Copyright © Andrzej Zieliński, 2015 Projekt okładki Zbigniew Larwa Redaktor prowadzący Adrian Markowski Redakcja Robert Siekierski Korekta Katarzyna K...
14 downloads
28 Views
2MB Size
Copyright © Andrzej Zieliński, 2015 Projekt okładki Zbigniew Larwa Redaktor prowadzący Adrian Markowski Redakcja Robert Siekierski Korekta Katarzyna Kusojć Bronisława Dziedzic-Wesołowska ISBN 978-83-8069-830-7 Warszawa 2015 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl
Świadomość mityczna będzie zawsze w kulturze aktywnej podejrzana o to, iż jest marnotrawczym pochłanianiem energii duchowej, dającej się spożytkować produkcyjnie, albo że jest źródłem trujących oparów, w których więdnie żywotność ludzkiego mózgu i mięśni. Leszek Kołakowski, Obecność mitu
OD AUTORA Historia Polski, nie tylko zresztą ta najdawniejsza, ginąca gdzieś w pomroce wieków, lecz także współczesna, pełna jest mitów, półprawd, przemilczeń i niedomówień. Wymusiły to różne wydarzenia z naszych dziejów. W rezultacie powstał nie do końca prawdziwy obraz tego, co naprawdę zaszło w przeszłości, starannie przy tym – w zależności od doraźnej potrzeby – pokolorowany i wygładzony. Miły, przyjemny, łatwy do zaakceptowania, a przy tym mający duży wpływ na kształtowanie postaw społecznych. Jednak prawda, chociaż momentami bardzo bolesna, w dodatku najczęściej rozmijająca się z naszą wiedzą szkolną i naszymi wyobrażeniami o polskiej historii, powinna właśnie z tego powodu ostatecznie dotrzeć do świadomości Polaków. Dotyczy to przede wszystkim wydarzeń dotąd mitologizowanych. Jak wiadomo, mity i legendy stanowią nieodłączną część historii każdego państwa i każdego narodu. Mity są przecież zjawiskiem wieloaspektowym i wieloznacznym, obecnym w kulturze i języku społeczeństw od wieków. Oczywiście, również dotyczy to Polski i polskiej historii. Ale mity, w odróżnieniu od legend, mają również to do siebie, że żyją niezależnie od jakiejkolwiek prawdy historycznej. Mogą ją uwzględniać, ale nie muszą, nawet w śladowym stopniu. Z reguły są przecież tworzone po to, aby spełnić bardzo konkretne oczekiwania, lub wręcz powstają na zamówienie określonej religii, konkretnego władcy, liczącej się grupy społecznej lub narodowościowej. Stanowią zarazem bardzo ważny element prowadzenia wewnętrznej polityki każdego państwa. Nie tylko zresztą Polski, ale w Polsce mają one szczególny charakter. Służą bowiem usprawiedliwianiu własnych, nawet bardzo niepopularnych czy wręcz oburzających decyzji, zachowań i działań władców, a także całych grup społecznych. Nie inaczej jest z naszymi mitami. Wystarczy posłuchać wystąpień publicznych polityków i religijnych hierarchów, aby przekonać się, jak często przewija się w nich właśnie odniesienie do mitów i do tradycji. W dodatku przywołanych na użytek chwili, jakiegoś doraźnego interesu lub demagogicznego uzasadnienia konkretnej decyzji. Do mitów jako sposobu wyjaśniania niezwykłych zjawisk przyrody lub kultów religijnych odwoływano się od najdawniejszych czasów. Stanowiły one wzorce ludzkich zachowań, gdyż człowiek zawsze czuł potrzebę posiadania wzorców pozwalających mu łatwiej organizować sobie życie codzienne. Najlepszymi wzorcami stawali się bogowie, z ich nakazami i zakazami. Tak powstawały wszak pierwsze religie. Z upływem wieków ludzkość uznała, że odwołując się do mitów, łatwiej jest również tłumaczyć bulwersujące często ludzkie zachowania, ale przede wszystkim można wykorzystywać je do uzasadniania i umacniania pozycji władcy lub narodu w otaczającym ich świecie. Mitotwórstwo stawało
się potrzebnym, ważnym i zarazem wygodnym narzędziem politycznym panujących. Można zatem powiedzieć, że każde państwo, każde społeczeństwo ma takie mity, jakie samo sobie stworzyło lub ciągle tworzy. Złośliwi dodają jeszcze, że takie, na jakie sobie zasłużyło. Ważne jest, aby po latach z pełnym przekonaniem w nie uwierzyło. Polska pod względem gotowości do odwoływania się do mitów, a także w ich mnożeniu oraz starannej pielęgnacji zajmuje jedno z czołowych miejsc w Europie. Taka to jest już nasza cecha narodowa. Wolimy zawsze uwierzyć w to, co nam, z różnych względów, odpowiada, niż logicznie weryfikować przekazaną informację. Bo może okazać się ona wtedy dla nas bardzo niewygodna. Po co zatem zupełnie niepotrzebnie dodawać sobie kłopotów? Do takiej właśnie weryfikacji czy też reinterpretacji, pozwalającej na lepsze rozumienie przeszłości, gorąco jednak namawiam. Trzeba stale bowiem pamiętać o relatywizmie oceny zjawisk historycznych przez kronikarzy żyjących współcześnie z rozgrywającymi się i opisywanymi przez nich wydarzeniami. Wynikają one wtedy przede wszystkim z zależności od własnego środowiska. Łatwo jest wówczas stworzyć mit, który nie będzie nawet w najmniejszej cząstce prawdziwy. Nie jest to cecha wyłącznie polskich mitów. Można takie działania spotkać w historii każdego narodu. Do tworzenia własnych mitów przystąpiono w państwie polskim bardzo późno – dopiero w początkach XII wieku, przy okazji powstawania naszej pierwszej kroniki. Trzeba było przecież wtedy znaleźć lub stworzyć jakiś w miarę wiarygodny, a zarazem efektowny rodowód dla panującej dynastii piastowskiej. Nasz pierwszy kronikarz, Gall Anonim, sięgnął zatem do znanych w Europie, wzorowanych na przekazach biblijnych, opowieści o cudownym rozmnażaniu pożywienia, o bezdusznych władcach odpędzających od bram swoich grodów ubogich wędrowców, a wśród nich nawet późniejszych świętych, o szlachetnych oraczach lub miłosiernych pasterzach, nagradzanych potem koronami. I wreszcie o plagach myszy, będących karą boską za największe przewiny wobec Boga, a u nas wobec bogów i ludzi. I zapewne w taki właśnie sposób narodził się ten pierwszy polski mit. Jego autorowi najwygodniej i najbezpieczniej było później, nadając tym samym cechy obiektywności, przypisać ten pierwszy wytwór wyobraźni kronikarza, opowieściom bliżej nieokreślonych „sędziwych Polaków”, jako najbardziej wiarygodnemu, bo przecież polskiemu przekazowi. Skoro zatem powiodło się z Piastami, to dlaczego nie wykreować innych mitów dających poczucie więzi narodowej czy wyznaniowej? I tak wkroczyliśmy na drogę ubarwiania naszej historii, która czasami prowadziła na manowce, mieszając tylko w głowach i powodując w ostatecznym rozrachunku znacznie więcej strat niż doraźnych korzyści. Ale zawsze mity otrzymywały odpowiednią oprawę, która pozwalała możliwie najprościej i jak najszybciej trafić z takimi mitami do powszechnej świadomości. Należało zatem przede wszystkim zagrać efektownie na nucie patriotyzmu lub przekonań religijnych. Nie istnieje przecież lepsze odwołanie niż do Boga albo ojczyzny. Tak było w naszej historii zawsze, od zarania. Tak też jest zresztą dzisiaj. Zmieniają się, co najwyżej, tylko bogowie, zmieniają ojczyzny. Zrozumieli to również znakomicie późniejsi polscy kronikarze. I tak się to właśnie zaczęło… Tworzywo było w zasadzie gotowe, dosłownie niemal w zasięgu ręki. Wystarczyło tylko czytać inne kroniki, poznać historię starożytnej Grecji i Rzymu, a także studiować biblijne
zapisy. Przede wszystkim jednak należało najpierw uwierzyć we własną moc sprawczą. A potem wystarczyło zaledwie jedno zdanie, jeden przykład, niekiedy częściowo tylko prawdziwy, a niekiedy w ogóle w całości wymyślony. Do tego dodać jeszcze należało szczyptę odautorskiej fantazji. Bo cel był przecież założony z góry. A następnie pozostawało już tylko go bardzo starannie pielęgnować, powtarzać przy każdej okazji, a nawet karmić półprawdami czy też wręcz kłamstwami i systematycznie wtłaczać w ludzką świadomość. Mity powstają przecież dlatego, że ludzie chcą, aby powstały. I co z tego, że było to już z założenia zwykłe kłamstwo, w najlepszym zaś wypadku bzdura? W podobny sposób mity kreują bohaterów. Tych prawdziwych i tych wydumanych. Ich portrety służyć mają zawsze określonemu celowi jako uzasadnienie tezy, którą w imię państwa, władcy czy grupy ludzi należy lansować. Podobnie ma się sprawa z mitami kreującymi określone postawy społeczne. Zostały stworzone po to, aby takie postawy służyły tym, którzy owe mity powołali do życia. Z czasem stały się one narodowymi przywarami. Powiem więcej. To wcale nie w XX wieku wymyślono teorię, w myśl której kłamstwo wielokrotnie powtarzane staje się z upływem czasu prawdą. Ma ona bowiem znacznie starszy, wielowiekowy rodowód. Również w odniesieniu do wydarzeń dotyczących naszego kraju, co zresztą pragnę tu wykazać. Pozostaje jednak pytanie – czy odbiorcy mitów chcą rzeczywiście szeroko pojętej prawdy? Jerzy Topolski, nieżyjący już specjalista od historiografii i metodologii historii, wyróżniał wyraźnie rzeczywistość realną, czyli istniejącą naprawdę, rzeczywistość prawdopodobną, rekonstruowaną przez badaczy, oraz rzeczywistość zmitologizowaną, która najlepiej odpowiada obiegowym wyobrażeniom o faktach i postaciach historycznych. Najbardziej przemawia do ludzkiej wyobraźni właśnie ta ostatnia. Tylko pozornie przecież wiarygodna. Dlatego tak łatwo chcemy uwierzyć różnym mitom i chętnie się z nimi utożsamiamy. Zastanawiająca przy tym jest bezkrytyczność, z jaką ludzkość przyjmuje zawsze te wszystkie mity, jeśli tylko odpowiadają jej oczekiwaniom. Taki właśnie sposób myślenia leżał u genezy również polskich mitów, które tworzyło się przecież i nadal tworzy w taki sam sposób, nawet w dzisiejszych czasach. Bo każdy mit jest zawsze swego rodzaju manipulacją, której – im jest zręczniejsza – tym łatwiej mimowolnie ulegamy. Dlatego wraz z rozwojem ludzkości mamy do czynienia również z rozwojem i doskonaleniem technik manipulacyjnych, usprawiedliwiających wszelkie konfabulacje. Ale to jest już temat na osobne rozważania. Należy przy tym jeszcze podkreślić, że najważniejsze polskie mity powstały prawie wyłącznie po to, aby udokumentować tezę, że my, Polacy, jesteśmy narodem szczególnym, wybranym, a z tej racji jedynie nam przynależą odmienne, wyłącznie dla nas stworzone prawa w otaczającym nas świecie, dzięki którym możemy się wywyższać nad inne nacje. A jeśli już nie w całym świecie, nie w całej Europie, to przynajmniej w całej Słowiańszczyźnie. To tylko nam się to zdarzało, jedynie u nas pojawiały się niezwykłe sytuacje, wyłącznie na naszych ziemiach rodzili się zawsze niezwykli ludzie. Jeśli ktoś sądzi odwrotnie, tym gorzej dla niego. Tymczasem nie ma nic gorszego niż połączenie
nacjonalizmu z mesjanizmem, a z takim właśnie połączeniem mamy do czynienia w polskich mitach. Ciągle mamy tych samych wrogów, których sobie sami stworzyliśmy. Są nimi oczywiście Żyd, potem mason, który z czasem zajął miejsce bisurmanina, oraz Niemiec i Rosjanin. Co ciekawe, trzeciego zaborcę – Austriaka, nie wiadomo dlaczego traktujemy niemal z pobłażaniem, jako „nieszkodliwego idiotę”, temat do uciesznych historyjek. Kto dzisiaj pamięta choćby o rabacji galicyjskiej Jakuba Szeli i o tym, jakie nagrody i od kogo tenże Szela potem otrzymał? Mamy samych wrogów dookoła siebie. Bo zawsze mieliśmy z powodu naszej odrębności, a raczej wyższości nad sąsiadami. Zapewne gdybyśmy sąsiadowali z Argentyną czy z Nową Zelandią, to zaraz udowodnilibyśmy swoją wyższość nad tymi dzikusami. A przecież – co trafnie już zauważył w XIX wieku wybitny publicysta Aleksander Świętochowski – „śród narodów europejskich nie stanowimy żadnego idealnego wyjątku, że w naszym łonie istnieją też same, co gdzie indziej, żywioły i antagonizmy, że przy odpowiednich warunkach występują w nim te same, co u innych, zjawiska”. I cóż tu jeszcze można do tego celnego osądu dodać? Pozostaje się tylko pod nim podpisać. Do mitów zatem należy dopisać również nasze szczególne posłannictwo, w które kiedyś uwierzyliśmy i ciągle, niestety, wierzymy, prężąc wątłe lub nawet nieistniejące muskuły, niemal zawsze z fatalnym dla Polski skutkiem. Mechanizmy i przyczyny ich powstawania spróbuję pokazać w tej książce. Nic przy tym nie poradzę na to, że te mity tworzono zawsze pod wpływem naszej narodowej megalomanii. Kiedy już nie było czym się pochwalić, to chwaliliśmy klęski. To takie nasze, w polskim stylu. Po to w końcu tworzy się mity! Zresztą merytoryczna ich ocena, jak zawsze, należeć będzie do czytelników. Jednak uświadomienie sobie istnienia mitów może znakomicie wpłynąć na zrozumienie naszych dziejów i uściślenie ocen polskiej historii. Ale my przecież tak bardzo lubimy celebrować mity, dokładnie tak samo, jak celebrujemy nasze największe klęski narodowe. Najlepsze mity to te, które kończyły się bohaterską śmiercią w przegranej sprawie. Mieszkańcami narodowej wyobraźni, pisał Janusz Tazbir, są właściwie, od pokoleń, ciągle te same postacie – przegrani władcy, przegrani wodzowie i politycy. W dodatku nobilituje ich zawsze koszmarne dla nas w skutkach hasło Elizy Orzeszkowej „Gloria victis”. Jeśli natomiast udało nam się odnieść jakieś spektakularne zwycięstwo, to wtedy też nie jest to zasługa konkretnych ludzi, którzy o nie walczyli. Z najgłębszą powagą doszukujemy się jego metafizycznych przyczyn. Bo nie zostaliśmy… bohatersko pokonani. Zdarza mi się na spotkaniu z czytelnikami, kiedy o tym mówię, usłyszeć: „A wie pan, rzeczywiście”. Dlatego chcę raz jeszcze o tym dobitnie napisać. Chciałbym wyraźnie w tym miejscu podkreślić, że Sarmaci, katolicy, zwycięzcy nie jest kolejnym podręcznikiem historii Polski dla uczniów czy studentów. To tylko zbiór historycznych esejów, które – mam taką nadzieję – pobudzą każdego, kto sięgnie po tę książkę, do zastanowienia się nie tylko nad naszymi dziejami, lecz także nad stale doskonalonymi przez stulecia mechanizmami manipulowania, w zależności od bieżących potrzeb, polskim społeczeństwem, a przede wszystkim polską historią, zarówno tą najstarszą, jak i tą najnowszą.
Warto zatem prześledzić na bardzo konkretnych przykładach kilka najbardziej znanych polskich mitów. Wybrałem dwanaście, moim zdaniem najważniejszych. Jest ich jednak znacznie więcej. Jak się one narodziły, jak się przez wieki same rozbudowywały? Przede wszystkim zaś jakie miały skutki dla polskiego państwa i dla jego mieszkańców?
WSTĘP Zaczęło się od kronikarzy Pierwsze wiadomości o dziejach każdego kraju czy narodu powinny pochodzić zawsze z jego najstarszych kronik. Tam właśnie powinniśmy szukać prawdziwych informacji o zaraniu naszej historii. Powinni je nam podać pierwsi polscy kronikarze. Kim oni byli? Dlaczego dopiero w XII wieku w ogóle przystąpiono do spisywania naszych dziejów? Początek XII wieku to w Europie przecież już okres pierwszych eposów rycerskich, pierwszych opowieści o wyprawie krzyżowej, a także czas pierwszych trubadurów wraz z ich świeckimi pieśniami nie tylko o rycerskich czynach, lecz także o miłosnej tęsknocie i wielkich uczuciach. A tymczasem na dworze księcia Bolesława Krzywoustego mnich Martin, podobno pochodzący z Wenecji, zwany w naszej historii Gallem Anonimem, przystępował dopiero, jako pierwszy autor, do spisywania naszych minionych dziejów i notował, jak sam twierdził, bardzo dokładnie wszystko, co mu na ten temat mieli podobno powiedzieć jacyś niewymienieni przez niego nigdy z imienia „najstarsi Polacy”. Niestety, nie wiemy, kim oni byli, a nawet czy istnieli rzeczywiście, czy też stali się tylko najzwyklejszym wymysłem kronikarza, uwiarygodniającym to, co napisał. Wierzymy mu, bo nie mamy innego wyjścia, nie zawsze bowiem możemy doprowadzić do rzetelnej weryfikacji zapisanych przez niego wiadomości. A może po prostu Gall otrzymał od swojego chlebodawcy bardzo konkretne zadanie stworzenia odpowiedniej wersji naszej przeszłości oraz uzasadnienia misji dziejowej panującej dynastii, potem wykonał je najlepiej, jak potrafił? Cokolwiek by mówić, napisał pierwszą polską kronikę, niewątpliwą podstawę wiedzy o naszej najdawniejszej przeszłości. Warto również wiedzieć, że najstarsza polska kancelaria świecka, w której rozpoczęto zapisywanie najważniejszych postanowień władcy, zaczęła funkcjonować dopiero w czasach księcia Władysława Hermana, czyli pod koniec XI wieku, a pierwsza nasza kronika powstała w latach 1112–1116 za panowania Bolesława Krzywoustego, czyli niemal 150 lat po oficjalnym, historycznym, potwierdzeniu rządów przez Mieszka I. Natomiast jeśli chodzi o zapisy kościelne, to zainicjowane zostały wprawdzie znacznie wcześniej, prawdopodobnie w początkach XI wieku, ale z tego, co się zachowało, wyraźnie widać, że informacyjnie były one bardzo skąpe. Nie można również wykluczyć, że najstarsze z tych zapisów uległy zniszczeniu podczas rebelii pogańskiej na ziemiach polskich w latach 1134–1138 lub świadomie zostały uznane za makulaturę, według dzisiejszej terminologii. Klasycznym przykładem takiego właśnie traktowania niepotrzebnych ksiąg kościelnych są losy najstarszego zabytku piśmienniczego w Polsce,
tzw. Kazań świętokrzyskich. Nie można również wykluczyć, że owe najstarsze zabytki piśmiennictwa zostały świadomie lub przypadkiem zniszczone w XVII wieku, podczas potopu szwedzkiego, kiedy tygodniami leżały niezabezpieczone, w oczekiwaniu na odtransportowanie do Szwecji, na wawelskim dziedzińcu albo zostały wywiezione z kraju. Do tej pory wiele z nich znajduje się w archiwum królewskim w Uppsali, ponieważ „sarmackie” państwo polskie nie potrafiło się w traktatach pokoju oliwskiego w 1660 roku, nadzorowanego i podpisanego ze strony polskiej przez kanclerza koronnego Mikołaja Prażmowskiego, skutecznie upomnieć o te zabytki piśmiennictwa lub, być może, negocjatorzy uznali, że nie warto zawracać sobie głowy papierzyskami i pergaminami, skupiając się niemal wyłącznie na prawach do korony szwedzkiej i podziale Inflant. Z rzadka tylko pamiętano o obrazach i rzeźbach zrabowanych przez Szwedów w prywatnych pałacach. Odzyskano zaledwie kilka skrzyń dokumentów, co było nieznaczną częścią tego, co Szwedzi wywieźli z Polski. Jakaś liczba rękopisów i starodruków spłonęła potem podczas pożaru sztokholmskiego zamku w 1697 roku. To natomiast, co ocalało z ognia, znajduje się dzisiaj w Uppsali. Do tej pory nie zostało jednak do końca skatalogowane. Na szczęście coraz częściej opisane zbiory udostępniane są już polskim historykom. Warto jeszcze zwrócić uwagę, że upadek centralnej państwowości, będący następstwem rozbicia dzielnicowego, także nie sprzyjał odnotowywaniu wielu istotnych wydarzeń na ziemiach polskich, a to z prostej przyczyny – z braku dostępu do informacji. Dominowały, co zrozumiałe, zapisy dotyczące tego, co działo się w księstwie zamieszkanym przez kronikarza (Rocznik kołbacki, Rocznik lubuski, Rocznik kapituły poznańskiej, dokumenty zebrane dużo później w kodeksach dyplomatycznych). Z tego okresu zachowało się także wiele dokumentów poświadczających nadania lub zapisy testamentowe, z których można zdobyć pewną wiedzę o wydarzeniach na tych ziemiach. Nawet jeśli w kilku przypadkach odnotowywano te wydarzenia bardzo starannie, to jednak nie odzwierciadlano w tych kronikach całościowego obrazu państwa (którego faktycznie wszakże nie było) i społeczeństwa, a także licznych przemian społecznych i gospodarczych zachodzących wtedy w innych polskich regionach. A był to przecież okres niezwykle interesujący, nie tylko z powodu bratobójczych wojen, ale również ważnych procesów: lokowania miast, wprowadzania nowych nieznanych dotąd upraw, tworzenia gospodarki czynszowej… Jednakże takie wydarzenia, zwłaszcza u sąsiadów, z pozycji spisujących owe kroniki nie były godne jakiegoś szczególnego ich odnotowania. Powinno się również pamiętać, iż dużo wcześniej niż w Polsce powstawały pierwsze kroniki w państwach ościennych. To właśnie dzięki nim zachowały się szczątkowe informacje o naszej państwowości i o naszej najdawniejszej historii. Najwcześniejszych dziejów Polski dotyczą wzmianki w Dziejach saskich Widukinda, mnicha z klasztoru w Korbei, w Geografie Bawarskim, w relacji kupca Ibrahima ibn Jakuba, który zresztą na polskich ziemiach nigdy nie przebywał, spisanej przez innego andaluzyjskiego kupca, Al-Bakriego, z tzw. Legendy Panońskiej, czyli z Żywota św. Metodego, z dzieła cesarza bizantyjskiego Konstantyna Porfirogenety O zarządzaniu państwem czy z Periplus Otera norweskiego, a wreszcie, a może przede wszystkim, z kroniki merseburskiego biskupa Thietmara (przełom X i XI wieku). Skąpo o tym, co
działo się między Wartą a Wisłą, wspominają również znane roczniki niemieckie – hildesheimskie i kwedlinburskie (oba z początku XI wieku) czy altajskie (X wiek), a także zapisy z około 1078 roku anonimowego mnicha z klasztoru Brauweiler pod Kolonią czy też rocznik prowadzony przez mnicha hersfeldzkiego Lamberta (XI wiek). Na Rusi Kijowskiej kronikarz Nestor prowadził swoją, jakże przydatną później historykom, Powieść minionych lat. Bezcenny dla odtworzenia wielu wydarzeń na ziemiach polskich jest także Latopis Ławrientiewski. W Czechach praski kanonik Kosmas napisał Kronikę Czechów, na Węgrzech powstała Chronica Hungarorum, zwana także Kroniką budzińską. Spisując dzieje swojego kraju, tamtejsi kronikarze, niestety tylko fragmentarycznie, w powiązaniu z własną historią, wspominają o tym, co działo się na polskich ziemiach. Ważnym późniejszym źródłem wiadomości o wydarzeniach dotyczących naszej historii jest także Kronika zbrasławska, rozpoczęta w 1253 roku przez Ottona, opata klasztoru w Zbrasławiu, a kontynuowana do roku 1338 przez opata Piotra. Uzupełniał ją później, aż do roku 1353, kanonik praski Franciszek. Innymi czeskimi źródłami są także Kronika Pulkawy, Kronika Dalimila (zawdzięczamy jej mit o Lechu i Gnieźnie), Kronika Benesza Krabice z Veitmile. Wiele rzetelnych wiadomości o Polsce odszukać można również w Historii Czech Eneasza Sylwiusza Piccolominiego, późniejszego papieża Piusa II, współczesnego i doskonale znanego naszemu Janowi Długoszowi. Wszystkie te kroniki rejestrowały jednak słowiańskie dzieje bardzo skąpo i mało obiektywnie. Pamiętać przecież należy, że te wzmianki powstawały niejako na marginesie wydarzeń ważnych z punktu widzenia interesów własnych narodów kronikarzy, czemu akurat trudno się specjalnie dziwić. Wiele informacji, choć również tematycznie wyselekcjonowanych, zawierają kroniki niemieckie. Od wspomnianych już Widukinda i Thietmara, po Kronikę Słowian niemieckiego mnicha Helmolda, Kroniki zwiefalteńskie, Kronikę Jana z Victring, Kronikę Eberhardta, Żywot św. Ottona z Bambergu, Kronikę Piotra z Dusburga i Kronikę Wiganda z Marburga, dwie ostatnie przetłumaczone zresztą na język polski na życzenie Jana Długosza, wreszcie dzieła Ottona z Fryzyngi. Ważne, choć urywkowe, informacje zawiera też Gesta Danorum Saxo Gramatyka, podobnie jak pochodzące z przełomu XII i XIII wieku Gesta Hungarorum, gdzie pogańskie dzieje Węgier przedstawił anonimowy autor podpisujący się jako „Mistrz P” lub „notariusz byłego króla Beli III”. Kronika polska Galla Anonima, znana również pod tytułem Kronika i dzieje książąt i władców polskich, napisana została dopiero w XII wieku, a zatem w drugim stuleciu oficjalnej polskiej państwowości. Powstała przede wszystkim na podstawie rozmów prowadzonych przez Galla, kronikarza na dworze Bolesława Krzywoustego, z – jak to sam określił – „sędziwymi Polakami”. Nie wiemy niestety, kim oni byli. Autor ich nie przedstawił. Nie można wykluczyć, że obie strony miały w tych rozmowach także poważne problemy językowe. Gall Anonim nie znał przecież ojczystego języka Polaków, oni zaś mieli chyba kłopoty z płynnym wysławianiem się po łacinie. Zapewne ktoś (także cudzoziemiec lepiej rozumiejący mowę Polaków?) te wypowiedzi tłumaczył, być może nawet mimowolnie przy tym przekręcając ich sens.
Jesteśmy tu nadzwyczaj niekonsekwentni. Wierzymy tym historykom, którzy niekorzystne dla naszych dziejów stwierdzenia zaliczają do błędów klasztornych skrybów, źle znających łacinę. Pisać owi skrybowie wprawdzie umieli, ale łaciny dobrze nie znali. Natomiast starzy Polacy doskonale władali językiem starożytnych Rzymian i Kościoła. Przedziwny to tok rozumowania. Mnich z Wenecji zapisywał więc wszystko tak, jak sam zrozumiał, czyli nie zawsze tak, jak to, być może, było naprawdę. Nie mogła zatem jego Kronika być wolna do przekłamań czy pewnych uproszczeń. Dodatkowo na wszystko, co pisał, nałożyła się jeszcze swoista cenzura kościelna i dworska, powodująca przemilczanie pewnych faktów, znanych nawet powszechnie w czasach najbliższych Gallowi, ale bardzo niewygodnych dla polskiego Kościoła lub dla bezpośredniego chlebodawcy dziejopisa, księcia Bolesława Krzywoustego. Gall Anonim wywiódł nasze najstarsze dzieje dopiero od księcia Popiela. Nie miał natomiast nic do powiedzenia o czasach poprzedzających jego panowanie, pozostawiając je fantazji późniejszych kronikarzy. Nie rozwodził się również zbytnio nad naszą najdawniejszą historią aż do czasów Mieszka I. Znamy tylko imiona jego poprzedników, natomiast nic nie wiemy o ich działaniach. Z niezrozumiałych powodów nie zauważył też na przykład bitwy pod Cedynią, pierwszej zwycięskiej bitwy z niemieckimi najeźdźcami. Bardzo często, unikając niewygodnych dla niego i dla polskiego Kościoła tematów, wolał przemilczeć wiele informacji z życia władców oraz wydarzeń kościelnych. Często też, zwłaszcza w razie braku odpowiedniej wiedzy historycznej, uciekał się do stwierdzeń typu: „pomińmy to” lub „przejdźmy do czasów…”. Bardzo to wygodne – prawda? Pojawia się tu jednak poważny problem. Skoro Gall Anonim przeskakiwał niektóre historyczne wydarzenia lub celowo pozostawiał je bez szerszego wyjaśnienia, które mogłoby nasuwać inną interpretację, niż założył jego mocodawca, to trudno oprzeć się myśli, że nie wszystko, co napisał, było prawdziwe. Nie mamy jednak twardych dowodów, jak to jest w wypadku Jana Długosza, że Gall Anonim świadomie przeinaczał fakty. Otrzymaliśmy w interpretacji tego kronikarza niepełne, wręcz wybiórcze dzieje Polski. Mimo wszystko niezwykle ważne jest to, że ten pierwszy, zachowany do naszych czasów, kronikarski zapis o niektórych jedynie wydarzeniach z najdawniejszej przeszłości stał się fundamentem dla wszystkich późniejszych kronikarzy. Niezaprzeczalną zasługą Galla Anonima jest też zapisanie, a nawet stworzenie pierwszych polskich mitów i legend. Niepowetowaną natomiast stratą dla polskiego piśmiennictwa historycznego jest zaginięcie w zawirowaniach dziejowych Kroniki Marcina Polaka, znanej tylko z kilku zachowanych pojedynczych kart, niewiele, niestety, wnoszących bezpośrednio do pamięci o naszej historii. Jej autorem był Marcin z Opawy, zwany również Marcinem Strzembskim, niedoszły arcybiskup gnieźnieński, który zmarł w 1279 roku w drodze do kraju z Bolonii, już po otrzymaniu papieskiej nominacji na ten urząd. Napisał on także, na szczęście zachowaną w całości, powszechnie dzisiaj znaną i cenioną za rzetelność Kronikę papieży i cesarzy rzymskich. Można zatem założyć, że jego Kronika polska mogłaby zostać podobnie oceniona i stanowić równie staranne i wiarygodne źródło historyczne. Kto wie, czy może nie najlepsze spośród polskich źródeł?
