczelniku, nie wziąłem ani centa. - Czyli proponowano? - Tak, panie naczelniku. - A kto konkretnie? - Sierżant McArdel, panie naczelniku. - Rozumiem. Czy wiesz pan, skąd pochodziły owe pieniądze? - Nie, panie naczelniku. - A jak pan myślisz? - Żem bardzo słaby w myśleniu, panie naczelniku. - Dajże pan spokój, panie Trencher. Przepracowaliśmy razem tyle lat. Mówże pan prawdę! Proszę mi powiedzieć, co pan wie. Trencher oderwał wzrok od posadzki. Wypiął pierś, aż niebieski mundur zatrzeszczał w szwach. - Chodziło o życie pana Colta. Sierżant nie pisnął ani słowem, skąd pochodziły pieniądze, ale tysiąc dolarów to nie byle jaka kwota. Łatwo się domyśliłem. - Spodziewam się, panie Trencher. Dobra robota. W piątek, wobec przedłużającej się nieobecności sierżanta McArdela, naczelnik bez konsultacji z burmistrzem Morrisem bądź którymkolwiek ze zwierzchników wezwał Balboę i udał się do Paterson w stanie New Jersey, by złożyć wizytę pułkownikowi Coltowi w jego fabryce rewolwerów. Przez ostatnie miesiące docierały doń plotki, jakoby interes Colta przynosił straty; niektórzy wtajemniczeni twierdzili, że wręcz wisi na skraju bankructwa. Pułkownik przyjął naczelnika w gabinecie; siedział za biurkiem, paląc pokaźne cygaro. Podali sobie ręce. Widywali się przy różnych okazjach zarówno towarzyskiej, jak i formalnej natury, w tym kilkakrotnie w Tombs, podczas długotrwałej odsiadki Johna Colta. Tak czy inaczej, Sam Colt raz jeszcze nie omieszkał wyrazić podziwu dla naczelnika i poczęstował go cygarem, zaznaczając przy tym, iż pochodzi ono z najprzedniejszych zapasów Andersona. Hays odmówił. 185
Pułkownik wzruszył ramionami i ponownie zasiadł za biurkiem. Pociągając zawzięcie cygaro, lekko skinął głową i zapytał, czy naczelnik otrzymał fotel, który mu wysłano do domu. Hays odpowiedział, że owszem, a następnie podziękował, zaznaczając mimochodem, że to istotnie niezwykły wynalazek. Colt z zadowoleniem wyszczerzył zęby. Oznajmił, że bardzo podobały mu się różowe strony „Police Gazette” - określał ją potocznym mianem „Huey” - a konkretnie nagłośniona przed laty sprawa rzekomego oszustwa bankowego Timothy'ego Redmonda, podczas której niesłusznie oskarżono pewnego szynkarza i skazano go na dożywocie. Wówczas Hays zdemaskował rzeczywistych sprawców przestępstwa, w tym pięściarza Boba Kołodzieja, konwisarza Jamesa Holdgate'a oraz tancerza Johna Reeda. - Najbardziej przednie było to, że w sądzie szynkarz - jak go zwali?... Redmond! - po tym jak oczyszczono go z wszelkich zarzutów, zwrócił się do pana przy wszystkich zebranych, wołając: „Niechaj Bóg będzie pochwalony za pana i jemu podobnych!”. Rzeczywiście tak było? - spytał Colt. Władcze usposobienie pułkownika i jego okazała postura przelękłyby niejednego śmiałka. Hays przyznał, że opowieść została nieco ubarwiona, wszelako szczegóły z grubsza się zgadzają. Colt z namysłem pokiwał głową, jak gdyby w pełni podzielał zdanie Redmonda. - Cóż pana do mnie sprowadza, panie naczelniku? Jestem do pańskich usług. - To bardzo miło z pana strony. Chciałbym wiedzieć wszystko, co panu wiadomo o samobójstwie brata. - Samobójstwie? - powtórzył z wolna Colt, omiatając naczelnika czujnym spojrzeniem. - Zważywszy na ostatnie rewelacje prasy, tuszę, iż nie ma pan na myśli ucieczki? - Liczyłem, że dowiem się tego od pana. Colt wybuchnął gardłowym, niemal zwierzęcym śmiechem. Oczy mu zalśniły, zatrząsł się potężny brzuch. Koniec końców pułkownik oznajmił, że nic mu nie wiadomo o nożu, który rzekomo przemycono do celi brata. Nie sposób wierzyć we wszystko, co donoszą gazety, a w szczególności tanie brukowce. Jeśli John nie popełnił samobójstwa, lecz zbiegł z więzienia, dodał Sam Colt, 186
nic mu nie wiadomo o miejscu pobytu brata. On nie brał w tym udziału, zapewnił naczelnika. Nie miał od brata żadnych wiadomości i uważa go za zmarłego, nic innego nie przychodzi mu do głowy. Stanowczo odrzucił także wszelkie aluzje co do rzekomej łapówki, jaką miał zaoferować strażnikom. Nie otrzymał też żądania okupu w zamian za zwłoki brata. A nazwisko sierżanta McArdela nic mu nie mówi. Hays zastanowił się nad jego słowami. To doprawdy dziwne, pomyślał, że pułkownik uznał za stosowne napomknąć o sprawie Redmonda, przecież to było tak dawno temu. Tym bardziej że wspomniał też o Jamesie Holdgacie, którego Hays pojechał odebrać z Gravesend w noc pożaru i niewątpliwej ucieczki Johna. - A tak z innej beczki - rzucił ni z tego, ni z owego. - Co pan wie o panie Edgarze Poe i jakim sposobem pańska rodzina nawiązała z nim znajomość? Jeżeli Colt uznał ową zmianę tematu za osobliwą, nie dał niczego po sobie poznać. - Tak naprawdę bardzo niewiele - odparł. - Brat mój o nim wspomniał, nazywał kolegą po piórze i pragnął zobaczyć się z nim w więzieniu. Z grzeczności uczyniłem zadość jego prośbie. - Rozmawiał pan kiedyś z panem Poe? - Kilkakrotnie, głównie o pieniądzach i zwiększeniu jego wynagrodzenia. - I jakie odniósł pan wrażenie? Samuel Colt uśmiechnął się niemal konspiracyjnie. - Prawdę powiedziawszy, uważam go za niezgorszego dziwaka wyznał. - W oczach mojego brata uchodził za geniusza, ja wszelako miałem co do tego niejakie wątpliwości. - Czy pański brat kiedykolwiek wspomniał o panu Poe w kontekście sprawy Mary Rogers? Pułkownik sprawiał wrażenie, że głęboko się zastanawia. - Dziewczyny ze sklepu z cygarami? - powtórzył, jakby starannie ważył w myślach odpowiedź. - Nie. Nigdy. A przynajmniej sobie nie przypominam. - Wstał. - Przepraszam na chwilę. - Wyszedł z pokoju, by prawie natychmiast zjawić się z powrotem, niosąc eleganckie pudełko wielkości książki, wykonane z drzewa wiśniowego. Położył je na biurku i otworzył przed naczelnikiem, ukazując czerwoną filcową wyściółkę. 187
Wewnątrz znajdował się przepysznie wykonany i misternie grawerowany niebieski paterson wraz z całym wyposażeniem, w którego skład wchodziła kulolejka, mosiężny wycior i prochownica. - Proszę wybaczyć, że nie wygrawerowałem na nim dedykacji, panie naczelniku. Stanowczo wolałbym podarować panu coś o bardziej osobistym charakterze, wszelako nie było mi dane przygotować się do pańskiej wizyty należycie. Poza tym obawiam się, że dni mojej fabryki są policzone. Niemniej jednak byłbym zaszczycony, gdyby zechciał pan przyjąć ode mnie kolejny drobiazg; ten oto skromny pięciostrzałowiec, kaliber czterdzieści, zdolny oddać dziesięć strzałów w czterdzieści sekund.
44. Czuwanie i pogrzeb Tommy'ego Colemana Stary Hays opuścił gabinet Colta bez rewolweru. Po powrocie do domu zasiadł do przyrządzonego przez córkę obiadu, potrawki z kurczaka i pietruszkowych kluseczek. Milczał długo. - Pytałem pułkownika Colta, czy jego brat John znał Mary Rogers odezwał się niespodziewanie. - I czy kiedykolwiek wspominał o niej w związku z Edgarem Poe. Olga odłożyła widelec. - I co powiedział? - Zrazu w ogóle nic. A potem rzekł: „Dziewczyny ze sklepu z cygarami? Nie. Nigdy”. - Czy tatuś myśli, że kiedykolwiek przyjdzie nam poznać prawdę o losie tej nieszczęśnicy? - zapytała Olga. Naczelnik też odłożył sztućce. I po namyśle oznajmił, iż szczerze hołduje przekonaniu, że dla otwartego umysłu nie ma rzeczy niemożliwych. - A dla zamkniętego? Cóż może on poradzić? - spytał retorycznie. Nic. Kiedy wstąpiłem do policji, Olgo, na każdym kroku przypominano mi, że pierwszego dnia po przybyciu Europejczyków do naszego kraju życie straciło siedmiu ludzi. Dwóch czerwonoskórych, pięciu białych. Począwszy od tamtego czasu, rzeź trwa w najlepsze. Przemoc i śmierć to atrybuty tego miasta. Ja się z tym pogodziłem, Olgo. I tobie też to radzę. 188
*
Podczas długich zimowych miesięcy na dolnym Broadwayu powiało takim chłodem, że lód pokrywający przybudówki żadną miarą nie dawał się skruszyć, a ogień huczący w kominku nie stanowił gwarancji, że atrament kancelisty z sąsiedniego pomieszczenia nie zamarznie w kałamarzu na kamień. Pogrzeb Tommy'ego Colemana wyznaczono na drugą niedzielę grudnia. Bladym świtem północny wiatr szalejący nad rzeką Hudson zawył ostatni raz, ustępując miejsca potulniejszemu rywalowi z południa, i tak w Nowym Jorku nastał jeden z najprzyjemniejszych i najbardziej rześkich dni tego miesiąca. Gdy Stary Hays wyruszył ze swego domu przy Lispenard Street, słońce opromieniało blaskiem chodnik u jego stóp. Ciepło niesione południowymi prądami powietrza skutecznie wypłoszyło mróz. Atrament w kałamarzu skromnego ojca Patricka O'Malleya, który miał odprawić pogrzeb Tommy'ego Colemana, z bożą pomocą zdołał wreszcie odtajać i wszystko wskazywało na to, że uroczystość odbędzie się bez przeszkód. W domu pogrzebowym przy Mott Street dobiegało końca zorganizowane z wielkim rozmachem irlandzkie czuwanie. Oczom nadchodzącego Haysa ukazało się czterech dawnych kompanów Tommy'ego, którzy przy drzwiach trzymali wartę na cześć zmarłego dowódcy. Jacyż byli młodzi! Ale choć mleko mieli pod nosem, twarze ich nosiły wyraz ludzi dwakroć od nich starszych. Hardzi, strugający takich, co to z niejednego pieca chleb jedli, stali z czapkami wciśniętymi na czoła na znak wystudiowanej głupkowatości. Spod czapek wystawały nierówne strąki tłustych włosów. Płaskie nosy, usta niczym krechy wyrżnięte w facjacie. Podbródki? Słabe, o niewyraźnym zarysie. A szyje? Ha! Żylaste jak u indyków, z zakolami brudu, który zataczał szerokie kręgi, docierając w zakamarki mięsistych uszu. Uszy te nosiły ślady licznych potyczek, ich właściciele zaś porozumiewali się półgębkiem, do dyspozycji mając nader wątły zasób słów. Tymczasem w domu pogrzebowym whisky płynęła strumieniami, podobnie jak przez cały ubiegły tydzień. Hays dostrzegł przez okno matkę i ojca Tommy'ego, przewodzących rzeszy żałobników. 189
Twarze obojga Colemanów poczerwieniały od trunku i gorąca. Dostojne głowy zwieńczone bujnymi koronami siwych włosów kiwały się w odpowiedzi na hojnie składane kondolencje i padające zewsząd słowa otuchy. Iluż ludzi stawiło się na tę okazję? Iluż znalazło się pośród nich prawdziwych żałobników, a iluż łowców sensacji, gangsterów, adiutantów i życzliwych sąsiadów? Krewnych i przyjaciół? Dziennikarzy, miernoty spragnionej rozgłosu i półanalfabetów? Kołtunów i prostaków? Ludzi zacnych, z sercem wypełnionym szczerym współczuciem? Ludzi z sercem na dłoni? Takich, którzy nie wadzili nikomu? Tych, którzy osobiście znali zmarłego i rozpaczali po jego śmierci? Ludzi bezdusznych i gruboskórnych? Było ich na oko parę tysięcy. Wszyscy przybyli oddać hołd przedwcześnie zmarłemu młodocianemu bandycie. Czekali w kolejce, aby wejść do budynku. Hays nie próbował odgadnąć, kto zjawił się ze szczerych chęci, a kto z przewrotnej zachcianki. Wreszcie, kiedy już wszyscy stosownie do okazji upili się w sztok, żałobnicy dźwignęli trumnę (szeptano, że policyjne kule rozniosły twarz zmarłego na strzępy) i przetransportowali ją do pobliskiego szynku, należącego do Peteya O'Malleya, bratanka właściciela domu pogrzebowego Seamusa O'Malleya oraz wikarego Patricka O'Malleya, skąd przeniesiono ją do oddalonego o jedną przecznicę kościoła, położonego na południe od Mulberry Bend w północnej części Paradise Square. Po mszy żałobnej zaplanowano uroczysty pochód okolicznymi ulicami, potem ciało bohatera, niesione na barkach jego najbliższych towarzyszy i współbraci, miało wreszcie spocząć na poświęconej ziemi miejscowego cmentarza. Żałobnicy, odziani w czarne kamizelki i takież cylindry, trzymali się dzielnie na chwiejnych nogach. Wszystkie cztery gangi Irlandczyków w obliczu tragedii wytypowały jednego przedstawiciela do niesienia trumny w symbolicznym geście w imię nowo powstałej jedności i wzajemnego zaufania. Ulice dookoła Paradise Square, wzdłuż całej trasy pochodu, roiły się od zaciekawionej gawiedzi, wszelako tylko „krew z krwi” i „dobrzy ludzie” dostąpili przywileju wejścia do świątyni. 190
Jeszcze liczniejsza rzesza „bliskich znajomych” oraz „życzliwców” tarasowała wąskie uliczki, począwszy od południowej strony Canal Street. Tłum kłębił się w parku i setki ludzi obsiadły dachy, okna oraz schody budynków w bezpośrednim sąsiedztwie kościoła. W pewnej chwili rozchwiane drewniane schody prowadzące na wyższe kondygnacje i dach Magazynu & Rafinerii Sweeneya stęknęły pod ciężarem, po czym zwaliły się z niemal armatnim hukiem na ziemię. Ten sam przykry los spotkał około siedemdziesięciu osób, które miały nieszczęście na nich się znajdować. Zdjęte radością i przerażeniem hordy gapiów natychmiast wszczęły wrzawę, wszelako nawet one umilkły na dźwięk dzwonów obwieszczających początek mszy. Kościół wypełniony był po brzegi i naczelnik, chcąc nie chcąc, zadowolił się wolnym skrawkiem przestrzeni za misą z wodą święconą. Odmówiono modlitwę i na ambonę wstąpił wreszcie ojciec O'Malley. Przemówił gromkim głosem, tak aby usłyszeli go wszyscy w świątyni. Na użytek tych, którzy znajdowali się na zewnątrz, trzeci z O'Malleyów, chuderlawy osobnik w znoszonym, acz schludnym czarnym kaftanie, jął powtarzać słowa kuzyna tubalnym głosem, który zgoła nie licował z jego wątłą posturą, przekręcając przy tym ich sens ile wlezie. Ciżba oblegająca ulice, dachy i okna pilnie nadstawiała ucha, skora dostąpić boskich tajemnic. - Na wielu nagrobkach młynarzy widnieje napis „Zabity w młynie!” - huknął z ambony ojciec O'Malley. - To samo można rzec o naszym synu i bracie Tommym Colemanie. Pod bacznym spojrzeniem stojącego z tyłu naczelnika kapłan, który ochrzcił Tommy'ego i znał go przez cały jego krótki, nędzny żywot, potoczył wzrokiem po wiernych, jak gdyby badał ich reakcję (ani jednego suchego oka), a następnie mówił dalej. - Zabity w młynie? Jakimże młynie, zapytacie. Ot, chłopiec ledwie, liczący sobie siedemnaście, nie, osiemnaście lat. On nie miał młyna! Nie miał nic. Zupełnie nic. On był tym młynem! Dlatego ostrzegam was wszystkich i każdego z osobna: Trzymajcie się z dala od zła! Dobrze go znałem i nieraz powtarzałem mu te same słowa. Dość już, chłopcze, wystarczy! Trzymaj się z dala od zła, które plugawi nasze myśli i ulice. Ratuj swoją duszę! 191
Hays przestąpi! niepewnie z nogi na nogę, a niewzruszony sluga boży raz jeszcze potoczył wzrokiem po żarliwych twarzach tłumnie zgromadzonej gawiedzi i podjął kazanie. - Cóż więcej można dodać? - spytał. Hays zastygł wraz z resztą wiernych w oczekiwaniu na odpowiedź. - Cóż więcej, spytacie... Otóż nic. Ani słowa. Próżno trwonić dech. Nie trzeba więcej słów. Ale mówić musimy. Musimy krzyczeć ile sił w płucach. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. To nasza smutna rzeczywistość, próżno by temu zaprzeczać. Wedle niepisanej zasady w Points, ten kto zastrzelił dwudziestu biedaków, skończy z dwudziestoma kulkami we własnych plecach. Okazało się, że kapłan jeszcze nie skończył. - Mimo jego młodego wieku, wielkim darzyliśmy go szacunkiem. Mieliśmy dlań szacunek, ale i pobłażanie. Chłopcem był jeno przecież. Pozwólcie, że zapytam jeszcze raz. Ile miał lat? Osiemnaście? I umarł. Szkoda. Wielka szkoda. Dziecko prawie. Wszelako iluż znamy mężczyzn, którzy mogliby się z nim równać? Niewielu jest takich jak on. Tych, których można podziwiać i naśladować, o pracowitych rękach i szczerym sercu. Podziwiać i naśladować, ale nie zabijać! Bo morderstwo to grzech. A zbrodnia nie popłaca! - wykrzyknął ojciec O'Malley, unosząc dramatycznie głos. - Posłuchajcie mnie wszyscy i każdy z osobna, w tym świętym przybytku i na ulicy. Wszyscy, którzy mnie słyszycie, błagam, wytężcie słuch! Wytężcie słuch! Ludzkość was potrzebuje! Słuchajcie pilnie! Nie idźcie na zatracenie! Słuchajcie! Ameryka was potrzebuje. Słuchajcie! Nowy Jork was potrzebuje. Słuchajcie! Wasze rodziny i przyjaciele, bracia i siostry, wasze dzieci, oni wszyscy was potrzebują. Słuchajcie! Wszyscy was potrzebujemy. Słuchajcie mnie wszyscy! Bracia, siostry, matki, ojcowie, słuchajcie! Potrzebujemy was. Przychylcie ucha ostrzeżeniu, które tu dzisiaj słyszycie. Niechaj los tego, który leży tutaj w trumnie, będzie dla was przestrogą. Opłakujcie stratę i powtórzcie za mną: Zbrodnia nie popłaca! Trzeba oddać cesarzowi, co cesarskie, zanotował w myślach Hays. Co jak co, ale ojciec O'Malley był nader wytrwałym człowiekiem. Kapłan zmierzył wiernych twardym spojrzeniem niebieskich oczu. Naraz wszyscy zgromadzeni w kościele, oblegający sąsiednie ulice, przycupnięci w oknach i na rozchwianych schodach, ramię w ramię z 192
sąsiadem, z nosami pełnymi oparów z garbarni i smrodu z wychodków, jak jeden mąż podchwycili słowa księdza. - Zbrodnia nie popłaca! - poniósł się chóralny okrzyk z kościoła aż na ulicę. Od parapetu do latarni, od progu do gałęzi, wszędzie tam, gdzie ludzie tłoczyli się w zasięgu słuchu, irlandzcy Amerykanie i świeżo upieczeni imigranci z Kerry, mężczyźni i kobiety, dorośli i dzieci, chłopcy i dziewczęta, zakrzyknęli zgodnie żarliwym głosem. Zbrodnia nie popłaca! Zbrodnia nie popłaca! Co za radość dla ucha! Któż śmiałby temu zaprzeczyć? Zbrodnia nie popłaca! Irlandzkie proporce i amerykańskie flagi powiewały na zewnątrz. Śliczne dziewczątka w uroczystym milczeniu opuszczały świątynię. Pogrążona w rozpaczy matka Tommy'ego też wyszła, podtrzymywana przez dwóch krzepkich młodzieńców. Oczy miała czerwone jak nos, policzki jak oczy. Łzy jak grochy gęsto kapały na bruk. Jej małżonek, siwowłosy Timo Coleman, nie potrzebował i nie życzył sobie wsparcia, wolał iść o własnych siłach; z głową podniesioną wysoko patrzył na wszystkich z góry, przynajmniej na tyle, na ile pozwalało mu na to skromne metr sześćdziesiąt wzrostu. Szedł wpatrzony przed siebie, a oczy jego jaśniały błękitem jak niebo nad głową. Obojętny na wrzawę kroczył dziarskim krokiem, w czarnym garniturze, ze szmaragdowym krawatem pod szyją, włosami białymi jak świeże obierzyny kartofla i twarzą czerwoną jak burak, zwłaszcza w okolicach okazałego i hojnie oplecionego żyłkami nochala. Gdzieś na wprost Haysa zagrzmiała orkiestra i pochód ruszył z wolna ulicami, intonując smętną pieśń, którą ponoć szczególnie upodobał sobie Tommy: „Whisky, moja zmoro”.
45. Po pogrzebie Z szacunku dla zmarłego wszyscy niosący trumnę Tommy'ego Colemana mieli czerwone lamówki na spodniach, na wzór braci gangsterów. 193
Pomysł wywodził się od Roach Guardów, jednego z najpotężniejszych i najbardziej podziwianych gangów z Five Points, którego członkowie nosili lamówki niebieskie. Czerwone miały stanowić rodzaj błędnie pojętego hołdu, choć niektórzy byli zdania, iż należało się pokusić o coś bardziej oryginalnego. Naczelnik obserwował pochód sunący krętymi uliczkami, do czasu gdy od strony żałobników wzbił się szmer podnieconych szeptów. Naraz Hays posłyszał gwar i zrozumiał, że od wschodu nadciąga rzesza rodzimych gangsterów. Zgromadzone na Paradise Square gangi Irlandczyków, w tym Chichestersi, Brzydale, Zdechłe Króliki, Poły Koszuli i Czterdziestu Złodziejaszków, zastygły bez ruchu, bacznie nadstawiając uszu. Hays pospiesznie znalazł sobie dogodny punkt obserwacyjny, skąd miał widok na półtora tysiąca gangsterów, którzy zbliżywszy się do serca Points, przystanęli opodal Cross Street, gotowi zmierzyć się z równie licznym zastępem irlandzkich adwersarzy. W ostatnich latach kilku polityków wspieranych przez grupę obywateli wystąpiło z propozycją stworzenia policji miejskiej oraz sieci posterunków - po jednym na każdą dzielnicę - które w sytuacjach kryzysowych mogłyby wspólnymi siłami zaprowadzać ład i porządek. Wszelako mimo pełnego poparcia Haysa wniosek został obalony, gdyż w niektórych osobach myśl o uzbrojonych oddziałach kontrolowanych przez władze lokalne budziła spore obawy. Przeto obowiązek tłumienia bijatyk i zamieszek spoczywał na Dwudziestym Siódmym Regimencie. Stacjonująca w pobliżu Narrows w Forcie Hamilton na Brooklynie Gwardia Narodowa pod dowództwem niedawno mianowanego kapitana Roberta E. Lee, świadoma rozruchów, jakie nieuchronnie pociągnie za sobą pogrzeb młodego opryszka, trwała w stanie gotowości, czekając na rozkaz burmistrza Morrisa. W owo niedzielne popołudnie każdy gangster z Bowery postawił sobie za honor opuścić kryjówkę. Chłopcy Rzeźnika, Gwardia Atlantycka, Gwardia Amerykańska, Rodowici Amerykanie - wszyscy stanęli w szyku bojowym, mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy. Zaiste piękny stanowili widok, odziani w nieskazitelne podkoszulki, z szelkami napiętymi jak struny, wpatrzeni w Paradise Square. Dzień był pogodny, niebo błękitniało nad głową. Gdyby ktoś zapytał Haysa o zdanie, powiedziałby, że słońce spogląda z uśmiechem na 194
podstawione szczątki. Od strony East River napłynął lekki wietrzyk; inny, równie łagodny, przywiał znad Hudson. Opadłe z drzew liście chrzęściły pod stopami. Wysławszy Balboę w celu zaalarmowania oddziałów wojskowych, Hays patrzył, jak Irlandczycy też rozbierają się do podkoszulków, aby nie zabrudzić odświętnej odzieży, źródła swej wielkiej dumy. Proce i kije pojawiły się w rękach nie wiedzieć skąd. Dwa oddziały stanęły twarzą w twarz na Bayard Street. Umilkła orkiestra. Zawodzące kobiety w czerni ucichły. Przestraszeni cywile mijali Haysa, spiesząc ile sił w nogach na Cross Street, skąd bez przeszkód i uszczerbku dla zdrowia mogli śledzić potyczkę. Na oczach tłumnie zgromadzonych żałobników drągale z Bowery jęli rytmicznie uderzać pałkami w swe mięsiste, rzeźnickie dłonie, raz, dwa, raz, dwa, w oczekiwaniu na to, co stanie się za chwilę. *
Po śmierci Tommy'ego do zatęchłej sutereny matki Coleman nadeszła wieść od naczelnika Jacoba Haysa, który prosił, by kobiecina stawiła się w kostnicy i rozpoznała zwłoki. Wszelako kiedy się pojawiła, naczelnik sprzeciwił się stanowczo, żeby pokazano jej trupa. Przemawiając łagodnymi słowy, ujął jej dłoń w swoje ręce, przekonując, iż nie godzi się pokazywać matce tak sponiewieranego ciała. Byłby to dla niej zbyt wielki cios, dodał, ujrzeć je w takim stanie. I podobnie jak niegdyś Phebe Rogers, pani Coleman miała rozpoznać swe zmarłe dziecię po ubraniu. Stary Hays naturalnie pamiętał, że Tommy Coleman zbiegł z Tombs w więziennym pasiaku i w chwili śmierci musiał mieć na sobie ubranie, które zwędził lub pożyczył, toteż siłą rzeczy matka widziałaby je na oczy po raz pierwszy w życiu. Mimo to pozwolił pani Coleman wypłakać się do woli. - Tak, tak, to jego - zatkała, a łzy ciekły strumieniami po jej pulchnych, pomarszczonych policzkach. - Świeć Panie nad jego duszą. Odegrawszy tę komedię, Hays wciąż, na przekór zdrowemu rozsądkowi, czekał na pojawienie się sierżanta McArdela. Wreszcie, kiedy 195
zdrada podwładnego z każdą chwilą rysowała się coraz wyraźniej, naczelnik zwołał funkcjonariuszy, aby porozmawiać z nimi o niedzielnej zasadzce u podnóża Morningside Heights. - Który z was brał w tym udział? - zapytał, dotkliwie świadomy tego, iż żadnemu nie może ufać za grosz. Zgodnie z przewidywaniami nikt nie podniósł ręki. - Od kogo pochodziły informacje na temat tego, co zdarzyło się na cmentarzu? Znowu cisza. Na pytanie o miejsce pobytu sierżanta McArdela też nie uzyskał odpowiedzi. Wcześniej tego samego dnia, po wizycie pani Coleman w kostnicy, przeczytał w „New York Herald” wyniki wielkiego spisu ludności, przeprowadzonego w 1842 roku przez Izbę Przemysłu z Five Points. Jak się okazało, dzielnicę zamieszkiwało trzy tysiące czterysta trzydzieści pięć irlandzkich rodzin. Tuż za nimi znajdowali się Włosi z czterystu szesnastoma rodzinami. Ile było rodzin angielskich? Zaledwie siedemdziesiąt trzy. Haysa bynajmniej to nie zdziwiło. Podług tego samego raportu, na Paradise Square i w jego bezpośrednim otoczeniu znajdowało się dwieście siedemdziesiąt saloonów oraz kilkakroć razy więcej pagod, tancbud, mordowni, domów rozpusty oraz sklepów handlujących zawilgłymi dobrami rodzimej produkcji, których liczba przewyższała znacznie ilość świeżych owoców i warzyw. Toteż kiedy rozgorzała bitwa irlandzkich i rodzimych gangów, większość żałobników czym prędzej poszukała schronienia w jednym z rzeczonych przybytków i raczyła się jadłem oraz napitkiem, nie roniąc przy tym nic z bijatyki. Pospiesznie bito na alarm. Hays zachodził w głowę, czy na pamiątkę starych czasów nie wmieszać się aby w tłum i nie nabić paru guzów, ale nie miał już do tego zdrowia. Trzymał wprawdzie w ręku swą laskę, wszelako na razie wolał pozostać na uboczu i zaczekać na posiłki. Po piętnastu minutach krwawych rozgrywek Chłopcy Rzeźnika z Bowery wyrwali się z ciżby i osaczywszy oddział Brzydali, wspólnymi siłami zmusili ich do odwrotu. Następnie grupa rodzimych gangów natarła na irlandzką szynkownię przy Mott Street z gorącym postanowieniem obrócenia znienawidzonego 196
przybytku w perzynę. Wszelako rzutcy papiści z pomocą krzepkich Zdechłych Królików i Chichestersów pokazali im, gdzie raki zimują, błyskotliwym kontratakiem wypierając napastników aż na Orange Street i dalej na Hester, aż do Bowery. Irlandzka horda pod dumnie wzniesionym totemem (tego dnia był to śnieżnobiały królik zatknięty na czterometrowym kiju) jęła pustoszyć ulicę, z furią obracając w ruinę siedemnaście mieszkań w dwóch oddzielnych budynkach. Do uszu Haysa poczęły docierać niepokojące wieści. Podobno jeden szeryf, wiedziony obywatelskim obowiązkiem, wmieszał się w wojujący tłum. Irlandzkie opryszki zleciały się w jednej chwili jak szarańcza, zdarły zeń odzież i stłukły go na kwaśne jabłko. Koniec końców zdołał uciec i dowlec się na posterunek przy North William Street, gdzie niezwłocznie wszczął alarm. Funkcjonariusze nie szczędzili starań, by zapędzić zwaśnione strony do rodzimych dzielnic, wszelako ich działania przyniosły więcej szkody aniżeli pożytku. Walczących wprawdzie rozdzielono, lecz gangsterzy rozproszyli się po całej okolicy i miast wyładować złość i frustrację na samych sobie, jęli na oślep plądrować i niszczyć miasto. Dzień zaczął się pogodnie, słoneczny i nadzwyczaj ciepły jak na tę porę roku. Mieszkańcy z ulgą zrzucali zimowe okrycia, radując się iście wiosenną aurą. Wszelako pogoda zmieniła się bez ostrzeżenia i chłód nastał przejmujący. W ciągu zaledwie czterech godzin temperatura spadła o dwadzieścia pięć stopni, a następnego dnia panował blisko trzydziestostopniowy mróz. Druga, czwarta, szósta i siódma dzielnica stanęły w płomieniach. Chuligani wyżywali się na wszystkim, co napotkali na swej drodze: stajniach, stodołach, prywatnych rezydencjach i domach mieszkalnych, biurach, koniach i powozach, kariolkach, furgonach, omnibusach, a nawet przypadkowych przechodniach. Sytuacja była ze wszech miar beznadziejna, albowiem ci sami gangsterzy, którzy podkładali ogień, tworzyli brygady strażackie, na których barkach spoczywał obowiązek jego gaszenia. Doszło nawet do tego, że szaleństwo udzielało się uczciwym obywatelom, którzy włączyli się w rozruchy, niszcząc i rabując. W stodole na Catherine's Slip złapano na gorącym uczynku pewnego, jak wieść niosła, murarczyka, który zasadził się z pochodnią na stryszek, i powieszono go za nogi na latarni. Zamarznięte 197
ciało rudowłosego nieszczęśnika, obnażone, tylko w niebieskich, wełnianych galotach, dyndało tam przez bite trzy dni.
46. Sierżant McArdel Od chwili opuszczenia powozu naczelnika na farmie przy Bloomingdale Road, głodny i znękany Edgar Poe błąkał się przez tydzień po lasach, pastwiskach i dzielnicach nędzy na obrzeżach miasta, na oślep zmierzając w kierunku centrum. Przy Doyers Street, na zakręcie Zaułka Morderców, wytargował od pół-Chińczyka flaszeczkę eteru i wreszcie zamroczony stanął oko w oko z wyschniętym wisielcem. Spoglądając na rozkołysane nagie zwłoki, przypomniał sobie największą zmorę swego dzieciństwa - wyobrażenie dotyku lodowatej ręki na swoim czole w ciemnym pokoju. Podówczas przerażony zarzucał sobie kołdrę na głowę i częstokroć mało się nie udusił. Ojczym jego, John Allan, nie znajdował usprawiedliwienia dla owych „wybryków”. Często łajał chłopca, przekonując, iż winę za jego wybujałą wyobraźnię ponoszą murzyńskie opowieści, w które często z drżeniem serca wsłuchiwał się przy wygasłym palenisku w domku dla służby. Allan, szkocki kupiec, sarkał na to co niemiara i kazał chłopcu, którego nigdy nie uznał za syna, zaniechać owych bzdur, grożąc mu surową karą. Wszelako Poe nawet teraz, tak bardzo oddalony od swego dzieciństwa, struchlał przejęty do głębi. Naszło go kolejne przykre wspomnienie, kiedy to podczas spaceru na cmentarzu nieoczekiwanie wtulił się w ramiona przybranej matki Frances Allan ze słowami: „Ratuj mnie, ratuj! Dogonią mnie i wciągną pod ziemię!”. Niezdolny odwrócić oczu jęknął głucho. Na wprost niego kołysało się skute lodem ciało wisielca, którego przecież nigdy nie spotkał, a jednak rysy jego zdawały mu się znajome. Ale na próżno wytrzeszczał oczy, patrząc, jak upiorny wiatr kręci nieszczęsnym młynka - ani rusz nie mógł sobie przypomnieć, skąd go zna. Z zamkniętych oczu trupa zwisały sople lodu, podobnie jak z rozdętych nozdrzy oraz sinych ust skrzywionych w potwornym grymasie. 198
Policzki jego i pierś pokrywała warstwa szronu. Na skurczonym członku zastygły krople uryny, widniejące również na nakrapianym sinymi cętkami owłosionym brzuchu. Niczym bliźniacze ostrza nożyczek ziąb ściął wschodnią i północną rzekę, oplatając wyspę swoimi mackami ku niewysłowionej udręce jej mieszkańców. Poe owinął szczelniej wynędzniałe ciało wojskowym paltem. Odkrztusił zieloną flegmę i chciał wypluć ją na ziemię, lecz wiatr rzucił mu wykrztusiny prosto w twarz. Wytarł się rękawem. - Pora wracać do domu - rzucił pod adresem wisielca i nagle doznał olśnienia. Przecież to sierżant McArdel ze straży nocnej, którego poznał w Tombs. To właśnie on często towarzyszył mu w drodze do celi Johna Colta. Rude włosy nie pozostawiały wątpliwości. - Miseczka zupy postawi nas na nogi - zapewnił solennie sierżanta. - Czuję, że niebezpiecznie łamie mnie w kościach. A pana? Pozostawiwszy rudzielca własnemu losowi, skierował się na północ, podążając wzdłuż East River. Po niedawnych rozruchach w mieście zapanował spokój. Dwudziesty Siódmy Regiment sumiennie patrolował zaułki i ulice, chuligani rozeszli się wreszcie do domów. Na całej długości nabrzeża widać było dowody niedawno stoczonej walki: rozbite okna magazynów, strzaskane łodzie, przewrócone beczki, padłe konie. Atoli ten krajobraz po bitwie rychło ustąpił miejsca zamarzniętym moczarom, na które Poe skierował swoje kroki. Umyślił sobie dojść na Weehawken Street, do oberży Przyjaciel Niezdary, gdzie pewien jego znajomy (czy mógł to być Sam, brat Johna Colta?) wynajął mu pokój. Czyż nie tam bawił niegdyś z tą, której nie było już na tym świecie? Zachował to w pamięci czy nie? Ruszże głową, człowieku! Idąc, odwracał się co kilka kroków, bo wciąż słyszał skrzypienie powrozu, na którym z wolna obracał się sierżant McArdel ze straży nocnej. Wreszcie ucichło, a on minął zakole rzeki w miejscu, gdzie na wysokości Houston Street zakręcała na północny wschód. Ruszył Lewis Street, tuż za dokiem, dotarł do Ósmej Ulicy i poszedł dalej na zachód, by wreszcie przeciąć teren należący dawniej do Petera Stuyvesanta. Minąwszy kolejne dwie przecznice, znalazł się opodal kościoła Świętego Marka, gdzie przed tygodniem leżał w cieniu bliźniaczych wiązów, ze wstrzymanym oddechem wpatrzony w świeży grób 199
Johna Colta. W swej naiwności wierzył, że sytuacja na pewno już się wyjaśniła. Oczy płonęły mu ogniem głodu, gorączki i szaleństwa. Kiedy wreszcie dotarł do skromnej oberży przy Weehawken Street (rzeczywiście zastał tam z góry opłacony pokój), natychmiast usiadł przy stole i podpierając czoło ręką, skreślił parę słów do kochanej Muddie w Filadelfii: Najdroższa, kochana Mateczko, minęły trzy tygodnie, odkąd widzieliśmy się ostatnio, a ja wiele doznałem w owym czasie cierpienia. Odzież moja jest w opłakanym stanie i jestem chory.
47. Odwiedziny Za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć, jakim cudem znalazł się nad rzeką. Brnął naprzód ustronną ścieżyną i wreszcie stanął na kamienistym brzegu. Na południu widzi port, wstęgę stopionej cyny. Wchodzi w sitowie, moczy buty i nogawki wełnianych spodni. Fale wznoszą się i opadają, pluska woda. Mdłości ustępują, szmer wody skutecznie rozprasza jego uwagę. Po chwili lęki wracają, ogarniają jego trzewia żelaznym uściskiem. Przymyka oczy i doznaje wizji. Widzi dłoń, dłoń kobiety, dłoń jego Mary: wyłania się z wody, przyzywa go. Bez kapelusza, w czarnym ubraniu, wbiega z powrotem do lasu, usiłując sobie przypomnieć, dokąd zmierza, ale nie potrafi. Wspomina swą dawną narzeczoną Mary Starr z Baltimore - wyszła za mąż i obecnie nazywa się Jenkins, mieszka gdzieś w Jersey City. Tego dnia trzykrotnie przebywał Hudson, żeby ją odnaleźć. Trafia na ścieżkę prowadzącą na przystań, mija Jaskinię Sybilli, następnie cudowne Pola Elizejskie. Promem ponownie płynie do miasta, krąży nerwowo po pokładzie, rozpytując wszystkich: Czy nie znają prześlicznej Mary Deveraux? Czy nie wiedzą aby, gdzie mieszka prześliczna Mary Deveraux? 200
Tego dnia odwiedził w pracy jej męża i zapytał o adres domowy, ale już zapomniał i miota się, nie wiedząc, co począć. Prom przybija do Courtland Street w Nowym Jorku. Poe płynie z powrotem do Jersey City, potem kolejny raz do Nowego Jorku, wreszcie znowu do Jersey City. Biega po pokładzie, wypytując pasażerów, czy nie znają Mary Deveraux, to znaczy Mary Jenkins, i klnie się na wszystkie świętości, że jeśli zajdzie taka potrzeba, wydostanie adres choćby z samego piekła. Wreszcie lituje się nad nim pewien marynarz (który później informuje pana Jenkinsa, krawca, że jakiś wariat rozpytywał o jego żonę) i podaje mu adres. Gospodyni nie ma w domu, pani Jenkins udała się z siostrą na zakupy. Kiedy wracają, drzwi otwiera im Poe we własnej osobie. Ma rozbiegane oczy i wykrzywione usta. Mary, która nie widziała go od czasu, kiedy kilka lat temu złożyła w Filadelfii wizytę jemu i jego młodziutkiej żonie, od razu się orientuje, że pił. - Cóż... - mówi. - Miło cię widzieć, Edgarze. Oczy mu błyszczą, prawie wypluwa słowa. - A więc wyszłaś za tego przeklętego...! Mary nie kryje zaskoczenia. - Owszem, ale nie nazywaj go tak. Jest zacny i czuły. Na twarz Poego z wolna wypełza uśmiech. - Czy naprawdę go kochasz? Poślubiłaś go z miłości? Mary patrzy na niego z urazą. - To nie twoja sprawa. To obchodzi tylko mnie i mego męża. - Nie kochasz go - nastaje Poe. Naraz zmienia ton na przymilny, niemal błagalny. - Kochasz mnie. - Bliski jest płaczu. - Wiesz, że tak jest. Ach, Mary! Stoją i tylko patrzą na siebie. Wreszcie Mary łagodnieje. Pyta, czy gość zostanie z nimi na podwieczorku. Poe siada przy stole, ale nic nie je, co rusz zerka na talerz, na którym podano rzodkiewki. Wreszcie chwyta nóż i sieka je gorączkowo, rozbryzgując czerwone łupiny po całym stole. Mary i jej siostra słupieją na ten widok, po czym Mary wybucha śmiechem, jej siostra również i po chwili Poe przyłącza się do ogólnej wesołości. 201
Nalega, by zaśpiewała jego ulubioną piosenkę „Pójdź, spocznij na tym łonie”, autorstwa irlandzkiego poety Thomasa Moore'a. Gospodyni spełnia jego prośbę. Skąd mogę wiedzieć, czy serce winę skrywa? Lecz wiem na pewno, że miłość ma prawdziwa. Bo czymże jest miłość, jak nie poruszeniem, Radością i smutkiem, słodyczą i cierpieniem. Zaraz potem Poe wstaje od stołu. Chwali głos gospodyni, mówiąc, że wciąż śpiewa równie słodko jak dawniej. Następnie wychodzi i znika. Mija kilka dni i do drzwi pani Jenkins puka jego ciotka, pani Clemm, szukając, jak wyjaśnia, „kochanego Eddiego”. Opowiada Mary, że ślad zięcia prowadził z Nowego Jorku prosto do jej domu, i dodaje, że Virginia ze strachu odchodzi od zmysłów. - Jeśli nie dostaje od niego listów dwa razy dziennie, zamartwia się na śmierć i nie bierze nic do ust, choćbym ją namawiała. Razem wyruszają na poszukiwania. Po kilku godzinach znajdują Edgara opodal Jaskini Sybilli, z gałązkami i liśćmi we włosach, w odzieży utytłanej jeżynami i mchem. Błąkał się w lesie na północnych obrzeżach Jersey City. - Otóż los żonatego człowieka! - obrusza się na wieść o niepokoju Sissy. Pani Clemm niezrażona zmusza go do powrotu do miasta braterskiej miłości, gdzie niezwłocznie kładzie go do łóżka. Przez tydzień Poe leży w gorączce, powtarzając wciąż jedno, jedyne słowo - „Mary”.
PÓŁTORA ROKU PÓŹNIEJ 13 kwietnia 1844
48. Polowania na mordercę Mary Rogers ciąg dalszy Co to było? Widok jej martwego ciała na zawsze został mu pod powiekami. Ale jej morderca, co z nim? Twarz rozwiewa się jak dym. Czy to był Poe? A może ktoś inny? Jakieś czternaście miesięcy temu, w lutym 1843 roku, z miesięcznym opóźnieniem, w „Ladies' Companion” Snowdena ukazał się trzeci odcinek opowieści o Marii Rogêt . Olga zdobyła egzemplarz, zanim jeszcze trafił na stoiska z gazetami, kilka godzin po tym jak wyszedł spod prasy drukarskiej. Wróciła do domu i pochyliła się nad tekstem. Jakie wnioski płynęły z lektury? Hays wisiał córce nad głową, w oczekiwaniu na jej opinię. Nie sposób było ustalić z całą stanowczością, co zostało wycięte, a co dodane do pierwotnej wersji. Tylko jedno nie ulegało wątpliwości: ich nadzieje na rozwiązanie zagadki okazały się próżne. Po starannym zapoznaniu się z tekstem Olga zaznaczyła ostatnie dwa akapity. - Wydaje mi się, że pierwsza wersja kończyła się tutaj - wskazała ojcu zdanie „Dla Boga wszystko jest Teraźniejszością”. Następny akapit rozpoczyna się od słów: „Powtarzam zatem, iż mówię o tych rzeczach jedynie jako o zbiegu okoliczności*”. Moim zdaniem ten fragment został dodany w ostatniej chwili, tatusiu. Jakoś nie pasuje mi to wszystko do pana Poe. Powtórzenia tak niezdarnej natury to zdecydowanie nie jego 205
styl, jest stanowczo zbyt drobiazgowy na takie potknięcia. Że nie wspomnę o wzmiance na temat Mary Rogers i określeniu jej doli mianem „nieszczęsnej”. Uważam, że zbytnio dał się ponieść emocjom, co świadczy o jego zmieszaniu. * Przeł. Stanisław Wyrzykowski.
