Redaktor serii Małgorzata Cebo-Foniok Redakcja stylistyczna Dorota Kielczyk Korekta Renata Kuk Hanna Lachowska Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok Zdjęcie na okładce © Sacrifice Film Productions LLC Zdjęcie autorki © Michael Webberley Tytuł oryginału Sacrifice Copyright © S.J. Bolton 2008 All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez zgody właściciela praw autorskich. For the Polish edition Copyright © 2016 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-6150-8 Warszawa 2016. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-954 Warszawa, ul. Królowej Marysieńki 58 www.wydawnictwoamber.pl
Konwersja do wydanie elektronicznego P.U. OPCJA
[email protected]
Sacrifice to wytwór wyobraźni zainspirowany legendami Szetlandów. Choć ze względu na autentyczność użyłam powszechnych na wyspach nazwisk, żadna z szetlandzkich postaci nie jest wzorowana na prawdziwej osobie, żyjącej czy zmarłej. Szpital Franklin Stone to nie Gilbert Bain, a wyspa Tronal, tak jak ją opisałam, nie istnieje. Nie mam żadnych podstaw wierzyć, że jakiekolwiek zdarzenie z mojej powieści kiedykolwiek miało miejsce na Szetlandach. Bywają noce, gdy wilki milczą i tylko księżyc wyje. George Carlin Brain Droppings, 1997
1
Ze zwłokami bym sobie poradziła. To okoliczności mną wstrząsnęły. My, którzy żyjemy z kruchości ludzkiego ciała, godzimy się – jakbyśmy mieli to wpisane w umowę o pracę – z rosnącą wciąż zażyłością ze śmiercią. Dla większości ludzi odejście duszy z jej ziemskiego domu z kości, mięśni, tłuszczu i ścięgien osnuwa mgiełka tajemnicy. Dla nas ta robota w śmierci i rozkładzie odziera je powoli, lecz nieubłaganie z wszelkiej tajemnicy, a zaczyna się to już na wstępnych zajęciach z anatomii, z pierwszym rzutem oka na okryte białymi prześcieradłami ludzkie kształty w sali błyszczącej kliniczną stalą. Przez te wszystkie lata widziałam śmierć, kroiłam śmierć, wąchałam śmierć, nakłuwałam, ważyłam i pobierałam próbki śmierci, a czasem nawet ją słyszałam (te ciche, szepczące dźwięki, jakie wydają zwłoki, gdy opadają płyny ustrojowe) – więcej razy, niż mogłabym zliczyć. I doskonale oswoiłam się ze śmiercią. Po prostu nigdy się nie spodziewałam, że skoczy na mnie znienacka i krzyknie „Buu!” Ktoś zapytał mnie kiedyś, w pubie, podczas lunchu i dyskusji o wiarygodności filmów detektywistycznych, jak bym zareagowała, gdyby zwłoki nagle przy mnie ożyły. Świetnie wiedziałam, co ten ktoś miał na myśli, a on nawet się uśmiechał, kiedy zadawał to głupie pytanie. Odpowiedziałam, że nie wiem. Ale od czasu do czasu się nad tym zastanawiałam. Co bym zrobiła, gdyby Joe Umarlak mnie zaskoczył? Czy włączyłby się zawodowy dystans, podpowiedział, żebym sprawdziła oznaki życia, zrobiła w pamięci notatki o stanie zwłok i okolicznościach badania, czy wrzasnęłabym i uciekła? A potem przyszedł dzień, kiedy się dowiedziałam. Właśnie zaczynało padać, gdy wdrapywałam się na minikoparkę, którą wypożyczyłam tego ranka. Krople były delikatne, prawie przyjemne, ale ciemna chmura nad głową mówiła mi, żeby się nie spodziewać wiosennej mżawki. Może i mieliśmy początek maja, ale tak daleko na północy ulewne deszcze wciąż były niemal codziennością.
Przeleciało mi przez myśl, że kopanie w deszcz może być niebezpieczne, ale i tak włączyłam silnik. Jamie leżał na boku, jakieś dwadzieścia metrów dalej. Dwie nogi, prawe tylna i przednia, były na ziemi. Lewe sterczały w powietrzu, kopyta wisiały trzydzieści centymetrów nad darnią. Gdyby spał, poza wydawałaby się komiczna; martwy wyglądał groteskowo. Roje much brzęczały wokół jego łba i odbytu. Rozkład zaczyna się w chwili śmierci i wiedziałam, że już nabiera rozpędu w ciele Jamiego. Niewidoczne bakterie będą stopniowo pożerały wewnętrzne organy. Muchy złożą jaja. W ciągu kilku godzin wyklują się larwy i zaczną przegryzać sobie drogę przez tkankę. A do tego obok na ogrodzeniu przysiadła sroka; i łypała to na Jamiego, to na mnie. Cholerne ptaszysko chce jego oczu, pomyślałam, jego pięknych, łagodnych brązowych oczu. Nie byłam pewna, czy dam radę pochować Jamiego sama, ale nie mogłam tak po prostu siedzieć i patrzeć, jak sroki i larwy zamieniają mojego najlepszego przyjaciela w danie na wynos. Prawą ręką odciągnęłam drążek przepustnicy, żeby zwiększyć obroty. Poczułam, jak hydraulika dostaje kopa, pchnęłam oba drążki sterownicze. Koparka chybotliwie ruszyła do przodu i zaczęła się wspinać po zboczu. Dotarłam na bardziej stromą część wzgórza i zrobiłam szybkie obliczenia. Dół musi być duży, może z półtora, dwa metry głęboki. Jamie był dużym koniem, wysokim w kłębie, z długim grzbietem. Trzeba wykopać dziurę wielkości dwóch metrów sześciennych na spadzistym terenie. To dużo ziemi, warunki dalekie od idealnych, a ja nie jestem operatorem koparki. Duncan miał wrócić następnego dnia, więc zaczęłam się zastanawiać, czy jednak nie lepiej poczekać. Sroka na płocie zaskrzeczała ironicznie i dała kilka zuchwałych kroczków w bok. Zacisnęłam zęby i znów pchnęłam drążki. Na padoku po prawej przyglądali mi się Charles i Henry; ich piękne smutne pyski wisiały nad ogrodzeniem. Niektórzy ludzie wam powiedzą, że konie to głupie stworzenia. Nigdy w to nie wierzcie! Te szlachetne zwierzęta mają dusze, a te dwa dzieliły mój ból, gdy koparką wtaczałam się pod górę w stronę Jamiego. Dwa metry przed nim zatrzymałam się i zeskoczyłam na ziemię.
Część much była na tyle przyzwoita, że odfrunęła na odpowiednią odległość, gdy przyklęknęłam przy Jamiem i pogładziłam jego czarną grzywę. Miałam tego konia od dziesięciu lat i bardzo go kochałam. Jamie, piękny Jamie, szybki jak wiatr i silny jak tygrys. Jego wspaniałe kochające serce w końcu się poddało, ostatnią rzeczą, jaką mogłam dla niego zrobić, to wykopać mu cholerny wielki dół. Weszłam z powrotem na koparkę, podniosłam ramię i opuściłam łyżkę. Wyciągnęłam załadowaną do połowy. Nieźle. Obróciłam koparkę, zrzuciłam ziemię, wróciłam do poprzedniego ustawienia i powtórzyłam cały cykl. Tym razem łyżka była cała zapełniona zwartą ciemnobrązową ziemią. Torf pokrywał naszą posesję na głębokość od metra do trzech i – nawet mimo koparki – bardzo utrudniał pracę. Kopałam dalej. Po godzinie deszczowe chmury spełniły swoją obietnicę, sroka się poddała, a mój dół miał ze dwa metry głębokości. Opuściłam łyżkę, a kiedy ją przyciągałam, poczułam, że o coś zahaczyła. Zerknęłam w dół, próbowałam coś zobaczyć przez ramię maszyny. Trudna sprawa – narobiło się już pełno błota. Trochę podniosłam łyżkę i znowu spojrzałam. Coś tam na dole zawadzało. Opróżniłam łyżkę i podniosłam ramię. Wyskoczyłam z kabiny, podeszłam do skraju dołu. Koparka do połowy wyciągnęła z ziemi jakiś duży przedmiot, owinięty w materiał zabarwiony na brązowo przez torf. Już zamierzałam wskoczyć do dołu, ale w porę sobie uświadomiłam, że zostawiłam koparkę bardzo blisko skraju i że torf – do tego czasu bardzo już namoknięty – obsuwa się na bokach. Zły pomysł. Nie chciałam utknąć w dziurze w ziemi, w deszczu, z półtoratonową koparką, która na pewno runęłaby na mnie. Wróciłam do szoferki, cofnęłam kilka metrów, wysiadłam i wróciłam do dziury, żeby znów do niej zajrzeć. A potem do niej wskoczyłam. Nagle zrobiło się ciszej i ciemniej. Nie czułam już wiatru i nawet deszcz jakby osłabł – na górze pewnie bardziej go nawiewały podmuchy. Nie słyszałam też wyraźnie chlupotu fal rozbijających się o brzeg pobliskiej zatoki ani od czasu do czasu warkotu samochodów. Stałam w dziurze w ziemi, odcięta od świata, i nie bardzo mi się to podobało.
To było płótno. Tej gładkoszorstkiej faktury nie da się pomylić z niczym innym. Brunatne, brązowe od ziemi, ale splot rozpoznawałam. Co kawałek wystawały postrzępione brzegi – zorientowałam się, że materiał został pocięty na trzydziestocentymetrowe pasy, a potem nimi coś owinięto jak gigantycznym bandażem. Na jednym końcu tobół był dość szeroki, ale prawie zaraz zwężał się i znowu robił szerszy. Koparka odgrzebała jakiś metr tego pakunku, reszta nadal była zakopana. Miejsce zbrodni, powiedział głos w mojej głowie; głos, którego nie rozpoznawałam, nigdy go wcześniej nie słyszałam. Nic nie rusz, wezwij policję. Opanuj się, odpowiedziałam. Nie wzywa się policji do starych gałganów albo szczątków psa. Siedziałam w kucki w siedmiocentymetrowej warstwie błota, która gwałtownie stawała się dziesięciocentymetrowa. Deszcz ściekał mi po włosach i leciał do oczu. Zerknęłam w górę – szara chmura nade mną zgęstniała. O tej porze roku słońce nie zachodziło przed dwudziestą drugą, ale wątpiłam, żebyśmy jeszcze tego dnia je oglądali. Znów spojrzałam w dół. Jeśli to pies, musiał być bardzo duży. Starałam się nie myśleć o mumiach egipskich, ale to, co do tej pory odkryłam, miało identyczny kształt jak człowiek i było niezwykle starannie owinięte. Czy ktokolwiek zadałby sobie aż tyle trudu, żeby zakopać stare gałgany? Może ukochanego psa. Tylko że pakunek nie miał kształtu psa. Spróbowałam wsunąć palce między bandaże. Nic z tego; wiedziałam, że bez noża ich nie poluzuję. To oznaczało wyprawę do domu. Opuszczenie dołu okazało się o wiele trudniejsze niż wskoczenie do niego. Gdy po trzeciej próbie znów się stoczyłam, ogarnęła mnie lekka panika. Jak puenta kiepskiego dowcipu do głowy przyszła mi myśl, że wykopałam sobie grób, który okazał się zajęty. Za czwartym razem wygramoliłam się wreszcie i pognałam do domu. Przy tylnych drzwiach uświadomiłam sobie, że kalosze mam całe w mokrym czarnym torfie; wiedziałam, że wieczorem nie będę w nastroju myć podłogi w kuchni. Na tyłach naszej posiadłości stoi mała szopa. Poszłam tam, ściągnęłam kalosze, założyłam stare trampki, odszukałam ogrodową łopatę i wróciłam do domu.
Telefon w kuchni łypał na mnie. Odwróciłam się do niego plecami i z szuflady na sztućce wyciągnęłam ząbkowany nóż do warzyw. Potem wróciłam do… mój umysł powtarzał „grobu”. Dołu, poprawiłam się w myślach stanowczo. To tylko dół. Wróciłam do dołu, znowu kucnęłam i długo przyglądałam się swojemu niezwykłemu znalezisku. Miałam dziwne przeczucie, że za chwilę wkroczę na nieuczęszczaną dotąd ścieżkę i że – jak już postawię pierwszy krok – moje życie zmieni się całkowicie i niekoniecznie na lepsze. Myślałam nawet o tym, żeby wygrzebać się z dołu i wykopać dla Jamiego nowy grób, i nikomu nic nigdy nie powiedzieć o tym, co widziałam. Siedziałam w kucki i rozmyślałam, aż zesztywniałam i zrobiło mi się tak zimno, że musiałam się ruszyć. Potem sięgnęłam po łopatę. Ziemia była miękka, dlatego dość szybko udało mi się odkryć kolejne dwadzieścia centymetrów tobołu. Chwyciłam go w najszerszej części i ostrożnie pociągnęłam. Wyszedł w całości z cichym pluśnięciem. Sięgnęłam do końca, który odsłoniłam jako pierwszy, i szarpnęłam za materiał, żeby go poluzować. Wsunęłam pod niego czubek ostrza, mocno przytrzymałam bandaż lewą ręką, pociągnęłam nóż w górę. I zobaczyłam ludzką stopę. Nie krzyknęłam. Właściwie nawet się uśmiechnęłam. Bo kiedy płótno odpadło, poczułam przede wszystkim olbrzymią ulgę: musiałam odkopać jakiegoś krawieckiego manekina, bo przecież skóra człowieka nigdy nie ma takiego koloru jak ta, na którą patrzyłam. Odetchnęłam głęboko i zaczęłam się śmiać. Potem przestałam. Bo skóra wyglądała identycznie jak płótno okrywające ciało i jak torf, w którym leżało. Dotknęłam jej. Bardzo zimna: bez wątpienia naturalna. Delikatnie przesuwałam dłonią – wyczuwałam strukturę kości, odcisk na małym palcu, płat szorstkiej skóry na pięcie. Prawdziwe ciało, tylko zabarwione na ciemnobrązowo przez torf. Stopa trochę mniejsza od mojej, paznokcie przycięte. Kostka szczuplejsza. Znalazłam kobietę. Domyśliłam się, że młoda, dwudziesto-, góra trzydziestokilkuletnia.
Popatrzyłam na resztę ciała w płótnie. Na piersi, tam gdzie serce, widniała duża plama, okrągła, z trzydzieści pięć centymetrów średnicy. Płótno było tu ciemniejsze, prawie czarne. Albo w ziemi było coś dziwnego i zabarwiło ten kawałek, albo płótno miało już tę plamę, jeszcze zanim kobieta została zakopana. Naprawdę nie chciałam oglądać niczego więcej; wiedziałam, że powinnam wezwać policję. Ale jakoś nie mogłam się powstrzymać, zaczęłam rozcinać płótno w tym ciemniejszym miejscu. Pięć centymetrów, dziesięć, piętnaście. Rozłożyłam materiał, żeby zobaczyć, co jest pod spodem. Nawet wtedy nie krzyknęłam. Poderwałam się i na miękkich nogach zaczęłam się cofać, aż uderzyłam plecami w bok dołu. Potem się odwróciłam i wdrapałam na górę tak szybko, jakby od tego zależało moje życie. Tam zaskoczył mnie widok martwego konia zaledwie kilka metrów dalej. Zapomniałam o Jemiem. Ale sroka nie zapomniała. Siedziała na łbie i z furią waliła w niego dziobem. Spojrzała na mnie, z poczuciem winy; potem, przysięgam, posłała mi szyderczy uśmieszek. Z jej dzioba zwisała grudka lśniącej zakrwawionej tkanki: oko Jamiego. To wtedy krzyknęłam. Siedziałam obok Jamiego i czekałam. Deszcz wciąż padał, byłam przemoczona do suchej nitki, ale już mnie to nie obchodziło. W jednej z naszych szop znalazłam zielony brezent. Nakryłam nim Jamiego. Tylko głowę zostawiłam odsłoniętą. Mój biedny stary koń nie miał zostać pochowany tego dnia. Gładziłam kasztanową sierść, zaplatałam warkocze z grzywy i czuwałam w milczeniu przy dwójce moich martwych przyjaciół. Gdy nie mogłam już dłużej patrzeć na Jamiego, spojrzałam w stronę morskiej zatoki zwanej Tresta Voe. Zatoki, albo zalane wodą doliny, to typowa cecha tej części świata. Byłam na Szetlandach, prawdopodobnie najbardziej odosobnionej i najmniej znanej części Wysp Brytyjskich. To grupa blisko stu wysp położonych niecałe dwieście kilometrów od północno-wschodniego krańca Szkocji. Piętnaście z nich jest zamieszkane przez ludzi; wszystkie przez maskonury, mewy trójpalczaste, wydrzyki i inne gatunki dzikich zwierząt.
Społecznie, ekonomicznie i historycznie wyspy są niezwykłe; geograficznie – to prawie kuriozum. Kiedy po raz pierwszy staliśmy razem w tym miejscu, Duncan objął mnie i wyszeptał do ucha legendę, że dawno temu między masywnymi lodowcami i pradawnymi granitowymi skałami doszło do straszliwej bitwy. Jej pokłosiem były Szetlandy – kraina mórz, jaskiń, zatok, targanych sztormami klifów. Wtedy opowieść mi się podobała, ale teraz sądzę, że Duncan się mylił: walka trwa nadal. A tak naprawdę to czasami sobie myślę, że Szetlandy i ich mieszkańcy poświęcili wieki na bój z wiatrem i morzem… i przegrali. Zajęło im to dwadzieścia minut. Pierwszy na podwórko wjechał biały samochód z charakterystycznym niebieskim paskiem, celtyckim symbolem i napisem „Dion is Cuidich”, Chronić i Służyć. Za nim pojawiły się duża czarna terenówka i nowy, bardzo czysty srebrny sportowy mercedes. Z radiowozu wysiadło dwóch funkcjonariuszy, ale moją uwagę przykuły osoby z tych dwóch pozostałych pojazdów. Szły w moją stronę. Kierowca mercedesa – kobieta, tak drobna, że aż dziw, że policjantka. Ciemne włosy do ramion cieniowanymi warstwami opływały jej twarz Podeszła bliżej. Ładna, rysy delikatne, oczy piwnozielone. Idealna cera koloru kawy z mlekiem, lekko piegowaty nos. Nowe zielone kalosze marki Hunter, nieskazitelnie czysta kurtka firmy Barbour i karmazynowe spodnie z wełny. W uszach złote kolczyki i kilka pierścionków na palcach prawej ręki. Przy niej mężczyzna z terenówki wydawał się olbrzymi. Jakieś sześćdziesiąt dwa, trzy lata, barczysty. On też był w kurtce Barbour i zielonych kaloszach, ale zniszczonych i upaćkanych; wyglądały jak stuletnie. Włosy gęste, barwy imbiru, twarz zaczerwieniona z popękanymi naczynkami, jak u ludzi o jasnej karnacji, którzy dużo przebywają na powietrzu. Dłonie olbrzymie i zrogowaciałe. Wyglądał jak farmer. Kiedy podeszli, wstałam i naciągnęłam Jamiemu płachtę na łeb. Mówcie, co chcecie, ale jak dla mnie konie też mają prawo do prywatności. – Tora Guthrie? – Mężczyzna zatrzymał się metr przede mną i spojrzał w dół na wielki, okryty brezentem kształt u moich stóp.
– Tak – potwierdziłam, gdy znowu podniósł wzrok. – Myślę, że bardziej was zainteresuje to tam. – Pokazałam na dół. Kobieta stała już przy nim i zaglądała. Ponad jej ramieniem zobaczyłam, że na podwórko wjeżdżają kolejne dwa wozy policyjne. Policjant farmer dwoma zamaszystymi krokami znalazł się nad dołem. Zajrzał do niego i odwrócił się do mnie. – Andy Dunn, inspektor tutejszej policji – przedstawił się. – Z wydziału zabójstw. A to sierżant Dana Tulloch. Zabierze panią teraz do domu. – Jakieś pół roku – odpowiedziałam. Zastanawiałam się, kiedy przestanę dygotać. Byłyśmy w kuchni. Sierżant Tulloch i ja siedziałyśmy przy sosnowym stole, a umundurowana funkcjonariuszka stała w rogu pokoju. Zwykle nasza kuchnia jest najcieplejsza w domu, dzisiaj jednak tak się nie wydawało. Sierżant Tulloch rozpięła kurtkę, ale nie zdjęła. Nic dziwnego, choć od patrzenia na nią, taką okutaną, wcale nie robiło mi się cieplej. Posterunkowa też została w kurtce, tyle że ona przynajmniej zrobiła nam kawę; ciepło kubka w moich dłoniach trochę pomagało. Nie pytając o pozwolenie, sierżant Tulloch podłączyła notebook do gniazdka w ścianie i zasypując mnie pytaniami, stukała w klawiaturę z prędkością, którą z pewnością zaimponowałaby sekretarkom z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. W domu byłyśmy mniej więcej od pół godziny. Policjantki pozwoliły mi się przebrać z mokrych ciuchów, a w zasadzie nalegały, żebym to zrobiła. Wszystko, co miałam na sobie, zabrali, zapakowali i wynieśli do jednego z wozów. Wykąpać mi się jednak nie dali i trochę się krępowałam, że mam plamy od torfu na dłoniach i ciemnobrązowe podkówki z ziemi pod paznokciami. Z miejsca, gdzie siedziałam, nie widziałam terenu przed domem, ale słyszałam, że na podwórku parkują kolejne samochody. Już trzy razy – z najdrobniejszymi szczegółami, co było straszliwie męczące – opisałam wydarzenia ostatniej godziny. Teraz chyba nadeszła pora na inne pytania. – Jakieś pięć, sześć miesięcy – powtórzyłam. – Przeprowadziliśmy się tu na początku grudnia zeszłego roku.
– Dlaczego? – spytała sierżant Tulloch. Już wcześniej zwróciłam uwagę na jej miękki, słodki akcent ze wschodniego wybrzeża. Nie pochodziła z Szetlandów. – Dla pięknej scenerii i dobrej jakości życia. – Zastanawiałam się, co mnie tak irytuje w tej policjantce. W zasadzie nie miałam się czego czepiać: była uprzejma, chociaż trochę zdystansowana, profesjonalna, choć zarazem dość oziębła. Zdecydowanie oszczędzała słowa, z jej ust nie padło ani jedno, które nie byłoby konieczne. Ja z kolei gadałam za dużo i z każdą minutą coraz bardziej się denerwowałam. Przy tej drobnej, ładnej kobiecie czułam się gruba, źle ubrana, brudna i przede wszystkim… winna. – No i Szetlandy to podobno jedno z najbezpieczniejszych miejsc w Wielkiej Brytanii – dodałam z ponurym uśmiechem. – Przynajmniej tak pisali w ulotce, w której zachęcali, żeby podjąć tu pracę. – Nachyliłam się ponad stołem. Spojrzała na mnie, ale nic nie powiedziała. – Pamiętam, pomyślałam, że to trochę dziwne – trajkotałam dalej. – Chodzi o to, że jak chcesz się zatrudnić w nowym miejscu, to o co pytasz? Czy dobrze płacą, ile dają urlopu, jakie są godziny pracy, ile kosztują miejscowe domy i czy w okolicy są dobre szkoły? Ale „czy jest bezpiecznie”? Kto o to pyta? Można by pomyśleć, że ktoś starał się coś tu udowodnić. Sierżant Tulloch miała ten rodzaj opanowania, o jakim mogłabym tylko pomarzyć. Przerwała kontakt wzrokowy i spojrzała na swoją kawę, jak dotąd nietkniętą. Potem podniosła kubek, wzięła ostrożny łyk i odstawiła kubek z powrotem na stół. I znowu przeniosła wzrok na mnie. W oczach miała jakiś błysk, którego nie potrafiłam określić. Była albo wkurzona, albo rozbawiona. – Mój mąż jest brokerem statków – wyjaśniłam. – Pracował w Baltic Exchange w Londynie. Gdzieś w połowie zeszłego roku zaproponowano mu stanowisko starszego wspólnika w tutejszej firmie. Oferta zbyt dobra, żeby ją odrzucić. – Spory przewrót w pani życiu. Przeprowadzka aż z południa Anglii. Skinęłam głową. Wylądowałam bardzo daleko od łagodnych, żyznych wzgórz angielskiego hrabstwa, w którym się wychowałam; daleko od zakurzonych, hałaśliwych ulic Londynu, w którym ja i Duncan
mieszkaliśmy i pracowaliśmy przez ostatnie pięć lat; daleko od rodziców, braci, przyjaciół – jeśli nie liczyć koni. Tak, byłam bardzo daleko od domu. – W moim być może – odpowiedziałam w końcu. – Ale Duncan jest wyspiarzem. Dorastał na Unst. – Piękna wyspa. Dom jest państwa? Znowu skinęłam głową. Dom znalazł Duncan. Potem podczas jednego z kilku pobytów w poprzednim roku, kiedy przyjeżdżał dogadać szczegóły zatrudnienia w nowej firmie, złożył właścicielom ofertę kupna. Dzięki pieniądzom z funduszu powierniczego, które dostał na trzydzieste urodziny, nie musieliśmy się nawet ubiegać o kredyt hipoteczny. Pierwszy raz oglądałam nowy dom, gdy był już nasz, gdy podjechaliśmy tu za ciężarówkami firmy przewozowej. Zobaczyłam duży stuletni budynek z kamienia, z gilotynowymi oknami, które od frontu wychodziły na zatokę Tresta, a z tyłu na wzgórza Weisdale. Gdy świeciło słońce (a zapewniam, że czasami to się zdarza), widoki były niesamowite. Na zewnątrz mnóstwo miejsca dla naszych koni; wewnątrz wystarczająco dużo pokoi dla nas dwojga i ewentualnie dla kogoś jeszcze, gdyby się pojawił. – Od kogo go kupiliście? Pytanie było ważne, więc otrząsnęłam się z mojego małego snu na jawie. – Nie bardzo wiem – przyznałam się. Sierżant Tulloch nic nie odpowiedziała, tylko uniosła brwi. Zrobiła to nie po raz pierwszy. Zastanawiałam się, czy to taka technika śledcza: samemu mówić jak najmniej i pozwalać paplać podejrzanemu. To wtedy sobie uzmysłowiłam, że jestem podejrzaną w śledztwie o morderstwo; a także, że można jednocześnie odczuwać strach, gniew i rozbawienie. – Mąż się tym zajmował – wyjaśniłam. Jej brwi pozostały uniesione. – Ja ogarniałam sprawy w Londynie – dodałam, żeby nie pomyślała, że jestem jedną z tych kobiet, które wszelkie sprawy finansowe zwalają na głowę męża, choć w zasadzie tak właśnie było. – Ale wiem, że wcześniej od dawna nikt tu już nie mieszkał. Dom był w dość kiepskim stanie, jak się wprowadzaliśmy.
Sierżant rozejrzała się po mojej niezbyt czystej kuchni, potem znów popatrzyła na mnie. – Z tego, co kojarzę, poprzednim właścicielem był jakiś fundusz. Chyba coś związanego z kościołem. – Tak mało się tym interesowałam. Byłam zawalona pracą, niechętna przeprowadzce, miałam na głowie mnóstwo… innych rzeczy. Wysłuchałam tego, co miał mi do powiedzenia Duncan, przytaknęłam i podpisałam się tam, gdzie prosił, żebym się podpisała. – Tak, zdecydowanie mieli coś wspólnego z kościołem – dodałam. – Bo musieliśmy złożyć zobowiązanie, że będziemy się zachowywali stosownie. Oczy policjantki jakby trochę pociemniały. – To znaczy? – Taka jakaś bzdura. Musieliśmy obiecać, że nie będziemy wykorzystywać domu jako miejsca kultu, że nie urządzimy w nim pubu ani kasyna i że nie będziemy tu uprawiali czarów. Zwykle ludzie się śmiali, gdy im o tym mówiłam. Mina sierżant Tulloch wyrażała znudzenie. – Czy taka umowa jest w ogóle prawnie do wyegzekwowania? – spytała. – Prawdopodobnie nie. Ale że nie paramy się czarami, ta kwestia nie była dla nas problemem. – Dobrze to słyszeć – rzuciła bez cienia uśmiechu. Pomyślałam, że może czymś ją uraziłam, ale zaraz uznałam, że jeśli nawet, to trudno. Jeśli jest aż tak wrażliwa, powinna wybrać inny zawód. W kuchni robiło się coraz zimniej, czułam, że sztywnieją mi nogi i ręce. Przeciągnęłam się, wstałam i odwróciłam do okna. A tam miejsce zbrodni: przyjechało jeszcze więcej policjantów, łącznie z kilkoma w kombinezonach, które wyglądały jak uszyte z białych plastikowych worków na śmieci. Nad wykopanym przeze mnie dołem pojawił się namiot. Wzdłuż naszego ogrodzenia z drutu kolczastego rozciągnięto taśmę w czerwono-białe pasy, wyznaczała wąskie przejście z podwórka na pole. Jeden z mundurowych stał odrobinę zbyt blisko Jamiego. Na moich oczach strzepnął popiół z papierosa na brezent. Odwróciłam się od okna. – Ale biorąc pod uwagę stan zwłok, to może jednak ktoś w okolicy
zajmuje się czarną magią. Sierżant się wyprostowała, już nie wyglądała na znudzoną. – Co pani ma na myśli? – Powinniście zaczekać do sekcji. Mogę się mylić. Specjalizuję się w obszarach miednicy, nie klatki piersiowej. Och, i czy mogłaby pani poprosić kolegów, żeby bardziej uważali. Lubiłam tego konia. – Myślę, że moi koledzy mają teraz ważniejsze sprawy na głowie, niż pani koń, doktor Guthrie. – Pani Hamilton. Mimo wszystko mogliby okazać trochę szacunku. – Nie rozumiem? – Mówię o szacunku dla mojej własności, ziemi i moich zwierząt. Nawet tych martwych. – Nie, miałam na myśli „panią Hamilton”. Westchnęłam. – Jestem konsultantem chirurgicznym, zwłaszcza przy porodach. A Guthrie to nazwisko męża. Jako lekarz jestem zarejestrowana pod panieńskim. – Postaram się zapamiętać. A tymczasem musimy zrobić coś z tym koniem. Wstała od stołu, a ja poczułam szybsze uderzenie serca. – Musimy pozbyć się tych zwłok – ciągnęła. – Tak szybko, jak to tylko możliwe. Patrzyłam na nią i milczałam. – Jeszcze dzisiaj – dorzuciła z emfazą. – Pochowam go sama, jak skończycie – odparłam tak stanowczo, jak tylko potrafiłam. Pokręciła głową. – Obawiam się, że to niemożliwe. Wkrótce przyjadą tu ludzie z jednostki wsparcia technicznego. Będą musieli przeczesać cały teren. Niewykluczone, że zostaniemy tu na wiele tygodni. Nie możemy pracować obok rozkładających się końskich zwłok. Myślę, że to dobór słów, trafnych, lecz nietaktownych, sprawił, że w mojej piersi pojawił się ucisk, ten, który mi mówi, że jestem wściekła jak diabli i naprawdę, naprawdę muszę bardzo uważać, co powiem w następnych kilku minutach.
– I jak zapewne pani wie, grzebanie koni na własną rękę jest nielegalne już od kilku lat – kontynuowała. Łypnęłam na nią wściekle. Oczywiście, że wiedziałam: moja matka trzydzieści lat prowadziła szkółkę jeździecką. Ale nie zamierzałam dyskutować z sierżant Tulloch i tłumaczyć, jak dużo kosztuje na Szetlandach wywiezienie konia. Nie zamierzałam też mówić o mojej potrzebie – przyznaję sentymentalnej – żeby mieć Jamiego blisko siebie. Tulloch wyprostowała się i rozejrzała. Zauważyła telefon na ścianie obok lodówki i podeszła do niego. – Załatwi to pani? – spytała. – Czy woli pani, żebym ja to zrobiła? Słowo honoru, w tym momencie omal jej nie przyłożyłam. Nawet ruszyłam w jej stronę, przy czym kątem oka widziałam, że posterunkowa też daje krok do przodu. Na szczęście dla nas obu, zanim Tulloch zdążyła podnieść słuchawkę, telefon sam zadzwonił. Ku mojemu coraz większemu poirytowaniu Tulloch go odebrała, potem wyciągnęła słuchawkę do mnie. – Do pani – oznajmiła. – Serio?! – Nie ruszyłam się z miejsca. Tulloch cofnęła rękę. – Odbierze pani czy nie? Zdaje się, że to coś ważnego. Posłałam jej swoje najwścieklejsze spojrzenie, chwyciłam słuchawkę i odwróciłam się plecami. Po drugiej stronie rozległ się głos, którego nigdy wcześniej nie słyszałam. – Pani Hamilton, mówi Kenn Gifford. Mamy tu pacjentkę, lat dwadzieścia osiem. W trzydziestym szóstym tygodniu ciąży. Przyjechała kwadrans temu, z dużym krwotokiem. Są oznaki nieznacznego zagrożenia życia płodu. Siłą woli zmusiłam się, żeby się skupić. Kim, do diabła, jest Kenn Gifford? Zupełnie go nie kojarzyłam; może to jeden ze stażystów albo ktoś na zastępstwie. – O którą pacjentkę chodzi? Gifford chwilę nie odpowiadał. Usłyszałam szelest przerzucanych kartek. – Janet Kennedy. Zaklęłam pod nosem. Pilnie obserwowałam Janet. Dwadzieścia
kilo nadwagi, łożysko przodujące i na dobitkę Rh minus. Za sześć dni miała zaplanowaną cesarkę, ale najwidoczniej zaczęła rodzić wcześniej. Spojrzałam na zegar. Piętnaście po piątej. Chwilę się zastanawiałam. Łożysko przodujące, placenta praevia, to powikłanie ciąży, nieprawidłowo niskie zagnieżdżenie łożyska w macicy. Jeden z najczęstszych powodów krwawień z dróg rodnych w drugim i trzecim trymestrze ciąży oraz krwotoków w ostatnich dwóch miesiącach. Wzięłam głęboki wdech. – Zabierzcie ją na salę operacyjną. Może być krwotok śródoperacyjny, zawiadomcie bank krwi. Będę za dwadzieścia minut. Mój rozmówca rozłączył się akurat w chwili, gdy sobie przypomniałam, że Kenn Gifford to główny chirurg i ordynator szpitala Franklin Stone w Lerwick. Innymi słowy, mój szef. Przez pół roku był na urlopie, mniej więcej w czasie, gdy przyjechałam na Szetlandy. Chociaż to on zatwierdzał moje przyjęcie, nigdy się nie spotkaliśmy. Teraz miał patrzeć, jak przeprowadzam trudną operację, a istniało duże prawdopodobieństwo, że pacjentka jej nie przeżyje. I co ja sobie wyobrażałam? Że ten dzień gorszy już być nie może?
2
Dwadzieścia minut później byłam przebrana, odkażona i szłam na drugi blok operacyjny, kiedy nagle zatrzymał mnie stażysta. – O co chodzi? – Nie mamy krwi – odparł młody Szkot. – Brakuje AB minus. Wybałuszyłam oczy. Do cholery, co jeszcze może pójść nie tak? – Kpisz sobie – wydusiłam z siebie. Nie kpił. – To rzadka grupa. Dwa dni temu mieliśmy duży wypadek drogowy. Została nam tylko jedna jednostka, więcej nie ma. – No to, na rany boskie, ściągnijcie skądś. – Do wszystkiego, przez co przeszłam już tamtego dnia, doszło zdenerwowanie zabiegiem. W takich okolicznościach niestety nie stać mnie na uprzejmość. – Nie traktuj mnie jak idioty. Już zamówiliśmy. Ale helikopter nie może wystartować. Za bardzo wieje. Obrzuciłam go wściekłym spojrzeniem i pchnęłam drzwi do sali operacyjnej. W tym samym momencie potężny mężczyzna w niebieskim kitlu wykonał ostatnie nacięcie krocza Janet. – Ssak – rzucił. Odebrał od instrumentariuszki rurkę i wsunął w kanał rodny, żeby odciągnąć płyn owodniowy. Pomimo maski i czepka, które miał założone, od razu zauważyłam, że Kenn Gifford to mężczyzna wyjątkowej urody; nie przystojny, w zasadzie wręcz przeciwnie, ale jednak pociągający. Skóra nad maską jasna, taka, na której widać naczynka i która z wiekiem jest stale zaróżowiona. Gifford jeszcze tego wieku nie osiągnął, ale w sali było gorąco, więc i twarz miał czerwoną. Oczy małe i głęboko osadzone, z daleka ledwie widoczne, o trudnym do określenie kolorze, nawet z bliska. Nie były niebieskie ani brązowe, ani zielone, ani piwne. Raczej ciemne niż jasne, szare to chyba najbliższe prawdy. Pod nimi widniały duże półkoliste sińce. Dostrzegł mnie. Trzymając ręce na wysokości ramion, dał krok w tył i przywołał mnie ruchem głowy. Żeby Janet i jej mąż nie musieli oglądać drastyczniejszych fragmentów zabiegu, ustawiono przed nimi
ekran. Spojrzałam w dół. Musiałam skupić się wyłącznie na swoim zadaniu; z pewnością nie na Giffordzie, który stał krępująco blisko, tuż za moim lewym ramieniem. – Potrzebny będzie ucisk na podstawę – powiedziałam. Gifford obszedł stanowisko i stanął naprzeciwko mnie. Przebiegłam w myślach rutynową listę kontrolną: pozycja dziecka, ułożenie pępowiny. Podłożyłam ręce pod ciało i delikatnie je podważyłam. Gifford zaczął naciskać na brzuch Janet, ja w tym czasie drugą rękę wsunęłam pod pośladki dziecka. Lewą dłoń przesunęłam w górę, pod główkę i szyję, potem delikatnie – upominając się, że mam się nie spieszyć – wydobyłam na świat małego ludzika pokrytego śluzem i krwią. Poczułam tę sekundę czystych emocji – tryumfu, uniesienia i smutku jednocześnie – przez które szczypie mnie twarz, oczy zachodzą łzami, a głos drży. Ten stan szybko mija. Być może pewnego dnia tak przyzwyczaję się do sprowadzania na świat nowego życia, że ta energia w ogóle się nie pojawi, chociaż mam nadzieję, że tak nie będzie. Dziecko zaczęło płakać, a ja pozwoliłam sobie na uśmiech i sekundę rozluźnienia, zanim podałam je Giffordowi – który bardzo uważnie mnie obserwował. Wróciłam do Janet. Przecięłam pępowinę. – Chłopiec czy dziewczynka? W jakim jest stanie? – przypłynął głos matki zza ekranu. Gifford zaniósł dziecko Kennedym, żeby mogli je przytulić. Gdy już się przywitali z synem, zaczęło się badanie małego. Ja miałam zająć się matką. Ponad stołem pediatrycznym Gifford wykrzykiwał liczby do położnej, która wpisywała je do karty. – Dwa, dwa, dwa, jeden, dwa. Sprawdzał stan dziecka według skali Apgar, która pozwala ocenić stan noworodka zaraz po porodzie. Maleństwo Kennedych dostało dziewięć punktów; badanie miało być powtórzone jeszcze dwukrotnie, ale ja nie musiałam poznawać wyników. Wiedziałam, że mały Kennedy jest w całkiem niezłej formie. Tego samego nie mogłam powiedzieć o matce. Straciła dużo krwi, więcej niż byliśmy w stanie uzupełnić. I nadal krwawiła. Natychmiast po porodzie anestezjolog wstrzyknął Janet syntocinon. To lek podawany
rutynowo, aby zapobiec krwotokom w połogu. W większości przypadków działał. W bardzo nielicznych nie. Ten przypadek miał być jednym z tych nielicznych. Dopilnowałam porodu łożyska, a potem poprosiłam na bok swojego przełożonego. Przemierzył salę i stanęliśmy w pewnej odległości od Kennedych. – Ile krwi pana zdaniem straciła pacjentka? – Patrzyłam w bok, moje oczy były na wysokości barku Gifforda. – Kilka jednostek, może więcej. – W magazynie została nam dokładnie tylko jedna. Zaklął cicho. – Pacjentka ciągle krwawi – dodałam. – Nie może stracić więcej krwi. Podszedł do Janet. Popatrzył na nią, potem na mnie. Kiwnął głową. Obeszliśmy ekran i stanęliśmy przed małżeństwem. John trzymał syna, radość tryskała z każdego mięśnia w jego twarzy. Jego żona niestety nie wyglądała najlepiej. – Janet, słyszy mnie pani? Odwróciła się i nawiązała kontakt wzrokowy. – Janet, traci pani zbyt wiele krwi. Lek, który pani podaliśmy, nie powstrzymał krwawienia, będzie pani coraz bardziej słabła. Muszę przeprowadzić histeroktomię. Jej oczy rozszerzyły się w szoku. – Teraz? – spytał mąż; zrobił się biały jak ściana. Skinęłam głową. – Tak, teraz. Trzeba to zrobić jak najszybciej. – Spojrzał na Gifforda. – Pan też tak uważa? – Tak – odparł Gifford. – Pańska żona może umrzeć, jeśli tego nie zrobimy. Dość obcesowo, nawet na moje standardy, ale nie mogłam się nie zgodzić. Świeżo upieczeni rodzice popatrzyli na siebie. Potem John ponownie zwrócił się do Gifforda. – Może to zrobić pan? – Nie – odparł Gifford. – Pani Hamilton zrobi to lepiej.
Jakoś w to wątpiłam, ale to nie był właściwy moment na dyskusję. Obejrzałam się na anestezjolożkę. Skinęła głową, była już przygotowana, żeby zrobić znieczulenie ogólne, przy tym zabiegu nieodzowne. Pielęgniarka przyniosła formularz na zgodę na operację, John Kennedy i jego syn opuścili salę. Na krótko zamknęłam oczy, wzięłam głęboki wdech i zabrałam się do roboty. Dwie godziny później Janet Kennedy była osłabiona, ale w stabilnym stanie, wiatr się uspokoił i krew, której Janet nadal bardzo potrzebowała, już do nas leciała. Przypuszczałam, że z Janet będzie wszystko w porządku. Mały Kennedy, teraz już z imieniem Tamary, też czuł się dobrze i wyglądał świetnie, a John drzemał w krześle przy łóżku żony. Wzięłam prysznic i przebrałam się, ale czułam potrzebę, żeby zostać w szpitalu, aż dostaną krew. Zadzwoniłam do domu, ale Duncan nie dzwonił. Nie miałam pojęcia, czy policja wciąż u nas jest, czy nie. Gifford był w sali przez całą operację. W rozmowie z Kennedymi sprawiał wrażenie, że jest pewny moich umiejętności, ale podczas operacji cały czas bacznie mnie obserwował. Tylko raz się odezwał, rzucił ostro: „Proszę sprawdzić kleszcze, pani Hamilton”, w chwili gdy na sekundę straciłam koncentrację. Po operacji opuścił salę bez słowa; ufał mi przynajmniej na tyle, że uznał, iż dam sobie radę sama z zaszyciem. Naprawdę nie wiedziałam, czy jest ze mnie zadowolony, czy nie. Operacja przebiegła dość gładko, ale trudno określić, że przeprowadziłam ją zręcznie, a już na pewno nie elegancko. Wykonałam ją na miarę tego, kim byłam: zdenerwowaną lekarką świeżo po specjalizacji, która za wszelką cenę nie chce popełnić błędu. Nagle ogarnęła mnie złość na Gifforda. Powinien coś powiedzieć, nawet krytyka byłaby lepsza niż to, że wyszedł. Może nie przeprowadziłam operacji genialnie, ale na pewno spisałam się całkiem nieźle. Byłam zmęczona i niepocieszona i bardzo chciałam, żeby ktoś poklepał mnie po plecach w ramach wsparcia. Poszłam do siebie. Stanęłam przy oknie i przyglądałam się ludziom i samochodom na parkingu poniżej. Nagle zadzwonił telefon. Wzdrygnęłam się i szybko podeszłam do biurka. Pewnie krew przyjechała szybciej, niż się spodziewałam – tak sądziłam.
– Pani Hamilton, tu Stephen Renney. – Witam – odpowiedziałam dopiero po krótkiej chwili, żeby zyskać na czasie. Renney, Renney, powinnam znać to nazwisko. – Słyszałem, że panią ściągnięto. Jeśli nie jest pani zbyt zajęta, mam tu coś, w czym mogłaby mi pani pomóc. Istnieje szansa, żeby pani do mnie zajrzała? – Oczywiście – odparłam. – Coś ze sobą przynieść? – Nie, nie, wystarczy pani wiedza. Niech to pani nazwie dumą zawodową, a nawet zawodowym zarozumialstwem, ale wolałbym oddać kompletny raport, gdy przyjadą tutaj te szychy. Mam pewne podejrzenia, które mogą być istotne, i nie chcę, żeby jutro rano zgraja zadufanych dupków z kontynentu wyskoczyła mi z czymś, jakby dokonali wielkiego odkrycia. Nie miałam pojęcia, o czym mówi, ale już to wszystko słyszałam. Mieszkańcy wysp tak bardzo nie chcą być uważani za gorszych od specjalistów ze stałego lądu, że na Szetlandach dążenie do doskonałości, a nawet nadgorliwość, stały się normą. – Już do pana idę. – Gdzie pana znajdę? – W sali 103, na parterze – odpowiedział. Odłożyłam słuchawkę i wyszłam na korytarz. Dotarłam do schodów, zeszłam na sam dół i zaczęłam szukać numeru 103; po drodze minęłam radiologię, oddział pediatryczny i ostry dyżur. Nie umiałam sobie umiejscowić tej sali i nie miałam pojęcia, jaką dziedziną medycyny zajmuje się Stephen Renney. Wreszcie znalazłam. Weszłam do środka. Po drugiej stronie, całkowicie tarasując przejście, stali inspektor Dunn, sierżant Tulloch i Kann Gifford – nadal w stroju operacyjnym, choć już bez maski i czepka. Był tam też niski facet w okularach, z rzedniejącymi włosami, którego gdzieś już wcześniej widziałam. Domyśliłam się, że to Stephen Renney. Poczułam się jak skończona idiotka, w końcu sobie przypomniałam, że to szpitalny patolog. A w sali numer 103 mieści się kostnica.
3
Ten niski wyszedł naprzód i wyciągnął kościstą dłoń. Na nadgarstku miał ślady egzemy. Uścisnęłam mu rękę; była tak zimna, że ledwie się powstrzymałam, żeby się nie wzdrygnąć. – Pani Hamilton, Stephen Renney. Bardzo dziękuję, że pani przyszła. Właśnie tłumaczyłem detektywom, że w interesie rzetelności naprawdę potrzebuję… Drzwi otworzyły się znowu i sanitariusz wtoczył nosze na kółkach. Żeby mógł nimi przejechać, wszyscy musieliśmy przesunąć się pod ścianę. Odezwał się Gifford. Teraz, już bez napięcia z sali operacyjnej, zwróciłam uwagę, że głos ma głęboki, szlachetny, po góralsku melodyjny. Zanim się tu przeprowadziłam i zaczęłam regularnie słyszeć podobne głosy, zawsze wywoływały mrowienie na mojej skórze i uśmiech na twarzy. To taki głos typu „och, tylko nie przestawaj mówić”. – Może na chwilę przenieślibyśmy się do twojego gabinetu, Stephen? Gabinet Renneya był mały, bez okna i nieskazitelnie czysty. Na ścianie wisiało kilka obrazków. Przed biurkiem stały, zbyt blisko siebie, dwa pomarańczowe plastikowe krzesła. Renney wskazał na nie, zerkając od sierżant Tulloch do mnie i z powrotem. Tulloch pokręciła głową. Ja też nie usiadłam. Ze sztywnym uśmiechem Renney klapnął na fotel za biurkiem. – To całkowicie wbrew zasadom. – Tulloch zwracała się do inspektora, a jednocześnie pokazywała na mnie. Prawdopodobnie miała rację, ale nie lubię, kiedy mówi się o mnie „to”; od razu się najeżam. – Ale pani Hamilton nie zalicza się chyba do grona podejrzanych? – zauważył Gifford i uśmiechnął się do mnie. Byłam zaskoczona i zaintrygowana faktem, że jak na mężczyznę, a zwłaszcza jak na chirurga, nosi długie włosy. W świetle elektrycznych lamp były jasnozłote. Brwi i rzęsy miał płowe, co za jednym zamachem podważało wszelkie ewentualne roszczenia – do których inaczej miałby prawo – aby uważać go za atrakcyjnego faceta, w tradycyjnym sensie. – Na Szetlandach jest dopiero od pół roku – kontynuował. – A z
tego, co mówicie, wynika, że nasza koleżanka z sali obok to raczej kandydatka do Muzeum Brytyjskiego. Jak myślisz, Andy? Epoka brązu? Żelaza? – Uśmiechał się, chociaż niezbyt życzliwie. Odnosiłam wrażenie, że Andy Dunn nie potrafiłby odróżnić epoki brązu od żadnej innej i że Gifford doskonale o tym wie. – Cóż, właściwie… – zaczął Stephen Renney, dość cicho, jakby się bał Gifforda. – Coś koło tego – potwierdził Dunn. Uderzyło mnie, jak bardzo on i Gifford są do siebie podobni: potężni, z jasną karnacją, raczej brzydcy. Zresztą wielu innych znanych mi mężczyzn z Szetlandów wygląda jak oni. Jakby od czasów norweskich najazdów pula genetyczna przetrwała tu w stanie niemal nienaruszonym. – To nie byłby pierwszy taki przypadek – tłumaczył Dunn. – Torfowiska mają złą sławę. Pamiętam sprawę z Manchesteru z lat osiemdziesiątych. Policja zidentyfikowała ciało jako zwłoki kobiety, którą ponoć dwadzieścia lat wcześniej zamordował mąż. Zatrzymali tego człowieka i on się przyznał. Ale na końcu okazało się, że zwłoki miały dwieście lat. I na dodatek były zwłokami faceta. Spojrzenie sierżant Tulloch przeskakiwało od jednego wyspiarza do drugiego. – Ale, jeśli mógłbym… – próbował wtrącić coś Renney. – Kiedyś widzieliśmy człowieka z Tollund – przerwał mu Gifford. – Pamiętasz tę wycieczkę w liceum do Danii, Andy? Absolutnie niesamowite. Pochodził z okresu przedrzymskiego epoki żelaza, a miał zarost, widać było zmarszczki, no wszystko. Był świetnie zakonserwowany. Zachowała się nawet zawartość żołądka. Nie byłam w najmniejszym stopniu zaskoczona tym, że Gifford i Dunn znają się już z liceum. Szetlandy są małe. Zdążyłam się przyzwyczaić, że tu wszyscy znają wszystkich. – No właśnie – potwierdził Dunn. – Wezwaliśmy antropologa sądowego. Może potwierdzi nasze przypuszczenia. Byłoby dobrze ze względu na turystów. – Panie inspektorze… – zaczęła Tulloch. – Naprawdę uważam, że… – jęknął Renney.
– Och, na rany boskie! – warknęłam. – Ona nie jest z epoki żelaza. Dunn odwrócił się w moją stronę, jakby dopiero sobie przypomniał, że tam jestem. – Z całym szacunkiem… – zaczął. – Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę – przerwałam mu. – Ale o ile mi wiadomo, kobiety z okresu przedrzymskiego epoki żelaza nie malowały paznokci u nóg. Dunn miał minę, jakbym go spoliczkowała. Tulloch leciutko się uśmiechnęła, ale szybko przywołała się do porządku. Gifford zesztywniał, wyrazu jego twarzy nie potrafiłam jednak odczytać. Stephen Renney wyglądał, jakby mu po prostu ulżyło. – To właśnie chciałem państwu przez cały czas powiedzieć. To nie jest znalezisko archeologiczne. Zdecydowanie nie. Torf może wprowadzać w błąd. Macie państwo rację, że ma niezwykłe właściwości konserwujące, ale na palcach u nóg i u rąk zmarłej widnieją ślady po lakierze. I jest jeszcze uzębienie. Widać tam bardzo współczesną robotę dentystyczną. Usłyszałam, że Gifford obok mnie ciężko wzdycha. – W porządku, mów, co masz do powiedzenia, Stephen – rzucił. Doktor Renney otworzył teczkę z dokumentami, jedyną, jaka leżała na jego biurku. Spojrzał w górę. Zastanawiałam się, czy czuje się niekomfortowo, że musi patrzeć na nas z dołu, ale był tak niski, że prawdopodobnie do takiej perspektywy przywykł. – Rozumiecie państwo, że ciało przywieziono nam zaledwie trzy godziny temu. To bardzo wstępny raport. – Oczywiście – uspokoił go Gifford, choć w jego głosie pobrzmiewało zniecierpliwienie. – Czego się dowiedziałeś jak dotąd? Zauważyłam, że Dunn rzucił Giffordowi ostre spojrzenie; oficjalnie śledztwo prowadziła policja, ale szpital to teren Gifforda. Ciekawe, czy wkrótce zobaczymy starcie tytanów, pomyślałam. Stephen Renney oczyścił gardło chrząknięciem. – To, co tu mamy – zaczął – to szczątki kobiety w wieku między dwadzieścia pięć a trzydzieści pięć lat. Torf zabarwił skórę, ale dobrze przyjrzałem się twarzy, strukturze kości i czaszce… i jestem prawie pewien, że denatka była rasy białej. Mam również prawie stuprocentową
pewność, że nie zmarła z przyczyn naturalnych. Cóż, jeśli kiedykolwiek spotkałam się z niedopowiedzeniem, to właśnie w tym momencie. – To z jakich? – spytał Gifford. Odwróciłam się, żeby na niego spojrzeć. Chciałam widzieć, jak przyjmie odpowiedź. Doktor Renney znowu odchrząknął. Kątem oka zobaczyłam, że zerka w moją stronę. – Ofiara zmarła na skutek silnego krwotoku po tym, jak wycięto jej serce. Giffordowi podskoczyła głowa, pobladł. – Jezus Maria! – sapnął. Dwoje policjantów nie zareagowało. Tak jak ja, widzieli już zwłoki. Renney najgorsze miał już za sobą, więc trochę się rozluźnił. – Seria cięć, jakieś dziesięć, może w sumie dwanaście, bardzo ostrym narzędziem – kontynuował. – Powiedziałbym: chirurgicznym, ale może to był nóż rzeźnicki. – Przez klatkę piersiową? – spytał Gifford. Wiadomo, chirurg. Nie przychodziło mi na myśl żadne zwykłe narzędzie chirurgiczne, którym dałoby się przedrzeć przez mostek. Giffordowi też nie, sądząc po tym, jak zmarszczył brwi. Renney pokręcił głową. – Klatka piersiowa została otwarta najpierw – wyjaśnił. – Hm… podważono ją jakimś tępym narzędziem. Głęboko w gardle rosła mi gula. Pomarańczowe plastikowe krzesło przede mną nagle zaczęło wyglądać bardzo zachęcająco. – Czy to serce mogło być ponownie wykorzystane? – spytała Dana Tulloch. – Czy zamordowano ją, bo ktoś potrzebował jej serca? Patrzyłam na panią sierżant i w myślach podążałam za jej tokiem rozumowania. O takich rzeczach się słyszało: że porywano ludzi, którym usuwano narządy; że potajemnie organizowano nielegalne operacje, opłacane przez ludzi o słabym zdrowiu, ale z wypchanymi portfelami. To się zdarzało, ale tylko w odległych państwach o dziwnie brzmiących nazwach, gdzie ludzkie życie, zwłaszcza biedoty, się nie liczy. Nie tutaj.
Nie w Wielkiej Brytanii i z pewnością w ogóle nie na Szetlandach, najbezpieczniejszym miejscu do życia i pracy w Zjednoczonym Królestwie. Renney nie odpowiedział od razu; przez chwilę przeglądał notatki. – Przypuszczam, że nie – odezwał się w końcu. – Żyła główna dolna została usunięta bardzo umiejętnie. Tak samo żyły płucne. Ale już pień płucny i aorta wstępująca są bardzo poszarpane. Jakby ktoś dokonał kilku nieudanych prób. To nie były żniwa. Widać tu rękę kogoś z podstawową znajomością anatomii, ale nie rękę chirurga. – No to mi się upiekło – zażartował Gifford. Tulloch zgromiła go wzrokiem. Ja, żeby powstrzymać chichot, przygryzłam bok dolnej wargi. Byłam zdenerwowana, to wszystko, bo naprawdę nic tu do żartów. – Przeprowadziłem kilka szybkich testów. W krwi zmarłej jest bardzo wysoki poziom propofolu – ciągnął Renney. Spojrzał na inspektora Dunna. – Prawie na pewno była mocno odurzona, kiedy to się stało. – I całe szczęście – rzuciła sierżant Tulloch, która nadal przeszywała wściekłym wzrokiem Gifforda. – Jak łatwo dostępny jest ten pro… – zaczęła. – Propofol – pomógł Renney. – Cóż, w aptece się go nie kupi, ale to dość powszechnie stosowany dożylny środek usypiający. Każdy, kto pracuje w szpitalu, nie miałby większych problemów. Może ktoś z firmy farmaceutycznej. – W tych czasach prawie wszystko można dostać na czarnym rynku – zauważył Dunn. Popatrzył na Tulloch. – Nie podążajmy tym tropem, bo to raczej ślepa uliczka. – Znalazłem też ślady otarć na nadgarstkach, ramionach i na kostkach – ciągnął Renney. – Powiedziałbym, że przed śmiercią dość długo trzymano ją skrępowaną. Miałam dość zgrywania bohaterki. Dałam krok i usiadłam. Renney przechwycił moje spojrzenie i się uśmiechnął. Chciałam się zrewanżować, ale nie wyszło mi najlepiej. – W porządku, znamy sposób – rzucił Gifford. – Jakieś sugestie co do czasu?
Pochyliłam się. Jak tylko nie skupiałam się na czymś innym, to pytanie wracało i dręczyło mnie całe popołudnie. Zanim wybrałam położnictwo, przez jakiś czas rozważałam pomysł, żeby zająć się patologią, i nawet przeszłam podstawowe szkolenie. Dzięki temu miałam trochę lepsze pojęcie niż przeciętna osoba o procesie rozkładu. Po pierwsze, żelazna zasad: rozkład zaczyna się z chwilą zgonu. Potem wszystko zależy od: stanu ciała – jego rozmiaru, ciężaru, ran i uszkodzeń; od tego, gdzie się znajduje – w pomieszczeniu czy na zewnątrz; od obecności padlinożerców i owadów; od tego, czy ciało było pogrzebane, czy zabalsamowane. Weźmy dla przykładu zwłoki porzucone w lesie w klimacie umiarkowanym, takim, jaki panuje na Wyspach Brytyjskich. Po śmierci związki chemiczne i enzymy obecne w ciele wspólnie z bakteriami gnilnymi zaczną rozkładać tkankę. Między czwartym a dziesiątym dniem po śmierci zwłoki zaczynają gnić. Do wewnętrznych jam przedostają się płyny ustrojowe i następuje produkcja gazów. Ciśnienie, które się wtedy wytwarza, rozdyma ciało. Od dziesiątego do dwudziestego dnia zwłoki osiągają stadium rozkładu czarnego. Rozdęte ciało zapada się, odsłonięte części ciemnieją i zaczynają wydawać silną woń gnicia. Gdzieś około pięćdziesiątego dnia znikają resztki tkanek, zwłoki wysychają, a kwas masłowy nadaje im serową woń. Części stykające się z podłożem fermentują i pokrywają pleśnią. W rok po śmierci zwłoki osiągają stadium rozkładu suchego, zostają z nich już tylko kości i włosy. W końcu również i włosy znikają, zjedzone przez ćmy i bakterie, i pozostaje sam szkielet. Albo inny przykład. Ciało zamrożone w alpejskim lodzie, niewystawione na działanie promieni słonecznych ani nieuszkodzone przez ruchy lodowca, może się zachować w stanie idealnym setki lat. Z drugiej strony, złożone w nadziemnej krypcie podczas nowoorleańskiego lata najprawdopodobniej rozłoży się niemal doszczętnie w ciągu zaledwie trzech miesięcy. A potem mamy torf. Znowu mówił Stephen Renney. – Tak, no właśnie: czas. Kiedy nastąpił zgon? Kiedy ją zakopano?
Pytanie za milion dolarów. Za plecami usłyszałam gwałtowne sapnięcie i trochę mi się zrobiło żal sierżant Tulloch. Stephen Renney bawił się naszym kosztem chyba odrobinę zbyt dobrze. Nie podobało mi się to i zgadywałam, że Tulloch też nie jest zachwycona. – Zresztą również ogromnie interesujące, bo standardowe obliczenia dotyczące procesu rozkładu nie mają żadnego zastosowania, gdy do równania wprowadzimy czynnik „torf”. Widzicie państwo: w typowym torfowisku, zwłaszcza na tutejszych wyspach, mamy połączenie niskie temperatury, nieobecności tlenu, który, jak wiemy, jest niezbędny dla większości bakterii, żeby mogły się rozmnażać, i mamy również antybiotyczne właściwości substancji organicznych, łącznie z kwasem humusowym, obecnym w wodach torfowisk. – Nie jestem pewna, czy za panem nadążam, panie Renney – wtrąciła się sierżant Tulloch. – W jaki sposób substancje organiczne mogą spowalniać rozkład? Renney popatrzył na nią rozpromienionym wzrokiem. – Cóż, weźmy choćby mech torfowiec. Gdy bakterie gnilne uwalniają enzymy trawienne, torfowiec wchodzi z nimi w reakcję i je blokuje. Proces nagle staje. – Masz niezwykle rozległą wiedzę, Stephen – zauważył Gifford. Renney spiekł raka. – Cóż, trochę się interesuję archeologią. Jestem takim amatorskim Indianą Jonesem. Po części dlatego przyjąłem tę posadę. Obfitość znalezisk na tych wyspach jest, no cóż… tak czy owak byłem zmuszony lepiej się zapoznać z charakterystyką torfowisk. Po przyjeździe sporo się o nich naczytałem. Poza tym, jak tylko są prowadzone jakieś wykopaliska, zgłaszam się na ochotnika do pomocy. Zaryzykowałam ukradkowe spojrzenie za siebie, na sierżant Tulloch. Chciałam się przekonać, jak przyjęła przyrównanie myszowatego Stephena Renneya do Harrisona Forda. Na jej twarzy nie dostrzegłam nawet cienia uśmiechu. – Jestem pewien, że pani Hamilton mnie poprawi, jeśli coś poplączę – odezwał się nagle inspektor Dunn, a ja aż podskoczyłam – ale lakier do paznokci był chyba używany również przez cały miniony wiek.
Czyli zwłoki kobiety mimo wszystko mogły leżeć w tym dole od kilku dekad? Tulloch rzuciła swojemu szefowi szybkie spojrzenie; jej czoło przecinały cienkie bruzdy. – Cóż, nie, nie sądzę – odpowiedział Renney tonem, nie wiedzieć czemu, jakby za coś przepraszał. – Widzi pan, choć torf faktycznie może konserwować tkankę miękką, to jednak nie odnosi się to do kości i zębów. Nieorganiczny składnik kości, hydroksyapatyt, w torfie jest rozkładany przez kwas humusowy. Zostaje kolagen kostny, który potem się kurczy i deformuje pierwotny kształt kości. Kolejna rzecz: palce dłoni i stóp – Renney zerknął na mnie – choć same w sobie zachowane, mogą się odłączyć od ciała. Pobrałem próbki kości i obejrzałem zęby i mogę w zasadzie stwierdzić, że nie natknąłem się na oznaki tego procesu. Paznokcie zmarłej są w stanie nienaruszonym. W oparciu choćby o tę jedną rzecz, powiedziałbym, że kobieta nie mogła leżeć w ziemi dłużej niż dekadę, prawdopodobnie było to krócej niż pięć lat. – Wygląda zatem, że może pani jednak uchodzić za podejrzaną, pani Hamilton – wycedził Gifford za moimi plecami. Postanowiłam go zignorować. Zaalarmowany, Renney szybko na niego spojrzał. – Nie, nie, naprawdę nie sądzę. – Znowu popatrzył w dół i zaczął wertować notatki. – Jest coś jeszcze, o czym muszę państwu powiedzieć. Ach tak, kiedy dowiedziałem się, że zwłoki przyjeżdżają, zrobiłem szybkie rozeznanie w Internecie na temat wsi, w której mieszka pani Hamilton. Tresta, tak się chyba nazywa? Czekał, aż potwierdzę. Kiwnęłam głową. – No tak. Cóż, chciałem sprawdzić, czy ten teren ma jakąś historię znalezisk na torfowiskach. Nie ma, ale natknąłem się na coś bardzo interesującego. Czekał na naszą reakcję. Byłam ciekawa, które z nas się odezwie. Sama jakoś nie miałam na to ochoty. – Cóż to było takiego? – Gifford teraz już nie krył zniecierpliwienia. – Na tym obszarze w styczniu 2005 roku miała miejsce silna burza na morzu. Towarzyszyły jej potężne huragany i wysokie fale. Woda
pokonała wały przeciwpowodziowe… słabe, bo słabe, ale pokonała. Cały teren na kilka dni zalało. Mieszkańców trzeba było ewakuować, zginęły setki zwierząt gospodarskich. Pokiwałam głową. Słyszeliśmy o tym, kiedy z Duncanem kupowaliśmy dom. Ludzie mówili, że taka katastrofa występuje raz na tysiąc lat, więc się nie przejęliśmy. – Jakie to ma znaczenie dla nas? – spytałam. – Jeśli torfowisko zostanie zalane – zaczął wyjaśniać Renney – przez wodę morską lub z powodu obfitych opadów, jego właściwości konserwujące słabną. Tkanka miękka, organy wewnętrzne, psują się, a kości wapnieją. Gdyby nasz obiekt znajdował się w ziemi w czasie sztormu, spodziewałbym się, że byłby w dużo gorszym stanie, niż jest. – Dwa i pół roku – zastanawiał się głośno Gifford. – Przedział czasowy nam się zawęża. – To wszystko trzeba potwierdzić – wtrącił się Dunn. – Oczywiście, oczywiście – z zapałem przytaknął Renney. – Zerknąłem też na zawartość jej żołądka. Jadła na kilka godzin przed śmiercią. Znalazłem ślady mięsa i sera, jakieś pozostałości po ziarnach, być może z pieczywa pełnoziarnistego. A także coś, czego identyfikacja trochę mi zajęła. Przerwał; nikt się nie odzywał, ale tym razem wystarczała mu chyba nasza pilna uwaga. – Jestem prawie pewien, że to pestki truskawek. Samych owoców nie znalazłem, szybko są trawione, ale co do pestek jestem prawie pewien. To, w moim przekonaniu, sugerowałoby zgon wczesnym latem. – Truskawki są dostępne przez cały rok – zauważyłam. – Właśnie – rzucił krótko Renney; był zachwycony. – Ale te pestki są niezwykle małe. Mniej niż ćwierć rozmiaru zwyczajnych pestek truskawek. Co może wskazywać… Patrzył na mnie, a ja na niego, głupkowato, bo nie miałam zielonego pojęcia, do czego zmierza. – Dzikie truskawki, poziomki – rzucił cicho Gifford. – Właśnie – powtórzył Renney. – Maleńkie dzikie truskawki. Na wyspach rosną wszędzie, ale bardzo krótko. Krócej niż miesiąc. – Późnym czerwcem i na początku lipca – dopowiedział Gifford.
– Początek lata 2005 roku – mruknęłam. Przy okazji pomyślałam, że błędnie oceniłam Renneya. Był zarozumiały i irytujący, mimo to bardzo sprytny. – Tak, być może. Klucz do zagadki tkwi w procesie garbowania. Materia nie ulega zabarwieniu zaraz po umieszczeniu w torfie; cały proces trochę trwa. Ale nasz obiekt jest całkowicie zabarwiony, co oznacza, że kwasy miały czas, żeby przesiąknąć przez płótno i zabarwić skórę. Decydujące pytanie: ile taki proces trwa? Zamierzam się tym zająć już dzisiaj. – Dziękujemy – rzuciła Tulloch takim tonem, jakby mówiła szczerze. Poziomki. Jak na ostatni posiłek to całkiem nieźle. Kobieta jadła poziomki, a potem, kilka godzin później, ktoś wyciął jej serce. Zaczęło mnie mdlić. Zaspokoiłam makabryczną ciekawość i teraz chciałam wyjść. Niestety musiałam jeszcze odegrać swoją rolę. – Do czego mnie pan potrzebuje, doktorze Renney? – spytałam. – Stephen – poprawił. – Chciałbym coś z panią skonsultować. Coś z pani dziedziny. – Zmarła była w ciąży? – szybko zareagowała Tulloch. Pokręcił głową. – Nie, to bym zauważył sam. Raczej trudno przeoczyć płód w macicy, nawet bardzo mały. – Wyglądało na to, że czeka, aż coś powiem. – Jak duża jest? – spytałam. – Mniej więcej piętnaście centymetrów średnicy. Kiwnęłam głową. – Prawdopodobne – rzuciłam. – Muszę ją obejrzeć, żeby mieć pewność, ale może… Odwróciłam się do inspektora Dunna. – O co chodzi? – zdezorientowany przeskakiwał wzrokiem ode mnie do Renneya. – Ofiara urodziła dziecko – oznajmił Renney. – Czego nie potrafię ustalić, a co, mam nadzieję, będzie potrafiła pani Hamilton, to na ile przed śmiercią się to wydarzyło. – Zaraz po porodzie macica zaczyna się kurczyć. Zwykle to trwa
od tygodnia do trzech. Ogólnie im młodsza kobieta i im zdrowsza, tym szybciej to przebiega. Jeśli macica jest wciąż powiększona, oznacza to, że zmarła urodziła niedługo przed śmiercią – wyjaśniłam. – Nie macie państwo nic przeciwko temu, żeby pani Hamilton obejrzała zwłoki? – spytał Renney. Tulloch strzeliła oczami w stronę przełożonego. Ten uniósł nadgarstek, sprawdził godzinę i zerknął na Gifforda. – Przyjeżdża nadinspektor Harris, żeby przejąć dowodzenie? – spytał Gifford. Andy Dunn spochmurniał i kiwnął głową. – Na kilka dni – mruknął. Naturalnie nie miałam pojęcia, kto to jest nadinspektor Harris, ale zakładałam, że jakaś szycha ze stałego lądu. Sądząc po tym, jak szybko wcześniej zjawili się w moim domu, domyślałam się, że inspektor Dunn i sierżant Tulloch są miejscowi i że wkrótce zostaną odstawieni na boczny tor. Biorąc pod uwagę małą liczbę poważnych przestępstw na Szetlandach, musiało to być dla nich ogromnie frustrujące. Jedno spojrzenie na twarz Tulloch powiedziało mi, że mam rację. W przypadku Dunna nie byłam już taka pewna. Jego mina wyrażała strapienie. – Nie zaszkodzi się dowiedzieć – stwierdził Gifford. – Czujesz się na siłach, żeby to zrobić, Toro? Nigdy w życiu nie czułam się mniej na siłach. Skinęłam głową. – Oczywiście. Chodźmy. Przebraliśmy się w fartuchy, umyliśmy ręce, każde patrzyło, czy pozostali dopełnili wymaganych procedur. Założyliśmy rękawiczki, maski i czepki i przeszliśmy za Stephenem Renneyem do prosektorium. Zajęło nam to kwadrans, a ja miałam absurdalne uczucie, że musimy się spieszyć, że czas ucieka, że musimy się z tym uwinąć, zanim przyjadą dorośli i położą kres naszym harcom. Leżała na stalowych noszach na środku pokoju wyłożonego białymi kafelkami. Płócienny całun został usunięty i była naga. Wyglądała jak posąg, piękny brązowy posąg; prawie jak rzeźba z brązu, który nieco zmatowiał. Bez mojej woli nogi same poniosły mnie ku jej głowie.
Była piękna, pomyślałam, chociaż trudno było o pewność. Twarz miała drobną, rysy delikatne, bliskie perfekcji w swej regularności. Ale piękno to coś o wiele więcej niż idealne rysy; ta wyjątkowa mieszanka koloru, światła i ciepła, która nadaje twarzy piękno, u zwłok jest zupełnie nieobecna. Miała bardzo długie włosy; tak długie, że spływały po bokach noszy. Skręcały się długimi spiralami; to był ten rodzaj włosów, o jakich posiadaniu marzyłam jako dziecko. Coraz trudniej mi było patrzeć na jej twarz, przeszłam dalej. Chociaż w przeszłości uczestniczyłam w sekcjach zwłok – fundamentalna część studiów medycznych – jeszcze nigdy nie widziałam ofiary morderstwa. Ale nawet gdybym widziała, nie sądzę, żeby cokolwiek przygotowało mnie na widok takich obrażeń. Doktor Renney wykonał na brzuchu nacięcie w kształcie litery Y, by zbadać organy wewnętrzne. Nacięcie było zaszyte niedbale, została brzydka, szpecąca szrama. Klatka piersiowa wyglądała jeszcze gorzej, ale w tym przypadku doktor Renney nie ponosił za to odpowiedzialności. Między piersiami widniała głęboka rana, okrągła, o średnicy mniej więcej pięciu centymetrów. Domyślałam się, że to w tym miejscu użyto tępego narzędzia. Spróbowałam sobie wyobrazić, ile siły trzeba, żeby zadać taki cios. Dobrze, że doktor Renney powiedział nam o propofolu. Z rany po obu stronach ciągnęły się wertykalne poszarpane rozcięcia, sięgały prawie do szyi i w dół aż do pasa, gdzie siłowe otwieranie klatki poszarpało skórę. Przełknęłam ślinę. Kiedy ją znalazłam, klatka piersiowa nie była domknięta. Widziałam wewnętrzne okaleczenia, brak organu wyraźnie rzucał się w oczy. Skłaniałam się, żeby przyznać rację Renneyowi. Tak usunięte serce nie nadawało się do ponownego użytku. W pomieszczeniu zaległa cisza. Uświadomiłam sobie, że wszyscy czekają na to, co powiem. – Tu jest – powiedział Renney zza moich pleców. Trzymał stalowe naczynie. Zaniósł je na blat biegnący wzdłuż trzech ścian prosektorium. Poszłam za nim. Tulloch stanęła po mojej lewej, Gifford krok za mną. Nad prawym uchem słyszałam jego oddech. Dunn trzymał się z dala.
Zebrałam się w sobie i podniosłam macicę. Była cięższa i większa, niż można było się spodziewać u tak drobnej kobiety. Położyłam ją na wadze. Pięćdziesiąt trzy gramy. Doktor Renney podał mi linijkę. Zmierzyłam długość i szerokość w najszerszym miejscu, na wierzchu. Już była nacięta, otworzyłam ją. Jama duża, warstwy mięśni grubsze i wyraźniejsze niż w macicy kobiety, która nigdy nie rodziła. Cały proces zajął około trzech minut. Kiedy uznałam, że zrobiłam wszystko, co należy, odwróciłam się do Renneya. – Tak – powiedziałam. – Urodziła tydzień do dziesięciu dni przed śmiercią. Bardziej precyzyjna być nie mogę. – Spojrzałaby pani jeszcze na jej piersi? – poprosił Renney zachwycony, bo wyszło, że miał rację. Przełknęłam poirytowanie. To jego praca; nic dziwnego, że chce być dokładny. Wróciłam do noszy. Ofiara była szczupła, ale teraz, gdy wiedziałam, czego szukam, dostrzegłam kilka wałeczków ciążowego tłuszczu na biodrach. Skóra na brzuchu rozciągnięta, piersi zbyt duże, biorąc pod uwagę posturę. Podeszłam bliżej i przeciągnęłam dłonią po prawej; lewa była za bardzo pokiereszowana. Kanały mlekowe powiększone, sutki duże i miejscami popękane. Kiwnęłam głową. – Karmiła – oznajmiłam. Głos mi drżał, ale miałam to gdzieś. Nie mogłam spojrzeć na nikogo z obecnych. – To wszystko? – spytałam. Renney się zawahał. – Cóż, zastanawiałem się… – Spojrzał na ciało. O nie, nie zbadam pochwy. Wiedziałam, co bym znalazła. – Może powinniśmy zostawić to już innym – zasugerowałam. Przez chwilę milczał. – Jest jeszcze jedno, co państwo detektywi powinni zobaczyć. Pomoże mi ją pani obrócić? Gifford przechwycił moje spojrzenie. – Ja to zrobię – zaoferował się i wysunął naprzód. Przeszedł do głowy noszy, dłonie w gumowych rękawiczkach wsunął pod ramiona zmarłej. Stephen Renney złapał ją w biodrach, odliczył: trzy, dwa, jeden, obracamy, i kobieta już leżała na brzuchu. Zobaczyliśmy jej szczupłe
plecy, nakrapiane piegami ramiona, długie szczupłe nogi i krągłe pośladki. Nikt się nie odezwał. Dwoje policjantów podeszło bliżej i – nie mogłam się powstrzymać – ja również. – A to co takiego, do diabła? – odezwał się w końcu Gifford. Na plecach ofiary widniały wycięte symbole, trzy: pierwszy między łopatkami, drugi na wysokości talii i trzeci na krzyżu. Wszystkie kanciaste, składały się z prostych linii; dwa symetryczne w pionie, trzeci nie. Pierwszy, ten między łopatkami, przypominał mi trochę chrześcijański znak ryby.
Drugi, w pasie, tworzyły dwa trójkąty, które stykają się podstawami; trochę jak dziecięcy rysunek latawca na sznurku.
Trzeci to były tylko dwie proste linie, dłuższa biegnąca ukośnie od punktu tuż nad prawą kością biodrową do zagłębienia między pośladkami, krótsza ją przecinała.
Najdłuższa linia każdego symbolu miała około piętnastu centymetrów. – Rany są bardzo płytkie – oznajmił Renney. Tylko jego nie sparaliżował widok nacięć. – Bolesne, ale nie zagrażałyby życiu. Zadane bardzo ostrym nożem. Znów przychodzi mi na myśl skalpel. – Zerknął na Gifforda. Ja też. Gifford wciąż wpatrywał się w plecy kobiety. – Zadane za życia? – spytała Tulloch. Renney skinął głową. – O tak. Trochę krwawiły, później zdążyły się nieco zabliźnić. Powiedziałbym, że goiły się nawet dzień lub dwa, zanim zmarła.
– To by wyjaśniało, dlaczego musiała być skrępowana – zauważył Dunn. Tulloch spojrzała w dół, potem na sufit, dłonie miała zaciśnięte w pięści. – Ale co to są, te symbole? – znowu spytał Gifford. – Runy – powiedziałam. Wszyscy odwrócili się do mnie. Gifford przymrużył swoje już i tak głęboko osadzone oczy i przechylił głowę, jakby pytał: „Co takiego?”. – Runy wikingów – rozwinęłam odpowiedź. – Mam takie w piwnicy u siebie w domu. Wyrzeźbione w kamieniu. Mój teść je zidentyfikował. Całkiem nieźle zna lokalną historię. – Wie pani, co oznaczają? – spytała Tulloch. – Nie mam pojęcia – przyznałam. – Wiem tylko tyle, że to jakieś starodawne pismo sprowadzone przez Norwegów. Można je zobaczyć w wielu miejscach na tych wyspach, kiedy ktoś się orientuje, jak wyglądają i czym są. – Pani teść wiedziałby, co oznaczają? – pytała dalej Tulloch. Kiwnęłam głową. – Prawdopodobnie. Dam pani jego numer. – Fascynujące – rzucił Gifford, najwyraźniej nie mógł oderwać wzroku od kobiety. Ściągnęłam rękawiczki i pierwsza opuściłam prosektorium. Tulloch wyszła zaraz za mną. – No to, co teraz? – zagaił Kenn Gifford, kiedy nasza czwórka szła korytarzem do szpitalnego wyjścia. – Zaczniemy przeczesywać listę osób zaginionych – odparł Dunn. – Damy do przebadania lakier, sprawdzimy, gdzie został wyprodukowany, może nawet uda nam się dowiedzieć, z jakiej pochodził partii, gdzie go sprzedawano. To samo z płótnem, w które była zawinięta. – Z DNA, danymi stomatologicznymi oraz informacją o ciąży, powinniśmy szybko ustalić, kim jest – dodała Tulloch. – Na szczęście mamy tu dość mało mieszkańców. – Oczywiście mogła w ogóle nie pochodzić z wysp – zauważył inspektor Dunn. – Tyle że tu było wygodnie pozbyć się zwłok. Możliwe,
że nigdy się nie dowiemy kto to. Ścisnęło mnie w żołądku. Taka opcja wydawała mi się zupełnie nie do zaakceptowania. Nigdy nie zaznałabym spokoju, gdybym się nie dowiedziała, kim jest zmarła, i jakim cudem, do cholery, znalazła się na mojej ziemi. – Z całym szacunkiem, sir, ale jestem przekonana, że ofiara pochodziła stąd – oświadczyła Tulloch. Na jej twarzy malowało się oczywiste zdumienie. – Po co ktoś miałby tu przyjeżdżać i zakopywać zwłoki, skoro między nami a stałym lądem są całe mile oceanu? Wystarczyło wrzucić ją do wody. Przyszło mi na myśl, że gdybym to ja kogoś zamordowała, właśnie tak bym zrobiła. Szansa znalezienia obciążonych zwłok, wyrzuconych za burtę kilometr czy trochę więcej od brzegu, byłaby o wiele mniejsza niż odkrycia zwłok zakopanych na polu. W tym momencie pagery, mój i Gifforda, odezwały się równocześnie. Przybyła krew dla Janet Kennedy. Policjanci podziękowali nam i odeszli. Pojechali na lotnisko, na spotkanie z ekipą ze stałego lądu. Godzinę później, gdy już wszystko poszło dobrze, wróciłam do swojego gabinetu. Starałam się zebrać energię na powrót do domu. Przez okno patrzyłam, jak wraz z nadciągającą od morza nawałnicą chmur robi się coraz ciemniej. W szybie widziałam swoje niewyraźne odbicie. Między łopatkami umiejscowił mi się ostry, przeszywający ból. Obydwiema rękami sięgnęłam w tył, żeby rozmasować plecy. W tej samej chwili na moje ramiona opadły dwie dłonie, ciepłe i duże. Zamiast się przestraszyć i, jak to się mówi, wyskoczyć ze skóry, rozluźniłam się i wysunęłam swoje dłonie spod tych większych. – Wyciągnij ręce w górę tak wysoko, jak tylko możesz – polecił znajomy głos. Zrobiłam to. Gifford zaczął okrężnymi ruchami masować mi barki. Trochę bolało. Nie, nie trochę, bardzo. Chciałam zaprotestować, zarówno przeciwko niestosowności sytuacji, jak i fizycznemu dyskomfortowi. Nie zrobiłam tego. – A teraz na boki – powiedział. Rozłożyłam ramiona zgodnie z poleceniem. Objął moją szyję
dłońmi i pociągnął w górę. Znowu chciałam zaprotestować, ale nie mogłam mówić. Potem obrócił mi głowę w prawo, tylko raz, i puścił. Stanęłam do niego przodem. Ból zniknął, barki mrowiły, czułam się świetnie; jakbym przespała całą noc. – Jak to zrobiłeś? – Byłam bez butów, górował nade mną. Dałam krok do tyłu i walnęłam mocno w parapet. Uśmiechnął się. – Jestem lekarzem, zapomniałaś? Idziemy na drinka? Poczułam, że się czerwienię. Nagle skrępowana, spojrzałam na zegarek: osiemnasta czterdzieści pięć. – Muszę omówić z tobą kilka spraw – wyjaśnił. – A przez następne kilka dni będę zawalony robotą. Poza tym wyglądasz tak, jakby coś mocniejszego dobrze ci zrobiło. – Tu masz rację. – Odszukałam płaszcz i buty i wyszłam za nim. Gdy zamykałam drzwi, zastanawiałam się, jak mu się udało je otworzyć i przejść po podłodze bez wykładziny tak, że tego nie usłyszałam. A w ogóle, jak to możliwe, że nie widziałam jego odbicia w szybie? Musiałam być bardzo, ale to bardzo zamyślona. Dwadzieścia minut później znaleźliśmy stolik przy oknie w zajeździe w Weisdale. Zatoka za oknem była szara: szare morze, szare niebo, szare wzgórza. Odwróciłam się do tego widoku plecami, spojrzałam za to na ogień w kominku – Słyszałem, że podobno nie pijesz alkoholu. – Gifford postawił przede mną duży kieliszek z czerwonym winem. Usiadł i palcami zaczesał włosy w górę i do tyłu, żeby nie opadały na twarz. Rozpuszczone sięgały do ramion. Dziwna fryzura jak na członka szanowanej Królewskiej Akademii. – Nie piłam. – Podniosłam kieliszek. – To znaczy: nie piję. Przynajmniej nie dużo. I raczej rzadko. – Prawda była taka, że kiedyś piłam tyle co wszyscy, a nawet więcej, do czasu, aż z Duncanem zaczęliśmy się starać o powiększenie rodziny. Wtedy złożyłam przysięgę i próbowałam namówić Duncana, żeby zrobił to samo. Ale moja determinacja ostatnio znacznie osłabła. – Myślę, że dziś masz całkiem dobrą wymówkę – stwierdził Gifford. – Czytałaś Ivanhoe Waltera Scotta?
Pokręciłam głową. Klasyka nigdy mnie specjalnie nie pociągała. Gifford sięgnął po swojego drinka, dużą słodową whisky. Gdy on się rozglądał po sali, ja pozwoliłam sobie poprzyglądać się trochę jemu. Twarz miał owalną, dominującą cechą był nos: długi i duży, choć zarazem idealnie prosty i kształtny. Usta wydatne, dość wyraźnie zarysowane, pulchne, z idealnym wrąbkiem w górnej wardze. Tego wieczoru układały się w półuśmiech, od kącików nosa do brzegu warg biegły głębokie bruzdy. Gifford nie był przystojny według żadnych standardów. Z pewnością nie mógł się równać z Duncanem, ale mimo wszystko coś w sobie miał. Odwrócił się do mnie. – Paskudna sprawa – rzucił. – Dobrze się czujesz? Byłam zdezorientowana. – Hm, mówisz o znalezieniu zwłok, o tym, że zaciągnęli nas na sekcję, czy chodzi ci o to, że nie czytałam Ivanhoe? – spytałam. W pubie robiło się coraz tłoczniej; głównie mężczyźni, głównie młodzi: robotnicy z platform wiertniczych, bez rodzin, szukają raczej towarzystwa niż alkoholu. Gifford się roześmiał. Miał duże zęby, białe, ale nierówne, zwłaszcza siekacze. – Przypominasz mi jedną z postaci – powiedział. – Jak ci tutaj jest? – Dobrze, dziękuję. Wszyscy są bardzo pomocni. – Nie byli, ale chwila nie wydawała się odpowiednia do narzekania. – Oglądałam film – dodałam. – Było kilka wersji. Ten jacht za bardzo wypłynął na mieliznę. Ponad moim ramieniem patrzył przez okno. Odwróciłam się. Dziewięciometrowy westerly żeglował blisko brzegu. Miał mocny przechył i jeśli sternik nie uważałby, mógłby otrzeć kadłub. – Za wysoko podnieśli grot – stwierdziłam. – Chodzi ci o tę kobietę, którą grała Elizabeth Taylor? – Mówisz o Rebecce? Nie, o tę drugą, Rowenę Saksonkę. – Och – mruknęłam. Miałam nadzieję, że powie coś więcej. Nie powiedział. Westerly w zatoce wykonał nagły zwrot i pomknął pod kątem rozwartym do pierwotnego kursu. Załoga odzyskała kontrolę nad
jachtem, który jeszcze sekundę wcześniej znajdował się o włos od katastrofy. – Tak jest za każdym razem. – Gifford wyglądał na ucieszonego. – Wiatr spycha ich za daleko w stronę zachodniego brzegu. – Odwrócił się do mnie. – Masz za sobą spore przeżycie. – Nie zaprzeczę. – Ale już po wszystkim. – Powiedz to tej armii ludzi przekopujących moją ziemię. Uśmiechnął się, znów odsłaniając wystające siekacze. Strasznie się przy nim denerwowałam. Nie chodziło tylko o to, że jest potężny. Sama jestem wysoka i zwykle poszukuję towarzystwa dużych mężczyzn. Ale w nim było coś jeszcze. – Słusznie, już się poprawiam. Wkrótce będzie po wszystkim. – Upił drinka. – Dlaczego wybrałaś położnictwo? Kiedy poznałam Kenna Gifforda lepiej, zrozumiałam, że jego umysł pracuje dwa razy szybciej niż większości ludzi. W myślach przeskakuje z tematu na temat z absurdalną prędkością. Tak samo mówi. Z czasem się do tego przyzwyczaiłam, ale podczas tego pierwszego spotkania bardzo mnie to dezorientowało. Nie mogłam się rozluźnić. Chociaż, jak się nad tym zastanowić, to nie sądzę, żebym kiedykolwiek przy Kennie czuła się wyluzowana. – Uważałam, że potrzeba więcej kobiet w tej specjalności – odparłam i znowu wzięłam łyk wina. Piłam o wiele za szybko. – Ależ to przewidywalne. Chyba nie poczęstujesz mnie tym starym wyświechtanym frazesem o tym, że kobiety są delikatniejsze i bardziej empatyczne, co? – Nie, zamierzałam użyć tego o tym, że są mniej aroganckie, mniej despotyczne i nie tak skore do zarozumiałych komentarzy na temat doznań, których mężczyźni nigdy osobiście nie doświadczą. – Sama też jeszcze nie rodziłaś. Niby czym się różnisz od nas, facetów? Zmusiłam się do odstawienia kieliszka. – No dobra, powiem ci, co mnie podkusiło do tej decyzji. Na trzecim roku uczyłam się z podręcznika Tailora albo Tylera… jakiegoś ważniaka z położnictwa z Manchesteru.
– Chyba wiem, o kogo chodzi. Mów dalej. – Mnóstwo w nim bzdur, głównie o tym, że wszystkie problemy, jakich doświadczają kobiety podczas ciąży, są wynikiem tego, że mają małe móżdżki i nie potrafią o siebie zadbać. Gifford się uśmiechał. – Tak, kiedyś sam napisałem podobny artykuł. Nie skomentowałam tego. – Ale rzecz, która najbardziej wyprowadziła mnie z równowagi, to zalecenie, że karmiące matki powinny myć piersi przed i po każdym karmieniu. Teraz już bardzo ubawiony Gifford odchylił się na oparcie krzesła. – A to jest złe, bo… – Masz pojęcia, jakie to trudne? – Kątem oka dostrzegłam, że ktoś zerknął w naszą stronę. Podniosłam głos jak zawsze, gdy coś oprotestowuję i dowodzę swoich racji. – Matki zaraz po porodzie karmią dziesięć razy na dobę albo nawet częściej. Tak więc dwadzieścia razy dziennie musiałyby rozbierać się do pasa, nachylać nad umywalką z ciepłą wodą, przemywać piersi, zaciskając zęby, bo mydło szczypie popękane sutki, wycierać się i znowu ubierać. A to wszystko, gdy dziecko się drze, bo jest głodne. Ten gość chyba upadł na głowę! – Najwyraźniej. – Gifford omiótł wzrokiem salę. Teraz przysłuchiwało się nam co najmniej kilka osób. – I sobie pomyślałam: Nieważne, jak genialny jest ten facet, nie powinien być dopuszczany do zestresowanych i bezbronnych kobiet. – W pełni się z tobą zgadzam. Każę wykreślić mycie piersi z zaleceń poporodowych. – Dziękuję. – Wreszcie zaczęłam się uśmiechać. – Każdy, z kim rozmawiałem, twierdził, że wywarłaś na nim duże wrażenie. – Nachylił się bliżej. – Dzięki. – To była dla mnie nowość, ale, jakkolwiek na to patrzeć, miła nowość. – Szkoda, gdybyś na tak wczesnym etapie wypadła z kursu. No i koniec z uśmiechaniem się. – Nie rozumiem… – Takie znalezienie zwłok wytrąciłoby z równowagi każdego. Nie chcesz wziąć kilku dni urlopu? Może pojechałabyś do rodziców?
Nawet przez myśl mi to nie przeszło. – Nie, dlaczego miałabym brać urlop? – Przeżyłaś traumę. Dobrze to znosisz, ale na pewno jesteś wstrząśnięta. Musisz usunąć stres z systemu. – Wiem. Usunę. – Jeśli będziesz potrzebowała przegadać temat, lepiej to zrobić z dala od wysp. A w zasadzie najlepiej, jeśli w ogóle nie będziesz o tym z nikim rozmawiała. – Najlepiej dla kogo? – W końcu załapałam, jaki jest prawdziwy powód naszej miłej pogawędki w pubie. Gifford odchylił się na oparcie i przymknął oczy. Nie poruszał się przez kilka sekund, aż zaczęłam myśleć, że zasnął. Gdy mu się przyglądałam, jego usta, a nie nos, stały się najbardziej charakterystycznym elementem twarzy. Były niemal piękne. Przyłapałam się na myśli, żeby delikatnie przeciągnąć palcem po ich obrysie. Gifford nagle wyprostował się i rozejrzał. Nasza wcześniejsza publiczność wróciła do własnych rozmów, mimo to ściszył głos. – Tora, zastanów się, co my tam widzieliśmy. To nie jest zwyczajne morderstwo. Jak chcesz kogoś po prostu ukatrupić, podrzynasz mu gardło albo dusisz poduszką. Może strzelasz w łeb z dubeltówki. Nie robisz tego, co zrobiono tej biednej kobiecie. Nie jestem gliniarzem, ale ta cała sprawa śmierdzi jakimś dziwacznym zabójstwem rytualnym. – Coś związanego z sektą? – Przypomniałam sobie swoją rozmowę z Daną Tulloch o czarnej magii. – Kto wie? Nie mnie snuć jakieś domysły. Ale słyszałaś o tym, jak kilka lat temu molestowali dzieci na Orkadach? Kiwnęłam głową. – Coś tam mi się obiło o uszy. Chodziło o satanizm czy coś takiego. – Jaki tam satanizm! Nigdy nie znaleziono żadnych dowodów, że działo się coś złego, że doszło do molestowania. A jednak ktoś włamywał się o świcie do domów i porywał małe dzieci, wydzierał je płaczące z ramion rodziców. Masz pojęcie, jak to wpłynęło na wyspy i
na mieszkańców? Jaki nadal wpływa? Widziałem, co się dzieje na odległych wyspach, gdy plotki i histeria wymykają się spod kontroli. Nie chcę powtórki tego tutaj. Zesztywniałam. I odstawiłam kieliszek. – Właśnie to jest teraz ważne? Gifford nachylił się do mnie tak bardzo, że czułam woń alkoholu w jego oddechu. – Żebyś wiedziała – rzucił stanowczo. – Kobieta, którą tak czule zajmuje się doktor Renney, to nie nasze zmartwienie. Zostawmy sprawę policji. Andy Dunn nie jest głupcem, a tak bystrej śledczej jak sierżant Tulloch już dawno nie mieliśmy w naszym rejonie. Z drugiej strony moim zadaniem, a także twoim, jest dopilnować, żeby szpital nadal funkcjonował spokojnie i żeby na tych wyspach nie rozpętała się niedorzeczna panika. Na jego podbródku dostrzegałam pierwsze igiełki zarostu. Zmusiłam się, żeby spojrzeć mu w oczy. Zielone. Barwy głębokiej oliwkowej zieleni. – Przeżyłaś coś strasznego, ale chcę, żebyś zostawiła to za sobą. Dasz radę? – Oczywiście – zapewniłam, bo nie miałam wyboru. Ostatecznie był moim szefem, a pytanie nie zabrzmiało jak prośba. Ale wiedziałam, że to wcale nie będzie takie łatwe. Wyprostował się z powrotem, a mnie ulżyło, mimo że nawet nie próbował mnie dotknąć. – Tora – mruknął. – Niezwykłe imię. Brzmi jak imię z wysp, ale chyba nigdy go tu jeszcze nie słyszałem. – Na chrzcie dano mi Thora – wyznałam po raz pierwszy od lat. – Jak Thora Hird. Gdy już nabrałam wystarczająco dużo odwagi, wyrzuciłam „h”[1]. – Najpaskudniejsza rzecz, jaką w życiu widziałem – rzucił. – Ciekawe, co się stało z sercem. Ja też się wyprostowałam. – Najpaskudniejsza rzecz, jaką widziałam – wymamrotałam. – Ciekawe, co się stało z dzieckiem.
4
Tora, co ty sobie, do diabła, wyobrażałaś? Nasz salon był pogrążony w półmroku. Słońce najwyraźniej już się z nami na ten dzień pożegnało, Duncan jednak nie zadał sobie trudu i nie włączał światła. Siedział w starym, zniszczonym skórzanym fotelu, ja stałam w drzwiach. Patrzyłam na zarys jego sylwetki, ale w ciemności nie widziałam szczegółów jego twarzy. – Żeby samej próbować grzebać konia – ciągnął. – Czy ty wiesz, ile te zwierzęta ważą? Mogłaś zginąć. Już o tym myślałam. Chwila nieuwagi, koparka wpada do dołu i kończę jako zwłoki w torfie. To ja mogłabym leżeć na stalowych noszach na kółkach, to moje ciało mogło być dziś badane, mierzone i ważone przez poczciwego doktora Renneya. – Poza tym to nielegalne – dodał. Och, na rany boskie. W Wiltshire też było niezgodne z prawem, ale czy to kiedykolwiek powstrzymało kobiety Hamiltonów? Przez lata mama i ja pogrzebałyśmy dziesiątki koni. Nie miałam zamiaru kończyć z tym teraz. – Wróciłeś wcześniej – stwierdziłam oczywisty fakt. – Zadzwonił do mnie Andy Dunn. Twierdził, że powinienem przyjechać. Jezu! Czy ty widziałaś, w jakim stanie jest nasze pole? Odwróciłam się do niego plecami i poszłam do kuchni. Podniosłam czajnik, sprawdziłam, czy jest w nim woda, potem go włączyłam. Obok stała butelka taliskera. Wyglądało na to, że sporo z niej ubyło. No ale sama właśnie wróciłam z pubu. Jakie miałam prawo robić komuś wymówki? Coś zaszeleściło za moimi plecami. Aż podskoczyłam. Duncan też przyszedł do kuchni. – Przepraszam. – Objął mnie. – Trochę mnie rąbnęło. Nie takiego powitania w domu się spodziewałem. Nagle to wszystko wydało mi się bardziej znośne. Ostatecznie mogłam oczekiwać, że Duncan stanie po mojej stronie. Odwróciłam się tak, by opleść go rękoma w pasie i przytulić głowę do jego piersi.
– Próbowałam się do ciebie dodzwonić – wymamrotałam mało przekonująco. Pochylił się i oparł brodę na mojej głowie. To była nasza ulubiona pozycja przytulania się, znajoma, dodająca otuchy. – Przykro mi z powodu Jamiego – powiedział. – Nienawidziłeś go – wytknęłam mu, a jednocześnie wcisnęłam twarz w zagłębienie jego szyi. – Nieprawda. – Prawda. Nazywałeś go koniem z piekła rodem. – Tylko dlatego, że regularnie próbował mnie zabić. Odchyliłam się, żeby spojrzeć mu w twarz, i po raz tysięczny uderzyło mnie, jak bardzo niebieskie są jego oczy. I jak wspaniale kontrastują z jasną karnacją i nastroszonymi ciemnymi włosami. – O czym ty mówisz? – Hm, niech pomyślę. Może o tym, jak wystraszył się rowerzysty na Hazledown Hill, skoczył, zrobił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, pognał przez ulicę przed maską nowego kabrioletu pastora i pogalopował w dół wzgórza, a ty darłaś się za mną na całe gardło: „Ściągnij mu wodze, ściągnij wodze temu bydlakowi!”. – Nie lubił rowerów. – Potem ja sam za nimi nie przepadałem. Roześmiałam się na głos, choć jeszcze pół godziny temu nie wyobrażałam sobie, że to możliwe. Nikt nigdy nie potrafił mnie tak rozśmieszyć jak Duncan. Zakochałam się w nim z tysiąca różnych powodów, jednak to jego humor i śmiech wciąż mnie przy nim trzymały. – A pamiętasz, jak przejeżdżaliśmy przez Kennet i postanowił się wytarzać? – Było mu gorąco. – Dlatego musiał mi urządzić lodowatą kąpiel. Och i wtedy… – Już dobrze, dobrze, dowiodłeś swego. Objął mnie mocniej. – Ale i tak mi przykro. – Wiem. I dziękuję. Odsunął mnie i popatrzył mi w oczy. Bokiem dłoni pogładził mnie po policzku.
– Dobrze się czujesz? – Nie chodziło mu już o Jamiego. Kiwnęłam głową. – Raczej tak. – Chcesz o tym pogadać? – Chyba nie. To, co oni jej zrobili, Dunc… Nie dam rady. – Nie potrafiłam skończyć, nie mogłam mówić o tym, co widziałam. Ale to nie znaczyło, że mogę przestać o tym myśleć. Wątpiłam, czy kiedykolwiek wyrzucę to z pamięci. Kobiety w pierwszych dniach po porodzie – zwłaszcza po pierwszym – są bardzo wrażliwe, często wykończone fizycznie i emocjonalnie. Ich organizmy są osłabione, wtrącone w chaos przez stres porodu i hormony, które szaleją bez ładu i składu. Istnieją powody, dla których matki w połogu wyglądają i zachowują się jak zombie, z byle przyczyny wybuchają płaczem. Zniewolić kobietę w takim stanie, skrępować ją i pokaleczyć to najokropniejsza bezduszność, jaką potrafię sobie wyobrazić. Duncan uciszył mnie i znowu przytulił. Bardzo długo staliśmy tak w milczeniu. Później, z przyzwyczajenia, musnęłam palcem pasemko włosów na jego karku. Ostatnio się strzygł i włosy miał bardzo krótkie. W dotyku były jak jedwab. Zadrżał. No cóż, nie widzieliśmy się cztery dni. – Pewnie będzie chciała z tobą porozmawiać policja. – Wyprostowałam się. Byłam głodna i potrzebowałam ciepłej kąpieli. Zwiesił ręce po bokach. – Już rozmawiała. – Poszedł do lodówki. Pochylił się, żeby zajrzeć do środka, bardziej z nadzieją niż z przekonaniem, że coś tam znajdzie. – Kiedy? – Dzwonili – odparł. – Dunn twierdzi, że więcej raczej nie będzie musiał zawracać mi głowy tą sprawą. Kobieta prawie na pewno została tu zakopana, zanim się sprowadziliśmy. – Pytali o poprzednich właścicieli. – Taak, wiem. Obiecałem, że jutro podrzucę na posterunek akt notarialny. – Wyprostował się. W rękach trzymał talerz z niedojedzonym pieczonym kurczakiem. Przeszedł do stołu, postawił talerz i wrócił do lodówki. – Tor, musimy spróbować o tym zapomnieć.
W ciągu godziny usłyszałam to dwa razy. Zapomnij o tym, że tego popołudnia wykopałaś zwłoki – bez serca, bez nowo narodzonego dziecka – na tyłach własnego domu. – Dunc, oni przekopują naszą ziemię. Szukają kolejnych zwłok. Nie wiem jak tobie, ale mnie trochę trudno to zignorować. Pokręcił głową, tak jak to robi zatroskany rodzic, gdy jego dziecko zbytnio się czymś ekscytuje. Szykował sałatkę, nie podobało mi się, jak ostrze noża ćwiartuje czerwoną paprykę. – Nie ma żadnych kolejnych zwłok i do jutra wieczorem będzie po wszystkim. – A skąd oni mogą to wiedzieć? – Mają odpowiednie urządzenia. Nie pytaj mnie, jak działają, bo nie wiem. Ty prawdopodobnie znasz się na tym lepiej ode mnie. Ale najwyraźniej rozkładające się ciało wydziela ciepło i te ustrojstwa potrafią to namierzyć. Coś jak wykrywacze metalu. Tylko że wszelkie ciała tam na zewnątrz leżały w torfie. Nie rozkładały się. – Myślałam, że muszą przekopać całe pole. – Najwyraźniej nie. Cud nowoczesnej techniki. Jeden skan już wykonali i niczego nie znaleźli. Nawet zdechłego zająca. Jutro zrobią jeszcze jeden, tak dla pewności, a potem się wyniosą. Chcesz coś do picia? Nalałam do dzbanka kranówki i dosypałam lodu z zamrażarki. Jedną z korzyści życia na Szetlandach było to, że oszczędzaliśmy fortunę na butelkowanej wodzie. Och, i jeszcze całkiem niezły jest miejscowy wędzony łosoś. Poza tym nadal zmagałam się z wątpliwościami. – Nie takie odniosłam wrażenie z rozmowy z sierżant Tulloch. Mówiła, że prawdopodobnie posiedzą tu jakiś czas. – No tak, tyle że sierżant ma ponoć tendencje do nadgorliwości. Chce się wykazać i nic ją nie obchodzi, że wywołuje zamieszanie. Ja tak nie odebrałam Dany Tulloch. Uderzyła mnie jako osoba, która pochopnie nie odkrywa swoich kart. – Wygląda, jakbyście się w trakcie tej jednej rozmowy telefonicznej bardzo z inspektorem Dunnem zaprzyjaźnili. – Och, znamy się od dawna.
Powinnam wiedzieć. Poczułam lekkie poirytowanie, że Duncanowi, który nie odegrał żadnej roli w znalezieniu ciała, mówi się więcej niż mnie tylko dlatego, że jest koleżką z wysp. Usiedliśmy. Ja dla siebie posmarowałam kromkę chleba masłem, Duncan nałożył sobie dużą porcję zimnego kurczaka. Mięso było miejscami różowe, wokół utworzyła się galaretka. Na ten widok mdłości, z którymi zmagałam się w prosektorium, znowu dały o sobie znać. Świetnie, po prawie piętnastu latach w medycynie stawałam się przewrażliwiona. Nałożyłam sobie trochę sałatki i sera. – Byli jacyś reporterzy przed domem, kiedy wróciłeś? – spytałam. Kiedy ja wróciłam, tuż przed dziewiątą, nie widziałam już nikogo, oprócz funkcjonariusza na straży. Duncan pokręcił głową. – Nie. Dunn nie chce nagłaśniać sprawy. Naciski z góry. Coś takiego nie sprzyjałoby interesom, a jest akurat początek sezonu turystycznego. – Jezu, znowu to samo. Podobnie mówił Gifford. Że to złe dla szpitala. Myślę, że wy tutaj powinniście sobie od nowa poustalać priorytety. Duncan przerwał jedzenie. Patrzył na mnie, ale nie sądziłam, żeby mnie słuchał. – No co? – burknęłam. – Gifford – rzucił. Blask uleciał z jego oczu. – Mój nowy szef. Wrócił. Dopiero co się z nim widziałam. – Wzmianka o wyjściu na drinka nie wydawała się teraz najlepszym z pomysłów. Duncan wstał, wylał do zlewu czystą szetlandzką wodę i nalał sobie kapkę taliskera. Wypił go, wyglądając przez okno, odwrócony do mnie tyłem. – Wyczuwam tu jakąś ciekawą historię – odezwałam się. Duncan nie odpowiedział. – O czymś powinnam wiedzieć? – spróbowałam jeszcze raz. Wymamrotał coś, co zawierało więcej niż jedno przekleństwo oraz zdanie „mogłem się domyślić”. W przeciwieństwie do mnie Duncan zwykle rzadko przeklina. Na tym etapie zżerała mnie już haniebna,
aczkolwiek pełna rozbawienia ciekawość. Odwrócił się. – Idę się wykąpać – oznajmił i wyszedł. Postanowiłam odczekać dziesięć minut, zanim za nim pójdę. Wróciłam do salonu. Stał tam jeden regał z książkami, raczej skromnie wyposażony. Nie jestem zagorzałą czytelniczką. Duncan jest odrobinę lepszy, ale też nie przepada za klasyką. Odziedziczył jednak po dziadku biblioteczkę, a na górnej półce stało kilka tomów Dickensa, Trollope, Austen i Hawthorne’a. Przyjrzałam się zbiorowi. Waltera Scotta nie było nic. Włączyłam telewizor; akurat zaczynały się wieczorne wiadomości. Gdybym oczekiwała gwiazdorskiej roli, to bym się zawiodła. Pod koniec serwisu pojawiła się dwudziestosekundowa informacja, że na torfowisku kilka kilometrów za Lerwick odkryto zwłoki. Dokładna lokalizacja nie została podana, nie było też reporatażu z naszej posiadłości. Zamiast tego Andy Dunn, stojąc przed komendą w Lerwick, powiedział minimum tego, co dało się powiedzieć, chociaż zakończył sugestią, że to może archeologiczne znalezisko. Z tego wywnioskowałam, że nagranie było robione jeszcze przed naszym spotkaniem ze Stephenem Renneyem. To była jawna próba pomniejszenia znaczenia sytuacji, no ale zakładałam, że inspektor wie, co robi. Kiedy uznałam, że dałam Duncanowi już dość czasu, poszłam na górę. Leżał w wannie, oczy miał zamknięte. Nalał tyle wody, że wyciekała otworem przelewowym. Z doświadczenia wiedziałam, że temperaturę ma bliską czterdziestu stopni. Ja i Duncan nigdy się razem nie kąpiemy. Około roku temu, przed badaniem nasienia, zastanawiałam się, czy to nie te gorące kąpiele Duncana stoją za naszymi niepowodzeniami przy próbach zajścia w ciążę. Wpływ gorącej wody na spermę jest przecież powszechnie znany. Oparłam się o umywalkę. Duncan nie dał żadnego znaku, że wie, że jestem. – Nie da się tego tak zostawić. Muszę pracować z tym człowiekiem. Bardzo prawdopodobne, że w ciągu najbliższych miesięcy zaprosimy jego i jego żonę na kolację. – Gifford nie jest żonaty.