Żałować zatem należy, że Kronika Marcina Polaka zaginęła bezpowrotnie. Jakże interesująca byłaby taka konfrontacja wiedzy trzech najstarszych polskich kronikarzy o naszej najdawniejszej historii. Mogłaby na przykład uciąć wszelkie spekulacje o początkach naszego państwa. No cóż, należy się pogodzić z tym, że już do tego nigdy nie dojdzie. Wprawdzie w początkach XIX wieku została opublikowana tzw. Kronika polska przez Prokosza w wieku X napisana, z dodatkami z kroniki Kagnimira pisarza wieku XI i z przypisami krytycznymi komentatora wieku XVIII, ale w jej autentyzm wątpią prawie wszyscy historycy. Podobne zastrzeżenia wzbudza także Kronika Mierzwy, po raz pierwszy wydana drukiem dopiero w początkach XIX stulecia. Żałować jedynie należy, że polskie najstarsze kroniki, w odróżnieniu od ruskich latopisów czy zapisów kronikarzy niemieckich lub czeskich, nigdy nie były tym przysłowiowym „lustrem na gościńcu”, oddającym wiernie najważniejsze wydarzenia tamtych czasów. Stanowiły natomiast swoistą publicystykę na usługach mocodawców ich autorów. W przeciwieństwie do kronik ruskich, czeskich czy niemieckich nie powstawały one bowiem w zaciszu monastyrów czy klasztorów, lecz na dworach władców lub kościelnych hierarchów, wysokich protektorów kronikarzy, którzy sami bezpośrednio uczestniczyli w życiu dworskim. Miały zatem za zadanie przedstawiać przede wszystkim punkt widzenia w pełni satysfakcjonujący tych, wtedy najważniejszych, odbiorców ich dzieła. Dotyczyło to w jednakowy sposób informacji o najbardziej odległej przeszłości, jak i o teraźniejszości. Odbywało się to oczywiście z dużą szkodą dla prawdy historycznej. Ten bardzo selektywny dostęp do informacji o powstaniu i rozwoju państwa polskiego, i to aż do początków XII wieku, pozwolił wielu późniejszym kronikarzom na rozmaite dowolne interpretacje wydarzeń sprzed stuleci, w zależności od własnych wizji lub też wyraźnych, bardzo konkretnych żądań ich kościelnych i świeckich mocodawców. Na dodatek okraszali je bardzo często własnymi popisami erudycyjnymi. Powstawały w ten sposób efektowne mity i legendy, popisy wiedzy literackiej i historycznej, a nie chłodny, konkretny zapis naszych dziejów. Tak właśnie powinno się odczytywać kroniki Galla Anonima, Wincentego Kadłubka czy Jana Długosza i wydobywać z nich tylko te wiadomości o wydarzeniach, które można potem potwierdzić w innych dokumentach. Tym bardziej że owe zagraniczne źródła są w dodatku bardzo często osiągalne nawet już w polskim tłumaczeniu, dostępne już od wielu lat w najważniejszych polskich bibliotekach. Czas spędzony na takiej lekturze dostarczyć może nie lada wrażeń, gdyż nasi najwybitniejsi kronikarze nie szczędzili nam przeróżnych wymyślonych przez siebie rewelacji, uznawanych dzisiaj za oczywistą prawdę historyczną. Warto w tym miejscu przypomnieć, za Wincentym Kadłubkiem, o tym, jak dzielnie rozbijaliśmy w proch i pył wojska Aleksandra Macedońskiego, które w popłochu opuszczały nasze ziemie, albo też o wspaniałym zwycięstwie nad legionami Juliusza Cezara, w następstwie którego rozgromiony rzymski wódz przekazał nam jak kontrybucję całą Bawarię oraz własną siostrę Julię na żonę zwycięskiego polskiego władcy. I tak, dzięki erudycji tego mistrza gęsiego pióra, powstała w naszej historii królewska dynastia
Popielidów, obalona następnie przez gryzonie, dzięki którym bartnik… kołodziej... ubogi oracz… opiekun Popielowych dzieci… (niepotrzebne skreślić, brak bowiem zgodności co do jego zawodu wśród polskich kronikarzy), zwany podobno Piastem, doszedł do władzy i mógł założyć własną dynastię. Tenże Wincenty Kadłubek poinformował również Polaków o bezprzykładnym zwycięstwie naszych praprzodków nad Partami, o których istnieniu może nawet nie wiedzieli w bardzo odległej od czasów samego kronikarza starożytności. A poza tym stworzył nam króla Kraka, smoka wawelskiego oraz królową Wandę, sugerując tym samym, że polskie królestwo miało swoje tak odległe, zawsze przy tym monarchiczne, korzenie. Nie ustępował mu ani o krok Jan Długosz, a może nawet przewyższając poprzednika w takim tworzeniu naszej historii. Jednym napisanym przez siebie zdaniem poszerzył granice państwa mitycznego Lecha tak, aby mogło rozciągać się – bo czemu sobie żałować – od Kijowa aż po Burgundię. W taki oto sposób otrzymaliśmy dzięki obu uznanym kronikarzom baśniowo-mityczny obraz najstarszych dziejów Polski. Nie oznacza to wcale, że musi to być obraz prawdziwy, który bezkrytycznie należy przyjmować. A jednak dla wielu Polaków stał się on właśnie takim kanonem. Niestety, najgorsze przy tym jest to, że Jan Długosz starał się w swoich Rocznikach być nie tylko kronikarzem, lecz także, a może przede wszystkim, bardzo subiektywnym interpretatorem opisywanych przez siebie wydarzeń, osądzającym fakty i ludzi, o których pisał według własnego odczucia, lub być może spełniającym konkretne polecenie swoich patronów, wypaczając przy tym skutecznie historię naszej państwowości i sylwetki niektórych naszych władców. Te świadomie popełniane przez niego błędy i pomówienia powtarzały potem, w dodatku w dobrej wierze, całe pokolenia polskich kronikarzy i historyków, a informacje zawarte w Rocznikach trafiały, jako fakty absolutnie niepodlegające dyskusji i traktowane niemal jak prawdy objawione, do szkolnych i akademickich podręczników i programów nauczania ojczystej historii. Tym bardziej że z czasem bardzo starannie opuszczono zasłonę milczenia na zarzuty wysuwane wobec Długosza o fałszowanie historii przez osoby współczesne kronikarzowi, które przecież uniemożliwiały, przez ponad sto lat, wydanie w Królestwie Polskim pełnej wersji jego Roczników. Wszystko to sprawiało, że z wizją naszych dziejów przedstawioną przez tego kronikarza po prostu nie wypadało polemizować. „Bo przecież to napisał sam Jan Długosz, a wcześniej wspominał już o tym wydarzeniu także Wincenty Kadłubek!”. I koło się zamyka. Generalnie jednak nasi kronikarze znacznie większą wagę przykładali do formy, w jakiej przedstawiali nasze dzieje, niż do prezentacji rzetelnie zgromadzonych faktów i opisów wydarzeń. Do tej formy dostosowywali również często treść swoich kronik. I dlatego nie mieliśmy wśród nich historyków, lecz twórców polskiej historii. A to jednak stanowi zasadniczą różnicę. Jednocześnie nie można mieć nawet cienia wątpliwości, że właśnie w taki sposób stworzone zostały przez tych obu kronikarzy bardzo solidne fundamenty pod przyszłe mitotwórstwo narodowe.
To właśnie te wydumane kronikarskie zapisy stały się w rezultacie źródłem wszystkich polskich mitów. Informacje albo całkowicie wymyślone, albo też mylnie zinterpretowane przez autorów kronik, legły u podstaw kolejnych narodowych fantazji i historycznych przekłamań. A przede wszystkim niejeden z tak powstałych mitów, niczym feniks z popiołów, niespodziewanie odradzał się w następnym micie, uzyskując dzięki temu swoje historyczne potwierdzenie. I działania takie nie dotyczyły tylko tych mitów z naszej najdawniejszej przeszłości. Chcę wyraźnie podkreślić, iż wiem o tym, że inne narody także tworzyły swoje mity i legendy. Niekiedy jeszcze bardziej zadziwiające w swej fabule niż te, które powstały na nasz rodzimy użytek. Ale raz jeszcze powtarzam – piszę tutaj wyłącznie o Polsce i o polskich mitach! Odwoływanie się do zaciemnianej w najstarszych polskich kronikach naszej bardzo odległej przeszłości służyło potem, a myślę, że służy i dzisiaj, za doskonały pretekst do uzasadniania różnych ksenofobicznych pomysłów, ale także do narzucania społecznych, religijnych czy politycznych postaw zawsze motywowanych odwoływaniem się, a jakże, do… naszej historii. Chodzi tu zarówno o reaktywowanie tych już odchodzących w zapomnienie, ale też o tworzenie zupełnie nowych polskich mitów, co jest przecież najprostszą drogą do swoistego „dokarmiania” polskiego nacjonalizmu, a także do coraz silniejszej ksenofobii. Czy rzeczywiście powinno być to tym wymarzonym celem? Głosy późniejszych historyków, chociaż stosunkowo nawet liczne, nawołujące do swoistej rewizji zawartości najstarszych kronik, traktowane były przez im współczesnych naukowców i publicystów jako wydumane. W najlepszym razie uznawano je za próby nadinterpretacji, bo w najstarszych kronikach te same fakty zapisano przecież inaczej, niż oni je interpretowali czy obecnie interpretują. Niekiedy podobne głosy rozlegają się niemal dosłownie także i w dzisiejszych czasach. Ciekawe, czy ze strachu przed prawdą, czy aby ukryć własne błędy interpretacyjne. Często wykorzystuje się w tej krytyce naukowców myślących rozsądnie i posługujących się wiedzą nie tylko z polskich kronik fakt, bardzo oględnie mówiąc, niedoskonałej znajomości przez większość Polaków własnej przeszłości. Przeważa wśród nich: „Co też oni sobie teraz wymyślają, skoro to przecież już dawno zostało zapisane?”. Nawet współczesne dzieje naszego narodu, w których bezpośrednio uczestniczymy, pełne są takich właśnie powstających niemal przed naszymi oczami mitów i przekłamań, wyrastających bynajmniej nie z rzeczywistej prawdy historycznej ani autentycznych wydarzeń, lecz z… polecenia tych osób czy grup nacisku, które o tym do niedawna decydowały lub też decydują obecnie tylko i wyłącznie z racji sprawowania władzy w Polsce. Zaszła jednak przy tym jedna zasadnicza zmiana. Miejsce przeznaczone niegdyś dla polskich królów zajmują dzisiaj partie polityczne i ich liderzy. Usłużne zaś instytucje i media bezkrytycznie na ogół wykonują wszelkie płynące od nich polecenia, które jednak po latach znowu trzeba będzie historycznie weryfikować, tak jak to już wielokrotnie miało miejsce w naszej historii. Zarówno tej najdawniejszej, jak i tej najnowszej, sprzed kilkudziesięciu zaledwie lat.
Uruchamiany zawsze bywa w takich wypadkach ogromny aparat propagandowy, powstają nawet specjalne placówki naukowe poszukujące najlepszych uzasadnień. Popatrzmy tylko na Instytut Pamięci Narodowej. Stał się on faktycznie jeszcze jednym informatorium o ludziach i wydarzeniach, bez najmniejszej próby weryfikacji wiadomości, w których posiadanie IPN wszedł w sposób mechaniczny, przejąwszy teczki personalne zakładane Polakom przez poprzednie służby bezpieczeństwa, często w dodatku niepełne, bez jakiejkolwiek analizy wiarygodności czy uwzględnienia sytuacji politycznej lub klimatu społecznego, w jakim one powstawały. Przyjął zatem IPN wygodną rolę prezentera posiadanych informacji, nie czyniąc jakiegokolwiek wysiłku ich zweryfikowania. Następne pokolenia, za – powiedzmy – pięćdziesiąt czy sto lat, być może całkowicie uwierzą w owe informacje podawane z pełnym przekonaniem. Podobnie jak my z reguły wierzymy dzisiaj bezkrytycznie naszym najdawniejszym kronikarzom i tym historykom, którzy powtarzają za nimi niesprawdzone przecież informacje. Narodzi się wtedy kolejny mit. Ten nowo powstały mit zacznie żyć swoim własnym życiem, akceptowany przez wielu jako oczywista i bezdyskusyjna prawda historyczna o naszych dzisiejszych czasach. I wówczas dojdzie do sytuacji podobnej do tej, jaką mieliśmy w XIX wieku. Z ironicznego, bluźnierczego określenia wielkiego poety – „Polska Chrystusem narodów” (bo przecież Chrystus był i będzie tylko jeden, niepowtarzalny) upowszechnia się obecnie mit o szczególnym mesjańskim posłannictwie naszego państwa i narodu w krzewieniu chrześcijaństwa, przede wszystkim wśród naszych najbliższych sąsiadów. Wiek XIX chętnie tworzył mity. To właśnie w tamtym stuleciu narodziły się: mit Ordona, mit księdza Kordeckiego czy mit walki za wolność Waszą i naszą oraz jeden z naszych najbardziej dyskusyjnych mitów – wallenrodyzm, czyli tzw. dobra zdrada. Powstały one, bo były potrzebne w czasach klęsk narodowych. I naród szybko w nie uwierzył. Żyją sobie teraz te mity spokojnie, pielęgnowane starannie do dzisiaj. Zadziałał ten sam mechanizm, co przed wiekami. Skoro ktoś tak właśnie napisał, to przecież musi być prawdą. W taki sposób właśnie rodzą się, a potem funkcjonują w społecznej świadomości wszelkie polskie narodowe mity. Rodzą się i mają się dobrze, mają obiecujące perspektywy na przyszłość. Do czasu, aż ktoś kiedyś znowu powie – sprawdzam!
ROZDZIAŁ I My, najlepsi ze Słowian Kto jest prawdziwym Słowianinem. Skąd pochodzimy. Dlaczego nas inni nie lubili. Kto mieszkał na naszych ziemiach. Co zapisał bizantyjski cesarz. Państwa słowiańskie. Słowiańskość w miejsce sarmatyzmu. Dlaczego właśnie Polanie. Lubimy mówić o sobie, że jesteśmy narodem wybranym, wyjątkowym. Niekiedy jesteśmy o tym w pełni przekonani! Czasem tylko przyznajemy wielkodusznie, że jeśli już nie w całym świecie, to przynajmniej w Europie, a już bezdyskusyjnie w całej rodzinie narodów słowiańskich. Ci pozostali Słowianie po prostu się nie liczą. Obiegowe sądy wielu Polaków o innych słowiańskich nacjach, o Rosjanach, Białorusinach, Czechach, Słowakach czy narodach bałkańskich, nie zawsze nawet nadają się do dosłownego zacytowania. Gdzie im tam do nas, Polaków! Bo przecież jedynie zupełnym przypadkiem historia Europy, ba!, cała historia ludzkości nie rozpoczynała się nad Wisłą, tylko świat do tej pory jeszcze o tym nie wie, choć powinien się taką hipotezą bardzo poważnie zainteresować. Ale za to my, Polacy, od dawien dawna doskonale zdajemy sobie z tego sprawę. Wystarczy przecież tylko zapoznać się z niektórymi polskimi mitami. Czy rzeczywiście jest jakikolwiek powód, żeby aż tak się wywyższać? Czy naprawdę tylko my jesteśmy tymi wybitnymi pod każdym względem potomkami Słowian, a może jednak Sarmatów, którzy przecież nigdy nie należeli do słowiańskiej grupy etnicznej równie przecież wybranego, naszym zdaniem, narodu? Pozostańmy jednak przy Słowianach. Do Sarmatów jeszcze powrócę. Jesteśmy najlepsi wśród Słowian! – taka opinia byłaby oczywiście szczytem megalomanii narodowej, ale czy rzeczywiście jesteśmy tak zupełnie od niej wolni? Na ten temat można długo dyskutować. Historia Słowian doczekała się wielu wartościowych opracowań naukowych w Europie i w Polsce. I to nie tylko współcześnie. A jednak nie do końca potrafimy z nią dotrzeć do ogółu społeczeństwa. Proszę tylko uważnie śledzić wszelkie dyskusje zwykłych Polaków o słowiańskich sąsiadach, pobratymcach przecież. Zarówno te toczące się w kręgu rodzinnym, jak i na różnych forach internetowych. Rosjanin („Ruski”) – jaki to Słowianin? Po prostu kacap, dzicz azjatycka i tyle! Białorusin – tu już nawet szkoda słów. Czech – a któż to taki? Słowak – to przecież Cygan skrzyżowany z Czechem, czyli nikt. Ukraińcy to mieszanina dawnych polskich banitów
z Tatarami czy z innymi Mongołami, dzikie rezuny. Bułgarzy – nie, daleko im do nas, to też przecież jacyś poturczeńcy, wszak pierwszy znany ich władca nosił tytuł chana. Prawdziwi Słowianie, ci najbardziej godni ze wszystkich nacji przyznających się do tego rodowodu, to tylko my, Polacy! W żadnym wypadku nie ci wszyscy wokół nas czy jacyś tam Serbowie lub Chorwaci z odległych Bałkanów, o Słoweńcach już nie wspominając. Tylko potem się dziwimy, że nas sąsiedzi nie lubią. W tym wypadku najbardziej istotne jest to, że swój słowiański rodowód przyjęliśmy dopiero jako remedium na załamanie się ideologii sarmackiej, obwinianej w dodatku słusznie o upadek Rzeczpospolitej i spowodowanie zaborów. Potraktowano zatem w XIX wieku naszą słowiańskość podobnie jak niegdyś sarmatyzm. Wystąpił tu jednak pewien istotny kłopot, bo przecież słowiańskich plemion było znacznie więcej niż sarmackich. Do któregoś z nich należało się zatem przypisać. Ale i z tym zadaniem sobie skutecznie poradziliśmy. Musieliśmy być bezdyskusyjnie najlepsi z najlepszych w swojej grupie etnicznej. To u nas zawsze wszystko powinno być pierwsze. Przywłaszczyliśmy sobie, my, Słowianie z Polski, nawet Biskupin, gród należący do niezidentyfikowanych mieszkańców z czasów kultury łużyckiej, uzasadniając w ten sposób swoje odwieczne istnienie na tych ziemiach. Bo to był przecież najstarszy odkryty dotychczas gród, jaki powstał kiedykolwiek pomiędzy Odrą a Bugiem. Musiał zatem należeć tylko i wyłącznie do polskich Słowian. Tych najlepszych spośród dotychczasowych mieszkańców tej ziemi. Jeśli czegoś nie było na naszych ziemiach, to jedynie przypadkiem. Taki właśnie nieuzasadniony niczym przypadek pokierował frankońskim kupcem Samonem, który zamiast u nas to na ziemiach naszych południowych sąsiadów założył pierwsze słowiańskie państwo, jednocząc ich plemiona zamieszkujące tereny dzisiejszych Czech, Słowacji i Austrii. Przypadek również zrządził, że przed powstaniem Polski powstało Wielkie Księstwo Morawskie, kolejne już znaczące słowiańskie państwo w naszym rejonie. Jednorazowemu uśmiechowi losu zawdzięcza Ruś Kijowska, że tam właśnie pojawił się wiking Ruryk ze swoją drużyną i stworzył podwaliny pod potęgę tego państwa na długo przed zjednoczeniem polskich plemion słowiańskich przez Mieszka I. A święci Cyryl i Metody, apostołowie Słowian, swoją głagolicę – pierwsze słowiańskie pismo, a także Kościół chrześcijańsko-słowiański na pewno tworzyliby na naszych ziemiach, tylko przewrotni władcy Wielkiego Księstwa Morawskiego wprowadzili ich w błąd i zatrzymali u siebie w ich świadomej wszakże wędrówce na naszą stronę Karpat. Takie to mieliśmy zawsze relacje z zawistnymi sąsiadami. Bo oni wiedzieli przecież, że „nasi” Słowianie są jednak najważniejsi. Szkoda, że już się nie dowiemy, z jakiego powodu nas tak w słowiańskiej rodzinie bardzo nie lubiano. Dla potrzeby udowodnienia wyższości Słowian zamieszkujących nasze ziemie nad ich pobratymcami z innych części Europy odkurzono również Geografa Bawarskiego, w którym znaleziono wiele nazw plemion, być może nawet wymyślonych przez kupców w cesarskiej służbie, odwiedzających tereny pomiędzy Odrą a Wisłą. U nas tych plemion było najwięcej. Autorzy tego swoistego raportu nazywali tamtejszych mieszkańców od grodów lub znanych już im nazw rzek czy jezior. Być może gdy zobaczyli osadę nad brzegiem wody, od
razu mieszkańców nazwali plemieniem, które musiało mieć tę wodę w swojej nazwie. Do dzisiaj zresztą kilku z tych tak nazwanych w Geografie plemion, a żyjących podobno pomiędzy Odrą a Wisłą, nie da się w żaden sposób zidentyfikować ani nawet w przybliżeniu określić regionu, w którym rzekomo egzystowały. Czy były to tylko plemiona wyssane wtedy z kupieckiego palca? A może pomylono rodowe osady z plemionami? Ważne było i jest dla historyków to, że były to plemiona z naszych ziem i to o nich wtedy pisano. Ogromną, chociaż chyba niezamierzoną, rolę w utwierdzaniu mitu o nadwiślańskim pochodzeniu Słowian odegrał w latach czterdziestych minionego stulecia polski językoznawca Tadeusz Lehr-Spławiński, który ogłosił hipotezę sugerującą, iż kolebką Słowiańszczyzny są właśnie nasze ziemie. Jednym z argumentów mających za nią przemawiać była… legenda w Lechu, Czechu i Rusie, która – jak wiadomo – powstała dopiero w późnym średniowieczu, wymyślona w dodatku od początku do końca przez czeskiego kronikarza Dalemila Mezerickiego. Teoria ta ciągle jeszcze znajduje w naszym społeczeństwie swoich zwolenników, wyznawców mitu o wyższości „naszych” Słowian nad pozostałymi plemionami tej grupy etnicznej, ale nie daje się już dzisiaj obronić, gdyż zupełnie co innego wynika z licznych badań archeologicznych i odkryć historyków. Nie potwierdziły jej również późniejsze badania innych polskich językoznawców. Wypada także zadać pytanie – Słowianie, czyli kto? Które ze słowiańskich plemion przybyło na nasze ziemie? Przewinęli się przez nie zarówno Wieleci i Obodryci, jak i Serbowie i Chorwaci. Znamienny jest tutaj zapis cesarza bizantyjskiego Konstantyna Porfirogenety (913–956), stwierdzający wyraźnie: „Wiedzieć należy, że Serbowie pochodzą od nieochrzczonych Serbów, którzy też nazywają się Białymi i mieszkają z tamtej strony Turkii [Węgier], w okolicy nazwanej u nich Boiki [Czechy]. Z nimi graniczy kraj Franków [Niemcy], równie jak Chrobacja niechrzczona, czyli tak zwana Biała”. Tą niechrzczoną Chrobacją były dla cesarza plemiona zamieszkujące dzisiejszą Małopolskę. Czy one były tymi pierwszymi Słowianami na naszych ziemiach? Czy to właśnie z nich wywodzili się późniejsi Lędzianie i Wiślanie? Jedno nie podlega dyskusji. Wywodzimy się od Słowian. Od nich bierzemy swój genetyczny początek. Ale czy rzeczywiście jesteśmy Słowianami najczystszej próby? Czy w ogóle taka próba „najczystszej słowiańskości” mogła kiedykolwiek zaistnieć? Pewność możemy mieć tylko w jednej sprawie. Nasze ziemie, stanowiące rodzaj najdogodniejszego łącznika pomiędzy wschodem i zachodem Europy, od zawsze były w tym regionie elementem destabilizującym. To przez te ziemie, nizinne, szeroko otwarte, odbywała się wielka wędrówka ludów, najpierw jakichś niemożliwych dzisiaj do wskazania hord i grup, potem coraz konkretniejszych plemion. Trudno było w tej sytuacji nawet myśleć o szybkim stworzeniu, a następnie o utrzymaniu jakiejkolwiek stałej formy państwowości. Udało się to dopiero Mieszkowi I. Od najdawniejszych czasów ziemie te stale zamieszkiwały jakieś hordy, ludy, plemiona. Jedne wypierały drugie, z reguły w następstwie napaści lub też prób podporządkowania, kończących się dla poprzednich mieszkańców unicestwieniem lub ucieczką w inne rejony Europy. Badania archeologiczne dobitnie wskazują, że nigdy nie odbywało się to
ewolucyjnie lub przyjaźnie, lecz zawsze w drodze niezwykle brutalnych walk połączonych z niszczeniem wszelkich śladów po poprzednikach. W dodatku tak działo się od wieków. Obojętnie, czy chodziło o epokę brązu, czasy kultury łużyckiej czy też już zdecydowanie bliższy nam okres panowania Mieszka I. Wiadomo, czym te ziemie przyciągały wciąż nowych najeźdźców. To były tereny do łatwego, nawet jak na tamte czasy, życia. Potrafiły nakarmić swoich mieszkańców. Urodzajne gleby, zasobne w runo i zwierzynę lasy, liczne jeziora i rzeki pełne ryb – to wymarzone tereny dla każdej formy osadnictwa. Dzisiejsza Wielkopolska, Kujawy czy zachodnie Mazowsze zapraszały do pozostania w tym miejscu. I z tego zaproszenia chętnie korzystali wszyscy uczestnicy wędrówek ludów. Miały jednak te krainy jedną wielką, podstawową wadę. Były łatwo dostępne, nie zapewniały naturalnych warunków do obrony. Praktycznie mógł na nie wkroczyć każdy, kto tylko zechciał. Dlatego nieustannie zmieniali się ich mieszkańcy. Wędrowały zatem przez te ziemie, nasze ziemie, niejako tranzytem, różne wschodnie plemiona na zachód, a zachodnie i północne – na południe. Większość z nich jednak pozostawiała po sobie jakieś materialne ślady swojej obecności, pozwalające dzisiaj archeologom nie tylko na skuteczne potwierdzenie tych wędrówek, lecz także na wiarygodną identyfikację tych ludów. Każdy kolejny zdobywca tych terenów starał się bowiem, co przecież naturalne, wprowadzić na nich swoje obyczaje, swoje wierzenia i swoją kulturę, czemu podporządkować się musieli – o ile zostali przy życiu – dawni mieszkańcy. Jedynie w dziedzinie kultury materialnej dochodziło czasem do swoistej symbiozy dawnych i nowych sposobów walki, polowań czy też prowadzenia gospodarstwa. Skutki tego pomieszania kulturowego potwierdzają dzisiejsze odkrycia archeologiczne. Był to proces ciągły. Jedne plemiona zbrojnie wypierały drugie. Te z kolei ustępować musiały trzecim, jeszcze silniejszym. Trzecie zaś – następnym… I tak działo się to przez stulecia. Ziemie, przez które przetaczały się te dziesiątki plemion i tysiące ludzi, zatrzymując się na nich na kilkadziesiąt, a czasem na kilkaset lat, stanowiły obszar, na którym mieliśmy do czynienia ze swoistym konglomeratem obyczajów, wierzeń i dorobku materialnego różnych ras i kultur. Obecnie jest to istny raj dla archeologów. Niemal co roku dostarczają nam oni konkretnych dowodów materialnych poszerzających naszą wiedzę o dawnych mieszkańcach. Czołówki archeologiczne, poprzedzające prace ziemne pod budowy dróg i autostrad czy rurociągów, a także dynamiczny rozwój archeologii podwodnej zmieniają, czasem nawet generalnie, naszą dotychczasową wiedzę o tych, którzy tu przed laty żyli, walczyli lub opuszczali w popłochu swoje osady i grody. Zdobywamy nową wiedzę o tych pierwszych, a także o kolejnych gospodarzach naszych ziem. Dzisiaj na próżno silić się na określenie, kto był rzeczywiście tym pierwszym, kto tu zamieszkiwał w najdawniejszych czasach. Skąd przybył ów człowiek czy raczej jakaś horda lub grupa ludzi? Dlaczego upodobali sobie właśnie tę krainę, a także dlaczego później ją porzucili? Można stawiać jeszcze kolejne pytania. Zawsze będzie ich więcej niż dostępnych dotychczas odpowiedzi. Jedno tylko nie podlega dyskusji. Nikt w krainie leżącej pomiędzy Wisłą i Odrą od samego zarania dziejów nie był tu jedynym, samodzielnym gospodarzem. Na pewno
również pierwszymi jej mieszkańcami nie byli wcale, jak byśmy tego chcieli, Prasłowianie. Wiemy jedynie, a przynajmniej tak nam się wydaje na podstawie odkryć archeologów oraz zapisów ościennych kronikarzy, kto tu pozostał jako ostatni. Ale przedtem przetaczała się ta wielka, nieujęta w żadnych zapisach wędrówka ludów praindoeuropejskich, z których wykształciły się z czasem ludy pragermańskie, praceltyckie, prabałtyckie, praweleckie i wreszcie prasłowiańskie. Wszystkie te ludy w różnych okresach żyły tutaj, między Wisłą a Odrą. Potem, z nie zawsze znanych powodów, emigrowały na zachód lub południe. Niestety, prawie nic o nich nie wiemy. Odkryto również wiele śladów plemion ugrofińskich. One jednak również nie pozostawały tutaj na stałe i nie jesteśmy w stanie określić, dlaczego egzystowały tu tylko czasowo, i to bynajmniej nie w pokoju. Dodać należy przy tym, że na ziemiach tych żyły już wcześniej jakieś nieznane grupy ludzi zajmujących się zbieractwem i myślistwem. Dłużej utrzymywały się plemiona germańskie i gockie. Było to wtedy prawie wyłącznie osadnictwo rodowe, a nie plemienne. Ale i one musiały niebawem uznać wyższość i siłę militarną kolejnej fali przybyszów ze wschodu i z rejonów połabskich. Pierwszej spośród wielu. Dzisiaj już wiadomo, że w epoce kultury łużyckiej (1200 lat p.n.e.) ziemie nasze zamieszkiwali Pratrakowie, Germanie, Celtowie i Ilirowie... Dopiero około tysiąca lat p.n.e. do Odry doszli jacyś Prasłowianie, wypierając ostatnich gospodarzy tych ziem, Praweletów. W VII wieku p.n.e. w pobliżu dzisiejszej Polski pojawili się Scytowie, którzy zajęli obecną Ukrainę, Podole i Wołyń, a stamtąd przeprowadzali swoje łupieżcze wyprawy aż za Wisłę. Przez Bramę Morawską nasze południowe ziemie najeżdżali Trakowie. Natomiast do tej pory nie zostało wyjaśnione, kim były ludy kultury wejherowsko-krotoszyńskiej, nazwanej tak od strefy identycznych znalezisk archeologicznych, ciągnącej się od północy do centrum Polski. Na przełomie III i II wieku p.n.e. na południu dzisiejszej Polski pojawili się Celtowie, a wkrótce po nich nasze ziemie zaczęli najeżdżać przybyli gdzieś z Jutlandii i południowej Skandynawii Goci, Gepidowie i Germanie. Pamiętać także trzeba o najazdach Hunów. Oni również pojawiali się na naszych ziemiach, a raczej przetaczali się niszczącą nawałą. To właśnie na opustoszałe po tych najazdach terytoria przybyły potem jakieś kolejne, nowe plemiona. Skąd? Praktycznie nic o nich, poza kilkoma śladami materialnymi, nie wiemy. Zbyt szybko zostały stąd wyparte przez następne wędrowne plemiona. Wszystko wskazuje na to, że w obecnej środkowej Polsce, w późniejszej kolebce naszej państwowości, następowało zderzenie wielu ludów i plemion. Należy w tym miejscu przypomnieć także o Wandalach. Nie przypadkiem wspominają o nich, pisząc o legendarnych czasach Polski, zarówno Wincenty Kadłubek, jak i Jan Długosz, próbując za wszelką cenę w jakiś sposób powiązać ich ze Słowianami, a w konsekwencji z Polakami. Bo to właśnie Wandalowie byli tymi, którzy zamieszkiwali nasze ziemie w okresie poprzedzającym pojawienie się na nich pierwszych plemion słowiańskich. Stąd wyruszyli na południe i dotarli aż do północnej Afryki, zakładając tam państwo toczące, z różnym skutkiem, wojny z Rzymem. Królowi tych afrykańskich Wandalów, Genzerykowi, zawdzięczamy podobno białego
orła, który stał się z czasem herbem Polski. Był to jeden ze zdobytych przez niego złotych orłów rzymskich legionów. Przysłać go miał ów król w prezencie swojemu nieznanemu z imienia krewnemu, jednemu z wandalskich naczelników, którzy jeszcze wtedy pozostawali nad Wisłą. Przemalowaliśmy go ze złotego na biały, aby wyróżniał się spośród innych herbowych ptaków z tej rodziny. Wymyśliliśmy, że to orzeł bielik, który – jak wiadomo – nie ma prawie białego upierzenia. Należy tylko do najjaśniejszych wśród orłów. Czasami go nawet koronowaliśmy, potem pozbawialiśmy tej korony, by mu ją później przywrócić. Potem znowu pozbawialiśmy… przywracaliśmy… I tak działo się z naszym godłem do czasów dzisiejszych. Ziemie polskie zamieszkiwali także Wenedowie, i to na tyle długo, że zdążyli zapisać się w europejskich kronikach. W II wieku n.e. wspominał o nich rzymski historyk Tacyt. Słowianie pojawili się na naszych ziemiach najpóźniej, jako ostatni już uczestnicy wielkiej indoeuropejskiej wędrówki ludów. Oni także przewędrowali kawał świata. Rozpoczęli swoją wędrówkę aż na nadwołżańskich stepach, gdzieś na północnym wybrzeżu Morza Kaspijskiego. Pierwsze zapisy o słowiańskich plemionach pomiędzy Odrą i Wisłą pochodzą wprawdzie od Tacyta, ale są tak niedoskonałe, że do dzisiaj budzą wątpliwości wielu historyków. Podobnie zresztą jak nieco późniejsza relacja Prokopiusza z Cezarei. Wiadomo natomiast, że Słowianie przybyli tutaj ze wschodu, chociaż niekiedy spotyka się w historycznych opracowaniach także informacje, że z południa, z Bałkanów. Mieli legitymizować ten kierunek Serbowie łużyccy oraz tzw. Biali Serbowie, czyli poprzedni mieszkańcy terytoriów plemienia Wiślan, którzy najpierw powędrowali na północ, a później, uznając swoją pomyłkę w wyborze, zawrócili w dawne rodzinne strony, na Bałkany. Wszystko wskazuje na to, że Słowianie trafili między Wisłę a Odrę w najbardziej korzystnym okresie. Po licznych najazdach Hunów tereny te były po prostu wyludnione. Poprzedni mieszkańcy odeszli na zachód. Można zatem powiedzieć, że Słowianie przyszli tu na gotowe. Nikt nie stawiał im oporu. Mogli spokojnie znaleźć najbardziej dogodne miejsca do osiedlenia, często właśnie tereny opuszczone przez poprzednich mieszkańców. Oczywiście do czasu pojawienia się kolejnych najeźdźców i grabieżców – przede wszystkim Awarów, którzy opanowali obszary dzisiejszej południowej Polski. Słowianie mieszkający na naszych ziemiach nigdy nie należeli do potęg militarnych. W wielu państwach europejskich słowo „niewolnik” pochodzi właśnie od słowa „Słowianin”. Przykre to, ale niestety prawdziwe. Właśnie zamieszkujące na naszych ziemiach plemiona były wtedy jednymi z największych dostarczycieli tego „żywego towaru”. Nie przypadkiem największy targ niewolników w Europie znajdował się w X i XI wieku w Pradze. (To właśnie po niewolników przybył do tego miasta ważny dla naszej historii kupiec żydowski, Ibrahim ibn Jakub, któremu zawdzięczamy pierwsze informacje o państwie Mieszka I). Nie było zatem żadnego sensu ciągnąć ich do Pragi przez pół Europy, skoro można było zdobyć taki sam „towar” niejako po drodze, napadając na słabo bronione słowiańskie osady, a potem ich mieszkańców dobrze sprzedać żydowskim
i arabskim kupcom. Wiadomo już dzisiaj, że z pewnością tak właśnie postępowali na naszych ziemiach wikingowie. Nie wiemy, czy mieli oni naśladowców, chociaż powinni mieć. Słowianie z naszych ziem traktowani byli również, podobnie jak inne słowiańskie plemiona, jako – by użyć współczesnej terminologii – „mięso armatnie”. Zachowały się bowiem informacje o tym, że to Awarowie posługiwali się Słowianami w toczonych przez siebie bitwach. Czynili to w sposób dosyć specyficzny: zabierali ich chętnie na swoje wyprawy, ale dopiero przed bitwą wręczali im oręż. Potem wysyłali z nim na pierwszą linię, a natychmiast po zakończeniu starcia tym, którzy ocaleli, odbierali wydane uzbrojenie. Następnie odprowadzali ich w rodzinne strony. Mimo tych wszystkich zagrożeń i nieszczęść Słowianom udało się przetrwać. To jest ich największe, choć niedoceniane, osiągnięcie. Nie ulega natomiast żadnej wątpliwości słowiański rodowód naszego państwa. Bo to Słowianie na naszych ziemiach pozostali jako ostatni. To przede wszystkim ze słowiańskich plemion powstało państwo Mieszka I oraz wielka monarchia Bolesława Chrobrego, zwanego przecież nie przypadkiem w Europie królem Słowian i Gotów. Pozostaje jednak nadal, mimo licznych hipotez, otwarte pytanie: dlaczego wtedy, tak nagle, postawiono na niezbyt przecież liczne, w porównaniu z innymi, plemię Polan, o których wprawdzie niewiele było wcześniej wiadomo, ale których obarczono historycznym zadaniem zjednoczenia wszystkich słowiańskich plemion na naszych ziemiach? Co było sprawczą siłą ich wielkiej, w porównaniu z pozostałymi plemionami, potęgi? Czy mieliśmy tu do czynienia z niezwykłym wprost geniuszem polańskiego księcia, olśnionego nagle ideą państwowości, czy też zadziałały jakieś inne, nieznane do dzisiaj moce? A może po prostu rację mają ci z historyków, którzy widzą znaczącą rolę Normanów w kształtowaniu naszej państwowości? Hipotez tu nie brakuje. Ale zawsze są to tylko hipotezy. Lepiej jednak trzymać się tego, o czym od dawna jesteśmy przekonani. Czyli przeświadczenia, że tylko dzięki nam Słowianie zaistnieli w historii Europy. Ba, całego świata.