Hays zastanowił się głęboko. - Coś jeszcze, Olgo? - spytał. - Mordercy nie wskazuje, jeśli o to tatuś pyta. Wspomina tylko mimochodem, że Maria zmarła, chcąc uwolnić się od niechcianej ciąży, tymczasem sugerował poprzednio, iż padła ofiarą zazdrosnego kochanka, który uśmiercił ją na leśnej polanie. Wątpię, żeby pan Poe czuł się na siłach, by dopracować zakończenie. Poza tym najwyraźniej zabrakło mu czasu. Weźmy wcześniejszy akapit, w którym wskazuje, by wnet się od tego odżegnać, polanę jako miejsce popełnienia zbrodni. Po prawdzie nawet tu dostrzegam pewne niedociągnięcia. Moim zdaniem, tatusiu, wieść o wyznaniu pani Loss doszczętnie zbiła go z pantałyku. - Chcesz zatem powiedzieć, Olgo, że się zdradził, czy może uwolnił od wszelkich zarzutów? - Jego niezdarność bez wątpienia świadczy o tym drugim. Śmiem twierdzić, że pan Poe jest niewinny, tatusiu. Splamił się nie krwią, lecz brakiem czasu i marnym stylem. Stary Hays był pełen podziwu dla wnikliwości córki, trafności jej osądów i zaangażowania w sprawę. Wziął słowa Olgi głęboko do serca i śledztwo utknęło w martwym punkcie, aż do wczesnego popołudnia trzynastego kwietnia 1844 roku, kiedy to naczelnik otrzymał wiadomość, by niezwłocznie stawić się w ratuszu w gabinecie nowo wybranego burmistrza Jamesa Harpera, jednego z braci Harperów, wydawców. *
Neofita burmistrz elekt siedział z ponurą miną przy wypolerowanym czarnym biurku z drzewa tekowego, dostarczonym z jego gabinetu w wydawnictwie. Na widok Haysa wstał i wyciągnął rękę. - Miło znów pana widzieć, panie naczelniku - powiedział. - Winszuję udanej kampanii, panie burmistrzu - odparł Hays, ujmując 206
dłoń, która nie po raz pierwszy wydala mu się zbyt wiotka i miękka. - Dziękuję, naczelniku. Proszę, niech pan siada. Hays usiadł na wyściełanym krześle i zamienił się w słuch. - Domyśla się pan, dlaczego go wezwałem? - zagaił burmistrz. - Posyła mnie pan na zieloną trawkę? - podsunął bez uśmiechu Hays, na poły tylko żartobliwie. James Harper wybuchnął śmiechem. - A to ci paradne! - odrzekł, szczerząc się od ucha do ucha. - Ależ nic z tych rzeczy, szanowny panie. Pańska córka skróciłaby mnie o głowę. Stary Hays na zieloną trawkę? - Harper potrząsnął wielką głową, ubawiony słowami naczelnika. Na czas kampanii wyborczej wcielił się w rolę przeciętnego rzemieślnika, jak gdyby wywodził się w prostej linii z przaśnych szeregów klasy robotniczej. Koncern wydawniczy braci Harper był największym pracodawcą w mieście; Olga Hays dalej pracowała tam jako redaktor, przyjmując zlecenia do domu, i częstokroć ślęczała nad przyniesionym stamtąd rękopisem. James Harper niewiele miał w sobie z robotnika i można by rzec, iż stanowił dokładne jego przeciwieństwo. - Człowiek darzony takim zaufaniem społeczeństwa jak pan, naczelniku? - ciągnął nowy burmistrz. - Zbyt wielu kocha pana i nienawidzi, zresztą ze wszech miar słusznie. Wszelako istotnie mam pewne plany, acz nie tak obłąkane jak wysłanie pana pod topór. Przynajmniej na razie. Raz jeszcze zachichotał, zachwycony własną krotochwilą. - Bóg mi świadkiem, niechętnie biorę na siebie rolę posłańca złych wiadomości, wszelako decyzja zapadła, zanim jeszcze objąłem urząd. Wczorajszego wieczora potajemnie zorganizowano w Albany głosowanie mające na celu położyć kres prefekturze w obecnej postaci. Tym sposobem politycy mieli nadzieję jednym cięciem zlikwidować nocną i dzienną straż, a następnie utworzyć jej kosztem nowe oddziały na wzór londyńskiej policji miejskiej. Jakby tego było mało, chcąc ostatecznie związać mi ręce, postanowili wcielić w owe demokratyczne szeregi wszystkich strażaków, inspektorów zdrowotnych, komendantów portu, stróżów i lampiarzy oraz pozostałych nieszczęśników na usługach miasta. Właśnie zostałem poinformowany, iż ustawa ta została podpisana przez gubernatora. 207
- Panie burmistrzu, w naszym mieście przestępstwo niezmiennie idzie krok w krok z handlem i kulturą - odparł Hays. - To, że zbrodniczy element wdarł się w nasze ciało ustawodawcze, bynajmniej nie budzi mojego zdziwienia. Machina polityczna Tammany wiedziała, co robi, zaprzęgając biedotę do swoich usług. Pańscy wigowie będą mieli twardy orzech do zgryzienia, by dotrzymać kroku jej kandydatom, a co dopiero wziąć nad nimi górę. - W zupełności podzielam pańską opinię i niepokój, panie Hays. Wszelako moi najlepsi doradcy przekonują, iż wcale nie muszę postąpić w myśl owej ustawy. Podobno jeśli nie ratyfikuję planów demokratów, układ panujący obecnie musi zachować rację bytu. Hays patrzył prosto w przekrwione oczy Harpera, czekając na zakończenie sprawy. - Korzystajmy zatem z tego, co użycza nam los - podjął Harper, kierując spojrzenie za okno, gdzie na stacji omnibusów przy Ann Street pasażerowie wsiadali właśnie do pojazdu. - Dlatego postanowiłem, co następuje. Miast postąpić w myśl podjętej ustawy, wytrącę oręż mym przeciwnikom, zatrudnię dwustu funkcjonariuszy i w ten sposób utworzę własne siły porządkowe. Znajdą się tam wyłącznie rodowici Amerykanie, bezwzględnie lojalni wobec mojej osoby. Żadnego papisty. Ponadto na znak przełomu i w celu zwiększenia ich morale wszyscy będą nosić mundury. - Z całym szacunkiem, panie burmistrzu, moi ludzie na pewno się na to nie zgodzą. - Ich sprzeciw niewiele mnie obchodzi, panie naczelniku. A wolno spytać dlaczego? - Nie pierwszy raz mowa o mundurach, panie burmistrzu. Moi ludzie są zdania, że czuliby się w nich jak lokaje. - Powtarzam, ich pogląd nie robi na mnie żadnego wrażenia, naczelniku. Chyba nie wyraziłem się dostatecznie jasno. Wszyscy pańscy ludzie zostają zwolnieni, naczelniku, na mocy mojej suwerennej decyzji. Informuję pana, że dotychczasowe siły porządkowe zostają z dniem dzisiejszym rozwiązane. Będą niezwłocznie zastąpione nowymi ludźmi, którzy, pan raczy wybaczyć, w razie potrzeby staną na wysokości zadania i na znak swej lojalności i posłuszeństwa włożą mundury. Haysowi nawet nie drgnęła powieka. 208
- Rozumiem, że mimo to ja pozostanę na dotychczasowym stanowisku, panie burmistrzu? - W rzeczy samej. W chwili obecnej nie pozbawię pana urzędu, który - zdaniem ogromnych rzesz społeczeństwa, a również ja (może pan wierzyć lub nie) się do nich zaliczam - tak godnie sprawuje pan od tylu lat. Ile ma pan lat, jeżeli wolno spytać? - Niebawem skończę siedemdziesiąt trzy. - Siedemdziesiąt trzy! No proszę. A od którego roku piastuje pan swoją funkcję? - Od 1802. - Czterdzieści dwa lata. Na dobre i na złe. Darzę pana najszczerszym podziwem, kiedy jednak ustąpi pan ze stanowiska, co - pozwolę sobie zauważyć - nastąpi raczej prędzej niż później, z pewnością znajdę na jego miejsce godnego następcę. - Cóż, łaska pańska na pstrym koniu jeździ, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Najwięksi bandyci tego miasta będą mieć z pańskimi mundurowymi istne używanie, wspomni pan moje słowa. - Nie wątpię, że funkcjonariusze będą na to przygotowani. Zostaną odpowiednio przeszkoleni i uzbrojeni. Zastanawiam się, czy nie wyposażyć każdego z nich w nowy model rewolweru Colta. Rozmawiałem już na ten temat z pułkownikiem, toteż każdy nowy policjant otrzyma należyty rynsztunek. Harper powstał z wyściełanego krzesła i popatrzył na naczelnika z góry. - Mam już gotowy prototyp uniformu - oznajmił, podchodząc do lśniącej szafy ustawionej w północno-wschodnim rogu pokoju. Wyjął z niej rzeczony mundur. - Jak pan widzi, uszyto go ze sztywnej, trwałej tkaniny. Będzie się składał z bluzy, kamizelki oraz spodni w granatowym odcieniu. Guziki zostaną obciągnięte granatową serżą pod kolor, a na stójkach znajdą się wyszyte złotą nicią litery PM, na znak przynależności do Policji Municypalnej. Każdy policjant otrzyma swój numer, także wyszyty złotą nicią na kołnierzu, więc łatwo będzie można odróżnić jednego funkcjonariusza od drugiego. Dodatkowo na piersi każdego z nich znajdzie się oznaka w kształcie ośmioramiennej gwiazdy, na cześć ośmiu pierwszych holenderskich strażników, którzy strzegli porządku w mieście u jego zarania. Miedziana gwiazda stanie się symbolem lojalności 209
funkcjonariuszy. - I na koniec dodał z dumą: - Będzie to moja gwiazdorska policja, ot co! Z tymi słowy bez uprzedzenia rzucił Staremu Haysowi prototyp wspomnianej gwiazdy. Rzut był kiepski, ale naczelnik pochwycił odznakę ze zwinnością młodzieniaszka. - Chcę, aby działania nowej policji w głównej mierze polegały na propagowaniu idei wstrzemięźliwości - podjął burmistrz. - Mam przeczucie, że zamknięcie pałaców z rumem i bud z dżinem pozwoli nam zaprowadzić ład w mieście i pokazać papistowskim imigrantom, gdzie ich miejsce. Zacznę od zakazu sprzedawania alkoholu w niedzielę. - Pytanie tylko, z jakim skutkiem, panie burmistrzu - odrzekł Hays. - Walczę z bandytyzmem w tym mieście od wielu lat. Równie radykalny krok wymierzony w konkretną grupę społeczną zostanie poczytany za przejaw dyskryminacji i dodatkowo rozjątrzy konflikt, ci zaś, których chce pan zwalczać, urosną w siłę. - Bynajmniej nie zamierzam uchodzić za tyrana, panie Hays. Na dowód tego czwartego lipca, w Dzień Niepodległości, zamierzam urządzić wielką galę dla wszystkich mieszkańców miasta, nie wykluczając przebrzydłych Irlandczyków. Dla orzeźwienia podamy wyłącznie wodę mineralną. Opinia publiczna bije na alarm. Proszę wybaczyć, panie naczelniku, ale obaj musimy stawić czoło rzeczywistości. Chyba pan przyzna, że pańskie siły porządkowe nie znają się na zwalczaniu przestępczości ni w ząb. Ba, wielu z nich z ochotą pławi się w występku, czerpiąc zeń wymierne korzyści. John C. Colt, sierżant McArdel... nie trzeba daleko szukać, prawda? - Zważywszy na to, jakich ludzi mi podsyłano, sytuacja bynajmniej nie powinna budzić naszego zdziwienia. Opieszały kuzynek tego polityka, gnuśny wujaszek tamtego. Ileż to razy wydeptywałem ścieżki do Rady Miasta z prośbą o fundusze na zatrudnienie odpowiednich pracowników - przypomniał Hays. - Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. A co się tyczy sierżanta McArdela, nie znajduję nic na swoje usprawiedliwienie. - Rozumiem. Wszelako czy muszę panu przypominać, że pańscy funkcjonariusze, bez względu na pochodzenie, lekce sobie ważą chwytanie przestępców, częstokroć wspierając ich zbrodniczy proceder i czerpiąc z niego pełnymi garściami? A w najlepszym razie ugodzą się z okradzionym kupcem na nagrodę za zwrot utraconych dóbr, by następnie 210
podzielić się ze złodziejami pieniędzmi? Co gorsza, kupcy chętnie na to przystają i koło się zamyka. A złodziej rzadko trafia za kratki i gra policji na nosie. Kto wie, może zatem zmiany okażą się przełomowe? Na biurku burmistrza leżała rozłożona gazeta. Postukał w nią palcem. - Właśnie, oto kolejna kwestia, którą chciałem poruszyć - oznajmił. - Widział pan? Hays z wewnętrznej kieszeni wyjął binokle. - Czy powinienem zwrócić uwagę na coś konkretnego? Burmistrz wskazał pierwszą stronę. Było to „Sun”, a wytłuszczony nagłówek głosił, co następuje: ZDUMIEWAJĄCA NOWINA! EKSPRESEM VIA NORFOLK! ATLANTYK POKONANY W CIĄGU TRZECH DNI Wspaniałe zwycięstwo LATAJĄCEJ MASZYNY Pana Moncka Masona!!!! SZCZEGÓŁY PONIŻEJ! - Żyjemy w nowym świecie, panie naczelniku - oświadczył burmistrz. - Nie dalej jak wczoraj pewien człowiek przebył Atlantyk w zaledwie trzy dni. Jak się okazuje, psim swędem, ale w sumie co za różnica. Nic pan nie słyszał, Hays? Awiator Monck Mason leciał ponoć ponad kanałem La Manche do Francji. W pewnej chwili potężny podmuch wiatru uszkodził mu ster, w wyniku czego balon poleciał w przeciwnym kierunku i odbył najdłuższą podróż powietrzną wszech czasów. Po siedemdziesięciu pięciu godzinach wylądował w Karolinie Południowej. Artykułu wprawdzie nie podpisano, wszelako doszły mnie słuchy, iż jego autorem jest Edgar Allan Poe we własnej osobie. O ile się nie mylę, miał pan okazję się z nim zetknąć? 211
Hays utkwił wzrok w twarzy Jamesa Harpera, usiłując przeniknąć jego intencje. Był to potężny osobnik o bujnych bokobrodach. Miał rumiane policzki, krzaczastą brew oraz małe, świdrujące oczka. Hays uznał, że lepiej mieć się przed nim na baczności. - Istotnie, rozmawiałem kilka razy z panem Poe. Czasami przyjeżdżał z Filadelfii, by odwiedzić Johna Colta podczas jego pobytu w więzieniu. Mogę przeto powiedzieć, że go znam, acz niezbyt dobrze. Dlaczego pan o to pyta, panie burmistrzu? - Otóż powrócił do Nowego Jorku. Krążą pogłoski, że w pracy zwykł pan polegać na swoim instynkcie, panie Hays, swoistym głosie wewnętrznym. Ja również posiadam taki głos. Ów głos szepcze mi do ucha nazwisko Edgar Allan Poe, panie naczelniku. Jest to głos kobiety, głos Mary Rogers, i ten głos mi powtarza, że pan Poe przyczynił się do jej śmierci. Hays wychylił się naprzód, nie odrywając wzroku od oczu burmistrza. - Znam jego twórczość, włączając opowiadanie oparte na sprawie Mary Rogers, panie burmistrzu - odrzekł po chwili namysłu. - Niegdyś istotnie brałem pod uwagę jego udział w ucieczce Johna Colta oraz poniekąd w tym, co spotkało tę nieszczęsną młodą kobietę. W ciągu ostatnich dwóch lat odbyłem niezliczone rozmowy i prześledziłem niezliczone wskazówki, by uzasadnić owe podejrzenia, bez względu na tożsamość możliwego sprawcy oraz stopień zasadności danej hipotezy. I zmuszony byłem odrzucić każdą z nich, w tym również te, które dotyczyły pana Poe. - Czy mam przez to rozumieć, że zbadano wszystkie wątki związane ze śmiercią panny Rogers? - spytał Harper. - Oczywiście, że nie. Sprawa bynajmniej nie została rozwiązana, nie znaleziono mordercy, toteż próżno czerpać zadowolenie z wyniku śledztwa. Po tym jak pani Frederika Loss, właścicielka Nick Moore House, została postrzelona przez syna, jej wyznania rzuciły na morderstwo nowe światło, dostarczając informacji, których wcześniej nie udało się uzyskać. Na przykład że do jej oberży wezwano młodego lekarza, który miał wywołać u panny Rogers przedwczesny poród. Podług słów pani Loss, dziewczyna zmarła podczas wykonywania zabiegu. Kim był lekarz? Kim był ojciec nienarodzonego dziecka? Śledztwo nie udzieliło 212
odpowiedzi na te pytania, wszelako zapewniam pana, że zbadaliśmy wszystkie poszlaki. - Otóż to! Niniejszym proszę pana o wznowienie śledztwa i zapewniam, że tym razem pójdzie ono jak z płatka. Doszły mnie słuchy, że właśnie pan Edgar Allan Poe skompromitował tę młodą damę i przyczynił się do jakże nieszczęśliwego finału. Wiem na pewno, że to on, nikt inny, znajdował się w oberży pani Frederiki Loss w czasie tragicznej śmierci Mary Rogers. Hays zachował czujność. - Na podstawie czyjego zeznania opiera pan to oskarżenie? - spytał. Harper sięgnął po modną białą fajkę i z buńczuczną miną począł ją nabijać tytoniem z owalnego pojemniczka stojącego na biurku. - Przedni towar, prosto od Andersona - oznajmił. - Czyż to nie osobliwe, że nazwał on swój tytoń „Pociechą”? Doprawdy, ten człowiek to istny geniusz. Miesza tytoń z odrobiną suszonych wiśni. Cudowny aromat i miły, słodkawy posmak. Proszę się poczęstować. Pchnął pojemniczek w kierunku naczelnika. W pierwszym odruchu Hays miał zamiar odmówić, poprzestając na własnych zapasach. „Pociecha”, też mi coś. Wszelako zmienił zdanie i sięgnąwszy po wiśniowy tytoń Harpera, nabił fajkę. - Powiem panu jedno, panie Harper. Pani Loss nie miała powodu, by na łożu śmierci mijać się z prawdą. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Mary Rogers zjawiła się w jej oberży w towarzystwie zwyrodnialca, który mienił się dżentelmenem, w celu usunięcia ciąży. Sprowadzono młodego lekarza, który miał przeprowadzić zabieg, wszelako jego umiejętności zawiodły i operacja zakończyła się śmiercią dziewczyny; jeśli nie od razu, to dzień później. Trzy pytania pozostają bez odpowiedzi. Kim był ów lekarz, jakie nazwisko nosił osobnik towarzyszący dziewczynie oraz dlaczego tak nikczemnie sponiewierano jej ciało? - Poe był nią oczarowany bez reszty. - Harper wydmuchał z fajki pół tuzina obłoczków dymu, jeden po drugim, po czym wychylił się do przodu. - Osobiście uważam, że ten człowiek otacza się aurą tragizmu, żeby brać ludzi na litość, w szczególności kobiety. Doprawdy, te jego gierki doprowadzają mnie do istnej furii. Kobiety mu współczują, panie Hays. Wiem, iż na pewno dotyczyło to panny Rogers. Sama zresztą często o tym mówiła. 213
Has zmrużył oczy. - Znał pan ją bliżej, panie Harper? - Powiedzmy, że ją podziwiałem. Wszyscy ją podziwialiśmy. Była dla nas jak córka. Dla mnie, moich braci i współpracowników oraz wszystkich, którzy odwiedzali sklep Andersona. Poe jest człowiekiem żonatym. Żona jego bardzo niedomaga, a on współczujące damy bierze na lep swych łzawych opowiastek. Hays milczał. - Nie może pan o tym wiedzieć, panie naczelniku - podjął burmistrz - ale pan Poe dąży do wydania pewnego rękopisu. Jest to antologia, nieprzypadkowo zawierająca nomen omen sześćdziesiąt sześć opowiadań, czarcią liczbę, rozumie pan, o czym mówię. Wśród nich znajduje się „Tajemnica Marii Rogêt ”. Moim zdaniem ta konkretna opowieść stanowi ni mniej, ni więcej jak przyznanie się do winy oraz wołanie o pomoc. Powiem panu, co ostatecznie przekonało mnie o jego udziale w zbrodni, a dam głowę, że przyzna mi pan rację, panie Hays. Wspominał pan, że zna treść owego opowiadania i wie, na czym zostało oparte? - Owszem, czytałem je. Dzięki wytrwałej pomocy córki uważnie przeanalizowałem każdy detal. - Ja sam czytam rzadko - przyznał Harper. - Brak mi na to czasu. Wszelako pracownik mój wyłuszczył mi wszystkie istotne punkty. Jak już powiedziałem, opowiadanie, wraz z sześćdziesięcioma pięcioma innymi, znalazło się w zbiorze przesłanym mojemu wydawnictwu z prośbą o publikację. Ja jednak odmówiłem. Czy jest pan świadomy, że pan Poe wprowadził do początkowej wersji szereg istotnych zmian? Zagmatwał konkluzję tak, by odwrócić uwagę czytelnika od osoby podejrzanego. Częstokroć słyszałem, jak chełpi się karygodnie swą nadzwyczajną biegłością analizy i logicznego myślenia. Istotnie, potrafi wywrócić daną myśl na nice stosownie do własnych potrzeb, tworząc złudzenie błyskotliwości. Proszę mi wierzyć, panie naczelniku, pan Poe winien jest zbrodni, którą opisuje. Pierwsza wersja opowieści miała być podzielona na trzy odcinki. Dwa ukazały się zgodnie z planem w Snowdenie, wszelako na wieść o rewelacjach pani Loss autor czym prędzej odstąpił od wydania trzeciego, po czym miesiąc później, naprędce wprowadziwszy niechlujne poprawki, opublikował zakończenie w lutym ubiegłego roku. Czytał je pan, jak mniemam? 214
- Czytałem - potwierdził Hays. - Wynika z niego, że panna Rogers zmarła w wyniku aborcji. - W rzeczy samej. Zastanówmy się jednak nad tym, co zostało usunięte. Właśnie tam leży klucz do rozwiązania zagadki, czyż nie? - Proszę mówić dalej, panie burmistrzu. - Hays powstrzymał się od jednoznacznej odpowiedzi, ciekawy, dokąd zaprowadzą go dywagacje Harpera. - Chociaż odradzałem mu to z całego serca, mój znajomy wydawca George Palmer Putnam, człowiek nader przeze mnie ceniony, zgodził się wydać opowiadania Poego. Szczęściem zbiór został mocno okrojony, podobno liczy sobie obecnie trzynaście opowiadań, co też uważam za bardzo znamienne. Jestem pewien, że pan Putnam udzieli panu informacji na temat obu wersji opowieści o Mary Rogers. Chętnie panów poznam. Pan Poe sugeruje teraz, iż odrzucony zalotnik stał się łajdakiem, tym samym, który towarzyszył pannie Rogers w ostatnich chwilach życia. - I zapewne ma świętą rację, łaskawy panie - odparł Hays. - Ja sam nie widzę powodu, aby podważyć jego teorię. - Dokładnie! Nie mógł pan tego lepiej ująć, naczelniku. Nie rozumie pan, że mamy do czynienia z przyznaniem się do winy? Była z nim, mości panie! Była z tym piekielnym Poem! Za pierwszym razem podróżował po Hudson z serią wykładów, mówię o pobycie w Poughkeepsie. Nie odstępowała go podówczas na krok. Byli kochankami, mieszkali razem w hotelu. - Ma pan na to niezbite dowody? - Mówię panu, że ich widziano. Lubię znać swoich wrogów. - Burmistrz Harper wstał na znak, że rozmowa dobiegła końca. - Nie wątpię, iż jest pan wytrawnym znawcą charakterów, panie naczelniku. Życzę panu miłego dnia oraz powodzenia w schwytaniu tego zwyrodniałego przestępcy.
49. George Palmer Putnam - Przecież to bujda, tatusiu! - zawołała z oburzeniem Olga Hays, kiedy jej ojciec powrócił ze spotkania z nowo wybranym burmistrzem. Balonem przez Atlantyk? Wierz mi, tatku, nabijają nas w butelkę. 215
- Jak to? - spytał Hays, zdziwiony jej niezachwianą pewnością siebie. - Bujda? Podniósł ze stołu gazetę i przebiegł wzrokiem artykuł w poszukiwaniu czegoś, co niechybnie umknęło jego uwagi. - Moim zdaniem jest tak - zaczęła kategorycznie Olga. - Od razu zaznaczę, że opieram swą metodę analizy na tym, czego nauczyłam się od pana, panie naczelniku. - Uśmiechnęła się z zadowoleniem, uradowana, że wyprzedza ojca o krok. - Artykuł jest wprawdzie anonimowy, wszelako nazwisko autora nie budzi moich najmniejszych wątpliwości: Edgar Poe. Czytałam niedawno jego opowiadanie „Złoty żuk”. W przeciwieństwie do słabej „Tajemnicy Marii Rogêt ” jest to istne cacko, błyskotliwe i misternie skonstruowane. Rzecz dzieje się na wybrzeżu Karoliny Południowej i pada tam wzmianka na temat Fortu Moultrie, notabene tegoż samego, gdzie wylądowała owa machina latająca z dzisiejszego artykułu. Publicysta częstuje nas nader zgrabną historyjką, upstrzoną wszelako pseudonaukowymi i matematycznymi szczegółami, a mianowicie zasadą napędu oraz opisem ciepłych prądów powietrza. W mojej ocenie od początku do końca mamy do czynienia z kompletną bzdurą. „Sun” raz jeszcze postanowiło rozdmuchać aferę, a tym samym zwiększyć swoją sprzedaż. - Przyznam, że w ogóle nie zwróciłem na to uwagi, Olgo. Opowiadaj, proszę, śledzenie twego toku rozumowania sprawia mi niekłamaną przyjemność. - Czas jakiś temu, podczas wykładu, na który wybrałam się ze swą drogą przyjaciółką panną Annie Lynch, pan Poe opowiadał, że podczas służby wojskowej stacjonował w Fort Moultrie, tym samym, gdzie rozgrywa się akcja „Złotego żuka” i gdzie rzekomo wylądował balon. Nie wątpię, że on sam bynajmniej nie uznałby tego za zbieg okoliczności. Niezwykła dziewczyna, pomyślał z zachwytem Hays, lecz ograniczył się do lakonicznego „Rozumiem”. Olga z zapałem mówiła dalej. - Weźmy do tego jeszcze tytuł gazety i voilà! - To znaczy? - Ejże, tatusiu. To znaczy, że biorąc pod uwagę reputację „Sun”, dziennik ów nie zawaha się okpić naiwnych czytelników. Bez wątpienia 216
mamy do czynienia z tym samym geniuszem edytorskim, który przyczynił się do Bujdy Księżycowej. Hays uniósł brew. Dokładnie wiedział, o czym mowa. Przed dziesięcioma laty tenże sam dziennik osiągnął niezrównany rozgłos i nakłady za sprawą artykułu, który zapisał się w historii jako Bujda Księżycowa. Artykuł ów donosił, jakoby słynny angielski astronom sir John Herschel wypłynął do Afryki Południowej uzbrojony w gigantyczny teleskop i miał na celu przestudiowanie Galaktyki z całkiem innej niż dotąd perspektywy. W sensacyjnych wydaniach, które ukazywały się w ciągu kolejnego tygodnia, publikowano coraz to nowe doniesienia z Kapsztadu, wedle których wybitny naukowiec ten, dzięki wytrwałej obserwacji kosmosu, dostrzegł na Księżycu człekokształtne postaci bytujące wśród tamtejszych lasów i jezior. Mierzyły niewiele ponad metr wzrostu i podobno miały skrzydła z cienkiej, bezwłosej membrany. Sir John opisywał je jako żółte; ponadto twierdził, że określenie ich mianem ludzi byłoby cokolwiek przesadzone. Przypominały raczej pelikany bądź ogromne nietoperze, choć zdaniem uczonego zdradzały pewne cechy ludzkie, ponieważ gustowały w dobrym jedzeniu i beztroskim spędzaniu wolnego czasu. Doniesienia te wzbudziły niesłychaną sensację i niepozorne „Sun” z dnia na dzień zyskało status najpopularniejszego dziennika nie tylko w Nowym Jorku, ale i w całym kraju. Przez dziesięć dni cały naród żył doniesieniami z Kapsztadu, po czym „Journal of Commerce” zdemaskował sprawę jako kompletną mistyfikację. Tak czy inaczej, książkowa wersja serii artykułów pod tytułem „Żart księżycowy, czyli na Księżycu są ludzie”, napisana przez przedsiębiorczego wydawcę „Sun”, wciąż cieszyła się niesłabnącym powodzeniem i sprzedawała się jak świeże bułeczki. - Moim zdaniem to ze wszech miar zrozumiałe - uzupełniła Olga. Pan Poe chce uzyskać rozgłos na miarę poprzednika i zdobyć sławę. Logika Olgi nie budziła najmniejszych wątpliwości i Stary Hays w duchu przyznał córce rację. *
Po szybkim podwieczorku wrócił do Tombs, gdzie niezwłocznie skreślił list zaadresowany do siedziby wydawnictwa Wiley & Putnam z 217
prośbą o spotkanie z jego właścicielem, panem George'em Putnamem, nie zdradzając wszelako celu. Odpowiedź nadeszła w ciągu godziny. „Czekam na pana w moim gabinecie”. Wydawca był do dyspozycji naczelnika. Później tego samego popołudnia Stary Hays udał się do siedziby Wiley & Putnam, położonej przy Broadway 155. Wprawdzie nie mogła równać się przepychem z imperium Harperów przy Ann Street, ale i tak robiła wielkie wrażenie. Puszyste dywany rodem z Orientu, przygaszone lampy gazowe oraz - wszędzie, jak okiem sięgnąć - mahoniowe półki po brzegi wypełnione imponującym dorobkiem wydawnictwa. Hays znał Putnama tylko z widzenia. Wpadali na siebie przy różnych okazjach, kiedyś ktoś ich sobie przedstawił. Putnam był masywnym mężczyzną w kwiecie wieku, o prostym nosie i rdzawych bokobrodach oraz bystrym spojrzeniu ciepłych, brązowych oczu. Dokonawszy w myślach oceny regularnych rysów i kształtnych brwi wydawcy, Hays nie po raz pierwszy uznał go za człowieka prawego i honorowego. Nic nie wskazywało na to, aby musiał zmienić swą wcześniejszą o nim opinię. Na widok pytającego wzroku Putnama bez ogródek przystąpił do rzeczy. - Jakie jest pańskie zdanie na temat pana Poe? - spytał. Pan Putnam bynajmniej nie okazał zdziwienia. - Mówimy o autorze czy o człowieku? - zapytał. - W jakim kontekście miałbym się wypowiedzieć? Uważam, że pan Edgar Poe to człowiek dziwny, acz ze wszech miar godny podziwu. - Dziwny? Jak to? - Przecież nie będę panu tłumaczył znaczenia tego słowa, panie naczelniku - odparł z półuśmiechem wydawca. - Biorąc pod uwagę jego twórczość, człowiek dochodzi do wniosku, iż dla autora nie ma rzeczy niemożliwych, nieprawdaż? Hays zastanowił się nad jego słowami. Odrzekł, iż jest świadomy upodobania do makabry, widocznego w utworach Poego, spytał jednak, czy jest to wyłącznie zabieg twórczy... - ...czy też może przejaw jego osobowości? Putnam zasznurował wydatne usta. - Zabieg twórczy, jak najbardziej - odparł. - Rzekłbym nawet, iż dość przewrotny. Proszę jednak zwrócić uwagę na motywy tego człowieka, 218
panie Hays. Znam go od wielu lat i uważam za jednego z najambitniejszych pisarzy. Styl jego jest świadomy i pełen rozmachu, a przy tym mamy do czynienia z najbardziej samotną istotą pod słońcem. Kiedy jest trzeźwy, ze świecą szukać większego odeń dżentelmena. Wszelako gdy zagląda do kieliszka, kompletnie nie dba o to, co się z nim dzieje. Hays omiótł wydawcę przelotnym spojrzeniem. - Czytał pan opowieść wzorowaną na sprawie zabójstwa panny Mary Rogers? - zapytał. - Naturalnie. - Nie ulega wątpliwości, że tytułowa Maria Rogêt to właśnie nasza panna Rogers, prawda? - W rzeczy samej, panie naczelniku. Autor bynajmniej tego nie kryje. - Czy nie odniósł pan aby wrażenia, że pan Poe dysponuje nader dokładnymi informacjami jak na niewinnego obserwatora zdarzeń? - Nie jestem pewien, czy rozumiem, do czego pan zmierza. Sugeruje pan, że Edgar Poe maczał palce w zabójstwie tej nieszczęsnej dziewczyny? - Bynajmniej. Chciałbym tylko wiedzieć, z jakiego źródła pan Poe zaczerpnął aż tak dokładne informacje. Putnam odkaszlnął. - Jeśli wierzyć jego słowom, zna je z dzienników. Mówił mi, że oparł się głównie na „Brother Jonathan” oraz „Heraldzie” Jamesa Gordona Bennetta. Nie mam powodu, aby mu nie wierzyć. George Palmer Putnam raz jeszcze zasznurował usta, zastanawiając się głęboko. Wreszcie popatrzył na naczelnika i dodał ściszonym głosem: - Wszyscy ją znaliśmy, panie naczelniku. To była cudowna dziewczyna. Niezmiernie jej nam brakuje. Trudno pogodzić się z taką stratą. Na widok jego wzruszenia Hays odczekał chwilę z kolejnym pytaniem. - Czy wiedział pan o romansie łączącym Mary Rogers z Edgarem Poe? Putnam nie wahał się ani chwili. - Coś niecoś obiło mi się o uszy. Wszelako staram się nie przywiązywać wagi do pogłosek. 219
- James Harper wspomniał mi, że zgodził się pan wydać antologię pana Poe. - Owszem. - Podobno pierwotny zbiór zawierał sześćdziesiąt sześć opowiadań i został skrócony do trzynastu. - Ustaliliśmy, iż opowiadań będzie dwanaście. - Rozumiem. Czy „Tajemnica Marii Rogêt ” też ukaże się w owym zbiorze? - Tak jest. - Czy mógłbym pana prosić o tę antologię? Putnam odpowiedział, że książka nie jest wprawdzie gotowa, wszelako może zaproponować odbitkę szczotkową. I niezwłocznie wezwał pracownika, aby takowej poszukał. Kiedy czekali na powrót młodego człowieka, Hays kontynuował przesłuchanie. Zapytał Putnama o różnice dzielące wersję Snowdena od wersji obecnej. Putnam zmarszczył brwi, pytając, skąd naczelnikowi o nich wiadomo, na co Hays ponownie wspomniał o burmistrzu Harperze. Po chwili namysłu Putnam odparł, że o ile mu wiadomo, do obecnej wersji wprowadzono siedemnaście poprawek. Istniały również plany opatrzenia tekstu przypisami. - Sprawa Mary Rogers wyblakła już w ludzkiej pamięci - dodał. Niektórym przyda się parę słów gwoli przypomnienia. Hays poprosił o wskazanie owych poprawek. - Niestety nie potrafię panu pomóc. Zajmował się nimi mój redaktor, pan Duyckinck, który współpracował blisko z panem Poe. Nie leży to w mojej gestii. Dodał jednak, iż jego zdaniem miały one na celu ukazanie pana Poe w bardziej korzystnym świetle, jako bystrego obserwatora kwestii związanych ze sprawą morderstwa. Bądź co bądź dowiedział się prawdy o losie dziewczyny „razem z nami wszystkimi”, czyli dopiero po pamiętnym wyznaniu pani Loss. - Panie Putnam, z moich obserwacji wynika, iż lwia część fabuły sprowadza się do trywialnych spostrzeżeń na temat owłosienia rąk, pleśni, wyglądu topielców, wstążek, kwestii tego, czy złoczyńcy noszą chustki do nosa, tempa wzrostu trawy oraz cech charakterystycznych tkaniny rozdartej przez ciernie. Pomimo zapewnień autora, jakoby 220
zastosował w śledztwie wszelkie metody, które stosować należy, mam pewne wątpliwości co do wartości jego domysłów. Logika nie budzi moich zastrzeżeń, wszelako zwykłem przede wszystkim polegać na instynkcie, sir. Proszę się uważnie zastanowić nad odpowiedzią, panie Putnam - dodał Hays. - Czy pańskim zdaniem Edgar Poe miał coś wspólnego ze śmiercią Mary Rogers? Putnam w zdumieniu rozdziawił usta. - Dobry Boże, ależ skąd! - odparł bez namysłu. - A pan tak myśli, panie naczelniku? I Harper też? Śmierć Mary Rogers była wielką tragedią, lecz moim zdaniem nie ma tu mowy o morderstwie. Czy pan Poe miał w niej udział? A na czym niby miałby polegać? - To ja pana pytam. Z gardła Putnama dobył się głuchy odgłos. - Ostatnimi czasy pan Poe zwrócił na siebie uwagę wielu osób. I to bynajmniej nie w dobrym świetle, mogę pana o tym zapewnić. - Putnam błagalnie rozłożył ręce. - Mary Rogers była kochana i podziwiana, a gdy ci dwoje się do siebie zbliżyli, wielu się to nie spodobało. O ile wiem, ich drogi się rozeszły. Słyszał pan, że przyjechał do Nowego Jorku? Ten człowiek to urodzony wichrzyciel, mówię panu. To najbardziej bezlitosny krytyk w kraju, nikomu nie przepuści. Wielu spośród jego zagorzałych wrogów hołduje przeświadczeniu, iż ta zawziętość wynika po prostu z zazdrości i rozgoryczenia. Znając go, jestem skłonny przyznać im rację. Bywa miły, tylko jeśli czegoś potrzebuje: pracy, pieniędzy, pochlebnej recenzji. Miałem okazję przekonać się o tym na własnej skórze. To bezwzględny karierowicz, panie naczelniku, i nikt temu nie zaprzeczy. Z przykrością stwierdzam, że ma na uwadze wyłącznie własny interes. Ale, panie naczelniku, skoro mnie pan pyta, czy uważam go za mordercę, za mordercę Mary Cecilii Rogers, moja odpowiedź stanowczo brzmi: nie!
50. W sklepie tytoniowym Naczelnik Jacob Hays w młodości patrolował nocą ulice, począwszy od najbardziej wysuniętego na północ Bayard Mount aż do południowego Castle Garden oraz teren dzielący North River z East. Siedziba Wiley 221
& Putnam mieściła się na Broadwayu przy Cedar Street, pięć przecznic od zielonego parku City Hall. Pożegnawszy się z Putnamem, Hays postanowił wrócić do Tombs na piechotę i zażyć nieco świeżego powietrza. Zbliżał się fajrant, na ulice wyległy rzesze młodych kancelistów oraz jegomościów z głowami przyprószonymi siwizną, po czym dokoła zaroiło się od przedstawicieli wszystkich profesji, którzy spiesznie dążyli do domów na kolację. Chcąc uniknąć tłoku, naczelnik postanowił wstąpić do sklepu z tytoniem, w którym niegdyś pracowała Mary Rogers. Czekała go tam niespodzianka. Nie widział Johna Andersona od kilku miesięcy; jak się okazało, właściciel owego przybytku, człowiek dość młody, przynajmniej w porównaniu z wiekowym naczelnikiem, postarzał się w widoczny i niezbyt ładny sposób. Stał zgarbiony za kontuarem, przesypując aromatyczne liście z jednego pojemnika do drugiego. Na widok Haysa od razu się wyprostował, ten jednak poprosił, by właściciel sklepu nie przerywał swojej czynności, i w milczeniu przyglądał mu się przez kilka chwil. Następnie wymienili parę uprzejmych słów i naczelnik skierował rozmowę na inne tory. - Panie Anderson - zaczął - czy zna pan dobrze pana Poe, który jak mi wiadomo, odwiedza czasem pański lokal? Anderson pokiwał głową. - Zachodzi tu czasem podczas pobytu w Nowym Jorku - odrzekł. Dawniej robił to częściej, ale - mówiąc wprost - przeważnie nie śmierdzi groszem. Zwykle ktoś się nad nim lituje i kupuje mu zapas tytoniu. Pan Poe siada wówczas i wiedzie uczone pogawędki o literaturze, racząc się przy tym grzanym winem lub porto. - Czy doszły pana słuchy, że bawi obecnie w Nowym Jorku? - Nic mi o tym nie wiadomo. - Powiedzmy, że tak właśnie jest. Czy mógłby pan wskazać miejsce jego pobytu? - Niestety nie. - Rozumiem - odparł Hays. - Panie Anderson, czy pan Poe utrzymuje z ludźmi przyjacielskie stosunki? Anderson wzruszył ramionami. - Z niektórymi owszem. Z innymi... nie bardzo. Jak każdy. - Kogo zaliczyłby pan do tej drugiej grupy? 222
- Sumienie mi nie pozwala wskazać konkretnych osób. - Rozumiem. A na czym polegały relacje pana Poe z panną Rogers, o ile w ogóle może być o takowych mowa? Anderson zmrużył oczy. - Podziwiał ją. Wszyscy podziwiali moją Mary - odparł głucho. - Czy zabiegał o jej względy? Anderson poczerwieniał. Zdaniem Haysa wyglądał tak, jakby zadławił się kulą własnej „Pociechy”. Wreszcie odparł z wahaniem, że istotnie łączyła ich pewna zażyłość, ale nie potrafił tego uzasadnić. I dodał, że wcale by się tym nie zdziwił. - Gdyby co? - Gdyby faktycznie łączyła ich zażyłość. Wszyscy uderzali do niej w koperczaki. Ci literaci to typki spod ciemnej gwiazdy. Taka piękna dziewczyna i takie bufony. - Dostał ataku kaszlu, mokrego, charczącego. - Wielka szkoda - wydusił wreszcie. Hays dostrzegł łzy w jego oczach i nie wiedział, czy przypisać je atakowi kaszlu, czy też wzmiance o Jego Mary”. W głębi sklepu zobaczył grupkę mężczyzn, którzy tradycyjnie raczyli się grzańcem i ostrym serem położonym na rozchwianym stoliku. Wśród nich znajdował się James Gordon Bennett z „Heralda”, który na widok naczelnika spiesznie powstał z miejsca. - Ach, więc powrócił pan do sprawy Mary Rogers, panie naczelniku? - zapytał prosto z mostu, nie trudząc się „Dzień dobry” ani nawet „Przepraszam”. - Z przykrością stwierdzam, że nigdy od niej nie odstąpiłem, proszę szanownego pana - odparł Hays. - Sprawy z wolna posuwają się do przodu. - Muszę ze wstydem przyznać, że podsłuchałem niechcący nazwisko Poego. Czy miał pan na myśli Poego autora? - Bennett z góry znał odpowiedź. - Chyba pan Poe nie jest zaplątany w tę straszliwą sprawę? - Istotnie nie jest. - Hays odwzajemnił fałszywy uśmiech wydawcy. - Po prostu dręczy mnie parę pytań. Czy jest coś, o czym chciałby mi pan powiedzieć? - A cóż mógłbym powiedzieć takiego, o czym pan już nie wie, panie naczelniku? Pomyślmy. Oczywiście słyszał pan o trzech ostatnich utworach pana Poe, w których autor ostrzy sobie język na miejscowych 223
literatach? Pierwszy z nich nosi tytuł „Tyś nim jest”. Drugi to „Podłużna skrzynia”. Oba, jak panu oczywista wiadomo, przewrotnie nawiązują do sprawy Johna Colta. Trzecie opowiadanie, jak radośnie poinformował Bennett, czyli „Okulary”, opowiada historię obłąkanej miłości młodego człowieka do własnej praprababki. - Złośliwi twierdzą, że pan Poe czerpał garściami z własnej sytuacji życiowej: poślubiony małoletniej kuzynce, ma za teściową własną ciotkę. Inni posuwają się jeszcze dalej, twierdząc, jakoby pan Poe utrzymywał intymne stosunki z własną wiekową krewną. Mam nadzieję, iż nie mają one zgoła nic wspólnego z rzeczywistością - uzupełnił Bennett. Hays odparł, że nic mu o tym nie wiadomo. - Któż mógłby szerzyć takie pogłoski? - zapytał. - A kto wie, gdzie plotki biorą swój początek? - skwitował Bennett. - Czy chciałby pan podzielić się ze mną jeszcze innymi spostrzeżeniami na temat autora? - Na temat pana Poe? - Wydawca teatralnie zawiesił głos, nie zważając na kpiący ton naczelnika. - Hm, muszę przyznać, iż nie cieszy się zbytnią sympatią. To pijak, który nie stroni też od innych używek. Niepoprawny kobieciarz gustujący w młodszych od siebie i bufon o cokolwiek wybujałym ego. Cóż jeszcze mógłbym dodać... Sam nie wiem, panie naczelniku. - Bennett wzruszył ramionami. - Ale powiem panu jedno. Jeśli istotnie szuka pan tego, o którym mowa, znam kobietę, która może przyjść panu z pomocą. O ile pamiętam, nazywa się Mary Jenkins i była zaręczona z panem Poe, kiedy oboje mieszkali w Baltimore. Czas jakiś temu, po tym jak zuchwały John Colt wymigał się od stryczka, znaleziono pana Poe, jak błąkał się opodal jej domu w Jersey City, mamrocząc o swej miłości do Mary. Czy chodziło o Mary Jenkins, czy może inną niewiastę o tym imieniu, na przykład Mary Rogers, tego nie umiem panu powiedzieć.
51. Mary Deveraux James Harper dotrzymał słowa. Następnego ranka po spotkaniu w ratuszu straż dzienna i nocna zostały w trybie natychmiastowym rozwiązane, 224
co naczelnik przyjął bez zdziwienia, acz z niejakim zawodem. Haysowi pozostał tylko Balboa, jedyny zaufany człowiek, który miał wyprawić się promem do Jersey City na poszukiwania pani Mary Jenkins. Pan Merritt, sędzia pokoju powiatu Hudson, odszukał jej nazwisko na liście podatników i wyborców, a następnie poinformował wysłannika Haysa, iż mieszka ona na północnych obrzeżach zagajnika i jest żoną krawca pracującego opodal biur rachunkowych na Wall Street. Balboa powrócił na Courtland Street z niewiastą lat około trzydziestu, zdrową i krzepką, o gładkiej cerze i bujnych rudawoblond włosach. Hays wstał na jej widok, przestrzegając wszelkich zasad uprzejmości. Przedstawił się i wyniszczył pani Jenkins powody, dla których wezwał ją do Nowego Jorku. Lekko dygnęła w odpowiedzi. - Poinformowano mnie już, w czym rzecz - odrzekła. - Sędzia Merritt pokrótce przedstawił mi całą sprawę, a ja powiedziałam mu, że nic mi nie wiadomo o miejscu pobytu pana Poe. Hays postanowił nie drążyć owej kwestii, choć nie omieszkał przypomnieć swemu gościowi, iż „praworządni obywatele, bez względu na płeć, zawsze mówią prawdę”, po czym dodał, że jest jej niezmiernie wdzięczny za pomoc i fatygę. Przeprosił też, za sprawienie kłopotu. - Jak dobrze pani go zna? - spytał. - Kochał mnie kiedyś, a ja jego. - Proszę wybaczyć śmiałość, ale co dokładnie między wami zaszło? - Było to wówczas, kiedy mieszkałam w Baltimore - zaczęła. - Nosiłam wtedy nazwisko Starr, wszelako posługiwałam się nazwiskiem Mary Deveraux, gdyż uważałam je za bardziej romantyczne. Byłam bardzo młoda, miałam zaledwie siedemnaście lat. Przyjaźniłam się z Mary Newman, mieszkającą po sąsiedzku przy Essex Street. Była bardzo miła, często siadywałyśmy razem na schodach przed domami i oddzielone tylko balustradą patrzyłyśmy na świat. Edgar mieszkał tuż obok, w domu pani Clemm. Wiedziałam, kim jest, był młodym żołnierzem i poetą. Brat jego napisał tragedię o nim i jego nieszczęśliwej miłości do Elmiry Royster z Richmond, mówiło o tym całe miasto. Dla tak młodej dziewczyny jak ja był kimś w rodzaju romantycznego bohatera. Dużo 225
czasu spędzał na poddaszu, przy biurku, a ja ze swego okna widziałam, jak pisze. Pewnego dnia nasze spojrzenia się zetknęły i pomachał do mnie białą chusteczką. Zdarzało się to coraz częściej: machaliśmy do siebie chustkami albo wymienialiśmy sygnały, a któregoś dnia do naszego domu zapukała jego kuzynka, dziewięcioletnia wówczas słodka Virginia, z prośbą o pukiel moich włosów. Naturalnie nigdy nie opowiedziałam Mary Newman o całym zdarzeniu, któregoś jednak dnia, kiedy swoim zwyczajem siedziałyśmy na schodach, ujrzałyśmy zmierzającego w naszą stronę Eddiego. Mary spytała szeptem, czy go znam, na co ja skłamałam, mówiąc, że skądże znowu. „Ejże, przecież to Edgar Poe!”, odparła bez tchu. „A któż to taki?”, zapytałam. „Niedawno wrócił z West Point”, ona mi na to. „Jest poetą. Ach, trzymajcie mnie! Idzie do nas! Czyż nie jest przystojny?!”. Hays uśmiechnął się pobłażliwie. - Moja córka w pełni podziela to zdanie - odpowiedział. - Kilkakrotnie brała udział w jego odczytach i uważa go nie tylko za ideał męskiej urody, ale i dżentelmena o nader ujmującym głosie i usposobieniu. Pani Jenkins odwzajemniła uśmiech naczelnika. - Proszę sobie zatem wyobrazić, jak piorunujące wrażenie robił na podlotkach. Przywitał się z Mary, ale usiadł obok mnie i z miejsca począł się rozwodzić nad moimi włosami. Mało nie zemdlałam, mówię panu. Mówił, że mam najpiękniejsze włosy, jakie kiedykolwiek widział, włosy, które od zawsze budziły zachwyt największych poetów. Od tego dnia przez kolejny rok widywaliśmy się codziennie. - Istotnie musiał być panią oczarowany. Z góry przepraszam za to pytanie, pani Jenkins, ale proszę mi zdradzić, jak się w tym okresie zachowywał? - Oczy Haysa błyszczały z zaciekawienia. - Czy był czuły? - Czuły? Kipiał taką namiętnością, że moje przyjaciółki bały się go jak ognia i przestrzegały mnie przed jego temperamentem. Gardził tymi, których uważał za głupców, i nie znosił trwonić energii na błahe tematy. Powtarzał, że jeśli kocha, to bez granic, a ja przekonałam się, że to szczera prawda. - Jak mniemam, niewiele się pod tym względem zmienił. - Tego nie wiem. Muszę przyznać, że był tkliwy i serdeczny, lecz 226
i bardzo zazdrosny, miał wybuchowy temperament. Ogarnięty wzburzeniem w ogóle nad sobą nie panował. Bardzo był niezrównoważony. Podejrzewam, iż zostało mu to aż po dziś dzień. Często żartowałam, że jest zanadto inteligentny, ale on nie widział w tym nic śmiesznego. Wyszydzał wszelkie świętości i nigdy nie chodził do kościoła. Czasami napomykał o tajemnicy, która rzucała cień na jego osobę. Zaklinał się, iż jest stworzony do cierpienia, które będzie mu towarzyszyć przez całe życie. Byliśmy młodzi, tylko miłość była nam w głowie. Virginia zawsze przynosiła mi jego liściki. Powtarzał mi często, że Mary to jego ulubione imię. Rodzina moja za nim nie przepadała. Na wieść o zalotach Eddiego mój brat wziął mnie na stronę i powiedział: „Chyba nie zamierzasz poślubić tego człowieka, Mary? Prędzej wolałbym ujrzeć cię w grobie aniżeli u jego boku. Nie jest zdolny utrzymać siebie, a co dopiero żonę”. Na co ja, równie romantyczna jak mój ukochany, odpowiedziałam, iż wolę trwać przy nim o suchym chlebie aniżeli w pałacu jako żona innego. - Zapewne brata zdenerwowała ta odpowiedź? - I to jak jeszcze! - Proszę mówić dalej. I co się stało? - No cóż, pewnego dnia odwiedził nas pewien dżentelmen i Eddie był o niego bardzo zazdrosny. Ten pan nazywał się Morris. Pamiętam to jak dziś. Był przyjacielem mojego ojca i znał Eddiego, toteż postanowił zabawić się jego kosztem i udawał, że się do mnie zaleca, poufale nazywając mnie po imieniu. Wywiedziawszy się, że ulubioną pieśnią Eddiego jest „Pójdź, spocznij na tym łonie”, poprosił, żebym mu ją zaśpiewała. Spełniłam jego prośbę, Eddie zaś biegał po pokoju, gryząc paznokcie. Po wyjściu pana Morrisa bardzo się pokłóciliśmy, po czym wypadł z pokoju, odgrażając się, że jeszcze tu wróci. Siedziałam i płakałam, a kiedy wreszcie się zjawił, po raz pierwszy ujrzałam go pijanego. Wyjaśnił, że na moście spotkał paru znajomych kadetów z West Point, którzy zaprosili go do Barnum's Hotel na kolację i szampana. Noc była księżycowa i usiedliśmy swoim zwyczajem na ganku. Potem znów się pokłóciliśmy. Wreszcie zerwałam się z płaczem i wbiegłam do pokoju, gdzie siedziała z robótką moja matka. „Mary, co się stało?!”, zawołała. Eddie przyszedł za mną. Nigdy nie widziałam go w takim stanie i byłam przerażona. Matka kazała mi iść na górę, co niezwłocznie uczyniłam. Wtedy 227
on mówi do niej: „Chcę porozmawiać z pani córką. Jeśli pani nie każe jej zejść na dół, pójdę za nią”. Matka moja była wysoką kobietą i zagrodziła mu drogę ze słowami: „Nie ma pan żadnych praw, nie wolno panu wchodzić na górę”. „Ależ mam prawo”, upierał się Eddie. „Jest moją żoną w obliczu niebios!”. Mary Jenkins potrząsnęła głową, na poły z niedowierzaniem, na poły z rozbawieniem. - Wyobraża sobie pan?! - zawołała ze śmiechem. Wzrok miała szklisty; Hays nie wiedział, z bólu czy z wesołości. Po chwili się opanowała. - Matka miała już tego serdecznie dosyć. Złajała go, po czym kazała mu iść do domu i położyć się spać. - I co zrobił? - Poszedł. Przestałam go widywać. Prawdę powiedziawszy, miałam sporo szczęścia, że się od niego uwolniłam. Nie był człowiekiem wielkich zasad, nie liczył się z prawami Boga ani człowieka. Uważał się za ateistę i nie przywiązywał wagi do świętości małżeństwa. Cudem mi się upiekło. - Pewnie ma pani rację. - Ach, jestem tego pewna. Po wspomnianej kłótni zerwałam z nim wszelki kontakt. Napisał do mnie list, lecz odesłałam mu nierozpieczętowany. Napisał znowu, i jeszcze raz, wreszcie na przekór zdrowemu rozsądkowi rozcięłam kopertę i przeczytałam, co ma mi do powiedzenia. Zwracał się do mnie bardzo oficjalnie, nazywając mnie „szanowną panną Deveraux”. Oskarżył mnie o brak serca i zawziętość, a nawet pozwolił sobie na drwinę. Pokazałam jego list matce, która pokazała go babce, a ona z kolei wujowi Jamesowi. Wujek mój bardzo się obruszył i w odpowiedzi posłał Eddiemu kąśliwą wiadomość, bez mojej wiedzy. W tym samym czasie w jednym z baltimorskich dzienników ukazał się złożony z sześciu bądź ośmiu wersów poemat Eddiego zatytułowany „Do Mary”. Był to bardzo przykry wiersz, opowiadający o kaprysach i zmienności. Przeczytali go wszyscy moi krewni i znajomi, i oczywiście wiedzieli, do kogo jest skierowany. Tymczasem Eddie po otrzymaniu listu wuja wpadł w straszną złość. Kupił nahajkę, poszedł do sklepu wuja Jamesa i po krótkiej rozmowie zdzielił go tym batem. Wujek liczył sobie podówczas ponad pięćdziesiąt lat. Ciotka i kuzyni pospieszyli wujowi na pomoc i w 228
trakcie szarpaniny rozdarli Eddiemu surdut od kołnierza aż do dołu. Wreszcie Eddie upchnął nahajkę w rękawie i powiewając rozdartym surdutem, wypadł na ulicę. W ślad za nim podążała sfora rozochoconych wyrostków. Przyszedł do naszego domu, po czym wyjął z kieszeni list wuja i oznajmił, że w odpowiedzi na zawarte w nim zniewagi właśnie rozprawił się z jego autorem. Następnie rzucił nahajkę do moich stóp z okrzykiem: „Proszę, oto prezent dla pani!”. Wybiegł z domu i od tamtej pory prawie się nie widywaliśmy. - Odwiedził panią w zeszłym roku w Jersey City, nieprawdaż? - W zeszłym? Nie, w jeszcze poprzednim. Był w opłakanym stanie. Niepokoiłam się o jego zdrowie. - Rozumiem, że pani obawy okazały się bezpodstawne? Jest przecież zdrów i cały. - Nie wiem. Dawno go nie widziałam. - Ale słyszała pani? - Cóż takiego? - Że przebywa w Nowym Jorku. Czy pani wie, gdzie jest? Gdzie mógłbym go znaleźć? - Nie. - Pani Jenkins utkwiła wzrok w przestrzeń, jakby wracała myślami do dawno minionych dziejów. - Nie wiem.