Poczułam ukłucie dziwnych emocji, ulgi zmieszanej z niepokojem. Czyżbym podświadomie chciała wyciągnąć z Duncana tę informację? A jeśli tak, czy to zauważył? – O co chodzi? – podjęłam kolejną próbę. Otworzył oczy, ale nie spojrzał na mnie. – Chodziliśmy razem do szkoły. Nie lubiłem go. Z wzajemnością. – Pochodzi z Unst? Pokręcił głową. – Nie, mówię o liceum. Na Szetlandach dzieci z odległych wysp często uczęszczają do szkoły średniej w Lerwick, w tygodniu mieszkają w internacie lub u krewnych. – To wszystko? – upewniłam się. Usiadł. Przesunął po mnie wzrokiem. – Wchodzisz? Nachyliłam się, zanurzyłam w wodzie palce i szybko je wyciągnęłam. – Nie – odparłam. Podniósł gąbkę i wyciągnął ją do mnie. Wyglądało to jak zaproszenie. Gdybym przyjęła gąbkę, skończyłoby się seksem. Gdybym nie przyjęła, oznaczałoby to, że go odtrącam i przez kilka następnych dni musiałabym znosić jego foch. Chwilę się zastanowiłam. Okres miałam dostać na dniach, ale z tymi rzeczami nic nigdy nie wiadomo. Warto spróbować. Sięgnęłam po gąbkę. Duncan nachylił się do kranu, odsłaniając lśniące umięśnione plecy. – Wolę, jak moje służebnice są nagie – mruknął. Zaczęłam mu myć plecy. Jedną ręką jeździłam gąbką w górę i w dół, a drugą ręką rozpinałam guziki bluzki.
5
Po seksie szybko zasnęłam i spałam mocno aż do chwili, gdy coś mnie obudziło. Leżałam w półmroku naszej sypialni, wsłuchując się w równomierny oddech Duncana. Poza tym cisza. A jednak coś usłyszałam. Ludzie nie wybudzają się nagle z głębokiego snu bez powodu. Wytężyłam słuch. Nic. Odwróciłam się, żeby spojrzeć na zegar: piętnaście po trzeciej i prawie tak ciemno, jak tylko może być na Szetlandach latem, czyli niezbyt. Byłam w stanie rozróżnić sprzęty w pokoju: meble z wiśniowego drewna, fioletowe abażury, wolno stojące lustro, ubrania przerzucone przez oparcie krzesła. Jasna poświata jak brzask dokoła żaluzji. Wstałam. Rytm oddechu Duncana zmienił się, znieruchomiałam. Po kilku sekundach podeszłam do okna. Wolno, żeby nie hałasować, podciągnęłam żaluzję. To nie była najjaśniejsza z szetlandzkich nocy; nadal mżyło, ale widziałam prawie wszystko: biały namiot policji; taśma w czerwono-białe pasy; owce na sąsiednim polu; osamotniony świerk, rosnący na brzegu czegoś, co uchodziło za nasz ogród. Potem zobaczyłam światło. Zabłysło w namiocie policyjnym, słaba poświata za białym brezentem; zamigotało i znikło; potem znowu. Błysk, omiatanie, migotanie. Coś musnęło moje nagie biodro. Potem ciepłe ciało Duncana przycisnęło się od tyłu do mojego. Uniósł mi włosy, przełożył przez ramię i pochylił się, żeby pocałować mnie w szyję. – Ktoś jest na polu – powiedziałam. Jego ręka prześliznęła się po mojej talii na brzuch i wędrowała wyżej. – Gdzie? – spytał, pocierając nosem miejsce za uchem. – W namiocie. Widziałam światło latarki. O, teraz. – Nic nie widzę – Jego dłonie odnalazły moje piersi. – I nie zobaczysz. Nie patrzysz. – Strąciłam jego ręce.
– To pewnie policja – mruknął. – Dunn mówił, że zostawią tu kogoś na noc. – Pewnie tak. Staliśmy i wpatrywaliśmy się w mrok, czekaliśmy, ale światło nie zabłysło ponownie. – Czy oni ją skrzywdzili? – spytał Duncan po minucie lub dwóch, tak cicho, że ledwie go słyszałam. Zaskoczona, odwróciłam się i łypnęłam na niego. – Wycięli jej serce… Krew odpłynęła mu z twarzy. Odsunął się. Natychmiast pożałowałam, że byłam taka brutalna. – Dunn ci nie mówił? Przepraszam… – zaczęłam. Uciszył mnie. – Nie, w porządku. Czy oni… on… był okrutny? – Nie – zaprzeczyłam, przypominając sobie wszystko, co powiedział nam doktor Renney o poziomkach, środku usypiającym. – To jest właśnie najdziwniejsze. On… oni… karmili ją, podali jej środek przeciwbólowy. Wygląda na to, że wręcz się o nią… troszczyli. – Troszczyli. Oczywiście zanim ją związali i wyryli na jej skórze nordyckie symbole. Gdzie w tym jakikolwiek sens? Zamknęłam oczy, ale ten obraz wciąż tam był. Duncan przeciągnął dłońmi po twarzy. – Rany, co za koszmar. Nie odpowiedziałam nic, bo co tu powiedzieć. Duncan nie ruszył się, żeby wrócić do łóżka, ja też stałam przy oknie. Po jakimś czasie zaczęło mi być zimno. Zamknęłam oczy i przytuliłam się do niego. Szukałam raczej ciepła niż intymności, ale on otoczył mnie ramionami i jego dłonie zaczęły zsuwać się po moich plecach. Potem się zatrzymały. – Tor, brałabyś pod uwagę adopcję? – spytał. Otworzyłam oczy. – Mówisz o dziecku? Ścisnął mi pośladek. – Nie, o morsie. Jasne, że chodzi mi o dziecko. Cóż, zdecydowanie mnie zaskoczył. Nie zastanawiałam się nad adopcją, nie sądziłam, że jesteśmy choćby w przybliżeniu na tym etapie.
Mieliśmy do odhaczenia jeszcze wiele innych możliwości. Adopcja to przecież ostateczność. – Mówię tylko dlatego, że na wyspach mają dobry program. A przynajmniej zawsze mieli. Nietrudno tu dostać zgodę na adopcję. Noworodka, znaczy. Nie jakiegoś emocjonalnie popieprzonego nastolatka. – Jak to? – zdziwiłam się. Sądziłam, że zasady adopcji są tu takie same jak w całej Wielkiej Brytanii. – Jak Szetlandy mogą mieć więcej dzieci niż wszędzie indziej? – Nie wiem. Po prostu pamiętam, że o tym mówiono, gdy tu mieszkałem. Może jesteśmy bardziej staroświeccy w kwestii samotnych matek. To możliwe. Do kościołów chodzi tu więcej ludzi niż na stałym lądzie i ogólnie tutejsze standardy są porównywalne z tymi, jakie obowiązywały w reszcie Królestwa jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Może faktycznie to godna zastanowienia opcja, której jeszcze nie rozważałam. Potem Duncan objął mnie w pasie i podniósł. Posadził na parapecie. Szyba za moimi plecami była zimna i trochę wilgotna. Podniósł mi nogi i oplótł sobie na biodrach. Doskonale wiedziałam, co się zbliża. Parapet był na odpowiedniej wysokości, a my to już wcześniej ćwiczyliśmy. – Oczywiście – mruknął – możemy też po prostu starać się dalej. – Może jeszcze przez jakiś czas – szepnęłam, patrząc, jak spuszcza żaluzje. I staraliśmy się.
6
Sarah siedziała na brzegu krzesła. Miała w oczach ten wyraz: gniew, wstyd, niecierpliwość; które będą przybierały na sile miesiąc po miesiącu. Gniew będzie stopniowo ustępował miejsca rozpaczy wraz z tym, jak pojawienie się kolejnego okresu będzie sygnalizowało kolejną porażkę. Oczywiście może też zniknąć, zupełnie i na zawsze, w sekundzie, w której się dowie, że jest w ciąży. Znałam to spojrzenie tak bardzo dobrze. Widywałam je nieomal ciągle. I nie tylko na twarzach pacjentek. Miny Roberta, z drugiej strony, nie potrafiłam odczytać. Jeszcze nie zdążył popatrzeć mi w oczy. Chociaż to było ich pierwsze spotkanie ze mną, Sarah i Robert przeszli już cały szereg badań, testów i rozmów z konsultantami. Zaczynali tracić cierpliwość. – Mieliśmy nadzieję, że skieruje nas pani na in vitro – powiedziała Sarah. – Wiemy, że na refundowany zabieg jest długa lista oczekujących, ale mamy trochę oszczędności. Chcemy zacząć od zaraz. Skinęłam głową. – Oczywiście. Rozumiem. – Och, jakże dobrze rozumiałam, wszystkie moje pacjentki chciały, żebym machnęła magiczną medyczną różdżką i uczyniła je szczęśliwymi. To, co zamierzałam zasugerować, będzie im ogromnie trudno zaakceptować; cierpliwość i biologiczny pęd do rozmnażania to nie jest zgrana para kochanków. – Istnieje inny sposób dalszych działań, nad którym chciałabym, żebyście się zastanowili. – Próbujemy od trzech lat. – Przy wtórze czegoś między czkawką a szlochem Sarah zaczęła płakać. Robert zgromił mnie wzrokiem, jakby ich porażka w poczęciu dziecka była całkowicie moją winą, i podał żonie chusteczkę, którą trzymał już przygotowaną. Postanowiłam dać im chwilę. Wstałam i podeszłam do okna. Padało, kiedy rano wjeżdżałam do Lerwick, chmury wisiały nisko, były ciężkie, miasto ciemne i mokre.
Lerwick jest miastem z szarego kamienia leżącym na wschodnim wybrzeżu głównej wyspy, od wyspy Bressay dzieli go krótki skok przez kanał. Jak reszta miasteczek na wyspach nie jest sławne z powodu swej architektury: budynki są proste i funkcjonalne, ale rzadko ładne. Patrzenie na nie teraz, skąpane w deszczu, zupełnie nie przyczyniało się do poprawy mojego nastroju. Przyłapałam się na zduszaniu ziewnięcia. W nocy nie spałam najlepiej. Mimo że nie byłam w pełni rozbudzona i nie wstawałam, jednak coś mnie dręczyło, głowę miałam pełną myśli o kobiecie, którą znalazłam. Widziałam ją, dotykałam jej, wiedziałam, przynajmniej częściowo, co ją spotkało. To było oburzające… Powinnam być oburzona, i byłam… ale byłam też zła. Bo chciałam zasadzić przebiśniegi na grobie Jamiego na pamiątkę tego razu, gdy próbował kilka zjeść. Któregoś wieczoru wyszłam przed dom, żeby go przywołać, i zobaczyłam, że z pyska sterczy mu maleńki biały kwiatek. Wyglądał jak koński tancerz flamenco. Ale teraz nie będę w stanie tego zrobić, bo jakiś chory bydlak wybrał sobie naszą ziemię na grób dla ofiary swych parszywych poczynań. A Jamiego odwieźli do ubojni. Usłyszałam szelest za sobą; nerwowe wiercenie. Sarah przestała płakać. Usiadłam z powrotem i odwróciłam się do niej. – Masz dopiero trzydzieści jeden lat. Jeszcze długo nie będziesz musiała się martwić uciekającym czasem. – Ja natomiast miałam trzydzieści trzy. – Nie ma gwarancji, że dzięki in vitro zajdziesz w ciążę. Klinika, do której bym cię skierowała, współczynnik powodzenia ma na poziomie dwudziestu siedmiu procent, a mówiąc szczerze, w twoim przypadku szanse są jeszcze mniejsze. – Dlaczego? – spytał Robert. Zajrzałam do akt, chociaż wiedziałam już, co w nich przeczytam. – U was problem polega na niskiej jakości nasienia i bardzo nieregularnych miesiączkach. Testy, które zrobiliście podczas ostatniej wizyty, i kwestionariusz o stylu życia, który wypełniliście, sugerują pewne przyczyny, dlaczego tak może być. Oboje mieli obronne miny, jakby myśleli, że zaraz im wytknę, że to wszystko ich wina. Cóż, w pewnym sensie tak było. – Proszę mówić dalej – rzucił Robert.
– Oboje macie niedobór pewnych minerałów ważnych przy zachodzeniu w ciążę. Sarah, masz bardzo niski poziom cynku, selenu i magnezu. A przy tym bardzo wysoki poziom glinu. Robercie, ty też masz niski poziom cynku, ale bardziej mnie niepokoi wysoki poziom kadmu. – Zrobiłam pauzę. – To toksyna obecna w dymie papierosowym. Palisz około dwudziestu papierosów dziennie. I prawie codziennie pijesz alkohol. Ty też, Sarah. – Mój ojciec palił czterdzieści dziennie i pił whisky non stop przez całe swoje dorosłe życie – obruszył się Robert. – Miał pięcioro dzieci, zanim skończył trzydziestkę. Traciłam tę parę; ale nie zamierzałam poświęcić wszystkiego, w co wierzę, tylko żeby dać im dziś fałszywą nadzieję. Z drugiej strony Sarah mogła zajść w ciążę już po pierwszej próbie zastosowania in vitro. To była wielka loteria i możliwe, że robiłam im niedźwiedzią przysługę, namawiając, żeby zaczekali. – To, co chciałabym wam zaproponować, to żebyście na najbliższe pół roku zapomnieli o ciąży i skupili się na tym, żeby poprawić swój stan zdrowia. Żebyście doprowadzili się do jak najlepszej formy. – Widziałam, że facet chce mi przerwać. – Zdrowi ludzie mają największe szanse na poczęcie, Robercie. Rzuć palenie i oboje całkowicie odstawcie alkohol, dobrze? Robert pokręcił głową, jakby rozpaczał nad moją głupotą. – Wiem, że to trudne – ciągnęłam – ale jeśli chcecie mieć dziecko, przynajmniej spróbujcie. Nawet ograniczenie picia i palenia pomoże. Przepiszę wam też zestaw suplementów, żeby wyeliminować inne niedobory, i chcę, abyście przebadali się pod kątem kilku infekcji. Nie zamierzali tego kupić. Przyszli tu po zaawansowaną interwencję medyczną, a ja im przepisuję witaminę C. – Naprawdę uważa pani, że tylko tyle coś zmieni? – wyszlochała Sarah. Skinęłam głową. – Owszem, tak uważam. Wszystko wam zapisałam. – Podałam zadrukowaną kartkę. – Jeśli zastosujecie się do planu, za pół roku będziecie o wiele zdrowsi niż teraz i szanse, że in vitro się powiedzie, znacząco wzrosną. – Spróbowałam się uśmiechnąć. – Kto wie, może
nawet nie będziecie potrzebowali in vitro. Wstali naburmuszeni jak dzieci, którym odmówiono słodyczy. Byłam ciekawa, czy spróbują zastosować mój plan, czy po prostu pójdą do kliniki w Szkocji, gdzie prawie na pewno spotkają się z dużo życzliwszym przyjęciem. Nie wszyscy podzielali moje przekonanie o wadze ogólnego stanu zdrowia i odpowiedniej suplementacji przy próbach zajścia w ciążę. Sarah odwróciła się przy drzwiach. – Wiem, że chce pani dobrze – powiedziała – ale my po prostu pragniemy tego dziecka tak bardzo… Odgłos ich kroków na korytarzu stopniowo cichł. Otworzyłam górną szufladę i wyjęłam pomarańczową teczkę. Pierwsza kartka to były wyniki testu nasienia przeprowadzonego w Londynie przed rokiem. Wszystkie w normie. Na górze kartki dane: Duncan Guthrie. Mój całkowicie normalny mąż. To trzeci test, jaki wykonał. Wyniki poprzednich dwóch były praktycznie identyczne. Jakikolwiek mieliśmy problem, nie leżał po jego stronie. Moje wyniki leżały pod spodem. FSH, LH, estrogen i progesteron, wszystko w normie. Hormony w porządku i – o ile mogłam to stwierdzić na podstawie trochę niewygodnego samobadania – wszystko na miejscu. Tully byli moimi ostatnimi pacjentami, ale za dwadzieścia minut miałam obchód. Zaraz po nim musiałam pojechać na północ i złapać prom na Yell w związku z comiesięcznym dyżurem. Czekało mnie spotkanie z położnymi i przebadanie ciężarnych pacjentek. Obecnie na wyspie było ich osiem. Wstałam i znowu podeszłam do okna. Parking znajdował się tuż pod nim. Przyłapałam się na tym, że tak naprawdę bez zastanowienia szukam wzrokiem srebrnego bmw Gifforda. Zapomnij o całej sprawie, powiedział, pozwól się tym zająć policji. Miał rację, oczywiście. Ale mnie zostało jeszcze osiemnaście minut. Trzeba jakoś wypełnić ten czas. Wróciłam do biurka i weszłam na stronę szpitalnego intranetu. Kliknęłam w kilka ikonek, chwilę pomyślałam, potem kliknęłam w kilka kolejnych. Jak na stronę szpitala nawigowało się zaskakująco łatwo. Szybko znalazłam plik, o który mi chodziło: lista z każdym dzieckiem urodzonym na wyspach od momentu, gdy dane zostały
skomputeryzowane. Stephen Renney był zdania, że kobieta z mojego pola nie żyła od około dwóch lat, to znaczyło, że jej dziecko musiało się urodzić w 2005 roku. Jeśli Renney miał rację w sprawie poziomek, poród najprawdopodobniej odbył się latem. Zaznaczyłam sekcję między marcem a sierpniem i kliknęłam „drukuj”, potem wyjęłam z podajnika pięć zadrukowanych stron papieru A4 i rozłożyłam na biurku. Jeśli pochodziła stąd i jeśli poród odbył się w szpitalu, to moja kumpelka z pola nosiła jedno z nazwisk, które widziałam przed sobą. Pozostawało tylko przejrzeć listę, sprawdzić, czy każda z tych kobiet jest cała i zdrowa. Co roku na Szetlandach rodzi się przeciętnie od dwustu do dwustu pięćdziesięciu dzieci i rok 2005 należał do całkiem typowych, liczba porodów wynosiła dwieście dwadzieścia siedem. Z tego sto czterdzieści odbyło się między marcem a sierpniem. Wróciłam do ekranu i otworzyłam kilka plików osobowych. Szukałam kobiet rasy białej w wieku pomiędzy dwadzieścia pięć a trzydzieści pięć lat. Prawie każdy plik, który otworzyłam, pasował do przedziału. Było kilka nastoletnich matek, jedna lub dwie starsze, które prawdopodobnie można było pominąć, dwie Hinduski i jedna Chinka. Większość z tych kobiet, których akta przeglądałam, pozostanie na liście potencjalnych ofiar do momentu, aż wytrwałe dochodzenie kogoś takiego jak sierżant Tulloch nie dowiedzie, że jest inaczej. Zastanawiałam się, co się z nią dzieje. Rano przed wyjściem z domu obejrzałam kilka minut szkockich wiadomości. Nie było w nich wzmianki o moim znalezisku. Na Szetlandach często słyszy się narzekanie, że wydarzeń na wyspach nie uważa się za na tyle ważne, by mogły trafić do ogólnokrajowych dzienników. Przejrzałam listę gruntownie: sto czterdzieści kobiet, sto czterdzieści noworodków. Mój umysł zaczął błądzić, tak jak błądzą umysły, gdy dojdą do ściany i nie bardzo wiedzą, jak ją obejść. Znikąd usłyszałam Duncana mówiącego o tym, że na Szetlandach jest więcej dzieci dostępnych do adopcji niż w innych częściach Wielkiej Brytanii. Chwilę pomyślałam, zastanawiając się, jak mogę to szybko sprawdzić. Jakiego rodzaju matka
zwykle oddaje dziecko do adopcji? Prawie zawsze są to te młode, niezamężne. Opuściłam stronę szpitalnego intranetu i weszłam do Internetu, wpisując Główny Urząd Stanu Cywilnego Szkocji do przeglądarki. Strona pojawiła się natychmiast, a ja przywołałam ostatni raport roczny. Tabela 3.3 podawała szczegóły o odbytych w Szkocji porodach kobiet niezamężnych wraz z wiekiem matki. Nie znam się na statystykach, ale nawet dla mnie było to całkiem jasne. Liczba nastoletnich ciąż na wyspach była dość niska. W gruncie rzeczy w roku, który sprawdzałam, była o prawie czterdzieści procent niższa niż na terenie reszty Szkocji. Skądkolwiek pochodził nadmiar dzieci, o którym mówił Duncan, nie chodziło o nasze nastoletnie matki. Wróciłam do mojej listy dzieci z roku 2005. Jak można by zawęzić grupę stu czterdziestu nazwisk? Jeśli teoria sierżant Tulloch o tym, że zwłoki należały do jakiejś kobiety z Lerwick, była słuszna – przy założeniu, że żaden logicznie myślący morderca nie przewoziłby ciała przez wodę tylko po to, żeby pogrzebać je na mojej ziemi – to nasza koleżanka prawdopodobnie rodziła tutaj, w szpitalu Franklin Stone. Niestety niewiele to pomogło. Większość Szetlandczyków mieszka na głównej wyspie i konsekwentnie większość porodów odbywa się tutaj, w szpitalu. Kiedy przeglądałam listę dalej, okazjonalnie natykałam się na nazwę tej czy innej mniejszej wyspy – Yell, Unst, Bressay, Fiar Isle, Tronal, znowu Unst, Papa Stour. Zbyt mało, żeby była znacząca różnica po tym, jak się je wykluczy. Tronal? To coś nowego. Wszystkie pozostałe wyspy znałam. Wszystkie miały centra medyczne, akuszerki i przychodnie ginekologiczno-położnicze, nadzorowane przez nikogo innego jak przeze mnie. Ale o Tronal nigdy nawet nie słyszałam, tym bardziej na tej wyspie nie byłam. A jednak wyglądało na to, że rocznie odbywało się tam kilka porodów. Policzyłam. Tronal pojawiała się cztery razy. To prawdopodobnie sześć do ośmiu porodów na rok, więcej niż na niektórych innych mniejszych wyspach. Zanotowałam sobie w pamięci, żeby dowiedzieć się czegoś o Tronal tak szybko, jak tylko zdołam. Zmusiłam się, żeby wrócić do bieżącego zadania, znowu spojrzałam na listę. Nazwisko i wiek matki; data, czas i miejsce porodu;
płeć, waga i stan (to znaczy urodzony żywy czy martwy) noworodka. I coś jeszcze. Na końcu jednego z wpisów widniały litery kt. Próbowałam znaleźć w pamięci jakiekolwiek określenie położnicze, które mogłoby być skrócone do kt, ale nie mogłam. Ponownie przejrzałam całą listę. I znowu to samo. Kt, na końcu wpisu rejestrującego narodziny dziecka płci męskiej w maju na Yell. I znowu: domowy poród tutaj w Lerwick w lipcu. Zerknęłam na zegarek. Czas kończyć. Zbierałam swoje rzeczy, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. – Tak, proszę! – zawołałam. Drzwi się otworzyły, podniosłam wzrok i zobaczyłam Despotyczną Tulloch. Stalowoszare spondnium z eleganckiego gładkiego materiału. Bez ani jednego zagniecenia. – Dzień dobry – przywitała się. Szybko omiotła mnie wzrokiem, a ja poczułam się brudna, co najmniej dwa sezony za modą i olbrzymia jak koń pociągowy obok nagradzanej klaczki krwi arabskiej. – Mogę na chwilkę? – Wciąż czekała w drzwiach. – Mam obchód – odparłam. – Ale podobno powinniśmy się na nich zjawiać z co najmniej dziesięciominutowym spóźnieniem. Uniosła brwi. Zaczynałam nienawidzić, gdy to robiła. – Mamy to wpisane do umowy – ciągnęłam. – Stwarza wrażenie, że jesteśmy zajęci i ważni; pacjenci zyskują wyczucie proporcji; przestają być tacy wymagający. Nie uśmiechnęła się. – Rozumiem, że moje pole zostanie dzisiaj jednak oczyszczone – dodałam. – Tak, ja też tak zrozumiałam. – Podeszła do biurka. Podniosła listę. Zbliżyłam się, żeby ją zabrać, nawet jeśli to miałoby wyglądać dziecinnie. – Przyszłam właśnie po to – oświadczyła. Wyciągnęłam dłoń. – Nie mogę tak po prostu rozdawać akt pacjentów. Muszę prosić, żeby pani to odłożyła. Spojrzała na mnie, położyła listę z powrotem na biurku, splotła ręce za plecami i czytała dalej. Sięgnęłam po kartki. Wysunęła dłoń, żeby mnie zatrzymać.
– Z tego, co już widziałam, większość to dane z rejestrów publicznych. Mogę je uzyskać gdzie indziej. Po prostu wydawało mi się, że będzie szybciej, jeśli przyjdę tutaj. Pomyślałam, że może będzie pani chciała pomóc. Cóż, racja. Trzeba odsunąć na bok osobiste animozje, ona i ja powinnyśmy być po tej samej stronie. Mimo to zabrałam listę. Stałyśmy, patrząc na siebie. Była dobre dziesięć centymetrów niższa, ale jakoś nie sądziłam, że sama przewaga wzrostu ją onieśmieli. – Ile? – spytała. – Sto czterdzieści. – Wszystkie zdrowe, rasy białej, dwudziesto-, trzydziestokilkuletnie? – Mniej więcej. – Bułka z masłem. To nasz chleb powszedni. Zajmie nam to góra kilka dni. Ale jeśli zmusi mnie pani, żebym poszła gdzie indziej albo żebym wystąpiła o nakaz sądowy, zmarnuje się dzień lub więcej. – Naprawdę powinnam sprawdzić, zanim… – Toro – po raz pierwszy zwróciła się do mnie po imieniu. – Pracuję w policji dziesięć lat, sporą część tego w policji miejskiej. Ale nic nie mogło mnie przygotować na to, co zobaczyłyśmy wczoraj na stole prosektoryjnym. Chcę wrócić do biura i posadzić ludzi przy telefonach, żeby sprawdzili, czy te kobiety żyją i opiekują się swoimi dwuletnimi pociechami. I naprawdę wolałabym to zrobić od razu. Podałam jej listę. Coś w jej rysach złagodniało, jak ją odbierała. – Możesz pominąć te, które miały cesarkę. – Dziwne, że nie pomyślałam o tym wcześniej. – Nie miała blizny. No, przynajmniej nie takiej. – Coś jeszcze? – spytała. Pokręciłam głową. – Na razie nie. Czy patolog z Inverness już skończył? Nie odpowiedziała, a ja wymownie spojrzałam na kartki w jej dłoni. – Prawie – rzuciła. – Rozmawialiśmy też z ekspertami o wpływie torfu na naturalne materiały, takie jak płótno. Doktor Renney idealnie przewidział, że śmierć nastąpiła wiosną lub latem 2005 roku. Ta lista jest
ważna. Podziękowała mi i ruszyła do drzwi. – Mogę później wpaść do ciebie do domu? – Odwróciła się. – Muszę obejrzeć twoje runy. Zdusiłam uśmiech i kiwnęłam głową. Powiedziałam, że w domu będę około szóstej. Tulloch wyszła. Zaczęłam się wylogowywać z komputera, wtedy zauważyłam, że mam nowego e-maila. Od Kenna Gifforda. Do całego personelu. W następstwie rozpoczęcia przez policję śledztwa w sprawie o morderstwo przypomina się personelowi, żeby nie przeprowadzał żadnych rozmów ani z przedstawicielami policji, ani mediów. Zabrania się też udzielania jakichkolwiek informacji dotyczących szpitala bez mojej zgody. Słowami nieśmiertelnego wieszcza – o cholera. Po obchodzie zabrałam kurtkę i kupiłam kanapkę w kafeterii. W drodze do windy wyczułam kogoś za plecami, odwróciłam się. Kenn Gifford. Skinął głową, ale się nie odezwał. Wsiedliśmy do windy. Drzwi się zamknęły. Gifford nadal milczał. Niektórzy ludzie, jak zdołałam zauważyć, potrafią milczeć w towarzystwie innych i to wcale ich nie krępuje. Gifford był takim człowiekiem. Nawet na mnie nie patrzył, gdy winda zjeżdżała, tylko przyglądał się przyciskom z numerami pięter, na pozór zagubiony w myślach. Ja niestety nie potrafię milczeć, gdy jestem z kimś sam na sam, i to pewnie dlatego wybrałam ten moment, żeby się przyznać. – Dziś rano przekazałam sierżant Tulloch pewne informacje. Jeszcze zanim dostałam twój e-mail. Nie odwrócił się w moją stronę. – Wiem. Postaraj się więcej tego nie robić. Często boli cię głowa? Och, super, znowu zbaczaliśmy z tematu. – Czasami – przyznałam. – To był wykaz urodzeń, tu na wyspach – ciągnęłam. – Lista kobiet, które urodziły wiosną i latem 2005 roku. Tulloch twierdziła, że te dane i tak są dostępne. Od razu pożałowałam tych słów. Zabrzmiało to tak, jakbym się tłumaczyła. Gifford wreszcie na mnie spojrzał.
– To dlatego to zrobiłaś? Boże, jakiego koloru są te oczy? Spiżowego? – Chciałam pomóc. Przysunął się bliżej. – Tak sądziłem. O czym rozmawialiśmy wczoraj wieczorem? To mnie zirytowało. Był moim szefem, nie ojcem. – Hm, o Ivenhoe, żeglowaniu… – Drzwi windy się rozsunęły. – …molestowaniu dzieci na Orkadach, o myciu piersi – wyliczałam, trochę głośniej niż to było konieczne, kiedy wysiadaliśmy. Do środka wchodziło dwóch stażystów. Obaj rzucili zaciekawione spojrzenia, najpierw na mnie, potem na Gifforda. Ja też zaryzykowałam i na niego zerknęłam. Uśmiechał się. – W sali operacyjnej jesteś totalnie spięta – stwierdził. – Próbowałaś ćwiczyć jogę? Albo tai-chi? Pomyślałam, żeby odpowiedzieć, że nie jestem tak spięta, kiedy nie dyszy mi w kark, ale nie wydawało się to najlepszym pomysłem. Ani nie było do końca zgodne z prawdą. Miał rację, spinam się w sali operacyjnej, ale jeśli ktoś zwraca mi na to uwagę, nawet jeśli jest szefem, to zalatuje protekcjonalnością. I miałam wrażenie, że Gifford nabija się ze mnie. – Dlaczego ty i mój mąż się nie lubicie? Jego uśmiech nie przygasł. – A on mnie nie lubi? Biedny Duncan. Otworzył przede mną drzwi. Wyszłam przed budynek z wielką ulgą, że mogę odejść. Mój dyżur na Yell się przedłużył i była kolejka na prom powrotny. Kiedy wreszcie dotarłam do domu, kilka godzin później, sportowy wóz Dany Tulloch stał zaparkowany na podwórku. Zupełnie zapomniałam, że miała przyjechać. Zerknęłam na zegarek. Jeśli pojawiła się na czas, kazałam jej czekać prawie trzy godziny. A niech to szlag! Po nieuprzejmości takich rozmiarów będę musiała być miła. Wysiadłam z samochodu, akurat gdy i ona wysiadła ze swojego. – Tak mi przykro – powiedziałam. – Powinnam była zadzwonić. Czekałaś tu przez cały czas? – Oczywiście, że nie – obruszyła się. – Kiedy nie przyjechałaś o
szóstej, zabrałam się do dzwonienia. Wróciłam jakieś dziesięć minut temu. Umierałam z głodu i strasznie chciało mi się kawy, ale nie sądziłam, że wypada mi kazać jej czekać dłużej. Weszła za mną do środka i udałyśmy się prosto do piwnicy, do której schodziło się po ośmiu kamiennych stopniach prowadzących z kuchni. – Dobry Boże – mruknęła, gdy dotarłyśmy na dół i gdy włączyłam pojedynczą żarówkę, w dodatku o słabej mocy. – Pewnie nie marzyłaś, że będziesz miała to wszystko pod domem, co? – Wyciągnęła z torebki latarkę i ruszyła przed siebie, świecąc dookoła. Nasza piwnica to prawdopodobnie jeden z najbardziej interesujących elementów naszej posiadłości. Po pierwsze jest starsza od domu. W niektórych miejscach widać resztki zniszczeń po pożarze, możemy przypuszczać, że oryginalny dom spłonął jakiś czas temu. Jest też o wiele większa niż dom, co by sugerowało, że pierwotny budynek był znacznie większy. Podzielona na niskie pomieszczenia, do których wchodzi się opartymi na łukach przejściami, piwnica wygląda jak mniejsza wersja przepastnych piwniczek winnych, jakie się widuje pod francuskimi zamkami. Zaprowadziłam Danę do największego z tych pomieszczeń i tam stanęłyśmy przed ścianą od strony północnej. – Kominek? – zdziwiła się. – W piwnicy? Nas też to zastanawiało, ale kominek tu był. W pełni sprawny, z kamiennym rusztem i otworem kominowym biegnącym do naszego komina na dachu. W ścianie nad paleniskiem było umieszczone kamienne nadproże i to właśnie na nim widniały rzeźbione runy. Pięć symboli. Z których żadnego nie rozpoznawałam. – Wszystkie są inne – mruknęła Dana, bardziej do siebie niż do mnie. Małym cyfrowym aparatem zrobiła kilka zdjęć. – Dzwoniłaś do mojego teścia? – zainteresowałam się. Pokręciła głową. – Na razie nie potrzebowałam – odparła. – Znalazłam książkę. Skończyła robić zdjęcia i spojrzała w kierunku kamiennego przejścia prowadzącego do reszty piwnicy. – Nie masz nic przeciwko, że się rozejrzę? – spytała. – Ależ skąd, śmiało – zachęciłam. – A ty nie będziesz miała mi za
złe, jeśli pójdę po coś do jedzenia? Pokręciła głową i odwróciła się. Ja ruszyłam do schodów. Na drugim stopniu zawołałam za nią. – Och, pani sierżant, jeśli coś pani znajdzie… coś organicznego, proszę mi o tym nie mówić. Na jeden dzień mam dość. Nie odpowiedziała. Już wcześniej zaczęłam podejrzewać, że uważa mnie za infantylną. Kiedy się pojawiła dziesięć minut później, pakowałam w siebie podgrzany w mikrofali makaron z serem i z szynką. Pokazałam na krzesło naprzeciwko mojego. – Zrobiłam ci herbatę. – Domyślając się, że też nie jadła, postawiłam na stole jakieś lokalne herbatniki. Chciałam, żeby mi opowiedziała o runach. Spojrzała na ciastka, potem na zegarek; przez chwilę wyglądała na niezdecydowaną, potem usiadła. Podniosła kubek z herbatą, następnie w dwóch gryzach pochłonęła herbatnik. Ja jadłam dalej, w milczeniu. Moja taktyka podziałała; odezwała się pierwsza. – Co wiesz o historii tej posiadłości? Wzruszyłam ramionami. – Niewiele. Kupnem zajmował się mąż. Mnie to zbytnio nie interesowało. – Kiedy on wraca? Znowu wzruszyłam ramionami. – Ostatnio naprawdę trudno to przewidzieć. Twarz jej spochmurniała. – Możemy do niego zadzwonić – dodałam w spóźnionej próbie wyjścia na pomocną. Pokręciła głową. – Ale chcę tu jutro ściągnąć ekipę. To nie może być przypadek, że podobne symbole pojawiają się w waszym domu i na zwłokach znalezionych na waszej ziemi. – Pewnie nie – zgodziłam się. Nie wiedziałam, dokąd zmierza, ale zdecydowanie nie byłam zachwycona implikacjami. – Chcesz powiedzieć, że zamordowano ją prawdopodobnie w tym domu? W piwnicy?
Teraz to ona wzruszyła ramionami. – Musimy się dowiedzieć, do kogo dom należał przed wami. – Myślałam, że Duncan doniósł rano na komendę akt notarialny? – Doniósł. Ale niewiele z niego wynika. Wcześniej był tu jakiś kościół albo miejsce jakiegoś kultu religijnego, ale dom przez lata stał opuszczony, aż go zburzono i postawiono obecny. W dokumencie widnieją nazwiska powierników, jak na razie jednak wygląda na to, że większość już nie żyje. – Nie żyją? Pokręciła głową. – Zmarli ze starości, nic wyjątkowego. Dokończyłam kolację. Najgorszy głód zaspokoiłam, ale nie byłam usatysfakcjonowana; posiłek trudno było zaliczyć do relaksujących. Wstałam i zaniosłam talerz i sztućce do zmywarki. – No to co z tymi runami? – spytałam. Spojrzała na mnie, ugryzła następny herbatnik i chyba podjęła decyzję. Pochyliła się i wyciągnęła z torby aparat fotograficzny, notes i małą książkę w niebieskiej okładce ze skóry. Na pierwszej stronie widniało wydrukowane złotym atramentem runiczne pismo i choć położyła książkę do góry nogami, zdołałam przeczytać tytuł: Runy i pismo wikingów. Druk był zbyt mały, żebym mogła odczytać nazwisko autora. – Twierdzisz więc, że ojciec twojego męża się tym interesuje, tak? Przytaknęłam ruchem głowy. – Jak najbardziej. Wątpię, żeby było wiele osób, które znają historię tych wysp lepiej od niego. Odwróciła książkę przodem do mnie. Na wewnętrznej stronie okładki widniało dwadzieścia pięć runicznych symboli: każdy prosty, przeważnie kanciasty. Każdy się jakoś nazywał, na przykład: rozłam, zastój, przejście, ale gdy Richard, mój teść, o nich mówił, używał nazw wikingów. – Nie rozumiem – rzuciła Dana. – Jest ich tylko dwadzieścia pięć. Wydaje się, że każdy posiada oddzielne znaczenie. Jak mogą tworzyć różne zdania? Jest po prostu zbyt mało. Zaczęłam wertować książkę.
– Myślę, że to działa trochę na zasadzie alfabetu chińskiego – powiedziałam. – Każdy znak ma główne znaczenia, ale też znaczenia poboczne. I kiedy użyje się dwu lub więcej razem, każdy wpływa na inne i w ten sposób tworzy się dla tej kombinacji unikalne znaczenie. Czy to brzmi choć trochę sensownie? – Owszem. Tylko że chińskich znaków jest chyba ponad dwa tysiące. – Może wikingowie nie byli gadatliwi. Otworzyła notes i też go do mnie odwróciła. Zobaczyłam reprodukcje trzech symboli runicznych, tych, które poprzedniego dnia widziałyśmy w prosektorium. – No więc tutaj – ciągnęła – są runy. Separacja, przełom i zniewolenie. To one zostały wycięte na ciele ofiary. W takim razie, o co w tym wszystkim chodzi? Spojrzałam znów do książki. Na następnej stronie też były runy, tym razem z nazwami nadanymi przez wikingów. Symbol podobny do ryby nazywał się Othila, co oznaczało separację; latawiec – Dagaz, czyli przełom, a ukośnie przecinające się linie – Nauthiz, inaczej zniewolenie. Spojrzałam na Tulloch. Przyglądała mi się uważnie. – A co z podznaczeniami? – spytałam. – Czytaj dalej – zachęciła. Na stronie obok były wymienione dodatkowe znaczenia każdego z symboli. Othila to także własność lub odziedziczony majątek, kraj rodzinny i dom; Dagaz to dzień, światło Boga, dostatek i urodzaj; Nauthiz to potrzeba, konieczność, przyczyna ludzkich nieszczęść, lekcje życiowe, męka. – Separacja. Oddzielenie ważnych organów wewnętrznych od reszty ciała? – zasugerowałam, nie do końca serio. Kiwnęła głową zachęcająco. Z powrotem zerknęłam do książki. – Przełom… hm, włamanie się do klatki piersiowej, żeby dostać się do serca? Zniewolenie… cóż, skrępowano ją, prawda? Siniaki na kostkach i nadgarstkach… I z pewnością przechodziła mękę… – zamilkłam i podniosłam wzrok. – I jak, uważasz, że to coś tłumaczy? – spytała Dana. Pokręciłam głową. – Nie – mruknęłam. – Dla mnie to jakieś brednie.
– Jakieś nic nieznaczące bazgroły? – podpowiedziała. – Ujęłaś to bardziej elegancko niż ja – zgodziłam się. – Co z tymi z piwnicy? Przycisnęła guzik w aparacie i przywołała zdjęcia, które zrobiła zaledwie dziesięć minut temu. Wyrytych w gzymsie symboli było pięć. – Strzałka skierowana w dół – powiedziałam. Dana otworzyła książkę na ostatniej stronie. – Teiwaz – przeczytała. Oznacza: wojownik i zwycięstwo w bitwie. Popatrzyłam na nią. Obie zrobiłyśmy miny, że nie mamy pojęcia o co chodzi. – Następny wygląda jak ukośna litera „F”. – Wyciągnęłam rękę i pokazałam na stronie właściwy symbol. – Ten tutaj. Co o nim piszą? – Ansuz – odczytała. – Co znaczy: znaki, Bóg i ujście rzeki. – Nasz trzeci symbol wieczoru to błyskawica. – Sowelu. Pełnia, słońce. – Znowu podniosła na mnie oczy. – To tylko kolejne bre… nic nieznaczące bazgroły – westchnęłam. – Z pewnością tak wyglądają – zgodziła się. – A dwa ostatnie? – Mamy odwrócony stół o nazwie Perth, oznaczającej… aha! – Co? – Inicjację. Zmarszczyła brwi. – Na dźwięk tego słowa zawsze przechodzą mi ciarki po plecach. – Wiem, co masz na myśli. I na koniec koślawa litera „H”, nazwana Hagalaz. Rozłam i siły naturalne. – Wojownik, znaki, pełnia, inicjacja i rozłam – zebrała wszystko do kupy. Podniosłam rękę. – Nic nieznaczące…. – Brednie – dokończyła. I uśmiechnęła się. To był ładny uśmiech. Parsknęłam śmiechem. – Musisz porozmawiać z ojcem Duncana. Może to kwestia kontekstu. – Kto musi porozmawiać z moim ojcem? – spytał głos od drzwi. Duncan nas zaskoczył. Stał uśmiechnięty, patrząc to na Danę, to na
mnie, a ja poczułam, że zaciska mi się żołądek, jak zawsze gdy mój mąż znajdował się w obecności ładnej kobiety, którą nie byłam ja. A kobiety dziwnie przy nim łagodniały: rumieniły się, oczy zaczynały im błyszczeć, instynktownie nachylały się do niego. Przygotowałam się, że z Daną będzie tak samo, ale ku mojemu zaskoczeniu, nic podobnego się nie stało. Tego wieczoru dzięki niej miałam okazję przeżyć zupełnie nowe doświadczenie. Mogłam patrzeć na swojego cudownego męża i równie cudowną laskę i nie czuć, że dławi mnie zazdrość. Wymienili ze sobą kilka uprzejmości, Dana upewniła się, że Duncan nie wie o runach więcej niż ja, i wyszła. Nie obiecała, że będzie w kontakcie.
7 No, dalej – ponagliłam Henry’ego. Chciałam chcąc, żeby wrzucił najwyższy bieg. Uniesiona w siodle i pochylona do przodu, balansowałam nad jego szyją, a on galopował plażą. Moim ulubionym miejscem do jazdy na Szetlandach było spowite blaskiem księżyca nabrzeże. Pędziłam w samotności, morska bryza zamazywała mi wzrok, tak więc wszystko, co widziałam, to kolory: szmaragdowa trawa, turkusowe morze, różowy piasek i miękki granat odległego oceanu. Bywają chwile, że na tych wyspach kwiaty wydają się zbędne. Na Szetlandach rzadko nie wieje, ale tego poranka wiatr był dość spokojny, dawał o sobie znać jedynie cichym szeptem. Ocen był gładki, nie licząc małych bąbelków białej piany przy samym brzegu. Zawróciłam Henry’ego i poprowadziłam go z powrotem przez kipiel. Oboje dyszeliśmy. Błoga pustka umysłu zniknęła i rzeczywistość powróciła z przytupem. W czwartki zawsze miałam wolne. Oczekiwano ode mnie, że będę osiągalna przez telefon i że w nagłych przypadkach dojadę do szpitala, ale poza tym wolno mi było się relaksować. Marzenie ściętej głowy. Przechodziłam przez okres, który Duncan nazwał „delirką”. Miałam problemy z zasypianiem, rano budziłam się o wiele za wcześnie i potem przez cały dzień byłam padnięta. Przez większość czasu zgrzytałam zębami i zaciskałam pięści, nie zdając sobie z tego w ogóle sprawy. Nieustanny ból głowy utrzymywał się na poziomie o krok od zwalającej z nóg migreny, więc dwadzieścia cztery godziny na dobę chodziłam nafaszerowana aspiryną i paracetamolem. Na czym polegał mój problem? Cóż, po pierwsze, coś dręczyło Duncana, ale mi o tym nie mówił. Zadomowienie się w nowej firmie okazało się trudniejsze, niż się spodziewał i chociaż codziennie pracował tyle samo co ja, to praca zajmowała mu sześć, a czasem nawet siedem dni w tygodniu. Kilka razy, gdy wspomniałam o dzieciach, twarz mu się ściągała i szybko zmieniał temat. O adopcji już więcej nie napomykał. Tego dnia z samego rana
wyjechał na trzy dni do Londynu na spotkania z klientami, a ja poczułam ulgę, że przez kilka dni będę miała dom dla siebie i że nie będę musiała udawać, że wszystko jest w porządku. Po drugie, niezbyt dobrze szło mi w pracy. Na razie nic złego jeszcze się nie stało, wszystkie moje dzieci urodziły się bez komplikacji i miały dobrze. Ale poza tym jakoś nic się nie kleiło. Byłam niezręczna, niezgrabna zarówno w sali operacyjnej, jak i porodowej. I byłam bardziej niż pewna, że nikt z zespołu, a także pacjenci, mnie nie lubi. I to była moja wina. Nie potrafiłam się rozluźnić i zachowywać swobodnie. Po trzecie, strasznie byłam ciekawa, co się dzieje z dochodzeniem. Następnego dnia po wizycie sierżant Tulloch zostałam powtórnie przesłuchana przez nadinspektora z Inverness. Nie wykazał się inwencją, powtórzył pytania, które wcześniej zadawała mi już Tulloch, i ku mojemu zdziwieniu, nawet kiwał mądrze głową, gdy przywołałam teorię inspektora Dunna o tym, że zamordowana kobieta mogła nie pochodzić z wysp. Później od Duncana usłyszałam, że prawie cały zespół z lądu wrócił do siebie i że Dunn i Tulloch ponownie przejęli dowodzenie. Jak twierdził Duncan, Dunn też na co dzień nie stacjonował na Szetlandach, tylko w szkockim Wick. Zastanawiałam się nad zadzwonieniem do Dany Tulloch, ale niezbyt mnie pociągała perspektywa nieuniknionego odrzucenia. Zamiast tego przez ostatnie kilka dni starałam się codziennie oglądać wiadomości, niczego się jednak z nich nie dowiedziałam. W lokalnej prasie i telewizji pojawiały się jakieś relacje, ale było ich o wiele mniej, niż oczekiwałam. Gdy w szpitalnej stołówce dzieliłam stół z innymi członkami personelu, okropnie się frustrowałam, że tematy poruszane w rozmowach mieściły się w zakresie od sportów uprawianych w czasach szkolnych po rosnące ceny biletów autobusowych i roboty drogowe na A970. Na miłość boską, chciałam krzyknąć, cztery dni temu wykopaliśmy zwłoki, nie dalej niż dwadzieścia kilometrów stąd. Leżą teraz w kostnicy. Naprawdę nikogo to nie obchodzi? Oczywiście nie krzyknęłam. Ale się zastanawiałam, czy zawoalowane ostrzeżenie Gifforda, przekazane mi w pubie tamtego wieczoru, zostało powtórzone w szpitalu.
No i był sam Kenn Gifford. Poznałam go zaledwie przed czterema dniami i w trakcie nich wszystkich zaprzątał moje myśli o wiele częściej, niż powinien. Posunęłam się nawet do tego, że kupiłam Ivenhoe Waltera Scotta i chciwie wczytywałam się we wszystkie opisy postaci, do której mnie przyrównał. Mężatką byłam od pięciu lat i naturalnie w tym okresie spotkałam wielu mężczyzn, nie tylko Gifforda, których uważałam za atrakcyjnych. Poznałam też sporo takich, którzy uważali za atrakcyjną… mnie. Jednak to nigdy nie był prawdziwy problem. Ale w przypadku Gifforda sytuacja nie była już taka oczywista. Podsumowując, miałam o czym myśleć. Henry, być może podłapał mój nastrój, bo zaczął wierzgać i rzucać się na boki. Potem bardzo blisko przeleciał nurzyk, koń się natychmiast spłoszył, i wbiegł do wody. Szarpał się, brykał, okręcał się i wchodził głębiej. Mógł się pośliznąć, a ja wypadłabym z siodła. Skróciłam wodze i zatrzymałam go ostro. – Uspokój się! – warknęłam. Zmusiłam go, żeby stanął przodem do plaży. Dał krok w bok i znowu się cofnął. Już lekko zaniepokojona, żałując, że nie zabrałam biczyka, ścisnęłam go kolanami. Podciągnęłam mu łeb i znowu ścisnęłam. Runął przed siebie akurat w chwili, gdy na szczycie klifu dostrzegłam jakiegoś mężczyznę, który się nam przyglądał. Gifford, brzmiała moja pierwsza myśl, ale trudno było mieć pewność. Wzgórza wznosiły się po naszej wschodniej stronie, słońce wciąż wisiało nisko, a mężczyzna był tylko cieniem na tle wczesnego porannego światła. Wysoki i barczysty, włosy długie, rozpuszczone, lśniły jak złoto. Słońce raziło mnie w oczy, na sekundę odwróciłam głowę i zacisnęłam powieki, żeby odciąć się od ostrego blasku. Kiedy je otworzyłam, mężczyzna już zniknął. Wyprowadziłam Henry’ego z wody na brzeg i pojechaliśmy truchtem plażą. Do domu mieliśmy trzy kilometry, a musiałam jeszcze pojeździć na Charlesie. Charles nie nadawał się do jazdy. Bez Henry’ego i Jamiego, który działał na niego uspokajająco,
spanikował, przeskoczył przez płot na sąsiednie pole, potknął się na nierównym gruncie i wpadł do strumienia u podnóża naszej ziemi. To samo w sobie nie byłoby aż takie złe, ale potykając się, naruszył część starego ogrodzenia z drutu kolczastego i drut zaplątał mu się na tylnej nodze. Najmniej inteligentny z moich koni stał uwięziony w strumieniu, z wbitymi kilkoma ostrymi jak nóż końcówkami. Nic dziwnego, że był mocno zdenerwowany i straszliwie gniewnie rżał. Szamotał się i wierzgał. Wiedziałam, że absolutnie nie zdołam usunąć drutu gołymi rękami, dlatego zawróciłam i pobiegłam do domu. Na nogach miałam parę starych kaloszy, oblepionych błotem po ostatnim razie – nieudanym dniu pogrzebu Jamiego. Błoto zaschło i odpadało płatami na dywan, gdy biegłam na górę do pokoju gościnnego, w którym Duncan trzymał narzędzia. Znalazłam obcęgi, potem wzięłam jeszcze jedną parę, mocniejszą, na wszelki wypadek, po czym zbiegłam na dół. Na czwartym schodku od dołu pośliznęłam się i upadłam. Z całej siły huknęłam kością ogonową w stopień. Bolało, ale zmusiłam się, żeby wstać. Kiedy wybiegłam na zewnątrz, konie nakręcały się wzajemnie i Henry szykował się do skoku przez ogrodzenie, żeby dołączyć do Charlesa w strumieniu. Powinnam go przywiązać, ale nie mogłam marnować czasu. Po nodze Charlesa lała się krew. Nawet jeśli udałoby mi się go oswobodzić – a sądząc po tym, w jakim był stanie, wydawało się to mało realne – i tak prawdopodobnie poranił sobie nogę tak mocno, że nie dałoby się tego wyleczyć. Nie mogłam uwierzyć, że grozi mi utrata następnego konia. Podeszłam do Charlesa. Starałam się iść wolno. Strumień był wąski, latem nie płynie nim dużo wody, ale sam rów jest dość głęboki. Charles drapał przednimi kopytami w brzeg, próbując się wygramolić, ale że tylną nogę miał uwięzioną, było to niemożliwe. Poza tym każdy wysiłek pozbawiał go energii, powiększał panikę i sprawiał, że ostre kolce wbijały się głębiej. Nigdy wcześniej nie przydarzyła mi się podobna sytuacja i przez sekundę miałam ochotę zawołać o pomoc. Ale że wiedziałam, że nikt nie przyjdzie. Stałam tak, żeby Charles nie dosięgnął mnie kopytami, i starałam
się go uspokoić. Gdyby pozwolił mi dotknąć swojej głowy, może miałabym jakieś szanse. – Spokojnie, spokojnie, no już, stój spokojnie. – Sięgnęłam do niego. Podrzucił łeb, próbując chwycić mnie zębami. Potem się odwrócił i chciał uciec. Znałam tego konia od kiedy, skończył dwa lata, ale ból i strach zamieniły mnie we wroga. Spojrzałam w dół. Lewa noga była całkowicie unieruchomiona i oplatały ją dwa – nie, trzy – druty łączące Charlesa z ogrodzeniem. Zeskoczyłam do niego, a on łypnął na mnie i szybko się do mnie odwrócił. Jak duży koń kopnie, to może się skończyć poważnymi obrażeniami, jeśli nie śmiercią – ale na odległość nie mogłam zrobić nic, żeby mu pomóc. Przemawiałam łagodnie. Żałowałam, że mój głos nie brzmi spokojniej. Ruszyłam ku niemu. Ciężko dyszał i przewracał oczami. Gdyby wierzgnął, przyszpiliłby mnie do ziemi parą potężnych przednich kopyt; gdyby się przewrócił, zmiażdżyłby mnie. Sytuacja wyglądała na beznadziejną. Przez chwilę chciałam się poddać i pójść zadzwonić po weterynarza. Tylko wiedziałam, że są małe szanse, żeby przyjechał od razu, a jeśli istnieje jakakolwiek możliwość uratowania Charlesa, muszę go oswobodzić z drutu w zasadzie natychmiast. Znowu się do niego przybliżyłam. Stanął dęba, balansując niepewnie na uwięzionej nodze. Opadł na ziemię, a ja dałam następny krok. Przestałam do niego przemawiać, mój głos po prostu już się do tego nie nadawał. Przykucnęłam. Starałam się nie myśleć o tym, że wisi nade mną półtonowa masa mięśni i kości. Zacisnęłam obcęgi na pierwszym grubym zwoju. Pękł, a Charles akurat wtedy wierzgnął obydwiema tylnymi nogami. Pozostałe druty wbiły mu się głęboko w pęcinę. Zakwiczał głośno z bólu. Znowu wierzgnął i tym razem te śmiercionośne przednie kopyta znalazły się bezpośrednio nade mną i szybko opadały w dół. Musiałam uciekać! – Zostań tam – rozkazał czyjś głos. Znieruchomiałam. Nad sobą widziałam czyste błękitne niebo; miękkie, białe obłoki; i perspektywę bliskiej gwałtownej śmierci. Kopyta Charlesa opadły na brzeg z hukiem, a on sam zapłakał. Wiem, nigdy nie słyszeliście, żeby konie płakały, i pewnie wątpicie, że
to w ogóle możliwe, ale uwierzcie mi, tak właśnie było. Opalone, piegowate ramię pokryte drobnymi złotymi włoskami otaczało jego szyję, dwie olbrzymie dłonie ściskały grzywę, przytrzymując go w miejscu. To było niemożliwe. Żaden człowiek nie ma tyle siły, żeby utrzymać spanikowanego konia, bez uzdy lub choćby kantara, a jednak Gifford to robił. Leżąc na ziemi, do połowy w parowie, do połowy na brzegu, niezdolna się ruszyć, patrzyłam, jak gładzi Charlesa po grzywie. Głowę miał przyciśniętą do jego nozdrzy. Słyszałam, jak łagodnie szepcze słowa, których nie zrozumiałam. To celtycki, prawdopodobnie, albo jakiś nieznany dialekt Szetlandów. Charles drżał, wciąż był zdenerwowany, ale stał teraz nieruchomo. To była moja szansa. – Obcęgi leżą za twoją głową, trochę na lewo – powiedział Gifford, nie odsuwając się od konia. Lewą dłoń nadal zaciskał na grzywie, prawą gładził Charlesa po szyi; krótkie, szybkie, stanowcze pociągnięcia. – Weź je teraz – polecił. Obróciłam się na brzuch i sięgnęłam po obcęgi, po czym przeczołgałam do przodu, żeby być bliżej tylnych nóg konia. Charles zadrżał i Gifford znów zaczął celtycką mantrę. Zamknęłam umysł na to, co w każdym momencie mi groziło: roztrzaskany kręgosłup lub co najmniej kalectwo. Wyciągnęłam obie ręce, chwyciłam obcęgami najbliższy drut i go przecięłam. Bez chwili zastanowienia sięgnęłam do następnego. Pękł ze zgrzytliwym piskiem, który rozniósł się echem po całej zatoce. – Wyłaź stamtąd – zawołał Gifford. Turlałam się, aż uznałam, że jestem w bezpieczniej odległości od kopyt. Obejrzałam się. Gifford już zdążył pomóc Charlesowi wydostać się ze strumienia i teraz usiłował zatrzymać go w miejscu. Wreszcie uwolniony z bolesnych więzów, koń pragnął jedynie pognać przed siebie, ale Gifford nie zamierzał mu na to pozwolić. Przywarł do jego szyi i targany przez niego na boki, cały czas mamrotał mu coś do ucha. Po minucie lub dwóch Charles się poddał. Przestał się rzucać, wyglądał tak, jakby wręcz oparł się o Gifforda. To było po prostu najzwyczajniej nieprawdopodobne. Słyszałam, oczywiście, o ludziach, którzy mają niezwykłą umiejętność uspokajania zwierząt, ale nigdy czegoś takiego nie widziałam na własne oczy.
– Tora, mogłabyś tu podejść? – poprosił głosem na wpół poirytowanym, na wpół rozbawionym. Podźwignęłam się na nogi i rozejrzałam za obcęgami, upuściłam je, gdy się turlałam. Nigdzie ich nie widziałam, ale te drugie, mniejsze, leżały blisko. Podniosłam je i zerknęłam nerwowo na Gifforda – nie wiedziałam, jak długo będą działały jego czary – podeszłam do Charlesa. Bez większego problemu, pozwolił, żebym uniosła mu nogę, tak jak każdego zwyczajnego dnia u kowala. Ostrożnie, bez pośpiechu, przecięłam resztki drutu oplatającego pęcinę. Pięć ciachnięć i druty odpadły. Podniosłam je, odsunęłam się, wtedy Gifford puścił Charlesa. Koń stanął dęba, wierzgnął, potem pogalopował w stronę ogrodzenia, gdzie Henry obserwował całe zajście z narastającym zniecierpliwieniem. Po kilku metrach przeszedł do truchtu. Kulał, ale mimo wszystko mógł przenosić ciężar na okaleczoną kończynę. Zaczęłam mieć nadzieję, że może jednak nie będzie z nim tak źle. – Jak ty to robisz? – spytałam, nie odrywając od Charlesa wzroku. – Mnie do siebie nie dopuścił. – Bo byłaś bardziej przerażona od niego. Czuł to i się bał. Ja się nie bałem i nie zamierzałem ulec jego panice. Brzmiało to sensownie. Konie – to zwierzęta stadne – podążają za silnym przywódcą, końskim lub ludzkim. Lubią wiedzieć, kto jest szefem. – Poza tym trochę go zahipnotyzowałem. Tylko tyle, żeby się uspokoił. To już nie brzmiało sensownie. Odwróciłam się i spojrzałam na Gifforda. – Zwierzęta są bardzo podatne na hipnozę – wyjaśnił. – Zwłaszcza konie i psy. – Nabijasz się ze mnie – powiedziałam, chociaż nie byłam pewna. Minę miał całkiem poważną. – Masz rację, nabijam się. A teraz środki przeciwbólowe i zastrzyk przeciwtężcowy. I może jakieś antybiotyki. – Wezwę weterynarza. – Przyglądałam się, jak Charles i Henry ocierają się pyskami ponad ogrodzeniem.
– Mówię o tobie. – Przeciągnął dłonią po moim prawym ramieniu aż do barku. Ból był równie silny, co zaskakujący; albo Charles mnie jednak kopnął, a ja na to nie zwróciłam uwagi, albo upadłam na jakiś bardzo ostry kamień. Popatrzyłam na Gifforda i – o cholera – ból zniknął pod uderzeniem chuci tak niespodziewanej, że zapragnęłam uciec i skryć się w mysiej dziurze. – Chodźmy do domu – rzucił. – Zobaczę, co mam w torbie. Jego samochód stał na naszym podwórku; przechodząc, wyciągnął z bagażnika swoją torbę lekarską. W kuchni ściągnęłam toczek i usiadłam przy stole, boleśnie świadoma śmietnika pozostałego po śniadaniu, swojej czerwonej, spoconej twarzy i włosów, które wymagały natychmiastowego umycia. I pewnie zbyt pięknie nie pachniałam. Gifford puścił wodę w zlewie i pozwolił jej lecieć, aż zrobiła się bardzo gorąca. – Mogę cię zabrać do szpitala, gdzie się tobą zajmą jak należy, lub możesz uwierzyć mi na słowo, że nie zachowam się niestosownie. Jestem pewna, że się zarumieniłam, ale i tak byłam czerwona, więc Gifford nie mógł tego zauważyć. Rozpięłam koszulę – jakąś starą Duncana – i wysupłałam rękę z rękawa. Gifford zabrał się do jej obmywania. Popatrzyłam na nią, chcąc oszacować rozmiar obrażeń. Większa część ramienia zaczynała już sinieć. Była tam brzydka rana, która krwawiła, ale nie sądziłam, żeby była głęboka. Nie pamiętałam momentu, w którym się zraniłam, ale teraz, gdy nie działała już adrenalina, bolało jak diabli. Gifford opatrzył ranę i zrobił mi zastrzyk przeciwtężcowy. Na koniec dał mi dwie małe białe tabletki. Proszki przeciwbólowe, silniejsze od tych, które można kupić w aptece. Połknęłam je z wdzięcznością. Spojrzał na swój zegarek. – Za dwadzieścia minut mam operację. – Zaczął pakować rzeczy. – Dlaczego tu jesteś? Roześmiał się. – Dziękuję panu, panie Gifford, za uratowanie mi życia, nie wspominając o życiu konia, i za udzielenie natychmiastowej i wysoce kompetentnej pierwszej pomocy. – Zamknął torbę. – Zamierzałem
zadzwonić za ciebie do weterynarza, ale w tej sytuacji chyba nie będę zawracał sobie tym głowy. – Przepraszam za złe maniery. Szok, rozumiesz? Po co przyjechałeś? – Chciałem porozmawiać z tobą z daleka od szpitala. I znowu to walenie serca, które wybrało się na szaloną przejażdżkę kolejką górską bez mojej woli. Po prostu wiedziałam, że nadchodzą złe wieści. – Och? – Miałem skargi. – Na mnie? Kiwnął głową. – Od kogo? – Czy to ważne? – Dla mnie tak. – Powiedziałem im, że jak dotąd jestem z ciebie bardzo zadowolony, że bez zarzutu wykonujesz swoją robotę i że jak najbardziej zamierzam zatrzymać cię w naszym zespole. Ale ponieważ jesteś w nowym otoczeniu, to przez jakiś czas na pewno będziesz się czuła niezręcznie, więc na razie powinni ci trochę odpuścić. – Dziękuję. Wcale nie poczułam się lepiej. Jedna przyjaźnie nastawiona osoba to za mało, zwłaszcza gdy wszyscy inni cię nienawidzą. – Nie ma za co. – Zatrzasnął i podniósł walizkę. – Dlaczego mi to mówisz? – Bo powinnaś wiedzieć. I się postarać. Od strony zawodowej jesteś świetna, ale niezbyt dobrze radzisz sobie z ludźmi. To mnie wkurzyło, okropnie. Prawdopodobnie dlatego, że właśnie tak było. Wstałam. – Jeśli masz problem z tym, jak pracuję, istnieją procedury, które możesz zastosować. Nie musisz mnie o tym powiadamiać. Nie speszył się nawet trochę. – Och, daj spokój. Możemy to zrobić zgodnie z przepisami, jeśli chcesz. Zajmie to mnóstwo czasu, którego obydwojgu nam brakuje. A efekt końcowy będzie tylko taki, że w twoich papierach pojawią się
niewygodne i potencjalnie szkodliwe adnotacje. Widzimy się jutro. Odwrócił się i poszedł sobie, zostawił mnie samą z bardzo obolałym ramieniem i bardzo nadszarpniętym poczuciem własnej wartości.
8
Dziesięć minut później weterynarz był wezwany, ból w ramieniu zmalał do ćmienia. Siedziałam na ogrodzeniu i obserwowałam kuśtykającego Charlesa, wiedząc, że nic więcej nie mogę dla niego zrobić, ale nie chciałam zostawiać go samego. Odszukałam obie pary obcęgów i tymi większymi odcięłam resztki drutu przy połamanym słupku. Potem zebrałam je i zaniosłam na podwórko. Niech szlag trafi przeklętego Gifforda za jego protekcjonalność i manipulacje. Doskonale wiedziałam, co knuje. Spotykałam się już z taką taktyką, pierwszy raz na placu zabaw w podstawówce. Potrafiłam rozpoznać tę prymitywną, aczkolwiek skuteczną metodę zdobywania nad kimś przewagi. Oczywiście rozpoznanie taktyki to tylko początek. Do uporania się z sytuacją jeszcze długa droga. Mogłam (i często mnie to kusiło) zlekceważyć sprawę, traktując ją jako tchórzliwą walkę o władzę, rozwiązanie siłowe. Z drugiej strony od zawsze wiedziałam, że nie wzbudzam sympatii: nie posiadam umiejętności ględzenia z ludźmi o niczym i w dużych grupach czuję się nieswojo; wiem, że niełatwo zmusić mnie do uśmiechu i zdarza mi się rzucać niezręczne uwagi oraz opowiadać nietrafione żarty. Zwykle próbuję być inna, choć bez większego sukcesu; ale czasami mam po prostu ochotę krzyczeć na ludzi wokół mnie, żeby dorośli. Jestem kompetentną lekarką; ciężko pracuję, nikogo nie krzywdzę, nigdy nie zrobiłam świadomie niczego złego czy niemoralnego. Należę do cholernego grona ludzi porządnych, przez brak ogłady, jednak, i powierzchownego uroku jestem skazana na to, że moje otocznie mnie nie lubi. Cóż, pieprzyć to! Zaniosłam obcęgi do domu. Duncan bardzo dbał o swoje narzędzia i patrzył niechętnie na to, że ich używam, najprawdopodobniej nieumiejętnie, przez co mogły się zniszczyć. Kiedy wchodziłam po schodach, na trzecim stopniu od góry dostrzegłam leżącą na nim złotą obrączkę. Zapatrzona w nią, przystanęłam. Obrączka była szeroka, przy górnym i dolnym rancie miała jakiś wzorek. Gifford, przemknęło mi
przez myśl, tylko że Gifford ani razu nie wychodził z kuchni. W każdym razie obrączka wyglądała na dawno nienoszoną; była oblepiona zaschniętym błotem. Pochyliłam się, żeby ją podnieść. Część błota odpadła, duży kawałek z wyraźnym wgnieceniem po jednej stronie. Usiadłam i ściągnęłam jeden kalosz. Huntery mają charakterystyczny wzór na podeszwach i odcisk na kawałku błota, który odkleił się od obrączki, wyglądał bardzo podobnie. Obrączka musiała ostatnie kilka dni spędzić na podeszwie mojego kalosza. Odkleiła się, gdy wcześniej wbiegałam po schodach albo raczej, gdy z nich zbiegałam i upadłam. Poczułam uderzenie paniki. Te kalosze miałam na nogach w niedzielę, gdy znalazłam zwłoki, ale kiedy wróciłam do domu po nóż, przed wejściem ściągnęłam je. Przebrałam się wtedy w trampki. Technicy policyjni zabrali je, ale zapomniałam powiedzieć im o kaloszach. Co za plama, zagroziłam poważnemu śledztwu. To jej obrączka. To jej szukali na polu tamtej nocy. Siedziałam tam i gorączkowo myślałam. Bardzo nie chciałam, żeby obrączka miała jakikolwiek związek z moją panią z pola. Po pierwsze, ogromnie mnie to stresowało, że chodziłam w butach, w których podeszwie tkwiła jej biżuteria. Po drugie, jeśli ktoś szukał obrączki, to ktokolwiek zabił tę kobietę, bez cienia wątpliwości nadal przebywał na wyspach. Ogarnął mnie nagły lęk. Wstałam i zaczęłam nasłuchiwać odgłosów w domu, jakbym się bała, że ktoś mógł się do niego zakraść już teraz. Potem wróciłam do kuchni i zamknęłam tylne drzwi. Myślałam nawet, żeby je zamknąć na klucz. Zamiast tego podeszłam do zlewu i nalałam do niego trochę ciepłej wody. Wrzuciłam do niej obrączkę, zaczekałam chwilę, potem potarłam obrączkę w dłoniach. Wysuszyłam ją ścierką i podniosłam do światła. Bez większego zastanowienia wsunęłam na trzeci palec u lewej dłoni. Nie chciała przejść przez kostkę; była przeznaczona na szczuplejsze palce. Denatka, którą widziałam w kostnicy na noszach, była szczupła. Czy teraz patrzyłam na jej obrączkę? Kiedy rozcięłam płócienny całun, prawie całą moją uwagę pochłonęła straszliwa rana w piersi. Jeśli obrączka zsunęła się z palca, mogłam niepostrzeżenie na nią nadepnąć.
Cóż, czy obrączka należała do kobiety z pola, czy nie, powinnam natychmiast powiedzieć o niej Despotycznej Tulloch. Naturalnie będzie na mnie wściekła. Nie tylko dlatego, że z miejsca zbrodni wyniosłam istotny dowód, przez co mógł być dołączony do innych rzeczy kilka dni później, ale jeszcze pozwoliłam sobie zmyć z niego błoto. Krótko mówiąc: przejechałam się po dowodzie czołgiem. Odłożyłam obrączkę na blat i podeszłam do telefonu. Kiedy wybierałam numer, przez okno wpadły promienie słońca i poświeciły na złote kółko, aż zamigotało. Odwiesiłam słuchawkę i znowu sięgnęłam po obrączkę. Na wewnętrznej stronie było coś wygrawerowane. To zbyt łatwe, pomyślałam, zbyt łatwe. Znowu obejrzałam się na drzwi. Tym razem zamknęłam je na zamek, po czym ponownie podniosłam obrączkę do światła. Inskrypcja okazała się trudna do odczytania. Pismo ładne, wygrawerowane kursywą, ale prawie zupełnie nie do rozszyfrowania. Leżenie w torfie też nie pomogło. Pierwsza litera „J”, druga „H”, a może „N”. Potem „K”, a za nim „C” lub „G”. Potem cztery cyfry: czwórka, piątka, zero i dwójka. Jeśli to inicjały nowożeńców i data ślubu, i jeśli – duże „jeśli” – obrączka należała do mojej koleżanki, to zagadka została rozwiązana. Zidentyfikowaliśmy zamordowaną. Spojrzałam przez ramię na telefon. Do mnie, i to już! – warknął. Pokazałam mu plecy i sięgnęłam po książkę telefoniczną. Szetlandy mają dwadzieścia okręgów rejestracyjnych. Wybrałam numer biura w Lerwick. Odebrali natychmiast. Wzięłam głęboki wdech i z walącym sercem – czułam się niedorzecznie i niewytłumaczalnie winna – powiedziałam, kim jestem, przy czym podkreśliłam swoją ważną pozycję w szpitalu. Jak zwykle zadziałało; telefonistka zainteresowała się sprawą. – Znalazłam obrączkę – wyjaśniłam. – Sądzę, że możecie mi pomóc odszukać właściciela. – Oczywiście, pani Hamilton. – To chyba obrączka ślubna. Ma inskrypcję: coś jak data ślubu i inicjały. Trzymacie u siebie akty małżeństwa, prawda? – Z okręgu Lerwick, tak, zgadza się. Czy małżeństwo zostało zawarte w mieście?
– Nie jestem pewna, tak sądzę. Ale nie znam nazwisk. Czy wasze rejestry da się przeszukać po dacie? – Cóż, mogłaby pani zajrzeć do rejestru małżeństw zawartych tego konkretnego dnia i sprawdzić, czy inicjały pasują do któregoś. Naprawdę to aż takie proste? – Wolno mi to sprawdzić? Czy zwykły obywatel może do was przyjść i zajrzeć do rejestrów? – Naturalnie. Zwykle za godzinę przeglądania pobieramy dziesięć funtów, ale jestem przekonana, że w pani przypadku… – zawiesiła głos z niedopowiedzianą obietnicą. – Powinnam zapowiedzieć swoją wizytę? – Nie, proszę po prostu przyjść. Pracujemy od dziesiątej rano do pierwszej po południu, a potem od czternastej do szesnastej. Zerknęłam na zegar. Weterynarz mógł się zjawić w każdej chwili, a na resztę dnia nie planowałam niczego, co nie mogłoby zaczekać. – Dziękuję pani – rzuciłam do słuchawki. – Wpadnę po południu. Dwie godziny później znalazłam się w urzędzie okręgu rejestracyjnego w Lerwick. Weterynarz przyjechał i pojechał. Charles miał wydobrzeć: kilka dni trochę pokuleje, ale później będzie jak nowy. Ta wiadomość złagodziła, odrobinę, moją wściekłość na Gifforda. Wprawdzie podkopał moją zawodową pewność siebie, ale przynajmniej uratował mi konia. Przed wyjściem zadzwoniłam do sierżant Tulloch i na jej automatycznej sekretarce zostawiłam wiadomość, że znalazłam coś, co może mieć związek z morderstwem, i że po drodze do miasta podrzucę to na posterunek. Nie podałam szczegółów. Obrączkę włożyłam do sterylnej torebki i potem z krótką notatką do brązowej papierowej koperty. Kiedy przyjechałam na posterunek, Dany wciąż nie było, wraz z prośbą o jej przekazanie zostawiłam kopertę w recepcji. Czułam się, jakbym właśnie podłożyła ogień pod stos i że powinnam trzymać się od niego z daleka. Marion, kobieta, z którą rozmawiałam przez telefon, zaprowadziła mnie do komputera. Sprawdziłam czas. Wpół do pierwszej. Miałam pół godziny, zanim urzędnicy pójdą na przerwę. Z torebki wyjęłam złożoną karteczkę, na której spisałam datę z obrączki: 4.5.02, czwarty maja, 2002
roku. Odszukałam właściwy rok i przewinęłam stronę w dół, aż dotarłam do ślubów majowych. To był popularny miesiąc na łączenia się węzłami małżeńskimi. Tamten konkretny maj miał cztery soboty i w każdą odbyło się kilka ślubów; było też kilka ceremonii w tygodniu. W sumie dwadzieścia dwie. Przeciągnęłam listę w dół, aż dotarłam do czwartego dnia miesiąca i natychmiast dostrzegłam potencjalny strzał w dziesiątkę. Kyle Griffiths poślubił Janet Hammond w kościele Świętej Małgorzaty. Zapisałam wszystkie szczegóły i przeszłam do pozostałych pozycji na liście. Ale nic więcej nie rzuciło mi się w oczy. – Znalazłaś coś? Podskoczyłam, zanim zdążyłam nad tym zapanować, potem wzięłam głęboki wdech i powiedziałam sobie, że nie będę robiła miny winowajcy, że mam nie przepraszać ani nie trajkotać jak nakręcona. Odwróciłam się. Dana Tulloch była ubrana jak zwykle nienagannie, w ciemne spodnie, prostą czerwoną bluzkę i chyba drogą czarną kurtkę w biało-czerwoną kratę. Mimowolnie przez chwilę rozważałam, jak jej się udaje tak dobrze ubierać z pensji policyjnego sierżanta. – Ładnie wyglądasz – rzuciłam bez zastanowienia. Posłała mi zdziwione spojrzenie i przyciągnęła sobie krzesło. Pokazałam jej swoje zapiski. Kiwnęła głową. – Każę to sprawdzić – powiedziała. – Coś jeszcze? Zaprzeczyłam. Sięgnęła do torebki i wyciągnęła przezroczystą plastikową torebeczkę, tę, którą wcześniej zostawiłam na posterunku. W środku połyskiwała obrączka. Moja notatka została usunięta. – Kiedy to znalazłaś? – Patrzyła na obrączkę, nie na mnie. – Dziś rano. Przed południem. Znów kiwnęła głową. – Jaką masz pewność, że jest z tego samego kawałka pola? – Nie mam żadnej. Ale na pewno wiem, że tych kaloszy nie nosiłam od niedzieli. – Powinny trafić do techników. Poczułam, że wpadłam w jakieś tarapaty. – Zapomniałam o nich – wyznałam zgodnie z prawdą. – Byłam w szoku.
– Umyłaś ją – zauważyła tonem, który mówił: ręce opadają, no naprawdę. – Ale nie umyłam kaloszy – próbowałam się zrehabilitować. Westchnęła. – I tak to nie wygląda dobrze. Za jej plecami Marion zaczęła dawać o sobie znać. Chciała zamykać i wyjść na lunch. Ściszyłam głos. – Jestem przekonana, że kobieta z brakującym sercem zgodziłaby się z tobą. Dana odchyliła się w krześle. – Naprawdę nie powinno cię tu być. Popatrzyłam jej prosto w oczy. – Cóż mogę powiedzieć? Ja ją wykopałam. Zależy mi na rozwiązaniu sprawy. – Wiem. Ale powinnaś pozwolić nam wykonywać naszą robotę. – Zerwała kontakt wzrokowy, spojrzała w dół na swoje paznokcie. Oczywiście idealnie utrzymane. Potem wstała. – Rozmawiałam z twoim teściem. Powiedział, że książka, którą mam, to najlepsze źródło, jakie znajdę. Żałował, że nie może pomóc bardziej. Też wstałam. – W południowej części wyspy jest jeszcze osiem rejonów rejestracyjnych – zauważyłam. Popatrzyła na mnie. – I? – Nie mam żadnych planów na resztę dnia. Pokręciła głową. – To nie jest dobry pomysł. Brak zdecydowania w jej głosie powiedział mi, że wymiana zdań jeszcze się nie zakończyła. Pokazałam stronę, którą wydarłam z książki telefonicznej. – Stąd jadę do Walls, potem do Tingwall. Spodziewam się skończyć do siedemnastej, potem prawdopodobnie będę w nastroju na drinka w Douglas Arms. Jutro wracam do pracy i nie będę mogła dłużej służyć ci za darmową asystentkę. Na twoim miejscu skorzystałabym z okazji.
Ruszyłam do wyjścia. Zastanawiałam się, czy Tulloch będzie próbowała mnie zatrzymać, chociaż nie sądziłam, żeby miała do tego prawo. Zarazem czułam dość złośliwe zadowolenie, że robię coś, czego policja i mój szef – zwłaszcza mój szef – by nie pochwalili. Kwadrans po piątej byłam z powrotem w Lerwick. Weszłam do mrocznego wnętrza Douglas Arms. Od razu jednak zauważyłam Danę. Siedziała sama, przy stoliku w ciemnym rogu. Patrzyła w ekran notebooka. Kupiłam sobie drinka i poszłam się do niej przysiąść. – Często tu zaglądasz? – spytałam. Podniosła oczy i zmarszczyła brwi. – Masz coś? – spytała. Wyglądała na mocno wkurzoną. Akurat kiedy myślałam, że królowa lodu topnieje. Otworzyłam notes. – Jeszcze dwie możliwości – odparłam. – Kirsten Georgeson, lat dwadzieścia sześć, poślubiła Jossa Hawicka w Świętym Magnusie w Lerwick. I niejaki Karl Gevvons ożenił się z Julie Howard, lat dwadzieścia pięć. Oba śluby są zarejestrowane. Obie kobiety w odpowiednim wieku. Bez pytania wydarła mi stronę. – A co u ciebie? – spytałam. – Trzy okręgi, nikt nie pasuje – mruknęła. – I sprawdziłam te osoby, które znalazłaś wcześniej. Janet Hammond jest rozwiedziona i jak najbardziej żyje, mieszka w Aberdeen. – Cóż, tylko się cieszyć. – Fakt. Tyle że to była chyba strata czasu. – Dlaczego? Poruszała myszką po stole i na ekranie pojawił się dokument: lista urodzeń na wyspie, którą jej dałam przed trzema dniami. – Moi ludzie prawie skończyli to sprawdzać – oznajmiła. Nachyliłam się bliżej; ekran był absurdalnie mały i jeśli nie patrzyło się pod odpowiednim kątem, praktycznie nic nie dało się na nim zobaczyć. – I? – ponagliłam. – Te w odpowiednim wieku i z właściwej grupy etnicznej prawie wszystkie są sprawdzone. Wygląda na to, że ona jednak nie pochodziła
stąd. Przez chwilę się nad tym zastanawiałam. – To poszerza zakres poszukiwań. – O tak. Teraz już rozumiałam, dlaczego jest taka poirytowana. Wychodziłoby na to, że jej szef miał rację, a ona się myliła. Do pubu wdarł się powiew chłodnego powietrza, gdy do środka weszła grupa mężczyzn z platform wiertniczych. Poziom hałasu wewnątrz wzrósł. Jeden lub dwóch spojrzało w naszą stronę, szybko odwróciłam wzrok; Dana nawet ich nie zauważyła. – Co wiesz o Tronal? – spytała. Musiałam chwilę pomyśleć. Według mojej listy na Tronal w 2005 roku urodziło się kilkoro dzieci. Zapisałam sobie w pamięci, żeby zapytać o to Gifforda. – To wyspa. Rodziły tam cztery kobiety z listy. Kiwnęła głową. – Dwóch z nich nie zdołaliśmy jeszcze odszukać. Dlatego wczoraj inspektor Dunn i ja wybraliśmy się na przejażdżkę. Tronal leży około kilometra od wybrzeży Unst. To własność prywatna. Wysłali nam na spotkanie łódź. – Mają tam centrum medyczne? – zainteresowałam się. – Ekskluzywną prywatną klinikę porodową, zarządzaną przez fundusz charytatywny powiązany z miejscową agencją adopcyjną – wyjaśniła. Wyglądała na ucieszoną wyrazem zaskoczenia na mojej twarzy. – Oferują i teraz cytuję: „rozsądne rozwiązania w kwestii przypadkowych ciąż wynikłych w niedogodnym czasie”. – Chwila… ale… skąd te kobiety pochodzą? Pokręciła głową. – Z całego Królestwa, nawet z zagranicy. Najczęściej to młode pracujące dziewczyny, niegotowe jeszcze na dziecko. – A czy takie po prostu nie usuwają ciąży? – Na Tronal też przeprowadzają aborcje. Ale mówią, że niektóre kobiety mają z tym problem etyczny. Nie powiedzieli tego otwarcie, ale domyślam się, że wiele z ich klientek pochodzi z pobliskich krajów katolickich.
Nadal nie mogłam przyjąć do siebie faktu, że istnieje klinika położnicza, o której dotąd nic nie słyszałam. – Kto tam jest ordynatorem? – Mają rezydenta. Jakiegoś pana Mortensena. To członek tej waszej… jak to nazywacie… Królewskiej Akademii? Przytaknęłam. Byłam zupełnie zdezorientowana. Członek Królewskiej Akademii Wydziału Położniczego i Ginekologicznego? W placówce, gdzie rocznie odbywa się dziesięć porodów na krzyż? – Miły człowiek – ciągnęła Dana. – Ma do pomocy dwie w pełni wykwalifikowane położne. – A co dzieje się z dziećmi? – Może Duncan miał na myśli Tronal, gdy rozmawialiśmy o adopcji tamtego wieczoru? – Większość idzie do adopcji tu na wyspach – odparła Dana, potwierdzając moje przypuszczenia. – I sądzisz, że kobieta z mojego pola mogła być pacjentką z Tronal? Może matką, która zmieniła zdanie i postanowiła nie oddawać dziecka? – Całkiem możliwe. Jedyne kobiety z twojej listy, których nie odnaleźliśmy, rodziły właśnie tam. Milczałam. Zastanawiałam się nad Tronal, dlaczego nikt mi nic o nim nie powiedział. Minęło kilka sekund, zanim się zorientowałam, że Dana do mnie mówi. Musiałam poprosić, żeby powtórzyła. – Co znaczy kt? – Słucham? – Kt. Domyślam się, że to jakiś skrót. Jest na twojej liście siedem razy. Co on oznacza? O tym też zapomniałam. Zaczynałam sobie uświadamiać, że przy całym moim zaangażowaniu detektyw był ze mnie raczej kiepski. – Nie wiem – musiałam przyznać. – Sprawdzę jutro. Dana pogrążyła się w myślach. Poczułam, że muszę iść do kibelka. Kiedy wróciłam, była gdzieś bardzo daleko, całkowicie nieobecna tu i teraz. Znowu gapiła się w ekran notebooka na coś, co wyglądało jak internetowa książka telefoniczna. – Co tam znowu? – zagadnęłam. Zaskoczona spojrzała w górę, potem z powrotem na ekran.
– Próbowałam odszukać te dwie kobiety, które dzisiaj znalazłaś, te, co wzięły ślub czwartego maja 2002 roku. Julie Howard to teraz Julie Gevvons. Jeśli żyje. – Przeszła w dół kilka stron, potem na chwilę się zatrzymała. – W mieście mieszka rodzina Gevvonsów. To po drodze na posterunek. Masz ochotę tam wpaść i sprawdzić, jak zdrowo prezentuje się pani Gevvons? – Jak najbardziej. Jechałyśmy dziesięć minut, potem zatrzymałyśmy się przed bliźniakiem w przyjemnym, nowoczesnym osiedlu; takim, jakie widuje się w całej Anglii, wybudowanych z myślą o klientach kupujących domy po raz pierwszy i młodych rodzinach. Na trawniku przed frontem leżał przewrócony trójkołowy rowerek. Dana zapukała. Ja stałam trochę za nią. Drzwi otworzyła młoda kobieta w ciąży, wyglądało to na około piątego miesiąca. Obok, uczepiony jej nogi, stał mały chłopiec w liliowej piżamie i bawił się z nami w ciuciubabkę. Coś, co uciskało mi klatkę piersiową, puściło, przyłapałam się na tym, że uśmiecham się do malucha. – Pani Gevvons? – Dana pokazała legitymację. Kobieta wyglądała na zaskoczoną, potem się zaniepokoiła. – Tak – odpowiedziała, spoglądając nerwowo to na Dane to na mnie. – Przepraszamy, że przeszkadzamy o tak późnej porze, ale znaleźliśmy obrączkę z inicjałami pasującymi do inicjałów pani i pani męża. Czy zgubiła pani może obrączkę? Z napisem po wewnętrznej stronie? – Gdy Dana mówiła, ja zerknęłam na lewą dłoń Julie Gevvons. Nie było na niej żadnych pierścionków, ale chyba znałam powód. Pani Gevvons też spojrzała na swoją rękę. – Nie sądzę – odparła. – Nie noszę jej od kilku tygodni. Dłonie mi spuchły. – Sprawiała wrażenie niepewnej. – Istnieje możliwość, żeby pani sprawdziła, czy nadal ją ma? – poprosiła Dana. Kobieta kiwnęła głową i cofnęła się w głąb domu, zabierając synka ze sobą. Drzwi się zamknęły. Dana i ja czekałyśmy. Po minucie czy dwóch Julie Gevvons wróciła. W dłoni trzymała cienką złotą obrączkę, całkiem podobną do
mojej własnej. Kiedy odchodziłyśmy, widziałam, że próbowała ją przepchnąć przez spuchnięty knykieć u trzeciego palca.
9
Gdy wróciłyśmy do samochodu, Dana stanęła przy drzwiach kierowcy i zapatrzona w zamek, znieruchomiała. Czułam się trochę głupio, bo wyglądało, jakby zapomniała, że tam jestem. – Hm – chrząknęłam teatralnie. Spojrzała na mnie. – Wybacz. – Wcisnęła guzik w pilocie i auto radośnie do niej piknęło. – Wpadnę później do ciebie do domu – oznajmiła. – W drodze powrotnej na posterunek. – Nie wracasz tam od razu? Zmarszczyła czoło, jakby moja ciekawość była nie na miejscu, w jakiś sposób impertynencka. Może zawarłyśmy dzisiaj niełatwy rozejm, ale to było jej praca, a ja jej, bez dwóch zdań, przeszkadzałam. – Muszę sprawdzić tych Hawicków – wyjaśniła. – Myślę, że ta obrączka to może być ślepa uliczka. Chcę ją usunąć z równania. – Masz ochotę na towarzystwo? – zaryzykowałam, nie oczekując nawet przez moment, że odpowie „tak”. Znowu ściągnęła brwi, potem kiwnęła głową. – Tak, dzięki – rzuciła. – Przydałoby się. Pojechałyśmy jej samochodem. Do sprawdzenia miałyśmy dwie rodziny Hawicków; pierwsza mieszkała tuż przy głównej drodze A970 na peryferiach Lerwick. Jedno spojrzenie na Kathleen Hawick i wiedziałyśmy, że możemy wykreślić ją z listy. Była po pięćdziesiątce, przy tuszy, a ta wytarta złota obrączka ledwie widoczna pod wałkami tłuszczu nie zejdzie jej z palca aż do dnia śmierci. Kiedy podziękowałyśmy i pożegnałyśmy się, z radością wróciła do oglądania jakiegoś teleturnieju, którego odgłosy przypływały z wnętrza domu. Druga rodzina Hawicków mieszkała w Scalloway, dawnej stolicy Szetlandów, o wiele mniejszym mieście leżącym jakieś dziesięć kilometrów na zachód od Lerwick. Droga była pusta, dotarłyśmy tam w mniej niż kwadrans. Dana zaparkowała i wyciągnęła swój komputer. Chwilę uderzała w klawisze i potem patrzyłyśmy na mapę Scalloway.
– Całkiem nieźle radzisz sobie z tym czymś – zauważyłam, kiedy położyła mi notebook na kolanach i znowu ruszyłyśmy. – Na końcu w lewo. Stary poczciwy notes i ołówek już nie wystarczają? – Policji w Lerwick najczęściej jeszcze tak. – Druga w prawo – poinstruowałam. Zwolniłyśmy i skręciłyśmy w ulicę, przy której mieszkała J. Hawick. Drzwi otworzył nam pan Hawick. Sądząc po sylwetce i kolorze włosów, zgadywałam, że Joss Hawick jest po trzydziestce, ale jego twarz sugerowała kogoś o dobrą dekadę starszego. Wyglądał jak ktoś cierpiący na bezsenność lub jak ofiara długotrwałego stresu. Jego biała koszula z kołnierzykiem była lekko szarawa i nieszczególnie starannie wyprasowana. Dana przeprowadziła rutynowe kroki: okazała legitymację i przedstawiła siebie i mnie. Hawick sprawiał wrażenie średnio zainteresowanego i w najmniejszym stopniu nieprzejętego: jak człowiek niemający już nic do stracenia. – W czym mogę pomóc? – spytał. Był Szkotem, ale nie pochodził z wysp. Gdzieś z południa, pomyślałam; z Dundee może albo z Edynburga. Dana opowiedziała o obrączce i o inskrypcji. Jeszcze zanim skończyła, mężczyzna kręcił już głową. – Przykro mi, pani sierżant, zmarnowane kilometry. A teraz, jeśli panie wybaczą. Zaczął się cofać; drzwi zaczęły się zamykać. Dana nie zamierzała się poddać. – Proszę pana, to ważne. Jest pan pewien, że żona nie zgubiła obrączki? Mogłybyśmy tylko ją o to zapytać? – Pani sierżant, moja żona nie żyje. Dana się wzdrygnęła, ale ja w najmniejszym stopniu nie byłam zaskoczona. Ten nieszczęsny pusty wyraz, tak wyraźny na twarzy Jossa Hawicka, niezmiennie widuje się na twarzach osób w żałobie. Ten mężczyzna ją przechodził. – Tak mi przykro – odezwałam się po raz pierwszy. – Czy żona zmarła niedawno? – W lecie miną trzy lata. – Dłużej niż przypuszczałam; Hawick
niełatwo godził się ze stratą. – Długo byliście małżeństwem? – Czułam, że Dana obok mnie wierci się niecierpliwie. Zignorowałam ją. – Tylko dwa lata – odparł. – W zeszły piątek przypadałaby nasza rocznica. Szybko policzyłam w myślach. Był wtorek, dziewiąty maja. W piątek, pięć dni temu, wypadał czwarty. Ale nie pasował rok. Żona tego mężczyzny zmarła w 2004, nie w 2005. Ze względu na powódź Stephen Renney był przekonany, że nasza ofiara nie leżała w ziemi dłużej niż dwa lata, a ekipa z Inverness go poparła. – Panie Hawick – tym razem to była Dana. – Napis na obrączce zawiera datę czwartego maja 2002 roku. Czy to w tym dniu braliście państwo ślub? Teraz już zły, popatrzył od Dany do mnie. Rozgrzebywałyśmy ranę, która nie zaczęła się jeszcze nawet zabliźniać. – Co to wszystko ma znaczyć? O co paniom chodzi? – spytał ostrzej. Byłyśmy w środku. Dom Hawicka, kolorowy, modnie umeblowany, wciąż wyglądał jak dom młodej zamożnej pary, ale pachniał stęchlizną, tak jak domy starych ludzi, jak czasami pachną sami starzy ludzie. Warstwy kurzu pokrywały gzyms kominka i parapet za nami. Hawick zaproponował nam coś do picia, a gdy odmówiłyśmy, wyszedł po drinka dla siebie. Rozglądając się, zauważyłam na podłodze przy końcu żółtej kanapy dwie brudne szklanki i popielniczkę pełną petów. Dywan, który zakrywał większą część podłogi, nie był odkurzany od dawna. Na gzymsie kominka stały cynowe figurki zwierząt i duża fotografia w cynowej ramce. Młodszy, szczęśliwszy Hawick promiennie uśmiechał się do obiektywu. U boku Jossa, w powiewającym welonie, stała jego żona – Kirsten Hawick – wysoka, atrakcyjna kobieta. Rude kręcone włosy spływały jej aż do pasa. Szybko spojrzałam na Danę. Ona też już zauważyła fotografię. Ściągnęła brwi, jej nieme polecenie było jasne: nie odzywaj się! Hawick wrócił i usiadł w fotelu naprzeciwko nas. Przyniósł naprawdę sporą porcję szkockiej, a nie wyglądała na rozwodnioną.
Uświadomiłam sobie, że drżą mi ręce. Wetknęłam je pod uda zadowolona, że to Dana będzie mówiła. Strasznie mnie kusiło, żeby się obejrzeć i jeszcze raz spojrzeć na fotografię, ale wiedziałam, że to najgorsze, co mogłabym zrobić. – Przykro mi z powodu pańskiej straty, panie Hawick – zaczęła Dana. Odwrócił się do mnie, poczułam ukłucie niepokoju. – Dlaczego pani tu jest? Przyszła pani powiedzieć, że szpital popełnił jakiś błąd? Dana szybko zareagowała, jakby się obawiała, że sytuacja wymknie się jej spod kontroli. – Pani Hamilton pracuje w naszym szpitalu dopiero od pół roku. Nic nie wie o okolicznościach śmierci pańskiej żony. Chciałabym zadać panu kilka pytań, pozwoli pan? Kiwnął głową. I łyknął ze szklaneczki. – Mógłby pan potwierdzić panieńskie nazwisko żony? – Georgeson. Kirsten Georgeson. – Znowu pociągnął whisky. I to wcale nie łyczek. Zerknęłam na Danę. Minę zachowywała kamienną, ale na pewno zarejestrowała, że to pasuje do inicjałów: KG i JH. Data też się zgadzała. Zmusiłam się, żeby lekko spuścić głowę – obawiałam się, że moja twarz mnie wyda. Obejrzałam wystarczająco dużo kryminałów, żeby wiedzieć, że pierwszym podejrzanym w sprawie o morderstwo jest zawsze partner. To, co odczytywałam z twarzy Jossa Hawicka jako rozpacz, mogło tak naprawdę być poczuciem winy, nie wspominając obawy, że został wykryty. Dana i ja mogłyśmy być same w domu z mordercą. Znowu na nią spojrzałam. Jeśli bała się tak jak ja, to tego nie pokazywała. Oczywiście wciąż pozostawała rozbieżność w latach. Kobieta z mojego pola zginęła w 2005 roku. Hawick twierdził, że jego żona zmarła w 2004. – Mogę zapytać, jak i kiedy zmarła? – Dana nie odrywała wzroku od Hawicka nawet na moment. Znowu spojrzał na mnie. – W szpitalu – odparł. – W pani szpitalu. – Zabrzmiało to jak oskarżenie. – Miała wypadek na koniu. Potrąciła ją ciężarówka zaledwie
kilka kilometrów stąd, na drodze na północ. Wciąż żyła, kiedy dowieźli ją do szpitala, ale miała poważne obrażenia głowy i przetrącony kark. Została odłączona od aparatury po trzech godzinach. – Kto się nią zajmował? – spytałam. – Już nie pamiętam jego nazwiska. Ale mówił, że jest ordynatorem. Twierdził, że żona nie miała absolutnie żadnych szans na przeżycie. Chce mi pani powiedzieć, że się mylił? – Nie, nie – zaprzeczyłam pospiesznie. – Nic z tych rzeczy. Ale muszę zapytać pana o coś jeszcze; i ogromnie mi przykro, że poruszam tak bolesne tematy. Czy pańska żona na krótko przed śmiercią rodziła? Wzdrygnął się. – Nie, skąd – zaprzeczył. – Zamierzaliśmy mieć dzieci, ale Kirsten chciała jeszcze przez kilka lat brać udział w zawodach. Świetnie jeździła konno. Joss Hawick był całkiem przekonujący. Ale musiał wiedzieć, że mogę sprawdzić jego wersję w kilka minut. Dana wstała. Chwila była przełomowa. Ja też się podniosłam. – Tora – rzuciła i wskazała drzwi. Szybko ruszyłam do wyjścia, nieomal przebiegłam korytarz i szarpnęłam za klamkę. Byłam prawie pewna, że drzwi zastanę zamknięte na klucz. Otworzyły się bez problemu. Stałam i czekałam na Danę. Wiatr z zatoki wdzierał się do domu. – Zastanawia mnie tylko jedno – rzucił Hawick, gdy obie byłyśmy już na progu, Dana pozornie spokojna, ja gotowa w każdej sekundzie rzucić się do ucieczki. – Tak, co takiego, panie Hawick? – Mówiłyście panie, że znalazłyście obrączkę. Mógłbym ją zobaczyć? Dana potrafiła kłamać. – Przykro mi, sir, ale została na posterunku. Ale jeśli obrączka pana żony zaginęła, mogę w każdej chwili podjechać z naszą, żeby ją pan zidentyfikował. Inskrypcja wewnątrz powinna znacznie to ułatwić. Hawick pokręcił głową. – To właśnie chciałem paniom powiedzieć. To nie może być obrączka Kirsten.
– Dlaczego? – Miała napis, ale tak ściśle siedziała na palcu, że nie chciałem, żeby ją zdejmowano. Poprosiłem, żeby żonę w niej pochowano. Nie mogłam się powstrzymać. – Gdzie? – spytałam. – Gdzie ją pochowano? Zrobił zaskoczoną i lekko zdegustowaną minę, jakby moje pytanie było w złym guście. Bo było – ale, u licha, miałam powód, by je zadać. – Na cmentarzu przy kościele Świętego Magnusa – odparł. – Tym, w którym braliśmy ślub. – Powinnyśmy przyjechać dwoma samochodami – powiedziała Dana. – Niech to szlag! – Uruchomiła silnik i przejechała kilkanaście metrów do miejsca, aż znalazłyśmy się poza zasięgiem wzroku. Pogrzebałam w torbie i znalazłam swoją komórkę. Taksówka miała podjechać za kilka minut. Dana wyciągnęła notes i zaczęła pisać. – On kłamie – oznajmiłam. – Wiem. – Skrobała coś dalej. Zerknęłam na kartkę. Napisała: „Kirsten Hawick, nazwisko panieńskie – Georgeson. Zmarła latem 2004. Uraz głowy. Szpital Franklin Stone. Lekarz prowadzący – ordynator”. – To ona – dodałam. – Możliwe. – Widziałaś fotografię. Ile kobiet ma takie długie włosy? To musi być ona. – Nie mogłam przestać mówić. – Tora, uspokój się. Ta fotografia była mała. Nie możemy mieć pewności. – Dopisała coś jeszcze. Jakiś numer. – To do mnie na komórkę. – Wydarła i podała mi kartkę. – Jedź jak najszybciej do szpitala sprawdzić to. Z nikim nie rozmawiaj. Ja tu zostanę, aż się ze mną skontaktujesz. Kiwnęłam głową. – Dasz sobie radę sama? – Oczywiście. Będę tylko siedziała w samochodzie i obserwowała. – A nie możesz wezwać posiłków? Uśmiechnęła się. Używałam języka z filmów o gliniarzach. – Jak tylko się do mnie odezwiesz. A na razie zachowajmy to dla siebie, dopóki nie będziemy miały pewności.
Taksówka przyjechała krótko potem. Pięć minut później zadzwoniłam na jej komórkę. Odebrała po pierwszym sygnale. – To ja – rzuciłam. – Możesz rozmawiać? – Mów. Wzięłam głęboki wdech. – Wszystko, co nam powiedział, jest prawdą. Cisza. Wydało mi się, że w tle słyszę wycie wiatru szalejącego po zatoce Scalloway. – Co teraz? – spytałam. Chwilę się zastanawiała. – Muszę wpaść na komendę – oznajmiła. – Wracaj do domu. Przyjadę tam. Minęła ósma, a mimo to w szpitalu Franklin Stone wciąż panował duży ruch. Gdy opuszczałam budynek, miałam nadzieję, że nie wpadnę na nikogo, kogo znam. Byłam zdenerwowana, a nie bardzo potrafię ściemniać nawet wtedy, gdy jestem w lepszej formie. Kirsten Hawick – to na pewno tę kobietę wykopałam na swoim polu. Śmierć niewiele ją zmieniła. Delikatna jasna cera, z nielicznymi piegami, taka, jakie się widuje tylko u Szkotek, była zabarwiona przez torf, ale twarz zachowała kształt tego idealnego owalu, który został utrwalony na fotografii. Tylko że przed chwilą widziałam jej kartę. Kirsten naprawdę została przyjęta do szpitala 18 sierpnia 2004 roku (prawie rok przed datą, kiedy ponoć zginęła kobieta z pola), z poważnym urazem głowy i wieloma pęknięciami górnych partii kręgosłupa. O dziewiętnastej piętnaście lekarz stwierdził zgon, a zwłoki zostały wydane dwa dni później. Szpital przeprowadził nawet sekcję. Zatrzymałam się przy recepcji. O osiemnastej recepcjonistkę zmieniał nocny portier. Czytał gazetę i trzymał kubek z do połowy wypitą kawą. – Dobry wieczór! – rzuciłam o wiele radośniej, niż się czułam. Mężczyzna zerknął w górę. W ogóle nie przejął się moją obecnością, wrócił do czytania gazety. – Ma pan może mapę miasta?
Pokręcił głową i czytał dalej. Poszperałam w torebce, znalazłam szpitalny identyfikator i położyłam na gazecie. Wtedy portier znów podniósł oczy. – Mapa – powtórzyłam. – Recepcja musi ją mieć, inaczej nie możecie odpowiednio wykonywać swoich obowiązków. Jeśli nie macie, złożę oficjalną skargę, że nie jesteście właściwie zaopatrzeni. Łypnął na mnie wściekle. Potem wstał, przeszedł na tył pomieszczenia do regału z segregatorami. Zajęło to trzydzieści sekund. Przyniósł mapę i rozłożył. – Czego pani szuka? – Kościoła Świętego Magnusa. Pożółkłym od tytoniu palcem wskazał punkt na mapie. Przyjrzałam się uważnie, próbując zapamiętać lokalizację. To niedaleko od szpitala. – Dzięki – rzuciłam. Pchnął do mnie mapę. – Proszę sobie zabrać – zaproponował. – Nie, dziękuję. – Ktoś inny może potrzebować. Odwróciłam się i wyszłam. Czułam przyjemne ciepło w sercu, że udało mi się pozyskać w szpitalu kolejną przyjazną duszę. Gdy dotarłam do kościoła, ucieszyłam się, że jest jeszcze jasno. Musiałam zaparkować na głównej ulicy i przejść krótką wąską uliczkę, a nie wiem, czy po zmroku zdobyłabym się na odwagę, żeby to zrobić. Wokół było pusto. Wysokie granitowe budynki, przekształcone w biura wiały o tej porze pustką, ale i tak miałam wrażenie, że z któregoś z licznych okien ktoś mnie obserwuje. Naprzeciwko kościoła stał duży stary dom otoczony ogrodem. Drzewa nieznanego mi gatunku rosły wzdłuż podjazdu z kocich łbów. Nie było tam bezpośredniego przejścia na mały obramowany murem cmentarz. Domyślałam się, że odwiedzający przechodzą przez kościół. Kilka sekund zbierałam się w sobie, potem przeskoczyłam przez mur. Na żadnym z najbliższych nagrobków nie widniała data późniejsza niż z XIX wieku, poszłam więc wąską zarośniętą ścieżką na tył. Lewy róg w głębi wyglądał na to miejsce, którego mogę poszukiwać. Były tam połacie gołej ziemi, groby wydawały się lepiej zadbane, a na jednym,
świeżo usypanym kopcu leżały resztki pogrzebowych wiązanek. Odnalezienie właściwego nagrobka zajęło mi pięć minut. Duży prostokąty granit, ciemny i błyszczący, prosty napis: KIRSTEN HAWICK 1975–2004 Najukochańsza żona Kopiec ziemi był wyrównany i obsadzony wiosennymi kwiatami. Część żonkili wciąż jeszcze kwitła; inne uschły, płatki były skurczone i zbrązowiałe. Należało je ściąć i zastąpić kwiatami letnimi, ale odnosiłam wrażenie, że Joss Hawick nie zagląda tu często. Przyklękłam, a że naprawdę nie potrafiłam wymyślić, co zrobić innego, zaczęłam usuwać zeschnięte łodygi. Kiedy skończyłam, grób wyglądał schludniej, nie licząc zielska. Po tylu deszczach, jakie ostatnio padały, dość łatwo się je wyrywało, ale wkrótce miałam ręce czarne od ziemi. – Wzruszające – rozległ się jakiś głos. Odwróciłam się gwałtownie. Nade mną stało dwóch mężczyzn. Dwóch wysokich mężczyzn. Zachodzące słońce oświetlało ich od tyłu tak, że przez chwilę nie mogłam się zorientować, kim są. Potem, z sercem w gardle, rozpoznałam obu. Podniosłam się, zdecydowana podjąć wyzwanie, i spojrzałam na grób. – No to, jak sądzicie, kto tutaj leży? – spytałam. Andy Dunn popatrzył na mnie tak, jakbym była trudnym dzieckiem, w które zainwestował mnóstwo czasu i energii, a ono właśnie znów go zawiodło. – To grób Kirsten Hawick – odparł. – Joss Hawick bardzo się zdenerwował. Przypuszczalnie złoży oficjalną skargę. Cóż, może nie jestem najbystrzejsza, ale potrafię rozpoznać, kiedy ktoś plecie bzdury. – Jakoś nie bardzo wiem, czego miałaby dotyczyć – odwarknęłam. – Rozmawiałyśmy z nim z wyczuciem, a wizyta była całkiem legalna. Istniało wszelkie prawdopodobieństwo, że obrączka należała do jego żony. Nawiasem mówiąc, znalazłam ją na mojej ziemi. – Jak się czuje twój koń? – spytał Gifford. Z sukcesem zbił mnie z pantałyku. Chryste, to naprawdę wydarzyło się zaledwie dziś rano?