ROZDZIAŁ II „Polski my naród, polski ród...” Kto wymyślił nazwę Polska. Pogromowy zapis. „Rodowici Polacy”. Dziwny postępek Kazimierza Wielkiego. Jeńcy i najemnicy. Nowi mieszkańcy miast i wiosek. Sefardyjscy Żydzi. Rzeczpospolita Obojga Narodów. Imigracja religijna. Litwa i Inflanty. Kim są dla nas sąsiedzi. Te same przywary. Ten mit jest wypadkową wszystkich polskich mitów. Jak w soczewce skupiają się w nim, niemal podręcznikowo, polskie nieprawdy i tezy naciągane pod konkretne nasze potrzeby. A wszystko razem starannie podlane gęstym, ksenofobicznym sosem. Polska, polski naród. Jak łatwo to się dzisiaj tak pisze i mówi. A przecież na próżno szukać tych słów w najstarszych europejskich zapisach informujących o mieszkańcach ziem między Bugiem a Odrą. Słowo „Polska”, a ściślej przymiotnik „polski” po raz pierwszy pojawił się dopiero po prawie czterdziestu latach od chrztu księcia Mieszka I. Zawdzięczamy je w dodatku cudzoziemcowi z odległej Italii. Mieszkańców monarchii pierwszych Piastów nazywano wśród naszych sąsiadów różnie. Najczęściej Słowianami, Gotami, Wandalami… najpóźniej natomiast zaczęto zwać ich Polakami. Ale za to od razu wszystkich w masie, jako jeden naród, jako wszystkich poddanych naszego króla. Bez względu na ich prawdziwą narodowość. Na ogół przyjmuje się, że ojcem chrzestnym nazwy naszego państwa był Jan Kanapariusz, opat klasztoru św. św. Bonifacego i Aleksego w Rzymie, który w Świętego Wojciecha żywocie pierwszym (napisanym prawdopodobnie po roku 1000, a przed 1003) zamieścił informację o Sobiesławie Sławnikowicu, jedynym ocalałym z bezpardonowych walk dwóch największych czeskich rodów: Sławnikowiców i Werszowiców, rodzonym bracie naszego pierwszego świętego. Miał on służyć zbrojnie u Boleslau Polonorum duce – Bolesława księcia polskiego jako dowódca jednej z jego sławnych drużyn. Trudno jednak powiedzieć, czy sam książę Bolesław wiedział wtedy, że jest Polakiem, skoro w różnych zapisach kronikarskich z tego okresu najczęściej występował jako władca słowiański. Czasami jeszcze przedstawiany był jako władca Gotów i Słowian. Charakterystyczne jest przy tym to, że żaden ze znanych wtedy cudzoziemskich kronikarzy nie określał go wcześniej, przed Kanapariuszem, księciem polskim czy władcą Polaków. Dlaczego akurat nasz zapis „urodzinowy” powstał w tym klasztorze, tak odległym od państwa Bolesława? Otóż to właśnie w Rzymie miały początkowo spocząć w całości szczątki św. Wojciecha. Przyjechał po nie w 1000 roku do Gniezna cesarz Otto III, który
uważał, że ma większe prawo do tych relikwii niż jego słowiański lennik. Wcześniej wybrał nawet osobiście na miejsce spoczynku ciała świętego właśnie rzymski klasztor św. św. Bonifacego i Aleksego. Tylko dzięki skutecznym zabiegom Bolesława Chrobrego, a także sowitym podarunkom dla całego otoczenia cesarskiego ciało męczennika pozostało w naszym kraju, a cesarz, opuszczając Gniezno, zadowolił się jako relikwią jedynie ramieniem świętego, które uroczyście przekazał niezwłocznie rzymskiemu klasztorowi. Może to i szkoda, zważywszy na późniejsze wydarzenia związane ze szczątkami św. Wojciecha, podobno ukrytymi w ostatniej chwili przed czeskim księciem Brzetysławem i niespodziewanie odnalezionymi pół wieku później. Czeski książę wywiózł z Polski jakieś zupełnie inne ciało i przeniósł do katedry pod wezwaniem św. Wita w Pradze, gdzie z kolei wybuchł wkrótce wielki pożar, jednak święte (?) szczątki ocalały podobno w sposób cudowny. W następstwie tych wydarzeń trwa po dzień dzisiejszy polsko-czeski spór o to, kto tak naprawdę posiada autentyczne relikwie św. Wojciecha. Czyje szczątki znajdują się w Gnieźnie, a czyje w Pradze? Chociaż wszystko wskazuje na to, że jedyną prawdziwą relikwią św. Wojciecha jest już tylko ramię przechowywane w Rzymie. Przed tym związanym bezpośrednio ze zjazdem gnieźnieńskim wydarzeniem nikt nie wspominał nawet o jakiejś Polsce, a już zupełnie milczano w zagranicznych kronikach o plemieniu Polan. Nie było tego plemienia w Geografie Bawarskim wymieniającym kilkanaście plemion słowiańskich, żyjących na obecnych naszych ziemiach. Nie znajdziemy o nim żadnych śladów także w Żywocie św. Metodego spisanym w IX wieku. Owszem, w późniejszych o co najmniej sto lat kronikach niemieckich wspominano o „księstwie Mieszka”, o „państwie Bolesława”, czasami władcom dodawano jeszcze przymiotnik „słowiański”. Istnieje jeszcze jeden zapis, ściślej wzmianka związana z gminą żydowską w kraju Mieszka II, na ziemi „Polin”. Dotyczy ona pierwszego w Polsce pogromu dokonanego przez ludność miejscową na tamtejszej społeczności żydowskiej. Lakoniczna wzmianka nie precyzuje, czy powodem tego pogromu była wrogość do tych, którzy ukrzyżowali Jezusa, czy też lokalne przyczyny finansowe. Całkowicie zagmatwał natomiast sprawę kilka wieków później król Kazimierz Wielki, budując w katedrze poznańskiej symboliczny sarkofag Mieszka I i Bolesława Chrobrego. Polecił na nim umieścić inskrypcję głoszącą, że Chrobry był królem… Słowian i Gotów. Dlaczego nie nakazał wtedy wyraźnie napisać, ku pamięci potomnych, że był Bolesław po prostu polskim monarchą? Niestety, żaden z żyjących w średniowieczu polskich kronikarzy, odnotowując to wydarzenie, również nie zadał sobie trudu wyjaśnienia, dlaczego powstał właśnie taki napis. A może był on wierną repliką inskrypcji ze zniszczonego przez Brzetysława I grobowca pierwszego naszego monarchy? Może najzwyczajniej Bolesław Chrobry nie zdążył się nazwać królem Polski mimo starań innego cudzoziemca, Brunona z Kwerfurtu, biskupa i męczennika, również późniejszego polskiego świętego. To on właśnie przywiózł na książęcy wówczas dwór polskiego władcy informacje o nazwie, jaką obdarzył nasz kraj opat Jan Kanapariusz. Gorąco namawiał do jej powszechnego stosowania, także na pieniądzach i pieczęciach. Paradoksem przy tym jest, że nazwę Polska wymyślili i zaczęli upowszechniać dwaj
cudzoziemscy duchowni, którzy nie tylko nie pochodzili z żadnego z plemion żyjących w ich czasach na naszej ziemi, lecz nawet nie byli Słowianami. Pomijając samą inicjatywę rzymskiego opata, o ograniczonym jednak zasięgu, to tak naprawdę pierwsze wzmianki o wyraźnie nazwanym polskim państwie w zagranicznych kronikach pojawiły się co najmniej ćwierć wieku później. Królestwo, skoro już zaistniało na mapie Europy, należało bowiem jakoś nazwać. Nie można go było określić mianem królestwa słowiańskiego, bo stanowiło to przecież pojęcie zbyt szerokie. Przypomniano sobie wtedy o tych dwóch duchownych, z których jeden wymyślił nazwę naszego państwa, a drugi starał się, jak mógł, wszędzie ją upowszechnić. Wymagało to jednak upływu czasu. Łacińskim słowem Polonia określono w zasadzie dopiero państwo Mieszka II. W dodatku tylko w kilku niemieckich kronikach. Ciągle byliśmy dla sąsiadów krajem bez imienia lub stosowano w odniesieniu do naszego państwa nazwy odplemienne – Wiślanie, Goplanie, Lędzianie, Lachowie… najczęściej jednak odbierano nas na zewnątrz po prostu jako państwo Mieszka czy też Bolesława Chrobrego. Od imienia władców. Warto jednak zastanowić się, skąd się ci Polanie wzięli na naszych ziemiach. Nie dla wszystkich w Europie byliśmy jednak Polską. Dla Węgrów po dziś jesteśmy Lengyelország, dla Litwinów – Lenkija, dla Rusi Kijowskiej – Lachija, dla Turków – Lechistan (dotyczyło Polski przedrozbiorowej), dla Ormian – Lechastan… (prawdopodobnie są to nazwy pochodzące od plemienia Lędzian, zamieszkującego w przeszłości południowo-wschodnie rejony Polski). Jako pierwsi z dziejopisów nazwali nas Polanami dopiero czescy kronikarze. Nazwa się przyjęła i tak staliśmy się Polską, krainą Polan. Była to nazwa na wyrost. Owszem, Polanie przybyli na te ziemie, ale jako jedno z ostatnich słowiańskich plemion, wyparci z okolic Kijowa, gdzieś w połowie X wieku. Nie wspomina przecież o nich ani słowem Geograf Bawarski, ta biblia historii Słowian, tak samo jak nie wymienia wśród istniejących wtedy grodów słowiańskich stołecznego przecież Gniezna, w wypadku którego najstarsze archeologiczne dowody istnienia pochodzą dopiero z X wieku, psując nam piękny mit o Lechu, założycielu tego miasta, a także o białym orle, który stał się później naszym godłem narodowym. Musiałby to być zresztą jakiś zupełnie nieznany gatunek orła lub unikatowe gniazdo orlich albinosów. Przybycie Polan do dzisiejszej Wielkopolski było niezwykle brutalne. Archeologowie twierdzą, iż grody leżące na szlaku ich wędrówki zostały całkowicie spalone. Na ich miejsce przybysze stawiali najczęściej swoje warownie. A jaki los spotkał dotychczasowych mieszkańców? Zapewne zostali, jak to wtedy bywało, doszczętnie wybici. Bez odpowiedzi pozostaje jeszcze wiele pytań. Przede wszystkim to najważniejsze – dlaczego nie podporządkowali sobie na przykład najliczniejszego wtedy i najbardziej znanego plemienia Wiślan, tylko wybrali szlak wiodący na północ, właśnie z pominięciem tego plemienia, a także ziemi Lędzian? Czy napotkali zbyt poważny opór z ich strony? Kolejne wątpliwości dotyczą właśnie siły zbrojnej Polan. Czy potwierdzi się hipoteza głosząca, że plemię to na nowe ziemie przyprowadzili Waregowie ze zbuntowanej drużyny jednego z jarlów kijowskich? Czy rację mają ci z historyków, którzy zdecydowanie
twierdzą, iż żaden kraj o prymitywnej kulturze rolniczej nigdy nie stworzył sam z siebie państwa? Tworzyli je, zawsze i wyłącznie, przybysze morscy i lądowi. I to właśnie ci przybysze (w tym wypadku Waregowie) stworzyli zręby polskiej państwowości. Wcześniej nie można mówić przecież o istnieniu Polski czy narodu polskiego. Korzystając ze zbrojnego wsparcia obcych lub – jak niektórzy chcą ich nazywać – z silnej cudzoziemskiej drużyny, książę mało znaczącej grupy plemiennej, jaką byli Polanie, Mieszko I, stopniowo podbijał lub zniewalał kolejne inne słowiańskie plemiona między Odrą a Wartą. Tak wtedy mogło powstać jego państwo, nazwane później Polską. Była to jednak tylko nazwa państwa, a nie narodu. Zawsze przecież należy rozgraniczać państwo od narodu. Tym bardziej że jeszcze monarchia Bolesława Chrobrego nie była obszarem zamieszkanym wyłącznie przez samych Polaków. Na jej społeczeństwo złożyło się bowiem wiele narodowości. Nie podlega wprawdzie dyskusji, że jej podstawowy trzon stanowiły plemiona słowiańskie, przyłączające się dobrowolnie lub pod przymusem do zwycięskich Polan. Reszty jednak dopełniała ogromna rzesza jeńców z wojen prowadzonych przez naszych władców z sąsiadami. Scalania ich w jednolite społeczeństwo dokonywała książęca jurysdykcja, a później Kościół katolicki, który zawsze szukał, z wzajemnością, poparcia u tych, którzy sprawowali władzę. Dlatego można spokojnie napisać, że państwowość księstwa Mieszka I opierała się na plemionach słowiańskich, z czasem nazwanych polskimi. Trudno mimo to przyjąć, że wszyscy jesteśmy Polakami z krwi i kości pierwszych Słowian, a zwłaszcza Polan. Nie można również przejść obojętnie wobec faktu, że ziemie, które dzisiaj uznajemy za własne, były w VII wieku opanowane, a raczej okupowane przez Awarów. Frankijski kronikarz Fredegar o rozmiarach tej okupacji pisał wprost: „Co roku Awarowie przychodzili zimować do Sklawów, brali do łoża ich żony i córki…”. Prawdopodobnie negatywny bohater polskiej legendy – smok wawelski, domagający się nieustannie ofiar z dziewic i owiec, był w rzeczywistości namiestnikiem chagana Awarów, zasiadającym w twierdzy na wawelskim wzgórzu. Z kolei Nestor, nazywając Awarów Obrami, tak o nich pisał: „Ci Obrowie zawojowali Słowian i uciemiężyli Dulębów, będących również Słowianami, i gwałty czynili kobietom dulębskim...”. Domieszka dzikiej krwi awarskiej w łagodnej populacji słowiańskiej musiała być w świetle tych zapisów zatem znacząca. W wyniku licznych wojen prowadzonych przez Bolesława Chrobrego pojawiły się na naszych ziemiach setki, jeśli nie tysiące jeńców płci obojga, Rusinów, Połabian, Niemców, Czechów… Jeńcy w ówczesnej Europie stanowili bowiem szczególnie poszukiwaną zdobycz. Można było ich osadzać na nieużytkach, zmuszać do ciężkiej pracy, często ponad siły, bo przecież zawsze można było na ich miejsce przyprowadzić kolejnych niewolników – mieszkańców nowych pokonanych krajów, można też było dobrze zarobić na okupie od rodziny czy władcy, a przede wszystkim na sprzedaży ich w niewolę do innych krajów. Tak samo postępowali również sąsiedzi w odniesieniu do mieszkańców państwa Chrobrego czy Mieszka II. Słynny jest przecież zapis czeskiego kronikarza Kosmasa o triumfalnym wjeździe do Pragi księcia Brzetysława I po udanym spustoszeniu polskich ziem w 1038 roku. Opisywał łupy, jakie przywoził książę: „za nimi postępował niezliczony tłum (…) rękami skrępowanymi żelaznymi pętami i zdławionych obręczami na szyi”.
Handel niewolnikami nie był przecież procederem hańbiącym władców. Stanowił normalne źródło przychodów. Wprawdzie Kościół starał się go ograniczać, ale już jego likwidacja wyraźnie szła mu z trudem. Lepszy los, jeśli można tak określać niewolę, stawał się udziałem rzemieślników. Tych z kolei osadzano w podgrodziach lub w wioskach nieodległych od grodów. Ich zadaniem było świadczenie wyrobów niezbędnych do prowadzenia wojen czy przedmiotów codziennego użytku. Do dnia dzisiejszego zachowały się niektóre nazwy tych wiosek – Szczytniki, Grotniki, Bednary, Kowale, Złotniki… Ich mieszkańcy korzystali z opieki władców, niektórym nawet przyznawano wolność. Na pewno zakładali rodziny, a w trzecim czy czwartym pokoleniu być może już całkowicie wtapiali się w miejscowe społeczeństwo. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że stawali się polskimi obywatelami innej narodowości. Po kilku stuleciach o odrębności narodowej czy kulturowej ich przodków, dawnych jeńców czy niewolników, nikt już nie pamiętał. Pozostały po nich jakieś pojedyncze słowa, szczegóły garderoby czy… przepisy kulinarne. Generalnie mówiono już o nich podobnie jak o rdzennych mieszkańcach – Polacy. Nie zapominajmy też o przybyszach z północy, o Normanach, stanowiących znaczną część najemnej drużyny Mieszka I czy Bolesława Chrobrego. Nie tylko tu walczyli, ale także zakładali rodziny. Ich potomkowie stawali się Polakami. W ten sposób pojawili się w naszej historii Skarbkowie, Jaskołdowie, Łabędziowie i liczne nazwy miejscowości skandynawskiego pochodzenia. Najbardziej widoczne skutki tego mieszania krwi możemy prześledzić na losach naszego „królewskiego szczepu Piastowego”. Przy założeniu, że Mieszko I był pełnej krwi słowiańskiej klasycznym Polaninem znad Warty, jego syn, pierwszy polski król Bolesław Chrobry, zrodzony z Czeszki Dobrawy, był już zatem pół Czechem, pół Polaninem. Z kolei Kazimierz Odnowiciel, wnuk Chrobrego, był owocem małżeństwa jego syna Mieszka II z Rychezą, Niemką, córką palatyna lotaryńskiego. Znowu „królewskiemu szczepowi Piastowemu” ubyło trochę polskiej krwi. A dalej to już się zupełnie pogmatwało. Władysław Herman był dzieckiem Kazimierza Odnowiciela z Rusinką, Dobroniegą Marią, księżniczką kijowską. Swojego syna Bolesława Krzywoustego spłodził natomiast Władysław Herman w związku z Judytą, córką króla czeskiego oraz polskiego (choć nigdy w Polsce nie królował) Wratysława II i Adelajdy, węgierskiej królewny. Sam Krzywousty był żonaty najpierw z księżniczką Zbysławą, córką Świętopełka II, księcia kijowskiego, a potem z Salomeą, córką Henryka hrabiego Bergu (Niemką). Wśród żon książąt dzielnicowych były Czeszki, Węgierki, Niemki, Rusinki, Litwinki, a nawet Bułgarka czy Bośniaczka. Ostatni z „Piastów”, Kazimierz Wielki, był owocem związku Władysława Łokietka z Elżbietą, córką księcia Bolesława Pobożnego i królewny węgierskiej Jolanty – Heleny. No to jak to jest z tym piastowskim szczepem? W drodze podobnych związków małżeńskich, mieszania się różnych narodowości, powstawał również naród polski. Warto jeszcze zauważyć, że spośród pięciu polskich świętych średniowiecza tylko biskup Stanisław ze Szczepanowa był Polakiem. Święty Wojciech to przecież Czech, a Bruno z Kwerfurtu – Niemiec. Niemką była także Jadwiga Śląska, a królowa Polski Jadwiga to przecież z kolei córka Węgra, mającego matkę z naszego kraju, a ojca Andegawena,
i Bośniaczki. Kiedy już wydawało się, że Polska jako jednolity organizm państwowy i narodowy trwale umiejscowiła się w Europie, nastąpiła niefortunna decyzja Bolesława Krzywoustego (trwa spór historyków, czy rzeczywiście był to jego własny pomysł, czy też narzucony przez niemieckiego cesarza, którego polski książę był lennikiem) o podziale państwa. I znowu przestano mówić o Polakach jako jednolitym organizmie. Każdy bowiem z władców dzielnicowych traktował swoje nadanie jako odrębne państwo, z odrębnym wojskiem i urzędami. Nastąpił powrót do warunków paraplemiennych. Zamiast Polaków mieliśmy na nowo Mazowszan, Wielkopolan, Ślązaków, Małopolan, a potem, w miarę dalszego rozdrabniania swych posiadłości pomiędzy dzieci, coraz bardziej lokalnych, różnych Kujawian, Mazurów, Podlasian, Sieradzan, Opolan, Głogowian, Cieszynian… Zabrakło wśród mieszkańców naszych ziem tylko… Polaków. Ówcześni książęta i książątka jedyną szansę wzbogacenia się dostrzegali w bratobójczych wojnach rabunkowych. W ich następstwie ginęła ludność, pustoszały miasta i wioski. Dostrzeżono to szybko w równie ubogiej, chociaż relatywnie przeludnionej Europie. Ziemie polskie stały się dla tych najbiedniejszych prawdziwymi ziemiami obiecanymi, możliwymi do skolonizowania. Pojawili się zatem na nich cudzoziemcy chętni do zakładania miast i osad. Przede wszystkim byli to Niemcy i Czesi. Sprowadzali ich chętnie co światlejsi książęta, z nadzieją na ożywienie rozwoju gospodarczego swoich włości. Udzielali wtedy różnych ulg i zwolnień podatkowych związanych z zakładaniem osad i miast. Oczywiście ich mieszkańcami byli w tamtych czasach wyłącznie cudzoziemcy. Jednakże, choć niekiedy z oporami, następował w miarę upływu lat pełny ich proces asymilacji z miejscowym społeczeństwem. „Piastowskie plemię” łączyło się więzami krwi głównie z Niemcami czy Czechami, u których zamierała z wolna odrębność kulturowa i mozolnie tworzył się, jakby po raz kolejny, naród polski. Nie zapominajmy również o ciągłych najazdach na nasze ziemie książąt ruskich i litewskich czy pruskich kunigasów, a później licznych zagonów tatarskich. Każdy taki najazd to kolejne mieszanie krwi, nie tylko powodowane gwałtami najezdników, ale także poprzez osiedlanie się na polskich ziemiach jeńców, którzy tutaj zakładali swoje nowe rodziny. Podobnie działo się także w wiekach późniejszych. Przez polskie ziemie przetaczały się wojska całej niemal Europy, ale również liczne tureckie i tatarskie. Miało to niemały wpływ na demografię, a równocześnie na mieszanie krwi. I jak tu mówić o rodowitym rdzennym Polaku? W XIII wieku nasilił się exodus Żydów sefardyjskich, wypędzanych z ultrakatolickiej Hiszpanii. Przyjmowani byli przez polskich książąt bardzo chętnie. Powierzano im najczęściej zarządzanie finansami, z czasem zostawali nawet bankierami polskich królów, zarządzali również książęcymi mennicami, prowadzili karczmy, będące wtedy nie tylko szynkami, ale i miejscem sprzedaży wielu produktów, zwłaszcza na wsiach. Przejęli także znaczną część handlu. Kilka wieków po swoim osiedleniu zaczęli zapisywać piękne karty w polskiej literaturze, sztuce i gospodarce. To był również zastrzyk innej krwi do polskiego społeczeństwa. I to zastrzyk poważny, chociaż wymagał przełamania zupełnie
odmiennych obyczajów i religijnego tabu. Przykład takiego przełamywania szedł z samej góry. Król Kazimierz Wielki miał przecież nieślubne dzieci, a jakże, natychmiast uszlachcone, z Żydówką o imieniu Esterka. Żydzi stawali się bankierami możnowładców, a nawet królewskimi, zajmowali też bardzo ważne stanowiska w polskiej gospodarce (np. zarządzanie, za panowania Stefana Batorego, żupami solnymi i handlem solą przez Saula Wahla, osobistego przy tym bankiera króla). Niestety, lata kontrreformacji to okres wrogości wobec Żydów, co zaowocowało zamykaniem się tej nacji w swoim środowisku. Nie tylko Żydzi przybywali na polskie ziemie, szukając tu spokoju i ratunku przed religijnymi prześladowaniami. Na przełomie XV i XVI wieku Rzeczpospolita stała się prawdziwym azylem dla protestantów, dyskryminowanych przez katolików, a potem dla katolików tępionych w protestanckich państwach za swoją wiarę. Nie byli to tylko pojedynczy uciekinierzy, zagrożeni stosami czy katowskim toporem w swoich ojczystych krajach. Przybywali do nas całymi grupami, przede wszystkim z Czech, Niemiec, Niderlandów czy ze Szkocji. Głównie byli to mieszczanie i chłopi, osadzani potem na królewszczyznach, ale nie brakowało wśród nich arystokracji i szlachty, a również uczonych. Ze wschodu docierali na nasze ziemie, uciekając przed muzułmanami, Ormianie, Wołosi i Mołdawianie. Wszyscy oni z czasem wtapiali się w polskie społeczeństwo, chociaż dość długo zachowywali swoją odrębność kulturową. Nie należy także zapominać o naszych wschodnich sąsiadach z państwa moskiewskiego. Skoro toczyliśmy z nimi liczne wojny, to oczywiście musiała następować migracja, w obie zresztą strony. Wszystko jedno, czy dobrowolna, czy też przymusowa, ale przecież zawsze miała miejsce. Pamiętajmy również o Rusinach, mieszkańcach dzisiejszej Białorusi i znacznej części (zwłaszcza północnozachodniej) Ukrainy, regionów, które zawsze ciążyły w naszą stronę, do swojego zachodniego sąsiada, a z czasem znalazły się w granicach naszego państwa. Ich mieszkańcy, zważywszy na podobieństwo języka i kultury, chyba najszybciej asymilowali się w naszym kraju. Unia lubelska, na mocy której powstała Rzeczpospolita Obojga Narodów, stworzyła warunki do szybszej asymilacji Polaków i Litwinów. Podobnie stało się po przejęciu przez Polskę części Inflant. Do grona Polaków przyjętych zostało wiele kolejnych nacji, rdzennych Kurów, Łatgalów i Estów, a także potomków tamtejszych pierwszych niemieckich osadników, niemających już ze słowiańskim pochodzeniem absolutnie nic wspólnego. Trzeba przyznać, że owi przyłączeni lub przybysze bardzo często wzorowo zapisywali się w historii państwa polskiego. Trudno ją sobie wyobrazić bez Chodkiewiczów, Paców, Sapiehów, Radziwiłłów czy później – po inkorporacji Inflant – Platerów, Manteufflów, Tyzenhausów, Romerów… Wzmacniali swą wiedzą i zaangażowaniem, w różnych latach, nie tylko militarną, lecz także gospodarczą i naukową potęgę Rzeczpospolitej. Nie tylko zresztą oni. W polskiej nauce i kulturze złotymi zgłoskami zapisali się liczni Żydzi, Niemcy, Francuzi, Czesi, Rosjanie, Włosi… katolicy, protestanci, arianie, wyznawcy judaizmu i prawosławia. Nie ma takich dziedzin naszego życia, od kultury po przemysł czy nawet wojskowość, nie ma wielkich polskich wydarzeń historycznych,
w których nie występowałyby osoby szczególnie zasłużone dla Polski i polskości, chociaż ich cudzoziemsko brzmiące nazwiska wskazują, że oni albo ich przodkowie nie byli polskiego pochodzenia. Zawsze istniała i nadal istnieje cała rzesza ludzi na co dzień służących ofiarnie Polsce, czujących się Polakami, bez względu na swoje odległe dla nich korzenie. Może nawet czynią to bardziej ofiarnie niż nasi rodowici Kowalscy czy Nowakowie. W każdym razie mit o „rdzennych Polakach”, w dodatku genetycznie jednorodnych, jest bardzo trudny do akceptacji. Dodałbym więcej. Być może te wszystkie nasze negatywne cechy narodowe są wynikiem tego mieszania się genów. Odkąd istnieje państwo polskie, zawsze zamieszkiwały je różne mniejszości etniczne. I tak jest do dzisiaj. Podobnie zresztą działo się we wszystkich krajach Europy czy świata. W czasach współczesnych polskość jest miarą patriotyzmu. I słusznie. Problem jednak z tzw. rodowitymi Polakami. Jak określić, którzy z mieszkańców naszego kraju są tymi prawdziwymi Polakami, a którzy są tylko narodowości polskiej pochodzenia żydowskiego, tatarskiego, niemieckiego, francuskiego, rosyjskiego…? Nasz wspólny dom, Polskę, budowali i budują przecież nie tylko „rodowici” Polacy. Tylko jak to wytłumaczyć przeróżnym ksenofobom, dla których samo obco brzmiące nazwisko, nie mówiąc o kolorze skóry czy wyznaniu, jest wystarczającym powodem do manifestowania swojej wyższości, pogardy, a nawet wrogości? Centrum Badań nad Uprzedzeniami Uniwersytetu Warszawskiego i Fundacja Batorego opublikowały w 2014 roku wyniki badań nad akceptacją dla mowy nienawiści powodowanej rasą, narodowością i orientacją seksualną. Wynika z nich, że w XXI wieku homoseksualiści u 78 proc. Polaków wzbudzają obrzydzenie. Nie ma również, w podobnych proporcjach, akceptacji dla muzułmanów bez względu na ich narodowość. Żydzi dla 60 proc. ankietowanych „sami sobie są winni i mają historyczne (?) winy wobec Polaków”. Romowie dla 67 proc. są zwyczajnymi złodziejami. Natomiast aż 100 proc. badanych deklarowało swoją nienawiść do Afrykanów, z których przecież wielu ma polskie obywatelstwo, założyło tu rodziny. Są Polakami pochodzenia afrykańskiego. Osobom uczestniczącym w tych badaniach zadano również pytanie, co utrwala w nich taką mowę nienawiści. Na pierwszym miejscu znalazły się media! To one mają największy udział w propagowaniu mitu, że polskim patriotą może być tylko Polak. Na drugim miejscu za mediami uplasowały się kontakty towarzyskie, a na trzecim – Internet. W Polsce nie jest to zresztą sprawa tylko określonych mniejszości etnicznych czy religijnych. Wykwitają powszechnie tzw. patriotyzmy lokalne. Nie mam tu na myśli godnych wszelkiego poparcia małych ojczyzn, czyli troski o pogłębianie wiedzy o tradycji, historii i potrzebach społecznych swojego regionu, lecz o wrogi, „kibolski”, stosunek do swoich najbliższych sąsiadów. Krakowianin będzie dla mieszkańców wielu rejonów Polski po prostu centusiem. Wielkopolanin – oczywiście głupią pyrą. Sąsiedzi Ślązaków to dla nich gorole, z kolei ci sami Ślązacy dla ich najbliższych sąsiadów są kormelami. Dla górali każdy, kto nie jest „stąd”, to ceper. Bydgoszczanie dla torunian to przecież tyfusy, a odwrotnie – krzyżacy. Przybysze, nawet z podstołecznych miejscowości, w Warszawie zwani są słoikami. Natomiast stolicę pogardliwie nazywa się w wielu rejonach kraju „warszawką”,