52. Nowojorskie Słońce*, nowojorski Księżyc oraz wszystkie gwiazdy Nowego Jorku * Nawiązanie do tytułu dziennika „The Sun”.
- Dowiedzieliśmy się zatem - powiedział Stary Hays do córki pilnującej kurczaka, który pod jej czujnym okiem dusił się w rondlu - że pan Poe bywa popędliwy w miłości i w czynach. Ale wciąż nie wiemy, czy byłby zdolny do popełnienia zbrodni, o którą oskarża go nasz burmistrz. - Nie dbam o niuanse, tatusiu - odrzekła Olga. - Jeśli Mary Rogers faktycznie zmarła podczas usuwania ciąży, czy nie możemy uznać tego za morderstwo? A ofiarą zbrodni jest nie tylko ona, ale i jej nienarodzone dziecko. Na miłość boską, tatusiu, a jeśli ta dziewczyna czuła, jak 229
porusza się w jej łonie? Jak pod jej sercem bije drugie, małe serduszko? Hays wiedział, że córka ma już swoje zdanie. Patrzył, jak przekłada potrawę z rondla na półmisek i niesie na stół. - Winienem przyznać ci rację - oznajmił i usiadł przy stole, nie odrywając od niej spojrzenia. - Nie musisz mnie przekonywać. Najbardziej zaś gnębi mnie to, że nie tylko zmarła podczas nielegalnego zabiegu, ale ktoś usiłował to zatuszować, bezczeszcząc jej ciało, by nadać czynowi pozory gwałtu i morderstwa. Olga postawiła tylko jedno nakrycie, po czym usiadła i patrzyła, jak ojciec je. - Po cóż miałby to robić? - zapytała. - Sam się nad tym zastanawiam. Najprawdopodobniej po to, aby odwrócić uwagę od własnej osoby. - A jednak podejrzany numer jeden, pan Edgar Poe, robi wszystko, ażeby ją na siebie zwrócić! - Rozbłysły jej oczy. - Wiem, jak bardzo go cenisz, Olgo, ale ten człowiek może być winny morderstwa - przypomniał Hays. - „Może” to wielkie słowo, tatusiu. Jeszcze wszystko przed nami. Poza tym nie powinniśmy wykluczać hipotezy, iż przemoc, jakiej dopuszczono się na ciele Mary, mogła być tylko fortelem. Hays aż usiadł prosto. - Co chcesz przez to powiedzieć, Olgo? - To, co już mówiłam. Niech tatuś spróbuje sobie wyobrazić, że okrucieństwo, z jakim potraktowano Mary, to wyłącznie zasłona dymna. Umrzeć podczas tak haniebnego zabiegu, jakim jest aborcja, to w naszym społeczeństwie jedno, a paść ofiarą morderstwa z rąk jakiegoś potwora lub potworów, to coś zupełnie innego. Wszelako wspomniane okrucieństwo mogło służyć jako straszliwa mistyfikacja stworzona w celu ratowania czci ofiary. Tak na marginesie, tatusiu, czy mi się zdaje, czy uczucia burmistrza Harpera względem pana Poe są cokolwiek... intrygujące? - Przyznam, że też się nad tym zastanawiałem, Olgo. Powiedz mi, proszę, czy istnieją powody, dla których burmistrz Harper chciałby się na panu Poe odegrać? - Śmiem twierdzić, że nawet kilka - odparła Olga. - Zacznijmy od najbardziej oczywistego: zazdrość. Sam tatuś mówił, że pan Harper często 230
bywał u pana Andersona. Wspomniał, że Mary Rogers była dlań jak córka, nieprawdaż? Moim zdaniem uczucia, jakie nosi w sobie, zakrawają na coś zgoła mniej niewinnego, żeby nie powiedzieć pożądliwego. Jeśli pan Harper faktycznie pluje jadem, jeśli oskarża pana Poe o potajemne, haniebne i zakazane stosunki z Mary Rogers, prawdziwe czy urojone, wcale bym się nie zdziwiła, gdyby sam okazał się jednym z jej wzgardzonych zalotników. Nie mam najmniejszych wątpliwości - podjęła po chwili - że pan Harper nade wszystko obwinia Edgara Poe za to, że jest Edgarem Poe: utalentowanym, przystojnym i złośliwym geniuszem o mrocznym usposobieniu. Twierdzę jednak, że za jego nienawiścią kryje się także aspekt ekonomiczny. Przed kilku laty bracia Harper stanęli w obliczu bankructwa. Dziś naturalnie interes idzie jak po maśle i są największym pracodawcą na miejscowym rynku, zawdzięczając w dużej mierze swój sukces temu, że nie ma przepisów, które regulowałyby międzynarodowe prawa autorskie, i wydawnictwa czerpią olbrzymie korzyści z pozbawiania autorów należnych udziałów. Pan Poe jest gorącym zwolennikiem zaprowadzenia w tej kwestii porządku, pan Harper zaś jest równie gorącym zwolennikiem obecnego stanu rzeczy. Co jest poniekąd zrozumiałe, acz moim zdaniem niezbyt etyczne i bardzo daje się we znaki rodzimym pisarzom. Ale rozumiesz, tatusiu, że obaj panowie raczej za sobą nie przepadają. Parę lat temu pan Poe napisał podręcznik konchologii dla bardzo szanowanego wydawnictwa Haswell, Barrington & Haswell. Wydawca ów zgłosił się do niego - a nie, jak przekonuje James Harper, na odwrót - z prośbą o napisanie książki na ten szczególny, acz cokolwiek ezoteryczny temat. Podręcznik powstał tym samym na zamówienie, a pan Poe zastrzegł prawa autorskie na swoje nazwisko, zarabiając w ten sposób trochę grosza. Traf chciał, że wydanie książki przypadło na okres poważnego kryzysu gospodarczego i dzieło zyskało taki rozgłos, że wydany przez Harperów podręcznik o podobnej tematyce z miejsca stracił na popularności, przynosząc tym samym niemałe straty. Wielekroć miałam okazję słyszeć, tatusiu, że pan Harper nigdy tego Poemu nie darował. - Cóż to takiego ta konchologia, Olgo? Oświeć starego ignoranta. - Nauka o muszlach i mięczakach, tatusiu. Hays wytrzeszczył oczy. 231
- I to się w ogóle sprzedaje? Olga wzruszyła ramionami. - Jak widać. Podejrzewam, że w przeciwnym wypadku pan Harper nie byłby taki rozżalony. Dzieło Poego, zatytułowane „Pierwsza książka konchologa, czyli wykład malakologii”, wzbudziło wielkie zainteresowanie czytelników. O ile pamiętam, na okładce widniała piękna ilustracja przedstawiająca ślimaki wśród trzcin i sitowia. Jak się wreszcie okazało, podczas pisania podręcznika Poe czerpał pełnymi garściami z wydanej przed paru laty książki o tej samej tematyce, po prostu zgrabnie parafrazując tekst. Gdy sprawa wyszła na jaw, oskarżono go o bezwstydny plagiat. Tego też Harper nigdy mu nie wybaczył. - To wszystko, Olgo? Czy właśnie tym zaskarbił sobie niechęć Harpera i jemu podobnych? - Raczej nie nazwałabym tego niechęcią. Niech tatuś zrozumie, w przypadku tych ludzi strach bierze górę nad nienawiścią. Boją się go, i nie bez powodu. Poe budzi postrach. Jest bezlitosnym krytykiem. Nie zostawia na swych ofiarach suchej nitki i czyni to z pełną świadomością tego, co robi. Atakuje bez opamiętania, a przecież musi liczyć się z konsekwencjami. Co gorsza, nieraz zarzuca innym to, od czego sam bynajmniej nie stroni. - Masz na myśli mięczaki Harpera? - spytał Hays. - Nie inaczej. Po tym skandalu wyszło na jaw, iż wielokrotnie omawiana i niechętnie podziwiana teoria poezji jego autorstwa, przytaczana w amerykańskich rozprawach, artykułach i monografiach, została zaczerpnięta praktycznie słowo w słowo z dzieła Samuela Taylora Coleridge'a na ten sam temat. - Mówisz poważnie? - Daję słowo, tatusiu. - Jakim cudem dokonano tego odkrycia? Olga potrząsnęła głową. - Dość rzec, że pan Harper jest amerykańskim wydawcą Coleridge'a. Nie miał zamiaru puścić tego Poemu płazem, nie po tym, co spotkało jego książkę o mięczakach. Zaatakował go bezlitośnie i od tamtej pory pan Poe chętnie wytyka palcem tych, którzy jego zdaniem dopuścili się tego samego przewinienia. Ostatnio rozprawił się z Longfellowem, poetą z Nowej Anglii. Toczą publiczne boje na łamach prasy, choć muszę 232
przyznać, iż jestem skłonna opowiedzieć się raczej po stronie Poego aniżeli jego przeciwnika. - O co tym razem poszło? - Zaczęło się od tego, że porównał wiersz Longfellowa zatytułowany „Dobry George Campbell” ze szkocką balladą pod tytułem „The Bonnie George Campbell”. Prawdę powiedziawszy, chodzi o drobnostkę, tatusiu. Ostatnio zaś pan Poe oskarżył Longfellowa o to, iż wzorował swe „Osaczone miasto” na jego „Nawiedzonym grodzie”. Zrazu postawił mu zarzut jawnego plagiatu, a następnie oskarżył o szachrajstwo. - I co na to wszystko czytelnicy? - Nie są zachwyceni - odrzekła z powagą Olga. – „Boston Atlas” odpowiedział na atak pana Poe, nazywając go „napuszonym krytykiem”. Pamiętam też, iż określano go mianem „tańczącego psa” oraz „małpy wywijającej salta”. Dzienniki Nowej Anglii też używały sobie na nim co niemiara, czyniąc niewybredne aluzje do jego ojca, niespełnionego aktora, którego wygwizdano niegdyś na scenie bostońskiego teatru. - Jak zareagował na to pan Poe? - Ani myślał spuścić z tonu. Łatwo obarcza winą, czy to Jamesa Harpera, czy to innych „wrogów”. Harper w zemście ponownie zarzucił mu plagiat oraz czytanie tekstów źródłowych w przekładzie zamiast w oryginale, na co Poe go oskarżył o faworyzowanie pisarzy zagranicznych, gdyż amerykańskim musiałby wypłacać udziały z tytułu praw autorskich. - Czy to prawda? - Harper przekonuje, że literatura, podobnie jak wszystkie wytwory wyobraźni, winna stać ponad dyktaturą prawa i handlu. Wychodzi z założenia, iż świętym obowiązkiem wydawców jest udostępniać narodowi dzieła literatury światowej. Jego zdaniem obywatele naszego kraju, srodze niedouczeni i pozbawieni bibliotek publicznych, winni zyskać w miarę niedrogi dostęp do kultury i rozrywek. Trudno, żeby sami je sobie zapewnili, nieprawdaż? Dlatego umożliwienie im zakupu niedrogich dzieł przynosi większe i bardziej długofalowe korzyści aniżeli drukowanie książek za wygórowaną cenę i udostępnienie ich wąskiemu kręgowi odbiorców, poprzedzone wypłaceniem autorom sutych tantiem. 233
Hays musiał się uśmiechnąć. - Czy to zdanie Harpera? - Ależ tak! I bynajmniej nie tylko jego, wręcz przeciwnie, tatusiu. Jak już wspomniałam, pan Poe jest gorącym zwolennikiem ustanowienia międzynarodowego prawa autorskiego. James Harper nie jest jedynym wydawcą, któremu się to nie podoba. Ale żeby posuwał się w swej zawziętości aż do oskarżeń o morderstwo tej biednej dziewczyny i jej nienarodzonego dziecka, to już gruba przesada. - Zobaczymy - odrzekł Hays. - Mam nadzieję, że rozmowa z panem Poe rozjaśni nieco tę sprawę. Wiem tylko, że jeśli faktycznie zawinił, Olgo, z całą pewnością stanie za to przed sądem. - Czy tatuś w ogóle wie, gdzie on jest? - Parę osób, w tym burmistrz, zaklina się, że widziało go w mieście. Liczyłem, że pani Jenkins wskaże mi miejsce jego pobytu, ale niestety. - Jak tatuś zamierza go znaleźć? - Jeśli pozwolisz, posłużę się tobą, moja droga. Prosiłbym, żebyś udała się do siedziby „New York Sun” i porozmawiała z wydawcą na temat balonowej bujdy Poego. Wypytaj też, gdzie mieszka nasz nieuchwytny autor. Posłałbym tam jednego z moich konstabli, wszelako jak ci wiadomo, twój dawny, a mój obecny pryncypał uznał za stosowne wszystkich ich pozwalniać. Tuszę, że ciebie to nie spotkało? Spojrzała nań z ukosa, po czym udała, że sięga po jego laskę, by grzmotnąć nią ojca po grzbiecie, ale koniec końców rzekła: - Żaden problem, tatusiu. Pójdę tam jeszcze dziś. Wyruszyła zaraz po obiedzie, a Hays sprzątnął ze stołu i pozmywał naczynia. Wróciwszy po paru godzinach, oznajmiła, iż wbrew jej przewidywaniom w siedzibie „Sun” panuje względny spokój. Nic nie wskazywało na to, by ludzie wydzierali sobie egzemplarze z kolejnymi doniesieniami na temat lotu nad Atlantykiem i czytali z zapartym tchem o dokonaniach dzielnego awiatora. Nakład istotnie rozchodził się w szybkim tempie, wszelako obecna sytuacja nie mogła się równać z szaleństwem towarzyszącym przed laty Bujdzie Księżycowej. Poinformowała ojca (leżącego wygodnie na skórzanym fotelu Colta), że rozmawiała z redaktorem naczelnym gazety, panem Mosesem Beachem. 234
I podała Haysowi adres domu przy Greenwich Street, położonego opodal promenady przy Barkley Street, dwie przecznice od rzeki, czyli jednego z ostatnich miejsc, gdzie widziano żywą Mary Rogers w towarzystwie wojskowego o smagłej cerze. Był to skromny, niepozorny pensjonat mieszczący się w dwukondygnacyjnym budynku o mansardowych oknach i ukośnym dachu. Niespełna godzinę później policyjny powóz z Balboą na koźle stanął przy krawężniku i drzwi otworzyła właścicielka pensjonatu w znoszonym fartuchu, pulchna niewiasta o wyłupiastych oczach, które na widok naczelnika z ręką na kołatce mało nie wyszły z orbit. W odpowiedzi na pytanie Haysa odrzekła, że istotnie mieszka u niej pan Poe. Zrazu zjawił się u niej sam i wynajął jeden pokój na pierwszym piętrze, ostatnio jednak, w związku ze swym wielkim sukcesem (zasłaniając usta dłonią, wspomniała coś o prasowej aferze z balonem, której rzekomo był pomysłodawcą), posłał po żonę, teściową oraz ich kota i wynajął dodatkowy pokój. Pan Poe przebywa obecnie poza domem, dodała, wygładzając fartuch, ale obie panie są na miejscu. - Młoda pani chyba niezdrowa, biedactwo - szepnęła. - Takie młodziutkie stworzenie. Następnie wskazała mu drzwi pokoju zajmowanego przez państwa Poe. Naczelnik ruszył w tamtą stronę, zastukał i drzwi otwarło mu młodziutkie stworzenie we własnej osobie.
53. Greenwich Street 130 Za plecami pani Poe stanęła starsza niewiasta. Hays domyślił się, że to zapewne teściowa pisarza, pani Clemm. Surowa, kanciasta i przysadzista, ubrana była w prostą czarną suknię z szerokim białym kołnierzem oraz fartuch. - Czym mogę służyć? - zapytała, wysuwając się przed córkę, przez co mało nie zbiła jej z nóg. Hays przedstawił się, muskając rondo melonika. - Nazywam się Jacob Hays i jestem naczelnikiem nowojorskich służb 235
porządkowych - oznajmił, celowo bądź nieumyślnie przemilczając fakt, że informacja ta cokolwiek się zdezaktualizowała i obecnie jest reprezentantem nowojorskiej policji municypalnej. Tak czy inaczej pani Clemm przyjęła te słowa z doskonałą obojętnością. - Maria Clemm - odrzekła beznamiętnym tonem. Hays zerknął ponad jej ramieniem na żonę Poego. Wyglądała jak dziecko, lecz wiedział, że liczy sobie co najmniej dwadzieścia lat. Miała zarumienione policzki, które ktoś nieświadomy jej stanu niechybnie wziąłby za przejaw końskiego zdrowia. - To moja córka, Virginia Poe - dokonała prezentacji pani Clemm. - Moje uszanowanie. - Hays skłonił się lekko każdej z nich. - Czy zastałem gospodarza? - Pan Poe wyszedł w służbowej sprawie - odpowiedziała pani Clemm. - Rozumiem. - Czy mogę jakoś panu pomóc? Jeśli chodzi o zaległe rachunki, zapewniam pana, że Eddiemu powodzi się ostatnio wyśmienicie i pracuje nad zamówionym artykułem. Wszystkie należności wkrótce zostaną uregulowane. Hays potrząsnął głową. - Nie przyszedłem w sprawie rachunków - zapewnił. Po twarzy pani Clemm przemknął cień, który nie uszedł uwagi naczelnika. Hays poczuł coś na kształt współczucia: miał przed sobą podstarzałą kobietę, samotną i zatroskaną o los dzieci. - Nie wiem, o której wróci - dodała. Następnie zwróciła się do córki ze słowami, czy nie będzie lepiej, jeśli wejdzie do domu, z dala od przeciągu. Rzuciła to tak kategorycznie, że dziewczyna uśmiechnęła się dö Haysa i bez szemrania cofnęła się z progu, by następnie przycupnąć w alkowie z robótką w dłoni. Z daleka nie widział, czy szydełkuje, czy może robi na drutach. Na ile mógł się zorientować, mieszkanko składało się z dwóch pokoi, prócz których znajdowało się może jeszcze niewielkie pomieszczenie sypialne. Kuchni nie było, ale naczelnik zwrócił uwagę na żeliwny piecyk, w którym mimo wiosennej temperatury niechybnie napalono, gdyż z pomieszczenia buchało ciepło. 236
Nie zaproszono go do środka. Widział ze swego miejsca zdobiącą ściany wzorzystą tapetę i wyświechtany dywan prowadzący od drzwi aż do samego końca korytarza. - Chciał pan zaczekać na Edgara? Widzi pan, córka moja źle się czuje i obawiam się, że to... - głos pani Clemm, z pozoru stanowczy, zdradzał objawy silnych emocji - ...nie wchodzi w rachubę. - Ależ skąd, nigdy bym się nie ośmielił nadużywać pani gościnności, szanowna pani. Proszę tylko przekazać zięciowi, że tu byłem i bardzo chciałbym z nim porozmawiać. Znajdzie mnie na parterze zakładu karnego na rogu Centre i Leonard Street. Niech pani mu powie, że jeśli nie stawi się w moim gabinecie, odwiedzę go ponownie. - Tak też uczynię. - Bardzo pani dziękuję. - To ja dziękuję, panie naczelniku. - Pan Poe dobrze mnie zna, pani Clemm. Proszę mu powiedzieć, że Stary Hays pragnie zamienić z nim słówko.
54. Jakie pieśni śpiewały syreny - Niech tatuś słucha uważnie - uprzedziła Olga. - Pierwsza opowieść detektywistyczna pana Poe, „Zabójstwo przy rue Morgue”, rozpoczyna się cytatem z sir Toma Browne'a: „Jakie pieśni śpiewały Syreny lub jakie imię przybrał Achilles, gdy ukrywał się między kobietami?*”. * Przeł. Stanisław Wyrzykowski.
- A któż to jest ten sir Tom? - Nieważne, tatusiu. Siedemnastowieczny poeta angielski, specjalista od moralności chrześcijańskiej. Chodzi o to, aby wyświetlić motywy pana Poe, a nie ukryty sens słów sir Thomasa Browne'a. - Jakież to motywy? - spytał Hays. Olga popatrzyła ojcu prosto w oczy. - Pan Poe porównuje się do najsilniejszych i najmężniejszych postaci, z którymi nie może się równać nawet grecki heros. Wszelako w pozornie autorytarnym głosie pobrzmiewa słabość; poeta nie waha się szukać schronienia za spódnicą białogłowy. 237
- Rozumiem - odparł Hays. Olga miała co do tego wątpliwości. Siedzieli przy kuchennym stole, nad parującymi filiżankami chińskiej herbaty. Olga nawet nie zamoczyła ust, Hays zaś oplótł swoją filiżankę grubymi dłońmi, żeby je ogrzać. Przed paru dniami wrócił od Wileya & Putnama obładowany książkami i materiałami, które niezwłocznie przekazał córce. Przez kolejne trzy dni oraz większość nocy ślęczała pochylona nad tekstem w pokoju, który niegdyś służył jej matce do szycia. - Podsuwa nam tu istną łamigłówkę - dodała Olga. - A jeśli wnosić z opisu tej wizyty przy Greenwich Street, moja teoria ma wszelkie pozory prawdopodobieństwa. - Chcesz powiedzieć, że Poe chowa się za matką i żoną? Olga przekrzywiła głowę. - Owszem, moim zdaniem kryje się za ich plecami. Hays mimowolnie wzdrygnął się na jej słowa. - A na czym dokładnie polegają różnice pomiędzy wcześniejszą a obecną wersją opowiadania o Marii Rogêt? - spytał. - Co masz na ten temat do powiedzenia? - Doliczyłam się piętnastu zmian. Trzy to opuszczone fragmenty, pozostałe zaś to uzupełnienia. - Putnam wspomniał o siedemnastu różnicach. Wzruszyła ramionami. - Możliwe. Ja naliczyłam piętnaście. - Czy znacząco wpływają na zmianę treści? - Owszem. Podobnie jak wcześniej, autor kładzie większy nacisk na przypadkową śmierć podczas aborcji w oberży madame Deluc aniżeli udział wzgardzonego kochanka, który morduje dziewczynę z zimną krwią. Zmiany te mają uzmysłowić czytelnikom, że autor od samego początku zna rozwiązanie zagadki. - Cóż to dokładnie za zmiany? - Zacznę od tego, co pousuwał. Jak wspomniałam, istnieją trzy takie fragmenty. Dwa pierwsze dotyczą zarośli na miejscu zbrodni, a trzeci opowiada o człowieku, który przyznał się policji do zamordowania Marii. Tym samym Poe odżegnuje się od swej pierwotnej wersji, w której Maria pada ofiarą byłego kochanka w lasku paryskim. 238
- Czy możemy przyjąć, że ów człowiek, który przyznaje się do winy, to w gruncie rzeczy alter ego autora? Olga ponownie wzruszyła ramionami. - Jak tatuś sobie życzy. Ja tak nie uważam, ale niech każdy myśli, co chce. Hays postanowił przemilczeć uszczypliwość. - A uzupełnienia? - spytał. - Jak już mówiłam, uzupełnienia mają wskazywać na śmierć w oberży, nie zaś dzieło kochanka ogarniętego szałem furii lub zazdrości. Naliczyłam dwanaście takich wstawek, z których każda mieści się w około stu pięćdziesięciu słowach, podczas gdy całe opowiadanie liczy sobie dwadzieścia tysięcy słów. Umilkła i podjęła po chwili: - Do opowiadania dodano również dwadzieścia cztery przypisy. W większości z nich autor podaje źródła swoich informacji, prawdziwe nazwiska osób dramatu, cytaty z gazet oraz nazwy miejsc. I tak na przykład dowiadujemy się, że pani Deluc to w istocie Frederika Loss, Sekwana to Hudson, Jacques St Eustachę to Payne, monsieur Beauvais to Crommelin i tak dalej. Zaraz tatusiowi przeczytam. - Zajrzała do swych notatek i odszukała właściwe miejsce w tekście. - „Streśćmy teraz szczupły, lecz niezawodny plon naszej długiej analizy. Doszliśmy do przeświadczenia, iż albo targnięto się na życie pod dachem madame Deluc, albo dopuszczono się zbrodni w gęstwinie koło Barierę du Roule i ze sprawcą był kochanek lub przynajmniej zaufany i tajny towarzysz zmarłej*”. * Cytaty w tym rozdziale wg „Tajemnicy Marii Rogêt ”, przeł. Stanisław Wyrzykowski.
- Rozumiem. Sama widzisz: jeśli mamy wierzyć panu Edgarowi Poe, winny śmierci dziewczyny uniknie odpowiedzialności za swój czyn. - Przeczytam tatusiowi pierwszy przypis, on dopiero jest interesujący. O ile się nie mylę, każda z piętnastu zmian dokonanych przez autora ma na celu zamaskowanie jego niewiedzy względem popełnionej zbrodni. Innymi słowy, pan Poe zrazu błądził poniekąd we mgle, teraz zaś usiłuje wmówić czytelnikowi, że od początku wiedział co i jak. Chodzi wyłącznie o niego i o nic innego, co uważam za cokolwiek małostkowe. 239
Proszę: „Przy pierwotnym ogłoszeniu drukiem opowiadania o Marii Rogêt dołączone obecnie przypiski mogły wydawać się zbyteczne. Upłynęło już jednak kilka lat od czasu, kiedy zdarzyła się tragedia, która posłużyła temu opowiadaniu za osnowę, i okazała się potrzeba umieszczenia ich, jako też dodania kilku słów wyjaśniających myśl przewodnią. W pobliżu Nowego Jorku padła ofiarą zbrodni młoda dziewczyna, Mary Cecilia Rogers, i aczkolwiek śmierć ta wywołała silne i długotrwałe zaniepokojenie, spowijającej ją tajemnicy nie zdołano przeniknąć do chwili, kiedy niniejsza nowela została napisana i pojawiła się w druku”. - Jestem z tego powodu nader niepocieszony. Czy pan Poe podaje konkretną datę, Olgo? - Jak najbardziej. Dwudziesty drugi listopada 1842 roku. - Cztery dni przed egzekucją Colta. - Tak. - Mów dalej. Wybacz, że ci przerwałem. Sądziłem, że owe poprawki wymusił na nim wydawca. - Znając zwyczaje wydawnictw, mam co do tego poważne wątpliwości - odrzekła Olga. - Pan Duyckinck, redaktor, mógł zasugerować to i owo, lecz ostateczna decyzja należy do autora, tatusiu. To pan Poe podpisuje się pod tekstem, a nie redaktor. Dalsza część cytatu brzmi tak: „Pod płaszczykiem opowieści o losach gryzetki paryskiej autor wdał się tu w drobiazgowy wywód szczegółów istotnych, jako też równoległych z nimi szczegółów nieistotnych rzeczywistego zabójstwa Mary Rogers. W ten sposób wszelkie dowodzenie, oparte na zmyśleniu, daje się zastosować do prawdy, zaś celem było właśnie poszukiwanie prawdy”. Hays zrobił kwaśną minę. - Coś jeszcze?. - Nie inaczej. Autor pisze słowa, które można potraktować jako próbę usprawiedliwienia własnej osoby. To bardzo ciekawe, tatusiu. Muszę przyznać, że budzi się we mnie podejrzenie, iż Poe chciał zapewnić sobie alibi. Niech tatuś posłucha: „»Tajemnica Marii Rogêt«” była pisana z dala od widowni zbrodni i bez żadnych innych środków śledczych prócz zebranych przygodnie dzienników. Wiele zatem szczegółów uszło uwagi autora, który byłby się z nimi zapoznał, gdyby był na miejscu i zajrzał osobiście do wszystkich zakątków. Wypada jednakowoż 240
nadmienić, że zeznania dwu osób (z których jedną jest madame Deluc z noweli), poczynione w różnych czasach i na długo przed ogłoszeniem opowieści, potwierdziły w zupełności nie tylko wniosek ostateczny, lecz bezwzględnie wszystkie ważniejsze szczegóły hipotetyczne, które do wyprowadzenia tego wniosku posłużyły”. - Zaraz, czy on zapewnia sobie alibi, czy może klepie się po plecach? Widzę to tak, jakby faktycznie usiłował wmówić czytelnikom, iż wiedział o wszystkim od samego początku, teraz zaś, czując na karku oddech Starego Haysa, zapewnia, że wiedzę swą zaczerpnął wyłącznie z dzienników. - Cóż, woli dmuchać na zimne. Zna reputację tatusia. - Możliwe - odparł Hays. - Umieścił tatusia w swoim ostatnim opowiadaniu. - Słucham? - Hays wytrzeszczył oczy na córkę. - Jak to? Co chcesz przez to powiedzieć? - Zestawił kilka wybiórczych, acz charakterystycznych cech i obdarzył nimi kawalera Dupina. - Cech charakterystycznych? Olga widziała, że ojciec jest zbity z tropu. - Jakich znowu cech charakterystycznych? - warknął niemal. - Na przykład we wszystkich swoich opowiadaniach detektywistycznych, czyli w „Zabójstwie przy rue Morgue”, „Tajemnicy Marii Rogêt ” i teraz w „Skradzionym liście”, monsieur Dupin pali fajkę. Rzecz jasna, trudno wnosić cokolwiek na podstawie równie błahego szczegółu, dlatego znów wolę zacytować. Oto co mówi Dupin: „Gdy chcę wiedzieć, w jakim stopniu jest ktoś mądry czy głupi, dobry lub zły, i co myśli w danej chwili, staram się możliwie najdokładniej uzgodnić wyraz mojej twarzy z wyrazem jego twarzy, a następnie śledzę, jakie myśli i uczucia rozbudzą się w moim mózgu i moim sercu i niejako uzgodnią się i upodobnią do wyrazu przeze mnie przybranego”. Uniosła wzrok znad tekstu i uśmiechnęła się do ojca, którego twarz zdradzała obecnie wielką irytację i oszołomienie. Hays odwrócił wzrok. Deszcz stukał o szyby. - Pan Poe to doprawdy niezwykły pisarz. I uważny słuchacz. - Do tego stawia się ponad innymi. Myśl, że ktokolwiek mógłby go uznać za mniej niż wszystkowiedzącego, budzi w nim panikę. Podziwiam 241
jego wnikliwość i zdolność bezbłędnej analizy sytuacji. Próżno szukać autora, który mógłby mu dorównać. W swych trzech opowiadaniach detektywistycznych, „Zabójstwie przy rue Morgue”, „Tajemnicy Marii Rogêt ” i teraz „Skradzionym liście”, posługuje się na pierwszy rzut oka poczciwym, prostolinijnym narratorem oraz wytrawnym detektywem, który na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym szczególnym. Piętnuje nieuzasadnione podejrzenia, niezmiennie podsuwając nam proste rozwiązania, na które wszelako nigdy byśmy nie wpadli. To nadzwyczaj przebiegły człowiek, tatusiu. Moim zdaniem czuje się poniekąd związany ze sprawą śmierci Mary Rogers, a owo wybujałe „ja” przywodzi go do paranoi i poczucia winy, stanowiących nieodłączny aspekt jego wielkości. Hays wysłuchiwał tego uważnie i zapytał: - A od kiedy to wielkość wyklucza zbrodnię, Olgo?
55. Furman Nie wiadomo, czy pani Clemm przekazała zięciowi wiadomość dostarczoną przez naczelnika do pensjonatu przy Greenwich Street. Tak czy inaczej Poe nie uznał za stosowne pokazać się w więzieniu. Odczekawszy cierpliwie trzy dni, Hays ponownie zjawił się pod wyznaczonym adresem. Gdy przybył na miejsce, właścicielka poinformowała go, że rodzina zdążyła się wyprowadzić. Nie wiedziała, dokąd pojechali, w każdym razie wynajęli furmana, który przewiózł ich dobytek w inne miejsce. Wszelako na podstawie tego, co (niezupełnie) niechcący podsłuchała, ma podstawy mniemać, dorzuciła, tradycyjnie zasłaniając usta pulchną dłonią, iż państwo Poe opuścili miasto. Odszukanie rzeczonego furmana zabrało Haysowi kolejne trzy dni. Raz jeszcze poprosił Olgę o przysługę - aby w tanich dziennikach i publikacjach sportowych zamieściła ogłoszenie, by woźnica, który pomagał w przeprowadzce rodziny z Greenwich Street 130, niezwłocznie stawił się w Tombs. Po nagrodę, której nigdy nie wyznaczono, niebawem zgłosił się chuderlawy osobnik. Był to Skandynaw o jasnych, poplątanych włosach i 242
w znoszonych portkach z płótna; oznajmił, że owszem, załadował na wóz kilka walizek, kufer oraz drewniane skrzynie z książkami, należące do trzyosobowej rodziny, w skład której wchodził ubrany na czarno dżentelmen, jego chorowita małżonka oraz starsza niewiasta o cokolwiek męskawej aparycji, w prostej sukni z białym kołnierzem. Kazano mu przewieźć wszystko na farmę przy Bloomingdale Road opodal Osiemdziesiątej Czwartej Ulicy. Dodał, że zapłacili mu za to psi grosz, albowiem ubrany na czarno dżentelmen wykręcił się brakiem gotówki. Marne trzydzieści siedem centów, splunął, atoli lepsze to niźli nic.
56. Farma Brennanów Pełniąc funkcję naczelnika, Jacob Hays wielekroć zachodził w głowę nad sposobami osaczenia podejrzanego. Dość już się wahał, nie mogąc zdecydować, czy Edgar Poe jest winnym bądź współwinnym morderstwa, czy może znękanym utracjuszem. Nade wszystko pragnął ustalić raz na zawsze, co spotkało Mary Rogers. Zbrodnia ta zbyt długo nie dawała mu spokoju. Dlatego pewnego niedzielnego popołudnia stanął na tylnym dziedzińcu farmy rodziny Brennan, położonej w niewielkiej odległości od Bloomingdale Road. Przybył w pojedynkę i wspierając się na jesionowej lasce, uprzejmie zastukał do drzwi. Do dziewczynki, która otwarła mu drzwi, przemówił swym najłagodniejszym tonem: - Dzień dobry, młoda damo. Szukam rodziny o nazwisku Poe. Podobno się tu zatrzymała. A gdy dziewczynka z różowymi i białymi wstążkami we włosach udała się na poszukiwanie matki, on stanął cierpliwie na progu i ze wzrokiem utkwionym w rzece wspominał, jak w noc zasadzki na Morningside Heights zjawił się w pobliżu wraz z Edgarem Poe. Pomiędzy domem a rzeką Hudson ciągnął się szereg budynków. Grupa krzepkich mężczyzn uwijała się przy stodole. Przez osłonięte firanką okno zobaczył, że drzwi prowadzą do sieni, która wiedzie do kuchni przyległej do mieszkania na dole. Zapach szarlotki połaskotał go w nos; przypomniał sobie zmarłą żonę i serce ścisnęło mu się tęsknotą. Następnie 243
wyobraził sobie, jak przenosi się z Olgą w bezpieczne zacisze poza miastem, gdzie nikt nie zwędzi szarlotki pozostawionej na parapecie do wystygnięcia, a młoda, zaradna kobieta nie stanowi pokusy dla opryszków. Myśli jego powędrowały do samej Olgi i uczuł przemożne pragnienie, ażeby uwolnić ją od własnej osoby, od nadopiekuńczego ojca, którego czuła się w obowiązku nieustannie chronić i pielęgnować. Starość napełniała go poczuciem bezsilności; dręczył się myślą, dlaczego Olga nigdy nie wyszła za mąż. Zastanawiał się, dlaczego wybrała życie z ojcem zamiast życia u boku męża i własnych dzieci. Jakże pragnąłby rozprawić się wreszcie z zagadką śmierci Mary Rogers, ażeby móc z czystym sumieniem ustąpić ze stanowiska; wówczas on i Olga wyjadą z miasta, przeniosą się do Doliny Hudson, z dala od tego siedliska zła i występku. Czekał cierpliwie, zatopiony w rozmyślaniach. Gospodyni, pani Brennan, podeszła wreszcie do drzwi i wyłuszczył jej, z czym przybywa. - Pan Poe jest w salonie, odczytuje swój wiersz - powiedziała. Dziewczynka ze wstążkami we włosach, w różowej krynolinie i sukience, chowała się za plecami matki, zerkając ciekawie zza jej fartucha. Hays zapytał panią Brennan, czy byłaby uprzejma przekazać panu Poe, że naczelnik Jacob Hays pragnie się z nim rozmówić. Spojrzała nań z zaciekawieniem, po czym odparła, że owszem, dała wszelako przy tym jasno do zrozumienia, że nie będzie przerywać poecie w pół słowa. - Byłbym zobowiązany - powiedział. Wyszła, by po chwili znów stanąć w progu. - Pan Poe recytuje, nie godzi się mu przerywać - rzuciła przepraszająco. - Czy pan naczelnik zechce wejść do salonu i posłuchać, dopóki nie skończy? To jego ostatni wiersz, nie całkiem jeszcze gotowy - dodała z przejęciem. - Później podamy herbatę i ciasto. Wprowadziła go do środka. Przez kuchnię (zostawił buty w sieni), a następnie przez jadalnię z wielkim sosnowym stołem i kredensem z drzewa wiśniowego z niedzielnymi nakryciami, żółtymi w malowane niebieskie kwiatki. Podłoga była mocno podrapana i drzazgi odchodziły tam, gdzie parobcy szurali nogami krzeseł bądź odchylali się na siedziskach z giętego drewna, poklepując brzuchy po niedzielnym obiedzie. 244
Scena w salonie cokolwiek zbiła go z tropu, choć nie umiałby powiedzieć, czego się właściwie spodziewał. Był człowiekiem bystrym, dumnym i powściągliwym, co to umiał się znaleźć w każdej sytuacji, ale czytanie poezji w niedzielne popołudnie w tak sielskim otoczeniu, cóż to w ogóle miało znaczyć? Nie widział Poego od czasu rabunku na cmentarzu Świętego Marka i miał świeżo w pamięci oskarżenia Jamesa Harpera, nie wspominając o własnej fantazji, która podsuwała mu najróżniejsze podejrzenia i domysły. Słuchacze siedzieli wokół kominka, oczarowani głosem recytatora. Ubrany na czarno poeta, z szarym krawatem pod szyją, stał tyłem do ognia, skupiając na sobie wzrok wszystkich obecnych. W pokoju było bardzo ciepło. Młodziutka pani Poe siedziała na honorowym miejscu, najbliżej paleniska. W pewnych kręgach towarzyskich, a nawet śród stróżów prawa wiele się ostatnio mówiło o dokonaniach radykalnego lekarza wiedeńskiego Franza Antona Mesmera (Olga rozprawiała o nim z wielkim upodobaniem, ponoć Poe należał do gorących zwolenników jego metody). Podobno zwykł on wprowadzać swych pacjentów w trans; Hays spostrzegł, iż to samo można powiedzieć o zebranych. Wszyscy co do jednego byli w transie. Nawet dzieci. Poe trzymał w rękach podłużny, częściowo rozwinięty zwój błękitnego papieru kancelaryjnego, na którym równymi rządkami zapisano tekst. Na podłodze u jego stóp leżał chwilowo porzucony kawałek czerwonej wstążki, służącej do związywania rulonu. Hays zastygł w progu pomiędzy jadalnią i salonem, aż wreszcie pani Brennan dotknęła jego łokcia i wskazała mu miejsce siedzące. Pani Clemm zajmowała w pojedynkę aksamitny czerwony szezlong. Zwróciła oczy w stronę nowo przybyłego i na widok naczelnika krew odpłynęła jej z twarzy. Rzuciła mu spojrzenie pełne niewysłowionej paniki, lecz gdy pani Brennan podprowadziła Haysa do szezlonga, bez słowa usunęła się na bok, robiąc mu miejsce. Naczelnik skłonił się lekko, bezgłośnie mamrocząc przeprosiny. Usiadł, taksując wzrokiem zasłuchaną widownię. Poe uniósł oczy znad kartki i omiótł gościa obojętnym spojrzeniem, jak gdyby widział go po raz pierwszy w życiu. 245
W pokoju znajdowało się sześcioro dzieci, w tym dziewczynka, która otwarła drzwi; najmłodsze wierciło się co niemiara, najstarsza córka zaś, kilkunastoletni podlotek, siedziała zasłuchana jak dorośli, ze wzrokiem utkwionym w twarzy pana Poe. Sądząc po jej roziskrzonych oczach, była nim oczarowana bez reszty. Żona Poego siedziała cichutko, z delikatnymi dłońmi splecionymi na podołku. Widząc ją w tym świetle, Hays ponownie nie mógł się nadziwić, jaka jest młoda - zaiste, dużo młodsza od męża, dziecko ledwie, niewiele starsze od przejętej, nastoletniej córki Brennanów. Zakaszlała. Hays drgnął lekko, patrząc, jak pani Poe wyjmuje z rękawa koronkową chusteczkę i przyciskają do ust. Podniosła na chwilę oczy, napotykając jego wzrok, po czym zaraz je opuściła. Hays podążył w ślad za jej rozmiłowanym spojrzeniem i popatrzył na recytującego poetę. Oczy młodziutkiej oblubienicy wyrażały bezgraniczną miłość i oddanie.
57. Pamięta mnie pan, panie Poe? Naczelnik odczekał, aż poeta skończy recytować i w powietrzu zawisną znane mu z Heights ostatnie słowa wiersza: „Nigdy już”. Wówczas pani Virginia chwiejnie podniosła się z fotela, podeszła do męża i rzuciwszy się na kolana, podniosła z podłogi czerwoną wstążkę, ażeby na powrót związać nią rulon. Poczciwa pani Brennan szepnęła coś pisarzowi do ucha, na co odwrócił się w stronę detektywa i lekko skinął głową. Hays wziął to za znak i podniósł się z miejsca. Włożywszy buty, stanął w drzwiach kuchni i czekając na Poego, spoglądał na skąpany w słońcu dziedziniec. Na wprost znajdowały się trzy niewielkie szopy oraz wygódka, na prawo zaś stała nieco większa stodoła. Za nią mieściły się zagrody dla zwierząt, z których część defilowała samopas po podwórku. Sad ciągnął się aż do linii kolejowej. Opodal brzegu rzeki wznosiła się linia drzew tworzących niezawodną osłonę przed wiatrem. Jak okiem sięgnąć dokoła nie było żywej duszy, chociaż jeszcze niedawno na dziedzińcu uwijali się robotnicy. 246
Naczelnik ponownie zbłądził myślami daleko. Zastanawiał się, jakże by to było miło, w innym miejscu i czasie, zasiąść w przytulnym saloniku na wsi i posłuchać, jak smętny poeta recytuje osobliwy wiersz o gadającym czarnym ptaku, wypić mocną indyjską herbatę i chrupać ciepłe bułeczki suto posmarowane dżemem ze świeżo zerwanych owoców. Aż mu zaparło dech z owego uczucia pustki i samotności, które ściągnął nań ów obrazek, i znów dotkliwie zatęsknił za żoną. Ruszył rozchwianą kładką z desek prowadzącą od kuchennych drzwi, nasłuchując echa własnych ciężkich kroków. Z zagrody doleciało markotne beczenie owcy, a może kozy? Dźwięk wprost rozdzierał serce. Chwilę postał w miejscu, po czym wyczuł wręcz zwierzęcym instynktem za plecami czyjąś obecność. Odwróciwszy się, ujrzał, że Poe zmierza w jego stronę, lawirując śród rozsianych tu i ówdzie kupek nawozu. Gdy stanęli twarzą w twarz, Hays przeprosił za najście. - Proszę wybaczyć, nie chciałem zakłócać pańskiego spokoju. - I dodał: - Miło znów pana widzieć, panie Poe. Pamięta mnie pan, jak mniemam? - Naturalnie, panie naczelniku. Stali naprzeciw siebie, kurczęta grzebały w ziemi u ich stóp. Poe zapatrzył się nie wiedzieć na co (ozłocone słońcem klify w Weehawken?), a Stary Hays na niego. - Dlaczegóż unikał pan mnie w mieście? - spytał wreszcie naczelnik. Poe zrobił zdumioną minę. - Nic mi o tym nie wiadomo - odrzekł. - Byłem w pańskim pensjonacie. - Nikt mi o tym nie wspomniał - stwierdził Poe. - Rozmawiałem z pańską teściową, panią Clemm. Mówiłem, że chciałbym z panem porozmawiać. - Najpewniej zapomniała. Nie przekazała mi żadnej wiadomości. Najmocniej proszę o wybaczenie. Widzi pan, żona moja bardzo niedomaga, niedawno przyjechały obie z Filadelfii. Nowy Jork nie przypadł im do gustu, za dużo brudu i hałasu, mówią. Dlatego postanowiliśmy... Ruchem ręki ogarnął obejście. - Tutaj powietrze jest czystsze, toteż postanowiliśmy zabawić tu jakiś czas. Czy pan pamięta, że po raz pierwszy przyjechałem tu właśnie z panem? 247
- Pamiętam, jakby to było wczoraj - odparł Hays. - Doprawdy, nie ma mowy o żadnych wybiegach z mojej strony dodał melancholijnie Poe. - Ani mi w głowie pana unikać. Dlaczegóż miałbym to czynić? - Z ust mi to pan wyjąłeś. Proszę mi powiedzieć, łaskawy panie, dlaczego podczas śledztwa w sprawie Mary Rogers pańskie nazwisko towarzyszy mi na każdym kroku? Poe zrazu powstrzymał się od odpowiedzi, spoglądając na Haysa pustym wzrokiem. Naczelnik widział za jego plecami panią Clemm, która przyciskała twarz do szyby, patrząc, jak wstrętny Hays gnębi jej biednego chłopca. - Wiem, że James Harper nie szczędzi starań, aby mi zaszkodzić. Zapewne nie omieszka mi pan powiedzieć, o co mnie oskarża? - Dlaczegóż miałby to robić? - Z zemsty - odparł Poe bez zastanowienia. - Z zemsty? Za co? - Za to, że wchodzę mu w paradę! Za to, że mu się postawiłem! Jeśli chcesz pan wiedzieć, panie Hays, najpopularniejszym pisarzem w Ameryce jest Karol Dickens, który nie zarabia tu ani centa, mój panie! Mówię szczerą prawdę. To samo dotyczy Thackeraya, Waltera Scotta, Bulwera-Lyttona. Ani złamanego szeląga. Ja zaś, dla pańskiej informacji, nie zarabiam w Anglii choćby miedziaka, a to, co dostaję tutaj, jest doprawdy śmiechu warte. Właśnie dlatego piszę opowiadania, a nie powieści, łaskawy panie. Przynajmniej czasopisma mi płacą. Amerykańskie wydawnictwa nie widzą potrzeby, o chęci nie wspominając, by wypłacać honoraria albo tantiemy nam, pisarzom. Zwłaszcza miejscowym. - Nie? Jakże to? - Hulaj dusza, piekła nie ma, ot co. Brakuje ustawy o prawie autorskim, która by ich do tego zmuszała. I tak pan Harper z właściwym sobie wdziękiem żeruje na cudzej krwawicy, do tego przekonując: Czemu mamy płacić za naszą literaturę, skoro możemy mieć ją za darmo? - I dlatego pańskim zdaniem oskarża pana o udział w zbrodni i uchylanie się od odpowiedzialności? - W rzeczy samej. Trafiłeś pan w sedno. Szuka zemsty za moje poparcie dla uregulowania kwestii praw autorskich. Chciałby mnie uciszyć 248
raz na zawsze. A o cóż mnie niby oskarża? O to, że odbieram mu święte prawo do robienia pieniędzy? Powiem coś panu, panie Hays. Człowiek ten opływa w gotówkę, ale nie kiwnie choćby palcem, ażeby chronić naszą spuściznę literacką, wspierać ludzi pióra, ratować naszą godność. Wie pan, na czym polegają jego metody, panie Hays? Nasz mości burmistrz, chluba naszego miasta, ma w Londynie swojego człowieka, któremu wypłaca godziwe wynagrodzenie, o niebo przewyższające to, jakim kiedykolwiek uraczył literata. Ów jego tajny agent pracuje w prestiżowym angielskim wydawnictwie. Z chwilą gdy nowe dzieło trafia na półki księgarni, albo jeszcze lepiej, opuszcza drukarnię, łajdak chyłkiem kradnie rękopis i pędzi do portu. Następnie książka płynie do Ameryki najszybszym z możliwych statków. Na spotkanie statku wypływa szkuner, którym książka zostaje odtransportowana do Nowego Jorku, czyli naszej mekki wydawniczej. Tutaj dzielą ją na sto części, po cztery, pięć stron, nie więcej. Części te wędrują do drukarzy, którzy nocą w pocie czoła składają czcionkę, sprawdzają tekst i rankiem mają gotowy cały materiał. W południe książka w broszurowym wydaniu ląduje na półkach w księgarni, przy czym do rąk poszkodowanego autora nie trafia ani cent. Hays chciał coś wtrącić, lecz Poe uciszył go dramatycznym ruchem dłoni. - Z uwagi na ogromne zyski i nikłe ryzyko płynące z tego procederu, nasi amerykańscy wydawcy ani myślą wydawać rodzimych pisarzy, a jeśli już uczynią tę łaskę, płacą im marne grosze. Najpoczytniejsi pisarze naszych czasów (no, kogo by pan wskazał?), Irving i Cooper, obaj zdolne bestie, mają szczęście, jeśli dostaną tysiąc suwerenów za książkę. A tacy jak ja muszą żebrać, aby mieć co do garnka włożyć. Pomny swych doświadczeń Hays wiedział, że w chwilach zagrożenia podejrzani prezentują określony typ zachowań. Twarze ich jaśnieją sztucznym uśmiechem bądź zdradzają nieprzejednany upór, oczy przybierają szczególny, świdrujący wyraz. Tacy ludzie plecy mają nadmiernie proste lub zgarbione, a biodra rozkołysane, albowiem nie mogą się zdecydować, na której ustać nodze. Wzbierają w nich emocje. Zaglądasz im w oczy i widzisz w nich coś, co mrozi ci krew w żyłach... cóż to takiego? 249
Wiedział już, że Olga miała rację: Poe stawiał siebie ponad wszystkimi mędrcami świata. Uważał, że w kwestii analitycznego myślenia nie ma sobie równych. Naczelnik dojrzał mimowolny uśmieszek błąkający mu się pod wąsem. Wszelako czy miał przed sobą łajdaka, czy może niewinnego? - Rozumiem, że sprawę motywów burmistrza Harpera możemy uznać za zamkniętą - oznajmił Poe. - A teraz do rzeczy, panie naczelniku. Czym mogę panu służyć? Prawdę powiadali - kobiety lgnęły do tego człowieka jak muchy do miodu, na mężczyzn oddziaływał wręcz odwrotnie. Naczelnik utkwił szczere spojrzenie w bacznych, nieprzeniknionych źrenicach pisarza. Naraz doznał olśnienia. Poe naprawdę nie wiedział, czemu zawdzięczać tę wizytę! Stary Hays wyjął kapciuch, postukał fajką o but, a następnie przystąpił do jej nabijania. - Zechce pan również zapalić? - spytał, częstując Poego tytoniem. Towar pierwsza klasa, prosto od Andersona. Poe podziękował, wymawiając się brakiem fajki. Naraz jednak zmienił zdanie i wyjąwszy z kieszeni na piersi zwój z wierszem, bez słowa oddarł kawałek i wyciągnął ku naczelnikowi niewielki prostokąt. Hays sypnął hojnie tytoniem i patrzył, jak pisarz zwija świstek w rulonik. - Ciekawe - zauważył, kiedy Poe zwilżył językiem brzeg papieru, ażeby go skleić. - To po prostu małe cygaro. Smakuje całkiem nieźle - odrzekł pisarz. - Nazywam je cygaretką. - No proszę. Hays rozsiadł się na beczce pod ścianą stodoły; zapach gnojówki wiercił w nosie, przyjemniejszy aniżeli można by się spodziewać. - W pełni rozumiem pańskie motywy, panie Poe - zaczął naczelnik, zapalając zapałkę o paznokieć kciuka. - Bywa, że próżno szukać w sądzie sprawiedliwości. Czasem człowiek żałuje tego, co zrobił, lecz sąd nie widzi jego skruchy. Jeśli młoda dama była przy nadziei, jeśli umarła podczas wykonywania zabiegu, zapewniam pana, iż jestem po jego stronie. Przybyłem tu, aby błagać pana o współpracę, a jeśli osiągniemy porozumienie, może pan liczyć na moją bezwzględną pomoc i wsparcie. Cóż pan na to powiesz? 250
Poe wytrzeszczył oczy. Hays pociągnął z fajki, aż główka rozżarzyła się na czerwono. - Pan raczy wybaczyć, ale co ja znowu takiego zrobiłem? - spytał pisarz. - Oszczędził pan żonie wstydu, to bardzo szlachetne z pana strony. Proszę mi powiedzieć, co miałeś pan wspólnego ze śmiercią Mary Rogers? - Mary Rogers? Ależ nic zupełnie, jak pragnę zdrowia! Czy o to oskarża mnie burmistrz Harper? Sądziłem, że chodzi panu o plagiat. Bezczelność tego człowieka wprost nie zna granic. Mary Rogers! Ja... Boże jedyny, przecież nawet nie było mnie w mieście, kiedy to się stało... Nigdy bym... Nawiasem mówiąc, mieszkałem wówczas w Filadelfii. - Zgadza się. Wszelako o ile mi wiadomo, jeździł pan często do wydawców w Nowym Jorku. Jedna z owych wizyt zbiegła się ze śmiercią Mary Rogers. Poe rozkaszlał się, ale nie zaprzeczył. - Proszę powiedzieć prawdę, panie Poe! - zażądał Hays. - Znałem ją. Owszem, to mogę potwierdzić. Sam pan o tym wie. - Podziwiał ją pan? - Tak, podziwiałem. Była młodą kobietą niezwykłej urody i radosnego usposobienia. - I to budziło w panu taki podziw? - Litości, panie Hays, proszę nie udawać, że pan nie rozumie, to nie pasuje do pana. Jestem poetą, piękno działa na mnie jak magnes. Ale co do reszty... - Z wahaniem zawiesił głos. - Jestem człowiekiem żonatym dokończył wreszcie. - Chyba nie muszę panu przypominać, że dla wielu nie stanowi to żadnej przeszkody. - To prawda - przyznał Poe. - Kochał pan Mary Rogers - oznajmił Hayes i nie było to pytanie. - A jeśli nawet, to co? Sam to panu wyznałem. - I pojechał pan z nią do Poughkeepsie w czasie jej pierwszego zniknięcia. To również nie było pytanie. - I cóż z tego? 251
- A w swym opowiadaniu, w którym tak bezlitośnie wyszydza pan nas, policję, w „Tajemnicy Marii Rogêt ”, stwierdził pan z niezachwianą pewnością, że osoba towarzysząca mademoiselle Marii w chwili jej pierwszego zniknięcia jest ani chybi jej mordercą. Jak pan chcesz mnie przekonać, panie Poe, że to nie pan zabiłeś Mary Cecilię Rogers?