– Proszę cię, Kenn – mruknął Dunn znużonym głosem. Postanowiłam zignorować Gifforda. Cóż, przynajmniej spróbować to zrobić. Patrząc na Andy’ego Dunna, powiedziałam: – Widziałam dzisiaj jej zdjęcie. To ta sama kobieta. Jak inaczej wyjaśnić fakt, że obrączka, z datą ich ślubu i z ich inicjałami, znalazła się na moim polu? W dole, z którego ją wykopałam, na litość boską? – Tora. – To znowu Gifford. – Widziałaś zwłoki tylko dwa razy. Za pierwszym razem leżały w torfie, a ty byłaś, co zrozumiałe, w szoku. Za drugim, na stole prosektoryjnym i, szczerze, nie przyglądałaś się wtedy zbytnio jej twarzy. Spojrzałam na niego. Oczy miał większe i bardziej błyszczące, niż zapamiętałam. Dopiero teraz zaczęłam mieć wątpliwości. – Dużo kobiet na tych wyspach wygląda jak ona – ciągnął. – Rude włosy, jasna cera i delikatne rysy to typowa szkocka uroda. Ale ja znałem Kirsten Hawick i na pewno bym ją rozpoznał. Przede wszystkim była prawie twojego wzrostu. Dobre dziesięć centymetrów wyższa od osoby, której zwłoki znalazłaś. Pokręciłam głową, jednak to, co mówił, brzmiało sensownie. Położył mi rękę na ramieniu i zaczął cicho mówić, tak jakby wolał, żeby Dunn tego nie słyszał. – Przy odłączaniu aparatury było dwóch lekarzy, pielęgniarka i mąż pacjentki. Kirsten Hawick zmarła w szpitalu. Nie zamierzałam się tak łatwo poddać. – A potem ktoś wykradł jej ciało. Prawdopodobnie ze szpitalnej kostnicy. Ktoś po kryjomu zabrał zwłoki, bo chcieli mieć jej serce. Popatrzyli na mnie jak na idiotkę. – Nie pytajcie, po co im ono było, ale ktoś to zrobił. Ukradli ciało, wyrwali serce i zakopali ją na moim polu. – Kobieta z twojego pola była świeżo po porodzie. Kirsten Hawick nigdy nie rodziła. Cóż, tu mnie miał, trzeba przyznać. Ponadto doktor Renney twierdził, że serce zostało usunięte, gdy ofiara jeszcze żyła, nie po śmierci. – I czas też się nie zgadza – dodał Dunn, naśladując łagodny ton Gifforda. – Rozmawiałem ze Stephenem Renneyem i z ekipą z
Inverness. Mieli możliwość bardzo dokładnie przebadać zwłoki i przeprowadzić wszelkie testy ziemi, w której leżały. Kobieta z pani pola nie mogła nie żyć od 2004 roku. Spojrzałam na grób. – Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać. No cóż, to przynajmniej przekłuło irytującą pewność siebie Dunna. Poczerwieniał i zgromił mnie wzrokiem. – Proszę o tym nawet nie myśleć. Nie zaczniemy teraz ekshumować ciał. Zdaje sobie pani sprawę, ile to przysporzy cierpień? Całej społeczności, nie tylko rodzinie. Dłoń Gifforda puściła mój bark i ześliznęła się po ramieniu, tym obolałym. Lekko je uścisnął, a ja musiałam zacisnąć zęby, żeby się nie szarpnąć. – Właśnie tego się obawiałem. Tora, nie dziwię ci się, ale cała sprawa stała się dla ciebie zbyt osobista. Proszę, przemyśl raz jeszcze moją propozycję, weź sobie trochę wolnego. Przynajmniej mnie nie zwalniał, na razie. Ale nie planowałam iść na urlop. Szykowało się kilka trudnych porodów i szpital mnie potrzebował. Pokręciłam głową. – W porządku. – Zerknął na Dunna, jakby chciał powiedzieć: Robiłem, co mogłem. Widzisz, z czym muszę się męczyć? Może miał rację, może rzeczywiście powinnam się trochę zdystansować. Zapomnieć o morderstwie, skoncentrować na pracy i pozwolić, żeby policja wykonywała swoją robotę. – Z rana masz dyżur w przychodni, prawda? – spytał Gifford. Przytaknęłam. – Wpadnij do mnie przed. Możesz przyjechać na ósmą? Znów skinęłam głową; czułam się jak niesforny nastolatek, którego rodzice potraktowali z nadmierną wyrozumiałością. Gifford uśmiechnął się do mnie. Przyłożył mi rękę do pleców i popchnął łagodnie alejką. – Chodźmy. Odprowadzę cię do samochodu. Andy Dunn szedł za nami w milczeniu, kiedy kroczyliśmy do wyjścia z cmentarza. Gdy odjeżdżałam, widziałam ich obu we wstecznym lusterku – stali na ulicy i odprowadzali mnie wzrokiem.
Kiedy przyjechałam do domu, na stopniach przy drzwiach wejściowych ujrzałam siedzącą tam skurczoną niewyraźną postać. Pisnęłam, gdy ruszyła w moją stronę. – W porządku, to tylko ja. – Dana wkroczyła w krąg światła. Ciało w takich okazjach nie nadąża za umysłem. Mimo że wiedziałam już, że nie mam się czego bać, moje zakończenia nerwowe zachowywały się, jakby ktoś zaaplikował im tysiące maleńkich elektrowstrząsów. – Gdzie twój samochód? – Na drodze. Popatrzyłam na nią, nie rozumiejąc. – Dlaczego tam? – spytałam wreszcie. – Nie chciałam, żeby ktoś go zobaczył przed twoim domem. Umówiłyśmy się, że tu się spotkamy, pamiętasz? – zirytowała się. – Tak, ale… najwyraźniej nie widziałaś się wieczorem ze swoim inspektorem. – Naturalnie, że się z nim widziałam. A co, ty też? Skinęłam głową. – Odszukał mnie na cmentarzu przy Świętym Magnusie. Przy grobie Kirsten. Jej brwi wystrzeliły w górę. – Poważnie? – Wszystko wyjaśnił. On i Gifford. Popatrzyła na mnie zarówno z rozbawianiem, jak i ze współczuciem. – I ty się na to złapałaś? Toro Hamilton, nie jesteś kobietą, za jaką cię miałam.
10
Widziałam jej grób, Dano, to po prostu niemożliwe. Siedziałyśmy przy moim kuchennym stole, drzwi wejściowe zamknięte, żaluzje zaciągnięte. Byłam zmęczona i miałam nieprzyjemne wrażenie bycia wciąganą w coś, co z radością chciałam zostawić za sobą jeszcze pół godziny temu. Piłyśmy gorącą mocną kawę. Zaproponowałam czerwone wino, ale Dana pokręciła głową. – Musimy pomyśleć – powiedziała. Groźne słowo: my. Nagle byłyśmy wspólniczkami, działającymi wbrew wyraźnym instrukcjom naszych przełożonych. Bez wątpienia postępowałyśmy głupio, prawdopodobnie mogłyśmy narobić wielu szkód i zdecydowanie kręciłyśmy sobie bat na tyłki, gdy – nie jeśli – zostaniemy przyłapane. Zaproponowałam też, żebyśmy coś zjadły, na co Dana odpowiedziała mętnym spojrzeniem. Nie byłam pewna, czy oznaczało zgodę, czy odmowę. Ja byłam głodna i dotkliwie świadoma obecności szynki w lodówce i świeżego pieczywa w spiżarce. – Możliwe jest wszystko. Tylko nie widzę, jak to zrobili. – Kim właściwie są ci oni? Mówisz o moim szefie. To członek Królewskiej Akademii, na miłość boską. Przy odłączaniu aparatury w sali były też inne osoby. Kirsten Hawick zmarła w szpitalu, prawie rok przed tym, jak zmarła nasza ofiara. Dana mlasnęła językiem. – Taak, taak… już to wszystko słyszałam. Ale, patrząc na to z innej strony, ty znajdujesz obrączkę na tym samym kawałku ziemi, na którym trafiłaś na zwłoki; inskrypcja wewnątrz sugeruje, że obrączka należała do kobiety zagrzebanej w torfie, pani Hawick, która nie tylko pasuje wiekiem i rasą do naszej ofiary, ale też, jak wynika ze zdjęć ślubnych, wyglądała niemal identycznie. A nam się wmawia, że to tylko przypadek. Jak bardzo prawdopodobne ci się to wydaje? Nie bardzo, brzmiała moja szczera odpowiedź. Ale dowody potwierdzające śmierć Kirsten były całkiem przekonujące. Wstałam. Nie zamierzałam dać się onieśmielać we własnym domu, chciałam sobie zrobić kanapkę, i już. Wyciągnęłam szynkę, masło, chleb.
– Poczułam się, jak skończona idiotka – powiedziałam. – Bóg wie, co sobie pomyśleli, kiedy mnie zobaczyli, jak wyrywam chwasty z tego grobu. – A nie wydaje ci się dziwne, że tam przyszli za tobą? Skąd w ogóle wiedzieli, że poszłaś na cmentarz? I dlaczego miałoby to im przeszkadzać? – Dana umilkła, chwilę się zastanowiła, potem dodała: – Mówię jak paranoiczka? Obejrzałam się przez ramię. – Może. Ale niegroźna. – Dzięki. – Zdołała wymusić na sobie uśmiech. – Proszę bardzo. – Jeszcze raz nachyliłam się do lodówki, szukając na półkach majonezu. Kiedy się wyprostowałam, Dana znowu była poważna. – Chciałabym cię prosić o przysługę – oznajmiła. Akurat gdy pomyślałam, że jest już bezpiecznie. – Jaką? Wyciągnęła z aktówki zieloną teczkę na dokumenty. Ze środka wyjęła biało-czarne zdjęcie na przezroczystej folii. – To rentgen uzębienia naszej ofiary. Mój zespół porównywał to zdjęcie z dokumentacją kobiet z listy osób zaginionych. Jak na razie brak dopasowanych par, chociaż oczywiście nie mamy dostępu do wszystkich akt. Przyniosłam jedzenie do stołu i wróciłam po sztućce. – Co mam zrobić? – Nalegałam, prosiłam i błagałam, ale inspektor Dunn nie chce się nawet zastanowić nad tym, żeby poprosić Jossa Hawicka o udostępnienie dokumentacji stomatologicznej żony do porównania. Naprawdę nie wiedziałam, do czego zmierza. – No i… – Ty powinnaś móc ją odszukać. Wróciłam do stołu i zaczęłam smarować chleb masłem. Pokręciłam głową. – Większość stomatologów prowadzi gabinety prywatne. Nikt poza nimi nie ma dostępu do ich kartotek. Nawet gdybyśmy wiedzieli, u kogo Kirsten się leczyła, dentysta nie mógłby mi ich wydać bez pozwolenia
Jossa Hawicka. – Tora, myślisz o Anglii. Tutaj jest inaczej. Większość ludzi korzysta z państwowych gabinetów. Poza tym rok temu przeprowadzono projekt pilotażowy. Wszystkie dane stomatologiczne zostały zapisane w komputerze i przekazane do centrali. – Wciąż nie widzę… – Przy twoim szpitalu działa przychodnia stomatologiczna. Dokumentacja Kirsten będzie w systemie informatycznym szpitala. Możesz się do niej dostać. Prawdopodobnie rzeczywiście mogłam. – Nie jestem stomatologiem – broniłam się niezbyt energicznie. – Znasz anatomię. Potrafisz odczytywać zdjęcia rentgenowskie. Masz większe szanse wypatrzeć pasującą parę niż ja. Podążanie za przeczuciem to jedno, proszenie kogoś, kogo ledwie się zna, żeby przeprowadził nielegalne poszukiwania, to coś zupełnie innego. Czego Dana mi nie mówiła? – Zrobisz to? – spytała. Nie wiedziałam. – Jeśli nie znajdziesz pary, to koniec. Obrączka jest ślepą uliczką i nie będziemy więcej marnowały na nią czasu. Z pewnością było warto móc zamknąć ten rozdział. Mogłabym udowodnić Danie, że zwłoki nie należały do Kirsten i to byłby koniec tego wątku. – Okej, zrobię to jutro. Pokazałam na jedzenie. – Częstuj się. – Dana zignorowała szynkę i wzięła kromkę chleba z masłem. Ja natomiast nie byłam już głodna.
11
Nie jestem pewna, w którym momencie w nocy zaczęłam podejrzewać, że ktoś jest w sypialni. Koło drugiej, przypuszczam, bo o tej godzinie zwykle śpię najmocniej i najtrudniej jest mi się obudzić. Dziesięć lat dyżurów na telefon i zaczynasz znać rytm własnego snu. Wyglądało to tak: druga w nocy czy coś koło tego, ja sama, bo Duncan miał wrócić dopiero w sobotę rano, z przebłyskiem powracającej świadomości i ukłuciem niepokoju, że coś jest nie tak. Bo ktoś wszedł do sypialni. Nie potrafię wytłumaczyć, skąd to wiedziałam; po prostu wiedziałam. Kiedy regularnie sypiasz z partnerem, wyrabiasz sobie wyczucie bliskości tej drugiej osoby i po obudzeniu spływa na ciebie spokój: nie jesteś sama, obecność partnera obok dodaje otuchy, masz poczucie, że jesteś w znajomym świecie. Ta obecność teraz ani nie podnosiła na duchu, ani nie była znajoma. W żadnym wypadku nie emanowała przytulnym ciepłem bijącym od śpiącego małżonka; była obca, natrętna, drapieżna. Jak zawsze spałam opatulona ze wszystkich stron, kołdrę miałam naciągniętą na twarz i, jak dziecko chowające się przed wyimaginowanymi potworami, wydawało mi się, że kołdra mnie ochroni; że jeśli będę leżała nieruchomo, udając, że wszystko jest w porządku, wtedy może – ale tylko może – tak będzie; że cokolwiek było w pokoju – teraz już dość blisko, czułam to – rozwieje się w krainie zapomnianych marzeń sennych. Zaspana część mnie chciała ześliznąć się po prostu w niebyt snu i zaryzykować. Równocześnie część mnie, próbująca desperacko obudzić się do końca, wiedziała, że to nie kolejna nocna delirka, coś, co czasami się zdarza, kiedy śpisz sam. To nie była przypadkowo skrzypiąca deska w podłodze ani wiatr potrząsający pojemnikiem na śmieci u sąsiadów. Po pierwsze, niczego nie słyszałam: wiatr się uspokoił, system grzewczy w domu w końcu wyłączył się na noc i nawet nocne ptactwo – często tak gadatliwe na Szetlandach – zrobiło sobie przerwę. Martwa cisza. Głęboka, mroczna, nieprzenikniona cisza.
Postanowiłam się poruszyć, wyskoczyć z łóżka, zaskoczyć intruza, ktokolwiek to był, i dać sobie szansę na przewagę w walce. Ale przekonałam się, że nie mam odwagi. Leżałam tam, całkowicie wystawiona na zagrożenie czyhające obok, nie mogąc poruszyć nawet jednym mięśniem. Nie mogłam nawet otworzyć oczu. Nie jestem pewna, ile minęło czasu: miałam wrażenie, że wieczność; faktycznie była to tylko minuta lub dwie. Potem na policzku poczułam leciuteńki powiew powietrza, atmosfera w pokoju zmieniła się i nagle stwierdziłam, że siedzę. W pokoju było ciemno, o wiele ciemniej niż normalnie. Podczas szetlandzkiego lata noce nigdy nie są do końca ciemne, ale ta była. Jeszcze takiej nie widziałam. Rozejrzałam się, usiłując rozróżnić kształty, zajrzeć w najgłębszy mrok. W sypialni nie było niczego ani nikogo, kogo nie powinno tam być. Poza zapachem. Oddychałam za szybko: płytkie, pospieszne, paniczne wdechy. Zmusiłam się do spowolnienia oddechu, do oddychania poprawnie przez nos, żebym mogła mieć pewność, że sobie tego nie wyobrażam. Jak perfumiarz testujący nową kompozycję zapachową, badałam powietrze wokół siebie: pot, bardzo słabo wyczuwalny, ale ewidentny; bardzo delikatna woń dymu papierosowego; i coś jeszcze, najmniej wyraźny zapach, coś, co kazało mi pomyśleć o półce z przyprawami mojej matki: może cynamon albo imbir. Zapach, który można poczuć dwadzieścia razy w ciągu dnia i w ogóle nie zwrócić na niego uwagi. Po prostu zwykły codzienny zapach przeciętnego zwyczajnego mężczyzny. Tylko, dlaczego, do diabła, roznosił się w mojej sypialni w środku nocy? To wtedy zauważyłam, że coś jeszcze jest nie tak. Drzwi sypialni były lekko uchylone. Choć może się to wydawać dziwne, nie potrafię zasnąć, jeśli jakieś drzwi wokół mnie są otwarte. Drzwi na korytarz, do przylegającej do sypialni łazienki, nawet te od szafy muszą być zamknięte. Duncan się ze mnie śmieje, nawet ja się z siebie śmieję, ale przed pójściem spać zawsze zamykam wszystkie drzwi. Siedziałem w łóżku, zastygła w bezruchu, wsłuchując się w ciszę tak intensywnie, jak jeszcze nigdy w całym moim życiu. Nic. Na szafce przy łóżku stał telefon. Wiedziałam, że policja, a przynajmniej Dana,
przyjadą od razu. Tylko właściwie co miałabym zgłosić? Zapach? Niezamknięte drzwi? Zmusiłam się do wstania, próbując zarazem przypomnieć sobie, jak się należy zachowywać w takich sytuacjach. Robić hałas czy być cicho? Podnieść słuchawkę i udawać, że się dzwoni na policję? Podeszłam do drzwi i otworzyłam je szerzej. Korytarz był pusty. Znajdowało się na nim jeszcze czworo drzwi, troje do zapasowych sypialni, jedne do głównej łazienki. Na dole coś szurało po drewnianej posadzce. Wróciłam biegiem do sypialni, otworzyłam szafę i sięgnęłam na górną półkę. Moje palce wymacały to, czego szukałam. Sprawdziłam, czy rygiel jest odciągnięty i wystawiłam broń przed siebie, tak jak widziałam, że robią to ludzie w telewizji. Potem przemierzyłam pokój, przeszłam na palcach korytarz i zatrzymałam się przy szczycie schodów. Trzymałam w rękach pistolet do uboju koni, co najmniej pięćdziesięcioletni, toporna, nieefektywna pukawka z żelaza i miedzi. Należał do mojego dziadka, był zaprojektowany do zabijania rannych lub bardzo starych koni przez bezpośredni strzał w głowę dziesięciocentymetrowym bolcem. Duncan błagał mnie wielokrotnie, żebym się go pozbyła. Zawsze się opierałam i teraz byłam z tego zadowolona. Pistolet był całkowicie bezużyteczny na odległość, ale większość ludzi prawdopodobnie tego nie wie. Fakt, że posiadałam broń, nawet taką, dał mi odwagę do zejścia po schodach. Nasze frontowe drzwi znajdują się u ich podnóża. Szybko sprawdziłam: nadal były zamknięte na zamek. Pchnęłam drzwi do jadalni, zajrzałam do środka i rozejrzałam się. Niczego wyjątkowego nie zauważyłam. Nasz salon, po drugiej stronie holu, jest o wiele większym pokojem; trzy duże kanapy, za którymi można łatwo się ukryć. Dałam krok do środka. I następny. Z holu doszedł mnie trzask, jakby coś się stłukło, odgłos biegnących kroków, otwieranych drzwi. Pobiegłam do kuchni, wymacując kontakt po drodze. Duży szklany wazon, który zostawiłam zbyt blisko brzegu blatu, rozbił się na tysiące kawałków na łupkowej posadzce. Tylne drzwi wejściowe były otwarte, do środka wpadało chłodne nocne powietrze. Przebiegłam kuchnię, zamknęłam drzwi, przekręciłam klucz w zamku i zasunęłam oba rygle.
Kiedy odwróciłam się do telefonu, zauważyłam, że drzwi do piwnicy są otwarte i że pali się w niej światło. Odległość do schodów pokonałam w trzech krokach. Nie miałam najmniejszego zamiaru schodzić do piwnicy, bo ta jest przerażająca nawet w normalnych okolicznościach. Ale u stóp schodów coś leżało; coś, czego zdecydowanie nie powinno tam być. To był skrawek materiału owinięty na jakimś przedmiocie wielkości grejpfruta. Stałam dość daleko, a światło w piwnicy nie było najlepsze. Mimo to byłam prawie pewna, że materiał to płótno, jasnobeżowe – nie licząc miejsca, w którym zawartość poplamiła je na jasnoczerwono. Umysł kazał mi dzwonić na policję, oni się tym zajmą, cokolwiek to jest. Ale najpierw jeden krok, potem kolejne sprowadziły mnie na dół. Stopni było tylko osiem, szybko znalazłam się na dole, na tyle blisko, że mogłam dotknąć zawiniątko. Przykucnęłam przy nim. Plama była jeszcze wilgotna. Czerwona ciecz przeciekała na zewnątrz, skapując na kamienną posadzkę piwnicy. Wyciągnęłam dłoń, oczekując, że pod palcami poczuję ciepło. Zawiniątko było zimne i wydzielało zapach, który był… kompletną niespodzianką. Podniosłam pakunek. Rozchyliłam płótno. Część zawartości wysypała się na posadzkę. Reszta leżała w mojej dłoni. Patrzyłam na truskawki. Nie te dzikie – to nie był sezon na dzikie – na zwykłe lub ogrodowe truskawki, takie, jakie można kupić w supermarketach i w zieleniakach na terenie całego kraju. Większość była zgnieciona, stąd czerwony płyn przesiąkający przez płótno i słodki letni zapach. Klęcząc na posadzce w słabym świetle piwnicznej żarówki, poczułam, że jestem wściekła jak diabli, że wystraszyłam się aż tak przez coś takiego. Już nie przerażona, a ziejąca furią, zebrałam te truskawki, które wypadły i z pistoletem do uboju pod pachą wróciłam schodami do kuchni. Na górze zamknęłam za sobą drzwi i ruszyłam do telefonu. Ale nagle mnie zamurowało, przestałam nawet oddychać. Zrobiło mi się ciemno przed oczami, absolutnie jednak nie mogłam oderwać ich od tego, co leżało przede mną. Przez sekundę lub dwie myślałam nawet, że zwariowałam. To, na co patrzyłam, było czymś niemożliwym. Nie
było mnie w kuchni nie dłużej niż dwie minuty, niemożliwe, żebym nie zauważyła… tego… na kuchennym stole. Truskawki wypadły mi na podłogę, pistolet prawie też, ale zdążyłam złapać go w locie. Odwróciłam się, omal się nie przewracając, i chwyciłam telefon. Potem uciekłam, z kuchni, przez hol do toalety na dole. Zatrzasnęłam drzwi za sobą, zasunęłam niedorzecznie małą zasuwkę i osunęłam się na podłogę. Plecami wbiłam się w drzwi, stopy zaparłam o przeciwległą ścianę. Dławiąc odruch wymiotny, zadzwoniłam na policję.
12
Te dwadzieścia minut, jakie zajął im przyjazd, przesiedziałam prawie nieruchomo. Zmarzłam, ale nie sądzę, żeby to był jedyny powód tego, że nie mogłam przestać się trząść. Co kilka minut do gardła podchodziły mi mdłości, na szczęście jednak za każdym razem się cofały. Zadzwoniłam do Duncana na komórkę, ale miał ją wyłączoną. Nie zostawiłam wiadomości. Co, u diabła, miałabym powiedzieć? Najbardziej ze wszystkiego chciałam zadzwonić do ojca. Żeby mu opowiedzieć, co się stało, usłyszeć, jak mówi, że wszystko będzie dobrze. Chyba cztery razy wystukiwałam numer rodziców, ale nie mogłam zmusić się do wciśnięcia ostatniej cyfry. Co, na Boga, mógłby zrobić, ten mój biedny ojciec? Był setki kilometrów stąd. W końcu usłyszałam, że na podwórko wjeżdżają samochody, zmusiłam się do wstania, żeby otworzyć drzwi. Andy Dunn rzucił na mnie jedno spojrzenie i kazał mi przejść do salonu z funkcjonariuszką. Skądś pojawił się koc. Usiadłam, wciąż roztrzęsiona, i próbowałam odpowiadać na pytania zadawane przez policjantkę i jej koleżankę. Z kuchni przypłynęło głośne sapnięcie Dunna i ostre przekleństwo towarzyszącego mu sierżanta. Po Danie nie było śladu. Potem usłyszałam Dunna, mówiącego do krótkofalówki: – Tak, mamy włamanie. Na stole kuchennym leży jakiś organ. Wygląda jak serce… taa, chyba ludzkie… Podźwignęłam się z kanapy, zignorowałam protesty policjantek i przeszłam do kuchni. Serca nikt nie dotykał. Leżało, połyskując, w kałuży krwi. Ponieważ kuchnię wypełniał teraz silny metaliczny i mdlący zapach, starałam się nie oddychać zbyt głęboko. – Nie sądzę, żeby było ludzkie – oznajmiłam. Dunn zamilkł, potem mruknął coś o tym, że się odezwie i wyłączył krótkofalówkę. – Nie sądzi pani? – powtórzył. Pomyślałam, że jest bledszy niż zwykle, ale mogło tak być tylko dlatego, że wyciągnięto go z łóżka w środku nocy. Pokręciłam głową.
– Myślałam, że jest, na początku. Ale miałam czas się nad tym zastanowić i… – Prawda była taka, że nadal nie byłam pewna. Patrząc na serce ponownie, nie umiałam zdecydowanie obstawić którejś z ewentualności. Do kuchni wszedł kolejny funkcjonariusz. – Nie ma śladów włamania, Andy. Żadnych wyważonych drzwi, stłuczonych szyb. Dunn spojrzał na policjanta i kiwnął głową. Potem odwrócił się do mnie. – Więc co to jest? – spytał. – Czyje to serce? Jakiegoś zwierzęcia? Przełknęłam ciężko ślinę. – Mogę je zważyć? – spytałam. Dunn rzucił spojrzenie na sierżanta. – Nie wiem, czy… – zaczął. – I tak będzie to musiał potwierdzić jakiś lekarz. Można zważyć, czemu nie? Dunn nic nie odpowiedział. Przemierzyłam kuchnię do miejsca, w którym zostawiłam swoją torbę, pogrzebałam w niej, aż znalazłam zapakowaną parę rękawiczek chirurgicznych. Potem przyniosłam na stół kuchenną wagę. – Serca ssaków są bardzo podobnie zbudowane – powiedziałam, starając się brzmieć profesjonalnie, ale wiedziałam, że mi to nie wychodzi. – Mają pięć głównych naczyń krwionośnych. – Dotknęłam serca i przekręciłam je. Krew, zaczynająca już krzepnąć, wyciekła z niego i prysnęła na blat. Jedna z policjantek cicho sapnęła. Ja zacisnęłam zęby i wzięłam głęboki wdech. – Mają też dwie komory. I są też przedsionki, prawy i lewy. Wszystko to tu widzimy. – Nie musi pani… – zaczął Dunn, ale ja musiałam. Musiałam udowodnić im, a przede wszystkim samej sobie, że nie będę umierała ze strachu, przynajmniej nie dłużej niż kilka minut, na widok czegoś, co widziałam i czym się zajmowałam w przeszłości niezliczoną ilość razy. Podniosłam serce i położyłam je na szalce wagi. – Serce człowieka waży zwykle od 250 do 350 gramów – oznajmiłam. Odczyt elektroniczny wagi pokazywał 345. – Mieści się w przedziale – rzucił Dunn.
– Mieści – zgodziłam się. – I oczywiście istnieje znikoma ewentualność, że jest to serce rosłego mężczyzny. O wzroście co najmniej metr osiemdziesiąt, potężnie zbudowanego. Ale gdybym miała się zakładać o pieniądze, powiedziałabym, że to serce pochodzi od dużej świni. Ulga w kuchni była tak wyczuwalna, że wydawało się, iż można jej dotknąć. Kazano mi wrócić do salonu i znowu poddano przesłuchaniu. Przyjechało jeszcze więcej policjantów. Zebrali odciski, obeszli z psami teren posesji i usunęli zarówno serce, jak i truskawki. Nadal żadnego śladu Dany. W końcu Dunn dołączył do mnie na sofie. – Powinna pani teraz trochę odpocząć – stwierdził prawie łagodnie. – Zostawiam w domu kilku funkcjonariuszy na resztę nocy. Będzie pani całkowicie bezpieczna. – Dziękuję – udało mi się wydusić. – Duncan wraca w sobotę, tak? Kiwnęłam głową. – Dobrze by było, gdyby na jutro znalazła sobie pani inne lokum. Prawie na pewno to był jakiś chory żart, ale nie podoba mi się fakt, że ktokolwiek się tu dostał, uczynił to bez włamywania. Zmiana zamków też nie byłaby złym pomysłem. Znów przytaknęłam ruchem głowy. Dunn wyciągnął rękę, dotknął mojego ramienia i chyba nie wiedząc, co zrobić następnie, poklepał mnie tylko. Potem wstał. – Proszę spróbować się przespać, pani Hamilton – powtórzył. I wyszedł, a ja poszłam na górę do sypialni, myśląc sobie, że gdy idzie o praktyczne żarty, ten był najmniej śmieszny ze wszystkich, o jakich słyszałam. A poza tym, wcale mi to nie wyglądało na żart. Raczej miałam wrażenie, że ktoś chciał mi porządnie napędzić stracha.
13
Tor, ja znalazłem tę obrączkę. – Co? Jak to? Była siódma czterdzieści pięć następnego dnia rano; spóźniałam się i jechałam za szybko. Duncan zadzwonił powiedzieć, że wypadło mu dodatkowe spotkanie – jakieś naprawdę ważne – i że wróci dopiero w sobotę wieczorem, jeśli mi to nie przeszkadza. Był tak podekscytowany potencjalnym kontraktem, tak podniecony, że nie miałam serca mówić, co się stało w nocy. Nie mogłam mu popsuć takiej okazji. Jakoś przeżyję jeszcze tę jedną noc, powiedziałam sobie. Zawsze przecież mogę przespać się w szpitalu. Zamiast tego opowiedziałam więc o rzeczach, które wydarzyły się dzień wcześniej, rzeczach, które wtedy wydawały się takie ważne: znalezienie obrączki na podeszwie kalosza, sprawdzanie rejestrów, odwiedziny u obu rodzin Hawicków i na cmentarzu. Mówiąc o wiele za szybko, modląc się, żeby nie zauważył, jak bardzo jestem wciąż wstrząśnięta, opowiedziałam nawet o planie przeprowadzenia nielegalnego przeszukania kartotek stomatologicznych. Wysłuchał mnie cierpliwie prawie do końca, potem zrzucił na mnie swoją bombę. – Ja ją znalazłem – powiedział – wiele miesięcy temu. Nie mogłam sobie tego przyswoić. Obrączka była przyklejona do podeszwy mojego kalosza. Leżała zakopana dwa metry pod ziemią w torfie wraz z martwym ciałem jej właścicielki. – Gdzie? Jak? – zdołałam wydusić. – Na niższym polu. W listopadzie zeszłego roku. Zdaje się, zanim wyszłaś. Wylewałem beton pod słupki ogrodzenia i zauważyłem ją. Leżała na hałdzie ziemi. Musiałem ją wykopać. – Ale przecież… nigdy mi o tym nie wspominałeś! – Nie zastanawiałem się wiele nad tą obrączką. Nawet nie bardzo wiedziałem, co to jest. Była ubłocona, a ja chciałem dokończyć robotę. Wrzuciłem ją do skrzynki z narzędziami i zapomniałem o niej. I nagle wszystko nabrało sensu: obrączka leżała w skrzynce z narzędziami. Szukając obcęgów do przecięcia drutu na nodze Charlesa,
musiałam ją w jakiś sposób wyjąć, może o coś zaczepiła, potem wylądowała na schodach, gdzie ją później znalazłam. Wcale nie przykleiła się do mojego kalosza i – co ważniejsze – nie leżała w grobie. Ogrodzenie, które stawiał Duncan dokoła naszego dolnego pola, stoi dobre sto metrów od miejsca, w którym chciałam pochować Jamiego. Obrączka okazała się jednak całkowicie mylnym tropem. – Ale w jaki sposób się tam znalazła? – Mylny trop czy nie, nadal coś mi się tu nie zgadzało. – Dobre pytanie. Oczywiście, jeśli to rzeczywiście obrączka tej kobiety, która zmarła, Kirsten, tak miała na imię? Czy to możliwe, że nie była jej? Jak wyraźny jest grawerunek? – Niezbyt. – Nie miałam nawet pewności co do inicjałów. Tylko data była wyraźna i jak się dowiedziałam, tego dnia było kilka ślubów. – Tor, chyba nie zamierzasz naprawdę zaglądać do tych kartotek, co? W najlepszym razie to strata czasu, w najgorszym wysoce nieprofesjonalne, możliwe, że nawet nielegalne. Nie angażuj się więcej w tę sprawę. Nieczęsto Duncanowi zdarza się mnie o coś prosić. Ale kiedy już prosi, prawie zawsze mu ulegam. – Nie, oczywiście. Masz rację. – I tak też uważałam. To wszystko zaszło za daleko. – Grzeczna dziewczynka. Widzimy się jutro. Kocham cię. Nie mówił tego od dawna. W momencie gdy byłam gotowa odpowiedzieć, rozłączył się. Dojeżdżałam teraz do granic Lerwick i gnałam do szpitala. Zerknęłam na zegar na desce rozdzielczej. Miałam dziesięć minut spóźnienia. Zaparkowałam samochód i wyskoczyłam z niego. Skrzywiłam się. Pomyślałam, że chyba zaczyna mnie brać jakieś choróbsko: bolały mnie wszystkie kości, czułam się tak, jakbym miała kaca giganta, chociaż nic poprzedniego wieczoru nie piłam, i jakbym nie spała od tygodnia. A teraz byłam spóźniona na ochrzan od szefa. Czekał w moim gabinecie. Wyglądał przez okno. Już w niebieskim stroju chirurgicznym, długie włosy miał związane w kucyk. – Jak się czujesz? – Odwrócił się. – Bywało lepiej – odparłam.
Czułam się fatalnie, ale Gifford też nie wyglądał zbyt dobrze. Oczy jak szparki, pogłębione cienie pod oczami. – Przepraszam za spóźnienie – rzuciłam. – Dzwonił Duncan i trochę mi zeszło na rozmowie. – Opowiedziałam o tym, że to mój mąż pierwszy znalazł obrączkę. Kiedy skończyłam, Gifford kiwnął głową. – Zadzwonię do Jossa Hawicka. To prawie na pewno obrączka nie jego żony, ale jeśli chce sprawdzić, może się zgłosić na posterunek i zidentyfikować. Jeśli to jej obrączka, wygląda na to, że mamy do czynienia z przywłaszczeniem; w dodatku szczególnie paskudnym, bo ktoś okrada zwłoki w kostnicy. Przykro mi z powodu tego wszystkiego, co tu się dzieje, Toro. Trudno czuć się dobrze w takim zamieszaniu. Chcesz kawy? – Dzięki – mruknęłam. Poszedł do ekspresu w rogu i nalał dwa kubki. – Czy ty masz zapasowe klucze? – zagadnęłam. Odwrócił się z parującym kubkiem w każdej dłoni i uniósł brwi. – Wieczorem zamknęłam gabinet na klucz, ale ty jakoś się tu dostałeś i jeszcze zorganizowałeś śniadanie. Masz może jeszcze świeże croissanty? – Chętnie wyskoczę do piekarni. Pan Stephenson czeka na bypassy trzy miesiące, myślę więc, że dodatkowe pół godziny nie zrobi mu różnicy. Ale nie. Posiadanie zapasowych kluczy i korzystanie z nich wyglądałoby dość nieprofesjonalnie, nie sądzisz? Chyba że jest się sprzątaczką. I właśnie zastałem sprzątaczkę, jak tu przyszedłem; pozwoliła mi zostać i zaparzyć kawę. Pomyślałem po prostu, że cię postawi na nogi. – Podał mi kubek. Ciepło w moich dłoniach dodawało otuchy jak uścisk starego przyjaciela. Gifford stał bardzo blisko, a ja się nie odsunęłam. – Wcześniej wpadł tu inspektor Dunn – poinformował. – Chciał, żeby Renney potwierdził, że serce nie jest ludzkie. – I… – ponagliłam, chociaż byłam raczej pewna, że poprzedniego wieczoru się nie pomyliłam. Zaprowadził mnie do dwóch foteli w rogu gabinetu. Pokazał, żebym usiadła. Usiadłam, on też. – To serce świni – odparł. – Andy wysłał już ludzi, żeby sprawdzili wszystkich rzeźników na wyspach. Jeśli ktoś kupił serce w ostatnich
dniach, wkrótce się dowiemy. – Nadal uważa, że to był żart? Skinął głową. – Myślę, że ma rację, ty nie? Po co zabójca, zakładając, że nadal gdzieś tu się kręci, miałby tak ryzykować? Na przykład mogłabyś go wczoraj zobaczyć. Wtedy bym już nie żyła. – Andy robił, co w jego mocy, żeby utrzymać szczegóły w tajemnicy – ciągnął Gifford – ale to mała społeczność. Informacje się wydostają. Wiele osób może wiedzieć, że znalazłaś ciało, o brakującym sercu, o treści żołądka. Jeśli chodzi o żarty, ten nie był szczególnie smaczny, no ale tu u nas żyje sporo dziwaków. – A ja niekoniecznie jestem Miss Popularności. – Och, no nie wiem. – Wstał. – Potrzebujesz miejsca do przespania się na dzisiejszą noc. Zaproponowałbym pokój gościnny u siebie, ale nie jestem pewien, jak Duncan by to przełknął. Nagle nie mogłam na niego spojrzeć. – Czy inspektor Dunn dokonał jakichś znaczących postępów w śledztwie? – spytałam, po części dlatego, że byłam przekonana, iż policjant z wysp chętniej udzieli informacji swojemu niż obcemu, na przykład mnie, a po części, bo zmiana tematu wydawała się bardzo naglącą potrzebą. – Praktycznie wykluczyli możliwość, że ofiara pochodziła stąd – odparł. – Nie pasuje do nikogo z listy osób zaginionych. Andy i jego zespół przeczesują podobne listy z reszty kraju. Gdy znajdą odpowiednie dopasowanie, użyją danych stomatologicznych do potwierdzenia tożsamości. Danych, które w tym momencie znajdowały się w mojej aktówce. Musiałam wyglądać na winną jak cholera, ale jeśli Gifford to zauważył, nie pokazał nic po sobie. – Mało ekscytujące i nie robi wrażenia, ale to solidna policyjna robota i wcześniej czy później powinna przynieść rezultaty. – Tak się wydaje, ale… – przerwałam. Kenn znał Dunna od czasów szkolnych, mnie dopiero od kilku dni. Nietrudno było się domyślić, wobec kogo będzie lojalny.
– Ale co? – ponaglił. – Po prostu wydaje się… czasami myślę… – Znowu przerwałam. Kenn patrzył na mnie, czekał, aż dokończę. Teraz musiałam już to zrobić. – Po prostu wydaje się, że on nie traktuje tego jakoś specjalnie poważnie. Najpierw ciało było archeologicznym znaleziskiem, potem ofiara na pewno nie mogła być stąd, a ostatnia noc to żart. Tak jakby przez cały czas chciał pomniejszyć sprawę, żeby wyglądała na mniej poważną, niż jest. Kenn miał ściągnięte brwi. Nie wiedziałam, czy to oznacza, że go zirytowałam tym, co powiedziałam, czy raczej, że się zaniepokoił. – Dana Tulloch myśli podobnie – ciągnęłam. – Nic nie mówiła, jest na to zbyt profesjonalna, ale widzę, że ona też czasami odnosi takie wrażenie. Westchnął. – Tora, powinnaś się czegoś dowiedzieć o sierżant Tulloch. – Czego? – Prawdopodobnie łamię teraz wszelkiego rodzaju zasady tajemnicy zawodowej, ale, cóż, znamy się z Andym od dawien dawna. – Wiem. Wszyscy się tu tak znacie. Uśmiechnął się. – To nie jest pierwsza placówka Dany. Była sierżantem policji w Dundee. Służyła też w Manchesterze. W żadnym z tych miejsc się nie sprawdziła i wyraziła zgodę na dwa przeniesienia. Odnoszę wrażenie, że obecna posada to jej ostatnia szansa w policji. Byłam zaszokowana. – Ale przecież ona wydaje się taka… kompetentna. – Och, jest całkiem bystra. Poziom inteligencji sięgający stratosfery. To między innymi dlatego utrzymała się tak długo. Ale są inne problemy. – Na przykład? – Nie podobało mi się to. Dzień wcześniej przyłapałam się na tym, że zaczynam przekonywać się do Dany, a nawet ją lubić. Nie czułam się w porządku, że obgaduję panią sierżant za plecami. – Niewiele pamiętam z zajęć z psychologii, ale powiedziałbym, że jej zachowanie zdradza oznaki zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych. W
przeszłości miała chyba problemy z jedzeniem, może nadal ma, jest bardzo szczupła. I kompulsywnie dba o ład, organizację i swój wygląd. Opowiadają, że potrafi urządzić karczemną awanturę, jak ktoś przesunie zszywacz na jej biurku. – Czyli lubi porządek. – Rozejrzałam się po swoim gabinecie: totalny śmietnik, jak zawsze. – Chryste, wszystkim nam przydałby się taki problem. – Zobacz, jak się ubiera. Zawsze nienagannie, prawda? Jak ją na to stać z pensji sierżanta policji? A samochód? Nie dość że mercedes, ale wygląda, jakby dopiero co wyjechał z salonu. – Nie bardzo rozumiem…? Przeszedł do okna. – Wszyscy uważają, że Tulloch jest poważnie zadłużona – rzucił. Mówił do mew na zewnątrz. Potem znowu się odwrócił. – Nie może przestać wydawać forsy. Której tak za bardzo nie ma. I nie potrafi pracować w zespole. Jest skryta. Musztruje Dunna, dlatego koledzy jej nie znoszą. Kiedy ludzie kwestionują jej metody, zawsze zakłada, że problem leży po ich stronie; że istnieje jakaś zmowa przeciwko niej. Wróciłam pamięcią do minionego dnia; Dana współpracowała raczej ze mną niż z którymś z kolegów, nie mówiła im, czym się zajmuje i jakie ma plany. To rzeczywiście wyglądało dość dziwnie; teraz zaczynało mieć więcej sensu. I to było jeszcze przed oskarżeniami, jakie rzuciła na Gifforda i Dunna, i zanim poprosiła mnie o nielegalne przeszukanie poufnych dokumentów. Och, wspaniale, moja nowa przyjaciółka jest szurnięta! – Moim zdaniem Dana Tulloch wymaga pomocy profesjonalisty – oznajmił Gifford. – Ty, z drugiej strony, powinnaś pogodzić się z tym, co się stało, i pójść dalej. – Już to mówiłeś. – I warto to powtarzać – ciągnął. – Szanse na rozwiązanie sprawy o morderstwo są największe zawsze w pierwszych dwudziestu czterech godzinach. Wystarczy jeden dzień i ślady się zacierają. Te teraz mają dwa lata, a nasza koleżanka w kostnicy nie pasuje do nikogo z listy osób zaginionych i do żadnej kobiety, która tamtego roku rodziła na wyspach. Prawie na pewno nie była stąd.
Miał rację, oczywiście. Dorośli zawsze w końcu ją mają. Spojrzał na zegarek. – Już prawie dziewiąta. Przyjmujesz rano? Przytaknęłam. Czekał mnie ciężki dzień. Dziesięć pacjentek w przychodni, potem dwie zaplanowane cesarki po południu i wypis Janet i Tamary’ego Kennedych. – Ja też lepiej już pójdę. Pan Stephenson będzie się zastanawiał, gdzie jestem. Był przy drzwiach, gdy jeszcze go zawołałam. – Kenn, co znaczy skrót kt? Odwrócił się. – Jak? – Kt. Natknęłam się na niego w systemie, widnieje przy porodach z 2005 roku. Coś mu chyba zaświtało. – Och tak, też o to pytałem. To od keloid trauma. – Od czego? – To taka nazwa, którą tu ukuliśmy. Nie mogłaś jej spotkać wcześniej. Zaczekaj, niech się zastanowię… Oparł się o framugę, zapatrzył w sufit. Przyglądałam mu się uważnie. Słowo „keloid” odnosi się do patologicznej reakcji skóry, czasem po operacji lub na skutek jakiegoś urazu powstaje przerośnięta, stwardniała blizna. – Jakiś czas temu były tu robione badania – zaczął po kilku sekundach. – Prowadził je jeden z naszych studentów. Byłem wtedy na urlopie i chyba nie czytałem opracowań, dlatego moje wyjaśnienia mogą brzmieć dość mętnie. O, pamiętam już. Na tych terenach występuje genetyczne uwarunkowanie, którego skutkiem jest powstawanie bliznowacenia po rozdarciu krocza podczas porodu. Taki bliznowiec może stwarzać problemy przy następnych porodach. Stąd keloid trauma. – Hm, czyli to coś, na co powinnam uważać. – Poczułam ulgę, że przynajmniej kt jest tajemnicą, którą mogę wykreślić z listy. – Postaram się odszukać to opracowanie. – Odwrócił się do drzwi, zatrzymał, potem obejrzał przez ramię. – Duncan mnie nie lubi, bo odbiłem mu dziewczynę. – Posłał mi uśmiech; blady, pozbawiony
radości. – I to więcej niż raz.
14
Dziękowałam swojej szczęśliwej gwieździe za pracowity poranek w przychodni i za to, że przy tej robocie naprawdę nie da się błądzić myślami gdzie indziej. Przez cztery godziny monitorowałam akcje bicia serc płodów, mierzyłam ciśnienie krwi, sprawdzałam, czy w moczu nie ma za wysokiego poziomu cukru i badałam różnej wielkości brzuchy. Podczas półgodzinnej przerwy na lunch kupiłam sobie kanapkę w szpitalnej stołówce. Nie miałam ochoty na pogaduszki, więc poszłam z nią do siebie, do gabinetu. A że już nic innego nie zaprzątało mi głowy, zaczęły mnie nachodzić wspomnienia z nocy. Kanapka – z plastrem krwistego rostbefu – nie wydawała się szczególnie mądrym wyborem. Szukałam czegoś, co oderwałoby moje myśli od zakrwawionych organów. Zaczęłam rozmyślać o Kirsten Hawick, która zginęła w wypadku, jadąc konno drogą niedaleko szpitala. Ja siedziałam w siodle od siódmego roku życia i uważałam – skromność na bok – że jeżdżę całkiem nieźle. Ale informacja o wypadku Kirsten zaniepokoiła mnie. Najlepsi jeźdźcy czasami dają się zaskoczyć, a konie są nieprzewidywalne, zwłaszcza na drogach. Chciałam dowiedzieć się czegoś więcej. Czy do wypadku doszło z winy Kirsten? Co się stało z kierowcą ciężarówki? Włączyłam komputer i weszłam do Internetu. „Shetland Times” to nie jedyna gazeta na wyspach, ale za to o największym nakładzie. Wydanie online znalazłam bez większych problemów. Wpisałam do okienka wyszukiwania „Kirsten Hawick wypadek konny” i kliknęłam „szukaj”. Kilka sekund później czytałam relację z sierpnia 2004 roku o tym, że samochód dostawczy jakiegoś supermarketu odrobinę zbyt szybko wziął zakręt na B9074, że kierowca nie zdołał wyhamować i wpadł na kobietę jadącą na dużym siwym koniu. Kirsten została przewieziona do szpitala. Niestety, nie udało się jej uratować. Tu zacytowano słowa ordynatora – mdłe, współczujące. Policja rozważała, czy nie wnieść oskarżenia o nieumyślne spowodowanie śmierci w wyniku niebezpiecznej jazdy. W kolejnych wydaniach temat z pewnością był kontynuowany, ale mnie to już nie interesowało. Wpatrywałam się w zdjęcie Kirsten
dołączone do wiadomości o wypadku. Podpis wyjaśniał, że zostało zrobione przez męża podczas niedawnych wakacji spędzonych na pieszej wędrówce. W tle góry i jezioro zaraz za plecami Kirsten. Była w butach do wędrówki i kurtce przeciwdeszczowej; wyglądała na bardzo szczęśliwą. Włosy przycięte na pazia, do wysokości brody. Tak samo proste jak moje. Poprzedniego wieczoru, gdy patrzyłyśmy na fotografię w domu Hawicków, Dana i ja dałyśmy się zwieść wspaniałej fryzurze ślubnej i przyrównałyśmy Kirsten do kobiety na stole prosektoryjnym, z długimi lokami. W chwili śmierci Kirsten Hawick miała krótkie i proste włosy. To mnie ostatecznie przekonało. Westchnęłam, sprawdziłam, czy są jakieś wiadomości – nic od Dany. Wylogowałam się z systemu i poszłam do sali operacyjnej. O osiemnastej byłam tak zmęczona, że mogłabym wystąpić w Nocy żywych trupów, ale perspektywa powrotu do domu nieszczególnie mnie pociągała. Uzmysłowiłam sobie, że bardzo tęsknię za Duncanem. Musimy w nadchodzący weekend spróbować odnowić nasze relacje. Może wsiądziemy na prom do Unst i kilka dni spędzimy u jego rodziców. Nasza „Laser 2” była tam już, przygotowana na lato, moglibyśmy trochę pożeglować; może wzięlibyśmy udział w jakichś zawodach, jeśli miejscowy klub będzie czynny w weekend. Dana się nie odzywała, co było dla mnie wielką ulgą. Jeszcze nie wymyśliłam, co jej powiem, ale postanowiłam, że nie spełnię jej prośby. Już nie wierzyłam, że kobieta pochowana na mojej ziemi to Kirsten Hawick. Dalsze kopanie z mojej strony mogło skończyć się dla mnie poważnymi tarapatami – co ważniejsze – obiecałam Duncanowi. W jakiś sposób zwrócę Danie to zdjęcie rentgenowskie tak, żeby nikt się nie dowiedział, że mi je dała. Sięgnęłam po stosik grafików położnych, które wymagały sprawdzenia i zatwierdzenia, przeczytałam pierwszy i złożyłam swój podpis na dole. Jeśli nie jesteś bliżej rozwiązania zagadki, dlaczego ktoś próbuje cię nastraszyć? Znieruchomiałam z długopisem w powietrzu. Potem spojrzałam w dół. Moja aktówka stała przy biurku. Sięgnęłam do niej i wyciągnęłam teczkę ze zdjęciem. Obiecałam Duncanowi.
Wepchnęłam zdjęcie z powrotem i zatrzasnęłam aktówkę. Wczorajsza noc to był żart, chory wygłup, nic więcej. Gifford miał rację, w małych społecznościach wieści rozprzestrzeniają się jak pożar. W restauracji w czasie lunchu ktoś za mną mruknął: „Miej serce, Nigel”. Potem były chichoty i szepty, ludzie wzajemnie się poszturchiwali. Nie pokazałam po sobie, że to słyszę, ale nie miałam już wątpliwości, że moje przygody są powszechnie znane i że więcej niż jedna osoba na wyspach widzi w nich powód do kpin. Z powrotem pochyliłam się nad grafikami. Ktoś zakradł się do twojej sypialni. Obserwował cię, jak spałaś. Świetny żart, nie ma co! Podpisałam się na trzecim i czwartym grafiku. Nie mogę powiedzieć z całą pewnością, że je sprawdziłam. Weszli do twojego domu, choć nie wybili żadnego okna, nie wyłamali zamków. To ci wygląda na zachowanie zwykłego żartownisia? Odłożyłam długopis i znowu spojrzałam na aktówkę. Chyba to niczemu nie zaszkodzi, prawda, jeśli wykluczę Kirsten raz na zawsze? Wyciągnęłam biało-czarne zdjęcie z kartonowej teczki i położyłam je na kartce białego papieru na biurku. Na zewnątrz coś się działo, ktoś przechodził korytarzem. Wstałam, zamierzając zamknąć drzwi na klucz, ale okazało się, że nie mam go w torebce. Często mi się zdarza, że zapominam zabrać klucze z domu, dlatego nie poświęciłam temu większej uwagi i użyłam klucza zapasowego, który trzymałam w szufladzie. Kiedy znowu usiadłam przy biurku, skupiłam się na zdjęciu. Był to tak zwany pantomogram, na którym widać całe uzębienie szczęki i żuchwy. Uzębienie stałe składa się zwykle z trzydziestu dwóch zębów i jedną z pierwszych zasad w badaniu pantomogramów jest liczenie. Zębów było trzydzieści jeden: piętnaście górnych, szesnaście dolnych, tylko dwa zęby trzonowe w górnej prawej ćwiartce zamiast częściej spotykanych trzech. W górnej lewej ćwiartce widać było coś, co wyglądało na koronę; także zdeformowany korzeń nad jednym z przedtrzonowców w górnej prawej ćwiartce. W przeciwieństwie do innych korzeni ten był w sposób charakterystyczny zakrzywiony. Zęby
w większości były rozmieszczone regularnie, na dole jednak, po prawej stronie, między pierwszym i drugim przedtrzonowcem widać było wyraźny odstęp. Nie na tyle duży, żeby podejrzewać, że w tym miejscu doszło do ekstrakcji, była to tylko przerwa, ledwie widoczna przy uśmiechu. Kilka zębów z tyłu miało wypełnienie. Nie jestem dentystką, ale byłam raczej pewna, że potrafię w inteligentny sposób przeprowadzić porównanie tego zdjęcia z każdym innym w miarę do niego pasującym. Zadzwonił mój telefon. To była sekretarka, którą dzieliłam z kilkoma innymi lekarzami, z informacją, że mam oczekującą rozmowę z Daną Tulloch. Poprosiłam, żeby przekazała, że jestem jeszcze w sali operacyjnej i że odezwę się do niej później. Mimo że wiedziałam, że są zamknięte, ponownie zerknęłam na drzwi, potem zalogowałam się do szpitalnego intranetu i spróbowałam wejść na stronę oddziału stomatologii. I od razu natknęłam się na pierwszą przeszkodę. Jako zatrudniony w szpitalu lekarz miałam dostęp do prawie wszystkich działów, jednak stomatologia uprzejmie poprosiła o podanie hasła. Pomyślałam o zadzwonieniu do działu informatycznego szpitala, ale byłam skłonna się założyć, że wszelkie prośby o udzielenie nowych informacji muszą najpierw uzyskać zgodę Gifforda. Wstałam od biurka i podeszłam do okna. Jego bmw nadal stało na parkingu. Ściągnęłam z regału brązową teczkę i wetknęłam do niej zdjęcie rentgenowskie. Potem wyszłam z pokoju. Niedawno otwarty publiczny oddział stomatologii znajdował się w oddzielnym budynku w obrębie szpitalnego kompleksu, w odległości krótkiego spaceru. Wciąż byłam w stroju chirurgicznym i dopilnowałam, żeby moja plakietka lekarza przypięta nad górna prawą kieszenią była dobrze widoczna. Czego potrzebowałam, to niezbyt rozgarniętej pielęgniarki stomatologicznej. Przeszłam przez podwójne drzwi i przywołałam na twarz swój najlepszy uśmiech. Pielęgniarka spojrzała w górę. Na jej plakietce widniało imię Shirley. Nie odpowiedziała uśmiechem i nie wyglądała wcale na zachwyconą, że ma gościa. – Dzień dobry! Jeszcze się nie poznałyśmy. Nazywam się Tora Hamilton. – Podsunęłam plakietkę w górę i czekałam, aż byłam pewna, że Shirley ją przeczytała. – Położnictwo – dodałam, poniekąd
niepotrzebnie. Potem popatrzyłam na Shirley z wyrazem, który, jak miałam nadzieję, wyglądał na uprzejme zainteresowanie. – Pani też nowa? Kiwnęła głową. – Pracuję dopiero trzy miesiące – odpowiedziała z szetlandzkim akcentem. Jak na razie było dobrze. Nachyliłam się, starając zachowywać przyjaźnie i swobodnie. – Chodzi o to, że mam taki dość delikatny problem. Widać było, że ją zainteresowałam. – Mój poprzednik zostawił po sobie niezły bałagan i próbuję to wszystko trochę uporządkować. Natknęłam się właśnie na czyjeś zdjęcie rentgenowskie, ale nie ma żadnych wskazówek, czyje może być. Cóż, wolałabym nie robić doktorowi McLeanowi kłopotów, dopiero przeszedł na emeryturę i w ogóle, ale tego nie można tak zostawić, nie uważa pani? Wyniki badań są poufne, prawda? Recepcjonistka kiwnęła głową. – Tak. – Rzecz w tym, że nie mam pojęcia, czyje to jest. Jeśli można sprawdzić, to zostawiłabym je pani, a pani wsadzi je tam, gdzie trzeba, i po sprawie. – A na zdjęciu nie ma żadnego nazwiska? Zrobiłam minę, jakbym o tym nie pomyślała. Na dole był kod, który rozpoznawałam – przynależał do kostnicy, ale byłam raczej pewna, że Shirley nie zwróci na niego uwagi. – A pani zdaniem, czyje może być? – spytała. – Kirsten Hawick. Jest waszą pacjentką. – O rany, zaraz kończymy. Może pani przyjść jutro rano i porozmawiać z doktorem Douglasem? Zasępiona pokręciłam głową. – Cały dzień będę operowała – skłamałam jak z nut. Następny dzień zamierzałam spędzić w jednym jedynym miejscu: w łóżku; gdzie dokładnie, tego jeszcze nie wymyśliłam. – Hm, wygląda na to, że trzeba to zrobić drogą oficjalną. Ech, ta cała papierologia. Dla was to też będzie trochę dodatkowej roboty, obawiam się. Ale co zrobić, życzę miłego wieczoru. Pewnie ma pani jakieś plany? – Zaczęłam się odwracać.
– Może pani wejść do akt sama. To znaczy, jeśli ma pani dostęp do komputera. Natychmiast znów stanęłam do niej przodem. – Wiem, ale jeszcze nie załatwiłam sobie wszystkich haseł. Musiałam najpierw się wdrożyć. Zanim tu przyszłam, dzwoniłam do informatyków, ale chyba skończyli już na dzisiaj. – Wcale bym się nie zdziwiła – mruknęła Shirley. Potem udowodniła, że jednak ma szare komórki. – Czyli co? Wszystko, czego pani potrzeba, to hasło, tak? Udałam, że się zastanawiam. – Chyba tak – odparłam. – Pani je zna? – Oczywiście. – Napisała coś na karteczce. W duchu napomniałam się, że mam być opanowana, więc zamiast wydrzeć jej kartkę z rąk, sięgnęłam spokojnie. Przeczytałam, po czym znacząco popatrzyłam na pielęgniarkę. Uśmiechnęła się. – Ulubiony film doktora McDouglasa. – Mój również – odparłam; tym razem nie do końca mijałam się z prawdą. Podziękowałam recepcjonistce i wyszłam. Niemal wpadłam z powrotem do gabinetu. Nie wiedziałam, czy jestem przerażona tym, co zrobiłam, czy zachwycona własną przebiegłością. Shirley prawie na pewno poinformuje swojego szefa, co się wydarzyło. Nawet jeśli nie dotrze to do Gifforda, mogłam się spodziewać kilku rzeczowych i trudnych pytań ze strony doktora McDouglasa. Czy naprawdę chcę to ciągnąć? Jak dotąd nie zrobiłam jeszcze nic złego. Jasne, podstępnie wydobyłam od niższej rangą koleżanki informacje, których nie powinnam znać, ale jeszcze ich nie użyłam. Zawsze mogę się obronić, twierdząc, że ostatecznie poszłam po rozum do głowy i zrezygnowałam z włamania do systemu. I pewnie by mi się upiekło. Mój monitor wciąż pokazywał stronę oddziału stomatologicznego. Wpisałam hasło Terminator i czekałam. Potem znalazłam się w systemie. Odnalazłam rejestry pacjentów i wpisałam Kirsten Hawick. Niczego tam nie było. Ogromna ulga. Oraz maleńki, jednak szybko rosnący zalążek
frustracji. Chwilę pomyślałam. Kirsten nie była długo mężatką przed śmiercią. Może nie zdążyła zmienić nazwiska we wszystkich rejestrach. Wpisałam „Kirsten Georgeson” i to był strzał w dziesiątkę. Pojawiły się dane: wiek, adres, krótka historia leczenia, rejestry wizyt, faktury za zabiegi, których nie obejmowało bezpłatne leczenie. I zdjęcia rentgenowskie. Porównanie okazało się trudniejsze, niż sądziłam, bo zdjęcia miały różny rozmiar. To wykonane pośmiertnie było pojedynczym skanem całej jamy ustnej, od prawa do lewa. Te wykonywane podczas wizyt najczęściej zdjęciami tylko pewnej sekcji, robionymi w jamie ustnej. Miałam sześć małych zdjęć rentgenowskich, które musiałam porównać z jednym dużym. Zaczęłam od górnego lewego rogu, sekcji, która, jak sądziłam, będzie najłatwiejsza do rozpoznania. Szukałam korony. Nic. Potem spróbowałam porównać dolny prawy róg, szukając małej przerwy. Następnie spróbowałam policzyć zęby. Było to dość skomplikowane z powodu nakładania się zębów na więcej niż jednym ujęciu. Ale tak naprawdę nie miało to znaczenia. Byłam pewna jak tylko mogłam, w sytuacji gdy nie siedział obok mnie jakiś stomatolog, że zdjęcie wykonane u zwłok nie pasowało do zdjęć Kirsten Hawick. Oczywiście, ja to już wiedziałam, teraz jednak nawet Dana będzie zmuszona ogłosić przegraną. To nie była Kirsten. Przyszykowałam się do zamknięcia strony i zaczęłam rozmyślać. Dana twierdziła, że większość stomatologów na Szetlandach to stomatolodzy bezpłatnej państwowej służby zdrowia. Jeśli tak było w istocie, wtedy, chociaż pacjenci mogą się leczyć u różnych stomatologów rozsianych na wyspach, ich kartoteki powinny znajdować się w tej centralnej bazie danych, a tym samym mogłam się do nich dostać za pomocą raczej dziwnego hasła, które prawdopodobnie zostanie zmienione dziesięć minut po tym, gdy góra dowie się o moich wścibskich poczynaniach. To była moja jedyna szansa. Której nie wykorzystasz. Zrobiłaś, co miałaś zrobić, udowodniłaś, że ciało w torfie nie było ciałem Kirsten; teraz wszystko w rękach policji. Ale dane stomatologiczne, jak wszystkie dane medyczne, są
poufne. Nawet policja, prowadząc śledztwo w sprawie morderstwa, nie uzyska automatycznie do nich wglądu. Będzie potrzebny co najmniej nakaz sądu, a z tego, co słyszałam, nie było planów, żeby o niego wystąpić. To była dość wyjątkowa okazja. Nikt z ekipy śledczej nie będzie mógł zrobić tego, co właśnie robiłam. Podstawowe pytanie brzmiało jednak, czy takie wyszukiwanie było choćby w najmniejszym stopniu możliwe do przeprowadzenia. Ile dokładnie kartotek musiałabym przejrzeć? Nie, podstawowe pytanie wcale tak nie brzmi, Toro! Podstawowe pytanie brzmi: dlaczego nie zbierasz się i nie idziesz szukać jakiegoś pokoju, w którym spędzisz noc? Przeniosłam się do Internetu i przywołałam stronę Szkockiego Spisu Ludności. Wiedziałam, że liczba mieszkańców Szetlandów dosięga około dwudziestu pięciu tysięcy, łącznie z pracownikami migracyjnymi z nafciarni. Ale nie miałam zielonego pojęcia, ile może sobie liczyć grupa kobiet w wieku od dwudziestu pięciu do trzydziestu pięciu lat. Co, jak moglibyście mi zarzucić, było dość nieprofesjonalne w przypadku położnika, biorąc pod uwagę, że ta grupa stanowiła – jak ją nazywali konsultanci z zarządu – moją grupę docelową. Najświeższym osiągalnym spisem ludności był spis z roku 2004. Powiedział mi on, że liczba kobiet w przedziale wiekowym, jaki mnie interesował, wynosi 2558: liczba niemożliwa do sprawdzenia. Dobrze, a więc po sprawie. Zbieraj się i idź odpocząć. Ale może dałoby się ją trochę zawęzić? Nie wszyscy chodzą do dentysty. Pamiętam, że czytałam gdzieś, że wiele osób zaniedbuje zęby, coś około połowy populacji. To by zmniejszyło liczbę do jakichś 1200. A moja przyjaciółka z pola korzystała z usług stomatologicznych. Jeśli pochodziła z wysp i była pacjentką dentysty z publicznej służby zdrowia, miałam szansę odnaleźć jej kartotekę. Ona nie jest z wysp. Dochodzenie inspektora Dunna wykluczyło zaginione kobiety z wysp. Ty i Dana myliłyście się. Nie lubię się mylić. Powróciłam do stomatologicznej bazy danych, zastanawiając się, czy da się je sortować. Wcisnęłam ikonkę sortowania i wpisałam swoje kryteria: pacjenci płci żeńskiej, zamieszkali na wyspie, wiek między szesnaście lat a trzydzieści cztery. Chciałam wybrać
węższy zakres wiekowy, ale system mi na to nie pozwolił. Potem patrzyłam już na listę nazwisk. Przesunęłam stronę na sam dół. 1700 pacjentek. Wciąż za dużo. Wstałam i podeszłam do ekspresu. Okej, myśl zmęczony umyśle, myśl. 1700 kobiet w wieku między szesnaście lat a trzydzieści cztery. Istniało duże prawdopodobieństwo, że kobieta z torfu jest jedną z nich, tylko że… No oczywiście! Pobiegłam do biurka i przejrzałam listę kryteriów wyszukiwania. Tak! Data ostatniej wizyty. Moja przyjaciółka nie żyła od początku lata 2005 roku; wystarczyło, że usunę z listy te pacjentki, które odbywały wizyty po tym terminie. Wpisałam 1 września 2005, co, jak sądziłam, pozostawiało duży margines na błędy, i wcisnęłam „szukaj”. Zajęło to kilka sekund, potem… na liście zostały tylko sześćdziesiąt trzy kobiety. Takie poszukiwanie – choć obszerne – było wykonalne. Pięć minut na pacjentkę, żeby mieć całkowitą pewność; dochodziło wpół do ósmej, a ja byłam wykończona. Z drugiej strony, to naprawdę była moja jedyna szansa. Jutro rano moje nieautoryzowane włamanie zostanie wykryte i położy mu się kres… całkiem możliwe, że wraz z zatrudnieniem …musiałam więc dopilnować, żeby było warto. W szufladzie biurka w przegródce „Archiwa i różne”, leżała kopia wydruku, tego, który dałam Danie na początku tygodnia: lista kobiet z wysp, które urodziły w okresie od wiosny do lata 2005 roku. Zaczęłam porównywać obie listy, koncertując się na kobietach, które urodziły latem i jednocześnie nie zgłosiły się na regularny przegląd do stomatologa. Trochę to zajęło, bo obie listy były posortowane według daty, a nie alfabetycznie, ale pół godziny i dwie kawy później byłam prawie pewna, że nie ma pasujących par. W tym punkcie poczułam skrajne wyczerpanie. W żaden sposób nie dało się obejść kwestii porodu. Kobieta z torfu urodziła; na mojej liście znajdowały się nazwiska wszystkich kobiet, które tamtego lata przeszły poród. Musiała się leczyć u prywatnego dentysty. Niestety i tak czekała mnie praca prawie do drugiej w nocy i przejrzenie sześćdziesięciu trzech kartotek, inaczej nie miałabym pewności. Zadzwonił telefon. A więc stało się: Gifford wezwie mnie na dywanik. Przyszło mi na myśl, żeby nie odbierać, ale wiedziałam, że po prostu przyjdzie i mnie znajdzie.
– Halo. – Tu Dana. Wszystko w porządku u ciebie? – W porządku, tylko jestem zmęczona. – Właśnie miałam wściekłą kłótnię z inspektorem. Nie mogę uwierzyć, że nikt do mnie wczoraj nie zadzwonił. Musiałaś odchodzić od zmysłów. – Coś w tym stylu – przyznałam. – Trochę się dziwiłam, że cię nie ma. – A to niby ja prowadzę to przeklęte śledztwo. Dasz wiarę, jak brzmi oficjalna wersja? Nie wezwano mnie, bo nie istniało bezpośrednie powiązanie ze sprawą. To, co się wydarzyło wczoraj, to podobno było czyjeś wyobrażenie żartu. Logicznie rzecz biorąc, powinnam się zaniepokoić, że Dana potraktowała zajścia z poprzedniej nocy równie poważnie jak ja. Ale o dziwo poczułam się pewniej. Przypuszczam, że mając wybór, większość z nas optowałaby za „w niebezpieczeństwie” niż za „z urojeniami”. – Czyli nie podzielasz tej wersji, tak? – upewniłam się. – Żartujesz? Co teraz robisz? Opowiedziałam o wykiwaniu pielęgniarki, żeby podała mi hasło, i o przeglądzie kartoteki Kirsten Hawick. Jeśli była zawiedziona, nie dała tego po sobie poznać. Potem opowiedziałam jej o moim planie przejrzenia reszty kartotek. – Ile ci jeszcze zostało do sprawdzenia? – spytała. – Sześćdziesiąt trzy – odparłam. – Przyjadę ci pomóc. Nie podoba mi się, że siedzisz tam sama. Wstałam i wyjrzałam przez okno. Samochód Gifforda nadal stał na parkingu. – Nie, twój przyjazd wyglądałby podejrzanie. Nic mi tu nie grozi. W szpitalu jest mnóstwo ludzi. Zadzwonię, gdy skończę. – Dzięki, Toro. Mówię serio. Posłuchaj, zapisz sobie mój adres i numer telefonu. I przyjedź do mnie, nieważne, która będzie. Zapisałam dane i Dana się rozłączyła. Zostałam sama i, wbrew moim najlepszym intencjom i życzliwym poradom tych ode mnie mądrzejszych, wyświetliłam na ekranie pierwszy zestaw zdjęć rentgenowskich.
15
Dwie godziny później miałam wykluczone z listy dwadzieścia dwa nazwiska. To wszystko zaczynało wyglądać na kompletną stratę czasu, ale jestem z tych, co nigdy nie porzucają zadania przed jego zakończeniem. Wiedziałam, że jeszcze długo tu posiedzę. Ale najpierw coś na podtrzymanie sił. Zamknęłam gabinet i zeszłam do stołówki. Zapakowałam tacę tłustymi węglowodanami i dodałam dietetyczną colę. Jadłam jak robot, prawie nie odrywając wzroku od tacy, a potem wróciłam do siebie, do gabinetu. Kolejne półtorej godziny, kolejne dwa kubki kawy i albo coś szwankowało ze szpitalną elektryką, albo naprawdę potrzebowałam się przespać, bo nagle w pokoju zrobiło się zdecydowanie ciemniej. Spojrzałam w górę na jarzeniówki nade mną. Nie zauważyłam, żeby migotały, a jednak światło nie było takie jak jeszcze kilka godzin temu. Niebo na zewnątrz też wydawało się nienaturalnie ciemne. Nie było dużo po północy, ale nawet jeśli, nie potrafiłam sobie przypomnieć, żebym kiedykolwiek widziała tak ciemną noc podczas szetlandzkiego lata. Musiała nadchodzić burza. Spojrzałam na monitor, ale prawie nic nie mogłam na nim zobaczyć. Zdjęcia rentgenowskie, dotąd wyraźne, zamieniły się w zamazaną zbitkę kształtów i cieni. Słowa stały się nieczytelne. Zostało mi do sprawdzenia jeszcze osiemnaście kartotek, ale za nic nie dałabym rady. Wydrukuję je, znajdę jakieś łóżko i przejrzę rano. Zamknęłam oczy, potrząsnęłam głową i potem znowu otworzyłam oczy. Nic się nie poprawiło. Kliknęłam „drukuj”. Zdecydowanie były jakieś problemy z elektrycznością. Nie wiadomo kiedy światło w pokoju zgasło zupełnie i gabinet zapełnił się bryłami cieni. Drukarka po drugiej stronie zaczęła uporczywie pikać. Wspaniale, jak zawsze, gdy jest coś ważnego, w drukarce nie ma papieru. Zaczęłam się podnosić, ale nie mogłam. Zdążyłam jedynie przepchnąć klawiaturę i głowa opadała mi na blat. Następną rzeczą, jaką pamiętam, było dzwonienie mojej komórki, gdzieś z oddali. Podniosłam głowę i sapnęłam głośno: w czaszce stado
demonów dziergało tatuaż na moim mózgu. I ktoś mi przetrącił kręgosłup; nic mniej gwałtownego nie mogło spowodować aż takiego bólu. Do gardła podeszły mi wnętrzności, zacisnęłam oczy i policzyłam do dziesięciu. Potem zaryzykowałam i uniosłam powieki. Nadal siedziałam przy biurku, pomieszczenie tonęło w niemal całkowitej ciemności. Monitor też był ciemny, ale cichy pomruk oznaczał, że komputer się nie wyłączył. Nie zmieniając pozycji, zlokalizowałam dzwonienie. Moja komórka była w kieszeni kurtki wiszącej za drzwiami. Podźwignęłam się z fotela – o mój Boże, co za ból – i przeszłam przez pokój. Znalazłam telefon i spojrzałam na wyświetlacz. Dana. Wyłączyłam telefon. W drodze powrotnej do biurka przekonałam się, że nawet chodzenie wymaga ode mnie wysiłku, jakby wszystkie moje kończyny zaczęły ważyć trzy razy więcej. Co się, u licha, ze mną dzieje? Od momentu dotarcia do biurka poczułam się lepiej. Chodzenie trochę rozluźniło mięśnie. Potem przypomniałam sobie, co robiłam. Wcisnęłam klawisz i monitor obudził się do życia. Nic tam nie było. Patrzyłam na wygaszacz ekranu. Chwyciłam myszkę i zaczęłam klikać po ekranie, w razie gdyby się okazało, że przez przypadek zminimalizowałam plik z kartotekami. Przecież nie mógł ot tak zniknąć. Tyle że zniknął. Znowu kliknęłam na sekcję oddziału stomatologii na stronie i po raz kolejny system zażądał ode mnie hasła. Wpisałam Terminator. Odmowa dostępu. Spróbowałam raz jeszcze. Odmowa dostępu. Rozejrzałam się po gabinecie, jakby odpowiedź mogła się znajdować na ścianach, na biurku. Ogólny porządek, wszystko na swoim miejscu. Oprócz… Moje biurko nigdy nie wyglądało tak schludnie. Dokumenty były zebrane w równy stosik. Kubek stał przy zlewie. Umyty, podobnie jak dzbanek do kawy. Ja tego nie zrobiłam. Włączyłam światło. Lampy jarzeniowe zamigotały, rozbłysły. Funkcjonowały zupełnie dobrze. Czego z pewnością nie można było powiedzieć o mnie. Poczłapałam do zlewu i nalałam sobie kubek wody. W torebce
znalazłam tabletki przeciwbólowe, te, które dostałam od Gifforda, i z wdzięcznością je połknęłam. Oparłam się o zlew, postanawiając zaczekać, aż chociaż trochę minie mi ból głowy – nie minął – i w kończynach – ten stopniowo zaniknął. W szpitalu było cicho. Na dole, w oddziałach i przed nimi kręcili się ludzie, coś się działo, było gwarno, zgiełk; w moim biurze słychać było tylko ciche elektroniczne buczenie jarzeniówek i komputera. Mój zegarek pokazywał 4.26. Spałam – lub cokolwiek się ze mną działo – cztery godziny. Ruszyłam z powrotem do biurka; kątem oka dostrzegłam migotanie lampki w drukarce. Na panelu wyświetlała się wiadomość: Brak papieru. Bez zastanowienia, automatycznie nachyliłam się, z szafki pod spodem wyciągnęłam kilka kartek i wsunęłam do zasobnika. Maszyna z szumem ożyła i zaczęła wypluwać wydruk. Podniosłam pierwszą stronę. Widniało na niej zdjęcie górnej lewej ćwiartki uzębienia, z trzonowcem z koroną. Zostaw to, Toro, co za dużo, to niezdrowo. Sięgnęłam po następną kartkę. Zdjęcie siekaczy. Położenie pasowało. Podniosłam kolejną stronę. I kolejną. Policzyłam zęby. Potem, po raz pierwszy, zerknęłam na nazwisko u góry strony. Dotknęłam tego miejsca i szeptem przeliterowałam: – Melissa Gair. Miałam ochotę się rozpłakać. Chciałam wskoczyć na biurko i na całe gardło wykrzyczeć swoją radość ze zwycięstwa. Ale zarazem chyba jeszcze nigdy w życiu nie czułam takiego spokoju. Przejrzałam następne wydrukowane strony. Zobaczyłam datę jej urodzenia i policzyłam, ile miała lat: trzydzieści dwa. Mężatka, mieszkała w Lerwick, niecałe trzy kilometry od miejsca, gdzie się znajdowałam. Regularnie chodziła do dentysty; od około dziesięciu lat umawiała się na leczenie mniej więcej co pół roku, między tymi wizytami przychodziła do higienistki stomatologicznej. Ostatni raz była tuż przed świętami w 2003 roku. To oczywiście nie całkiem pasowało. Ból głowy zaczął się nasilać, gdy próbowałam sobie uświadomić, co takiego mnie dręczy. Kobieta z mojego pola to Melisa Gair. Dane pasowały idealnie. Tylko dlaczego
osoba, która chodzi do dentysty wręcz z religijnym oddaniem, nagle przestaje to robić dobre półtora roku przed śmiercią? Może na jakiś czas wyjechała z wysp i wróciła tylko po to, żeby spotkać się ze swoim tragicznym przeznaczeniem. Jeśli tak to wyglądało, wtedy jej nazwiska mogło nie być na mojej liście kobiet, które urodziły na wyspach. Chwyciłam listę i szybko przejrzałam. Nie, Melissa Gair tu nie rodziła. Musiało się to stać poza obszarem wysp, potem, jakieś dwa tygodnie później, Melissa wróciła. Większość kobiet w dwa tygodnie po urodzeniu dziecka nie wprowadza dramatycznych zmian do swojego życia. Coś w jej motywach z pewnością naprowadzi nas na jakiś trop wyjaśniający, dlaczego została zabita. Byłam bardzo śpiąca, ale najpierw musiałam odszukać Danę. Sięgnęłam po telefon i wybrałam jej numer, usłyszałam sygnał, który mówił, że jest nieosiągalna. Prawie wstawałam, nagle jednak przyszła mi do głowy jeszcze jedna rzecz, którą mogłabym sprawdzić. Danie to na pewno pomoże, jeśli dostarczę jej jak najwięcej informacji o Melissie Gair. Odwróciłam się do komputera i weszłam do głównego rejestru szpitala. W okienko wyszukiwania wpisałam nazwisko Melissy i czekałam kilka sekund, tak naprawdę nie spodziewając się, że coś znajdę. Melissa była zdrową młodą kobietą i prawdopodobnie nigdy nie leczyła się w szpitalu. Jej nazwisko pojawiło się. Otworzyłam plik, przeczytałam raz, potem drugi, sprawdzając i porównując daty. Ból głowy powrócił zwielokrotniony i chyba tylko świadomość, że w każdej chwili mogę zwymiotować, kazała mi tkwić nieruchomo w fotelu. Gdybym miała się poruszyć, to tylko po to, żeby walnąć w monitor pięścią.
16
Po drodze do Dany nie spotkałam ani jednego pojazdu i dobrze, bobym się z nim zderzyła. Wyjeżdżając ze szpitala, dwa razy wjechałam na krawężnik i otarłam lakier. Zaparkowałam, sprawdziłam adres i wysiadłam. Na parkingu, tym najbliżej domu Dany, na którym mogłaby zostawić samochód, nie było po nim śladu. Chwiejąc się, jakbym była pijana, przeszłam pod kamiennym sklepieniem, potem zeszłam po schodkach i po stromym wyłożonym brukiem zboczu. Do świtu została jakaś godzina i niebo na wschodzie zaczynało się już rozjaśniać. Mimo to wąskie uliczki Lanes nadal spowijał mrok. Lanes to jedna z najstarszych i najbardziej interesujących części Lerwick. Nazwa pochodzi od spadzistych alejek biegnących między stojącymi tu domami. Alejki są wyłożone płytami chodnikowymi i przeplatane krótkimi kamiennymi schodkami. Nie da się tu jeździć samochodami, miejscami alejki są tak wąskie, że dwie dorosłe osoby idące obok siebie nie zmieściłby się na nich. To ciekawe, popularne wśród turystów miejsce. Jest też modne i wiele osób chciałoby tu mieć swój miejski dom. Ale nocą, gdy wokół nie ma żywej duszy, Lanes jest ciemne, zdecydowanie upiorne. Trzykrotnie próbowałam dodzwonić się do Dany, ale nie odbierała. Na początku pomyślałam, że poszła spać, ale teraz wydało mi się to mało prawdopodobne. Znalazłam jej drzwi i waliłam w nie przez kilka minut. Nikt się nie pojawił. Dany nie było w domu, a ja nie miałam siły jechać nigdzie indziej. Wspięłam się wolno na zbocze, żeby wrócić do samochodu. Na tylnym siedzeniu leżały moja kurtka i stara derka koni. Pomyślałam, żeby jeszcze raz spróbować zadzwonić do Dany, ale nie byłam w stanie zebrać w sobie na to energii. Prawie na pewno była gdzieś, gdzie nie miała zasięgu. Owinęłam się kurtką i kocem, w sekundę zasnęłam. Już prawie dniało, gdy się ocknęłam, obudzona pukaniem w szybę. Byłam zziębnięta, zesztywniała i dotkliwie świadoma, że w chwili, gdy się poruszę, pożałuję tego. Najgorszy kac w moim życiu – a kilka złych
przeżyłam – był jak masaż shiatsu w porównaniu z tym, co szykował dla mnie ten dzień. Ale nie miałam już nic, co mogłabym zażyć. Twarz Dany wykrzywiona zdumieniem wpatrywała się we mnie przez szybę, musiałam się ruszyć. Usiadłam. O Boże, było o wiele gorzej, niż się spodziewałam. Sięgnęłam do zamka i Dana otworzyła drzwi. – Tora, czekałam u ciebie w domu pół nocy. Zaczynałam się już na serio… Odpędziłam ją machnięciem, odwróciłam się i zwymiotowałam na tylne koło mojego auta. Zgięta wpół, pozostałam jakiś czas w tej pozycji. Zakaszlałam, odbiło mi się, potem spróbowałam usunąć te obrzydliwe resztki, które zawsze utykają w nosie przy takich okazjach, a na koniec uznałam, że nagła śmierć to stan z olbrzymim potencjałem. Następne, co zapamiętałam, to że na wpół niesiona przez Danę, na wpół prowadzona, znalazłam się u niej i zostałam ułożona na kanapie. Podała mi, na moje polecenie, niemądrze olbrzymią dawkę ibuprofenu i paracetamolu i wyszła zrobić gorącą słodką herbatę i suchy tost. Podczas jej nieobecności starałam się zapanować nad nudnościami, skupiając się na wyglądzie salonu. Był dokładnie taki, jaki mogłam sobie wyobrażać: nieskazitelnie czysty i urządzony bez wątpienia kosztownie. Dana wróciła z jedzeniem i znowu wyszła. Usłyszałam, że wbiega na górę po schodach. Wróciła, niosąc dużą kołdrę, którą mnie opatuliła jak matka chore dziecko. Ugryzłam kęs tostu i jakoś udało mi się go przełknąć i nie zwrócić. Dana usiadła przede mną na skórzanym podnóżku. – Gotowa, żeby opowiedzieć, co ci się stało? – Pół nocy pracowałam, resztę spędziłam w samochodzie – wydusiłam. Herbata parzyła, była wspaniała. Dana popatrzyła na mnie, potem na siebie. Jej płócienne spodnie były pogniecione, ale czyste i nadal wyglądały całkiem nieźle, podobnie jak różowa bawełniana koszula i pasujący do niej kolorem kardigan. Cerę miała świeżą jak rosa o poranku, a włosy wyglądały, jakby je czesała najwyżej dziesięć minut temu. – To tak jak i ja – zauważyła. Miała rację. – Przede wszystkim muszę ci opowiedzieć, co odkryłam – zaczęłam. Już od wejścia do domu zastanawiałam się, jak to zrobię.
Duncan ma pewien irytujący zwyczaj, kiedy chce mi coś powiedzieć i z jakiegoś powodu wydawał mi się on dziwnie adekwatny w tej sytuacji. Chcesz usłyszeć dobre czy złe wieści, Dano? Dobre? Wiem, kim była nasza dama z torfu. A złe? Nie, w te złe na pewno nie uwierzysz. Dana uważnie mi się przyglądała. Uzmysłowiłam sobie, że jest bardzo przejęta i że pewnie wyglądam o wiele gorzej, niż się czuję. Wzięłam głęboki oddech. – Trafiłam na parę – oznajmiłam, patrząc, jak w oczach Dany pojawia się błysk, a twarz ożywa. – Oczywiście, będziesz musiała to sprawdzić, ale jestem pewna na dziewięćdziesiąt osiem procent. Nachyliła się i pogładziła mnie po ręce. – O mój Boże, dobra robota! Kto to? Upiłam łyk herbaty. – Melissa Gair – powiedziałam. – Lat trzydzieści dwa. Pochodziła z wysp; z Lerwick; mąż też jest stąd. Dana zacisnęła pięść i wykonała nią gest, jakby dźgała coś nożem. – To dlaczego nie było zgłoszenia o jej zaginięciu? Dlaczego nie było jej na twojej liście porodów w 2005 roku? Nie było jej, czy była? – Nie, nie było… – W takim razie, w jaki… – Bo już nie żyła. Wbiła we mnie zdumione spojrzenie. Miedzy jej brwiami pojawiły się drobne zmarszczki. – Co proszę? – rzuciła. – Sprawdziłam jej kartotekę szpitalną. Przyjęto ją dwudziestego ósmego września 2004 roku z rozpoznaniem: złośliwy rak piersi, który, jak później zdiagnozowano, miał już przerzuty na płuca, kręgosłup i nerki. Jej lekarz pierwszego kontaktu kilka tygodni wcześniej podczas rutynowego badania zauważył guzek. Na leczenie przewieziono ją do Aberdeen, ale nie poskutkowało. Zmarła szóstego października, zaledwie w trzy i pół tygodnia po zdiagnozowaniu choroby. – O żesz kurwa! – Nie słyszałam dotąd, żeby przeklinała. – Możesz to powtórzyć – mruknęłam. Zrobiła to. I to nie raz. Wstała i ruszyła przez pokój, zatrzymując się dopiero, gdy drogę
zagrodziła jej ściana. Odwróciła się i ruszyła z powrotem, ponownie zatrzymując się dopiero przy ścianie. Kolejny zwrot i kilka kroków więcej. Potem przystanęła i spojrzała na mnie. – Jaką masz pewność co do tej dokumentacji stomatologicznej? O czwartej rano byłam pewna. Teraz… – Będziesz musiała pokazać te zdjęcia jakiemuś dentyście, ale… jestem pewna. Były takie same. – Czy może chodzić o inną kobietę? Różne kobiety, to samo nazwisko. Dwie Melissy Gair, obie zamieszkałe w Lerwick. Myślałam o tym. Pokręciłam głową. – Daty urodzeń są identyczne. Tak samo grupa krwi. To ta sama kobieta. – Cholera! – I znowu zaczęła krążyć po pokoju i kląć. W pewnym sensie było nawet miło patrzeć na nieskazitelną Danę, jak traci opanowanie. Z drugiej strony chciałam, żeby przestała. Przez nią głowa bolała mnie jeszcze bardziej. – To déjà vu. Pieprzone déjà vu. Przechodziłyśmy przez to z Kirsten, byłyśmy pewne, że to właściwa osoba. – Musimy zapomnieć o Kirsten. Zdjęcie jej uzębienia zupełnie nie pasuje. To nie ona. – Zgadzam się. Ale i tak widzę w tym zbyt duży zbieg okoliczności. Znajdujemy ciało i obrączkę na twoim polu. Jedno i drugie należy do młodych kobiet, które rzekomo zmarły w 2004. Tyle że jedna z nich wtedy nie zmarła, bo, jak twierdzi nasz patolog, mogła umrzeć dopiero cały rok później. – Moja głowa! – zawyłam. – Okej, okej. – Przestała krążyć i wróciła na podnóżek. I mówiła ciszej. – Teraz mów, co ci się stało. Potrząsnęłam głową. – To nieistotne. Wzięła mnie za ręce i zmusiła, żebym na nią spojrzała. – Istotne. Mów. Opowiedziałam. O tym, że po raz drugi w ciągu dwóch dni ktoś się do mnie włamał, nie tylko do domu, ale też do gabinetu w szpitalu. Że znów ktoś mnie obserwował, gdy spałam, że po raz kolejny znalazłam
się na łasce kogoś, kto chciał zrobić mi krzywdę. – Nic nie zostawił? Żadnych… – Małych prezencików? Nie. Ale umył mój kubek i dzbanek do kawy. Bardzo starannie. – Myślisz, że ktoś cię odurzył? – Możliwe. Nie czułam się ostatnio najlepiej, jakby mnie łapała grypa, ale to nic w porównaniu z tym, co działo się ze mną w nocy. – Musimy cię zabrać do lekarza. – Zobaczyła moją minę i pozwoliła sobie na uśmiech. – Trzeba zrobić badania – wyjaśniła. – Nie wiem, krwi albo jakieś inne. – Już się tym zajęłam. Pobrałam sobie krew, zanim wyszłam ze szpitala. Jest w lodówce w moim gabinecie; oddam ją do analizy w poniedziałek. Ale dopóki nie będziemy miały pewności, nie mówmy o tym nikomu, dobrze? To wywoła tylko niepotrzebne zamieszanie. Dana wolno pokiwała głową, ale oczy miała przymglone, rozkojarzone. Po tym poznałam, że nad czymś głęboko się zastanawia. Nie wiedziałam, jak w takiej sytuacji poruszyć temat mojego powrotu do domu. Nie chciałam jej zostawiać samej z taką sensacją, ale czułam, że dłużej nie dam rady. Wstałam z kanapy. – Dana, przykro mi, ale naprawdę muszę pojechać do siebie. Spojrzała na mnie ostro. – Duncan jest w domu? – Nie – zaprzeczyłam zaskoczona. – Wraca dopiero wieczorem. – I chyba dobrze się składało. Nie chciałam, żeby mnie zobaczył w takim stanie. – Nie możesz tam jechać. – Hm? – Tu jesteś bezpieczniejsza. Idź na górę. Jak chcesz, weź prysznic, a potem połóż się w pokoju gościnnym. Jak twój mąż wróci, wypiszę ci zgodę na wyjście. Nie ruszyłam się z miejsca. Ledwie znałam tę kobietę. Wcale nie miałam pewności, czy jej ufam, a zamierzałam pozwolić, żeby przejęła nade mną kontrolę. Musiała coś wyczytać z mojej miny, bo rysy jej twarzy się wyostrzyły. – O co chodzi? – rzuciła.
Usiadłam z powrotem. Opowiedziałam wszystko, co mówił o niej Gifford. Słuchała mnie bez słowa, raz czy dwa uniosła brwi, poza tym żadnej reakcji. Kiedy skończyłam, zacisnęła usta. Widać było, że jest zła, chociaż raczej nie na mnie. – Trzy lata temu zmarł mój ojciec – zaczęła. – Matkę straciłam, gdy miałam piętnaście lat, i nie mam rodzeństwa, dlatego odziedziczyłam po ojcu cały majątek. Nie był bogaczem, ale dobrze sobie radził. Zostawił mi coś około czterystu tysięcy funtów. Kupiłam samochód, dom i sprzęty, które tu widzisz. Miło mieć trochę kasy, ale wolałabym mieć ojca. – Wzięła głęboki wdech. – Nie odeszłam z Manchesteru skompromitowana. Odeszłam ze wspaniałym kontem i pierwszorzędnymi referencjami. Przeniosłam się do Dundee, bo chciałam pracować w Szkocji. Z Dundee odeszłam, bo nawiązałam relację z innym funkcjonariuszem, o wiele starszym rangą, i uzgodniliśmy, że to nie jest dobre dla wydziału. – Wstała, nadal poirytowana, i przeszła przez pokój do wieży stereo. Przeciągnęła palcem po szklanej obudowie, potem sprawdziła, czy jest na nim kurz. Wątpiłam, żeby znalazła choć jeden pyłek. Znowu spojrzała na mnie. – Jeśli chodzi o to, że tu nie pasuję, to mają trochę racji. Te wyspy są rządzone przez małą, ale bardzo wpływową klikę potężnych jasnowłosych mężczyzn, wszyscy chodzili do tych samych szkół, na te same szkockie uczelnie, ich rodziny znają się od czasów najazdu Norwegów. Tylko się zastanów, Toro, pomyśl o lekarzach, których znasz ze szpitala, dyrektorach szkół, policjantach, sędziach, ludziach z izby handlowej, o samorządowcach. Nie musiałam się zastanawiać. Nieraz rzuciło mi się w oczy, że tak wielu mężczyzn na wyspach ma ten sam charakterystyczny wygląd. – Och, tutaj roi się od wikingów. Zawsze uważałam, że to jeden z nielicznych plusów tej okolicy. – Spróbuj wymienić więcej niż pięć nazwisk prominentnych wyspiarzy, którzy nie są miejscowi – ciągnęła, pomijając moje anemiczne próby wprowadzenia do rozmowy odrobiny humoru. – Oni wszyscy się znają, spotykają, robią ze sobą interesy, załatwiają sobie prace i najlepsze umowy. Te wyspy to największy klub pracy dla blondasów, jaki w życiu widziałam, i kiedy, raz na ruski rok, jakiemuś
outsiderowi uda się do niego dostać, na każdym kroku rzucają mu kłody pod nogi, przeciągają terminy, zwlekają z realizacją czegoś, podkładają świnię. Większość ludzi z zewnątrz, wcześniej czy później, się przepędza. Tak się dzieje ze mną i przypuszczam, że z tobą też. Wybacz, że tak się rozgadałam, ale akurat ten temat okropnie mnie wkurza. – Właśnie widzę – mruknęłam. – Nie jestem zadłużona ani nie jestem anorektyczką. Jem sporo, ale codziennie ćwiczę na siłowni. I tak, owszem, lubię zakupy. To się w psychologii nazywa przeniesienie. Niezbyt mi się tu podoba i tęsknię za Helen. – Helen? – powtórzyłam niezbyt mądrze. – Nadkomisarz Helen Rowley. Ten funkcjonariusz z Dundee, z którym byłam i nadal jestem w związku. To moja życiowa partnerka. Przyznaję, zdecydowanie nie przewidziałam czegoś takiego. – A teraz możesz zostać tutaj i pomóc mi przy żmudnej policyjnej robocie, możesz wrócić do domu, ryzykując, że ktoś po raz trzeci w ciągu trzech dni zakłóci ci odpoczynek, albo możesz iść na górę i przynajmniej trochę się zdrzemnąć. Decyzja nie była wcale aż taka trudna. Odwróciłam się i wyszłam z pokoju. Kiedy się obudziłam, usłyszałam głosy. A konkretnie głosy dwóch osób: Dany i jakiegoś faceta. Usiadłam. Pokój gościnny Dany był mały, ale równie uroczo urządzony i równie czysty jak reszta domu. Wydawało mi się, że przez zasunięte żaluzje widzę jaskrawe światło dnia. W pokoju nie było zegara. Podeszłam do okna i podciągnęłam żaluzje. Port Lerwick i cieśnina Bressay. Domyśliłam się, że zbliża się południe, a to znaczyło, że spałam pięć godzin. Czułam się lepiej. Byłam trochę otępiała od zbyt małej ilości snu i obolała w najróżniejszych miejscach, ale potworne mdłości minęły. Usiadłam, żeby założyć buty. Całą jedną ścianę zajmował regał z książkami. Na biurku w rogu stał komputer – wyglądał jak dzieło sztuki. Obok monitora zdjęcie Dany w doktoranckiej akademickiej todze. Przy niej wysoki mężczyzna z siwymi włosami i jasną cerą. Zdjęcie zostało zrobione najprawdopodobniej na jednej z uczelni w Cambridge. Dana i jej gość nadal rozmawiali przyciszonymi głosami. Zeszłam
cicho po schodach, ale musieli usłyszeć, że się zbliżam, bo kiedy dotarłam na dół, rozmowa się urwała i przywitała mnie cisza. Siedzieli, ale gdy weszłam, wstali, najpierw mężczyzna, potem Dana. On niewiele po czterdziestce, trochę powyżej przeciętnego wzrostu, wodniste jasnoniebieskie oczy i gęste włosy typu „sól i pieprz”. Jak na sobotę ubrany dość elegancko, być może później wybierał się na obiad w klubie golfowym. W kącikach oczu miał mnóstwo zmarszczek – znak, że często się śmieje. – Poznaj Stephena Gaira – powiedziała Dana. Odwróciłam się do niej zaskoczona. – Męża Melissy – dodała, całkiem niepotrzebnie. Zorientowałam się; po prostu nie mogłam uwierzyć. Pokazała na mnie: – Tora Hamilton. Wyciągnął dłoń. – Dużo o pani słyszałem. Jak się pani czuje? – Pan Gair wie, że pracowałaś całą noc – wyjaśniła Dana. – Czekaliśmy, aż się obudzisz, żebyśmy mogli… Spojrzała na niego, jakby nie była pewna, co powiedzieć. – Pojechać i sprawdzić zdjęcie rentgenowskie mojej żony – dokończył za nią Gair. Wyraźnie się rozluźniła. – O rany, widzę, że się nie leniłaś. – To wszystko, co zdołałam wydusić. Czyżby naprawdę miało nam pójść tak łatwo? Nie wiadomo, kiedy usiedliśmy. Tamci dwoje patrzyli na mnie tak, jakby czekali, że coś powiem. Przenosiłam wzrok od jednego do drugiego, potem popatrzyłam na Gaira. – Czy Dana mówiła panu…? – Jezu, co Dana mu nagadała? Że sześć dni temu wykopałam na swoim polu zwłoki jego żony? – Chce pani, żebym streścił? – zaproponował. Kiwnęłam głową, a przy tym pomyślałam: Chce pani, żebym streścił? Kto tak mówi tuż po tym, jak usłyszy tak miażdżące wieści? – W minioną niedzielę – zaczął – na pani ziemi zostało znalezione ciało. Przy okazji, wyrazy współczucia. To było ciało młodej kobiety, która wczesnym latem 2005 roku została zamordowana. Dość brutalnie, jak rozumiem, chociaż szczegółów mi nie przekazano. Wykorzystała pani swoją pozycję w szpitalu i przeprowadziła porównanie danych
stomatologicznych. To nieetyczne i prawdopodobnie nielegalne, całkowicie jednak zrozumiałe, biorąc pod uwagę pani zaangażowanie w sprawę. Teraz sądzi pani, że dane stomatologiczne idealnie pasują do tych mojej zmarłej żony Melissy. Czy jak dotąd niczego nie pokręciłem? – Absolutnie nie – przyznałam. Zastanawiałam się, czym Stephen Gair zajmuje się zawodowo. – Tyle że jest pewien problem. Moja żona zmarła w szpitalu na raka piersi w październiku 2004 roku. Gdy doszło do morderstwa, nie żyła już od wielu miesięcy, prawie od roku. Tak więc ciało na pani polu to nie ona. Jak mi idzie? – Jak z płatka – odparłam powiedzonkiem Duncana. Kątem oka zauważyłam, że Dana patrzy na mnie, jakby się obawiała, że z moją głową wciąż jest coś nie tak po narkotykach, którymi być może ktoś mnie wcześniej nafaszerował. Gair się uśmiechnął. Jak dla mnie – zbyt promiennie, choć może po prostu nie potrafiłam tego poranka znieść radości. – Dziękuję – rzucił. – Kłopot w tym, że zdjęcia do siebie pasują – oznajmiłam. – Bez względu na legalność moich poszukiwań, nie da się tego obejść. Gdyby to chodziło o moją żonę, chciałabym się dowiedzieć w czym rzecz. Uśmiech przybladł. – Ja też chcę się tego dowiedzieć – zapewnił Gair. Już w najmniejszym stopniu nie sprawiał wrażenia miłego. Dana zdaje się wyczuła nadciągającą awanturę. Wstała. – Idziemy? – spytała. – Toro, dasz radę? – Oczywiście – potwierdziłam. – Dokąd się wybieramy? Wybieraliśmy się do szpitalnej przychodni stomatologicznej. Ja jechałam z Daną, Stephen Gair za nami. Gdy po dziesięciu minutach dotarliśmy, na parkingu stały już trzy inne samochody. Ani trochę nie byłam zaskoczona widokiem srebrnego bmw Gifforda i czarnej terenówki inspektora Dunna. Jedno spojrzenie na Danę powiedziało mi, że ona też się tego spodziewała. Stephen Gair wysiadł ze swojego auta i obejrzał się na nas. Potem ruszył do wejścia. – Niezły cwaniak – rzuciłam. – Jest starszym partnerem w największej kancelarii prawnej, jaką
mamy w Lerwick. – Och, to wszystko wyjaśnia. – Żadna z nas nie ruszyła się z miejsca. – Myślisz, że to on dał cynk glinom? – Jakie ty filmy oglądasz? I nie, myślę, że to prawdopodobnie dentysta, McDouglas. Dobrze by było, gdybyś w ciągu najbliższych kilku godzin trochę przystopowała z tym swoim szkolnym poczuciem humoru. – Tak jest, pani sierżant. Nadal siedziałyśmy. – O co chodzi z tobą i tym twoim inspektorkiem? – spytałam. Lekko się zaczerwieniła. Pomyślałam, że może trochę przegięłam. – A o co konkretnie pytasz? – mruknęła niepewnie. Teraz nie mogłam się już wycofać. – Nie ufasz mu, prawda? – Przyszykowałam się na kolejny ochrzan, ale z zaskoczeniem stwierdziłam, że Dana zastanawia się nad moim pytaniem. – Kiedyś ufałam – odparła w końcu. – Kiedy tu przyjechałam, dogadywaliśmy się całkiem nieźle. Ale przez ostatnie kilka dni jest inny. – Umilkła, jakby wystraszona, że wygadała za dużo. – Całkiem sporo można wyczytać z twojego zachowania, kiedy sądzisz, że nikt cię nie obserwuje – ryzykowałam dalej. – Nie byłaś najszczęśliwsza w kostnicy, pojechałaś po bandzie tamtego wieczoru z Jossem Hawickiem. I Dunn nie dopisał cię do listy gości w moim domu tamtej nocy. Od początku sprzeciwiałaś się teorii, że ofiara nie jest stąd. Skinęła głową. – On nie robi niczego specyficznego, na co mogłabym się poskarżyć. Tylko że cały czas jest tak, że instynkt podpowiada mi, że powinnam pójść w tę stronę, a on posyła mnie w inną. – Obie przyglądałyśmy się, jak Stephen Gier pociąga drzwi do przychodni i wchodzi do środka. – Powinnyśmy pójść – rzuciła Dana. Wysiadłyśmy z samochodu. Wciąż miałam na sobie strój chirurgiczny z poprzedniego dnia; nie kąpałam się, nie myłam zębów ani nie czesałam od dwudziestu czterech godzin. Gifford miał mnie zobaczyć w stanie rozsypki, a ja, cholera, nie mogłam nic na to poradzić. – Prawda jest tam w środku, agentko Tulloch – mruknęłam, gdy
zbliżałyśmy się do drzwi wahadłowych. Posłała mi spojrzenie: „skończyłabyś już, co?”, drzwi automatycznie otworzyły się przed nami i weszłyśmy do przychodni. – Czuję się bardzo niekomfortowo – oznajmił doktor McDouglas. – Pani postępowanie jest karygodne, pani Hamilton. Może tam, skąd pani pochodzi, tak się robi, ale zapewniam panią, że w Szko… – Proszę mi pozwolić przeprosić za… – przerwał mu Gifford. – O nie, tylko nie to. – Tym razem to byłam ja. Odwróciłam się do Gifforda. – Z całym szacunkiem, panie Gifford, sama będę za siebie przepraszała. – Fantastyczny zwrot, możesz być dla kogoś okropnie nieuprzejma, ale jeśli na początku powiesz: „z całym szacunkiem”, wszystko ci się upiecze. Odwróciłam się z powrotem do McDouglasa, wysokiego, chudego, aroganckiego dupka, którego nie polubiłam od pierwszego wejrzenia. Znów wykorzystałam ten mały fortel. – I z całym szacunkiem dla pana, doktorze McDouglas, ale w tej chwili to nie moje postępowanie jest naszym głównym zmartwieniem. Jeśli popełniłam wykroczenie, niech pan złoży oficjalną skargę, a obecny tu pan Gifford dopilnuje, by została rozpatrzona zgodnie z obowiązującymi w służbie zdrowia procedurami. Gifford położył mi rękę na ramieniu, ale nie zamierzałam dać sobie przerwać – byłam na fali. – Z drugiej strony, jeśli moje przypuszczenia się potwierdzą, sytuacja będzie tak przesrana, że szczerze mówiąc, wszelkie skargi na mnie utoną w powodzi ogólnej histerii. – Pani wulgarne słownictwo głęboko mnie obraża – warknął nadęty prezbiteriański wyrywacz zębów. – Tak? A mnie obraża wykopywanie z ziemi okaleczonych zwłok. Przejdźmy już do rzeczy, dobrze? – Nigdzie nie będziemy przechodzili. Przynajmniej nie bez odpowiednich nakazów. – Zgadzam się – dodał Andy Dunn. Pokazałam palcem Stephena Gaira. – Tu jest pański nakaz. Pan Gair wyraża zgodę na wydanie do oględzin zdjęć rentgenowskich żony. A przynajmniej przed przyjazdem tutaj mówił, że się zgadza. Zmienił pan zdanie, panie Gair? –
Wiedziałam, że Gair nas nie poprze. Nigdy nie zamierzał pozwolić nam oficjalnie przejrzeć kartoteki żony. Od początku pogrywał, chciał nas zmusić, żebyśmy się przyznały do wszystkiego, co knułyśmy, przed osobami, które mogły podciąć nam nogi. Stephen Gair wyprowadził nas w pole, a Dana i ja dałyśmy mu się podejść. – Nie, nie zmieniłem – odparł. Okej, może niezbyt dobrze odczytywałam sytuację. Postanowiłam na jakiś czas zamilknąć. – Myślę, że najlepiej, jak sprawdzimy, z czym właściwie mamy do czynienia – podjął Gifford. – Kto trzyma te zdjęcia? – Kenn – odezwał się Andy Dunn. – To naprawdę nie jest… – Ja. – Dana zignorowała swojego szefa. Z torby wyciągnęła folder, który dałam jej rano. Wyjęła duże panoramiczne zdjęcie wykonane w szpitalnej kostnicy i kilka mniejszych, tych bezsprzecznie pokazujących uzębienie Melissy, które w nocy wydrukowałam z intranetowej strony przychodni. – Co o tym myślisz, Richardzie? – spytał Gifford. McDouglas spojrzał na zdjęcia na swoim biurku. Wszyscy wlepiliśmy w nie wzrok. Co jakiś czas zerkałam na twarz dentysty, ale nie mogłam rozszyfrować jego miny; brwi ściągnięte w skupieniu, usta wykrzywione grymasem. Raz zaryzykowałam spojrzenie na Danę, ale ona wpatrywała się w przestrzeń. Na nikogo więcej nie chciałam spoglądać. Po jakichś pięciu minutach McDouglas pokręcił głową. – Nie widzę zgodności – orzekł. Wokół biurka rozległy się westchnienia ulgi. – Och, na litość boską! Doktorze McDouglas! – rzuciłam szybko, zanim ktokolwiek inny zdążył otworzyć usta. – Zechciałby pan spojrzeć na drugi trzonowiec w górnej lewej ćwiartce? Popatrzył na Gifforda, potem na Dunna, ale żaden z nich się nie odezwał. – Proszę najpierw zobaczyć pantomogram. Czy powiedziałby pan, że na trzonowcu została założona korona? Kiwnął głową. – Tak to wygląda.