obowiązkowo pisaną małą literą, często z błędem ortograficznym – „warszaffka”. I praktycznie nic się od lat nie robi, aby takie rozumowanie zmienić. Co więcej, czasem nawet sankcjonuje się je oficjalnie, w wystąpieniach polityków czy publikacjach dziennikarskich. Nawet w życiu codziennym najwięcej radości dostarcza wielu ludziom niepowodzenie najbliższego sąsiada. Innymi słowy: Polak Polakowi wilkiem, jak głosi stare przysłowie, a dowcipy o „polskim piekle”, niestety, mają pełne, gorzkie uzasadnienie. Tylko co wtedy z mitem Polaka kochającego swoją ojczyznę? Przecież ojczyzna to miejsce, w którym żyją wszyscy Polacy, wszyscy ludzie, których ta ojczyzna przygarnęła na stałe, zrównała z dawnymi mieszkańcami, także ci, których nie lubimy. Na świecie uznaje się, że najlepszym, najbardziej demokratycznym w takich sprawach wskaźnikiem przynależności narodowej jest miejsce zamieszkania lub plebiscyty i referenda, w których miejscowa ludność wypowiada się w kwestii przynależności do określonego narodu. Pozostaje jednak pytanie – a co z tymi, którzy w tych plebiscytach prezentowali odmienne zdanie, wypowiedzieli się przeciwko lokalnemu samostanowieniu? Zostali przecież zaliczeni do konkretnego narodu wbrew swojej woli, ale czy naprawdę z nim się utożsamiają? To jest nie tylko nasza sprawa. Wszędzie po przeprowadzonych, nawet w najdoskonalszy sposób, referendach i plebiscytach pozostaje jakaś przegrana, niezadowolona mniejszość etniczna, która nie mając innego wyjścia, nadal zamieszkuje tam, gdzie mieszkała dotychczas. Zazwyczaj niewiele się czyni, aby skłonić – tylko argumentami, a nie w sposób siłowy – tych ludzi do zaakceptowania zaistniałej sytuacji. Może tylko animozje międzysąsiedzkie są niekiedy nieco mniejsze. Czy zatem Polacy są narodem gorszym od Niemców, Czechów, Serbów, Chorwatów, Szwedów czy Anglików? Generalnie nikt nie zaryzykowałby takiej nieprawdziwej przecież tezy. Ale jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach. Historia narodu i państwa polskiego to przecież dzieje nieustająco powtarzających się upadków i odrodzeń. Popatrzmy tylko. Z potężnej monarchii Bolesława Chrobrego po niespełna dwudziestu latach pozostały ruiny i zgliszcza. Po wysiłkach konsolidacyjnych Kazimierza Odnowiciela i Bolesława Śmiałego osłabienia struktur państwa dokonał Władysław Herman, a jego syn, Bolesław Krzywousty, swoim słynnym testamentem doprowadził do swoistego rozbioru Polski. Po dwustu latach Kazimierz Wielki wyniósł Polskę do rzędu europejskich potęg. Po nim próbował wszystko popsuć Ludwik Węgierski, zupełnie niezainteresowany silną Polską. Na szczęście zapanował wkrótce złoty wiek Jagiellonów. Kiedy jednak zeszli z kart naszej historii, pojawili się Wazowie i rozpoczęli destrukcję państwa, które już nigdy, jako królestwo, nie osiągnęło poprzedniej świetności. Co więcej, z czasem, na 123 lata, Rzeczpospolita Obojga Narodów zniknęła nawet całkowicie z mapy Europy. Druga Rzeczpospolita przetrwała tylko dwadzieścia lat, powielając zresztą, jeśli idzie o politykę narodowościową, wiele błędów z poprzednich stuleci. Polska Ludowa próbowała coś z tym problemem zrobić, ale narzucając gotowe rozwiązania, odnosiła odwrotny skutek. Obecnie, obserwując ksenofobiczne wystąpienia liderów niektórych partii politycznych, a także śledząc wpisy i opinie internautów, odnieść można wrażenie, że szybkim krokiem zmierzamy do tego, co już było i co się skończyło źle
dla polskiego państwa. Oczywiście te wzloty i upadki nie są jedynie zasługą lub winą władców czy rządzących. Warto jednak zwrócić uwagę na bardzo istotne ich okoliczności. Każda silna jednostka sprawująca w Polsce władzę zawsze napotykała opór, a niekiedy nawet jawny bunt czy to – w pierwszych wiekach – ze strony swojego najbliższego otoczenia, czy później możnowładców i szlachty. Po każdym spektakularnym wzlocie następował równie efektowny upadek. Powody owych upadków, co charakterystyczne, zawsze były takie same. Systematyczna odmowa udziału w kosztach utrzymania państwa, narastająca prywata, wreszcie korupcja. Do tego dochodziła jeszcze rozbuchana ksenofobia, przeświadczenie, iż tylko z racji bycia Polakiem należy się nam, niejako automatycznie, szacunek świata. Tyle tylko, że ten świat stawiał zawsze najpierw proste pytanie – dlaczego? I wtedy brakowało już rozsądnej odpowiedzi. Ci z wielkich Polaków, którzy to dostrzegali, zostawali w swych przestrogach osamotnieni; często ich wyśmiewano czy lekceważono. Kazania sejmowe Piotra Skargi, pięcioksiąg O poprawie Rzeczypospolitej Andrzeja Frycza Modrzewskiego czy późniejsze O skutecznym rad sposobie Stanisława Konarskiego traktowane były jako swoisty folklor, z którego nic praktycznie nie wyniknęło. Natomiast to, z czego chcieliśmy być dumni, co miało nas odróżniać od innych – czyli liberum veto i wolna elekcja – przy pełnej społecznej akceptacji szybko doprowadziło do ogromnego wewnętrznego rozprzężenia oraz uzależnienia się od sąsiednich krajów, a w konsekwencji do upadku polskiej państwowości. Łukasz Opaliński, marszałek nadworny koronny, pisał w 1648 roku, wskazując na odrębność i wyższość polskich cech narodowych nad innymi nacjami: „nie gnębi nas poborca, władza nie uciska ani nie zmusza nas do ciężarów… Zajmujemy się Rzeczpospolitą, gdy nam się tak podoba. Bezpiecznie możemy pędzić życie prywatne, nie narażając się na żadną obawę. Tak szczęśliwie pędzimy żywot, któremu niczego dodać nie można do pełni pomyślności, chyba tylko wieczne trwanie”. Wkrótce po napisaniu przez niego tych słów wybuchł bunt Chmielnickiego, po nim rozpoczęła się wojna z Moskwą, a wreszcie potop szwedzki. Po tych wydarzeniach Rzeczpospolita Obojga Narodów już nigdy nie powróciła do dawnej świetności. Ale aż do swojej śmierci w 1662 roku Łukasz Opaliński tego poglądu, chociaż był bezpośrednim świadkiem jego skutków, nie sprostował. Charakterystyczne przy tym jest również to, że mimo dość wczesnego poznania wszystkich przyczyn takich upadków z zadziwiającą powtarzalnością popełniano i popełnia się także teraz te same błędy. Po każdej klęsce militarnej podnosiły się przecież głosy, że brakuje środków na rozwój i zwiększenie wojska Rzeczpospolitej, że trzeba usprawnić system fiskalny i sposób zbierania podatków, że złem są wolne elekcje. I niekiedy dyskutowano zawzięcie na ten temat aż… do następnej klęski. Najlepszą nawet inicjatywę służącą umocnieniu państwa można wtedy było przecież zawsze zniszczyć tylko jednym głosem przekupionego posła. Na królów, w tzw. wolnych elekcjach, także wybierano z reguły tych, którzy albo sami kupowali sobie zwolenników, albo mieli swoich, cudzoziemskich, możnych sojuszników lub protektorów, wobec których czuli się potem zobowiązani czy to do ustępstw politycznych, czy też do zawierania sojuszy
niekorzystnych dla państwa. To były sytuacje wprost niewyobrażalne w innych państwach europejskich. Co więcej, okazywały się zawsze tragiczne w skutkach dla naszego kraju. Ale jakie z tego potrafiliśmy wyciągnąć wnioski? Otóż najczęściej, wierni stworzonym przez siebie mitom, nadal wierzyliśmy i ciągle wierzymy w niezwykłą wyjątkowość naszej nacji. W szczególne posłannictwo dziejowe Polaków. Szkoda tylko, że nikt na świecie nie chce go dostrzegać, co więcej, nie usiłuje nawet próbować zrozumieć. Tym gorzej, oczywiście, dla świata. Przecież MY to wiemy. I dlatego odpowiednio traktujemy obcych. U nas i w ich krajach. Naturalnie nie ma przy tym mowy o jakimkolwiek szacunku dla nich, jest tylko lekceważenie, a nawet pogarda, maskująca wszystkie nasze przywary. Na każdym kroku, zwłaszcza poza Polską, podkreślamy natomiast ochoczo, że jesteśmy narodem wybranym przez Boga do wielkich czynów. Jednak nie dość, że tych czynów nie widać, to jeszcze nie potrafimy nawet nigdy precyzyjnie ich wskazać. Każdy obcy jest wrogiem, bo może zburzyć „nasz odwieczny porządek”, zabrać nam przestrzeń życiową, pracę, a nawet dziewczynę czy chłopaka. Co innego, jeśli to zło uczyni Polak, Polakowi przecież wszystko wolno. Tę ksenofobię – nazwałbym ją międzynarodową – próbujemy nieustannie przenieść na forum krajowe. Wystarczy posłuchać, co mówią o sobie nawzajem przywódcy partii politycznych. Każdy z nich i tylko on, oczywiście, chce działać dla dobra Polski, ale bez jakiegokolwiek udziału w tym trudzie swoich politycznych rywali, ewidentnych szkodników. Trwała jeszcze II wojna światowa, gdy Winston Churchill wygłosił publicznie zdanie, które wtedy bardzo oburzyło Polaków na całym świecie. Powiedział mianowicie, że Polacy to naród wspaniały w nieszczęściu i najnikczemniejszy z nikczemnych w chwili powodzenia. Czy wziął sobie to tylko z sufitu? A może rozwinął tylko myśl Napoleona sprzed 150 lat – dla Polaków wszystko, z Polakami nic?! Bardziej oględnie o mentalności Polaków wyraził się Paweł Jasienica. Napisał na poły żartobliwie, że to nie wódka wyniszcza Polaków, lecz woda sodowa. Myślę, że na zakończenie tych rozważań warto przytoczyć pochodzącą z odległego XV wieku opinię o Polakach Jana Długosza. Napisał on: „Bo jeśli inne narody mają właściwe sobie zalety i wady, Polacy z przyrodzenia szczególniej skłonni są do zawiści i obmowy (czy jest to już dziedziczna narodu tego przywara, czy ją zarządza samo położenie kraju i mniej łagodne niebo, czy wpływ tajemny gwiazd, czy żądza powszechna równania się z innym rodem i dostatkiem), to pewne, że naród polski tą wadą, nade wszystkie świata nacje, się odznacza. Są ludzie zazdrośni, którzy mało tusząc o własnych zdolnościach, radzi uwłaczają drugim i nałogową, a bezwstydną szarpią ich obmową”. Czytając te słowa kronikarza, można odnieść wrażenie, że zostały napisane zupełnie współcześnie. Po ponad pięciu stuleciach nic bowiem nie utraciły ze swojej aktualności. Tacy rzeczywiście jesteśmy i dzisiaj. I tak nas odbierają obecnie inne narody. Tylko my nadal tkwimy w przeświadczeniu, że Polakami jesteśmy od zawsze, że najlepiej wiemy, co dla nas dobre, a przede wszystkim głęboko wierzymy w mit naszego dziejowego posłannictwa. Przecież jesteśmy „narodem wybranym”.
Nieważne jest przy tym, że tego tak nobilitującego wyboru dokonaliśmy sami. W dodatku w życiu codziennym jesteśmy nacją nadzwyczaj skłóconą i zawistną. I to nie tylko w stosunku do cudzoziemców czy ludzi innych wyznań. Także w odniesieniu do najbliższych nawet sąsiadów. Ich niepowodzenia spotykają się z naszą nieskrywaną radością. Ważne jest, że nam jest dobrze, a najważniejsze, żeby to było kosztem innych. Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na przenoszenie tego partykularyzmu na całe życie publiczne. Proszę prześledzić uważnie wszystkie dotychczasowe kampanie wyborcze, czy to do samorządów, czy parlamentu. Kandydaci prześcigają się w lokalnych obietnicach. Do niezwykłej rzadkości należą deklaracje o działaniu na rzecz ogółu, wykraczające poza granice własnej ulicy, osiedla, grupy zawodowej, miasta czy wsi (nawet nie gminy), własnego regionu. Potem zamiast państwowego myślenia w samorządzie, sejmie czy senacie mamy bezpardonową walkę o jakieś nieistotne w skali kraju problemy lub załatwianie spraw zainteresowanych posłów, lub bardzo wąskiej grupy społecznej, umiejącej jednak skutecznie lobbować w sejmie. To zresztą jest charakterystyczne dla naszego postępowania na przestrzeni dziejów. Tylko momenty największego bezpośredniego, biologicznego zagrożenia potrafią zjednoczyć i zmobilizować społeczeństwo. Kiedy zagrożenie to wygasa, wszystko powraca szybko do stanu poprzedniego. Jakby nikt nigdy nie potrafił wyciągnąć najprostszych nawet wniosków dotyczących jego przyczyn. Najłatwiej przecież jest wznieść okrzyk: „Polacy! Nic się nie stało!” i dalej złorzeczyć najbliższemu sąsiadowi.
ROZDZIAŁ III Prostak z Litwy Czy można być częściowo ochrzczonym. Dlaczego wybrano Jagiełłę. Powody, dla których Długosz nie lubił Jagiellonów. Strateg i zwycięzca. Mecenas nauki i sztuki. Najdłużej panujący polski władca. Chcę obronić dobre imię króla Władysława Jagiełły. Był to jeden z największych władców w naszej historii. Kiedy umarł, „odważnie” wylano mu na głowę kubły obelg, chociaż i za życia również mu ich nie szczędzono. Usiłowano w ten sposób odreagować w Polsce fakt, iż ten niechętnie od początku przyjmowany monarcha, przeciwko któremu nawet próbowano się i skrycie, i jawnie buntować (jak np. książę Władysław Opolczyk czy też Wielkopolanie, żądający dla siebie dodatkowych przywilejów za swój udział w kampanii przeciwko Krzyżakom w 1410 roku), był najdłużej panującym władcą, w dodatku odnoszącym znaczące sukcesy gospodarcze, militarne i polityczne. Był królem naprawdę europejskiego formatu, jednym z tych nielicznych polskich władców, którzy faktycznie tworzyli nasze państwo. Najbardziej krytyczny, by nie powiedzieć po prostu – wrogi, wobec króla Władysława Jagiełły był Jan Długosz. To właśnie on nie szczędził mu licznych epitetów podważających posiadanie jakichkolwiek predyspozycji do sprawowania najwyższej władzy w Królestwie Polskim. „Niezdarny, bezwolny władca… prostak i barbarzyńca… książę obcy i pogański… niezdarny rządem… człek płytkiego rozumu i małych zdolności… do miłostek nie tylko dozwolonych, ale zakazanych pochopny…” – to tylko te najłagodniejsze. Posunął się nawet do wyrażenia żalu, że Polacy zamiast Jagiełły nie obrali na króla Witolda, „męża wspaniałego umysłu, a wielkością czynów podobnego Aleksandrowi Macedońskiemu”. Z upodobaniem, jak każdy niespełniony mężczyzna, ksiądz kronikarz roztrząsał również sprawy królewskiej alkowy, zwłaszcza grzebał się w plotkach mogących podważyć legalność pochodzenia jego synów, sugerując tym samym, że Królestwem Polskim władali później potomkowie bękartów. Często jednak gubił się zresztą w tych swoich inwektywach, nierzadko negując je pośrednio lub bezpośrednio w różnych swoich dziełach, łącznie z Rocznikami, w których kilkanaście czy kilkadziesiąt stron dalej pisał już, zaprzeczając sobie, zupełnie coś innego. Nie próbował swych ocen także szerzej rozwinąć. A szkoda. Byłoby przecież bardzo ciekawe dowiedzieć się, które na przykład miłostki zaliczał kanonik Jan Długosz do
dozwolonych królowi, a które uznawał za zakazane. Nie rozstrzygnął też ostatecznie dylematu rozważanego w stosunku do króla na łamach swojej kroniki – czy po ochrzczeniu pozostawało się nadal częściowym poganinem? Nie przekonuje bowiem osąd kronikarza zmierzający do konkluzji, że ochrzczony król Władysław Jagiełło pozostawał „czasami” w swych zachowaniach poganinem.
Władysław Jagiełlo według Jana Matejki
I to wszystko dotyczyło monarchy, który najdłużej w naszej historii nosił koronę i którego zasługi doceniono dopiero po jego śmierci. Podobnych słów krytyki Długosz nie szczędził zresztą również jego następcom – Władysławowi Warneńczykowi i Kazimierzowi Jagiellończykowi. Niestety, te właśnie opinie kronikarza o Władysławie Jagielle, zapisane w Rocznikach, czyli Kronikach sławnego Królestwa Polskiego, trafiały do literatury naukowej i sądów potomnych, przez wieki obowiązywały w ocenie założyciela nowej dynastii. Długosza w tym mnożeniu obelg pod adresem króla wspierał dziewiętnastowieczny historyk Karol Szajnocha, który nazywał Jagiełłę „człowiekiem pospolitym, gnuśnym,
tępego pojęcia. (...) Najprzykrzej raziła jego tępość umysłu tym, iż gdy Jagiełło w czymkolwiek popełnił raz pomyłkę, trudno było przywieść go do zrozumienia fałszu, acz nie nadrabiał uporem”. No więc jak? Nie chciał nic zrozumieć, przyznać się do błędu, ale nie był przy tym uparty? Gdzieś tu w tym emocjonalnym wywodzie autora brakuje konsekwencji, a może po prostu logiki. Jan Długosz miał swoje osobiste powody, aby nie lubić Jagiellonów. W 1462 roku król Kazimierz Jagiellończyk zarządził bowiem konfiskatę majątku kronikarza z powodu jego „opozycji wobec majestatu”, a bez względu na to, o co poszło, stanowiło to dla dziejopisa bolesny cios. Poza tym Długosz był przecież powiernikiem i zaufanym Zbigniewa Oleśnickiego, który – jak wiadomo – za życia Władysława Jagiełły wyrósł na najpoważniejszego królewskiego opozycjonistę, a w 1431 roku posunął się nawet do groźby rzucenia na monarchę klątwy za „prześladowanie majątków kościelnych”. Wreszcie na taką ocenę monarchy niewątpliwie wpłynął podnoszony przez kronikarza wspomniany wyżej fakt, iż Jagiełło ośmielił się sięgnąć do majątków kościelnych, głównie wsi kościoła gnieźnieńskiego, aby miejscowym panom i szlachcie dawać zasiłki pozwalające im podźwignąć z upadku wioski i domy zniszczone najazdami krzyżackimi. Było to działanie jednorazowe, wymuszone właśnie dobrze zrozumianym interesem państwa, ale niezwykle wzburzyło Jana Długosza. W Dopełnieniu szamotulskim rocznika Traski także wytykano królowi naruszanie wolności i przywilejów kościelnych, polegające na tym, że monarcha, podróżując po Polsce, na potrzeby swojego otoczenia „od biskupa przez jeden lub dwa tygodnie pobierał żywność, ściągał siano i owies z klasztorów i nie cierpiał sprzeciwu”. Za to nasz kronikarz mścił się potem na królu i jego potomkach, jak tylko potrafił. Miał do tego znakomity oręż: słowo pisane, a w dodatku świetnie nim władał. Tworzył zatem mit nieudolnego króla. W dodatku, jak się potem okazało, uczynił to bardzo skutecznie. Jeśli tylko pojawiło się coś, co mogło zaszkodzić wizerunkowi Władysława Jagiełły, kronikarz natychmiast to wykorzystywał i zapisywał w swoich Rocznikach. Jak słusznie, choć nadmiernie elegancko, napisał dziewiętnastowieczny historyk Anatol Lewicki: „Długosz żył w brzydkim gnieździe plotek, skwapliwie je chwytał i w swoich dziełach uwieczniał. Wiadomo, że nie lubił Jagiełły i całego jego rodu (…), chcąc ocenić Jagiełłę, porzućmy zatem Długosza, a rozpatrzmy się dobrze w jego [monarchy] czynach”. Wiadomo już od dawna, że Jan Długosz, gdy tylko było mu to potrzebne do uzasadnienia swojego poglądu, dowolnie przeinaczał fakty historyczne w zależności od sympatii do konkretnego władcy. Jego oceny Mieszka II czy Bolesława Śmiałego, wynikające nie z rzeczywistych wydarzeń odnotowanych w znanych temu kronikarzowi dokumentach i zagranicznych kronikarskich zapisach, ale z osobistego stosunku, wołają wprost o pomstę do nieba. Gdy już kogoś kronikarz bardzo nie lubił, to wówczas beztrosko kłamał na jego temat lub zupełnie go pomijał, sugerując tym samym, że nigdy ów król czy pretendent do tronu nie zaistniał w polskiej historii. W stosunku do Jagiełły i jego następców Jan Długosz nadal posługiwał się tą metodą, chociaż była ona bardzo łatwa do zweryfikowania, gdyż nie tylko on odnotowywał wtedy ważne wydarzenia rozgrywające się za jego życia. W Polsce czyniły to wtedy roczniki kościelne, a przede wszystkim kancelaria królewska. Zarzuty Długosza były szyte tak grubymi nićmi, że poirytowany król Zygmunt III Waza
ostatecznie zakazał wydawania drukiem w Polsce, w całości lub częściach, jego Roczników, uznając je za jawne fałszowanie polskiej historii. (Pierwsze polskie, mocno okrojone zresztą, wydanie Roczników ukazało się w Krakowie dopiero po śmierci Zygmunta III, a na kompletną edycję dwunastu ksiąg przyszło nam czekać aż do XIX wieku!). Niestety, na tym właśnie dziele wychowały się potem całe pokolenia polskich historyków. Często bezkrytycznie wychowują się zresztą nadal, po dzień dzisiejszy, powtarzając jego nieuprawnione, a wręcz fałszywe oceny dotyczące wielu naszych władców, w tym także króla Władysława Jagiełły. Należy stale pamiętać, że wielki książę litewski Jogaila przyjechał przecież do niechętnego mu państwa, z którym często Litwa, także pod jego przywództwem, walczyła z różnym skutkiem o tereny nadgraniczne. Miał objąć w nim tron i poślubić królową, której los od dzieciństwa był związany uświęconym węzłem małżeńskim sponsalia de futuro (do skonsumowania małżeństwa po dojściu do ówczesnej pełnoletności – ukończenia dwunastu lat życia) z kimś zupełnie innym, z księciem austriackim Wilhelmem Habsburgiem. Kiedy w Krewie pod Grodnem, rodzinnej miejscowości wielkiego księcia litewskiego, polscy wysłannicy ustalali szczegóły małżeństwa Jadwigi z litewskim władcą Jogailą, książę Wilhelm przebywał zresztą w Krakowie. (Opuścił go dopiero po dotarciu do miasta informacji o ostatecznym uzgodnieniu w Krewie warunków wprowadzenia na polski tron księcia z Litwy). Wielki książę litewski, przyjeżdżając do nowego kraju, nie znał wtedy jeszcze języka polskiego (władał tylko litewskim i ruskim), nie znał oczywiście również ówczesnego języka dworskiego, czyli łaciny. Miał przy tym pełną świadomość, że ofiarowanie mu korony wynikało przede wszystkim z apetytu polskich możnowładców na niezagospodarowane rozległe ziemie jego wielkiego księstwa, rozciągające się wtedy od Bałtyku aż po Morze Czarne. To przecież głównie o nich myśleli, kiedy głośno żądali od młodziutkiej królowej poświęcenia swojego szczęścia osobistego dla chrztu Litwy. Unia personalna ze wschodnim księciem miała również na celu służyć oskrzydleniu zakonu krzyżackiego. Już niemal na powitanie, jeszcze przed ślubem i koronacją, litewski wielki książę musiał wyłożyć 200 tysięcy florenów z własnej kiesy jako zadośćuczynienie należne księciu Wilhelmowi za odstąpienie Jadwigi od małżeństwa z nim. (Tak bowiem stanowiła umowa zawarta w Zwoleniu w 1378 roku pomiędzy rodzicami Jadwigi i Wilhelma). Była to własna inicjatywa litewskiego księcia. Nie chciał tą kwotą obciążać skarbu Królestwa Polskiego. Można powiedzieć, że dodatkowo jeszcze zapłacił za zaślubiny polskiej królowej, która bynajmniej nigdy nie darzyła Litwina uczuciem. Jadwiga małżeństwo z nim traktowała bowiem jako przykry dla niej państwowy i religijny obowiązek, a zarazem definitywne przekreślenie swej pierwszej wielkiej miłości. Zachował się kronikarski zapis informujący, że mocno ofuknęła swojego spowiednika za sugestię, by „częściej odwiedzała męża w łożnicy”. Potraktowano Jagiełłę jak poganina (Długosz napisał: „był człowiekiem grubym, w pogaństwie wychowanym”), urządzając wielkiemu księciu litewskiemu w Krakowie wystawną ceremonię chrztu, a przecież Jogaila jako dziecko został na Litwie – o czym
kronikarz wiedział, bo to nie była wtedy skrywana wstydliwie tajemnica – ochrzczony przez matkę Julianę, księżnę twersko-halicką, w obrządku wschodnim. Mógł zatem zostać co najwyżej nazwany innowiercą, a nie „w pogaństwie wychowanym”. Ale to przecież nie było jedyne przemilczenie Długosza w stworzonym przez niego wizerunku monarchy. I oto zdarzyło się coś niesłychanego. Ten nielubiany władca, wyśmiewany jako litewski prostak, stał się monarchą najdłużej zasiadającym na polskim tronie. Książę Jogaila został królem Władysławem Jagiełłą, pogromcą Krzyżaków, władcą szanowanym w Europie, docenianym, wbrew Długoszowi i jego epigonom, w Królestwie Polskim. Początkowa niechęć i – oględnie mówiąc – chłodna rezerwa wobec jego osoby jeszcze za jego życia ustąpiły widocznemu docenieniu i uznaniu. Ale to zapis Jana Długosza pozostał w pamięci wielu pokoleń. Idąc za głosem Anatola Lewickiego, namawiam zatem do rozpatrzenia się w jego czynach. Dzięki jakim cechom charakteru osiągnął król to, co wydawało się niemal nieosiągalne? Ogromna większość współczesnych Władysławowi Jagielle zawsze podkreślała jego takt i cierpliwość, czyli – jak to wtedy określano – roztropność w rządach, a także łaskawość i wspaniałomyślność. Można powiedzieć, że są to do dzisiaj podstawowe cechy dobrego władcy. Bartłomiej z Jasła, uczony krakowski, współdziałający z królewską parą w odnowieniu Uniwersytetu Krakowskiego, w charakterystyce Jagiełły podkreślał przede wszystkim jego łagodność, szczodrobliwość dla ubogich i potrzebujących, a zwłaszcza poważanie dla nauki. „Choć niekiedy jawnie, niekiedy skrycie był traktowany niegodnie, on te wszystkie niegodności z łagodnością znosił, a działających na jego szkodę starał się rozbić łagodnością”. Znany autor teologicznych pism i kazań, Jan z Kluczborka, podkreślał zawsze niezwykłą królewską dobroć, wiedzę, mądrość i trzeźwość, sprawiedliwość i roztropność. Rektor Uniwersytetu Krakowskiego, Łukasz z Wielkiego Koźmina, głosił powszechnie, że monarcha ten zawsze wspierał naukę, nikomu nie szkodził, ale występował przeciw tym, którzy chcieli szkodzić jego królestwu. Wreszcie warto odwołać się do mowy Mikołaja Kozłowskiego, profesora tegoż uniwersytetu, podczas nabożeństwa żałobnego w intencji Władysława Jagiełły, jakie odbyło się w trakcie soboru w Bazylei. Podkreślając ogromne zasługi polskiego króla dla Kościoła, stwierdził, że zmarły był „rzetelny w mowie, wierny w przyrzeczeniu i przesławny w innych jakże licznych cnotach. Nie łamały go żadne przeciwności ani też nie wbijały w dumę liczne doznane powodzenia”. Z kolei Grzegorz z Sanoka za jedną z najważniejszych cech króla uznawał to, iż podtrzymywał wiarę, był ostoją sprawiedliwości i prawdziwym wielbicielem prawa. Każdy z tych polskich, współczesnych Władysławowi Jagielle uczonych szczególnie podkreślał wagę, jaką monarcha przywiązywał do rozwoju nauki. Ten rzekomy prostak wiedział bowiem doskonale, że o przyszłości państwa nie stanowi jedynie osoba króla, lecz ludzie światli, którzy potrafią temu władcy właściwie doradzić, podpowiedzieć różne warianty rozwiązań, a przede wszystkim wspólnie z nim pracować dla dobra kraju. Dzisiaj wyraźnie widać, że monarcha kładł świadomie podwaliny pod dobrze zarządzane państwo.