58. Poe, Poe, po stokroć Poe Poe wrócił do domu Brennanów w stanie wielkiego poruszenia. Gdy wchodził po schodach biegnących na zewnątrz budynku, przeszło mu przez myśl, coby może wychylić szklaneczkę sherry na ukojenie nerwów. Przed przybyciem naczelnika czuł się odprężony, recytacja sprawiła mu wielkie zadowolenie. Myślał wyłącznie o wierszu; dzieło kiełkujące mu w głowie od lat oblekło się wreszcie w realne kształty. Wierzył, że owe parę strof o czarnym ptaku - wronie bądź kruku, jeszcze nie zdecydował - odmieni wszystko. Kiedy czytał Brennanom, Muddie i Sissy, potężna siła poematu pulsowała mu w żyłach i umyśle, podsycając nadzieje. Wiedział, co trzyma w rękach. Słuchając własnego głosu, widział poruszenie na twarzach słuchaczy, a wraz z pojawieniem się naczelnika mógł prześledzić też reakcję człowieka, z którym nie łączyło go nic prócz wzajemnej nieufności. Zrazu zdziwiony obecnością intruza, który stanął w progu, by następnie zasiąść na czerwonym szezlongu obok Muddie, grzecznie się jej pokłoniwszy, wnet przypomniał sobie, kto zacz. Podniósł oczy znad tekstu, w chwili gdy wypowiadał słowa budzące w nim zachwyt największy, słowa, które podsunął mu mały chłopiec, gdy spacerował ścieżkami Rittenhouse Square w Filadelfii. Chodził jak obłąkany, mamrocząc do siebie i deklamując pełnym głosem, chłopiec zaś, zaledwie ośmio- lub dziewięcioletni, pochłonięty obserwacją pasikonika skaczącego w trawie, posłyszał jego słowa i zwrócił się doń dziecinnym szczebiotem: „Kto to słyszał, żeby ptak miał na imię Już Nigdy?”. Ujęty niewinnością dziecka Poe spiesznie zanotował sobie jego słowa, na stałe 252
włączając je do wiersza. I oto wypowiadał je, pełen bezbrzeżnego zachwytu dla melodii poematu, rulon rozwijał się z wolna ku podłodze, gdy nagle, nie wiedzieć skąd, zjawił się ten... ten natręt, pękaty odwłok na karłowatych nogach, o lisim obliczu żydowskiego subiekta, i zasiadł na wolnym miejscu obok Muddie. Poe uniósł wzrok, napotkał świdrujące oczy Haysa. Zająknął się z lekka; trwali, wpatrzeni w siebie. Z niezbyt odległej przeszłości powróciły doń słowa Muddie; naczelnik zjawił się w pensjonacie przy Greenwich Street, szukał go, chciał z nim rozmawiać... ale wnet myśli te rozwiały się w powietrzu i raz jeszcze skupił się na lekturze. Triumf był o krok i Poe uśmiechnął się skrycie. Wieczność jawiła się na wyciągnięcie ręki, ukryta pod skrzydłami czarnego ptaka. Wrócił do salonu po irytującej rozmowie z naczelnikiem, wielce poruszony. Droga cioteczka pomagała pani Brennan sprzątnąć po podwieczorku. Gdy z poszarzałą twarzą stanął w progu, ustały beztroskie pogawędki. Wiecznie zziębnięta Sissy, szczelnie okryta szydełkowym pledem, wyciągnęła ręce do swojego Edgara. Podszedł do niej natychmiast, posłuszny jak zawsze. - Co się stało, Eddie, najdroższy? Przyciskała do ust śnieżnobiałą chusteczkę, skrawek bawełny cerowany po wielekroć tak umiejętnie, że wyglądał jak prosto ze sklepu. Usiadł obok niej na sofie. Podeszła pani Clemm i obwarowały go z obu stron, czujne strażniczki. Każda ścisnęła oburącz jego rękę, Muddie lewą, a Sissy prawą. Sissy gładziła miękkie włoski na wierzchu dłoni, podziwiając długie, delikatne palce męża, Muddie zaś poklepała krzepiąco drugą dłoń, niezmiennie kochająca i lojalna. - Wszystko będzie dobrze, Eddie - powiedziała. - Zobaczysz, wszystko się ułoży. A teraz się uspokój, drżysz cały. Wszystko wróci na swoje miejsce. Czy ten okropny człowiek już sobie poszedł? Poe utkwił w niej wzrok, chwilę zwlekając z odpowiedzią. - Nie, nie poszedł - odrzekł wreszcie. - Obawiam się, że nigdy nie pójdzie. Poza tym wcale nie jest okropny, Muddie. Z oczu pani Clemm bił niepokój. Po chwili opanowała się z trudem. - Nic się nie martw, Eddie - spróbowała raz jeszcze. - To także minie. Masz rozchwiane pole magnetyczne. A czegóż to chciał ów nieokropny człowiek? 253
Poe poderwał się z miejsca, wyszarpując ręce. Chwycił się oburącz za głowę i kołysząc się tam i z powrotem, poprosił panią Brennan o sole, które złagodzą ból rozpierający mu czaszkę.
59. Poe pielęgnuje chorą żonę Pani Brennan przygotowała na kolację udziec jagnięcy i ziemniaki. Poproszono naczelnika, aby zasiadł ze wszystkimi przy stole i Hays zajął miejsce obok lokatorów, domowników oraz trzech ogorzałych parobków. Jadł z umiarem, co rusz popatrując ukradkiem na Poego. Musiał przyznać, że pisarz nie szczędzi starań, by dogodzić słabowitej żonie. Odgadywał jej życzenia w lot, pilnując, aby niczego jej nie zabrakło. Virginia sprawiała wrażenie figurki z porcelany; w bladej twarzyczce lśniły rozgorączkowane oczy, których rozmarzony wyraz nadawał im wręcz nieziemski wygląd. Po kolacji, prostej i nader sycącej, poeta poprosił żonę, by zaśpiewała. Klasnął w dłonie, ażeby zwrócić na siebie uwagę zebranych, i oznajmił, że na cześć znakomitego gościa, naczelnika Jacoba Haysa z nowojorskiej policji municypalnej, Virginia umili wszystkim czas piosenką. Hays zaprotestował; nie trzeba go zabawiać, powiedział. - Usiądźże dziecko, siadaj - poprosił. Pragnąc oszczędzić dziewczęciu wysiłku, gotów był wystąpić w zastępstwie; jak częstokroć przypominała mu czule Olga, miał wcale znośny głos. Zanim wszelako zdążył otworzyć usta, chcąc uraczyć towarzystwo własną interpretacją „Tiddly aye-aye” bądź niezrównaną „Świnią wdowy McGinnis”, Martha Brennan, najstarsza z trzódki Brennanów, zerwała się na równe nogi i oznajmiła, że ona zaśpiewa. Sissy nie chciała o tym słyszeć. Nie bacząc na złe samopoczucie, podeszła chwiejnie do kredensu i sięgnęła po harmonię, rzuciwszy kątem oka triumfalne spojrzenie na swą hożą rywalkę, młodszą od niej o cztery lata. Hays musiał przyznać, że uroda Virginii Poe wprost zapiera dech w piersi: krągłe liczko, wydęte usta, czoło może nieco zbyt wysokie 254
i wypukłe (zastanawiał się, czy to u nich aby nie rodzinne), wielkie ciemne oczy oraz krucze włosy, które stanowiły uderzający kontrast z białą, nieomal przejrzystą cerą. Ubrana w skromną białą sukienkę, wystąpiła na środek pokoju. - Ulubiona piosnka mojego męża - zapowiedziała z dumą. I zanuciła „Pójdź, spocznij na tym łonie” głosem tak wysokim i wibrującym, iż słuchanie go sprawiło Haysowi bez mała ból. Mimo to zasłuchał się wraz z innymi, pełen bezbrzeżnego podziwu dla dźwięków dobywających się z dziewczęcego gardziołka. W chwilach czatownie błogich aniołem mnie zwiesz, Więc aniołem twym będę wśród okropności też. Pójdę za tobą wszędzie, nawet w żar piekieł sam, By cię chronić, ocalić lub zginąć z tobą tam!* * Przeł. Zofia Kierszys.
Zarumieniła się z wysiłku. Wcześniej sprawiała wrażenie bez mała widmowej, ale teraz oblekła się w odcień czerwieni. Czerwieni ze wszech miar niepokojącej. Która pogłębiała się z każdą chwilą. Hays nigdy w życiu nie widział oblicza o podobnym kolorycie. Gdy dotarła do słów „Pójdź, spocznij na tym łonie, ciepłym, krzepiącym łonie...”, wszyscy zrozumieli, że dzieje się coś niedobrego. Zachłysnęła się, oczy jej nabrały dzikiego wyrazu, z ust chlusnęła krew. Virginia z jękiem osunęła się na podłogę. Zebrani zerwali się ze swoich miejsc. - Pękło jej naczynie krwionośne! - krzyknął Poe, spoglądając bezradnie na Haysa. - Lewa skroń - wyszlochał. - Na miłość boską, czy nie widzicie? Pani Poe doznała wylewu. Odepchnąwszy na bok poetę, któremu rozpacz zdawała się odbierać zdolność jakiegokolwiek działania, Hays ukląkł nad chorą i rozmasował jej skroń, uciskając miejsce wskazane przez panią Clemm jako źródło krwotoku. Przerażona dziewczyna zachowała przytomność umysłu i odwzajemniła spojrzenie naczelnika, szepcząc, że już czuje się lepiej, wszelako cera jej była tak przejrzysta, 255
że bez trudu dostrzegł rozlaną pod skórą plamę krwi z pulsującego naczynia. Spoglądając na pochylonego nad żoną naczelnika, Poe wyznał płaczliwie, iż podobny incydent miał już miejsce w przeszłości. Tłumaczył w panice, że winę zań ponosił wysiłek związany z modulacją głosu. - Więc po cóż kazałeś pan jej śpiewać? - Nie wiem. Usilnie proszę o wybaczenie. Poe wytarł krew z jej ust i brody, delikatnie osuszając chustką strumienie spływające po białej sukience. Virginia spoglądała nań oczami rozszerzonymi miłością i strachem. Haysowi przeszło przez myśl, że w każdym wypadku, gdy zaistniało niebezpieczeństwo utraty męża na rzecz innej kobiety, czy to hożej córki Brennanów, czy może ślicznej, frywolnej Mary Rogers bądź innej kokietki, pani Poe nauczyła się sprytnie wykorzystywać swą chorobę jako miłosny eliksir i niezawodnie przeciągała go z powrotem na swoją stronę. I pomimo grozy sytuacji, mimo krwi płynącej z kącika ust i mimo rozmarzonych oczu, Virginia Poe sprawiała wrażenie ze wszech miar świadomej swego zwycięstwa.
60. Pod popiersiem Pallady Z pomocą Starego Haysa Poe i Patrick Brennan, mąż gospodyni, zanieśli Virginie na górę, gdzie niezwłocznie położono ją do łóżka. Chora zapadła w stan bliski omdlenia i leżała bez ruchu, coraz to pojękując z cicha. Naczelnik polecił stangretowi sprowadzić zamieszkałego w Greenwich Village doktora Johna Francisa, który czuwał nad jego żoną Sarah pod koniec jej życia. Poe krążył po pokoju, nie odstępując Virginii ani na chwilę, a Muddie robiła córce zimne okłady. Hays opuścił posterunek i wskazano mu położony na pierwszym piętrze gabinet pisarza, gdzie zasiadł na krześle z poduszką wypchaną końskim włosiem, pod wiszącą na ścianie półeczką z gipsowym popiersiem Pallas Ateny. 256
- Pozostawił ją poprzedni lokator - wyjaśniła pani Brennan, widząc, że naczelnik przygląda się rzeźbie. - Francuski porucznik służący pod wodzą Napoleona. Ponadto ściany ozdobiono francuskimi rycinami o tematyce wojskowej oraz obrazkami w stylu Cesarstwa, które również stanowiły pamiątkę po galijskim lokatorze. Na ścianie wisiał zegar, na półkach piętrzyły się książki i czasopisma. Pozostałe meble przykryto pokrowcami. Dwa okna wychodziły na podwórze, otwierając widok na rzekę oraz urwiste skały New Jersey, te same urwiska Weehawken, wśród których znaleziono ciało Mary Rogers. Po wyjściu pani Brennan Hays długo siedział bez ruchu, po czym sięgnął po leżący na biurku katalog opatrzony starannie wykaligrafowanym napisem: 66 OPOWIEŚCI: OPOWIADANIA I LISTY DO WYDAWCÓW Zważył go w rękach, a następnie otworzył. Opowiadania ponumerowano i opatrzono spisem treści. Na wierzchu spoczywał list rozpoczynający się od słów „Drogi Panie Bennett”. Jego dalsza część brzmiała następująco: „Czy mógłby mi pan przysłać pięć dolarów? Jestem chory, a Virginia gaśnie w oczach. Mieszkam przy Bloomingdale Road, proszę mnie odwiedzić. Wieść niesie, że podejrzewasz mnie pan o czyn niegodny, wszelako obaj dobrze wiemy, iż żadną miarą nie mogłem się go dopuścić. Niechaj złe myśli nie mącą pańskiego umysłu i niech pan do nas przyjedzie, zgodnie z obietnicą daną pani Gemm. Postaram się jak najrychlej wyjaśnić sprawę”. Podpisano: „Z poważaniem E.A.P.”. Po dwóch godzinach z dołu dał się słyszeć głos Johna Wakefielda Francisa, który stanął w progu. - Gdzie nasza pacjentka? - zahuczał, idąc przez kuchnię. Schodami obitymi dywanem poprowadzono go na górę, do pokoju Sissy. Hays widział przyjaciela przez uchylone drzwi. Doktor Francis był rumianym jegomościem o bujnych siwych kędziorach i mądrych oczach ukrytych za okularami w stalowych oprawkach. Po chwili do gabinetu wszedł Poe ze zwieszoną głową. Na widok Haysa rozsiadłego na jego ulubionym krześle za biurkiem na jego twarzy odmalowało się pewne zdziwienie. - Ach, to pan - powiedział, zerkając na list leżący na blacie przed naczelnikiem. - Jeszcze tutaj? - Jak ona się czuje? - spytał Hays. Poe wzruszył ramionami. 257
- Obawiam się, że na tę chorobę nie ma lekarstwa. - Czy lekarz postawił diagnozę? - Nie potrzebuję lekarza, żeby wiedzieć. To śmierć za życia, łaskawy panie. - Rozumiem - odrzekł Hays. - Bardzo mi przykro. - Lekarz powiedział, że ją zbada, a potem porozmawiamy. Jest przy niej Muddie. Nie mogę sobie darować, że zmusiłem ją do śpiewania. - Dobrze, że jest z nią matka. Pani Clemm wydaje się bardzo oddana córce. - Tak jest w istocie. - I panu również. Poe spojrzał na naczelnika. - I tu się pan nie mylisz - odparł z wolna. - Dla nas trojga rodzina jest całym światem. - Miło mi to słyszeć. O sobie mogę powiedzieć to samo. Stawiam rodzinę ponad wszystkimi innymi sprawami. Poe westchnął. - Coś pana dręczy, panie Poe? Cóż takiego? Poe potrząsnął głową. Hays czekał. - Nie mam pieniędzy, żeby zapłacić lekarzowi. - Proszę się teraz o to nie martwić. Ureguluję honorarium. Doktor Francis to mój stary przyjaciel, oddasz pan, jak będziesz mógł. - Zważywszy na okoliczności pańskiej wizyty, absolutnie nie mogę na to przystać - wymamrotał Poe, lecz obaj wiedzieli, iż pragnie tylko zachować namiastkę godności. Nie ulegało wątpliwości, że przyjmie propozycję naczelnika bez wahania. - Przed chwilą stałem przy tym oknie z myślą, iż codziennie oglądasz pan ten widok - powiedział Hays. - Niedaleko stąd, na drugim brzegu odkryto zwłoki Mary Rogers. Myślałem wówczas, że bez trudu rozwikłam tę zagadkę, wszelako minęły cztery lata, a ja wciąż tkwię w punkcie wyjścia. Rozmawiałem o tym z córką. Wspominałem panu, że zapalona z niej czytelniczka i gorąca wielbicielka pańskiej wnikliwości i talentu. Mówiła mi, że łamigłówki oraz ich drobiazgowe wyświetlenie, przedstawione przez pana w „Zabójstwie przy rue Morgue”, „Tajemnicy Marii Rogêt ” i ostatnim „Skradzionym liście”, nie mają godnych siebie poprzedników w całej historii literatury. 258
Poe rzucił mu znużone spojrzenie. - Być może, aczkolwiek nigdy nie dążyłem rozmyślnie do roli prekursora. Proszę przekazać córce wyrazy wdzięczności. - Wszelako muszę przyznać, panie Poe - podjął Hays - iż z mojej perspektywy istnieje ogromna różnica pomiędzy dywagacjami zmyślnego literata a zbrodnią prawdziwą, będącą dziełem nikczemnego i nader przewrotnego umysłu. Poe zbladł. - Święta racja. Sam nie ująłbym tego lepiej, panie naczelniku. Nie zostało panu aby przypadkiem ździebko tytoniu? Hays poklepał się po kieszeniach w poszukiwaniu kapciucha, a następnie wyjął go i podał pisarzowi. Poe sięgnął po ceramiczny kubek stojący na biurku i wyciągnął zeń tanią kukurydzianą fajeczkę. Nabił ją tytoniem z naczelnikowego kapciucha, a Hays przypalił zapałką sobie i jemu. Siedzieli, pykając w zamyśleniu. Z pokoju Virginii z rzadka dobiegały stłumione głosy. - Ma pan rodzinę? - spytał w pewnym momencie Poe. - Córkę. Powinieneś pan ją znać. Olga Hays. Pracuje czasem dla Harperów jako redaktor. Poe skinął głową. - Rozmawialiśmy kilkakrotnie. O ile mnie pamięć nie myli, uczestniczyła w kilku moich prelekcjach. - Żona moja umarła cztery lata temu. Mieliśmy czterech synów, ale oni także odeszli. - Przykro mi to słyszeć. Bardzo panu współczuję. - Córka uwielbia pańskie odczyty. Szczerze pana podziwia. - Bardzo mi miło. - Na ustach Poego pojawiło się coś na kształt półuśmiechu. - Ma dobry gust - dodał żartobliwie. - Wspominała, że w „Lady's Magazine” Godeya ukazało się pańskie nowe opowiadanie. Poe zmrużył oczy, na nowo ogarnęła go podejrzliwość. - Proszę wybaczyć - ciągnął Hays - zapewne Olga mi wspominała, ale jakiż ono ma tytuł...? - „Podłużna skrzynia”. - Właśnie! „Podłużna skrzynia”. Trumna, znaczy się. O ile się nie mylę, osnuł je pan na kanwie sprawy Johna Colta, nieprawdaż? 259
- Tak się składa, że mój bohater również ukrywa ciało w skrzyni. - Tak jak pan Colt ukrył ciało swojej ofiary, Samuela Adamsa. - W rzeczy samej. - A „Tyś nim jest”? - Zaiste śledzisz pan moje dokonania, panie naczelniku. Widzę, że jesteś pan na bieżąco. - Jak już mówiłem, córka moja to zapalona czytelniczka. Podsuwa mi wszystko, co wzbudzi jej uwagę. Sposób, w jaki ciało pana Shuttleworthy'ego zostaje upchnięte w skrzyni, a następnie znów jest wydobyte na światło dzienne, to wypisz wymaluj nawiązanie do niefortunnego losu pana Adamsa. - Owszem, istotnie opierałem się na tamtych zdarzeniach. - Nie miał pan ostatnio wiadomości od pana Colta, panie Poe? - Wiadomości od Johna Colta? - Poe łypnął chytrze okiem. - Chce pan powiedzieć, po jego samobójstwie? - Skoro pan tak woli. - Bynajmniej - odrzekł pisarz. - Wprawdzie w wyobraźni mogę komunikować się ze zmarłymi, wszelako obawiam się, iż w realnym świecie nie było mi to dane. - Niechże pan da spokój, panie Poe. Chyba żaden z nas nie wierzy w śmierć Johna Colta, prawda? Pańskie dwa opowiadania, a do tego „Przedwczesny pogrzeb”... - Proszę nie zapomnieć o formułce, panie naczelniku. „Zacni obywatele mówią prawdę”. - Zacni obywatele mówią prawdę, panie Poe. - Nie, nie kontaktowałem się z panem Coltem, żywym ani umarłym. „Przedwczesny pogrzeb” zaś opowiada o moich własnych lękach, iż zostanę mylnie wzięty za zmarłego i przedwcześnie złożony do trumny. Nie mam do dodania nic więcej i raz jeszcze informuję pana, iż bez względu na to, co pan myślisz, to nie ja zabiłem Mary Rogers.
61. Morderstwo dla przyjemności - Proszę mi uwierzyć, łaskawy panie - rzekł Poe, wyglądając w ciemność, na milczące rozległe pola Brennanów i pluskającą dalej rzekę, 260
która stała się widownią ostatnich chwil życia Mary Rogers. - Nie zabiłem jej. I nie przyczyniłem się do jej śmierci. - Wcale pana o to nie oskarżam - odpowiedział Hays. - Przynajmniej jeszcze nie. - Kochałem Mary Rogers. Nie wyrządziłbym jej krzywdy. - Ale czy nie zatuszowałeś pan faktycznej przyczyny jej śmierci, chcąc ratować honor dziewczyny? - Jakże to? - Poe odwrócił się od okna do swego prześladowcy i oskarżyciela, który dalej siedział na krześle, nie spuszczając zeń wzroku. Odetchnął głęboko. - Przyznaję - podjął - że Mary była ze mną w Poughkeepsie. Odwiedzałem miasta nadrzeczne, czytałem poezję i prowadziłem wykłady dla tamtejszych mieszkańców, a ona mi towarzyszyła. Przyznaję się do winy. Zdradziłem żonę. Lecz nie jestem mordercą. - Kiedy widział ją pan po raz ostatni? - Parę tygodni przed jej śmiercią byłem z Johnem Coltem u Andersona. - Z Johnem Coltem? Czyżby on także należał do grona stałych bywalców? Poe skrzywił się niechętnie. - O tak. Sklep z tytoniem znajduje się na wprost jego biura przy Chambers. No cóż, darmowe jadło i napitek oraz towarzystwo ludzi, których podziwiał i którym zazdrościł z całego serca... Rzekłbym, iż pan Colt na dobre się tam zadomowił. - Poszedł pan tam, ażeby spotkać się z Mary, a John Colt panu towarzyszył? - Mary nie pracowała już wówczas dla Andersona. Nie wątpię, że wie pan o tym, panie naczelniku. Odeszła jakieś dwa lata wcześniej. Wszelako podczas naszej rozmowy padło jej imię. Nie pamiętam już, w jakim kontekście. - I zapragnął pan się z nią zobaczyć? - John Anderson podał mi adres. Mary zakończyła nasz związek w okolicznościach bardzo dla nas obojga trudnych. Stało się to wkrótce po naszym powrocie z Poughkeepsie. Jestem żonaty, a ona pragnęła życia wolnego od podobnych obciążeń. Nie miałem jej tego za złe. Owego dnia u Andersona ktoś wspomniał mimochodem, że ma kłopoty. Udałem się więc do pensjonatu przy Nassau Street, żeby sprawdzić, jak jej się wiedzie. 261
- Wiedzie? - Zapytać, jak się czuje. Czy jest szczęśliwa, spełniona. - No i...? - Jak się okazało, w jej życiu pojawił się pewien dżentelmen. Nie miałem pojęcia, któż to taki. U Andersona powiadano, że ów jegomość ją porzucił, wszelako ona podczas naszej rozmowy gorąco temu zaprzeczyła. Bynajmniej, powiedziała, nadal są razem, a do tego planują małżeństwo. - Zapewne bardzo to pana zdenerwowało? - Wręcz przeciwnie, byłem rad, że ułożyła sobie życie. - Czy podała panu jego nazwisko? - Nie. - A pan nie nalegał? - Nie nalegałem. - Są tacy, którzy wierzą, iż ów dżentelmen to właśnie pan. - To nieprawda. - Nadal pan ją kochał? Poe uniknął odpowiedzi na to pytanie. - Powiedziała mi, że jest w ciąży - odparł wymijająco. Hays rzucił mu gniewne spojrzenie. - I dopiero teraz pan o tym mówisz? - Obiecałem jej, że nic nie powiem. Dałem słowo. - Czy wspomniała, że chce usunąć ciążę? - Bynajmniej. Jeśli tak się stało, uczyniła to wbrew swojej woli. Czuła już w łonie ruchy dziecka. Bóg mi świadkiem, dobrze ją znałem, nigdy by się do tego nie posunęła. W tejże chwili do gabinetu wszedł doktor Francis ze zmęczoną i poszarzałą twarzą. Poe urwał i obaj spojrzeli na znużonego medyka spod popiersia Pallady. - Przykro mi to mówić - odezwał się doktor Francis - ale nie ma nadziei. Poe nie zadawał wielu pytań. Po cóż miał pytać o to, na co z góry znał odpowiedź. Gruźlica, biała śmierć, wyciągała nieubłaganą rękę. Oplecione błękitnymi żyłkami powieki, pokraśniałe policzki i roziskrzone oczy, które tak dodawały Sissy uroku, mówiły same za siebie. Tuberkuloza atakowała skrycie, nie zniekształcając ciała i nie niszcząc umysłu. 262
- To nie stanie się dziś - dodał cicho lekarz. - Ani jutro. Ale pozostało jej niewiele czasu. Może przeżyć jeszcze nawet rok, lecz na pewno nie dłużej. Kiedy mężczyźni zeszli po schodach, ciągnąc nogę za nogą, zastali panią Brennan przy kuchennym stole. Na piecu szumiał czajnik. Gospodyni wstała, proponując doktorowi Francisowi i Haysowi nocleg; zapewniła naczelnika, że jego człowiek - miała na myśli Balboę - może przespać się wygodnie w stodole na świeżym sianie, w stajni zaś znajdzie się miejsce dla koni. Hays podziękował, ale odmówił. Woli wrócić jak najszybciej do domu, odrzekł, i przespać się we własnym łóżku. - Stare kości - dodał gwoli wyjaśnienia. Pani Brennan uśmiechnęła się ze zrozumieniem. Zaproponowała gościom herbatę, lecz i z tej uprzejmości nie skorzystali. Hays i lekarz wyszli z domu tylnymi drzwiami. Balboa stał pod samotną wierzbą, spoglądając na pociemniałą rzekę. Powóz stał nieopodal; chudszy z dwóch koników przytupywał niecierpliwie na rozmiękłym gruncie, skory do powrotu. Balboa pomógł obu panom wsiąść do powozu. Naraz z domu wybiegł Poe i oznajmił, iż ciężka sytuacja finansowa przymusza go do natychmiastowego wyjazdu do miasta. Zapytał, czy może się z nimi zabrać, i Hays odpowiedział, że nie widzi przeszkód. Jechali przez czas jakiś ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń, pogrążeni we własnych myślach. Poe pierwszy przerwał ciszę. - Od dziecka zdradzałem miękkość i ludzkość uczuć - powiedział. Tkliwość mego serca była tak znamienna, że dzięki niej stałem się kozłem ofiarnym mych kolegów. Ożeniłem się wcześnie i z radością wykryłem w żonie mej zgodność upodobań*. Żona moja, biedna, kochana żona! Najcierpliwsza ze wszystkich męczennic świata. Wybaczcie, panowie. Sam nie wiem, co mam robić. * Cytat z opowiadania „Czarny kot”, przeł. Bolesław Leśmian.
Hays i doktor Francis współczuli swemu towarzyszowi podróży z całego serca. Obaj nie znosili przeciągów i czym prędzej okryli kolana wełnianymi kocami, Poe zaś, który siedział na wprost nich, drżał z zimna, lecz uparcie odmawiał przykrycia. - Czy wiecie panowie - podjął - że dzięki współczesnym odkryciom 263
w dziedzinie, którą można by nazwać „estetycznym magnetyzmem”, stało się prawdopodobne, że najnaturalniejszymi, a co za tym idzie najprawdziwszymi i najsilniejszymi spośród ludzkich uczuć są te, które powstają w sercu jak iskra elektryczna*? * Cytat z opowiadania „Okulary”, przeł. Krystyna Tarnowska.
Poszperał po kieszeniach, po czym wyjął ołówek. - Błądziłem sam jedynie - rzucił znienacka - w bólów i łez krainie... Ucichł i jął bazgrać na świstkach dobytych z kieszeni płaszcza. Na wschodzie szarzała zapowiedź świtu. Dłoń poety znieruchomiała i Poe znów zapatrzył się w dal, by po chwili rozkleić się na nowo. Wreszcie, spoglądając to na jednego, to na drugiego, wyrecytował ściszonym, melodyjnym głosem: Mój duch byt jak wód nieruchomych łono, Dopóki piękna i słodka Virginia nie została rumieniącą się mą narzeczoną, Dopóki złotowłosa, młoda Virginia nie została uśmiechniętą moją narzeczoną. Ach! nie tak migocą Złote gwiazdy nocą, Jak te blaski, które jasny wzrok jej da mi – I nie tak drzew liście Płoną uroczyście, Kiedy je perłowo-srebrny blask miesięczny plami... Nie równają się ze skromnej Virginii nieporównanymi kędziorami... Z jasnookiej, powiewnej Virginii Niedbałymi i kornymi kędziorami. Bólu ni zwątpienia burz Teraz - ach - nie zaznam już... Z jej się ducha westchnienie dobywa głęboko I przez wszystkie moje dni Jasno, stałe błyszczy mi Astarte na błękicie, za chmurek powłoką... 264
Podczas gdy zawsze na jej drogiej Virginii spoczywa macierzyńskie jej oko... Podczas gdy zawsze na jej młodej Virginii spoczywa fiołkowe jej oko*. * „Eulalia”, przeł. Władysław Nawrocki.
- Teraz pan to ułożyłeś? - zdumiał się Hays. Doktor Francis pochrapywał lekko, głowa kołysała mu się z boku na bok. - Tym, co najbardziej inspiruje poetę - oznajmił Poe - tym, co najbardziej mnie inspiruje, jest ekstaza piękna sięgającego dalej niźli śmierć, panie naczelniku. To właśnie dzięki muzyce poezji sięgamy do tych, którzy przeszli już na drugą stronę. Zerknął na śpiącego doktora Francisa. - Widok umierającej żony doprowadza mnie do szaleństwa. Niech pan mi wybaczy. Nie ma bariery, która uwolniłaby nas od strachu przed śmiercią, albowiem śmierć nie zna granic. I ciemność, i ruina, i śmierć szkarłatna rozpostarły wszędy swą władzę nieograniczoną**. Żona moja wkrótce odejdzie. Wiem to. Wiem, że ciemność nas pożre. Pochłonie nas bez reszty. Wszelako ciemność jest w ruchu. Wierzę, iż cząstka zmarłych przetrwa i powróci. Lubię chodzić po lesie, nie znoszę brudu wielkiego miasta, zgiełku pojazdów. Nienawidzę wstrętnego turkotu kół na bruku, gardłowych głosów ulicznych handlarzy. Jakaż w tym wina? Z rozbitej kruży czysty duch uleciał już na wieki! Niech bije dzwon, czas żałobne modły wznieść, żałobne śpiewać pieśni. Hymn na królewską iście śmierć tej, co tak zgasła wcześnie***. Opłakuj pan moją Virginie, teraz albo już nigdy. I wraz z pierwszą zapowiedzią brzasku na niebie w oku Poego zalśniła łza. ** Cytat z opowiadania „Maska Śmierci Szkarłatnej”, przeł. Bolesław Leśmian. *** Fragmenty wiersza „Lenora”, przeł. Roman Klewin.
*
Kiedy wreszcie dotarli do miasta, ranek nastał na dobre. Hays delikatnie obudził lekarza i wysadzili go przed domem opodal dawnego 265
miejsca zamieszkania Johna Colta na Washington Square w Greenwich Village, po czym ruszyli dalej na południe w stronę domu naczelnika przy Lispenard. Dochodziło wpół do dziewiątej. - Wstąpisz pan do mnie na filiżankę kawy, nim ruszysz w dalszą drogę? - spytał Hays. Poe zamierzał udać się do pewnego wydawcy (u którego niegdyś pracował). Wpadł na pomysł, aby sprzedać mu swój wiersz o czarnym ptaku. Nie dał się długo namawiać. Zdradził naczelnikowi, że ma wielką słabość do kawy i wizja parującej filiżanki po nieprzespanej i jakże nerwowej nocy wydała mu się bardzo nęcąca. Weszli obaj do przytulnego domu. Pomimo wczesnej pory Olga Hays krzątała się już przy piecu. W domu roznosiła się woń ciepłego chleba i świeżo zaparzonej kawy. - Ach, nasz znakomity krytyk i czytelniczka - żartobliwie rzekł Poe głębokim, aksamitnym głosem. - Miło znów panią widzieć, panno Hays. Olga była kobietą o regularnych rysach; pomimo trzydziestych trzecich urodzin za pasem, bystre, żywe spojrzenie i gładka cera nadawały jej młodzieńczy wygląd, acz śród kasztanowych włosów widniały już trzy srebrzyste pasma. Ojciec jej, oszczędny w pochwałach w stosunku do własnych dzieci, uważał ją za osóbkę może niepiękną, ale pełną wdzięku i uroku osobistego. - To zaszczyt gościć pana w naszym domu, panie Poe. Jak już miałam okazję panu wspomnieć, być może pan pamięta, ze świecą szukać drugiej tak zapalonej wielbicielki pańskiej twórczości. I podała mu rękę na powitanie. Poe skłonił się wytwornie i zasiadł przy kuchennym stole. Olga przyniosła ojcu porcelanową misę, po czym napełniła ją ciepłą wodą podgrzaną na piecu. Hays obmył ręce i twarz, a następnie wytarł je szorstkim ręcznikiem. - Widzę, że tatuś zmęczony - powiedziała Olga, spoglądając na podkrążone i przekrwione oczy naczelnika. - Może się tatuś położy? - Nie, nie - zaoponował. - Czuję się wyśmienicie. Kawa gotowa, kochanie? 266
Olga podeszła do pieca. Za pomocą grubej rękawicy uszytej dawno temu przez matkę podniosła czajnik i napełniła trzy duże filiżanki. - Śmietanki? - zapytała Poego. - Bardzo proszę. I cukru, jeśli łaska. Postawiła przed nim dzbanuszek i cukiernicę. Śmietanki wlał ledwie kropelkę, ale brązowego cukru sobie nie żałował. Hays i jego córka patrzyli, jak nasypuje sobie trzecią kopiastą łyżeczkę. - Ojciec pani ściga mnie i prześladuje - oznajmił z chytrym, by nie powiedzieć groteskowym mrugnięciem. - Myśli, że zabiłem. - A zabiłeś pan? - spytała rzeczowo Olga. Poe wzniósł filiżankę i ostrożnie upił łyk. - Tylko własną duszę, dobra kobieto. Z przykrością stwierdzam, że zamordowałem jeno własną duszę.
62. Jeśli nie on, to kto? Przez długi czas po wyjściu Poego, kiedy ojciec położył się spać, Olga siedziała przy matczynym stole do szycia, obecnie służącym jej za biurko. Na ściennej półce, tam gdzie dawniej leżały igły, naparstki, centymetr krawiecki oraz kolekcja nici, teraz urządziła biblioteczkę. Omiotła wzrokiem grzbiety i jej spojrzenie padło na zaczytany egzemplarz „Charlotte Temple” autorstwa Susanny Rowson, którego widok obudził wspomnienie pewnego niedzielnego popołudnia, kiedy to wędrowała z ojcem przez przykościelny cmentarz do grobu Charlotte. Pamiętała, że dzień był zimny, deszcz wprawdzie nie padał, lecz wilgoć wisiała w powietrzu. Na niebie kłębiły się ołowiane chmury, wszelako przy grobie Charlotte widniała spora grupa podekscytowanych dziewczynek w towarzystwie rozbawionych matek i ojców, którzy usiłowali nadać swemu obliczu kamienny wyraz. Wiele dziewczynek roniło rzewne łzy, płyta nagrobna zaś usłana była kwiatami oraz liścikami z wyrazami współczucia, miłości i wsparcia. - Tak mi smutno - wymamrotała mała Olga, spoglądając w szeroką twarz ojca, pociemniałą jak niebo i chmury nad głową. Nie zdradzał 267
żadnych emocji, a kiedy z gardła dziewczynki wyrwał się cichy szloch, mocniej ujął jej rączkę i odprowadził na bok. - Młoda damo - powiedział surowo (Olga liczyła sobie wówczas nie więcej aniżeli dziewięć lat) - obowiązkiem dobrego tatusia jest powiedzieć prawdę córce, którą kocha nade wszystko w świecie. Olga czekała, przecierając załzawione oczka. - Czy wiesz, kim jest Charlotte Tempie, Olgo? - spytał. - Tak - odpowiedziała posłusznie. - Chciałbym to usłyszeć. - To dziewczynka, która zbłądziła. Cierpiała, a potem umarła za swoje grzechy i pochowano ją tutaj, przy kościele Trójcy Świętej. - Nie - oświadczył kategorycznie ojciec. - Charlotte nie żyła ani nie umarła. Charlotte nie jest prawdziwą dziewczynką, Olgo. To postać wymyślona przez panią Rowson, pisarkę. - Ależ jest prawdziwą dziewczynką - stwierdziła z mocą Olga. - I złożono ją tutaj, w grobie. To prawdziwa opowieść - upierała się, mając przed oczami podtytuł książki. - Nie, nie - odpowiedział ojciec. - To bajeczka wyssana z palca. Pani Rowson wymyśliła ją od początku do końca, Olgo. Powtarzam ci, to bajka. Trzeba przyznać, że nader pouczająca i z morałem, ale tylko bajka. - Któż więc leży na cmentarzu Trójcy Świętej w grobie Charlotte? zapytała Olga. Ojciec potrząsnął głową. - Nikt. Mogiła jest pusta. Nagrobek postawiono na prośbę czytelników zachwyconych tworem pani Rowson, czyli twoją Charlotte. Na samo wspomnienie Oldze cierpła skóra, czuła się zawstydzona swym dziecinnym zaślepieniem i naiwnością. Przeczesała palcami włosy, myśląc o Edgarze Poe, niedawnym gościu w tym domu, jego słabości do kobiet, uczuciowości. Pomyślała o zamordowanej dziewczynie ze sklepu z tytoniem, Mary Rogers, jej pierwszym, a potem drugim zniknięciu, utraconej czci. Zastanawiała się, dlaczego ojciec zaprosił pisarza do domu. Znała swego ojca. Chciał, żeby coś sobie uświadomiła, wyrobiła sobie własny pogląd. Olga nieruchomieje. Dlaczego? Sama nie wie. Kto zabił Mary Rogers? I w jakich okolicznościach? 268
Otrząsając się z bezładnych myśli, wstała od prowizorycznego biurka i poszła do kuchni. Wzięła z blatu główkę kapusty, położyła ją na desce do krojenia i zaczęła energicznie szatkować. Wcześniej tego ranka przygotowała ciasto na kluski. Uporawszy się z kapustą, uformowała teraz wałek i maczając nóż w wodzie, kroiła równiutkie kluseczki. Następnie posiekała cebulę, rozpaliła ogień i zrumieniła cebulę na patelni. Potem dodała kapustę, garść czerwonej papryki, szarą sól i utłuczony pieprz. Dolała kubek wody i zamieszała wszystko drewnianą łyżką. Gdy kapusta przybrała równomiernie rdzawy odcień papryki, Olga wróciła do pokoju matki. I ponownie zapytała samą siebie, czy pisarz, którego ledwie zna, lecz darzy najszczerszym podziwem, ów osobliwy człowiek, którego pewni ludzie (w tym jej własny ojciec?) tak chętnie obarczyliby winą, ten Edgar Poe, mógł tak haniebnie skrzywdzić Mary Rogers? A jeśli nie on to zrobił, zatem kto?
63. Grip, Grip, Grip i wszyscy pijemy herbatę Tymczasem rzeczony pisarz, a zarazem podejrzany, zjawia się w nowojorskiej siedzibie „Lady's and Gentleman's Magazine” Grahama, swego dawnego pracodawcy z grodu kwakrów, mieszczącej się obecnie na Broadwayu. Ma nadzieję sprzedać to, co jego zdaniem ma najcenniejszego, a mianowicie nowy wiersz o czarnym ptaku. Drukowano właśnie najnowszy numer magazynu, przez co hałas panował ogłuszający. George Rex Graham pochodził z Filadelfii. Wydawał niegdyś tamtejszy „Casket”, po czym wykupił Burtona i zmienił nazwę jego periodyku z „Gentleman's Magazine and American Monthly Review” na „Lady's and Gentleman's Magazine”. Nowy właściciel chętnie pozostawił Poego na stanowisku redaktora, sam Edgar zaś z werwą przystąpił do pracy w nowo powstałej siedzibie wydawnictwa na rogu Chestnut i Trzeciej Ulicy, zarabiając przyzwoite osiemset dolarów rocznie. Wcześniej słynął bardziej jako krytyk aniżeli poeta, wszelako ostatnimi czasy dał się poznać również jako twórca prozy, przy czym sława 269
jego kąśliwego języka zataczała coraz szersze kręgi. Bywało, że nie pozostawiał na swych kolegach po piórze suchej nitki, a i bynajmniej nie stronił też od awantur. Krytycy nie pozostawali mu dłużni, bezlitośnie wyszydzając jego „misję” kształtowania literatury narodowej wedle własnego stylu i uznania. Zaniepokojony Graham kazał redaktorowi spuścić z tonu. Chcąc udobruchać pryncypała, Poe postanowił wytoczyć kontrargument na swoją obronę. „Nie dopuszczę, aby moje osobiste odczucia względem danej osoby zaważyły na krytycznym osądzie jej dokonań”, oznajmił zrezygnowanemu wydawcy. Poe stwierdził, że nie pozwoli tak się dłużej ciemiężyć i nie będzie chwalił tych, którzy w najmniejszym stopniu na to nie zasługują. Odszedł w aurze człowieka skrzywdzonego, choć mniej łaskawi obserwatorzy twierdzili, że u podstaw konfliktu legła jego niepunktualność oraz pociąg do kieliszka. Co gorsza, na jego miejsce zatrudniono człowieka, który wraz z nim pretendował do miana arbitra amerykańskiego stylu poetyckiego, wielebnego Rufusa Wilmota Griswolda (zwanego Rufem, Grizem albo Zwierzęciem), któremu zaoferowano tysiąc dolarów rocznie, czyli o dwieście więcej, niż zarabiał Poe. Nieważne. Tego dnia, przestępując próg nowo powstałego sanktuarium Grahama, z głową pochyloną dla większego efektu, Poe postanowił puścić w niepamięć wszelkie niesnaski. Po serdecznym powitaniu wziął Grahama na stronę i szepnął, że przychodzi ze sprawą niecierpiącą zwłoki. Wyznał płaczliwie, że nie ma pieniędzy, żona jego jest chora i cała rodzina nie ma co do garnka włożyć. Następnie z nieco rozpogodzoną miną oznajmił, że napisał wiersz, który pragnie pokazać wydawcy z nadzieją, iż znajdzie się on na łamach jego znakomitego pisma. Z kieszeni na piersi wyjął tenże sam rękopis, z którego czytał poprzedniego dnia na farmie Brennanów. Zwój trafił do rąk Grahama, który następnie przekazał go drugiemu wydawcy, Loisowi Godeyowi z „Lady's Book”. Griswold szczęściem był nieobecny. Obaj nie okazali większego poruszenia i zgodnie stwierdzili, że wiersz nawiązuje do „Barnaby Rudge'a” Dickensa, w którym także pojawia się kruk. - Grip, Grip, Grip! - zacytował skwapliwie Godey, a twarz rozjaśniła 270
mu się sztubacką uciechą. - Grip spryciarz! Grip łobuz! Grip mądrala! Grip, Grip, Grip! Graham wybuchnął śmiechem, rozbawiony bystrością kolegi po fachu. - Jestem diabeł! - zawył, demonstrując coś, co Poe Uznał za dość żałosną imitację krakania. - Jestem diabeł! Jestem diabeł! Nie mów o śmierci! Hau, hau, hau! Polly, stawiaj imbryk na ogień! Wszyscy pijemy herbatę!* * Fragmenty „Barnaby Rudge'a” Karola Dickensa, przeł. Tadeusz J. Dehnel.