– A teraz niech pan spojrzy na zdjęcie, które wykonał pan. – Podsunęłam mu to właściwe. – Tutaj, czy ten ząb ma koronę? Znowu kiwnął głową, ale nic nie powiedział. – A teraz proszę popatrzeć na górną prawą ćwiartkę. Zgadza się pan, że brakuje tam zęba trzonowego? – Trudno ocenić. Mógł to być jeden z przedtrzonowców. – Nieistotne. – Podsunęłam mu następne zdjęcie. Wyraz zdegustowania na jego twarzy to był niezapomniany widok. Zachowywałam się przesadnie agresywnie, ale co za dużo, to niezdrowo. – To jest korespondująca ćwiartka ze zdjęcia pani Gair. Czy brakuje w niej trzonowca lub przedtrzonowca? Policzył zęby. – Tak, brakuje. Gifford nachylił się nad biurkiem. On i Andy Dunn wymienili się spojrzeniami. Ja natomiast szykowałam się do wyłożenia karty atutowej. – Doktorze McDouglas, byłby pan łaskaw spojrzeć na korzeń tego zęba. – Wskazałam ząb na pantomogramie. – To chyba drugi przedtrzonowiec, nie mylę się? Kiwnął głową. – Korzeń jest bardzo charakterystycznie wygięty. Powiedziałby pan, że to zagięcie dystalne czy medialne? Udawał, że się przygląda, ale odpowiedź była oczywista. – Dystalne. – A ten? – Pokazałam ten sam ząb na zdjęciu Melissy. Przyglądał się przez moment. – Pani Hamilton ma rację – oznajmił w końcu. – Istnieje wystarczająca liczba podobieństw, żeby wszcząć oficjalne dochodzenie. Stephen Gair wycelował palcem w pantomogram, potem spojrzał na Gifforda. – Chcecie powiedzieć, że to moja żona? Że to ona leży w waszej kostnicy? Co tu się dzieje, do cholery? – W porządku, dosyć tego. – Andy Dunn miał donośny głos i potrafił zrobić ważną minę, kiedy mu na tym zależało. – Jedziemy na posterunek. Panie Gair, zechce pan nam towarzyszyć? Pan również, doktorze McDouglas.
W tym momencie odezwał się mój pager. Przeprosiłam i wyszłam na korytarz zadzwonić. Jedna z moich pacjentek była blisko drugiej fazy porodu, a stan dziecka się pogarszał. Położna uważała, że chyba trzeba będzie robić cesarkę. Wróciłam do reszty i powiedziałam, jaka jest sytuacja. – Pomogę ci – zaoferował się Gifford. – Złapię cię później, Andy. Andy Dunn otworzył usta, ale Gifford już otworzył drzwi i wypchnął mnie za nie, zanim ktokolwiek zdążył zaoponować. Pochwyciłam spojrzenie Dany; wyglądała na zaskoczoną i nie do końca szczęśliwą, a ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że zostałyśmy rozdzielone celowo. Na zewnątrz Gifford szybko ruszył przodem, a ja za nim, próbując dotrzymać mu kroku. Idąc, cały czas zastanawiałam się, kiedy wreszcie się odezwie i zruga mnie za kłopoty, jakich mu przysporzyłam. Sama też miałam mu wiele do powiedzenia, tylko bałam się, że kiedy zacznę, wszystko mi się poplącze. Chciałam go oskarżyć, zażądać wyjaśnień, bronić się. Ale zarazem za nic nie chciałam zawieść samej siebie chaotyczną paplaniną. Postanowiłam, że zaczekam, aż odezwie się pierwszy, aż zacznie się tłumaczyć. I zamierzałam dopilnować, żeby to zrobił. Gdy weszliśmy do szpitala i gdy mijaliśmy wejście na ostry dyżur i szliśmy w kierunku oddziału położniczego, milczał nadal. Przy schodach skręcił i zaczął się na nie wspinać. – Myślałam, że idziesz ze mną, żeby mi pomóc? – rzuciłam za nim. Miałam świadomość, że brzmię jak zrzędliwa żona, ale nic mnie to nie obchodziło. W tej chwili miałam nad nim przewagę moralną i nie zamierzałam ustąpić. Był już na czwartym stopniu, zatrzymał się jednak i odwrócił. Słońce wpadające przez okno za nim świeciło jasno, dlatego nie widziałam wyrazu jego twarzy. – A potrzebujesz pomocy? – spytał. Natychmiast zrobiło mi się głupio. Oczywiście, że nie potrzebowałam. Ale też nie chciałam pozwolić, by mnie ignorowano. Korytarzem zbliżały się dwie pielęgniarki, za nimi szedł sanitariusz. Kiedy spostrzegli oczywiste napięcie między nami, przerwali rozmowę.
– Powiedziałeś, że ze mną pójdziesz – odparłam, nie dbając o ściszenie głosu. Kenn też zauważył nadchodzących. – Musiałem się stamtąd wyrwać – wyjaśnił. – Mam coś do załatwienia. – Odwrócił się i wznowił wspinaczkę po schodach. Ja zostałam tam, gdzie byłam, odprowadzając go wzrokiem. – Potrzebują pani na porodówce, pani Hamilton – zawołał do mnie stanowczo. – I proszę do mnie wpaść, kiedy pani skończy. Trójka członków personelu minęła mnie i poszła schodami za Giffordem. Jedna z tych osób, pielęgniarka, którą trochę znałam, nie zadała sobie nawet trudu, żeby ukryć zaciekawione spojrzenie i półuśmiech, jakie rzuciła w moją stronę. Myślała, że jestem w opałach i ani trochę mi nie współczuła. Nie mogłam pójść za Giffordem i zażądać wyjaśnień na oczach połowy szpitala. Poza tym miał rację, potrzebowali mnie na porodówce. Odwróciłam się, poszłam dalej korytarzem, po czym zatrzymując się tylko, żeby umyć ręce i związać włosy, weszłam na salę porodową. Asystentkami były dwie położne; jedna w średnim wieku, miejscowa kobieta, która pracowała w zawodzie dwadzieścia lat i która nie robiła tajemnicy z tego, że uważa mnie za zbędną. Druga to studentka, młoda dziewczyna, dwudziestokilkuletnia. Nie pamiętałam jej imienia. Przyszła matka nazywała się Maura Lennon. Miała trzydzieści pięć lat i za chwilę miała urodzić swoje pierwsze dziecko. Leżała na łóżku, oczy wielkie, twarz blada i lśniąca od potu. Gwałtownie się trzęsła, co mi się nie spodobało. Jej mąż siedział u jej boku i nerwowo zerkał w stronę urządzenia monitorującego akcję bicia serca dziecka. Kiedy podeszłam, Maura jęknęła i Jenny, starsza z położnych, pomogła jej się unieść. – No już, Mauro, przyj, jak możesz najmocniej. Twarz Maury wykrzywiała się, gdy kobieta parła, ja w tym czasie zajęłam miejsce Jenny u stóp łóżka. Główka była już widoczna, ale nie wyglądało, że dziecko wyjdzie w najbliższych kilku minutach. I właśnie w tym musiałam mu pomóc. Maura była wykończona i ból stawał się dla niej nie do zniesienia. Parła, ale słabo, i gdy skurcz minął, łkając, opadła
na plecy. Zerknęłam na monitor. Bicie serca dziecka wyraźnie zwolniło. – Jak długo to trwa? – spytałam. – Jakieś dziesięć minut – odparła Jenny. – Maura nie zgodziła się na środki znieczulające poza gazem i powietrzem, nie pozwala się naciąć, nie chce kleszczy ani cesarki. Zerknęłam na biurko. Leżała na nim karta Maury z przebiegu ciąży, oprawiona w czerwoną okładkę. Podniosłam ją i przejrzałam. Jakieś cztery strony bitego druku. Zastanawiałam się, czy oprócz samej matki ktoś tę dokumentację w całości przeczytał. Ja z pewnością nie zamierzałam. Stałam przy łóżku, a potem odsunęłam z czoła Maury pasmo mokrych od potu włosów. Pierwszy raz w życiu dotknęłam pacjentkę w ten sposób. – Jak się czujesz, Mauro? Jęknęła i odwróciła wzrok. Głupie pytanie. Wzięłam ją za rękę. – Jak długo rodzisz? – Piętnaście godzin – odpowiedziała za nią Jenny. – Wczoraj wieczorem indukowaliśmy poród. Czterdziesty drugi tydzień. – Ostatnie zabrzmiało lekko oskarżycielsko. Nikt nie chce, żeby ciąża trwała czterdzieści dwa tygodnie, a już najmniej ja. Do tego czasu może dojść do degeneracji łożyska, czasami bardzo poważnej. Poza tym drastycznie wzrasta prawdopodobieństwo, że dziecko umrze. Widziałam Maurę przed tygodniem. Wtedy nieugięcie twierdziła, że nie chce sztucznego wywoływania porodu. Zgodnie z jej żądaniem, ale wbrew sobie, pozwoliłam jej donosić ciążę do czterdziestego drugiego tygodnia. Kolejny skurcz – Maura znowu szarpnęła się w górę. Jenny i studentka wykrzykiwały słowa zachęty, ja obserwowałam monitor. – Który stażysta jest na dyżurze? – spytałam studentkę. – Devee Renald. – Ściągnij go tu, proszę. Wybiegła z sali. Skurcze ustąpiły. Jedno spojrzenie na twarz Jenny powiedziało mi, że tam poniżej, w strefie wojny, nie dochodzi do żadnych postępów. Wzięłam pacjentkę za rękę.
– Mauro, popatrz na mnie. – Zmusiłam ją, żeby nawiązała ze mną kontakt wzrokowy. Oczy miała szkliste, ale przytomne. – Wiem, że cię potwornie boli – zaczęłam. – Ale jak do tej pory radzisz sobie doskonale. – I tak było. Ból przy wywoływanych porodach jest zawsze intensywniejszy, dlatego tylko nieliczne pacjentki wytrzymują bez znieczulenia. – Ale teraz musisz nam pozwolić sobie pomóc. – Widziałam na monitorze, że zbliża się kolejny skurcz. Zostało mi mało czasu. – Zrobimy ci znieczulenie miejscowe i spróbujemy wyjąć dziecko kleszczami. Jeśli się nie uda, będziemy musieli cię przenieść na salę operacyjną i zrobić cesarskie cięcie. Co ty na to? Zgadzasz się? Popatrzyła na mnie, głos miała ochrypły. – Da mi pani chwilę? Żeby się zastanowić. Pokręciłam głową, w tym samym momencie weszli lekarz stażysta i pielęgniarka. W większym szpitalu przy porodzie kleszczowym zwykle jest obecny neonatolog, ale my musieliśmy radzić sobie z tym, kto akurat miał dyżur. Jenny szepnęła coś do studentki i ta znowu wybiegła – sala operacyjna musiała być w gotowości. – Nie, Mauro. Nie mamy czasu. Twoje dziecko musi się urodzić teraz. – Nie odpowiedziała, a ja jej milczenie odebrałam jako zgodę. Usiadłam. Jenny przygotowała już narzędzia i zaczęła, nieproszona, układać nogi Maury w strzemionach. Potem ja znieczuliłam krocze i lekko je nacięłam. Wsunęłam kleszcze, czekałam na kolejny skurcz. Gdy Maura zaczęła przeć, pociągnęłam – delikatnie, bardzo delikatnie. Główka trochę się wysunęła. – Teraz odpocznij, odpocznij – poleciłam. – Następny skurcz będzie bardzo ważny. Znowu zaczęła przeć, pociągnęłam. Już prawie było po wszystkim… główka prawie wyszła. Poluzowałam kleszcze, oddałam Jenny i sięgnęłam… cholera! Pojawiły się trzy centymetry szarej błony – pępowina owinęła się wokół główki, a ja to niemal przeoczyłam. Wsunęłam pod nią palec i lekko ciągnęłąm do chwili, aż udało mi się przełożyć pępowinę przez główkę, a potem, gdy znowu sięgnęłam do ramion dziecka, Maura ostatni raz naparła – wtedy już wyszły same, a za nimi reszta. Podałam Jenny zdrowego, śliskiego, maleńkiego i
niewymownie pięknego noworodka. Pielęgniarka uniosła go, żeby przywitało się z rodzicami. Rozległ się szloch; przez chwilę myślałam, że to ja tak chlipię. Otrząsnęłam się, rękawem otarłam oczy i odebrałam poród łożyska. Studentka… Grace, teraz sobie przypomniałam, pomogła mi zaszyć krocze i obmyć pacjentkę. Przy stole pediatrycznym stażysta zakończył badanie. – Wszystko w porządku – poinformował, oddając maleństwo matce.
17
Zostałam w sali jeszcze kolejny kwadrans, chciałam mieć pewność, że mama i dziecko czują się dobrze. Potem salowa przyszła zabrać Maurę do kąpieli, a ja odbyłam szybki obchód i sprawdziłam stan reszty moich pacjentek. Do połowy następnego tygodnia nie spodziewaliśmy się kolejnych porodów, przy odrobinie szczęścia weekend zapowiadał się spokojnie. Uznałam, że moja obecność na oddziale jest już teraz zbędna i udałam się do wyjścia. Gdy wychodziłam, na oddział wracała Jenny, położna. – Dobra robota, pani Hamilton – rzuciła. Natychmiast pomyślałam, że mówi z sarkazmem. – Coś nie tak? – spytałam, prostując się. Jenny popatrzyła na mnie ze zdumieniem. – W tej chwili nie – odparła. – Ale zanim pani przyszła, naprawdę myślałam, że stracę tę pacjentkę. I czegoś takiego nie mówiłam od dobrych kilku lat. Musiała się zorientować po mojej minie, że mi ulżyło, bo dała krok bliżej i ściszyła głos. – Spędziłam z tą dziewuchą czternaście koszmarnych godzin. Byłam rugana, kopana, wyklinana, a mąż tak mocno ścisnął mi rękę, że myślałam, że połamie mi kości. A jednak to panią on i ona teraz wychwalają, nie mnie. Sięgnęła do mojego ramienia i uścisnęła. – Dobra robota, dziewczyno. Klatką schodową weszłam na piętro, na którym znajdowały się gabinety wyższego personelu medycznego. Gabinet Gifforda, największy, znajdował się na rogu, na końcu korytarza. Byłam tam pierwszy raz. Wygląd pomieszczenia trochę mnie zaskoczył – przypominało prywatne gabinety konsultacyjne, jakie odwiedzałam za czasów studenckich: mlecznopiaskowe przecierane ściany, ciężkie pasiaste zasłony, brązowe skórzane fotele i ciemne drewniane biurko, antyk czy reprodukcja, nie potrafiłam określić. Było prawie puste, nie licząc zamkniętego laptopa i jednej szarej teczki na dokumenty. Chętnie
bym się założyła, że z historią choroby Melissy Gair w środku. Gifford stał plecami do drzwi. Pochylał się, łokcie na parapecie, patrzył ponad budynkami na ocean. Nie zapukałam, tylko pchnęłam uchylone drzwi; nie wydały żadnego dźwięku, gdy przesuwały się po grubym wzorzystym dywanie. Gifford się odwrócił. – I jak poszło? – spytał. – Dziewczynka – rzuciłam i przeszłam na środek. – Moje gratulacje. – Patrzył na mnie nieruchomym wzrokiem, ucieleśnienie opanowania. W każdym momencie mógł przechylić głowę, przywołać na twarz uprzejmy, choć stanowczy wyraz, i spytać: Czy to wszystko, pani Hamilton? Cóż, miałam to w nosie. – Jestem tak blisko… – Podniosłam lewą rękę i pokazałam zbliżone do siebie kciuk i palec wskazujący. – Tak blisko urządzenia największej awantury w swoim życiu. I wiesz co? Myślę, że ujdzie mi to płazem. – Proszę, nie rób tego. – Przeszedł przez gabinet i nachylił się nad biurkiem. – Potwornie boli mnie głowa. – I dobrze. Zasłużyłeś sobie. Co wy, do cholery, tu wyprawiacie? Masz pojęcia, jak to poważnie wygląda? Westchnął, nagle zaczął sprawiać wrażenie straszliwie zmęczonego. Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się, ile ma lat, ale teraz o tym pomyślałam. – Co chcesz wiedzieć, Toro? – Wszystko. Chcę pieprzonych wyjaśnień. Jego odpowiedzią były znużony uśmiech, lekkie potrząśnięcie głową i wydmuchnięcie powietrza nosem – to był śmiech, oszczędny pod względem wesołości i trwania. – A kto by nie chciał – mruknął. Przeciągnął dłońmi po twarzy, potem zebrał włosy i uniósł je w górę. Pod pachami miał plamy potu. – Mogę opowiedzieć, co się wydarzyło, gdy byłaś na porodówce. To wystarczy? – Na początek. – Może usiądziesz? – Kiwnął głową w stronę fotela. Usiadłam. W zasadzie to musiałam, jakby jego złe samopoczucie było zaraźliwe. Fotel
był absurdalnie wygodny, w pokoju gorąco. Zmusiłam się, żeby siedzieć prosto. – Z Inverness przyjeżdża nadinspektor Harris. Przejmie kontrolę nad sprawą. Dwadzieścia minut temu był tu Andy Dunn po szczegółowe informacje o tych dwóch lekarzach i trzech pielęgniarkach zajmujących się panią Gair. Trójka z tej piątki jest w tej chwili przesłuchiwana na komisariacie. Jedna osoba jest na urlopie, druga skończyła pracę i wyszła ze szpitala. Już jej szukają. Lekarz rodzinny pani Gair też jest na policji. – A co z tobą? Znowu się uśmiechnął, czytając mi w myślach. – Pod koniec lata i jesienią często robię sobie przedłużony urlop. Kiedy pani Gair była przyjmowana, byłem w Nowej Zelandii. Gdy wróciłem, nie żyła już od pięciu dni. Zastanowiłam się nad tym, co mówił. Czy to naprawdę możliwe, żeby Kenn Gifford nie brał udziału w tym, co tu się działo? – Patolog, który przeprowadzał sekcję, jest na zwolnieniu chorobowym… – Chwileczkę – przerwałam mu. – To sekcji nie przeprowadzał Stephen Renney? Pokręcił głową. – Stephen pracuje u nas dopiero od jakichś ośmiu miesięcy. Zaczął tuż przed tobą. Zastępuje naszego stałego patologa niejakiego Jonathana Wheelera. O czym to ja mówiłem? Ach, no tak, sierżant Tulloch właśnie poleciała go przesłuchać. Ale raport z sekcji jest tutaj. – Wskazał na szarą teczkę. – Wydaje się dość rzetelny. Chcesz go przejrzeć? Podał mi teczkę, a ja ją przyjęłam, bardziej, bo chciałam mieć czas na pomyślenie, niż żeby rzeczywiście zaglądać do raportu. Przerzuciłam jego strony. Rozległe rozprzestrzenienie się komórek rakowych w obu piersiach, węzłach chłonnych i płucach. Nowotwory wtórne w… i tak jeszcze długo. Spojrzałam w górę. – Jej grób. Mówię o oficjalnym. Gdzie jest? Będzie ekshumacja? – Obawiam się, że to nie wchodzi w rachubę. Pani Gair została, przynajmniej tak dotąd uważaliśmy, skremowana. – Jak wygodnie.
– Nie widzę nic wygodnego w tym całym bałaganie. – W takim razie, jak to się stało, że kobieta, która zmarła na raka trzy lata temu, skończyła na moim polu? – Chcesz znać przypuszczenie, za którym opowiadam się najbardziej? – To znaczy, że masz więcej teorii niż jedną? Jestem pod wrażeniem. I nie, nawet nie będę próbowała zgadywać. – Cóż, chyba nawet trudno nazwać to teorią, to raczej myślenie życzeniowe. Tak czy owak, myślę, mam nadzieję, że mamy tu do czynienia ze scenariuszem jak w tym filmie Burke and Hare. – W tym o złodziejach zwłok? Kiwnął głowa. – Ktoś, z jakichś powodów, w które wolałbym się nie zagłębiać, choć przypuszczam, że będę musiał, wykradł jej ciało z kostnicy. Skremowana została pusta trumna, albo raczej obciążona. To było niedorzeczne. Kenn Gifford, jeden z najbystrzejszych facetów, jakich znałam, uważał, że słonie mają skrzydła i mogą latać. – Ale ona nie zmarła w październiku 2004. Według oceny patologów stało się to prawie rok później. – Jej ciało zostało zakopane w torfie prawie rok później. Możliwe, że zwłoki kilka miesięcy przeleżały w zamrażarce. Też mi to przyszło do głowy. Na ułamek sekundy. – Ona urodziła. Ciąża nie miała szans rozwinąć się do końca w zwłokach w zamrażarce. – Cóż, przyznaję, tutaj moja teoria trafia na mur. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję i się modlić, że ty i Stephen Renney popełniliście jakiś błąd. – Nie popełniliśmy – szepnęłam, myśląc o zespole patologów z Inverness, którzy też badali ciało. Niemożliwe, żeby wszyscy się mylili. – Torf to dziwna substancja. Niewiele o nim wiemy. Może zakłócił zwykły proces rozkładu. – Ona urodziła dziecko – powtórzyłam. – Melissa Gair była w ciąży. – Była? – Rozmawiałem z jej lekarzem rodzinnym. Jakąś godzinę temu.
Zanim przyjechała po niego policja. – Znaczy, że go ostrzegłeś. – Tora, ogarnij się. Znam Petera Jobbsa od dziesiątego roku życia. Jest kryształowo uczciwy, zaufaj mi. Postanowiłam pominąć to ostatnie. – No więc, co on ci powiedział? – Przyszła do niego na wizytę we wrześniu 2004, zaniepokojona guzkiem w lewej piersi. Podejrzewała też, że jest we wczesnej ciąży. Peter zorganizował konsultację ze specjalistą w Aberdeen, ale dwa tygodnie później, trzy dni przed wizytą u specjalisty, została przyjęta do szpitala z silnymi bólami. Wstał i przemierzył gabinet. – Chcesz kawy? – spytał. Kiwnęłam głową. Nalał kawy z ekspresu bardzo podobnego do tego, jaki stał w moim gabinecie, i wrócił z dwoma kubkami. Podał mi jeden i usiadł na drugim fotelu. Musiałam się obrócić, żeby go widzieć. Patrzył przed siebie, nie chciał nawiązać kontaktu wzrokowego. – Wstępne badania rentgenowskie wykazały rozległe rozprzestrzenienie się nowotworu. Tutaj nikt nie ma kwalifikacji do zajmowania się takimi przypadkami, wystąpiono o przeniesienie. Szpital zaopiekował się pacjentką, jak umiał najlepiej, przewieziono ją na krótko do Aberdeen. Otworzyli ją i zaszyli, i sprowadzono ją z powrotem. Podawano jej leki uśmierzające ból i kilka dni później zmarła. Otworzyli ją i zaszyli. Gifford miał na myśli to, że operacja została przerwana, bo lekarze w Aberdeen odkryli, że nowotwór tak szeroko się rozlał, że jest nie do wycięcia, więc zaszyli Melissę z powrotem. – Biedna Melissa. Przytaknął. – Miała zaledwie trzydzieści dwa lata. I rozwijało się w niej nowe życie. Jakie to smutne. Tyle że… – Nie, cholera, nie – poderwałam się i krzyknęłam. Nie mogłam uwierzyć, że znowu dałabym się na to nabrać. – Melissa nie zmarła z powodu nowotworu. Zmarła po tym, jak ktoś wbił jej między piersi
dłuto, siłą otworzył klatkę piersiową, rozerwał pięć głównych tętnic i kilka mniejszych i wyciągnął z niej serce, które prawdopodobnie nadal jeszcze biło. – Tora. – Gifford też wstał i podszedł do mnie. Oddychałam tak szybko, że zaczynało mi się kręcić w głowie. – Zmarła, bo jakiś chory łajdak zdecydował, że ona ma umrzeć, a cała banda fiutów kłamie teraz na ten temat. Przypuszczalnie ty też. Położył mi ręce na ramionach. Poczułam, jak przelewa się przeze mnie fala gorąca. Spojrzeliśmy na siebie. Łupek, jego oczy były koloru łupka. Oddychał ciężko i wolno. Dopasowałam się do jego rytmu. Zawroty głowy minęły. Ktoś zapukał do drzwi. – Wszystko w porządku, panie Gifford? – Tak, tak, w porządku – odkrzyknął. – Proszę dać mi minutkę. Kroki za drzwiami się oddaliły. – Lepiej? – spytał. Pokręciłam głową; wolałam upór niż szczerość. Ale tak naprawdę faktycznie poczułam się trochę lepiej. Podniósł rękę i pogładził mnie po włosach. Potem dłoń osunęła się na szyję. – Co ja mam z tobą począć? – mruknął. Cóż, do głowy przyszło mi kilka rzeczy, bo wbrew wszystkiemu miło było jednak stać blisko niego, w tym idiotycznie urządzonym pokoju, i być – prawie – w jego objęciach. – Nienawidzę długich włosów u mężczyzn – rzuciłam. Nie pytajcie mnie, skąd mi to przyszło ani dlaczego uznałam, żeby właśnie teraz coś takiego powiedzieć. Gifford się uśmiechnął. Tym razem całą twarzą, a ja zdziwiłam się w duchu, że mogłam kiedykolwiek pomyśleć, że jest brzydki. – To je podetnę – odparł. Dałam ku niemu krok, spuściłam głowę i wbiłam wzrok w materiał jego koszuli. Miałam pełną świadomość, że dzieje się coś bardzo niestosownego i że powinnam natychmiast się z tego otrząsnąć. – A teraz pora na część, która ci się nie spodoba – rzekł. Poderwałam głowę, żeby na niego spojrzeć, nawet dałam krok do tyłu. A niby co mi się tak podobało do tej pory?
– Zawieszam cię na dwa tygodnie. Odsunęłam się jeszcze dalej. – Chyba sobie żartujesz, do cholery jasnej. Nie odpowiedział. Nie żartował. – Nie możesz mnie zawiesić. Nie zrobiłam nic złego. Roześmiał się i wrócił do okna. Za to, że odwrócił się do mnie plecami, miałam ochotę dać mu kopniaka w tyłek, ale się powstrzymałam. – Biorąc pod uwagę fakty – zaczął, mówiąc do mojego odbicia w szybie – sądzę, że jeśli się zastanowisz, sama uznasz, że zrobiłaś dużo złego. Wtrącałaś się do śledztwa, złamałaś kilka szpitalnych przepisów i zlekceważyłaś niektóre z moich bezpośrednich poleceń. Nie dochowałaś tajemnicy lekarskiej i zdenerwowałaś paru poważanych członków tutejszej społeczności oraz szpitala. – Znów się do mnie odwrócił. Uśmiechał się. – Ale nie dlatego cię zawieszam. – W takim razie dlaczego? Uniósł palec wskazujący. – Po pierwsze: jeśli zostaniesz, będziesz postępowała jak dotąd, a ja nie jestem w stanie bez przerwy cię chronić. – Od teraz zostawię sprawę policji. Pokręcił głową. – Nie wierzę ci. Po drugie: jak to elokwentnie ujęłaś w przychodni stomatologicznej, za chwilę sytuacja faktycznie zrobi się posrana i sporo osób będzie bardzo niezadowolonych. Nie chcę, żeby to niezadowolenie skupiło się na tobie i żeby ktoś uznał, że to ty jesteś winna tego całego bałaganu. – Nic mnie nie obchodzi, co ludzie o mnie pomyślą. – A powinno. Kiedy sprawa się zakończy, ty tutaj zostaniesz. I będzie ci bardzo trudno wykonywać swoje obowiązki, jeśli ludzie przestaną cię lubić. – Nie polubią mnie bardziej, jeżeli ucieknę. Pomyślą, że nie miałam odwagi stawić im czoła. Do diabła, jak im powiesz, że mnie zawiesiłeś, mogą nawet uznać, że sama maczałam w tym wszystkim palce. – Powiem, że jesteś wyczerpana i bardzo zdenerwowana tym, co
się wydarzyło. Będziesz obiektem współczucia, a nie niechęci. Po trzecie: w nadchodzących dniach czeka mnie mnóstwo roboty. Muszę zminimalizować szkody powstałe dla szpitala, nie wspominając jego reputacji. – Nie, ani słowa, Toro – rzucił, gdy zobaczył, że zamierzam mu przerwać. – Nie jestem z policji. Moim priorytetem jest dobro szpitala. Nie chcę cię tutaj, bo mnie rozpraszasz. Na to ostatnie nie miałam natychmiastowej odpowiedzi. Dziwne, w dole brzucha poczułam ukłucie radości. – Po czwarte – mówił dalej. To jest jeszcze jakieś po czwarte?, pomyślałam zaskoczona. – Proszę, zaszyj się gdzieś, gdzie będziesz bezpieczna. Radość nagle prysła! Przez ten cały oszałamiający kołowrót zupełnie zapomniałam, że – jak to mówią w filmach policyjnych – w okolicy grasuje morderca. A ja wtykałam nos tam, gdzie ktoś – może nawet ktoś ze szpitala – nie chce, żebym go wtykała. Gifford zbliżył się i znowu mnie dotknął. Tym razem chwycił za ramiona. – Musisz porządnie odpocząć. Widać po tobie, że jesteś zmordowana. Twarz biała jak kreda. Ręce się trzęsą. Źrenice masz rozszerzone, jakbyś brała narkotyki. Twój organizm, taki osłabiony, nie da rady obronić się przed zarazkami. Nie pozwolę, żebyś w takim stanie pracowała. Chociaż bezwiednie, to faktycznie brałam narkotyki. Aż tak to było po mnie widać? Czy może Kenn wiedział coś więcej? Znowu zaczęłam się zastanawiać, jak ktoś wszedł do mojego zamkniętego gabinetu. Kenn tam się dostał poprzedniego dnia rano. Twierdził, że wpuściła go sprzątaczka, ale… Do środka wpadł powiew zimnego powietrza, bo ktoś uchylił drzwi. Odsunęłam się od Gifforda i podeszłam do męża, który, trzeba to szczerze powiedzieć, nie wydawał się szczególnie zachwycony, że mnie widzi. – Co cię zatrzymało? – spytał Gifford. – Opóźniony odlot. – Duncan posłał mojemu szefowi wściekłe spojrzenie. Potem dał krok w głąb, rozejrzał się i parsknął krótkim śmiechem. – A ty co? Ginekolog z Harley Street?[2]
– Miło, że ci się podoba – mruknął Gifford. – Ale to moi poprzednicy urządzali ten gabinet. Duncan, obok mnie, stężał. – Szkoda marnować pieniędzy na zmianę – dodał Kenn. – Co? Nigdy cię tu nie zapraszał? Popatrzyłam od jednego do drugiego. Duncan był wściekły. Pewnie na mnie. Ale, do diabła, czy aby trochę nie przesadza? – O co chodzi? – spytałam, a w duchu uznałam, że ostatnio używam tej frazy o wiele za często. Gifford odwrócił się do mnie. – O mojego poprzednika. Ordynatora, który zarządzał tym szpitalem przez piętnaście lat, aż do emerytury. Był dla mnie kimś w rodzaju mentora. Pozdrów go ode mnie, Duncan, dobrze? Spojrzałam na męża. – Obudź się, Tor – mruknął poirytowany. – On mówi o ojcu. Okej, faktycznie nie nadążałam. – Twój ojciec pracował w Edynburgu. Sam tak mówiłeś. Krótko po tym, jak się poznaliśmy, Duncan powiedział mi, że jego ojciec jest lekarzem anestezjologiem, czym oczywiście wzbudził moje zainteresowanie. Powiedział też, że przez prawie całe jego dzieciństwo ojciec pracował z dala od domu, że wracał tylko na weekendy. Zawsze zakładałam, że to w jakimś stopniu tłumaczy, dlaczego rodzina Duncana jest taka, jaka jest. – Ale wrócił – wyjaśnił. – Mniej więcej w czasie, gdy poszedłem na studia. Gdzie jest twój samochód? – Nie mam pojęcia – odparłam. Ostatnio wszystko działo się w przyspieszonym tempie i byłam trochę pogubiona. – Stoi przed domem sierżant Tulloch – podpowiedział Gifford. – Jest tam bezpieczny… miejmy nadzieję. Zasnęłam prawie zaraz, jak Duncan ruszył. Sny miałam dziwne, chaotyczne. O tym, że operuję, ale nie mam żadnej diagnozy, żadnych narzędzi, pacjentem jest ojciec Duncana, a instrumentariuszką w masce – jego matka Elspeth. Obudziłam się nagle, gdy ostro przyhamował, żeby ominąć owcę, która wyszła mu przed samochód. Nie byliśmy na drodze prowadzącej
do domu. – Dokąd jedziemy? – Do Westing – wyjaśnił. W Westing na Unst znajdował się rodzinny dom mojego męża, miejsce, gdzie Duncan się urodził i wychował. Chwilę myślałam. – Kto dopilnuje koni? – Mary obiecała, że do nich zajrzy. Kiwnęłam głową. Mary – miejscowa dziewczyna – karmiła nasze konie i zabierała je na przejażdżki, gdy ja nie miałam na to czasu. Dobrze je znała, a one ją. Nic złego im się nie stanie. Znowu zaczęłam przysypiać, nagle jednak przyszło mi na myśl, że może powinnam opowiedzieć Duncanowi o wydarzeniach z poprzedniej nocy. Chciałam go też zapytać, czy wie coś na temat Tronal. Zerknęłam na niego. Patrzył przed siebie, mięśnie twarzy miał napięte, jakby się mocno koncentrował, chociaż znał tę drogę na pamięć, a zmrok jeszcze nie zapadł. Tylko że jechał o wiele za szybko. Dlatego wydawało się, że to nie jest dobry moment na rozmowę. Może później. Zamknęłam oczy i znowu odpłynęłam. Obudziłam się na krótko podczas przeprawy promowej na Yell. – Gifford dzwonił do ciebie, prawda? – spytałam. – Powiedział ci o wczorajszym włamaniu. Nie patrząc na mnie, Duncan kiwnął głową. Poczułam się nieswojo. Duncan i Gifford mogą się nie lubić, ale współpracują, żeby nade mną zapanować. A może nie? Może to nasze małe intymne spotkanie z Giffordem było wyreżyserowane z myślą o Duncanie. Czy Gifford rozgrywał nas oboje? Wkrótce dotarliśmy do Yell; o dziewiątej byliśmy na ostatnim etapie podróży. Żoną Duncana jestem od pięciu lat, znam go od siedmiu, ale jego rodziców, szczerze mówiąc, nadal nie znam prawie w ogóle. Sama pochodzę z licznej, hałaśliwej rodziny, gdzie dużo się rozmawia i jest mało tajemnic, więc ta obcość długo wydawała mi się dziwna, a nawet trochę denerwująca. Do czasu, aż zorientowałam się, że Duncan też nie zna dobrze swoich rodziców. Ostatecznie uznałam, że tych niezbyt
bliskich relacji z teściami nie powinnam brać do siebie. Duncan jest jedynakiem. Urodził się dość późno, chyba już wtedy, gdy pewność o dorobieniu się potomstwa ustąpiła miejsca rezygnacji. Można by przypuszczać, że z tego powodu Duncan będzie tym bardziej ceniony przez rodziców, tym bardziej kochany, ale wyglądało, że tak nie jest. Członkowie jego rodziny nigdy nie byli sobie bliscy. Rzadko słyszałam, żeby razem żartowali lub dzielili się wspomnieniami z dzieciństwa syna. Jeszcze rzadziej, żeby seniorzy ganili Duncana. Uprzejmość – to słowo chyba najlepiej streszczało jego relacje z matką, choć czasami to była uprzejmość mocno usztywniona. Relacje z ojcem dawało się łatwiej określić. Choć nie zrozumieć. Były oficjalne, kurtuazyjne i – przynajmniej w moim mniemaniu – wyraźnie chłodne. Nie, żeby panowie ze sobą nie rozmawiali. Rozmawiali, i to dużo – o pracy Duncana, o ekonomii, bieżących wydarzeniach, życiu na wyspach – ale nigdy nie poruszali tematów osobistych. W trakcie piętnastominutowej przeprawy z Yell do Unst spytałam: – Przeszedł na wcześniejszą emeryturę? – Nie wiedziałam, ile lat ma Richard, ale nie wyglądał na więcej niż siedemdziesiąt. A jednak, gdy go poznałam, już nie pracował. Nie wspominałam o nim przez całą drogę, mimo to Duncan od razu się zorientował, kogo mam na myśli. – Dziesięć lat temu – odparł, patrząc przed siebie. – Dlaczego? – dociekałam. Gdyby się okazało, że Richard musiał odejść ze stanowiska, bo coś przeskrobał, to tłumaczyłoby przynajmniej, dlaczego tak niechętnie rozmawia o swojej dawnej pracy. Duncan wzruszył ramionami. – Miał co innego do roboty. I przygotował następcę. – Gifforda. Milczał. – O co chodzi z tobą i z nim? – rzuciłam. Dopiero teraz na mnie spojrzał. – Musisz jeszcze pytać? – Mówił, że poderwał ci dziewczynę. Oczy mu pociemniały i przez chwilę wydał mi się zupełnie obcy. Potem wybuchnął ostrym, gniewnym śmiechem.
– Chyba w jego snach. Prom wpływał do portu i kierowcy trzech innych aut, którzy tak jak my późno się przeprawiali, uruchomili silniki. Duncan przekręcił kluczyk w stacyjce. Kiedy z łomotem opuszczono ciężką rampę, wymamrotał coś pod nosem. Nie zrozumiałam co, ale nie poprosiłam, żeby powtórzył. Nie miałam odwagi.
18
Unst leży na tej samej szerokości geograficznej co Grenlandia. To dom dla około siedmiuset ludzi i pięćdziesięciu tysięcy maskonurów. Ma jedną główną szosę, A968, biegnącą od południowo-wschodniego portu promowego w Belmont do Norwich na północnym wschodzie. Po trzech kilometrach od opuszczenia promu skręciliśmy w lewo, w drogę jednopasmową, i jadąc w górę i w dół, przemierzaliśmy przybrzeżne wzgórza. Na końcu tej trasy, dosłownie na samym, stoi garstka budynków tworzących razem Westing; i zimny, duży, granitowy dom – dom rodzinny Duncana. Elspeth uścisnęła Duncana i przytknęła chłodny policzek do mojego. Richard wymienił z synem uścisk dłoni, do mnie kiwnął głową. Wprowadzili nas do dużego salonu z oknami wychodzącymi na wschód. Przyciągnięta kolorami na zewnątrz, podeszłam do jednego z nich. Za mną zapadła krótka cisza; najeżyłam się pod wpływem wrażenia, że ktoś mi się przygląda, potem usłyszałam odgłos wyciąganego korka. Słońce prawie już zaszło i niebo było fioletowe. Blisko nabrzeża w Westing z wody wyrastało kilka masywnych skał wulkanicznych; tylko tyle pozostało po pradawnych klifach, które w przeszłości potrafiły oprzeć się potędze Atlantyku. Usłyszałam kroki za sobą, więc się odwróciłam. To Richard, z kieliszkiem czerwonego wina w dłoni. Stanął obok mnie i oboje popatrzyliśmy na widok za oknem. – Najpiękniejsze i najbardziej samotne miejsce na ziemi – powiedział. Jakby na głos wyraził moje myśli. Upiłam spory łyk wina. Wyśmienite. Elspeth i Richard mieli w domu dużą piwniczkę winną, w przeciwieństwie jednak do naszej, ich była dobrze zaopatrzona. Richard ujął mnie za ramię i poprowadził do fotela przy kominku, Elspeth podbiegła z półmiskiem przekąsek. Poddałam się ich gościnności, jadłam i piłam z wdzięcznością, starałam się gawędzić z Elspeth, jak umiałam najlepiej. Pół godziny później, gdy Duncan i jego ojciec dyskutowali o stanie
dróg na wyspie i o planach rozwoju jej zasobów torfowych, przeprosiłam wszystkich i poszłam na górę do naszego pokoju. Podczas wizyt u rodziców Duncana spaliśmy w głównej sypialni dla gości – a nie, jak można by się spodziewać, w dawnym pokoju Duncana. Ten, jak mi kiedyś wyjaśnił, znajdował się na poddaszu, ale został zamieniony na składzik. Nie pytałam, co się stało z jego rzeczami, z tymi wszystkimi pokrytymi kurzem prezentami z dzieciństwa. Wyciągnęłam komórkę z torby i sprawdziłam, czy mam jakieś wiadomości. Były trzy, od Dany. Poczułam przypływ ciepłych uczuć dla niej. Przynajmniej ona nie brała udziału w ogólnym spisku mającym na celu usunięcie mnie z jądra wydarzeń. Wiedziałam, że komórka nie będzie działała dobrze tak daleko na północy, postanowiłam więc zaryzykować i skorzystać z telefonu stacjonarnego w sypialni. Dana odebrała po drugim dzwonku. – Dzięki Bogu, Tora, gdzie ty jesteś? – Na wygnaniu na dalekiej Syberii. – Aparat stał przy oknie, z którego widziałam jeszcze więcej wzgórz skąpanych w ciemnej różanej poświacie. – Co proszę? Wyjaśniłam. – Cóż, może i dobrze. Przynajmniej będziesz tam bezpieczna. Dlaczego wszyscy ciągle mówili o moim bezpieczeństwie? To było irytujące, co najmniej. – Powiesz mi, co się dzieje? – Na parapecie na zewnątrz przysiadł maskonur i spojrzał bezpośrednio na mnie. – Oczywiście. Właśnie wróciłam z Edynburga. Pojechałam tam przesłuchać Jonathana Wheelera. To patolog z twojego szpitala. Kilka miesięcy przebywał na zwolnieniu zdrowotnym. – Tak, słyszałam o nim. Czegoś się dowiedziałaś? – Maskonur, znudzony mną, zaczął wycierać wielobarwny dziób o kamień parapetu. – Cóż, na pewno nie pomogło, że został uprzedzony o mojej wizycie. Jeśli byś mnie pytała, to ten twój przyjaciel Gifford powinien trafić za kratki za utrudnianie pracy policji, ale raczej mało prawdopodobne, żeby do tego doszło, zważywszy, że on i mój inspektor to starzy kumple spod prysznica, podający sobie mydło i…
– Dana! – Nie żeby inwektywy wygłaszane pod adresem Gifforda nie budziły mojej radości, ale miałam mało czasu. Na dole słychać było jakieś poruszenie. – Wybacz. Tak czy owak, niezależnie od tego, facet wydaje się mówić prawdę. Ściągnęłam go na komisariat w Edynburgu, pomęczyłam pół godziny, aż się spocił, no wiesz, zastosowałam całą procedurę. Pamiętał ten przypadek, wiadomo, że pamiętał, skoro szef pobudził mu wcześniej pamięć, i bardzo chętnie opowiadał o szczegółach. Nie mam przed sobą notatek, ale wszystko zdaje się sprowadzać do tego, co nam powiedziano. Młoda kobieta, złośliwy nowotwór obu piersi, rozprzestrzeniający się na większość głównych organów. Ale powiem ci, co mi nie pasowało. – Co? – Cóż, podobno Melissa Gair była w ciąży już podczas pierwszej wizyty u lekarza rodzinnego. W bardzo wczesnej. Nawet Stephen Gair o tym nie wiedział. – Gifford mówił mi o tym. Ostro wciągnęła powietrze. – Cholerny krętacz. Tak czy inaczej, Melissa i jej lekarz zrobili badanie moczu, które potwierdziło ciążę, ale sekcja zwłok, przeprowadzona trzy tygodnie później, wykazała, że Melissa nie była w ciąży. Było mi przykro studzić jej zapał, nie chciałam jednak, żeby zapędzała się w ślepą uliczkę. – To da się łatwo wyjaśnić. – Jak? – Często się tak zdarza, że wczesne ciąże przestają się rozwijać. Jajeczka zostają zapłodnione, w krwi kobiety pojawiają się hormony ciążowe, stąd pozytywny wynik testu, ale potem jajeczko obumiera. Melissa między wizytą u lekarza rodzinnego a przyjęciem do szpitala mogła dostać okresu, tyle że tak naprawdę to było bardzo wczesne poronienie. Przy nowotworze to całkiem możliwy scenariusz. Zapadła cisza. Dana przetwarzała informacje. – Dana – odezwałam się, gdy po jakimś czasie nadal milczała. – Wiesz, zastanawiałam się, może ta kobieta, która została przyjęta do
szpitala, ta z rakiem, która zmarła, to nie Melissa Gair. Może coś pomylono z kartami. – Braliśmy taki wariant pod uwagę. – I… – To ona. Jej lekarz rodzinny jest pewny, że Melissa była u niego z wizytą. Znał ją od wielu lat. Rozmawialiśmy też z recepcjonistką. I ona znała Melissę. Personel szpitala nie znał jej osobiście, ale pokazywałam fotografię i ludzie potwierdzali, że to ona. Oczywiście wyglądała trochę inaczej, kiedy ją przyjmowano na oddział. Ból najwyraźniej zmienia ludzi. Ale wszyscy po kolei pamiętali jej włosy i cerę. Była uderzająco piękna. – Mogą kłamać. Przez chwilę milczała. – Cóż, niewykluczone. Ale zeznania do siebie pasują. Rozmawialiśmy z personelem wielokrotnie i zawsze słyszeliśmy to samo. Teraz ja zastanawiałam się chwilę. – A może Melissa miała siostrę bliźniaczkę? – Nie. Starszego brata, mieszka w Stanach. – To gdzie ja i Stephen Renney popełniliśmy błąd? Nie miałam racji z tymi zdjęciami stomatologicznymi? – Nie chciało mi się w to wierzyć, ale nie widziałam innego wytłumaczenia. – Nie, nie pomyliłaś się. Daliśmy te zdjęcia innemu dentyście, żeby obejrzał. Ciało w kostnicy zdecydowanie jest ciałem Melissy. I została przeprowadzona kolejna sekcja. Ona na pewno rodziła. Znaleźli też guzek w lewej piersi. Jest teraz badany, ale patolodzy podejrzewają, że nowotwór nie był złośliwy. Milczałam, bo mój mózg po prostu nie potrafił przetworzyć tego, co mu wrzucałam. – Kręcimy się w kółko – westchnęłam zrezygnowana. – Mnie to mówisz? – To co teraz? – Wygląda na to, że nikt nie wie. Personel szpitala i lekarz rodzinny… wszyscy poszli do domu. Stephen Gair też. – Puściłaś ich?
Nawet przez telefon wyczuwałam jej frustrację. – Tora, kto jest naszym podejrzanym? Co im zarzucimy? Sześciu… nie, siedmiu szanowanych lekarzy mówi to samo: we wrześniu 2004 roku Melissa Gair została przyjęta do szpitala ze zdiagnozowaną ostrą postacią nowotworu piersi. Ze względu na zaawansowane stadium choroby nie spodziewano się, że przeżyje więcej niż kilka tygodni. I faktycznie zmarła na oddziale. Wszystko odbyło się zgodnie z procedurami. Nie ma żadnych powodów wątpić w ich relacje. – Poza oczywistymi – warknęłam. Maskonur spojrzał w moją stronę i odleciał. W kilka sekund zniknął za szczytami wzgórz. – Musielibyśmy udowodnić, że cała siódemka się zmówiła, łącznie z samym Stephenem Gairem, żeby upozorować śmierć Melissy. Nie mamy zielonego pojęcia, jak coś takiego by zrobili ani jakie mieliby motywy. Nawet nie jesteśmy w stanie sformułować przeciwko nim oskarżenia. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Ale potem wpadłam na pewien pomysł. – Ubezpieczenie na życie. Na ile była ubezpieczona? – Sprawdzam finanse Gaira, ale pewnie nie aż na tyle, żeby opłacić siedem osób. Poza tym Stephen Gair zidentyfikował ciało w kostnicy. Twierdzi, że to zdecydowanie jego żona. – Ta, która zmarła na jego oczach przed trzema laty. – Mówiłam coraz głośniej. – Niech się pani tak nie ekscytuje, pani doktor, jestem tylko posłańcem. Mnie chodzi o to, czy dokonałby tej identyfikacji, gdyby był zaangażowany w przestępstwo sprzed trzech lat. – Tor, wszystko dobrze? – Duncan stał na dole, przy schodach i krzyczał. – Muszę kończyć – powiedziałam do Dany. – Zadzwonię do ciebie później. Duncan stał tyłem do kominka. Jego rodzice siedzieli. Nawet w maju na Ust jest dość chłodno. Duncan, jak zauważyłam, dopił już wino i przeszedł do lagavulin, szkockiej whisky single malt, której smak przywodzi mi na myśl zepsuty boczek. – Do kogo dzwoniłaś? – spytał.
– Do Dany. – Rozważałam, czy to odpowiednia pora, aby polubić whisky single malt. Jedna Melissa Gair: dwa bardzo różne zgony. Jak to możliwe, żeby jedna osoba umarła dwa razy? Duncan na krótko przymknął oczy. Był raczej zasmucony niż zły. Najpierw ogarnęło mnie poczucie winy, potem wpadłam w złość. Biorąc pod uwagę wszystko, co się działo, dlaczego akurat ja miałabym czuć się winna? – Naprawdę wolałbym, żebyś dała spokój tej sprawie – powiedział łagodnie, choć tonem sugerującym, że wie, że nie odpuszczę. Kątem oka zauważyłam, że Elspeth zerknęła na Richarda, jednak żadne nie spytało, z czym to właściwie miałabym dać sobie spokój. Domyśliłam się, że pewnie już wiedzą. Ponad ramieniem Duncana dostrzegłam coś, co prawdopodobnie musiałam widzieć już nieraz, wcześniej jednak nie zwracałam na to uwagi. Podeszłam i palcem wskazującym powiodłam po obrysie. Kominek w salonie domu Richarda i Elspeth jest olbrzymi i ma olbrzymie palenisko. Gzyms, długi na jakieś dwa i pół metra i wysoki na dwadzieścia centymetrów, z obu stron podtrzymywany jest grubymi kamiennymi filarami. I to właśnie na nim wyrzeźbione były wzory, które rozpoznawałam: wskazująca w górę strzałka, krzywa litera „F”, zygzak przypominający błyskawicę. Znaki się powtarzały, czasami były odwrócone do góry nogami, czasami przekręcone, jak w odbiciu w lustrze, a wszystko opisywał biegnący wzdłuż brzegu szlaczek z kanciastymi wzorkami. Generalnie te rzeźbienia były bardziej zawiłe, ale i tak szokująco podobne do rzeźbień na kominku w piwnicy naszego domu. I te pięć runów wikingów z naszego kominka, które ja i Dana próbowałyśmy rozgryźć, wszystkie tu były. – Rozmawiałeś z sierżant Tulloch, Richardzie – rzuciłam, wodząc palcem po znaku runicznym, co do którego byłam raczej pewna, że jego znaczenie to inicjacja. – Chciała się ciebie poradzić w sprawie runów wyrzeźbionych na zwłokach, które znalazłam. Kątem oka dostrzegłam, że Elspeth się skrzywiła. – Tak, pamiętam – odparł Richard, jak zwykle rozwlekle. – Ale sierżant znalazła już jakąś książkę na ten temat. Nie miałem nic do dodania do interpretacji zaproponowanej przez autora. Po więcej
informacji odesłałem panią sierżant do zbiorów Biblioteki Narodowej. No tak, najlepiej wysłać biedną Danę jak najdalej stąd, żeby nie mogła zajmować się śledztwem. Jakoś nie bardzo chciało mi się uwierzyć, że mój teść nie ma nic pożytecznego do powiedzenia na tak ważny dla historii wysp temat. Czyżby dołączył do powszechnego spisku, którego celem było ukrywanie nierozsądnych poczynań Tory? Uzmysłowiłam sobie, że jeśli morderstwo Melissy miało związek ze szpitalem – a wydawało się to wielce prawdopodobne – to jego były ordynator, Richard Guthrie, mógłby mieć spory interes w wyciszeniu tego faktu. Zaczęłam się zastanawiać, czy pomysł, żeby w poszukiwaniu bezpieczeństwa udać się na Unst, był do końca trafiony. – Te znaki są takie same, jak te w naszej piwnicy – zauważyłam, ciekawa, co na to odpowie teść. – Co one oznaczają? – Z chęcią pożyczę ci rano książkę na ten temat. – Inicjacja – powiedziałam, nadal wodząc palcem po jednym ze znaków. Richard dołączył do mnie przy kominku. – Widzę, że wcale nie potrzebujesz tej książki. – Po co ktoś miałby rzeźbić na gzymsie domowego kominka znak oznaczający inicjację? – spytałam. – To nie ma żadnego sensu. Richard popatrzył na mnie, a ja musiałam siłą powstrzymać się, żeby się nie cofnąć. Mój teść był wysokim, potężnie zbudowanym mężczyzną. Jego wygląd fizyczny w połączeniu z wielkim intelektem i ciętym dowcipem zawsze ogromnie mnie onieśmielały. Nigdy dotąd mu się nie sprzeciwiałam i teraz czułam, że serce zaczyna mi przyspieszać. – Nikt tak naprawdę nie wie, co znaczą te runy – odrzekł. – Pochodzą sprzed tysięcy lat i ich pierwotne znaczenie i praktyczne zastosowanie zostały dawno temu zapomniane. Książka, którą znalazła sierżant Tulloch, proponuje jeden zestaw interpretacji. Ale istnieją inne. Można sobie wybrać te, które się woli. – Jakby znudzony tematem, ziewnął i ruszył do drzwi. – A teraz, jeśli pozwolicie, pójdę się już położyć. – Dobry pomysł – rzuciła Elspeth, podnosząc się z kanapy. – Potrzebujecie czegoś przed pójściem na górę? – Nie jesteś podobny do ojca – powiedziałam do Duncana, gdy
zaczął się rozbierać. – Już to kiedyś mówiłaś – odparł; głos miał stłumiony, bo akurat przeciągał przez głowę sweter. – Po pierwsze jest od ciebie o wiele potężniejszy – zauważyłam. – I czy w młodości nie był blondynem? – Odziedziczyłem wygląd po matce. – Nerwowo rozpinał dżinsy, wciąż na mnie zły. Zaczęłam się zastanawiać. Elspeth jest niska i, mówiąc oględnie, przysadzista. Nie widziałam u Duncana oczywistego podobieństwa do niej, ale dziedziczenie genów to proces nieprzewidywalny, nigdy do końca nie wiadomo, jaki koktajl się uzyska z danego połączenia. – Zamierzasz wziąć prysznic przed snem? – spytał Duncan. Wreszcie znalazł się ktoś na tyle uczciwy, żeby mi wytknąć, że śmierdzę jak skunks w rui. Kąpałam się długo i gdy wróciłam do sypialni, Duncan już spał. Pięć minut przed tym, zanim sama odpłynęłam, nagle dotarło do mnie, że Richard Guthrie może i nie jest podobny do syna, ale za to na pewno łączy go duże podobieństwo z Kennem Giffordem.
19 Obudziło mnie światło, mnóstwo światła, zalewającego pokój i niepozwalającego dłużej spać. Zasłony naszego wychodzącego na wschód okna były rozsunięte, a Duncan stał przy łóżku z kubkiem parującej herbaty w ręce. – Obudziłaś się? Spojrzałam na herbatę. – To dla mnie? – Tak. – Odstawił kubek na nocny stolik. – Obudziłam. – Byłam zaskoczona, jak dobrze się czuję. Faktycznie nie ma nic lepszego niż porządnie przespana noc. Duncan przysiadł obok mnie, a ja uśmiechnęłam się do niego. Uwielbiam pić herbatę w łóżku. – Masz ochotę pożeglować? – spytał. Był już ubrany. – Teraz? – Kanapki z bekonem w klubie – kusił. Zaczęłam się zastanawiać. Cały dzień w domu, szukanie tematów do rozmowy z Elspeth, próby uniknięcia sprzeczki z Richardem czy… – Chcesz poczuć… – zaczęłam. Poderwał się z łóżka. – Wiatr we włosach! – dokończył. Przybiliśmy piątkę. Dwadzieścia pięć minut później byliśmy w klubie w Uyea. Opychaliśmy się kanapkami z bekonem, popijaliśmy mocną nescą z mlekiem i patrzyliśmy na zatokę Uyea, za którą… – O mój Boże, przecież to tam! – rzuciłam pomiędzy kęsami. – Co „tam”? – wybełkotał Duncan. Pochłaniał już drugą kanapkę, był w pełni wyposażony i zapinał kamizelkę ratunkową. – Wyspa Tronal. Mają tam klinikę porodową. I centrum adopcyjne. – Chodź – ponaglił, podnosząc się. – Mamy półtorej godziny, zanim zacznie padać. Bezpośrednio nad nami niebo było błękitne jak jajo drozda, ale nad oceanem, kilka mil za Yell, widać było wiszące nisko złowieszcze chmury. Wiatr, wiejący ze wschodu, był silny, o mocy jakichś pięciu
stopni w dwunastostopniowej skali. Duncan miał rację, zbliżał się sztorm. – To nie dalej niż ćwierć mili – mówiłam pod nosem, kiedy spychaliśmy łódkę z pochylni. Patrzyłam w stronę Tronal. Zero odpowiedzi. – Możemy tam popłynąć? – spytałam. Łódka była już nad wodą i Duncan zaczął ją odczepiać. – Nie, do jasnej cholery, nie możemy – odburknął. – Po pierwsze, to jest wyspa prywatna, po drugie trudno tam nawigować. Po drodze są skały, na których na pewno się rozbijemy. Duncan nie mógł mi jednak zabronić patrzeć. Więc patrzyłam, gdy odbijaliśmy od przystani – Duncan przy sterze, ja kontrolująca żagiel – i dotarło do mnie, że musiałam widzieć Tronal wielokrotnie, tylko nigdy tego nie zarejestrowałam. Chyba nawet nie uświadamiałam sobie, że to wyspa. Linia wybrzeża Szetlandów jest tak pofalowana i ma tak ostre wręby, że czasami trudno określić, która część jest dołączona do lądu, a która nie. Tronal – płaska wyspa, pozbawiona wysokich klifów, tak charakterystycznych dla reszty Szetlandów. W świetle wczesnego poranka, na tle błękitnej zasłony nieba, dostrzegałam ciężarówki i za jednym ze wzniesień dachy. Żadnych innych oczywistych oznak życia. Wiatr był idealny, więc żaglówka pruła fale, chociaż zaczynała się przechylać. Duncan dał mi znać, żebym wpięła trapez i kilka minut później ślizgałam się centymetry nad wodą przy dużej prędkości. Podskoczyliśmy wysoko na kilku ostrych falach, woda obryzgiwała mi twarz. Morze pode mną wyglądało jak mieniący się blok diamentów. – Do zwrotu przez sztag – krzyknął Duncan. Szykując się do manewru, zorientowałam się, że jesteśmy w tej chwili zaledwie kilka metrów od Tronal. Podnóże wyspy opasywał kruszący się kamienny mur, przed którym w odległości około pół metra ciągnęło się ogrodzenie z drutu kolczastego. Teren otoczony tą podwójną barierą był zaorany, z ziemi sterczały zielone pędy wczesnych upraw. Dostrzegłam jakiegoś człowieka, na kolanach coś kopał. W ciemnobrązowych ogrodniczkach, prawie niewidoczny na tle brunatnej gleby. Przerwał pracę i się odwrócił. Kiedy podążyłam za jego
spojrzeniem, jakieś dwadzieścia metrów dalej zobaczyłam na wzgórzu kobietę. – Ster na zawietrzną! – zawołał Duncan. Łódź skręciła, a ja jak zwykle straciłam orientację. Gdy się ogarnęłam i obejrzałam, znajdowaliśmy się już tak daleko, że nie potrafiłam odróżnić niczego na matowym tle wyspy. Teraz płynęliśmy na południowy zachód. Z uwagi na silny wiatr i nadciągającą burzę Duncan postanowił płynąć nie w kierunku Morza Północnego, a w stronę o wiele bardziej osłoniętych wód między Unst od północy, Yell od zachodu i Felter od południa. Kolejny zwrot i Duncan musiał krzyknąć, żebym uważała. Ale moje myśli w całości pochłaniała kobieta, którą dostrzegłam przed chwilą. Nie mogłam mieć pewności, widziałam ją przez ułamek sekundy, ale wydawało mi się, że jest w zaawansowanej ciąży. Czy to jedna z tych nieszczęśnic, które chcą oddać dziecko? Łódź ostro się przechylała, mimo że mocno balansowałam. Duncan nie wydawał się zbyt wyluzowamy. Choć ten akwen był spokojniejszy niż wody na otwartym morzu na wschodzie i zachodzie Unst, wiatry nieustannie zmieniały kierunek. Ponadto wpłynęliśmy na obszar trójkąta, z którego korzystają promy, i musieliśmy mieć się na baczności. Przemknęliśmy obok małej wysepki o nazwie Linga, potem minęliśmy Belmont, gdzie już nie groziła nam kolizja z dużymi jednostkami. Odetchnęłam wtedy z ulgą, ale na krótko. Rzecz z żeglowaniem – której ci, co nie żeglują, nigdy do końca nie pojmą – ma się tak, że nastroje na łodzi potrafią zmieniać się w ułamkach sekund. I faktycznie, po chwili znów narastał we mnie lęk, bo wiatr się wzmagał, moje akrobacje nie stabilizowały łódki, a takielunek trzeszczał coraz bardziej. – Wracaj! – wrzasnął Duncan. Więc wróciłam na ciut bezpieczniejszy skrawek pokładu. Rozległ się ogłuszający trzask. Piorun, pomyślałam, burza rozpętała się o godzinę wcześniej. Potem hałas, jakby coś się rwało, i ostrzegawczy krzyk Duncana. Zostałam wyrzucona w powietrze, po czym wylądowałam w zimnych wodach zatoki Bluemull. Instynkt kazał mi się odwrócić we właściwą stronę, i kilkadziesiąt centymetrów nad sobą ujrzałam blask słońca i czystą błyszczącą wodę.
Zaczęłam mocno kopać; po chwili wyrwałam się z toni na powierzchnię. Zaczęłam się krztusić, nie mogłam nabrać powietrza. Znowu tonęłam. Pod wodą przypomniałam sobie, że mam kamizelkę, ale nie jest napompowana. Usiłowałam zapanować nad paniką; mocno wierzgałam, żeby nie zejść jeszcze niżej, i zaczęłam szukać pod płóciennymi połami czerwonego uchwytu. Wystarczyło za niego pociągnąć i kamizelka wypełniłaby się powietrzem, a ja wypłynęłabym na wierzch. Tyle że nie mogłam tego przeklętego uchwytu znaleźć! Wiedziałam, że muszę zachować spokój; trochę się opanowałam i znów wypłynęłam na powierzchnię. Tym razem, choć się dławiłam, zdołałam zaczerpnąć powietrza. Morze było bardziej wzburzone, niż sądziłam, wszędzie dookoła mnie tylko krótkie, agresywne fale. Po łodzi ani śladu. I po Duncanie. Nie szukałam już uchwytu, zrezygnowałam. Zamiast tego patrzyłam, gdzie jest wlot powietrza, który pozwala nadmuchać kamizelkę ustnie. Znalazłam go dość łatwo, wyrwałam zatyczkę i zaczęłam dmuchać. Po ośmiu razach zabrakło mi tchu. Wetknęłam zatyczkę na miejsce i położyłam się na plecach. Na powierzchni trzymała mnie siła wyporu, ale fale uderzały tak gwałtownie, że znowu zaczęłam wpadać w panikę. „Stanęłam”. Kolejne szesnaście dmuchnięć i dość. Przegrałam. Kamizelka nie dawała się nadmuchać, a ja niepotrzebnie traciłam siły. Poddałam się. Płakałam i próbowałam wołać, ale poprzez wycie wiatru sama ledwie siebie słyszałam. Spróbowałam unieść się nieco wyżej ponad wodę, żeby zorientować się, gdzie jestem. W tym miejscu zatoka Bluemull była szeroka na nie więcej niż pół mili i wyglądało, że znajduję się dokładnie na środku. Obróciłam się i dostrzegłam łódź, białą cętkę, jakieś ćwierć mili, może dalej, w głębi zatoki. Żagle ciągnęły się po wodzie; maszt zniknął. Duncana ani śladu. Zaczęłam szybko myśleć. Unst czy Yell? Wydawało się, że do Unst bliżej. Instynkt podpowiadał, że lepiej kierować się tam, gdzie dom, ale klify na Unst są bardziej strome i niebezpieczniejsze niż te na sąsiedniej wyspie. Jaki sens docierać do lądu, jeśli miałabym umrzeć z wyziębienia u stóp trzydziestometrowego urwiska. Zwróciłam się więc w stronę Yell i zaczęłam płynąć.
Kilka minut później zorientowałam się, że wcale nie przybliżam się do celu. Nie mogłam sobie przypomnieć, jakie prądy są w tej zatoce, ale tak czy inaczej płynęłam pod prąd. Znowu się rozejrzałam z głupią nadzieją, że ktoś mnie zauważy: łódź rybacka, ktoś spacerujący po klifie, inna żaglówka, ktokolwiek. To wtedy dostrzegłam to coś, co miało uratować mi życie: nie więcej niż dziesięć metrów ode mnie i ledwie widoczny w wodzie – która z każdą minutą stawała się coraz ciemniejsza – pływał kawałek drewnianej palety. Popłynęłam ku niemu. Kilka razy zdołałam go chwycić, ale morze mi go wyrywało, aż w końcu mi się udało. Uczepiłam się deski i zaczęłam mocno młócić nogami. Wiatr się wzmógł; fale cięły jeszcze bardziej, deszcz rozpadał się na dobre. Od czasu do czasu w pobliżu w wodę nurkowały ptaki, pokrakujące na mnie. Z początku myślałam, że tylko są mnie ciekawe, potem zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie próbują mi czegoś powiedzieć: nie tędy… tam jest odpływ, płyń na południe… prąd cię poniesie. Po jakiejś chwili zaczęłam myśleć, czy perspektywa, że zamienię się w padlinę, nie jest przypadkiem bardziej pociągająca. Wiedziałam dokładnie, ile czasu spędziłam w wodzie tamtego dnia, bo kiedy żegluję, zawsze zakładam wodoszczelny zegarek. To że go miałam, pomagało prawie tak samo jak to, że miałam deskę. Dzięki zegarkowi trzymałam na dystans oszołomienie dezorientacją w kwestii upływu czasu i mogłam ustanawiać krótkie odcinki, a nawet zabawić się w grę. Płynęłam przez dziesięć minut, potem przez dwie, co do sekundy, odpoczywałam. Potem się ze sobą zakładałam. Ile minut minie, zanim zacznę rozpoznawać ptaki na klifie? Ile jeszcze, zanim uda mi się dostrzec dzikie kwiaty na skałach? Deska pomagała mi utrzymać się na wodzie; zegarek przy zdrowych zmysłach; nogi, silne dzięki wieloletniej codziennej jeździe konnej, zbliżać do lądu. Od miejsca, gdzie przewróciła się żaglówka, do brzegu Yell – czyli około ćwierci mili – przepłynęłam w trzy godziny i dwadzieścia minut. To odpowiednik mniej więcej trzydziestu długości standardowego basenu pływackiego – i jeśli ktoś chciałby mi zarzucić, że pokonałam ten odcinek w śmiesznie wolnym tempie, to chcę przypomnieć, że w basenach z reguły nie występują prądy wodne, nie ma przypływów i
odpływów, woda nie jest lodowata, a na głowę nie leje się sążnisty deszcz. W końcu udało mi się jednak dotrzeć do brzegu. Za dziesięć dwunasta wiedziałam już, że jeśli moim przeznaczeniem jest śmierć przez utonięcie, to nie zdarzy się to tego dnia. Trzydzieści sekund później wygramoliłam się na plażę. Śmierć z wyziębienia nadal wchodziła jednak w rachubę, musiałam się ruszyć. Z trudem podźwignęłam się na nogi i rozejrzałam. Przed sobą miałam klif: nie jakiś szczególnie wysoki, ale jednak klif. Plaża była bardzo wąska, zaledwie pasek piasku, a za niedużym wałem było małe jezioro. Zasilały go dwa strumienie spływające ze szczytu i patrząc na nie, uświadomiłam sobie, że to one wyznaczają najlepszą trasę dotarcia na górę. Rozpoczęłam wspinaczkę. Strumień, wzdłuż którego szłam, wraz z upływem lat wyrzeźbił w skale liczne niewielkie występy i rynny, dlatego podchodzenie nie było trudne. Największym zagrożeniem było to, że przez nieuwagę mogłam się pośliznąć. Zanim dotarłam na szczyt, zobaczyłam przejeżdżający samochód, nie dalej niż trzydzieści metrów ode mnie, ale kierowca patrzył przed siebie. Wspinałam się dalej i w końcu dotarłam do szosy i tam padłam. Deszcz siekał mnie po twarzy niczym tysiące małych biczów; gdyby na ostry dyżur przywieziono tak roztrzęsionego pacjenta jak ja, poważnie by mnie to zaniepokoiło. Ale okazało się, że mam jeszcze tyle sił, żeby zacząć martwić się o Duncana. Czy naprawdę warto było przeżyć tylko po to, żeby się dowiedzieć, że jemu się nie udało? Pływał lepiej ode mnie, ale jeśli uderzył go maszt? Przekonałam się, że sił zostało mi jeszcze nie tylko na zamartwianie się, ale i na płacz. Minął kwadrans i nie pojawił się żaden pojazd. Nie miałam wyboru, musiałam się ruszyć. Byłam boso. Zaraz po wypadku moje buty żeglarskie napełniły się wodą. Strząsnęłam je, ale teraz byłabym szczęśliwa, gdybym je miała – byłabym szczęśliwa, gdybym miała jakiekolwiek. Pobocze drogi składało się z mieszanki ostrych traw, błota, żwiru i kamieni. Po dziesięciu minutach moje stopy zamieniły się w pokrwawioną miazgę. Szłam jednak tym poboczem, aż dotarłam do Gutcher, skąd odpływa prom Yell–Unst. Chwiejnym krokiem weszłam do kawiarni –
zielonego drewnianego budynku tuż przy molo. – Na Boga, a to co?! – rzuciła na mój widok barmanka. W środku były jeszcze dwie osoby: chłopiec, około dziesięcioletni, i kobieta, prawdopodobnie jego matka. Oboje nic nie mówili, tylko ze zdumieniem mi się przyglądali. – Jest tu telefon? – udało mi się wyjąkać. – Miałam wypadek na morzu – dodałam, chociaż wyjaśnienie było raczej zbędne. – Yan! – Kobieta lekko odwróciła głowę w stronę drzwi na zapleczu, ale zarazem nie spuszczała ze mnie oczu. – Dziewczyna nieomal utonęła. Przynieśli mi telefon, nie mogłam jednak wykręcić numeru. A nawet sobie go przypomnieć. Wytłumaczyłam, kim jestem i ludzie z kawiarni przekazali to operatorowi. Trwało to długo, a ja przez ten cały czas szykowałam się, że usłyszę, iż Duncanowi nie udało się wrócić. Myślę, że wycofałam się gdzieś w głąb własnego umysłu, i dlatego ledwie rejestrowałam, co się wokół mnie mówi i dzieje. Dostałam gorącą herbatę, której nawet nie mogłam utrzymać w dłoniach, i ktoś opatulił mnie kocem. Stałam się obiektem nieinwazyjnego zainteresowania i bezwarunkowej uprzejmości, z jakimi można się spotkać tylko w małych społecznościach. I czekałam, aż ktoś mi przekaże wiadomość o śmierci mojego męża.
20
Duncan nie zginął. Godzinę później wpadł do kawiarni, trochę bledszy niż zwykle, ale poza tym cały i zdrowy. Później dowiedziałam się, że łódź się nie przewróciła, tylko mocno przechyliła, a potem wyprostowała. Mój mąż zdążył uczepić się drążka sterowego, dlatego utrzymał się na pokładzie. Jednak bez masztu i z podartymi żaglami łodzi nie dało się kontrolować, płynęła prosto na klify. Duncan napompował kamizelkę – jego działała, bardzo proszę – i przyszykował się do skoku do wody. Ale miał szczęście, zauważyła go inna łódź. Rob Craigie, właściciel jednej z największych farm łososi na Unst, wracał do domu po porannych oględzinach przybrzeżnych klatek. Przez następną godzinę obaj szukali mnie. W obliczu narastającego sztormu Duncan dał się przekonać, że powinien wrócić na Unst, stamtąd zadzwonił do straży przybrzeżnej. Do czasu gdy informacja przekazana z kawiarni na Yell dotarła do domu jego rodziców, ja byłam zaginiona już od prawie dwóch godzin. Niewiele pamiętam z drogi powrotnej do Westing. Tylko to, że prowadził Richard, a ja siedziałam z tyłu, wtulona w Duncana. Nikt za wiele nie mówił. Trwało to dłużej, niż powinno, bo zła pogoda opóźniła kursowanie promów, w końcu jednak, gdzieś w połowie popołudnia, dotarliśmy na miejsce. Elspeth rozpaliła kominek w naszym pokoju i dorzuciła na łóżko kilka narzut. Duncan pomógł mi wziąć gorącą kąpiel i potem ubrał we flanelową piżamę Richarda. Richard sprawdził, czy niczego sobie nie połamałam, dał mi proszki na ból głowy i na sen. Nie sprzeciwiłam się, chociaż wątpiłam, żebym tego potrzebowała. Miałam wrażenie, że sen to jedyne, co w tamtym momencie byłam w stanie znieść. Obudziły mnie głosy. Czułam się otumaniona. Chciałam znowu zasnąć. Zamknęłam oczy i wtuliłam policzek w poduszkę. Duncan krzyczał. Nigdy wcześniej nie słyszałam podniesionych głosów w tym domu. Zasłony były zaciągnięte, w rogu paliła się lampka o ciepłym świetle. Odwróciłam się, żeby spojrzeć na zegar. Trochę po siódmej wieczorem. Usiadłam, stwierdziłam, że dam radę wstać.
Drzwi były lekko uchylone. Teraz słyszałam też Richarda. Nie krzyczał – wątpię, żeby potrafił – ale się kłócił. Wyszłam na korytarz i niepewnie przystanęłam na szczycie schodów. W drzwiach gabinetu pojawił się Duncan. Zatrzymał się i odwrócił w stronę pokoju. – Mam dość – oznajmił stanowczo. – Chcę się z tego wyplątać. I zrobię to! Potem wyszedł: korytarzem, przez kuchnię i tylne drzwi. Miałam dziwne przeczucie, że zniknął na zawsze; że nigdy już go nie zobaczę. Ruszyłam na dół. Cztery stopnie i zdałam sobie sprawę, że Richard nie jest w gabinecie sam. Była z nim Elspeth. Też się kłócili, tylko bardzo cicho. Kolejny stopień i dotarło do mnie, że Elspeth błaga o coś męża. – To nie do pomyślenia – rzucił Richard. – Jest zakochany – tłumaczyła. – Nie może tego zrobić. Nie może tak po prostu zostawić tego wszystkiego, co tu ma. Zamarłam z ręką zaciśniętą na poręczy; potem, choć nogi znowu miałam jak z waty, postanowiłam się ruszyć. Cicho, krok za krokiem, cofnęłam się na górę, przebiegłam korytarzem do naszej sypialni i wskoczyłam do łóżka. Pościel już zdążyła się wyziębić, zaczęłam dygotać. Naciągnęłam kołdrę na głowę i czekałam, aż drżenie ustąpi. Duncan chce mnie zostawić? Jasne, od jakiegoś czasu między nami nie układało się najlepiej; nawet przed przeprowadzką na Szetlandy był inny: mniej się śmiał, mniej rozmawiał, częściej nie było go w domu. Kładłam to na karb stresu wywołanego zbliżającymi się przenosinami i naszymi trudnościami z powiększeniem rodziny. Teraz wyglądało, że chodzi o o wiele więcej. To, w czym ja widziałam zwykłe problemy po drodze, on uznał za koniec. Znalazł koło ratunkowe i ewakuował się. Czy istniało inne wytłumaczenie tego, co właśnie usłyszałam? Mimo wysiłków nie potrafiłam niczego znaleźć. Duncan zamierzał mnie porzucić. Zakochał się w kimś innym. W kimś, kogo poznał podczas jakiegoś wyjazdu służbowego. W kimś z wysp? Co ja, u diabła, teraz zrobię? Miałam tu pracę. Przyjechałam do tej zapadłej dziury tylko dla Duncana. I jak ja teraz zajdę w ciążę?
Łzy, gdy popłynęły, były gorące; wręcz parzyły. Musiałam wbić zęby w ramię, żeby głośno nie wyć. Ból głowy powrócił ze zdwojoną siłą. Nie chciałam iść na dół, nie chciałam spotkać Richarda, wstałam sprawdzić, co jest w łazience. W szafce nad lustrem nie było niczego, w kosmetyczce, którą Duncan spakował dla mnie, też nie. Jego leżała na parapecie obok mojej. Znowu zaczęłam płakać, a ból już niemal rozsadzał mi czaszkę. Ściągnęłam kosmetyczkę Duncana i zajrzałam do środka. Wilgotny niebieski mały ręcznik, maszynka do golenia, szczoteczka, lek przeciwbólowy – uff, na szczęście – i jeszcze jedno opakowanie z tabletkami. Podniosłam je, zupełnie odruchowo, i przeczytałam nazwę: dezogestrel. W środku trzy rzędy małych białych tabletek zatopionych w folii. Dezogestrel. Nazwa coś mi mówiła, ale bardzo mgliście. O ile się orientowałam, Duncanowi nic takiego nie dolegało, żeby musiał codziennie przyjmować lekarstwa. Ale z drugiej strony, tego wieczoru dowiadywałam się o nim wielu innych ciekawych rzeczy. Wzięłam dwa przeciwbólowe, odstawiłam kosmetyczkę na półkę i wróciłam do sypialni, szykując się na bezsenną noc. Zasnęłam w minutę. Duncan nie przyszedł do łóżka. Nie wiem, co bym powiedziała, gdyby to zrobił. W jakimś momencie w nocy obudziłam się i stwierdziłam, że stoi przy łóżku i mi się przygląda. Ani drgnęłam. Nachylił się, odgarnął mi grzywkę z czoła i wyszedł. Krótko przed świtem, gdy matowe szare światło za oknem zaczęło nabierać koloru, obudziłam się i pierwszą moją myślą było to, że wiem, na co jest dezogestrel. To syntetyczny hormon, który redukuje poziom testosteronu u mężczyzn i tym sposobem powstrzymuje produkcję nasienia. Przez kilka lat wykorzystywano go w testach klinicznych pigułek antykoncepcyjnych dla mężczyzn. W połączeniu z regularnymi zastrzykami z testosteronem dla zachowania równowagi pigułki okazały się całkiem skuteczne. Wprowadzenie ich do powszechnego obiegu było już tylko kwestią czasu. Wyglądało na to, że Duncan wyskoczył w tej grze mocno naprzód. A ja odkryłam przyczynę porażki moich dwuletnich starań o to, by zajść w ciążę.
21 Wracam w środę, najpóźniej w czwartek – oznajmił Duncan. – Okej – mruknęłam, nie odwracając się. Przyciągnęłam fotel do okna i wyglądałam na wrzosowisko za domem. Pierwsze wrzosy właśnie zaczynały kwitnąć, szczyty wzgórz pokryły się liliową mgiełką. Deszcz już nie padał, ale na niebie wisiały ciężkie chmury i ich długie cienie zamknęły wrzosowisko w uścisku, jak szpony dusigrosza zaciskającego w zgrabiałych dłoniach coś cennego. – Przyszły tydzień spędzimy w domu – ciągnął. – I może zajmiemy się ogrodem. – Jak chcesz. – Przyglądałam się przelatującemu za oknem kluczowi białych jak śnieg ptaków o szarych skrzydłach. Przykląkł przy mnie. Łza potoczyła mi się po policzku, ale Duncan nie mógł jej zobaczyć. – Tor, nie mogę zabrać cię ze sobą. Ojciec twierdzi, że nie nadajesz się na podróż, a ja przez kilka następnych dni mam spotkanie za spotkaniem, nie będę w stanie się tobą… – Nie chcę nigdzie jechać – rzuciłam. Ujął moją dłoń. Pozwoliłam mu, ale nie odwzajemniłam uścisku. – Przykro mi, kochanie. Naprawdę mi przykro z powodu wszystkiego, przez co ostatnio przechodzisz. Tak, jasne, przykro, już to widzę, pomyślałam, ale nie potrafiłam się zmusić, żeby to powiedzieć. Posiedział jeszcze kilka minut, potem cmoknął mnie w czubek głowy i się zmył. Usłyszałam odgłos uruchomionego silnika, potem odgłos z wolna cichł wraz z tym, jak Duncan odjeżdżał drogą na klifie w stronę odprawy promowej. Zmusiłam się, żeby wstać. Nie mogłam cały dzień siedzieć i tylko zamartwiać się Duncanem i swoją bardzo niepewną przyszłością. Może oficjalnie uznano mnie za inwalidkę, ale postanowiłam na to nie zważać i wybrać się na spacer. Ubrałam się i zeszłam na dół. Na szczęście w kuchni była tylko Elspeth. Richard mógłby próbować mnie zatrzymać. Pierwszy kilometr szłam wzdłuż nabrzeżnej drogi na południe. W
miejscu, gdzie skręcała w głąb lądu ku Uyeasound, postanowiłam, że pójdę dookoła, przez wzgórza Burragarth w kierunku St Olaf’s Kirk w Lundawick. Ten postawiony w XII wieku kościółek jest jedną z nielicznych nordyckich budowli sakralnych, jakie ostały się na wyspie. To popularne miejsce turystyczne, głównie z powodu widoków na zatokę Bluemull. Tego dnia byłam tam jednak tylko ja, samotnie obeszłam ruiny kościoła i patrzyłam z góry na zatokę Lunda. Właśnie się zastanawiałam, czy wystarczy mi sił, żeby zejść do Uyeasound na kawę, gdy nagle jakieś dziesięć metrów od drogi dostrzegłam stojący tam kamień, menhir. Wysoki na jakieś cztery metry, lekko przechylony, pokryty jasnoszarymi porostami. Podeszłam przyjrzeć mu się z bliska – bardziej, żeby zapełnić czymś czas niż z jakiegokolwiek innego powodu. Na gładkiej powierzchni widniało kilka wyrzeźbionych znaków. Nie były to dokładnie te same znaki, ale na tyle podobne, że z pewnością znalazłabym je w runicznym alfabecie w książce wypożyczonej przez Danę. Znowu runy. Nie wiedziałam, czy jeszcze mnie obchodzą, ale nadal o wiele łatwiej było mi myśleć o nich niż o Duncanie. Znowu ruszyłam drogą. Dziesięć minut później odezwała się moja komórka. Dzwoniła Dana. – Słyszałam o twoim wypadku. Jak się czujesz? – Dobrze – odparłam, bo tak się mówi zawsze, prawda? – Ale jak mogłaś słyszeć o…? – Połączenie zaczęło zanikać, coś zatrzeszczało, przystanęłam. Znowu się poprawiło. – …w komisariacie zobaczyłam raport straży przybrzeżnej i rozpoznałam nazwisko. Posłuchaj, potrzebujesz czegoś? Chcesz, żebym przyjechała? Wzruszające. Przez sekundę pomyślałam, że oddałabym wszystko za jej towarzystwo, ale to byłoby niedorzecznie samolubne. Dana miała o wiele ważniejsze sprawy na głowie. Jeszcze tego brakowało, żeby przyjeżdżała i mnie niańczyła. Znowu ruszyłam przed siebie. – Dziękuję, ale teściowie się mną zajmują. Pojawiło się coś nowego? – Tak jakby. Dlatego i tak chciałam do ciebie dzwonić. Możesz teraz rozmawiać?
Rozejrzałam się, zauważyłam kamień i przysiadłam na nim. – Jasne, mów. Chociaż nie jestem pewna, jak długo będę miała zasięg. – Jeszcze raz rozmawiałam z lekarzem rodzinnym Melissy Gair. Chciałabym sprawdzić coś, co mi powiedział. – Słucham. – Mówił, że choć guzek w piersi Melissy zdecydowanie należało sprawdzić, to w tamtym czasie nie wzbudził u niego specjalnego niepokoju. Uważał, że w najgorszym wypadku to nowotwór złośliwy, ale w bardzo wczesnym stadium. Twierdził, że był zdumiony, kiedy usłyszał, że Melissa tak szybko zmarła. Nie upierał się, że to niemożliwe, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że właśnie to sugerował. Wiatr się wzmagał; naciągnęłam kołnierz kurtki. – I chcesz wiedzieć, co ja o tym myślę? – Tak – odparła niezbyt cierpliwym tonem. – Więc co o tym sądzisz? – Cóż, takie rzeczy się czasami zdarzają. Może Melissa nie zauważyła guzka od razu, mógł się powiększać przez dłuższy czas, zanim jeszcze poszła do lekarza. Może ten nie zorientował się, jak bardzo nowotwór jest rozległy. – A więc nie niemożliwe, tak? Zaczęłam marznąć, wstałam i znów ruszyłam przed siebie. – Owszem, nie niemożliwe. Kazała mi powtórzyć. Straciłam ją na kilka sekund, potem znowu usłyszałam. – Dowiedziałaś się czegoś na temat Stephena Gaira? – zainteresowałam się. – Odwiedziłam go wczoraj w jego domu. Przyjemnie mieszka. Poznałam jego nową żonę i dziecko, które, jak wyjaśnili, jest z jej poprzedniego związku. – Aha – mruknęłam. Nie bardzo wiedziałam, do czego zmierza. – To chłopiec – podjęła. – Około dwuletni. Ma na imię Connor. Connor Gair. Stephen go adoptował. – To ładnie z jego strony. I…
– Chłopiec jest bardzo podobny do ojczyma. Wydają się też sobie bardzo bliscy. Nie widziałam w tej informacji niczego w najmniejszym stopniu znaczącego. Nie interesowało mnie życie rodzinne Stephena Gaira. Bardziej pochłaniało mnie moje własne… a raczej ruiny, jakie po nim pozostały. – Chłopiec ma rude włosy, jasną cerę i delikatne rysy. A jego matka to dość ciemna brunetka. Chwilę się zastanowiłam. Żarówka zabłysła. – A niech mnie! – krzyknęłam. – No właśnie. W telefonie znowu pojawiły się trzaski. Nie miałam pewności, czy Dana mnie jeszcze słyszy, ale powiedziałam, że zadzwonię do niej wieczorem. Potem poszłam do Uyeasound, garstki budynków zebranych wokół małego naturalnego portu. Kawiarnię znalazłam dość łatwo. Przy jednym ze stolików siedziała para turystów, przy innym biznesmen w garniturze. Pozostałe trzy były wolne. Wybrałam jeden z nich i usiadłam. Jakaś starsza kobieta wystawiła głowę zza drzwi na tyłach, rozejrzała się, chyba mnie nie zauważyła, i znowu zniknęła. Wyciągnęłam z kieszeni kurtki długopis, sięgnęłam po serwetkę z serwetnika na stole i zaczęłam gryzmolić. I rozmyślać. Connor Gair; dwulatek o jasnej karnacji. Odkąd okazało się, że zamordowana kobieta przed śmiercią urodziła, to – biorąc pod uwagę mój zawód – nic w tym zaskakującego, że zastanawiałam się, co się stało z dzieckiem. Czy też zmarło, pytałam się siebie wielokrotnie, czy raczej nadal gdzieś żyje, nieświadome tego, co spotkało matkę? Czyżby Dana właśnie je odnalazła? Cóż, jeśli Stephen Gair wychowywał własnego syna, którego począł z Melissą, ale podawał go za dziecko nowej żony, to mogło oznaczać, że miał coś wspólnego ze śmiercią Melissy. Taki wniosek był zbyt oczywisty. – Pisze pani do tych ludzisków, do trowów? Podskoczyłam. Kelnerka wróciła i patrzyła na serwetkę. Narysowałam na niej kilka znaków runicznych, tych, które zapamiętałam
z menhiru. – Och – mruknęłam. – To runy. Z kamienia w Lunda Wick. Kiwnęła głową. – Tak, tak, pisanina trowów. – Mówiła miejscowym szetlandzkim dialektem, dla przyjezdnych dość trudnym do zrozumienia. – Ale kto to są ci trowowie? Uśmiechnęła się, odsłaniając zepsute zęby. Jej kiedyś jasna cera miała czerwony odcień, była ogorzała od wiatru, a włosy przypominały suche siano. Wyglądała na sześćdziesiątkę, ale mogła mieć dużo mniej, jakieś czterdzieści kilka. – Trowy – mruknęła. – Ludzie popiołu. O, to coś nowego. – Myślałam, że te znaki to runy. Pismo wikingów. Znów skinęła głową, ale najwyraźniej straciła zainteresowanie moimi bazgrołami. – No taa… Mówio, że przyszli z ziemi Nordów. Co podać? Zamówiłam kanapkę i kawę. Kelnerka zniknęła w kuchni. Trowy? Zapisałam sobie. Nigdy wcześniej nie słyszałam tego słowa, ale możliwe, że mogło być istotne. To co ja brałam za runy wikingów, ta kobieta nazwała pismem trowów. Kim byli? I dlaczego mieliby wyrzynać swoje znaki na ciele Melissy? Kawiarnia się zapełniała. Kiedy kobieta przyniosła moje zamówienie, postawiła je na stoliku i odwróciła się do następnego gościa. Mogłam wrócić później, gdy będzie spokojniej, albo przejść się do biblioteki. Pomysł mi się spodobał. Miałam przecież dostęp do najlepszej biblioteki na Unst, wyspecjalizowanej w folklorze wyspy i jej legendach. Pod warunkiem że uda mi się ominąć bibliotekarza. Szybko zjadłam, wstałam i poszłam zapłacić. Miałam szczęście; Richard jeszcze nie wrócił, a Elspeth była jak najbardziej zadowolona, że zostawi się ją w spokoju na całe popołudnie. Do piątej wieczorem wiedziałam o historii Szetlandów o wiele więcej, niżbym chciała. Na przykład dowiedziałam się, że wikingowie najechali wyspy w VIII wieku, przynosząc na nie ze sobą starą pogańską religię. Chrześcijaństwo przybyło na te tereny dwieście lat później, ale do tego czasu nordyckie pogańskie wierzenia zdążyły się tu mocno zakorzenić i
wsiąknąć w świadomość mieszkańców. Podobnie jak nordycka kultura. Choć geograficznie bliższe Szkocji, Szetlandy pozostawały pod panowaniem nordyckim prawie aż do końca XV wieku. I nawet gdy wyspy przeszły pod władanie Szkotów, morze nadal je separowało, wiele tradycji z wcześniejszych okresów zachowało się. Dialekt wciąż był przesiąknięty starymi nordyckimi słowami, z których wiele zaadaptowano i przyjęto jako własne. Słowo „trow” to właśnie taki przypadek. „Trow” okazało się zniekształconym przez ludność wysp nordyckim słowem „troll”. Legenda mówiła, że gdy wikingowie przybyli na Szetlandy, by gwałcić i grabić, nie byli sami – przywieźli ze sobą trowy. Większość najwcześniejszych odnośników, jakie znalazłam, opisywała te stwory jako całkiem urocze istoty, choć straszliwie brzydkie: radośni, szczęśliwi ludzie, mieszkający we wspaniałych pieczarach. Lubili dobre jedzenie i napitki oraz muzykę, ale nienawidzili kościołów i wszystkiego, co miało związek z religią. Zwykli ludzie uważali, żeby im nie podpaść, bo bali się ich nadprzyrodzonych mocy. Trowy potrafiły rzucać uroki i hipnotyzować i lubiły zwabiać ludzi, zwłaszcza dzieci i ładne młode dziewczyny. Miały też dar stawania się niewidzialnymi, zwłaszcza nocą i o zmierzchu. Silne światło słoneczne, zależnie jaką wersję legend się czytało, albo bardzo im przeszkadzało, albo wręcz zabijało je. Znalazłam opowieści o trowach, które nocami włamywały się do domów, żeby posiedzieć przy kominku. Wykradały żywność i narzędzia lub – to, co lubiły najbardziej – rzeczy wykonane ze srebra. Mieszkańcy wysp zostawiali dla trowów gościniec w postaci świeżej wody i chleba, zupełnie jak dzieci ciastka i mleko dla świętego Mikołaja. Dowiedziałam się, że trowy były bezradne w konfrontacji z żelazem. Wszystkie to było całkiem nieszkodliwe i zabawne. Dopóki nie dotarłam do wersji opowiadanych na Unst. Tutejsze legendy były o wiele mroczniejsze. Kościół Gletna Kirk, na przykład, niedaleko Uyeasound, nigdy nie został dokończony właśnie z powodu trowów. Wszelkie prace wykonane za dnia były niweczone nocą. Pewnego razu poirytowany brakiem postępów ówczesny kapłan został na noc na budowie. Następnego
poranka znaleziono go martwego. Jego zabójcy nigdy nie wykryto, prace przy budowie przerwano, a winą za to społeczeństwo obarczyło trowy. Przeczytałam o tym, że ludność wierzyła, iż rozliczne małe kopce rozsiane na wyspie to groby trowów; te istoty, jak się wydawało, miały bardzo konkretne wymogi co do sposobu pochówku. Wierzyły, że jeśli ich zwłoki nie spoczną w „słodkiej, czarnej glebie”, dusze będą się błąkały, staną się złośliwe. Wiele z nich chowano razem, bo wolały towarzystwo, także po śmierci. I nawet obecnie ludzie, gdy odkryli na swojej ziemi dziwne kopce, woleli ich nie ruszać. Obawiali się, że jeśli to groby trowów, te wypuściłyby na nich złego ducha. W ogóle nie jestem przesądna, mimo to w trakcie lektury czułam na plecach ciarki. Inne historie opowiadały o kobietach, które spacerują w mrokach zmierzchu, choć wiadomo, że w tym samym czasie zmarły spokojną śmiercią w łóżkach we własnych domach. Przeczytałam, że gdy trowy wykradają jakiś przedmiot, to w jego miejsce pozostawiają idealną replikę, nazywaną „zapasem”. Kiedy wykradają człowieka, zostawiają „sobowtóra”. Sprawdziłam znaczenie słowa „sobowtór” w słowniku folkloru: „widmo, trochę więcej niż duch; charakteryzuje się dużym fizycznym podobieństwem do człowieka”. Gabinet Richarda znajdował się po wschodniej stronie domu i o tak później porze światło wpadające przez duże okno w wykuszu prawie nie miało do środka dostępu. Uzmysłowiłam sobie, że się trzęsę. W odniesieniu do Unst nie znalazłam żadnych opowieści o złośliwych karłach. Ale zamiast tego natknęłam się na kilka wzmianek o kunal trowach lub królewskich trowach: z wyglądu ludzie, ale o olbrzymiej sile, żyją nienaturalnie długo, władają nadnaturalnymi mocami; potrafią hipnotyzować i stawać się niewidzialne. W książce Folklor Szetlandów kunal trowy były opisane jako rasa mężczyzn niezdolna do płodzenia potomstwa płci żeńskiej. Żeby się rozmnażać, kunal trowy wykradały kobiety rasy ludzkiej, pozostawiając w ich miejsce sobowtóry. Z takich związków zawsze rodzili się silni, zdrowi synowie. Ale w dziewięć dni po porodzie matka umierała. Znalazłam kilka odniesień do jakiejś książki napisanej przez mieszkankę wysp, Jessie Saxby, powszechnie uznawanej za znawczynię
kunal trowów z Unst. Byłam pewna, że Richard ma tę pozycję w swoich zbiorach, nigdzie jednak nie mogłam jej wypatrzeć. Cóż, to wszystko ogromnie interesujące, lecz zupełnie nie przybliżało mnie do rozszyfrowania znaków runicznych czy tych przypisywanych trowom. Sięgnęłam po znaleziony wcześniej egzemplarz tej samej książki o runach, którą Dana wypożyczyła z biblioteki publicznej w Lerwick, i otworzyłam ją na stronie ze wstępem. „Runy są językiem życia: leczą, błogosławią, dają mądrość; nie szkodzą”. Ciekawe, co na ten temat powiedziałaby Melissa Gair. Richard mówił, że istnieją różne interpretacje runów. Dana i ja nie potrafiłyśmy doszukać się sensu w interpretacji z książki z biblioteki, no ale może Richard znał inne. Wstałam i rozejrzałam się. Gabinet był największym pokojem w domu i wszystkie jego ściany, od podłogi po sufit, zajmowały regały z czarnego dębu. Te na wschodniej ścianie zawierały kolekcję szetlandzką łącznie z opracowaniami na temat mitów i legend, które mnie interesowały. Niższe półki zapełniały oprawiane w skórę segregatory, każdy podpisany starannym drobnym pismem Richarda. W pierwszym, do którego zajrzałam, znalazłam kilka cienkich broszur poruszających temat szetlandzkiego dialektu. Byłam zbyt zdenerwowana, żeby zaglądać do wielu z nich. Dać się przyłapać na szukaniu książki, to jedno. Ale gdyby mnie przyłapano na szperaniu w segregatorach, mogłoby być nieprzyjemnie. Potem go dostrzegłam: segregator na spodzie zatytułowany Pismo i alfabet runiczny. W tym momencie otworzyły się drzwi. Odwróciłam się wolno i uśmiechnęłam. W wejściu stał Richard. Głową sięgał prawie do góry framugi. – Pomóc ci coś znaleźć? – Był na spacerze i przyniósł ze sobą zapach wrzosowisk. Zauważyłam, że wciąż jest w butach i w płaszczu. – Może coś lekkiego – odparłam. – W razie gdybym miała problemy z zaśnięciem. – Pani Gaskell to chyba najbliższe harlequinów, co mam – rzekł. – Albo może Wilkie Collins; jest dobry, w sensie niezbyt ambitnego dreszczowca. Podniosłam się.
– Dlaczego nigdy nie wspominałeś, że pracowałeś we Franklin Stone? Nawet nie drgnął. – A zainteresowałoby cię to? Patrzyłam na niego, bardziej niż gotowa do walki. – Tobie zawdzięczam, że mnie przyjęli? Szepnąłeś o mnie ciepłe słówko swojemu protegowanemu? Uważnie go obserwowałam. – Nie – odparł po prostu. Byłam pewna, że kłamie. – Dlaczego Kenn Gifford i Duncan się nienawidzą? Co się między nimi wydarzyło? Richard przymrużył oczy. – Kenn nie nienawidzi Duncana. Wątpię, żeby w ogóle o nim myślał. – Wzruszył ramionami, jakby sprawa była zbyt trywialna, żeby się nią zajmować. – Duncan jest czasami bardzo dziecinny. Jego spojrzenie ode mnie powędrowało do stosiku książek, które zostawiłam na dywanie. – Moje książki stoją w przemyślanym porządku. Nie lubię, gdy któraś nie znajduje się na swoim miejscu. Chętnie sam poszukam czegoś, czego potrzebujesz. Pochyliłam się i zebrałam rozsypane na dywanie pozycje. – Zostaw je, proszę. Elspeth zrobiła herbatę. – Wiedziałam, że będzie tam stał, dopóki nie wyjdę. Więc wyszłam.
22
Następnego poranka Richard wyszedł wcześnie. Jak na emeryta spędzał poza domem sporo czasu. Nie miałam pojęcia, dokąd chodzi i czym się zajmuje. Ponieważ jednak poprzedni wieczór zakończyliśmy zdecydowanie ozięble, uznałam, że pora nie jest odpowiednia na pytania. Krótko po śniadaniu Elspeth też wyszła, na zakupy. Zaproponowała, żebym się z nią wybrała, ale zgodnie z prawdą wymigałam się bólem głowy i zmęczeniem. Elspeth chwilę porozczulała się nade mną, potem zniknęła. Zaczekałam, aż ucichnie odgłos silnika jej samochodu i pobiegłam prosto do gabinetu Richarda, ale okazało się, że drzwi do niego są zamknięte na klucz. Cała w nerwach stałam przed nimi chwilę. Potem pognałam na górę. W torbie zawsze nosiłam kilka spinek. Na dnie, między szpargałami, znalazłam cztery, zaczęłam je odpowiednio wyginać. Dorastałam z trzema starszymi braćmi na farmie w Wiltshire, pięć kilometrów od najbliższej wsi. Po szkole bracia byli moim jedynym towarzystwem. Dlatego nauczyłam się zasad gry w rugby, potrafię liczyć punkty w krykiecie i wiem, co to spalony w piłce nożnej. Umiem też nazwać każdego owada i robaka pełzającego po brytyjskiej ziemi oraz wykonywać całkiem imponujące manewry na deskorolce. Wczesną wiedzę na temat seksu pozyskiwałam z „Playboya” i – wracając do teraźniejszości – byłam całkiem pewna, że bez trudu otworzę zamek wykonanym przez siebie wytrychem. Zamek był starego typu, to pomogło. Był też lekko poluzowany, to nie pomogło. Otwarcie go zajęło mi piętnaście minut. W środku od razu podeszłam do segregatora, na który zwróciłam uwagę poprzedniego wieczoru. Zawierał sześć egzemplarzy nieznanego mi dotąd magazynu: „Starożytne pisma i symbole”, skserowane strony z jakichś książek i kilkanaście stron grubego pergaminu – widniały na nich odręcznie napisane symbole runiczne, a każdy miał jakieś objaśnienie. Na ciele Melissy Gair były wyrżnięte trzy znaki runiczne. Jeden z nich to znak pioruna, tak czy nie? Nie – ten był na gzymsach kominków. Latawiec – tak, właśnie – jak narysowany ręką dziecka latawiec na
sznurku. Przerzuciłam kilka kartek i znalazłam: Dagaz. Zaproponowane tłumaczenie brzmiało „żniwa”, a lista dodatkowych znaczeń zawierała takie określenia, jak urodzajność, obfitość, nowe życie. Żniwa. Po co ktoś miałby wyrzynać coś takiego na ciele kobiety? Żniwa to termin medyczny, stosowany, gdy jakiś organ jest pobierany do transplantacji. Melissie wycięto serce. Czy „żniwa” nawiązywały do jej serca – czy do czegoś innego? Wertowałam kartki, szukając innych znanych mi symboli. Nie pamiętałam, jak wyglądał drugi znak, ale nieustannie przychodziło mi na myśl słowo „ryba”. Po chwili znalazłam znak w kształcie ryby o nazwie Othila lub w tłumaczeniu płodność. Był opisany jako symbol kobiecości oraz narodzin. Nietrudno było dostrzec zbieżność. Trzeci run był prosty, tylko dwie przecinające się linie. Znalazłam go: Nauthiz lub po przetłumaczeniu „ofiara”. Wymienione dodatkowe znaczenia brzmiały: ból, brak, głód. Jaki potwór wyrzyna coś takiego na ciele kobiety? I jaka różnica. Posiłkując się książką z biblioteki, ja i Dana zinterpretowałyśmy wcześniej znaczenie runów jako oddzielenie, przełom, ograniczenie. Nie miało to większego sensu. Objaśnienia z zapisków Richarda wydawały się o wiele bardziej adekwatne: Płodność – kobieta zdolna urodzić dziecko; żniwa – nowe życie wyłaniające się z jej ciała; ofiara – cena, jaką musi zapłacić. Dowiedziałam się, że runiczne znaki wyrżnięte na ciele Melissy jednak coś oznaczały i że – co mnie ogromnie zaniepokoiło – mój teść o tym wiedział, ale postanowił milczeć. Zrozumiałam też, że książka Dany z biblioteki nie była taka zła. Ograniczenie w naturalny sposób zdawało się pasować do grupy zawierającej określenia takie jak ofiara, ból, brak; przełom miał związek z terminami żniwa i nowe życie. Jednym słowem wystarczyło wiedzieć, na czym skupić uwagę i gdzie położyć nacisk. Coś mnie jednak nadal gryzło. Za tym wszystkim kryło się coś jeszcze, ale ja tego nie widziałam; coś nowego; coś w znaczeniu słów, co przeoczałam. Na biurku w odległym kącie stało ksero. Zaniosłam do niego kartki ze znakami, skopiowałam je, a kopie wetknęłam do kieszeni dżinsów. Potem opuściłam gabinet, kilka minut poświęcając na zamknięcie
zamka. Musiałam zadzwonić do Dany. Nie odbierała ani komórki, ani telefonu domowego. W książce telefonicznej znalazłam numer na posterunek w Lerwick, ale połączyło mnie tylko z jej automatyczną sekretarką. Kiedy zastanawiałam się nad kolejnymi krokami, zadzwonił telefon. Odebrałam i męski głos spytał o Richarda. – Mówi McGill. Proszę przekazać, że łódź syna została ściągnięta. Stoi w moim warsztacie. Muszę wiedzieć, co chce, żebym z nią teraz zrobił. Obiecałam, że przekażę wiadomość, i otrzymałam adres warsztatu. Odłożyłam słuchawkę, zanim sobie uzmysłowiłam, że tak naprawdę zajęcie się sprawą łódki należy do mnie. Była moja i Duncana. Moja i Duncana. Jak długo jeszcze będę mogła tak o nas mówić? Poczułam, że zbiera mi się na płacz. Nie teraz. Jeszcze nie miałam siły o tym myśleć. Mężczyzna z warsztatu nie mówił, czy chodzi o naprawę, czy o likwidację, a ja nie spytałam. Mogłam się przejechać i sprawdzić. Wszystko było lepsze od siedzenia w domu, gdzie nie miałam nic do roboty, za to mnóstwo czasu na myślenie. Jeszcze raz zadzwoniłam do Dany i na automatycznej sekretarce zostawiłam wiadomość o tym, że znalazłam nowe wyjaśnienia znaków runicznych, a także, że poznałam miejscową kobietę, która te znaki nazwała pismem trowów. Niepokojąc się, że nie zdążę przed zakończeniem nagrania, mówiąc o wiele za szybko, streściłam do słuchawki kilka opowieści o trowach i kunal trowach i zasugerowałam, żeby Dana przyjrzała się występującym na wyspach kultom religijnym w powiązaniu ze starymi legendami. Na tym zakończyłam, nie wspominając o Richardzie. Bardzo możliwe, że jego postępowanie wynikało jedynie z cholernego roztargnienia, zresztą czułam opór przed kapowaniem na własnego teścia. Pożyczyłam rower Elspeth, pojechałam do Uyeasound i odszukałam warsztat szkutniczy. Na miejscu jakiś ogorzały rudowłosy chłopak powiedział mi, że właściciel, pan McGill, wyszedł na pół godziny. Potem wpuścił mnie do hangaru, gdzie na drewnianych podporach znajdowało się kilka łodzi w różnym stadium naprawy lub budowy. Nasz „Laser” stał oparty o ścianę w rogu, w głębi. Miał
odłamany kawałek dziobu, lewa burta była mocno wgnieciona i porysowana. – To pani żaglówka? Kiwnęłam głową. Chłopak przestąpił z nogi na nogę, spojrzał na łódź, potem na mnie. – Robota pod ubezpieczenie, co? Spojrzałam na niego zdezorientowana. – Słucham? Obejrzał się na podwójne drzwi, jakby miał nadzieję, że ktoś przyjdzie mu z pomocą. Nikt nie przyszedł. – Będzie się pani ubiegać o zwrot ubezpieczenia? – wymamrotał. – Pewnie tak. A co? – Lepiej niech pani pogada z panem McGillem – rzucił i zrobił w tył zwrot. – Zaczekaj – zawołałam za nim. – O co chodzi z tym ubezpieczeniem? Rudy zatrzymał się, chwilę pomyślał, potem wrócił. – O to – zaczął, wciąż na mnie nie patrząc – że ja bym się o ten zwrot nie ubiegał. Mieliśmy ich ostatnio sporo. Wypadków z łodziami. Oni zawsze kogoś przysyłają. Prowadzą dochodzenie, rozumie pani, ludzie z towarzystwa ubezpieczeniowego. Chcą wiedzieć, co się stało naprawdę. – Nie bardzo rozumiem… Przecież złamał się maszt. Wtedy posłał mi to na wpół współczujące, na wpół rozbawione spojrzenie, jakim zwykle częstuje się kogoś, o kim wiemy, że nas okłamuje. I wiemy, że on wie, że to robi. A my wiemy, że ten ktoś wie, że my wiemy. Tylko że ja nie wiedziałam. Podeszłam do łodzi. Stała do góry dnem, ale w hangarze było dość miejsca, żeby ją obrócić, tak też zrobiłam. – Hej! – krzyknął chłopak. Popatrzyłam na kokpit. W miejscu masztu sterczał dwudziestocentymetrowy kikut. Brakowało też większości takielunku, ale część głównego żagla wciąż tam była.
Chłopak stał teraz tuż przy mnie. Pokazał na kikut po maszcie. – Zgłosi się pani po zwrot odszkodowania i wyląduje w sądzie – powiedział. – Nikt nie uwierzy, że ten maszt sam się złamał. Ktoś go podciął, prawie do połowy.