Niby o tym powszechnie wiedziano, ale jakoś nie przebiło się to na karty ówczesnych kronik, a później długo nie chcieli dostrzec zalet monarchy kolejni polscy historycy. Rzadko, nawet jeszcze dzisiaj, przywołuje się fakt, że do końca swojego życia Władysław Jagiełło wspierał finansowo Uniwersytet Krakowski. Pamięta się tylko, że królowa Jadwiga ofiarowała na potrzeby tej uczelni swoje regalia. Informacja o wspieraniu uniwersytetu przez Jagiełłę nadal nie dociera do powszechnej świadomości. Król też bardzo chętnie wsłuchiwał się w głosy doradców, w większości profesorów uniwersytetu, co wtedy nie było przecież normą nawet na europejskich dworach. Tymczasem Jan Długosz skwapliwie uczynił mu z tego zarzut... braku wiedzy i samodzielności. Po czym niekonsekwentnie przytoczył kilka stron dalej przyganę królewską pod adresem wojewody krakowskiego Jana z Tarnowa, który krytykował wyjazd Władysława Jagiełły do Koszyc: „kazał milczeć wojewodzie jako rzeczy nieświadomemu”. Warto w tym miejscu jeszcze przypomnieć, iż król w 1431 roku osobiście brał czynny udział w dyskusji krakowskich profesorów teologii z czeskimi husytami, podczas której zabierał głos w obronie wiary katolickiej. Godne podkreślenia jest także i to, że dyskusja ta odbyła się na Wawelu, na zamku królewskim. Zresztą z tego powodu również wysuwano wobec króla pretensje, że zadaje się z heretykami. Sporządzona przez minorytów polskich (franciszkanów) Zbieranka skrócona o polskich królach opowiada, że za czasów jego panowania Polska zaczęła rozkwitać w potędze, a królem był o dobrych obyczajach i umiejętnościach w nauce. Warto jeszcze sięgnąć po opinię takiego autorytetu europejskiego, ówczesnego papieża Marcina V. Oto jak ocenił on polskiego władcę: „wielkiej dostojności i powagi (…) cnót znakomitych i prawdziwie królewskich, wysokiej godności majestatu”. Niewiele o tym powszechnie wiadomo, ale Władysław Jagiełło był także miłośnikiem sztuki. W tamtych czasach chodziło oczywiście wyłącznie o sztukę sakralną. Przyznawał to królowi nawet sam Długosz, pisząc w innym miejscu swoich Roczników: „kościoły gnieźnieński, sandomierski i wielicki greckiej sztuki ozdobami przystroił”. Matka monarchy, halicka księżniczka Juliana, wszczepiła mu zainteresowanie malarstwem ruskim. Wprowadzał je później do Polski, wzbogacając naszą kulturę nowymi wartościami. Ściągnięci do królestwa malarze z Rusi Halickiej nie pozostawali obojętni na sztukę gotyku, co znajdowało potem oddźwięk w ich twórczości. Najlepszym tego przykładem są zachowane do dzisiaj, a wykonane na królewskie zlecenie, malowidła ścienne w kościele Świętej Trójcy w Lublinie. Po zwycięskiej batalii grunwaldzkiej kazał Władysław Jagiełło sprowadzić obrazy rzeźbione w drewnie, którymi zachwycił się, oglądając w pruskim Dzierzgowie tamtejszą kaplicę zamkową. Interesował się sztuką włoską, czego ślady dostrzec można w sporządzonym, jeszcze za życia króla, jego sarkofagu. W kontekście takich oto monarszych działań co najmniej niestosownie brzmieć muszą zarzuty, że Władysław Jagiełło był człowiekiem „pierwotnym w sensie kulturalnym”. To on właśnie ściągnął włoskich mistrzów do renowacji uszkodzonego obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Czy Władysław Jagiełło był wielkim wodzem, czy też bitwę pod Grunwaldem wygrał może Zyndram z Maszkowic albo, jak chcą obecnie tego niektórzy litewscy historycy,
wielki książę Witold? Wielu kronikarzy, w ślad za Janem Długoszem, zarzucało później królowi, że w odróżnieniu od wielkiego mistrza zakonu krzyżackiego nie uczestniczył bezpośrednio z mieczem w dłoni w tym starciu, lecz usadowił się na niewielkim wzgórzu z dala od pola bitwy, mając jednak stamtąd dogodny wgląd na jej przebieg, i wysyłał tylko gońców z rozkazami. Dzisiaj napisalibyśmy, że dowodził operacją grunwaldzką ze swojego sztabu. Wspomniany już Mikołaj Kozłowski szczególnie podkreślał, że „w różnych ziemiach wojnami dowodził, królestwa granice osłaniając. Królestwo jego zawsze było spokojne, pokojowe i bezpieczne…”. Tak już na marginesie, nie zapominajmy, że to jednak polski król wygrał tę bitwę, a przede wszystkim przeżył ją, w odróżnieniu od Ulricha von Jungingena. Warto również w tym miejscu zwrócić jeszcze uwagę, że w taki właśnie sposób rozgrywane były w następnych wiekach największe zwycięskie bitwy świata. Głównodowodzący ze swoimi sztabami nie walczyli bynajmniej wówczas w pierwszej linii, z bronią w ręku. Bardzo rzadko prowadzili również osobiście podległe im wojska bezpośrednio do natarcia. Późniejsi oponenci nie chcieli też pamiętać królowi, że to on właśnie wprowadził artylerię do uzbrojenia polskiego wojska. W 1396 roku użył po raz pierwszy w Polsce armat do burzenia miejskich murów, oblegając skutecznie Opole podczas zbrojnej ekspedycji przeciwko zbuntowanemu Władysławowi Opolczykowi. Również dzięki armatom zdobył Brodnicę. Ale dzięki Janowi Długoszowi zapamiętano – i stale to w naszej historii podkreślano – że jako pierwsi użyli Krzyżacy przeciwko naszym wojskom w grunwaldzkiej bitwie. Jan Długosz w ogóle z uporem dowodził, iż monarcha więcej modlitwami swymi u Boga wyprosił, niźli orężem wywalczył, i konkludował: „w prowadzeniu wojen niedbały i ciężki, wszystko starannie na wodzów i zastępców składał”. No cóż, na upór i wtedy nie mieli lekarstwa. Wypominał również kronikarz królowi, a w ślad za nim czyniło to wielu późniejszych historyków, że nie zdobył Malborka. To natomiast, że nie udało się królowi po bitwie grunwaldzkiej zająć krzyżackiej stolicy, największej wtedy twierdzy w Europie, trzeba raczej złożyć przede wszystkim na karb tych chorągwi, które jeszcze przed bitwą pod Koronowem postanowiły powrócić w rodzinne pielesze, oraz nacisków krakowskich panów, domagających się zaprzestania długotrwałego oblężenia, o czym zresztą Jan Długosz niespodziewanie sam napisał na innych kartach swoich Roczników. Należy ponadto pamiętać przy podnoszeniu zasług strategicznych Władysława Jagiełły, że to właśnie królewskim pomysłem było przekupienie czeskich wojsk zaciężnych pod wodzą Jana Žižki, które pierwotnie przecież wynajęte zostały przez Krzyżaków po to, aby walczyć pod Grunwaldem po ich stronie. A już przed samą grunwaldzką bitwą to właśnie on, wbrew swoim doradcom, którzy parli do natychmiastowego boju, opóźniał starcie, chroniąc własne wojska w lesie, co naraziło wojska krzyżackie na kilkugodzinne oczekiwanie w pełnej gotowości na otwartej, nasłonecznionej przestrzeni. Współczesny historyk Stefan M. Kuczyński nie miał wątpliwości, że Władysław Jagiełło był wielkim wodzem, który działał zdecydowanie i narzucał zawsze swoją inicjatywę nieprzyjacielowi: „Bitwa pod Grunwaldem i wiele innych wypraw, które Jagiełło
organizował lub w których dowodził, są świadectwem jego wybitnego talentu wojennego”. Nie było w tym również żadnego przypadku. Innymi słowy, w bitwach realizował własną, wcześniej przemyślaną strategię i taktykę walki. Współcześni zaś Jagielle wysoko cenili jego geniusz wojskowy. Jan z Ludziska, oficjalny mówca Uniwersytetu Krakowskiego, nie przypadkiem nazwał króla znakomitym wojownikiem, a kanonik krakowski Adam Świnka wspomniał o nim jako o „sławnym zwycięzcy o sędziwej skroni”. Umierając, Władysław Jagiełło pozostawiał Królestwo Polskie pod względem terytorialnym znacznie większe niż w momencie obejmowania tronu, a co najważniejsze – uporządkowane, bezpieczniejsze, nietargane wewnętrznymi sporami, szanowane przez sąsiadów. Tego nie mógłby przecież w żadnym razie osiągnąć jakiś niedouczony litewski prostak. Ale cóż, przez wieki przylgnęły do niego takie właśnie Długoszowe epitety. No bo jak to, jakiś Litwin na polskim tronie? Dopiero w 1930 roku Ludwik Kolankowski, historyk dynastii Jagiellonów, w swej pracy Dzieje Wielkiego Księstwa Litewskiego za Jagiellonów pierwszy słusznie zauważył, że żadna z idei króla Władysława nie zakończyła się tylko na samym pomyśle, lecz wcześniej czy później wcielał ją skutecznie w życie. Pisał wprost: „Wszystko, do czego dążył, osiągnął tak, że i u współczesnych, i u potomnych szczęście jego podziw budziło (…). Był to człowiek zgoła niezwykły (...) wszystkie jego zamiary oparte były na niewzruszonej równowadze między własną siłą wewnętrzną a warunkami zewnętrznymi”. Kiedy więc szukamy odpowiedzi na podstawowe pytanie – kim był Władysław Jagiełło, nie możemy mieć żadnych wątpliwości, że mieliśmy do czynienia z nowoczesnym władcą, w dodatku w pełni świadomym celów, do których konsekwentnie dążył. Ten, jak go określano później, uparty litewski wielki książę doskonale zdawał sobie sprawę, że sprawowanie władzy królewskiej w niechętnym mu otoczeniu wymaga przede wszystkim cierpliwości oraz skuteczności w działaniu. I to możliwie w jak najszerszym wymiarze. A to Władysławowi Jagielle się w pełni udało. Czy tak postępowałby zwykły prostak, prawie dziki poganin? Do dzisiaj jednak pokutuje obraz tego monarchy, upartego Litwina, nakreślony nam przez Jana Długosza, a utrwalony w XIX wieku w polskiej literaturze przez Henryka Sienkiewicza w Krzyżakach. Obraz, który stworzył mit o tym, jak to Królestwo Polskie przyjęło do siebie, w imię potrzeby chrystianizacji tej części Europy, tego gburowatego Litwina. Mit prostaka i tyle!
ROZDZIAŁ IV Polak Sarmata Plemię, którego na tych ziemiach nie było. Uproszczenia Ptolemeusza. Jak wyginęli Sarmaci. Lepszy Sarmata niż Turek. Szaleństwo, które przetrwało do dzisiejszych czasów. Wszystko w tym micie jest od początku sztuczne, nieprawdziwe. A jednak jest on chyba najbardziej pielęgnowany w naszej kulturze i obyczajach. Przyjrzyjmy się mu zatem dokładnie. Polak, czyli Sarmata. Znak równości pomiędzy tymi dwoma pojęciami postawiono już wiele wieków temu. Bez sensu, ale nadal wmawia się nam, że mamy w Polsce „sarmacką tradycję”, „sarmacką kulturę”, „sarmackie obyczaje”, „sarmacką krew”, a nawet „sarmackie wąsy”. Do dziś chętnie posługujemy się tymi terminami, traktując je wymiennie ze słowem „polskie”. Nie jest przy tym ważne, że Sarmaci nie byli nigdy Słowianami, do których się przecież przyznajemy i spośród których uważamy się za najlepszych. Liczy się, że byli rzekomymi protoplastami Polaków! Sprzeczność piramidalna! Logicznie biorąc – tak. Na ogół jednak nie zwraca się na nią uwagi. Po prostu jesteśmy Sarmatami, bo bardzo chcieliśmy i nadal chcemy nimi być, bez względu na prawdę historyczną. Umyka nam przy tym, że to ostre konflikty pomiędzy szlachtą a resztą społeczeństwa wywołały pilną konieczność wymyślenia szlachcie zupełnie odmiennego pochodzenia. Wtedy padło właśnie na Sarmatów. Przyjrzyjmy się zatem nieco bliżej plemieniu tych naszych rzekomych protoplastów, a ściślej protoplastów polskiej szlachty, którego pojawienie się w historii Europy wywarło, po wielu stuleciach, tak znaczący wpływ na polską kulturę i obyczajowość. Czy rzeczywiście ma ono coś wspólnego z rodowodem Polaków? Zacząć chyba wypada od tego, że w języku polskim, nawet tym najstarszym, nie tylko nie ma ani jednego słowa, które pochodziłoby z języka, jakim ongiś porozumiewali się Sarmaci, a nawet nie ma żadnego zbliżonego źródłosłowu. Dla językoznawców stanowi to koronny dowód, że na naszych ziemiach nigdy nie przebywali żadni Sarmaci. Jedynym znanym językiem na świecie, o którym można mówić, że rozwinął się ze starożytnego dialektu sarmacko-aleńskiego, jest język dzisiejszych mieszkańców Osetii. Ale jest to przecież naród „od zawsze” żyjący na zboczach południowo-zachodniego Kaukazu. Gdzie zatem Kaukaz, a gdzie Polska? Polskich językoznawców coraz częściej, chociaż czynią to pośrednio, wspierają w ich opiniach polscy archeologowie, którzy od lat na próżno szukają jakichkolwiek śladów
obecności Sarmatów pomiędzy Wisłą, Odrą i Notecią, a zatem w miejscach uznanych powszechnie za kolebkę polskiej historii i polskiej państwowości. W gronie współczesnych historyków średniowiecza przestano już zadawać „fundamentalne” pytanie, czy Sarmaci w ogóle dotarli do najstarszych ziem polskich, lecz poszukuje się jedynie jakiegokolwiek, w miarę rozsądnego, uzasadnienia narodzin mitu o polskim sarmatyzmie. Skąd się zatem nagle pojawił i w jaki sposób potem zniknął naród, który na naszych ziemiach nie pozostawił po sobie literalnie żadnego fizycznego czy nawet językowego śladu, a został przecież, począwszy od XV wieku, na trwałe wpisany do naszej genealogii narodowej? Co więcej, przez kilka następnych stuleci skutecznie bronił pamięci o swoim w niej istnieniu. Zresztą dzisiaj, paradoksalnie, również się o to samo stara. I co dziwniejsze, na ogół z powodzeniem. Można się tylko zastanawiać, jak wielką była narodowa potrzeba powoływania się na tych koczowników, że gotowi byliśmy poświęcić dla nich naszą słowiańskość, a zwłaszcza całe plemię Polan. Nie ulega natomiast żadnej wątpliwości to, iż Sarmaci rzeczywiście zaistnieli w historii Europy. Ten koczowniczy lud, wywodzący się gdzieś z dalekich perskich stepów, spokrewniony z Medami, Partami, Persami i Scytami, wypierany przez kolejne ludy indoeuropejskie w silnym parciu na zachód, po początkowych spektakularnych sukcesach, zaskakując przeciwników wyłącznie atakami konnicy i wozów z łucznikami, rozbił się dopiero o tarcze rzymskich legionów. Stało się to prawdopodobnie około 1 roku n.e. Tak jak inne ludy koczownicze, również Sarmaci, nie mając wykrystalizowanych form państwowości, przesuwali się stopniowo gdzieś z irańskich stepów w kierunku Europy i 600 lat p.n.e. zamieszkiwali już dorzecze dolnej Wołgi. Część z nich, zwana później Sarmatami Nadwołżańskimi, osiadła tam na stałe, ale większość – i to znaczna – nadal wędrowała na zachód. Wzmianki o Sarmatach lub Sauromatach, jak zwykło się nazywać zachodnich Sarmatów, spotkać można już u Herodota, który twierdził, iż Sarmaci wyruszyli na zachód do Błota Meockiego (Morza Azowskiego) jako sąsiedzi Scytów. Hipokrates uważał ich z kolei za jeden ze szczepów scytyjskich. Polibiusz z Megalopolis, grecki historyk żyjący 200 lat p.n.e., wspominał, że koczownicy ci dotarli ze wschodu do granic Europy. Do dzisiaj zresztą trwa dyskusja antropologów, czy był to na pewno lud irański, czy może jednak mongolski.
Szlachcic w typowym stroju sarmackim (portret Stanisława Antoniego Szczuki, autor nieznany, galeria pałacu w Wilanowie)
Przez wiele wieków Sarmaci koczowali na pograniczu Azji i Europy, od południowej Syberii, Kazachstanu i Ałtaju, po wybrzeża Morza Czarnego, a także, w końcowym okresie swego istnienia, zamieszkiwali dzisiejszą Ukrainę i Mołdawię w tzw. strefie lasostepu, znajdując tam dogodne warunki do prowadzenia swojego koczowniczo-pasterskiego trybu życia. Taki właśnie sposób egzystencji zmuszał ich do ciągłych wędrówek, w których coraz częściej natrafiali na tereny już zamieszkane przez inne plemiona. Ponieważ dotychczasowi mieszkańcy nie ustępowali ze swych ziem bez oporu, musiał być on zatem przez Sarmatów
skutecznie i szybko przełamywany. I to właśnie leżało u podstaw niezwykłej sprawności bojowej tych koczowników. Ci pasterze i hodowcy, często wędrujący po cudzych terenach, niejako w naturalny sposób zamieniali się w znakomitych wojowników. Aby zająć i utrzymać nowe terytoria, musieli stale doskonalić swą sztukę wojenną. Ich główną bojową formacją były konne oddziały łuczników o dużych możliwościach manewrowania. Natomiast do przełamywania szyków ciężkozbrojnej piechoty utworzyli z czasem specjalne oddziały katafraktów, czyli jazdy, która stylem walki i uzbrojeniem, przy bardzo dużej dozie dobrej woli i ogromnej wprost wyobraźni, mogłaby być pierwowzorem naszej husarii. Ta tak podkreślana zawsze waleczność stała się potem jedną z głównych przyczyn zagłady Sarmatów. Otóż prowadząc nieustanne krwawe wojny i podboje, musieli uzupełniać swe szeregi także kobietami. Sarmackie dziewczęta nie tylko walczyły, lecz także ginęły. Grecy i Rzymianie widzieli w tych żeńskich oddziałach, walczących z równą dzielnością, jak okrucieństwem, znane im z własnych mitów i legend tajemnicze Amazonki. Nawet Herodot uważał Sauromatów za owoc związków mieszkających gdzieś na północy Amazonek ze Scytami. Ale tych wojowniczych „amazonek” było z upływem lat coraz mniej. Nie miał zatem kto rodzić dzieci. Z tego powodu sarmackie plemiona stawały się, w miarę postępów ekspansji na zachód, coraz mniej liczne. Sarmackie parcie w stronę Europy ostatecznie zostało powstrzymane pod koniec I wieku n.e. przez Rzymian. Rozbici bowiem w kilku kolejnych starciach z rzymskimi legionami, Sarmaci ulegli także rozbiciu wewnętrznemu. Część z nich gwałtownie skręciła na powrót w stronę Wołgi. Inni szukali miejsca dla siebie wzdłuż Dniepru. Wybrali ten kierunek, bo przed nimi rozciągały się tereny lasostepu, które zawsze stanowiły ich naturalne środowisko. Do dzisiaj też archeologowie natrafiają w dolnym biegu Dniepru i Dniestru na liczne ślady obecności tzw. zachodnich Sarmatów (Sauromatów), podobne zresztą do tych, jakie napotykają pomiędzy Wołgą, Donem a Morzem Azowskim. W dzisiejszej południowej Ukrainie, gdzieś pomiędzy Dnieprem a Dniestrem, i we współczesnej Mołdawii Sauromaci przebywali co najmniej do połowy V wieku n.e., prowadząc koczownicze, pasterskie życie, pełne zbrojnych starć z sąsiednimi plemionami, aż ostatecznie rozbili ich Bułgarzy. Z tego też powodu dla określenia tych rejonów wschodniej Europy w kulturze rzymskiej używano terminu Sarmacja Europejska, pochodzącego od zdobywców-najeźdźców, a nie od rozproszonych dotychczasowych mieszkańców tamtych ziem. Ojcem tej nazwy był prawdopodobnie Ptolemeusz z Aleksandrii (II w. p.n.e.). Było to bardzo pojemne określenie wielu obszarów, z których dużo później pewna część przez kilkaset lat należała najpierw do Litwy, a potem do Polski, chociaż nigdy nie były naszymi ziemiami etnicznymi. Ale tylko w taki sposób mógł pojawić się nasz jedyny związek z Sauromatami. Nazwę Sarmacji Europejskiej rozciągnął Ptolemeusz bardzo swobodnie również na wszystkie pozostałe ziemie leżące na północ od terenów rzeczywiście zajmowanych przez Sauromatów. Obejmowały one rozległe obszary aż do basenu Morza Bałtyckiego, które
mianował Morzem Sarmackim. Poza tym jeśli brakowało mu jakichkolwiek informacji o przynależności plemiennej określonych terenów północno-wschodniej Europy, to swobodnie je sobie włączał właśnie do Sarmacji. Wzorując się potem na Ptolemeuszu, wielu europejskich kartografów wczesnego średniowiecza wszystkie nieznane im ziemie, z czasem odkrywane na wschód i północny wschód od obszarów zajmowanych przez Germanów, również nazywało Sarmacją. Spowodowało to wielkie zamieszanie wśród historyków, a w XV wieku stało się w naszym kraju powodem postawienia znaku równości pomiędzy Sarmacją a Polską, chociaż istnieją wczesnośredniowieczne mapy, na których nasze ziemie zostały opisane jako Sclavi, Sclavini, Sclavonia, Wenedia, Windowia czy też Windlandia. Powszechnie również utożsamiano wtedy Scytię z Sarmacją. Pokusa, aby wszystko, co nieznane, nazwać Sarmacją, była jednak zbyt wielka, żeby się jej szczególnie opierać. Rozwiązywała przecież doskonale problem braku rzeczywistej wiedzy autorów ówczesnych map czy kronik o lądach i morzach znajdujących się gdzieś na dalekich obrzeżach znanej im Europy. Nasz kronikarz Gall Anonim również nie miał żadnych wątpliwości. Dla niego Słowiańszczyzna zaczynała się na wschodzie – tam, gdzie kończyły się ziemie Sarmatów. Pisał przecież o ziemi Słowian wprost: „ciągnie się ona od Sarmatów, którzy zwą się też Getami, do Danii i Saksonii”. Jest to ciekawy sygnał, wskazujący, że autor pierwszej polskiej kroniki jednak nigdy nie „wpuścił” Sarmatów na nasze słowiańskie ziemie. Natomiast Jan Długosz już nie miał takich oporów i na przykład Karpaty nazywał konsekwentnie Górami Sarmackimi. Plemiona sarmackie pojawiły się w pobliżu rdzennych ziem polskich bardzo późno. Najpierw musiały wyprzeć z Kijowa, co stało się pod koniec VI wieku, żyjących tam wtedy Polan. Kiedy z kolei na zajmowane przez Sauromatów dzisiejsze ukraińskie terytoria zaczęły naciskać inne plemiona przybyłe z głębi środkowej Azji, a Europa już wiedziała, jak się przed nimi skutecznie bronić, raz jeszcze, spychani przez nowych przybyszów ze wschodu, Sauromaci z konieczności ruszyli na północ. Koczownicy pasterscy natrafili tam jednak na zupełnie inne, nieznane im środowisko. Bagna, mokradła i nieprzebrane lasy stanowiły dla nich, poruszających się przecież konno i na wozach mieszkalnych, bariery trudne do przebycia. Napotkali nieznane dotąd warunki klimatyczne. Jednocześnie Sauromaci natknęli się na skuteczniejszy w tych okolicznościach opór nowych gospodarzy naszych ziem – Słowian. Wyśmienita konnica nie miała żadnych szans w starciu z pieszymi, kryjącymi się wśród drzew słowiańskimi łucznikami. W rozlewiskach i bagnach grzęzły wozy z dobytkiem koczowników, na mokradłach brakowało paszy dla bydła i koni. Ostatecznie Sauromaci nie przekroczyli nigdy linii Wisły, uznawanej wtedy za wschodnią granicę ziem zajmowanych przez słowiańskie plemiona, prawdopodobnie nie przekroczyli również górnego Bugu, natomiast przez tereny dzisiejszej Ukrainy i Białorusi skierowali się jeszcze bardziej na północ, w stronę plemion pruskich i bałtyjskich. Jednak i tam ponieśli liczne, dotkliwe porażki ze strony Prusów i Bałtów. I bardzo już szybko przestali całkowicie istnieć samodzielnie. Nie wiadomo nawet, jak zakończyli swoją wędrówkę na północ. Prawdopodobnie utknęli ostatecznie w bagnach i rozlewiskach dzisiejszej
Białorusi. Dlatego jeśli już mówić o sarmatyzmie jako przejawie pewnej tradycji narodu przebywającego na cudzych ziemiach, to powinno się to czynić przede wszystkim właśnie w odniesieniu do Prusów i Litwinów, gdyż na należących później do nich ziemiach nastąpił przecież ostateczny kres długiej wędrówki Sauromatów na północ. Wędrówki, która ominęła tereny leżące na zachód od Bugu. Również i ta grupa Sarmatów, która cofnęła się na nadwołżańskie stepy, nie przetrwała zbyt długo. Pokonana została przez kolejnych najeźdźców azjatyckich i szybko przestała funkcjonować w historycznej świadomości. Słuch o Sarmatach zaginął w Europie na prawie tysiąc lat. Nasilające się w XV wieku w Królestwie Polskim ostre konflikty pomiędzy szlachtą a resztą społeczeństwa, w dużej mierze napływowego (Żydów, Ormian, osadników z zachodniej i południowej Europy), niemal wymuszały wymyślenie dla niej efektownego pochodzenia, sięgającego możliwie jak najbardziej odległych czasów. Trzeba było jej znaleźć nowych, zupełnie innych protoplastów niż Słowianie. Było zamówienie, była też natychmiastowa realizacja. Wystarczyło dwóch ludzi. Kanonik erudyta oraz profesor Akademii Krakowskiej. Jan Długosz w swoich Rocznikach, a następnie Maciej Miechowita w Traktacie o dwóch Sarmacjach wydobyli dla ludzkiej pamięci tych nieistniejących już od stuleci rzekomych protoplastów naszego narodu, postępując przy tym bardzo niekonsekwentnie wobec głoszonego przez siebie poglądu o słowiańskim początku Polski. Modzie na sarmatyzm uległ nawet Andrzej Frycz Modrzewski, który dedykując swe dzieło O poprawie Rzeczypospolitej królowi Zygmuntowi Augustowi, nazwał go „władcą Sarmacji”. Wcześniej, pod wpływem Jana Długosza, za „króla Sarmatów” uważał się Jan Olbracht. Jeśli przyjąć, jak chcieli ówcześni kronikarze, że Sarmaci (ale którzy?) byli poprzednikami Słowian, a zwłaszcza Polan, na terenach naszego przyszłego państwa, to co zrobić w takim razie z Gotami, Germanami, Burgundami, Wandalami, Wenedami, Longobardami, Celtami, Ilirami, Pratrakami czy Gepidami i wieloma innymi jeszcze ludami, które również w różnych okresach żyły przecież na ziemiach między Wisłą a Odrą? Albo z Awarami, którzy podbili południowy wschód dzisiejszej Polski? A poza tym co powinno się w tej sytuacji zrobić ze słowiańskim początkiem Polski? Czy wykreślić Słowian definitywnie z listy naszych praprzodków, pozostawiając jedynie bliżej nieokreślonych Sarmatów? Pół biedy z nieprawdziwą legendą o Lechu, ale co wtedy z najstarszą osadą na naszych ziemiach, Biskupinem? Sarmaci, będąc koczownikami, nie zakładali przecież żadnych warownych grodów czy trwałych siedlisk. Nie powstało w historii żadne sarmackie miasto. Nie tylko w Polsce, ale nigdzie! Sarmatyzm nie był zresztą oryginalnym pomysłem polskich kronikarzy. Moda na wyszukiwanie starożytnych protoplastów przyszła do nas wtedy z Zachodu. W wielu społecznościach średniowiecznych szukano wówczas mitologicznych genealogii narodowych. Niemcy wymyślili wtedy sobie teutonizm jako spadkobiercę wielkiej Germanii, Francuzi odszukali w zamierzchłej swojej przeszłości frankogalizm oraz pochodzenie prosto od trojańskiego króla Priama. Do korzeni trojańskich odwoływali się także Anglicy – w ich wypadku chodziło o jednego z wodzów o imieniu Brutus. Szwedzi
mieli swój nordyzm, wywodząc go od Gotów. Rosjanie wprowadzali wtedy w życie tezę głoszącą, iż to właśnie oni są Trzecim Rzymem. Do rzymskich korzeni chętnie odwoływała się Litwa. Wśród państw Półwyspu Apenińskiego lansowano tezę o kulturowej i politycznej ciągłości ze starożytnym państwem rzymskim. Dlatego my również nie chcieliśmy być gorsi i polscy kronikarze szybko włączyli się w ten nurt poszukiwań wojowniczych przodków, nawiązując do Sauromatów, bardziej znanych przecież w Europie od słowiańskich Polan. Moda na dawnych protoplastów służyła w wielu krajach Europy w XVI i XVII wieku do wprowadzenia systemu rządów absolutnych opartych na silnym wojsku i silnej administracji. Tak jak to było przecież w tych dawnych imperiach. W Polsce natomiast odwrotnie, posłużyła owa moda ograniczaniu władzy centralnej, a siły zbrojne były stale zmniejszane. Kanclerz, podskarbi czy hetman nie posiadali wszakże żadnych swoich terenowych odpowiedników. Natomiast każdy „szlachcic na zagrodzie był równy wojewodzie”. Aby Sarmaci, a ściślej Sauromaci, mogli awansować na protoplastów Polaków, musieli być przede wszystkim dobrze urodzeni. Takie szlachetne urodzenie, osadzone w najstarszej historii świata, mogło tylko zapewnić... Pismo Święte. Jan Długosz sięgnął zatem do niego i własnej wyobraźni, a potem nadzwyczaj starannie wywiódł pochodzenie Sarmatów od Jafeta, syna Noego. „Pierwszym człowiekiem z rodu Jafeta był Alan, z trzema synami swoimi, których imiona to: Izycjon, Armenon i Negno. Izycjon miał czterech synów, tych zaś imiona Frankus, Romanus, Momaur i Brytto, od którego to najpierw Brytania nazwana była i zamieszkała. Drugi zaś syn Alana, Armenon, miał pięciu synów. Oni [zwali się]: Sochus, Walgot, Cebid, Burgund i Longobard. Trzeci syn zaś Alana, mianowicie Negno, miał czterech synów, ich zaś imiona: Wandal, od którego nazwani zostali Wandalowie, których teraz zwie się Polakami, ten zaś od imienia swojego rzekę, co teraz pospolicie się zwie Wisłą, czyli Vistulą, postanowił nazwać Wandalus. Drugim synem Negny był Thargus, trzecim Sakso, czwartym Bogorus (...)”. Dalsza genealogia potomków Noego była już Janowi Długoszowi zupełnie niepotrzebna, skoro przecież doszedł do Wandala, którego następcy, plemiona Wandalów, zamieszkiwali nasze ziemie. No dobrze, a gdzie tu Sarmaci? Otóż zdaniem Jana Długosza były dwa niezależne od siebie szczepy Wandalów. Jeden z nich to germański, żyjący u źródeł Łaby, który później powędrował na południe, aż do Afryki, i tam założył swoje wielkie państwo, i drugi wandalski szczep, który tworzyli właśnie poprzednicy Słowian – Sarmaci. Innymi słowy, postawił on najpierw znak równości pomiędzy Wandalami i Sarmatami, a potem dokładnie taki sam znak pomiędzy Sarmatami a Polakami. Tak to sobie wymyślił i tak zapisał. Problem tylko w tym, że Wandalowie nie byli przecież Słowianami. Ale takimi drobiazgami kronikarz już się nie zajmował. W ślad za Długoszem inny kronikarz i historyk, Marcin Bielski, w Kronice polskiej dowodził, że: „syn [Jafeta] Gomer, z synem swoim Ascenaesem albo Jasceną, Sarmaty założył”. Państwo to miało się rozciągać od rzeki Tanais (Donu) aż do Renu. Zdaniem Bielskiego istniały trzy Sauromacje. Jedna scytyjska, druga europejska, do której należały Moskwa, Polska, Litwa, Ruś, Prusowie, Pomorzanie, Goci, Alanowie, a także Tatarzy.