Obaj ryczeli ze śmiechu, ubawieni po pas, chociaż Poe nie dostrzegał w tej sytuacji nic zabawnego. On też umiałby zacytować z pamięci paplaninę kruka. Na widok urażonej i zmieszanej miny poety Graham przywołał się do porządku. Nazwał wiersz „dziwnym”, ale Poe nie wiedział, czy poczytać jego słowa za komplement, czy wręcz odwrotnie. Ten, który uważał się za niekwestionowanego mistrza słowa, czuł, że przypadła mu niewdzięczna rola obrońcy własnego dzieła. Wstał, pragnąc raz jeszcze podkreślić walory poematu. Ponownie (acz, jak sam przyznał, nad wyraz niechętnie) wspomniał o swej opłakanej sytuacji. - Nie godzi się skazywać pisarzy na śmierć głodową - oznajmił gorzko - kiedy wydawcy tuczą się na ich krwawicy. Graham chciał zaoponować, lecz Poe uciszył go ruchem ręki, skrajnie podłamany na duchu. - Czyż człowiek nie ma prawa wyrazić, co mu w duszy gra? Pytam was, panowie, co uczynilibyście na moim miejscu? Zdjęty współczuciem dla znękanego autora Graham zwołał resztę personelu i Poe, wydarłszy rękopis z rąk Godeya, ponownie odczytał wiersz w obecności redaktorów, kancelistów, zecerów i chłopców z drukarni. Ostateczna decyzja należała do nich. Niestety, i tu czekał go srogi zawód. Pracownicy Grahama podzielili zdanie swego pryncypała oraz jego gościa, pana Godeya. Poe pociemniał na twarzy. - Młody pisarz - oznajmił posępnie - który boryka się z ubóstwem bez szans i nadziei na współczucie otoczenia lub takich jak wy, co to nie 271
mają za grosz zrozumienia dla jego potrzeb, młody pisarz chwyta za pióro i tworzy, łudząc się myślą o godziwej zapłacie. Na próżno! Czy tak ma być? Pytam was: Czy tak ma to wyglądać, panowie? To nazywacie sumą literackiego życia? Na próżno liczył, że przychylą ucha do jego próśb. Próbował raz jeszcze przemówić im do rozsądku, lecz Graham oznajmił kategorycznie, że dość już usłyszeli, poza tym terminy gonią i czas wracać do pracy. W niezręcznej ciszy, jaka potem zapadła, ktoś puścił w obieg kapelusz. I choć wiersz o czarnym ptaku nie zyskał aprobaty wydawcy, Poe otrzymał piętnaście dolarów na utrzymanie żony oraz świątobliwej ciotki, pani Gemm.
64. Czarny ptak New York Mirror PUBLIKOWANY W KAŻDY SOBOTNI PORANEK TRZY DOLARY ROCZNIE PŁATNE Z GÓRY Vol. 1, NOWY JORK, 8 LUTEGO 1845. NUMER XVIII
Niniejszym publikujemy (w przeddzień premiery w numerze 2 „American Review”) niezwykły poemat autorstwa EDGARA POE. Naszym zdaniem jest to najefektowniejszy przykład „poezji okolicznościowej” ze wszystkich dotychczas publikowanych w kraju; w angielskiej poezji również nie ma utworu, który przewyższałby go subtelnością koncepcji, mistrzostwem i pomysłowością rymów, bogactwem i polotem wyobraźni oraz nastrojem „okropieństw”. Oto coś, czego brakowało nam nade wszystko. Zapadnie w pamięć wszystkim, którzy go przeczytają. 272
KRUK Raz w północnej, głuchej dobie, gdym znużony siedział sobie Nad księgami dawnej wiedzy, którą wieków pokrył kurz – Gdym się drzemiąc chylił na nie, usłyszałem niespodzianie Lekkie, ciche kołatanie, jakby u drzwi moich tuż. „ To gość jakiś - wyszeptałem. - Puka snadź przy drzwiach mych tuż. Nic innego chyba już”. Ach - pamiętam, jakby wczoraj - była przykra grudnia pora, Głownie mrąc to cień rzucały, to blask jakichś krwawych zórz. Tęsknom czekał, by świat biały błysł, bo księgi nie sprawiały Ulgi w mej boleści stałej, odkąd znikł mój anioł stróż, Dziewczę słodkie, które zwie Lenorą anioł stróż... Tu bez nazwy ona już! Strach zdejmował mnie nieznany, pełny grozy niezbadanej, Kiedy u drzwi zaszeleścił purpurowy kotar plusz: By ukoić serca trwogę, rzekłem sobie: „Pojąć mogę: To podróżny - zgubił drogę - zbłąkał się wśród śnieżnych wzgórz... W drzwi me puka, zabłądziwszy pośród białych śnieżnych wzgórz... Tak - nikt inny chyba już!”. Więc nabrawszy męstwa, wstałem, z ugrzecznieniem mówiąc całem: „Panie albo pani, błagam, nie obrażaj się ni chmurz, Bo zasnąłem ze zmęczenia, a twe lekkie uderzenia W drzwi mojego tu schronienia nie zbudziły mnie. Więc cóż W tym dziwnego, żem nie słyszał?”. Tu otwarłem drzwi - I cóż? Ciemność w krąg - nic więcej już. Patrząc w mrok ten na wsze strony, stałem trwożny i zdumiony, Rojąc mary, jakich dotąd głąb nie znała ludzkich dusz. Lecz milczenie głuche trwało, ciszy nic nie przerywało, Tylko lekki szept nieśmiało drgnął: - „Lenora?” - gdzieś tuż-tuż. Tom ja szepnął-i: „Lenora!” - wyszeptało echo tuż. Tylko to, nic więcej już. 273
Powróciwszy do pokoju, w niesłychanym już rozstroju, Posłyszałem znów stukanie, jakby gdzieś przy ścianie wzdłuż. „Pewnie - rzekłem - coś kołacze w okno: wiatry snadź tułacze? Zaraz, co to jest, zobaczę, nie bij, serce, ni się trwóż – Wnet wyjaśnię tę zagadkę, serce, nie bój się ni trwóż. Tak, to wiatr - nic więcej już!”. Otworzyłem okno zatem... Szumiąc skrzydły, z majestatem, Wzleciał ciężko Kruk wspaniały, jakby czarny piekieł stróż. Nie pozdrowił mnie ukłonem, okiem powiódł w krąg zamglonym I siadł z pańskim jakimś tonem pośród dwóch kamiennych kruż – Na Pallady biuście przy drzwiach, pośród dwóch kamiennych kruż. Usiadł tam - nic więcej już. Ptak ten sprawił, że przy całym rozsmętnieniu mym musiałem Rozśmiać się z poważnej nader jego miny: „ Tyś nie tchórz, Widzę, stary, chmurny ptaku, co - choć piór już ani znaku Na swym czubie - szukasz szlaku wśród posępnych nocy mórz? Mów, jak zwą cię na plutońskim brzegu czarnych nocy mórz?”. Kruk rzekł na to: „Nigdy już!”. Zadziwiłem się nie lada, że ptak tak wyraźnie gada, Choć żem jego odpowiedzi nie mógł pojąć ani rusz, Boć to przyzna nawet dziecię, że nikt z ludzi dotąd w świecie Nie oglądał chyba przecież ptaka przy drzwiach izby tuż. Ptaka, co by przednim usiadł na popiersiu przy drzwiach tuż. Z takim mianem: „Nigdy już”. Ale Kruk ten z łysą głową wyrzekł jedno tylko słowo, Jak ci, którzy w jeden wyraz całą głąb wlewają dusz. Potem milczał znów nieśmiele, pióro mu nie drgnęło w ciele, Aż gdym szepnął: „Przyjaciele opuścili mnie wśród burz. I on też za dniem mnie rzuci, jak Nadzieje pośród burz”. Ptak mi odrzekł: „Nigdy już!”. Zadziwiony niewymownie odpowiedzią tak stosownie Wyrzeczoną: „Widać - rzekłem - umie tylko to. A nuż 274
Dar to pana, co w niewoli poznał tylko to, co boli, I swe pieśni jął powoli echa kłaść przeżytych burz, Aż pieśń każda w smętnej zwrotce brzmiała niby echo burz: „Nigdy, nigdy, nigdy już!”. Lecz że w rozsmętnieniu całym wciąż się z Kruka śmiać musiałem, Przysunąłem miękki fotel na wprost ptaka, do drzwi tuż, I usiadłszy nań co żywo, jąłem myśli snuć przędziwo, Co te stare, chmurne dziwo, czarne jakby piekieł stróż – Co ten ptak złowróżbny, groźny, czarny jakby piekieł stróż Mniemał, krocząc: „Nigdy już!”. Myśląc, czego to oznaka, nie mówiłem nic do ptaka, Który swe płonące oczy w serce wbijał mi jak nóż. Tak siedziałem, wsparłszy głowę o poduszki fioletowe, A blask lampy światło płowe lał na ich matowy plusz. Ach, niestety, Ona o ten fioletowy, miękki plusz Skroni swej nie oprze już! Wtem powietrze się zamgliło, jakby wkoło się dymiło Sto anielskich trybularzy, tchnących słodką wonią róż. „Bóg na bóle, co trapiły serce, lek ci zsyła miły – Zawołałem.- zbierz swe siły i wspomnienia ciężkie zgłusz, Wdychaj lek ten i wspomnienia o Lenory stracie zgłusz!”. Kruk zakrakał: „Nigdy już!”. „Zły wróżbiarzu - rzekłem - ptaku czy czarciego sługo znaku! Czy cię szatan przysłał tutaj, czy pęd wściekły zagnał burz Na brzeg smutku i boleści, gdzie żal tylko pustka mieści, Gdzie noc każda zgrozę wieści - powiedz, błagam, wzrusz się, wzrusz! Jestże, jestże balsam w Gilead?- powiedz, powiedz, wzrusz się, wzrusz! Rzekł Kruk na to: „Nigdy już!”. „Zły wróżbiarzu - rzekłem - ptaku czy czarciego sługo znaku! Na to niebo, co nad nami, i na Pana ziemi, mórz, Powiedz duszy mej zbolałej, czy w Edenie szczęścia chwały Znajdzie dziewczę, które biały zwie Lenorą anioł stróż, 275
Dziewczę święte, słodkie, które zwie Lenorą anioł stróż?”. Kruk mi odrzekł: „Nigdy już!”. „Niech to będzie pożegnanie - krzyknę - ptaku czy szatanie! Precz na burzę, na plutońskie brzegi czarnych nocy mórz! Niech mi żadne czarne pióro nie przypomni, jak ponuro Mroczysz wszystko kłamstwa chmurą! Ruszże się z popiersia, rusz! Wyjmij dziób z mojego serca - i rusz się znade drzwi, rusz!”. Kruk mi odrzekł: „Nigdy już!”. I kruk wcale nie odlata, jakby myślał siedzieć lata Na Pallady biuście przy drzwiach, pośród dwóch kamiennych kruż, Krwawo lśni mu wzrok ponury, jak u diabła spod rzęs chmury, Światło lampy rzuca z góry jego cień na pokój wzdłuż, A ma dusza z tego cienia, co komnatę zaległ wzdłuż, Nie powstanie - Nigdy Już!* * Przeł. Zenon Przesmycki.
65. Salon panny Lynch Tuż po godzinie, siódmej spod domu przy Lisbenard Street wyruszyła brązowa dwukołówka, w której znajdowali się naczelnik Jacob Hays i jego córka Olga. - Czekają go wielkie zmiany - mówiła do ojca Olga. - Wprost przeszedł samego siebie. Niech mi tatuś wierzy, Edgar Poe odwrócił bieg historii literatury amerykańskiej. Sam tatuś usłyszy, to doprawdy niesamowite. Ma głos, że aż ciarki przechodzą. Kobiety oczu nie mogą od niego oderwać, co - o ile mogę rozstrzygać w tej kwestii - bardzo mu odpowiada - dodała z przejęciem. - A mężczyźni? Czy pan Poe działa podobnie na mężczyzn? Z westchnieniem pokręciła głową nad ojcowską naiwnością. - Bynajmniej nie zabiega o ich towarzystwo, tatusiu. Zdecydowanie preferuje intelektualistki, przy których z lubością wiedzie swój na poły senny, na poły poetycki monolog. Mężczyźni, nie wykluczając pana, 276
panie Hays, nie mają cierpliwości do podobnych występów, ale kobiety są pod wrażeniem. Dla siostrzanych gwiazd literackiej konstelacji smutne wieści o jego tragicznej sytuacji rodzinnej to istny balsam dla ucha. Piękna, acz umierająca żona, ubóstwo, niedoceniany aż dotąd geniusz... wszystko to stanowi wymarzoną pożywkę dla plotkarskich języków płci niewieściej. - Rozumiem, że mówisz także o sobie, Olgo? Uśmiechnęła się figlarnie. - Nie inaczej, tatusiu. - Zapamiętaj słowa starego ojca, córeczko. - Hays zwrócił ku córce nieprzeniknioną twarz. - Miej się na baczności. - Niech tatuś przestanie. - Olga roześmiała się mimowolnie, na poły rozbawiona, na poły obruszona. - Pamiętaj, moja droga, iż miałem przyjemność wysłuchania recytacji pana Poe, zanim jeszcze poemat ujrzał światło dzienne. Odnoszę wrażenie, że „Kruk” zdobył szturmem cały kraj. - Niech tatuś pamięta, iż wielu darzy pana Poe głęboką niechęcią. „Kruk” przysporzył mu wielu wrogów. W tej samej chwili zjechali z Szóstej Alei i stanęli przy Waverly Place 116. Stary Hays wyjął z kieszeni płaszcza sakiewkę i wręczył stangretowi pięćdziesiąt centów opłaty, a następnie ruszył za córką. Owego sobotniego wieczora na początku kwietnia 1845 roku przybyli do domu panny Anne Lynch, przyjaciółki Olgi z żeńskiej akademii na Brooklynie; Hays miał towarzyszyć córce podczas jednego ze słynnych cotygodniowych spotkań w jej salonie literackim, na których bywała śmietanka towarzyska Gotham*. * Nowy Jork.
Trzej młodzi przedstawiciele owej elity siedzieli na schodach prowadzących do domu i palili; wszyscy mieli na głowach jedwabne cylindry, dwaj ubrani byli w czarne płaszcze, ich towarzysz zaś narzucił na ramiona popielaty szal. Młodzieniec w szalu rozpoznał Haysa i na jego znak wszyscy podnieśli się jak jeden mąż, aby przepuścić nowo przybyłych. Mocno dzierżąc w dłoni laskę, z Olgą przy drugim ramieniu, naczelnik podziękował im skinieniem i skierował się do położonych na drugim piętrze pokoi panny Lynch. 277
Przyjaciółka Olgi mieszkała w przykrytym ukośnym dachem okazałym, trójkondygnacyjnym budynku z czerwonej cegły położonym opodal Szóstej Alei jedną przecznicę na zachód od północnej granicy Washington Square. Żółte dębowe drzwi na podeście stały otworem, prowadząc wprost na salony panny Lynch. Hays ledwie zdążył przestąpić próg gwarnego pomieszczenia, jak posłyszał, że ktoś go woła. - Panie naczelniku! Obrócił się na pięcie. Samuel Colt powitał go szerokim uśmiechem. - Miło znów pana widzieć! - zagrzmiał. Stał tuż za drzwiami. Na ogorzałej twarzy, pod sumiastym wąsem, błąkał się uśmieszek, z którym bez najmniejszego skrępowania taksował wzrokiem tłumnie przybyłe panie. Podali sobie ręce. - Słyszałem, że zła passa powoli odchodzi w zapomnienie. To wspaniale - powinszował pułkownikowi naczelnik. Po tym jak rewolwer ściągnął nań finansową ruinę, Colt na parę miesięcy położył uszy po sobie, by wreszcie zająć się produkcją pocisków podwodnych, które nazywał torpedami. Podczas spektakularnego pokazu z udziałem publiczności (w wyniku którego Hays i jego nowe oddziały municypalne otrzymały niejedno rozpaczliwe wezwanie) pułkownik zdołał wysadzić w powietrze statek z odległości ośmiu kilometrów przy użyciu podwodnego przewodu elektrycznego. W odpowiedzi na słowa Haysa Colt przyznał, iż jest zadowolony z sukcesu, acz do pełnej satysfakcji jeszcze daleka droga. - Uzyskałem piętnaście tysięcy dolarów rządowej dotacji, a to nie byle co. Wszelako muszę przyznać, że mój konik to zdecydowanie rewolwery. - Przysunął się bliżej, szepcząc konspiracyjnie naczelnikowi wprost do ucha. - Rozmawiałem niedawno z młodym teksaskim strażnikiem o nazwisku Samuel Walker, weteranem wojny z Seminolami na Florydzie, który obecnie walczy z Meksykanami w Teksasie pod dowództwem Zacharego Taylora. Młodzieniec ów przyznał, że mój paterson bardzo przysłużył mu się w walce. Opowiadał mi, jak z czternastoma towarzyszami uzbrojonymi w moje pięciostrzałowce walczył z osiemdziesięcioma Komańczami. Położyli trupem trzydziestu trzech. Walker 278
zjawił się u mnie jako emisariusz armii amerykańskiej i złożył zamówienie na kolejny tysiąc sztuk. Colt dodał, że każdy rewolwer ma kosztować dwadzieścia pięć dolarów. Zlecenie jak się patrzy, wszelako na dzień dzisiejszy nie ma do dyspozycji żadnej fabryki, w związku z czym musiał się zwrócić do Eli Whitneya juniora, syna słynnego wynalazcy odziarniarki bawełny. Pan Whitney należał do wiodących producentów broni i szczycił się rządowym kontraktem na produkcję wojskowych muszkietów. - Zawiązaliśmy spółkę - ciągnął Colt. - Fabryka znajduje się w Whitneyville w stanie Connecticut i z bożą pomocą podpiszemy umowę na kolejny tysiąc sztuk dla armii. - Brzmi interesująco. Zapewne to dla pana wielka ulga znowu mocno stanąć na nogach - oznajmił Hays. - Śmiem twierdzić, pułkowniku, że pański rewolwer to wynalazek na miarę maszyny do szycia Howe'a. - Dziękuję panu - odrzekł z wolna Colt, nie wiedząc, czy naczelnik aby sobie z niego nie dworuje. - Istotnie stanąłem na nogach. - Czy miał pan wiadomości od brata? Pułkownik Colt zamrugał, po czym raz jeszcze wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Ponawia pan to pytanie, ilekroć mamy przyjemność się spotkać. Wszak brat mój nie żyje, o czym dobrze panu wiadomo. - Tak, tak, w istocie. Zapomniałem. - Hays odwzajemnił uśmiech. Acz doszły mnie słuchy, że podobno zmartwychwstał w Teksasie. Czyżby to za jego pośrednictwem nawiązał pan kontakt ze strażnikiem Walkerem? - Potrząsnął głową, jakby przywoływał się do porządku. - Ależ nie, to niemożliwe. Widzi pan, jak pamięć płata mi figle. Starość nie radość, prawda, panie pułkowniku? Sam Colt zręcznie zmienił temat. - Skoro mowa o figlarzach, wygląda na to, że pan Poe ma wreszcie swoje pięć minut, zgodzi się pan ze mną? - W rzeczy samej. Wszyscy o nim mówią. - Niestety, grzechy młodości wciąż dają o sobie znać, prawda? - Tak bywa. - Kiedyśmy widzieli się ostatni raz, próbowałem mu pomóc. Poradziłem, aby wypróżniał się regularnie, płacił rachunki i wierzył w Boga oznajmił z mocą Samuel Colt. - Oto trzy zasady, którymi staram się 279
kierować w życiu. Myślę, że i on mógłby na nich skorzystać. - I jak to przyjął? - zaciekawił się Hays. - Odparł, iż weźmie to pod rozwagę. Wymienili wymuszone uśmiechy. Olga, która niepostrzeżenie podeszła do ojca od tyłu, chrząknęła, zwracając na siebie uwagę obu dżentelmenów. Swe lśniące kasztanowe włosy upięła na tę okazję w greckim stylu i założyła opaskę, na której widniały kamelie z wizerunkami cesarzy rzymskich. Suknię miała z bladoróżowego tiulu obszytego paciorkami. Panowie spojrzeli na nią z wyraźną przyjemnością. Hays ujął córkę pod rękę i dokonał prezentacji. - Pułkowniku Colt, to moja córka, panna Hays. Sam Colt popatrzył na Olgę z uznaniem. - Na szczęście dla pani Stwórca okazał się dla niej łaskawy i nie uznał za stosowne upodobnić jej do ojca, zwłaszcza pod względem urody. Pozwolę sobie zauważyć, iż wygląda pani zjawiskowo, panno Hays. - Skłonił się głęboko. - Niezmiernie miło mi panią poznać. Olga uśmiechnęła się skromnie i podziękowała pułkownikowi, który dalej mierzył ją wytrawnym okiem konesera wdzięków niewieścich. - Chodźmy przywitać się z Annie, tatusiu. Nie może się doczekać. Wziąwszy ojca za rękę, rzuciła Coltowi parę zdawkowych słów pożegnania i pociągnęła Haysa w stronę gospodyni. Annie Lynch, smukła i mroczna jak zawsze, ubrana była w niebieską suknię z tafty, która wyjątkowo podkreślała jej nieprzeciętną urodę. Wraz z matką i młodszą siostrą stała w drugim końcu salonu, tuż przy zwieńczonym czarną półką kominku. - To dla nas wielki zaszczyt, panie naczelniku - powiedziała Annie, rumieniąc się jak pensjonarka. - Witamy w naszych skromnych progach, szanowny panie. Ścianę po przeciwległej stronie zajmował drugi kominek, obok niego zaś znajdowało się wejście do drugiego, mniejszego salonu. Ponad ramieniem panny Lynch Hays ujrzał siedzących tam na sofie burmistrza Harpera i G.P. Putnama, którzy blisko nachyleni ku sobie wiedli jakąś poufną rozmowę. Pomieszczenia aż lśniły od wyściełanych satyną mebli. Na marmurowych blatach stolików suto zdobionych miedzianymi ornamentami, które miały imitować złoto, rozłożono obleczone jedwabiem tomiki 280
najnowszej poezji. Na ich tle wyróżniały się oprawione w skórę egzemplarze opublikowanego niedawno dzieła wielebnego Rufusa Griswolda pod tytułem „Poeci i poezja Ameryki”. Anne Charlotte Lynch na modłę francuską ucałowała swą przyjaciółkę Olgę w oba policzki, po czym oburącz ujęła dłoń Haysa. - Niezmiernie mi miło, panie naczelniku - dodała. - Kiedy Olga poinformowała mnie w liście, że chciałaby pana przyprowadzić, pospiesznie zrobiłam rachunek sumienia. Stary Hays tutaj? Mówiąc serio, proszę mi wybaczyć to karygodne niedopatrzenie. Powinnam była wystosować oddzielne zaproszenie na pana nazwisko! - Ależ bynajmniej, droga pani. - Hays odpowiedział jej równie czarującym uśmiechem. - To ja sam, dla czystej przyjemności, pozwoliłem sobie spytać Olgę, czy nie mógłbym jej towarzyszyć. Cieszę się, że tu jestem. I dziękuję, że nie miała pani nic przeciwko temu. - Przyjaźń to dla mnie strawa duchowa - odrzekła, ściskając mocniej jego dłoń. - Nawet pan sobie nie wyobraża, jak bardzo cenię sobie sympatię pańskiej córki. Dziękuję za nią Bogu każdego dnia. Tak jest, przyjaźń to dla mnie sprawa wagi najwyższej. Aczkolwiek muszę panu przyznać, że w kwestii podejmowania gości zaniechałam starań, zdając się raczej na ich aniżeli własną pomysłowość. W obu pomieszczeniach przebywało obecnie około trzydziestu pięciu osób, nie licząc kolejnych dziesięciu w korytarzu i na schodach. Przed wyjściem Olga wspomniała, iż na wieczorkach panny Lynch bawi niekiedy aż osiemdziesięciu gości. Przewidywała, że w związku z zapowiadaną recytacją Poego zjawi się tu dziś co najmniej tylu. I rzeczywiście, do skąpanego w ciepłym świetle salonu wciąż przybywały kolejne osoby. Matka Anne oddaliła się na chwilę, by wraz z młodszą córką podać zebranym herbatę i ciasta. Wśród gości znajdowały się doprawdy znamienite osobistości, na twarzach wszystkich bez wyjątku zaś, znamienitych czy nie, malował się wyraz uroczystego oczekiwania. Olga pokazała ojcu transcendentalistę z Nowej Anglii, Ralpha Waldo Emersona, który bawił w Nowym Jorku z wizytą u swej drogiej przyjaciółki i bratniej duszy, panny Margaret Fuller, felietonistki „Tribune” Greeleya i autorki wychwalanej przez Olgę rozprawy „Kobieta w dziewiętnastym wieku”. 281
Młody i śmiały Herman Melville w wysokich butach wkroczył do pokoju wraz z dagerotypistą Mathew Bradym, który oznajmił wszem wobec, iż zamierza uwiecznić pana Poe w swoim studiu przy Broadway 205, o ile tylko poeta wyrazi na to zgodę. Zjawił się także norweski wirtuoz Ole Buli, który niezwłocznie dobył z futerału skrzypce i jął szaleńczo wywijać smyczkiem. Podczas występu Bulla przybył Horace Greeley we własnej osobie, osławiony ikonoklasta, w białym, przybrudzonym surducie i płóciennych spodniach wsuniętych w cholewy. Stanął w progu, dysząc jak miech, i omiótł spojrzeniem gości. Gdy zobaczył Haysa, niezwłocznie przecisnął się przez tłum, by uścisnąć naczelnikowi rękę. - A to ci dopiero niespodzianka, panie naczelniku - rzekł ściszonym tonem, który ginął na tle zawodzenia skrzypiec. Następnie zwrócił się do Olgi, wciąż z trudem chwytając oddech. - Dawniej byłem wegetarianinem, ale ostatnio spożywam coraz więcej mięsa, w przeciwnym bowiem razie opadam z sił. - Dodał coś jeszcze, co niestety (lub na całe szczęście) umknęło uwagi obojga słuchaczy. - Być może, uznają państwo moją postawę za cyniczną - podjął niestrapiony - wszelako skłaniam się ku opinii, iż podobne spotkania służą wyłącznie jednemu celowi, a mianowicie skojarzeniu przedstawicieli świata intelektu ze światem sakiewki. Cóż pani na to, panno Hays? I nie czekając na odpowiedź, poklepawszy krzepiąco Olgę w rękę, były wegetarianin oddalił się w poszukiwaniu, jak sam to ujął, krwistego sznycla bądź kieliszka cabernetu na wzmocnienie. Wśród licznie zebranych gości zdecydowanie prym wiodło wyperfumowane grono pań, które Olga określała mianem „siostrzanych gwiazd literackiej konstelacji”. Młode te i gorliwe niewiasty były w przeważającej mierze odziane w przepyszne suknie balowe obszyte potrójną falbaną z gazy i barwnego jedwabiu, ze złotym haftem na białym tle. Pierwsza plotkarka, pani Ellet, uczesana z przedziałkiem rozdzielającym bujne kaskady włosów, miała na sobie kosztowną suknię z żółtej satyny, suto zdobioną obszytymi srebrną nicią kwiatami z koronki, spod której efektownie wystawał migotliwy rąbek srebrzystej halki. Pani Oakes Smith zaś, aspirująca poetka, której mąż wypłacił Poemu sto dolarów w zamian za udzielenie żonie paru fachowych porad, wybrała sukienkę błękitną, a jej włosy, ufryzowane w misterne pukle, zdobiło strusie pióro. 282
- I co pan na to, panie naczelniku? - Burmistrz niepostrzeżenie stanął u boku Haysa. Szerokim gestem objął narastający tłum gości stłoczonych w salonie. - Cóż za radość dla oka, nieprawdaż? Wyobraź pan sobie, że jesteś poetą, w dodatku na bakier z prawem, a ci wszyscy ludzie zjawili się po to, by wysłuchać twego ostatniego wiersza. Tyle uwagi na jednego człowieka, któż zasłużył na nią bardziej niż on? - Z całym szacunkiem, panie Harper - odezwała się Olga - ale opowiadałam ojcu, jak to przed dwoma tygodniami siedzieliśmy tu wszyscy razem, pan także, i słuchaliśmy recytacji pana Poe jak zaczarowani, nieprawdaż? Harper odchrząknął. - Zgadza się, panno Hays. - I proszę, dziś znów postanowił pan przybyć! Czyli mimo tej cynicznej maski znalazł pan jednak coś dla siebie. O ile dobrze pamiętam, wtenczas głos poety zyskał brzmienie o cokolwiek nadludzkim wymiarze. - Obawiam się, młoda damo, że wkrótce przekona się pani na własnej skórze, iż trudniej dźwignąć demona do nieba, aniżeli ściągnąć anioła w czeluści piekielne. Wiem z dobrych źródeł, że wiersz Poego skierowany jest do ludzi, którzy nie lubią poezji, jest bowiem z gruntu wyrachowany i nieszczery. Bohater wieczoru jeszcze się wprawdzie nie pojawił, ale w salonach panny Lynch gościła już znakomita większość nowojorskich wydawców. Oprócz burmistrza i jego trzech braci, szanowanego pana Putnama i jego redaktora naczelnego pana Duyckincka byli tam również panowie Scribner, Wiley, Van Nostrand, Dodd i Mead oraz James Gordon Bennett z „Heralda”, Moses Beach z „Sun”, Ned Buntline z „Buntline's Own”, pan Graham z „Graham's Magazine”, Clark z napuszonego „Knickerbockera” i panowie Park Willis i George Pope z „Mirror”. - Poe to żałosny krytyk na huśtawce skrajnych uczuć - wtrącił Joseph Harper, dolewając sobie porto. - Jego zazdrość o innych pisarzy zakrawa na istną obsesję. - Trudno temu zaprzeczyć - potwierdził skwapliwie Bennett. Olga popatrzyła na zezowatego wydawcę z nieskrywaną złością. - Mówisz pan tak, ponieważ pan Poe otwarcie dał wyraz swojej o 283
panu opinii. Zaraz, cóż on takiego powiedział? Hm, niech no sobie przypomnę. Ach tak! Że ze świecą szukać drugiego, który tak jak pan zasłynął... niczym! Stary Hays zdumiał się niezmiernie śmiałością córki, chociaż dobrze wiedział, że zawsze skłaniała się ku temu, aby bronić tych, którzy sami bronić się nie mogą. Parę osób, zachwyconych ciętą ripostą Olgi, zachichotało z aprobatą i pokiwało głowami, wielu też podeszło bliżej, ażeby wziąć udział w rozmowie. Wśród nich znalazł się wielebny Griswold, twórca wyeksponowanej w salonie antologii „Poeci i poezja Ameryki”, który przybliżył się tak gorliwie, że boleśnie przydeptał Staremu Haysowi odciski. Był to chudy, żylasty mężczyzna o splątanej brodzie i zgarbionych plecach, roztaczający dokoła (zdaniem Haysa nader przykry) odór kwaśnego mleka. - W wierszu o kruku nie znajdę za grosz prawdziwych emocji - zauważył głosem, który zdawał się dochodzić wprost z przydługiego nosa. - Liczne powtórzenia tworzą coś na kształt rytmicznej wyliczanki. Słowa istotnie zapadają w pamięć, ale to jedynie tani chwyt ze strony autora. - Litości! - Irytacja Olgi z każdą chwilą przybierała na sile. Córka naczelnika odwróciła się, stając twarzą w twarz z wielebnym. - Niechże pan mu odda sprawiedliwość, panie Griswold, albowiem stworzył dzieło niezwykłe i jedyne w swoim rodzaju. - Chyba nie mówi pani poważnie, panno Hays? - Wręcz przeciwnie, panie Griswold. Griswold popatrzył na Olgę ze złością. Że też śmie tak mu się sprzeciwiać! - Drogie dziecko - powiedział wyniośle - w „dziełach” tego człowieka nie ma krzty realizmu czy choćby jego pozorów. Każdą linijkę zamieszkuje ogr fetujący na trupach nałożnic. Stojące w pobliżu panie na te słowa oblały się pąsem i zachichotały. T.D. English, prawnik znany Haysowi z sądu i zaliczany przez Poego do grona przyjaciół, uznał za stosowne zabrać głos. - Panna Hays ma rację - oznajmił. - Edgar Poe zasługuje na miano pioniera w dziedzinie literatury. Czy ci się to podoba, czy nie, mój drogi Grizie, ten człowiek jest Szekspirem Ameryki. 284
- Jako wiersz ten jego zatracony „Kruk” nie ma racji bytu - odwarknął wielebny Griswold. - Jako piosenka tudzież wielce oryginalny utwór muzyczny ujdzie w tłoku, ale jako poezja? Nigdy! Goście powoli zaczynali się niecierpliwić, gdyż Poe (albo Kruk, jak nazywało go wielu z nich) wciąż nie dawał znaku życia. O wpół do dziesiątej zjawiła się pani Fanny Osgood, zarumieniona od wiatru, a może z wysiłku. Na jej widok Olga trąciła ojca łokciem. Oboje patrzyli, jak napuszony Bennett podrywa się z miejsca, przerywając w pół zdania dyskusję z równie napuszonym Buntline'em, i biegnie ją powitać, po czym konspiracyjnie nachyla się do ucha kobietki w geście, który Hays wziął za przejaw nadmiernej poufałości. W odpowiedzi pani Osgood wybuchnęła śmiechem, z uwielbieniem wpatrując się w szeroką, nieprzyjemną twarz wydawcy, a następnie wzięła go pod rękę i pozwoliła się wprowadzić do gwarnego pokoju. Pan Bennett z rozmachem zasiadł na zajmowanej uprzednio sofie, pani Osgood zaś przycupnęła wdzięcznie na podnóżku u jego stóp, śmiejąc się wesoło, acz nieco zbyt hałaśliwie. Była to pełna wdzięku istotka. Suknia jej, zasznurowana ciasno w talii, nosiła odcień błękitu przywodzący na myśl niebiańskie sklepienie. Włosy przystroiła kwiatami i wstążkami, które niemal zasłaniały jej lewe oko. W zagłębieniu szyi lśnił złoty wisiorek w kształcie serca. Gdyby ktoś zapytał Haysa o zdanie, odpowiedziałby bez wahania, iż aparycja młodej kobiety, ojej śmiechu nie wspominając, obliczona była wyłącznie na wzbudzenie zainteresowania przedstawicieli płci przeciwnej. Pani Osgood z uwagi na niski wzrost sprawiała wrażenie nader delikatnej i kruchej, włosy miała czarne, w jej ładnej twarzyczce zaś błyszczały wielkie, promienne szare oczy, które wyrażały całą gamę emocji. - Na wypadek gdyby tatuś jeszcze tego nie wiedział, spieszę poinformować, że pani Osgood szczyci się uwielbieniem dla piękna - szepnęła mu do ucha Olga, widząc, jak bacznie przygląda się nowo przybyłej. Tak żywiołowa! Tak wrażliwa! Tak impulsywna! - Cóż to za zgryźliwość, Olgo - zauważył. - Gdybym cię nie znał, mógłbym pomyśleć, żeś zwyczajnie zazdrosna. Odpowiedziała ojcu nieustraszonym spojrzeniem. - Nie, tatusiu, nie jestem zgryźliwa ani zazdrosna. Mam dla tej pani wielkie uznanie i szacunek. Jest wcieleniem wszelkich cnót i prawdomówności, gorącą wielbicielką pana Poe, wyrocznią w sprawach... 285
Przerwał jej w pół słowa. - Ciii, Olgo! Nadchodzi. Istotnie, pani Osgood zmierzała w ich stronę, wsparta na krzepkim ramieniu pana Bennetta. - Panie naczelniku, mój serdeczny przyjaciel pan Bennett właśnie mi pana wskazał i zapragnęłam, ażeby przedstawiono mi tak znakomitego obywatela naszego miasta. Oto jestem, monsieur. Echantée. Przełamawszy w ten sposób lody, pani Osgood rozćwierkała się na temat gościa honorowego. - To najmilszy, najcudowniejszy, najbardziej poetyczny ze wszystkich mężczyzn na świecie - oznajmiła. Hays zapytał, jak go poznała, skoro nabrała o nim tak wysokiego mniemania, na co pani Osgood odparta, iż stało się to za sprawą wspaniałomyślnego pana Willisa, dawnego pracodawcy pana Poe z „Evening Mirror”. Tuż po publikacji „Kruka” powiedziano jej (a konkretnie uczynił to pan Willis), że Poe pochlebnie wyrażał się pod jej adresem podczas prelekcji na Uniwersytecie Nowojorskim. Niezwłocznie wysłała mu liścik z podziękowaniem, a w odpowiedzi on nadesłał jej swój wiersz z prośbą o ocenę. Naturalnie nie szczędziła pochwał. - Nigdy nie zapomnę poranka, kiedy pan Willis umówił nas na spotkanie w salonie Astor House - dodała. Mówiąc, wpatrywała się w oczy Haysa jak w kryształową kulę i zaciskała paluszki na jego ramieniu, co było nawet przyjemne. Bennett oddalił się na jej prośbę w poszukiwaniu wina. - Zrobił na mnie zaiste piorunujące wrażenie - podjęła po jego odejściu. - Z dumnie podniesioną piękną głową, z ciemnymi oczyma płonącymi blaskiem uczuć i myśli, z jakimś szczególnym, jedynym w swoim rodzaju połączeniem słodyczy i wyniosłości w postawie, przywitał mnie spokojnie, poważnie, niemal ozięble, a przy tym tak żarliwie, że oczu wprost nie mogłam od niego oderwać. I uśmiechnęła się, najpierw do Haysa, a następnie do Olgi, robiąc przy tym dziecinną minkę, jakby lada chwila miała się osunąć zemdlona na podłogę. Hays wiedział, że Frances Sargent Osgood, nazywana przez przyjaciół Fanny, jest żoną Samuela Osgooda, portrecisty. Podobno malował właśnie podobiznę pana Poe dla nowojorskiego Towarzystwa Historycznego. 286
Ponadto wiedział od Olgi, że twórczość pani Osgood wielokrotnie poddawano bezlitosnej krytyce, określając ją mianem bombastycznej, nadmiernie retorycznej i ckliwej. Olga przyznawała jednak, iż wiersze jej kryją w sobie pewien wdzięk i najwyraźniej właśnie ów wdzięk zaskarbił sobie przychylność pana Poe. Napisała nie tylko „Poezję kwiatów i kwiaty poezji”, ale również stworzyła własną wersję „Kota w butach” Perraulta oraz cokolwiek sentymentalny - jak sama przyznawała - zbiór zatytułowany „Skrzynia losu”. - Tak czy inaczej - skwitowała Olga, kiedy pani Osgood nieoczekiwanie pokazała im plecy - stanął w jej obronie i pochwalił jej twórczość. Oczy zebranych powędrowały ku wejściu, albowiem na progu stanął wreszcie bohater wieczoru. Przybył w towarzystwie wysokiego dżentelmena w czarnym fraku, którego Hays znał z teatru. Był to aktor, pan Edwin Booth we własnej osobie. Wielbiciele czym prędzej otoczyli pana Poe wianuszkiem. Zabrakło śród nich pani Osgood, która zrazu postąpiła wprawdzie w tamtą stronę, ale wnet zmieniła zdanie i skromnie przystanęła z boku, by wreszcie powrócić do Haysa i ująć go pod ramię. Oboje stali w milczeniu, patrząc, jak autor wymienia uprzejmości z tymi, którzy tak gorliwie cisnęli się dokoła. Jego szczupła postać, myśląca twarz i osobliwy wyraz oczu niezmiennie przykuwały uwagę wszystkich, choćby najmniej bystrych obserwatorów. Opowiadania o jego rzekomych ekscesach niezawodnie budziły sensację w niewieścich kręgach, toteż wiele pań - w tym pani Ellet, pani Oakes Smith, a nawet gorąca zwolenniczka transcendentalizmu, feministka Margaret Fuller - otoczyło go ciasnym kręgiem, zabiegając o względy. Okrążył salon, rozsyłając pozdrowienia i życzliwe słowa. Kiedy dotarł do Haysa, oczy rozszerzyły mu się nieco w zdziwieniu, jakby nie spodziewał się ujrzeć naczelnika w takim miejscu i okolicznościach. Po chwili wahania skinął mu głową, a następnie przywitał się z panią Osgood, która dalej trwała u boku Haysa. - Miło znów panią widzieć, pani Osgood - powiedział. - Dzień dobry, panie Poe. Mnie również bardzo jest miło. Dlaczegóż tak krótka i pozornie niewinna wymiana zdań wydała się Haysowi z gruntu nieszczera? Nie ulegało wątpliwości, że tych dwoje 287
łączy coś więcej aniżeli zwykła znajomość, wymienili bowiem porozumiewawcze, niemal konspiracyjne spojrzenia. Nadszedł pan Bennett z dwoma kieliszkami w rękach, przeprosił za opieszałość i rzuciwszy pod adresem Poego jakąś zdawkową uwagę, odciągnął panią Osgood na bok. Po ich odejściu Hays miał okazję zamienić z autorem parę słów. Podał mu rękę, pytając o jego zdrowie i stan ducha, po czym spytał, jak się miewa pani Poe. - Prawdę powiedziawszy, pomimo tego szumu wokół mojej osoby bieda aż piszczy - wyznał z goryczą Poe. - Piekielny ptak przyniósł mi zaledwie dwadzieścia dolarów i po raz pierwszy w życiu nie mam natchnienia. Co do mojej żony... wciąż źle się czuje i ani chybi wkrótce pożegna się z tym światem. Hays zdziwił się nieco jego bezpośredniością, zanim jednak zdążył coś odpowiedzieć, podeszła do nich Annie Lynch. Chciała zapytać poetę, czy jest gotowy do recytacji, słysząc wszelako jego słowa, pospiesznie wyraziła ubolewanie z powodu zaistniałej sytuacji i zapewniła, że demony, które nie dają mu spokoju, to jedynie wytwór jego wybujałej fantazji. - Chwała i uznanie słusznie się panu należą - dodała - i w odpowiedniej chwili dadzą o sobie znać. Zaproponowała, że przyjedzie do jego domu dotrzymać towarzystwa chorej Sissy, co Hays uznał za bardzo wielkoduszny gest. - Jeśli to pana zdaniem pomoże, uczynię to bardzo chętnie - uzupełniła. Ku zdziwieniu naczelnika Olga przyłączyła się do propozycji przyjaciółki. Poe podziękował paniom za słowa otuchy, po czym zajął miejsce przy kominku. Z kieszonki na piersi wyjął znajomy, acz mocno sfatygowany już zwój z rękopisem wiersza o kruku, miast jednak przystąpić do recytacji, wręczył go swemu towarzyszowi, aktorowi Boothowi. - Niechaj odczyta go głos dźwięczny jak srebrne dzwonki - oznajmił. Ale siostrzane gwiazdy literackiej konstelacji, wspierane przez garstkę mocno rozochoconych trunkiem dżentelmenów, nie chciały o tym słyszeć. Życzyły sobie recytacji autora, jego i tylko jego, czemu otwarcie 288
dały wyraz okrzykami i posykiwaniem. Hays widział, iż owe reakcje wyraźnie podbechtały próżność Poego, który ustąpił wreszcie, udając, że czyni to z wielkim ociąganiem. W salonie natychmiast zapadła cisza. Ci, którzy stali dotąd na podeście bądź schodach, podeszli do drzwi, próbując się wcisnąć do środka, ale pomieszczenie było tak zatłoczone, że nie dałoby się wetknąć nawet szpilki. I co bardziej pechowi goście stanęli na progu, żarliwie wytężając słuch. Hays zauważył zmianę, jaka zaszła w ekspresji Poego od pamiętnego popołudnia u Brennanów. Po jego prelekcji na Uniwersytecie Nowojorskim Olga też zwróciła na to uwagę. Powiedziała: „Głos jego stał się cichszy, akcent zaś opada jak nóż w wodę”. Po skończonej recytacji Hays patrzył, jak pisarz zbiera wyrazy uznania (od mężczyzn) i uwielbienia (od kobiet). Ktoś poprosił o komentarz i Poe zwrócił się do gości tout ensemble. - Dzień, w którym opublikowałem „Kruka” i sprzedałem prawa do niego, był najczarniejszym dniem w moim życiu, czarniejszym nawet aniżeli sam ptak - zaczął. - Jak wszyscy wiemy aż nazbyt dobrze, Nowy Jork cierpi na nadmiar pisarzy. Nie dalej jak wczoraj obecny tu pan Greeley zwrócił się do mnie następującymi słowy: „Gładko pan piszesz i zgrabnie, panie Poe, ale któż to będzie kupował?”. Zebrani wybuchnęli śmiechem. Poe uciszył ich machnięciem ręki. - Drodzy przyjaciele - podjął - przyszło nam żyć w epoce rozumu. Zaiste, można by wątpić, czy ludzkość kiedykolwiek przedtem poszła po ów rozum do głowy. Ileż to razy mówiono mi: amerykański pisarz winien ograniczyć się do spraw narodowych i przedkładać je ponad wszystkie inne na świecie. Pozwólcie, że wrócę do pana Greeleya. Powiedział w naszej wczorajszej rozmowie: „Czy zdajesz pan sobie sprawę, panie Poe, jak niewiele wspólnego ma talent z sukcesem bądź użytecznością? W naszym mieście znajdziesz co najmniej tysiąc takich, którzy tworzą piękne wiersze lub prozę, wszelako nie uświadczysz nawet pięćdziesięciu zdolnych zarobić tym na chleb. Nie rozumiesz pan, czego najgoręcej pragną literaci i jakim kosztem przychodzi im to osiągnąć?”. Na nieszczęście, moi przyjaciele, znam odpowiedź na to pytanie. Czasopisma, najmilsi. To do nich kierujemy nasze kroki. I choć przyciągają 289
nas jak magnes, z przykrością stwierdzam, iż instytucje te reprezentują degrengoladę smaku i wartości. Wszelako chcąc jakoś żyć, zdani jesteśmy na ich łaskę z jednego i tylko jednego powodu, a mianowicie braku ustawy o międzynarodowych prawach autorskich. Dlatego właśnie wybieramy czasopismo kosztem bardziej ekspansywnej noweli. Prawda jest taka, że utwory pisarzy amerykańskich mogą być chronione prawami autorskimi, a dzieła ich europejskich kolegów po piórze nie. Oto dlaczego miejscowi literaci wybierają krótką formę. A jest gorzej jeszcze, albowiem wydawcy, niektórych gościmy tu nawet dziś wśród nas (mówię do pana, panie Harper), piratują nie tylko pisarzy angielskich, ale i twórców rodzimych. Na te słowa James Harper zerwał się z miejsca. - Panie Poe, bądź pan łaskaw pamiętać, iż wydawcy sprzeciwiają się prawom autorskim ze wszech miar słusznych powodów. Tania literatura to dla naszego narodu podstawa, łaskawy panie. Dzięki pominięciu praw autorskich możemy wydawać książki na każdą kieszeń! - Przypominam panu, panie Harper, że Amerykanie to młody naród - odparł Poe. - I my, młodzi Amerykanie, dążymy do wyzwolenia rodzimej literatury spod wpływów angielskich. Założenie, iż pisarz amerykański winien ograniczyć się do tematów stricte amerykańskich, to kwestia polityczna raczej aniżeli literacka, a w najlepszym razie wiele budzi kontrowersji. - Z jakiegoż więc powodu uwziąłeś się pan na Henry'ego Longfellowa? - zadźwięczał kobiecy głos. - Któż jest bardziej amerykański niż on? Poe poprzedził odpowiedź trzecim kieliszkiem porto. - Skoro koniecznie musi pani wiedzieć, panno Fuller, poezja pani szanownego przyjaciela Longfellowa woła o pomstę do nieba. Uważam ją za niedorzeczną, bezwartościową i niewartą strony, którą zajmuje. W życiu nie widziałem nic równie obrzydliwego! - Za to pan uważasz się za geniusza? - Margaret Fuller dość już się nasłuchała. Potrząsnęła głową. - Pozwolę sobie zauważyć, że jesteś pan w tym odosobniony. - Jak już kiedyś wspomniałem, droga pani, geniusz to rzecz względna. Uszanowanie pani i jej podobnym. 290
Korzystając z powstałego zamieszania, zwiewna pani Osgood wstała i porzuciwszy Bennetta, przywarła do łokcia pana Poe, wpatrzona weń jak w obrazek, a w oczach jej lśniły łzy bezgranicznego oddania. Po chwili wzięła go za rękę i oboje skierowali się ku wyjściu, co nie uszło uwagi zebranych. Pożegnali się z zaledwie garstką osób, ale Poe podszedł do Haysa i wziął go na stronę. - Nie jestem tym, za kogo mnie uważają - powiedział. - Nie? A kim pan jesteś? - spytał Hays. - Kimś jeszcze gorszym? - Lepszym - odszepnął pisarz, zerkając ku pani Osgood, która cierpliwie czekała na niego w korytarzu. - Miejże pan dla mnie litość, panie Hays. Tak diabelnie zakochanego człowieka jak ja w życiu pan nie spotkałeś.