23
Wróciłam do miasta i wyjechałam na szosę B9084. Mdliło mnie od tego, czego się właśnie dowiedziałam. Nasz wypadek nie miał nic wspólnego z wypadkiem. Ktoś dokonał sabotażu. Przypomniała mi się kamizelka ratunkowa, której nie dało się napompować, i poczułam się jeszcze gorzej. Przy molo w Belmont musiałam czekać na przyjazd promu aż dziesięć minut. I przez cały ten czas zastanawiałam się, czy dobrze robię. Musiałam uciec z Unst i to była jedyna droga, jaką znałam. Ale oni domyślą się, dokąd uciekłam. Będą na mnie czekali po drugiej stronie. Prom wreszcie przypłynął. Cztery oczekujące auta wjechały, ja za nimi. Nadjechały jeszcze dwa samochody. Uważnie przyjrzałam się pasażerom, ale nikogo nie rozpoznałam. Gdy powietrze wypełniła gryząca woń ropy i gdy wycie silników zagłuszyło wszystkie inne dźwięki, zaczęło padać. Naciągnęłam kołnierz kurtki i pochyliwszy się, wbiłam oczy w Yell, pragnąc, by prom dotarł do celu jak najszybciej i zarazem obawiając się tej chwili. Miałam aż nadto czasu na rozmyślania podczas tej długiej, etapowej podróży powrotnej na główną wyspę. Ktoś chciał mojej śmierci. Nie musiałam pytać dlaczego. Odkopałam coś, co miało pozostać zakopane na wieki. Gdybym na tym poprzestała, gdybym pozwoliła prowadzić śledztwo policji, prawdopodobnie nic by mi teraz nie groziło. Ale sfrustrowana brakiem postępów, wiedziona ciekawością, wcale nie bezinteresowną, ingerowałam w dochodzenie raz za razem. Gdybym nie moje szperanie w kartotekach stomatologicznych, komu śniłoby się połączyć okaleczone zwłoki ze śmiercią na raka? Bez wykrycia tożsamości zbrodnia nie miała szans na rozwikłanie, ale za moją sprawą ktoś miał powód się bać. A teraz bałam się też ja. Od chwili opuszczenia warsztatu szkutniczego po moment dotarcia na główną wyspę moje myśli krążyły wyłącznie wokół mnie samej. Potem przypomniałam sobie o Danie. Zatrzymałam się i zaczęłam szukać komórki. Głowa pracowała mi jeszcze na tyle sprawnie, że potrafiłam wydedukować, iż nie mogę być jedyną, której coś grozi, że
Dana i ja musimy liczyć się z tym, że potencjalnych zabójców, czyhających na nasze życie, może być kilku. W gruncie rzeczy, im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej wydawało się to kwestią nie tego, kto jest w to zamieszany, ale raczej, kto nie jest. Po przyjęciu Melissy do szpitala wydarzyło się coś bardzo podejrzanego. Kenn Gifford twierdzi, że w tamtym czasie był w Nowej Zelandii, ale to nie zmienia faktu, że zarządzał szpitalem. Musiał o wszystkim wiedzieć, ale nie mógł działać sam. Dochodzenie prowadziła miejscowa policja: od samego początku Andy Dunn wychodził ze skóry, żeby pomniejszyć wagę morderstwa, żeby wieść o nim nie trafiła do mediów, skierował Danę w ślepe uliczki. Stephen Gair był przy śmierci żony, kazał ją skremować, tylko po to, żeby trzy lata później zidentyfikować w zwłokach leżących w kostnicy. A ktoś z Unst – jak właśnie odkryłam – podpiłował maszt w łodzi i zepsuł moją kamizelkę ratunkową. Właściwie ile osób było w to zamieszanych? Na pewno nie Dana. Dana była tak samo wytrwała i zdeterminowana jak ja. Jeśli ktoś chciał usunąć mnie z drogi, ona też była celem, musiałam ją ostrzec. Kłopot w tym, że nie miałam swojej komórki. Zostawiłam ją w domu rodziców Duncana. Uzmysłowiłam sobie, że nie rozmawiałam z Daną od poprzedniego dnia rano. Próbowałam złapać ją bez skutku wieczorem i powtórnie dziś z rana. Wcześniej mnie to nie niepokoiło, ale teraz zaczęło. Na głównej wyspie pojechałam do Mossbank, małego miasteczka na wschodnim wybrzeżu. Tam kupiłam bilet na ostatni autobus odjeżdżający za kwadrans. Kiedy składałam rower i pakowałam na półkę na bagaże, przez tylną szybę autobusu dostrzegłam wóz policyjny. Stał niecałe dwadzieścia metrów za autobusem i kierowca, z tego co widziałam, przyglądał się uważnie wsiadającym pasażerom. Autobus ruszył. Przez pierwsze kilometry nie mogłam się powstrzymać, żeby się co chwila nie oglądać, ale po wozie policyjnym nie było śladu. Po jakimś czasie trochę się rozluźniłam i poczułam, tymczasowo przynajmniej, bezpieczna. Nie wyobrażałam sobie, że nawet najbardziej zdeterminowany zabójca zaatakuje grupę wyspiarzy w publicznym autobusie tylko po to, żeby mnie dorwać. Mogłam odpocząć godzinę i zjeść kanapkę. Do momentu przyjazdu do Lerwick miałam
stworzony zarys planu. Po pierwsze, odszukać Danę. Musiałam jej opowiedzieć, czego się dowiedziałam, będąc na Unst i musiałam ją ostrzec. Po drugie, opuścić wyspy. Wpaść na krótko do domu, spakować trochę ubrań i ważne osobiste dokumenty i dostać się na lotnisko. Spędzić tam noc, jeśli to będzie konieczne, ale potem wsiąść w pierwszy samolot do Londynu, a następnie pociągiem pojechać do rodziców. Po trzecie, uzyskać poradę prawną na temat swojej sytuacji zawodowej. Gdybym się zwolniła z Franklin Stone – powołując się na nadmierny stres – jakie miałam szanse na przyzwoitą robotę gdzie indziej? Po czwarte… nie miałam niczego na „po czwarte”. Może znaleźć dobrego prawnika od rozwodów. Na dworzec autobusowy w Lerwick dotarliśmy tuż po czwartej. Wysiadłam i rozłożyłam rower. I znowu zauważyłam wóz policyjny, stał ukryty za innym autobusem. Nic z tym nie mogłam zrobić. Wskoczyłam na rower i ruszyłam w stronę domu Dany. Nie liczyłam zbytnio, że ją zastanę, ale, przy odrobinie szczęścia, mógł tam nadal stać mój samochód. Do chwili dotarcia do parkingu przed domem Dany szyję miałam obolałą od wielokrotnego oglądania się za siebie, ściskało mnie w piersi i kręciło mi się w głowie. Ale pocieszyła mnie świadomość, że Dana jest w domu. A przynajmniej był tam jej samochód. Mój własny wciąż stał w miejscu, w którym go zostawiłam, i – sprawdziłam to szybko – kluczyki nadal tkwiły w kieszeni mojej kurtki. Oparłam rower o auto i szybko pobiegłam przez parking, w dół po schodkach i po ścieżce. Zabębniłam w drzwi. Hałas rozniósł się echem wewnątrz domu, jakby był pusty. Przemknęło mi przez myśl, że być może już nigdy więcej nie zobaczę Dany. Znowu zaczęłam się dobijać. – Ma pani klucze? Odwróciłam się szybko. Nie słyszałam, żeby ktoś się zbliżał, ale Andy Dunn stał tuż za mną. Zbyt blisko. – Dobijam się do niej od dziesięciu minut – wyjaśnił. – Jeśli jest w domu, nie słyszy nas. Kiedy rozmawiała z nią pani ostatnio? Nie mogłam odpowiedzieć. Dał ku mnie krok i położył mi ręce na ramionach. Chciałam je strząsnąć, uciec, wskoczyć do samochodu, na rower, cokolwiek, ale nie
mogłam się poruszyć. – Pani Hamilton, dobrze się pani czuje? Potrzebuje pani usiąść? Poczułam, że trochę się rozluźniam. – Nie, nie, czuję się dobrze, dziękuję. Muszę się zobaczyć z Daną. Nie zapytał dlaczego. Opuścił ręce i spojrzał na szare drzwi wejściowe. Potem pochylił się, podniósł klapkę skrzynki na listy i zajrzał do środka. – To tak jak ja – mruknął. – Kiedy ostatnio z rozmawiała pani z nią? Chwilę sobie przypominałam. Dunn wyprostował się i spojrzał na mnie. Oczy miał osadzone bardzo głęboko, były matowobłękitne. Skóra wokół nich chropowata, poprzecinana zmarszczkami i gęsto nakrapiana piegami. Wyglądał, jakby cały życie spędził na dworze. – Tora! – rzucił ostro. – Wczoraj rano – powiedziałam. – Potem zostawiłam jej kilka wiadomości. – Proszę się odsunąć – rozkazał. Uczyniłam to i patrzyłam, jak się cofa, a potem szarżuje na drzwi z rozbiegu. Walnął w nie barkiem i drzwi, które jeszcze sekundę wcześniej wydawały się takie solidne, ustąpiły z łatwością pod siłą uderzenia i roztrzaskując się, wleciały do środka. – Niech tu pani zaczeka. – Zniknął wewnątrz domu. Znowu czułam, że tracę poczucie rzeczywistości. Stałam tam pięć, może sześć minut. Byłam świadoma otaczających mnie odgłosów: dzieci bawiących się gdzieś dalej w ogrodzie, promu wpływającego do portu, kroków inspektora Dunna szybko przeglądającego pokoje na dole; a także rytmicznego dudnienia, którego wtedy nie potrafiłam umiejscowić, ale teraz myślę, że musiało to być dudnienie mojego własnego pulsu. Dunn wbiegł na piętro. Usłyszałam trzaskanie drzwiami. Ciszę. Zaczęłam się modlić. Potem jego kroki dudniące na schodach. Dunn zeskoczył z ostatnich trzech stopni, przemierzył małą sień i popatrzył mi prosto w oczy. Twarz miał pobladłą, na skroniach błyszczały kropelki potu. Przez sekundę, może dłużej, tylko się we mnie wpatrywał. Nie pamiętam, żeby jego usta się poruszały, ale byłam pewna, że usłyszałam jego głos. Może pani teraz pójść na górę. Proszę zajrzeć do łazienki.
Weszłam do środka. Za sobą usłyszałam kliknięcie i trzaski krótkofalówki, a potem głos Dunna, lekko drżący, zdenerwowany. Zaczęłam się wspinać na schody, wiedząc, dokąd mam iść i co tam znajdę. Rozległ się szum radia, potem znowu głos Dunna. Szłam dalej. – Hej! – krzyknął Dunn, a potem usłyszałam, że wbiega do domu. Dotarłam na szczyt schodów i pchnęłam drzwi prowadzące do łazienki. Kroki wbiegające po schodach. Ciężki oddech. Dunn stał za mną, jego ręce znowu na moich ramionach. – Co pani robi? – spytał łagodnie. – Proszę zejść na dół. Chciałam wejść do łazienki, ale mnie zatrzymał. – Musi pani zejść na dół. – Muszę sprawdzić oznaki życia. Chyba uznał, że mówię sensownie, bo puścił mnie. Weszłam do łazienki i pochyliłam się nad wanną. Uniosłam lewą rękę Dany. Była blada i szczupła, jak ręka dziecka, a krew nie wyciekała już z siedmiocentymetrowego rozcięcia na nadgarstku. Skóra była zimna, ale gładka, tak gładka, jak gładkie jest wgłębienie u podstawy kręgosłupa dziecka. Wiedziałam, że nie wyczuję pulsu. Delikatnie odłożyłam rękę i dotknęłam szyi. Nic tam nie znalazłam. Nic, co mogło dawać choćby najmniejszą iskierkę nadziei. Wystarczyło mi, że widziałam twarz, chociaż nawet nie musiałam jej widzieć. Wiedziałam. Od chwili, gdy zaczęłam bębnić w drzwi i w odpowiedzi usłyszałam ciszę, wiedziałam. Inspektor Dunn znowu mnie trzymał, a mnie robiło się szaro przed oczami. Już nie odróżniałam kafelków na ścianach, parapetu pod oknem i stojących na nim szklanych figurek morskich żyjątek ani drzwi. Widziałam tylko białą wannę, Danę, niczym piękny posąg, i krew.
24 Kiedy odzyskałam przytomność, moją pierwszą myślą było, że nadal jestem u Dany i inspektor Dunn pochyla się nade mną. Potem dotarło do mnie, że oczy są szare, a nie niebieskie i że w matowych blond włosach nie ma cienia imbiru. – Która jest? – zdołałam wydusić. Gifford spojrzał na zegarek. – Dwadzieścia po ósmej – rzekł. – Co mi podałeś? – Diazepam – odpowiedział. – Kiedy cię przywieźli, byłaś nieźle nakręcona. Przez chwilę się o ciebie bałem. – Diazepam to średniej mocy lek uspokajający. Jeśli mówił prawdę, kilka godzin będę otępiała, ale poza tym powinnam czuć się normalnie. Okej. Postanowiłam to przetestować, siadając. Ciężej niż sądziłam. – Spokojnie. – Pociągnął rączkę, która ustawia szpitalne łóżko do pozycji siedzącej. Potem ujął mój nadgarstek. Spojrzałam na niego z przestrachem, ale był cały, bez skazy. Gifford trzymał go przez pół minuty i sprawdzał puls. Potem zmierzył mi ciśnienie, poświecił latarką w oczy i kazał policzyć podniesione palce. Zaczekałam, aż skończy i ogłosi, że wszystko ze mną w porządku; na skraju wyczerpania nerwowego, ale zasadniczo jeszcze przy zdrowych zmysłach. – Gdzie ona jest? – spytałam. Minę miał zakłopotaną. – Cóż, myślę, że na dole. Tora, obiecaj mi, że nie… – Obiecuję – przerwałam mu i naprawdę tak myślałam. Nie miałam żadnego zamiaru szukać Dany. Dana odeszła; do miejsca, do którego nie byłam jeszcze gotowa za nią się udać. – Strasznie mi przykro – mruknął Gifford. Nie odpowiedziałam. – Myślę, że tak naprawdę nigdy nie wiemy, co się dzieje w czyjeś głowie. – Nie, chyba nie wiemy. – Od dawna żyła w dużym stresie. I od dawna była nieszczęśliwa.
– Wiem. Chciałabym tylko… – Nie mogłaś nic zrobić. Kiedy samobójcy są zdeterminowani, nic ich nie powstrzyma. Przecież wiesz. Kiwnęłam głową. Wiedziałam. – Rozmawiałem z Duncanem. Wraca, ale samolot ma dopiero jutro rano. Popatrzyłam na niego. – Chciałabym… Chyba na kilka dni pojadę do rodziców. Myślisz, że mogę? Ponownie wziął mnie za rękę. – Ależ oczywiście – zapewnił. – Chciał z tobą rozmawiać inspektor Dunn. Powiedziałem, żeby zaczekał do rana. Zatrzymuję cię tu na noc. Znów kiwnęłam głową. – Dzięki. Gifford opuścił łóżko na płask, a ja zamknęłam oczy. Ludzie zwykle nie darzą mnie ciepłymi uczuciami. Nie wiem dlaczego, chociaż, Bóg mi świadkiem, wielokrotnie zadawałam sobie to pytanie. Właściwie co takiego we mnie jest, co ich tak odstręcza? Nie potrafię tego rozgryźć i nikt inny nie pomógł mi nigdy rozwikłać tej zagadki. Wiem tylko, że nigdy nie było mi łatwo nawiązywać przyjaźni ani ich utrzymać. Pamiętam jedno wydarzenie z podstawówki: moja klasa była strasznie rozbrykana i nauczycielka, pani Williams, postraszyła, że najbardziej rozrabiający uczeń zostanie posadzony w oddzielnej ławce na froncie klasy. Kiepsko się tamtego dnia czułam, miałam dosyć gadania i poszturchiwań pięciu innych uczniów przy moim stoliku, podniosłam rękę i poprosiłam o przesadzenie. Chodziło mi o przesadzenie do tej oddzielnej ławki, ale pani Williams źle mnie zrozumiała, myślała, że chciałam się przesiąść do innego stolika. Spytała, do którego, a ja, zaskoczona, że mam wybór, rozejrzałam się. Jeden z chłopców krzyknął przez klasę, żebym usiadła przy jego ławce. Potem to samo zaczęli wykrzykiwać pozostali uczniowie. W którąkolwiek stronę spojrzałam, wszędzie dzieciaki błagały, żebym usiadła przy ich stoliku. Przypuszczam, że wszystkich ogarnęła chęć rywalizacji; wątpię, żeby chodziło o szczerą sympatię do mnie, ale wtedy
nie mogłam tego wiedzieć. Przez kilka minut pławiłam się w jazgocie, zanim wybrałam nowe miejsce i zostałam entuzjastycznie przywitana przez kolegów przy nowym stoliku. Incydent zapadł mi w pamięci, bo to był jedyny raz, gdy czułam się doceniona przez otoczenie. Jedyny raz, gdy czułam, że jestem lubiana. W liceum zawsze lądowałam w układzie, w którym robiłam za dodatek w trójkącie. Zaczynałam się z kimś przyjaźnić i gdzieś po drodze pojawiał się ktoś jeszcze, więc nasza dwójka zamieniała się w trójkę. Powoli, lecz wytrwale intruz spędzał z nami coraz więcej czasu, aż w końcu nie mogłam nie zauważyć, że ta druga częściej widywała się z moją przyjaciółką niż ja. Działo się tak raz za razem, aż ostatecznie nie wiedziałam, jak to jest mieć przyjaciółkę tylko dla siebie. Nauczyłam się więc nie oczekiwać zbyt wiele od innych kobiet. Na studiach nie nawiązywałam szczególnie bliskich kontaktów z nikim. Nie byłam kujonem, nie spędzałam każdego wieczoru na nauce i nikt nie mógłby mnie nazwać samotnicą. Ale nie miałam tego kogoś wyjątkowego, przyjaciółki, z którą absolutnie musisz porozmawiać co kilka dni, która nakarmi cię czekoladą i będzie ci współczuła, gdy masz złamane serce, o której wiesz, że będzie druhną na twoim ślubie i matką chrzestną twojego pierworodnego. Wystraszyły mnie głosy na zewnątrz. Przyszykowałam się, żeby udać, że śpię. – Przynajmniej jest pod ręką, w razie gdyby była potrzebna – odezwała się jakaś kobieta. Po sekundzie rozpoznałam, że to jedna ze studentek. – Raczej damy radę same – odparła druga kobieta; wydawało mi się, że Jenny. – Dawno nie widziałam zdrowszego wysypu noworodków. To pewnie coś w wodzie tej wiosny. Położne odeszły, a ja z powrotem osunęłam się w samoużalanie. Mogę na swoją obronę powiedzieć jedno, nigdy nie bywam nachalna. W kontaktach z koleżankami rzadko przejmuję inicjatywę, zawsze czekam na ich telefon, na to, że ta druga strona zaproponuje spotkanie. Nigdy się nie skarżę, gdy temperatura przyjaźni zaczyna spadać, nigdy nie narzekam, gdy skrzynka z wiadomościami długo pozostaje pusta, kiedy widzę koleżanki na wypadach, na które nie
zostałam zaproszona. Akceptuję to jako normę, tłumię samotność i odstawiam na półkę z całą resztą. Tłem tych gwałtownych wewnętrznych tyrad było to, że z Daną cały ten proces rozpoczynał się od nowa. Dana, której zbytnio nie lubiłam, stawała się kimś, komu ufałam bez granic. Nawet więcej, zaczynałam lubić z nią przebywać. Stopniowo, w trakcie minionych dziesięciu dni, zaczęłam widzieć w niej kandydatkę na przyjaciółkę. Aż w którymś momencie dnia, gdy ja ganiałam po wyspach jak spanikowany królik, położyła się w wannie i już w niej została, w kąpieli z własnej krwi. Otworzyłam oczy. Dzięki Bogu za plotkujące położne. Wreszcie sobie uzmysłowiłam, co mnie tak dręczy od tego momentu w gabinecie Richarda, kiedy dowiedziałam się, że jeden ze znaków na ciele Melissy oznacza żniwa. Wiedziałam, czego mam szukać. Leżałam w pokoju służbowym sąsiadującym z jednym z moich oddziałów. Odszukałam swoje ciuchy i szybko się ubrałam. Dochodziła dziewiąta wieczorem, w szpitalu robiło się coraz spokojniej. Zerknęłam na kartę przy łóżku. Nie przepisano mi żadnych lekarstw do podania w nocy; przy odrobinie szczęścia nikt do rana nie zauważy mojej nieobecności. Otworzyłam drzwi. Trzy ze stojących na korytarzu łóżek były zajęte. Jedna z kobiet karmiła. Pozostałe dwie chyba spały, ich maleńkie pociechy cicho posapywały w przezroczystych łóżeczkach. Niezauważona, wolno przeszłam do wyjścia i na korytarz. Potrzebowałam komputera, ale nie mogłam ryzykować i iść do siebie. W gabinecie, dwa pomieszczenia za moim, włączyłam lampkę i uruchomiłam komputer. Moje hasło wciąż działało, po kilku minutach byłam w systemie. „Wysyp” – tego słowa użyła Jenny i to ono zwróciło moją uwagę, gdy leżałam w służbówce i rozmyślałam o przyjaźni. Szukałam wysypu.
25
W gabinecie Richarda znalazłam interpretacje znaków runicznych wyciętych na zwłokach Melissy. Wreszcie coś mi mówiły. Ale jeden z nich wciąż nie miał sensu. Rozumiałam, skąd (nazwijmy go – artysta?) wychodził z „płodnością” i „ofiarą”. Ale „żniwa”? W medycznych kręgach używamy zwrotu „żniwa”, gdy mówimy o organach usuniętych do transplantacji, dlatego przypuszczałam, że może chodzi o usunięte serce. No, ale serio, jakie jest prawdopodobieństwo, że starożytny kult posługiwał się slangiem współczesnej medycyny? Im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej skłaniałam się ku przekonaniu, że określenie „żniwa” odnosi się nie do serca, a do dziecka. Co prostą drogą doprowadziło mnie do kolejnego kluczowego pytania. Ogólnie, jak często używa się słowa „żniwa” w odniesieniu do jednej rzeczy? Zwykle chodzi o liczbę mnogą, o urodzajność i obfitość. A wiedziałam już, że w 2004 roku, wtedy gdy ponoć zmarła Melissa, przedwcześnie zakończyła życie co najmniej jeszcze jedna kobieta. Kirsten Hawick, potrącona przez ciężarówkę podczas jazdy konnej, była mniej więcej w wieku Melissy i trochę ją przypominała z wyglądu. Oprócz tego obrączka ślubna, prawdopodobnie należąca do Kirsten, została znaleziona na moim polu. Tak naprawdę nigdy nie uznałam tego za przypadkowy zbieg okoliczności. Melissa nie zmarła i nie została skremowana w 2004; jej zwłoki, które wciąż leżą w kostnicy, były tego niezbitym dowodem. Chociaż nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak to zostało przeprowadzone, jej wcześniejszy zgon został upozorowany; czy to samo spotkało Kirsten i może jeszcze inne kobiety? Czy gdzieś tam na odnalezienie czeka więcej zwłok? Przede wszystkim musiałam sprawdzić, ile zgonów osób płci żeńskiej zostało zarejestrowanych w 2004 roku. Odszukałam w Internecie stronę Urzędu Stanu Cywilnego Szetlandów. Nie była najłatwiejsza do nawigowania, ale trochę szperania i miałam to: prostą tabelę z wykazem zgonów na Szetlandach pogrupowanych w pięcioletnie odcinki czasowe, między rokiem 1983 a 2007.
W 2004, wtedy gdy zarejestrowano zgon Melissy i Kirsten, na wyspach zmarło sto sześć kobiet. Większość z nich, jak zresztą można było przypuszczać, wiekowo klasyfikowała się do grupy osób starszych, sześćdziesiąt pięć plus. Poniżej tego wieku, na przeciwnym krańcu skali, oczywiście znajdowało się o wiele mniej przypadków zejść. W tym akurat roku nie zmarła żadna kobieta w przedziale od zera do lat dziewiętnastu. Ale w przedziale dwadzieścia–dwadzieścia cztery zmarło ich pięć. W przedziale dwadzieścia pięć–trzydzieści – trzy, i w następnym: trzydzieści–trzydzieści cztery – cztery. W sumie w jednym roku zmarło dwanaście młodych kobiet. Jak dla mnie ta liczba wydawała się dość spora. Sprawdziłam rok 2005. Z korespondujących przedziałów zmarło tylko sześć kobiet. W 2006 takich zgonów było jedynie cztery. Rok 2006 był ostatnim, w którym zbierano dane statystyczne, cofnęłam się więc w czasie. W 2003 w interesujących mnie przedziałach wiekowych zmarły dwie kobiety. Rok 2002 był wyjątkowo pomyślny dla młodych kobiet, bo nie zmarła żadna. Ale już w 2001 zanotowano aż jedenaście takich zgonów. Cofnęłam się jeszcze dalej. W 2000 było tylko sześć, w 1999 zaledwie dwa, ale w 1998 aż dziesięć. W 1997 skromne dwa przypadki, podobnie w 1996, ale – dacie wiarę – w 1995 aż osiem kobiet zmarło przedwcześnie. Przejrzałam tabelę aż do samego początku, czyli do roku 1983. Nie jestem statystykiem, ale nawet ja dostrzegałam wyłaniający się schemat. Co każde trzy lata pojawiał się nieznaczny, widoczny jednak wzrost śmiertelności młodych kobiet. Tylko, co to, do diaska, oznacza, i co istotniejsze, dlaczego nikt wcześniej nie zwrócił na to uwagi? Ponownie zajrzałam do kolumny podsumowań, chciałam się przekonać, czy wzrost współczynnika śmiertelności jest tam jakoś odzwierciedlony. Całkowita roczna liczba zgonów kobiet na Szetlandach mieściła się w dość szerokim zakresie od osiemdziesięciu sześciu w roku 2003 do stu pięćdziesięciu czterech w 1997. Poświęciłam temu sporo czasu, nie znalazłam jednak nigdzie zauważalnego trzyletniego schematu; rozpiętość zgonów, różnice w liczbach wydawały się zupełnie przypadkowe. Cokolwiek się działo w trzech grupach wiekowych
reprezentujących młode kobiety, ginęło to w wynikach statystyk ogólnych. Kiedy się do tego dodało zgony mężczyzn, szansa, by ktoś zwrócił uwagę na to, co mnie rzuciło się w oczy, równała się prawie zeru. Co mogło wyjaśniać, dlaczego żaden z dociekliwych statystyków z Urzędu Stanu Cywilnego nie dostrzegł tej anomalii. Patrząc przez pryzmat całości populacji Szetlandów, widziałam że nie działo się nic złego; a zważywszy, że współczynnik śmiertelności na Szetlandach jest w istocie niższy niż w pozostałej części Szkocji, nie istniał żaden powód, żeby ktoś baczniej przyglądał się cyferkom. Liczbowo anomalie były po prostu zbyt małe, żeby mogły rzucić się w oczy w innych przypadkach niż tylko podczas bardzo zawężonych poszukiwań. Wyprostowałam się i zaczęłam zastanawiać. Szukałam jednego wysypu; znalazłam siedem. Co najmniej siedem lat, w których współczynnik śmiertelności kobiet podskoczył sporo ponad normę. Gdyby te liczby pokazać komuś z policji, na pewno wystarczyłoby to, żeby ich przekonać, że dzieje się coś dziwnego. Niestety nie miałam najmniejszego pojęcia, do kogo mogłabym się zwrócić. Nie zakładałam, że cała policja z tych terenów jest skorumpowana, ale bez Dany, skąd miałam wiedzieć, komu można zaufać, a komu nie? Co ważniejsze, jeśli niektóre z tych zgonów były podejrzane (lub – niczego nie sugerując – jeśli w ogóle do nich nie doszło), jakim cudem jacyś prominentni pracownicy szpitala mieliby nie być w to zamieszani? Czy mogłam liczyć tutaj na czyjekolwiek wsparcie? Uznałam, że muszę poznać więcej szczegółów. Kim były te zmarłe kobiety? Jak zmarły? Postanowiłam zacząć od 2004 roku, tego, w którym rzekomo zmarła Melissa. Zamknęłam przeglądarkę, weszłam do bazy danych szpitala i kliknęłam dane ze wskaźnikami śmiertelności na 2004 rok. Tego roku zmarło ogółem sto sześć kobiet, z czego mnie interesowało tylko dwanaście. Zapowiadało się, że to zajmie sporo czasu, a wciąż czułam się otępiała po środkach uspokajających, które zaaplikował mi Gifford. Na szczęście lista zgonów zawierała nazwiska i daty urodzenia. To trwało jakieś pół godziny – za każdym razem, gdy usłyszałam hałas na korytarzu, niemal wyskakiwałam ze skóry – w końcu jednak miałam
swoją listę dwunastu kobiet, w wieku pomiędzy dwadzieścia lat a trzydzieści cztery, które zmarły w tamtym roku. W notesie znalezionym na biurku spisałam ich nazwiska, wiek i przyczynę śmierci. Melissa Gair – 32 – rak piersi Kirsten Hawick – 29 – wypadek na drodze Heather Paterson – 28 – samobójstwo Kate Innes – 23 – rak piersi Jacqueline Ross – 33 – rzucawka poporodowa Rachel Gibb – 21 – wypadek samochodowy Joanna Buchan – 24 – utonięcie Vivian Elrick – 27 – samobójstwo Olivia Birnie – 33 – choroba serca Laura Pendry – 27 – rak szyjki macicy Caitlin Corrigan – 22 – utonięcie Phoebe Jones – 20 – samobójstwo Przyglądałam się liście pięć, dziesięć minut, szukając czegokolwiek, co odbiega od normy. I nic, poza tym, że tych zgonów wydawało się zbyt wiele. Przyczyny śmierci wyglądały wiarygodnie. Młode kobiety umierają zwykle albo na skutek wypadku, albo w wyniku rozmyślnego samookaleczenia. Oprócz tego można się jeszcze spodziewać kilku przypadków chorób serca i okazjonalnie problemów związanych z porodem. Zajrzałam do mojej pierwszej listy, tej, którą wydrukowałam ze strony Urzędu Stanu Cywilnego. Z pobieżnych wyliczeń wyszło mi, że po usunięciu z równania lat kryzysowych, średnia zgonów młodych kobiet na Szetlandach wynosiła rocznie 3,1. Biorąc pod uwagę tylko lata kryzysowe, średnia wzrastała aż do dziesięciu. Co trzy lata umierało sześć do siedmiu kobiet więcej niż zwykle. Czy upozorowanie takiej liczby zgonów jest w ogóle możliwe; sprawienie, żeby kobiety wyparowały, przetrzymanie ich przy życiu jeszcze przez rok, zanim zostaną zamordowane tak brutalnie jak Melissa? I – pytanie zasadnicze – czy podobnie jak ona, krótko przed śmiercią rodziły? Powróciłam do listy dwunastki kobiet zmarłych w 2004. Melissa i
Kirsten nie zmarły śmiercią naturalną, o tym byłam przekonana. Ale które z pozostałych podzieliły ich los? Vivian? Phoebe? Kate? Które z tych kobiet porwano, więziono przez rok, które z nich rodziły w samotności, przerażone? O co pod koniec bały się najbardziej – o siebie czy o to, co się stanie z ich dziećmi? Żniwa z dzieci? W końcu to powiedziałam. Musiało mi to krążyć w tyle głowy już od sekcji zwłok, kiedy się dowiedzieliśmy, że moja pani z torfu urodziła dziecko. Co się z nim stało? – natychmiast zapytałam wtedy samą siebie. W gabinecie Richarda, gdy przeczytałam, że znaczenie jednego z runów to „żniwa”, prawie do tego doszłam, ale to przypadkowa uwaga Jenny o wysypie pchnęła mnie ostatecznie we właściwym kierunku. Okej, myśl, Toro, myśl. Jeśli te kobiety porywano, to musiały być gdzieś przetrzymywane; w jakimś ustronnym miejscu, na uboczu, ale gdzieś w okolicy. Zakopano je tutaj – na moim podwórku, na litość boską – na pewno więc nie mogły opuścić wysp. To musiało być gdzieś, gdzie jest jakiś szpital, gdzie można bezpiecznie urodzić. Jezu! To przecież oczywiste. Znowu zaczęłam stukać w klawiaturę i przywołałam strony położnicze i ginekologiczne. Już raz stworzyłam tę listę, w dzień po znalezieniu Melissy: dane dotyczące wszystkich porodów na wyspach między marcem i sierpniem 2005 roku – czas, kiedy prawdopodobnie urodziło się dziecko Melissy. Wydrukowałam listę i siedziałam i patrzyłam na nią, odświeżając sobie pamięć. Sto czterdzieści porodów. Dana mówiła, że większość tych kobiet została sprawdzona, okazało się, że żyją i mają się dobrze, ale ja wiedziałam już, że mam do czynienia ze sprytnymi, imponująco przebiegłymi ludźmi. Jeśli potrafisz upozorować śmierć w nowoczesnym szpitalu, znaczy, że potrafisz sfałszować prawie wszystko. Przejrzałam listę do samego dołu, zaznaczając po drodze wpisy. Wkrótce każde narodziny, do których doszło na Tronal, były podświetlone na żółto. Szukałam sześciu lub siedmiu; znalazłam cztery. Zbyt mało, żeby formułować ostateczne tezy; a jednak Tronal było idealnym miejscem: ustronne na tyle, że zapewnia prywatność, ale dostępne dla każdego, kto ma łódź i radzi sobie z utrudnioną nawigacją.
Mieli tam infrastrukturę porodową i własnego rezydującego położnika. Z zamierającym sercem uzmysłowiłam sobie też, że w zasięgu ręki mieli również wykwalifikowanego anestezjologa. O Chryste! Mój teść miał coś wspólnego z porodówką na Tronal. Musiał mieć; to tam codziennie jeździł. Przypomniałam sobie, co mówił Stephen Renney o tym, że Melissę przed śmiercią naszpikowano środkami usypiającymi, i zrobiło mi się niedobrze. Richard był ordynatorem we Franklin Stone, zanim przekazał pałeczkę swojemu protegowanemu, Kennowi Giffordowi. Jeśli w tym szpitalu pozorowano zgony, to ordynatorzy byli idealnie umocowani, żeby to nadzorować. Nagle byłam pewna, że Richard był w to zamieszany. Kenn prawdopodobnie też. I obie, Dana i ja, miałyśmy wątpliwości co do Andy’ego Dunna. Któryś z nich obserwował, jak z Duncanem odpływam łodzią. Był przekonany, że nie przeżyję tej wyprawy. Uknuli spisek, żeby mnie zabić. I będą próbowali aż do skutku. Wpatrywałam się w kartki na biurku, ale migotanie ekranu zmusiło mnie, żeby podnieść oczy. WYKONANO NIEDOZWOLONĄ OPERACJĘ, SYSTEM ZOSTANIE ZAMKNIĘTY Potem ekran opustoszał. Widywałam już tę wiadomość wcześniej. To mogło nic nie znaczyć. Zresztą nie miałam już czasu. Wyłączyłam komputer, zebrałam kartki i ściągnęłam kurtkę z oparcia fotela. Kartki wepchnęłam do kieszeni. Zgasiłam lampkę na biurku i podeszłam do drzwi. Stałam w ciemności i nasłuchiwałam. Wyławiałam zwyczajne szpitalne odgłosy, ale wszystkie dopływały z oddali. Na korytarzu przed gabinetem nie było wykładziny, miałam pewność, że słyszałabym, gdyby ktoś nadchodził. Zaryzykowałam – otworzyłam drzwi i szybko spojrzałam w lewo, w prawo. Drzwi do mojego gabinetu były otwarte, musiałam obok niego przejść, żeby dotrzeć do wyjścia. Nie miałam po co dłużej się tu kręcić. Dziękowałam opatrzności, że jestem w butach sportowych i mogę poruszać się względnie cicho. Chyłkiem przemknęłam obok drzwi swojego gabinetu; przez drzwi wahadłowe na końcu korytarza wyszłam na klatkę schodową i zbiegłam na dół. Modląc
się, żebym nie wpadła na kogoś znajomego, przeszłam przez SOR; nie lubiłam tędy chodzić, bo to zawsze najbardziej zatłoczona część szpitala, ale to najkrótsza droga do wyjścia. Na parkingu przystanęłam, żeby się zastanowić. Dochodziła dziesiąta wieczorem, a ja potrzebowałam środka transportu. Jakimś sposobem musiałam dostać się do domu Dany po swój samochód. Ruszyłam przez parking, ale nagle się zatrzymałam. I prawie roześmiałam. Moje auto stało na miejscu zarezerwowanym dla personelu szpitalnego. Kluczyki wciąż były w kieszeni mojej kurtki. Rower Elspeth ktoś wpakował do tyłu. O tej porze już nie dałabym rady opuścić wyspy, ale ta część planu i tak się zmieniła. Nigdzie się nie wybierałam. Trzeba odkryć kolejne rzeczy i – priorytet na rano – przekazać informacje ludziom, którym mogę zaufać. Musiałam jakoś odszukać Helen. Helen Dany. Była wysokiej rangi detektywem śledczym w Dundee. Jeśli Dana jej ufała, mnie to wystarczało. Po pierwsze potrzebowałam jakichś ubrań i śpiwora, w razie gdyby skończyło się na tym, że noc spędzę w samochodzie. Zaparkowałam go kilkaset metrów od domu, za garażami. Potem wyciągnęłam rower i w zapadającym mroku popedałowałam w górę wzgórza. Obeszłam dom raz, zaglądając we wszystkie okna na parterze, wyglądało na to, że jest pusty. Tak cicho, jak tylko mogłam, otworzyłam drzwi kluczem i wśliznęłam się do środka. Poczta zaszeleściła na posadzce z kafli. Zamknęłam drzwi i nastawiłam uszu. Nic. Byłam raczej pewna, że w domu nikogo nie ma, ale mimo wszystko czułam się podenerwowana. Wbiegłam na górę, znalazłam jakąś torbę i wrzuciłam do niej kilka ciuchów. Śpiwór trzymałam na górnej półce w szafie. Na wszelki wypadek wepchnęłam też poduszkę z łóżka. Biżuteria, ta odrobina, jaką miałam, również trafiła do torby. Na końcu odszukałam stary pistolet dziadka do usypiania koni i wetknęłam go pod ubrania. Gdy stałam w drzwiach naszej sypialni, dotarło do mnie, że mogę już nigdy więcej nie zobaczyć tego pokoju, tego domu. Uprzejmość nakazywała, żeby przynajmniej zostawić wiadomość. Na komodzie stała nasza fotografia ślubna. Duncan, wysoki i elegancko ubrany, całuje mnie w dłoń przed wejściem do kościoła. Ja w
kremowej koronkowej sukience – choć raz w życiu wyglądałam kobieco. Uwielbiałam to zdjęcie. Podniosłam je, rzuciłam na podłogę i mocno nadepnęłam. Szkło roztrzaskało się, drewniana ramka pękła w rogu. To powinno wystarczyć za całą wiadomość. Zeszłam z bagażami do holu, nie bardzo pewna, jak poradzę sobie z tym całym balastem. W automatycznej sekretarce migało światełko. Pięć wiadomości. Mogły być ważne. Wcisnęłam przycisk odtwarzania: „Tora, tu Richard. Jest wtorek i właśnie mija południe. Razem z Elspeth bardzo się o ciebie niepokoimy. Proszę oddzwoń”. Tak, jasne, niepokoicie się. Wcisnęłam przycisk „usuń”. „Tor, to ja. Co się dzieje? Cały dzień próbuję cię złapać na komórce. Oddzwoń, proszę”. Usuń. „Toro, słuchaj… to wcale nie jest zabawne. Wszyscy się o ciebie martwią. Daj tylko znać, że wszystko w porządku… Teraz trudno mi się stąd wyrwać. Jezu, Tora, oddzwoń, błagam”. Usuń. „To znowu ja. Właśnie usłyszałem o Danie. Tak mi przykro, skarbie. Wracam jutro rano. Możesz oddzwonić? Proszę. Tylko, żebym wiedział, że nic ci nie jest, dobrze?… Kocham cię”. Cóż, nazwijcie mnie sentymentalną idiotką, ale tej wiadomości nie mogłam usunąć. Przewinęłam taśmę na ostatnią. Nowy głos. „Tora, to nie jest dobry pomysł. Musisz wrócić do szpitala. Mam nadzieję, że nie prowadzisz. Daj mi znać, gdzie jesteś, to po ciebie przyjadę”. Twoje niedoczekanie. Wcisnęłam „usuń”. Ale byłam zaniepokojona. Jeśli Kenn powiedział policji, że prowadzę i że jestem pod wpływem środków uspokajających, mogłam się spodziewać, że zgarną mnie, zaraz jak tylko ruszę spod domu. Zaniosłam bagaże do drzwi i pochyliłam się, żeby podnieść pocztę. Zamierzałam zostawić ją na stoliku do kawy, ale moją uwagę przykuła jedna z kopert. Liliowa, z odręcznie napisanym moim imieniem. Znaczka nie było, w środku wyczułam coś ciężkiego i twardego. Otworzyłam kopertę, wyjęłam z niej złoty kluczyk i przeczytałam krótką wiadomość, pierwszą, jaką otrzymałam zza grobu.
26
Jakoś udało mi się zjechać z bagażami na rowerze do miejsca, gdzie zostawiłam samochód. Upchnęłam torby i rower z tyłu i uruchomiłam silnik. Sądzę, że całe to pakowanie byłoby skomplikowane, nawet gdybym nie płakała. Akurat gdy ruszałam, zaczęło padać. Nie mogłam przestać płakać. Dziękowałam Bogu, że nie jest zupełnie ciemno, bo musiałam jechać szybko. Będą mnie szukali na tej drodze. Kiedy dotrę na obrzeża Lerwick, będzie mi się łatwiej ukryć. Nigdy nie zgadną, dokąd pojechałam. Toro (pisała Dana w liście) Właśnie rozmawiałam z Twoją teściową. Zawsze jest taka? Twoja wiadomość była bardzo pomocna. Wszystko zaczyna układać się w całość. Zakładam, że wracasz. Nie zostawaj w domu sama. Przyjedź do mnie. Wejdź i zaczekaj, aż wrócę. Martwię się o Ciebie! Skontaktuj się ze mną jak najszybciej, proszę. Dana W górnym rogu napisała zarówno datę, jak i godzinę. Dwunasta w południe tego dnia. Zdałam sobie sprawę, że to będzie kluczowe przy ustalaniu czasu zgonu i że powinnam natychmiast przekazać wiadomość policji. Znając swoje szczęście, domyślałam się, że będę miała ku temu okazję w ciągu kilku następnych minut. Ale w trakcie tej krótkiej jazdy powrotnej do Lerwick nie zatrzymał mnie żaden patrol. Kiedy zjechałam z głównej drogi, poczułam się trochę bezpieczniej. Wkrótce dotarłam do Lanes. Wyminęłam parking Dany i pojechałam do następnego. Drzwi frontowe były naprawione – szybko się uwinęliście, chłopaki – ale klucz nadal pasował. W holu panowały cisza i bezruch. Stałam tam dłużą chwilę. Gdy tak nasłuchiwałam, zdałam sobie sprawę, że w domu wcale nie jest cicho. W domach nigdy nie jest cicho. Słyszałam lekkie bulgotanie podgrzewanej wody w kaloryferach; delikatny szum sprzętu elektrycznego; nawet tykanie zegara. Nic, co
wysłałoby mój już i tak przyspieszony puls na orbitę. Miałam ze sobą latarkę. Włączyłam ją i przez hol ruszyłam do kuchni. Była nieskazitelnie czysta. Posadzka wyglądała tak, jakby ktoś ją świeżo zmył, stal nierdzewna wokół zlewu błyszczała. Bez większego zastanowienia – może z głodu działałam podświadomie – podeszłam do lodówki. Dana zrobiła zakupy. W koszyku sałata. Na półce duża miska z brzoskwiniami, na innej kilka rodzajów serów. Cała masa naturalnych jogurtów. W drzwiczkach dwa litry chudego mleka, litr soku żurawinowego i butelka dobrego białego wina. Nad nimi rząd organicznych jajek. Żadnego mięsa ani ryb. Dana była wegetarianką. Pomyślałam, że mogłabym coś zjeść, ale wiedziałam, że niczego bym nie przełknęła. Zamknęłam lodówkę i wyszłam z kuchni. Musiałam pójść na górę. Odtwarzałam swój ostatni pobyt w tym domu, myśląc, jak my wszyscy w takich okolicznościach, gdybym tylko… Gdybym tylko nie spanikowała na Unst; gdybym tylko wróciła do domu Richarda i Elspeth i wykradała samochód zamiast roweru, dotarłabym na główną wyspę w kilka godzin, mogłabym tu być, zanim Dana… Drzwi do łazienki były zamknięte. Naciągnęłam rękaw kurtki na dłoń i je otworzyłam. Potem poświeciłam dokoła latarką. Ani jednej plamy. Wanna wyszorowana. Pamiętałam małe różowe rozbryzgi na glazurze. Zniknęły. Kafelki na posadzce czyste, ale o ile sobie przypominałam, były czyste też wcześniej. Dana – zawsze schludna, za życia i po śmierci. Wycofałam się, zamknęłam drzwi. Nie miałam czego tam szukać. Minęłam sypialnię Dany. Szłam do gościnnej, gdzie miałam okazję się przespać kilka dni wcześniej, a która służyła też Danie za gabinet. Biurko praktycznie puste. Wiedziałam, że notatki z dochodzenia trzymała w jasnoniebieskim segregatorze, ale w pokoju nigdzie go nie zauważyłam. Wysunęłam szufladę biurka i przeliczyłam teczki. Dwadzieścia, każda z doczepioną żółtą kartką podpisaną długopisem z fioletowym atramentem: „Dom”, „Samochód”, „Inwestycje”, „Emerytura”, „Podróże”, „Ubezpieczenie”… i tak dalej.
Zasunęłam szufladę. Prawdopodobnie marnowałam czas. Wszystko, co wiązało się z dochodzeniem, na pewno zabrała policja. Z poprzedniej wizyty zapamiętałam komputer stacjonarny, ale teraz go nie było. Została tylko drukarka, obok walały się jakieś poskręcane kable. I jeszcze stos książek ułożony równo po jednej stronie. Ta na wierzchu przykuła moją uwagę, bo rozpoznałam nazwisko autora. Wilkie Collins, przeczytałam. Przypomniałam sobie kpiącą uwagę Richarda o tym, że Wilkie Collins jest w sam raz dla takiego niewyrobionego czytelnika jak ja. Kobieta w bieli. Zignorowałabym książkę, uznając, że to powieść do snu, tyle że nie leżała na szafce przy łóżku, i Dana kilka stron zaznaczyła żółtymi samoprzylepnymi karteczkami. Podniosłam ją. Następna w kolejności była Shetland Folklore Jamesa R. Nicholsona. I tu też kilka stron było zaznaczonych karteczkami. Potem znalazłam British Folklore, Myths and Legends Marca Alexandra. Tytuł książki na samym spodzie wydawał się znajomy, chociaż samej książki nigdy wcześniej nie widziałam. Otworzyłam twardą okładkę i przekonałam się, że książka jest z biblioteki; wypożyczona całkiem niedawno, sądząc po wstemplowanej dacie zwrotu. Shetland Traditional Lore Jessie Saxby; opracowanie, do którego znalazłam kilka odniesień w gabinecie Richarda. Dana moje uwagi o lokalnych kultach potraktowała poważnie. W książce było dużo żółtych karteczek. Usiadłam na łóżku i zaczęłam czytać. Pierwszą historią, która zwróciła uwagę Dany, była ta o makabrycznym odkryciu sporej liczby ludzkich szczątków podczas prac budowlanych prowadzonych na Balcie. Miejscowa ludność szeptała o starożytnym miejscu pochówku, ale szczątki (wszystkie dorosłych ludzi) leżały w ziemi w nieładzie, jakby ktoś je po prostu wrzucił razem, i nie było też żadnych upamiętniających nagrobków. Przy tej historii, na karteczce Dana napisała: „Czy to były szczątki kobiet? Czy historia jest prawdziwa? Czy da się ustalić czas?”. Na następnej stronie przeczytałam o skale wyrastającej z morza przy Papa Stour – tutejsi nazywają ją Frow Stack. I o innej – Maidens’ Skerry. W czasie, kiedy pani Saxby pisała swoją książkę, na skale istniały jeszcze resztki jakiejś budowli. Miejscowa plotka głosiła, że
Frow Stack wykorzystywano jako więzienie dla kobiet, które „zachowały się niegodnie”. Druga taka – Maiden’s Stack – z bardzo podobną historią, znajduje się po wschodniej stronie Szetlandów. Komentarz Dany brzmiał: „Legendy wyspiarskie o więzieniu kobiet. Czy na tych skałach znaleziono jakieś ludzkie szczątki?” Kilka stron dalej Dana trafiła na kolejną historię o niekonwencjonalnych grobach: spora liczba małych kopców na wyspie Yell. Całe wzgórze, według miejscowych opowieści, było pokryte grobami i ludzie unikali tego miejsca. Z komentarzy Dany wynikało, że coraz bardziej się frustrowała. „Kiedy to było?” – napisała. Chciała faktów i dowodów, prawdziwych śladów, które dałoby się zbadać skrupulatnymi metodami policyjnymi. Jessie Saxby oferowała jedynie gawędy. Choć oczywiście ogromnie interesujące. Jeśli Jessie ma rację, na wyspach kilkakrotnie odkryto nieznane masowe groby. Zastanawiałam się, czy może ich być więcej. I z każdą minutą nabierałam coraz mocniejszego przekonania, że nie tylko zwłoki Melissy spoczywały na terenie mojej posiadłości. Straciłam poczucie czasu, czytając, poznając coraz więcej dziwnych i czasem upiornych legend o wyspach. Jedna z opowieści zmroziła mnie szczególnie. Młody mężczyzna pewnego dnia wybrał się na połów ryb. Żonę i dziecko zostawił pod opieką starszej kobiety z wysp. Ta jednak zaniedbała swoje obowiązki. Poszła na herbatkę i ploteczki do sąsiedniego domu. Do domu rybaka zajrzała dopiero pod wieczór i tam w drzwiach natknęła się na wychodzącego mężczyznę w szarym stroju. Wbiegła do środka, a tam zamiast kobiety i dziecka zastała „martwego podmieńca” i „oszalałe widmo”; trowy zabrały matkę i dziecko, a w ich miejsce zostawiły sobowtóry. Widmo wiele godzin przesiedziało skulone na łóżku, opłakując swoje zmarłe dziecko, zanim samo umarło. Kiedy wrócił mąż, nie chciał uwierzyć (być może słusznie) w opowieści opiekunki, że to trowy porwały jego najbliższych. Razem z braćmi zlinczował opiekunkę. W książce było jeszcze dużo innych historii: o młodych kobietach, dzieciach i nawet zwierzętach wykradanych przez trowy. W miejsce porwanych podrzucały sobowtóry, które wkrótce potem umierały. Cynicy stwierdziliby oczywiście, że to bzdury, że ludzie umierali z
przyczyn naturalnych (a raczej wypadałoby powiedzieć „typowo ludzkich”) i że trowy nie mają z tym nic wspólnego. Można by się spierać, i po części bardzo mnie to kusiło, że w tym wszystkim chodzi jedynie o to, by winę za popełnione na tych wyspach ludzkie grzechy zrzucić na legendarne istoty. Mimo to już sama liczba opowieści robiła wrażenie. Wszędzie na okrągło pojawiał się ten sam motyw: kogoś porywano, na jego miejscu zostawał sobowtór, a ten umierał. Oczywiście nie wierzyłam w sobowtóry. Jeśli po to, by zatuszować porwanie, pozorowano czyjąś śmierć – a do tego ogólnie sprowadzały się te wszystkie opowieści – to musiało być to osiągane metodami naturalnymi. Nie zamierzałam podążać drogą jakichś nadnaturalnych zjawisk. Problem tkwił w tym, że nie podążałam żadną inną. Litery zaczęły mi skakać przed oczami, miałam dość główkowania na jeden dzień. Odłożyłam książkę na podłogę obok łóżka i zamknęłam oczy. Śniło mi się, że zatrzasnęłam drzwi przed Duncanem i że odgłos trzaskania o framugę rozniósł się po domu głośnym echem. Obudziłam się. To nie był sen. Ktoś naprawdę chodził po domu. Cicho skradał się na parterze. Na sekundę wróciłam do świata horroru sprzed pięciu dni. Intruz powrócił. Znalazł mnie. Co ja mam teraz zrobić, do diabła? Leż, nie ruszaj się, nawet nie oddychaj. Nie znajdzie cię. Niedorzeczne. Ktokolwiek to był, prawdopodobnie miał ten sam pomysł, co ja. Czegoś szukał i wkrótce poszukiwania zaprowadzą go do miejsca, w którym Dana pracowała. Ukryj się. Pomacałam dół łóżka. Otomana, bez miejsca pod spodem. W pokoju nie było też szafy. Nie było w nim żadnego miejsca, w którym mógłby się ukryć ktoś moich rozmiarów. Uciekaj. Tak naprawdę to była jedyna sensowna opcja. Moje kluczyki do samochodu leżały na biurku. Zabrzęczały, gdy je podniosłam. Sięgnęłam do klamki w oknie. Nie dała się przekręcić. No jasne, Dana blokowała okna, była policjantką. Przyjrzałam się im. Miały podwójną szybę. Rozbicie jej było możliwe, ale narobiłoby hałasu. Musiałam zejść na dół. W jakiś sposób ominąć intruza.
Otworzyłam torbę i zaczęłam w niej grzebać, aż znalazłam środek dodatkowej obrony, który przywiozłam od siebie z domu. Ściskając go mocno w prawej dłoni, podeszłam do drzwi i otworzyłam je cicho. Z dołu przypłynął stłumiony odgłos, jakby coś upadło. Przeszłam korytarz, błogosławiąc Danę w duchu za to, że wyłożyła chodnikiem schody i podest. Na parterze na posadzce była goła klepka i terakota. Ale i tak musiałam tam zejść. Na szczycie schodów przystanęłam i zaczęłam nasłuchiwać. Niewyraźne odgłosy dochodziły zza zamkniętych drzwi kuchni. Wychyliłam się przez poręcz. Kuchnia Dany miała dwoje drzwi, nie licząc wyjściowych, na zewnątrz: pierwsze, te, na które patrzyłam, prowadziły na korytarz; drugie do salonu. Zamierzałam przejść tamtędy, rzucić coś na podłogę w holu, żeby przyciągnąć uwagę tego kogoś, kto był w kuchni, a potem, gdy wyszedłby sprawdzić, chciałam się wyśliznąć cicho z domu kuchennymi drzwiami. Już na zewnątrz, mogłam przeleźć przez płot w ogrodzie i pognać do samochodu. Pięć stopni, sześć. Moja prawa dłoń lepiła się od potu. Sprawdziłam spust. Poluzowałam bezpiecznik. Najniższy schodek zaskrzypiał. Przecięłam przedpokój, skradając się do salonu. Było w nim ciemniej, niż powinno. Ktoś zaciągnął zasłony. Zatrzymałam się. Moja prawa dłoń była teraz uniesiona, trzymałam ją przed sobą, ale drżała. Potem otrzymałam cios z tyłu i zwaliłam się na podłogę.
27
Leżałam na podłodze, policzek przyciśnięty do dębowych klepek, prawa dłoń pusta. Ciężar, który mnie przygniatał, zelżał. Mocno walnęłam łokciem w tył. Stęknięcie. Ciężar znowu się na mnie zwalił. Ktoś chwycił moje prawe ramię i wykręcił na plecy. Rzucałam się i szarpałam, kopałam obiema nogami. Trzy pierwsze ciosy były trafione, wtedy ciężar przesunął się do przodu. – Policja! Nie ruszać się! Tak, jasne! Uścisk na moim ramieniu zelżał, przypuszczalnie chodziło o to, żeby złapać lewą dłoń i skuć mnie. Ale ten ktoś nie był na tyle silny, żeby przytrzymać mnie jedną ręką. Wzięłam głęboki wdech – trudne zadanie, bo z tym ciężarem na piersi moje płuca ledwie zipały. Obróciłam się gwałtownie. Przygniatająca mnie postać zwaliła się na podłogę. Szybko poderwałam się na nogi. To samo zrobił mój przeciwnik. Patrzyliśmy na siebie. W ciemności odróżniałam wysoką postać; krótkie jasne włosy; ładne regularne rysy. Powstrzymałam chęć, żeby rzucić: „Doktor Livingstone, jak mniemam?”, bo wiedziałam już, z kim się biję. – Kim jesteś, do cholery? – spytała moja przeciwniczka. – Tora Hamilton – odpowiedziałam. – Znajoma Dany. To ona dała mi klucze do domu. Odpowiedź nie była chyba najmądrzejsza, ale kobieta przede mną wyraźnie się rozluźniła. Pracuję w szpitalu – dodałam. – Pomagałam Danie przy jednym z jej dochodzeń. W sprawie morderstwa. Ciało zostało znalezione na mojej posesji. Ja je znalazłam. Przestałam trajkotać. Kobieta kiwnęła głową. – Mówiła mi. Znów oddychałam normalnie. Głowę miałam obolałą, ale przynajmniej już mi się w niej nie kręciło. – Naprawdę bardzo mi przykro. – Głos mi się załamał. Nadkomisarz Helen Rowley przyglądała mi się przez dłuższą
chwilę. W ciszy słychać było pykanie schładzającego się ogrzewania. Na zewnątrz zaszczekał pies. – Wierzysz, że ona się zabiła? – spytała Helen tak cicho, że ledwie rozróżniałam słowa. Tak naprawdę nie oczekiwała odpowiedzi, ale ja przez sporą część ostatnich ośmiu godzin marzyłam o tym, żeby móc powiedzieć te słowa: – Ani przez chwilę w to nie wierzyłam. Oczy Helen zabłysły zaskoczeniem, potem przymrużyła je, gdy sens mojej odpowiedzi dotarł do niej w pełni. – O czym ty mówisz? – spytała szeptem. – Widziałaś lodówkę? – wyrzuciłam z siebie pierwsze, co mi przyszło do głowy. – Sądzisz, że Dana by ją zaopatrzyła tylko po to, żeby się następnie zabić? Wbite we mnie spojrzenie się wyostrzyło. Nie kupowała mojego argumentu. I szybko się irytowała. Ale ja już zaczęłam. Helen powinna znać Danę lepiej niż ktokolwiek inny. Dlaczego ja miałabym przekonywać ją do czegoś, co wydaje się całkowicie oczywiste? – Jeśli Dana planowałaby się zabić, sprzątnęłaby lodówkę, jej zawartość wyrzuciła do kosza, śmieci wyniosła do śmietnika. Potem porządnie wyszorowałaby lodówkę – oznajmiłam cierpko. Trudno, nie mogłam się powstrzymać. – Och, i zwróciłaby do biblioteki wypożyczone książki. Helen cofnęła się, zaczęła macać ścianę. Pokój zalało światło i wreszcie mogłam zobaczyć ją wyraźnie. Była w watowanej zielonej kurtce i szerokich żołnierskich bojówkach. Prawie dorównywała mi wzrostem, a jej włosy nie były krótkie, tylko spięte w kucyk. Atrakcyjna. Nie jakaś piękna, ale miała wyraziste rysy i ładne brązowe oczy. Ze zdumieniem uzmysłowiłam sobie, że jest podobna do mnie. Rozejrzała się, potem opadła na jedną z kanap. Przez kilka sekund nie pozwalałam sobie się odezwać. Miałam tyle do powiedzenia, bałam się, że nie będę potrafiła przekazać tego spójnie. Kiedy uznałam, że zdołam mówić niechaotycznie, zaczęłam wyjaśniać: – Jakieś cztery lata temu pracowałam z samobójcami. Oczywiście z niedoszłymi, trudno rozmawiać z ludźmi, którzy… No cóż, mieli różne powody, okoliczności też się różniły, ale jedno było wspólne.
Helen wychyliła się, skuliła i oplotła ramionami. Mówiła do dywanu. – Co? Rozpacz? – Pewnie też. Ale ja zamierzałam użyć słowa „pustka”. Ci ludzie patrzyli w przyszłość i niczego tam nie widzieli. Uważali, że nie mają po co żyć, więc postanowili to życie zakończyć. Spojrzała na mnie. – I to nie jest przypadek Dany? Nachyliłam się bliżej. – W żadnym wypadku – odparłam wolno. – W jej życiu zbyt wiele się działo. Chciała rozwiązać tę sprawę… była wściekła, że nikt z nią nie współpracuje. W ostatnich kilku dniach często rozmawiałyśmy. Czuła się dobrze. Niepokoiła się, denerwowała, irytowała, ale zdecydowanie nie odczuwała pustki. Dzisiaj rano napisała do mnie liścik. Pokażę ci; jest gdzieś na górze. To nie jest list samobójcy. Dana nie zamierzała się zabić. – Powiedzieli mi, że miała problemy z dopasowaniem się, z relacjami z kolegami, że tęskniła za dawnymi… za mną. – Głos jej drżał. – Możliwe, że to wszystko prawda. Ale to jeszcze nie powód, żeby się zabijać. – Dzwoniła do mnie wczoraj. Była wkurzona, chciała, żebym jej pomogła, ale masz rację, nie brzmiała, jakby… Przez chwilę siedziałyśmy nieruchomo, w ciszy. Właśnie się zastanawiałam, czy powinnam zaproponować herbatę, gdy Helen znowu się odezwała. – Ten dom jest taki jak ona. Miała dryg do urządzania wnętrz. Jej mieszkanie w Dundee też było śliczne. Nie to co u mnie. Totalny bajzel. – To tak jak u mnie – przytaknęłam, ale czułam, że znowu zaczynam się niecierpliwić. Ulga, jaka mnie ogarnęła na widok Helen, ustępowała miejsca niepokojowi. Wcześniej czy później znajdą mnie. Zawiozą na posterunek, niby żebym złożyła zeznania, i utknę tam na tak długo, jak długo będą chcieli mnie zatrzymać. Potrzebowałąm Helen, ale nie bezradnej i zrozpaczonej. Potrzebowałam Helen w pełni sił. – A to co, u diabła? – spytała. W ślad za jej spojrzeniem popatrzyłam na podłogę.
– Humanitarna broń do usypiania koni – wyjaśniłam. Przez sekundę myślałam, że parsknie śmiechem. – Jezu – mruknęła. – Czy to coś jest w ogóle legalne? Wzruszyłam ramionami. – Kiedyś było. W latach pięćdziesiątych. – Pozwolisz, że odłożę to w jakieś bezpieczniejsze miejsce? – Proszę bardzo. Wstała, podniosła pistolet i położyła go na górę kredensu. Kiedy się odwróciła, miała zaczerwienione oczy, ale nie wyglądała, jakby się miała zaraz rozpaść. – Ty ją zabiłaś? Szeroko otworzyłam usta, ale zupełnie nie byłam w stanie odpowiedzieć. Cokolwiek Helen zobaczyła na mojej twarzy, to ją znacznie uspokoiło. Nawet się lekko uśmiechnęła. – Wybacz. Musiałam zapytać. W takim razie, kto to zrobił? – Nie wiem. Ale raczej ten ktoś nie działał w pojedynkę. I z całą pewnością to ma związek z dochodzeniem, które prowadziła. Chyba, że była bliska odkrycia czegoś. Tak jak ja. Myślę, że ktoś próbował mnie zabić, kilka dni temu. Opowiedziałam o wypadku na łodzi, o podpiłowanym maszcie. Kiedy skończyłam, Helen milczała. Potem wstała i przeszła przez pokój. Zatrzymała się przed obrazem, którego wcześniej nie zauważyłam – narysowany ołówkiem terier i w tle para kobiecych nóg w szpilkach. Nie miałam pojęcia, czy mi wierzy, czy uważa mnie za skończoną wariatkę. – Zamierzałam skontaktować się z tobą rano. Żeby cię poprosić o pomoc – dodałam. Odwróciła się do mnie. Twarz jej stwardniała, odrobinę. – Pomoc w czym? – Cóż, po pierwsze w zachowaniu bezpieczeństwa. Ale też w odkryciu, co tu się dzieje i kto zabił Danę. Pokręciła głową. – Musisz to zostawić policji. Poderwałam się na nogi. – Nie! O to właśnie chodzi. Policja się tym nie zajmie. Dana o tym wiedziała. Dlatego nie ufała kolegom, nic im nie mogła powiedzieć. Tu
się dzieje coś bardzo, bardzo złego, i w jakiś sposób jest w to wplątana policja. Helen z powrotem usiadła na kanapie. – Zamieniam się w słuch – rzuciła. Też usiadłam. – To może zabrzmieć trochę dziwnie – zaczęłam. Dwadzieścia minut później skończyłam. Szybko zerknęłam na zegar: kwadrans po północy. Helen wyszła z pokoju. Słyszałam, jak czymś postukuje w kuchni. Po minucie czy dwóch wróciła z dwoma kieliszkami i białym winem. – Masz rację – stwierdziła. – To faktycznie brzmi dziwnie. Wzruszyłam ramionami i uśmiechnęłam się głupkowato. Cóż, ostrzegałam. – Trolle? – rzuciła, posyłając mi spojrzenie typu „ty tak na poważnie?”. Upiłam łyk wina. Dobre; cierpkie, przejrzyste, bardzo zimne. – No nie. Nie prawdziwe trolle. Jasne, że nie. Ale coś w rodzaju kultu opartego na starodawnych miejscowych legendach. – Ludzie, którzy myślą, że są trollami? Marnowałyśmy czas. Wstałam. – Siadaj – warknęła. – Dana nie uważała cię za idiotkę, dlatego dam ci kredyt zaufania. – Zerknęła w stronę kredensu. – Choć niektóre rzeczy nie świadczą o tobie najlepiej. Skrzywiłam się jak zganiona nastolatka. Helen tego nie widziała, bo przeglądała notatki, które robiła, gdy mówiłam. Wróciłam na kanapę. – Dobra, muszę na chwilę odłożyć na bok szetlandzki folklor i skupić się na tym, co wiemy – kontynuowała. – Na swoim terenie wykopałaś zwłoki, które później zidentyfikowano jako należące do Melissy Gair. Kobieta nie żyje od dwóch lat i krótko przed śmiercią urodziła dziecko. Kiwnęłam głową. – Jak na razie wszystko jest względnie proste, choć makabryczne. Sytuacja się komplikuje, bo okazuje się, że Melissa Gair zmarła nie przed dwoma laty, ale przed prawie trzema. Mamy zatem osobę, która zmarła dwukrotnie. Wcześniejsza śmierć jest dobrze udokumentowana,
są świadkowie, przynajmniej na papierze. Wydawałoby się, że nie można tego zanegować. Druga śmierć ma oczywiście pewną zaletę: są zwłoki. – Umilkła, żeby napić się wina. – Trochę to pogmatwane – zgodziłam się. – Co ty powiesz? No więc, z powodu znaków na ciele i przez tę obrączkę, którą znalazłaś na swojej ziemi, zaczęłaś podejrzewać, że zamordowano więcej niż jedną kobietę. Znowu kiwnęłam głową. – Dlatego zajrzałaś do statystyk umieralności na wyspach. – Pochyliła się i podniosła notatki, które sporządziłam w szpitalu. – Jeśli twoje obliczenia są poprawne… – Są – przerwałam. Zmarszczyła brwi. – Jeśli są poprawne, to przyznaję, wyłania się z nich pewien schemat. Co trzy lata wskaźnik umieralności młodych kobiet rośnie. W porządku, teraz przechodzimy od faktów do teorii. Twoim zdaniem, ileś z tych kobiet… – Około sześciu co trzy lata. – No tak. Ileś z nich porywano. Ich śmierć została upozorowana w dużym nowoczesnym szpitalu. A potem wbrew ich woli były gdzieś przetrzymywane przez cały rok. – Znowu spojrzała w notatki. – Typujesz wyspę… Tronal. W tym czasie te kobiety… zapładniano? – skrzywiła się. – Albo były już we wczesnej ciąży, gdy zostały porwane – powiedziałam. – Tak jak Melissa. Rzecz w tym, że na tych wyspach jest mnóstwo historii o porwaniach młodych kobiet, kobiet ciężarnych, o porwaniach dzieci, o odnajdywaniu ludzkich szczątków. Straszne, oni tu mają więcej masowych grobów niż w Bośni. – Hm. I te zbrodnie są popełniane przez odzianych na szaro mężczyzn, którzy żyją w jaskiniach, kochają muzykę i srebro i boją się wszystkiego, co jest z żelaza? Nic na to nie odpowiedziałam, tylko na nią łypnęłam. – Okej – mruknęła – wracajmy do zaginionych kobiet. Podejrzewasz, że w trakcie, gdy były więzione, rodziły dzieci. Potem te kobiety zabijano. Ich ciała przywożono z powrotem na główną wyspę i
zakopywano na twojej ziemi. – Tak – odparłam. – Tak właśnie podejrzewam. Nie skomentowała tego. – Jest dokładnie tak jak w tych legendach – pospieszyłam z wyjaśnieniem. – Kunal trowy wykradają kobiety, żony. Dziewięć dni po narodzinach syna… to zawsze są synowie, bo to rasa samców, matki umierają. – Tora… – Melissa Gair została zamordowana w tydzień do dziesięciu dni po porodzie. – Chwila, chwila… Czy upozorowanie śmierci w szpitalu jest w ogóle możliwe? Naprawdę? – Jeszcze niedawno zdecydowanie bym zaprzeczyła. Teraz myślę, że to jednak możliwe. – Ale jak? – Musiałaby w tym uczestniczyć spora grupa osób: kilku członków personelu medycznego, może administrator, na pewno patolog. Wyszkolonego lekarza raczej się nie oszuka, ale zwykłego człowieka, zwłaszcza zdenerwowanego krewnego… jeśli było duże zamieszanie, rozgardiasz… i jeśli pacjentka leżała nieruchomo, na przykład poddana narkozie, jeśli wygląda, jakby była w śpiączce… Helen kręciła winem w kieliszku, i przyglądała się wzorom, jakie tworzyło. Niczego po sobie nie pokazywała, ale wyczuwałam, że mnie słucha. – I myślę, że przestępcy wykorzystywali hipnozę – ciągnęłam. A co mi tam, skoro już zaczęłam… Przestała obracać kieliszkiem. – Hipnozę? – powtórzyła. Widząc jej minę, odwagę, żeby mówić dalej, dawało mi jedynie to, że dotąd jeszcze nie zakuła mnie w kajdanki i nie wezwała kolegów. – Hipnoza to żadne czary-mary – odparłam szybko. – Jest naukowo potwierdzona. Wielu psychiatrów ją stosuje. Można zmienić czyjeś postrzeganie rzeczywistości poprzez zasugerowanie mu różnych rzeczy. Sądzę po porostu, że to możliwe, że można zrozpaczonemu członkowi rodziny pokazać nieruchome ciało i przekonać go, że ta osoba nie żyje.
Milczała. Potem zaczęła kręcić głową. Nie kupowała tego. – We wszystkich opowieściach, które czytałam, podkreślano zdolność trowów do hipnotyzowania ludzi. – To tylko opowieści. – Patrzyła na mnie z niedowierzaniem. Wcale się jej nie dziwiłam. Ale nie była w mojej skórze przez ostatnie dziesięć dni. – Ja tak już nie uważam. Jestem pewna, że szef szpitala też to potrafi. Niedawno zdarzył się pewien incydent z moim koniem. Kenn wprowadził mnie w jakiś trans; zmusił, żebym robiła dokładnie to, co każe. I myślę, że kilka razy robił to także w pracy. Kładzie mi ręce na ramionach, zagląda w oczy i mówi do mnie. I mój nastrój się zmienia. Ogarnia mnie spokój, chętnie wykonuję jego polecenia. Helen nie kręciła już głową, ale nie umiałam powiedzieć, czy dała się przekonać, czy nie. – I są takie środki, które mogą wywołać to, o czym mówisz… sprawić, że ktoś wygląda, jakby nie żył? – Oczywiście. Prawie każdy środek uspokajający, jeśli się go zaaplikuje w odpowiedniej dawce, obniży ciśnienie krwi tak, że zwyczajnie nie da się wyczuć pulsu. To ryzykowne, naturalnie, łatwo można przedawkować, wtedy pacjent umrze. Ale doświadczony anestezjolog pewnie by sobie poradził. Dałam jej czas, żeby to przetrawiła. I sama pomyślałam o znanym mi doświadczonym anestezjologu. – Mówiłaś o tym wszystkim Danie? – spytała. – Nie miałam okazji. Ale zostawiłam jej wiadomość. Opowiedziałam o legendach o trowach. I wiem, że potraktowała to poważnie, bo na górze są te wszystkie książki. Nic ci nie mówiła, kiedy do ciebie dzwoniła? Helen westchnęła i upiła kolejny łyk wina. Obie piłyśmy jak na wyścigi. Powinnyśmy zwolnić. Zwłaszcza ja powinnam. – Nie, nie mówiła – odparła. – Prosiła, żebyśmy się spotkały. Wyczuwałam, że jest zdenerwowana, ale nie chciała rozmawiać przez telefon. – Za dużo się dowiedziała – rzuciłam, zastanawiając się, czy zdołam żyć z tą świadomością. Przeze mnie, przez wiadomości, które jej
zostawiłam, Dana dotarła zbyt blisko do informacji o tym, co tu się działo. Zapłaciła najwyższą cenę za moje wścibstwo. Helen jakby wyczuła, o czym myślę. Dotknęła mojego ramienia. – Statystyki, które przedstawiłaś, do mnie przemawiają, ale mam kłopot z tymi trowami. Na razie są tylko jedne zwłoki. Skupmy się na tym, dobrze? – Wstała. – Chodźmy, dowiedzmy się, co o tym wszystkim powie Dana. Popatrzyłam na nią ze zdumieniem. Co ona… Zamierza przeprowadzić seans spirytystyczny? – Zajrzymy do jej komputera. Znam hasło. Pokręciłam głową. – Jej biurko jest puste. Komputer zabrała policja. – Och, tak sądzisz? – Odwróciła się, żeby pójść na górę.
28
W głównej sypialni Helen wspięła się na krzesło przed dużą dębową szafą i otworzyła środkową z trzech szafek. Potem podała mi małą brezentową walizkę wykończoną wstawkami z czerwonej skóry. Coś dużego przesunęło się w środku. Helen wyjęła mały przenośny laptop, który od razu rozpoznałam. Uśmiechnęła się do mnie, ale w jej oczach nie było radości. – Komputer stacjonarny to własność policji. Ten jest Dany. Zawsze kopiowała do niego wszystko, co ważne. Te naprawdę bardzo ważne informacje zapisywała tylko w swoim laptopie. Zaniosła komputer do sypialni dla gości i po chwili gmerania przy kablach uruchomiła system. Ekran obudził się do życia. Zerknęłam w stronę okna. Żaluzje zaciągnięte, ale z zewnątrz na pewno widać widać, że w pokoju się świeci, pomyślałam. Helen przekopywała się już przez kartoteki Dany, ale ja byłam tak zdenerwowana, że nie mogłam spokojnie jej towarzyszyć. – Helen. Spojrzała na mnie. – Powinnaś wiedzieć, że prawie na pewno szuka mnie policja. Odchyliła się w krześle i uniosła brwi. Było to tak bardzo w stylu Dany, że nie wiedziałam, czy się roześmiać, czy rozpłakać. – Chcą mnie przesłuchać w związku z tym, co się tu dzisiaj wydarzyło… to znaczy wczoraj. Trochę wcześniej wypisałam się ze szpitala. Nieoficjalnie, że tak powiem. – Wiedzą, że masz klucze do tego domu? Pokręciłam głową. – Ale pewnie się domyślą. Powinnyśmy się stąd ewakuować. – Dołączyłam do niej przy komputerze. Patrzyłyśmy na listę plików. Każdy był ponumerowany. – Dana nadawała sprawom własną numerację, inną od oficjalnej – wyjaśniła Helen. Kliknęła na dół strony, tam gdzie najprawdopodobniej były zapisane najświeższe sprawy. – Widać, że dbała o zabezpieczenia – mruknęłam. Przypomniałam
sobie to, co mówił Kenn Gifford o paranoi Dany. – I bardzo słusznie – warknęła Helen. – Trzeba się zabezpieczać. A teraz sprawdźmy, co tu mamy. Otworzyła plik ze sprawą o numerze Xc56381. Zawierał listę innych plików. Kiedy się tej liście przyglądałam, w piersi zaczęło rosnąć mi się coś ciężkiego i zimnego. Pierwszy plik miał nazwę Zaginione osoby, a zawarte w nim podpliki: Szetlandy, Orkady, Szkocja i UK. Kolejny plik: Dzieci. Podpliki: Porody Franklin Stone i Porody Tronal. Następny to były Finanse. W tej sekcji pojawiała się seria nazwisk. Niektóre brzmiały tak mi obco, kilka znałam. Andrew Dunn, Kenn Gifford, Richard Guthrie, Duncan Guthrie, Tora Hamilton. Ale nie Stephen Gair; dla niego był utworzony oddzielny plik z podplikami odnoszącymi się do jego firmy: kancelarii adwokackiej Gair, Carter, Gow. – Małżonek zawsze jest pierwszym podejrzanym – wyjaśniła Helen, otwierając plik Gaira. – Dana nie zaniedbałaby podstaw. Plik zawierał kilka osobistych informacji; wykształcenie, początki praktyki w zawodzie; daty zawarcia obu związków małżeńskich, z Melissą w 1999 roku i potem z Alison Jenner w 2005. Jednak większość tych danych dotyczyła pracy. Najpierw zajrzałyśmy do streszczenia o kancelarii Gaira. Główna siedziba Gair, Carter, Gow mieściła się w Lerwick, ale kancelaria miała oddziały w Oban i Stirling. Działalność w główniej mierze najwyraźniej opierała się na opiece prawnej nad transakcjami handlowymi prowadzonymi przez miejscowe większe spółki naftowe i morskie. Zwróciłam uwagę – z ukłuciem niepokoju – że kancelaria obsługiwała też firmę Duncana, oraz – co mnie raczej nie zdziwiło – że prawnicy od Gaira byli doradcami prawnymi szpitala. Mieli też zespoły zajmujące się prawem rodzinnym, spadkowym, powierniczym i kuratorskim. Pulsowanie w mojej lewej skroni zaczynało być dokuczliwie bolesne, kiedy strona po stronie przedzierałyśmy się przez wyciągi z First National Bank of Scotland. Firma Gair, Carter, Gow posiadała liczne konta. Każdy z trzech oddziałów miał zarówno konto handlowe, jak i rachunek depozytowy; po kilku minutach stało się jasne, że firma ma znaczne rezerwy. Było tam też sześć rachunków klientów,
posortowanych według rodzaju klienta. – Jakim cudem, u diabła, Dana zdobyła to wszystko? – spytałam. – Nie uwierzę, że od Stephena Gaira. Możliwe, żeby tak szybko uzyskała zezwolenie? – Raczej nie – odparła Helen, nie patrząc na mnie. – No to… jak? – Lepiej o to nie pytać – mruknęła. Zamknęła konto jednego klienta i otworzyła innego. Potem zrobiła przerwę i popatrzyła na mnie. – Powiedzmy tylko, że Dana nie przejmowała się procedurami aż tak jak ochroną danych. W gruncie rzeczy to właśnie przez jej nieortodoksyjne podejście kilka lat temu została przeniesiona z Manchesteru do Dundee. Dostałam polecenie, żebym miała na nią oko, sprawiła, żeby zobaczyła, jak złe jest to, co robi. Nie muszę oczywiście dodawać, że poniosłam porażkę. – Uzyskała to wszystko nielegalnie? – Prawie na pewno. Wiedziała o komputerach niemal wszystko. Miała doktorat z inżynierii oprogramowania. I była swoistego rodzaju ekspertką we włamywaniu się do oprogramowania instytucji finansowych. – Jak? Jak to zrobiła? Helen westchnęła. – Tora, nie wiem. Wolałam nigdy nie zadawać zbyt wielu pytań. Ale myślę, że po przyjeździe tutaj otworzyła dla siebie konto w każdym banku i instytucji finansowej, jakie tylko są na wyspach. Pewnie często je odwiedzała, poznawała obsługę, kopiowała numery kont i klasyfikowała kody. Pewnie próbowała poznać hasła w ten sposób, że przyglądała się, jak ludzie wpisują je na klawiaturze. Czy jak była u ciebie, nie zauważyłaś nigdy, że zagląda do twoich prywatnych dokumentów? – Tak, tak było – potwierdziłam, przypominając sobie, że widziałam raz, jak Dana przyglądała się naszej tablicy informacyjnej w kuchni, na której przypinamy bieżące rachunki bankowe i od kart. – Miała niesamowitą pamięć do liczb. A biorąc pod uwagę jej wiedzę na temat oprogramowania, można założyć, że potrafiła przedrzeć się przez każdy system zabezpieczeń.
No, no, Dana hakerka. Kto by pomyślał? – Ale – siłowałam się ze swoją słabą znajomością prawa – jeśli informacje pozyskuje się w sposób nielegalny, to chyba może to podważyć całe śledztwo? – Tylko jeśli będziesz chciała te informacje wykorzystać. Czego Dana nigdy nie robiła. Gdy wiedziała już, co się dzieje, szukała dowodów zwykłymi kanałami. No dobra, spójrz, Dana przy tym kliencie zrobiła kilka zaznaczeń. Shiller Drilling. Słyszałaś o nich? – Trochę. Zdaje się, że to jedna z większych spółek naftowych. Helen przyglądała się wyciągom z konta z minionego roku jednego z klientów kancelarii. Dana wiele wpisów zaznaczyła, wszystkie dotyczyły Shiller Drilling. – Kancelarie adwokackie mają obowiązek posiadać oddzielne konta dla klientów, wiedziałaś o tym? – spytała Helen. – Wszelkie pieniądze, którymi kancelaria operuje, a które należą do klienta, muszą być trzymane oddzielnie od pieniędzy kancelarii. Musiałam mieć głupkowaty wyraz twarzy, bo westchnęła i spróbowała jeszcze raz. – Jeżeli kupujesz dom, pieniądze przekazujesz notariuszowi. On trzyma je na koncie klienta do czasu przekazania ich sprzedającemu. Ma to zapewnić transparentność i dawać pewność, że kupiec jest wypłacalny. Kiwnęłam głową. – Te pieniądze, na które teraz patrzymy… one należą do klienta, do Shiller Drilling na przykład, a nie do Gair, Carter, Gow. – Właśnie. I jak dla mnie, to wygląda, że Shiller Drilling sporo w zeszłym roku zarobiło. Pokazała trzy pierwsze wpisy podświetlone przez Danę. 11 kwietnia TRFShiller Drilling sprzedaż: Minnesot.ranczo 75000,00 $ 15 czerwca TRFShiller Drilling sprzedaż: Boston.nieruch.150000,00 $ 23 czerwca TRFShiller Drilling sprzedaż: Dubai.wybrzeże 90000,00 $ Było tego więcej; zbyt wiele, żeby można było policzyć bez
kalkulatora. Każda pozycja, jak się wydawało, odnosiła się do przychodów ze sprzedaży ziemi lub nieruchomości. U dołu strony Dana dała przypis. n.b.: Całkowity przychód roczny Shiller Drilling – 9075 milionów USD; 5,5 miliona GBP (przy obecnym kursie). Odsyłacz 3. Hellen uruchomiła funkcję „wyszukaj” i wpisała „odsyłacz 3”. Po kilku sekundach na ekranie pojawiła się następna strona zapełniona danymi. Helen przeciągnęła kursor na sam dół. – Manganate Minerals Inc. Roczny raport i sprawozdanie finansowe. – Dana dała odnośnik od konta klienta Gair, Carter, Gow do rocznego raportu firmy od… surowców mineralnych? – Helen zabębniła palcami w blat. Potem wróciła na górę strony. – No jasne. Manganate coś tam to spółka holdingowa. Shiller Drilling stanowi jej cześć. Miała rację. Shiller Drilling tam było, utknięte w kolumnie po lewej stronie zatytułowanej Przychód ze sprzedaży nieruchomości i gruntów. Helen przeciągnęła palcem wzdłuż ekranu. Z rocznego raportu wynikało, że tego roku Shiller Drilling sprzedało nieruchomości i grunty za kwotę 4,54 miliona dolarów. Helen natychmiast kliknęła następną ikonkę i otworzyła kalkulator. Wcisnęła kilka klawiszy, po czym uśmiechnęła się do mnie. Nie nadążałam za nią. Kalkulator pokazywał wynik 2275000. – A powinno być? – spytała. Powoli zaczynałam łapać. – Pięć i pół miliona? – zaryzykowałam, pamiętając przypis Dany u dołu wyciągu bankowego Gair, Carter, Gow. – Powinno być pięć i pół miliona funtów szterlingów. – Mądra dziewczynka – pochwaliła Helen. Nie była już taka znudzona jak wcześniej. – Czyli na koncie klienta Gair, Carter, Gow widnieje jakieś trzy miliony dwieście pięćdziesiąt tysięcy funtów przychodu ze sprzedaży zagranicznych gruntów i nieruchomości, które nie pojawiają się w firmowym rocznym raporcie konta klienta. To skąd te pieniądze pochodzą naprawdę? – Z innego okresu księgowego? Spojrzała na mnie ostro. – Słuszna uwaga. Zatem, jeśli to tylko rozbieżność w okresach
rozliczeniowych, można by się spodziewać, że znajdziemy te zaginione miliony… gdzie właściwie? Chwilę się zastanowiłam. – W poprzednim okresie? Lub może w następnym? Przytaknęła ruchem głowy. – Nie wierzę, żeby Dana ich nie miała. – Znowu zaczęła przerzucać strony i po kilku sekundach oglądałyśmy sprawozdanie bankowe konta tego samego klienta za poprzedni rok finansowy. Widniał tam kolejny przypis Dany: n.b.: Całkowity przychód roczny Shiller Drilling – 10065 milionów USD; 6,1 miliona GBP (przy obecnym kursie). Odsyłacz 2. Wpisałyśmy „odsyłacz 2” do okienka wyszukiwania i przeniosło nas do kolejnego rocznego raportu Manganate, następnie Helen na kalkulatorze przeliczyła dolary na funty. Ponownie roczne sprawozdanie wykazywało znacznie niższy przychód ze sprzedaży zagranicznych gruntów i nieruchomości niż ten wynikający ze stanu konta klienta w Gair, Carter, Gow. Powtórzyłyśmy proces. Helen cofnęła się do trzech lat wstecz. Na konto klienta Gair, Carter, Gow co rok spływało kilkanaście milionów funtów pochodzących ze sprzedaży zagranicznych gruntów i nieruchomości dokonanych przez Shiller Drilling, ale gdy stan konta porównało się z raportem rocznym spółki, widać było, że spora część tych milionów nie była księgowana. – Czy ona w ogóle sypiała? – wymamrotałam, głównie do siebie samej. – Niewiele – odparła Helen. – Rzadko kiedy kładła się przed pierwszą czy drugą. Nie potrafiła wyłączyć głowy. Patrzyłam na kolumny liczb i opisów. Na wyciągach bankowych kancelarii widniały zarówno rubryki obciążeń, jak i wpływów; po zakończonej sprzedaży nieruchomości i gruntów przychód był przelewany na konta klientów, z których większość w opisach zawierała nazwiska. – Jest sens zliczać obciążenia na rzecz Shiller Drilling? – spytałam. – Żeby sprawdzić, ile razem wynoszą? – Chyba nie zaszkodzi tego zrobić – mruknęła Helen. – Ale
najpierw muszę się wysikać. Wstała, a ja przejrzałam kolumnę obciążeń, zwracając uwagę na pozycje odnoszące się do Shiller Drilling. I coś mi się rzuciło w oczy. Nie wszystkie obciążenia na rzecz Shiller Drilling były przesyłane na to samo konto. Pieniądze trafiały na dwa różne. Zapisałam numery obu. Usłyszałam odgłos spuszczanej wody, potem Helen zeszła na dół. Bardzo chciałam się dowiedzieć, jakie informacje zebrała Dana o Duncanie, Richardzie, Andym Dunnie i Kennie, nie wspominając mnie samej. Przez chwilę krążyłam kursorem nad plikiem z imieniem Duncana, ostatecznie otworzyłam ten o Andym Dunnie i od razu przeszłam do informacji o jego koncie bankowym. Helen wróciła z dwiema szklankami wody. – Lubi sobie dobrze pożyć – mruknęła, siadając. Pomyślałam to samo. Z konta co miesiąc wypływały spore sumy: na rzecz firmy lizingującej auta, do sprzedawcy win, za międzynarodowe przeloty. Na widok wysokości miesięcznej opłaty za hipotekę aż zamrugałam. – Ile tu może zarabiać zwykły inspektor? – spytałam. – Nie aż tyle – odparła Helen, która nagle zrobiła się śmiertelnie poważna. – I skąd jest to? – Pokazywała przelew na pięć tysięcy funtów. Przejrzałyśmy wyciąg wstecz. Przelewów na podobnie wysokie sumy było więcej. Przy każdym widniał numer referencyjny, prawdopodobnie konta bankowego, z którego przelano pieniądze. Czując trochę szybsze bicie serca, zapisałam ten numer: CK0012946170. Już go wcześniej widziałam, byłam tego pewna. – Zaczekaj chwilę – rzuciłam, odbierając Helen myszkę. Wróciłam do konta klienta Gair, Carter, Gow i zaczęłam przewijać stronę w dół, aż znalazłam właściwe miejsce i wtedy wycelowałam palcem w ekran. – Spójrz – powiedziałam. – Tak myślałam, że go rozpoznaję. To ten sam numer. – I faktycznie był ten sam – CK0012946170. Zastanowiły mnie dwie pierwsze litery. Pomyślałam: CK jak Calvin Klein. Przebiegłyśmy kolumny z przelewami. Na konto CK z konta klienta Gair, Carter, Gow na przestrzeni roku przetransferowano dwanaście przelewów na łączną kwotę dwóch i pół miliona funtów. – To mi nie wygląda najlepiej – mruknęła Helen do samej siebie. – Czy ja to dobrze rozumiem? – spytałam. – Mamy spływające z
zagranicy niezaksięgowane miliony i dużą część z tego Stephan Gair przelewa na rachunek w banku CK, a potem Andy Dunn otrzymuje z tego rachunku miesięczną wypłatę. – Wygląda na to, że tak się właśnie dzieje – zgodziła się Helen. – Cholera! – Spojrzała na zegarek. – Cholera! – powtórzyła. Zaczynała traktować moje rewelacje poważnie. Co powinno poprawić mi nastrój. Ale Helen jednocześnie była zaniepokojona. Najwyraźniej właśnie uzmysłowiła sobie coś, co ja wiedziałam już od jakiegoś czasu. Ostatni samolot odleciał kilka godzin temu. Aż do rana nie miałyśmy żadnej możliwości wydostanie się z wysp. – Powinnaś sprawdzić Gifforda – podpowiedziałam. – Jeśli coś dzieje się w szpitalu, on też musi być w to wplątany. Kiwnęła głową i sięgnęła po myszkę. – Asceta – rzuciła po otwarciu pliku. Miała rację. Rzadko widywałam wyciąg z konta tak krótki i tak prosty, jak ten, na który patrzyłam. Pensja wpływała co miesiąc – była znacząco wyższa od mojej, aż o tyle, że nie tłumaczył tego fakt, iż Gifford stał w hierarchii wyżej ode mnie – i dwie trzecie z niej było od razu przelewane na konto oszczędnościowe. Każdego miesiąca wypłacał z konta sporą sumę gotówki, i to było wszystko; żadnych stałych zleceń, poleceń zapłaty, żadnych comiesięcznych opłat – no oprócz jednego: regularnie co miesiąc na jego konto wpływało tysiąc funtów: numer konta zleceniodawcy to CK0012946170. – Ile czasu minęło od twojego wyjścia ze szpitala? – spytała Helen. – Jakieś cztery godziny – odparłam. – Cholera, musimy się stąd wynosić. – Ale nie ruszyła się z miejsca, tylko otworzyła plik Richarda Guthrie i od razu przeszła do bieżącego wyciągu z jego konta. Dana zaznaczyła dwie pozycje: pierwsza to przelew na 2000 funtów z tego samego numeru konta, z którego pieniądze otrzymywali Gifford i Dunn; druga – przelew na 2000 funtów z opisem Tronal Med wynagrodzenie. Miałam rację. Richard Guthrie nadal pracował: w Klinice Położniczej Tronal. Szybki przegląd innych miesięcy wykazał, że obie pozycje powtarzały się w trybie miesięcznym. – Muszę sprawdzić twojego męża – oznajmiła Helen.
– Wiem. Otworzyła plik Duncana, a ja przyłapałam się na tym, że krzyżuję palce. Dana sporządziła krótką notkę biograficzną o wykształceniu Duncana i jego karierze zawodowej, znalazła też kilka wycinków prasowych, w których wspominano o jego nowej firmie. I oczywiście zdobyła wyciągi z kont, zarówno firmowego, jak i osobistego. Miałam wrażenie, że nagle w małym gabinecie Dany zaczęło brakować powietrza, nie mogłam nabrać oddechu. Przyglądałam się, jak Helen przewija strony, na których miesiąc po miesiącu pojawiała się ta sama pozycja: 1000 funtów. Sami się domyślcie, z jakiego konta pochodziła ta wpłata. Helen spojrzała na mnie i położyła mi rękę na ramieniu. – Dobrze się czujesz? – spytała. Kiwnęłam głową, chociaż wcale nie czułam się dobrze. Nie patrzyłam już na ekran. – Jest tu coś jeszcze – zauważyła. – Wpływ z końca roku. Wiesz, o co w tym chodzi? Wskazała pozycję z początku grudnia. Duża kwota, setki tysięcy funtów, wpłynęła na konto Duncana z banku CK, po czym, zaledwie po kilku dniach, została przelana na konto klienta – w Gair, Carter, Gow. – W pierwszych dniach grudnia kupiliśmy dom – powiedziałam. – Tyle właśnie za niego zapłaciliśmy. – Wygląda na to, że transakcję przeprowadzał Stephen Gair – rzekła Helen. – Duncan mówił, że pieniądze pochodzą z funduszu powierniczego – wyjaśniłam. – Twój mąż korzysta z telefonicznej obsługi konta – zaczęła Helen łagodnym tonem, jakby rozmawiała z osobą opóźnioną w rozwoju. – Znasz jego dane ochronne? Zastanowiłam się, pokręciłam głową, potem pomyślałam jeszcze trochę. Duncan nigdy mi tych danych nie przekazywał, ale wiele razy słyszałam, jak dzwonił do banku. Jego ważna data to 12 września 1974, data moich urodzin; ważny adres, Rillington Place 10, chory żart, który śmieszył tylko jego. Znałam nazwisko panieńskie jego matki, McClare; kłopoty miałam tylko z hasłem. Wytężyłam pamięć i przypomniało mi się kilka liter. Hasło na pewno zawierało „P”, „Y”, „S” i „O”. Zapisałam
to. Hasła muszą być takie, żeby dało się je zapamiętać, ludzie wybierają nazwy przedmiotów, które lubią, czy imiona ulubionych osób. Przebiegłam w myślach imiona członków rodziny, przyjaciół ze studiów, nawet domowych zwierząt, ale na nic nie wpadłam. – Co twój mąż lubi robić? – spytała Helen. – Grać w squasha – odparłam po chwili zastanowienia. – Jakiś sławny gracz w squasha? – podrzuciła. – Nie ma takich. Zresztą to i tak mija się z celem. Oni nie uwierzą, że jestem Duncanem. – Powiedz coś niskim głosem. – Nigdy nie uwierzą, że jestem Duncanem Guthrie – powiedziałam, zniżając głos o oktawę w idiotycznej parodii udawania mężczyzny. – Mów szybciej i przez nos, jakbyś miała katar. – Och, na litość boską, sama to zrób. W końcu to ty masz tu chyba monopol na twardzielkę. Helen wypuściła powietrze nosem, jak matka, której kończy się cierpliwość do szczególnie upierdliwego dziecka. – Osprey – rzuciłam, uświadamiając sobie przy okazji, że dzięki mojemu małemu wybuchowi poczułam się trochę lepiej. – To nazwa jego pierwszej łodzi. Takie ma hasło. – Gotowa do akcji? – spytała, sięgając po słuchawkę. Pokręciłam głową. – No nie wiem. – Musimy się dowiedzieć, skąd ma te pieniądze. Odebrałam od niej słuchawkę i wykręciłam numer banku. Gdy podałam nazwisko Duncana, telefonistka od razu kazała mi je powtórzyć, a ja pomyślałam, że gra jest skończona. Odsunęłam słuchawkę, udałam, że kicham i potem z powrotem przystawiłam słuchawkę do ust. – Przepraszam, proszę wybaczyć, tak, Duncan Guthrie. – Proszę o podanie trzeciej litery z pańskiego hasła, panie Guthrie. Piętnaście minut później pytania kontrolne miałam za sobą. – Przeglądałem wyciągi z konta, szczerze mówiąc, pierwszy raz od miesięcy, i znalazłem kwoty, których nie pamiętam, żebym zlecał do przelania. – Przerwałam, żeby udać atak kaszlu. – Zastanawiam się, czy
jest pani w stanie pomóc mi wyjaśnić kilka pozycji? – Oczywiście, o które transakcje chodzi? Podałam numer transakcji i kwotę. Zapadła chwila ciszy, gdy telefonistka szukała właściwej pozycji. – Ta transakcja to miesięczne stałe zlecenie przelewu na konto Body Max Gym and Personal Training, panie Guthrie. Chce pan cofnąć to zlecenie? – Nie, nie, proszę zostawić. Muszę znowu zacząć chodzić na tę siłownię. Ale mam jeszcze jedną sprawę. Trochę się pogubiłem w kwestii miesięcznych wpłat od klientów. Jest tu taki jeden z numerem CK0012946170. Może pani sprawdzić, o kogo dokładnie chodzi… Znowu krótka przerwa. – Wpłata pochodzi z Kliniki Położniczej Tronal. Nic na to nie odpowiedziałam. Sekundy mijały. – Panie Guthrie? Czy mogę pomóc w czymś jeszcze? – No co? – syknęła Helen. – Co się dzieje? – Nie, nie. Dziękuję, to wszystko. Bardzo dziękuję za pomoc. Odłożyłam słuchawkę. – Tronal – powiedziałam. – Chodzi o Tronal. Helen zerknęła ponad moim ramieniem w stronę okna. Poderwała się na nogi, przemierzyła pokój i wyjrzała na zewnątrz. Potem nachyliła się do ściany, wyłączyła światło i znowu wróciła do okna. Nie podobało mi się to, co widziałam na jej twarzy. Też wstałam. Widok z okna wychodził na port. Na Commercial Street zjechały się wozy policyjne, z włączonymi kogutami, ale bez syren. Na naszych oczach do wcześniej przybyłych dołączył czwarty. – Jakoś nie umiem oprzeć się przeczuciu, że ma to coś wspólnego z tobą – mruknęła Helen. – Skuj mnie. – Co proszę? – Zakuj mnie. Gdy zobaczą, że mnie zatrzymałaś, nic nie będą mogli zrobić. Na sekundę oderwała wzrok od okna. Chyba rozważała mój pomysł, ale na koniec potrząsnęła głową. – Jesteśmy na ich terenie. To nie przejdzie.
– Jeśli mnie z nimi zostawisz, zabiją mnie. Tak jak zabili Danę. Będzie to wyglądało na wypadek, może samobójstwo, ale tak naprawdę to będzie ich sprawka. Mam nadzieję, że o tym pamiętasz. – Weź się w garść! – Helen przepchnęła się obok mnie i wróciła do biurka. Zamknęła program, a potem sam laptop. Później obejrzała się przez ramię. – Masz tu samochód? Kiwnęłam głową, po czym pod jej przewodnictwem wymknęłyśmy się z domu. Wyszłyśmy tylnymi drzwiami, akurat w chwili, gdy ktoś zaczął walić pięścią we frontowe. Helen zamknęła za nami drzwi, rozejrzała się po małym otoczonym murem ogrodzie i ruszyła przed siebie. Poszłam za nią. Kiedy dotarłyśmy do końca ogrodu, wspięła się na dużą terakotową donicę i wyjrzała ponad murem do sąsiedniego ogródka. Potem wskoczyła na mur, chwilę się tam gramoliła, a następnie zniknęła. – Przerzuć swoją torbę – poleciła szeptem. Uczyniłam to, po czym sama przelazłam przez mur. Nie zrobiłam tego tak cicho jak Helen, no ale tak czy owak po kilku sekundach znalazłam się po drugiej stronie. Ruszyłyśmy w kierunku parkingu, tyle że jedyne wyjście z ogrodu graniczyło z uliczką, na której mogła czekać na nas policja. Mur w tym ogrodzie był niższy, a po wspięciu się na niego mogłyśmy się ukryć za gałęziami krzaka bzu i z tego miejsca rozejrzeć po okolicy. Przed drzwiami frontowymi w domu Dany stało trzech umundurowanych posterunkowych, jakiś mężczyzna w brązowej skórzanej kurtce i drugi, wyższy, w moim przekonaniu na pewno Andy Dunn. Gdy się im przyglądałyśmy, jeden z posterunkowych podbiegł do drzwi, uderzył w nie barkiem i po raz wtóry tego dnia wyważył je. Policjanci zniknęli wewnątrz domu; ja i Helen zeskoczyłyśmy z muru, przebiegłyśmy uliczkę, następnie krótkie schodki, a potem skręciłyśmy w lewo i przebiegając pod kamiennym krużgankiem, wybiegłyśmy na parking. Po dotarciu do samochodu wsiadłyśmy do niego szybko. Kiedy wyjeżdżałam z parkingu, w lusterku wstecznym zobaczyłam, że w domu Dany w pokojach na górze zapaliło się światło.
29 Będą myśleli, że pojedziemy na lotnisko – powiedziała Helen. – Obstawią drogę na południe. Miała rację, poza tym, nawet gdyby udało nam się dotrzeć do Sumburgh, nie mogłybyśmy tak po prostu zaparkować tam i czekać na samolot. Na długo przed świtem ludzie, którzy mnie szukali, będą na każdym lotnisku, przed każdą przeprawą promową. Poczułam, że zaczyna mnie mdlić. Dobrze było mieć takiego sprzymierzeńca jak Helen. Helen była odważna, inteligentna, nie zniechęcała się łatwo, ale nawet ona nie dałaby rady całej lokalnej policji, gdyby nas znaleziono. A to było najłatwiejszą rzeczą pod słońcem. Na Szetlandach jest tylko kilka dróg; nie ma tu labiryntu bocznych uliczek, na których ewentualnie mogłybyśmy się ukryć. Jeśli nie chciałyśmy dać się złapać, musiałyśmy zjechać z szosy. – W nocy nie ściągnę helikoptera – wyjaśniła Helen. – O której tu zaczyna świtać? – Około piątej – odparłam. Latem często wstawałam tak wcześnie, żeby przed pracą pojeździć konno. No właśnie, świetny pomysł. Helen, zastanawiając się, co zrobić, stukała pięścią w deskę rozdzielczą. – Tora, posłuchaj – zaczęła po kilku sekundach. – Nie mogę rzucić oskarżeń na funkcjonariusza policji wyższego stopnia bez o wiele większej liczby dowodów niż te, które już mamy. Potrzebujmy czasu. – Spojrzała na zegarek. – Już prawie druga – mruknęła. – Znajdziesz dla nas jakąś kryjówkę na trzy godziny? Pomyślałam o domu: niedobry pomysł, pewnie to będzie pierwsze miejsce, do którego zajrzą. A może szpital? Nocą było tam mnóstwo spokojnych miejsc, tyle że prawie na pewno ktoś by mnie rozpoznał. Potem pomyślałam, że mogłybyśmy pojechać do centrum, poszukać jakiejś całonocnej knajpki albo nawet klubu nocnego: potencjalnie dobry pomysł, tylko że byłam raczej pewna, że w Lerwick nie ma takich lokali. Nie mogłyśmy ukryć się między ludźmi, bo po prostu na Szetlandach jest ich zbyt mało. – Jeździsz konno? – spytałam.