Wreszcie trzecią Sauromację, nie wiadomo jednak, gdzie konkretnie przez autora zlokalizowaną, zamieszkiwać mieli dziwni ludzie z jaszczurczymi oczami (!). Od biblijnych przodków wywodził także Sarmatów inny polski szesnastowieczny historyk, Stanisław Sarnicki. Twierdził on, że protoplastą Sarmatów i twórcą nazwy ich plemienia był Assarmot, praprawnuk Sema, jednego z trzech synów Noego. Utrzymywał także, że to właśnie poprzez Sema Polacy (Sarmaci) są bezpośrednio spokrewnieni z Jezusem, który również pochodził od Sema, twórcy narodów semickich. Wobec takiego powinowactwa każdy Polak powinien chcieć być Sarmatą. Ale Polacy wybrali na swego protoplastę jednak Jafeta, rodzonego brata Sema. A tak w ogóle to – zdaniem Stanisława Sarnickiego – europejscy Sarmaci, zwłaszcza ci zamieszkujący ziemie polskie, byli... również Trojanami, którzy przybyli na południowy wschód naszego kontynentu natychmiast po upadku Troi. Wyprowadził ich ze zdobytego już przez Greków grodu jeden z trojańskich wodzów, Antenor. Przybywszy nad Wisłę, Trojanie utworzyli na naszych ziemiach nowe plemienne państewko zwane Henetami lub Wenetami. Od Wenetów zaś do Polaków miał już Sarnicki dużo prostszą drogę. To właśnie Weneci szybko wchłonięci zostali przez Polan-Sarmatów i wspólnie utworzyli naród polski. Mielibyśmy być bowiem według Sarnickiego „braćmi w Jafecie” z Trojanami i Rzymianami, gdyż to właśnie od potomków Jafeta – jak to dowodził – pochodzą zarówno Trojanie i Rzymianie, jak i Słowianie oraz Polacy. Dlatego potrzebni mu byli Trojanie – Sarmaci, aby późniejsi Polacy mogli entuzjastycznie podpisać się pod sarmatyzmem. Nie chcieliśmy być tu gorsi od Francuzów czy Anglików, którzy również uważali się za następców Trojan. Troja stawała się w ten sposób ojczyzną przyszłych ludów europejskich. Odnotować w tym miejscu również należy tezę księdza Wojciecha Dembołęckiego, który w swym Wywodzie jedynowłasnego państwa świata Polaków wywodził wprost od Adama i Ewy. Jego zdaniem, oficjalnie przedstawionym we wspomnianym dziele, już w raju pierwsi rodzice mówili po polsku. Język polski zaś był w świecie jedynym do czasu budowy wieży Babel, kiedy to za karę Bóg pomieszał ludziom języki, utrudniając wzajemne porozumienie. Kropkę nad i w sprawie polskiego sarmatyzmu postawił wspomniany wcześniej Marcin Bielski. W swojej Kronice polskiej napisał tak: „Tedy to iawna i iasna rzecz, żechmy są Sarmatae sławni: y przeto cokolwiek o Sarmatach pisano, to się słusznie ma rozumieć o przodkach naszych”. Dla niego było to ostateczne przecięcie jakichkolwiek wątpliwości w kwestii genezy polskiego sarmatyzmu. Nie miało przy tym żadnego znaczenia, że w tym samym okresie w innych krajach zachodnioeuropejskich określenia Sarmata i Sarmacja miały znaczenie pejoratywne. Posługiwano się nimi wymiennie ze słowem barbarzyńcy. U nas, począwszy od XVII wieku, porzucono już wszelkie wątpliwości, uznając za ustalone raz na zawsze, że Polska równa się Sarmacja. Idea sarmatyzmu natychmiast przeniknęła do polskiej literatury. W siedemnastowiecznym panegiryku Mars Sauromatski, napisanym na cześć króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego przez Samuela Hutora Szymanowskiego, znajdujemy taką oto frazę: Słuchaj mnie Sauromatha, z przodków sławnych bitny,
Narodzie Kreacyjny, Lechu starożytny. Adam Naruszewicz, twierdząc, że „z Sarmatów wyszli przodkowie nasi”, udowadniał, iż miano Polan uzyskaliśmy dopiero w X wieku... od Czechów i wzięło się od polewania wodą podczas chrztu, sami natomiast nadaliśmy sobie imię Lachów od Laców, bliżej nieokreślonej walecznej hordy sarmackiej, która przybyła w nasze strony razem z Hunami. Jak widać, szukano różnych uzasadnień dla polskiego sarmatyzmu. Jeśli chodzi o Adama Naruszewicza, jest to naśladownictwo z Gotfryda Lengnicha z Gdańska, badacza dziejów polskich, który również wywodził Polaków od sarmackiego plemienia Lazi mieszkającego w Kolchidzie, w Gruzji. Po-Lacy, czyli Po-Lazi, potomkowie Lazich, dotrzeć mieli do Polski około 550 roku n.e. Nawet Hugo Kołłątaj dołożył swój kamyczek do utwierdzenia tego mitu. Nazwał bowiem Sarmatów Bohami i postawił znak równości między nimi a Słowianami. To i tak była niemal rewolucyjna propozycja, gdyż polski szlachcic wyparł się już wcześniej swego słowiańskiego pochodzenia. Był tylko potomkiem Sarmatów. No, może jeszcze trochę potomkiem Trojan. Trudno się dziwić, że po takiej rekomendacji rodowodowej idea sarmackiego początku Polski szybko i ochoczo podchwycona została przez polską szlachtę. Nie przeszkadzało jej, chociaż tak bardzo pogardzała chłopami i mieszczanami, że Sarmaci byli tylko zwykłym koczowniczym ludem pasterskim. Z historii Sarmatów wydobyto przede wszystkim dokonania konnych łuczników, zdobywców licznych ziem. Nawet ich przegrane walki z Rzymianami potraktowano w Polsce jako powód do wielkiej dumy. Przemilczano natomiast całkowicie sposób, w jaki Sarmaci zeszli później z kart europejskiej historii. Spuszczono również zasłonę milczenia na jakże istotny fakt, że ów praprzodek polskiego, dumnego ze swego pochodzenia szlachcica czy magnata był w rzeczywistości najzwyklejszym pastuchem, uganiającym się po stepie za bydłem. Całkowicie odżegnano się od Assarmota, bo przecież jakiekolwiek pokrewieństwo z Semitami, czyli – w powszechnym wtedy rozumieniu – z Żydami, było wówczas przez polską szlachtę absolutnie nie do przyjęcia. Polski szlachcic, bo tylko on mógł pretendować do miana Sarmaty, był w swoim głębokim przekonaniu potomkiem Jafeta, w odróżnieniu od polskiego chłopa (nawet z polańskim rodowodem), którego uznawał za wywodzącego się od innego syna Noego – Chama, przypadkiem tylko udającego Polaka. Polski Sarmata, nawiązując do wojowniczych cech swoich protoplastów, mógł się także realizować jako obrońca ojczyzny, służąc wojskowo, chociaż akurat nie traktował tego jako obowiązku, a z biegiem lat coraz bardziej go lekceważył, zajmując się przede wszystkim pilnowaniem własnych dochodów. Ważniejsze stawały się udane żniwa niż obrona ojczyzny. Oczywiście tylko i wyłącznie rdzennie polski, od pokoleń, szlachcic miał prawo być kontynuatorem i spadkobiercą ideowym sarmackich tradycji. I tylko Polska mogła być jedyną spadkobierczynią dawnej Sarmacji, nawet nie państwa, tylko rodziny grup plemiennych. Można by powiedzieć, że w imieniu wszystkich Słowian, pochodzących przecież rzekomo od Jafeta, zawłaszczyliśmy sobie w ten sposób Sarmatów. Godna podkreślenia jest jeszcze jedna, bardzo ważna, sprawa związana z powstaniem i istnieniem polskiego sarmatyzmu. Otóż prawo do nazywania się Sarmatą przysługiwało
przez długi czas wyłącznie katolickiej szlachcie. Pozbawiano go zarówno wyznawców prawosławia, jak i unitów czy ewangelików. Jedynie wyznanie rzymskokatolickie gwarantowało Sarmacie wieczne zbawienie. Kolejnym paradoksem po przypadku Miechowity (chłopskiego syna) jest jednak to, iż jeden z głównych ideologów polskiego sarmatyzmu, do którego tak często się odwoływano, Stanisław Sarnicki, był… kalwinem. Jako konsekwencja takiego przekonania, nieustannego nawiązywania do sarmackich rodowodów i obyczajów, pojawiło się szybko w Rzeczpospolitej przekonanie o szczególnej odrębności charakteru narodowego Polaków, o ich posłannictwie w Europie. Awansowaliśmy (ale tylko szlachta i arystokracja) na przedstawicieli swoistego narodu wybranego na tle innych narodów naszego kontynentu. „Pan Bóg powołał Polaków jako naród «niegdyś machabejski» do stłumienia złości heretyckiej – pisał wspomniany już ksiądz Dembołęcki. – I to świadczy, że jesteśmy narodem wybranym”. Od narodu wybranego do „przedmurza chrześcijaństwa” droga była już bliska. Prawie natychmiast pojawiła się ksenofobia, wrogość wobec cudzoziemców, szczególnie Niemców, Francuzów, Włochów, Anglików i Holendrów, oraz megalomania narodowa. Była to megalomania, która, o dziwo, gwałtownie nasilała się wraz z upadkiem znaczenia Rzeczpospolitej w Europie. Można niekiedy odnieść wrażenie, że trwa ona, w prawie niezmienionej formie, aż do dziś. Szlachcic Sarmata był to człowiek cnotliwy, pobożny, mężny, kochający ojczyznę, mądry, aktywnie uczestniczący we wszelkich ważnych, jego zdaniem, elementach życia publicznego z sejmikami, wojnami, pospolitym ruszeniem, ale także jako wolność miłujący – z prawem do rokoszów, buntów i zajazdów. A poza tym sprzeciwiał się wszelkim przejawom absolutyzmu, do których zaliczał także wszelkie swoje obowiązki wobec króla i państwa, domagając się jednakże od tegoż króla i państwa nadawania mu rozlicznych przywilejów. Swoją „złotą wolność” wzorował na wolności i niezależności rodem z Kozaczyzny, z tą tylko różnicą, że za podstawowy wyznacznik sarmackości uznawane było posiadanie gniazda rodowego, czyli dworu, i kultywowanie patriarchalnego stylu życia. Sarmacką cnotą było także lekceważenie nauki. Owszem, na ogół szlachta potrafiła czytać i pisać, ale jak dworował sobie z wykształcenia ksiądz Szymon Starowolski: „My grubi Sarmatowie, nie znając się na drogich perłach nauki (…) filozofię błazeństwem nazywamy”. I tak oto plemię koczowników, bez jakiejkolwiek zapisanej przeszłości, które doprowadziło się do samozagłady, ponieważ nie potrafiło dostosować się do nowych warunków, stało się oficjalnym wzorcem do naśladowania dla wielu pokoleń Polaków. Ten wzorzec bycia, obyczajów i stosunku do instytucji państwa doprowadził w konsekwencji również do samozagłady, która przyjęła postać rozbiorów. Od nich był już tylko krok do całkowitego wynarodowienia, a także do rozpłynięcia się Polaków w społeczeństwach zaborczych. Ponieważ nikt w XVI wieku w Polsce nie miał pojęcia, jak naprawdę wyglądali pradawni Sarmaci, a wiedziano jedynie, że przyszli do Europy gdzieś ze wschodu, wyobrażenie o nich kształtowano wyłącznie na podstawie wyglądu i obyczajów Turków, Tatarów czy Ormian, a niekiedy nawet rosyjskich bojarów, z którymi ówczesna
Rzeczpospolita miała bezpośrednie, codzienne niemal, wojenne lub handlowe kontakty. To właśnie ich przypominał swym bogatym, pełnym wschodnich naleciałości strojem, a także uzbrojeniem i wyglądem prawdziwy Polak, szlachcic Sarmata. Pierwsze wzorowane na wschodnich stroje pojawiły się w Polsce wcześniej, już za czasów Władysława Jagiełły. Nikt z entuzjastów sarmatyzmu nie potrafił sobie wyobrazić, jak chodzili ubrani ich „przodkowie”, koczownicy. Raczej w skórach czy w zgrzebnych tkaninach? A może jednak wypasali owce i bydło w atłasach i złotogłowiach? Tylko Polska miała prawo do nazwy Sarmacja. Rosjanie, chociaż nad Wołgą mieszkali przed wiekami wschodni Sarmaci, a bogate stroje polskie mają wiele wspólnych elementów ze strojami rosyjskich bojarów, w mniemaniu ich polskich naśladowców nie mieli najmniejszego prawa do bycia spadkobiercami starożytnych Sarmatów, mogli co najwyżej zostać tylko… „pasierbami Sarmatów”. Natomiast wszystkie sarmackie prawa miała szlachta litewska z „sarmackimi” rodami Radziwiłłów i Sapiehów oraz szlachta… z inflanckich ziem, dołączonych do Polski po likwidacji zakonu kawalerów mieczowych, która, jak wiadomo, nie była nawet słowiańskiego pochodzenia. Ideologom sarmatyzmu nie przychodziło na myśl podciągnięcie pod miano Sarmatów mieszczan i chłopów, a także innych narodów słowiańskich. Jednocześnie ideologia ta osłabiała antagonizmy magnacko-szlacheckie, zaogniając konflikty ziemiaństwa z „chamami i łykami”. Obok licznych wrogów zewnętrznych pojawili się zatem wrogowie wewnętrzni, godni najwyższej pogardy. Delia, kołpak, kulig, żupan, kontusz, karabela, buńczuk, buława, buzdygan, misiurka – nie są to słowa ani słowiańskie, ani tym bardziej sarmackie. Zostały zapożyczone od Turków lub Węgrów, którzy przecież od Sarmatów nigdy się nie wywodzili. A jednocześnie każde z tych słów wiąże się ściśle z typowym barokowym, polskim, czyli w ówczesnym mniemaniu, sarmackim strojem lub obyczajem. W końcu XVI wieku delia i żupan stały się już polskim strojem narodowym. Długie, obwisłe „sarmackie” wąsy były także charakterystyczne wtedy przede wszystkim dla Turków, Tatarów czy Kozaków, od nich też zostały zapożyczone. Można tu przytoczyć zresztą całą listę słów i zachowań rodem z kultury Wschodu, szybko w Polsce uznanych za typowo sarmackie. W ten oto prosty sposób polska fascynacja barokiem i Orientem przełożyła się na stworzenie swoistej kultury sarmackiej, polegającej na bezpośrednim włączeniu wybranych orientalnych elementów do szlacheckiej obyczajowości. Tłumaczenie przy tym było nad wyraz jednoznaczne. Skoro starożytni Sarmaci pochodzili ze wschodu, to przecież strój orientalny, takaż sama broń i niektóre wschodnie zachowania wydawały się ówczesnym polskim Sarmatom jak najbardziej oczywiste, jak najbardziej na miejscu. Godne kontynuowania. Upodobnianie się polskiej szlachty do dawnych Sarmatów, a w rzeczywistości do Turków czy Ormian, wyrażane bogatym wschodnim strojem i wschodnim uzbrojeniem, powodowało nieraz tragikomiczne sytuacje. Chociażby taką, jaka wydarzyła się podczas ostatecznego szturmu na Wiedeń w 1683 roku. Otóż dowódcy wojsk sojuszniczych wymusili wtedy na królu Janie III Sobieskim, aby polskie wojska założyły na przedramiona, tuż przed decydującym atakiem, specjalne opaski ze słomy. Miały one w ten sposób odróżniać polskie „sarmackie” chorągwie od podobnie
ubranych i uzbrojonych oddziałów tureckich i zapobiec temu, aby w ogniu bitwy doszło do bratobójczych walk pomiędzy wojskami sojuszniczych armii. Sam zresztą król Jan III Sobieski, przekonany, że ubiera się po polsku, swym ubiorem niewiele różnił się od sułtana tureckiego. Może tylko nakryciem głowy.
Stroje sarmatów według Costumes of All Nations, Albert Kretschmer (1882)
Bardzo szybko postawiony został także znak równości pomiędzy kulturą sarmacką a kulturą szlachecką. Sztuka, literatura czy obyczaje sarmackie, zastrzeżone pierwotnie tylko dla rdzennej polskiej szlachty, zaczęły znacząco oddziaływać również na inne warstwy społeczne. Do sarmatyzmu jako do swoistej kultury wyższego rzędu, a zarazem jako swego rodzaju najlepszego patentu na polskość aspirowali bowiem również przedstawiciele rozmaitych nieszlacheckich i z pochodzenia cudzoziemskich kręgów naszego społeczeństwa. Czasami przyjmowało to nawet formę groteskową, zwłaszcza gdy dotyczyło mieszczaństwa czy też ludności pochodzenia żydowskiego. Idea sarmatyzmu dość szybko przekroczyła również ówczesne granice Rzeczpospolitej. Jej wpływy spotkać można było w Mołdawii, na Wołoszczyźnie, w Siedmiogrodzie, a nawet w państwie moskiewskim, choć tam bardziej odnoszono się do pobratymstwa z dawnymi Sarmatami azjatyckimi. Napotykając sprzyjający klimat, próbowano ją upowszechniać na Litwie, w Inflantach, Kurlandii, Prusach Wschodnich. Z ideami
sarmatyzmu spotkać się można było wtedy także na Pomorzu Środkowym i na Śląsku. Nawet tak pragmatyczni Czesi w pewnym momencie swojej historii próbowali, wprawdzie na krótko, wywodzić pochodzenie swojego narodu od tajemniczego, rzekomo sarmackiego plemienia Zechów. Szybko okazało się jednak, że hipoteza ta była mocno naciągana, bez żadnego logicznego uzasadnienia, więc z niej zrezygnowano. Propagowanie sarmackich idei trwało do drugiej połowy XVIII stulecia. Dopiero w dobie oświecenia zaczęto szukać solidnych, naukowych uzasadnień dla istnienia polskiego sarmatyzmu. Oczywiście ich nie znaleziono, co więcej, zgromadzono przy tej okazji wiele dowodów na nieuzasadnione zrównanie idei sarmatyzmu z fascynacją polskiej szlachty Orientem. Koczowników ze wschodu w nauce o początkach Polski zaczęli ponownie, słusznie, zastępować Słowianie, zwłaszcza ci, którzy pojawili się i mieszkali na naszych ziemiach na długo jeszcze przed nadejściem tutaj Polan. Jan Albertrandi, historyk epoki stanisławowskiej, pisał już wtedy bardzo krytycznie o fascynacji sarmatyzmem: „Rzadki autor, który by czasów Noego nie zasięgał i w wyliczaniu przodków narodu swojego bohaterów najsławniejszych zobaczył. Mogła się była Polska bez tej zmyślonej chwały obejść, kiedy rzeczywistą ona posiadała chwałę”. Innymi słowy, Sarmatów wywołano z przeszłości jako remedium dla „pokrzepienia serc” w czasach dla Rzeczpospolitej trudnych. Był to jednoznaczny sygnał o zmianie sposobu dotychczasowego myślenia, odrzucenia sarmackiego pochodzenia Polaków i Słowian. Polska myśl filozoficzna oświecenia zdecydowanie przeciwstawiła się sarmackiej ideologii. Powstały wówczas w warstwie szlacheckiej dwie zwalczające się strony – dawny sarmatyzm i tzw. cudzoziemszczyzna. Utrata w następstwie rozbiorów własnej państwowości i późniejsze nieudane zrywy narodowowyzwoleńcze (oraz związane z nimi represje) na krótko reaktywowały na naszych ziemiach idee sarmatyzmu, utożsamianego wtedy powszechnie z prawdziwym polskim patriotyzmem, z czynną, bezpośrednią walką o niepodległość, a także z myśleniem państwowotwórczym, które przecież było obce dawnym ideologom i wyznawcom sarmatyzmu. W popularyzowaniu idei inaczej już rozumianego polskiego sarmatyzmu widziano przecież wtedy jedyny ratunek dla tak energicznie dławionej przez zaborców naszej tożsamości narodowej. Mieliśmy w tym działaniu do czynienia z przedziwnym polskim paradoksem, polegającym na tym, że powrotem do sarmatyzmu naprawiano wtedy wcześniejsze skutki… fascynacji sarmackim pochodzeniem. Historia zatoczyła koło. Polak Sarmata, ten zadufany w sobie warchoł i nieuk, myślący jedynie o własnych korzyściach, nawet kosztem państwa, stał się teraz niejako synonimem jedności narodowej, skupienia wszystkich patriotycznych sił, dążących do odzyskania samodzielnej państwowości. Nawyki sarmatyzmu dały o sobie znać także i wtedy. Po szoku, jakim było powszechne uwłaszczenie chłopów i przynajmniej teoretyczne zrównanie ich wobec prawa z ziemiaństwem, nadal jednak wyraźnie odcinano się od tej warstwy społecznej, demonstrując poczucie wyższości wobec chłopstwa. Także wyjazd szlachcica na stałe do miasta długo jeszcze uważany był za swego rodzaju deklasację. Ostateczny cios idei polskiego sarmatyzmu zadany został przez tych spośród dziewiętnastowiecznych polskich historyków, którzy potrafili wykorzystać dostęp do
zasobów źródłowych znajdujących się w bibliotekach i archiwach naszych zaborców. Dawne polskie zapisy kronikarskie o naszym rzekomym sarmatyzmie, narodzie z tego powodu szczególnie przez Boga wybranym, nie wytrzymały tej weryfikacji. Okazało się bowiem, że nikt z historyków europejskich nie chciał nigdy potwierdzić owych sarmackich rewelacji związanych z naszym krajem, głoszonych tak ochoczo w ciągu kilku stuleci przez różnych polskich kronikarzy i historyków. Zostaliśmy zatem osamotnieni ze swoim sarmatyzmem, ale to wielu Polakom wtedy, tak jak i teraz, zupełnie nie przeszkadzało. Ot, jeszcze jeden przyczynek do całkowitego niezrozumienia „narodu wybranego” przez mieszkańców reszty Europy. Śledząc genezę polskiej inteligencji, łatwo zrozumieć, dlaczego nasza fascynacja sarmatyzmem trwa tak długo. W samym tylko dwudziestoleciu międzywojennym znaczna część polskiej inteligencji zdecydowanie przyznawała się do pochodzenia szlacheckiego. To oni kultywowali swoisty folklor heraldyczny i genealogiczny, dworkowy styl zabudowy, oddawali się jeździe konnej, polowaniom, nawiązywali do szlacheckiego stylu życia... Po II wojnie światowej natomiast odwoływanie się do tradycji sarmackich uważane było za swego rodzaju opozycję wobec władz Polski Ludowej. Współcześnie, próbując udowodnić pobyt Sarmatów na obecnych ziemiach polskich, lansuje się tezę o licznych plemionach sarmackich. Poza tym Sarmatom zaczęto również przypisywać wszystkie nazwy o źródłosłowie orientalnym. Według tej zasady nie było nigdy jednorodnego plemienia Sarmatów, lecz istniał jakiś wielki związek plemienny, w skład którego wchodzili na równych prawach m.in. Alenowie, Antowie, Aorysowie, Jazygowie, Roksolanowie i Syrakowie. Jeśli tak – to dlaczego nazwano ich wszystkich Sarmatami, odbierając im niejako historycznie i powszechnie uznaną tożsamość plemienną, a nie włączono do Sarmatów na przykład plemienia Jazygów czy Syraków? Czy tylko z tego powodu, że wówczas mielibyśmy za wzór do naśladowania Jazygię czy Syrację zamiast tak pieczołowicie wylansowanej i wyhołubionej Sarmacji? Dopiero by się działo. Pozostaje w tym miejscu postawić zasadnicze pytanie – co wobec tego ze słowiańskim początkiem Polski? Co z Lechem, Krakiem, Wandą, Popielem, Piastem, co z Polanami, a nawet z Mieszkiem, skoro nasz naród przywieziony został z dalekich stepów Azji na koczowniczych wozach? Te nasze narodowe mity wyraźnie wykluczają się wzajemnie. W tęsknocie za sarmatyzmem zaczęto także nazywać Sarmatami nawet słowiańskich rozbójników morskich, zwanych chąśnikami, chociaż nie byli oni ani szlachtą, ani rycerstwem. Ale bardzo chcieliśmy i nadal chcemy mieć swoich Sarmatów, nawet na morzu. To nic, że chodzi o brutalnych rozbójników, swym okrucieństwem nieustępujących wikingom. Ważne, żeby można było się pochwalić morskim, polskim sarmatyzmem. Niebawem będziemy mieli zapewne także sarmackich lotników. Do zagospodarowania jest przecież niebo nad Polską. Sarmaccy przodkowie, których wbrew historii, a także wbrew wszelkiej logice najpierw sami sobie wymyśliliśmy, a potem usiłowaliśmy naśladować, w rzeczywistości na naszych etnicznych ziemiach nigdy się nie pojawili. A przynajmniej nie przybyli tutaj nigdy w jakiejś zorganizowanej grupie, pozwalającej na uznanie ich za współgospodarzy czy choćby tylko za przejściowych mieszkańców tych terenów. Także sam sarmatyzm okazał się ostatecznie jedynie historycznym epizodem w naszych
ponadtysiącletnich dziejach. Fenomenalnym mitem, patrząc na jego popularność aż do dzisiejszych czasów, a zarazem groźnym – zważywszy na skutki, jakie spowodował dla Polski, a poza tym nieuzasadnionym nigdy żadnym logicznie brzmiącym argumentem. Wszelkie natomiast próby naśladowania polskich średniowiecznych czy barokowych „Sarmatów”, z jakimi mamy do czynienia współcześnie, te jakże liczne repliki szabel, a czasem nawet „herbowych” tarczy, wieszane przez nowobogackich na ścianach swych mieszkań, owe sygnety i złote łańcuchy obnoszone z dumą przez współczesnych naśladowców „dawnych Sarmatów”, wyglądają tak śmiesznie, że śmiało o nich można powiedzieć, że są karykaturalne… Dobrze jeszcze, że ci dzisiejsi epigoni Sarmatów zrezygnowali z codziennego noszenia delii, kontuszów, żupanów i słuckich pasów. Ale wystarczy stworzyć im jakąkolwiek rocznicową okazję i chętnie się w nie przebiorą. Mówią wtedy o nawiązywaniu do narodowej tradycji. Oby w tym nawiązywaniu skończyło się tylko na strojach. Niestety, w naszych szkołach uczniom nadal wbija się do głów informacje o „kulturze i obyczajach sarmackich”, żądając takiej właśnie wiedzy na różnych sprawdzianach i egzaminach. Zresztą dorosłym w mediach, z coraz większym powodzeniem, wmawia się to również.
ROZDZIAŁ V Kraj bez stosów Męczennik za… niewiarę. Żyd, wróg Zbawiciela. Stosy muszą płonąć. Sługi i służki szatana w oczyszczających płomieniach. Arianie – bracia polscy. Książki na stosach. Bardzo często we wszystkich toczonych w naszym kraju dyskusjach religijnych pada stwierdzenie, że byliśmy jedynym w katolickiej Europie państwem, w którym nie zapłonęły stosy z innowiercami i różnymi przeciwnikami Kościoła. U nas ich nie było. Ma to świadczyć o wyjątkowości Polski w Europie i jej ponadprzeciętnej tolerancji religijnej. Jest to jednak kolejny mit wynikający z pomieszania pojęć. W zasadzie, poza trzema miastami (Kraków, Lublin, Poznań), gdzie w następstwie religijnych ruchawek zlikwidowano zbory protestanckie, nie dochodziło do żadnych większych zbrojnych starć zwolenników różnych wyznań. Co więcej, występowali oni zbrojnie, ramię w ramię, w obronie własnych interesów przeciwko królowi (rokosz Jana Sebastiana Lubomirskiego). Wyznanie nie stanowiło również żadnej przeszkody we wspólnej walce z najazdem szwedzkim czy – wcześniej – z Moskwą. Kościół katolicki walczył tylko z arianami. Nieprawdą natomiast jest to, że stosów w Polsce nie było. Zachowały się bowiem liczne dokumenty i opisy kaźni, podczas których postawiono na oczyszczającą moc płomieni, jak to wtedy eufemistycznie nazywano. Ofiarami byli zwolennicy szatana i przeciwnicy Boga. Stosy płonęły, a na nich ludzie obojga płci, we wszystkich rejonach Polski; czasem też palono książki. Najbardziej znany z takich stosów podpalony został 10 marca 1689 roku w Warszawie. Spalono na nim szlachcica Kazimierza Łyszczyńskiego. Wcześniej na Rynku Starego Miasta, w obecności licznych obserwatorów i hierarchów kościelnych, obcięto mu język, potem rękę, a na końcu głowę. Dopiero wtedy zapłonął stos. Był to ostatni element kary, jaką polski Kościół wymierzył mu za odstępstwo od wiary w Boga. Andrzej Chryzostom Załuski, biskup kijowski, tak zapisał to wydarzenie: „Wreszcie wyprowadzono go na miejsce stracenia i okrutnie znęcano się najpierw nad jego językiem i ustami, którymi on okrutnie występował przeciw Bogu. Potem spalono jego rękę; która była narzędziem najpotworniejszego płodu, spalono także jego papiery pełne bluźnierstw [chodziło o traktat Łyszczyńskiego De non existentia Dei, pierwszy wówczas w Europie traktat stwierdzający nieistnienie Boga] i na koniec on sam, potwór swego stulecia, zabójca Boga i prawołomca, został pochłonięty przez płomienie”.
Rzeczpospolita Obojga Narodów chlubiła się w Europie swoją tolerancją. Do dzisiaj powtarzany jest u nas mit o państwie bez stosów, że podobno nikogo nie ukarano tego rodzaju śmiercią za działanie sprzeczne z dogmatami Kościoła katolickiego. Podkreśla się przy tym, iż państwo nasze było zawsze miejscem, w którym mogli swobodnie przebywać innowiercy – Żydzi, prawosławni, grekokatolicy czy protestanci. Nie było u nas zbiorowych mordów ani wojen religijnych. Koronnym argumentem jest zawsze przypominanie, że Mikołaj Rej z Nagłowic był protestantem, w dodatku pastorem. Przytacza się w tym celu daty i nazwiska, wstydliwie tylko przemilczając kwestię arian, czyli braci polskich. Do nich jeszcze powrócę. Pozostańmy jednak najpierw przy sprawie Kazimierza Łyszczyńskiego. Jego życiorys bynajmniej nie był tylko życiorysem człowieka wyłącznie wojującego z Kościołem. Król Jan III Sobieski wystawił mu znakomitą opinię: „od młodych lat służył w wojsku koronnym w chorągwi Jana Sapiehy, a następnie w wojskach litewskich pod księciem podkomorzym Wielkiego Księstwa Litewskiego, biorąc udział w wojnie z najazdem moskiewskim, szwedzkim i węgierskim”. W nagrodę król mianował go podsędkiem brzeskim. Wcześniej Łyszczyński studiował filozofię i nauki przyrodnicze. Znał doskonale dzieła renesansowych wolnomyślicieli: Giordana Bruna, Tommasa Campanelli, Giulia Cesare Vaniniego. Miał również za sobą ośmioletni epizod zakonny (jezuici), który właśnie bezpośrednio zaważył na jego rozstaniu się z Kościołem. Otoczenie Łyszczyńskiego znało jego poglądy. Z tego powodu zdarzały mu się nawet lokalne konflikty z klerem. Nigdy jednak nie przybierały drastycznego charakteru. Nawet obłożenie go ekskomuniką za zgodę na ślub córki z bardzo bliskim krewnym nie wywołało niechęci wokół jego osoby. Część sąsiadów wiedziała, że przygotował lub przygotowuje dzieło mające udowodnić nieistnienie Boga, bo wcale się z tym nie ukrywał. Tę właśnie wiedzę wykorzystał bez skrupułów sąsiad, Jan Kazimierz Brzoska, któremu podsędek brzeski pożyczył dużą kwotę pieniędzy. Gdy zbliżał się termin oddania długu, podczas towarzyskiego spotkania w domu Łyszczyńskiego wykradł on rękopis książki i napisał donos, w którym oskarżał swojego wierzyciela o bluźnierstwo wobec Boga. Sąd, mimo sprzeciwów szlachty województwa brzeskiego, osadził Kazimierza Łyszczyńskiego w więzieniu i jego sprawę przekazał do rozpatrzenia sądowi kościelnemu. Tu jednak stanowczo zaprotestował Sejm Rzeczpospolitej, uważając, że Łyszczyński jako szlachcic i jako pełniący funkcję urzędową powinien mieć zagwarantowany proces świecki. Tak też się formalnie stało. Powołano w tym celu nawet specjalną komisję sejmową. Jednak już sam fakt, iż zasiadało w niej czterech biskupów, przesądzał z góry o dalszych losach Łyszczyńskiego. Od razu na pierwszym posiedzeniu komisji biskupi ogłosili bowiem, że głos za ułaskawieniem Łyszczyńskiego powinien być uznany za głos przeciwko Bogu, a zarazem obrazę boskiego i królewskiego majestatu. Zamknęli w ten sposób skutecznie usta wszystkim, którzy mogliby bronić oskarżonego. Arcybiskup gnieźnieński Michał Stefan Radziejowski wprost oświadczył sejmowej komisji, jakiego wyroku się spodziewa. Ogłosił bowiem, że Kazimierz Łyszczyński powinien ponieść śmierć na stosie, i to w takim miejscu, gdzie mogłoby go oglądać jak najwięcej ludzi. Natomiast specjalny wysłannik przysłany na proces przez papieża
Innocentego XI, nuncjusz Giacomo Cantelmo, postulował, by wziąć oskarżonego na tortury, aby wydał wszystkich swoich wspólników. Wspomniany wcześniej biskup kijowski stwierdził bez ogródek, że Łyszczyński powinien być nie jeden raz spalony, „ale tysiące razy ponieść śmierć, gdyby tylko miał tyle dusz”. Oczywiście biskup inflancki Mikołaj Popławski, występujący w podwójnej roli oskarżyciela i inkwizytora papieskiego, zażądał kary śmierci. Ciekawe było jego uzasadnienie takiego wyroku. Stwierdził w nim, że skoro Bóg istnieje, to ateista powinien umrzeć. W dodatku na stosie. Zadziwiająca była to logika. I to wystarczyło. Sejm przegłosował wyrok śmierci, a jedynym, który się wyłamał, był Ludwik Konstanty Pociej, przyjaciel skazanego. Król Jan III Sobieski bez żadnych problemów zatwierdził werdykt skazujący na stos jednego ze swoich najdzielniejszych rycerzy. Z kaźni Kazimierza Łyszczyńskiego urządzone zostało istne widowisko. Na staromiejskim rynku w Warszawie ustawiono theatrum, czyli drewniane podwyższenie pokryte czerwonym suknem. Głównym elementem był krzyż, pod którym klęczał skazaniec. Przez kilkanaście godzin zmieniający się księża odprawiali nabożeństwa. Następnie Łyszczyński miał „odprzysiąc się od bezbożności”, potępić swoje błędy oraz wyznać wiarę w Boga w trzech osobach, w Jezusa Chrystusa, w Niepokalaną Bogurodzicę i w cały orszak niebieski. Potem, przy wtórze psalmów, został wychłostany dyscypliną przez biskupa. Dopiero wtedy do akcji wkroczył kat, a na koniec podpalono ustawiony na podeście stos. Prochy skazańca rozsypane zostały poza murami miejskimi. Kościół nie wyraził zgody na symboliczny nawet grób w rodzinnej miejscowości. Mieszkańcy Warszawy poprzedni stos, na którym palono ciało skazańca, mieli możność oglądać w roku 1611, gdy spalono arianina Jana Tyszkiewicza. Na kolejną ogniową egzekucję trzeba było w Warszawie czekać do 1620 roku. Spalono wtedy resztki wcześniej rozerwanego końmi Michała Piekarskiego, który usiłował zabić króla Zygmunta III Wazę. Prochy Piekarskiego zostały nabite następnie w armatę i wystrzelone w kierunku Wisły. Kazimierz Łyszczyński nie był zatem ani pierwszym, ani też jedynym, który zginął taką męczeńską śmiercią. Szlachcic nazwiskiem Zakrzewski został spalony na rynku w Krakowie w 1588 roku za to, że zranił księdza i zniszczył hostię oraz okaleczył ministranta. W 1700 roku w Lublinie spłonął na stosie Krzysztof Przyborowski, łowczy łomżyński, oficjalnie z powodu ateizmu, a według innych źródeł z powodu przejścia na judaizm. W 1747 roku spalono w Poznaniu niejakiego Kocaya tylko za to, że nie chciał mówić na powitanie: „Niech będzie pochwalony”. W 1749 roku zapłonął stos w Wilnie. Spalono na nim Walentyna hrabiego Potockiego, arystokratę, za to, że demonstracyjnie przeszedł z katolicyzmu na judaizm, przyjąwszy w dodatku imię Abraham. Tradycja stosów sięga w Polsce pierwszej połowy XV wieku. W 1440 roku w Poznaniu spalono na stosie pięciu husyckich duchownych ze Zbąszynia. Już w 1508 roku na rynku krakowskim spalono Żyda o nieznanym nazwisku. Nieznana jest także przyczyna jego śmierci, można tylko przypuszczać, że wiązała się z oskarżeniem o mord rytualny, bo takie zarzuty zaprowadziły w Polsce w latach późniejszych wielu Żydów na stosy. W 1539 roku w Krakowie spalono Katarzynę Wajglową, osiemdziesięcioletnią mieszczkę, wdowę po złotniku i radcy miejskim. W wyroku wydanym przez Piotra Gamrata, biskupa
krakowskiego, zarzucono jej zaprzeczenie prawdom ewangelicznym i odstępstwo od wiary katolickiej dla wiary żydowskiej. Dwa lata później spalono na stosie w Krakowie Mojżesza Finkla, rabina gminy małopolskiej, zarzucając mu rytualne mordy chrześcijańskich dzieci.
Strona tytułowa polskiego wydania Malleus Maleficarum (Kraków 1614)
Niezwykły proces toczył się w 1556 roku w Sochaczewie. Jego inicjatorami byli arcybiskup gnieźnieński Mikołaj Dzierzgowski i nuncjusz papieski Alois Lippomano. Oskarżono w nim Dorotę Łazęcką, służącą w domu Żyda zwanego Berkiem, że za trzy talary i suknię czerwonym aksamitem obramowaną przystąpiła do komunii, a potem hostię wyjąwszy z ust, przekazała Berkowi. „Zawołał wnet Berek do bożnicy trzech Żydów inszych: Józefa Sochę, Zacheusza i Michała i tam wszyscy igłami ją kłuli, z której krew zaraz płynęła, aż ją łyżką zbierając, pełną śklankę jej nalali”.