66. Z powrotem u Zielonej Żółwicy W nadziei na sukces czarnego ptaka (po cichu liczył, że kruk zastąpi w godle amerykańskim orła), Poe przeniósł rodzinę z farmy Brennanów z powrotem do miasta, wynajmując mieszkanie w niedużym dwukondygnacyjnym budynku przy Amity Street opodal Washington Square, aby jak mówił - być bliżej miejsca pracy. Złośliwi twierdzili, że w istocie pragnie znaleźć się blisko pani Osgood; owego lata ponoć widywano ich razem nie tylko w Saratoga Springs, ale i w Providence, i Bostonie. Któregoś dnia do drzwi domu przy Amity Street zapukał mały ulicznik, a kiedy Poe otworzył mu drzwi, spytał, czy ma do czynienia z Krukiem, po czym wręczył mu kopertę bez znaczka, na której widniało nazwisko pisarza. Koperta zawierała anonimowy list z prośbą, ażeby zjawił się w przybytku przy Prince Street, znanym jako lokal U Zielonej Żółwicy, gdzie czekała nań zapieczętowana przesyłka. Późnym popołudniem stawił się we wskazanym miejscu. Szyld, przybity niedawno na drzwiach i namalowany cokolwiek chwiejną ręką na przekór zasadom ortografii i gramatyki, głosił jako następuje: 291
Położona za długim, ciemnym korytarzem sala świeciła pustką i duszno tu było jak w grobie. Poe podszedł do stolika, po czym opadł na krzesło i zagapił się na czarną ścianę. Tuż pod jego nosem, na niemożliwie podrapanym blacie leżał poranny „Sun” z listą najbogatszych obywateli Nowego Jorku. Ażeby podwyższyć poprzeczkę, przyjęto, iż w szranki stawali wyłącznie szczęśliwcy o dochodzie przekraczającym sto tysięcy dolarów. Na miejscu pierwszym, tu nie było niespodzianki, znalazł się John Jacob Astor, mogący się poszczycić niebotyczną sumą dwóch i pół miliona dolarów. Tuż za nim był William B. Astor, którego majątek szacowano na jedną piątą majątku ojca. Kupiec Peter Goelet z marnymi czterystoma tysiącami zajmował miejsce trzecie, na czwartym uplasował się magnat łodzi parowych Cornelius Vanderbilt z dwustu pięćdziesięcioma tysiącami, a pierwszą piątkę zamykał były burmistrz Jego Ekscelencja Philip Hone ze stu tysiącami dolarów. Poe nie bez pewnej zawiści zadumał się nad owymi kwotami, gdy naraz z zaplecza wyłoniła się olbrzymka, którą pamiętał mgliście ze swej pierwszej wizyty (John Colt przysłał gö tu po opium). Pani na włościach, tradycyjnie uzbrojona w dwa niebieskie colty wsunięte za pas, z inkrustowanym sztyletem dyndającym na obfitym biuście, wkroczyła do sali i stanęła pod portretem Benjamina Franklina z dziurą wydartą w płótnie pod lewym okiem. Pisarz słabym głosem poprosił o szklankę trunku. Miał zamglony wzrok, a pod tęczówką widniały białe plamy, co zdaniem ludzi obeznanych z medycyną ludową stanowiło niezbity dowód podupadającego zdrowia. Olbrzymka popatrzyła nań z pogardą (a może litością?) i stanąwszy za kontuarem, nalała do czarki rumu. Wypił nieco zmętniałego płynu i krew od razu szybciej zapulsowała mu w żyłach. Poprosiwszy o skrawek brązowego papieru rzeźnickiego, wyłowił z kieszeni pióro oraz atrament i nie spuszczając wzroku z właścicielki, mamrotał pod nosem tajemnicze słowa. 292
- Ona - rzekłem - świetniejsza od Diany. Wypił kolejny łyk diabelskiego napoju i pospiesznie nabazgrał dalszy ciąg. Ona krąży po westchnień eterze... I dalej: Ona włada we wspomnień eterze. Odłożył pióro na blat. Ale nie na długo. Ponownie zamruczał pod nosem, pociągnął z czarki i znów zaczął pisać. Wreszcie, wyczerpany do cna, podniósł głowę znad kartki i skinął na olbrzymkę, której smolista skóra zyskała w półmroku niemal zielonkawy odcień. Stała za kontuarem jak posąg, a sztylet, złożony na cokole biustu, sięgał jej prawie do nalanego podbródka. - Jeszcze - poprosił zdławionym głosem. Pełen lęku, iż czeka go niechybna śmierć z pragnienia, wyraźnie stropił się jawną obojętnością olbrzymki. Już miał coś dodać, kiedy przypływ natchnienia znów dał o sobie znać i muza, ów duch z zaświatów, upomniała się o swoje prawa. Ona wie, że wciąż niewypłakany Ból, gdzie rozpacz na twarzy łez strzeże*. * Fragmenty poematu „Ulalume”, przeł. Antoni Lange.
Jak na dżentelmena z Virginii przystało, skłonił się monstrualnej szynkarce, po czym wychyliwszy rum do dna, oblizał wąsy i przeprosił za natarczywość. Zamrugał powiekami, rozproszony czymś, co objawiło mu się na brudnej podłodze, a następnie raz jeszcze zwrócił się błagalnie do Żółwicy. - Zacna kobieto... z dobroci serca... proszę. 293
Łypnęła nań spod czarnego kapelusza i wiszących piór, by wreszcie sięgnąć po czystą, acz wyszczerbioną czarkę. Napełniła ją i przyniosła mu do stołu. - Dziękuję, łaskawa pani - powiedział Poe. - Bardzo pani dziękuję. To miasto, a może i cały świat, to plugawe miejsce. Sprawiedliwość ma swoją cenę. Lepiej nie wychylać nosa z szeregu. - A ja se myślę - odpowiedziała - że wszystkie chłopy to psy. Biały czy czarny, każdy szczeka tak samo. Na moje oko pan nie jesteś inny. Z hukiem postawiła czarkę na stole, spozierając ciekawie na jego bazgraninę, chociaż nie umiałaby przeczytać nic prócz swego imienia. - Dostałem wiadomość, że ma pani dla mnie przesyłkę. Spojrzała uważniej. - Może i mam - odrzekła wreszcie. - Pan jesteś Kruk? - Nie inaczej, łaskawa pani. - W takim razie muszę ją przynieść, nie? Obnażyła w uśmiechu mocne zęby między mięsistymi wargami i ponownie znikła na zapleczu. Zdało się Poemu, że słyszy dochodzące stamtąd głosy. Ktoś krzyknął: „Ossian!”, na co ktoś inny odburknął: „A sam się pofatyguj”. Po paru minutach zasłona zaszeleściła, ale nie Żółwica weszła z powrotem do sali, tylko pokurczony, rozczochrany wyrostek z uschniętą ręką i nogą. Pokuśtykał do kontuaru, gdzie pociągnął łyk rumu prosto z dzbana, posługując się w tym celu solidnie przeżutą czerwoną rurką. Cały czas nie spuszczał przy tym wzroku z pisarza. - Czy ja pana znam? - spytał Poe, poirytowany nieco owym przejawem zainteresowania. - Pozwolę sobie zauważyć, że twarz pana zdaje mi się jakby znajoma. - Raczej nie - odparł chłopak. - Ja nietutejszy. Przyjechałem z Baltimore, a jakże. Z misją do starej Żaby i Palucha. - Z Baltimore! - wykrzyknął Poe. - No to jesteśmy w domu. Ja też pochodzę z tego miasta. Nadal mam tam rodzinę. - Nie może być! - Nie inaczej. Gdzie pan mieszka, przyjacielu? Znam to miasto jak własną kieszeń. - Fourth Ward, proszę pana. - Fourth Ward! Gunner's Hall. Tawerna Ryana. 294
- Tak jest. - Chłopak wyszczerzył zęby. - Ha, no proszę. Panie szanowny, na pańskim miejscu miałbym oczy i uszy otwarte. Tutejsza gorzałka wypaliłaby dziurę w drzwiach. Do sali ponownie weszła Żółwica. Niosła zapieczętowaną paczkę. - Zmiataj mi stąd, Piskliwy - fuknęła ostro. - Muszę się rozmówić z tym jegomościem. Przegoniła chłopaka, który położył uszy po sobie i czmychnął. - No - sapnęła, zwracając się do Poego. - Oto paczka, którą miałam przekazać Krukowi. - A cóż w niej jest, droga pani? - spytał, unosząc przesyłkę i ważąc ją w rękach. - Nie wie pani? - Książka - odpowiedziała, patrząc na niego spode łba. - I wiem z dobrego źródła, że warta tyle co nic.
DZIESIĘĆ MIESIĘCY PÓŹNIEJ 23 marca 1846
67. Sny Olga Hays wbiegła do salonu, otrzepując śnieg z butów. Ojciec drzemał przy kominku na rozkładanym fotelu Colta, przykryty wełnianym pledem, lecz zaraz otworzył oczy. - Byłam na Jefferson Market, tatusiu. Myślałam, że zdążę przed śnieżycą, ale kiedy targowałam się z rzeźnikiem, spotkałam Annie Lynch. Wzięła mnie na stronę i spytała, czy słyszałam, na co ja oczywiście pytam, co niby miałam takiego słyszeć. Wtedy ona mówi, że pani Osgood rozstała się z mężem. Podobno spodziewa się dziecka i nie jest to dziecko pana Osgooda. - Z przejęcia ledwie mogła wydobyć głos. - To jeszcze nie wszystko. W całym mieście aż huczy od plotek. Hays poczuł, że senność mu mija jak ręką odjął. - Ludzie mówią, że to kolejny wybryk Edgara. Podobno on był ojcem dziecka Mary Rogers i towarzyszył jej do Nick Moore House, gdzie miała usunąć ciążę. Wieść niesie, że zaproponował to samo pani Osgood. Hays przyjął te słowa z bezgraniczną niechęcią i smutkiem. - Niewieście języki bywają trujące jak arszenik - westchnął, po czym zapytał Olgę, czy zna aktualny adres Poego. - Amity Street 85 - odpowiedziała. *
Upłynął blisko rok od druzgoczącej klęki Jamesa Harpera, który uzyskał w wyborach na drugą kadencję marne siedem tysięcy na czterdzieści dziewięć tysięcy oddanych głosów. 299
Ani mu się śniło, że tak prędko pożegna się z fotelem burmistrza. Uważał się za zagorzałego populistę, zwolennika niskich podatków, oszczędnego gospodarowania finansami publicznymi i kontroli społecznej. Nigdy nie podejrzewał wszelako, że jego obelżywa polityka wobec papistów stanie się gwoździem do jego politycznej trumny. Oszukiwał się, uparcie ignorując zmiany postępujące w mieście, rosnącą siłę dzielnic biedoty, a przede wszystkim wartość głosów ubogich mieszkańców Nowego Jorku. Od początku dekady populacja wzrosła z trzystu do pięciuset tysięcy mieszkańców, z czego większość stanowili imigranci z Irlandii i Niemiec. Do tego większość, o ile nie wszyscy z nich, była na usługach Tammany. W ciągu paru dni od objęcia urzędu nowy burmistrz, demokrata William Havemeyer, rozwiązał siły porządkowe swego poprzednika, zachowując jej gwiaździste miedziane odznaki, i wyznaczył swego człowieka, George'a Washingtona Matsella, do stworzenia nowej policji municypalnej liczącej ośmiuset funkcjonariuszy. Wezwany dzień po wyborach do ratusza Stary Hays przyjął wieść o zwolnieniu ze stoickim spokojem. Po prawdzie własnoręcznie przypieczętował swój los, otwarcie i z premedytacją opowiadając się przeciwko bogatemu handlarzowi cukrem, który zastąpił Harpera na stanowisku burmistrza. Wszedł w siedemdziesiąty piąty rok życia i wiek mocno dawał mu się we znaki. Fluksja, ból oczu oraz inne schorzenia sprawiły, że nie zmartwił się decyzją nowych władz, które pozwoliły mu zachować tytuł naczelnika. Wszelako widmo niewyjaśnionej sprawy Mary Rogers wciąż leżało mu kamieniem na sercu, kładąc się cieniem na każdy dzień jego żywota. Żal i smutek doskwierały mu okrutnie, lecz ani trochę nie był bliższy wyświetlenia prawdy. *
Kiedy udał się pod adres wskazany przez Olgę i trafił do niedużego budynku opodal Szóstej Alei, chuda gospodyni z miotłą poinformowała, że rodzina Poe ponownie zmieniła miejsce zamieszkania i nie pozostawiła adresu. 300
Od domu Annie Lynch dzieliło go zaledwie parę przecznic, toteż postanowił zajrzeć do niej i zapytać, czy przypadkiem wie coś więcej na ten temat. Na szczęście zastał ją w domu. - Cóż za niespodzianka, panie Hays! - zawołała. Na wieść o jego misji nieproszona powtórzyła mu sensacje, które miał okazję posłyszeć od Olgi, acz w nieco ubarwionej wersji. - Czy pani wie, gdzie mógłbym znaleźć pana Poe, panno Lynch? Wiedziała. - Mieszka na wschodnim Broadwayu. Byłam tam nie dalej jak wczoraj, rozmawiałam z jego ciotką i żoną, chociaż nie z nim samym. Podobno twierdzi, iż budynek należał dawniej do bogatego kupca, ale mam co do tego poważne wątpliwości. To zwykły dom czynszowy, a państwo Poe zajmują położone na trzecim piętrze owego przybytku skromne mieszkanko. O ile mnie pamięć nie myli... - Zajrzała do notesika. - ...Tak, pod numerem 195. - Dziękuję, panno Lynch. - To ja dziękuję, panie Hays. Wezwano Balboę, który mieszkał obecnie przy Minetta Brook, i w ów chłodny dzień przewiózł on Starego Haysa przez miasto kosztem swojego czasu (był już podówczas, a dokładniej od trzech lat, mężem czarnoskórej pokojówki pani Rogers, Dorothei Brandywine, i mimo słusznego wieku ojcem dwu córeczek. Niebawem miał zostać ojcem po raz trzeci). Lekkim powozem przemierzali poprószone śniegiem ulice, na Waverly Place kierując się na wschód, by następnie skręcić w prawo i minąwszy ratusz, ponownie zjechać na wschód. Annie Lynch nie pomyliła się w swoim opisie - nieduży budynek opodal Chatham Square istotnie robił niezbyt zachęcające wrażenie. Hays ruszył ciemnym korytarzem w kierunku schodów. Przytrzymując się balustrady, dotarł na pierwsze piętro, odpoczął, dotarł na drugie, znów odpoczął, przeklinając swój wiek, stare nogi i obolałe plecy, po czym doczłapał na trzecie. Postał chwilę, żeby złapać oddech, i wreszcie zapukał do drzwi. Pani Clemm bez entuzjazmu zaprosiła go do środka. Poe natychmiast wyłonił się z sypialni. Miał zaróżowioną twarz i mokre włosy, jakby przed chwilą wsadził głowę pod pompę. 301
- Pan naczelnik - powiedział z lekkim zdziwieniem. - A cóż pana do mnie sprowadza? Czy nie zakończył pan służby? - Zakończyłem, proszę pana. Przychodzę tu jako zwykły obywatel i dżentelmen. Pisarz poprosił ciotkę, aby zostawiła ich samych. Zanim jednak znikła za drzwiami, zawołał ją z powrotem i zapytał, gdzie Virginia, na co ciotka odpowiedziała, że śpi. Gdy pani Clemm wyszła z pokoju, Hays, starannie i z wielką uwagą dobierając słowa, wyłuszczył pisarzowi powód swej wizyty i zapytał go o panią Osgood. Nie wspomniał przy tym ani o domniemanej ciąży, ani o Mary Rogers. - Zapewniam pana, że nie ma najmniejszych powodów do obaw odrzekł Poe. - Koledzy po piórze nie próżnują, niewątpliwie mamy do czynienia ze spiskiem mającym na celu zdyskredytowanie mego geniuszu i dokonań. Przysięgam, że mnie to nie powstrzyma. I pragnę pana poinformować, panie naczelniku, iż niebawem udam się do Anglii, ażeby zaprezentować „Kruka” samej królowej Wiktorii i reszcie rodziny królewskiej. Nie wątpię, iż dodatkowo podsyci to zawiść braci i sióstr literatów. Ale ja się nie ugnę. Pewien jestem, że potomność należycie doceni moją pracę. Przyszłe pokolenia oddzielą ziarna od plew i blask mojego czarnego ptaka olśni wszystkich bez wyjątku. - Panie Poe - zagaił ostrożnie Hays - zdajesz pan sobie sprawę, jak sytuacja jawi się oczom przeciętnego obserwatora? Zawsze pana broniłem, ale Bóg mi świadkiem, że nie ułatwiasz mi pan zadania. Pytam pana jako zacnego obywatela Nowego Jorku, czy jesteś pan sprawcą ciąży pani Osgood? - Nie jestem - odparł Poe, lekko zbity z tropu. - Na pewno? - No przecież panu mówię. - Martwi mnie to, ponieważ krążące pogłoski świadczą o czymś zgoła przeciwnym. Powiadają, że nie tylko jesteś pan ojcem tego dziecka, ale maczałeś palce w zabójstwie nieszczęsnej Mary Rogers. - Czy pan śni? - spytał nieoczekiwanie Poe, jak gdyby słowa naczelnika w ogóle do niego nie dotarły. Hays nadął policzki i ze świstem wypuścił powietrze w akcie skrajnej desperacji. 302
- Owszem, łaskawy panie - odpowiedział. - Obawiam się, że dotyczy to nas wszystkich. - Mam na myśli marzenia senne - uściślił Poe. - A jakże inaczej można śnić? Poe zapatrzył się nań, jakby chciał mu się dobrze przyjrzeć. - Ja śnię o nieznanym - podjął bez żadnej zachęty. - Zamieszkuję cienisty wymiar snów, których melodia umyka uszom śmiertelników i wypełnia przestrzeń pięknem niedostępnym dla śmiertelnych oczu. Pięknem, które kusi i porywa! Oto co nazywam duchowym śnieniem. - A czy wdzięczne twarzyczki z pańskich snów nie noszą aby wyrazu bólu? - spytał Hays. Poe zamrugał powiekami. - Bólu? Raczej posępnej zadumy... i tkliwego współczucia. - Aha, a więc takie obrazy kryją się w pańskim umyśle... - Nie, nie, nie - zaoponował pospiesznie poeta. - Widzi pan, panie Hays, nawet jeśli nasze sny zamieszkują te same duchy, tylko moje noszą na twarzach wyraz cierpienia... cierpienia, z którym przyszło się im pogodzić... a ja wyciągam ku nim ręce. Wołam je w snach, posyłam im moje błagania, znaczę dla nich więcej aniżeli one dla mnie. Wołam do nich, panie naczelniku, ale one milczą i odpływają, niezmiennie zwrócone twarzą naprzód... lecz pańskie duchy, panie Hays, widma, które jawią się panu w snach, one spoglądają tylko wstecz.
68. Turtle Bay Trzy dni po tej wizycie Hays powrócił na wschodni Broadway, lecz rodzina Poe znów się wyprowadziła. Przez długi czas nie miał o nich żadnej wiadomości, aż wreszcie pewnego dnia, w czasie podwieczorku przy Elizabeth Street, Olga dowiedziała się od Annie Lynch, że w mieście widziano panią Clemm. Podobno zjawiła się u poety i wydawcy Williama Cullena Bryanta z prośbą o pomoc, tłumacząc, iż zięć jej zwariował, jego żona umiera, a wszyscy nie mają co jeść. Bryant opowiadał pannie Lynch, jak to twarz starszej pani wydała mu się zarazem piękna i świątobliwa, w związku z czym doszedł do wniosku, 303
iż to anioł na ziemi, kobieta ciężko pokrzywdzona przez los. Prośba miłej damy wprawdzie zbiła go z tropu („Ale tylko trochę”, zaznaczył), niemniej jednak wręczył jej dwadzieścia dolarów, dając do zrozumienia, że nie musi ich zwracać. W trakcie rozmowy pani Clemm zdradziła, że rodzina opuściła miasto w wyniku nader niefortunnego splotu okoliczności. Plotkarskie języki coraz bardziej uprzykrzały im życie, Sissy z każdym dniem podupadała na zdrowiu, Eddie zaś popadł w depresję i nie mógł pisać. Dodała, że znaleźli lokum na brzegu East River nad Turtle Bay i mieszkali w domu, na który ledwie było ich stać, wynajętym od niejakiego Millera, zacnego farmera, przyjaciela Brennanów. Dom stał przy Czterdziestej Siódmej Ulicy, poinformowała Bryanta, z dala od zgiełku i smrodu zatłoczonego miasta. Był schludny, miał świeżo bielone ściany, otaczały go urokliwe drzewka owocowe, w pobliżu zaś, na brzegu rzeki, pasły się krowy i biegały kurczęta. Uzyskawszy adres, Hays raz jeszcze skorzystał z uprzejmości Balboy. Około pół kilometra od wspomnianej Turtle Bay Balboa na prośbę Haysa ustawił powóz poza zasięgiem wzroku mieszkańców, w miłym cieniu jabłonki, bo wiosenne słońce grzało mocno. Wkrótce drzwi białego domku stanęły otworem i pani Clemm wyszła na ganek. Hays patrzył, jak wysoka, starsza kobieta o kanciastej, nieruchomej twarzy zastyga na chwilę przy balustradzie, zaciskając usta w wąską kreskę. Chyba nie zobaczyła tego, co ujrzeć chciała, gdyż zeszła nad rzekę, spoglądając w kierunku rozsianych opodal wysepek. Niestety tu również czekało ją rozczarowanie. Poruszała ustami - zapewne mamrocząc coś do siebie - po czym skuliła ramiona i pospieszyła w stronę drugiego, większego domostwa, należącego, jak odgadł naczelnik, do gospodarza Millera. Hays odczekał chwilę i wysiadł z powozu. Podpierając się laską, ruszył błotnistą ścieżką w stronę domu Poego. Wszedł po schodach i stanąwszy na ganku, zajrzał przez okno. Cisza, ani żywego ducha. Przez szybę dostrzegł biurko Poego, pióro i kałamarz, książki spiętrzone na podłodze. Zapukał do drzwi. - Halo! - zawołał cicho. Nikt nie odpowiedział. Naraz wewnątrz rozległ się kaszel, mokry i rzężący. 304
Virginia Poe stanęła w drzwiach, ubrana w nieładną czerwoną sukienkę z dziwaczną żółtą lamówką, bez wątpienia uszytą w domu. Włosy miała wilgotnawe i zbite w strąki, nie tak lśniące jak dawniej, a twarz zmizerniałą. - Pan naczelnik - wymamrotała. - Zdawało mi się, że ktoś wołał. - Przepraszam za najście, pani Poe. Szukam pani męża. Uśmiechnęła się z przymusem, przebierając palcami. - Nie wiem, gdzie jest. Spałam. A moja matka? Nie ma jej? Machnął ręką w kierunku sąsiednich zabudowań. - Widziałem, jak idzie w tamtą stronę. - Ach tak - odrzekła, jakby to wszystko tłumaczyło. - Proszę mi wybaczyć śmiałość, panie naczelniku, ale dlaczego tak uparcie prześladuje pan mojego brata? - Brata? - Tak go nazywam. Eddie, braciszek. Przepraszam, mówię tak do mojego męża. - Miła pani, ależ ja go bynajmniej nie prześladuję. Przybyłem tu w sprawach służbowych, pomny jego niezwykłej spostrzegawczości. Pragnę, ażeby pomógł mi znaleźć odpowiedzi na pewne pytania, nic więcej. - A jakież to pytania? - Pytania w związku ze śmiercią Mary Rogers. - Zapewniam pana, że Eddie nie miał z tą okropną sprawą nic wspólnego. - Wcale nie mówię, że miał, droga pani. - Powędrował wzrokiem na biurko. Na stercie rękopisów leżał oprawiony w skórę notatnik. Błędnie odczytała jego spojrzenie. - Ja to napisałam. Na walentynki, dla Eddiego. - Hm? - Wiersz, na który pan patrzy. Wisiał na dolnej półce biblioteczki, tuż nad biurkiem. Litery biegły równymi rządkami, znać był staranną dziewczęcą dłoń. Naczelnik włożył binokle, ażeby rozczytać tekst. Edenu beztroski zaznać z tobą chcę, Daj mi proszę chatkę, niech dusze znękane 305
Godny żywot wiodą choć ten jeden raz, A słońce swym blaskiem opromieni nas. Razem żyć będziemy, po wieczność złączeni Artystą mi będziesz, a ja muzą ci. Liczyć gwiazdy nocą na niebie będziemy, Liście kołysankę swą zanucą mi. A potem, gdy przyjdzie mi na to ochota, Na nitkę nanizam wszystkie smutki twe, Później supeł zwiążę, cisnę je daleko, Okno wnet zatrzasnę, nie dogonią cię. Edenu beztroski zaznać z tobą chcę. - Bardzo ładnie - powiedział, z aprobatą kiwając głową. - Pani to napisała? Uśmiechnęła się szeroko, ucieszona słowami uznania. - Kryje sekretną wiadomość. Proszę się uważnie przyjrzeć, panie naczelniku. Wytężył wzrok, ale nic nie zobaczył. - Hm, a czegóż mam szukać? - Pierwsze litery - podpowiedziała. - Tworzą imię i nazwisko: E-DG-A-R A-L-L-A-N P-O-E. Widzi pan? - Rzeczywiście. - Ładny z pana detektyw! - Roześmiała się figlarnie. Odwzajemnił uśmiech. Toż to jeszcze dziecko, zadowolone z psikusa. Spojrzała fiołkowymi oczami ponad jego ramieniem. Podążył za jej wzrokiem. Przez okno zobaczył Poego, który stał w łodzi i odpychając się wiosłem, brnął przez sitowie ku brzegowi. Wszystko wskazywało na to, że urządził sobie wycieczkę na którąś z pobliskich wysepek. Kiedy Hays wyszedł z domu, pisarz był już na mieliźnie. Zobaczył naczelnika, ale nie ruszył się z rozkołysanej łodzi. Hays zszedł po schodach i ruszył w stronę brzegu. - Jak się pan miewa, panie Poe?! - zawołał. - Zejdzie pan na ląd? Chciałbym zamienić z panem słówko. Łódź wciąż znajdowała się parę metrów od brzegu. Poe stał na dziobie. 306
- Jak pan mnie znalazł? - spytał. - A co, chciał pan przede mną uciec? Bardzo by mnie to zasmuciło. - Uciec przed panem? Nigdy w życiu. Biedna Sissy bardzo cierpi, zrobię wszystko, ażeby jej ulżyć. - Jak na kilka setek tysięcy mieszkańców Gotham to zaskakująco małe miasto, panie Poe. Nietrudno odnaleźć tego, kogo się szuka. Jak zdrówko? I postępy w pracy? Poe dotarł na suchy ląd. - Mam za dużo na głowie, by pisać - oznajmił, zeskakując chwiejnie na brzeg i łapiąc krzepkie ramię naczelnika, żeby nie upaść. - Ale przyznaję, że chodzi mi po głowie pomysł na nowy wiersz. Mam zamiar objaśnić zagadkę wszechświata. To dopiero parę marnych słów, proszę posłuchać. - Zaczął z błyskiem w ciemnych oczach: - „Jęki moje i stękanie, i gorączka, łkanie, rwanie, już ucichły w błogim stanie. Najstraszliwsze te cierpienia przeminęły z najstraszliwszą męką mąk, męką pragnienia. Ból i duszność, chęć rzygania, i febryczne drżenie ciała, już ustały wraz z gorączką, co po mózgu mi szalała*”. - Wyszczerzył zęby w ponurym uśmiechu. - Widzi pan, panie naczelniku, nie jest źle. * „Dla Ani”, przeł. Antoni Lange.
Stali, patrząc na rzekę. - Byłem kiedyś mistrzem - oświadczył Poe. - Jako młodzieniec przepłynąłem dziewięć kilometrów pod prąd w James River. I ustanowiłem rekord kraju w skoku w dal. - Nie może być! - Hays pokiwał głową. Poe zamyślił się na chwilę. - Znałem wiele młodych kobiet, o które pani Śmierć zbyt szybko się upomniała. Odeszły w chwili, kiedy życie ich poczęło rozkwitać pełnym blaskiem. W cóż miałbym wierzyć? - Masz pan na myśli również Mary Rogers? - Wie pan, co powiedziała moja żoneczka? - Poe puścił pytanie naczelnika mimo uszu. - Obiecała, że po śmierci wróci i będzie moim aniołem stróżem. - Nie wątpię, że dotrzyma obietnicy - powiedział Hays. Pisarz popatrzył nań niewidzącym spojrzeniem. Wciągnął łódkę na brzeg, minął kępę sitowia i ruszył ścieżką ku białemu domowi. Hays podążył za nim. 307
- Myśli pan, naczelniku, że potrzebuję opieki z zaświatów? - Trudno mi ocenić. Tylko pan możesz to wiedzieć. Czyżbyś pan zgrzeszył tak, że bez tej opieki ani rusz? Pozwolę sobie mieć nadzieję, że tak nie jest. W domku jego zdziwienie wzbudził panujący w zagraconej izbie nieskazitelny ład, tak jakby pani Clemm postawiła sobie za punkt honoru, aby mieszkanko dzieci lśniło czystością. Myśl ta nasunęła Haysowi wspomnienie zmarłej żony i jej zamiłowania do porządku, co podobnie jak na farmie Brennanów napełniło go bezbrzeżnym smutkiem. Matrona odpowiedzialna za ów stan rzeczy nadeszła wkrótce z dworu, niosąc w fartuchu rzepy i liście mleczy z pola. Na widok Haysa twarz jej stwardniała, okazała mu jednak nienaganną uprzejmość i przeprosiła, tłumacząc, iż nazbierała warzyw na obiad dla Eddiego, ale zaraz pójdzie i przyniesie więcej. Hays poprosił, aby nie robiła sobie kłopotu. Czas nagli, dodał, niedługo pora wracać do miasta. Zapytała z grzeczności o zdrowie jego córki, którą miała okazję poznać podczas wizyt Olgi przy Amity Street, gdzie siostrzane gwiazdy literackiej konstelacji często dotrzymywały Sissy towarzystwa. Wiedział, że mu nie ufa, ale nie dała nic po sobie poznać, z uporem obstając przy tym, że wróci na pole, by narwać więcej warzyw. To żaden kłopot, oznajmiła kategorycznie, rzepy oraz mlecze i tak są przeznaczone dla krów, nie dla ludzi. Hays nalegał, aby tego nie robiła. Wreszcie ustąpiła i stanęła przy piecu, biorąc się do gotowania, jak powiedziała, zupy z mleczów, choć o ile dobrze widział, nie miała ani rosołu, ani kości. Virginia musiała zasnąć, lecz gdy naczelnik sposobił się do odejścia, posłyszał ruch dochodzący z jej pokoju oraz rozdzierający kaszel, nieco stłumiony przez ścianę. Z powodu choroby wydzielono jej izdebkę z dala od drzwi. Kotka Caterina miauczeniem domagała się pieszczot. Matka Sissy i Poe zajmowali sąsiadującą z kuchnią sypialnię z jednym łóżkiem. Poe spał na sienniku w kącie. - Eddie, Eddie! - zawołała Virginia. - Chodź do mnie, braciszku! Pani Clemm powstrzymała zięcia ruchem ręki. 308
- Idź, Eddie. Odprowadź naczelnika. Twoja siostra wie, jak bardzo ją kochasz. Ja do niej pójdę. Pocałował ją czule. - Moja mateczko - powiedział, spoglądając wymownie na Haysa. Bez ciebie jestem niczym. Wyszli na zewnątrz i stanęli na ganku, spoglądając na statki płynące po East River ku Long Island Sound bądź w stronę przeciwną, do portu. - Chcę, byś pan wiedział, że gdyby nie moja matka, już dawno dałbym za wygraną - powiedział do naczelnika Poe, kiedy obaj odetchnęli już świeżym powietrzem. - Tyle cierpienia spotkało mnie i biedną Sissy, ale nasza najdroższa Muddie wycierpiała najwięcej. Moja rodzona matka, która odumarła mnie tak przedwcześnie, była tylko moją matką, Muddie wszelako jest matką tej, którą kocham najbardziej na świecie, toteż jest mi droższa aniżeli rodzicielka. Jak to możliwe, naczelniku ciągnął Poe - że mój dziadek, ojciec mej ukochanej, walczył w rewolucji siedemdziesiąt lat temu w imię najdziwniejszej idei równości i wolności? - Notes na pańskim biurku należy do Johna Colta, prawda? - zapytał naczelnik. Oczy Poego rozbłysły, po czym znowu osnuły się mgłą. - Jak to? - Poznałem charakter pisma na okładce. Skąd pan ten notes wziąłeś? Proszę nie kłamać! Czy muszę panu przypominać, że zacni obywatele mówią prawdę? Pana zaś, mimo tego co miałem okazję słyszeć i zobaczyć, także zaliczam do ich grona. - Otrzymałem wiadomość, że pod pewnym adresem na Prince Street czeka na mnie przesyłka - powiedział Poe. - Nie ma w tym żadnej zdrożności. Udałem się we wskazane miejsce. Istotnie czekała na mnie przesyłka. Powiedziano mi, że książka nie jest nic warta. Okazało się, że to rękopis, ja także rozpoznałem charakter pisma. bWiersze również. - Czy na paczce widniały oznaczenia pocztowe? - Żadnych. Zaadresowano ją po prostu „Do Kruka”. Ktoś miał mi ją przekazać i już. - I co pan sobie pomyślał? - Zrazu nic. Odkąd zacząłem pisać, podobne incydenty nieraz się 309
zdarzały. Każdy myśli, że ma talent, chce ujrzeć swoje dzieło w druku. Nie przykładałem do tego wagi, dopóki nie zwróciłem uwagi na charakter pisma. - I co wtedy? - Wtedy pomyślałem, że John Colt nie powinien był pozostawić takiego śladu. Oto niezbity dowód, że jednak żyje. - Podzielam pańskie zdanie. Prince Street? A cóż to dokładnie za miejsce? - U Zielonej Żółwicy. - U Zielonej Żółwicy? - Hays zastanowił się przez chwilę. - Czy mówi panu coś nazwisko Tommy Coleman? - Naturalnie. Siedział w celi vis-å-vis celi Johna Colta. - Rozpoznałby go pan? - W gazetach napisano, że nie żyje. - Akurat, tak samo jak John Colt. Rozpoznałby go pan, panie Poe? - Gdyby powstał z grobu? Sam nie wiem. Możliwe. - Czy w szynkowni widział pan jakąś znajomą twarz? - Samą Żółwicę. Jest dość charakterystyczna. - To ona dała panu rękopis? - Tak. - Czy był tam jeszcze ktoś? - Jeden z członków gangu Tommy'ego Colemana, kulawy chłopak z uschniętą ręką i nogą. Dawno go nie widziałem. Wydoroślał, ale to na pewno on. - Piskliwy Toohey? - Tak go zwą? - To jego bandycki przydomek. - Inni też tam byli, słyszałem głosy. Padło czyjeś imię. Nie pamiętam dokładnie... - Pstryknął palcami. - Ossian! Przypomniałem sobie. - Ossian? - powtórzył z namysłem Hays. - Czy mógłbym obejrzeć ten rękopis, panie Poe?
310
Hays popatrzył na pierwszą stronę. Mimo binokli musiał się zdrowo namęczyć, by rozszyfrować tekst. Nie ulegało wątpliwości, że ma przed sobą ten sam wiersz, nad którym głowił się w celi dzień po ucieczce Colta. Stało się to, co się stać musiało. Dłoń swą do czoła niosę przerażony, Stoję, spoglądam na to martwe ciało. Dotknąć go, gdzież tam, leży nieruchome. Pragnę, by skoczył, wrzasnął mi do ucha, Pięścią swą z furią znów pogroził mi, On wszelako umilkł, leży już bez ducha, Postać zastygła w wielkiej plamie krwi. Cóż mam z nim począć? Myślę zatrwożony. Ukryć je! Schować! Wepchnąć gdzieś czym prędzej! Wyciągam skrzynię, miejsce wymarzone, Byle nie patrzeć na nie nigdy więcej. Mocniej pchaj, człowieku! Cożeś, z sił już opadł? Przecie zegar tyka, wartko mkną godziny I na niebie pierwsza rozgorzała zorza, Trel nieśmiały w parku wiodą już ptaszyny, Czeka czeluść mroczna drewnianego loża. W drogę ruszać czas, nie zwlekaj ni chwili. Życie ratuj! Biegnij! Pędź już ile tchu! Póki czynu twego jeszcze nie odkryli, Adieu dla wszystkich, co zostają tu. Przy powozie Balboa siedział na wygrzanej przez słonko ziemi pod klonem i pałaszował własny prowiant - zimną pieczeń z prosięcia oraz równie zimne pieczone ziemniaki rozłożone na zatłuszczonej gazecie. - Jeszcze jedna, ostatnia rzecz, panie Poe. - Hays zwrócił się z powrotem do pisarza, który zdążył już ruszyć w stronę domu. - Niepokoją mnie pewne analogie pomiędzy sytuacją Mary Rogers i pani Osgood. 311
Pragnąłbym ponad wszelką wątpliwość wykluczyć pański udział w przestępstwie, panie Poe. Łączono pana zarówno z panną Rogers, jak i z panią Osgood. Z tą ostatnią porozmawiałbym osobiście, atoli podobno wyjechała z miasta, ja zaś nie rozpytywałem ojej obecny adres. Gdybym jednak postawił jej pytanie: „Czy Edgar Poe nakłaniał panią do usunięcia ciąży?”, jak brzmiałaby odpowiedź? - Nigdy nie ośmieliłbym się zaproponować Fanny czegoś takiego. Nawet gdybym istotnie jej o tym wspomniał, jest matką dwu córeczek i myśl o pozbawieniu życia nienarodzonego dziecięcia wzbudziłaby w niej zgrozę, a ja nie ważyłbym się naciskać. - Proszę posłuchać, panie Poe, to bardzo poważna sprawa. Nie miałem nigdy okazji zapytać o to Johna Colta osobiście. Czy kiedy zaprzyjaźniłeś się pan z Mary Rogers, nigdy nie postało ci w głowie, iż łączy ją z Johnem Coltem jakaś sekretna zażyłość? - Nigdy - odparł z wahaniem Poe. - Jakże to? - Czy to możliwe, że właśnie John Colt był owym tajemniczym dżentelmenem, który przyczynił się do zakończenia waszego romansu? Nie musi pan teraz odpowiadać. Proszę się dobrze zastanowić, czy to nie on mógł być sprawcą tamtego okrutnego czynu. Jeśli był kochankiem Mary Rogers, wszystko by się zgadzało. Jeżeli był łajdakiem, który ją wpędził w kłopoty, mógł wymóc na niej przerwanie ciąży, a tym samym doprowadzić do jej śmierci, wszak związany był wówczas z Caroline Henshaw. Wyobraźmy sobie, jaki zamęt zapanował w jego duszy i sercu po śmierci dziewczyny, którą darzył lub nie uczuciem. Był na skroś poruszony, szalał z rozpaczy, a może ze złości, niezdolny zapanować nad uczuciami, które go ogarnęły. Tłumione namiętności kipiały pod maską zobojętnienia, by wreszcie znaleźć ujście w okrutnym i bezsensownym mordzie popełnionym na Samuelu Adamsie. Poe słuchał w milczeniu. - Zwracam się do pańskiej przenikliwości, panie Poe. Córka łaja mnie bezustannie, że instynkt to domena starego świata, nowy stoi pod znakiem logiki. Nazywa pana mistrzem analizy. Przeto zwracam się do mistrza, człowieku. Czy pańskim zdaniem John Colt mógł być winny zabójstwa nie tylko Samuela Adamsa, ale i Mary Rogers? Poe się zawahał. - T-tak myślę - wyjąkał. - Sam nie wiem. To bardzo możliwe. 312
- Straciłeś ją pan. Morderca ci ją odebrał. Czy masz podejrzenia, kto mógł to zrobić? Poe zaczął płakać. - Nie wiem. - Czy mógł to być John Colt? - Naprawdę nie wiem. Odwrócił się i odszedł do ciotki i schorowanej żony, do rodziny.
69. Umarli zastygają bez ruchu Pierwsza była notka w „Heraldzie” Bennetta. „Edgar Poe zwariował”, komunikował nagłówek. „Ten człowiek postradał zmysły. Przyjaciele pisarza, w przypływie bezsilności i desperacji, umieścili go w szpitalu dla obłąkanych w Utica w Nowym Jorku”. - Czy to możliwe? - zapytała ojca Olga Hays. Wiadomość nią wstrząsnęła. Stary Hays nie wiedział. O ile mu wiadomo, odrzekł, Poe dalej mieszka w Turtle Bay. A gdy się ostatnio widzieli, sprawiał wrażenie całkowicie poczytalnego. Olga niezwłocznie udała się pod wskazany adres, ale biały domek był pusty. Poe wyprowadził się wraz z rodziną, a w odpowiedzi na pytania Olgi Millerowie przecząco kręcili głowami. Nie znali obecnego adresu pisarza albo nie chcieli go zdradzić. Dzień później ukazał się kolejny niepokojący artykuł, tym razem w „New York Evening Mirror”: Dowiadujemy się z żalem, że Edgar A. Poe i jego żona są poważnie chorzy na suchoty. Niepomyślne okoliczności fatalnie wpłynęły na stan ich materialnych interesów. Przykro nam to stwierdzić, ale państwo Poe są w tak wielkim niedostatku, iż brak im najniezbędniejszych do życia środków. Nie minął nawet kolejny dzień, jak w „Tribune” pojawił się żarliwy apel Greeleya: 313
Boże Miłościwy! Czy świat literacki będzie spokojnie patrzeć na to, jak biedny Poe cierpi niedostatek i głód? Przeczytawszy te słowa, Olga natychmiast pojechała na Publishers' Row, ażeby się rozmówić z Horace'em Greeleyem. - Jak usłyszałem od Bennetta - powiedział - wszyscy troje bliscy są śmierci, nie stać ich na lekarza. Wieść niesie, że Poe jest w opłakanym stanie, ponoć do reszty popadł w obłęd. - Czy wie pan, gdzie się znajdują? - spytała Olga. - Podobno w Fordham Village. - Fordham Village? - W Bronksie. Rzeczona wioska leżała dwadzieścia pięć kilometrów od centrum miasta. Można do niej było dojechać dyliżansem, niedawno otwarto też linię kolejową. Olga nie traciła czasu, by wrócić na Lispenard Street i opowiedzieć ojcu o swoich planach. Pojechała prosto pod wskazany adres. *
Czynsz wynosił sto dolarów rocznie. Domek był mały, biały, stał na szczycie niewielkiego wzgórza. Liczył sobie dwadzieścia pięć lat, miał parter i poddasze podzielone na trzy maleńkie pokoiki. Na dole znajdował się pokój dzienny, niewielka kuchnia oraz dodatkowa sypialnia. Chatka kryła się w zagajniku na obrzeżach Bronksu, i tam też znalazła ją Olga. Domostwo było skromne, lecz lśniło czystością. Wiadomość o stanie zdrowia Poego okazała się bliska prawdy. Poeta leżał w łóżku, ogarnięty delirium. Muddie powiedziała Oldze, że domaga się morfiny; której rzecz jasna dostać nie mógł. Nie było żadnych widoków na jej zdobycie. I znów, jak w młodości, nazywał się Izrafelem. Izrafel, anioł, który w Dzień Sądu zadmie w trąbę, obwieszczając koniec świata. - Księżyc błyśnie zza mgły, wnet obiegną mnie sny - oznajmił na powitanie Poe. - Gwiazd rozświecą się skry, z nich mi jasny wzrok lśni*... * Fragmenty poematu „Annabel Lee”, przeł. Zenon Przesmycki. 314
Virginia zajmowała schludny, skąpo umeblowany pokoik. Leżała na sienniku przykrytym śnieżnobiałym prześcieradłem, wstrząsana dreszczem suchotniczej gorączki. Przykryto ją starym wojskowym płaszczem Poego, kotka Caterina leżała swojej pani na piersi, grzejąc ją swym futerkiem. - Nie wycierpiałem więcej, aniżeli mógłbym znieść - zapewnił Poe Olgę. - Mam przyjaciół, do których mogę się zwrócić. Przede mną przyszłość, droga pani, zamierzam wytrwać, dopóki się nie wypełni. Ujął jej dłoń w obie ręce. - Wtopić się w wieś - dodał. - Stanąć na skale i wyjrzeć na błękitnawy krajobraz Long Island w nadziei, że krystaliczne powietrze uzdrowi moją Sissy i jej nie stracę. Bełkotliwym głosem oznajmił chełpliwie, że Francuzi wychwalają go pod niebiosa, twierdząc, iż jedynym dlań źródłem natchnienia jest rozum, a jedyną muzą logika. - Przekonałem się na własnej skórze - dorzucił - że niedola jest zbrodnią w oczach świata. Olga jeździła odtąd do Fordham prawie codziennie. Ojciec próbował oponować. - Nie mogę dopuścić, ażeby tak cierpieli - odparła. - Serce mi na to nie pozwala. Hays chciał coś dodać, ale po namyśle machnął ręką. Wzięła pod opiekuńcze skrzydła całą rodzinę. Przywiozła piernat i skrzynię wina, które bardzo upodobała sobie Virginia, choć czasem ledwie mogła je przełknąć. - W twoim sercu jest miłość zdolna ogarnąć cały świat, Olgo szepnęła raz Sissy. Wszyscy naokoło przeczuwali bliski już koniec. Podczas tych ostatnich dni Virginia trzymała pod poduszką portrecik męża. Bardzo się o „braciszka” martwiła. W przedostatni dzień życia wzięła Olgę za rękę. - Olgo - rzekła cichutko - bądź zawsze przyjaciółką Eddiego. Nie opuszczaj go, on tak bardzo cię kocha. Prawda, Eddie? Poe siedział nieopodal. Łzy stanęły mu w oczach i po chwili rozpłakał się rzewnie. - Będę spokojny - zapewnił stłumionym głosem. 315
Virginia Poe umarła trzydziestego stycznia 1847 roku w dwudziestym piątym roku życia, po dwunastu latach małżeństwa. Po jej śmierci Olga spryskała pokoik perfumami i pojechała do Fordham Village, by zakupić trumnę i lnianą sukienkę. Kupiła też Edgarowi czarny garnitur, odpowiedni na czas żałoby. Po przyjeździe na Lispenard Street, dokąd udała się po własną czarną sukienkę, powiedziała ojcu, że biedne dziewczę umarło w wielkim cierpieniu, niezdolne wyrzec ani słowa, z rozdzierającym wyrazem wielkich oczu. Na pogrzebie, który odbył się drugiego lutego, trzy dni po śmierci Sissy, Muddie podeszła do Haysa i jego córki. - Proszę wybaczyć, ale gdyby nie pani, Olgo, moja biedna Virginia spoczęłaby w trumnie ustrojona nie w len, lecz w ordynarną bawełnę. Brak mi słów, by wyrazić, jak bardzo jestem wdzięczna. Do Fordham napłynęła koteria wykwintniś z literackiej konstelacji, w eleganckich czepkach i dopasowanych żakiecikach, w sam raz na uciążliwą podróż w nieznane. Jak bezlitośnie zauważyła później Olga, zacne te niewiasty pragnęły przyjrzeć się z bliska rozpaczy Kruka, a przy okazji zażyć nieco świeżego powietrza w poczuciu dobrze wypełnionej chrześcijańskiej posługi. Poe narzucił na nowy garnitur znoszone palto z West Point, to samo, które nosił przez lata i które służyło Sissy jako okrycie na łożu śmierci. Owinął się szczelnie, jak matka otula dziecko kocykiem. Olga delikatnie zwróciła mu uwagę, przekonując, iż nie jest to strój stosowny na pogrzeb, ale tylko wzruszył ramionami. Jak odszukał ten stary łach? Przecież Olga dobrze go przed nim ukryła. Przed pogrzebem Virginia leżała na jego stole do pisania, pod oknem w dziennym pokoju. Poe odprowadził ciało ukochanej żony i kuzynki aleją drzew wiodącą do reformowanego kościoła holenderskiego. Po powrocie z pogrzebu nagle się załamał. Później tego samego wieczora, kiedy wszyscy posnęli, wykradł się z domu i w skarpetkach, po świeżym śniegu, poszedł na grób żony. Olga, która została na noc, spostrzegła rankiem, że trawi go gorączka. Wynajęła na własny koszt powóz oraz stangreta i posłała po doktora Francisa do Greenwich Village. 316
Lekarz stwierdził zapalenie mózgu. Akuszerka, która (w zastępstwie pielęgniarki) doglądała Poego, wyraziła obawę, iż uszkodzenia doznał lewy płat mózgu, doktor Francis zaś potwierdził jej przypuszczenia. Przepisał lekarstwo, surowo przykazując choremu, aby ściśle przestrzegał zasad kuracji. - Edgarze - oznajmił stanowczo - siadaj z dala od pieca ze steatytem przy nogach. Bezwzględnie musisz też uzupełnić fosforany utracone w wyniku gorączki. Dlatego codziennie jedz ryby, mięczaki i ostrygi. Ponadto zalecam spożywanie chleba z drożdży hosfordzkich, dzięki którym fosforany z pszenicy nie ulegają rozkładowi. Biorąc Olgę na stronę, lekarz (który był przy narodzinach i jej, i wszystkich jej zmarłych braci) zalecił podawanie środków uspokajających, wszelako należało czynić to ostrożnie, tak aby lek nie doprowadził chorego do obłędu. Olga zajęła się pisarzem z oddaniem wytrawnej pielęgniarki. . Hays martwił się wpływem owej, jak mniemał, nadmiernej bliskości Poego. Zastanawiał się, czy córce nie zabronić angażowania się w tę miłosierną akcję, ale wnet odrzucił ów pomysł jako z gruntu niedorzeczny. I tak zrobiłaby po swojemu, co zresztą uznałby za zrozumiałe ze wszech miar. W małym domku w Fordham Olga ustawicznie badała Poemu puls, wyczekując chwili, aż uspokoi się na tyle, ażeby mu podać lekarstwo. Pod jej troskliwą opieką nie tylko odzyskiwał zdrowie, ale i wreszcie mógł wrócić do pracy. Odwiedzała go często na owym wygnaniu, a kiedy nie mogła przyjechać, przysyłała kwiaty. Był jej za to ogromnie wdzięczny. Nazywał ją swoim słońcem. Muddie wyznała Oldze ze łzami w oczach, że nie wie, jak bez niej by sobie poradzili. - Oto ja - powiedział pisarz któregoś dnia w przypływie niecodziennej gadatliwości. - Oto co się ze mnie zrobiło. To dla mnie początek, a zarazem koniec czasu. Gdy miałem piętnaście lat, pokochałem dziewczynę w Richmond w stanie Wirginia, gdzie mieszkałem z przybranymi rodzicami. Ona też miała lat piętnaście, nazywała się Sara Elmira Royster i była córką człowieka, od którego ojczym pożyczył w ciężkich chwilach pieniądze. Nazywałem ją Myrą. 317
Jakże mam ją opisać? Smukła, piękne usta, wielkie czarne oczy i długie kasztanowe włosy spływające kędziorami na plecy. Mieszkała dokładnie na wprost mojej szkoły. Uwielbiałem spacerować z nią cichymi uliczkami starego Richmond, błąkaliśmy się też po okolicznych polach i lasach. Bardzo lubiłem jej śpiewać. Naszym ulubionym miejscem był zaczarowany ogród, którym opiekował się zaufany niewolnik wspólnika mego ojczyma. Śród tej ostoi zieleni cytowałem jej Giles'a Fletchera Starszego: „Ukwiecony trawnik rozpościerał się w szmaragdu zachwycie, mirtu cudne liście w rosie skąpane lśniły jak srebrne gwiazdy po niebie rozsiane”. - Uśmiechnął się na samo wspomnienie. - Byliśmy sobą zauroczeni. I tacy zakochani. Planowaliśmy się pobrać. Gdy miałem siedemnaście lat, wysłano mnie na uniwersytet. W swej skończonej naiwności wierzyłem, że powrócę do domu w Richmond, poślubię Myrę, zatrudnię się w firmie ojczyma, a w przyszłości stanę się jej właścicielem, zyskując majątek, przywileje i odpowiedzialność należne dziedzicowi. Jakże się myliłem! Na studiach uzyskałem najwyższe noty z łaciny i francuskiego. Byłem świetny w retoryce i sporcie, szczególnie w skoku w dal. Wszelako mój niepokój narastał z każdym dniem. Często pisałem do Myry, lecz nie otrzymywałem odpowiedzi. Nie miałem pojęcia, że ojciec jej, będący w zmowie z moim ojczymem, przechwytuje listy i niszczy. Nie podejrzewałem, że John Allan czeka sposobnej chwili, aby wymierzyć cios. Jego skąpstwo nie miało sobie równych, pieniędzy nie starczało mi nawet na życie. Wysyłał mi trzydzieści dziewięć dolarów na pokrycie długów opiewających na czterdzieści. A ja zacząłem pić miętówkę i grać o wysokie stawki, w nadziei iż dzięki temu zdołam opłacić studia. Niestety, znowu się przeliczyłem. Beztroska moja i lekkomyślność, z jakimi rzuciłem się w wir gry, wprost nie znały granic. Na Boże Narodzenie, gdy przed końcem semestru przyjechałem w odwiedziny do domu, musiałem wyznać ojczymowi, iż moje długi urosły do dwóch i pół tysiąca dolarów. Myślałem, że dostanie apopleksji. Z miejsca zdecydował, że nauka moja dobiegła końca. A jeśli kiedykolwiek żywił do mnie choćby cień szacunku, dodał, czasy te minęły bezpowrotnie. 318
Owego wieczora, pierwszego po powrocie do domu, byłem na przyjęciu u Roysterów. Jak się okazało, wyprawiano je z okazji zaręczyn Elmiry z niejakim Sheltonem, człowiekiem wiele od niej starszym. Usiłowałem z nią porozmawiać, ale jej ojciec grubiańsko zagrodził mi drogę i zostałem bezceremonialnie wyproszony z przyjęcia. Kiedy zdradzony i odrzucony znalazłem się z powrotem w swoim pokoju, postanowiłem raz na zawsze wymówić posłuszeństwo Johnowi Allanowi. Zszedłem na dół, ażeby go o tym powiadomić. Wywiązała się straszliwa kłótnia. Długi moje raz jeszcze poszły na pierwszy ogień i ten, którego niegdyś nazywałem ojcem, zagroził mi więzieniem. „Oszukałeś mnie! - krzyczałem. - Związałeś mi ręce, a potem odepchnąłeś. Zdradziłeś mnie, a teraz jeszcze mówisz, że mnie nie kochasz?”. Nie pozostawało mi nic innego, jak opuścić dom. Poe opowiedział Oldze, jak to z powodu długów musiał posługiwać się przybranymi nazwiskami. Był na przykład Henrykiem Le Rennetem z Boylston Street w Bostonie, a kiedy indziej z Paryża we Francji. Wreszcie zaciągnął się do wojska jako Edgar Allan Perry. Mniej więcej w owym czasie brat jego, William Henry Leonard Poe, bliski już śmierci z powodu alkoholizmu, napisał opowiadanie pod tytułem „Pirat”, osnute niezbyt pochlebnie na historii Edgara i Elmiry. O dziwo tekst spotkał się z bardzo przychylnym przyjęciem, a nawet został wystawiony w teatrze, powodując tym samym niemało szumu. Poe oznajmił, że triumf starszego brata wzniecił w nim upodobanie do krótkiej formy i płynącej z niej (lub nie) transcendencji. - Kochałem żonę nade wszystko w świecie, zauroczyłem się Mary Rogers. - W zaczerwienionych oczach wezbrały łzy. - I zachwyciłem panią Osgood, ale żadnej nie wielbiłem tak, jak wielbiłem moją Elmirę. *
Dwudziestego drugiego lutego do białego domku dotarła wiadomość o odszkodowaniu przyznanym w ramach rekompensaty za oszczerstwa rozsiewane przez „New York Heralda” (zarzut rzekomej niepoczytalności i ubezwłasnowolnienia). Pomimo iż zmorzony chorobą Poe nie stawił 319
się w sądzie, werdykt zapadł zaocznie. Gazeta musiała wypłacić dwieście dwadzieścia pięć dolarów i sześć centów odszkodowania plus sto jeden dolarów i czterdzieści dwa centy opłat sądowych. Olga opowiadała ojcu, iż wieść ta podziałała na chorego jak najlepsze lekarstwo, pieniądze zaś w mgnieniu oka postawiły go na nogi. Stwierdził, że czuje się nie tylko pomszczony, ale i bogaty. Goście, którzy przyjeżdżali do chatki, zastawali go podniesionego na duchu, a nawet rozbawionego. W domu pojawił się nowy dywan. Stół uginał się od przysmaków, na piecyku stanął lśniący, srebrzony imbryk. Podczas przechadzki po lesie w towarzystwie Olgi i przyjaciół panowie urządzili sobie zawody w skokach, w trakcie których Poe rozdarł spodnie. Zapuścił bokobrody, woskował sobie wąsiki i z niespotykaną dotąd godnością przywdziewał elegancki żałobny strój. Już mi lepiej, mawiał. W czasie odwiedzin u Olgi przy Lispenard Street nieproszony zasypywał Starego Haysa radami opartymi na swych niedawnych doświadczeniach. Naczelnik nie mówił ani słowa. - Wstaję wcześnie - perorował Poe - jadam z umiarem, piję tylko wodę i regularnie zażywam ruchu na świeżym powietrzu. Zerknął na Olgę, po czym nachyliwszy się do jej ojca, szepnął, iż z perspektywy czasu wie, co doprowadzało go do szaleństwa. Było to powolne umieranie żony, paniczny strach przed jej utratą. Ów strach kazał mu zaglądać do kieliszka i pchał do nieobliczalnych czynów. - Umierała znowu i jeszcze raz - wyjaśnił. - Cierpiałem męki jej konania, rozdarty między rozpaczą a nadzieją. I piłem, albowiem tylko alkoholem mogłem ukoić ból. Wpatrywał się w Haysa, gęsto mrugając powiekami, a następnie utkwił wzrok w Oldze, jak gdyby czekał na opinię. - Po prawdzie popadłem w obłęd - oznajmił wreszcie - rozbity długimi okresami straszliwej jasności umysłu. Później tego samego popołudnia, kiedy nadeszła chwila powrotu do Fordham, stwierdził, że nie może się ruszyć. Hays patrzył bez słowa, jak Olga troskliwie kładzie pisarza do łóżka. 320
Ocierając mu czoło, surowo przykazała, iż powinien wieść bardziej uporządkowane i rozważne życie. Musi znaleźć sobie kobietę, dodała, która miałaby dość siły i przywiązania, żeby zająć się jego dziełami. Poe nieoczekiwanie dźwignął się do pozycji siedzącej i klnąc się na własną duszę, oznajmił, że jeśli na świecie znajduje się taka kobieta, z całą pewnością jest nią ona, Mary Olga Hays. Olga uśmiechnęła się na te słowa, ale odrzekła, że bynajmniej. Nie przyjął tego do wiadomości. Powtórzył z mocą, że tak godna i wyjątkowa przedstawicielka płci niewieściej mogła zaistnieć w świecie tylko i wyłącznie dla niego. - Wierz mi, ukochana, że jeśli kocham, to nad życie, innego nie znam sposobu. Pozwolę sobie przypomnieć, że moim ulubionym imieniem jest Mary, Mary zaś to przecież twoje imię, Mary Olgo. Wszelako Olga raz jeszcze, delikatnie, acz z nieco większym naciskiem podkreśliła, iż ponad wszelką wątpliwość nie jest aniołem zesłanym na ziemię dla jego pociechy. Kiedy Poe wreszcie zasnął, Olga zwierzyła się strapionemu ojcu, który miał okazję wysłuchać podobnej opowieści z ust Mary Jenkins. W odpowiedzi nie omieszkał zaznaczyć, że wciąż istnieje prawdopodobieństwo (jakkolwiek on, Hays, nade wszystko pragnąłby je wykluczyć), iż osobnik śpiący w pokoju na górze jest winny morderstwa. Błagał, żeby córka wyrzekła się znajomości z człowiekiem tak chwiejnym i złamanym przez los, bez środków do życia i nadziei na przyszłość, na co Olga odrzekła, że choć szanuje i czci ojca nade wszystko w świecie, zrobi to, co uzna za stosowne, i nic nie skłoni jej do zmiany decyzji.