Kwadrans później po raz drugi tamtej nocy zaparkowałam samochód kilkaset metrów od domu. Charles i Henry usłyszały, że nadchodzimy, i przytruchtały do ogrodzenia. Kilka miętówek wystarczało, żeby dały się bez problemu osiodłać. Trochę się martwiłam o nogę Charlesa; jazda na kulejącym koniu po nieznanym terenie niespecjalnie mnie pociągała, ale noga się goiła i powinna wytrzymać, jeśli tylko będziemy ostrożne. Laptop Dany, dwie książki z jej biurka, nasze pieniądze i komórka Helen wylądowały w sakwach przy siodle; całą resztę musiałyśmy zostawić. Pomogłam Helen dosiąść Henry’ego, następnie sama wspięłam się na Charlesa. Konie były podekscytowane perspektywą nocnego wyjazdu i trochę się szarpały. Helen siedziała w siodle sztywno, pobielałe palce zaciskała na wodzach. Gdy ruszyłyśmy, ogarnęły mnie wyrzuty sumienia; jazdy nocne to nie jest aktywność zalecana przez Brytyjskie Towarzystwo Jeździeckie, zwłaszcza po nierównym terenie, na kontuzjowanym koniu i z niedoświadczonym jeźdźcem. Nasza posiadłość leży na wzgórzu nad Trestą, dlatego zanim wyjechałyśmy na główną szosę, najpierw mogłam wyprowadzić nas ze wsi przez pole; i dobrze, bo hałas, jaki wydawałaby kopyta dwóch dużych koni na asfalcie, byłby nie do zniesienia. Na szczęście Charles, rozochocony pierwszym od tygodnia wyjazdem w teren, chętnie parł naprzód, nadając całkiem znośne dla Henry’ego tempo. Miałam chęć pokłusować, żebyśmy mogły jak najszybciej zjechać z drogi, ale bałam się ryzykować, dopóki Helen nie poczuje się trochę pewniej. Słyszałam, jak klnie cicho do siebie, ilekroć Henry pośliznął się na gładkim asfalcie czy na leżących na drodze luzem kamieniach. Gdy skierowałyśmy się na wschód, pozostawiając Trestę za sobą, straciłyśmy prawie całe światło. Księżyc schował się za chmurami i wydawało się, że dokoła są same wzgórza. Dotarłyśmy do punktu, w którym szosę przecinają skały. Ani Helen, ani ja jeszcze się nie dorobiłyśmy umiejętności widzenia w mroku, ale nawet konie miały z tym problem. Nienawidzę uczucia, gdy koń pośliźnie się, a ty wraz nim spadasz w dół; przypuszczałam, że Helen tym bardziej nie była zachwycona. Objechałyśmy zakręt i po naszej lewej wzgórze zamieniło się w
górujący nad nami klif. Od prawej teren opadał w dół, ku Wiesdale Voe, jednej z największych na wyspie zatok. Za dnia był to sławny punkt widokowy; nocą otaczający nas teren wydawał się złowieszczy i wrogi. Aby sobie urozmaicić jazdę, w jej trakcie próbowałam odnaleźć sens w tym, co odkryłyśmy w ostatnich kilku godzinach. W oparciu o notatki Dany natknęłyśmy się na trop czegoś, co wyglądało na jakiś finansowy szwindel: duże sumy pieniędzy z nieznanego źródła wpływały na firmowe konto Stephena Gaira i większa część tych pieniędzy była następnie przelewana na konto Tronal, tylko po to, by ponownie zostać rozdystrybuowana do prominentnych osób na wyspie; włącznie z moim mężem. Skąd te pieniądze pochodziły? Jakiego rodzaju działalność mogła generować tak wielkie zyski? I czy istniała możliwość, że błędnie zinterpretowałyśmy to, co widziałyśmy? I że Duncan, Richard, nawet Kenn, nie byli zamieszani w śmierć Melissy i Dany? Gdy przejechałyśmy już około kilometra, usłyszałam to, czego się obawiałam: odgłos samochodu. Ostro ściągnęłam Charlesa na pobocze, a idący za mną Henry, bardziej niż Helen, uczynił to samo. Przed sobą widziałam światła reflektorów. Charles zaczął się szarpać, więc ściągnęłam mu wodze. – Spokojnie – mruknęłam. – Trzymaj go krótko! – krzyknęłam przez ramię. Samochód prawie już się z nami zrównał, usłyszałyśmy, jak nagle wytraca prędkość, gdy kierowca, zauważywszy nas, zaczął hamować. Jednak auto nie zatrzymało się, tylko minęło nas i pojechało dalej. Szybkie słowa otuchy skierowane do Helen i znowu ruszyłyśmy. Wkrótce potem dotarłyśmy do miejsca, w którym mogłyśmy skręcić w mniejszą szosę. Teraz kierowałyśmy się prawie bezpośrednio na północ wzdłuż B9075 do Weisdale. Szansa na to, że spotkamy rozpędzony pojazd, zmniejszyła się, ale nie na to, że ktoś nas usłyszy i rozpozna. Musiałyśmy szybko przejechać przez wieś i z tego powodu byłam skłonna zaryzykować kłus. Sprawdziłam, czy Helen ma wystarczająco krótko zapięte strzemiona, przypomniałam jej, żeby trzymała pięty w dole i żeby mocniej chwyciła wodze. Potem spięłam Charlesa i ruszyliśmy. Henry dotrzymywał tempa. Obejrzałam się i posłałam Helen
zachęcający w moim mniemaniu uśmiech. Unosiła się w kłusie, ale trochę za wysoko, więc gubiła rytm. Wcześniej mówiła, że trochę jeździła już konno, ale nigdy nie skakała ani nie galopowała. Mimo to radziła sobie świetnie. – Dokąd jedziemy? – zawołała; musiała krzyczeć, żebym ją usłyszała ponad dudnieniem kopyt. Ucieszyłam się, że jest na tyle rozluźniona, że może mówić. – Na północ, przez kotlinę Kergord do zatoki! – odkrzyknęłam. – Znajoma trzyma tam parę koni. Zostawię u niej moje do czasu, aż będę mogła je odebrać. – Droga prowadzi do samego końca? – spytała Helen z nadzieją. Mijałyśmy Weisdale Mill; dostrzegałam światła w domach obok. – Nie. Tą pojedziemy jeszcze jakiś kilometr, potem zjedziemy na drogę polną, a na koniec wyjedziemy na otwarty teren. Zapadła cisza. Helen pewnie zastanawiała się nad konsekwencjami jazdy po polach w ciemności. – Jechałaś już kiedyś tą trasą? Kiwnęłam głową. Nie dodałam jednak, bo wydawało się to mało celowe, że ten jeden raz, gdy pokonywałam ten odcinek, robiłam to za dnia, na zdrowym koniu i z doświadczonym miejscowym przewodnikiem. – Jak długo będziemy jechały? – Kilka godzin. – Szkoda, że nie zabrałyśmy czegoś do jedzenia. Ja też byłam głodna i wolałam nie myśleć o tym, kiedy ostatnio coś jadłam. Tyle że, gdy już raz zaczęłam, nie mogłam przestać. Jakieś dwanaście godzin temu, policzyłam: kanapkę z kurczakiem i majonezem w autobusie. Żałowałam, że tak grymasiłam przy lodówce u Dany. Przed nami z mroku wyłonił się ciemny kształt; było to na tyle rzadkie zjawisko na tych terenach, że budziło zdziwienie. Drzewa: plantacja Kergord, zajmująca w sumie około ośmiu do dziewięciu akrów, przypuszczalnie chyba jedyny las na obszarze całych Szetlandów; z pewnością jedyny widziany tu przeze mnie. Po jakimś czasie, przy wtórze odgłosu zgniatanych kopytami suchych liści, dotarłyśmy do drogi przy farmie i tam zwolniłyśmy,
zmuszone lawirować między zagrodami dla zwierząt. Wcześniejszy krótki kłus uspokoił konie i teraz ich chód był już pewniejszy. Jechałyśmy dalej, tam gdzie znowu pojawiły się wzgórza, rzucające na dolinę podłużne czarne cienie. Poczułam, że ponowie ogarnia mnie panika, nakazałam sobie spokój. Konie wykorzystywano do transportu nocą od setek lat. Charles i Henry dają sobie radę, to i ja powinnam. Po kilku minutach uznałam, że Helen na tyle odetchnęła, że będzie w stanie rozmawiać. – Cóż, przypuszczam, że miliony funtów zwykle nie biorą się znikąd, jeśli nie dzieje się coś podejrzanego. Masz jakiś pomysł, co to może być? Helen zaryzykowała i oderwała wzrok od ścieżki przed nią. – Myślałam o tym – mruknęła. – I wymyśliłam, że być może oni zajmują się sprzedażą dzieci. Może zamożnym parom z zagranicy, z krajów, gdzie prywatna adopcja jest normą. Większość tych przelewów, które widziałyśmy, pochodziła ze Stanów Zjednoczonych. Takie same podejrzenie zaświtało i mnie, ale wiedząc to, co wiedziałam o Tronal, raczej wątpiłam, żeby ta teoria była prawdopodobna. – Z rejestrów wynika, że na Tronal rocznie rodzi się tylko ośmioro dzieci – poinformowałam. – Potrzebowaliby ich więcej, nie uważasz, żeby wygenerować aż takie zyski? Poza tym, co z dziećmi, które są przeznaczone do adopcji tutaj, lokalnie? Skąd one pochodzą? – Ośmioro, mówisz? Klinika położnicza na prywatnej wyspie dla ośmiorga dzieci rocznie? Wydaje ci się to możliwe? – Nie. – Nawet przez chwilę tak nie uważałam. Dotarłyśmy do końca drogi. Musiałyśmy jeszcze minąć tylko kilka zabudowań na farmie i za nimi czekał już na nas otwarty teren. Ale w chwili, gdy zbliżałyśmy się do zabudowań, drzwi w głównym domu stanęły nagle otworem i pojawił się w nich jakiś mężczyzna. Był niski, przysadzisty, wyglądał na jakieś siedemdziesiąt lat i miał na sobie podarty siatkowy podkoszulek i szerokie szare spodnie od dresów, osadzone nisko na biodrach. Stał na boska i chyba zbyt szybko zerwał się z łóżka, bo wyglądało, że zapomniał założyć okulary; skrzywiony
wpatrywał się intensywnie w mrok, jakby widział nas niezbyt wyraźnie. Fakt, który wcale nie uciszył mojego niepokoju, biorąc pod uwagę to, że starzec wpatrywał się w nas ponad wycelowaną w naszą stronę lufą strzelby o kalibrze 12. 30
Wychowałam się na wsi, ojciec i bracia należeli do lokalnego kółka łowieckiego, nawet ja potrafię całkiem nieźle posługiwać się strzelbą, i wiem, jaką krzywdę można czymś takim wyrządzić z bliska. To był trudny moment. Helen wystawiła prawą rękę. Przez sekundę myślałam, że w geście poddania. – Policja. Proszę natychmiast opuścić broń, proszę pana. – W dłoni trzymała legitymację służbową. Powoli wsunęłam dłoń do kieszeni kurtki, chwilę w niej poszperałam i wyciągnęłam identyfikator ze szpitala. Też go pokazałam, przekonana, że Pan Dresiarz nie będzie w stanie dojrzeć szczegółów. Wyraźnie wcale nie uspokojony, mężczyzna mimo wszystko opuścił strzelbę. – O co chodzi? Co się dzieje? – Nocny patrol, sir – odparła Helen. – A teraz proszę, żeby odłożył pan broń na ziemię. Proszę wykonać polecenie. Celowanie do funkcjonariusza policji to bardzo poważne wykroczenie. Musiałam zagryźć usta. Nocny patrol! Ale zdaje się, że staruszek to kupił. Przykucnął i odłożył strzelbę. Potem z trudem się wyprostował. – Mam zadzwonić na posterunek? – wymamrotał. – Oczywiście – odparła Helen. – Ale będzie pan musiał podpisać zeznanie, może lepiej odłożyć telefon do rana. I powinien pan zabrać ze sobą licencję na broń. Będziemy chcieli sprawdzić numer seryjny. Uwielbiałam tę kobietę. Chociaż uzyskanie pozwolenia na strzelbę było w miarę łatwe, to wszyscy wiedzieli, że wielu farmerów nie zawracało sobie głowy występowaniem o nie. – Teraz pojedziemy już, sir. Przykro nam, że zakłóciliśmy pański spokój. Proszę przekazać nasze przeprosiny rodzinie. Pani sierżant,
otworzy pani bramę? Pojechałam naprzód, zeskoczyłam na ziemię i uchyliłam bramę prowadzącą z podwórka w dolinę. Helen przejechała, nie patrząc na mnie. Zamknęłam bramę i wskoczyłam z powrotem na siodło. Dogoniłam Helen i jechałyśmy dalej w milczeniu do chwili, aż uznałam, że jesteśmy poza zasięgiem słuchu. Kiedy się obejrzałam, stwierdziłam, że Pan Dresiarz wrócił do domu i zamknął drzwi, ale w oknie na piętrze światło nadal się świeciło. Na moich oczach zgasło. – Nie mogłaś zrobić ze mnie inspektora? – spytałam. Obejrzała się i zmusiła do uśmiechu. – Nocny patrol – mruknęła. – O Boże, Dana byłaby zachwycona. A potem zaczęła się kurczyć, z góry do dołu. Pierwsza zapadła się twarz, potem ramiona, a na koniec cały tułów. Helen zawisła na szyi Henry’ego i jej ciałem zaczęły wstrząsać drgawki szlochu, wydawała dźwięk, jaki słyszy się tylko u kogoś, kto przeżywa najgłębszą rozpacz. Odebrałam od niej wodze, przełożyłam nad głową Henry’ego i pojechałyśmy dalej. Ja prowadziłam Henry’ego, Helen płakała. Po jakimś czasie łkanie złagodniało, nie było już tak intensywne. Jeszcze później Helen zupełnie umilkła. Obejrzałam się; wycierała twarz rękawem. Wyglądała dziesięć lat starzej. – Przepraszam – wymamrotała. – Nie, to ja przepraszam. Nie powinnam była cię na to narażać. Powinnam była wiedzieć, że to będzie dla ciebie zbyt trudne w takich okolicznościach. Wyprostowała się w siodle. – Czy Dana została wczoraj zamordowana? Przed odpowiedzią chwilę się zastanowiłam. Już nie udawałam, że jestem jakąś Nancy Drew. To było realne i bardzo, bardzo poważne. – Tak – odparłam. – Tak sądzę. – W takim razie to nie jest dla mnie zbyt trudne. Możesz mi oddać wodze, proszę? Kilka minut jechałyśmy w ciszy. Po obu stronach górowały nad nami wzgórza, czarne cienie na tle ciemnografitowego nieba. Raz na jakiś czas zza chmur wyłaniał się księżyc i w jego blasku ziemia połyskiwała, jakby była zasłana kawałkami szkła. Jechałyśmy po
podłożu nakrapianym skałkami, które w świetle księżyca lśniły jak gwiazdy. Dotarłyśmy do pierwszego z kilku strumieni, które miałyśmy przekroczyć. Kiedy w niego wjechałyśmy, Charles spuścił głowę i zaczął pić. Henry poszedł w jego ślady. – Czy ta woda nadaje się do picia? – spytała Helen. Też byłam spragniona. Wino, które piłam wcześniej, dziwnie mnie wysuszyło. – Cóż, ta dwójka zdaje się tak uważać – odparłam i zeskoczyłam z siodła. Helen też tak zrobiła i cała nasza czwórka zaspokoiła pragnienie lodowatą smakującą trochę jak torf wodą. Helen obmyła twarz, ja oblałam całą głowę i od razu poczułam się lepiej. Wciąż jednak umierałam z głodu. W pewnej chwili kątem oka dostrzegłam, że coś zbliża się w naszą stronę; coś zbyt dużego, żeby to była owca. Krzyknęłam, czując kłucie wszystkich zakończeń nerwowych w moim ciele. Helen była przy mnie w sekundę. Potem obie rozluźniłyśmy się. Jeden niewyraźny kształt zamienił się w kilka, wszystkie zmierzały w naszym kierunku. Była to grupa dwunastu lub więcej kuców szetlandzkich. Zapomniałam, że ta dolina była domem dla dużego stada. Konie to niezwykle towarzyskie stworzenia i stado, gdy dostrzegło przedstawicieli własnego gatunku, postanowiło podejść przywitać się. Wyglądało też, że kucom zupełnie nie przeszkadza obecność dwójki przedstawicieli rasy ludzkiej. Dwa odważniejsze zaczęły obwąchiwać mi nogi, a jeden dał się nawet Helen pogłaskać. – Wiesz, to by się nawet mogło przyjąć – rzuciłam, przyglądając się, jak Henry ociera się pyskiem o pysk połowę od niego niższej klaczy. – Co takiego? – spytała Helen. – Policja konna na Szetlandach – wyjaśniłam. – Mnóstwo tu terenów niedostępnych dla pojazdów kołowych, a lokalnych koni, jak te kuce, nie brakuje. – Pomysł wart przemyślenia – zgodziła się. – Oczywiście jeźdźcy musieliby być karłami. – Musielibyście zmienić normy dotyczące wzrostu. – Może ustanowilibyśmy specjalne dla Szetlandów. Ile tu możecie
mieć tych kuców? – Nie jestem pewna, czy ktokolwiek to wie. Rozmnażają się jak króliki. Wiele jest sprzedawanych do sklepów zoologicznych, modelowych farm, tego rodzaju miejsc. I jako konie do jazdy dla dzieci. Są niesamowicie popularne. Eksportuje się je na cały świat… – umilkłam, uświadamiając sobie, co właśnie powiedziałam. – Jak tutejsze dzieci? – podrzuciła Helen. – Możliwe – mruknęłam – tylko że… – Skąd się ich tyle bierze – dokończyła. Kiwnęłam głową. Zmarszczyła brwi, jakby się nad czymś zastanawiała. – Załóżmy, że dzieci rodzi się więcej, niż to wynika z ewidencji – odezwała się w końcu. – Załóżmy, że Stephen Gair, Andy Dunn, Kenn Gifford… ci wszyscy ludzie, których konta oglądałyśmy… – Możesz to powiedzieć – przerwałam jej. – Możesz wymieniać i Duncana, i Richarda. Uśmiechnęła się do mnie półgębkiem. – Załóżmy, że oni wszyscy są w to zamieszani, robią na tym olbrzymią kasę, i w jakiś sposób Melissa Gair to odkryła, zagroziła, że pójdzie na policję. To byłby wystarczający motyw, nie uważasz, żeby usunąć ją z drogi? – Chyba tak. – Tylko dlaczego jej po prostu nie zabili, na przykład pozorując wypadek. Dlaczego upozorowali jej śmierć i potem tak długo utrzymali przy życiu? – Bo Stephen Gair wiedział, że jest w ciąży. Chciał, żeby urodziła mu jego dziecko. – Wyjaśniłam teorię Dany o tym, że chłopiec, którego Gair nazywa pasierbem, w rzeczywistości jest synem jego i Melissy. Helen nieco się skurczyła w sobie na wzmiankę o Danie, ale udało jej się nie rozpłakać. – Cholernie ryzykowne – mruknęła. – I po co to wycięte serce? Te dziwne symbole na jej plecach? Dlaczego pochowali ją na twojej ziemi, na litość boską? Przecież o wiele łatwiej byłoby wrzucić ciało do morza? – Dlatego, że muszą być chowani w słodkiej, ciemnej ziemi – szepnęłam, raczej do siebie niż do niej.
Popatrzyła na mnie. – Znowu ta historyjka o trollach? Nie mam teraz głowy do trolli. Musimy jechać. Sięgnęła po wodze i podniosła stopę do strzemienia. Dosiadała konia ze złej strony, ale nic nie powiedziałam. Henry prawdopodobnie i tak na to pozwoli. Potem nagle znieruchomiała. – Chcesz, żebym go przytrzymała? – zaproponowałam. – Cicho – syknęła. – Słuchaj. Zrobiłam to. Ciche rżenie kuców, siorbanie, bo kilka z nich piło ze strumienia, gwizd wiatru ciągnącego od szczytów wzgórz. I coś jeszcze. Coś niskiego, monotonnego, mechanicznego. Nie odgłos natury. Coś uporczywego; coś, co się zbliżało. – Cholera! – Helen przerzuciła wodze nad głową Henry’ego i zaczęła go ciągnąć w stronę ostrego nawisu skalnego na skraju doliny. – No chodź – ponagliła. Hałas był coraz głośniejszy. Kuce też go już usłyszały i nie spodobało im się to. Niektóre odłączyły się od grupy, odbiegały, potem z powrotem przybiegały. Helen dotarła do nawisu. Ja dołączyłam kilka sekund później. Przycisnęłyśmy się plecami do skały, przyciągając do siebie konie. Trzymałyśmy ich łby, żeby się nie ruszały, i czekałyśmy, aż helikopter nadleci. – Farmer jednak zadzwonił na policję – powiedziałam szeptem, jakby ludzie w helikopterze, który wciąż znajdował się jakieś pół kilometra od nas, mogli nas usłyszeć. – Bardziej prawdopodobne, że znaleźli twój samochód – odparła Helen. – Czy tu wszyscy wiedzą, że masz konie? Zastanowiłam się. Duncan, oczywiście, natychmiast by się zorientował, że konie zniknęły, ale jego nie było na wyspach. Gifford! Gifford wiedział. I Dunn, oczywiście. W zasadzie to prawie cała policja z Szetlandów wiedziała. Richard. Tak, prawie wszyscy, których znałam, wiedzieli, że mam konie. Helikopter był teraz blisko, mogłyśmy dostrzec reflektor, szeroką wiązkę światła wydobywającą dolinę z mroku. Mocniej uchwyciłam Charlesa. Kuce, szukające schronienia w grupie, przybiegły za nami pod nawis. Ale w przeciwieństwie do Charlesa i Henry’ego nie stały spokojnie: przepychały się i wierciły, podskakiwały, podgryzały
nawzajem, usiłując wywalczyć miejsce jak najbliżej większych koni. – Uciekać stąd! Wynocha! – syknęła Helen. – Małe gnojki ściągną na nas uwagę. Helikopter wisiał teraz bezpośrednio nad nami. Kaskada światła była obca, przerażająca w swej intensywności, rozświetlała teren w widmowej parodii światła dziennego. Jednak tam, gdzie ono nie docierało, wszystko było pogrążone w kompletnym mroku, nienaturalnie głębokim jak na Szetlandy, i na chwilę ten płaszcz czerni okrył też nas. Maszyna przeleciała nad nami. Wstrzymałam oddech, ledwie ważąc się mieć nadzieję. Helikopter przebył jakieś pół kilometra na północ, potem obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i zaczął wracać. – Zobaczyli nas – szepnęłam. Nie mogłam nad tym zapanować, zniżałam głos instynktownie. – Zobaczyli coś – rzuciła Helen. – Nie ruszaj się. Tym razem helikopter nie oświetlał środka doliny, tylko przesunął się jakieś dwadzieścia metrów na zachód; niewielka, ale istotna poprawka, biorąc pod uwagę, że tym razem światło reflektora prawie nie mogło nas ominąć. – Trzeba było rozsiodłać konie, kiedy usłyszałyśmy, że nadlatuje – mruknęłam. – Nikogo nie zdziwiłby tutaj widok dwóch nieosiodłanych koni. Bez nich mogłybyśmy ukryć się za skałami. Helen pokręciła głową. – Mają aparaturę poszukiwawczą – wyjaśniła. – Mogliby wykryć ciepłotę ciała. W gruncie rzeczy te małe kmiotki być może nawet uratują nam tyłki. Kuce zdawały się bać światła bardziej niż hałasu. Kiedy helikopter zbliżył się, wybiegły z kryjówki i szukając bezpiecznej ciemności, rozbiegły się po dolinie. Helikopter zawrócił i udał się za nimi w pościg, wcześniej jednak blask reflektora na krótko przemknął po brązowym ogonie Henry’ego. Dominujący ogier w stadzie kuców galopem uciekał na południe, prawie cała reszta stada wykręciła i pognała za nim, i helikopter, niczym nowy rekrut, podążył w ich ślady, powiększając panikę pośród rozproszonych małych zwierząt. Stado skręciło i to samo zrobił helikopter. Zaczął okrążać dolinę; światło reflektora było coraz bliżej. Klacz i jej źrebak, które z nami zostały, rzuciły się w tym
momencie do ucieczki i helikopter wykonał następne koło. Potem wzniósł się wyżej i przesunął na północ. Następnie wrócił jeszcze raz, choć nie doleciał już do naszego nawisu, a na koniec znowu skierował się na północ. Charles i Henry zaczęły się wiercić, my jednak z Helen nie odważyłyśmy się poruszyć, dopóki odgłos silników helikoptera nie ucichł zupełnie. – Nie wierzę, że nam się udało – rzuciłam, kiedy było już bezpiecznie się odezwać. – Dostrzegli ruch i prawdopodobnie zarejestrowali ciepłotę ciała, ale uznali, że to kuce. Dzięki za nie Panu Bogu. Kuce uspokoiły się już, ale trzymały się na dystans. – Czy oni wrócą? – spytałam. Helen pokręciła głową. – Trudno powiedzieć. Mają mnóstwo terenu do przeszukania. Myślę, że powinnyśmy jechać dalej. Usłyszymy, jeśli będą wracali. Wsiadłyśmy na konie i znowu ruszyłyśmy w drogę. Napięcie ostatnich kilku minut ograbiło mnie z całej energii. Miałam siłę jedynie na to, żeby wskazać Charlesowi właściwy kierunek i spiąć go do jazdy. – Ile jeszcze będziemy jechały? – zainteresowała się Helen. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła trzecia nad ranem. Przez incydent z helikopterem miałyśmy opóźnienie. – Jakieś czterdzieści pięć minut – odparłam. – Chryste, nie wytrzymam tyle. Już teraz prawie nie czuję pośladków. – Zaczekaj do jutra. Nie będziesz w stanie ruszyć nogą. W tym momencie krajobraz wokół nas uległ nagłej zmianie. Dotąd podróżowałyśmy przez okolicę zasnutą czarnoszarymi cieniami, okolicę klifów o szczytach pokrytych karłowatymi resztkami roślinności, klifów, których zarysy majaczyły na tle ciemnogranatowego nieba. Szarzyzny było tu mnóstwo, prawdziwych kolorów w ogóle. A teraz nagle wielki bławatnik rozpostarł na niebie rolkę najdelikatniejszego zielonego jedwabiu; wisiał w powietrzu na wysokości kilku kilometrów, ciągnąc się tak daleko, jak daleko sięgał wzrok, poruszał się i mienił, nieustannie się zmieniając, emitując i
odbijając swoje własne światło. Niebo wokół było ciemne, a drzewa i skały, gdy bławatnik potrząsał materiałem, oddychały z ulgą; jedwabiste niebo falowało, przed naszymi oczami tańczyły niemożliwe wcześniej do wyobrażenie odcienie bladej zieleni. Konie ze zdumienia stanęły w miejscu jak wryte. – O mój Boże – szepnęła Helen. – Co to jest? Z północnego zachodu przypłynęła bezgłośna eksplozja barw. Opadając kaskadami, na ziemię spływały wiązki srebrzystej zieleni, intensywnego głębokiego fioletu oraz najcieplejszego, najdelikatniejszego wyobrażalnego różu. Był to kolor niesamowicie intensywny, ale zarazem tak delikatny, że poprzez niego wciąż można było dostrzec gwiazdy. – Zorza polarna – powiedziałam. Cisza. – O rany! – westchnęła Helen. – To najmniej, co można powiedzieć – zgodziłam się. Znowu cisza. – Jak? – spytała. – W jaki sposób coś takiego powstaje? Nabrałam powietrza, gotowa wygłosić długie i ogromnie nudne wyjaśnienie na temat emitowanych przez słońce strumieni naładowanych cząsteczek i o ich zderzeniach z atomami tlenu i azotu. Potem zmieniłam zdanie. – Eskimosi nazywają je darem zmarłych – rzekłam. Następnie, zaskoczona własną śmiałością, nie wspominając o głębi sentymentalizmu, do poziomu którego moja zwykle cyniczna natura nigdy nie sięgała, dodałam: – Myślę, że Dana ją nam przysłała. Helen i ja przyglądałyśmy się mieniącym, falującym barwom do czasu, aż znikły, czyli jeszcze przez jakieś dziesięć minut. Znowu traciłyśmy czas, ale zdawało się to nie mieć znaczenia. Widowisko świetlne dodało nam sił. – Dziękuję ci – szepnęła Helen, a ja wiedziałam, że nie mówiła do mnie. Krótko przed wpół do trzeciej dotarłyśmy na dziedziniec przed stajniami mojej znajomej w Voe. Boksy były puste, ale widziałam, że dwa konie koleżanki przyglądają się nam z pobliskiego pola.
Ześliznęłam się z grzbietu Charlesa i przeciągnęłam ręką po jego kontuzjowanej nodze. Wytrzymała, Charles jednak będzie musiał kilka dni odpocząć. Znalazłam wiadra i dałam obu koniom wody oraz naręcze siana. Potem je rozsiodłałam, wypuściłam na pole, a siodła i uprząż zaniosłam do siodlarni. Klucz był w miejscu, gdzie spodziewałam się go znaleźć – pod ceramiczną donicą. Siodlarnia znajomej służyła jej również za biuro, dlatego stał tam też telefon. Pokazałam go Helen, zamknęłam za nami drzwi i ruszyłam prosto do szuflady w biurku. Szczęście mi dopisało. Pół opakowania delicji, prawie całe maltesersów i trzy tubki miętówek. Podzieliłam łup, który w pięć minut żarłocznie pochłonęłyśmy Trochę pokrzepione, choć wciąż obolałe i padnięte, podłączyłyśmy do prądu laptop Dany.
31
Przy maleńkim biurku mieściła się tylko jedna osoba. Helen usiadła na krześle, a ja na beli siana. Plecami oparłam się o kamienną ścianę siodlarni. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek siedziała na czymś bardziej niewygodnym, ale wiedziałam, że jeśli tylko pozwolę sobie zamknąć oczy, zasnę w ułamku sekundy. Z sakwy od siodła wyciągnęłam Kobietę w bieli Dany. Spomiędzy stron książki na ziemię wypadło kilka złożonych kartek A4. Helen przy biurku na moment przestała pisać – kaszlnęła i splunęła do ręki. Przyłapała mnie, że się jej przyglądam. – Te cholerne cukierki są całe w sierści – burknęła, po czym powróciła do pisania. – Psiej, jeśli masz szczęście; końskiej, jeśli nie masz – mruknęłam. – Co proszę? – spytała, nie odrywając palców od klawiatury. – Tak mawiał mój ojciec przy posiłkach – wyjaśniłam. – Dorastałam na farmie. Z końmi. Higiena przy jedzeniu to nie było coś, czym się specjalnie w domu przejmowaliśmy. – Jeśli natrafię na następny w sierści, oddam ci go. A w ogóle, co ty robisz? – Gapię się bezmyślnie na te kartki z nadzieją, że może przed świtem uda mi się odczytać, co jest na nich napisane – odparłam. – Lepiej się prześpij – poradziła. – Pewnie w ogóle nie powinnaś opuszczać jeszcze szpitala. – Przechyliła się na bok i znowu splunęła, tym razem mniej delikatnie. – Cholera, co to jest? – Jak człowiek zje funt kłaków, umiera – mruknęłam. Tym razem odsunęła dłonie od klawiatury. Położyła je na kolanach i obróciła się do mnie. – Co? – Znowu ojciec. Przejął to od swojego ojca. To się nazywa Mądrość Wiltshire. Kiedy byłam mała, brałam to powiedzenie dosłownie… no wiesz, wyobrażałam sobie, że jak zjem dokładnie funt sierści, to koniec… kaplica… chociaż miałam zaledwie siedem lat i byłam zdrowa jak koń. Przez jakiś czas, przerażona, mocno się
pilnowałam. Myłam owoce tak długo, aż zdarłam niemal całą skórkę. Raz nawet ciastko, które mi spadło na podłogę, chciałam wyszorować w wybielaczu. Helen patrzyła na mnie ze zdumieniem. Poczułam się jak idiotka, spuściłam wzrok. – Wszystko w porządku? – spytała ostrożnie, jakby nie była przekonana, czy poradzi sobie ze szczerą odpowiedzią. Kiwnęłam głową, nie podnosząc na nią oczu. – Masz prawo dać upust smutkowi. Ja tak zrobiłam. Przygryzłam wargę, wzięłam głęboki wdech. – Nie jestem pewna, czy wtedy zdołam przestać – wykrztusiłam z trudem po sekundzie czy dwóch. Helen nie odpowiedziała, ale wiedziałam, że na mnie patrzy. – Duncan chce mnie zostawić – rzuciłam. – Kogoś poznał. Przypuszczam, że powinnam być wdzięczna losowi, biorąc pod uwagę wszystko, co… Helen zaczęła wstawać od biurka, żeby do mnie podejść. – Kiedy możesz zadzwonić po helikopter? – spytałam. Przez chwilę nie reagowała, potem z powrotem usiadła. – Za jakąś godzinę. Już niedługo. Zmusiłam się do skupienia uwagi na kartkach przede mną. Po minucie lub dwóch udało mi się zdusić mruganiem łzy i przeczytać tekst. Już na samym początku śledztwa przekazałam Danie wydruk z listą porodów na wyspach. Przeniosła ją do laptopa, ale zachowała oryginał i to na niego teraz patrzyłam. Kilka pozycji zakreśliła różowym fluorescencyjnym flamastrem. Było ich cztery i wszystkie dotyczyły porodów, które odbyły się na Tronal między marcem a sierpniem 2005 roku. Przed kilkoma godzinami zakreśliłam dokładnie te same pozycje. Ponownie zwróciłam uwagę na litery kt. Siedem przypadków. Jak mówił Gifford? Co znaczył ten skrót? Kaloid trauma? Jego wyjaśnienia brzmiały sensownie, ale ja się z tym terminem nigdy wcześniej nie spotkałam. Ciekawe, czy zakreślone pozycje łączy ze sobą coś jeszcze? Sprawdziłam daty, ale niczego nie znalazłam; porody rozkładały się dość równo w ciągu pół roku. Sprawdziłam miejsce; troje dzieci urodziło się w szpitalu Franklin Stone, inne w Lerwick, jedno na Yell, jedno na Bressey i jedno na Papa Stour. Noworodki miały różną wagę, ale
wszystkich mieściła się w normie, a jeśli już, to lekko przechylała na stronę wysokiej. Kilkoro urodziło się przez cesarskie cięcie, jednak reszta porodów przebiegła zwyczajnie – drogami rodnymi. Wszystkie noworodki były płci męskiej. Sprawdziłam ponownie. Ani jednej dziewczynki. Rasa panów. Miałam dość. Rozsiadłam się wygodniej na sianie i opatuliłam kurtką. Świadomość opuściła mnie mniej więcej w tym samym momencie, w którym zamknęłam oczy. – Tora. Nie chciałam się budzić. Wiedziałam, że muszę. – Toro! – Tym razem bardziej stanowczo. Jak mama, gdy budziła mnie do szkoły. Nie miałam wyboru. Usiadłam. Helen stała nade mną. Drzwi do siodlarni były otwarte, na zewnątrz dzień. Helen spakowała obie torby i jedną z nich miała zarzuconą na ramię. – Musimy iść – oznajmiła. – Dasz radę przejść kilometr? Wstałam. Mówienie wydawało się zbyt wielkim wysiłkiem, nie próbowałam więc. Napiłam się wody, naskrobałam wiadomość do znajomej, a potem wyszłam na słońce. Helen zamknęła za mną drzwi i odłożyła klucz na miejsce. Spojrzałam w stronę pastwiska, gdzie stały Charles i Henry, i poczułam się jak matka opuszczająca dzieci. Helen ruszyła do bramy, ja za nią. Przytrzymała ją dla mnie. Ruszyłyśmy drogą ku małemu miasteczku o nazwie Voe. Między łopatkami czułam ból, jak po ugodzeniu nożem, nogi miałam jak z waty. I znowu kręciło mi się w głowie, choć tym razem raczej z wyczerpania i głodu niż na skutek paniki. Na panikę nie miałam energii. – Dokąd idziemy? – spytałam. Spojrzałam na zegarek. Wpół do szóstej. – Do pubu na dole – odparła Helen. – Mają tam parking, na którym może wylądować helikopter. Pomimo wszystko byłam pod wrażeniem. Helen nas stąd wyciągnie. Będę bezpieczna. Będę mogła odpocząć. Jakoś to wszystko rozwiążemy. A może odpuszczę sobie, pozwolę, żeby ktoś inny się tym zajął. Może tak naprawdę przestało mi już zależeć. Helikopter usłyszałyśmy, gdy do pubu miałyśmy jeszcze jakieś
dwieście pięćdziesiąt metrów; musiałam zwalczyć impuls każący mi uciec i ukryć się. – Helen, a co, jeśli to nie są ludzie od ciebie? Co, jeśli to oni? Może namierzyli twoją komórkę? – Uspokój się. Nawet jeśli tego rodzaju technologia istnieje poza filmami, to z pewnością nie jest w powszechnym użytku. Hałas silników helikoptera był coraz głośniejszy. Helen chwyciła mnie za rękę i siłą przeciągnęła przez ulicę w stronę parkingu. Helikopter był teraz nad nami. Zaczął krążyć. Rozejrzałam się. W zasięgu wzroku nie było nikogo, ale to tylko kwestia minut, zanim huk helikoptera ściągnie ciekawskich. Ktoś powiadomi lokalną policję. A ta przyjedzie, żeby sprawdzić, co się dzieje. Helikopter zaczął się wolno zniżać. Nadal krążył nad parkingiem i po każdym okrążeniu schodził coraz niżej. Na poboczu zatrzymała się ciężarówka dostawcza. Pojawiła się też jakaś kobieta z dwoma psami gończymi. Psy zaczęły ujadać, ale zamiast je odciągnąć od hałasu, kobieta przystanęła i osłaniając oczy dłonią przed porannym słońcem, przyglądała się. Helikopter – mały, czarno-żółty, bardzo podobny do helikopterów pogotowia ratunkowego z wysp – znajdował się teraz piętnaście metrów nad nami i pęd powietrza wzbudzony wirującymi śmigłami rozwiał mi włosy. Włosów Helen to nie dotyczyło, wciąż miała je splecione w warkocz. Podjechał jakiś samochód, z którego, żeby popatrzeć, wysiadło dwóch mężczyzn. Jeden z nich trzymał przy uchu telefon komórkowy. No szybciej. Helikopter wreszcie wylądował. Pilot dał sygnał, Helen chwyciła mnie za rękę, i pobiegłyśmy w stronę maszyny. Helen otworzyła drzwiczki, ja wskoczyłam na tylne siedzenie, ona za mną. Wznieśliśmy się w powietrze, jeszcze zanim którakolwiek z nas zdążyła odszukać pasy, a co dopiero zapiąć. Helen krzyknęła do pilota coś, czego nie zrozumiałam, on odkrzyknął i helikopter wykonał zwrot. Lecieliśmy na południe, z powrotem nad Szetlandami. Nie obchodziło mnie to pod warunkiem, że kiedy znowu dotkniemy ziemi, będzie to już poza obszarem wysp.
Helen uśmiechnęła się do mnie, poklepała po dłoni, a potem uniosła brwi i kiwnęła głową, jakby pytała: „Wszystko w porządku?”. Mówienie w tym hałasie mijało się z celem, odpowiedziałam skinieniem głowy. Helen oparła się o siedzenie i zamknęła oczy. Helikopterem, mknącym na południe, rzucało na boki. Ani ja, ani Helen nie dostałyśmy słuchawek, a wycie silników było boleśnie głośne. Zaczęło mnie mdlić, rozejrzałam się za torebką do wymiotowania. W ustach zebrała mi się ślina, zamknęłam oczy. Helen nic nie mówiła, ale domyśliłam się, że lecimy do Dundee, gdzie była jej baza. Na swoim terenie będzie mogła lepiej wykorzystać dostępne zasoby i łatwiej jej będzie mnie pilnować, jeśli (a raczej gdy) Dunn i jego banda zjawią się po mnie. Po jakimś czasie nudności zelżały, zaryzykowałam i otworzyłam oczy. Kolejne dziesięć, piętnaście minut i czułam się na tyle dobrze, żeby móc przyglądać się przesuwającej się pod nami linii brzegowej. W porannym słońcu morze było roziskrzone, a białe grzywy fal mieniły się srebrem. Pierwszy raz zobaczyłam Duncana właśnie na plaży. Pływał na desce i akurat wychodził z wody z deską pod pachą, jego czarne włosy błyszczały, oczy miał bardziej błękitne niż samo niebo. Nie miałam śmiałości go zaczepić, sądziłam, że jest daleko poza moją ligą, ale wieczorem tego dnia on sam mnie odnalazł. Uważałam się za największą szczęściarę świata. Co to o mnie mówiło teraz? Po głowie krążyły mi dziesiątki pytań, na które tak naprawdę nie chciałam znać odpowiedzi, ale nie potrafiłam się ich pozbyć. Jak bardzo Duncan był zamieszany w to, co się działo? Czy wiedział o Melissie? Czy kupił ten właśnie dom, bo chciał mieć oko na teren, chciał dopilnować, żeby nikt nie naruszył bezimiennego grobu na zboczu? Nie mogłam w to uwierzyć, nie chciałam, ale… Wkrótce na horyzoncie pojawiło się Dundee, przygotowałam się na wywołujące mdłości i zatykanie uszu lądowanie. Zamiast jednak lecieć do miasta, pilot wykonał ostry skręt i oddalił się na zachód. Pozostawiliśmy Dundee w tyle i zaczęliśmy się wznosić. Spojrzałam w dół i zrozumiałam dlaczego. Tuż pod nami rozciągały się góry Grampion.
Już chyba wcześniej dawałam jasno do zrozumienia, że nie przepadam szczególnie za Szkocją, a zwłaszcza za jej północno-wschodnią częścią. Ale nawet ja muszę przyznać, że jeśli istnieją miejsca piękniejsze od szkockich wzgórz, to ja takich jeszcze nie widziałam. Kiedy ponownie ujrzeliśmy morze, helikopter wreszcie zaczął się zniżać. Helen otworzyła oczy, kiedy byliśmy dziesięć metrów nad ziemią. Wylądowaliśmy na boisku piłkarskim. W odległości pięćdziesięciu metrów stał niebiesko-biały wóz policyjny. Na jego widok zaczęło mi walić serce, ale Helen nawet nie mrugnęła. Krzyknęła coś do pilota i zeskoczyła na ziemię. Poszłam w jej ślady, a potem pobiegłyśmy do wozu. Funkcjonariusz za kierownicą uruchomił silnik. – Dzień dobry, Nigel – rzuciła Helen. – Dzień dobry, proszę pani – odparł policjant. – Dokąd najpierw? – Do portu, proszę. Ruszyliśmy przez małe szare miasteczko, wyglądające dziwnie znajomo. Gdzie jesteśmy, uzmysłowiłam sobie dopiero, gdy dojechaliśmy do portu. Kilka lat temu wraz z Duncanem wzięliśmy udział w grupowej wycieczce po szkockich destylarniach. Tygodniowa hulanka rozpoczynała się w tym mieście, a ja zapamiętałam, że spędziłam w nim wspaniały, podlewany alkoholem wieczór. Miałam wrażenie, że od tamtej wycieczki minęły całe wieki. Helen przekazała kierowcy namiary i po krótkiej jeździe wzdłuż frontu portu zatrzymaliśmy się w pobliżu molo, jak dla mnie bez żadnej sensownej przyczyny. Wysiedliśmy. Helen zaprowadziła mnie do jednej z tych małych budek, jakie stoją na nabrzeżach prawie wszystkich nadmorskich miasteczek. – Lubisz owoce morza? – spytała. – Ale chyba nie na śniadanie? – zdziwiłam się. – Zaufaj mi. Lubisz owoce morza? – No tak – odparłam, myśląc sobie: a co mi tam, jeśli się porzygam, to przynajmniej przestanie mnie mdlić. Helen wskazała ławeczkę zwróconą przodem do wody. Usiadłam na niej i wciągnęłam w płuca kwaśną, lekko zjełczałą woń wysuszonych przez słońce wodorostów i resztek połowów z poprzedniego dnia. I
jeszcze czegoś innego, czegoś cudownego. Helen usiadła obok mnie, podała mi wielki kartonowy kubek z kawą, kilka białych serwetek oraz poplamioną tłuszczem papierową torbę. – Bułka z homarem – poinformowała z zadowoleniem. – Złowionym dzisiaj rano. To było niesamowite śniadanie: gorzka moc kawy działała jak lekarstwo; delikatność świeżego pieczywa, ociekającego słonawym ciepłym masłem, nalot na ustach z mąki, jakbym je posypała najdrobniejszym talkiem. I homar, soczysty i słodki, każdy kęs był ucztą sam w sobie. Helen i ja jadłyśmy, jakbyśmy się ścigały, i to ja o ułamek sekundy wygrałam. Oddałabym wszystko, żeby tam zostać i popijając kawę, patrzeć na wschód słońca i na to, jak morze ze srebrzystego staje się soczystobłękitne; na odpływ i powracające łodzie rybackie. Ale zegar tykał. Świat się budził, a ja wiedziałam, że Helen nie przywiozła mnie do Oban tylko po to, żebyśmy zjadły tu śniadanie. Jakby czytając mi w myślach, spojrzała na zegarek. – Siódma czterdzieści pięć – rzuciła. – Wydaje się, że to w miarę rozsądna pora na złożenie wizyty domowej. – Podniosła się z ławki, otrzepała i wyciągnęła rękę po pozostałości po moim posiłku. Gdy znowu wsiadłyśmy do samochodu, odwróciła się do mnie. – Okej, posłuchaj mnie uważnie, bo za chwilę będziemy na miejscu. Kiedy ty w nocy oddaliłaś się do świata snów, ja jeszcze raz zerknęłam na wyciągi bankowe Gair, Carter, Gow. Chciałam sprawdzić, czy znajdę coś jeszcze, co może budzić zastanowienie. Kancelaria posiada w sumie sześć kont dla klientów. Znalazłam odniesienia do firmy twojego męża, do szpitala, w którym pracujesz, i do Tronal. Ale Dana nie podała odnośników do nikogo więcej, i nie znalazłam nic porównywalnego z kwotami, jakie przypuszczalnie transferuje Shiller Drilling. Nadążasz? – Tak. Jak na razie. – Wyjechaliśmy z obszaru portu i teraz kluczyliśmy po osiedlowych uliczkach Oban. Nigel, kierowca, zjechał na pobocze, żeby zajrzeć do mapy. – Ale to nie oznacza, że nic tam nie ma, a jedynie, że trzeba się temu przyjrzeć dokładniej, niż miałam na to czas wczoraj.
– Okej. – Znowu ruszyliśmy. – Potem zaczęłam przeglądać wyciągi kont firmowych. Ponownie niczego zastanawiającego w nich nie znalazłam. Czeki i gotówka wpływają prawie codziennie, ale na wyciągach nie jest podane, skąd te pieniądze pochodzą. Musielibyśmy przejrzeć ich księgi rachunkowe, żeby się tego dowiedzieć. Co miesiąc spora suma przelewana jest na wypłaty oraz na stałe opłaty dla firm użyteczności publicznej. Co miesiąc też wpływają przelewy od kilku klientów, którzy mają z kancelarią podpisaną stałą umowę. – Wszystko to wydaje się zupełnie normalne. – Samochód zaczął zwalniać. Skręciliśmy w zaułek nowszych stojących oddzielnie domów jednorodzinnych. Nigel sprawdzał ich numery. – Zgadza się. Ale kiedy przeglądałam wyciągi z konta kancelarii w Oban, które nawiasem mówiąc, zostawiłam sobie na sam koniec, coś mi się jednak rzuciło w nich w oczy. – Jesteśmy na miejscu, pani nadkomisarz – poinformował Nigel. – Posesja numer czternaście. – Dziękuję. Daj nam minutkę – poprosiła Helen. – Trzy przelewy z konta firmowego filii w Oban na konto czegoś o nazwie Fundusz Powierniczy Cathy Morton. Uwagę na te przelewy zwróciłam głównie z powodu ich wysokości, w sumie opiewały na pół miliona funtów szterlingów. I pamiętaj, że nie chodzi o konto klienta, te przelewy szły z pieniędzy kancelarii. Druga rzecz, która mnie zastanowiła, to terminy tych przelewów. Ponad ramieniem Helen zobaczyłam poruszające się zasłony. Czyjaś drobna twarz obserwowała nas z okna na parterze domu z numerem czternaście. – Trzy przelewy, we wrześniu i październiku 2004. Drugi z nich wyszedł szóstego października 2004. Nic na to nie odpowiedziałam, tylko patrzyłam na Helen, czekając na puentę. Wyglądała na zawiedzioną; najwyraźniej czegoś nie zdołałam załapać. – Weszłam z powrotem do Internetu i wyszukałam krajowy rejestr policyjny. O Cathy Morton w Oban był tylko jeden wpis i ten dom to jej ostatni znany adres. Chodźmy, zauważyli już nas. Ty też, Nigel, proszę. I
weź ze sobą swój notes. Wysiedliśmy i podjazdem przeszliśmy do drzwi frontowych. Helen zapukała. Drzwi prawie natychmiast otworzył trzydziestokilkuletni mężczyzna ubrany w pognieciony garnitur i w rozpiętą pod szyją niebieską koszulę. Zza framugi wyjrzał na nas mały chłopiec w piżamie ze Spider-Manem. Helena błysnęła odznaką i przedstawiła Nigela i mnie. Mężczyzna obrzucił nas oboje gniewnym spojrzeniem. – Pan Mark Slater? – spytała Helen. Jego głowa wykonała ostry ruch w przód. – Musimy porozmawiać z panem i pańską żoną. Możemy wejść? Slater nie ruszył się z miejsca. – Żona śpi – oznajmił. Kolejne dziecko, tym razem dziewczynka, dołączyło do brata. Oboje przyglądali się nam z nieukrywanym zaciekawieniem, charakterystycznym dla małych dzieci. – Proszę ją poprosić, żeby do nas dołączyła – rzekła Helen, dając krok do przodu. Slater miał wybór: cofnąć się lub stanąć nos w nos z wysokiej rangi policjantką. Podjął rozsądną decyzję i wszyscy weszliśmy do środka. Slater burknął coś o tym, że idzie na górę obudzić żonę i zniknął. My weszliśmy do pokoju dziennego. W telewizorze leciały CBeebies. Dzieci, w wieku około siedmiu i trzech lat, wpatrywały się w ekran jak zahipnotyzowane. – Cześć! – powiedziała Helen, zwracając się do chłopca. – Ty pewnie jesteś Jamie. – Chłopiec nie odpowiedział. Helen spróbowała z dziewczynką. – Dzień dobry, Kristy. Kristy, śliczna mała dziewuszka o porcelanowej cerze i jasnorudych włosach, odwróciła się i uciekła z pokoju. Usłyszeliśmy kroki na schodach. Nadchodzili Mark Slater i jego żona. Za nimi do pokoju z powrotem wbiegła Kristy. Kobieta wyraźnie ubierała się w pośpiechu, miała na sobie spodnie od dresu i pognieciony podkoszulek. Na ręku trzymała małe dziecko, około czterotygodniowe niemowlę. – Caroline Slater – przedstawiła się; Kristy w tym czasie przywarła do jej nóg. – Za piętnaście minut muszę być w pracy – oznajmił Mark Slater.
– Wytłumaczy się pan, że musiał złożyć zeznania. Pracodawcy na pewno to zaakceptują – powiedziała Helen. Zerknęła na dzieci i przenosząc spojrzenie z powrotem na Caroline Slater, dalej mówiła już ciszej: – Muszę z panią porozmawiać o pani siostrze. Kobieta stanowczym ruchem odsunęła od siebie Kristy. Następnie zwróciła się do chłopca, tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Idźcie oboje, śniadanie czeka. – Spojrzała na męża i ten wyprowadził dzieci z salonu, po drodze wyłączając telewizor i po wyjściu zamykając za sobą drzwi. Caroline podciągnęła niemowlę wyżej i ściślej oplotła je dłońmi. – Moja siostra nie żyje – oświadczyła, przysiadając na jednej z kanap. Helen była na to przygotowana. Kiwnęła głową. – Wiem i bardzo mi przykro. – Obejrzała się na drugą sofę stojącą za nami i uniosła rękę w geście „możemy?”. Pani Slater kiwnęła głową i Helen i ja usiadłyśmy. Nigel przysiadł na krześle przy oknie. Nie zauważyłam, żeby wyciągnął notes. – Jak sobie radzą dzieci? – spytała Helen. W twarzy kobiety coś zmiękło. – Dobrze – odparła. – Nadal miewają gorsze dni. Ciężej znosi to Jamie. Kristy ledwie pamięta matkę. Helen wskazała na niemowlę. – To maleństwo jest państwa? – upewniła się. Caroline przytaknęła ruchem głowy. – Śliczne dziecko – pochwaliła Helen. Potem odwróciła się do mnie. – Pani Hamilton jest położnikiem. Sprowadza na świat takie maleństwa na co dzień. Caroline wyprostowała się, a zmęczenie na jej twarzy w jakimś stopniu ustąpiło miejsca wyrazowi zaciekawienia. Przywołałam uśmiech. – Jak się pani czuje po porodzie? – spytałam. Wzruszyła ramionami. – Raczej nieźle, jak sądzę. Chociaż bywa ciężko. Jestem przyzwyczajona do dzieci, ale niemowlę to jednak zupełnie inna para kaloszy. – Mnie nie musi pani mówić – odparłam, czując, że zaczyna
ogarniać mnie dziwne poirytowanie. Otworzyły się drzwi, do pokoju wszedł Mark Slater i usiadł obok żony. Siedząca przy mnie Helen wyprostowała się. Czas kobiecej empatii dobiegł końca. – Kiedy pani siostra zaczęła chorować? – spytała Helen. Nigel przy oknie zabrał się do notowania. Caroline spojrzała na męża. Przybrał minę, jakby się zastanawiał. – Jakieś pięć lat temu miała usuwany nowotwór piersi – rzekł. – To było w okresie Świąt Bożego Narodzenia. Jamie był wtedy jeszcze bardzo mały. Potem przez jakiś czas czuła się dobrze. – Ale nowotwór się odnowił? Mark kiwnął głową. – A nie jest tak zawsze? – Kiedy dokładnie? – Na początku 2004 roku – powiedziała Caroline. – Cathy była w ciąży z Kristy, nie mogła poddać się chemioterapii. Do czasu narodzin Kristy nowotwór bardzo się rozrósł. – Lekarze nie byli w stanie go usunąć? – zainteresowałam się. Oczy Carolin zaszły mgiełką. – Próbowali – odparła. – Przeszła operację, ale się nie powiodła. – Czyli otworzyli Kathy i zaszyli. – Miała chemoterapię i radioterapię, ale na koniec starali się już tylko uśmierzyć ból. – Mieszkała z państwem? – dociekała Helen. Caroline skinęła głową. – Nie była w stanie zajmować się dziećmi. Pod koniec nie była w stanie robić nic. Tak straszliwie cierpiała, że… Caroline zaczęła płakać i niemowlę zakwiliło w proteście. Mark Slater wykorzystał ten moment, żeby odegrać rolę poirytowanego męża. – Och, wspaniale! Naprawdę nie jest nam to teraz potrzebne. Skończyli już państwo? – Nie wychodziło mu najlepiej. Wyglądał bardziej na przestraszonego niż rozgniewanego. – Niezupełnie, proszę pana – odrzekła Helen, która również nie sprawiała wrażenia przekonanej przedstawieniem. – Chciałam państwa zapytać o fundusz Cathy Morton. Zakładam, że oboje jesteście jego powiernikami.
Mark skinął głową. – Tak, my dwoje i nasz prawnik – odparł. – Czyli pan Gair, tak? – Tak, zgadza się. Powinienem go powiadomić o waszej wizycie? – Wątpię, żeby zdołał go pan teraz złapać. Kiedy Cathy poznała Stephena Gaira? Mąż i żona popatrzyli na siebie. – Chcę wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi – zaczął mąż. – Sądzę, że już pan wie, panie Slater. Chodzi o pieniądze, jakie otrzymała pana szwagierka od pana Gaira. – To nie są nasze pieniądze – wtrąciła się Caroline. – Nie możemy z nich korzystać. Są dla dzieci. Mark Slater wstał. Siedzący za nim Nigel również. – Nie mamy do powiedzenia nic więcej. Prosiłbym państwa, żebyście wyszli. Helen wstała. Ja też, myśląc, że wychodzimy. – Panie Slater, w tej chwili nie mam żadnych podstaw, żeby podejrzewać pana czy pańską żonę o cokolwiek. Jednak mogę, i to zrobię, zaaresztować państwa pod zarzutem utrudniania śledztwa, jeśli nie zaczniecie współpracować. Na chwilę zapadła cisza. Potem Helen z powrotem usiadła. Ja, czując się nieco idiotycznie, też. Slater jeszcze chwilę stał, po czym wrócił na kanapę do swojej wystraszonej żony. Niemowlę płakało już teraz na całe gardło. Caroline podciągnęła podkoszulek i wyłuskała spod niego nabrzmiałą pierś. Przystawiła do niej dziecko, które natychmiast zaczęło szukać dużego, popękanego sutka. Slater strzelił oczami w stronę żony. – Ty im powiedz – warknął. – Byłaś tam. Caroline spojrzała w dół na dziecko. Zaczęły jej drżeć usta. – Czy Cathy spisała testament? – spytała Helen. Caroline kiwnęła głową, wciąż wpatrzona w ssące pierś niemowlę. – W czerwcu. Już wtedy wiedziała, że długo nie pożyje. – I to Stephen Gair pomógł jej w jego stworzeniu? – Tak. Poznała go jakiś rok wcześniej. Kiedy sprzedawała dom. Dom nie stał w Oban, ale Gair i tak zgodził się zająć jego sprzedażą.
Myślę, że przez jakiś czas nawet ze sobą chodzili. Kiedy jeszcze była zdrowa. Wie pani, kolacja, gdy Gair był w mieście, kilka wyjazdów na weekendy. Nie mówiła nam o tym wiele, bo… cóż. – Bo Gair ma żonę – rzuciła Helen. Caroline szybko podniosła na nią wzrok. Na twarzy miała wypisane poczucie winy, jakby to ona spotykała się z żonatym mężczyzną. Kiwnęła głową. – I co się działo potem? Znowu spuściła głowę. Dziecko przestało już ssać i teraz spało. Chryste, to było jak wyrywanie zęba. Miałam ochotę nakrzyczeć na tę babę, żeby mówiła, żeby nam wyjawiła wszystko, co wie. – Co się stało we wrześniu 2004 roku? Gair odwiedził pani siostrę, czy tak? – Była bardzo chora. Przez cały czas leżała w łóżku. – Caroline spojrzała na męża i w jej oczach pojawił się przelotny błysk ciepłych uczuć. – Mark uważał, że powinna znaleźć się w hospicjum. Mężczyzna zesztywniał. – Bo to źle działało na dzieci, że oglądały swoją matkę w takim stanie. – Pewnego dnia nas odwiedzili. Poprosili o widzenie się z Cathy. Mówili, że wiedzą, że jest chora, ale że mają do niej ważną sprawę. – Oni? – zdziwiła się Helen. – Stephen Gair i ten drugi mężczyzna. Mówił jak lekarz. – Jak się nazywał? – dociekała Helen, a ja poczułam, że serce zaczyna mi walić jak młotem. Caroline potrząsnęła głową. – Nie przedstawił się. – To jak wyglądał? – wtrąciłam się. Helen posłała mi spojrzenie typu: „pozwól, że ja się tym zajmę, dobrze?”. Caroline odwróciła się do mnie. – Był wysoki – zaczęła. – Bardzo wysoki; szerokie ramiona, jasne włosy. Poza tym… – Już dobrze – mruknęła Helen. – Wrócimy do tego później. Teraz proszę opowiedzieć, co się wydarzyło. – Zabrałam ich na górę. Cathy miała trudności z mówieniem, ale
się starała. – O czym rozmawiali? – Złożyli jej ofertę. – Tym razem odezwał się Mark. – To miała być umowa między nimi. Powiedzieliśmy jej, że nie musi tego robić, że zaopiekujemy się dziećmi. Och, na rany boskie, skąd Helen brała tyle cierpliwości? – Czego dotyczyła ta oferta? – Że Cathy weźmie udział w jakichś testach nowego leku przeciwrakowego. Musiałaby wyjechać do szpitala na Szetlandach, gdzie te testy były prowadzone. Gair i ten drugi powiedzieli, że nie ma gwarancji, że lek zadziała, ale zapewniali, że został stworzony do walki z nowotworami w zaawansowanym stadium i że zawsze istnieje szansa. – I co zaproponowali w zamian? – W zamian firma farmaceutyczna miała ustanowić fundusz dla dzieci. Wyłącznie dla nich. Pieniądze pozostają pod całkowitą kontrolą. Co miesiąc przychodzi przelew na rzeczy do szkoły dla Jamiego i na opiekę zdrowotną dla Kristy. My z tego nie dostajemy nic. Rozejrzałam się po pokoju, po nieskazitelnych skórzanych sofach, sprzęcie stereo, szerokoekranowym telewizorze. Przypomniał mi się nowy wieloosobowy bus na podjeździe. – I Cathy przystała na to? – Nie musiała tego robić – powtórzył Mark. – Tak – odpowiedziała Carolina – przystała. – To było dla niej najgorsze, niepokój o dzieci, o to, co się z nimi stanie. Nie miały nikogo oprócz nas, a Cathy wiedziała, że nie jesteśmy zamożni. Uważała, że to jedyne, co może jeszcze dla nich zrobić. – Rozumiem – rzuciła Helen. – I co się stało potem? – Stephen Gair założył fundusz, ustanawiając jego powiernikami mnie i Marka. Następnego dnia podpisaliśmy dokumenty i przyszedł pierwszy przelew. Pojawili się znowu kilka dni później. – Kto się pojawił? – Ten mężczyzna, lekarz, w karetce. I pielęgniarka. Mówili, że przewiozą Cathy do helikoptera. Ten mężczyzna twierdził, że gdy Cathy trafi już do szpitala, będziemy mogli ją odwiedzać. – Kiedy ją zobaczyliście ponownie?
Caroline pokręciła głową. – Nigdy. Zmarła jakiś tydzień później. Musiałam powiedzieć o tym Jamiemu. Myślał, że mama wyjechała, żeby wyzdrowieć. – Gdzie odbył się pogrzeb? Twarz Caroline wykrzywił gniew. – Nie było żadnego – wyjaśnił Mark. – Gair przyszedł do nas; powiedział, że to była część umowy. Ciało Cathy miało być wykorzystane do badań, przekazane nauce. – A więc nigdy więcej jej nie widzieliście? – Nie. Umarła i to był koniec. – To może przynajmniej z nią rozmawialiście? – Nawet nie mieliśmy numeru telefonu – odparł Mark. – Prawie codziennie dzwonił do nas Stephen Gair z wiadomością o jej stanie. Powtarzał, że jest pod dobrą opieką, ale że jest otumaniona po lekarstwach. Nie nadaje się do rozmowy. – Pamiętacie dokładną datę jej śmierci? – pytała dalej Helen. – To był szósty października – rzekła Caroline. Helen spojrzała na mnie, żeby sprawdzić, czy wreszcie załapałam. Załapałam. Szósty października to dzień, w którym rzekomo zmarła Melissa – Melissa numer jeden, znaczy. – Nie byliśmy zachwyceni – oznajmił Mark. – Ani trochę nam się to nie podobało, że ona tak zniknęła. Chcieliśmy porozmawiać z lekarzami, dowiedzieć się, jak wyglądały jej ostatnie godziny. Wydzwanialiśmy do Gaira, ale nie odbierał telefonów od nas. – Próbowaliście skontaktować się ze szpitalem? – spytałam. – Tak – potwierdziła Caroline. – Zadzwoniłam do Franklin Stone w Lerwick, ale tam mi powiedziano, że nie mają pacjentki o nazwisku Morton. Trochę się wtedy wystraszyłam, wybrałam się do gabinetu Gaira w mieście. Nie zastałam go, ale urządziłam im tam niezłą awanturę. Później, następnego dnia, pojawił się ten facet, ten lekarz. Przynajmniej tak nam się wydawało, że to lekarz. – Proszę kontynuować. – No cóż, byłam w domu sama, a ten facet najzwyczajniej zaczął mi grozić. Powiedział, że mamy przestać nękać pana Gaira, że Cathy nie zaszkodziła terapia eksperymentalna i że i tak by zmarła, że była pod
bardzo dobrą opieką i że powinniśmy zostawić już tę sprawę w spokoju. Zasugerował, że jeśli chcemy zachować pieniądze, mamy siedzieć cicho. – Musieliśmy myśleć o dzieciach – odezwał się Mark. – Już nic nie mogło zwrócić nam Cathy. Musieliśmy myśleć o przyszłości. – Ale mimo wszystko nie podobało mi się to – powtórzyła Caroline. – Zagroziłam, że zgłoszę sprawę na policję. – Co na to odpowiedział ten człowiek? – Że on sam jest z policji. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Helen sprawiała wrażenie, jakby się nad czymś głęboko zastanawiała. Potem po raz kolejny zwróciła się do Caroline. – Ma pani jakieś zdjęcie siostry, pani Slater? Caroline, wciąż trzymająca dziecko przy piersi, wstała z kanapy. Przeszła przez pokój i otworzyła górną szufladę w kredensie. Gdy w niej szperała, reszta z nas wpatrywała się w dywan. Potem Caroline wróciła do Helen i coś jej podała. Helen zerknęła na zdjęcie tylko na sekundę i oddała je mnie. Zdjęcie zostało zrobione na plaży w słoneczny wietrzny dzień. Stephen Gair, kilka lat młodszy i o wiele szczęśliwszy, niż gdy ja go widziałam, uśmiechał się do aparatu. Jego ramiona otaczały ładną młodą kobietę w zielonym swetrze. Mówi się, że mężczyźni często zakochują się w kobietach o podobnym typie fizycznym, i z pewnością było to prawdą w przypadku Gaira. Nikt by ich nie wziął za bliźniaczki, niemniej podobieństwo między Melissą i Cathy było bardzo duże: zbliżony wiek i postura; długie rude włosy, chociaż Cathy były proste; jasna cera, delikatne drobne rysy. Przecież, w końcu, chodziło o sobowtóra.
32
Następne dziesięć godzin spędziłam jako gość policji okręgu Tayside. Razem z Helen poleciałyśmy do Dundee; Helen siedziała z przodu obok pilota. Miała na uszach słuchawki i przez cały czas rozmawiała przez radiostację. Ja siedziałam z tyłu w kokonie hałasu. Po dwudziestu minutach oglądania krajobrazów sięgnęłam do torby i wyciągnęłam, po raz kolejny, należący do Dany egzemplarz Kobiety w bieli. Dotąd wciąż nie miałam okazji zerknąć na karteczki, które Dana przykleiła do kilku stron, pewnie jeszcze kiedy przygotowywała się do matury. Póki byliśmy w powietrzu, nie miałam nic lepszego do roboty. Otworzyłam książkę na stronie z pierwszą karteczką. Dana znowu użyła różowego flamastra. Tam stała pani Fairlie, biała postać, samotna w blasku księżyca; z postawy, ułożenia głowy, z cery, rysów twarzy, żywy obraz kobiety w bieli. Na stronie 391 znalazłam następny podkreślony urywek: Zewnętrzne zmiany spowodowane cierpieniem i trwogą straszliwie, wręcz dramatycznie, wzmogły zabójcze podobieństwo między Anne Catherick i nią samą. Żywy obraz. Zabójcze podobieństwo. Stephen Gair miał niesamowite szczęście. Musiał pozbyć się żony i znał śmiertelnie chorą kobietę, która była do niej ogromnie podobna. Zamartwiając się o przyszłość swych małych dzieci, Cathy Morton pozwoliła się przenieść do nowego szpitala, gdzie, naszpikowana środkami odurzającymi, nie mogła mieć pojęcia, co się wokół niej dzieje. I kto w szpitalu miałby podejrzewać, że nie jest tą, za którą podawał ją szanowany prawnik? Żaden z zajmujących się Cathy lekarzy nie znał Melissy; siostrze Cathy i jej mężowi nie wolno było jej odwiedzać; rodzice Melissy nie zostali powiadomieni, że córka jest w szpitalu, można się też było spokojnie założyć, że nie wiedział o tym również nikt z jej znajomych. Nawet jeśli ktoś widział Melissę raz czy dwa, to nadal było bardzo prawdopodobne, że dał się zwieść widokowi obłożnie chorej Cathy w
szpitalnym łóżku. Obie, Cathy i Melissa, były pięknymi kobietami, ale drugie zdjęcie, które pokazała nam Caroline, ledwie rozpoznawalnej Cathy pod koniec choroby, udowadniało, jak ogromnie dewastująca potrafi być choroba nowotworowa. Cathy zmarła w kilka dni po przyjęciu do szpitala. Została przeprowadzona sekcja, z której raport widziałam w gabinecie Gifforda, a potem zwłoki skremowano. Wyobrażałam sobie pogrzeb, kościół zapełniony przyjaciółmi i bliskimi, głęboko zaszokowanymi nagłym odejściem Melissy, wręcz jeszcze niedopuszczającymi tego smutnego faktu do świadomości. Która z tych osób mogła przypuszczać, że zwłoki w trumnie przeznaczonej do spalenia nie są wcale jej zwłokami? Że Melissa, która wciąż jak najbardziej żyła, znajdowała się… gdzie indziej? Jak on to zrobił? W jaki sposób Gairowi udało się tak skutecznie doprowadzić do zniknięcia żony? Gdzie przebywała przez te dziewięć miesięcy pomiędzy śmiercią Cathy a swoją własną? I co, do diabła, spotkało ją w tym czasie? Zamknęłam Kobietę w bieli i odłożyłam. Wtedy nie wiedziałam, o czym jest, ale kilka miesięcy później przeczytałam ją. Powieść opowiada o mężczyźnie, który pozoruje śmierć żony – dla pieniędzy oczywiście – zabija ją i w jej miejsce podstawia umierającą kobietę. Dana znała fabułę i była bliska rozwiązania zagadki Melissy. Czy zdążyła skontaktować się z Slaterami, czy to był ten ostatni czynnik, który zmusił jej zabójców do działania, tego prawdopodobnie nie miałam szans dowiedzieć się nigdy. Kiedy wylądowaliśmy w Dundee, Helen posłała mi szybki uśmiech i zniknęła w czekającym samochodzie. Inny zabrał mnie na posterunek, gdzie dostałam kawę, a potem pozostawiono mnie samą w pokoju przesłuchań. Siedziałam tam prawie godzinę, odchodząc od zmysłów, aż zjawił się ktoś z zespołu Helen, inspektor, żeby mnie przesłuchać. W rogu pokoju usiadł posterunkowy i cała rzecz była nagrywana. Nie przedstawiono mi moich praw, nie zaproponowano adwokata, pod każdym innym względem jednak było to najprawdziwsze przesłuchanie, a policjant, który je prowadził, nie brał niczego na słowo. Zreferowałam mu wszystko, od znalezienia zwłok po wizytę u Slaterów. Opowiedziałam o Kirsten Hawick, która zginęła w wypadku, jadąc konno, i o tym, że znalazłam obrączkę, która, jak na to wszystko
wskazywało, należała do niej; o tym, że ktoś włamał się do mnie do domu i do mojego gabinetu w szpitalu; o sercu świni na kuchennym stole; o moich podejrzeniach, że ktoś mnie odurzył i że ktoś grzebał w moim komputerze. Opowiedziałam o sabotażu łodzi i o niedziałającej kamizelce ratunkowej; o moim przekonaniu, że Dana została zamordowana, bo zbyt wiele odkryła. Opisałam dowody o nieprawidłowościach finansowych, do których dokopała się Dana, i o mojej nocnej ucieczce z Helen przez pustkowia Szetlandów. Potem jeszcze raz to wszystko powtórzyłam. I potem znowu. Policjant co rusz o coś dopytywał, kazał powtarzać fakty, wyjaśniać, aż w końcu sama już nie wiedziałam, co powiedziałam, a czego nie. Po pięciu minutach byłam szczęśliwa, że nie występuję w tej sprawie jako podejrzana; po dwudziestu zaczęłam myśleć, że być może jednak występuję. Półtorej godziny później przerwaliśmy przesłuchanie. Przyniesiono mi lunch. Potem inspektor wrócił. I znowu zaczął mnie przepytywać. Po kolejnej godzinie odchylił się na oparcie krzesła. – Kto wiedział, że wybiera się pani na żaglówkę tamtego poranka, pani Hamilton? – Nie planowaliśmy tego – odparłam, mając świadomość, że zwlekam. – Nie planowaliśmy nawet tego, że spędzimy tamten weekend na Unst. Zdecydowaliśmy się na wyjazd w ostatniej chwili. Ale wiele osób wie, że mamy żaglówkę. – Czy kamizelkę ratunkową również trzyma pani na Unst? Nie byłam w stanie na niego spojrzeć. – Nie – zaprzeczyłam. – Trzymamy je w domu. Na poddaszu. Duncan musiał zabrać je przed wyjazdem. Leżały zamknięte w bagażniku jego samochodu do czasu, aż je stamtąd wyciągnęliśmy w niedzielne rano. Inspektor zmarszczył brwi i chwilę wpatrywał się w swoje notatki. Potem znowu na mnie popatrzył. – Czyj to był pomysł, żebyście udali się na żagle? Kto to wymyślił? – Duncan – powiedziałam. – On to zaproponował. Zostałam zaprowadzona do celi, znowu dostałam posiłek i wiadomość od Helen, w której pisała, żebym zjadła i odpoczęła. Kiedy się obudziłam, była prawie siódma wieczorem, a Helen stała w drzwiach.
Przebrała się w szyte na miarę czarne spodnium i w szmaragdowozieloną koszulę. Włosy miała świeżo umyte i uczesane w kok na czubku głowy. W niczym nie przypominała kobiety, w towarzystwie której podróżowałam poprzedniej nocy przez Szetlandy. – Lepiej się czujesz? Udało mi się przywołać uśmiech. – Chyba tak. – Gotowa do powrotu? Powrotu? Na wyspy? Rano tego dnia przyglądałam się, jak znikają za horyzontem i mówiłam sobie, że już po wszystkim; że ten etap życia mam za sobą. Ale teraz okazywało się, że chyba jednak jeszcze nie. – A mam wybór? – spytałam, wiedząc, jak zabrzmi odpowiedź. – Nie bardzo. Możesz zjeść w drodze. Po drodze na lądowisko dla helikopterów milczałam. Miałam setki pytań, ale nie wiedziałam, od którego zacząć i, mówiąc szczerze, trochę się bałam je zadać. Helen nie była już moją kompanką od ucieczki; była policjantką wyższego stopnia, prawdopodobnie dowodzącą przebiegiem bardzo poważnego dochodzenia. A ja byłam jej głównym świadkiem. Skoro dotarłyśmy aż tak daleko, nie chciałam niczego spaprać. Kiedy kierowca parkował, powiedziała: – Stephen Gair się przyznał. Do tej pory siedziałam oparta o kanapę, ale po tych słowach usiadałam prosto jak struna. – Żartujesz sobie? Przyznał się tak po prostu? Kiwnęła głową. – Od południa siedzi w areszcie. Zajęło nam to dwie godziny, ale w końcu pękł. – Co takiego? To znaczy, do czego właściwie się przyznał? – Stephen Gair nie wywarł na mnie wrażania kogoś, kto poddaje się tak łatwo. – No cóż, do wszystkiego. Po pierwsze do sprzedaży dzieci temu, kto płacił najwięcej. Powiedział, że współpracował z kilkoma zagranicznymi agencjami adopcyjnymi, tymi mniej uczciwymi. Ilekroć pojawiała się jakaś zamożniejsza para, mówiono jej, że za pieniądze da się obejść system i skrócić proces adopcji. Wszystko odbywało się na
bazie czegoś w rodzaju aukcji dynamicznej przeprowadzanej w Internecie. Kiedy pojawiało się dostępne dziecko, trafiało do tego uczestnika aukcji, który zaoferował najwyższą zapłatę. W niektórych przypadkach to był milion dolarów. Nasz kierowca wysiadł z samochodu. Pomachał do pilota, który odpowiedział mu skinieniem głowy, i śmigła helikoptera zaczęły się obracać. – Na posterunku w Lerwick jest George Reynolds, dyrektor pomocy socjalnej. Pomaga nam w śledztwie. Twierdzi, że o niczym nie wiedział, ale jeśli dzieci trafiały za granicę wyposażone w dokumentację adopcyjną, to znaczy, że jego oddział musiał być w to zamieszany. – Kto te dzieci wywoził? – Agencja opiekuńcza. Rozmawiamy z nimi, ale jak dotąd twierdzą, że nie mieli pojęcia, że dzieje się coś nielegalnego. – I Gair przyznaje się, że w miejsce żony w szpitalu podstawił Cathy? – Silniki helikoptera hałasowały coraz bardziej, musiałam podnieść głos. Rozmowa poza samochodem w ogóle nie byłaby w takich warunkach możliwa. – Tak. Zarzekał się, że była bardzo dobrze traktowana, że choroba i tak zebrałaby swoje żniwo, dlatego w żaden sposób nie można go obwiniać o jej śmierć. Twierdzi również, że nikt w szpitalu o niczym nie wiedział. – To kto mu pomagał? Kto załatwił karetkę? – Mówi, że sam to zrobił. Wynajął ją prywatnie. Podobnie jak pielęgniarkę. Myślałam tak szybko jak nigdy. Czy to realne? Że nikt ze szpitala nie był zamieszany? – A co z lekarzem, tym, który później powiedział, że jest policjantem? Tym, którego poznała Caroline? – Gair się upiera, że nie było żadnego lekarza. Mówi, że Caroline coś się pomieszało. – Na mnie nie wywarła wrażenia nieprzytomnej. – Nie, na mnie też nie. Jest teraz w Lerwick. Zorganizowaliśmy sesję identyfikacyjną. – To znaczy, że wiesz, kto to był?
– Powiedzmy, że mamy pewne domysły. – Jej twarz stwardniała. Na ten temat nie zamierzała powiedzieć nic więcej. Postanowiłam spróbować z innej strony. – A Melissa? Helen pokazała pilotowi uniesiony palec. – Gair przyznaje się, że ją zabił. Melissa dowiedziała się o adopcjach i zagroziła, że pójdzie na policję. Nie spodoba ci się to, ale Gair zeznał, że przetrzymywał ją w twojej piwnicy. Ekipa techników jest tam już od kilku godzin. – No, nie wierzę – szepnęłam, przypominając sobie, jak Dana nalegała na obejrzenie piwnicy – jej instynkt jak zwykle działał nienagannie. – To on zajmował się sprawą spadkową w imieniu ostatniego właściciela, wiedział, że dom stoi pusty. Miał nawet własny zestaw kluczy. Powiedział, że trzymał Melissę związaną, stale podawał jej środki odurzające, a kiedy urodziła, zabił ją. Twierdzi, że działał w pojedynkę. – Gówno prawda! Nie dałby rady sam. Przez wiele miesięcy więzić kobietę, potem odebrać poród. On kogoś kryje. – Możliwe. Mówi, że to on wyciął te symbole na plecach. Wpadł na ten pomysł, gdy zobaczył podobne znaki na gzymsie twojego kominka. Najwyraźniej chciał, żeby morderstwo wyglądało na jakiś mord rytualny, żeby odciągnąć uwagę od siebie, w razie gdyby kiedyś ciało zostało znalezione. Nie pamięta, co zrobił z sercem. Opowiadał, że w tamtym okresie był w dużym stresie i że wielu rzeczy już nie pamięta. – Gówno prawda! Jedna wielka bujda! – Dziękuję ci, ale sami na to już wpadliśmy. Gair zeznał też, że Connor, ten mały chłopiec, którego nazywa swoim pasierbem, jest jego synem. A jego matką była Melisa, a nie Alison, jego nowa żona. – Znaczy, że w obu sprawach Dana miała rację. Helen, obok mnie, ostro wciągnęła powietrze. – Cóż, możemy przeprowadzić testy DNA i dowieść, jaka jest prawda. Posłuchaj, nie martw się. Jeszcze kilka godzin, może dni, i Gair powie nam wszystko. A teraz musimy już ruszać. Powrót zajął nam półtorej godziny. Helen ten czas poświęciła na
czytanie i na robienie notatek, językiem ciała wyraźnie dawała do zrozumienia, żebym jej nie przeszkadzała pytaniami, a ja nie chciałam na nią nastawać. Ale, no do cholery… Pierwszą rzeczą, jaką sobie uświadomiłam, gdy helikopter wzniósł się w powietrze, było to, że nigdy nie dotarlibyśmy do tego punktu, gdyby Stephan Gair nie zgodził się na przejrzenie danych stomatologicznych żony. Jeszcze przed kilkoma dniami, w sobotę rano, był ucieleśnieniem współpracy. Ani słowem się nie skarżył – do czego jak najbardziej miałby prawo – na moje nieetyczne zachowanie, zgodził się na potwierdzenie tego, że zwłoki znalezione na mojej ziemi należały do jego żony. Oczywiście na tym etapie wciąż daleko nam było do ustalenia, w jaki sposób doszło do podmiany, ale tamtego poranka Stephen Gair efektywnie sam się wystawił. Helikopter zawrócił i teraz ponownie lecieliśmy nad Morzem Północnym w stronę wysp. Słońce wisiało nisko, jego złote promienie kładły się na falach ciepłymi smugami. Dlaczego, u licha, on to zrobił? Miał dość życia z poczuciem winy? Słyszałam, że kryminaliści często w skrytości ducha pragną dać się złapać. Czy może współdziałał z policją umyślnie, bo wie, że system go ochroni; że ma znajomych, którzy go uratują? Czy Dana i ja zostałyśmy tamtego poranka zmanipulowane; zachęcono nas, żebyśmy wyjawiły wszystko, co wiedziałyśmy, a potem miano nas… zneutralizować? Usunąć z drogi, zanim zdążyłybyśmy zwrócić się do kogoś, kto mógłby naprawdę potraktować nas poważnie? Trzy dni później Dana była martwa, a ja ledwie uniknęłam utonięcia. Melissa zbyt wiele odkryła i ktoś się nią zajął; skazano ją na rozłożoną w czasie straszliwą śmierć. Zastanawiałam się, co takiego wzbudziło w niej pierwsze podejrzenia, gdzie szukała dalszych informacji, w jakim momencie zaczęła się bać na serio, czy próbowała uciekać. Najpierw Melissa, potem Dana zapłaciły najwyższą ceną za to, że wiedziały zbyt dużo. I to nie był koniec. Pomimo tego, co powiedziała Helen o zeznaniach Gaira, wiedziałam, że nie. Dlaczego, do jasnej cholery, wracałam na Szetlandy? Wylądowaliśmy na placu w pobliżu posterunku w Lerwick. Hałas zmniejszył się na tyle, że znowu mogłyśmy rozmawiać. Helen zerknęła
na mnie znad notatek. – Czeka tu na ciebie samochód, który zawiezie cię do domu, żebyś zabrała z niego wszystko, czego potrzebujesz. Potem na noc ulokujemy cię w hotelu. Nie wiem, kiedy będziemy cię potrzebowali na posterunku, dlatego nigdzie się z niego nie ruszaj. – Teraz ty dowodzisz dochodzeniem? – Nie, nadinspektor Harris. Ale ja mam mu oficjalnie doradzać i obserwować przebieg śledztwa. Mogę ci obiecać, że od tej chwili będziemy działali zgodnie z przepisami. – Rozejrzała się. Na placu czekało na nas kilka wozów policyjnych. Potem znowu się do mnie odwróciła i na jej twarzy był wyraz, którego nie potrafiłam rozszyfrować. – Jest coś jeszcze, o czym powinnaś wiedzieć. Do aresztu trafiło dzisiaj sporo osób. Pozostaną w nim, dopóki nie zdobędziemy pewności, że nie miały z tym wszystkim nic wspólnego. Obawiam się, że jedną z nich jest twój mąż. Skinęłam głową. Spodziewałam się tego. A nawet mnie ta wiadomość ucieszyła. Ostatnią rzeczą, na jaką miałam wtedy siłę, była konfrontacja z Duncanem. – Zatrzymaliśmy też twojego teścia i szefa. Możliwe, że przez kilka następnych dni będziesz potrzebna w pracy. Miała rację. Szpital nie mógł sobie pozwolić na utratę mnie i Gifforda. A już się wydawało, że mi się upiecze. Wysiadłyśmy. Helen ścisnęła mnie za ramię i odeszła do jednego z oczekujących samochodów. Do mnie podeszła szeregowa policjantka, przedstawiła się i zaprowadziła do innego wozu. Za kierownicą siedział kolejny funkcjonariusz. Gdy wsiadłam, wyruszył w dwudziestominutową podróż do mojego domu. Zastanawiałam się, co będę robiła przez cały wieczór, zamknięta w obcym hotelu gdzieś w Lerwick. W końcu auto dotarło na miejsce. – Chce pani, żebym z panią poszła? – zapytała posterunkowa; Jane, tak się chyba przedstawiła. – Nie, dziękuję. Dam sobie radę sama. To nie potrwa długo. Podeszłam do frontu i odszukałam klucz. W przedpokoju było ciemno, w całym domu jakoś zimno i martwo, jak w domach, które
długo stoją puste. Ruszyłam korytarzem do kuchni, tam zobaczyłam, chociaż nie doceniłam jego znaczenia, sączące się ze szpary pod drzwiami światło. Pchnęłam drzwi. Przy stole siedzieli Duncan i Kenn Gifford, a między nimi stała butelka naszego taliskera, opróżniona prawie do dna.
33 Chciałam krzyknąć, ale wiedziałam, że policjantka na zewnątrz nie ma szans mnie usłyszeć. Zastanawiałam się nad ucieczką, ale Duncan stał zbyt blisko, a gdy chciał, potrafił być szybki jak błyskawica. Kenn patrzył na mnie, oczy miał przymrużone, prawie ich nie widziałam zza zasłony rzęs. Duncan ruszył do mnie, ucieleśnienie przejętego męża przytłoczonego uczuciem ulgi, że ponownie widzi żonę. – Tor, dzięki Bogu… Dałam gwałtowny krok w tył i wystawiłam przed siebie obie ręce. Duncan był zmieszany, ale się zatrzymał. – Wszystko w porządku, Tor? – Nie, nic nie jest w porządku. – Ruszyłam przed siebie, po obrzeżu kuchni, oddalając się od drzwi, ale przybliżając do czegoś, co dostrzegłam na blacie kuchennych szafek. – Daleko mi do tego, żeby było w porządku. – Wyciągnęłam rękę i chwyciłam z blatu leżący na nim nóż. Był uniwersalny, używałam go do wszystkiego: szatkowania, krojenia, obierania. Mały, ale ostry. Nadawał się w sam raz. Duncan miał przerażoną minę, Kenn sprawiał wrażenie rozbawionego. – Wynoście się stąd obaj. Natychmiast. Jeśli któryś spróbuje mnie tknąć, poczęstuję was tym. Rozumiecie? – Tor… – Duncan znowu dał do mnie krok. – Rozumiesz, co powiedziałam?! – wrzasnęłam, wystawiając nóż w jego stronę. Na ten widok zatrzymał się. – Ja zrozumiałem – rzucił Gifford, który nie ruszył się z miejsca. Sięgnął po szklaneczkę z whisky i podniósł ją do ust. – A ty, Dunc? Dunc? Od kiedy to ci dwaj mówią do siebie zdrobnieniami? – Dlaczego nie nalejesz Torze jednego? – zaproponował Gifford. – Na zewnątrz czeka dwóch policjantów – ostrzegłam. – Cóż, im nie wolno pić na służbie – mruknął. Przysięgam, że gdyby nóż był pistoletem, zastrzeliłabym go. – Myślę, że powinniście oboje usiąść – dodał. – Toro, jeśli będziesz się z tym czuła lepiej, to zaproś tych swoich znajomych z zewnątrz do środka.
Popatrzyłam od jednego do drugiego: na mojego wysokiego przystojnego męża, prawie się trzęsącego ze zdenerwowania; i na mojego brzydkiego, choć atrakcyjnego szefa, ucieleśnienie spokoju. – Powiedziano mi, że jesteście w areszcie. – Byliśmy – rzucił Gifford. – Interesujące doświadczenie. Wypuścili nas jakąś godzinę temu. Godzinę temu. Wtedy ja i Helen wylatywałyśmy z Dundee. W ciągu godziny mogło się sporo wydarzyć. – No, nie mów. Pewnie dlatego, że inspektor Dunn to wasz stary kumpel. Duncan i Kenn spojrzeli po sobie. – No, niezupełnie – mruknął Gifford, chyba w zasadzie do samego siebie. Potem spojrzał na mnie. – Nasi przyjaciele z posterunku nie znaleźli nic, o co mogliby nas oskarżyć. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że ty byś coś znalazła. Przez sekundę myślałam o tym, żeby wyjść. Ale tylko przez sekundę. – Pomogłeś Stephenowi Gairowi podmienić jego żonę na śmiertelnie chorą kobietę – zarzuciłam Giffordowi. Z jakiegoś powodu było mi łatwiej mówić do niego, oskarżać jego, niż rozmawiać z Duncanem. – Pomagałeś mu więzić Melissę Gair, tutaj, w naszej cholernej piwnicy, przez osiem miesięcy. Utrzymywaliście ją przy życiu, potem odebraliście jej poród i zabiliście ją. – Zamilkłam, żeby nabrać powietrza. – Nawet nie będę próbowała sobie wyobrażać, co ta kobieta przeżywała, ty nieludzki łajdaku! Gifford się wzdrygnął. A potem jego oczy zwęziły się nawet jeszcze bardziej. – Kiedy Cathy Morton zmarła w naszym szpitalu, byłem w Nowej Zelandii – powiedział. – Już ci to mówiłem i powiedziałem to dzisiaj policji. Sprawdzili szczegóły lotu i ludzi, u których się zatrzymałem w Auckland. W przeciwieństwie do ciebie, uwierzyli mi. Nigdy w życiu nie widziałem Caroline Slater, aż do konfrontacji, która odbyła się dzisiaj po południu. Gdyby wskazała na mnie, nie byłoby mnie tu teraz. Nie zamierzałam tego kupić. – Ktoś pomagał Gairowi. Nie mógł działać sam.
– Nie, nie mógł. Ale to nie my mu pomagaliśmy. Żaden z nas nie miał nic wspólnego z tym, co się działo na Tronal. Nie mieliśmy żadnego powodu chcieć śmierci Melissy Gair. – Gifford zniżył głos prawie do szeptu. Złapałam się na tym, że intensywnie patrzę mu w oczy, pragnąc uwierzyć. Potem zmusiłam się do odwrócenia wzroku. – Chciałeś mnie zabić – powiedziałam do Duncana. – Ten idiota w warsztacie wszystko poplątał, Tor. – Duncan nadal stał, chciał do mnie podejść, ale się bał. – Wiem, co myślisz, ale to brednia. Tam na morzu maszt przewrócił się, ale nie pękł. Po tym, jak mnie wyratowano, łódź zaczepiła o klatki z łososiami. Ratownicy musieli odpiłować maszt. Chłopak od McGillsa o tym nie wiedział. Wyciągnął mylne wnioski. Zastanowiłam się nad tym. To nie było niemożliwe. Maszt nie zawsze się łamie, czasami pod naporem wiatru tylko się odkształca. – Nikt nie próbuje cię zabić – rzucił Duncan prawie szeptem. – Chociaż stażysta Donaldson jest na ciebie nieźle wkurzony, żeś na niego tak nawrzeszczała – wtrącił się Gifford. – Zastanawia się, czy nie złożyć oficjalnej skargi. – Byłabym wdzięczna, do cholery, gdybyś się zamknął. Wczoraj szukało mnie pół wyspy. Wysłaliście za mną nawet helikopter, na litość boską. To tylko dowodzi, jak bardzo wam zależało, żeby mnie dopaść. – Bo się o ciebie martwiliśmy. Zwiałaś ze szpitala naszpikowana diazepamem. – Ktoś zabił Danę. Za dużo odkryła. Na temat Stephena Gaira. Na temat was wszystkich. – Dzisiaj była sekcja. Chcesz wiedzieć, co z niej wynikło? Nagle jednak zachciało mi się usiąść. Przyłapałam się nawet na tym, że zerkam na butelkę z whisky. Gifford pchnął ku mnie swoją szklankę. Duncan łypnął na niego. Zauważyłam, za ich plecami, że drzwi do piwnicy są oklejone czerwono-białą taśmą policyjną. Zmusiłam się do odwrócenia wzroku; nie chciałam zaczynać sobie wyobrażać, co tam na dole mogło się wydarzyć. Ruchem głowy dałam znak Giffordowi, żeby zaczął mówić. – Do zgonu doszło na skutek dużej utraty krwi, która nastąpiła po nacięciu tętnic promieniowych i ramiennych obu nadgarstków. Kąt
nacięć oraz fakt, że to na prawym nadgarstku było płytsze, sugerują samookaleczenie. We krwi nie znaleziono obecności żadnych narkotyków, nie znaleziono też otarć, siniaków, które świadczyłyby, że zmarła była skrępowana. Wniosek: śmierć samobójcza. Potrząsnęłam głową. – Możesz sama przeczytać raport. – Dana nie popełniła samobójstwa. – Straciłam już wcześniejszą pewność co do udziału Gifforda w morderstwie, nie mogłam z czystym sumieniem twierdzić, że Duncan na pewno próbował mnie zabić, ale jednego nie zamierzałam kwestionować: mojego przekonania, że Dana nie zabiła się sama. Gdybym się myliła co do niej, to znaczy, że mogłam mylić się we wszystkim. Ale tak nie było. Nie było, do cholery. A potem Gifford sprawił, że mnie zatkało. – Prawdopodobnie nie. Ale, słuchaj mnie teraz, być może nigdy nie zdołasz udowodnić, że było inaczej. Źrenice jego oczu były olbrzymie, a tęczówki bez koloru. Musiałam zamrugać i wzdrygnąć się, żeby móc oderwać wzrok. Odwróciłam się do Duncana. Wrócił na swoje miejsce przy stole i wyciągał do mnie ponad nim rękę. Spojrzałam na jego opaloną, miejscami zrogowaciałą dłoń i pokręciłam przecząco głową, swoje dłonie w stanowczym geście kładąc przed sobą. Gifford zerknął na Duncana, który kiwnął głową. Wtedy Gifford powiedział: – Caroline Slater zidentyfikowała Andy’ego Dunna jako tego mężczyznę, który towarzyszył Gairowi, gdy ten przyszedł do Cathy. Dunn był wmieszany w przekręt adopcyjny, zarobił na tym fortunę przez lata. Prawie na pewno pomógł Gairowi zabić Melissę i możliwe, że to on zabił Danę Tulloch. Ale Toro, rzeczywistość jest taka, że prawdopodobnie nigdy nie da się mu tego udowodnić. Odchyliłam się na krzesło, dłonie przycisnęłam do ust, bo wiedziałam, że grozi mi, że za chwilę się rozpłaczę. Nawet przez sekundę nie wątpiłam w to, co powiedział. Sięgnęłam po jego szklaneczkę i ją opróżniłam. Szkocka poparzyła mi gardło, ale to pomogło. Jeszcze nie płakałam. – Jak… jak on… Gifford nalał sobie whisky. Do tej samej szklaneczki.
– Inspektor Dunn jako policjant pozostawia wiele do życzenia, ale zarazem ma, jak by to ująć?, pewne niezwykłe umiejętności. I w tym momencie coś wskoczyło na miejsce. – Zahipnotyzował ją. Zmusił, żeby sama podcięła sobie żyły. Gifford kiwnął głową. – Możliwe – zgodził się. Spojrzałam na Duncana. Wygiął usta w grymasie współczucia. Zwróciłam się do Gifforda. – Ty też to potrafisz. Odczekał sekundę, zanim potakująco skinął głową. – O Jezu! – Poderwałam się od stołu w panice. Zaczęłam szukać noża, ale leżał przy łokciu Duncana. Kiedy, do diabła, zdążył to zrobić? Spojrzałam na drzwi. – Toro, to jest zwykła imprezowa sztuczka. – Gifford też stał. – Jak twoim zdaniem Duncan mógł cię inaczej namówić, żebyś za niego wyszła? Popatrzyłam z przerażeniem na Duncana, modląc się w duchu, żeby wyglądał na oburzonego, żeby zaprzeczył. Ale on tylko mi się przyglądał. – Up-Helly-Aa[3] nie trwa przecież całą zimę – ciągnął Gifford, z powrotem zajmując swoje miejsce. – Przez resztę roku też musimy mieć jakąś rozrywkę. – Wyluzuj, Kenn, to nie jest śmieszne – mruknął Duncan. – Nie, nie jest, masz rację. Przepraszam. – Gifford sięgnął po moją dłoń. Nie przyszło mi na myśl, żeby ją cofnąć, ale Duncan głośno odchrząknął i Kenn zabrał rękę. Z powrotem usiadłam przy stole. – No więc, co chcesz mi powiedzieć? Że wszyscy tu potraficie hipnotyzować? Że uczycie się tego w szkole? – Oczywiście, że nie – zaprzeczył Duncan. – Chodzi tylko o kilka starszych rodzin. To coś jak talent przekazywany z pokolenia na pokolenie. A raczej tak naprawdę taka zabawa. Choć czasami pomaga nam w biznesie, no wiesz, ludzie szybciej skłaniają się do naszego zdania. Ale to wszystko jest bardzo nieszkodliwe. – Andy od zawsze był w tym lepszy od innych. Myślę, że podobało mu się uczucie władzy, jakie mu to dawało – dodał Gifford.
– Musicie o tym powiedzieć. Powiadomić policję. Duncan i Gifford znowu spojrzeli na siebie, a mnie przemknęło przez głowę, że naprawdę wolałabym, żeby tego nie robili. Nie mogłam się przyzwyczaić, że nagle tak się ze sobą dogadują. – Jeśli chcesz – mruknął Gifford. – Ale w obliczu dowodów, że to było samobójstwo, twoim zdaniem, jak poważnie zostaniemy odebrani? W tym momencie wszyscy podskoczyliśmy, bo w ciszy domu rozległ się nagły hałas. Ktoś się dobijał do drzwi wejściowych i równocześnie zaczął dzwonić telefon. Spojrzeliśmy na siebie, tak naprawdę nie wiedząc, co mamy zrobić, na co zareagować najpierw. Potem ja podniosłam się i wyszłam z kuchni. Za sobą słyszałam, że Duncan odbiera telefon. Przeszłam szybko do drzwi frontowych i otworzyłam je. Na stopniach ganku stała posterunkowa Jane, tuż za nią jej kolega. – Wszystko w porządku, proszę pani? – Dziewczyna próbowała ponad moim ramieniem zajrzeć w głąb domu. – Dostaliśmy polecenie, żeby sprawdzić, co się z panią dzieję, i żebyśmy nie zostawiali pani samej. Kiwnęłam głową. – Nic mi nie jest. Proszę wejść. Zaprowadziłam funkcjonariuszy do salonu. – Możecie tu państwo chwilę zaczekać? Ja tylko coś dokończę. Kiedy wróciłam do kuchni, Duncan wyciągnął w moją stronę słuchawkę telefonu. Wzięłam ją. – Toro, dopiero mi powiedzieli. – Helen mówiła bardzo szybko. – O tym, że zwolnili twojego męża. Nic ci nie jest? – Nie, nic, nie musisz się o mnie martwić, naprawdę. – Czy posterunkowi są z tobą? – Są, w sąsiednim pokoju. – No to, na litość boską, trzymaj ich tam. Naprawdę nie jestem szczęśliwa, że stało się, jak się stało, ale teraz nie mogę się stąd wyrwać. Gair zeznał, że Andy Dunn z nim współpracował i pomógł mu zabić Melissę. Duncan i Gifford mi się przyglądali. – Andy Dunn zabił Danę – powiedziałam do słuchawki.
Przez kilka sekund na łączach trwała cisza. – Nie mogę się tym w tej chwili zająć. Odezwę się później. – Helen rozłączyła się, a ja odwiesiłam słuchawkę. Potem zamknęłam drzwi, żeby policjanci w salonie nas nie słyszeli i znowu usiadłam przy stole. – Dunna nikt nie widział od wczoraj od jedenastej wieczorem – poinformował Gifford. – Pani Slater musiała go zidentyfikować ze zdjęcia. Dopóki go nie znajdą, musisz na siebie uważać. Duncan prychnął z poirytowaniem. Sięgnął po butelkę, opróżnił jej zawartość do swojej szklaneczki, a potem siedział i gapił się na nią. – Spokojnie, Duncan – rzucił Kenn, z czymś jakby ostrzeżeniem w głosie. W powietrzu unosiło się napięcie, które w każdej chwili mogło się przeobrazić w coś poważniejszego. Już nie chodziło tylko o mnie i mój słuszny gniew na nich dwóch. Stawką było coś jeszcze, ale nie potrafiłam zrozumieć co. Potem coś mi się przypomniało. – Wy dwaj otrzymujecie pieniądze z Tronal – oznajmiłam, odwracając się do Duncana. – To miejsce zapłaciło nawet za ten przeklęty dom. Jeśli żaden z was nie ma nic wspólnego z tamtejszą kliniką położniczą, dlaczego widniejecie na liście jej płac? – Wygląda, kolego, że na jaw wyszły wszystkie nasze tajemnice – burknął Kenn, rozglądając się zarazem po kuchni. – Ty jej powiesz, czy ja mam to zrobić? A tak przy okazji, umieram z głodu. Czy ktoś zamierza coś dzisiaj jeść? Podczas gdy Kenn po wstaniu od stołu przemierzał kuchnię, ja czekałam, aż Duncan wyjawi mi ostatnią wielką tajemnicę. – Z Tronal miesięczną wypłatę otrzymuje osiem osób – zaczął w końcu. – Oczywiście poza personelem. Kenn, ja, ojciec, Gair i Dunn. I jeszcze trzy inne, których prawdopodobnie nie znasz. – Z jakiej racji? – spytałam, odchylając się na oparcie. Kenn zniknął mi z pola widzenia, co niezbyt mi się podobało. – Bo jesteśmy właścicielami tej kliniki. Jakieś dziesięć lat temu wykupiliśmy jej udziały. Klinika miała problemy finansowe, zapowiadało się, że zostanie zamknięta, wykupiliśmy ją więc. To było na długo, zanim cię poznałem, dlatego nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby ci o tym wspomnieć. Mój fundusz powierniczy stanowił część pożyczki. Została spłacona w grudniu, w samą porę, żebyśmy mogli
kupić dom. Są właścicielami kliniki? I nie wiedzieli, co się w niej dzieje? Naprawdę sądzą, że w to uwierzę? – Klinka istniała na Tronal od bardzo dawna – kontynuował Duncan. – Ta sprawa z Gairem to jak… zgniła gałąź zdrowego drzewa. Tronal w swoim czasie pomogło wielu kobietom, wielu miejscowym rodzinom. Gifford otworzył lodówkę. Ponieważ nic w niej nie znalazł, odwrócił się do nas. – Większość rodzących się tam dzieci jest oddawana do adopcji, w sposób normalny i legalny – wyjaśnił. – Większość osób, które pracują w klinice, prawdopodobnie nic nie wiedziała o działalności Gaira i Dunna. Jestem prawie pewien, że Richard nie wiedział. – Otworzył jedną z szafek i zaraz znowu ją zamknął. – Wciąż nie rozumiem, dlaczego ją wykupiliście. Dlaczego wam na niej zależało? Kenn otworzył inną szafkę. – Chryste, czy wy dwoje nie wiecie, że na świecie istnieją supermarkety? – Poddał się i wrócił do stołu. – Bo się tam urodziliśmy – oznajmił Duncan. Odczekał chwilę, dając mi czas na przyswojenie informacji. – Obaj jesteśmy dziećmi z Tronal. Adoptowanymi przez rodziny z wyspy. Tak samo Dunn. Co do innych, nie jestem pewien. Patrzyłam na Duncana oniemiałym wzrokiem. – Elspeth i Richard nie są twoimi rodzicami? – Elspeth nie mogła mieć dzieci – odparł. Po jego twarzy przemknął jakiś cień. – Richard mógł – dodał, spoglądając na Kenna. – Richard jest moim ojcem – rzekł Kenn. Przekonałam się, że nie mam nic do powiedzenia. – Richard i Elspeth kilka lat starali się o powiększenie rodziny – zaczął wyjaśniać Kenn. – W trakcie tego okresu, kiedy, jak się domyślam, ich związek przeżywał trudne chwile, Richard wdał się w romans ze stażystką ze szpitala. Ta stażystka urodziła w klinice na Tronal i oddała mnie do adopcji rodzinie Giffordów. Trzy lata później Elspeth ogłosiła ostateczną przegraną i zgodziła się na zaadoptowanie
dziecka. Duncan miał cztery miesiące i jak mi mówiono, był bardzo uroczym bobasem. – Wy dwaj jesteście braćmi? – spytałam, patrząc od jednego do drugiego. Gifford wzruszył ramionami. – Cóż, nie biologicznymi, ale tak. Zawsze uważałem, że jesteśmy rodziną. Twarz Duncana pociemniała. – Dlaczego Richard i Elspeth nie zaadoptowali ciebie? – zwróciłam się z pytaniem do Kenna. – Elspeth o mnie nie wiedziała. A ja nie wiedziałem, kto jest moim biologicznym ojcem aż do szesnastego roku życia. Ale kiedy się dowiedziałem, nie byłem zaskoczony. Nie, mogłam się założyć, że nie był. Nie mogłam pojąć, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałam. Dostrzegałam duże podobieństwo między Richardem i Kennem, antypatię między nim i Duncanem, chłodny formalizm w stosunkach Duncana z rodzicami, ale nie poskładałam części układanki w całość. Kenn, lekarz, biologiczny syn, syn duchowy; Duncan, biedny podrzutek, zaadoptowany, by uszczęśliwić Elspeth. Biedny Duncan. I biedny Kenn, jak się nad tym zastanowić. Cóż za pogmatwana historia. Istny obłęd. Godzinę później wciąż byłam w domu. Uzmysłowiłam sobie, że nie zniosę nocy w obcym hotelu. Posterunkowa Jane, pod naciskiem nalegań Helen, spała w jednej z naszych zapasowych sypialni. Duncan został stanowczo odesłany do drugiej. Nie żebym nie dała wiary wszystkiemu, co mi powiedział. Tak naprawdę to dałam; chciałam tylko porozmawiać o tym z Helen, chciałam wszystko sprawdzić, ale im dłużej o tym myślałam, tym bardziej byłam przekonana, że kłamstwa się skończyły, że wreszcie mam większość odpowiedzi. Wzięłam długą kąpiel, dwukrotnie umyłam włosy, a potem wyszorowałam zęby. Przyjemnie było móc znowu skorzystać z łazienki. Pomimo mojej drzemki w celi na posterunku w Dundee, czułam, że oczy same mi się zamykają. Potem na półce w łazience dostrzegłam kosmetyczkę Duncana i nagle zupełnie się rozbudziłam. Nie, nie uzyskałam jeszcze jednak wszystkich odpowiedzi.
Przemierzyłam korytarz i pchnęłam drzwi do zapasowej sypialni. Duncan leżał na łóżku ze słuchawkami na uszach, minę miał przygnębioną. Na mój widok pojaśniał i ściągnął słuchawki, zaraz jednak przygasł, gdy zobaczył wyraz mojej twarzy. Podniosłam w górę opakowanie tabletek, które znalazłam w jego kosmetyczce. – Masz mi coś do powiedzenia? Odłożył słuchawki i podniósł się z łóżka. – Może to, że jest mi przykro? Pokręciłam głową. – To o wiele za mało. – Weszłam do pokoju, zastanawiając się, jak wielką krzywdę zdążę mu zrobić, zanim: a) obezwładni mnie bądź b) wtrąci się posterunkowa Jane. – Zdajesz sobie sprawę, przez co przechodziłam przez te ostatnie lata? Duncan, co trzeba mu zaliczyć na jego korzyść, nie był w stanie dłużej patrzeć mi w oczy. – Codziennie w pracy musiałam oglądać ciężarne kobiety, rozmawiać z nimi, dotykać. Wysłuchiwałam ich skarg na nudności, zmęczenie, bóle w krzyżu i ledwie się powstrzymywałam, żeby nie nawrzeszczeć na te głupie krowy, żeby nie wykrzyczeć im, że powinny być wdzięczne za to, co mają. Musiałam dotykać nowo narodzone dzieci i za każdym razem, gdy podawałam takiego noworodka jego matce, czułam, jak rozdziera mi się serce. Miałam ochotę rzucić się na podłogę i zanosząc płaczem, pytać: dlaczego, dlaczego, dlaczego nie ja? Dlaczego każda cholerna kobieta na świecie może zajść w ciążę, a ja nie? Pod koniec nie mówiłam, tylko się darłam. Wydało mi się, że na korytarzu słyszę kroki. Duncan nadal nie mógł na mnie spojrzeć, ale wyraz, jaki ujrzałam na jego twarzy, przypominał strach. Myślę, że zaskoczyłam, a nawet przeraziłam, nawet samą siebie. Dwa lata męki, dezorientacji, że nie mogę zajść w ciążę, skrystalizowało się we mnie tego wieczoru i, po raz pierwszy, ujęłam to wszystko w słowa. Duncan odwrócił się ode mnie i oparł o parapet. Obeszłam łóżko, żeby do niego dołączyć. Postanowiłam, że będę mówiła ciszej, ale mój głos nie brzmiał jak mój własny; był przesiąknięty nienawiścią. – Tylko że ja mogę, prawda? Mogę mieć dzieci. Całe to cierpienie było zupełnie niepotrzebne. Nie musiałeś piłować masztu, Duncanie,
zabijałeś mnie od ponad roku. Rzuciłam w niego opakowaniem tabletek. Pocisk był tak niedorzecznie nieszkodliwy, że zaczęłam się rozglądać za czymś cięższym. Szczęśliwie dla nas obojga niczego takiego nie było pod ręką. Odeszłam do drzwi. I tam się odwróciłam. – To gówno nie jest nawet dopuszczone do obrotu w Wielkiej Brytanii. Kto ci je załatwia? Tatusiek czy Wielki Brat? Wiesz co? Mam to wszystko gdzieś. I tak przy okazji, wiem, że chcesz mnie zostawić i dziękuję za to cholernemu Panu Bogu. Wyszłam, trzaskając drzwiami. Na szczycie schodów dostrzegłam Jane. Wyminęłam ją, wróciłam do swojej sypialni i się w niej zamknęłam. Cóż, sen teraz już nie wchodził w grę. Zastanawiałam się, jak przetrwam do końca nocy. Uświadomiłam sobie, że jestem głodna, ale, o czym już wcześniej przekonał się Kenn, w szafkach mieliśmy pustki. Drzwi do sypialni otworzyły się. – Nie chcę tego słuchać – powiedziałam, uzmysławiając sobie zarazem, że będzie głupio, jeśli się odwrócę i okaże się, że w drzwiach stoi posterunkowa Jane. – Moja biologiczna matka nie bez powodu oddała mnie do adopcji – powiedział Duncan. – Mylisz mnie z kimś, kogo to może obchodzić – warknęłam, nadal się nie odwracając. – Matka chorowała na stwardnienie rozsiane – ciągnął. – Była już chora, kiedy zaszła w ciążę. Wiedziała, że długo nie pożyje. Nic na to nie odpowiedziałam, ale moja postawa musiała zdradzać, że go słucham. – Wiem, że noszę w sobie gen tej choroby – mówił. – Istnieje duże prawdopodobieństwo, że sam na nią zachoruję, chociaż jestem już starszy, niż była matka, gdy umarła. Szansa, że przekażę gen swoim dzieciom, sięga pięćdziesięciu procent. Odwróciłam się. Skóra wokół oczu Duncana była zaczerwieniona i pokryta plamami. Oczy błyszczały. Nigdy wcześniej nie widziałam go płaczącego. Jak niewiele tak naprawdę wiemy o bliskich nam osobach. Zaryzykował i wszedł głębiej.
– Wiem, że powinienem był ci powiedzieć. Naprawdę mi przykro, że tego nie zrobiłem. – Dlaczego? Dlaczego mi nie powiedziałeś? I kiedy się o tym dowiedziałeś? – Wiem o chorobie od dzieciństwa. Nie mam żadnego wytłumaczenia. Poza tym, że kiedy się poznaliśmy, nie wykazywałaś zainteresowania posiadaniem dzieci. Kiedy nie pracowałaś, jeździłaś konno, ryzykując co tydzień skręcenie karku podczas rajdów przełajowych. Chciałaś do wieku trzydziestu pięciu lat zdobyć posadę konsultantki i wygrać konkurs jeździecki Badminton Horse Trials. Dzieci do takiego stylu życia raczej nie pasują. To, co mówił, było prawdą, ale opisywał osobę, jaką byłam osiem lat temu. – Zmieniłam się. Mój styl życia też. – Wiem. Ale kiedy miałem ci powiedzieć? Gdy się zaręczyliśmy? – Tak – przerwałam mu. – Tak by wypadało. – Bałem się, że zmienisz zdanie. A ty wtedy nie mówiłaś: „A tak przy okazji, Dunc, chcę mieć szóstkę dzieci i chce je urodzić w pierwszych sześciu latach naszego małżeństwa”. – Przecież rozmawialiśmy o tym. Do znudzenia. Mówiłeś, że chcesz mieć dzieci. – Bo chcę. Tylko że nie mogą być moje. – Powinnam się była domyślić. Przestałam brać pigułki. Zrobiłam te wszystkie testy. Bzykaliśmy się jak króliki. I cały czas… – Zakładałem, że kiedy się tu przeprowadzimy, będziemy mogli pomyśleć o adopcji. Noworodka. Może więcej niż jednego. – Te testy. Twojej spermy. One wszystkie wykazywały, że jesteś zdrowy. Jak to zrobiłeś? – Och, Chryste, czy to ważne jak? – Tak, ważne. Jak to zrobiłeś? – To była kwestia zgrania w czasie. Desogestrel dość szybko przestaje działać, jeśli się go przestaje brać. Jeśli wiedziałem, że będę robił testy, po prostu starałem się do ciebie nie zbliżać, gdy owulowałaś. Podszedł, usiadł na łóżku obok mnie. – Kobiety potrafią pokochać adoptowane dzieci. Więź matki z
dzieckiem nie opiera się na więzach krwi. Więź z ojcem też nie. – Och, bo ty i twoi rodzice jesteście sobie tacy strasznie bliscy. Pokręcił głową. – To nie jest dobry przykład. Ale znam wiele adoptowanych dzieci. Są kochane przez rodziców, uwielbiane. Przynoszą im mnóstwo szczęścia. – Ty wciąż nie rozumiesz, prawda? Nie chodzi o jakiekolwiek dziecko, tylko o twoje. O małego chłopca z ciemnoniebieskimi oczami i długimi kończynami, i włosami, które nigdy nie dają się ułożyć, nieważne, ile bym je czesała. Miałam zwyczaj rozmawiać z tym chłopcem, opowiadałam mu historię o jego rodzicach, o reszcie rodziny, o tym, co będziemy razem robili, kiedy się urodzi. Nawet dałam mu imię. – Miałam do powiedzenia o wiele więcej, ale po prostu nie byłam w stanie tego z siebie wydusić. – Jakie imię mu dałaś? – Teraz to nieważne. – Ważne. Jak miał na imię? – Duncaroony – szepnęłam. Przez chwilę sądziłam, że Duncan się śmieje. Potem zdałam sobie sprawę, że tak nie jest. Siedzieliśmy razem, obok siebie, a noc stawała się coraz ciemniejsza.