Nie wiadomo, co się później z tą krwią stało. Berka i Łazęcką spalono 8 maja na stosie w Sochaczewie. Sprawę trzech pozostałych Żydów przekazano do Płocka, gdzie do zarzutów o profanację hostii dołożono jeszcze zarzut zbrodni popełnionych w 33 roku n.e. przez Żydów na Jezusie. Oskarżał biskup płocki Andrzej Noskowski. Wyrok mógł być jeden. 1 czerwca podpalono pod nimi stos. Proces ten wywołał istną lawinę podobnych postępowań w całej Polsce. Żydów oskarżano o mordy rytualne na dzieciach i wyciskanie krwi Zbawiciela z podstępnie zdobytych hostii. Odbyło się ponad 120 takich procesów, a ich przeważająca większość zakończyła się stosami. Absurd oskarżeń o porywanie i rytualne mordowanie dzieci chrześcijańskich oraz o kradzieże hostii w celu tłoczenia z nich krwi Zbawiciela był tak oczywisty, że król Stefan Batory wydał w 1576 roku edykt, w którym pod karą śmierci zabraniał stawiać Żydom takie zarzuty, jak również stosowania tortur do wymuszenia podobnych samooskarżeń. Edykt ten przyhamował prześladowania Żydów w Rzeczpospolitej Obojga Narodów, ale stosów skutecznie nie wygasił. Żydzi nadal na nich płonęli. Trzech Żydów spalono na stosie, który zapłonął w 1585 roku w Świniarowie koło Łosic. Zostali skazani pod zarzutem uprowadzenia i rytualnego zabicia chrześcijańskiego chłopca. W 1617 roku spalono Żyda w Sochaczewie, a dwa lata później w Łowiczu, obu pod zarzutem profanowania Najświętszego Sakramentu. Podobny los pod identycznym zarzutem spotkał w 1626 roku kilku Żydów w Brzezicach koło Mrożyc w województwie łęczyckim. W 1669 roku przed sądem arcybiskupim w Łowiczu toczył się niecodzienny proces. Sądzony był zakonnik nazwiskiem Murzynkowicz. Oskarżono go – i przyznał się do tego na torturach – że w latach 1662–1669 kradł hostie i sprzedawał Żydom z Poznania, Kalisza, Dobrej i Warty. Skazano go na śmierć na stosie. Wyrok został wykonany. Nie udało się tylko… ustalić żydowskich odbiorców i postawić ich przed sądem. Nie są to wszystkie procesy polskich Żydów kończące się stosem. Zawsze byli chętnie oskarżani o rytualne mordy i profanacje hostii. Z czasem tylko ogień został zastąpiony przez pogromy. Przeciwnikami Boga byli również podejrzani o czary, przede wszystkim kobiety. Według niedoskonałych szacunków na ziemiach polskich mogło zostać skazanych na spalenie na stosie nawet kilkanaście tysięcy takich osób. Skoro stosy z czarownicami płonęły w całej Europie, to powinny także zapłonąć w Polsce. Powleczono na nie zatem osoby podejrzewane o czary i profanacje religijnych symboli. Oczyszczająca moc ognia miała stać się skutecznym antidotum na wszelkie szatańskie wybryki. Powszechnie bowiem wierzono, że tylko ogień może bezpowrotnie zniszczyć duszę osoby oskarżonej i skazanej na śmierć za czary lub herezję. Każda inna metoda pozbawiania życia tych miłośników szatana mogła bowiem doprowadzić do zawładnięcia przez tę potępioną duszę ciałem innego żyjącego człowieka. W 1614 roku wydano drukiem w Krakowie Młot na czarownice Jakoba Sprengera i Heinricha Kramera. Był to nie tyle wierny przekład, ile przeróbka ich dzieła Malleus Maleficarum dokonana przez znanego krakowskiego prawnika Stanisława Ząbkowica. Jak napisał Ząbkowic, jedynym celem jego pracy było „otwarcie oczu na zbrodnie czarów i pobudzenie do czujności”.
Na polskich ziemiach bowiem od najdawniejszych pogańskich czasów żyły osoby parające się czarami. Często cieszyły się powszechnym szacunkiem jako te, które potrafiły uleczyć, zapobiec nieszczęściu czy też doprowadzić do zawarcia korzystnego małżeństwa. To byli zielarze i zielarki, różne wiedźmy – wszystkowiedzące, szeptuchy od zamawiania chorób i zsyłania nieszczęścia, znachorki umiejące wyleczyć nie tylko wszelkie choroby, lecz także zapewnić powodzenie w miłości. Swoje podejrzane umiejętności przekazywały z pokolenia na pokolenie. Nie był to w żadnym razie dar od Boga, bo ten mogłyby otrzymać dopiero po wprowadzeniu chrześcijaństwa na polskich ziemiach. Skoro ich poprzedniczki dysponowały nim wcześniej, to od kogo go miały? Oczywiście od szatana! Dlatego – na stos z nimi! Aby nie popełnić błędu, nie skazać osoby niewinnej, przed podpaleniem stosu należało się upewnić, że ma się do czynienia z istotą opętaną albo osobiście przez Belzebuba, albo jakiegoś jego wysłannika na ziemię. Najlepszy sposób na to stanowiły tortury. Niemożliwe, aby osoby im poddane nie potwierdziły w rozciągłości aktu oskarżenia. I na stos! Czasem sądy „łagodziły” wyroki na czarownice i zarządzały… najpierw ścięcie, a potem dopiero spalenie. Czyniły to wyjątkowo, w drodze łaski, gdy nieszczęsne kobiety przyznawały się do swych wszystkich uczynków oraz wskazywały inne osoby także parające się czarami. Procesy czarownic na ziemiach Rzeczpospolitej rozpoczęły się w XVI wieku, a swe apogeum osiągnęły w pierwszym ćwierćwieczu XVIII stulecia. Czarownice oskarżano o całe zło ówczesnego świata: od psucia gorzałki czy piwa, susze, ulewy po profanowanie Najświętszego Sakramentu, do czego na torturach zawsze się przyznawały. Gdy potem odwoływały swe zeznania, brano je ponownie na tortury. Po czym można było łatwo rozpoznać czarownicę? Po znamionach, brodawkach i pieprzykach, świadectwach kontaktów z szatanem. Szukano ich na całym ciele oskarżonej. Jeśli natomiast nie znajdowano ich, to i tak nakłuwano całe ciało, bo przecież diabeł mógł uczynić takie znamię niewidocznym, ukrywszy je pod skórą. Tylko oczyszczająca moc płomieni pozbawić je mogła tych szatańskich znamion. Przestępstwo uprawiania czarów, tak jak występowanie przeciwko religii panującej, było karane śmiercią przez spalenie na stosie lub napiętnowanie. Z piętnowania praktycznie jednak nie korzystano. Wleczono zatem „czarownice” na stosy. W Rzeczpospolitej znajdowało się wtedy 1250 miast i miasteczek. Przed każdym sądem miejskim toczyły się średnio co roku cztery procesy o czary. Na ogół nie były to rozprawy przeciwko pojedynczym osobom i zdecydowana większość z nich kończyła się oczyszczającymi płomieniami. Nie sposób przytaczać tu tych tysięcy przypadków kobiet i mężczyzn skazanych za czary. Oto kilka tylko z nich, najbardziej charakterystycznych dla prac owych sądów. W 1640 roku w Słomnikach miejscowy sąd skazał na spalenie Dorotę Pilecką, żonę szewca, u której znaleziono w domu nieżywego nietoperza, co było dla sądu najlepszym dowodem jej kontaktu z diabłem. Spalono ją w Kacicach: „kaci ją na stos przyprawili i takowy zażegli, aż dymy srogie buchnęły, z których niegodna przykład zacny a ustraszenie białym głowom czyniąc, głosy żałośnie strzeliste często puszczała, aż zasię w dymach zdławiona, nad zachodem zgorzała. Lud zasię sławiąc sprawiedliwość a mądrość sądu, do domiech z ukontentowaniem szedł”.
W aktach miejskich Opalenicy zachowały się informacje o procesie i spaleniu na stosie w 1652 roku Maruszy Staszkowej uznanej za czarownicę. W 1660 roku w mieście tym spalono kolejne czarownice: Ewę Kałuszynę, Dorotę Mielkową, Katarzynę Moskwinę, Agnieszkę Odrobinę i Jadwigę Rybaczkę. W Wielkopolsce zresztą stosy z czarownicami płonęły nie tylko w Opalenicy, lecz także w Zbąszyniu, Radzynie, Trzemesznie, Poznaniu czy Tomyślu. Zachował się opis procesu czarownic, jaki odbył się w 1721 roku w Nieszawie. Niejaki Stanisław Gajek pod przysięgą zeznał, iż Anna Szymkowa i Zofia Pędziszka szkodziły na zdrowiu panu Malawskiemu i bydło jego czarami „psowały”. Kobiety wzięto niezwłocznie na tortury, podczas których wzajemnie się obwiniając, wyznawały swoje lubieżne konszachty z siłami nieczystymi oraz podawały sposoby rzucania czarów na ludzi i zwierzęta. Sąd wójtowski w Nieszawie na podstawie tych zeznań zarządził, by „żywo je spalić na stosie”, co wykonano. Ale to jeszcze nie koniec nieszawskich rozpraw z czarownicami. Na podstawie zeznań złożonych przez nie na torturach sąd przystąpił do osądzenia kolejnych dwóch kobiet, Agaty i Agnieszki Jakubkowych, których imiona, jako miłośniczek czarta, wyznała jedna ze skazanych. Po krótkiej rozprawie, bo wszak dysponowano wiarygodnymi zeznaniami jednej ze spalonych czarownic, zapadł w stosunku do nich identyczny wyrok, który również niezwłocznie wykonano. Szczególnie nawiedzany plagą czarownic był Wągrowiec. Tak na wszelki wypadek, dla uniknięcia poważnych nieszczęść, spalono tam 36 czarownic i czterech czarowników, którzy na torturach opowiadali niesamowite historie o sabacie czarownic w lasku Straszewskim i Durowskim. Wprawdzie już wtedy obowiązywała tzw. Instrukcja rzymska, opublikowana na ziemiach polskich w 1728 roku, o sposobie torturowania czarownic, regulująca metody ich przesłuchiwania, ale nikt się nią nie przejmował. Torturowano do skutku, do przyznania się do wszystkich zarzutów. Najbardziej znanym procesem o czary była tzw. sprawa doruchowska, stanowiąca swego rodzaju apogeum walki z czarownicami. 17 czerwca 1775 roku we wsi Doruchów w powiecie ostrzeszowskim oskarżono o czary 14 kobiet. Oskarżycielem był dziedzic nazwiskiem Stokowski. Otóż jego żona zaczęła się uskarżać na ból w palcu, a włosy jej zaatakował kołtun. Sprowadzony z Kępna felczer nie mógł określić przyczyny. Podała ją natomiast sprowadzona z sąsiedniej wsi uzdrowicielka – „to czarownice zadały kołtuna żonie dziedzica”. Z pewnością były to: Dobra, żona zamożnego gospodarza; wyrobnica, której ostatnio zmarła córka; młoda, prawdopodobnie obłąkana, dziewczyna oraz siedem innych kobiet z Doruchowa i cztery z okolicznych wsi, które w każdy wtorek i czwartek obcowały z diabłami. Wydaje się, że w ten sposób owa uzdrowicielka pozbyła się wszelkiej konkurencji. Wszystkie kobiety zawleczono przed sąd dziedzica. Najpierw zarządził on próbę wody. Wyprowadzono je na most nad Rudą i na powrozie po kolei spuszczano do wody. Szerokie spódnice, nim namokły, nie pozwalały zatonąć. Stojący na moście Stokowski szybko wyrokował – nie tonie, zatem czarownica. Zamknięto więc oskarżone w dworskim spichlerzu i włożono do beczek, używanych do
kiszenia kapusty. Związane niewiasty musiały w nich klęczeć, nie mając żadnej możliwości ruchu. Beczki przykrywało płótno, co pozwalało uwięzionym oddychać, a na boku miały przylepione kartki z napisem: „Jezus, Maria, Józef”, broniące diabłom dostępu do kobiet. Następnego dnia odbył się sąd. Dziedzic sprowadził trzech sędziów, dwóch katów i… trzech zakonników. Oddał im do dyspozycji dom zarządcy, w którym urządzono salę sądową i salę tortur. Sędziom dostarczono kilka butelek wódki, aby mogli spokojnie znieść te bezeceństwa, jakie wykrzykiwały męczone. Trzy kobiety zmarły w trakcie tortur, pozostałe przyznały się do winy. Należy zauważyć, że miejscowy proboszcz, ksiądz Józef Możdżanowski, usiłował przerwać sąd i tortury. Gdy mu się to nie udało, wyjechał do Warszawy, aby – jak to zapowiedział Stokowskiemu – prosić o interwencję samego króla Stanisława Augusta. Na wieść o wyjeździe proboszcza dziedzic natychmiast przyspieszył obrady sądu i jeszcze przed zakończeniem rozprawy nakazał budowę stosu w pobliżu tzw. Łysej Góry. Wyrok zapadł oczywiście po myśli dziedzica. Zmarłe kobiety złożono na jednym wozie, na trzech pozostałych ulokowano beczki z „czarownicami”. Na każdym z tych wozów siedział zakonnik. Po przybyciu na miejsce kaźni zmarłym obcięto głowy i wraz z ciałami złożono u podstawy stosu, żywe zaś w beczkach wciągnięto na pomost, pod którym ułożono smolne drewno. Podpalono stos. Gdy dym zaczął dusić kobiety, zgromadzony tłum zwrócił się przeciw dziedzicowi, który na wszelki wypadek szybko oddalił się z miejsca egzekucji. Następnego dnia na ten sam plac zaprowadzono trzy córki poprzednio spalonych kobiet. Sędzia odczytał dekret głoszący, że „ponieważ są córkami czarownic, musiały się nauczyć diabelskich sztuczek i dusze swe czartom zapisać, aby więc się wyrzekły wspólnictwa z diabłem, mają być u słupów rózgami smagane”. Jedna z nich zmarła podczas chłosty. Ta niesłychana zbrodnia wstrząsnęła całą Rzeczpospolitą. Dziedzicowi ten mord uszedł wprawdzie płazem, ale król, na wniosek kasztelana bieckiego Wojciecha Kłuszewskiego, skierował do sejmu ustawę zakazującą wszelkich tortur w śledztwie i znoszącą karę śmierci za czary na obszarze całej Rzeczpospolitej. Została ona przez sejm uchwalona w 1776 roku. Po tej ustawie stosy z czarownicami w Polsce przestały płonąć. Ale zdarzało się jeszcze, że je sporadycznie podpalano, jak to było w Zbąszynie czy Zagości. Ostatnią polską „czarownicą” skazaną na śmierć była Krystyna Ceynowa ze wsi Chałupy nad Zatoką Pucką. W 1836 roku posądzono ją o rzucanie uroków i czary. Została skazana na utopienie. Wrzucona do morza, utrzymywała się na powierzchni dzięki obszernym sukniom, zatłuczono ją więc wiosłami. Można powiedzieć, że – w porównaniu na przykład z ziemiami niemieckimi, gdzie tylko na samym Śląsku spalono 30 tysięcy czarownic – są to stosunkowo niewielkie liczby ofiar oczyszczających płomieni. Rzecz jednak nie w tym, czy to relatywnie dużo, czy mało. Istotne, że stosy w Rzeczpospolitej płonęły. Polski Kościół także chciał się w ich podpalaniu wykazać, udowodnić wszystkim mieszkańcom Rzeczpospolitej, że istnieje oczyszczająca wiara w moc płomieni. A wszystko w myśl zasady Ad maiorem Dei gloriam. Mit o tym, że stosów u nas nie było, wynikł przede wszystkim z faktu, iż do czasów
kontrreformacji Rzeczpospolita Obojga Narodów była państwem wielu religii, i tego nie sposób już było odwrócić mimo podejmowania licznych prób. Obok katolików żyli i często pełnili bardzo wysokie funkcje państwowe prawosławni, unici, protestanci… Sekularyzacja zakonu krzyżackiego i powstanie Prus Królewskich wprowadziły też w granice Rzeczpospolitej ogromne rzesze luteranów i kalwinów. Przyłączone za panowania króla Zygmunta Augusta Inflanty niemal w całości były protestanckie. Trudno było zatem otwarcie walczyć z tymi, którzy przecież tak niedawno zostali przyjęci pod polską władzę. Ale jeśli bardzo chce się znaleźć przeciwnika, to się go zawsze znajduje. I tak padło na braci polskich, czyli arian. Arianami Kościół katolicki nazywał zwolenników żyjącego na przełomie III i IV wieku n.e. diakona Ariusza, teologa z Aleksandrii, twórcy poglądu nazwanego od jego imienia arianizmem; jego podstawą było odrzucenie dogmatu Trójcy Świętej. Diakon głosił, że nie może być równości wszystkich trzech osób tworzących Trójcę Świętą, skoro Bóg Ojciec dokonał swoistej adopcji Jezusa, który w ten sposób został „synem” Bożym. Duch Święty również, jako byt stworzony przez Boga, nie może być mu równorzędny. Tłumacząc to na język współczesny, światem kieruje Bóg Ojciec, a nie żaden trzyosobowy kolektyw. Jezus i Duch Święty mogą być tylko pomocnikami Stworzyciela. Synod zwołany w 325 roku w Nicei (Nikai) w Bitynii, 80 km od Konstantynopola, właśnie z tego powodu uznał arianizm za herezję, skazał Ariusza i popierających go biskupów na wygnanie z Kościoła. Nakazał też, aby spalono heretyckie księgi Ariusza. Mimo tej soborowej decyzji arianizm przetrwał do VII wieku w Europie Środkowej. Renesans arianizmu nastąpił wraz z reformacją. Na ziemiach polskich wspólnota ariańska, zwana także braćmi polskimi, powstała w początkach lat sześćdziesiątych XVI stulecia. Do najwybitniejszych jej przedstawicieli należeli m.in. Andrzej Frycz Modrzewski, Piotr z Goniądza, Paweł z Brzezin, Jan Niemojewski, Stanisław Lubieniecki, Erazm Otwinowski, Szymon Budny… Nie stanowili jednak polscy arianie żadnej z liczących się w Rzeczpospolitej grup religijnych, a zatem doskonale nadawali się do… likwidacji. Mała społeczność – mała strata. Poglądy braci polskich były jak na owe czasy bardzo radykalne. Oprócz odrzucenia dogmatu Trójcy Świętej oraz postulatów pełnej tolerancji religijnej potępiali pańszczyznę i wszelkie formy poddaństwa, uznawali wszystkich ludzi za równych sobie, domagali się zrzeczenia przez szlachtę swoich majątków ziemskich, potępiali używanie oręża i prowadzenie wojen. Wielką wagę przywiązywali do powszechnego kształcenia wszystkich grup społecznych w Rzeczpospolitej, zorganizowali w tym celu Akademię Ariańską w Rakowie. Takie poglądy nie mogły odpowiadać polskiemu Kościołowi. Nie podobały się również zdecydowanej większości polskiej szlachty. Burzyły ustalony od stuleci porządek. Kiedy fala kontrreformacji ogarnęła Rzeczpospolitą, to właśnie bracia polscy w pierwszej kolejności poddani zostali represjom. Trudno było jednak zawlec polskich arian na stosy. Uwikłani w liczne zewnętrzne wojny Wazowie nie chcieli rozpętywać jeszcze domowej wojny religijnej. Aresztowanie i sądzenie braci polskich mogło także zostać odebrane jako zamach na „złotą wolność szlachecką”. Z tym również musieli się
liczyć hierarchowie Kościoła. Znaleziono zatem wyjście pośrednie. Najpierw oskarżono arian, że… mogą otwierać wrogom „wrota Rzeczpospolitej”. Uznano jednak równocześnie, że zarzut ten automatycznie wygaśnie, gdy przejdą na katolicyzm. Potem tych, którzy odmówili konwersji na katolicyzm, po prostu zmuszono do opuszczenia kraju, a ich majątki skonfiskowano. Przypadły przede wszystkim królowi, nie można więc było mówić wprost o tym, że Kościół katolicki rozpoczął tę wojnę z arianami z powodów innych niż religijne. A to, że niektóre z dóbr trafiły z czasem do Kościoła, to już zupełnie inne decyzje i inna historia. Jednak i w wypadku arian nie obeszło się bez stosu. 16 listopada 1611 roku na rynku w Warszawie zapłonął on dla Jana Tyszkiewicza (Iwana Tyszkowica), arianina z Bielska Podlaskiego, oskarżonego o „szarpaninę” z duchownym katolickim i znieważenie krucyfiksu. Ponieważ przed śmiercią nie chciał wyrzec się swojej wiary, najpierw wyrwano mu język, „którym bluźnił Bogu”, odcięto rękę i nogę za znieważenie krucyfiksu i wreszcie spalono na stosie. Jan Tyszkiewicz uznawany jest za pierwszego polskiego męczennika ariańskiego. Warto w tym miejscu zauważyć, że gdyby wyrzekł się arianizmu, zostałby uniewinniony przez króla Zygmunta III Wazę. Publicznie również palono księgi braci polskich. Zresztą płomienie ogarniały nie tylko pisma ariańskie. W 1542 roku z pełnym kościelnym ceremoniałem trafiła na stos rozprawa kanonika przemyskiego Stanisława Orzechowskiego De lege coelibatus, w której, powołując się na pierwsze gminy chrześcijańskie oraz prawosławie i protestantyzm, uzasadniał on bezsens utrzymywania bezżenności kapłanów Kościoła katolickiego. Głośna była także w 1556 roku sprawa biblioteki Szafrańców w Seceminie. Miasto, założone przez Kazimierza Wielkiego, zostało nadane przez Władysława Jagiełłę rodowi Szafrańców, szczególnie wtedy zasłużonemu dla Królestwa Polskiego. W XVI wieku przedstawiciel tego rodu, Stanisław Szafraniec, przeszedł na kalwinizm. Znany jako „heros reformacji”, założył w swoich dobrach wiele zborów kalwińskich. Jego wielką zasługą było utworzenie w latach 1550–1555 w Seceminie jednej z największych bibliotek w szesnastowiecznej Polsce. Gromadził w niej księgi dotyczące różnych wyznań. Już na początku kontrreformacji w Polsce Stanisław Szafraniec poddawany był różnym represjom. Zmuszono go nawet do czasowego opuszczenia Secemina. Nie są niestety dokładnie znane okoliczności likwidacji zbiorów tamtejszej biblioteki. Odnotowano tylko, że w 1556 roku na rynku w Seceminie ułożony został stos z heretyckimi książkami, a następnie podpalony. Nie wiadomo, co stało się z pozostałymi księgami z secemińskiego zbioru. Wiadomo natomiast, co stało się po śmierci Stanisława Szafrańca z jego nagrobkiem w zborze kalwińskim w Seceminie. Kiedy zbór przejął Kościół katolicki, nagrobek rozbito, postać Stanisława zaś z płyty nagrobnej, po utrąceniu nóg (aby przypadkiem nie powstał), razem z płytą, „jako heretyka utopiono w plebanowej studni”. Wydobyto tę płytę po latach i obecnie znajduje się w zbiorach zamku w Pieskowej Skale, niegdyś należącym do rodu Szafrańców. Nie wiadomo natomiast, co stało się z zatopionymi w studni szczątkami Stanisława Szafrańca. Ciekawe, czy pleban czerpał z niej wodę?
W 1600 roku, z polecenia kardynała i biskupa wileńskiego Jerzego Radziwiłła, zrewidowano wszystkie księgarnie w Wilnie, w następstwie czego spalonych zostało „mnóstwo zakwestionowanych książek”. Wcześniej kardynał nie tylko polecił księgarzom przedstawienie wykazów posiadanych książek, ale również zabronił drukowania i rozpowszechniania czegokolwiek bez jego osobistej akceptacji. Podobnie postąpili z nieprawomyślnymi według nich książkami także jezuici w Warszawie. W 1622 roku na czterech rogach staromiejskiego rynku ułożone bowiem zostały stosy z książek wskazanych jako bluźniercze przez ten zakon, a następnie równocześnie podłożono pod nie ogień. Książki spłonęły. Tak samo jak płonęli w Rzeczpospolitej na stosach innowiercy, ateiści, Żydzi i czarownice. A my pamiętamy palenie książek przede wszystkim muzułmanom (Biblioteka Aleksandryjska) i hitlerowcom. Kraj bez stosów? No, bez przesady. To jeszcze jeden mit i nic więcej.