70. Dzwony Następnego ranka Poe zawołał Olgę z góry. Gdy weszła do pokoju, oznajmił, że musi z nią porozmawiać. Wyznał, iż doszedł do wniosku, że „łzy są na nic”. Powiedział, że czuje się niepocieszony jej oporem, ale przynajmniej wstanie z łóżka i korzystając z dobrego samopoczucia, uda się do Albany. 321
Zamierzał popłynąć tam parowcem „Henry”, bilet kosztował pięćdziesiąt pensów. Dowiedział się niedawno, że pani Osgood powiła córeczkę, którą nazwała Fanny Fay, a fay w języku średnioangielskim oznacza „wróżka”. Nawiązała w ten sposób do poematu „Diamentowa wróżka”, który próbowali napisać razem przy okazji niefortunnej prelekcji w Bostonie. Wieść niosła, że dziecię przyszło na świat bardzo chore. Zdjęty melancholią, zgnębiony do cna Znajdziesz w sobie siłę, gdyż potęga twa Przeciwności losu wkrótce przezwycięży, Smutek nie wytrąci duszy twej oręża. Słodki mój Lulinie, wysłuchaj w skupieniu Prastarej legendy o złotym pierścieniu, Słuchaj jej i pozwól, by lęk ukoiła, Serce rozedrgane rychło uciszyła. Pani Osgood wróciła do męża, co w obecnej sytuacji było jej bardzo na rękę. Rozstali się na pewien czas, teraz zaś ponownie zamieszkali razem w Albany, w stanie Nowy Jork, choć nie wszystko było między nimi jak dawniej. Pana Osgooda nie było w domu, kiedy Poe przyszedł z wizytą i padł na kolana. - Kocham cię - przekonywał. - Wszak i ty mnie kochasz. Pomna skandalu i upokorzeń, jakich dostarczyła jej ta znajomość, Fanny nie wiedziała, jak odpowiedzieć na owe zaklęcia. W tej samej chwili do pokoju weszła piastunka z maleństwem, przerywając im w pół słowa. Poe wstał z podłogi i popatrzył na dziewczynkę. Była bardzo mała, zanosiła się płaczem i nijak nie dawało się jej uspokoić. Matka poczęła lamentować, że nikt nie wie, co dolega dziecięciu. Jadła, ale nie przybierała na wadze. Z oczami błyszczącymi z emocji Fanny opowiedziała Poemu, że widok cierpienia córki to najokrutniejsza kara, jaką można wymierzyć kobiecie. Poe wrócił do Fordham. Po tygodniu otrzymał wiadomość, że dziecko umarło. Wyszedł z domu i chodził po ganku tam i z powrotem w płaszczu narzuconym na ramiona. Rozmyślał o śmierci swojej córeczki, 322
malej i niedożywionej. Dawno minęła północ, lecz on uparcie trwał na posterunku, wpatrzony w gwiazdy, a w jego umyśle kształtowało się coś, co miało przeobrazić myśl ludzką i zrewolucjonizować świat nauki, fizycznej i metafizycznej. Lada chwila odsłoni sekrety nicości i bytu, docierając do sedna tajemnicy wieczności. Łaknął towarzystwa kobiet. Nie czuł się na siłach pojechać na pogrzeb małej Fanny Fay. Ponownie zwrócił się do Olgi Hays. - Przysięgam - zapewniał - iż po to tylko przyszedłem na świat, ażeby cierpieć. Cierpienie zatruło całe moje życie. - Opowiedział jej o swojej nienawiści do głupców oraz niechęci do bezsensownej paplaniny i błahostek. W obecności ojca usłyszała te same słowa, które niegdyś padły z ust pani Mary Jenkins, a mianowicie, że ma najpiękniejsze włosy na całym świecie. - Oto sploty, które poeci wychwalają pod niebiosa dodał z bladym uśmiechem. - I we mnie podziw budzą wielki. Niestety znów trafił jak kulą w płot. Pełen litości dla samego siebie, samotny i odtrącony, postanowił raz jeszcze spróbować szczęścia u pani Osgood i wybłagać, żeby do niego wróciła. Pojechał pociągiem do Albany, gdzie zamierzał ponownie rzucić jej się do stóp. Gdy stanął w drzwiach ze swoim wyznaniem, Fanny nie sprawiała wrażenia szczególnie zaskoczonej. Oznajmiła, że spodziewała się jego wizyty, albowiem przepowiedziała ją miejscowa wróżka. W jego objęciach płakała za ich zmarłym dzieckiem. Wspominała pierwsze spotkanie w Astor House. Usiedli w ogrodzie, w skąpanej w blasku księżyca altance. Powiedziała, że ułożyła dla niego wiersz, po czym wyrecytowała go z pamięci śród kapryfolium: Kruku stary i ponury, Z piekieł Nocy, z czarnej mgły, Często w snach upiornym skrzydłem Łopoczesz o moje drzwi Lub w poświacie na posadzce Cień twój majaczący śpi*. * Przeł. Zofia Kierszys. 323
Później tegoż wieczora poprosił ją o rękę. Przyznał wszakże, że w jego sercu panuje wielki zamęt, albowiem wciąż opłakuje Virginię. Przysięgła, iż nie ma to dla niej znaczenia, w końcu wciąż jest żoną pana Osgooda. - Porozmawiam z twoim mężem. - Poe wstał, mocno ściskając jej dłoń. - Nie, nie - błagała. - Ja to zrobię. - I ponownie zalała się łzami. *
Radosny powrócił do Fordham, gdzie niezwłocznie poinformował Muddie, że wkrótce zjawi się w domu z oblubienicą. Pani Clemm była tą wiadomością do głębi wstrząśnięta. Gubiła się w domysłach na temat okoliczności, w jakich podjęto ową jej zdaniem obłąkańczą decyzję, i drżała na myśl o konsekwencjach związku z mężatką, która stanie u boku nędzarza i nieuchronnie podzieli los biednej Sissy. Zgnębiona omal nie zemdlała. Poe zbył jej niepokoje machnięciem ręki i przekonywał, że Fanny bardzo go kocha. Muddie ustąpiła, po czym spróbowała innej taktyki, namawiając zięcia, że - skoro już musi się żenić - winien uprzedzić narzeczoną o swej sytuacji materialnej i przygotować na to, co ją wkrótce czeka. Ofuknął ją, ale zaraz pocałował w niechętny policzek, rzucając na pożegnanie, iż ma plan, który rozwiąże ich wszystkie problemy. Wyjechał pociągiem, ale nie udał się prosto do Albany, w ramiona pani Osgood. Postanowił zboczyć nieco z trasy i skierował się na wschód, do Hartford w stanie Connecticut, do nowo założonej fabryki Samuela Colta przy Pearl Street. Pan Colt w Whitneyville prowadził firmę do spółki z Eli Whitneyem juniorem. Postanowił czerpać zyski nie tylko ze sprzedaży rewolwerów, ale i nowych urządzeń do produkcji broni palnej. W przeddzień dostawy drugiej tury rządowego zamówienia Colt zerwał spółkę z Whitneyem i przeniósł swoją część przedsiębiorstwa, wraz z nową maszynerią, z Whitneyville do Hartford. Właśnie tam udał się Poe. Niezwłocznie wprowadzono go do gabinetu pułkownika, gdzie najszlachetniejsze drewno z Ameryki Środkowej przepięknie prezentowało się na tle indyjskich dywanów. 324
- Poe! - wykrzyknął Samuel Colt, zrywając się na równe nogi. Dobry Boże, człowieku! - Chwycił pisarza w objęcia jak dawno niewidzianego brata, sprawiając wrażenie szczerze ucieszonego jego wizytą. Po tym, co czytałem i słyszałem, nie spodziewałem się ujrzeć pana żywego! - A jednak. - Poe się uśmiechnął. - Dawno nie czułem się lepiej. Pragnę rozmówić się z panem w kwestii niecierpiącej zwłoki, panie Colt. - Jestem do pańskiej dyspozycji. Zamieniam się w słuch. Proszę, niech pan siada. - Dziękuję. - Poe zasiadł na krześle. - Tak się złożyło - zaczął - że znalazłem się niedawno w posiadaniu pewnego rękopisu, którego nie mam tu dziś przy sobie. Myślę, że bardzo by on pana zainteresował. Nie ulega wątpliwości, iż wyszedł spod pióra pańskiego brata, i to niedawno. Czy coś panu na ten temat wiadomo? Colt skrzywił usta w kwaśnym grymasie. - Brat mój nie żyje - oznajmił grzecznie, acz stanowczo. - Mam nadzieję, iż nie twierdzisz pan, że jest inaczej. A już na pewno nie masz na to dowodu! - A-ależ skąd - wyjąkał Poe i zakaszlał. Pułkownik Colt świdrował go bacznym spojrzeniem. - Nie wątpię, iż rzeczony rękopis powstał jeszcze przed jego tragiczną śmiercią i gotów jestem zeznać to pod przysięgą. Pragnę tylko prosić pana o radę, sir. Jestem zapewne jedynym właścicielem owego dzieła, aczkolwiek nie wiem, z jakiego pochodzi źródła. Zrazu przeszło mi przez myśl, że może pan mi je przysłałeś... lub pańska bratowa. - Ufam, że nie zamierza pan stwarzać problemów, panie Poe. Wdowa po moim bracie wróciła do Europy. Możliwe, że istotnie przysłała panu rękopis. Nic mi o tym nie wiadomo. - Przysięgam na duszę mej zmarłej żony, iż dołożę wszelkich starań, aby pamięć pańskiego brata otaczano należną czcią i szacunkiem. Mniemam, iż istnieje tylko jeden powód, dla którego rękopis ów trafił w moje ręce. Zapewne stało się tak, ponieważ świętej pamięci pan John życzył sobie ujrzeć go w druku. Lecz jeśli się mylę, jeśli zaszkodziłoby to interesowi jego bądź pańskiej rodziny, gotów jestem przychylić się do opinii człowieka obdarzonego silną wolą i zdrowym rozsądkiem. Niech sprawiedliwości stanie się zadość. Dlatego przychodzę z tym do pana. 325
Czy panu wiadomo, że moja ukochana żona, Panie świeć nad jej duszą, odeszła już z tego świata? - Przykro mi to słyszeć - odrzekł Colt ze wzrokiem wciąż utkwionym w pisarzu. - Dziękuję. Zamierzam ożenić się powtórnie. Pozwolę sobie dodać, że moja wybranka jest wspaniałą kobietą. To poetka, pełna wdzięku i inteligencji. Sissy, moja zmarła żona, na pewno udzieliłaby mi swego błogosławieństwa. - To miło. - Colt wyraźnie tracił cierpliwość, lecz Poe, ślepy i głuchy na wszystko, co go bezpośrednio nie dotyczyło, miał na uwadze wyłącznie własny interes. - Jeszcze raz dziękuję, sir. Doprawdy mówię panu o tym z niechęcią, ale mam pewien kłopot. Widzę, że fortuna panu sprzyja, aż miło patrzeć. Życie pisarza to co innego. Nie wątpię, iż życzy pan sobie, aby literacka spuścizna pańskiego brata została potraktowana jak należy, a ja chętnie się tego podejmę, dlatego chciałbym prosić, aby zrzekł się pan tantiem płynących z publikacji jego utworów na rzecz mojej skromnej osoby. Wierzę, iż dzięki temu rodzina narzeczonej spojrzy na mnie przychylniejszym okiem; widzi pan, moja obecna sytuacja wielką budzi w nich nieufność. Wielokrotnie przekonywałem ciotkę i narzeczoną o swej wypłacalności, wszelako one, nie bez powodu zresztą, wciąż żywią co do tego niepokój. Pańska pomoc pozwoli rozwiać wątpliwości raz na zawsze. - Chcesz pan pieniędzy? - Wyłącznie w ramach rekompensaty za wkład redaktorski, czyli zmiany naniesione na rękopis, by umożliwić jego publikację. Nie mam zbójeckich zamiarów, zapewniam solennie. - Rozumiem. Co za ulga. Muszę przyznać, że trochę się w tym wszystkim pogubiłem. Co pan właściwie zamierzasz, Poe? - Już spieszę wyjaśnić, pułkowniku. Dołożę starań, by dzieło pańskiego brata ujrzało światło dzienne w należytej oprawie, w ramach hołdu jego pamięci... lub też, jeśli taka jest pańska wola, sprawię, że zniknie ono z powierzchni ziemi i nikt więcej o nim nie usłyszy. W tej kwestii całkowicie zdaję się na pana. Pułkownik Colt na chwilę zastygł bez ruchu. - Tak. - Lekko skinął głową. - Wiem, o czym pan mówisz, i wiem, co należy uczynić. 326
*
Po przyjeździe do Albany Poe zrozumiał, że miejscowi plotkarze nie próżnowali. W mieście aż huczało od pogłosek dotyczących jego ślubu z panią Osgood, podobno widziano też, jak pił ze znajomymi czerwone wino w River House w śródmieściu. (Twierdził, iż towarzyszył mu wówczas sierżant Bully Graves z Fortu Moultrie oraz kilku dawnych kompanów z West Point). W ramach obietnicy przedmałżeńskiej przysiągł Fanny, że nie zajrzy więcej do butelki, a tu proszę. Za namową troskliwych przyjaciół, skorych za wszelką cenę nie dopuścić do tego małżeństwa, pani Osgood zgodziła się przemyśleć sprawę raz jeszcze. Poe został niezwłocznie wezwany do jej domu, gdzie pani Oakes Smith, która specjalnie w tym celu przyjechała z Nowego Jorku, oświadczyła mu od progu, że Fanny zmieniła zdanie. Poe wyszarpnął z wewnętrznej kieszeni plik banknotów, które otrzymał od Colta, i pomachał nimi na dowód swej wypłacalności. Nie mógł, nie chciał uwierzyć w to, co usłyszał. Przypadł do kolan pani Osgood, błagając o kolejną szansę. Niech rozważy wszystko jeszcze raz, prosił. - Powiedz, że mnie kochasz! Pani Osgood słaniała się na sofie bliska omdlenia, w oparach eteru z chusteczki skwapliwie podsuwanej jej pod nos przez przyjaciółkę. - Kocham - szepnęła, po czym za plecami pisarza stanął uzbrojony w rewolwery pan Osgood, który przyczaił się na tylnej werandzie w oczekiwaniu na znak. Z pomocą paru osiłków Poe został siłą doprowadzony na stację, gdzie już czekał pociąg. *
W stanie nerwowego pobudzenia wrócił do Nowego Jorku. Kiedy pod wieczór zjawił się przy Lispenard Street i stanął na progu domu Haysów, bliski był załamania. Drzwi otworzył mu Stary Hays, który przeraził się na jego widok. Pospiesznie wprowadził gościa do środka, zanim jednak zawołał Olgę, nie omieszkał mu zapowiedzieć, iż dłuższy pobyt pod tym dachem bądź w towarzystwie jego córki absolutnie nie 327
wchodzi w grę. Ledwie zdążył wyrzec te słowa, Poe runął zemdlony na podłogę. Kolejne dni, wbrew utyskiwaniom Haysa, który twierdził, że pacjenta należy umieścić w szpitalu, Poe spędził w pracowni Olgi. Popadał w delirium, innym razem niezmordowanie chodził z kąta w kąt, a choć przesypiał dwanaście godzin na dobę, wciąż był wyczerpany. Lękając się o jego życie, Olga raz jeszcze wezwała doktora Francisa, który zbadał Poego i stwierdził nieregularne bicie serca. Widząc, iż sen pisarza przypomina raczej śpiączkę, stary medyk ostrzegł pacjenta, że jeśli nie porzuci używek, długo nie pożyje. Poe wyśmiał jego przestrogi, ale nie zaprzeczył, że koniec jego jest bliski. Ponownie ujął dłoń Olgi, na oczach ojca, który przyglądał się temu bezsilnie. - Jeśli nie ocali mnie kobieta o czystym i kochającym sercu - powiedział - nie pociągnę dłużej niż rok. Dom Haysów stał niedaleko kościoła. Tego samego popołudnia Olga i jej podopieczny usiedli w zadbanym ogródku, gdzie lubiła pić herbatę. Poe narzekał, że zlecono mu napisanie wiersza, a jemu jak na złość nie dopisuje natchnienie. Olga poszła po przybory do pisania, w nadziei że mu pomoże. Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu, po czym ni stąd, ni zowąd rozdzwoniły się dzwony. Dla skołatanych nerwów Poego było to wprost nie do wytrzymania. Ze złością odepchnął kartkę. - Nie znoszę bicia dzwonów - oświadczył. - Jestem zmęczony. Nie mogę pisać. I nie mam o czym. Olga z irytacją chwyciła pióro i przysunąwszy do siebie pustą kartkę, napisała: Słyszysz dzwonków srebrnych dźwięk Poe ujął pióro, sięgnął po kartkę i uzupełnił zwrotkę, łyskając białkami oczu jak ogarnięty transem. Ponownie przyszła kolej na Olgę. Słuchaj, znowu zabrzmiał dzwon, Żelazny dzwon! 328
Trzepocząc długimi, niemal dziewczęcymi rzęsami, Poe znów porwał pióro i nagryzmolił dalszy ciąg, zwieńczony słowami: I jak dźwięczy dzwonów ton, Dzwonów ton, Jak skarżących się, jęczących dzwonów ton*... * Fragmenty poematu „Dzwony”, przeł. Roman Klewin.
Po kolacji Olga zaprowadziła poetę na górę i położyła go na puchowym materacu we własnym łóżku, gdzie natychmiast zapadł w głęboki sen. Kiedy wróciła na dół, ojciec miał skwaszoną minę. - No co? - zapytała, ale Hays ograniczył się do stwierdzenia, że jego zdaniem znów należy wezwać doktora Francisa. Tak też zrobili i lekarz usiadł przy łóżku Poego, aby zbadać puls. - Ma nieregularne tętno. Następnie wrócili do kuchni i doktor Francis ściszonym głosem postawił diagnozę. - Jest chory na serce, umrze w młodym wieku. Dwa dni później, siedząc samotnie w ogrodzie, Poe usiłował popełnić samobójstwo, połykając uncję laudanum. (Haysowi, który go znalazł, wyznał później, że gdyby pierwsza nie zadziałała, drugą zamierzał połknąć w obecności Fanny Osgood). Dawka, trzydziestokrotnie przewyższająca dopuszczalną, nie okazała się śmiertelna. Nakarmiony przez Haysa musztardową miksturą pisarz opróżnił żołądek, ratując tym samym życie. - Skazany na znoje - oznajmił temu, który go ocalił - które zatriumfowały kolejny raz. W opłakanym stanie, roztrzęsiony i podtrzymywany silną ręką naczelnika, zasiadł przy stole i napisał do ukochanej ciotki, zatajając przed nią to, co się wydarzyło. Droga, najdroższa Matko, kochana Muddie, byłem bardzo chory, miałem cholerę, kurcze i nie wiedzieć co jeszcze. Tak ze mną źle, że ledwie mogę utrzymać pióro. 329
Za namową Haysa dopisał, że musi zmienić klimat, dlatego uda się w jeszcze jedną podróż. Miał pojechać do Richmond w stanie Wirginia, na zaproszenie „Southern Literary Magazine”, gdzie pracował jako młodzieniec. Dni jego są policzone, wszakże musi ponownie odwiedzić miasto, w którym wychowali go John i Frances Allanowie. Przez całą podróż pociągiem czuł, że ktoś go śledzi, acz ilekroć oglądał się za siebie, nikogo tam nie było. Po przyjeździe do Richmond pospieszył do hotelu i posłał ciotce kolejny list: Kochana, najukochańsza Matko, kochana Muddie, dotarłem na miejsce z dwoma dolarami w kieszeni, jednego Tobie przesyłam. O Boże, czy jeszcze kiedyś się zobaczymy, Matko moja? Pomimo słabego zdrowia odwiedził paru dawnych przyjaciół. Dokądkolwiek się udał, wszędzie robił piorunujące wrażenie: spowita w czerń szczupła postać, wyprostowana jak struna, z wyrazem zamyślenia na nieprzeniknionej twarzy. Według programu przewidzianego przez pana White'a, wydawcę „Messengera”, miał wygłosić trzy odczyty na temat współczesnej poezji amerykańskiej. Wszelako ku swemu wielkiemu zdumieniu i konsternacji odkrył przed pierwszym występem, że ktoś ukradł mu notatki. Na domiar złego nigdzie nie mógł znaleźć rękopisu Johna Colta, z którym na wszelki wypadek nigdy się nie rozstawał. Zdjęty paniką przypomniał sobie obawy towarzyszące mu w pociągu, wreszcie jednak znalazł notatki w bucie, rękopis zaś w bagażu pod bielizną. Następnego dnia, idąc Broad Street, posłyszał za plecami znajomy głos. - Mass Eddie! Odwrócił się i aż cały się rozpromienił. Był to jego ulubiony towarzysz z dzieciństwa, niewolnik Allanów, Dabney Dandridge, którego opowieści o duchach częstokroć spędzały mu niegdyś sen z powiek. Dawny kompan objął go i ucałował jak syna marnotrawnego. - Służę teraz u Miz Myry. Kupiła mnie po śmierci Massa Allana. 330
Było ciepłe niedzielne popołudnie. Utracona miłość z dzieciństwa, Sarah Elmira Royster, była obecnie wdową. Pan Shelton, starszy od niej o dwadzieścia pięć lat zamożny kupiec, zmarł przed paru laty na serce, pozostawiając jej dwójkę dzieci i pokaźny majątek. Myra przeobraziła się z wiekiem w przystojną, nobliwą matronę o słusznej posturze. Na wieść o przybyciu gościa niezwłocznie zeszła na dół, ubrana do wyjścia, ponieważ właśnie miała się udać do kościoła. Poe wstał na jej widok. - Ach, Myro! - zawołał. - Czy to ty? *
Droga Pani Clemm, Zapewne zdziwi się Pani, otrzymując list od tej, której nigdy nie widziała Pani na oczy, chociaż ja czuję się tak, jakbym pisała do osoby, którą znam i kocham od dawna... Pan Poe namawiał mnie, bym do Pani napisała (przy okazji naszego ponownego spotkania), a ja z przyjemnością spełniam jego prośbę. Gotowa jestem Panią pokochać i szczerze ufam, że nawiąże się między nami duchowe pokrewieństwo. Zapewniam Panią, iż z mojej strony nic nie stoi ku temu na przeszkodzie. Z wyrazami najwyższego szacunku Pani A. Barrett Shelton (d. Panna Sarah Elmira Royster) Między wdową a poetą szybko zadzierzgnęła się nić wzajemnego porozumienia. Wszystko wskazywało na to, że odnalazł wreszcie to, czego tak usilnie poszukiwał. Jako żarliwy młodzieniec pojechał na Uniwersytet Thomasa Jeffersona w chwili, kiedy miłość ich była w pełnym rozkwicie. Przyszło im się rozstać za sprawą jego nieczułego ojczyma oraz jej bezlitosnego ojca, którzy przechwytywali listy pełne tkliwych wyznań. Młodzi nie wiedzieli podówczas, że ci dwaj mściwi, zgorzkniali osobnicy uknuli przeciwko nim intrygę, i dopiero teraz dowiedzieli się prawdy o wydarzeniach sprzed lat. Wiadomość o jej ślubie była dla niego wstrząsem. 331
- Któż mi powie, że nie był to dla mnie początek końca? - zapytał żałośnie. - Nigdy nie podniosłem się w pełni po tej zdradzie. - Ach, Edgarze! - westchnęła, przyciskając ręce do piersi. Lecz oto los znowu się do niego uśmiechnął. Poczuł, jak wstępuje weń werwa, bądź co bądź cieszył się pewną sławą. W Richmond przyjęto go bardzo serdecznie i na każdym kroku napotykał dowody życzliwości i sympatii. Wdowa Shelton w wytwornym sklepie z galanterią kupiła mu biały garnitur. Wobec wizji małżeństwa, powrotu do Richmond oraz życia wolnego od trosk finansowych, poeta nareszcie chwycił wiatr w żagle. W drugim liście do pani Clemm Myra napisała: Wiem, że nasz Eddie nareszcie wyjdzie na prostą. Ufam też, że Opatrzność będzie nad nim czuwać i powiedzie go drogą prawdy, z której nigdy już nie przyjdzie mu zboczyć. Miał pojechać do Fordham po swoje rzeczy. Stali, trzymając się za ręce. Prosiła, żeby przywiózł ze sobą Muddie. Ich ostatnie spotkanie zyskało niezwykły wymiar za sprawą natury i kosmosu. Poe ruszył ścieżką, po czym przystanął i odwrócił się, unosząc dłoń w pożegnalnym geście. W chwili kiedy Myra z miłością i uwielbieniem spoglądała na tę przystojną twarz, jasny meteor błysnął na niebie prosto nad jego głową i zniknął. Tak go zapamiętała. *
Następnego dnia o czwartej nad ranem zjawił się w porcie, znużony do cna. Wsiadł na pokład parowca płynącego na północ do Baltimore, a następnie do Nowego Jorku. Podróż do Gotham trwała czterdzieści osiem godzin. Statek zawijał po drodze do portów w Eppe Island, Windmill Point, Powhatan, Sandy Point, Hog Island, Day's Point, Old Point Comfort, Rappahanoc River, Smith's Point, Point Lookout, Patuxent River, Cove Point, Sharp's Island, Herring Bay, Annapolis, kolejnym Sandy Point i wreszcie North Point w Baltimore. Na pokładzie znajdował się bar, w którym oferowano napoje i przekąski dla podróżujących dżentelmenów. Poe zajął kabinę, schował kufer 332
i przed pierwszym Sandy Point udał się do owego przybytku. Stanął przy kontuarze w swoim białym ubraniu, twarzą do lustra wiszącego za plecami barmana. Kiedy zapytano go, czego sobie życzy, dalej wpatrywał się bez słowa w swoje odbicie. W Cove Point na statek wsiadło pięciu młokosów. Zrazu zbili się w ciasną gromadkę; źle im z oczu patrzyło, ubrani byle jak, lepiej z takimi nie zadzierać. Wśród nich był kaleka z uschniętą ręką i nogą. Na drugiego wołali Mops, byli też Boffo i Ossian. Wszyscy mieli na głowach miękkie czapki. Wreszcie rozdzielili się i rozproszyli po pokładzie. Widząc Poego, Toohey pokuśtykał do kompanów. Wrócili we trzech, Piskliwy i Ossian trzymali wartę na pokładzie. Jeden z nich, młody osiłek ze złotymi łańcuszkami na aksamitnej kamizelce i w fantazyjnym halsztuku, wydał się Poemu znajomy. - Skąd ja pana znam? - zastanowił się pisarz głośno, po czym sam sobie odpowiedział. - Z Tombs. - I dodał po chwili: - A nazywa się pan? - Chociaż z góry znał odpowiedź. - Tommy Coleman. Poe lekko skinął głową. - Uszanowanie. - Zna mnie pan, kolego? - zapytał Tommy Coleman. Edgar Poe zapatrzył się nań, po czym bezładnie i paradoksalnie zakotłowały mu w mózgu pojęcia wielkiej potęgi ducha, przezorności, nędzy, chciwości, chłodu, złości, krwiożerczości, triumfu, radości, grozy niewysłowionej i bezdennej, ostatecznej rozpaczy. - Drogi panie - zwrócił się do młodego gangstera - któż, popełniając czyn niedorzeczny lub nikczemny, nie dziwił się po stokroć tej prostej oczywistości, iż wiedział, że winien go był nie popełniać? Czyż pomimo doskonałości naszego rozsądku nie mamy nieustannych zakusów do naruszania tego, co jest Prawem, dla tej po prostu przyczyny, iż wiemy właśnie, że jest to Prawo? Ów duch przekory to niezgłębiony popęd duszy ku dręczeniu siebie samej, ku gwałceniu własnej natury* i popełnianiu grzechów, które mogą ją kosztować nieśmiertelność. * „Czarny kot”, przeł. Bolesław Leśmian. 333
Barman spytał, czy panowie mają zamiar coś zamówić. Poe uśmiechnął się w odpowiedzi. - Nawet słabe serce potrzebuje czegoś na pokrzepienie. - I rzuciwszy Tommy'emu życzliwe spojrzenie, poprosił o miętówkę. - Do twarzy panu w bieli - zauważył Tommy Coleman, spoglądając z niekłamanym podziwem na nowe ubranie Poego, a Poe raz jeszcze zapatrzył się na swoje odbicie w otoczeniu tamtych trzech, mimowolnie urzeczony. - O tak.
71. I gorączka zwana życiem Przeminęła ostatecznie* * „Dla Ani”, przeł. Antoni Lange. Korespondent „Baltimore Sun” donosi: WIADOMOŚĆ Z OSTATNIEJ CHWILI
EDGAR A. POE NIE ŻYJE Z przykrością informujemy, że Edgar A. Poe, wielki amerykański poeta, naukowiec i krytyk, zmarł dziś rano w naszym mieście po chorobie trwającej cztery, pięć dni. Owa nagła i niespodziewana wiadomość wzbudzi wielki smutek tych, którzy podziwiali jego geniusz i znosili słabości będące nieodłączną cechą jego natury. Miał trzydzieści osiem lat. Nekrolog zajął całą pierwszą stronę „Heralda” i pierwsze strony dzienników w całym kraju. Naczelnik Hays zastygł w bezruchu na swoim fotelu. Olga stała nad nim, przyciskając gazetę do piersi. Miała mokre policzki. Gdy weszła do pokoju, płakała rzewnymi łzami. 334
Przeprosiła ojca za swoje zachowanie. - Jestem zrozpaczona, tatusiu - powiedziała. - Ja też - odrzekł, ujmując jej ciepłą, suchą dłoń. Później, kiedy pili mocną herbatę i rozmawiali o śmierci Poego, zaskoczyło ich głośne stukanie do drzwi. Była to Annie Lynch, miała zaczerwienione oczy i policzki równie mokre jak Olga. Mocno przytuliły się na powitanie. - Bardzo cię proszę, Olgo, jedź ze mną złożyć kondolencje pani Clemm. Sama nie dam rady tego zrobić. Olga spojrzała na naczelnika, który pokiwał głową. Po chwili całowała już ojca na pożegnanie, pytając ostatni raz, czy na pewno nie pojedzie z nimi do Fordham Village. Odparł, że na pewno. I już ich nie było. Naczelnik przeszedł do salonu. Siadając na rozkładanym fotelu, raz jeszcze zwrócił się myślami ku zmarłemu. Przypomniał sobie słowa ze „Skradzionego listu”: „Jeszcze nie całkiem ma bzika, ale jako poeta niedaleki jest od tego*”. * Przeł. Stanisław Wyrzykowski.