34
Następnego dnia poszłam do pracy. Poprzedniego wieczoru Kenn poprosił, żebym przyszła, jeśli czuję się na siłach; moje zawieszenie wygasło wraz z faktem oczyszczenia szpitala z podejrzeń. Wciąż byłam zbolała i oburzona, ale z drugiej strony tamtego poranka nie miałam nic lepszego do roboty. W którymś momencie w nocy Duncan i ja zawarliśmy rozejm. Wiele spraw pozostawało niedokończonych, ale żadne z nas nie miało jeszcze energii na prowadzenie wojny. Na jakiś czas więc ją zawiesiliśmy. A co do przyszłości, to nie wiedziałam. Duncan powiedział, że kłótnia, którą podsłuchałam na Unst, dotyczyła jego chęci wyprowadzenia się z Szetlandów, że Elspeth miała na myśli mnie, gdy mówiła, że jest zakochany. Przysiągł, że żadna siła na świecie nie zmusiłaby go, żeby mnie zostawił. Wyrok wciąż był jednak w zawieszeniu w kwestii tego, czy zostaję – z nim, w pracy, na wyspach; nie wiedziałam. Na razie nie chciałam podejmować ostatecznych decyzji. Bo pomimo tych wszystkich kłamstw, pomimo wszystkiego, co przede mną ukrywał, nadal kochałam swojego męża. Przeprowadziłam obchód, ignorując zaciekawione spojrzenia personelu. Kiedy byłam zmuszona już przyznać (tylko przed sobą samą), że oddział funkcjonuje całkiem nieźle beze mnie, poszłam na górę przygotować się do popołudniowych wizyt w przychodni. Zadzwoniłam do znajomej z Voe i dowiedziałam się, że Charles i Henry czują się dobrze. Podziękowałam za opiekę nad nimi i zbyłam pytania, w jaki sposób i w ogóle dlaczego konie się tam znalazły. Umówiłyśmy się, że ktoś odbierze je jeszcze tego samego dnia wieczorem. Zastanawiałam się, co się dzieje w domu. Kiedy rano wyjeżdżaliśmy z Duncanem, zjawili się policjanci w dużej grupie. Zgodnie z obietnicą Helen mieli przeprowadzić kolejny skan terenu, ale ja nie wierzyłam już, że cokolwiek znajdą. Może któregoś dnia ponownie przejrzę statystyki śmiertelności kobiet na wyspach i zasięgnę
opinii kogoś jeszcze. Na razie zamierzałam żyć na bieżąco, chociaż jedną rzecz musiałam wykonać od razu. Sięgnęłam po telefon, wykręciłam numer w Londynie i poprosiłam o połączenie z kobietą, z którą pracowałam w moim poprzednim szpitalu, z konsultantką anestezjologiem. – Diana? – spytałam, kiedy nas wreszcie połączono. – Tu Tora. – O mój Boże, kopa lat, jak się masz? Cóż, nie istniała na to krótka, a zarazem szczera odpowiedź, posłużyłam się więc zwyczajowym kłamstwem. – Dobrze, dziękuję. A ty? – Ja, świetnie. Zobaczymy was we wrześniu? – Oczywiście, nie możemy się już doczekać – zapewniłam, chociaż od tygodni o tym nie myślałam. Ślub w Buckinghamshire, wsi pięknej jak z obrazka; zapomniałam, że zwykłe życie nadal gdzieś się toczy. – Posłuchaj, musisz mi wybaczyć, ale potrzebuję pewnych informacji, a nie mam zbyt wiele czasu. Wysłuchasz mnie? – Oczywiście, strzelaj. – Co wiesz o substancjach niewykrywalnych? Diany nie dawało się łatwo zaskoczyć. Milczała tylko sekundę, zanim udzieliła odpowiedzi. – Cóż, w ostatecznym rozrachunku takie nie istnieją. Jeśli się wie, czego się szuka, da się wykryć wszystko. – Tak myślałam. Ale jeślibyś chciała kogoś odurzyć, niekoniecznie zabić, jedynie na jakiś czas unieruchomić, jest coś, co można zastosować, a czego patolog normalnie by nie szukał? – Czyżby Duncan poszukiwał nowych form zabawy? – W jej głosie pobrzmiewały teraz nuty dezaprobaty, ale trudno było się jej dziwić. Moje pytanie nie należało do najniewinniejszych. – Wybacz mi, naprawdę chciałabym mieć czas, żeby ci to wszystko wyjaśnić. Ale obiecuję, że wkrótce do ciebie zadzwonię. Przychodzi ci coś do głowy? Jakiś nieznany środek, coś, czego zwykle nie szuka się, chyba że takie są wytyczne. – No cóż, musiałabym sprawdzić, chociaż jestem prawie pewna, że rutynowo nie testuje się obecności benzodiazepinów, no wiesz, nitrazepam, temazepam. Pomogłam ci?
– Tak, bardzo. I przysięgam, że nie planuję niczego nielegalnego. – Wierzę cię. I odzwonię. Och, przy okazji, kupiłam tę sukienkę. Podała nazwę obrzydliwie drogiego londyńskiego projektanta sukien ślubnych i przez kilka następnych minut radośnie o nim szczebiotała. Pozwoliłam na to, ale tak naprawdę nie słuchałam. Dunn może i był geniuszem hipnozy, mimo wszystko jednak nie wydawało mi się prawdopodobne, żeby ktoś tak rozsądny jak Dana, ulegając hipnotycznym sugestiom, zamachnął się na własne życie. Mogła pod wpływem hipnozy dać się odurzyć, to możliwe. Nieprzytomną, można było relatywnie łatwo przenieść do wanny, a potem podciąć oba nadgarstki, prawdopodobnie używając do tego jej własnych dłoni. Jeśli Stephen Renney niczego u niej nie wykrył, to stało się tak tylko dlatego, że nie wiedział, czego powinien szukać. Nie miałam zamiaru pogodzić się z tym, co mówił Gifford poprzedniego wieczoru. Dana nie trafi do grobu jako samobójczyni; nie, jeśli ja miałam mieć coś w tej kwestii do powiedzenia. – Hej! Podniosłam wzrok. – Hej! W drzwiach stała Helen. Miała na sobie to samo spodnium, co poprzedniego dnia, tylko koszulę zmieniła na rubinowoczerwoną. Ale nadal wyglądała wspaniale. Zastanawiałam się, czy to Dana zabierała ją na zakupy, nadzorowała wybór odzieży. A może było odwrotnie? Poczułam ukłucie żalu, że nigdy nie będę mogła poznać ich jako pary. Helen weszła do środka. Uzmysłowiłam sobie, że jestem niedorzecznie ucieszona, że ją widzę. – Kawy? – zaproponowałam. Skinęła głową, wstałam więc, żeby jej nalać. Później jakiś czas siedziałyśmy w milczeniu. – Dobrze się czujesz? – spytała w końcu, a ja, widząc, jak na mnie patrzy, odrobinę zbyt intensywnie, zaczęłam podejrzewać, że być może przyszła mi coś powiedzieć. – Dobrze – odparłam, zwlekając, bo nie byłam pewna, czy chcę to usłyszeć, cokolwiek to było. – A nawet lepiej niż dobrze. Poukładaliśmy sobie kilka spraw z Duncanem, no i, jak sama widzisz, wróciłam do pracy.
– Co jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu wydawało się niemożliwe? Przytaknęłam ruchem głowy. – Czy Duncan… to znaczy… – Czy jest czysty? Tak, tak sądzę. Jego zeznanie, że jest współudziałowcem, pokrywa się z prawdą i wygląda na to, że jego stopa nie postała na Tronal przez lata. Szpital i pan Gifford też wydają się być poza podejrzeniami. O Dunnie, domyślam się, już słyszałaś. – Tak, słyszałam. Bardzo jest źle? – Tak bardzo, jak to tylko możliwe. Kiedy przestępcą okazuje się glina, koniec nigdy nie jest miły. – Nadal się nie odnalazł? Dopiła kawę i wstała po dolewkę. – Niestety. Widziano go, jak wchodził na prom we wtorek wieczorem. Uczuliliśmy wszystkie porty lotnicze i odprawy promowe, ale… – Może być już bardzo daleko. Kiwnęła głową. – No tak, ale dobra wiadomość jest taka, że dziś rano teren wokół twojego domu został dokładnie sprawdzony. Nie znajdziesz tam więcej żadnych nieprzyjemnych niespodzianek, gdybyś kiedyś postanowiła zasadzić kilka wiosennych kwiatków. – I wszystko zostało zrobione porządnie, tak? Aparatura była włączona i w ogóle? – Cóż, musiałam zapytać. Helen nie obraziła się. Wręcz przeciwnie, prawie się roześmiała. – Okej, pozwól, że ci opiszę, co się tam działo, o ile sama dobrze zrozumiałam. Po pierwsze z samego rana przelecieli nad całym terenem helikopterem i wykonali całą serię zdjęć z powietrza. Ponoć, i przyznaję, że tego nie wiedziałam, jeśli gleba jest na jakiejś głębokości naruszona, widać to na powierzchni: albo w postaci pęknięć, albo dziwnego wyglądu upraw. Może tam też występować bujniejsza roślinność, na przykład pojawia się wysyp kwiatów wiosennych. Zdjęcia lotnicze to wyłapują. – I co? Coś znaleźli? – Nie. Ale najwyraźniej nie spodziewali się niczego znaleźć. Ta
metoda najlepiej sprawdza się na większych połaciach ziemi, jak na przykład prehistoryczne cmentarze. Pojedyncze groby rzadko wychodzą na zdjęciach; ale to się zdarzało, dlatego dokładnie wszystko sprawdzili. – I co było potem? – Następny krok to badania radarem. Mają urządzenia, które wysyłają elektromagnetyczne impulsy w głąb ziemi. Kiedy impulsy natrafiają na obszar, który różni się pod względem zawartości wody od obszaru dookoła, sygnał jest odbijany z powrotem. Wszystkie sygnały są nanoszone na wykres, z którego później można wyczytać, czy na danym terenie zostało coś zakopane. Można nawet ustalić, jak głęboko to coś się znajduje w oparciu o czas, jaki sygnałowi zajmuje powrót. Wykonaliśmy takie pomiary na całej szerokości i długości twojego pola. – Sprytne urządzonko. – Och, jest niesamowite. Oczywiście ma swoje wady. Podobno najlepiej sprawdza się w piaszczystej wysoce opornej glebie, której na waszej posesji jest niewiele. Dlatego został wykonany jeszcze jeden skan. Tym razem przy wykorzystaniu analizy gleby. Mam wyjaśniać dalej? – Bardzo proszę. – Analiza gleby opiera się na pomiarze zawartości fosforanu. Fosforan jest obecny w każdym rodzaju gleby, ale w miejscach, gdzie zakopano zwłoki, ludzkie lub dużego zwierzęcia, jego poziom wzrasta dość znacznie. To miało sens. Organizm ludzki zwiera duże ilości fosforu, który wraz z wapniem odpowiada za zdrowe i mocne kości. Występuje też w innych tkankach ciała. – Rozkład ciała po jego zakopaniu wzbogaca otaczającą glebę w fosfor – kontynuowała Helen. – Ekipa zebrała setki próbek z twojej ziemi. Jeśli w którejś zostanie wykryty podwyższony poziom fosforu, będzie to oznaczało, że gdzieś tam są kolejne zwłoki. – Jak długo potrwa zbadanie tych próbek? – Jeszcze kilka dni. Ale oni sporo z nich już przebadali i jak na razie nic nie znaleźli. Naprawdę nie sądzę, żeby tam coś jeszcze było, Toro. Przez chwilę się nie odzywałam.
– To co, chyba koniec zadręczania się małymi szarymi ludzikami z fiksacją na srebrze, co? – zażartowała. Byłam na tyle samokrytyczna, że zrobiłam zawstydzoną minę. – To przez ten cały stres ostatnio – rzuciłam na swoją obronę. Helen się uśmiechnęła, a ja przyjrzałam się jej uważniej. To lekko niepewne, nerwowe spojrzenie wciąż czaiło się w jej oczach. – Jest coś jeszcze, prawda? Coś już nie aż tak pozytywnego? – Obawiam się, że tak. Wygląda na to, że Stephen Gair jednak nie poniesie kary za swoje przewiny. A przynajmniej nie za tego życia. Helen pierwsza przerwała kontakt wzrokowy. Wstała i podeszła do okna. – Co się stało? – spytałam zduszonym głosem, zdziwiona, że nagle zrobiło mi się tak zimno. Przecież Gair nie uciekł, to było niemożliwe. – Powiesił się – odpowiedziała, nadal podziwiając mój widok na zatłoczony parking. – Znaleziono go martwego rano tuż po piątej. Dała mi czas na przetrawienie tego. To przetrawiałam. Nigdy nie będę miała okazji stanąć przed nim w sądzie, żeby powiedzieć: wiem, co zrobiłeś, i żeby przekonać ludzi, żeby mi uwierzyli. Nigdy nie będę mogła popatrzeć mu prosto w oczy i krzyknąć: dopadłam cię, ty pieprzony łajdaku! Jak się z tym czułam? Byłam nieźle wkurzona, jeśli mam być szczera. Wstałam. – Jak to się mogło stać? Co zrobiliście, daliście mu sznur, żeby poćwiczył węzły? W końcu się odwróciła. I podniosła dłoń. – Spokojnie. Wszystko dokładnie sprawdzimy. Nie mogę ci jeszcze wyjawić szczegółów, ale takie rzeczy się zdarzają. Wiem, że nie powinny, ale zdarzają się. Uznaliśmy mylnie, że w jego przypadku ryzyko samobójstwa nie wchodzi w rachubę. – W przeciwieństwie do Dany, której samobójstwo zaakceptowałaś pomimo braku cienia dowodów. Gdy tylko skończyłam mówić, zdałam sobie sprawę, że posunęłam się za daleko. Helen stężała na twarzy. Ruszyła w stronę drzwi, ale zastąpiłam jej drogę. – Przepraszam, to było zupełnie niepotrzebne. Trochę się rozluźniła.
– Czyli to naprawdę już koniec, tak? – rzuciłam. – Żartujesz? Ten cały biznes z Tronalem zapewni nam robotę na lata. Poczułam, że wolałabym znowu usiąść. – Co przez to rozumiesz? – To miejsce to piekielny melanż medycyny, pomocy społecznej, legalnych firm i nielegalnego handlu noworodkami. W sprawę mogą być zamieszane dziesiątki ludzi i wszystkich ich trzeba będzie sprawdzić. I oczywiście musimy odszukać wszystkie dzieci oddane z Tronal do adopcji. – To wszystko może trochę potrwać. – Na pewno. Kłopot w tym, że widzimy wpływającą kasę, ale wszystko to są przelewy gotówkowe, które cholernie trudno przypisać do źródła. Mamy podejrzenia, które agencje brały w tym udział, ale bez dowodów same raczej nie przyznają się do winy. – A co z drugą stroną medalu? Tu na miejscu? Na pewno są jakieś akty urodzenia, dokumenty adopcyjne, paszporty. – Możliwe, że tak, ale na razie niczego takiego nie znaleźliśmy. No oprócz dokumentów około szóstki dzieci adoptowanych rocznie przez miejscowe rodziny, ale te adopcje wydają się w pełni legalne. Każdy, z kim do tej pory rozmawialiśmy, łącznie z George’em Reynoldsem z pomocy socjalnej i jego pracownikami, zaprzecza, że ma jakąkolwiek wiedzę o zagranicznych adopcjach, nieważne czy za pieniądze, czy bez. – Cóż, przecież się nie przyznają, że coś wiedzą, to chyba oczywiste? – Tak, ale rzecz w tym, że nie istnieją dowody, że na Tronal rodzi się jakaś znaczna liczba dzieci, według wszelkich źródeł jest to mniej niż dwunastka rocznie. Z pozoru wygląda to na działalność na całkiem małą skalę, co, jak się zastanowić, nie dziwi. Ile dzieci w tych czasach jest oddawanych do adopcji? Miała rację. – Ale Gair się przyznał. Zeznał, że handlowali adopcjami przez Internet. – To prawda, ale poza pieniędzmi i słowami teraz martwego już człowieka nie mamy na to żadnych innych dowodów.
Podeszła do stolika kawowego i odstawiła swój kubek. – Wybieram się na Tronal. – To czeka panią długa podróż – powiedział głos od drzwi. Odwróciłyśmy się obie. W wejściu stał Kenn Gifford. Żadna z nas nie słyszała, że nadchodzi. – Na Tronal nie ma lądowiska dla helikopterów – wyjaśnił. – Trzeba jechać samochodem, a potem łodzią. – Zadzwonię do ciebie, Toro – rzuciła Helen. Skinęła głową Giffordowi i wyszła. – Nadkomisarz Rowley? – spytał. Potwierdziłam ruchem głowy. – W każdym calu tak wspaniała, jak mówią. Poczułam potrzebę zrobienia czegoś. Zabrałam kubek Helen i swój i poszłam z nimi do zlewu. – Zaufaj mi, marnujesz czas. Roześmiał się. – Wiem, słyszałem. Jak się czujesz? – Podszedł i przyjrzał mi się uważnie. To tak cholernie niesprawiedliwe, ta zdolność rosłych mężczyzn do onieśmielania innych; nie muszą być przebiegli, nie muszą straszyć, wystarczy, że są. Obeszłam Gifforda i oddaliłam się pod okno. – Nieźle – odpowiedziałam, udzielając tej odpowiedzi chyba po raz dziesiąty tego poranka. – Dobrze mieć cię z powrotem. – Zerknął na dzbanek z kawą, zobaczył, że jest pusty, sięgnął więc po herbatnika. – Powiedział człowiek, który mnie zawiesił. – Powiedziała kobieta, która nigdy nie pozwoli mi o tym zapomnieć. – Znowu się do mnie zbliżył, cofnęłam się za biurko. Skrzywił się z poirytowaniem. – Przestaniesz mi uciekać? Nie zamierzam cię hipnotyzować. Zresztą i tak nigdy mi się to nie udawało; jesteś szczególnie opornym przypadkiem. I tak, owszem, tak jak na to liczył, poczułam przypływ dumy. Poczułam się też trochę jak kretynka. Postanowiłam zaryzykować i spojrzeć mu w oczy – zielone, tego poranka były zielone jak mech – chociaż, gdyby położył mi rękę na ramieniu, zamierzałam krzyczeć. – Nie miałem okazji ci wczoraj pogratulować – powiedział. Poszukałam na jego twarzy sarkazmu, ale nie znalazłam.
– Kusi mnie, żeby powiedzieć, że wybrałaś zły zawód, ale nie powiem, bo nie chciałbym stracić dobrego położnika. – Mówisz tak tylko dlatego, bo szpital wyszedł z całej historii bez szwanku. Gdyby było inaczej, gdyby okazało się, że nie jesteście tu tacy kryształowi, za jakich chcielibyście uchodzić, pewnie klepałbyś mnie teraz po głowie, chrząkał z niepokoju i mamrotał o środkach uspokajających. Utkwił we mnie intensywne spojrzenie. – Richard nadal jest w areszcie. Cholera, a to się wkopałam. Czy ja się kiedykolwiek nauczę, że zanim coś powiem, powinnam najpierw uruchomić mózgownicę? – Przykro mi. Powinnam była o tym pomyśleć. A potem ta duża ciepła dłoń zamknęła się na moim ramieniu i poczułam, że nie mam już nic więcej do powiedzenia. – Przeszłaś w ostatnim tygodniu więcej niż niejeden przez całe życie. Richard potrafi o siebie zadbać. – Odwrócił się, żeby wyjść, a ja na ramieniu poczułam chłód pustki. – Kenn… Był już przy drzwiach, ale się odwrócił. – Przepraszam. – Za to, że cię podejrzewałam – dodałam. – Przeprosiny przyjęte. I wciąż się nad tym zastanawiam. – Nad czym? – Nad tym, co mam z tobą począć. – Wyszczerzył się i wyszedł. A ja opadłam na krzesło. – Cholera! – powiedziałam na głos. Myślałam, że moje problemy zaczynają się rozwiązywać, a tu coś takiego. Zeszłam na dół. Kilka z moich pacjentek w trzecim trymestrze było na tyle uprzejmych, żeby powiedzieć, iż brakowało im mnie w przychodni. Ale sprawa z Tronalem wciąż nie dawała mi spokoju, dlatego gdy tylko przyszła pora na przerwę na lunch, kupiłam sobie kanapkę i wróciłam z nią do siebie. Z torby wyciągnęłam kartkę, od której to wszystko się zaczęło: rejestr porodów z Departamentu Zdrowia dla Szetlandów. Odpuść sobie, Toro, poradził głos w tyle mojej głowy; cichy,
trochę smutny głosik, wyrażający zdanie dorosłej części mnie. Niestety, tak naprawdę nie nauczyłam się go nigdy słuchać i nie zamierzałam uczyć się teraz. Kolejny raz policzyłam porody na Tronal. Cztery. Cztery na przestrzeni sześciu miesięcy oznaczało jakieś sześć do dziesięciu rocznie. Jeśli połowa z tych dzieci była oddawana do adopcji lokalnie, to na sprzedaż za granicę zostawało zbyt mało noworodków, żeby można było z tego wyciągnąć jakiekolwiek sensowne pieniądze. Skąd, do diabła, Stephen Gair brał dzieci na sprzedaż? I jak, na Boga, taka nowoczesna klinika położnicza, jaką podobno jest ta na Tronal, może istnieć tylko dla ośmiu porodów rocznie? Sprzęt i personel przez większą cześć roku tylko by się marnowały. Na Tronal musiało rodzić się więcej dzieci, niż to wynikało z danych statystycznych, które posiadałam. Ale jak to możliwe, że tych porodów nigdzie nie rejestrowano? Dana wspominała też o aborcjach, tylko że to nie miało większego sensu. Aborcję można wykonać wszędzie w Wielkiej Brytanii; po co, na litość boską, znaczna liczba kobiet miałaby się udawać aż na Tronal, skoro tę samą usługę można uzyskać w rodzinnym mieście? Gdybym tylko mogła pojechać tam z Helen. Wiedziałabym, o co pytać, potrafiłabym wypatrzeć cokolwiek, co budziłoby podejrzenia, o wiele lepiej niż ona. Ale to było niemożliwe; gdyby sprawa miała się zakończyć w sądzie, występowałabym w nim jako główny świadek. Nie mogłam się mieszać w oficjalne dochodzenie. Jeszcze raz zaczęłam przeglądać listę. Pierwszą rzeczą, która mnie uderzała, to te przeklęte litery. Kt. Keloid trauma: problemy z bliznami krocza powstałymi po porodach. Zmieniłam ekran i wpisałam „keloid trauma” w Google. Nic, ale termin opisywał jednostkę chorobową występującą głównie na Szetlandach, może jeszcze nie trafił do Internetu. Przeszłam do stron archiwów szpitalnych i przeprowadziłam takie samo wyszukiwanie. Nic. Zaczęłam sprawdzać wszystkie wpisy z kt. Pierwszy kwietnia, chłopiec, urodzony na Papa Stour. Później, ósmego maja, następny chłopiec, urodzony tutaj, we Franklin Stone. Dziewiętnasty maja, trzeci chłopiec – oczywiście, wszystkie noworodki to chłopcy. Ale przecież płeć dziecka nie może mieć wpływu na bliznowacenie krocza, prawda? Szóstego czerwca
Alison Jenner urodziła na Bressey synka; później, w lipcu kolejny chłopiec przyszedł na świat we Franklin Stone. Chwileczkę. To nazwisko coś mi mówiło. Alison Jenner. Gdzie ja je słyszałam? Jenner, Jenner, Jenner. Cholera, uciekło mi. Stephen Renney siedział w swoim biurze bez okien, jadł kanapkę i popijał ją fantą z puszki. Wyczuł, że stoję w drzwiach, podniósł wzrok i zaczął wykonywać te drobne nerwowe gesty skrępowania, takie jak każdy, gdy zostanie przyłapany na jedzeniu w samotności. Jakby jedzenie było czynnością niezbyt godną szacunku, a nie czymś najnaturalniejszym na świecie. – Przepraszam – rzuciłam. Sama czułam się trochę niekomfortowo, jak gdybym przyłapała Renneya na sedesie. – Ależ nie ma za co – odparł w ramach niedorzecznego wybaczenia. Wstał od biurka i wskazał krzesło. Usiadłam. – Chciałam o coś pana zapytać. Chodzi mi o Danę Tulloch. Ręce trzymał na blacie. Nachylił się do mnie i chuchnął mi w twarz wonią tuńczyka. – Pan Gifford mówił, że nie wykrył pan obecności jakiejkolwiek substancji odurzającej w jej krwi i… – Pani Hamilton… – Nachylił się jeszcze bardziej, a ja starałam się nie odsuwać; z ust śmierdziało mu tak, jakby jadł kocią karmę. – Zdaję sobie sprawę, że nie wolno panu omawiać ze mną szczegółów i nie chcę stawiać pana w trudnej sytuacji, ale… – Pani Hamilton… – Proszę, niech mi pan da tylko sekundę. Dzisiaj rano rozmawiałam z koleżanką, która jest anestezjologiem. Wspomniała o substancji, która może obezwładniać, ale jej obecności w organizmie nie bada się rutynowo podczas autopsji. Zastanawiałam się, czy pan… – Pani Hamilton. – Stephen Renney podniósł głos. – Ja nie przeprowadzałem sekcji pani Tulloch. – Och! – rzuciłam. Czy Gifford mówił o Renneyu, czy sama założyłam, że musiało chodzić o niego? – Oczywiście kopię raportu otrzymam, ale nie sądzę, że już dotarła. Mogę sprawdzić, jeśli pani chce.
– Jeśli nie pan, to kto? – spytałam bez ogródek, dobre maniery wyrzucając przez okno. Zmarszczył brwi. – W zasadzie to ja nawet nie widziałem pani Tulloch. Leżała u nas kilka godzin, ale w tym czasie byłem na spotkaniach. Zabrano ją do Dundee. Jeśli dobrze zrozumiałem, poprosił o to ktoś z rodziny, jakaś policjantka. Sekcja została przeprowadzona w Dundee. – Oczywiście, przepraszam. – Helen o tym nie wspominała, ale w gruncie rzeczy nie miała powodu, żeby mi o tym mówić. I oczywiście to było logiczne, że wolała, żeby sekcję Dany przeprowadzili ludzie, których znała i którym ufała. – Jest coś jeszcze, w czym mógłbym pomóc? – Cóż, znam ten ton, kiedy się kogoś spławia. Pokręciłam głową, jeszcze raz podziękowałam i wyszłam. W gabinecie czekał na mnie e-mail od Gifforda. Szef prosił, żebym po południu pomogła mu w sali operacyjnej. Miał zapełniony grafik, a rano przyjęto nowego pacjenta z pękniętym wyrostkiem robaczkowym. Sprawdziłam skrzynkę z wiadomościami – jedna od Duncana, reszta nic pilnego – i zeszłam na dół na blok. Pacjentem był trzydziestoletni mężczyzna, wysportowany i zdrowy. Otworzyłam go, kilka minut pogrzebałam w jego wnętrznościach i usunęłam uszkodzony organ. Akurat gdy zaszyłam pacjenta i gdy wywożono go na salę, na blok wszedł Gifford. Wciąż był w stroju chirurgicznym, rękawiczki miał poplamione krwią. Zerknęłam w dół. Moje też tak wyglądały. Reszta personelu wyszła, zostaliśmy sami. Gifford ściągnął z ucha gumkę maski. – Zjesz ze mną kolację? Ja zostałam w masce. – Kiedy? Wzruszył ramionami. – Dzisiaj? Jakoś się na to zdobyłam i popatrzyłam mu w oczy. – Miło z twojej strony, zobaczę, czy Duncan ma czas. Wyciągnął rękę i ściągnął mi maskę. Przy okazji musnął mnie palcem po policzku, a ja mimowolnie aż zadrżałam. Zauważył to,
oczywiście. – Wkrótce ponowię zaproszenie. Zastanawiałam się, czy mam na policzku krew. – A ja ci prześlę e-mailem wytyczne szpitala na temat molestowania. Roześmiał się. – Nie trudź się. Sam je pisałem. Stał chwilę i mi się przyglądał. Pod ostrą antyseptyczną wonią w sali operacyjnej wyczułam zapach tak ciepły i znajomy, że zapragnęłam podejść bliżej, zaciągnąć się tym aromatem, chwycić Gifforda za ubranie i przycisnąć je do twarzy. Ale on zaraz potem odwrócił się i wyszedł. Zapach zniknął wraz z nim. Do sali wróciła instrumentariuszka, zaczęła zbierać narzędzia. Podziękowałam jej i też wyszłam. Modliłam się, żebym w drodze powrotnej do gabinetu nie natknęła się na Gifforda. Godzinę spędziłam na oddziałach, potem postanowiłam zajrzeć do pacjenta od woreczka. Już się wybudził z narkozy, ale wciąż był lekko otępiały. Obok niego siedziała jego żona, trzymająca siedzącego na brzegu łóżka około piętnastomiesięcznego chłopca. Zbadałam pacjenta – świadoma jakiejś niejasnej myśli dobijającej się z tyłu głowy – i wyraziłam zgodę na jego wypis nazajutrz, pod warunkiem że w domu będzie dużo odpoczywał. Później zajrzałam do stołówki, kupiłam czekoladową babeczkę i zaniosłam ją do siebie. Zaparzyłam świeżą kawę, usiadłam za biurkiem… i wtedy sobie przypomniałam. Ta rodzina: pacjent od woreczka, jego żona i synek. Wiedziałam, kim jest Alison Jenner. To druga żona Stephena Gaira, macocha jego syna, którego miał z Melissą. To dlaczego, do diabła, jej nazwisko widnieje na liście porodów na Szetlandach? Przecież ona nie rodziła, rodziła Melissa. Stephen Gair przyznał się, że jego syn Connor jest dzieckiem Melissy. Jaki cudem nazwisko Alison trafiło na listę kobiet, które rodziły tamtego lata? I dlaczego przy jej wpisie jest ten skrót kt? Odszukałam listę i sprawdziłam, tak na wszelki wypadek gdybym się myliła. Ale nie. Stało tam wyraźnie: Alison Jenner, lat czterdzieści, urodziła chłopca, 3690 gramów, szósty czerwca. To z pewnością nie
mógł być zbieg okoliczności, musiało chodzić o tę samą osobę. Dobra, myśl! Gairowie mieli tylko jedno dziecko. Tak więc albo Stephen Gair kłamał, że Connor jest synem Melissy – tylko po cholerę? – albo informacje we wpisie odnosiły się do syna Melissy. Dwukrotnie przeliczyłam liczbę wpisów z literami kt. Tamtego lata było ich siedem. Wyciągnęłam listę z kolejnego okresu, od września 2005 do lutego 2006. Niczego nie znalazłam. Potem się cofnęłam, do zimy. Nic. Cofnęłam się jeszcze dalej, do lata 2004. Żadnych pozycji ze skrótem kt. Szłam wstecz, aż znów to zobaczyłam. Latem 2002 na liście widniało pięć wpisów z dopiskiem kt; noworodki urodziły się w różnych szpitalach na terenie wysp, wszystkie płci męskiej. Coś zaczynało zaciskać mi pierś, gdy sprawdzałam kolejne lata do tyłu. 2001 był czysty, podobnie 2000. Latem 1999 pozycji z kt było sześć. Sami chłopcy. Chciałam wyłączyć komputer, pobiec do samochodu, pojechać do domu, osiodłać konie i wybrać się na długą przejażdżkę po plaży. Albo jeszcze lepiej: pobiec do gabinetu Gifforda, zamknąć drzwi na klucz i zedrzeć z siebie całe ubranie. Cokolwiek, żebym tylko zapomniała o tym, na co właśnie patrzyłam. Zostałam jednak i sprawdzałam dalej. Cofnęłam się aż do roku 1980 i to mi wystarczyło. Schemat był oczywisty. Co trzy lata rodziło się od czterech do ośmiu chłopców oznaczonych skrótem kt. Co trzy lata również, na Szetlandach występował nieznaczny, ale zauważalny wzrost wskaźnika umieralności kobiet. Następnie latem rodzili się niezwykle mali chłopcy. Kt; skrót nie miał nic wspólnego z terminem kaloid trauma, to jedynie zasłona dymna, taka jednostka chorobowa przypuszczalnie w ogóle nie istnieje. Kt oznaczało kunal trow. Zaczęłam przewijać strony, coraz szybciej i szybciej, do najwcześniejszego roku wyświetlanego w komputerowej ewidencji. To był 1975. Musiałam uzyskać wgląd we wcześniejsze rejestry. Wstałam i na niezbyt pewnych nogach, tak szybko, jak tylko pozwalała mi na to odwaga, poszłam korytarzem do windy. Przyjechała po dwóch minutach i – to chyba cud! – pusta. Wcisnęłam guzik „P”,
piwnica.Ten poziom szpitala świecił pustkami. Kierując się znakami, ruszyłam korytarzem oświetlonym z rzadka gołymi żarówkami. Kilka z nich było przepalonych. Idąc, rozglądałam się za włącznikami na ścianach. Nie chciałam, żeby się okazało, że utknę nagle w kompletnej ciemności, szukając kontaktów, których nie ma. Dotarłam do końca korytarza. Większość archiwów w szpitalach to jeden wielki bajzel i te nie były wyjątkiem. Mieściły się w trzech piwnicznych pomieszczeniach. Pchnęłam drzwi do pierwszego. Ciemność. Pomacałam ścianę, żeby odszukać włącznik. Pokój zalało ponure światło. W ustach poczułam kurz. Wszystkie dokumenty leżały w wielkich brązowych kartonowych pudłach ustawionych jedno na drugim na stalowych regałach. Przeważnie były odwrócone nalepkami z opisem do przodu. Przeszłam wzdłuż regałów, nie spuszczając czujnego oka z drzwi. Wątpiłam, by do tych pomieszczeń ktoś zaglądał częściej niż kilka razy w roku. Drzwi do nich zatrzaskiwały się automatycznie i otworzyć je można było jedynie od zewnątrz. Gdyby się zamknęły, czekało mnie w tych lochach kilka radosnych dni głodówki i trwogi. Nie znalazłam nigdzie akt ginekologii, otworzyłam więc drzwi do następnego pomieszczenia. Wyglądało podobnie jak pierwsze. Tym razem podparłam czymś drzwi, żeby się nie zamknęły. W trzecim rzędzie znalazłam akta. Kilka minut i udało mi się zlokalizować pudło, którego szukałam. Ściągnęłam je. W środku były rejestry, wypisane ręcznie ewidencje urodzeń; papierowe ekwiwalenty rejestrów, które wcześniej oglądałam w komputerze. Znalazłam interesujący mnie rok, 1972, i przerzuciłam strony do czerwca. To, czego szukałam, znalazłam pod datą dwudziesty piąty. Elspeth Guthrie, lat trzydzieści pięć, na wyspie Unst, chłopiec, 3600 gramów. Kt. Dotąd kucałam przy pudle, teraz osunęłam się na podłogę. Siedziałam na warstwie kurzu, który zbierał się tu od lat i zupełnie się nie przejmowałam, że się pobrudzę. Do głowy przychodził mi tylko jeden powód, dla którego ktoś fałszował rejestry narodzin do takiego stopnia, że w miejsce nazwiska biologicznej matki podawano dane matki adopcyjnej: z matką biologiczną musiało stać się coś tak złego, że nie można było dopuścić, żeby to się wydało. Prawdziwa matka Duncana została zabita. Tak jak
Melissa; tak jak wszystkie inne. Co trzy lata kobiety z Szetlandów były porywane, więzione, hodowane niczym zwierzęta na farmie, a potem je mordowano. Zastanawiałam się, czy to legendy o trowach podsunęły ten pomysł jakiemuś maniakowi, czy może raczej owe legendy zrodziły się na bazie rzeczywistych wydarzeń, do których dochodziło na wyspach od dawien dawna; o których wszyscy wiedzieli, ale nie mówiło się o nich, nikt otwarcie nie przyznawał, że to się dzieje, bo gdyby tak uczyniono, równałoby się to przyznaniu, że żyje się między potworami. Miałam zamiar odnaleźć też rejestr urodzin Kenna, ale nie mogłam się do tego zmusić. Miałam dość. Co za dużo, to niezdrowo. Podciągnęłam się na nogi, zamknęłam pudło przykrywką i odstawiłam je z powrotem na półkę. Z rejestrem pod pachą opuściłam archiwum, powstrzymując się, żeby nie biec. Zgasiłam światło i ruszyłam do windy. Potem jednak zmieniłam zdanie i udałam się w przeciwną stronę, ku schodom, przez cały czas powtarzając sobie, że mam zachować spokój, nie pokazywać po sobie zdenerwowania, nikt przecież nie wiedział, co znalazłam, na razie nic mi nie groziło. Musiałam tylko zachować czujność. Jak oni to robili, do diabła? Jak można usunąć z drogi żyjącą kobietę i jednocześnie przekonać jej rodzinę, że ona zmarła? Jak się przeprowadza pogrzeb z pustą trumną? Czy nikt nigdy do żadnej nie zajrzał i nie odkrył, że jest zapakowana cegłami? Dotarłam schodami na parter. Byłam niedorzecznie zasapana, dlatego na sekundę przystanęłam. Oni nie mogli korzystać z sobowtórów – kogoś takiego jak umierająca Cathy Morton – we wszystkich przypadkach. To po prostu niewykonalne, nie znaleźliby wystarczającej liczby poważnie chorych kobiet. Ta zamiana Cathy – Melissa to musiał być wyjątkowy przypadek. Znowu wróciłam do hipnozy i środków odurzających, do współudziału tylu osób, żeby było pewne, że nikt nigdy nie zakwestionuje procedur: lekarz – do podania narkotyku i stwierdzenia zgonu, pocieszania rodziny; patolog, do wypełnia dokumentacji, wypisania aktu zgonu dla zwłok, które nie istnieją; i ktoś, kto odwodzi rodzinę – na najróżniejsze sposoby – od pomysłu obejrzenia ciała.
Znowu byłam na swoim piętrze. Kirsten. Biedna Kirsten, moja bratnia dusza, jeśli chodzi o miłość do koni. Klęczałam przy jej grobie, oczyściłam go i było mi smutno, że zginęła taką straszną śmiercią. Ale jej ciała wcale tam nie było. Spoczywa na moim polu, w swoim prawdziwym grobie. Musi tam spoczywać. Skan wykonany przez policję to oszustwo – nawet ten ostatni, przeprowadzony dzisiaj. Jeśli nadzorował go nadinspektor Harris… cóż, ciekawie byłoby sprawdzić, gdzie się urodził i kiedy. Przez chwilę zastanawiałam się, czy przypadkiem nie odkryłam właśnie, skąd Stephen Gair brał dzieci na handel. Tyle że to się nadal nie zgadzało. Liczby, jakie wchodziły w grę – przeciętnie dwójka dzieci na rok – to nadal o wiele za mało, żeby osiągać takie przychody, jakie z Helen odkryłyśmy w wyciągach kancelarii. Poza tym dzieci, które mogłam nazwać: Duncan, Kenn, Andy Dunn, Connor Gair – wszystkie zostały zaadoptowane przez miejscowe rodziny. Bardzo możliwe, że z resztą stało się to samo. Pewnie jakieś pieniądze przeszły z ręki do ręki, ale to nie wyjaśniało tych olbrzymich kwot – kilku milionów każdego roku – spływających z zagranicy. Zresztą to pewnie byłoby nazbyt ryzykowne porywać kobiety, więzić je i mordować tylko po to, by móc przehandlować ich dzieci temu, kto zapłaci najwięcej. Nie, jakiekolwiek motywy kierowały tymi ludźmi, musi chodzić o coś więcej niż pieniądze. Te dzieci, którymi handlowano, pochodziły z innego źródła. Gabinet z pozoru wyglądał tak samo, jak przed moim wyjściem. Kawa zdążyła się już zaparzyć, więc nalałam sobie do kubka, przy okazji sporą część rozlałam. Musiałam wziąć się w garść, inaczej pierwsza osoba, która mnie zobaczy, od razu zorientuje się, że coś jest nie tak. Telefon dzwonił jakiś czas, zanim podniosłam słuchawkę. – Już chciałam zadzwonić na twój domowy. – To Helen. Nie mogłam jej jeszcze powiedzieć. Najpierw musiałam wszystko sobie poukładać. Gdybym teraz otworzyła usta, pewnie bełkotałabym jak idiotka. – Gdzie jesteś? – zdołałam wydusić. – Właśnie opuszczam Tronal. Boże, ale tu wieje. Słyszysz mnie? Ukłucie paniki, tak ostre, że aż zabolało. Zapomniałam, że Helen miała popłynąć na Tronal.
– Wszystko w porządku? Jesteś tam sama czy z kimś? – Toro, nic mi nie jest. Ale ty… Co z tobą? Coś się stało? – Nie, nie, po prostu padam ze zmęczenia. – wychrypiałam. Musiałam się uspokoić, ochłonąć. Wzięłam kilka głębokich wdechów. – I jak wam poszło? – To bardzo spokojne miejsce. Jest tu tylko kilka kobiet, większość spała. Kilkoro dzieci pozostaje pod opieką pielęgniarek. Wracamy rano. A potem na kilka dni zatrzymam się na Unst. – Zobaczymy się jakoś wkrótce? Przez sekundę milczała. Słyszałam w tle silnik łodzi i gwizd wiatru. – Na pewno u ciebie wszystko gra? – spytała w końcu. – Na pewno – potwierdziłam, ale pomyślałam, że to nie wystarczy, więc dodałam: – Właśnie wychodziłam do domu. Wybieramy się z Duncanem na kolację. – To świetnie, bo wiesz, chciałam cię o coś zapytać. O coś osobistego, a rano nie miałam okazji. Mogę teraz? – Oczywiście – zapewniłam. Pora w sam raz. Byłam skłonna się zgodzić na wszystko, co tylko nie wymagałoby ode mnie myślenia, poruszania się i mówienia. Ściszyła głos. – Chodzi o to, że zaczęłam się zastanawiać nad pogrzebem Dany. Występuję jako jej krewna, rozumiesz? Wiedziałam o tym; powiedział mi o tym życzliwy miejscowy patolog. Pogrzeb Dany. Zamknęłam oczy i znalazłam się w tłumie smutnych poważnych żałobników. Staliśmy w starodawnym kościele, wielkim jak katedra, oświetlonym delikatnym blaskiem wysokich białych świec. Czułam ich zapach; woń kadzideł dochodziła z wysokiego ołtarza. – Wiem, że nie znałaś jej długo – przypłynął głos Helen z oddali – ale… myślę… cóż, myślę, że wywarłaś na niej duże wrażenie. Na mnie też, tak przy okazji. Wiele by to dla mnie znaczyło, gdybyś przyszła na pogrzeb. Kwiaty w wieńcach dla Dany będą białe: róże, orchidee i lilie; stylowe i piękne, jak sama Dana. Do ołtarza będzie ją niosło sześciu
młodych policjantów w lśniących mundurach. Poczułam ucisk w gardle. Po policzkach płynęły mi łzy, nie widziałam już pokoju. – Oczywiście – odparłam. – Oczywiście, że przyjdę. Dziękuję, że o mnie pomyślałaś. – Nie, to ja dziękuję tobie. – Głos Helen pogłębił się. – Pogrzeb odbędzie się w Dundee? Ustaliłaś datę? – Nie. Wciąż czekam na wiadomość od was, kiedy wydadzą zwłoki. Muszą tam chwilę poleżeć. Jasne. Ale chciałabym, żeby to się już ruszyło. I obraz w mojej wyobraźni zastygł, umundurowani policjanci zatrzymali się, świece zamigotały i zgasły. – Ona wciąż tu jest? W szpitalu? Nie oczekiwałam, że mnie usłyszy, ledwie sama siebie słyszałam, ale wiatr musiał uspokoić się akurat w dobrym momencie, bo dotarły do niej moje słowa. – Ale już niedługo. Muszę kończyć. Do zobaczenia. Rozłączyła się. Mocno zamrugałam. Twarz miałam mokrą, ale łzy przestały mi przesłaniać oczy. Pokój, który jeszcze przed sekundą był rozmazaną plamą, teraz widziałam zupełnie ostro. Wstałam od biurka. Znowu mogłam się poruszać. I – chwała Bogu – znowu mogłam myśleć. W tym momencie zrozumiałam prawdziwe i pełne znaczenia słowa „objawienie”. Bo właśnie go doświadczałam. Wielu rzeczy jeszcze nie rozumiałam, ale jedno było dla mnie całkowicie jasne. Przykro mi, Helen, ale jednak nie spełnię twojej prośby. Nie zostanę jednym z żałobników na pogrzebie Dany, nie będę przygryzała warg i osuszała łez w kącikach oczu, gdy elegancka pusta trumna będzie niesiona na miejsce pochówku. Nie wezmę udziału w starym jak świat rytuale przekazywania zwłok Dany ziemi lub płomieniom. Ten jedyny pogrzeb na pewno ominę szerokim łukiem. Dlatego, że Dana żyje.
35
Półtorej godziny później wjechałam na prom płynący na Yell. Nie było jeszcze ósmej, ale to miała być ostatnia przeprawa tego wieczoru: na niebie zebrały się ciemne chmury, zapowiadało się na burzę. Siedziałam w samochodzie i drżałam z zimna, choć miałam na sobie kurtkę. Starałam się nie myśleć o falach uderzających w prom, gdy ten przedzierał się przez zatokę Yell. Kiedy przyszedł człowiek z obsługi pobrać opłatę, spytałam, jaka jego zdaniem jest siła wiatru. Pięć stopni w porywach do sześciu, powiedział. I podali prognozę, że w nocy ma być gorzej. Wolałam się nie zastanawiać, jakie sztormy jeszcze nastaną przed wschodem słońca. Przepełniało mnie poczucie, że robię wszystko po raz ostatni. Tuż przed wyjściem ze szpitala zadzwoniłam do domu. Duncan nie odebrał, a ja się nie mogłam zmusić, żeby zadzwonić na jego komórkę. Zostawiłam wiadomość, że z nagłych przyczyn muszę zostać w szpitalu i że wrócę późno. Dodałam, że go kocham; częściowo dlatego, że to była prawda, a częściowo, bo nie wiedziałam, czy będę miała jeszcze kiedyś okazję mu to wyznać. Gdy prom dokował i gdy z niego zjeżdżałam, w moim żołądku jakieś stworzonka tańczyły sambę. Miałam jeszcze sporo do przejechania, ale to dobrze. Do tego, co planowałam, potrzebowałam ciemności i trochę więcej czasu, żeby zebrać dostatecznie dużo odwagi. Z drugiej strony, gdybym zbyt długo się zastanawiała, na pewno bym stchórzyła. Zrobiłam pewne zabezpieczenia. Rejestry z piwnicy, kilka wydruków i szybko napisaną wiadomość wsadziłam do brązowej koperty. Po drodze, wyjeżdżając z Lerwick, wpadłam do Dany i zostawiłam kopertę w widocznym miejscu, na lodówce w kuchni. W którymś momencie w następnych kilku dniach Helen ją znajdzie. Jeśli nie wrócę, będzie wiedziała, dokąd pojechałam i po co. Cokolwiek się zdarzy, nie zniknę bez śladu. Helen i jej zespół większość dnia byli na Tronal, a noc mieli spędzić na pobliskim Unst. Ludzie z Tronal zachowają czujność.
Cokolwiek powinno być ukryte, ukryją. Będą obserwowali północne i północno-wschodnie nabrzeże wyspy; wszelkie łodzie odbijające od Unst zostaną wypatrzone i właściwe osoby ostrzeżone. Nie mogłam liczyć, że niepostrzeżenie dostanę się na wyspę z tego kierunku. Dlatego nie zamierzałam nawet próbować. W Gutcher na Yell blisko molo jest mały klub żeglarski. Liczy sobie około dwudziestu członków – mieszkańców Yell – i jest połączony z sąsiednim klubem na Unst. Miałam klucz do szopy, która służy klubowi za biuro. Zamierzałam się tam dostać, a potem włamać do szafki z zapasowymi kluczami do łodzi. To była ta łatwiejsza część. Później w ciemności miałam przygotować zupełnie mi nieznaną łódź, sama popłynąć w prawie sztormowych warunkach po wodach, które ledwie znałam, ku akwenowi słynącemu z tego, że żeglowanie po nim jest bardzo niebezpieczne. Ale nawet to nie było najtrudniejszą częścią. Rany, co ja sobie wyobrażam? Zaparkowałam. Z ulgą i zarazem z uczuciem zawodu (na równi) stwierdziłam, że parking jest pusty, a szopa z biurem pogrążona w ciemności. Wszystko, co by mi teraz stanęło na drodze, wzięłabym za znak, że mam porzucić swoje plany. Włamanie się do szafki i znalezienie kluczy, o które mi chodziło, zajęło zaledwie kilka sekund. Zabrałam ze sobą jakiś sztormiak i kamizelkę ratunkową i ruszyłam na przystań. Duncan i Richard mieli na Yell znajomego, który był zapalonym żeglarzem. Ostatnio znajomy kupił sobie jedną z najnowszych łodzi sportowych, na którą kilka razy zabierał mnie i Duncana. Był to jacht żaglowy, bardzo szybki, ale z głębokim kilem zapewniającym większą stabilność niż u przeciętnych żaglówek. Miał silnik, w razie braku sprzyjającego wiatru; małą zakrytą kabinę na gorszą pogodę i kotwicę, by można było zaparkować jacht na otwartym morzu. Lista zarzutów policji i innych władz z wysp wobec mnie miała się teraz powiększyć o zarzut przywłaszczenia mienia, ale, tam do diabła, może nawet nie dożyję chwili, gdy będę się musiała ewentualnie z tego tłumaczyć. Stara pięćdziesięcioletnia przystań trzeszczała pode mną. Wiatr
szalał, rozwiewał mi włosy, wzmógł się chyba do sześciu stopni. Jeśli miałby być jeszcze silniejszy, głupio wystawiałabym życie na ryzyko. Ale prawdopodobnie i tak to robiłam. Przystanie nigdy nie są miejscami cichymi, a gdy jeszcze gwiżdże wiatr, hałas naprawdę może działać człowiekowi na nerwy. Przy tej stało kilka żaglówek, ich osprzęt trzeszczał i brzdąkał jak ileś wyjących wysokimi tonami rozstrojonych gitar elektrycznych. Łodzie obijały się o siebie. Fale, choć nieduże, i tak agresywnie uderzały w kadłuby. Nie wróżyło to najlepszych warunków na otwartym morzu. Odnalazłam swoją łódź, wspięłam się na pokład i odsłoniłam kokpit. Tylko po to, żeby dostać paraliżującego ataku paniki. Aby nad nią zapanować, zmusiłam się, żeby skupić uwagę na szykowaniu jachtu, krok po kroku. Gdybym czegoś nie dała rady zrobić, byłby to znak, żeby zrezygnować. Postawiłam maszt foka i grota i zwolniłam obciągacz bomu. Sprawdziłam poziom paliwa i przyrządy. Spodziewając się, że w każdej chwili usłyszę okrzyk oburzenia, skończyłam szybciej, niż zakładałam. I się uspokoiłam. Trochę. Nasz znajomy trzymał na pokładzie mapy okolic. Chwilę je studiowałam. Z przystani w Guther miałam jakąś milę płynąć bezpośrednio na południowy wschód, ukryta za małą niezamieszkaną wyspą o nazwie Linga. Po minięciu jej mogłam zmienić kurs i popłynąć prosto na zachód w kierunku Tronal. Na jej zachodnim brzegu wznosiły się klify, ale był też pas schodzących do wody plaż. Tam zakotwiczę. Jeśli tylko dotrę aż tak daleko. Teraz albo nigdy, powiedziałam sobie i zwolniłam cumę, przewiązałam ją na dziobie i uruchomiłam silnik. Wrzuciłam wsteczny bieg i wolno odbiłam od przystani. Nikt mnie nie widział; a jeśli nawet, nie wszczął alarmu. Kiedy wypłynęłam z portu, w sterburtę od strony dziobu z całą mocą uderzyła fala. Nie wyobrażałam sobie, że będzie tak zimno. Założyłam na głowę kaptur i mocno zaciągnęłam troczki. Niebo gęsto zasnuwały chmury i szybko robiło się coraz ciemniej. Wsunęłam mapę do plastikowej obwoluty i zawiesiłam ją na panelu nawigacyjnym; już wkrótce, gdy widoczność zmniejszy się praktycznie do zera, będę zmuszona zaglądać do mapy co kilka minut. Ostro
skręciłam w prawo i wpłynęłam do kanału między Lingą i Yell. Teraz fale biły od przodu. Co kilka sekund – bum – żaglówka uderzała w kolejną, a lodowate rozbryzgi przelatywały nad dziobem na pokład. Wkrótce byłam kompletnie przemoczona. Pozostawiałam światła Gutcher za sobą. Po przeciwnej stronie ląd wznosił się jak czarne cienie. Jacht miał mały silnik – z trudem osiągał cztery węzły – który straszliwie hałasował. Jeśli miałam dotrzeć do Tronal w mniej niż godzinę i tak, żeby mnie nie usłyszano, musiałam przerzucić się na żagle. Zaczęłam wciągać główny. Jacht natychmiast się przechylił. Rozwinięcie foka wymagało ode mnie każdego grama odwagi, ale wiedziałam, że bez foka łódź nie będzie wystarczająco stabilna. Wyciągnęłam go do połowy. Żagiel się wydął, żaglówka pomknęła przez fale, a ja zgasiłam silnik. W ciągu kilku minut żaglówka osiągnęła prędkość siedmiu węzłów, płynęła przechylona pod kątem trzydziestu stopni do lustra wody. Żeby nie stracić równowagi, gdy uderzała w twarde jak mur fale, mocno trzymałam się burty. Ale posuwałam się do przodu; i kontrolowałam sytuację. Ledwie. Przykucnęłam w kokpicie. Każdy silniejszy podmuch wiatru groził tym, że żaglówka się przewróci. Jedną ręką mocno ściskałam ster, drugą linę grota. Ilekroć czułam, że rumpel zaczyna wykręcać mi dłoń, popuszczałam szot grota i modląc się o przeżycie, czekałam, aż żaglówka sama się wyprostuje. Do najbardziej wysuniętego na południe krańca Lingi dotarłam o wiele za wcześnie. Tam musiałam opuścić bezpieczną osłonę kanału. Skręciłam ster na bakburtę i przerzuciłam żagle. Wiatr wiał teraz z prawej strony rufy – żaglówka znów ustawiła się w pionie. Żagle się napięły, popłynęłam szybciej. Siedem i pół, osiem, osiem i pół węzła. W takim tempie, jeśli tylko by mnie nie obróciło, miałam szansę dotrzeć na Tronal w mgnieniu oka. Tylko co ja tam, do diabła, spodziewałam się znaleźć? Helen się myliła. To dobra policjantka i robiła to, czego ją nauczono; trzymała się faktów. Ale fakty zaprowadziły nas jedynie do tego miejsca. Przywiodły do Tronal – ośrodka spisku obejmującego
nielegalny handel dziećmi; do Stephena Gaira – głowy całej operacji, wspieranego przez Dunna i jeszcze kilka innych osób, których tożsamość należało ustalić. Zaprowadziły nas do Melissy, którą zamordowano, żeby ochronić całe przedsięwzięcie. Pozbyto się jej w genialny, tak przebiegły sposób, że w innych okolicznościach nikt by o czymś podobnym nie pomyślał, nawet jeśli ciało zostałoby znalezione. Ale te fakty nie wyjaśniały dziwnego rytualnego pochówku na mojej ziemi – o wiele wygodniej przecież byłoby wrzucić ciało do morza. Nie tłumaczyły – pomijając ojcowską więź – dlaczego Gair tak ryzykował i przetrzymywał więźnia aż do chwili narodzin dziecka. Nie wyjaśniały, skąd wzięła się obrączka ślubna Kirsten na moim polu. Fakty nie tłumaczyły również wzrostu umieralności kobiet, któremu rok później towarzyszył wysyp noworodków płci męskiej, błędnie i nielegalnie zarejestrowanych jako biologiczne dzieci ich adopcyjnych matek. Żeby to wszystko wyjaśnić, należało zdobyć się na ogromny akt wiary; czego Helen nie potrafiła uczynić, ku czemu Dana się skłaniała i do czego ja, koniec końców, dochodziłam. Tutaj, na Szetlandach, legenda żyła. Trowy, z tych jakże licznych legend krążących na wyspach, były prawdziwe, żyły między ludźmi, uchodziły za ludzi. Oczywiście wiedziałam, że jeśli przeprowadziłoby się sekcję, wszelkie możliwe testy, gdyby zbadało się ich DNA, strukturę kości, okazałoby się, że anatomicznie niczym nie różnią się od ludzi. Ale – i to był kluczowy punkt – one same uznawały, że są inne od reszty. Uważały, że przysługują im inne prawa, że spoczywają na nich inne obowiązki; że nie podlegają zwyczajnym prawom ludzkim, ale własnemu kodeksowi, ustalonemu przez nich, przez nich administrowanemu i kontrolowanemu. Żaglówka pędziła przed siebie w całkowitej ciemności. Kompas mówił mi, że jestem na właściwym kursie, mapa, że przede mną nie ma żadnych bezpośrednich zagrożeń, poza tym jednak płynęłam na oślep. Nie licząc kilku migających w oddali boi świetlnych, parłam przez gęstą czarną pustkę. Niewyraźne cienie na prawie niewidocznym horyzoncie sugerowały wyspy i duże skały wokół mnie, ale żadne nie były jeszcze
blisko. Wskaźnik głębokości się poddał, nie był w stanie zmierzyć tak przemożnych toni. Na logikę powinno mi to dodawać otuchy, w rzeczywistości jednak nie podobała mi się myśl o mrocznych głębinach pode mną. Płynęłam dalej, rozmyślając zamiast tego o tym, co będzie na mnie czekało na Tronal. Historia świata obfituje w niezliczone przykłady grup samozwańczo się określających jako rasa nadludzi. Właśnie z czymś takim musiałam mieć teraz do czynienia: z grupą mężczyzn, którzy uważają, że z samej swej natury górują nad resztą z nas. Na obszarze tego odległego zakątka świata kilkudziesięciu wyspiarzy urządziło sobie swoje prywatne królestwo. Kierowali siłami policji, miejscowymi władzami, opieką zdrowotną, szkołami, izbami handlowymi, posiadali kontrolę nad każdym aspektem życia na wyspie; automatycznie osadzani na najlepszych posadach, świetnie opłacani, mający wstęp do najlepszych klubów, bogacili się na handlu prowadzonym legalnie i nielegalnie. Od czasów odkrycia na Morzu Północnym pól roponośnych Szetlandy cieszyły się bezprecedensowym ekonomicznym dobrobytem i grupa lokalnych mężczyzn w pełni z tego dobrobytu korzystała. To była mafijna masoneria. Z dorzuconą do tygla dawką szkaradności. Oczywiście, podczas gdy wieczór zamieniał się w noc, pytałam się siebie, dlaczego ci mężczyźni nie mogli na tym poprzestać; ożenić się, płodzić dzieci jak inni i cieszyć się owocami zebranymi ze swojego małego lenna. Dlaczego musieli porywać, gwałcić i mordować matki swoich synów? Ten straszliwy proceder, jak zgadywałam – i bardzo mała liczba narodzonych w jego wyniku dzieci płci męskiej – dotykał samego sedna ich odmienności. To, że było ich tak niewielu, czyniło ich – przynajmniej w ich własnych oczach – niezwykle wyjątkowymi. Chłopcy urodzeni w społeczności trowów stawali przed bardzo ważną decyzją. Mogli zaakceptować to, kim są, i wtedy czerpać korzyści ze swojej uprzywilejowanej pozycji. Wtedy jednak musieli też w jakiś sposób pogodzić się ze straszliwą rzeczywistością, towarzyszącą ich narodzinom. Ale mogli też odejść, ryzykując zniszczenie wszystkiego i wszystkich, których nauczono ich cenić. Teraz wiedziałam już, że Duncan nie zamierzał mnie porzucić, on chciał zostawić to życie. Już rozumiałam, dlaczego był taki przybity powrotem na Szetlandy, pomimo
ogromnych korzyści, jakie mu to zapewniało; dlaczego nasze relacje stały się takie napięte. Walczył z siłami, które ściągały go z powrotem na wyspy. Bardzo mu współczułam, jednak na razie tę walkę musiał toczyć sam. Ja miałam własne problemy. Zresztą przeczuwałam, że tak czy inaczej Duncan nie bardzo może liczyć na wygraną. Bryła ciemności przede mną stawała się coraz czarniejsza, przybierała materialną formę. Wydawało mi się nawet, że dostrzegam niewyraźne światełka. Zbliżałam się do Tronal. Zwinęłam fok, łódź zwolniła o kilka węzłów. Mogłam odróżnić już garby i szczyty klifów, i jaśniejsze plamy – pewnie piaszczyste plaże. Głębokościomierz znowu zaczął działać. Piętnaście metrów, czternaście, trzynaście… Fale rozbijały się o brzeg. Dziesięć metrów, dziewięć… Zamierzałam zawrócić żaglówkę, tak aby kierowała się prosto na wiatr, dzięki czemu mogłabym opuścić żagle, ale wtedy po lewej stronie dostrzegłam grupę skał. Prawa wyglądała na czystą, ale musiałabym obrócić żaglówkę niemal o trzysta stopni, a nie byłam pewna, czy wciąż płynę z potrzebną do tego manewru prędkością. Znów przyjrzałam się prawej stronie: jeszcze więcej skał. Znajdowałam się w wodzie głębokiej na pięć metrów, cztery, trzy… Tak szybko, jak tylko mogłam, sięgnęłam przed siebie, wciągnęłam kil i spuściłam grot. Potem zacisnęłam oczy i mocno złapałam się steru. Wiatr był z tyłu, a łódź płynęła przed siebie do momentu, aż odgłos drapania pod kadłubem i potężny wstrząs powiedziały mi, że uderzyła w nabrzeże. Przepłynęła jeszcze jakiś metr i stanęła. Zabrałam z kokpitu, co potrzebowałam, potem wróciłam na pokład. Stałam na nim i wpatrywałam się w Tronal, naturalną fortecę, którą zamierzałam zdobyć szturmem. Od zarania dziejów ludzie otaczali się wodą, żeby obronić się przed najazdem. Ale ja nie miałam przed sobą tylko wyspy; to była twierdza trowów, nieskomplikowana struktura zarządzana przez bardzo wpływowych mężczyzn. Byli silni, potrafili hipnotyzować. Powtarzałam sobie, że przecież w końcu to tylko ludzie. Ale na niewiele się to zdawało. Od pokoleń przekonywali samych siebie, że są inni. Ostatecznie, jeśli wierzysz w coś wystarczająco mocno, staje się to pewnego rodzaju prawdą.
36
Plaża była wąska, wznosiła się, gdzieniegdzie leżały na niej fragmenty głazów. Drobne skałki mieniły się czernią w ciemności. Ze wszystkich stron wisiały nade mną niskie poszarpane zbocza klifów. Wyglądały tak, jakby się poruszały. Na ten widok prawie krzyknęłam, potem się uspokoiłam. Klify były domem dla setek gniazdujących ptaków morskich – mew bądź petreli, nie potrafiłam tego ustalić. Wyciągnęłam ze schowka kotwicę i przeszłam z nią kilka kroków, aż do małej skałki, o którą mogłam ją zaczepić. Zakładając, że uda mi się wrócić, łódź będzie na mnie czekała. Zarzuciłam na ramię mały plecak, który ze sobą przywiozłam, i wyruszyłam w drogę. Kierowałam się w stronę najniższego punktu klifu. Było o wiele za ciemno, żebym cokolwiek widziała wyraźnie, dlatego co kilka sekund potykałam się i ślizgałam. Na skraju plaży rozpoczęłam wspinaczkę. Po kilku metrach kamyczki ustąpiły miejsca cienkiej warstwie ziemi, kępkom trawy i ostrym sprężystym kępom wrzosów. Klif nie był stromy, mimo to ciężko dyszałam, gdy dotarłam na jego szczyt. Górną część wyspy otaczał płot z drutu kolczastego, ale byłam na to przygotowana. Wspomagając się parą małych obcęgów z łodzi, wkrótce wycięłam sobie przejście. Za płotem był kamienny mur wysoki na około metra. Przelazłam przez niego, uważając, żeby nie postrącać luźnych kamieni. Rozejrzałam się, znalazłam charakterystyczny kamień i położyłam go na murze jako zaznaczenie miejsca, w którym zrobiłam dziurę w płocie. Nisko pochylona, znowu się rozejrzałam. Tronal jest małą wyspą, owalną, długą na jakieś dwa tysiące metrów, szeroką na siedemset, z trzema wzniesieniami na jej południowo-wschodnim cyplu. W najwyższym punkcie wznosi się na pięćdziesiąt metrów nad poziom morza, kucałam mniej więcej w tym miejscu. Patrząc na północ, widziałam światła Uyeasound na Unst, a także kilka poniżej w maleńkim naturalnym porcie na Tronal. W morze wychodziła tam pojedyncza nowa i solidnie zbudowana przystań, przy której zacumowanych stało kilka łodzi, łącznie z dużym białym jachtem wycieczkowym. Niedaleko stał land rover, przy którym, jak mi się wydawało, ktoś się poruszał.
Od portu biegła jednopasmowa droga, prowadząca do jedynych widocznych zabudowań. Prawie w samym centrum wyspy teren wznosił się i opadał, tworząc naturalne zagłębienie, w którym gnieździły się budynki. Pochyliłam się jeszcze niżej i ruszyłam ku nim. Instynkt podpowiadał mi, żebym trzymała się blisko zbocza i przemieszczała tak szybko, jak tylko pozwalało na to nierówne podłoże. W pewnej chwili wydało mi się, że słyszę głosy, dziesięć minut później odgłos silnika jakiejś łodzi, ale wiatr był wciąż silny i nie mogłam mieć pewności. Po kwadransie czajenia się i czołgania zobaczyłam światła, były dość blisko. Wdrapałam się na szczyt pagórka i położyłam na ostrej, kłującej trawie. Poniżej, w odległości nie większej niż piętnaście metrów, stała klinika. Był to jednopiętrowy budynek, zbudowany z miejscowego kamienia, ze spadzistym łupkowym dachem. Był postawiony na obrysie prostokąta z dziedzińcem w centrum. Kołowe pojazdy mogły się do niego dostać przez umiejscowioną na północno-zachodniej ścianie bramę zwieńczoną łukowym sklepieniem. Była otwarta. Na dachu znajdowały się równomiernie rozmieszczone świetliki, sześć po każdej stronie. W samym budynku paliło się niewiele świateł, ale teren go otaczający był podświetlony serią małych niskich lamp o przyćmionym świetle usytuowanych wzdłuż żwirowych ścieżek. Wznowiłam marsz, trzymając się na znaczną odległość od kliniki, obeszłam całą, chcąc obejrzeć ją z każdej strony i dopiero wtedy zdecydować, czy mogę się do niej bezpiecznie zbliżyć. Przesuwając się na południe od bramy, ujrzałam cały rząd ciemnych pokoi. Żaluzje nie były zaciągnięte, ale nie mogłam dojrzeć, co jest w środku. Południowo-wschodnia strona tętniła życiem. Kilka okien miało podciągnięte żaluzje i włączone światła. Cofnęłam się w cień i obserwowałam. W środku byli jacyś ludzie. Doliczyłam się sześciu osób, ale nie mogłam mieć pewności, że nie jest ich więcej. Trzy, może cztery znajdowały się w pomieszczeniu wyglądającym jak pokój socjalny; widziałam fotele i telewizor na ścianie. Kolejne dwie stały w dużej kuchni połyskującej nierdzewną stalą. Niektórzy z mężczyzn byli w dżinsach i swetrach, kilku w białych chirurgicznych kitlach. Stali w
grupie, rozmawiali, pili z kubków. Jeden z tych w kuchni palił, papierosa trzymał za otwartym oknem. Mój zegarek powiedział mi, że jest niewiele po dziesiątej. W normalnym szpitalu o tej porze robiło się cicho i spokojnie. Ale nie w tym. Przykucnęłam nisko z myślą o kamerach przemysłowych, czujkach świetlnych, alarmach. Jeśli ten budynek był tym, za co go uważałam, czyli więzieniem, na pewno miał wszystkie te zabezpieczania. Przeszłam za róg i zobaczyłam osiem okien, każde z zaciągniętymi żaluzjami. Poszłam dalej. Jakieś dziesięć metrów od budynku stał rząd dobudówek. Postanowiłam ukryć się za nimi. Musiałam być jakieś sześć metrów od nich, gdy nagle rozległa się przerażająca eksplozja dźwięku: maniakalne ujadanie kilku dużych psów. Rzuciłam się na ziemię, instynktownie zwijając się w kulkę, dłonie przycisnęłam do piersi. Ujadanie przybrało na sile, pazury drapały w drewno, psy skomlały, raniąc jeden drugiego w gorączkowej próbie dotarcia do mnie, bycia pierwszym, który rozerwie mnie na strzępy. Nic się nie wydarzyło: nie usłyszałam łomotu wielkich łap, ostre kły nie zatopiły się w moim ciele. Ale kakofonia trwała, psy wpadały w coraz większą furię, wściekłe na mnie, na siebie, na sytuację. Z ulgą, od której nieomal nie zemdlałam, uświadomiłam sobie, że psy nie mają możliwości mnie dopaść. Były zamknięte. Wyciągnęłam spod siebie ręce i zaczęłam się czołgać. Wróciłam do miejsca, z którego przyszłam, pod okna pokoju socjalnego i kuchenne. Kiedy mój zapach się rozwiał, psy ucichły. Po kolejnych kilku sekundach usłyszałam przemawiający do nich męski głos, które je uspokajał. Telewizor w pokoju socjalnym był włączony, kilku zebranych tam mężczyzn oglądało coś z zainteresowaniem. Przy odrobinie szczęścia program zajmie ich przez jakiś czas. Ponadto, mimo że wciąż dygotałam po niedawnym spotkaniu z psim światem, uzmysłowiłam sobie, że obecność psów to dobra wiadomość; tak długo, jak długo pozostaną zamknięte. Jeśli to psy strzegły wyspy, może mniej się tu opierano na urządzeniach takich jak alarmy i kamery. Oczywiście, gdy psy zostaną spuszczone, moje szanse na przeżycie zamykały się w czasie około
dziesięciu minut. Kuchnia była pusta, okno palacza nadal otwarte. To było głupie, niedorzeczne – podjęcie takiego ryzyka, gdy obok w pokoju znajdowała się większość personelu kliniki. O wiele rozsądniej byłoby wrócić do łodzi i popłynąć na Unt; spróbować przekonać Helen, żeby wróciła na Tronal wcześniej, niż planowała, żeby wzięła Tronal z zaskoczenia. W ten sposób po prostu może wciąż bym żyła o wschodzie słońca. Ale czy to samo odnosiłoby się do Dany? Rozejrzałam się, dostrzegłam wysoki krzak i podbiegłam do niego. Ukryta za nim, rozpięłam plecak i wyciągnęłam sztormiak. Pod spodem leżał mój strój chirurgiczny, który wcześniej miałam na sobie przez cały dzień. Wcisnęłam czepek na głowę, wtykając pod niego włosy. Widziana przelotnie i z odległości może nie wzbudzę niczyich podejrzeń; było to całkiem prawdopodobne. Pobiegłam przed siebie, zatrzymałam się, żeby sprawdzić, czy w kuchni nadal nikogo nie ma, potem się do niej wdrapałam. Telewizor w sąsiednim pomieszczeniu grał głośno, byłam raczej pewna, że nikt nie usłyszał mojego włamania. Zsunęłam się na stalowy blat szafki, potem na podłogę i zaczęłam nasłuchiwać: nic poza dopływającym z sali obok głośnym skandowaniem sportowych tłumów w telewizji i okazjonalnym przekleństwem. Nachyliłam się i ściągnęłam okno w dół, tak że było prawie zamknięte, ale nie do końca. Przy odrobinie szczęścia ktoś, kto na nie spojrzy, pomyśli, że jest zamknięte. Przeszłam przez kuchnię i ostrożnie uchyliłam drzwi. Korytarz był pusty, skręciłam w lewo, w przeciwnym kierunku niż pokój socjalny. Spojrzałam w górę i zobaczyłam kamery utknięte w rogu między ścianą a sufitem. Pozostawało mi mieć nadzieję, że nikt nie patrzy w monitor. Szłam wolno, cicho, wyczulona na każdy najmniejszy odgłos, który by świadczył, że ktoś nadchodzi. Na ścianie po mojej prawej kilka okien wychodziło na ledwie widoczny w mroku wewnętrzny dziedziniec. Po drugiej stronie dziedzińca ciągnął się oświetlony korytarz z oknami. Trudno w takich warunkach pozostać niezauważonym. Z zewnątrz budynek wyglądał na stary, ale w środku nie mógł taki być. Zbyt regularny, zbyt przejrzysty, o nowoczesnej konstrukcji, z licznymi dużymi oknami. Po mojej lewej znajdowały się
pokoje. Większość zamknięta, spod jednych drzwi, które szybko minęłam, sączyło się światło. Dwa pokoje były otwarte, zajrzałam do nich. Pierwszy to biuro: biurko, stanowisko komputerowe, oszklony regał; drugi – coś jakby świetlica. Doszłam do końca korytarza, po prawej zobaczyłam drzwi na dziedziniec. Po lewej stalowe podwójne drzwi dużej windy i schody. Zaczęłam po nich wchodzić. Siedem stopni i zakręt o sto osiemdziesiąt stopni. Na szczycie znajdowało się wyjście przeciwpożarowe. Otworzyłam je i spojrzałam w głąb. Wąski korytarz bez okien. Na niskim suficie w równych odstępach paliły się przyćmione reflektorki. Doliczyłam się sześciu par drzwi po prawej stronie. W każdych małe zasłaniane okienko. Odsunęłam pierwszą przesłonę. Mimo ciemności udało mi się odróżnić poszczególne kształty: wąskie szpitalne łóżko z metalową ramą, jasna szafka przy nim. A także fotel i mały telewizor na ścianie. Ktoś leżał w łóżku, ale nakryty prawie po uszy, więc nie mogłam stwierdzić, czy to ktoś młody, czy stary, kobieta czy mężczyzna, czy ta osoba żyje, czy nie. Przeszłam do następnego okienka. Ten sam rozkład. Tyle że tym razem postać w łóżku się poruszyła, obróciła, przeciągnęła, później znowu znieruchomiała. Następny pokój pusty; tak samo czwarty. W piątym się świeciło. W fotelu siedziała kobieta i czytała jakiś magazyn. Podniosła oczy; nasze spojrzenia się spotkały. Potem odłożyła pismo, oparła ręce na poręczach fotela i podźwignęła się z wysiłkiem. Miała na sobie piżamę, a na niej szlafrok. Była w ciąży. Podeszła do drzwi. Zakończenia moich zwojów nerwowych stanęły w ogniu, ale wiedziałam, że jeśli teraz ucieknę, to koniec. Kobieta otworzyła drzwi i lekko przechyliła głowę. – Dobry wieczór – powiedziała. Nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Ciężarna przymrużyła oczy, na jej czole pojawiła się zmarszczka. – Przepraszam – wydusiłam. – Długi dzień, cztery godziny w sali operacyjnej, głowa już nie pracuje. Jak się pani czuje? Rozluźniła się i zaprosiła mnie do środka. Weszłam i zamknęłam
za sobą drzwi. Przedtem upewniłam się, czy przesłona na okienku jest zaciągnięta. – Dobrze – odparła. – Tylko trochę się denerwuję. Pan Mortensen mówił, że da mi coś na sen, ale pewnie jest zajęty. – Oparła się o poręcz łóżka. – Co do jutra, to wszystko bez zmian, prawda? Zmusiłam się do uśmiechu. – Nie słyszałam, żeby plany się zmieniły. – To dzięki Bogu. Chciałabym mieć to już za sobą. Muszę wracać do pracy. Aborcja. Dana mówiła, że ta klinika je przeprowadza. Ta kobieta przynajmniej jest tu z własnej woli. – Ja panią chyba gdzieś widziałam…. Pokręciłam głową. – Nie sądzę. Jak długo pani tu jest? – Dzisiaj to piąty dzień. Naprawdę muszę wracać do domu. Myślałam, że to zajmie najwyżej dobę. – Nie było mnie w pracy cały tydzień – wyjaśniłam. – Wróciłam dopiero dzisiaj po południu. Jeszcze nie zdążyłam zapoznać się z pani dokumentacją. Wystąpiły jakieś komplikacje? Westchnęła i usiadła na łóżku. – Chyba wszystkie możliwe. Bardzo podwyższone ciśnienie, chociaż nigdy nie miałam z tym kłopotów. Cukier i białko w moczu. Oznaki infekcji wirusowej, chociaż dlaczego to miałoby przeszkadzać, tego nie rozumiem. Ja też nie rozumiałam. To wszystko to jakaś totalna bzdura. Coś mi tu bardzo nie pasowało. Zerknęłam na kartę w nogach łóżka. – Emmo, mogę szybko zbadać pani brzuch? Wyciągnęła się i rozchyliła szlafrok. Piękna kobieta; pod trzydziestkę, wysoka z jasnoblond włosami, z lekkimi ciemnymi odrostami. Oczy duże, piwne, usta wydatne i bardzo czerwone, zęby białe, idealnie równe. Zaczęłam delikatnie uciskać brzuch. Natychmiast poczułam kopnięcie. Zerknęłam na Emmę, jej twarz stwardniała. Unikała nawiązania kontaktu wzrokowego. – Czym się pani zajmuje zawodowo, Emmo? – Przesuwałam
dłonie w górę. Uśmiechnęła się. – Jestem aktorką – odpowiedziała tonem kogoś, kto od dawna czekał, aż wypowie te słowa, i jeszcze nie do końca jest przyzwyczajony do dreszczyku ekscytacji, jaki temu towarzyszy. – Właśnie dostałam główną rolę na West Endzie. – Podała tytuł musicalu, o którym coś gdzieś słyszałam. – Teraz gra dublerka, ale jeśli szybko nie wrócę, mogą jej oddać rolę na stałe. Dokończyłam badanie i podziękowałam jej. Daleko mi było do szczęścia. Wróciłam do nóg łóżka i znów zdjęłam kartę. Na drugiej stronie znalazłam to, czego szukałam. OM: 3 listopada 2006. Wpatrzona w ramę łóżka, starałam się policzyć w myślach. Potem przejrzałam resztę notatek. Podniosłam wzrok. Emma teraz siedziała i obserwowała mnie. Wzrok miała czujny, usta zaciśnięte. – Emmo, tu jest napisane, że ostatnią miesiączkę miała pani trzeciego listopada. To się zgadza? Potaknęła. – To by oznaczało, że jest pani w… dwudziestym siódmym, dwudziestym ósmym tygodniu? Znowu kiwnięcie, ale wolniejsze. Przez sekundę mogłam tylko się w nią wpatrywać. Potem wróciłam do karty, sprawdziłam dwukrotnie wszystko, co w niej znalazłam. Emma zaczęła dźwigać się z łóżka. – Tylko proszę mi teraz nie mówić, że to jakiś problem. Obiecano mi… – Nie, nie… – Uniosłam obie dłonie. – Proszę się nie denerwować. Jak powiedziałam, tylko nadrabiam zaległości. Teraz pozwolę pani odpocząć. Jeszcze raz zajrzałam do karty, potem ruszyłam do drzwi. Emma usiadła na łóżku, przyglądała mi się tak jak kot, który obserwuje jakąś rzecz poruszającą się po pokoju. Przy drzwiach przystanęłam i odwróciłam się. – Skąd dowiedziała się pani o Tronal, Emmo? Skoro pracuje pani na West Endzie, pewnie mieszka pani w Londynie. Przyjechała pani z bardzo daleka. Wciąż czujna wolno skinęła głową.
– To prawda – przyznała. – Zgłosiłam się do kliniki w Londynie. Powiedzieli, że nie mogą mi pomóc, ale że mają ulotki. – O Tronal? Nieznaczny przeczący ruch głową. – O Tronal nie było ani słowa. Nie miałam pojęcia, że trzeba przyjechać aż na Szetlandy. W ulotce wspominali tylko o poradach i pomocy dla ciężarnych kobiet w drugim i trzecim trymestrze. I był podany numer telefonu. – I pani pod niego zadzwoniła? – Gdzieś w budynku coś głośno zabrzęczało. Starałam się nie pokazać po sobie zdenerwowania. – Nie miałam nic do stracenia. Poszłam na wizytę do gabinetu przy Harley Street. Tam skierowano mnie tutaj. Musiałam się zbierać. Wydusiłam z siebie uśmiech i zerknęłam na zegarek. – Za jakąś godzinę będę się widziała z doktorem Mortensenem – powiedziałam. – Porozmawiam z nim o czymś na sen dla pani. Zaczeka pani? Kiwnęła głową i chyba trochę się rozluźniła. Posłałam jej szybki uśmiech i wyszłam. Przy odrobinie szczęścia minie trochę czasu, zanim Emma zacznie się dopominać, żebym spełniła swoją obietnicę. Miałam godzinę. W najlepszym układzie. Z powrotem na korytarzu oparłam się o ścianę, potrzebowałam chwili, żeby odzyskać równy oddech i oczyścić głowę. Jak większość położników jestem przeszkolona do przeprowadzania aborcji i w trakcie pobytu na Szetlandach wykonałam trzy takie zabiegi. Nie lubię tego robić, generalnie nie jestem zwolenniczką aborcji, ale szanuję obowiązujące prawo oraz prawo kobiet do decydowania o tym, co się dzieje z ich własnym ciałem. W żadnych wypadku jednak nie zgodziłabym się przeprowadzić aborcji u Emmy. W porównaniu do reszty Europy przepisy aborcyjne w Wielkiej Brytanii są dość łagodne; nazbyt, powiedziałoby wielu. Tutaj sztuczne poronienie można wykonać legalnie aż do dwudziestego czwartego tygodnia ciąży pod warunkiem, że dwóch lekarzy stwierdzi, iż ryzyko dla zdrowia kobiety (lub dziecka) byłoby większe, gdyby ciąża była
utrzymywana, niż gdyby ją przerwano. To zwykle oznacza, że lekarze wspierają kobiety w decyzji o wykonaniu aborcji, i nawet zyskało to własny termin „aborcja socjalna”, praktyka, którą wielu potępia. Po dwudziestym czwartym tygodniu przerwanie ciąży dopuszczalne jest tylko, jeśli istnieją przesłanki medyczne każące zakładać, że życie lub zdrowie kobiety mogą być poważnie zagrożone kontynuacją ciąży lub że dziecko miałoby się urodzić poważnie upośledzone. W karcie Emmy, którą przecież przejrzałam bardzo dokładnie, nie znalazłam żadnych istotnych powodów, dla których należałoby przeprowadzić tę procedurę w tak późnym stadium. Nic w notatkach nie sugerowało ani poważnej deformacji płodu, ani poważnych zagrożeń dla życia Emmy. Ciąża przebiegała normalnie; zdarzyła się w niewygodnym czasie, ale poza tym jej przebieg jak najbardziej mieścił się w normie. Zastanawiałam się, ile Emma zapłaciła za nielegalną procedurę, dlaczego trzymano ją tu przez pięć dni pod jakimiś niedorzecznymi pretekstami, zamiast po prostu przeprowadzić zabieg; i ile jeszcze zdesperowanych kobiet przyjeżdża tu co roku, licząc na przeprowadzenie zabiegu niedostępnego wszędzie indziej w Europie. Ruszyłam dalej, odsunęłam leciutko przesłonę w następnych drzwiach i zajrzałam. Tym razem pacjentka w środku siedziała w łóżku i oglądała telewizję. Wyglądało, że kobieta (nie, nie kobieta, tylko dziewczyna; nie mogła mieć więcej niż szesnaście lat) też jest w ciąży, chociaż trudno było to stwierdzić ze stuprocentową pewnością. Gdybym miała czas się jej przyglądać, pewnie bym się przekonała. Ciężarne instynktownie zaczynają się charakterystycznie poruszać i siedzieć, żeby ochronić rozwijający się płód. Wcześniej czy później dziewczyna położyłaby ręce na brzuchu, podciągnęłaby się tak, by nie wywierać nacisku na jego mięśnie, zaczęłaby masować krzyż. Poszłam dalej i skręciłam za róg. Minęłam następnych sześć pokoi, pustych, i znowu skręciłam. Pierwszy pokój w kolejnym korytarzu też był pusty. Łóżko bez pościeli, poduszki bez poszewek ułożone w stos, żółty koc. Następny pokój wyglądał bliźniaczo podobnie. W trzecim też nie było nikogo, ale wyglądał, jakby był szykowany
na przyjęcie pacjentki. Weszłam do środka. Łóżko było starannie zasłane. Na poręczy wisiały złożone białe ręczniki. Koszula nocna w kwiaty – czysta, idealnie wyprasowana i złożona w kostkę – leżała w nogach łóżka. Na ścianach wisiało kilka grafik przedstawiających polne kwiaty. Pokój wyglądał dokładnie tak jak inne ładne, czyste, wygodne pokoje w ekskluzywnych prywatnych szpitalach. Z wyjątkiem metalowych kajdanek, po jednej sztuce w każdym rogu łóżka. Cofnęłam się na korytarz i pociągnęłam do siebie drzwi, pilnując, by pozostały lekko uchylone, dokładnie tak, jak były, gdy przyszłam. Jak odkryłam przed dwoma dniami, wskaźnik śmiertelności wśród młodych kobiet na Szetlandach wzrastał co trzy lata. Ostatni wzrost miał miejsce w 2004 roku, w roku, w którym przypuszczalnie zmarły Melissa i Kirsten. Teraz był maj 2007 roku, trzy lata później. Zostały jeszcze trzy pokoje. Nie byłam przekonana, czy chcę do nich zaglądać, ale mimo wszystko nacisnęłam klamkę przy następnych drzwiach i otworzyłam je. Mała przyłóżkowa lampka rzucała wystarczająco dużo światła, żeby dało się zobaczyć wnętrze. Kobieta na łóżku nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat. Włosy miała ciemnobrązowe, rzęsy gęste i czarne, była smukła i szczupła, cera jasna. Wyglądała, jakby spała, oddychała głęboko i równo, ale leżała płasko na plecach, z wyprostowanymi nogami i ramionami wyciągniętymi przy bokach. Ludzie normalnie rzadko sypiają w takiej pozycji, domyśliłam się, że dziewczyna jest pod wpływem środków uspokajających. Koc, którym była przykryta, ściśle ją opasywał, nie było widać żadnych wybrzuszeń. Podeszłam do nóg łóżka, ale nie znalazłam karty, było tylko samo imię: Freya. Przy tym łóżku też były okowy, ale zwisały luźno, sięgając prawie do podłogi. Opuściłam pokój na palcach. Kobieta w piątym wyglądała na starszą, ale podobnie jak dziewczyna z poprzedniego, leżała na wąskim łóżku nienaturalnie nieruchomo. Na imię miała Odel i stopy miała zakute w kajdanki. Ręce miała wolne. Odel? Freya? Kim były te dwie kobiety? Jak się tu znalazły? Czy miały gdzieś rodziny, które po nich rozpaczały, wierząc, że nie żyją? Zaczęłam się zastanawiać, czy je już kiedyś widziałam, czy ich twarze mignęły mi kiedyś w szpitalu. Żadna nie wyglądała znajomo.
Po żadnej nie widać było, że jest w ciąży. Bardzo mnie ciekawiło, gdzie przebywały w trakcie wizyty Helen. Gdzie je ukryją, gdy Helen wróci tu nazajutrz. Pchnęłam ostatnie drzwi. Na poręczy fotela wisiała starannie złożona piżama. Była z białej bawełny i na kołnierzyku, mankietach i u dołu spodni miała wyhaftowane muszelki. Była wyprana, nieskazitelnie czysta, bez śladu plam krwi, jakie na niej widniały, gdy widziałam ją ostatnio. Odwróciłam się w stronę łóżka, świadoma tego, że przestałam oddychać. Ktoś w nim leżał. Podeszłam bliżej i popatrzyłam na twarz na poduszce. Wiem, że krzyknęłam: był to częściowo krzyk, częściowo szloch. Pomimo wszystko, przez co przeszłam, pomimo wciąż grożącego mi ogromnego niebezpieczeństwa, ogarnęła mnie taka radość, że ledwie się powtrzymałam, żeby nie zacząć tańczyć i krzyczeć z zachwytu. Zmusiłam się jednak do spokoju i wsunęłam ręce pod kołdrę. Przed dwoma dniami zjawiłam się w domu Dany, wyczerpana i wystraszona, już wtedy z obawą, że spotkało ją coś strasznego. Padłam wtedy ofiarą zręcznego hipnotyzera. Zasianie sugestii w moim umyśle – sugestii, która w połowicznej formie już w nim istniała – musiało być dla Dunna dziecinnie łatwe. Nie mogłam uwierzyć, jak arogancko głupia byłam, że nie pomyślałam o tym wcześniej. Nadgarstek, który obejmowałam, był opatrzony białym bandażem. Nachyliłam się i odszukałam drugi. To samo. Byłam zadowolona, że pamięć nie podsuwała mi obrazu potwornych ran, które widziałam w łazience. Danie ktoś pociął nadgarstki, ale przypuszczalnie tylko powierzchownie. Utraciła ileś krwi, ale nie aż tyle, żeby nie dało się tego uzupełnić po przywiezieniu na Tronal. W łazience nie wyczułam u niej pulsu – środek, który jej podano, musiał sprawić, że tętno obwodowe stało się niewykrywalne. Ale teraz je wyczuwałam. Puls był silny i równomierny. Kiedy drżąca, bliska omdlenia, siedziałam w aucie Andy’ego Dunna, słyszałam syreny nadjeżdżającej karetki. Dunn z domu Dany zawiózł mnie prosto do szpitala; byłam przekonana, że karetka z Daną pojechała za nami. Ale tak się nie stało. Zamiast do szpitala Dana została przywieziona tutaj. Tylko po co? Żeby stała się częścią tegorocznego letniego programu rozrodczego?
Pochyliłam się nad łóżkiem. – Dana, słyszysz mnie? To ja, Tora. Dana, obudź się. Pogładziłam ją po czole, zaryzykowałam i potrząsnęłam za ramiona. Nic, nawet nie mrugnęła. To nie był zwykły sen. Gdzieś trzasnęły jakieś drzwi i na korytarzu rozległy się kroki. Ktoś coś mówił, cicho, ale nerwowo. Miałam tylko sekundy. Spojrzałam na wąską szafę. Nie byłam pewna, czy się w niej zmieszczę. Łazienka. Przeszłam przez pokój i otworzyłam drzwi. W środku były sedes, umywalka i kabina prysznicowa. Okna nie było. Odsunęłam drzwi kabiny, weszłam do brodzika i przykucnęłam. Jeśli ktoś wszedłby do łazienki, nie było możliwości, żeby mnie nie zobaczył. Musiałam mieć nadzieję, że tak się nie stanie. Może nawet ci ludzie nie zamierzali wchodzić do pokoju Dany. Może szczęście będzie mi dopisywało jeszcze trochę dłużej. Kroki się zatrzymały. Drzwi pokoju otworzyły się i przeciąg, jaki to wywołało, uchylił lekko drzwi do łazienki. Przez chwilę było cicho. Potem… – I co o tym sądzisz? – spytał głos, brzmiący niezwykle podobnie do głosu mojego teścia. Zrozumiałam, że szczęście mnie opuściło. – Cóż… jest bystra, zdrowa, ładna – odpowiedział drugi głos, głos, który znałam lepiej od każdego innego na świecie. – Wydaje się, że… że byłoby to marnotrawstwem – ciągnął ten głos, a ja nie wiedziałam, czy zaraz zacznę krzyczeć, czy zwymiotuję. – No właśnie – zgodził się kolejny głos, głos inspektora Andrew Dunna. – Po cholerę mamy ryzykować i szukać innej? Siedziałam w kabinie, dygocząc tak gwałtownie, że to aż bolało, i myśląc: po co… po co ja tu przypłynęłam? – To było niewybaczalnie ryzykowne – rozległ się inny głos, brzmiący znajomo, ale nie potrafiłam go rozpoznać. – Miałeś się jej pozbyć, a nie ją tu przywozić. – Taa, cóż, wybacz, ale muszę cię sprowadzić na ziemię – warknął Dunn. – Nawet ja nie potrafię zahipnotyzować kogoś tak, żeby sam podciął sobie żyły. Zresztą, czy nie przekonaliśmy się już, że gdy na chybcika prokurujemy wypadek, dajemy dupy?
– Ona jest na wpół Hinduską – zauważył mężczyzna, którego głosu nie mogłam do końca rozpoznać. – Nie zanieczyszczamy naszej krwi. – Och, na litość boską – warknął Dunn. – Co to jest… jakieś średniowiecze? – Robert ma rację – rzucił mój teść. – Ona się nie nadaje. Robert? Czy ja znałam jakiegoś Roberta? Och, Boże, znałam. Poznałam go jakiś tydzień temu. Robert Tully i jego żona Sarah przyszli do mnie, bo mieli problem z poczęciem dziecka. Ten łajdak siedział w moim gabinecie, udawał, że potrzebuje mojej pomocy, wiedząc, że jego żona tak bardzo pragnie dziecka, że była przez to prawie na skraju załamania nerwowego. Czy już wtedy wyznaczono ją na matkę adopcyjną jednego z synów ostatniego wysypu dzieci trowów? – W porządku – rzekł mój mąż. – W takim razie, co robimy z panią Tulloch? – Wsadzimy ją na łódź z tymi dwiema innymi – odpowiedział Richard. – Kiedy wypłyniemy wystarczająco daleko, podam jej następną dawkę i wyrzucę przez burtę. Niczego nie poczuje. – Muszę się odlać – rzucił Duncan. – Za sekundkę wracam. Drzwi łazienki otworzyły się i Duncan wszedł do środka. Wciąż był w grafitowym biznesowym garniturze, który założył rano. Podszedł do umywalki i pochylił się nad nią. – A co powiemy jej dziewczynie? – spytał Dunn. – Poślemy jej trumnę – odparł Richard. – Ale zostawmy to na ostatnią chwilę, do dnia pogrzebu, jeśli się da. Ktoś z nią pojedzie, w razie gdyby babka chciała zajrzeć do środka. To nic wielkiego, już to przecież przerabialiśmy. – A więc w porządku, ustalone. A teraz, czym musimy zająć się w następnej kolejności? Duncan odkręcił kurek i spryskał twarz wodą. Ciężko westchnął, po czym wyprostował się. W lustrze nad umywalką miałam czas dostrzec krawat, który podarowałam mu na Boże Narodzenie, maleńkie różowe słoniki na granatowym jedwabiu. Sekundę później nawiązaliśmy kontakt wzrokowy. – Pacjentkami z jedynki i dwójki nie musimy się przejmować – odpowiedział Richard. – Standardowe adopcje, obie urodzą
prawdopodobnie w ciągu kilku następnych tygodni. Ta Rowley rozmawiała dzisiaj z obydwiema, nie sądzę, żeby chciała sobie znowu zawracać nimi głowę. – A co z Emmą Lennard? Nie miała przypadkiem rodzić jutro? Duncan odwrócił się do mnie. Byłam przyszykowana, że krzyknie, wezwie resztę, a może nawet gorzej, że parsknie śmiechem. Zastanawiałam się, co mi zrobią, jak bardzo to będzie bolało, czy zrobią to szybko. Czy to Duncan będzie tym, który… – Z nią na razie zaczekamy – oświadczył Richard. – Do czasu zakończenia operacji policji będę ją trzymał na środkach uspokajających. Nie możemy ryzykować, że zacznie mówić. Spróbowałam się podnieść. Nie chciałam, żeby mnie złapali siedzącą w kucki, z mokrym tyłkiem, w kabinie prysznicowej. Ale nie mogłam się ruszyć. Jedyne, na co było mnie stać, to gapić się na Duncana. A jego, na mnie. – Nie byłoby bezpieczniej, gdyby Emma też znalazła się na łodzi? – W pokoju na zewnątrz reszta dalej dyskutowała, nieświadoma odgrywającego się w łazience bezsłownego dramatu. – Możliwe, pod warunkiem że mielibyśmy pewność, że policja będzie tu przez tylko jeszcze jeden dzień. Nie możemy jej trzymać dużo dłużej, zaczyna się ciskać. Lepiej mieć to z głowy i ją stąd usunąć. – A kobieta z szóstki? – Myślę, że w jej przypadku nic nam nie grozi. Zresztą ona jest dopiero w dwudziestym szóstym tygodniu, poza tym każdemu, komu może, opowiada, że wszystkie badania USG są błędne i że jest dopiero w dwudziestym. Zmieniłem to już w jej karcie. – Ale to ryzykowne. – Powiedz mi coś, o czym nie wiem. Jedno z nas musiało przerwać ten impas, jedno z nas musiało się poruszyć, coś powiedzieć, krzyknąć. Mogłam to zrobić ja. Bo wszystko było lepsze od tego nieznośnego napięcia. Ale nagle Duncan przyłożył palec do ust. Wychodząc, zgromił mnie wzrokiem, potem starannie zamknął za sobą drzwi. – Czyli ładunek trzyosobowy, Richardzie? Jesteś przekonany, że sam dasz radę? Nie chcesz zaczekać do świtu?
– Nie, chcę być daleko, w razie gdyby policja miała wrócić. No dobrze, zejdę na dół wyłączyć telewizor. Mamy robotę do wykonania. Kroki na korytarzu ucichły. Czyżby wszyscy sobie poszli? Mogę zaryzykować i wyjrzeć? I co, do diabła, zrobi Duncan? W pokoju Dany było cicho. Zaczęłam się podciągać… – Przykro mi, kolego – rzekł Duncan tonem, jakby pocieszał przyjaciela po przegranej partii tenisa. – Ale naprawdę nie warto było się angażować. – Och, jakbyś ty nie zaangażował się z Torą – odciął się Dunn głosem przesiąkniętym rozgoryczeniem. Czy to możliwe, że naprawdę zależało mu na Danie? To dlatego nie zabił jej mimo rozkazów, dlatego naciskał, żeby zachować ją przy życiu jeszcze kilka miesięcy dłużej? – Wyglądasz strasznie. Byłeś tu cały dzień? – W piwnicy – odparł Dunn. – Z trzema odurzonymi kobietami. Czułem się jak w jakimś domu strachów. W pewnym momencie policja prawie odkryła wejście. I pewnie jutro już je odkryje. – Jakoś sobie z tym poradzimy. Do rana dopilnujemy, żeby wyglądało to jak stary zakurzony magazyn. No tak, potrzebujemy wózka. Możesz przywieźć jakiś z dołu, ja muszę… Noc rozdarł pełen furii i przerażenia krzyk akurat w chwili, gdy drzwi do łazienki zaczęły się wolno otwierać. – Pokój obok – westchnął Dunn. Usłyszałam, jak ktoś wybiega z pokoju Dany, a potem odgłosy szamotaniny. Coś walnęło, potem rozległo się niskie zawodzenie przypominające wycie zwierzęcia; tyle że wiedziałam, że obok w pokoju w kajdanach nie jest więzione zwierzę. Potem drzwi łazienki ponownie stanęły otworem i do środka wszedł Duncan. – Co ty tu robisz, do diabła? – syknął do mnie. – Jezu, ty idiotko, ty skończona idiotko! – Odsunął drzwiczki kabiny, wyciągnął do mnie rękę i pomógł mi wstać. – Jak ty się tu, do cholery, dostałaś? Nie byłam w stanie odpowiedzieć. Nie mogłam zrobić nic poza gapieniem się. Duncan chwilę odczekał, potem mocno mną potrząsnął. – Na łodzi? – spytał. – Przypłynęłaś łodzią? Udało mi się kiwnąć głową. – Gdzie ona jest?
– Na plaży – wyjąkałam. Jakie to miało znaczenie, że odkryją żaglówkę? I tak nie miałam teraz szans stąd uciec. – Musimy tam iść. Teraz. – Chwycił mnie za rękę i zaczął wyciągać z łazienki. Znalazłam siłę, żeby wciągnąć go do niej z powrotem. Nie, nie tak łatwo, Duncanie, nie pójdzie ci ze mną tak łatwo. Wtedy przyciągnął mnie do siebie, objął i położył mi dłoń na ustach. Coś usłyszałam. Jakieś brzęczenie, turkotanie. Potem kroki na korytarzu. Oni wracali. Odgłos skrzypienia, pisk gumy powiedziały mi, że prowadzą ze sobą wózki. Chciałam się wyrwać z uścisku Duncana, ale przystawił mi usta do ucha i szepnął: „Ciii”. Drzwi do pokoju Dany otworzyły się z hukiem. Do środka wjechał wózek. Usłyszałam kroki, odgłos ściąganej kołdry. Głos, którego nie rozpoznawałam, zaczął odliczać: „Trzy, dwa, jeden, podnosimy…” , a potem odgłos czegoś ciężko opadającego na twarde podłoże. – Zdejmij pościel i przynieś łańcuchy – polecił drugi głos. Potem usłyszałam, że wózek wyjeżdża. Obok mnie Duncan głośno wypuścił powietrze. Z pokoju obok przypłynęły podobne, choć słabiej słyszalne, odgłosy. Wydało mi się, że ktoś krzyknął, ale nie mogłam być pewna. Przez kilka sekund na korytarzu panował taki rozgardiasz, jaki panuje w zwykłych szpitalach. Później kroki i pisk kręcących się kółek ucichły. Usłyszałam stukot mechanizmu windy, a potem już nic. Cisza. Duncan obrócił mnie do siebie. Był blady jak papier, nie licząc czerwonych plam wokół oczu. Nigdy nie widziałam go tak wściekłego. Tylko że to nie była wściekłość. On się bał. – Tora, musisz się ogarnąć albo zginiesz. Rozumiesz, co ja do… nie, nie waż mi się teraz płakać. – Znowu mnie przyciągnął. – Posłuchaj, dziecino, posłuchaj – szeptał, delikatnie mnie kołysząc, jak matka uspokajająca dziecko. – Wyprowadzę cię stąd, ale potem musisz wrócić na łódź. Dasz radę? – Nie czekał na odpowiedź. – Popłyń do Uyeasound. Ucieknij jak najdalej od tej wyspy, a potem skontaktuj się z tą twoją koleżanką z policji. Możesz to zrobić? Nie wiedziałam. Ale chyba skinęłam głową. Duncan otworzył drzwi łazienki i wymknęliśmy się na zewnątrz. Pokój Dany był pusty. Łóżko zostało rozebrane do gołego materaca, piżama zniknęła. Gdybym
zjawiła się piętnaście minut później, nie zobaczyłabym Dany. Duncan podszedł do drzwi i wyjrzał. Potem przywołał mnie machnięciem dłoni, chwycił za rękę i wyciągnął na opustoszały korytarz. Nie byłam pewna, czy moje nogi mnie uniosą, ale funkcjonowały poprawnie. Skręciliśmy za róg, przebiegliśmy krótki czwarty z kolei korytarz i dotarliśmy na klatkę schodową. Duncan zatrzymał się na jej szczycie. Ponieważ niżej nic nie było słychać, zaryzykowaliśmy i zbiegliśmy na półpiętro. Spod sufitu łypnęło na nas oko zawieszonej na ścianie kamery. Ponownie zaczęliśmy nasłuchiwać. Nic. Zbiegliśmy na dół i znaleźliśmy się w krótkim korytarzu, bliźniaczym do korytarza piętro wyżej. Po naszej lewej jedne z drzwi były otwarte. Zajrzałam do środa. Sala przedoperacyjna: mały pokój, w którym pacjentkom podaje się narkozę. Dalej były otwarte drzwi prowadzące na salę operacyjną. Duncan pociągnął mnie, żebyśmy szli. Znajdowaliśmy się teraz w tej części budynku, którą obserwowałam, gdy zdenerwowałam psy. Pokoje były zajęte; widziałam zapalone światła i słyszałam ludzi; musieliśmy się spieszyć, bo w każdej chwili ktoś mógł wyjść. Poszliśmy dalej i dotarliśmy do pierwszych drzwi przeponowych. Za szklaną szybą widać było tylko ciemność. Kontynuowaliśmy naszą podróż. Kolejne drzwi, kolejna szyba, za nią światła. Duncan zatrzymał się, miałam czas zajrzeć przez szybę. Pomieszczenie było dobrze oświetlone, długie na jakieś dwadzieścia metrów i szerokie na osiem. Z tego, co mogłam zobaczyć, w środku nie było nikogo. A przynajmniej… Duncan znowu szarpnął mnie za rękę, ale tym razem mu się oparłam. – Chodź – przywołał mnie, poruszając samymi ustami, a ja pokręciłam głową. Napis na drzwiach brzmiał: OBSZAR STERYLNY, NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP SUROWO WZBRONIONY. Wyrwałam dłoń, pchnęłam drzwi i weszłam do środka. Znajdowałam się w noworodkowym oddziale intensywnej opieki. Temperatura była tu kilka stopni wyższa niż na korytarzu, w powietrzu rozbrzmiewał się jednostajny szum sprzętu elektronicznego. Wokół siebie ujrzałam skanery ultrasonograficzne, aparat do obrazowania cyfrowego, respiratory pediatryczne, monitor do pomiaru przezskórnego.
Z kilku maszyn wydobywało się ciche regularne pikanie. Dana miała rację. To było dzieło sztuki. W swoim czasie miałam okazję pracować w bardzo nowoczesnych, świetnie wyposażonych szpitalach, ale nigdzie nie widziałam takiego nagromadzenia najnowocześniejszego sprzętu. – Tora, nie mamy czasu. – Duncan wszedł za mną na oddział i teraz ciągnął za ramię. W sali stało dziesięć inkubatorów. Osiem było pustych. Przemierzyłam długość sali, nie przejmując się już, czy ktoś nas tu przyłapie. Musiałam to zobaczyć. Noworodek w inkubatorze to była dziewczynka. Miała około trzydziestu centymetrów i zgadywałam, że waży coś ponad kilogram. Jej skóra była czerwona, oczy zamknięte, a główka, osłonięta wełnianą różową czapeczką, wydawała się nienaturalnie duża w porównaniu z maleńkim drobniutkim ciałkiem. Od obu nozdrzy biegły wąskie przezroczyste rurki, przeklejone do twarzy plastrami. Kolejna rurka była podłączona do żyły na nadgarstku. Zapragnęłam włożyć dłoń przez otwór i pogłaskać to maleństwo. Przypuszczałam, że w swoim krótkim życiu dziewczynka pewnie nie miała szansy na częsty kontakt z drugim człowiekiem. Im dłużej patrzyłam, tym bardziej chciałam ją wyjąć, przytulić i uciec, choć wiedziałam, że coś takiego prawdopodobnie zabiłoby ją. Przeszłam dalej, do następnego inkubatora. Duncan szedł za mną, nie próbując mnie już zatrzymywać. Ten noworodek był płci męskiej, jeszcze mniejszy niż dziewczynka. Wydawało się, że waży co najwyżej kilogram, ale ciałko miał tak samo ciemnoczerwone jak sąsiadka. Oddychał za niego respirator, monitor przy inkubatorze śledził stale akcję serca, a maleńka niebieska opaska na oczach chroniła wzrok maleństwa przed światłem. Gdy na niego patrzyłam, chłopiec kopnął nóżką i cicho zakwilił. Poczułam się, jakby ktoś wbił mi nóż w serce. Staliśmy tam, wpatrzeni w to dziecko, przez długą chwilę. Oddziały noworodkowe nigdy nie powinny być pozostawiane bez opieki personelu; kwestią minut było, zanim ktoś wróci, ale ja po prostu nie mogłam się ruszyć, nie licząc tego, że co kilka sekund zerkałam w stronę inkubatora z drugim noworodkiem, dziewczynką. Zastanawiałam się,
czy one też spędziły ten dzień w piwnicy z Andym Dunnem i trzema odurzonymi kobietami. Lub może ludzie, którzy tu rządzili, zaryzykowali i zostawili dzieci tam, gdzie były, zakładając, że Helen i jej zespół nie będą nalegali i nie zechcą przyglądać się bliżej sterylnemu oddziałowi, a nawet gdyby, to nie pojmą wagi tego, co zobaczą. Teraz wiedziałam już, skąd Stephen Gair brał dzieci. Rozumiałam, dlaczego Helen nie mogła odnaleźć żadnych dokumentów dotyczących dzieci oddanych do zagranicznej adopcji. George Reynolds, dyrektor opieki socjalnej, protestował, że jest niewinny, twierdził, że on i jego zespół nie brali udziału w żadnych zagranicznych adopcjach, nie wyrażali na nic takiego zgody, nie przygotowywali dokumentacji. Noworodki, na które patrzyliśmy z Duncanem, nie potrzebowały żadnych oficjalnych pozwoleń, żadnych dokumentów, by można je było oddać do adopcji za granicą, ponieważ – oficjalnie i w świetle prawa – te dzieci nie istniały. Matki, które miały je urodzić, poddały się aborcji, mniej więcej w dwudziestym szóstym, dwudziestym ósmym tygodniu. Te dzieci to były usunięte płody – płody, które utrzymano przy życiu.
37
W ostatnich latach dokonał się ogromny postęp, jeśli chodzi o sytuację medyczną dzieci urodzonych dużo przedwcześnie. Jeszcze nie tak dawno noworodki w dwudziestym czwartym tygodniu najczęściej umierały w ciągu kilku minut po porodzie, a jeśli nawet przeżywały, to ich stan był bardzo ciężki. Obecnie takie wcześniaki mają sporą szansę na przeżycie i często się zdarza, że wyrastają na normalnie się rozwijające i zdrowe dzieci. A mimo to dwudziestoczterotygodniowe płody są nadal rutynowo usuwane. Każdy dzień przebywania płodu w macicy matki skutkuje tym, że płód staje się silniejszy i żywotniejszy. W dwudziestym szóstym tygodniu szanse jego przeżycia są znacząco większe niż w dwudziestym czwartym. W dwudziestym ósmym są już naprawdę duże. Jutro dwudziestoośmiotygodniowy płód Emmy zostanie usunięty i szybko przeniesiony do jednego z tych inkubatorów. Emma wróci do pracy na scenie, już spokojna i wdzięczna, przekonana, że przeszła aborcję. Noworodek zostanie tutaj i przez kilka miesięcy będzie otrzymywał wysokiej klasy opiekę medyczną. Jeśli mózg, płuca i inne ważne organy pozostaną zdrowe i bez zmian, dziecko bez wątpienia uzyska wysoką cenę na internetowej aukcji. Zabieg aborcji u Emmy został opóźniony o pięć dni. Domyślałam się, że była to standardowa praktyka stosowana wobec wszystkich kobiet, które tu przybywały, żeby dokonać późnej aborcji. Dawało to płodowi trochę więcej czasu na rozwój i wzrost; umożliwiało też zespołowi lekarzy zaaplikowanie sterydowych leków wspierających rozwój płuc. Jeszcze dobę temu powiedziałabym, że to najnikczemniejsza rzecz, o jakiej kiedykolwiek słyszałam. Teraz, wiedząc, co ci ludzie zamierzali zrobić z Daną i z innymi, co zrobili już z tyloma kobietami, nie mogłam powiedzieć, że jestem szczególnie zaskoczona. Odwróciłam się do Duncana. – Od kiedy wiesz? Patrzył mi prosto w oczy, nie unikał mojego spojrzenia. – O tym? O wcześniakach? Dopiero od kilku tygodni.
– A o reszcie? – Od szesnastego roku życia – rzekł. – Mówi się nam o tym w szesnaste urodziny. – Przeciągnął ręką po włosach. – Ale nie uwierzyłem im, Toro. – Umilkł, odwrócił wzrok, potem znowu na mnie spojrzał. – A może tylko tak sobie powiedziałem, że nie wierzę. To dlatego opuściłem Szetlandy. Uciekłem na studia i przez te wszystkie lata ani razu nie wróciłem, nawet na weekend. A na tej wyspie, do dzisiejszego wieczora, nie byłem nigdy. Przysięgam. Duncan potrafił kłamać. Przekonałam się o tym w ostatnich dniach. Ale jakoś teraz nie wydawało mi się, że kłamie. – Ale przecież wróciliśmy. Chciałeś, żebyśmy się tu przenieśli. Dlaczego? – Nie chciałem wracać – warknął. – Ale zagrozili, że cię zabiją, jeśli nie wrócę. Że zabiją każde dziecko, jakie mi się urodzi. Musiałem brać te cholerne tabletki. Gdybyś zaszła w ciążę, oni wy… Nie mógł dokończyć. Ale nie musiał. – Wycięliby mi serce? – dokończyłam. Kiwnął głową. Widziałam kości pod skórą na jego twarzy, wielkie sińce pod oczami. Po raz pierwszy zrozumiałam, przez co przechodził przez te ostatnie kilka miesięcy. Z czym musiał się zmagać przez większą część swojego życia. – Twoja mama nie miała stwardnienia? – Moja matka była całkowicie zdrowa. Dopóki się do niej nie dorwali. Sięgnęłam po jego dłoń i aż się przestraszyłam, taka była lodowata. – Co my teraz zrobimy, u diabła? Obejrzał się na drzwi, jakby nawet teraz ktoś mógł nas obserwować. – Wrócisz na łódź, tak jak ci powiedziałem. – Ty też. Chodź ze mną. Przez sekundę myślałam, że się zgodzi. Potem potrząsnął głową. – Jeśli pójdę, tamte kobiety zginą. Gdy tylko podniesiemy alarm, Richard wszystkie potopi. Powie, że całą noc był na rybach, i kto mu udowodni, że było inaczej. – My. Wszystko widzieliśmy. – Nie jestem z tego dumna, ale
myślę, że w tamtym momencie byłam zbyt wystraszona, żeby przejmować się Daną i tymi dwiema innymi kobietami. Wszystko, czego chciałam, to żebyśmy z Duncanem uciekli z wyspy. – Tor, nie masz pojęcia, co tu się dzieje. Ci ludzie posiadają niewyobrażalne wpływy. Nawet jeśli nas nie zabiją, nikt nam nie uwierzy. Dana i te pozostałe kobiety muszą przeżyć. Miał rację, oczywiście. – Co zamierzasz zrobić? – Zejdę do portu i wsiądę na tę łódź. Richard wypływa sam. Dam mu radę. Zaczekam, aż będziemy daleko w morzu i walnę go czymś w tył głowy. Potem odprowadzę łódź do Uyeasound. Jeśli szczęście będzie mi sprzyjało, przywita mnie tam twoja koleżanka Helen. – Tak bardzo cię kocham – powiedziałam. Udało mu się przywołać uśmiech. Potem pociągnął mnie przez salę do drzwi w odległym krańcu. W następnym pomieszczeniu było ciemno. Wśliznęliśmy się tam i zamknęliśmy za sobą drzwi. Znajdowaliśmy się w sali dla noworodków. Na jej obrzeżach stało sześć białych drewnianych łóżeczek. Na ścianach namalowane były postaci z kreskówek, zwisające z sufitu ruchome zabawki kołysały się lekko, miękkie pluszaki – misie i króliki z opadającymi uszami – wpatrywały się w nas z półek regałów. Były tam też stoliki do przewijania, sprzęt do sterylizacji, wanienka. Wszystko wyglądało tak straszliwie przerażająco normalnie. Łóżeczka, na ten moment bezużyteczne, były nieposłane. Kiedy im się przyglądałam, wiele rzeczy nagle trafiło na swoje miejsce. Odkąd usłyszałam o Tronal, cały czas dziwiło mnie, jak to możliwe, że mają tu klinikę położniczą, choć na wyspie podobno rodziło się tak niewiele dzieci. Teraz wiedziałam, że oficjalnie podawana liczba to była tylko przykrywka dla prowadzonej na wyspach zbrodniczej działalności. Klinika powstała, żeby rodzili się w niej synowie trowów. W pokojach na górze przetrzymywano porwane kobiety – często odurzone lub skrępowane – przez cały okres ciąży. Kiedy ukrywanie ich nie było potrzebne, gdy na wyspie nie było nikogo obcego, te kobiety mogły nawet cieszyć się pewną dozą swobody: bo Tronal było najbardziej niedostępnym więzieniem ze wszystkich, jakie mogłam sobie wyobrazić.
Jak wiele ciężarnych kobiet podjęłoby takie ryzyko, żeby przepłynąć prawie kilometr przez wzburzone morze? Oczywiście, gdyby wiedziały, że wkrótce po porodzie na ich plecach zostaną wyryte dziwne nordyckie symbole, że będą im na żywca wycinać serca, wyobrażam sobie, że jedna lub dwie mogłyby się na to zdecydować. Sześcioro dzieci, czy coś około, urodzonych przez te kobiety trafiło do adopcji, w ręce trowów i ich żon; wcześniej zniechęcanych, tak jak ja i Duncan, do posiadania własnego potomstwa. Aby te dzieci zalegalizować, ich adopcyjne matki były rejestrowane jako matki biologiczne i w tej roli ich nazwiska pojawiały się w akcie urodzenia. Czy to oznaczało, że adopcyjne matki, żony, współuczestniczyły w tym, co się działo? Czy Elspeth znała prawdę o narodzinach Duncana? Wolałam się w to nie zagłębiać. Przebiegliśmy z Duncanem w stronę drzwi w głębi i tam stanęliśmy. Zaczęliśmy nasłuchiwać. Nic. Cisza. Weszliśmy do magazynku. Oparte o ścianę stały kolejne, już rozkręcone łóżeczka i złożone spacerówki. Było tam też dwoje drzwi: jedne prowadziły na korytarz, drugie na zewnątrz. Duncan otworzył te wyjściowe, wychylił się i rozejrzał. Do środka wdarł się powiew chłodnego powietrza. Gdzieś z głębi kliniki dochodziły nas głosy, ale nie wydawało się, żeby to było gdzieś blisko. Ale trowy płodziły potomstwo tylko co trzeci rok. Dzieci oddawanych do legalnej adopcji było niewiele. Przez resztę czasu szpital na Tronal świeciłby pustkami, stałby bezużyteczny. Tak więc przedsiębiorcze trowy wymyśliły inny sposób wykorzystania kliniki – przeprowadzano w niej nielegalne późne aborcje. Poszukiwali zdesperowanych kobiet poprzez sieć szpitali, centrów planowania rodziny i klinik aborcyjnych na terenie całej Europy. Swoją usługę ubierali w strój „konsultacji i porad” i pewnie bez problemów znajdowali dużo kobiet gotowych zapłacić za zabieg więcej. Kilka dni na wyspie i wracały do normalnego życia nieświadome, co tak naprawdę zostawiają za sobą na Tronal. Nigdy nie miały szansy dowiedzieć się, że ich dzieci żyją; rosną i rozwijają się na oddziale intensywnej opieki kliniki aż do momentu, gdy już można było je sprzedać temu, kto zapłaci najwięcej. Genialne.
Potworne, ale genialne. Duncan cofnął się do pomieszczenia. – W porządku, psy są zamknięte, a personel będzie zajęty przeprowadzaniem kobiet do łodzi. Mimo wszystko musisz uważać. Pospiesz się i nie daj się zobaczyć. Nigdy nie skakałam ze spadochronem, ale wyobrażam sobie, że gdy na sekundę przed skokiem stoi się w otwartym włazie, człowiek czuje dokładnie to, co ja czułam wtedy. Wiedziałam, że muszę iść, zostawić Duncana i sama przedrzeć się przez wyspę, a jednak ani drgęłam. W końcu Duncan wypchnął mnie, wcale nie delikatnie, i pobiegłam. Przystanęłam jedynie na sekundę, żeby się zorientować, gdzie jestem, potem pognałam w stronę skalnego wzgórka, który mógł mnie osłonić przed kimś, kto przeszukiwałby teren przy szpitalu. Dotarłam do celu i padłam na ziemię, żeby odetchnąć i upewnić się, że nie zostałam zauważona. Obejrzałam się na klinikę. Zobaczyłam, że drzwi są zamknięte. Po Duncanie ani śladu. Zebrałam się na odwagę i znowu pobiegłam po własnych śladach. Odnalazłam plecak, który zostawiłam tam wcześniej, wciągnęłam sztormiak, potem ścieżką na klifie dotarłam do kamienia, który zostawiłam na murku. Przeskoczyłam na drugą stronę, przecisnęłam się przez otwór w ogrodzeniu i pobiegłam na szczyt klifu. Miałam schodzić już w dół, ale się zatrzymałam. Coś poruszało się na plaży. Ptaki. Napędziły mi niezłego stracha już wcześniej i teraz znowu, to wszystko. Musiałam zbiec na dół. Duncan potrzebował pomocy. Cokolwiek tam na dole siedziało, znów się poruszyło. Zamarłam. Żaden ptak nie jest aż taki duży. Spod stóp poleciał mi luźny kamień, znowu znieruchomiałam. W dole, tam gdzie powinna stać moja łódź, zabłysło światło. Jego wiązka zaczęła się skradać po zboczu. Przylgnęłam do skały i leżałam tak nieruchomo, jak tylko mogłam. W pewnej chwili światło prześliznęło się po moim bucie, ale nie zatrzymało się na nim i po minucie czy dwóch zgasło. Powoli, ostrożnie zaczęłam z powrotem wspinać się na klif, modląc się, żebym nie poruszyła znowu jakiegoś luźnego kamienia. Dotarłam na szczyt i zatrzymałam się, żeby nabrać oddechu. Moja łódź została
odkryta. Będą mnie szukali, przeszukają całą wyspę, aż mnie znajdą. Może uda mi się zwodzić ich do świtu, ale gdy zrobi się jasno, nie będę miała gdzie się ukryć. A oni mają psy. Jeśli je spuszczą… Tak czy inaczej musiałam wyrwać się z tej wyspy; do głowy przychodziła mi tylko jeszcze jedna droga. Richard będzie miał dodatkowego pasażera. Znowu poderwałam się do biegu, kierując się na północ. Kiedy dotarłam już do drogi, przez jakiś kilometr lub więcej trzymałam się jej tak blisko, jak tylko mogłam, aż doprowadziła mnie na drugą stronę wyspy. W pewnym momencie musiałam szybko się ukryć, kiedy od strony portu przypłynął ryk dieslowskiego silnika. To było duże auto z napędem na cztery koła, podobne do tego, którym jeździł Duncan. Może nawet to ono. W środku siedziało kilku osób. Jechali dość szybko, biorąc pod uwagę wyboje. Biegłam dalej, coraz bardziej opadając z sił. Dotarłam na najwyższe wzniesienie i zaczęłam schodzić na drugą stronę. Przede mną rozciągały się wody zatoki Skuda i, kusząco blisko, światła Uyeasound. Jacht wycieczkowy wciąż stał przy pomoście. Światła kabiny było zapalone, a musująca woda przy rufie powiedziała mi, że silnik pracuje. Wiatr wciąż był dość porywisty, zagłuszał wszelkie odgłosy wydawane przez motorówkę, ale kilka ciemnych chmur rozwiało się i przez szczelinę przedarło się słabe światło księżyca i nielicznych gwiazd. Widoczność była lepsza, niż gdy przypłynęłam na wyspę, byłam w stanie rozróżnić cyferki zegarka. Wpół do dwunastej. Zbiegłam do pomostu i przykucnęłam przy motorówce. Była przywiązana od strony lewej burty linami dziobową i rufową. Podkradłam się do najbliższego luku i zajrzałam do środka. To była główna kabina ze sterem, pulpitem sterowniczym i radiostacją, małą wyłożoną drewnem tekowym mesą z maleńkim kambuzem, stołem nawigacyjnym z mapami i trojgiem drzwi. Po Richardzie ani śladu. Przeszłam dalej i zajrzałam przez luk do małej kabiny sypialnej. Na koi leżała Dana, bez ruchu, ale nie była sama. Dostrzegłam czubek wypastowanego czarnego buta z dziurkowanym wzorkiem i kilka centymetrów nogawki czarnych spodni od garnituru. Dzięki Bogu, Duncan jest już na łodzi. Tak cicho, jak tylko mogłam, podciągnęłam się i przerzuciłam nogi przez reling. Łódź zakołysała się tylko trochę.
– Ktoś tam jest? – krzyknął mój teść z dołu. Na małych łodziach zwykle nie ma zbyt dużo miejsca, żeby się ukryć. Rozejrzałam się w panice. Uznałam, że mam tylko jedną drogę ucieczki – wyskoczyć za burtę i popłynąć w stronę Unst. Ktoś wchodził po schodkach. Na dachu kabiny leżało zwinięte zadaszenie, używane do ochrony kokpitu przed bryzganiem wody w złych warunkach pogodowych. Wdrapałam się, położyłam i zakopałam w fałdy. Łódź kołysała się, kiedy Richard wspinał się po schodkach zejściówki. Nic nie widziałam, ale wiedziałam, że stoi na szczycie schodków, rozgląda się, zdziwiony, że na pokładzie nie ma nikogo. Musiał stać mniej niż dwa kroki ode mnie. Wstrzymałam oddech, modląc się, żeby spod brezentu nic nie wystawało i żeby Richard nie zauważył, że wygląda grubiej niż zwykle. Na dole do życia obudziła się pokładowa radiostacja. – „Arctic Skua”, zgłoś się, „Arctic Skua”. Tu baza. – Richard zszedł szybko z powrotem na dół. Modliłam się, żeby wiatr trochę ucichł, tylko tyle, żebym mogła usłyszeć, co się dzieje. Radio znowu zatrzeszczało: wydało mi się, że usłyszałam słowo „piwnica” i kilka przekleństw, ale nie mogłam być pewna. Potem odezwał się Richard. – Tak, zrozumiałem. Będę uważał. Teraz już wypływam. Bez odbioru. Pode mną znowu rozległy się kroki i trzask otwieranych i zamykanych drzwi. Potem usłyszałam, że Richard wchodzi na górę. Policzyłam siedem kroków i znalazł się w kokpicie. Później wspiął się ciężko na pokład. Usłyszałam odgłos odwijanej cumy dziobowej. Motorówka natychmiast się obróciła, odciągana od pomostu silnym prądem. Richard wrócił pokładem na rufę. Zaczekałam, aż się zatrzyma, zaryzykowałam i wyjrzałam spod brezentu. Stał pochylony, tyłem do mnie, i odwiązywał cumę z knagi. Uwolniona, motorówka zacznie szybko oddalać się od przystani i Richard będzie musiał pędzić do steru, żeby zapanować nad kursem. To była moja najlepsza szansa. Zakraść się od tylu, mocno pchnąć i Richard wyląduje za burtą. Później ja i Duncan z łatwością odprowadzilibyśmy łódź do Uyeasound.
Za późno. Richard już się odwracał. Z powrotem skuliłam się pod brezentem. Motorówka oddalała się od portu z dużą prędkością. Richard wszedł do kokpitu i zszedł na dół. Potem usłyszałam wycie silników i łódź obróciła się na sterburtę. Spojrzałam w niebo, żeby zorientować się, w jakim płyniemy kierunku. W górze nic, tylko ciemność. Za mną światła Uyeasound kurczyły się. Płynęliśmy zatoką Skuda na wschód, na otwarte morze. Richard nie oszczędzał silników. Pędziliśmy z prędkością siedmiu albo ośmiu węzłów. Rytmicznie, jak młoteczki wybijające sekundy w gigantycznym zegarze, fale uderzały w kadłub. Dziób łodzi wznosił się i opadał, strumienie wody spadały na pokład niczym przerywany lodowaty prysznic. Było mi straszliwie niewygodnie i wiedziałam, że im dłużej zostanę tam, gdzie jestem, tym będzie mi zimniej i będę coraz bardziej zesztywniała. Kiedy Duncan zacznie działać? Podniosłam się. Daszek kabiny był śliski, przed zejściem na pokład chwyciłam się relingu. Plecak na ramieniu utrudniał mi ruchy. Ściągnęłam go i przywiązałam do knagi. Sięgnęłam do środka. Znalazłam to, czego szukałam, i wcisnęłam do przedniej kieszeni sztormiaka. Potem Richard zmniejszył obroty i motorówka zwolniła o kilka węzłów. Płynęliśmy na południe, Tronal znajdowało się jakieś dwieście metrów od nas, od strony sterburty, a dookoła majaczyły wielkie ciemne kształty, tak złowieszcze, jak niespodziewane. Nigdy nie wypływałam aż tak daleko na wschód i nie wiedziałam, że niektóre z najstarszych skał na Szetlandach można spotkać właśnie tutaj. Kominy z granitu, wspomnienia majestatycznych klifów sprzed milionów lat, były wszędzie wokół nas. Niektóre masywne, strzeliste, połączone łukami lub samotne, inne ledwie wystawały ponad wodę, czaiły się niczym dzikie bestie przyszykowane do skoku. Musiały być też pod nami, dlatego nawigacja tutaj była zdradziecka i dlatego pewnie Richard zmniejszył prędkość. Jak odziani w czerń mnisi zastygli w modlitwie, skały stały w milczeniu i przyglądały się naszemu przejazdowi. Po jakichś dziesięciu minutach minęliśmy je i Richard znowu przyspieszył. Duncana nadal nie było widać, coraz bardziej oddalaliśmy się od źródła pomocy. Wkrótce powinniśmy coś zrobić. Pomyślałam, że
może Duncan, tam na dole, nie orientuje się, w którą stronę płyniemy. Tak czy inaczej, nie mogliśmy dłużej zwlekać. Przeszłam przez pokład, aż mogłam zejść do kokpitu. Patrząc w dół zejściówki, widziałam Richarda przy sterach z mapą pod łokciem. Gdyby się odwrócił, zobaczyłby mnie. Pozostawało mi mieć nadzieję, że się nie odwróci. Uniosłam pokrywę schowka bakburty i zajrzałam do środka: kilka zwojów liny. Wybrałam najkrótszy i zamknęłam pokrywę. Potem przeszłam przez kokpit do zejściówki. Nie zamierzałam się więcej ukrywać. Jeśli Richard się odwróci, zobaczy mnie. Trudno. Stanęłam na szczycie schodków, stawiając stopę na pierwszym stopniu. Richard się nie poruszył. Trzymając się poręczy wolną ręką, zeszłam na drugi stopień. Potem na następny. Trzeci był mokry i lekko się na nim pośliznęłam. Podeszwa mojego buta wydała cichy pisk. – Dobry wieczór, Toro – powiedział Richard spokojnie. Byłam tak zaskoczona, że klapnęłam ciężko na stopień. Richard odwrócił się i popatrzyliśmy sobie w oczy. Spodziewałam się wściekłości, zniecierpliwienia, a może nawet przesiąkniętego okrucieństwem uśmieszku zwycięstwa. Ujrzałam smutek. Patrzyliśmy na siebie dłuższą chwilę. Potem spojrzenie Richarda ponad moim ramieniem przemknęło w stronę kabiny po lewej. Czyżby wiedział już, że Duncan też jest na pokładzie? Spojrzałam w bok. Drzwi kabiny były szczelnie zamknięte. Powróciłam wzrokiem do Richarda, który zaciągnął przepustnicę i motorówka zwolniła prawie do zera. Potem sięgnął do panelu i włączył autopilota. A później wstał i ruszył w moją stronę. – Żałuję, że to zrobiłaś – mruknął. Poczułam pieczenie w oczach i że zaczyna drżeć mi dolna warga. Błagam, Boże, nie pozwól mi się rozpłakać, nie teraz. – Domyślam się, że to Emma mnie wydała? – spytałam, modląc się, żeby tak właśnie było. Jeśli to Emma im powiedziała, może nie wiedzą, że spotkałam się z Duncanem. Richard mógł nie wiedzieć, że wsiadł na łódź. A tak w ogóle, to gdzie on jest, do diabła? Przycisnęłam
prawą dłoń do piersi, wymacując w kieszeni sztormiaka podnoszącą na duchu twardość. – Tak, wspomniała o twoich odwiedzinach. A potem wystarczyło sprawdzić nagrania z kamer, żeby potwierdzić, że to ty. Nie żeby ktoś z nas miał wątpliwości. Byłaś bardzo dzielna, moja droga. Odepchnęłam się i zeskoczyłam do kabiny. Richard cofnął się o krok. Znowu jego spojrzenie strzeliło na krótko do drzwi za mną, ale nie miałam zamiaru dać się rozproszyć. – No dobra, dajmy spokój tym „moim drogimi; ty i ja nigdy nie byliśmy blisko ani nie grozi nam to w przyszłości, zważywszy, czym się zajmujesz. Coś mi się wydaje, że Naczelna Rada Lekarska chętnie zada ci kilka pytań na temat usług, jakie oferujesz w tej swojej klinice. To znaczy, kiedy skończy już z tobą policja. Richard zesztywniał. – Błagam, tylko nie próbuj prawić mi morałów. Te dzieci zmarłyby przed narodzinami, zostałyby zamordowane przed narodzinami, gdyby nie my. Dzięki nam będą miały dobre życie, z rodzicami, którzy je kochają i cieszą się, że je mają. Prawie odebrało mi mowę. – To jest skrajnie nielegalne. – Prawo jest kompletnie pokręcone, Toro. Prawo pozwala nam do samego dnia porodu wstrzykiwać w serce dziecka chlorek potasu. Do dwudziestego czwartego tygodnia wolno to robić bez żadnej innej przyczyny jak to, że ciąża jest dla matki niewygodna. Mimo to, jeśli w dwudziestym czwartym tygodniu dziecko urodzi się jednak, musimy robić wszystko, co w naszej mocy, żeby mu ratować życie. Gdzie w tym widzisz jakikolwiek sens? – Nie my ustanawiamy prawo – odparłam, wiedząc, że to brzmi idiotycznie. – A już z pewnością nie wolno nam wykorzystywać jego słabych punktów dla własnych materialnych… – Czy ty masz pojęcie, do ilu nieudanych zabiegów dochodzi każdego roku, kiedy dzieci wychodzą żywe, często bardzo pokaleczone? – odparował z wściekłością. – Bo ja za swoich czasów kilka takich widziałem; dzieci które zostały porzucone. Jakie życie je czeka? Nasz sposób jest na pewno lepszy niż coś takiego.
– Handlujecie ludźmi – wycedziłam przez zęby. – Pomagamy kobietom wyjść z trudnych sytuacji. Bezdzietnym parom dajemy nadzieję na przyszłość. I ratujemy dziesiątki dzieci, które w przeciwnym wypadku zostałyby zamordowane za zgodą oportunistycznego społeczeństwa. Chronimy życie. Jesteśmy jego strażnikami. Nie mogłam uwierzyć, że naprawdę próbuje mnie przekonać, iż kierują nim moralne pobudki. – A Dana? Jej życie też zamierzasz chronić? Jakby się lekko w sobie skulił. – To smutne, co się stało. Słyszałem, że była ładną młodą kobietą. Przykro mi, że się w to wmieszała. – Potem znowu się wyprostował. – Choć, mówiąc szczerze, jeśli ktoś już odpowiada za śmierć pani Tulloch, to właśnie ty. Gdybyś się tak nie upierała i nie wtrącała do śledztwa, nigdy nie dowiedziałaby się aż tyle i nic by jej nie groziło. – Ty chory bydlaku! Sam ją podniesiesz i wyrzucisz za burtę. Pokręcił głową, jakby miał do czynienia z głupitkim dzieckiem. Zaczynałam się zastanawiać, czy nie jest szalony. Albo czy ja nie oszalałam. – To takie typowe dla ciebie, Toro. Nie potrafisz znaleźć merytorycznych argumentów w dyskusji i posuwasz się do obrażania. Nic dziwnego, że nigdy się nie zaprzyjaźniliśmy. – Zamknij się! To nie terapia rodzinna. Nie mogę uwierzyć, że mnie umoralniasz na temat ratowania życia. W zeszłą niedzielę próbowałeś mnie zabić. Uszkodziłeś moją żaglówkę i kamizelkę ratunkową. – Akurat tak się składa, że nie miałem z tym nic wspólnego. – Przestań kłamać. Zamierzasz mnie zabić, przynajmniej więc mógłbyś mówić prawdę. – On nie kłamie. To ja podpiłowałem maszt. Odwróciłam się. W wejściu do kabiny stał Stephen Gair. Twarz miał pomarszczoną, lekko zaczerwienioną. Moje spojrzenie powędrowało do jego stóp. Czarne stylowe buty ze wzorkiem z dziurek. – O matko – burknął. – Co trzeba zrobić, żeby człowiek mógł tu przez chwilę spokojnie się kimnąć?
38 Upuściłam linę i cofnęłam się, żeby Gair nie mógł mnie dosięgnąć, i walnęłam mocno plecami w pulpit do map. Gair przesunął się w bok i oparł o schody. Zagrodził drogę wyjścia. – Wyglądasz, jakbyś ujrzała ducha, Toro – rzucił z sennym uśmieszkiem. Chwyciłam za końcówkę zamka w kieszeni sztormiaka i zaczęłam ją ciągnąć w dół. – No proszę – mruknęłam. – Widzę, że raporty o twojej śmierci były przesadzone. Gdzie jest Duncan? – Duncan postanowił zmienić zdanie. Nie dołączy do nas dzisiaj. Zaryzykowałam i z Gaira przeniosłam wzrok na Richarda. – Co zrobiliście z Duncanem? – zapytałam ostro. Richard pochylił się i zaczął czegoś szukać na półce biegnącej wzdłuż ścian kabiny. Ponownie się wyprostował, a mnie się wydało, że w jego wielkiej zaciśniętej dłoni dostrzegłam róg opakowania od strzykawki. – I nikt nie zamierza cię zabijać – kontynuował Gair, zarazem wyciągając ręce ponad głowę. – Przynajmniej nie teraz – dodał, gdy skończył ziewać. – Wrócisz na Tronal. Wbiłam w niego oczy, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi. Potem zrozumiałam; kiedy silna, lodowata dłoń zacisnęła mi się na sercu, zrozumiałam. – Nie tym razem – udało mi się wydusić. – Myślę, że znajdzie się osoba lub dwie, które zauważą moje zniknięcie. Gair potrząsnął głową, niezdolny chyba do usunięcia z twarzy paskudnego uśmieszku. – Ta łódź, którą ukradłaś… Za kilka dni znajdą ją dryfującą na morzu – rzekł. – W kabinie znajdą twoje rzeczy, twoją krew na pokładzie. Policja dojdzie do wniosku, że miałaś wypadek i wypadłaś za burtę. Oczywiście będą szukali ciała. I urządzą bardzo gustowną ceremonię pogrzebową, gdy go nie znajdą. Przygryzłam sobie język, zanim zdążyłam wypalić o liściku, który
zostawiłam dla Helen. Gdyby się o nim dowiedzieli, jeszcze przed świtem włamaliby się do domu Dany i zniszczyli list. Bez niego, bez Duncana, kto by powątpiewał w to, że wybrałam się w morze podczas sztormu – z niezrozumiałych powodów, ale przecież ostatnio byłam dość rozchwiana – i nie udało mi się wrócić? Bez liściku tym łajdakom mogłoby wszystko ujść płazem. Nie mogłam dopuścić, żeby się o nim dowiedzieli. – Jeśli to dla was bez różnicy – zaczęłam, obrzucając Gaira morderczym spojrzeniem – to wolę już, żebyście mnie utopili. Zauważyłam, że Richard niepostrzeżenie przysunął się bliżej. – Ona ma broń, Stephen. Z przodu w kurtce. Gair zerknął na Richarda, potem na mnie. Spojrzał na mój brzuch. – No chyba tak. Przykro mi, kochanie, ale ty i twój mały przyjaciel jesteście dla nas zbyt cenni. Moja prawa dłoń była przygotowana, żeby sięgnąć do kieszeni sztormiaka. – O czym ty mówisz? – Jesteś w ciąży, Toro. Gratuluję. – Jego uśmiech poszerzył się. Wyglądał jak wilk. – Co takiego? – Przez chwilę byłam tak zaskoczona, że zapomniałam o strachu. – Zaciążyłaś, wpadłaś, zaskoczyłaś. – Oszalałeś. – Richardzie, czy ona jest w ciąży? Zaryzykowałam szybkie zerknięcie w stronę teścia. – Obawiam się, że tak jest, Toro – odrzekł. – W zeszłą niedzielę, kiedy byłaś pod wpływem środków uspokajających, pobrałem ci krew. Wykryliśmy wysoki poziom HCG. Duncan nie uważał, przyjmując swój lek. HCG lub choriogonadotropina to hormon wytwarzany u kobiet w ciąży. To jego właśnie wykrywają domowe testy ciążowe, badaniem krwi jednak można go wykryć już w kilka dni po zapłodnieniu. Gair wciąż się do mnie szczerzył, ale ja go prawie nie widziałam. Nie przyszło mi do głowy zakwestionować to, co mówili. Od wielu dni czułam się okropnie: nudności, zmęczenie to klasyczne objawy wczesnej
ciąży, tyle że kładłam te sygnały na karb stresu. Byłam w ciąży. Po dwóch latach prób i porażek w końcu w niej byłam. Nosiłam pod sercem dziecko Duncana, a ci faceci – te potwory – chcieli mi to dziecko odebrać. – Jak wszedłeś do mojego gabinetu? – Czułam przypływ nienawiści do Gaira. Przypomniałam sobie, że w noc, gdy odkryłam tożsamość Melissy, nieświadomie przyjęłam środki odurzające. Takie preparaty potrafią uszkodzić bardzo młody płód. – Wiem, jak się dostałeś do mojego domu, ale jak ci się udało wejść do gabinetu? – Już gdy mówiłam, uświadomiłam sobie, jak to zrobił. Zginęły mi klucze. To Gair wykradł je w tę noc, gdy zostawił u mnie truskawki i serce świni. Na dodatek wszystkiego był zwyczajnym złodziejem. – Podnieś sznur i zwiąż nim Richarda – rozkazałam, wskazując linę, którą upuściłam. – Zrób to szybko i porządnie, to nic mu się nie stanie. Gair popatrzył na mnie, pustka w jego oczach była chyba najstraszniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widziałam. – A niby dlaczego miałbym to zrobić? Wyciągnęłam rękę z kieszeni. – Bo trochę będzie bolało, jak w mózg wbije ci się dwucalowy żelazny bolec. Gair zerknął w dół, ku mej olbrzymiej satysfakcji, wyglądając odrobinę mniej pewnie. – Co to jest, u licha? – Pistolet do humanitarnego usypiania koni mojego dziadka. Tyle że tobie nie wyda się taki humanitarny, kiedy przystawię ci go do skroni. Kątem oka zobaczyłam, że Richard opuścił głowę w ręce, przetarł nimi twarz, potem znowu się wyprostował. Ten gest tak bardzo przypominał gest Kenna, że byłam zaszokowana, że od razu nie domyśliłam się, iż tych dwóch to ojciec i syn. – Toro, proszę, odłóż tę pukawkę – rzucił. – Bo jeszcze komuś stanie się krzywda. – Masz świętą rację – zgodziłam się. – I tym kimś nie będę ja. Gair przysunął się w moją stronę. Szybko poderwałam rękę. Uskoczył w bok i zaczął podchodzić z innej strony. Wycelowałam w niego pistolet i znowu odskoczył. Zaczął skakać na boki, pozorować, że
się na mnie rzuca, zawsze w ostatniej chwili ratując się ucieczką w tył. Droczył się ze mną, próbował mnie zdezorientować i to działało. Równocześnie stopniowo okrążał kabinę, oddalając się od schodów i przybliżając do mnie, zmuszając, żebym odwróciła się plecami do Richarda. Okręciłam się i przeskoczyłam na jego drugą stronę, z dala od Gaira. Richard próbował mnie chwycić, ale się uchyliłam. Potem złapałam go za kołnierz swetra i przystawiłam mu pistolet do twarzy. Gdybym pociągnęła za spust, nie przestrzeliłabym mózgu, ale i tak narobiłabym niezłego bałaganu. – Nie ruszaj się. Nie waż się ruszyć nawet o pieprzony milimetr. Mówię do obu. Gair zamarł. Ręce trzymał w górze, ale był czujny, gotowy do skoku, oczy błyszczały mu ekscytacją. – Tora – sapnął Richard. – Zaraz tu będą inni. Mogą się zjawić w każdej sekundzie. – To dobrze – warknęłam, chociaż wciąż myślałam na tyle spójnie, żeby wiedzieć, iż ta wiadomość oznacza wszystko, ale nie to, że jest dobrze. – Mam jedną lub dwie rzeczy do powiedzenia Andy’emu Dunnowi, nie wspominając mojego ulubionego szefa. Gair zmarszczył brwi. Richard przekrzywił głowę w moją stronę. – Masz na myśli Kenna? – spytał. – Richard, czy moglibyśmy… – Kenn nie przyjedzie – powiedział mój teść. Zmniejszyłam nacisk lufy wbitej w jego policzek, pozwalając mu przekręcić do mnie głowę i spojrzeć mi w twarz. Gair się spiął, jakby szykował się do skoku. – Nawet nie próbuj, Stephen. Zanim do mnie doskoczysz, zdążę pociągnąć za spust. – Mówiąc to, nie odrywałam oczu od Richarda. – Co przez to rozumiesz? – spytałam. Przymrużył oczy, jakby szukał czegoś w mojej twarzy. Przez chwilę nic nie mówił, a ja wstrzymywałam oddech. Potem: – Kenn nie jest jednym z nas – powiedział cicho, jakby przekazywał złe wieści. – Rozumiem, dlaczego możesz tak myśleć, na pewno to tak wygląda, ale tak nie jest.
– Jak to możliwe? – obruszyłam się, nie pozwalając sobie uwierzyć w coś, czego moja logika nie była w stanie uznać za prawdopodobne. – Jak to możliwe, że Duncan jest… był… ale Kenn nie jest? – Richard, naprawdę mamy czas na te brednie? – Kochałem jego matkę – oznajmił Richard. – Dlatego nie potrafiłem jej skrzywdzić. Pomogłem jej uciec. Od czterdziestu lat mieszka w Nowej Zelandii. – Kenn nic o tym wszystkim nie wie? Richard pokręcił głową. – Zna matkę. Kilka lat temu pomogłem im nawiązać kontakt. Ale nie, nie jest jednym z nas. To wielka szkoda, z wielu względów. Kenn jest wyjątkowy, bardzo utalentowany, ile mógłby osiągnąć, gdyby… Cóż, teraz nie ma już sensu się nad tym zastanawiać. To moja wina, oczywiście. Pozwoliłem się sobie zaangażować. Więcej to się nie powtórzy. Widziałam, że Gair wykonuje zniecierpliwione ruchy. – Wiesz, ty nigdy nie miałaś być w to wszystko zamieszana – kontynuował Richard. – Elspeth i ja lubiliśmy cię. I wiemy, że Duncan cię kocha. – Odwrócił ode mnie oczy i jego spojrzenie jakby zapadło się do wewnątrz; pomyślałam, że może wspomina matkę Kenna. – Za rok od teraz mogłabyś zaadoptować nowo narodzone dziecko. Ono mogłoby nawet być Duncana. Nikt nie zamierzał wyrządzić ci krzywdy. – W przeciwieństwie do matki tego biednego dziecka. Widziałam ją dzisiaj? Którą z nich wybraliście? Odel czy Freyę? – To nas donikąd nie zaprowadzi… – Wolałbym, żebyś odłożyła tę pukawkę – odezwał się Gair, dając krok w moją stronę. – A ja bym wolała, żebyś podciął sobie żyły i wyskoczył za burtę. Nagłe poruszenie, hałas – którego żadne z nas nie spowodowało. Richard i ja, oboje odwróciliśmy się jednocześnie w stronę kabiny po lewej. Gair skoczył na nas. Za późno. Poderwałam broń akurat, gdy jego ciężkie cielsko zwalało się na mnie. Pociągnęłam za spust, poczułam, że nabój wystrzelił, a potem, gdy oboje lecieliśmy na ziemię, pistolet wypadł mi z ręki. Przez sekundę leżałam oszołomiona na deskach kabiny. Gair leżał
na mnie, przygważdżał mnie. – Ostrożnie z nią, na litość boską – przestrzegł Richard. – Nie chcemy stracić dziecka. – Richard, zajmij się lepiej łodzią. Bóg wie, gdzie jesteśmy w tej chwili. Usłyszałam, że Richard odchodzi, potem obroty silnika wzrosły i motorówka ostro skręciła w lewo. Usłyszałam też trzaski radiostacji i że Richard coś do niej mówi, próbując nawiązać kontakt z inną łodzią. Gair był ubrany w pognieciony szary garnitur, bez wątpienia ten sam, który miał na sobie, gdy go aresztowano, a potem przesłuchiwano i oskarżono o popełnienie morderstwa. Prawdopodobnie nie pozwolono mu się przebrać, zanim spędził noc w celi. Musiał być w tym garniturze również rano, gdy połknął środki uspokajające, które obniżyły mu puls, kiedy udawał, że się powiesił i odwieziono go – nie do kostnicy, naturalnie, tylko na Tronal. Ciemna plama na jego prawym ramieniu rozrastała się powoli, ale jeśli odczuwał jakiś ból, nie pokazywał tego. Sądzę, że w tamtej chwili do głowy przyszło mi tysiące różnych sposobów na błaganie. Opuściła mnie cała brawura. Już nie chciałam walczyć. Chciałam jedynie pożyć trochę dłużej. Myślę, że dotarłam nawet tak daleko, że otworzyłam usta, formując pierwsze słowa, ale niedane mi było je wypowiedzieć. Bo Gair oderwał ode mnie wzrok i zaczął nim przeszukiwać podłogę w kabinie, aż spostrzegł pistolet. Jego ciężar zelżał, kiedy podniósł się i sięgnął. Potem znowu pochylił się nade mną, wbił mi lufę w lewe udo i spojrzał w oczy. Uśmiechał się, gdy pociągał za spust. Mój świat eksplodował masą rozpalonego do białości bólu.
39
Nic nie widziałam, nic nie słyszałam, nie mogłam oddychać. Motorówka znowu skręciła. – …ty, do diabła, robisz?! – usłyszałam krzyk Richarda, dochodził z bardzo daleka. – Wykrwawi się na śmierć, zanim zdążymy ją odwieźć. – To zajmij się tym, doktorku. Ja stanę za sterami. Ból minimalnie malał, opuszczając głowę, klatkę piersiową, brzuch i koncentrując się w jednym punkcie, mięsistej części górnego uda. Ciemność w oczach rozproszyła się trochę, znowu mogłam widzieć. I słyszeć: kabinę wypełniał straszliwy wrzask – zdałam sobie sprawę, że to ja. Richard wsunął mi ręce pod pachy i przeciągnął po podłodze do kabiny na sterburcie. Z siłą, o jaką go mimo wszystko nie podejrzewałam, podniósł mnie i położył na koi, obok nieruchomego ciała jakiejś kobiety. Freya, rozpoznałam ją nawet w okowach bólu. Potem wziął obie moje dłonie i docisnął do rany. – Naciskaj mocno – poinstruował. – Zatrzymasz krwawienie. Wiesz, co będzie, jeśli tego nie zrobisz? Aż za dobrze. Z nogi tryskała szkarłatna ciecz. Gair najprawdopodobniej trafił w tętnicę, byłam w poważnych opałach. Naciskałam mocno, ale czułam, że opadam z sił. Czułam się tak jak przed zaśnięciem, kiedy skupienie uwagi nawet na najprostszej myśli staje się niemożliwe. Tylko że nie mogłam zasnąć. Musiałam zachować przytomność. Słyszałam, że Gair mówi coś przez radio i że ktoś mu odpowiada. Richard wrócił. Odepchnął moje dłonie i zaczął owijać czymś nogę. Zacisnął mocno, potem jeszcze mocniej. Spojrzałam w dół – biel bandaży nasiąkała szkarłatem. Gair podawał współrzędne naszego położenia. Posiłki były w drodze. Przegrałam. Wracałam na Tronal, żeby następne osiem miesięcy spędzić w kajdankach i odurzona narkotykami, podczas gdy w moim ciele będzie rozwijało się nowe życie. Życie, którego oczekiwałam, o którym marzyłam, o które się modliłam. I teraz, gdy się pojawiło, oznaczało moją śmierć. Zastanawiałam się, co oni zrobią z Duncanem,
czy pozwolą mu żyć, dadzą ostatnią szansę powrotu do owczarni. Czy może już go zabili. Richard przekręcił mnie tak, że moja głowa leżała na ramieniu Frei, potem lewą nogę oparł o ścianę, pozwalając grawitacji robić swoje. Później nachylił się, położył mi ręce na ramionach i zajrzał w oczy. W kabinie zdawało się robić ciemniej. – Teraz odpocznij – powiedział. – Ból wkrótce ustąpi. Zacisnęłam oczy. – Hipnotyzujesz mnie? – Nie. – Pogłaskał mnie po czole i moje oczy otworzyły się same. – Tylko uspokajam, pomagam zwalczyć ból. Dalej gładził mi czoło i ból, co niezwykłe, rzeczywiście zdawał się maleć. Ale wraz z nim znikały resztki przytomności; zaczynałam odpływać. Nie chciałam, żeby to się stało. Złapałam go za rękę. – Dlaczego? – wydusiłam. – Dlaczego nas zabijacie? Dlaczego tak strasznie nienawidzicie swoich matek? Trzymał moją dłoń w obu swoich. – Nie mamy wyboru – odpowiedział. – To dzięki temu jesteśmy tym, kim jesteśmy. – Nachylił się bardziej. – Ale nie myśl, że nienawidzimy kobiet rodzących nasze dzieci. To nieprawda. Opłakujemy je, czcimy ich pamięć, tęsknimy za nimi przez całe życie. Nie jesteśmy religijni, ale gdybyśmy byli, nasze matki byłyby naszymi świętymi. One dla swoich synów poniosły największą ofiarę. – Oddały życie – szepnęłam. – Serca – poprawił. Oderwałam od niego spojrzenie z powrotem na naciekłe szkarłatem bandaże na nodze. I wiedziałam, co zaraz powie. O mój Boże, nie, proszę, nie. Richard usiadł na koi obok mnie. Wciąż trzymał moją dłoń. – Kiedy miałem dziewięć dni – zaczął – wypiłem krew z serca mojej matki. Umilkł, dając mi chwilę na zrozumienie, co powiedział. Nie mogłam mówić, mogłam tylko się w niego wpatrywać. – Podano mi ją w butelce – kontynuował – wraz z ostatnią porcją
jej mleka. Zemdliło mnie. – Przestań. Nie chcę… Uciszył mnie, głaszcząc palcem po policzku. Ciężko przełknęłam ślinę; skoncentrowałam się na nabieraniu głębokich oddechów. – Oczywiście wtedy jeszcze nic o tym nie wiedziałem; dopiero dużo później, w szesnaste urodziny, dowiedziałem się o swoim… nazwijmy to… wyjątkowym dziedzictwie? Wdech, wydech. Tylko o tym mogłam myśleć. Słyszałam słowa, ale nie sądzę, bym je naprawdę rejestrowała. Nie wtedy, to się stało dużo później. – Możesz sobie wyobrazić mój szok. Dorastałem z ojcem i z jego żoną, kobietą, którą bardzo kochałem. Nie miałem pojęcia, że nie jest moją biologiczną matką. I horror tego, co mi mówili, tego, co stało się z kobietą, która… To był chyba najczarniejszy dzień mojego życia. Do ust cisnęła mi się szydercza uwaga, miałam ją na końcu języka: serce mi krwawi od tego, co mówisz. Jezu, kto, na Boga, wymyślił takie powiedzenie? – Ale zarazem był to jego początek, początek zrozumienia tego, kim naprawdę jestem. Już wcześniej zdawałem sobie sprawę, że jestem wyjątkowy, o wiele bystrzejszy od kolegów. Byłem uzdolniony muzycznie, mówiłem czterema językami, z czego dwóch nauczyłem się sam. Byłem silniejszy, szybszy od innych dzieci w moim wieku. Przewyższałem je pod każdym względem. I nigdy nie chorowałem. Ani razu w całym moim szesnastoletnim życiu nie opuściłem zajęć w szkole z powodu choroby. Odzyskałam głos. – Po prostu miałeś szczęście; przypadkowa pomyślna kombinacja genów. Nie miało to żadnego związku z… – Posiadałem też inne uzdolnienia, dziwne uzdolnienia. Odkryłem, że mogę sprawić, żeby ludzie robili, co chciałem, samą tylko sugestią. – Hipnoza. – Tak, tak to lubią nazywać niektórzy młodsi z nas. Pokręciłam głową. Nie kupowałam tego, ale nie mogłam znaleźć słów na kontrargumenty.
– Zapoznano mnie z dwójką innych chłopców, też szesnastolatków. Jeden był z głównej wyspy, drugi z Bressey. Byli tacy jak ja, tak samo silni, tak samo inteligentni. Opowiedziano mi o czwórce innych, kilka miesięcy młodszych, którzy stanowili resztę mojej grupy rówieśniczej. I poznałem sześciu starszych chłopaków, dziewiętnastolatków. Wiedzieli przez co przechodzimy, trzy lata wcześniej przeżywali to samo. – Raz na trzy lata – mruknęłam. Kiwnął głową. – Raz na trzy lata rodzi się od pięciu do ośmiu chłopców. Mamy tylko jednego syna w całym życiu, jeden syn, który zostanie jednym z nas. – Trowy? – Chciałam powiedzieć to drwiąco, próbowałam, ale było mi trudno. Richard zmarszczył brwi. – Kunal trowy – poprawił. Potem się rozluźnił, nawet lekko uśmiechnął. – Tyle legend, tyle bzdur: małe szare ludziki, co żyją w jaskiniach i boją się żelaza. Ale w każdej legendzie kryje się ziarno prawdy. – Te wszystkie kobiety. Tyle śmierci. Jak wy to robicie? Znowu się uśmiechnął. Myślę, że zaczynał się nawet chełpić. – Strona praktyczna jest zdumiewająco prosta. Najważniejsze to mieć ludzi we właściwych miejscach. Po wyborze konkretnej kobiety uważnie ją obserwujemy. Możemy upozorować wypadek, jej lekarz rodzinny może wykryć u niej jakąś chorobę. Nie wszyscy lekarze na wyspach są z nami, oczywiście, dlatego to zależy. Kiedy trafia do szpitala, wtedy jest już z górki, chociaż naturalnie każdy przypadek musi być prowadzony inaczej. Najczęściej wygląda to tak, że podajemy dużą dawkę czegoś takiego jak midazolam na spowolnienie metabolizmu tak, że urządzenia monitorujące automatycznie wszczynają alarm. Jeśli rodzina jest obecna, zespół medyczny urządza wielkie przedstawienie, udaje, że próbuje ratować pacjentkę, ale cała akcja kończy się porażką. Nieprzytomna kobieta zabierana jest do kostnicy, gdzie czekają już nasi ludzie, żeby przewieźć ją na Tronal. Patolog sporządza raport, a obciążoną trumnę albo składa się do grobu, albo kremuje. Naturalnie namawiamy rodziny, żeby wybrały tę drugą opcję. – Naturalnie. A jak było z Melissą?
Westchnął. – Melissa była wyjątkowym przypadkiem. Tak jak z tobą, nie mieliśmy zamiaru jej w to mieszać. – Zerknął w stronę otwartych drzwi kabiny, posyłając Gairowi ostre spojrzenie. – Nie wykorzystujemy własnych żon. – Melissa odkryła prawdę? Kiwnął głową. – Poznała hasło Stephena i którejś nocy przejrzała zawartość jego komputera. – Wyciągnął rękę, znowu pogłaskał mnie po czole. – Melissa była bardzo przebiegła, bardzo uparta – ciągnął. – Pod wieloma względami bardzo przypominała ciebie. Uznałem to za ironię losu, że to właśnie ty ją znalazłaś. Jej błąd polegał oczywiście na tym, że skonfrontowała się ze Stephenem, powiedziała mu, co wie. Musieliśmy działać szybko. Na początku chcieliśmy ją wyeliminować, ale powiedziała Stephanowi, że jest w ciąży, a on nie chciał stracić tego dziecka. To był jego pomysł, żeby podstawić za nią inną kobietę, tę z Oban. Ja byłem przeciwny. Za dużo komplikacji. No, ale czas naglił. – A Kirsten Hawick? Wiem, że ona też jest na moim polu. Upozorowaliście jej wypadek? To ktoś od was prowadził tamtą ciężarówkę? Pokręcił głową. – Nie, wypadek Kirsten wydarzył się naprawdę. My tylko przesadziliśmy z rozmiarem obrażeń. Kirsten urodziła syna. Mieszka teraz na Yell, fajny z niego chłopak. Kirsten mogła wyzdrowieć. Rozpacz jej męża, Josa Hawicka, jedna z największych, jakie widziałam, mogła okazać się niepotrzebna. Miałam ochotę głośno zawyć, ale wiedziałam, że jeśli zacznę, nie będę mogła przestać. – Dlaczego grzebiecie te kobiety? Dlaczego ich po prostu nie topicie? Albo nie palicie? Gdybyście tak robili, nigdy nie znalazłabym zwłok Melissy. – Nie znalazłabyś, ale nie możemy. To wbrew temu, w co wierzymy. Nasze matki spoczywają w miejscu, która dla nas jest miejscem uświęconym. Między innymi tak oddajemy im cześć. – I domyślam się, że grzebanie ich wszystkich na Tronal było po
prostu zbyt ryzykowne? Potworzyliście więc cmentarze na obszarze wszystkich wysp? Pochylił głowę na znak, że potwierdza to, co mówię. – A Duncan? Duncan też to zrobił? Wypił… Richard kiwnął głową. – Tak. Tak samo jak jego ojciec i dziadek, tak jak mój ojciec, dziadek i pradziadek. Jesteśmy kunal trowami, jesteśmy silniejsi i potężniejsi od wszystkich innych mężczyzn na świecie. – Podniósł się, gotowy do wyjścia do głównej kabiny. Ja byłam strasznie zmęczona. Jedyne, czego pragnęłam, to osunąć się w nieświadomość. I wiedziałam, że jeśli to zrobię, umrę. Dlatego nie wolno mi było przestać mówić. – Ilu? Ilu was jest? Przystanął w drzwiach. – Na całym świecie około czterystu, pięciuset. Większość żyje tutaj, ale jakieś dwieście lat temu rozpoczęliśmy kolonizację. Wolimy wyspy, odosobnione, ale z prężną gospodarką. Czułam, że zaczynam dygotać, strasznie mnie mdliło. Zaczynałam mieć objawy wstrząsu pourazowego, ale nie groziło mi już, że zemdleję. Ból był nadal okropny, jakoś jednak dawałam radę. – Nie jesteście wyjątkowi – rzuciłam. – Tylko się wam tak wydaje. Richard ściszył głos, mówił, jakby rozmawiał ze zdenerwowanym dzieckiem, które chce uspokoić. – Nie masz żadnego pojęcia o władzy, jaką posiadamy. O naszych wpływach. Te wyspy i wiele innych na całym świecie należą do nas. Nie chełpimy się z naszym bogactwem, ale tego, co mamy, nie da się policzyć. – Jesteście tylko zwykłymi ludźmi. – Mam osiemdziesiąt pięć lat, Toro, a mimo to jestem silny jak pięćdziesięciolatek. Twoim zdaniem to takie zwyczajne? – Richard – zawołał Gair. – Chyba słyszę silnik. Muszę iść na górę dać im sygnał. Przejmiesz ster? Richard zaczął się odwracać. – Uwierz mi, jeśli potrafisz, moja droga. Dzięki temu o wiele łatwiej zniesiesz następne osiem miesięcy. Odwrócił się i wyszedł, zamykając za sobą drzwi i mnie w kabinie
z nieruchomą Freyą. Przez sekundę byłam zaskoczona, że mnie nie uśpił. Może to całe przechwalanie się supermocami sprawiło, że zapomniał. Albo, co było bardziej prawdopodobne, założył, że ból i utrata krwi wystarczą, żeby mnie unieruchomić. Spojrzałam na nogę. Krew przestała już lecieć, bardzo możliwe, że arteria nie została mimo wszystko uszkodzona. Zaryzykowałam i opuściłam nogę, a potem podciągnęłam się do pozycji siedzącej. Krwawienie wzmogło się, ale nie alarmująco. Spojrzałam na Freyę. Oddychała, już nie tak ciężko jak wcześniej, poza tym jednak nie okazywała innych oznak życia. Z tej strony nie mogłam liczyć na pomoc. Siedziałam na koi i zastanawiałam się. Ranna, nie miałam szans obezwładnić Richarda i Gaira, ale musiałam spróbować. Póki są oddzielnie, Gair na pokładzie, Richard przy sterze. Kiedy przypłynie druga łódź, Dana wyląduje za burtą, a mnie będą pilnowali, prawdopodobnie odurzoną, do czasu, aż policja zakończy swoje czynności i będą mnie mogli bezpiecznie dostarczyć na Tronal. Spróbowałam wstać. Nogę przeszyła fala bólu. Wzięłam głęboki oddech i policzyłam do dziesięciu, czekając, aż ból ustąpi. Potem dałam krok. Kolejna fala, ale już nie tak silna. Trzymając się półki biegnącej wzdłuż ścian, posuwałam się centymetr po centymetrze, aż dotarłam do drzwi. Motorówki mają strasznie głośne silniki, ale Richard zredukował prędkość i wydało mi się, że słyszę odgłos innego silnika gdzieś w oddali. Przekręciłam gałkę w drzwiach i pociągnęłam je do siebie. Otworzyły się bezszelestnie. Richard był w sterówce sam, stał za sterem i mrużył oczy, jakby czegoś wypatrywał na dziobie. Dotarliśmy do następnego zbiorowiska wysokich skał i nawigacja była utrudniona. Gdybym go powaliła – a taki generalnie był mój plan – groziło nam, że uderzymy w jedną z tych granitowych przeszkód. Z uszkodzonym kadłubem motorówka zaczęłaby szybko tonąć. Musiałabym spuścić szalupę ratunkową (zakładając, że jest na pokładzie), przenieść do niej trzy nieprzytomne kobiety i zmierzyć się z silnym i agresywnym psychopatą. Wszystko to z jedną zdrową nogą. Jak powiedziałam, moje szanse nie wyglądały na duże. Z drugiej strony… Naprawdę nie podobało mi się to, co było po
drugiej stronie. Potrzebowałam jakiejś broni. Pistolet dziadka leżał na półce w odległym kącie kabiny, ale nie miałam możliwości się do niej dostać, żeby Richard mnie nie zobaczył. Rozejrzałam się. Posadzka wciąż była mokra od krwi – mojej. Na jej widok żołądek podszedł mi do gardła. Zmusiłam się i odwróciłam wzrok. Przyjrzałam się półkom na ścianach i znalazłam miejsce, w którym składowane były narzędzia. Sięgnęłam tam. To było jak gra w bierki, tylko że na śmierć i życie – podnieść jedno z kupki, nie poruszając drugiego, inaczej będzie słychać. Zdumiewające, ale udało się. Podniosłam rękę i przyjrzałam się zdobyczy. Jakieś obcęgi, gruba stal, długie na jakieś trzydzieści centymetrów. Nadadzą się. Nie ma co zwlekać. Utykając, ruszyłam przed siebie, ręka z obcęgami nad głową. Oczywiście Richard zauważył moje odbicie w szybie okna kabiny. Okręcił się szybko, chwycił mnie za ramię i wykręcił je na plecy. Odepchnęłam go wolną ręką, w desperacji przejechałam paznokciami po oczach. Uderzył mnie, tylko raz, mocny cios w skroń. Z ust trysnęła mi krew, ugięły się pode mną nogi. Chwyciłam się klap kurtki Richarda i upadając, pociągnęłam go za sobą. Rąbnęliśmy ciężko, on na mnie, ale szybko się podniósł. Przez sekundę mogłam tylko na niego patrzeć, czekałam, co zrobi. Potem złapałam go za ucho, wrzasnął z bólu. Uderzył mnie mocno w rękę, musiałam go puścić, ale drugą ręką znowu spróbowałam wydrapać mu oczy. Podciągnął się, usiadł na mnie okrakiem, przygważdżając mnie. Jedna ręką chwycił za nadgarstek i trzymał mocno, drugą sięgnął do gardła. Ze świadomością, że to może być ostatni raz, kiedy wydam z siebie jakikolwiek dźwięk, krzyknęłam. Palce Richarda oplotły się na mojej szyi i zacisnęły. Rzucałam głową na boki, ale on nie puszczał. Był niewiarygodnie silny; byłam idiotką, że wyobrażałam sobie, iż mogę go obezwładnić. Lewą ręką spróbowałam zadać mu cios w twarz, ale ramiona miał dłuższe od moich, nie mogłam go dosięgnąć. Szarpnęłam dłoń zaciśniętą na gardle, wbiłam w nią paznokcie, próbowałam oderwać. Włączyła się instynktowna panika towarzysząca
niedoborowi tlenu, dodając mi sił, których inaczej bym nie miała, ale to wciąż nie wystarczało. Richard nie patrzył już na mnie, ale w punkt nad moją głową. Nie potrafił patrzeć mi w oczy, gdy mnie dusił. Myślę, że czerpałam z tego pewne pocieszenie, kiedy ciemność zaczęła rosnąć. Potem zadygotał – tylko raz – i jego uścisk zelżał, nacisk na krtań osłabł. Moje płuca, desperacko spragnione powietrza, zaczęły falować jak oszalałe, ale od nacisku silnych dłoni Richarda coś mi się stało z gardłem. Jak przebita dętka, nie mogło wpuścić do środka wystarczającej ilości powietrza, ciemność w mojej głowie dalej się rozrastała. Richard zaczął się na mnie osuwać; jego oczy napotkały moje, ale były bez wyrazu. Wykonałam gigantyczny wysiłek i jakimś cudem udało mi się zaczerpnąć powietrza. Potem wystawiłam obie dłonie i gdy Richard na mnie opadł, pchnęłam go mocno. Stoczył się na bok. Odsunęłam się od niego, nie mając pojęcia, co się dzieje, ale chwytając się każdej szansy na uwolnienie. Przewrócił się na posadzkę twarzą do dołu. Na jego siwych gęstych włosach zobaczyłam ciemną plamę, z której na moich oczach wypłynęła bańka krwi i w kontakcie z powietrzem rozprysła się. Oderwałam wzrok i spojrzałam na klęczącą nad nim postać. Nasze spojrzenia spotkały się, wydało mi się, że w tych drugich oczach, zanim zaszły mgłą, przez ułamek sekundy widziałam błysk rozpoznania. Rozległ się głośny łoskot, gdy pistolet dziadka i poplamiony krwią Richarda gruby żelazny bolec spadły na podłogę. Podciągnęłam się, przyłożyłam rękę do szyi Richarda i sprawdziłam puls. Nie wyczułam go. Wstałam z trudem, dałam krok nad ciałem i spojrzałam w górę, na szczyt schodów. Gaira nie było nigdzie na widoku, ale widziałam świetlne błyski – dawał sygnały drugiej łodzi. Pochyliłam się, podniosłam pistolet i ponownie go załadowałam. Potem, wreszcie, sięgnęłam i dotknęłam twarzy zabójcy Richarda. Jego oczy, matowe od środków odurzających, odpowiedziały mi pustym spojrzeniem. Potem zobaczyłam przebłysk świadomości i usta Dany rozciągnęły się w uśmiechu. – Jesteś w stanie mnie zrozumieć? – spytałam szeptem, czując, że sama też się uśmiecham. Kiwnęła głową, ale wyglądało na to, że nie może mówić.
– Stephan Gair jest na górze – poinformowałam, pokazując w stronę kokpitu. – Jest bardzo niebezpieczny. – Żadnego zaskoczenia w jej oczach. – Możesz obserwować schody? Kiedy się pojawi, daj mi znać. Znowu skinęła głową, a ja wyprostowałam się i pokuśtykałam do steru. Nie widziałam żadnych bezpośrednich zagrożeń przed nami; głębokościomierz nie był w stanie odczytać głębokości – a to zawsze uspokajający znak – przełączyłam więc motorówkę na autopilota. Potem sięgnęłam po krótkofalówkę i ustawiłam ją na kanał szesnasty. – Mayday, mayday, mayday – powiedziałam tak głośno, jak pozwalała mi śmiałość. Wiedziałam, że Gair usłyszy trzaski odpowiedzi, ale miałam nadzieję, że pomyśli, że to druga łódź kontaktuje się z Richardem. – Mayday, mayday, mayday – powtórzyłam. – Tu łódź motorowa „Arctic Skua”, „Arctic Skua”. Jesteśmy na morzu przy Szetlandach, płyniemy przy południowo-wschodnim wybrzeżu wyspy Tronal. Potrzebujemy pomocy medycznej i policyjnej. Trzaski statyczne i zero reakcji. Rozejrzałam się. Dana nie przestawała obserwować schodów. Na górze słychać było kroki. – Na pokładzie jest sześć osób – rzuciłam do mikrofonu. – Dwie są ranne. Trzy pod wpływem środków odurzających. Tylko jedna jest w pełni sił, ale stanowi zagrożenie dla reszty. Potrzebujemy pilnie pomocy. Powtarzam, to pilne. Znowu tylko trzaski i żadnej odpowiedzi. Moje wysiłki były bezsensowne. Nawet jeśli ktoś słuchał – a na nasłuchu powinna być przynajmniej straż przybrzeżna – i tak nie mieli szans dotrzeć do nas na czas. Druga łódź z Tronal będzie tu w każdej sekundzie, wtedy ja i reszta kobiet znajdziemy się za burtą. Wszystko, co mogłam zrobić, to dopilnować, żebyśmy nie zaginęły bez śladu. – Są tu Tora Hamilton, Richard Guthrie, Stephen Gair i Dana Tulloch. Powtarzam Dana Tulloch, która jest cała i zdrowa. – Chociaż już niedługo, zdecydowanie słyszałam, że druga łódź jest coraz bliżej. – Poza tym dwie inne kobiety, ale ich prawdziwych nazwisk nie znam. Zostałyśmy porwane i uwięzione przez Richarda Guthrie i Stephena Gaira. Obaj są wyjątkowo niebezpieczni.
Trochę naciągnęłam prawdę. Richard nie poruszał się i na pewno nie wyglądał groźnie. Gair – to już inna sprawa. Jeśliby zszedł na dół, zabiłby mnie. Nie miałby wyboru. Bez Richarda nie potrafiłby zaaplikować środka, który pozbawiłby mnie świadomości do czasu powrotu na Tronal. Byłby zmuszony poświęcić dziecko. Zabiłby mnie i wyrzucił do morza. Danę też. Dwie pozostałe kobiety być może przetrwałyby tę podróż, tylko po co? Żeby przeżyć kolejne osiem miesięcy więzienia i tragiczną śmierć? Nie mogłam pozwolić Gairowi zejść na dół. Musiałam wyjść na pokład i stawić mu czoło. Tyle że nie mogłam tego zrobić. Byłam słaba od utraty krwi i oszołomiona bólem. Większą część nocy napędzała mnie adrenalina i zbiornik był pusty. Nie miałam sił na walkę; nie miałam sił nawet na wejście po schodach. Ukryję się w jednej z kabin i skoczę na niego, gdy tam wejdzie. To było jedyna możliwość. Jakiś hałas na górze. Ktoś wskoczył na dach kabiny. – Hej tam, szanowne panie! Twarz Gaira zwisała do góry nogami u szczytu schodków. Leżał na daszku i patrzył na nas. Na czole miał nabrzmiałe żyły, widziałam jego duże białe zęby. Zrozumiałam, że oszalał do końca. Jego oczy strzeliły w stronę ciała Richarda i zamieniły się w szparki. Potem powróciły do mnie. – Wyłaź tu, Tora – rozkazał.
40
Nie mogąc oderwać od niego oczu, pokręciłam głową. Nie miałam zamiaru się do niego zbliżać. Przerażał mnie. Jego głowa zniknęła. Usłyszałam, że chodzi po daszku. Podeszłam do Dany. Wyciągnęła rękę i chwyciła mnie za kostkę, zacisnęłam mocno pistolet w dłoni. Wtedy twarz Gaira pojawiła się ponownie. – Otwieram zawór denny, Toro – poinformował szyderczo. – Masz jakieś dziesięć minut, zanim ta łajba pójdzie na dno jak kamień. Jeśli chcesz uratować swoje trzy przyjaciółki, musisz teraz do mnie wyjść. Odszedł w stronę dziobu. Pokuśtykałam ku schodom i wdrapałam się na nie. Gair pochylał się nad schowkiem z kotwicą. Zobaczył mnie, wyprostował się i ruszył ku mnie. Stałam twardo na miejscu. On też był ranny, chociaż nie tak poważnie jak ja, poza tym miałam pistolet. Na razie jeszcze nie poddawałam się. Wdrapał się na daszek kabiny i stał tam, na rozsuniętych nogach dla równowagi, górując nade mną. Wiatr szarpał jego kurtką, pod którą widać było szczupłe silne ciało. Twarz odbijała się bielą na tle nocnego nieba, zęby miał wyszczerzone w obrzydliwej parodii uśmiechu. Już nie wyglądał jak wilk. Wyglądał jak demon. Zaczęłam się cofać, aż uderzyłam w koło sterownicze. Zawartość moich trzewi zamieniła się w papkę, mięśnie nie były dłużej w stanie zatrzymać jej na miejscu. Poczułam na nogach spływające po nich cuchnące ciepło. Na nogach, które zrobiły się miękkie jak masło, które mnie już nie podtrzymywały. Osunęłam się na deski kokpitu. Gair trzymał coś w jednej ręce: krótki łańcuch. Zamachnął się i walnął nim w dach kabiny. Potem lewą ręką chwycił drugi koniec łańcucha i mocno go naciągnął. Był długi na jakiś metr, oczka miały średnicę około siedmiu centymetrów. Gair stał na skraju daszku i szykował się do skoku. Łódź się zakołysała, rozstawił nogi szerzej. Na dole, jak mi się wydawało, słychać było głos Dany, jak ja wcześniej wzywającej pomocy. I chyba nawet usłyszałam słabe trzaski odpowiedzi. Ale było za późno – za późno dla mnie w każdym razie.
Nagle tuż po lewej stronie dziobu z morza wyłonił się masywny kształt, przez ułamek sekundy równie przerażający, jak mężczyzna, który szykował się do skoku. Kolejny granitowy komin, niebezpiecznie blisko. Upuściłam pistolet i wyciągając się w tył, prawą ręką sięgnęłam między drążki koła sterowego do jego środka, gdzie, jak wiedziałam, musiała być konsola z przełącznikami. Gdy wyczułam je pod palcami, zaczęłam naciskać. W odpowiedzi usłyszałam pikanie. Nie miałam pojęcia, co naciskam, po prostu musiałam zaufać opatrzności. Gair wspiął się na palce, ja wyciągnęłam się jeszcze bardziej, chwyciłam drążek u góry steru i z całą siłą, jaką miałam, pociągnęłam w dół. Łódź zareagowała; jeden z guzików, które nacisnęłam, wyłączył autopilota i teraz to ja kontrolowałam ster. Płynąca szybko motorówka omal się nie wywróciła pod wpływem nagłego skrętu. Na dole przedmioty przetoczyły się po podłodze, usłyszałam krzyk Dany. Gair zachwiał się, prawie spadł, chwycił się czegoś i cudem odzyskał równowagę. Akurat gdy uderzyliśmy w sześciometrowy granitowy słup. Gdy motorówka skręciła, upadłam na deski kokpitu; siła zderzenia rzuciła mnie w tył na ster. Tak mocno uderzyłam w niego ramieniem, że o mało nie zemdlałam. Ledwie co widząc, patrzyłam, jak Gair przelatuje w powietrzu. Na sekundę przed tym, zanim walnął w koło sterowe, w jego oczach ujrzałam furię, a potem strach. Usłyszałam trzask łamanych kości. Z wysiłkiem przekręciłam głowę, żeby popatrzeć. Wtedy ruch obracającej się bez kontroli motorówki znowu rzucił nim przez pokład na rufę. Chwyciłam się kierownicy i podciągnęłam w górę. Trzymając się drążków, przybliżyłam się do Gaira. Zaczynał się ruszać, podnosić głowę. Zaparłam się o kierownicę i wymierzyłam mu cios nogą. Jego ręka wystrzeliła i chwyciła moją kostkę. Trzymając się steru obydwiema rękoma, podniosłam drugą nogę i z całą siłą nastąpiłam mu na nadgarstek. Puścił mnie, a ja znowu wymierzyłam mu kopniaka. Odsunął się, kopnęłam go ponownie, tym razem trafiając w twarz. Mdliło mnie, że jestem zdolna do takiej agresji, ale nie potrafiłam się zatrzymać. Pchnęłam go ostatni raz obydwiema nogami. Ześlizgnął się za burtę, a ja
opadłam na kolana. Nie wiem, jak długo tak klęczałam, zapatrzona w kipiel. Chyba nawet rozważałam, żeby samej stoczyć się do morza. Tak naprawdę musiało to być tylko kilka sekund, zanim sobie uzmysłowiłam, że motorówka okręca się bez kontroli. Przeczołgałam się do kokpitu i sięgnęłam do przycisku wyłączającego silnik. Gdy przestał pracować, ucichł również jego ryk. Motorówka nadal płynęła pędzona wiatrem i prądem, ale już się wściekle nie szamotała. I to było wszystko, absolutnie wszystko, nic więcej nie mogłam zrobić. Osunęłam się na ster, zastanawiając się, skąd może nadejść pomoc. Czy w ogóle istnieje jakaś szansa, że nadejdzie. Wtedy w otworze na szczycie zejściówki pojawiła się twarz Dany. Widziała mnie, ale chyba wciąż nie była w stanie mówić. Potem zniknęła, a ja pomyślałam, że pewnie spadła. Chciałam jej pomóc, chyba nawet spróbowałam się podnieść, ale nie mogłam. Chciałam też krzyknąć, nie miałam jednak energii nawet na to. Wtedy coś się pojawiło na szczycie schodów. Plątanina brezentowych pasków i metalu. Kamizelka ratunkowa – ich zapas leżał na półkach w głównej kabinie. Patrzyłam i pojawiła się następna. Potem trzecia. – Tora, chodź. Zakładaj jedną na siebie. – Ledwie słyszałam głos Dany, taki był słaby na tle wiatru. Chwyciłam się kierownicy i udało mi się podciągnąć na czworaka. Obeszłam ster i ruszyłam przez kokpit. Noga znowu zaczęła tętnić bólem, ale starałam się o tym nie myśleć, koncentrowałam się wyłącznie na tym, żeby dotrzeć do schodków. Pojawiła się ręka, kobiece ramię. Chwyciłam je. Nie miałam siły, ale nie puszczałam, aż na szczyt schodów opadła jakaś kobieta. Ciemne włosy spadały jej na twarz, zakrywając ją. Znowu pociągnęłam za rękę i usłyszałam stęknięcie Dany, która pchała z dołu. Ciemnowłosa kobieta w całości wysunęła się z luku i wylądowała na mnie. Zepchnęłam ją na bok. To była Freya, młodsza z dwójki. Na chwilę otworzyła oczy, popatrzyła na mnie, zamknęła oczy i osunęła się na deski. Usłyszałam głos Dany wołającej moje imię i zobaczyłam poruszenie na schodkach, kolejne dłonie na poręczy. Odel wspinała się na górę o własnych siłach. Wyglądała na bardzo osłabioną, wzrok miała
mętny, domyślałam się, że Dana pomaga jej, popychając z dołu. Podałam jej rękę i pomogłam przejść nad progiem do kokpitu. Sapnęła w reakcji na zimno i prawie się na mnie przewróciła. Jakoś udało mi się wstać i podejść do schodków, aby tym razem pomóc Danie. Zdołała wyjść do kokpitu zaskakująco łatwo. Podtrzymałam ją, gdy przestępowała nad progiem. Kiedy uderzył w nią wiatr, zaczęła gwałtownie dygotać. W dole posadzka kabiny była zalana, poziom wody szybko się podnosił. Gair powiedział, że będziemy miały dziesięć minut, kiedy woda zacznie wlewać się do łodzi. Napotkałam spojrzenie Dany. – Kamizelki ratunkowe – sapnęłam, spoglądając na Freyę i Odel. Dana – rozsądna, praktyczna Dana – swoją miała już na sobie. Kiwnęła głową i podała mi jedną. Udało mi się naciągnąć ją przez głowę i zapiać metalową klamrą. Dana pomogła mi założyć kamizelki na Freyę i Odel i potem napompowałam wszystkie i włączyłam małe światełka, które każdemu, kto mógłby nas szukać, dawały przynajmniej cień szansy na powodzenie. Teraz woda wlewała się już przez rufę i cała nasza czwórka siedziała w lodowatych kałużach. Bryzgające fale doszczętnie nas przemoczyły, z każdą sekundą zalewały dalej kokpit, przyspieszając naszą zagładę. Nie było czasu na ściąganie szalupy, nawet jeślibym ją znalazła. Chwyciłam paski wszystkich kamizelek i spięłam je ze sobą na wysokości talii. Popłyniemy lub utoniemy, ale zrobimy to razem. – Dasz radę wstać? – krzyknęłam do Dany. – Chyba tak – zdołała odpowiedzieć i razem spróbowałyśmy się podnieść. Odel też dała radę, Freyę wzięłyśmy między siebie. Jej oczy znowu zaciągały się mgłą, znowu odpływała. Wspięłam się na siedzenie, a potem na burtę. Dana za mną, później Odel, Freyę wciągnęłyśmy. Potykając się, chwytając wszystkiego, co wyglądało stabilnie, przesuwałyśmy się w stronę rufy rozkołysanej łodzi do chwili, aż wszystkie na niej stałyśmy, patrząc w dół na nieruchomą śrubę. Odpięłam reling i mocno chwyciłam się jednego ze słupków. – Musimy skoczyć! – krzyknęłam, drugą ręką obejmując Freyę w pasie i oglądając się na Danę i Odel, żeby się upewnić, że zrozumiały. – Czekajcie na mój znak.
Dana kiwnęła głową, Odel walczyła z utrzymaniem oczu otwartych, ale Dana objęła ją mocno jedną ręką i drugą złapała się słupka. Zeszłam na najwyższy stopień. Tronal zostawiłyśmy daleko za sobą, żaden ląd nie był na tyle blisko, żeby dopłynięcie do niego stanowiło jakieś wyjście. Fale teraz obmywały mi stopy. Odwróciłam się, prawie tracąc równowagę, i kiwnęłam do Dany. – Na trzy – sapnęła. – Raz, dwa, trzy, skaczemy! Skoczyłyśmy w powietrze i uderzyłyśmy w powitalną jedwabistą gładź morza. Gwiazdy błyszczały wszędzie wokół nas, kiedy się zanurzałyśmy, ciemność pod nami wyciągnęła swe ramiona i ściągała nas w dół. Nie czułam ani zimna, ani bólu, ani strachu, nie wyczuwałam obecności kobiet obok mnie, chociaż wiedziałam, że tam są. Przepełniało mnie uczucie spokoju, uczucie końca wszystkiego; to nie było takie złe, to całe umieranie – po prostu zapadałyśmy się w cichy miękki jak welwet mrok. Ale wola życia jest cudownie nieustępliwa, bo czułam, że moje nogi się poruszają, wykonują ruchy pływackie. Potem zadziałały odwieczne prawa fizyki i powietrze w naszych kamizelkach zaczęło unosić się w górę, zabierając nas ze sobą. Lustro wody rozpękło się na naszych twarzach jak rozbijające się szkło i do moich płuc przedarło się słone nocne powietrze. Sięgnęłam do Dany, odnalazłam jej dłoń i pomyślałam, że zobaczyłam błysk w jej oczach, gdy napotkały spojrzenie moich. Odel i Freya były tylko ciemnymi kształtami w wodzie. Znowu słyszałam odgłos silników, wiedziałam, że ktoś się zbliża. Próbowałam wzbudzić w sobie wściekłość na to, że tyle przeszłyśmy tylko po to, by dopadła nas druga łódź z Tronal, ale nie mogłam. Było mi to obojętne. Odgłos silnika stał się głośniejszy, prawie ogłuszający, nie potrafiłam jednak ustalić, z której strony przypływa. Spojrzałam na Danę i wydało mi się, że spojrzała w górę. Sekundę potem zostałyśmy skąpane w świetle. Kiedy znowu otworzyłam oczy, zaczęłam krzyczeć.
41
Byłam w małym kremowym pokoju z grafikami z kwiatami na ścianach i z oddzielną prywatną łazienką. Znowu byłam na Tronal, przykuta do wąskiego szpitalnego łóżka. Mój krzyk odbijał się echem w całym budynku. Drzwi na korytarz otworzyły się gwałtownie i do środka wbiegła pielęgniarka, a za nią sanitariusz i młody lekarz. Zebrali się przy łóżku, uspokajali mnie, próbowali namówić, żebym się z powrotem położyła. Bo siedziałam. Spojrzałam na swoje nadgarstki. Nie były skrępowane. Spróbowałam poruszyć nogami. Jedną podniosłam bez trudu, druga była zbyt ściśle obandażowana. Żadnych śladów jakichkolwiek więzów. W pokoju stało jeszcze jedno łóżko, ale nie mogłam zobaczyć, kto w nim leży, widok zasłaniała mi pielęgniarka. Lekarz trzymał moje ramię, w ręku miał strzykawkę. Wyrwałam mu się i uderzyłam go. Zaklął i upuścił strzykawkę. – Żadnych strzykawek. Nie ważcie się mnie usypiać! – wrzasnęłam. – Brzmi, jakby mówiła serio – odezwał się głos, który znałam. Wszyscy się odwróciliśmy. W drzwiach stał Kenn Gifford. Reszta odsunęła się od łóżka, nie bardzo wiedząc, co mają robić. – Gdzie ja jestem? – spytałam. – W Balfour – odpowiedział Kenn. – Na Orkanach. Pomyśleliśmy z nadkomisarz Rowley, że przez jakiś czas wolałybyście wszystkie nie przebywać na Szetlandach. – Duncan – sapnęłam, gotowa znowu zacząć krzyczeć. Kenn uśmiechnął się lekko i pokazał na łóżko obok. Pielęgniarka przesunęła się, dzięki czemu mogłam zobaczyć drugiego lokatora pokoju. Ignorując ból, zsunęłam nogi na podłogę. Kenn chwycił mnie w pasie i pomógł mi dotrzeć, a raczej zaniósł mnie, do łóżka Duncana. Oczy mojego męża były otwarte, ale nieprzytomne. Wątpiłam, by mnie widział. Pogłaskałam go po policzku. Całą głowę miał obandażowaną. Ciągle w niego wpatrzona, pozwoliłam
Kennowi i pielęgniarce odprowadzić się z powrotem do swojego łóżka. – Zaliczył paskudny cios w głowę – wyjaśnił Kenn. – Rano, kiedy was przywieźli, od razu zrobiliśmy prześwietlenie. Doszło do uszkodzenia tętnicy oponowo-środkowej i zrobił się krwiak nadtwardówkowy. Patrzyłam, jak oczy Duncana powoli się zamykają. Doznał dość powszechnego obrażenia głowy. Tętnica oponowa środkowa biegnie tuż nad skronią po obu stronach twarzy; czaszka w tym miejscu jest cienka, przez co łatwo może dojść do uszkodzenia tętnicy. Krwiak nadtwardówkowy, lub inaczej nagromadzenie wynaczynionej krwi między kością czaszki i mózgiem, może uciskać na jego delikatną tkankę i jeśli nie jest leczony, prowadzi do uszkodzenia mózgu, a nawet śmierci. – Wyjdzie z tego? – spytałam. – Tak sądzimy. Krew zdążyła skrzepnąć, musieliśmy przeprowadzić kraniotomię, ale poszło względnie łatwo. Będzie na środkach uspokajających przez następną dobę lub dwie. Młody lekarz podniósł strzykawkę i dał krok w moją stronę. – Proszę nawet nie próbować – warknęłam do niego. On i Kenn wymienili spojrzenia. Potem lekarz wyszedł. Pielęgniarka i sanitariusz udali się w jego ślady i drzwi zamknęły się za nimi. Kenn przysiadł na łóżku. – Dana i reszta? Są tutaj? Kiwnął głową. – Dana wypisała się na własną prośbę kilka godzin temu. Alison i Colette nadal tu są. Obie czują się dobrze. Przez sekundę nie łapałam. Potem zrozumiałam. Freya i Odel: no, jasne, to nie były ich prawdziwe imiona. – Alison i Colette – powtórzyłam. – Opowiedz mi o nich. – Powinnaś odpoczywać. – Nie, opowiedz, kim one są – odrzekłam, próbując usiąść, ale nie wychodziło mi to. Duncan nadal miał zamknięte oczy, widok jego równomiernie unoszącej się i opadającej klatki piersiowej napawał jednak otuchą. Kenn wstał i podniósł górę łóżka.
– Colette McNeil ma trzydzieści trzy lata – zaczął, siadając z powrotem. – Jest zamężna, ma dwójkę małych dzieci i mieszka pod Sumburgh. Codziennie rano odprowadza dzieci do szkoły, a potem idzie z psem na spacer na klif od strony zachodniego wybrzeża. Jakiś miesiąc temu robiła właśnie to, gdy podszedł do niej jakiś mężczyzna. Następną rzeczą, jaką pamięta, jest to, że obudziła się na Tronal. Pies wrócił do domu sam i wszczął alarm. Wszyscy założyli, że spadła z klifu. – Jej rodzina? Oni wiedzą? Kenn skinął głową. – Jej mąż jest teraz z nią. – A ta druga? Alison? – Alison to turystka. Przyjechała tu z przyjaciółmi, ale się rozdzielili i Alison sama zwiedzała wyspy. Nie pamięta, co się wydarzyło, jest w dość kiepskim stanie psychicznym, ale podobno ktoś widział, jak trzy tygodnie temu wsiadała na prom na Fair Isle. Nikt nie widział jej wracającej. Uznano, że utonęła. – Nie mogli sobie pozwolić, żeby ciała zostały znalezione tego lata – rzuciłam. Kenn popatrzył na mnie pytająco. – Stephen Renney nie jest jednym z nich – wyjaśniłam. – Pracuje w szpitalu dopiero od kilku miesięcy, nawet nie jest z Szetlandów. W tym roku nie mogli sobie pozwolić na ryzyko upozorowania zgonu w szpitalu. To musiały być wypadki i ciała nie mogły być znalezione. Kenn milczał. Przez chwilę przysłuchiwaliśmy się odgłosom na korytarzu, oddechowi Duncana. – Pewnie tak – przyznał w końcu. – Posłuchaj, na razie wystarczy. – Podniósł się. – Musisz odpocząć. – Kiedy ruszył do drzwi, poczułam, że znowu ogarnia mnie panika. – Żadnych środków uspakajających, nasennych, nic, nawet przeciwbólowego. Obiecaj mi – rzuciłam za nim. Podniósł obie dłonie. – Obiecuję – zapewnił. – Nie jesteś jednym z nich, prawda? Mówili, że nie jesteś. – Spokojnie. Nie jestem jednym z nich. – Richard, on… Tak mi przykro. Wrócił do łóżka i sięgnął po moją rękę.
– Nie musi. – Od czterystu do pięciuset – powiedziałam. – Oni są wszędzie. Mogą być w tym szpitalu. – Spokojnie, Toro. Jesteście oboje zupełnie bezpieczni. Nie zostawię was. – Jestem taka zmęczona – odpowiedziałam. Kiwnął głową i ustawił łóżko z powrotem na płask. Potem nachylił się i pocałował mnie w czoło. Udało mi się uśmiechnąć, gdy siadał na krześle obok, ale kiedy moje oczy powoli się zamykały, patrzyłam nie na niego, tylko na twarz Duncana.
Epilog Obudził nas śpiew skowronka, akurat gdy srebrzyste światło wczesnego poranka zaczynało łagodnieć i przybierało barwę złota. Przed śniadaniem spacerowaliśmy po klifie, przyglądając się falom rozbijającym się w dole o skały i hordom morskiego ptactwa krzątającego się przy budowie gniazd. Dzień był nadzwyczaj ciepły jak na końcówkę maja. Na naszej posesji mała armia funkcjonariuszy angielskiej policji badała teren w poszukiwaniu zwłok Kirsten Hawick. Duncan i ja siedzieliśmy z tyłu domu na tarasie. Nawet z daleka widzieliśmy, że tym razem policja traktuje sprawę serio. Próbki ziemi pobrane wcześniej, po zbadaniu wszystkich, okazały się nie zawierać fosforanu. Następne analizy, wykonane na polecenie Helen, wykazały, że te próbki nie pochodziły w ogóle z naszej ziemi. Też mi zaskoczenie! Tak więc cały proces rozpoczął się od nowa. Kolejne próbki, testy w różnych laboratoriach; i tym razem kilka pozytywnych wyników. Teraz nasz cały teren był podzielony na kwadraty. Przecinały go dziesiątki metrów taśmy przytrzymywanej w miejscu małymi metalowymi palikami. Policjanci, pracujący w trzyosobowych zespołach, systematycznie sprawdzali kwadrat po kwadracie; mierzyli, sondowali, kopali, szczególną uwagę poświęcając rejonom, na których wcześniej wykryto fosfor. Zajmowali się tym już od czterech godzin i zdążyli przebadać co najmniej jedną czwartą pola. Jak dotąd niczego nie znaleźli. Mimo to przedstawicieli mediów, którzy koczowali przed naszym domem przez ostatni tydzień, jakby przybyło dzisiejszego poranka. W powietrzu wyczuwało się ponure wyczekiwanie. Od naszych przygód na Tronal minęły dwa tygodnie. Moja noga goiła się całkiem nieźle, Duncan wrócił prawie do formy. Oboje mieliśmy niewiarygodne szczęście. Życie uratowały nam moje odwiedziny w domu Dany tamtej nocy. Helen poprosiła któregoś z posterunkowych, żeby pojechał po coś, co tam zostawiła. Policjant znalazł kopertę, którą zaadresowałam do Helen, i na jej polecenie otworzył ją. Gdy usłyszała, co planuję zrobić (podobno klęła później całe dwie godziny), natychmiast wysłała na Tronal dwunastkę
funkcjonariuszy. Ci uwolnili Duncana z piwnicy i odnaleźli na plaży skradzioną przeze mnie łódź. Helen osobiście dowodziła całą operacją z pokładu policyjnego helikoptera, tego samego, który wyłowił nas z morza po zatonięciu motorówki. Potem zaczęła się zabawa na całego. Dwanaście osób z wysp, włączając w to personel kliniki z Tronal, kilka osób ze szpitala, dentystę McDouglasa, inspektora Andy’ego Dunna i dwóch członków lokalnej policji, zostało zatrzymanych i umieszczanych w areszcie na podstawie różnych zarzutów, w tym o morderstwo, planowanie morderstwa, porwanie i uszkodzenie ciała, by wymienić tylko niektóre. Nadinspektor Harris z Departamentu Policji Północnej został zawieszony do czasu zakończenia wewnętrznego dochodzenia. Duncan mówi, że ci ludzie to tylko czubek góry lodowej, i ja w to wcale nie wątpię. Oczywiście podejrzenia to jedno; rzeczywiste twarde dowody okazują się równie ulotne co ludzie trowy z legend. Ta trzynastka to może być wszystko, co kiedykolwiek uzyskamy. Stephena Gaira nie odnaleziono. Nie wiemy, czy żyje, czy nie. Możemy mieć tylko nadzieję. Pogrzeb Richarda ma się odbyć jutro na Unst. Tamtej nocy motorówka z ciałem Richarda na pokładzie zatonęła na stosunkowo płytkich wodach. Więc dość łatwo dało się ją wydobyć z dna. Na pogrzebie ma się podobno pojawić ponad połowa mieszkańców Szetlandów, ale Duncana i mnie nie będzie między nimi. Długo o tym rozmawialiśmy, żadne z nas nie stać jednak na to, żeby stawić temu czoło. Na mojej szyi wciąż widnieją lekkie siniaki; nie mogę udawać, że rozpaczam po kimś, kto mi je zafundował. Ani nie mogę patrzeć w twarze zebranych na pogrzebie i zastanawiać się… Motywacja Duncana jest bardziej skomplikowana. Zmaga się z tym, jak niewiele brakowało, żeby stał się jednym z nich. Tak więc jutro naszym przedstawicielem będzie Kenn. W ostatnich tygodniach widujemy go całkiem często. Nabrał zwyczaju wpadania bez zapowiedzi, zwykle w porze posiłków. Nadal bezczelnie flirtuje, ale tylko wtedy, gdy Duncana nie ma w pokoju. Kiedy indziej unika zostawania ze mną sam na sam, zatem ten problem, przynajmniej na jakiś czas, trafił na półkę. Ciągle nie dotarłam do prawdy, kto komu
odbił dziewczynę, i podejrzewam, że nigdy do niej nie dotrę; zresztą nie sądzę, żeby obaj się tym jeszcze przejmowali. Jak się dowiedzieliśmy, to właśnie Kenn przeprowadził operację i usunął skrzep u Duncana. Koniec końców raczej trudno jest dalej nienawidzić kogoś, kto uratował ci życie. Poza tym obaj uwielbiają narzekać na dochodzenie, ich zdaniem przeciągające się w nieskończoność. Jak na razie ani Kennowi, ani Duncanowi nie zostały przedstawione żadne zarzuty, ale nie mamy jeszcze uczucia, że możemy odetchnąć z ulgą. Najsilniejszym argumentem przemawiającym na rzecz Duncana jest to, że kiedy zespół Helen najechał wyspę, znaleziono go w piwnicy, z krwawiącą raną na głowie, bliskiego śmierci. Fakt, że przez prawie dwadzieścia lat nie postawił stopy na Szetlandach, też pomoże. Jeśli chodzi o Kenna, to tak się dogodnie złożyło, że w te lata, gdy rósł współczynnik umieralności kobiet, prawie zawsze robił sobie letnie wakacje i wyjeżdżał z wysp. Myślę, że Richard dokładał sporych starań, żeby chronić ulubionego syna. Klinika położnicza na Tronal została zamknięta. Tę dwójkę noworodków, które widziałam tamtej nocy, przewieziono do oddziału noworodkowego w Edynburgu; oba maleństwa czują się dobrze. Ich biologiczne matki będą poszukiwane; podobnie jak reszta kobiet, które w ostatnich latach zgłosiły się na Tronal na przeprowadzenie późnej aborcji. Jaka będzie ich prawna relacja z dziećmi, o których myślały, że się nie narodziły, trudno powiedzieć. To kolejne z wielu tragicznych zawirowań wynikających z istnienia Tronal. Teren wokół kliniki poddawany jest gruntownym przeszukiwaniom. Jakieś ludzkie szczątki już znaleziono, ale z tego, co się dowiedziałam, to będzie długa robota. W jednym miejscu, w pobliżu plaży, na której wylądowałam tamtej nocy, wykopano kilka małych szkieletów. Ze wszystkich dzieci urodzonych przez lata na Tronal, moje serce rozpacza najbardziej właśnie z powodu tych. Tych, którym się nie udało. Colette McNeil i Alison Rogers są obie w ciąży w wyniku pobytu w klinice. Żaden akt seksualny nie miał tam miejsca; ciąże wywołali lekarze, którzy operacyjnie umieścili spermę w macicach kobiet. Prawnicy toczą obecnie debaty, czy formalnie jest to przypadek gwałtu.
Colette planuje aborcję. Ona i jej rodzina mieszkają na Szetlandach. Alison, dwudziestoletnia singielka, zastanawia się nad zatrzymaniem dziecka. Odwróciłam się na odgłos kroków na żwirze. Dana przedarła się przez barykadę dziennikarzy i szła w naszą stronę. Była w dżinsach i w szerokim bezkształtnym swetrze, włosy miała spięte w kucyk. Nie widziałam jej od tamtej nocy, gdy wszystkie skoczyłyśmy do morza. Wydała mi się drobniejsza i chudsza, niż ją zapamiętałam. Kiedy do nas podeszła, sprawiała wrażenie, jakby nie wiedziała, co ma powiedzieć. – Myślałam, że jesteś w Dundee. Na zwolnieniu chorobowym – rzuciłam, bo wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać, a ja nie byłam pewna, czy to zniosę. Zbyt wiele było tych łez w ostatnich tygodniach. Przyciągnęła sobie drewniane składane krzesło i rozłożyła je. – Powinnam być – przyznała. – Ale strasznie się nudziłam. Przyleciałam z powrotem dzisiaj rano. – Usiadła obok mnie. – Coś mi się zdaje, że będziesz miała kłopoty – rzucił Duncan, który patrzył na szczyt pola. My też tam spojrzałyśmy. Helen, w białym kombinezonie, przestała się krzątać jak kura na grzędzie i schodziła w dół. Odwróciłam się z powrotem do Dany, zaryzykowałam uśmiech i zobaczyłam jego blade odbicie na jej twarzy. – Jak się czujesz? – spytała, przenosząc wzrok na mój brzuch. – Okropnie – odparłam, bo tak wyglądała prawda, choć w gruncie rzeczy trudno opisać to, przez co przechodzi kobieta w pierwszym trymestrze ciąży. – I to… dobrze? – Nie, ale normalnie – odpowiedziałam. Zamilkłyśmy i przyglądałyśmy się Helen, rozdartej pomiędzy pragnieniem, by podejść i zrugać Danę za powrót do pracy, i potrzebą pozostania tam, gdzie była i kontynuowania swojej roboty. – I jak się domyślam, macie nadzieje na… dziewczynkę? – spytała Dana ostrożnie. Usłyszałam, że Duncan krótko się roześmiał, co chyba było dobrym znakiem. Moją uwagę przykuł nagły hałas. Na płocie biegnącym wzdłuż pola siedziała gromadka jasnoszarych ptaków z rozwidlonymi ogonami,
czarnymi łepkami i czerwonymi dziobami. To rybitwy popielate wróciły po długiej zimie z półkuli południowej. Miały nadzieję, że jak zwykle założą gniazda na naszym polu, i były rozczarowane niespodziewanym najazdem ludzi. – Chyba coś znaleźli – powiedziała Dana. Oderwałam wzrok od ptaków. – Gdzie? – Ci tam, blisko Helen. Wysoki mężczyzna z piaskowymi włosami. Kobieta w okularach w grubej oprawce. Tam przy kępie trzciny. Skupiłam wzrok. Mała grupa, o której mówiła Dana, nie była już jednym zespołem z wielu, stała się centrum zainteresowania wszystkich pracujących na polu. Funkcjonariusze w białych uniformach jeden po drugim podchodzili do nich. – Och, oni tak robią przez ostatnią godzinę – rzucił Duncan. – Są po prostu jacyś nadpobudliwi. – Są bardzo blisko miejsca, w którym znalazłam Melissę – powiedziałam prawie niesłyszalnie. Nikt nic na to nie odpowiedział. Na polu czterech mężczyzn zaczęło gorączkowo przekopywać ziemię. – Powinniśmy wejść do środka – stwierdził Duncan. Nikt się nie ruszył. Kopali dalej. Czynności na całej reszcie pola zostały wstrzymane. Wszystkie oczy były skupione na czterech mężczyznach z łopatami. Nawet rybitwy ucichły. Znad zatoki zaczęły napływać chmury. Wszystko, jeszcze przed chwilą tak kolorowe, pogrążyło się w mroku. Wydawało się, że nikt, ani na polu, ani na tylnym tarasie domu, nie jest w stanie się odezwać. Słuchaliśmy odgłosu miarowych uderzeń łopat w wilgotną ziemię i czekaliśmy. Kiedy myślałam, że dłużej tego nie zniosę, kopanie ustało. Mężczyźni z łopatami odsunęli się i ich miejsce zajęli inni. Zaczęły błyskać flesze, ludzie rozmawiali przez krótkofalówki, z ciężarówek zaparkowanych na naszym podwórku wyładowywano sprzęt, przez szeregi dziennikarzy przebiegła fala ekscytacji. Po zboczu ku nam szła Helen. Ostatecznie na naszej ziemi znaleziono idealnie zakonserwowane,
zabarwione torfem zwłoki czterech kobiet. Pierwsze, które wykopali tamtego dnia, były zwłokami Rachel Gibb; pozostałe zidentyfikowano później – należały do Heather Paterson, Caitlin Corrigan i Kirsten Hawick: wszystkie te nazwiska znałam; widziałam je na ekranie swojego komputera w tę noc, gdy poznałam Helen. W następnych dniach dowiedziałam się o nich więcej – gdzie mieszkały, kim były, w jaki rzekomo sposób zmarły. I więcej czasu, niż to było dla mnie dobre, spędziłam na wyobrażaniu sobie, jak wyglądał ostatni rok ich życia. Każda z kobiet wygrzebanych z ziemi tamtego tygodnia miała wycięte serce tak jak Melissa. Każda na plecach miała wyryte po trzy runiczne znaki: Othila – płodność; Dagaz – żniwa; Nauthiz – ofiara. Potem poszukiwania zawieszono, ku mojemu rozczarowaniu, bo wiem, że gdzieś tam muszą być zakopane jeszcze dwa ciała; w rok po rzekomej śmierci tych kobiet urodziło się siedmiu kt. Policja jednak się upiera, że teren za naszym domem został gruntownie przeszukany; nawet Duncan i Dana mówią, żebym odpuściła. Tak więc te kobiety tam zostaną. Może będą już zawsze spoczywały w szetlandzkiej ziemi, wraz ze wszystkimi innymi, które w ciągu wieków zaginęły bez śladu na tych wyspach. Albo znajdą się niespodziewanie któregoś dnia, gdy ktoś niechcący ośmieli się zakłócić spokój tej ziemi. Co do rybitw, znalazły sobie inne miejsce na zakładanie gniazd. Nie mamy do nich żalu: zamierzamy zrobić to samo.
Od Autorki
Legendy, na których opiera się powieść, są udokumentowane, choć niezbyt obszernie; głównie dlatego, że przez wiele lat nikt na Szetlandach nie czuł potrzeby, aby je spisać. Oddalenie od stałego lądu sprawiało, że liczba mieszkańców utrzymywała się na stałym poziomie, więc wydawało się, że przekaz ustny wystarczy. Dowiedziałam się, że wśród mieszkańców panowała nawet pewna niechęć, żeby rozmawiać o tych dziwnych i nadnaturalnych zdarzeniach. Fakt, że w ogóle uwieczniono je na papierze, można przypisać nieustępliwości kobiet z Unst. Jessie M.E. Saxby, dziewiąte dziecko dziewiątego dziecka (dziewiątka to specjalna liczba w skandynawskiej mitologii) miała przywilej dotrzeć do opowieści o ponadnaturalnych zjawiskach i je spisać. Tak powstała wspaniała książka Shetland Lore. Pomysłem do napisania Sacrifice natchnęło mnie moje odkrycie mrożącej krew w żyłach legendy o kunal trowach (dokonane, kto by pomyślał, w Bibliotece Publicznej Aylesbury). Powieść pisałam w Anglii; nie zapuszczałam się na północ, dopóki jej nie skończyłam. W rzeczywistości po raz pierwszy spojrzałam na Szetlandy pewnego pogodnego, chłodnego poranka pod koniec listopada. Ogromnych oczekiwań, jakich nabrałam podczas kilku lat pisania o tej krainie, nie spotkał najmniejszy zawód; bez cienia oporu uznałam Szetlandy za najpiękniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek dotąd odwiedziłam. Z lotniska w Sumburgh pojechałam na północ głównej wyspy i nie mogłam przestać się uśmiechać, bo za każdym zakrętem witał mnie widok piękniejszy od poprzednich; od Yell, barwy jesiennych liści, po Unst, które naprawdę jest chyba najcudniejszym i najsamotniejszym miejscem na świecie. Wszędzie i zawsze wszyscy, których spotykałam, byli serdeczni i przyjaźni, pomocni i najzupełniej normalni (a czego, pytałam się siebie, się spodziewałam?), i bardzo się dziwiłam, dlaczego te piękne wyspy są tak słabo poznane i tak rzadko odwiedzane. Zaczęłam mieć wątpliwości: czy naprawdę napisałam tak ponurą powieść o takiej ciepłej i urokliwej
krainie? A jednak… Wieczorem tego dnia Lerwick wydawało się nienaturalnie ciche i nieprzyjemnie ciemne, gdy z mapą w ręku szłam do małego kościoła Świętego Magnusa. Próbowałam się zmusić, ale ostatecznie nie zdobyłam się na spacer po mrocznych, cichych uliczkach z dziwnymi drzewami i opuszczonymi smutnymi budynkami. Postanowiłam wrócić tu za dnia i poszłam zamiast tego nad morze. Na każdym podjeździe wisiały rozciągnięte ciemne mokre sieci rybackie: konkretnie co lub kogo miały wyławiać, w to wolałam nie wnikać. Dotarłam do plaży. Tam natknęłam się na grupę ludzi – siedzieli w milczeniu wokół dużego ogniska rozpalonego na piasku. Spóźnione obchody Dnia Guya Fawkesa[4] (piąty listopada dawno już minął), czy coś zupełnie innego? Przypomniały mi się te wszystkie historie, które czytałam, o znikaniu kobiet, o więzieniach na odosobnionych wyspach, o szarych trowach porywających ludzi, i – chcąc nie chcąc – w mojej głowie pojawiły się słowa Richarda: „Tyle legend, tyle bzdur: małe szare ludziki, co żyją w jaskiniach i boją się żelaza. Ale w każdej legendzie kryje się ziarno prawdy”. Szybko zawróciłam do hotelu, uświadamiając sobie, że choć wciąż jestem w Wielkiej Brytanii, to do domu mam jednak bardzo daleko…
Podziękowania
Najpierw pragnę złożyć specjalne podziękowania Kerry i Louise, moim dwóm pierwszym czytelniczkom – udowodniły, że na prawdziwą szczerość można liczyć wyłącznie ze strony przyjaciół (i młodszych sióstr). Za cierpliwe i boleśnie gruntowne sprawdzanie szczegółów medycznych szczere podziękowania składam doktorowi Denisowi Stottowi, doktorom Jacqui i Nickowi Socratesom. Jeśli jakieś pomyłki zostały, to wyłącznie z mojej winy. Skoro mowa o pomyłkach, pragnę zaznaczyć, że dołożyłam ogromnych starań, aby przedstawiony przeze mnie opis Szetlandów był zgodny z rzeczywistością, zdarzyło się jednak kilka przypadków, kiedy geografia wysp nie pasowała do powieści. Mam nadzieję, że ich mieszkańcy wybaczą mi dowolność, na jaką sobie miejscami pozwoliłam, opisując ich wspaniałą krainę. W procesie tworzenia bardzo często wspierałam się materiałami pomocniczymi i w tym miejscu pragnę wymienić następujące opracowania i ich autorów: Shetland Traditional Lore Jessie M.E. Saxby, The Book of Runs Ralpha Bluma, Shetland Folklore Jamesa R. Nicholsona, British Folklore, Myths and Legends Marca Alexandra, Exploring Scotland’s Heritage HSMO Books, Northern Scotland and the Isles Francisa Thompsona, Encyclopedia of World Mythology Arthura Cotterella, Shetland: Land of the Ocean Colina Baxtera i Jim Crumley, Around Shetland: A Picture Guide, wydane przez Shetland Times Ltd, British Regional Geology: Orkney and Shetland, opracowanie Natural Environment Research Council, Grammar and Usage of the Shetland Dialect autorstwa T.A. Robertsona i Johna J. Grahama, Bodies from the Bog Jamesa M. Deena, Human Remains: Interpreting the Past Andrew Chamberlaina, Modern Mummies: The Preservation of the Human Body in the Twentieth Century Christine Quigley, The Scientific Study of Mummies autorstwa Arthura C. Aufderheide’a, Conceptionn, Pregency and Birth dr Miriam Stoppard oraz Natural Solutions to Infertility Marylin Glenville. Za wyszukiwanie tych pozycji oraz cierpliwe
spełnianie moich coraz dziwniejszych próśb bardzo dziękuję Sheili i jej kolegom z mojej biblioteki. Pragnę również podziękować Sarah Turner z wydawnictwa Transworld za jej wiarę w powieść i za ciężką pracę przy wygładzaniu ostrych kantów. Na koniec, choć nie mniej szczere, płynące z głębi serca podziękowania dla Anne Marie Doulton z Ampersand Agency i wspaniałej rodziny Buckmanów: najlepszych agentów, jakich może życzyć sobie autor.
Przypisy [1]
Thora Hird – brytyjska aktorka, prezenterka, pisarka (wszystkie przypisy pochodzą od redaktora). [2] Harley Street – londyńska ulica znana z wielu prywatnych gabinetów lekarskich. [3] Najstarszy festiwal ognia w Europie urządzany co roku w ostatni wtorek stycznia w szkockim Lerwick – największym mieście archipelagu Szetlandów. [4] Dzień Guya Fawkesa, także noc Guya Fawkesa – angielskie święto ludowe hucznie obchodzone 5 listopada, w rocznicę wykrycia tzw. spisku prochowego, zamachu na króla Anglii i Szkocji – Jakuba I Stuarta.