Odpłynął myślami w dal. Zapadł w niespokojny sen i obudziło go łomotanie do drzwi. Na progu stał rozdygotany, zmarznięty doręczyciel, mały człowieczek z wielkim czerwonym nosem. Wręczył naczelnikowi przesyłkę, wilgotną od mżawki, i poszedł. Po powrocie do salonu Hays zerwał przemoknięty papier i zobaczył w środku rękopis Johna Colta. Ponadto przesyłka zawiera liścik podpisany „Poe”. Richmond, Wirginia, 27 września 1849 Szanowny Panie, mam nadzieję, iż list mój zastał Pana w dobrym zdrowiu. Załączam osobliwość, którą mieliśmy okazję przeglądać razem w Turtle Bay. Konsternacja to za małe słowo, aby opisać uczucia, jakie wzbudziły we mnie owe wiersze. Kto wie, może kryją w sobie coś więcej. Jak Pan myśli? Pisząc tę zwięzłą notkę w oczekiwaniu na statek do Baltimore, a dalej do Pańskiego (nie mojego) ukochanego Gotham, czuję na plecach twarde spojrzenie czarnych oczu wrony, ptaka o najczarniejszych skrzydłach. 335
Co mnie tu przywiodło, pytam Pana? I co - odważę się zapytać - powiedzie mnie w przeciwną stronę? Rękopis zawiera! czternaście nienagannie wykaligrafowanych wierszy. Pierwszy: Stało się to, co się stać musiało. Dalej dłoń do czoła niosę przerażony, Tam leży przede mną jej zastygłe ciało. Tchu w płucach zabrakło, leży nieruchoma. Zante ma odeszła, już w zaświatach czeka, Cudne lico bladość śmiertelna obleka. Czeka czeluść mroczna drewnianego łoża. Pora w drogę ruszać, nie zwlekaj ni chwili, Maluje na niebie dzień już pierwszą zorzę, Skutków czynu twego jeszcze nie odkryli. Hays widzi od razu, że wiersz Johna Colta przeszedł metamorfozę. Wszak czytał go dwukrotnie, w Tombs, a później w Turtle Bay, i wie na pewno, że dawniej dotyczył wyłącznie Samuela Adamsa. Obecna wersja nie opowiada już o samym drukarzu. Nie, o ile go oczy nie mylą, znajome wersy przepleciono dość szczególną, by nie powiedzieć nieudolną (bądź co bądź, nie znał się na poezji) odą do zmarłej kobiety. Dlaczego? Dalsza część rękopisu była na oko nienaruszona. Tylko ten jeden wiersz. Naczelnik głowił się nad tym przez długi czas, ale nic nie wymyślił. Wreszcie, nie mogąc dłużej wysiedzieć w domu, spakował rękopis i wyszedł. Dobrze wiedział, dokąd musi się udać. Najpierw skierował się na wschód, po czym minął dwie długie przecznice na Centre Street i ruszył na południe, do Tombs. Wpuszczono go przez bramę i zaprowadzono przed oblicze jego następcy, inspektora policji, pana George'a Matsella. Po drodze minął znajomą celę awanturników. Dzień był pochmurny i cele, w których siedział jeden, dwóch, a czasami trzech więźniów, kryły się w cieniu. Przyćmione lampy rozsyłały 336
mętne światło, pod zatłuszczonymi czapkami i wygniecionymi kapeluszami nie było widać twarzy. Zobaczył przez kratę wnętrze celi na końcu korytarza; wewnątrz, na łóżku, siedzieli dwaj znajomi chłopcy. Usłyszał swoje nazwisko „Stary Hays” wypowiedziane szeptem, po czym poprowadzili go do gabinetu Matsella. - Witam, panie inspektorze - powiedział Hays. - Witam, panie Hays. - Panie Matsell, przychodzę do pana w związku z tragedią Edgara Poe. Czy z Baltimore nadeszła wiadomość, która rzuciłaby światło na okoliczności jego śmierci? Inspektor Matsell ze smutkiem potrząsnął głową i oznajmił, iż z żalem przyjął wieść o śmierci takiego człowieka. Był niegdyś księgarzem i bardzo sobie Poego cenił. Zapytał swego poprzednika, czy przychodzi służbowo, czy może z czystej ciekawości, na co tamten odpowiedział: „Służbowo”. Matsell oświadczył, że z Baltimore istotnie napłynął szereg wiadomości, które przestudiował z wielką uwagą i zainteresowaniem. Parowiec, którym podróżował pan Poe, dopłynął do Baltimore zgodnie z planem tuż przed południem dwudziestego dziewiątego września. Pisarz zabrał swój kufer i widziano, jak opuszcza statek w towarzystwie paru młodzieńców. Istnieją sprzeczne opinie co do domniemanej tożsamości owych osobników - niektórzy twierdzą, że byli to porządni obywatele, inni zaś wzięli ich za pospolitych opryszków. Nie wiadomo też, czy Poe znał ich wcześniej, czy też spotkali się po raz pierwszy. Pisarz podobno ubrany był w biały garnitur i zdążał przed siebie nieco chwiejnym krokiem. Okrętowy barman zeznał podczas przesłuchania, że Poe pił i wyraźnie był ze swymi towarzyszami w dobrej komitywie. Podług wiarygodnych źródeł rzecz miała się następująco: w dzień przybycia pana Poe odbywały się w Baltimore wybory posłów do Kongresu oraz przedstawicieli miejscowej władzy ustawodawczej. Jako że oficjalny spis wyborców nie istnieje, każdy obywatel mógł głosować, ile razy przyszła mu na to ochota. Chodziły słuchy, że gangsterzy porywali potencjalnych elektorów, zaciągali ich do podejrzanych spelunek, odurzali whisky i narkotykami, a następnie prowadzili ich do lokali wyborczych i przymuszali do wielokrotnego głosowania na rzecz partii, które za owe praktyki płaciły najwięcej. 337
Wiele wskazywało na to, iż Poe padł ofiarą takich machlojek. - Mogli to być Bloody Eights, Peelersi, Rip-Rapy, Pluckersi albo Gumballowie. Do wyboru, do koloru. Sam pan zdecyduj. Matsell podejrzewał, iż w celu stłumienia ewentualnego oporu pisarza opryszki oszołomiły go zabójczą mieszanką laudanum, piwa i brandy. - Pan Poe zszedł na ląd i wszelki słuch o nim zaginął - ciągnął Matsell. - Dopiero po paru godzinach pewna niemiecka pomywaczka zauważyła go za maszynownią przy High Street, skąd miał przejść chwiejnym krokiem do szynku Fourth Ward Club. Szacuje się, że owego dnia potraktowano w ten sposób około stu czterdziestu wyborców, mówił dalej inspektor. Wśród nich najprawdopodobniej znalazł się pan Poe. Później tego samego popołudnia w tawernie Cootha i Sergeanta przy Lombard Street, dwie przecznice od High, zauważono pewnego znękanego osobnika, który mógł być panem Poe. Nie miał już na sobie białego ubrania, tylko liche spodnie, bardzo zniszczone i niedopasowane do jego figury, z paskiem ze sznurka, poplamioną bawełnianą koszulę i szarą kurtkę. Niedługo potem doktor James Snodgrass, stary przyjaciel pisarza zamieszkały przy High Street 103, otrzymał przy kolacji wiadomość od pewnego zecera, który rozpoznał pana Poe. Treść liściku brzmiała następująco: Szanowny Panie, w biurze wyborczym Fourth Ward u Ryana znajduje się pewien dżentelmen w kiepskim stanie, który podaje się za Edgara A. Poe. Twierdzi, że jest Pana znajomym. Zapewniam Pana, iż pilnie potrzebuje on ratunku. Po otrzymaniu tej wiadomości doktor Snodgrass natychmiast udał się do wspomnianego lokalu wyborczego, skąd skierowano go do Gunner's Hall. Zeznał, że nie widział przyjaciela długi czas, a niedawne doniesienia prasowe na temat jego niedoli dodatkowo podsyciły jego niepokój. Pisarz podobno siedział na podłodze w brudnej odzieży, z cokolwiek niemądrą miną. Popatrzył na lekarza, jakby pierwszy raz widział go na oczy. Doktor Snodgrass przypomniał mu swoje nazwisko, dodając, że jest jego 338
przyjacielem, na co Poe odpowiedział głuchym głosem: „Jeśli jesteś prawdziwym przyjacielem, przystaw mi pistolet do głowy i naciśnij spust”. Niezwłocznie przewieziono pisarza do szpitala Washington College, gdzie przez cztery dni walczył o życie. W pewnej chwili, czując na sobie cień śmierci, jął się rzucać rozpaczliwie na łóżku i krzyknął coś niezrozumiałego, co brzmiało jak imię. Ściany ponoć aż drżały od jego krzyku, który niósł się szpitalnymi korytarzami przez całą sobotnią noc. Cokolwiek chciał powiedzieć, pozostaje zagadką. Tuż przed świtem w niedzielę siódmego października 1849 roku, o godzinie piątej rano, Edgar Allan Poe po raz ostatni dźwignął się na łóżku, zawołał pełnym głosem: „Niech Bóg wspomoże moją biedną duszę!” i wydał ostatnie tchnienie. Matsell podał naczelnikowi dokument. Do wszystkich zainteresowanych. Jestem lekarzem, który opiekował się panem Edgarem Poe aż do jego śmierci. Niniejszym pragnę zaprzeczyć oszczerczym pogłoskom, które plamią dobre imię tego człowieka. W pewnych kręgach chodzą plotki, jakoby pan Poe zmarł pod wpływem alkoholu. Nic bardziej błędnego. Istotnie, w chwili przywiezienia go do szpitala był w opłakanym stanie i zrazu odniosłem wrażenie, iż cierpi na mania a potu, czyli delirium tremens, wszelako dokładniejsze oględziny kazały mi odstąpić od owej diagnozy. Nie ulega wątpliwości, że pił, wszakże istotą jego choroby było zapalenie mózgu w zaawansowanej i dotkliwej postaci. Na wszelki wypadek wypytałem woźnicę, który przywiózł pana Poe, i jegomość ów zeznał, że od pasażera czuć było wprawdzie alkohol, ale nie był pijany. Kiedy wybiła jego ostatnia godzina, pochyliłem się nad nim i zapytałem, czy przekazać coś jego przyjaciołom, na co umierający wzniósł gasnące oczy i jęknął: „O Boże, czy nie ma okupu za nieśmiertelnego ducha?”. Następnie ucichł, by po chwili podjąć łamiącym się głosem: „Ten, który sklepił kopułę niebios i podtrzymuje wszechświat, wypisał czytelnie swoje wyroki na czole każdego człowieka i każdego wcielonego demona*”. * Frances Winwar, „Nawiedzony gród”, przeł. Maria Skibniewska. 339
Potem słowa przeszły w gardłowe jęki, by wreszcie ucichnąć zupełnie. Jego ciałem targnął gwałtowny dreszcz. Edgar Allan Poe wydał ostatnie tchnienie i przekroczył granicę oddzielającą czas od wieczności. Z poważaniem dr J.J. Moran - J.J. Moran? - powtórzył z namysłem Hays. - Zna go pan? - spytał Matsell. Bawił się ośmioramienną miedzianą gwiazdą; miał źle uszyty mundur, a pas zapięty pod żebrami tak ciasno, że niewątpliwie z trudem oddychał. Na jego pochmurnej twarzy szarzał cień zarostu. - Owszem, jeśli to ten sam doktor J.J. Moran, z którym kilkakrotnie miałem przyjemność. Wiosną 1834 roku stanąłem wobec konieczności aresztowania młodego studenta medycyny związanego ze szpitalem nowojorskim. W ciągu kolejnych lat osobnik ten trafiał do aresztu parokrotnie, zawsze za to samo przewinienie, a mianowicie kradzież zwłok. Ostatnim razem zbezcześcił grób młodej kobiety, wykopując jej ciało i obnażając je w nader nieprzyzwoity sposób. - Czy to ten sam człowiek, który opiekował się umierającym pisarzem? - zapytał Matsell. - Na to wygląda. Ciekawe. - A co pan myśli o sprzecznych zeznaniach na temat jego ostatnich słów? Podług jednej wersji brzmiały one: „Niech Bóg wspomoże moją biedną duszę”, a inni świadkowie przekonują, iż było to: „Czy nie ma okupu za nieśmiertelnego ducha?”. - Trudno powiedzieć. - A to, że zdaniem doktora Morana pan Poe nie zmarł w wyniku zatrucia alkoholowego, tylko zapalenia mózgu? - Przed laty miałem okazję się przekonać, iż niepodobna ślepo zawierzyć relacjom żadnych świadków, nawet jeśli są to lekarze. Doświadczenie i zdrowy rozsądek podpowiadają, ażeby słowa doktora Morana potraktować z przymrużeniem oka. Hays wskazał celę na pierwszej galerii. - Chciałbym zamienić słówko z tamtymi dwoma. Matsell wyciągnął chudą szyję skrępowaną przyciasnym kołnierzem. 340
- O kim pan mówi, panie naczelniku? - Ostatnia cela. Czy wie pan, kim oni są? - Owszem. Dwa obiboki z parowca z Baltimore. Zbratali się z szajką tamtejszych gangsterów zamieszanych w szachrajstwo wyborcze. Kiedy statek przybił do portu przy South Street, podobno była ich cała zgraja, ale moi funkcjonariusze złapali tylko tych dwóch. O czym chciałby pan z nimi porozmawiać, jeśli wolno spytać? - O ile mnie pamięć nie myli, są to Oscar i Ossian Kallenbarackowie, synowie Frederiki Loss z oberży Nick Moore w Hoboken. Bardzo jestem ciekaw, jak się tutaj znaleźli. Kiedy ich widziałem ostatnio, ledwie odrośli od ziemi. Było to w noc, kiedy zmarła ich matka, Ossian ją postrzelił. Szajka baltimorskich gangsterów? To doprawdy bardzo ciekawe. Pan Trencher, który mimo upływu lat wciąż sprawował funkcję strażnika, chętnie zaprowadził dawnego pryncypała do wskazanej celi. Hays bez słowa wszedł do środka, oburącz trzymając laskę, i zmierzył Kallenbaracków surowym spojrzeniem. - Wiecie, kim jestem, chłopcy? - spytał wreszcie. Wiedzieli. Stary Hays. Wiercąc się na swoich miejscach, rzucili zalęknione spojrzenia na jesionową towarzyszkę byłego naczelnika. - A wiecie, co mnie tu sprowadza? Tego nie wiedzieli. - Zacni obywatele mówią prawdę, Oscarze i Ossianie Kallenbarack - ostrzegł, stukając dla większego efektu laską w posadzkę. - Znałem waszą matkę, ale was nie widziałem od lat. Gadać mi tu zaraz, który z was jest który? *
Olga wróciła z Fordham Village dopiero po południu następnego dnia. Tradycyjnie kapryśna pogoda Manhattanu uległa gwałtownej przemianie i nadciągający z północy przenikliwy wicher powymiatał z ulic niedobitki babiego lata. Hays usłyszał znajomy trzask otwieranych i zamykanych drzwi kuchennych. Olga wpadła do pokoju blada, przemarznięta i niezwykle wzburzona. 341
- Tchórz! - krzyknęła. - Nędzna kreatura! Stanęła przy kominku plecami do ognia, trzęsąc się ze złości raczej niż z zimna. - O kim ty mówisz, Olgo? - O łajdaku, który się podpisuje jako Ludwig - warknęła. - Widziałeś, tatusiu? - Wyszarpnęła z torby „New York Herald” i pomachała nim gniewnie. - Kupiłam go dziś rano na stacji. Zatruł mi całą drogę powrotną. Na pierwszej stronie dziennika zamieszczono oszczerczy nekrolog podpisany wspomnianym imieniem. Edgar Allan Poe nie żyje, zmarł w Baltimore przedwczoraj. Wiadomość ta zaskoczy wielu, ale niewielu zasmuci. Spacerował ulicami zdjęty szaleństwem bądź melancholią, mnąc w ustach przekleństwa albo wznosząc do nieba modły o szczęście tych, którzy akurat zaskarbili sobie jego przychylność. Nigdy o swoje, albowiem czuł, a w każdym razie tak twierdził, że ciąży na nim fatum przeklęte. A gdy pogoń za nieuchwytnym nie pochłaniała jego serca i umysłu, zdawał się bez reszty owładnięty wspomnieniem smutnych chwil, które objęły prymat nad jego żywotem. - Domyśla się tatuś, kim jest ów Ludwig?! - wykrzyknęła Olga z furią. - Zaraz tatusiowi powiem. Ten... ten łajdak, ten szczur! To pan James Gordon Bennett we własnej osobie. A wielebny Rufus Wilmot Griswold to jego prawa ręka. Jestem gotowa pójść o zakład, tatusiu. Muddie powiedziała Annie i mnie, że Bennett zawitał w Fordham tuż przed naszym przyjazdem i prosił o przekazanie mu praw do opieki nad literacką spuścizną Edgara. - No i...? - zainteresował się Hays. - Chce zemsty. Obwinia Edgara o to, że na zawsze zniesławił dobre imię Fanny Osgood. - A jakiż ma w tym interes wielebny Griswold? - Zazdrość, nic innego. Pragnie zniszczyć literacką sławę Edgara. Jest zazdrosny, zazdrosny, zazdrosny! Też mi nowość. Nigdy nie mógł 342
ścierpieć jego sukcesu. Muddie mówiła, że Bennett jest w posiadaniu dokumentów wyznaczających Griswolda jako wykonawcę literackiego testamentu poety. Jeszcze nie doszła do siebie po jego wizycie, niech tatuś sobie wyobrazi, że ten łajdak miał czelność ją straszyć. Obaj sprzysięgli się zrujnować dzieło tego, którego kochała tak, jak oni nienawidzą. - Obawiam się, że mam dla ciebie jeszcze bardziej niepokojące wieści, Olgo. Byłem wczoraj w Tombs, dziś rano zaś odbyłem bardzo ciekawą podróż do szpitala położonego na południu Blackwell's Island. Olga zrobiła zdziwioną minę. - I co, tatusiu? - Wyobraź sobie, że kiedy pojechałyście do Fordham, otrzymałem przesyłkę od Edgara. Był w niej pewien rękopis wraz z nader intrygującym liścikiem. - Jakim liścikiem? - Pan Poe utrzymywał przed śmiercią, iż jest śledzony. Olga mało nie podskoczyła. - Śledzony?! Pani Clemm dostała podobną wiadomość, ale złożyła ją na karb obsesji Eddiego. Cóż to za rękopis? - Johna Colta. Liścik Poego nawiązuje do rzekomo ukrytej w nim wskazówki. - Gdzież jest ten list? - spytała Olga, podchodząc bliżej. - I co to za wskazówka? Wskazał stolik obok fotela. - Czytałem go kilkakrotnie. Od razu zauważyłem coś dziwnego. Pamiętasz, opowiadałem ci, że w celi Colta znalazłem wiersz dotyczący śmierci Samuela Adamsa. Ten sam wiersz zobaczyłem później w Turtle Bay u Poego, wszelako w przesłanym rękopisie wygląda on zupełnie inaczej. Ktoś go zmienił. - Zmienił? Jak to? - Po prostu. Pierwotna wersja koncentruje się wyłącznie na zbrodni popełnionej na Samuelu Adamsie, obecna zaś zawiera wzmianki o śmierci kobiety. Moim zdaniem możemy uznać, że chodzi o Mary Rogers. Nie jestem grafologiem, odkryłem wszakże, iż wiersz ten napisano inną ręką aniżeli za pierwszym razem. - Ale kto mógł to zrobić, tatusiu? I w jakim celu? - Właśnie dlatego popłynąłem na Blackwell's Island. Leży tam 343
fałszerz James Holdgate, bliski już śmierci za sprawą ciężkiego schorzenia przewodu pokarmowego. Zapytałem go, czy nie mógłby rzucić okiem na rękopis. Mimo okrutnego cierpienia spełnił moją prośbę i zbadał papier oraz charakter pisma, po czym stwierdził bez cienia wątpliwości, iż rzeczony wiersz wyszedł spod innej ręki niż pozostałe. Papier także się różni. - Czyli wychodzi na to, że tatuś się nie pomylił. Wiersz został zmieniony przez Edgara. - Istotnie. Kiedy pokazałem Holdgate'owi próbkę pisma Poego, potwierdził moje przypuszczenia. - Ale dlaczego to zrobił? - W swoim liście daje mi do zrozumienia, iż wiersz kryje zaszyfrowaną wiadomość. Podczas wizyty w Turtle Bay początkowo nie zastałem go w domu. Była tam tylko Virginia. Pokazała mi wierszyk, który podarowała mężowi z okazji walentynek. Napisała go w taki sposób, aby pierwsze litery każdego wersu utworzyły jego imię i nazwisko. Próbowałem zastosować tę metodę do poematu pana Colta, ale to nie ma sensu. Olga chwyciła rękopis, nieomal wydzierając go z ojcowskiej ręki. - Przed trzema laty w salonie Annie Lynch - powiedziała z przejęciem, nie odrywając oczu od tekstu - zdaje mi się, że to również był dzień świętego Walentego, Edgar odczytał wiersz zatytułowany „Do tej, której imię widnieje poniżej”. Na pierwszy rzut oka owo imię było niewidoczne, lecz później dowiedziałam się, na czym polegała tajemnica. Należało wziąć pierwszą literę z pierwszego wersu, drugą z drugiego, trzecią z trzeciego i tak dalej, wszystkie dwadzieścia zaś tworzyły imię „Francis Sargent Osgood”. Virginia najprawdopodobniej skorzystała z pomysłu męża. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Edgar Poe chce nam coś przekazać z zaświatów. Pytanie tylko, cóż to takiego. - Spróbujmy sposobu Virginii. Przypatrz się pierwszemu wersowi: „Stało się to, co się stać musiało”. Olga zmrużyła oczy. - Nie, to zupełnie bez sensu. Hays przysunął się bliżej i nałożył binokle, aby też się przyjrzeć. - To na nic - oznajmiła z żalem Olga. - Jakieś bzdury mi wychodzą. 344
Oboje utkwili wzrok w rękopisie. - Czekaj, zacznijmy od nowa - zaproponował nagle Hays. - Czy teraz widzisz? O, tutaj. Spójrz na pierwszą, a potem drugą literę. - Tak, tak! S-A... S-A-M... Teraz już widzę! - zawołała. Stało się to, co się stać musiało. DAlej dłoń do czoła niosę przerażony, TaM leży przede mną jej zastygłe ciało. TchU w płucach zabrakło, leży nieruchoma. ZantE ma odeszła, już w zaświatach czeka, Cudne Lico bladość śmiertelna obleka. Czeka czeluść mroczna drewnianego łoża. POra w drogę ruszać, nie zwlekaj ni chwili, MaLuje na niebie dzień już pierwszą zorzę, SkuTków czynu twego jeszcze nie odkryli. - Samuel Colt? Co to wszystko znaczy, tatusiu? - Nie znam odpowiedzi na to pytanie, Olgo. Może powinniśmy o to spytać jego samego. *
Nocą Stary Hays leżał bezsennie w łóżku i układał w myślach zwięzły liścik do pułkownika Colta z prośbą o natychmiastowe spotkanie. Wreszcie wstał i przy świecy skreślił pospiesznie parę słów. Postanowił nie pisać nic o tym, co go do owej prośby skłania, wspomniał tylko, iż rzecz jest pilna i dotyczy sprawy rodzinnej. Jednocześnie zapewnił pułkownika, że gdyby nie kiepskie zdrowie, niezwłocznie zjawiłby się w Connecticut osobiście, prosi wszelako, aby pan Colt wyświadczył mu tę uprzejmość i przyjechał do Nowego Jorku. Odpowiedź nadeszła następnego popołudnia pocztą zwrotną. Pułkownik Colt „naturalnie” nie omieszka przyjechać w ciągu najbliższych dni i spotkać się z naczelnikiem w Astor House na Broadwayu bądź też w innym wskazanym przez pana Haysa miejscu. W wyznaczonym dniu, pół godziny przed umówionym spotkaniem, Balboa podjechał po naczelnika na Lispenard Street. W drodze na Broadway Hays sięgnął po fajkę z lulką z pianki morskiej, prezent od Olgi, 345
ale jego kapciuch niestety świecił pustką. A jako że zbliżali się do skrzyżowania, przy którym mieścił się sklep Andersona, naczelnik zawołał do Balboy, żeby zatrzymał powóz. Stanął po zachodniej stronie alei i odczekał chwilę, aby przejść bezpiecznie na drugą stronę. Pomnik Raleigha jak zwykle trzymał wartę; Hays mimowolnie wyciągnął rękę i dotknął jego twardej dłoni. W sklepie znajomy zapach tytoniu połaskotał go w nozdrza. Za kontuarem tkwił jak zwykle Anderson we własnej osobie. Przed nim stał dżentelmen zapatrzony w towar umieszczony w gablocie. Odwróciwszy się, popatrzył na naczelnika. - Witam, panie naczelniku. - Miło znów pana widzieć, Halleck. - Pana również. - Czy coś się stało? Wygląda pan na strapionego. Coś pana gnębi? - Bardzo pan spostrzegawczy, naczelniku, jednak pogłoski nie kłamią. Istotnie, smutny dziś dzień. Nie słyszał pan? Właśnie umarł mój pryncypał. - John Jacob Astor nie żyje? - Tak, umarł dziś rano. - Współczuję, ale chyba byłeś pan na to przygotowany. Doszły mnie słuchy o jego ciężkiej chorobie. Czy coś się stało? Halleck uśmiechnął się blado. - Bynajmniej, panie naczelniku. Zmarł śmiercią naturalną. Miał dobre życie, niewielu dożywa tak sędziwego wieku jak on. Mimo to... - No tak... Ale chyba nie muszę panu przypominać, że nic na tym świecie nie trwa wiecznie. Winniśmy dziękować za to, co zostało nam dane. - Nie nęci pana życie wieczne, panie Hays? Wielu oddałoby wszystko za nieśmiertelność. - Doprawdy, starość niesie z sobą tyle udręki i cierpienia, że na myśl o stu pięćdziesięciu bądź dwustu latach życia włos jeży mi się na głowie. Halleck roześmiał się z ulgą. - Święta racja, panie Hays. Zapytałem pana Astora przed śmiercią, czy czegoś żałuje. Spodziewałem się, że nie może sobie darować pewnych 346
niezbyt honorowych decyzji albo tego, że nie poświęcił więcej czasu swemu synowi i spadkobiercy, ale gdzież tam. Wychrypiał tylko: „Jedyna rzecz, której żałuję, mój drogi Hallecku, to że nie zainwestowałem wszystkich pieniędzy w nowojorski rynek nieruchomości”. - Halleck aż potrząsnął głową. - Da pan wiarę, panie Hays? - spytał, ocierając łzy z oczu. - To się nazywa trzymać fason. Zamienili kilka słów na temat śmierci Poego. - Smutne. Bardzo smutne - powiedział Halleck. - Człowiek o takim talencie i inteligencji. Hays wybrał dwa rodzaje tytoniu, kubański oraz z Karoliny. Zauważył, że właściciel przygląda mu się znacząco, by na pytanie naczelnika oznajmić wreszcie, iż ma mu coś „niebywałego” do powiedzenia. Wyznał, iż nawiedził go duch Mary Rogers. Zjawa ta miała mu rzekomo obiecać, że niebawem ujawni tożsamość swego zabójcy. - Gdy wróci, proszę natychmiast po mnie posłać - poprosił Hays i ulotnił się pospiesznie. *
W Astor House, w prywatnym salonie przystrojonym czerwonym aksamitem i koźlą skórą w odcieniu głębokiej czerni, pułkownik Colt czekał na naczelnika, siedząc na żakardowej sofie ustawionej pod gazowym kinkietem. Na widok Haysa zerwał się z miejsca. - Jak się pan miewa? - Wyśmienicie, panie pułkowniku, ale dopiero co napotkałem pana Fitz-Greene'a Hallecka, który przekazał mi bardzo smutną wiadomość. John Jacob Astor nie żyje. Dziś rano pożegnał się z tym światem. - Astor nie żyje! - prychnął Colt. - Najpierw Poe, a teraz on. Cóż, można by rzec, że najwyższy czas. Ileż to lat słyszałem, iż dzień w dzień musi posilić się mlekiem z kobiecej piersi? Wypijał ponoć wszystko do ostatniej kropelki! Ha, nie godzi się umniejszać jego zasług, ale nie sposób zaprzeczyć, że lubił sobie pofolgować! Bywałem w swoim życiu krewki, zapalczywy, rzekłbym nawet, że choleryczny, i z dumą mogę o sobie powiedzieć, iż zaliczam się do grona wielbicieli pięknych kobiet. Gdyby decyzja należała do mnie, odszedłbym z tego świata wzorem starego Johna Jacoba, z plikiem szeleszczącej gotówki w kieszeni, 347
wtulony w pierś niewieścią. Co pan na to, panie Hays? Nie byłoby to wielkie poświęcenie, prawda? - Panie Colt... - Proszę o wybaczenie, panie naczelniku. Zanim przejdziemy do tego, co pana do mnie sprowadza, mam dla pana coś, co z całego serca pragnę panu podarować. Tym razem proszę nie oponować. Należy się to wyłącznie panu, przeto będę nalegał. Sięgnął po leżącą na kredensie kasetkę z drzewa wiśniowego. Wyściełane błękitnym jedwabiem wnętrze kryło dwa rewolwery typu ColtWalker, na których cylindrach starannie wygrawerowano podobiznę Haysa. Podobieństwo było uderzające: melonik na głowie, laska w jednej dłoni, w drugiej zaś pistolet, z którego kładł trupem trzech ulicznych opryszków z nożami i pałkami w rękach. - Nie mogę tego przyjąć - rzekł Hays. - A dlaczegóż to? Nie podobają się panu? Proszę zwrócić uwagę na misterną robotę. Gwiazda ma nawet osiem ramion. - Broń jest piękna, ale nie miałbym co z nią począć. - Nigdy nic nie wiadomo, panie naczelniku. Litości! A co ja z nimi pocznę, jeśli pan ich nie przyjmie? Bardzo proszę je wziąć, choćby po to, ażeby od czasu do czasu nacieszyć nimi oko. Hays wziął kasetkę, trzymając ją sztywno na kolanach. - Przejdźmy zatem do rzeczy. Kto wie, może pod koniec naszej rozmowy zmienisz pan zdanie - oznajmił. - Przyszedłem tu po to, pułkowniku Colt, aby pana poinformować, że Edgar Allan Poe wysłał przed śmiercią paczkę zaadresowaną na moje nazwisko. - Cóż w niej było? - Rękopis należący rzekomo do pańskiego brata Johna. - Rozumiem. Nic mi o tym nie wiadomo. - Poe dołączył liścik, podług którego jeden z wierszy kryje zaszyfrowaną wiadomość. Oględziny tekstu wykazały, iż faktycznie tak jest. Colt nie usiadł z powrotem na krześle, tylko stał nad Haysem, potężny i złowrogi, usilnie się w niego wpatrując. - To znaczy? - Zgodnie ze słowami pana Poe wiersz skrywa pewną wiadomość. - O jakiej treści? - „Samuel Colt”. Pułkownik Colt zmarszczył brwi. 348
- Cóż to niby ma znaczyć? - zapytał. - Tego nie wiem. Miałem nadzieję, że pan mi to powie. Po cóż Poe miałby zaszyfrować w wierszu pańskie nazwisko? - Skąd niby miałbym to wiedzieć? Coś mi się tu nie widzi. Łączyły go z moim bratem związki dość szczególnej natury. - Czy to prawda, że Edgar Poe odwiedził niedawno pańską fabrykę w Hartford w stanie Connecticut? - Zgadza się, panie naczelniku. - W jakim celu, jeśli to nie tajemnica? - Prosił o pieniądze. Mówił mi, że stara się o względy pewnej rozwódki, której rodzina sprzeciwia się ich związkowi. Hm, poniekąd trudno się dziwić. Zapewne była to jedna z owych jakże licznych sytuacji, kiedy powiedział: „Wyjdziesz za mnie? A jeśli nie, czy pożyczysz mi pięć dolarów?”. - Colt zaśmiał się, rozbawiony własnym żarcikiem. Musisz pan przyznać, że smutne to, ale prawdziwe. - Po wizycie u pana napisał do ciotki, że ktoś go śledzi. Colt sposępniał w jednej chwili. Haysowi wydało się, że dostrzega w jego twarzy pewien znajomy rys, który wszelako ledwie zdążył się pojawić, a już zniknął. - Doprawdy nie wiem, o czym pan mówi - oznajmił pułkownik. Nic mi o tym nie wiadomo. W okolicach Hartford włóczą się różne typki spod ciemnej gwiazdy, lecz przecież Poe nie śmierdział groszem. Dałem mu kilkaset dolarów, ale chyba się z nimi nie afiszował. Czyżby mu je skradziono? - Nie o to chodzi. - O cóż zatem? - Proszę nie bawić się ze mną w kotka i myszkę, ostrzegam pana. Chcę usłyszeć od pana cała prawdę. To pan poślubiłeś Caroline Henshaw, czyż nie? Rozmawiałem z przyjacielem pańskiej rodziny, pieśniarzem Johnem Howardem Payne'em, miałem też okazję przejrzeć pewne dokumenty z archiwum. Dziecię, które przyszło na świat z łona panny Henshaw, było pańskim synem, a nie bratankiem. Proszę nie zaprzeczać! - Nie wiem, czy to prawda. Niczemu nie zaprzeczam. - Dlaczego podczas procesu brat pana nie rzekł nic na swoją obronę? Gdyby publiczność znała prawdę, zapewne wyrok nie byłby taki surowy. A tak uznano go za nikczemnika, który wpędził pannę Henshaw 349
w kłopoty, nie mając przy tym dość przyzwoitości, aby ją poślubić. - To był jego wybór, nie mój. - Hays dostrzegł w oczach Colta iskierkę paniki. - Jakież to ma teraz znaczenie? - ciągnął pułkownik. Zawsze powtarzał, że ją kocha. Zrobił to dla siebie, nie dla mnie. Nie zamierzałem doprowadzić do tego, by stanął pod szubienicą. Uczynilibyśmy wszystko, aby do tego nie dopuścić. - A więc to pan przekupił moich strażników. Dziwię się tylko, żeś nie przyszedł pan do mnie, pułkowniku. Ale w końcu nie musiałeś. Za dobrze mnie pan znał. Wiedział, że wystarczy podsunąć mi Jamesa Holdgate'a jako przynętę. Groziło mu dożywocie. Rozmawiałem z nim nie dalej jak wczoraj. Przyznał, że zaproponowałeś mu pan pieniądze i obiecałeś złagodzenie werdyktu. Dotrzymałeś słowa. Wypuszczono go po niespełna dwóch latach, wszelako leży teraz na Blackwell's Island z kolejnym wyrokiem. Tym razem się nie wywinie. To pański brat był przy śmierci Mary Rogers, nieprawdaż? Niech pan to przyzna! To on wdał się w nierozważny związek z młodą dziewczyną, a następnie za pośrednictwem pani Loss znalazł lekarza, który miał ją uwolnić od ciąży. Ale dziewczyna zmarła. Wiem już, kim jest ów lekarz i gdzie się znajduje. Niebawem się z nim rozmówię, możesz pan być tego pewny. Brat pański nie tylko stracił ukochaną, ale i doprowadził do niepotrzebnej śmierci Samuela Adamsa, rujnując tym samym własne życie. Kto wie, może właśnie dlatego uznał, że kara nie była zbyt surowa. Colt nie odpowiedział. - Gdzież on teraz jest, pułkowniku? Tutaj, w Nowym Jorku? Czy może w Baltimore? Czy to nie on przyczynił się do śmierci swego rzekomego przyjaciela, Edgara Poe? - Cóż mam panu odpowiedzieć, naczelniku? Że jestem wstrząśnięty? Mój brat nie żyje. - Niech pan przestanie! Obaj wiemy, że jest inaczej. Zacni obywatele mówią prawdę! Proszę odpowiedzieć, pułkowniku Colt, po cóż Edgar Poe miał ukrywać pańskie nazwisko w wierszu, który z całą pewnością dotyczy śmierci Mary Rogers? - Nie wiem. - Ejże, mój panie! Nie wie pan czy nie chce powiedzieć? - Możliwe, że stało się tak, jak pan mówi, panie Hays. Możliwe, 350
że zmarły pan Poe pragnie zwrócić moją uwagę na to, co uczynił mój brat. - Nie chciałbym się dowiedzieć, że to nie pański brat, tylko pan nająłeś szajkę bandytów, aby oszołomili pisarza narkotykami, skazując go tym samym na pewną śmierć, albowiem Poe zagroził, że zdradzi miejsce pobytu Johna. - Pan Poe nie potrzebował bandytów, żeby skazać się na pewną śmierć. Do tego potrzebny był mu tylko on sam. *
Po powrocie na Lispenard Street Hays czuł się zmęczony jak nigdy. Dom był pusty i zimny. Naczelnik zdenerwowany nie mógł spocząć, nie potrafił znaleźć sobie miejsca. A choć nieobce mu było uczucie trwogi, dla widziadeł kryjących się w jej cieniu nie miał żadnego zrozumienia*. Przypomniał sobie, że słowo „cień”, jego przydomek sprzed lat, mogło oznaczać także ducha. Ten, który niegdyś niestrudzenie dzień i noc patrolował ulice, usiadł w fotelu należącym dawniej do Johna Colta, mordercy. Sięgnął po jedno z wielu czasopism prenumerowanych przez Olgę, „Sartain's Union Magazine”. Pospiesznie przerzuciwszy kartki, odszukał wiersz Poego zatytułowany „Dzwony”, ten sam, który nie tak dawno, w pewne słoneczne popołudnie zrodził się w bólach dzięki pomocy jego córki. * Zdanie pochodzi z opowiadania „Sfinks”, przeł. Krystyna Tarnowska.
Słyszysz ten na trwogę dzwon Z brązu dzwon?! Jak ponurą gra opowieść rozedrgany dzwonów ton! Jakiż w noc popłynął jęk, Jakież wycie zrodził łęk!** ** Przeł. Roman Klewin.
Zaciążyły mu powieki. Zaciążyły tak bardzo, że musiał je zamknąć. Obudził się dopiero po kilku godzinach, na dźwięk zatrzaskiwanych drzwi. Olga wróciła z Fordham. Weszła do salonu i spojrzała ze złością na otwartą kasetkę z błyszczącymi rewolwerami, złożoną na rękopisie Johna Colta. 351
- Czy to...? - zawiesiła głos. - Prezent od pułkownika Colta. - Rozumiem. - Podniosła jeden, zważyła go w dłoni. - Pułkownik bardzo musi pana szanować, panie Hays. Czy to pańska podobizna? - Podobno. - Bardzo ładnie, tatusiu. Cieszę się, że ktoś zechciał uwiecznić tatusia dla potomności na tak szlachetnym płótnie. - Daruj sobie sarkazm, Olgo. Oscar i Ossian, synowie Fredericki Loss, siedzą w Tombs. Inspektor Matsell złapał ich w porcie i wpakował do celi. Niedawno przypłynęli z Baltimore. - A cóż to ma do rzeczy? - Podczas twojej nieobecności wiele się wydarzyło. Miałem okazję zamienić słówko z dwoma Kallenbarackami, raz przed rozmową z pułkownikiem Coltem, a raz po niej. W myśl twojej rady próbowałem ich podejść za pomocą logiki, ale straciłem cierpliwość i moje barbarzyńskie instynkty kazały dopomóc sobie laską. Przycisnąłem im paluchy do posadzki i wyśpiewali wszystko jak na spowiedzi, mogłem już nie wytężać umysłu. Olga musiała się uśmiechnąć. - Mam nadzieję, że nie spotkało tatusia rozczarowanie. - Bynajmniej: Spojrzała na ojca z zaciekawieniem. - Jakże to? - Inspektor Matsell otrzymał z Baltimore list od lekarza, który rzekomo opiekował się Edgarem Poe tuż przed śmiercią. Miałem przed laty okazję poznać owego medyka, jako młody człowiek trudnił się on bowiem kradzieżą zwłok, szczególnie młodych kobiet. List wzbudził moje podejrzenia i zapytałem Kallenbarackow, czy nie był to przypadkiem ten sam doktor, który usunął ciążę Mary Rogers w oberży ich matki. - I co powiedzieli? - Potwierdzili moje przypuszczenia. - Tatusiu! - Spytałem o dokładne okoliczności owego zdarzenia. - I co tatuś usłyszał? - Za drugim razem wykazałem większą stanowczość. Myślałem, że lekarza najął John Colt, Olgo. 352
- John Colt?! - Myliłem się. - Tak? Zatem któż to zrobił? Chyba nie Edgar Poe? - Samuel Colt, Olgo. Nie John. Mordercą jest Samuel Colt. - Tatusiu! - Dostanie za swoje, masz moje słowo. Zacni obywatele tego miasta zarzucą mu pętlę na szyję, już ja ci to mówię. Caroline Henshaw najprawdopodobniej pojechała do Europy. Nie jest żadną tajemnicą, że podróżuje pod nazwiskiem Julia Leicester. Pułkownik Colt utrzymuje, że powróciła z synem do ojczyzny, myślę jednak, że wybrała Francję. Podobno wyszła ponownie za mąż, ale może zdołamy nakłonić ją do powrotu i złożenia zeznań przeciwko niemu. - Wszystko zostało ukartowane? - Nie ulega wątpliwości, że John Colt jest winny zamordowania Samuela Adamsa. Obawiam się, iż uczynił to pod wpływem emocji po śmierci Mary Rogers, kiedy to napotkał mur obojętności własnego brata. Jak sam przyznał kiedyś w rozmowie ze mną, popędliwość wzięła górę nad rozsądkiem. Złożył to podówczas na karb wymierzonych weń ostrych słów pana Adamsa, wszelako teraz wiem, że podał mi zmyślony, a przynajmniej przesadzony powód. Tak naprawdę jego zdenerwowanie wynikało ze świadomości, iż Mary Rogers zginęła za sprawą jego rodzonego brata. To, co zdarzyło się później w sądzie i Tombs, było czarcią intrygą uknutą przez pułkownika. Zaślubiny Johna i Caroline Henshaw miały tylko zamydlić nam oczy. Samobójstwo Johna również. Pożar, ucieczka, kradzież zwłok - wszystko zostało ukartowane w celu zatarcia jego śladów. Wiem od przyjaciela i powiernika rodziny, Johna Howarda Payne'a, że Samuel Colt podczas jednej ze służbowych podróży do Europy poznał młodziutką Caroline Henshaw, zauroczył się nią, a następnie poślubił i sprowadził do Nowego Jorku. Nigdy nie ogłosił tego publicznie; byłby to mezalians, cios dla jego ambicji. Kiedy porzucił pannę Henshaw, spodziewała się dziecka. Jego dziecka. - John ją przygarnął? - Uznał to za swój braterski obowiązek. Kto wie, może naprawdę ją kochał. Moim zdaniem tyrania brata tak bardzo dała mu się we znaki, że ulitował się nad dziewczyną, która miała nieszczęście podzielić ten los. Nie wiem, czy kiedykolwiek poznamy jego prawdziwe intencje. John 353
Colt przebywa w Teksasie, może w Kalifornii. Zapewne nigdy więcej go nie zobaczymy. Samuel Colt trafił do sklepu Andersona za pośrednictwem brata i rychło dołączył do grona dżentelmenów oczarowanych młodą ekspedientką. Nie dawał jej spokoju, choć była wówczas bliską przyjaciółką Edgara Poe. Wkrótce jednak rozstała się z panem Poe, a zaczęła potajemnie spotykać się z pułkownikiem, który omamił ją obietnicą małżeństwa. I podobnie jak wcześniej Caroline Henshaw, też zaszła w ciążę. Samuel nie mógł dopuścić, aby sytuacja się powtórzyła. Bez wiedzy dziewczyny najął lekarza, który w oberży Nick Moore miał uwolnić ją od ciąży. Zwabił ją tam obietnicą ślubu. - Myślała, że się pobiorą? - Nie inaczej. Tak jej powiedziano. Według Kallenbaracków ich matka sprowadziła doktora Morana, który nieraz przeprowadzał u niej podobne zabiegi. Gdy Mary Rogers domyśliła się prawdy, dostała ataku histerii. Na próżno wyrywała się napastnikom, co tłumaczy widniejące na jej ciele liczne siniaki. Zamiast welonu dostała eter. Olga zadrżała. - Niestety nie przeżyła zabiegu - podjął Hays. - Chcąc zatuszować okoliczności jej śmierci, Samuel Colt, z pomocą synów pani Loss, wyniósł nocą jej ciało z oberży. Wrzucono dziewczynę do rzeki w nadziei, że nigdy nie wypłynie. Jak wiemy, stało się inaczej. - Czy to prawda, tatusiu? - To jeszcze nie wszystko. Samuel Colt zamordował nie tylko niewinną dziewczynę. Obawiam się, że jest także winny śmierci Edgara Poe. - Co? Jak to? Jak tatuś może tak mówić? Jakie ma ku temu podstawy? - Ano mam. - Ale po cóż miałby go zabijać? Przecież Edgar odnalazł wreszcie to, czego pragnął. Zyskał sławę, a wraz z nią obietnicę fortuny, połączył się z dawną miłością... - Niestety stało się to zbyt późno. Kiedy przyjechał do Samuela Colta z rękopisem Johna, prosząc o fundusze na utrzymanie Muddie i uwolnienie Fanny Osgood od męża, jego los był przesądzony. - Brak mi słów, tatusiu. I tatuś do niego pojechał? Do tego potwora? 354
- Rozmawiałem z nim na początku tygodnia, kiedy to wręczył mi swój podarunek. Nie miałem jeszcze o niczym pojęcia, dopiero później doznałem olśnienia. Muszę oprzeć zarzuty na dowodach, domysły to za mało. Bądź łaskawa pamiętać, Olgo, że nie mieszkam przy rue Morgue i żaden ze mnie chevalier. - Dosyć! Nie chcę już tego słuchać, tatusiu. Narażać się na takie niebezpieczeństwo... - Krew odpłynęła jej z twarzy. - Muszę przygotować kolację - dodała głuchym tonem, kierując się w stronę kuchni. Hays zaprotestował, przecież nie jest głodny, ale jego córka upierała się przez łzy, że musi jeść, inaczej straci siły. Zajrzała do spiżarni. - Tatusiu - powiedziała łamiącym się głosem. - Biegnę do sklepu. Zaraz wracam. Przed wyjściem nalała mu brandy, sama też uszczknęła kropelkę. - Musi tatuś mieć siłę - oznajmiła, stawiając butelkę armaniaku z resztką trunku na starym egzemplarzu „Heralda” z nekrologiem autorstwa Ludwiga. Po jej wyjściu Hays sięgnął po kieliszek. Armaniak przyjemnie szczypał w język. Ostatnie zdanie „hołdu” Griswolda było zwielokrotnione przez butelkę z rżniętego szkła: Po gorączce życia zasnął spokojnie. Trzasnęły drzwi i Olga wybiegła z domu. Skręciła w lewo, idąc spiesznie chodnikiem. Na rogu znajdował się sklep, w sąsiedztwie pasmanterii, w której witrynie wydzierały się zięby w klatce. Olga postanowiła kupić oskubanego koguta, zawieszonego za nogi w oknie wystawowym, do tego ziemniaki z Long Island, cebulę, marchew oraz seler na zupę dla ojca. Gdy podążała przed siebie wśród szumu i zgiełku ulicy, pięciu młodych ludzi, idących ramię w ramię, zmusiło ją do ustąpienia im z drogi. Szli z zaciętymi minami, nie zważając na nic dokoła, po czym skręcili w lewo, w Lispenard, Olga zaś ruszyła w prawo, w Broadway. Jeden z nich miał na sobie biały garnitur, bardzo szykowny, acz nieco przybrudzony w okolicach kolan, łokci i przy kołnierzu. Drugi powłóczył uschniętą nogą. Trzeci pluł na chodnik, strzykając brązowym kleksem śliny przez szczerbę między zębami. Czwarty miał ręce jak łopaty, 355
ramiona wisiały mu jak u goryla. Piąty zaś był chudy i żylasty, rzadkim zarostem skrywał zbyt miękki zarys podbródka. Był uderzająco podobny do matki. Wszyscy mieli na głowach sfatygowane, brudne czapki. Olga Hays nie wiedziała, dokąd zmierzają Tommy Coleman, Piskliwy Toohey, Mops O'Pugh, Boffo Odarty Kłykieć, Charlie Kallebarack, ale spojrzała na nich ukradkiem, po czym szybko odwróciła wzrok i pobiegła dalej do sklepu. Skórzany fotel Colta kusi miękkim obiciem, wyprofilowane oparcie wprost zachęca do odpoczynku. Wygasły kominek z poczerniałym wspomnieniem ognia nie daje ciepła. Ten, którego niegdyś zwano cieniem, przemarzł na wskroś. Tuż obok niego, na wyciągnięcie ręki, leży otwarty egzemplarz „Sartaina” z wierszem świętej pamięci Edgara Allana Poe. Jakże bije, dzwoni, grzmi, Jakąż grozą w nocy brzmi... Ostatnie słowa poety, jego ostatnia melancholijna pieśń. A ci ludzie, samotnicy, Co mieszkają w tej wieżycy, Ci dzwonnicy, Którzy dzwonią, dzwonią, dzwonią W przytłumionej monotonii, Serca ludzkie głazem tłoczą I w tym widzą chwałę swą Nie są męską płcią ni żeńską, Ni człowiekiem, ni zwierzęciem Widma są. Rozsiada się na fotelu i naraz słyszy, jak drzwi kuchenne otwierają się i zamykają cicho. I jak dźwięczy dzwonów ton, Dzwonów ton. 356
Stary Hays, Jacob Hays, naczelnik służb porządkowych wielkiej metropolii, sięga po bliźniacze rewolwery ze swym wizerunkiem pozostawione na stole. Wie, że jego córka, jego Mary Olga, nie mogła jeszcze wrócić ze sklepu. Jęczących dzwonów ton.
Posłowie ELDORADO Rycerz na schwał Na koniu w cwał, W dzień jasny i w noc bladą Śpiewając rad, Wędrował w świat I szukał Eldorado. Przeminął wiek Osiwiał człek, Duch troską drżał mu bladą: Bo nigdzie mu Nie błysł kraj snu Rojone Eldorado! A gdy już był Bez sił, bez żył Napotkał marę bladą. O, cieniu, mów, Gdzie kraj mych snów Mów, gdzie jest Eldorado? Za szczyty gór Za kresy chmur W krainę cieniów bladą Śpiesz noc i dzień (Odrzecze cień) Tam znajdziesz Eldorado!* * Przeł. Antoni Lange.
E.A.P. Nowy Jork, 29 kwietnia 1849 359
Słowo od autora i podziękowania Dawno temu - mam wrażenie, że od tamtej pory minęła cała wieczność - dzień po ukończeniu mojej debiutanckiej powieści „Kill the poor” przystąpiłem do pracy nad niniejszą książką, zapewne w myśl filozofii Anthoniego Trollope'a. Od tamtej pory minęło siedemnaście (razem z wakacjami osiemnaście) lat, a ja wreszcie odkładam pióro. Chciałbym, muszę podziękować Karen Rinaldi za niezliczone rozmowy i zaproszenia, Larze Webb Carrigan za pomoc redaktorską i koncentrację oraz mojej agentce Kim Witherspoon za niezmordowaną lekturę i cenne uwagi. Dołączam też wyrazy wdzięczności dla Tony'ego Bourdaina, Davida Friedmana, Catherine Texier, wszystkich pierwszych czytelników oraz dla Jeffreya Dannemana - za pomoc w zbieraniu materiałów. Dziękuję również mojemu wydawcy z Canongate, Jamiemu Byngowi, oraz Jill Bialosky z Nortona. Ponadto Jessice Craig z Canongate za niespożyty entuzjazm i słowa zachęty oraz Rose Marie Morse z Morse Partners. Dziękuję także Davidowi Millerowi, Yelenie Gitlin, Adele McCarthy-Beauvais i Evanowi Carverowi. Edgarowi często zarzucano plagiat, toteż nie wahałem się pójść za jego przykładem. Znaczna część jego kwestii w „Kruku” pochodzi - czasem słowo w słowo - z jego opowiadań, esejów oraz poezji. Ponadto wplotłem w fabułę cytaty z m.in. Whitmana, Dickensa, Melville'a, Longfellowa, Irvinga i Twaina. Uznałem, iż będzie to dla nich swoisty hołd, a przy tym frajda dla czytelników. 361
Niektóre wiersze przypisywane określonym poetom w istocie wyszły spod pióra kogoś innego. Zadedykowany Poemu wiersz Fanny Osgood jest dziełem „Heleny z Tysiąca Snów”, czyli Sarah Helen Whitman. Wiersze, których autorstwo przypisałem Johnowi Coltowi, także są dziełem innych. Strofy na temat śmierci Samuela Adamsa zostały zaczerpnięte z „The New York Tombs: Its Secrets and Its Misteries” Charlesa Suttona. Pozostałe znalazłem w „Sins of New York” Edwarda Van Every'ego. Posłużyłem się w tekście fragmentami poematów Poego, dopasowując je gdzieniegdzie do swoich celów, na przykład zastąpiłem „Lenorę” imieniem „Virginia”. Historia to jedno, „Kruk” zaś to opowieść fikcyjna. Bywało, że na potrzeby fabuły zmieniałem nazwiska i miejsce akcji, co nieraz kosztowało mnie sporo trudu. Nie istnieją żadne dowody na to, że James Gordon Bennett i Rufus Griswold „sprzysięgli się” przeciwko Poemu. Motto „Kruka” to w istocie nie słowa Poego, tylko jeden z trzech cytatów zbioru jego poezji „Al Aaraaf, Tamerlane, and Minor Poems”, zaczerpnięty przez poetę z wiersza „Song of Sacks” pochodzącego z „The Works of John Cleveland” (1687); zdaniem badacza twórczości Poego, Thomasa Ollive'a Mabbotta, jego pochodzenie budzi jednak pewne wątpliwości. Umierającą Sissy Poe opiekowała się nie Olga Hays, tylko panna Marie Louise Shew. Edward Coleman stał na czele Czterdziestu Złodziei, ale Tommy'ego Colemana wymyśliłem. Samuel Colt zmarł w 1862 roku na syfilis, zwany wówczas zdaniem George'a Washingtona Matsella „klątwą Wenery”. Nie istnieją dowody na to, że pułkownik Colt miał cokolwiek wspólnego ze śmiercią Mary Rogers, a nawet że ją znał. Mam wielki dług wdzięczności wobec pracowników Nowojorskiej Biblioteki Publicznej, Towarzystwa Historycznego oraz Muzeum Miasta Nowy Jork. Bardzo dziękuję Marvinowi Taylorowi z Fales Library z Uniwersytetu Nowojorskiego. 362
Moja przygoda rozpoczęła się wraz z wizytą w cudownym nowojorskim antykwariacie New York Bound, gdzie kupiłem doszczętnie zaczytany już dziś egzemplarz „Gangów Nowego Jorku” autorstwa Henry'ego Asbury z 1928 roku; zapoczątkował on kolekcję powieści, z których korzystałem podczas pracy nad tą książką. Wśród nich znalazły się między innymi: „Israfel: The Life and Times of Edgar Allan Poe” Herveya Allena, „Edgar A. Poe” Kennetha Silvermana, „Plumes in the Dust: The Love Affair of Edgar Allan Poe and Fany Osgood”, „Poe the Detective: The Curious Circumstances Behind The Mystery of Marie Rogêt ” oraz „Midnight Dreary: The Mysterious Death of Edgar Allan Poe” Johna Evangelista Walsha, „The Brief Career of Eliza Poe” Geddetha Smitha, „The Importance of Trifles” Avrama Davidsona, „Sins of New York: As Exposed by the Police Gazette” Edwarda Van Every'ego, „The New York Tombs: Its Secrets and Its Mysteries” Charlesa Suttona, „The Mysterious Death of Mary Rogers: Sex and Culture on Nineteenth-Century New York” Amy Gilman Srebnick, „A History of the Colt Revolver” Charlesa T. Havena i Franka A. Beldena, „Froth & Scum: Truth, Beauty, and the Ax Murder in America's First Mass Medium” Andiego Tuchera, „The Encyclopedia of New York City” Kennetha T. Jacksona, „Gotham: A History of New York City to 1898” Edwina G. Burrowsa i Mike'a Wallace'a, „Valentine's Manual of the City of New York” pod redakcją Davida Thomasa Valentine'a, „The Secret Language of Crime: The Rogue's Lexicon”, słownik zebrany przez nowojorskiego inspektora policji George'a W. Matsella. Korzystałem z wielu antologii z utworami Poego, a zwłaszcza z trzytomowej „Complete Works” Thomasa Ollive'a Mabbotta, wydanej nakładem University of Illinois Press. 363
Na koniec chciałbym zaznaczyć, że wspomniana w powieści sprawa procesu wytoczonego przez Poego Jamesowi Gordonowi Bennettowi w istocie dotyczyła Hirama Fullera i Augustusa W. Clasona Jr. z „New York Evening Mirror” i miała miejsce w okolicznościach innych aniżeli opisane.
Spis rzeczy 1. 26 lipca 1841, północ 2. Stary Hays 3. Morderstwo 4. Między prądami 5. Mózg Miasta 6. W barłogu Zielonej Żółwicy 7. Wieść o zabójstwie dociera do prasy 8. Śledztwo się rozpoczyna 9. Na polanie 10. Występek Colta 11. Co się zdarzyło potem 12. Śmierć kancelisty Daniela Payne'a
7 8 11 13 18 24 29 36 40 42 50 54
ROK PÓŹNIEJ. PAŹDZIERNIK 1842 13. Śmiałości nieokiełznana 14. Gdzieś w oddali 15. Niedzielne kazanie 16. Skazaniec 17. Most Westchnień 18. Tombs 19. Siostra Ładnej Dziewczyny z Kukurydzą 20. Ciemne sprawki Ruby'ego Pearla 21. Pobyt w Tombs 22. Sutener
59 64 69 71 72 73 78 82 87 93
365
23. Armaniak 24. Sklep tytoniowy Andersona 25. Pośród nocy 26. „Ladies' Companion” Snowdena 27. Zabójstwo przy rue Morgue 28. Tajemnica Marii Rogêt - część pierwsza i druga, ale jeszcze nie trzecia 29. Gorzkie spotkanie 30. Zaślubiny pod szubienicą 31. Przyjęcie weselne 32. Przygotowania do egzekucji 33. Nóż w sercu 34. Gaszenie pożarów w Nowym Jorku 35. Powrót do Five Points 36. Domysły w związku ze śmiercią Johna C. Colta 37. Przedśmiertny poemat 38. Rozkładany fotel Colta 39. Hieny cmentarne 40. Śladem Poego 41. Zasadzka pod wzgórzami 42. Rozbicie szajki 43. Stary Hays odwiedza pułkownika Colta w jego fabryce broni 44. Czuwanie i pogrzeb Tommy'ego Colemana 45. Po pogrzebie 46. Sierżant McArdel 47. Odwiedziny
98 102 109 110 113 118 130 132 136 138 141 145 148 152 156 163 166 169 175 178 184 188 193 198 200
PÓŁTORA ROKU PÓŹNIEJ. 13 KWIETNIA 1844 48. Polowania na mordercę Mary Rogers ciąg dalszy 205 49. George Palmer Putnam 215 50. W sklepie tytoniowym 221 51. Mary Deveraux 224 52. Nowojorskie Słońce, nowojorski Księżyc oraz wszystkie gwiazdy Nowego Jorku 229 53. Greenwich Street 130 235 54. Jakie pieśni śpiewały syreny 237 366
55. Furman 56. Farma Brennanów 57. Pamięta mnie pan, panie Poe? 58. Poe, Poe, po stokroć Poe 59. Poe pielęgnuje chorą żonę 60. Pod popiersiem Pallady 61. Morderstwo dla przyjemności 62. Jeśli nie on, to kto? 63. Grip, Grip, Grip i wszyscy pijemy herbatę 64. Czarny ptak 65. Salon panny Lynch 66. Z powrotem u Zielonej Żółwicy
242 243 246 252 254 256 260 267 269 272 276 291
DZIESIĘĆ MIESIĘCY PÓŹNIEJ. 23 MARCA 1846 67. Sny 299 68. Turtle Bay 303 69. Umarli zastygają bez ruchu 313 70. Dzwony 321 71. I gorączka zwana życiem przeminęła ostatecznie 334 Posłowie Słowo od autora i podziękowania
359 361