ROZDZIAŁ VI Tarcze na przedmurzu Znikoma przydatność obronna przedmurka. Antemurale christianitatis. Ile było tych przedmurzy. Kto poprzedzał nas jako tarcza. Przedmurze czy pomost. Mesjasz narodów. Przedmurze dzisiaj. W 1957 roku papież Pius XII w wydanej w związku z trzechsetną rocznicą męczeńskiej śmierci św. Andrzeja Boboli encyklice Invicti athletae Christi życzył Polakom, aby trwali przy wierze, a Polska pozostawała nadal przedmurzem chrześcijaństwa. Utwierdził zatem tą encykliką jeszcze jeden polski mit o naszym szczególnym posłannictwie dziejowym. Przedmurzem, czy też przedmurkiem, nazywano w średniowieczu niewielkie umocnienie obronne podwala, utworzone pomiędzy fosą a głównymi murami obronnymi. Tej budowli nie sposób było obronić podczas szturmu. Miała ona tylko wstępnie wyhamować impet nacierających. Ot, jeszcze jedna przeszkoda, jaką wróg napotykał po sforsowaniu fosy, a przed właściwym atakiem na mury twierdzy czy miasta. Był to zazwyczaj nasyp lub niezbyt wysoki mur, z reguły nieobsadzony załogą. Przydatność obronna takiej fortyfikacji okazała się jednak znikoma i przy budowie wielu znanych twierdz w tamtym okresie po prostu już zrezygnowano z tego typu umocnień. Powszechnie przedmurki zastępować zaczęto barbakanami, które budowano jednak tylko w celu ochrony bram wjazdowych do twierdzy czy miasta. Tak więc w obronnej technice wojskowej przedmurza nie zrobiły nigdy wielkiej kariery. W dodatku w miarę rozwoju techniki, z uwagi na ich znikomą przydatność obronną, wznosząc nowe twierdze, przestano o nich nawet pamiętać. Zapewne w ogóle odeszłyby całkowicie w zapomnienie, gdyby nie Kościół. To właśnie on przypomniał je na nowo Europie. I to od razu w niezwykle nobilitującym kontekście. Ten kościelny awans tak zlekceważonego przez wojskowych stanowiska obronnego wymaga bardziej szczegółowego uzasadnienia, tym bardziej że buduje on zarazem jeden z ważnych polskich mitów głównych. Kto wie, może nawet ten najważniejszy? Kościół, podnosząc bowiem ów nie najciekawszy i mało skuteczny element fortyfikacyjny do rangi najwyższej, nie znał zapewne jego znaczenia w sztuce obronnej. Uległ po prostu pięknie brzmiącej nazwie. Trudno byłoby przyjąć, że świadomie „wyróżniał” tym określeniem państwa skazane w pierwszej kolejności na szybką zagładę. Posłużył się nim zatem jako symbolem (tylko dlaczego użył elementu najłatwiejszego do
przełamania?), aby szczególnie usatysfakcjonować narody najbardziej zasłużone dla obrony chrześcijaństwa, bo stojące tuż przed ekspansywnym islamem, na pierwszej linii religijnego frontu. Papieżowi i Kościołowi katolickiemu bowiem nie przeszkadzał wówczas nawet obrządek wschodni. Ważne było, aby na pograniczu dwóch religijnych światów powstała swoista tarcza, mająca skutecznie ochronić katolicką Europę przed zbrojną inwazją wyznawców Mahometa. Kto się krył za tą tarczą wystawioną naprzeciw niewiernym, wtedy nie było najważniejsze. Liczyła się każda zapora przed islamem. Antemurale christianitatis stało się z czasem określeniem wszystkich państw, a także małych jednostek administracyjnych, które graniczyły z imperium muzułmańskim i rozciągały się w XIII i XIV wieku od Półwyspu Iberyjskiego po Bizancjum. Jednakowo odnosiła się ona do cesarstwa bizantyjskiego, jak i do Krety, Serbii, Malty, a nawet Wenecji, aż po Aragonię. Te kraje stanowiły przecież niejako pierwszą zaporę chroniącą europejski Kościół katolicki przed zalewem islamu. Należy w tym miejscu również odnotować zupełnie nienagłaśniany w polskiej historiografii fakt, że na długo przed Polakami ten zaszczytny tytuł został nadany przez Stolicę Apostolską na przełomie XIII i XIV wieku zupełnie niekatolickiemu księstwu halicko-włodzimierskiemu. Otrzymało ono to miano za to, że stanowiło wtedy pierwszą zaporę przed najazdami tatarskimi i litewskimi na ziemie krzyżackie i polskie. Nie przeszkadzało jeszcze wtedy żadnemu z papieskich dostojników, że w księstwie tym obowiązywało od lat, narzucone odgórnie przez władców, wyznanie greckokatolickie. Miano przedmurza otrzymały z Rzymu, o czym także bardzo rzadko się w Polsce wspomina, również Mołdawia i Wołoszczyzna, położone najbliżej osmańskiej potęgi. Może milczenie o tej godności wynikło z faktu, iż stanowiły one jednak zbyt wątłe zabezpieczenie przed nawałą turecko-tatarską i nie spełniały oczekiwanych od nich funkcji, szybko zresztą zostały podporządkowane imperium osmańskiemu. Dzisiaj również (poza Polską, oczywiście) nie pamięta się o tym, że już bitwę pod Legnicą w 1242 roku nazywano niekiedy w Europie „bitwą na przedmurzu”. W 2011 roku polski Kościół katolicki wydał nawet dekret wzywający do „zbadania i rozpoznania okoliczności śmierci księcia Henryka Pobożnego oraz heroiczności cnót jego czcigodnej małżonki, księżnej Anny”, co jest wstępem do wszczęcia procesu beatyfikacyjnego poległego „na przedmurzu” księcia, a przy okazji także jego żony. Na marginesie dodać trzeba, że taki zaszczyt nie spotkał nigdy, mimo jego niewątpliwych zasług w obronie chrześcijaństwa, poległego pod Warną polskiego króla Władysława III Jagiellończyka. Czyżby z powodu tak szeroko opisywanej przez Jana Długosza jego odmiennej orientacji seksualnej? Rozważano za to także możliwość wszczęcia procesów beatyfikacyjnych hetmana Stanisława Żółkiewskiego, króla Jana III Sobieskiego, Romualda Traugutta, a nawet Józefa Piłsudskiego, chociaż – jak powszechnie wiadomo – przeszedł on na protestantyzm, aby móc poślubić drugą żonę. Ale za to dowodził przedmurzem w obronie przed zalewem bolszewizmu. A bolszewicy to w końcu byli zatwardziali ateiści. W XVI wieku Niemcy i Austria uznawane były przez Kościół za kraje będące die Vormaurer der Christenheit. Takim samym przedmurzem stawała się również Francja jako wysunięty bastion obronny przed… Anglikami po ustanowieniu tam Kościoła
anglikańskiego. Tytułem tym szczyciła się też Wenecja, która walcząc z imperium osmańskim o panowanie w basenie Morza Śródziemnego, sama mianowała się morskim, chrześcijańskim przedmurzem. W XVII wieku identyczną morską godność, ale już oficjalnie, za sprawą kurii rzymskiej, otrzymała również Hiszpania. Jako swoistą ciekawostkę warto podać, iż w 1410 roku, na krótko przed bitwą pod Grunwaldem, Krzyżacy ogłosili w Europie, że organizują powszechny zaciąg rycerski do obrony ostatniego europejskiego przedmurza chrześcijaństwa, zagrożonego właśnie przez dwa… chrześcijańskie kraje – Litwę i… Polskę. Kuria rzymska wówczas nie zaprotestowała ani słowem przeciwko temu zaciągowi. Podobno tylko „wzgardliwie przemilczała” wtedy jego uzasadnienie. Należy jeszcze przypomnieć, że na wzór chrześcijaństwa przedmurzem wiary (w tym wypadku islamu) nazywali Turcy swoją naddunajską twierdzę Silistrę w Bułgarii. Nie wiadomo, komu przypisać można autorstwo określenia antemurale christianitatis. Najważniejsze było jednak to, aby ta nazwa szybko upowszechniła się w Europie. Dla nas, Polaków, istotne jest natomiast, że dokładnie wiemy, komu zawdzięczamy oficjalne nazwanie Królestwa Polskiego takim właśnie określeniem. Nastąpiło to w 1457 roku, a zatem już po klęsce i śmierci króla Władysława III Jagiellończyka pod Warną. Wtedy to protonotariusz apostolski Jakub z Sienna w przemówieniu skierowanym do papieża Kaliksta III podniósł Królestwo Polskie do rangi owego przedmurza, chroniącego skutecznie inne kraje europejskie przed niepowetowanymi szkodami, jakie mogłyby wyrządzić Europie liczne najazdy tatarskie czy ofensywne działania sułtana tureckiego. Była to zarazem jakby specjalna, werbalna nagroda, takie pośmiertne uznanie zasług króla Władysława III. Zmuszony został on przecież przez działającego na zlecenie papieża Eugeniusza IV nuncjusza papieskiego, kardynała Juliana Cesariniego, do złamania pokojowego traktatu szegedyńskiego, czego następstwem stała się wkrótce klęska pod Warną. Wprawdzie Jan Długosz ojcem chrzestnym tego powiedzenia, w odniesieniu do Królestwa Polskiego, mianował legata papieskiego Hieronima Lando, ale legat publicznie wypowiedział te słowa dopiero w 1462 roku, a zatem pięć lat po Jakubie z Sienna. Mniej zresztą ważne jest, kto i kiedy to powiedział. Istotne, że tak nazwano państwo polskie. I antemurale stało się odtąd słowem-kluczem w naszej historii. Określano nim tę szczególną misję powierzoną przez Boga tylko polskiemu narodowi. Wynikało jednak z tego (dowodziła tego zresztą również wspomniana wcześniej bitwa pod Legnicą), że nasze klęski w bitwach z sąsiadami były wyłącznie skutkiem… obrony przedmurza. Wprawdzie bardzo obrony wątpliwej, ale zawsze w słusznej sprawie. A zatem jeszcze jeden mit narodowy narodził się z przegranej. Było to zresztą bardzo specyficzne wyróżnienie Królestwa Polskiego, gdyż zapowiadało nieustanne wojny polsko-tureckie, a z czasem również ze wszystkimi naszymi niekatolickimi sąsiadami, przy czym, jak historia to wykazała, nie zawsze dla nas zwycięskie. Kiedy tylko wiadomość o tym wątpliwym wejściu do historii Kościoła europejskiego dotarła do Królestwa Polskiego, szybko natrafiła na niezwykle podatny grunt. Zupełnie dobrowolnie przedmurze wzbogaciliśmy dodatkowo jeszcze żywymi tarczami, czyli
ofiarami, nie tylko spośród rycerstwa, poległymi w niepotrzebnych wojnach. Przede wszystkim było to jednak określenie, które w pełni wyczerpywało nasze najgłębsze przekonanie o najwłaściwszym miejscu Polski wśród innych europejskich narodów. To my, ci najważniejsi, zawsze z pierwszej linii. Można zatem spokojnie przyjąć, że dzień, w którym protonotariusz apostolski Jakub z Sienna tak określił Polskę, stał się dniem narodzin jeszcze jednego wielkiego, narodowego mitu. Tragicznego, jak większość z tych mitów. Trafiał on szczególnie do świadomości tych, którzy bardzo chcieli i starali się być narodem wybranym. Lepszego wsparcia, jak nazwanie mieszkańców naszego kraju obrońcami chrześcijańskiego przedmurza, nie mogli oni sobie przecież wymarzyć. Warto jednak zauważyć, że od razu staliśmy się głównie przedmurzem katolicyzmu, a nie całej chrześcijańskiej Europy. Co zresztą nie przeszkadzało nam wchodzić w różne układy z imperium osmańskim czy też z krymskimi Tatarami, wymierzone w inne kraje chrześcijańskie (co prawda protestanckie lub prawosławne). Idea przedmurza, entuzjastycznie przyjęta w Królestwie Polskim, w praktyce wyglądała początkowo inaczej. Królestwo od czasu klęski warneńskiej przestało się angażować w kolejne, organizowane z inicjatywy papieży ligi antytureckie. Wtedy jeszcze królowie starali się, rozsądnie, nie budować żadnych nowych płaszczyzn konfliktów z potężnym imperium osmańskim, co mogłoby przynieść krajowi tylko kłopoty. Znacznie przecież większym zagrożeniem dla rządzących wtedy Królestwem Polskim Jagiellonów niż mahometanie był katolicki Zakon Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego, czyli Krzyżacy. Czas płynął. Przedmurzem, bo słowa przedmurek, źle przecież brzmiącego w powszechnym odbiorze, od dawna już nie używano, staliśmy się szczególnie w okresie kontrreformacji, i to już od razu nie tylko dla wojsk muzułmańskich, nieustannie zagrażających Europie. Wrogami Kościoła katolickiego stały się wraz z nadejściem kontrreformacji przecież również państwa protestanckie i prawosławne. W państwach sąsiadujących wtedy z Rzeczpospolitą Obojga Narodów katolicyzm nie był religią panującą. Każda prowadzona z nimi wojna miała zawsze, bez względu na prawdziwą przyczynę jej wybuchu, dla ówczesnych Polaków właśnie ten religijny i „fortyfikacyjny” charakter. My to przecież przedmurze! Stawiano już wtedy oczywiście znak równości pomiędzy chrześcijaństwem i katolicyzmem. To jego broniliśmy, a nie jakichś tam mieszkających w Rzeczpospolitej Obojga Narodów luteranów czy kalwinów, o prawosławnych schizmatykach już nie wspominając. Bo to potencjalni zdrajcy. W imię bycia przedmurzem chętnie toczyliśmy zatem, z różnym skutkiem, rozliczne wojny. Albo sami napadaliśmy, albo nas w rewanżu napadano. I zawsze odbywało się to pod hasłem chrześcijańskiego, a ściślej katolickiego przedmurza. Ciężar tych licznych wojen, zarówno w wymiarze finansowym, jak i ludzkim, był zawsze niezwykle wyniszczający dla Rzeczpospolitej. Odbudowa okazała się praktycznie niemożliwa. Cena przez nas płacona za bycie przedmurzem rosła przecież z każdym rokiem, z każdą wojną. Jak pisał wybitny etnograf i socjolog Jan S. Bystroń w swojej Megalomanii narodowej, panowało w XVII wieku wśród szlachty powszechne przekonanie, że „Polska jest narodem
wybranym, który ma dziejową misję obrony świata chrześcijańskiego, owego przedmurza, antemurale christianitatis”. I nic nie było już w stanie odebrać jej tego przekonania. Od XVII wieku począwszy, idea przedmurza stawała się pożywką dla narastającej megalomanii narodowej. No bo przecież tylko my, z woli boskiej, staliśmy się przedmurzem i dlatego Bóg nigdy nie dopuści, aby Rzeczpospolitej i jej mieszkańcom stała się jakakolwiek krzywda. Polska jest szczególnym Jego dziełem, wcieleniem porządku prawdziwie chrześcijańskiego. Ta wiara w boską opiekę, uznanie i natychmiastową, gdy zajdzie taka potrzeba, interwencję zwalniała ogół szlachty od jakichkolwiek osobistych zobowiązań wobec króla, wobec społeczeństwa, a przede wszystkim wobec ojczyzny. Adrian Piekarski, kaznodzieja króla Jana III Sobieskiego, stwierdził w 1672 roku w sejmie: „Antemurale to Korona Polski, mająca piersi swojego rycerstwa na obronę swoich granic oraz do obrony i szerzenia religii katolickiej”. Odzwierciedleniem takiej postawy była osławiona „złota wolność szlachecka”. Jak słusznie później podkreślano, tak rozumiane przedmurze zmieniało się w szeroki pomost, stanowiący najkrótszą drogę do upadku państwa. Zamiast przed tą katastrofą nas chronić, przedmurze wręcz ułatwiało ingerencję obcych państw w nasze wewnętrzne sprawy. Wystarczyło tylko powołać się na to tak efektownie brzmiące hasło, aby natychmiast znaleźć wśród polskiej szlachty wielu popleczników działań wyniszczających kraj. Co ciekawsze, im bliżej czasów współczesnych, tym mocniej wierzyliśmy, że rzeczywiście jesteśmy takim przedmurzem. Nie tylko podczas wojennych zawieruch. Kościół katolicki w Polsce skutecznie, jak się okazuje, narzucił na zawsze Polakom taki właśnie sposób pojmowania wiary. Walki w jej imię o wszystko i ze wszystkimi. Nawet jeśli nie była to walka zwycięska, to liczyło się samo jej podjęcie. Dookoła zagrożenia, wszędzie wrogowie, starający się za wszelką cenę wyeliminować chrześcijaństwo z życia publicznego nie tylko samych Polaków, lecz także wszystkich Europejczyków, ba!, wszystkich ludzi na świecie. Ostatnia nadzieja chrześcijańskiej ludzkości spoczywała zatem tylko na naszym narodzie, który wprawdzie samotnie, ale zawsze wytrwale, nie licząc się z kosztami, przeciwstawiał się każdemu atakowi wrogów Kościoła, każdemu ich zdradliwemu knowaniu. Bez względu na to, czy chodziło o wrogów faktycznych, czy tych przez nas wymyślonych. Trwaliśmy zawsze niewzruszenie na przedmurzu chrześcijaństwa. Tak jak przed wiekami Rzeczpospolita Obojga Narodów wobec Turków, Tatarów i innowierców, podobnie i teraz, w XXI wieku, Polacy powinni stać się ponownie owym przedmurzem. Być pierwszą linią tuż przed oblężoną twierdzą, w której bronić się będzie reszta chrześcijańskiego świata przed innymi religiami, a przede wszystkim przed narastającą groźbą powszechnej laicyzacji. Za tym chronionym przez Polskę przedmurzem świat powinien również się okopać, zamknąć sam w sobie, nawet wbrew oficjalnym soborowym decyzjom o Kościele otwartym. Tak jak my to czynimy. Przeoczyliśmy jednak fakt, iż nie ma tej oblężonej twierdzy, nikt się w niej nie ukrywa. Mimo to próbowaliśmy przez stulecia przekonywać o jej istnieniu zachodnią Europę. Ciągle stawialiśmy jej przed oczyma to nasze przedmurze, to nasze bezinteresowne poświęcenie. Popatrzcie – to przecież my, to dzięki nam jeszcze w ogóle istniejecie. I co? Po prostu – nic! Żadnej reakcji, nawet werbalnej. A czasem nawet padały z tamtej strony,
o zgrozo, jakieś drwiny i prześmiewcze uwagi. Taki los spotkał przecież w XIX wieku filozofię polskiego mistycyzmu, zbudowaną właśnie na fundamentach przedmurza. Po raz już kolejny ogłosiliśmy wtedy Europie, że jesteśmy narodem wybranym, dlatego też wystawianym ciągle przez Boga na najcięższe próby, między innymi na utratę państwowości, których zadaniem będzie odnowa moralna (czytaj – religijna) całej Europy. Polska, która wtedy nie istniała na żadnej mapie naszego kontynentu, według tej filozofii miała zostać narodem wskazanym innym nacjom przez Boga jako przykład do naśladowania, takim Mesjaszem narodów, któremu przypadł w udziale trud moralnego i duchowego odnowienia Europy. Próba przeniesienia tej filozofii na europejski grunt w „wieku pary i elektryczności” musiała zakończyć się nie tylko fiaskiem, lecz także całkowitym niezrozumieniem. Potraktowano ją jako nieszkodliwe mrzonki nieistniejącego narodu. Inne cele były wówczas ważniejsze. Właśnie wtedy następowało bowiem w Europie odkrywanie świata i powszechne otwieranie się na racjonalizm i empiryzm. Nie wpłynęło to jednak w żaden istotny sposób na polski stereotyp utożsamiania patriotyzmu z katolicyzmem. Od tego poglądu już tylko krok prowadził do wznoszenia, po raz kolejny, owej nieszczęsnej fortyfikacji zwanej przedmurzem. Obecnie uważa się często, że Europa nadal nie docenia Polski jako przedmurza chrześcijańskiego. W ogóle mieszkają w niej sami niewdzięcznicy. Nie pomogli nam, kiedy trzy państwa rozbierały Rzeczpospolitą, nie pomogli podczas powstań listopadowego i styczniowego. Zawiedli także w II wojnie światowej. Teraz jest okazja, aby się upomnieć o zapłatę za bycie przedmurzem. Ale znowu Europa nie zamierza za to płacić. Nie zrażamy się jednak. Nadal z uporem ustawiamy się w roli europejskiego przedmurza, a może już nawet samej oblężonej ze wszystkich stron twierdzy, budując jej nowe fundamenty, znowu z narodowej buty, megalomanii i ksenofobii, w dodatku płacąc – jak na razie – za to wcale niemałą cenę. Wskazujemy nader chętnie na przeróżne zagrożenia, te rzeczywiste, ale i te przez nas wymyślone, jedynie po to, aby uzasadnić nimi swoją funkcję przedmurza, nie tylko zresztą chrześcijańskiego. Rozciągnęliśmy sobie tę nazwę na różne zjawiska, polityczne, gospodarcze i społeczne. Chcemy być zawsze przed pierwszą linią, zawsze na straceńczych przecież pozycjach, nie wyciągając przy tym żadnych wniosków z historii, nie zastanawiając się nad konsekwencjami takiego postępowania, które niemal z reguły bywają dla kraju, a przede wszystkim dla nas, bardzo kosztowne. Nie ma to przecież żadnego znaczenia. Liczy się tylko to, że Polak, ten obrońca z przedmurza, to zawsze prawdziwy katolik. W naszym odczuciu wzorzec moralny najczystszej próby dla całej Europy. I w ten sposób dotykamy kolejnego naszego wielkiego mitu.
ROZDZIAŁ VII Polak katolik Chrzest Polski – ile ich było. Gdzie jest metryka Mieszka I. Kraj wielu wyznań. Symbol kontrreformacji. Kim był Polak katolik. Pomoc w przetrwaniu zaborów. Dzisiejszy kształt tego mitu. Mit ten narodził się w XVII wieku jako odpowiedź kontrreformacji, a ściślej polskiego Kościoła katolickiego, na wielość wyznań chrześcijańskich na ziemiach Rzeczpospolitej Obojga Narodów. To właśnie w tamtym okresie wykreowano postać Polaka katolika. Postać, która żyje zresztą do dzisiaj w przeświadczeniu, że Polska zawsze była tylko katolicka, że stanie się prawdziwym Mesjaszem narodów, już nie tylko przedmurzem chrześcijaństwa, ale potężną światową twierdzą katolicyzmu, drugim Rzymem. Jesteśmy bowiem przekonani, że od zarania naszych dziejów państwowych byliśmy zawsze katolickim krajem. No to popatrzmy, jak to rzeczywiście było z tym zaraniem. Przed ponad tysiącem lat na naszych ziemiach miało miejsce wydarzenie, które obecnie, niezbyt precyzyjnie, nazywa się chrztem Polski. Tak naprawdę to wtedy Kościół katolicki ochrzcił władcę Polan, księcia Mieszka I. Przyjęło się w Polsce uznawać to za wejście naszego państwa do rodziny krajów chrześcijańskich. Jednak utożsamianie książęcego chrztu z przyjęciem chrześcijaństwa przez ogół mieszkańców stanowi po prostu zbyt duże uproszczenie. Bardziej prawdziwe byłoby wskazanie roku 966 jako początku powszechnej obecności wyznania rzymskokatolickiego na ziemiach polskich. Ustanowienia go na mocy odgórnej decyzji religią państwową. Archeolodzy nie mają bowiem najmniejszej wątpliwości, że zachowane resztki kościołów w Krakowie (na Kleparzu, na Wawelu i na Zwierzyńcu), w Sandomierzu, Przemyślu, Wiślicy (tu odkryto także resztki chrzcielnicy), Lublinie i Zawichoście, i Wrocławiu czy też odkryte niedawno pozostałości rotundy na górze Gromnik na Dolnym Śląsku pochodzą z końca IX, w najgorszym zaś wypadku z pierwszych lat X wieku, a zatem z czasów wyraźnie poprzedzających przyjście na świat, nie mówiąc już o rozpoczęciu panowania, księcia Polan Mieszka I. Są to obiekty, których czas budowy zdecydowanie wyprzedzał datę chrztu naszego pierwszego znanego władcy. Także słynne wielkopolskie urny kłeckie, opatrzone znakiem krzyża, pochodzą z jeszcze wcześniejszego okresu. Skąd zatem się tam wzięły? Warto przywołać w tym miejscu misje chrześcijańskie na naszych ziemiach, organizowane przez irlandzkich zakonników. Czy wszystkie musiały zakończyć się niepowodzeniem?
Gall Anonim, w przeciwieństwie do innych naszych kronikarzy, poprzedzające chrzest władcy pogaństwo nazwał bałwochwalstwem. To już było bardzo istotne odróżnienie i chyba nieprzypadkowe. Tak określano wtedy w Kościele rzymskim heretyckie już za czasów Galla chrześcijaństwo słowiańskie, cyrylo-metodiańskie. Sugerowałoby to, że Mieszko I mógł być jednak wcześniej ochrzczony w tym „nieprawidłowym” obrządku. Czy stało się to wtedy, gdy miał siedem lat i podczas postrzyżyn, jak napisał kronikarz, „przejrzał na oczy”? Warto również zauważyć, iż ksiądz Szymon Starowolski, historyk i pisarz polityczny, w wydanej w 1655 roku Vitae Antistitum Cracoviensium wyraźnie wskazywał, że chrześcijaństwo w Polsce nie zostało wprowadzone dopiero za Mieszka I, ale już znacznie wcześniej, w dodatku w obrządku słowiańskim. Z kolei Adam Naruszewicz w Historii narodu polskiego stwierdził, że natrafił na rodzime i obce źródła, których niestety nie zaprezentował, podające jednoznacznie, że Siemowit, pradziad Mieszka I, był chrześcijaninem nawróconym przez „apostołów Słowian lub ich uczniów”. Jeśli to prawda, to trudno sobie wyobrazić, że jego następcy powrócili ot tak sobie, bez większych racji, znowu do pogaństwa, traktując chrzest swojego protoplasty jako jego zwykłą fanaberię, o której powinno się jak najszybciej zapomnieć. To było niemożliwe w tamtych czasach podległości rodowej i plemiennej. Bliskie sąsiedztwo z księstwem wielkomorawskim, gdzie powstało i rozwinęło się chrześcijaństwo słowiańskie, uosabiane przez św. św. Cyryla i Metodego, sprawiało, że na ziemie „naszych” Słowian docierały w IX wieku liczne misje chrystianizacyjne. W Krakowie, co potwierdzają chociażby wspomniane wyżej kościoły, istniał silny ośrodek tegoż chrześcijaństwa, który współczesny emigracyjny historyk Frank Kmietowicz nazywa nawet Trzecim Rzymem. Jeszcze w XI wieku biskupi krakowscy nosili przecież imiona Prokulf i Prohor, charakterystyczne dla obrządku słowiańskiego. Bardzo często przytaczana jest relacja kupca Ibrahima ibn Jakuba spisana przez Abu Obeida Abdullaha-al-Bakriego o początkach naszego państwa. Cytuje się to, co napisał o państwie Mieszka. Ale kupiec ów napisał także o Słowianach, że „niektóre z plemion wyznawają wiarę chrześcijańską, mianowicie sekty jakobińskie, drudzy nie znają ksiąg objawienia, nie należą do żadnego zakonu, są poganami”. A zatem w X wieku chrześcijaństwo nie było obce Słowianom. Czy Mieszkowi I również? Wszystko zatem wskazuje, że w 966 roku doszło nie do chrztu Mieszka I oraz Polski, lecz tylko przejścia polańskiego księcia do Kościoła rzymskokatolickiego i ustanowienia przez niego katolicyzmu jako oficjalnej religii państwowej. Zwolennicy tego poglądu mają jeszcze jeden argument, trzeba przyznać – bardzo poważny. Otóż w odróżnieniu od innych władców pogańskich krajów Europy: węgierskiego Stefana, czeskiego Wacława, szwedzkiego Olafa, duńskiego Eryka, angielskiego Ethelberta… wprowadzających u siebie chrześcijaństwo, Mieszko I nigdy nie został wyniesiony na ołtarze. Czym sobie zasłużył nasz książę na takie potraktowanie go przez Kościół katolicki? Nie podjął prób kanonizacji jego syn i następca Bolesław Chrobry, któremu do starań w Rzymie o uzyskanie korony bardzo potrzebni byli przecież polscy święci jako potwierdzenie chrześcijańskiego charakteru jego państwa. Przez wieki milczały na ten temat polskie władze kościelne, zgłaszając wielu kandydatów na świętych
i błogosławionych. Nie uczynił tego również, tysiąc lat później, „polski” papież Jan Paweł II, który wyniósł na ołtarze wielu innych Polaków i wiele Polek. Dlaczego przeoczył tego najważniejszego, który ochrzcił Polskę? Tymczasem z Mieszkiem I same kłopoty mają nie tylko historycy. Nie dość, że nie są zgodni co do jego imienia, a także imienia chrzestnego, to jeszcze nie wiedzą, gdzie naprawdę został ochrzczony. Najczęściej wymienia się Ratyzbonę, Kolonię, Leodium, Poznań i Ostrów Lednicki, rzadziej Gniezno. Dużo tych miejsc, ale żadnej pewności, że to właśnie tam odbyły się uroczyste chrzciny. Nie wiadomo także, co stało się z jego metryką, nie ma żadnych śladów tego chrztu w zachowanych zagranicznych księgach kościelnych i w dostępnych dotychczas archiwaliach Watykanu. W dodatku ostatnio zaczęto podawać w wątpliwość w ogóle piastowskie pochodzenie tego księcia, sugerując, że mógł on pochodzić z Moraw albo Prus czy wręcz być wikingiem. Jedno tylko nie ulega wątpliwości. Książę Mieszko I silną ręką wprowadzał katolicyzm na swoich ziemiach, brutalnie wykorzeniając wszelkie ślady po dawnych bogach. Podobnie jak jego syn, Bolesław Chrobry. Ta ręka była przy tym tak silna, że po śmierci króla Mieszka II, trzeciego dopiero chrześcijańskiego władcy, wybuchła na ziemiach polskich brutalna rebelia neopogańska, połączona z paleniem kościołów oraz mordowaniem duchownych. Książę Kazimierz Karol swój przydomek Odnowiciela zawdzięczał nie tylko odnowieniu państwa polskiego, lecz także reaktywowaniu chrześcijaństwa na swoich ziemiach. Następowało to szybko i… wielowyznaniowo. Dowodem na to może być koronacja Bolesława Śmiałego. Otóż w grudniu 1075 roku w Gnieźnie odbyła się uroczystość koronacyjna najstarszego syna Kazimierza Odnowiciela. „Książę polski, trybutariusz naszych królów, którego państwo już od dawna było podbite i przemienione, gdy spostrzegł, że nasi panowie, zajęci sprawami domowymi, nie mają wolnej ręki do wojowania z cudzoziemcami, więc niesiony pychą, przywłaszczył sobie godność, imię królewskie, przywdział koronę i w sam dzień Bożego Narodzenia poświęciło go piętnastu biskupów” – napisał wtedy, głęboko rozgoryczony koronacją Bolesława Śmiałego bez zgody cesarza, niemiecki kronikarz Lambert z Hersfeldu. Warto w tym zapisie zwrócić uwagę, że w ceremonii koronacyjnej polskiego króla uczestniczyło aż piętnastu biskupów. To imponująca liczba. Tymczasem nie było wtedy jeszcze w Polsce tylu biskupstw rzymskokatolickich. Gall Anonim kilkadziesiąt lat później, wymieniając imiona biskupów polskich, wspomniał tylko o biskupstwach gnieźnieńskim, krakowskim, płockim, poznańskim i wrocławskim. Kim w takim razie było pozostałych dziesięciu? Na pewno na tę koronację nie przybyli do Gniezna biskupi niemieccy, czescy, węgierscy czy nawet wschodniego obrządku z Rusi Kijowskiej, z krajów będących wówczas w stanie permanentnych wojen z Polską. (Nie było na uroczystości także żadnych przedstawicieli władców tych krajów). Musieli zatem tę piętnastkę hierarchów obecnych na uroczystości tworzyć też rodzimi, polscy biskupi obrządku słowiańskiego, a być może również polscy biskupi Kościoła wschodniego. To tyle o zaraniu dziejów. A co było dalej? Znamienna jest tutaj korespondencja biskupa krakowskiego Mateusza Cholewy
prowadzona ze św. Bernardem z Clairvaux, organizatorem drugiej wyprawy krzyżowej. Głównym tematem listów był nie udział polskiego rycerstwa w tej krucjacie, lecz zorganizowanie przez polskich książąt w ich części Europy podobnej operacji, ale w zupełnie nowym kierunku. Otóż opat Bernard konsultował się z krakowskim hierarchą w sprawie szybkiego podjęcia krucjaty przeciwko schizmatykom na Rusi i w krajach wschodnich, „by wykorzenić raz na zawsze – jak to pisał do Mateusza Cholewy – ich bezbożne obrzędy i obyczaje”. Ta inicjatywa opata Bernarda z Clairvaux nie natrafiła jednak wtedy w Polsce na podatny grunt. Polscy biskupi i w ogóle polscy katolicy nie uważali bowiem wcale Kościoła wschodniego za pogańską lub schizmatycką instytucję. Mieszkańcy całych rejonów kraju, zwłaszcza na wschodnich rubieżach, to wyznanie od dawna praktykowali. Poza tym książęta ruscy, od wieków wyznawcy tego obrządku, niejednokrotnie wspierali zbrojnie piastowskich władców dzielnicowych w ich wewnętrznych wojnach, gdyż wiązały ich z nimi liczne sojusze militarne, a bardzo często również więzy rodzinne. Biskup Mateusz Cholewa próbował to w bardzo oględny sposób przedstawić Bernardowi z Clairvaux. Napisał do opata, że wobec widocznej rezerwy księcia krakowskiego i jego dworu w stosunku do tej idei tylko on sam mógłby swą żarliwością przekonać polskiego księcia seniora do podjęcia zbożnego dzieła, co jednak graniczyłoby z cudem. „Ufamy – pisał bowiem biskup krakowski – że gdyby się tu znalazł opat z Clairvaux, potrafiłby takiego cudu dokonać (...). I nie tylko na Rusi, która jest jakby drugim światem, ale także w Polsce i w Czechach, w całej w ogóle Słowiańszczyźnie”. Bernard z Clairvaux zapowiedział w tej sytuacji swą wizytę w Krakowie, na dworze księcia seniora, oraz w Jędrzejowie, gdzie znajdowało się pierwsze opactwo cysterskie założone na polskich ziemiach. Nawet już wyruszył w drogę do naszego kraju, aby doprowadzić do krucjaty, ale ciężka choroba zatrzymała go w Spirze. Zamiast słynnego opata do Krakowa przybył, by namawiać do powszechnego podjęcia krucjaty przeciw Kościołowi wschodniemu, inny specjalny wysłannik papieża Eugeniusza III, kardynał Ubaldo Caccianemici, późniejszy protoprezbiter Świętego Kolegium Kardynałów. Nie miał on jednak ani zdolności krasomówczych św. Bernarda, ani jego charyzmy. Misja kardynała na dworze krakowskiego księcia Bolesława Wstydliwego zakończyła się w tej sytuacji całkowitym niepowodzeniem. Od początku nie miała zresztą żadnych szans na sukces na ziemiach, gdzie żyły zgodnie różne odłamy chrześcijaństwa. Podobny los spotkał nawoływania do krucjaty „przeciwko schizmatykom oraz częściowym poganom na wschodzie”, które skierował Bernard z Clairvaux także do „dzielnego narodu czeskiego” oraz do „Kościołów na Morawach”, i do „wszystkich narodów chrześcijańskich”. Również i tam wezwania opata nie wzbudziły odzewu. W 1204 roku uczestnicy IV wyprawy krzyżowej zdobyli i zniszczyli Konstantynopol, wyrzynając wielu mieszkańców. Nie była to jednak rozprawa Kościoła rzymskokatolickiego z greckokatolickim, lecz miała swoje podłoże finansowe (opóźniane rozliczenia finansowe cesarza Aleksego IV z dowódcami wojsk krucjatowych doprowadziły do oblężenia i zdobycia przez nich miasta). Określenie Polak katolik pojawiło się dopiero w czasach kontrreformacji. Wyrosło ono
z potrzeb Kościoła katolickiego zagrożonego ekspansją protestantyzmu. Każdy wyznawca religii rzymskokatolickiej powinien czuć się kimś lepszym od „heretyka”, każdy Polak – lepszym od obcego. Za wszystkie przegrane w XVII wieku wojny, a przegraliśmy ich wiele, zawsze odpowiadali innowiercy, bo przecież przegrywaliśmy z protestantami, prawosławnymi czy mahometanami, których współwyznawcy żyli na naszych ziemiach i prawdopodobnie po kryjomu sprzyjali naszym nieprzyjaciołom. Gdybyśmy tak wszyscy byli katolikami, to bez wątpienia roznieślibyśmy naszych wrogów na końskich kopytach. Jednym ze sposobów zwalczania przez Kościół protestantyzmu w Polsce było właśnie ogłoszenie w trakcie wojny polsko-szwedzkiej, zwanej w naszej historii potopem, że Polska jest krajem katolickim. Umocniły ten pogląd lwowskie śluby króla Jana Kazimierza, który ofiarował kraj Matce Boskiej, czyniąc Ją Królową Korony Polskiej. Był to świadomy gest przeciwko protestantom nieuznającym Jej boskości. Tak na marginesie, było to sprzeczne ze słowami samego Jezusa Chrystusa, który wyraźnie powiedział, że królestwo Jego jest nie z tego świata. Ale widocznie my byliśmy i jesteśmy zawsze mądrzejsi od Autora tych słów i powtarzających je ewangelistów. W 1673 roku sejm uchwalił, iż wszystkie nadania szlachectwa i rozszerzanie przywilejów szlacheckich dotyczyć mogą wyłącznie katolików. W początkach XVIII wieku innowiercom odebrano prawa polityczne. Wszelkie urzędy powinien obejmować tylko Polak katolik. Luteranie, kalwini i prawosławni stawali się zatem obywatelami drugiej kategorii. Z czasem ta zbitka słowna zaczęła służyć do wywyższania się ponad inne narodowości i wyznania. Jak wielką moc sprawczą miało to stwierdzenie, najlepiej widać na przykładzie elekcji Fryderyka Augusta, elektora saskiego, w 1697 roku. W momencie gdy wydawało się, że już przesądzony jest wybór księcia Franciszka Ludwika BurbonaContiego na nowego króla Rzeczpospolitej, Fryderyk August wykonał ruch znany już z europejskiej historii walk o królewski tron. Doszedł on bowiem do wniosku, że skoro niegdyś Henryk IV Burbon w wypadku francuskiej korony uznał, że „Paryż wart jest mszy”, to również dla polskiego tronu warto zmienić wiarę. Uczynił to nawet w tajemnicy przed własnymi saskimi poddanymi. Z luteranina stał się katolikiem. Konwersji dokonał z dnia na dzień, bez żadnego wcześniejszego przygotowania duchowego. Odpowiednie świadectwa swego uczynku wysłał natychmiast do Rzymu i Warszawy. Dla uczestników elekcji, typowych Polaków katolików, była to najlepsza rekomendacja, zwłaszcza że wsparta dodatkowo „kilkoma beczkami złotych talarów”. Cudowne niemal nawrócenie heretyka było najlepszą rekomendacją. Wszak uczynił to dla Polski i dla Polaków. W dodatku mniemano, że zrobił to po to, aby powstała katolicka Rzeczpospolita już czworga narodów, która przywróci saskich protestantów na łono Kościoła. Królem zatem został wybrany ten świeży katolik, Fryderyk August Wettin. Po elekcji i intronizacji szybko zapomniał o należytym praktykowaniu swojego nowego wyznania. Mit Polaka katolika nie schodził w XVII i XVIII wieku z ust zwłaszcza tej znacznej części szlachty, której warcholstwo nie miało nic wspólnego z religią katolicką. Co więcej, stał w jawnej sprzeczności niemal z każdym z dziesięciu przykazań, wyczerpując również w pełni listę siedmiu grzechów głównych. Pokazowa pobożność, prezentowana przez szlachtę Rzeczpospolitej, demonstracyjne
bicie głową o podłogi czy ławki podczas nabożeństw, nijak się miała przecież do licznych wtedy zajazdów (napadów zbrojnych na sąsiadów), często wprost wojen, jak ta niesławna, toczona pomiędzy Wiśniowieckimi i Sapiehami, burd, pojedynków, pijaństwa, gwałtów, wysługiwania się temu, kto lepiej zapłaci, nawet jeśli był wrogiem państwa polskiego, lekceważenia słabszych i lekceważenia prawa w ogóle. Natomiast liczyło się bywanie regularnie na nabożeństwach i procesjach, noszenie na co dzień szkaplerza, a przede wszystkim obdarzanie lokalnego „dobrodzieja” odpowiednią kolędą. Czy nie widać tu podobieństw do naszych czasów? Wtedy, w okresie powszechnego rozprzężenia i anarchii, zły przykład swoim wystawnym trybem życia, rozpustą, dbałością wyłącznie o własne dobra doczesne czy wręcz niemoralnością, a także świadomym działaniem na szkodę państwa dawali także hierarchowie Kościoła katolickiego. Nie przypadkiem dwaj z tych najdostojniejszych, biskup inflancki Józef Kossakowski i biskup wileński Ignacy Massalski, jawni stronnicy Moskwy, pobierający wynagrodzenie od ambasady rosyjskiej, zawiśli na warszawskich szubienicach podczas insurekcji kościuszkowskiej. Uniknął ich losu prymas Michał Poniatowski, któremu udowodniono zdradę w wyniku przechwycenia listów, w których wskazywał wojskom pruskim słabe punkty obrony Warszawy. Stryczek ominął go tylko dlatego, że na wieść o czekającym go procesie i spodziewanym wyroku zażył truciznę.
Biskup wileński Ignacy Jakub Massalski, portret pędzla Marcella Bacciarellego
Skazanemu za zdradę na rzecz Rosjan na śmierć przez powieszenie biskupowi chełmskiemu Wojciechowi Skarszewskiemu Tadeusz Kościuszko (za wstawiennictwem Juliana Ursyna Niemcewicza) osobiście zmienił ten wyrok na dożywocie. Po zajęciu Warszawy przez Rosjan biskup natychmiast wyszedł na wolność, a po latach, już w Królestwie Polskim (Kongresowym), otrzymał godność prymasa i arcybiskupa warszawskiego. Ale oto nadszedł początek XIX wieku. Rozpoczęła się wtedy wielka narodowa dyskusja nad przyczynami upadku Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Najczęściej powtarzano wtedy teorię głoszącą, iż ostateczna katastrofa, która spadła na Polskę, została spowodowana tym,
że dwaj ostatni nasi królowie – August III i Stanisław August Poniatowski – zgrzeszyli pychą. Nie zechcieli pofatygować się bowiem nigdy z pielgrzymką do grobu św. Stanisława ze Szczepanowa w kościele na krakowskiej Skałce. Święty zaś nigdy im tego nie darował. I za to właśnie spotkała kraj tak dotkliwa kara boska. Na drugim miejscu wymieniano nadmiar heretyków żyjących w Rzeczpospolitej. Nawet przy takiej okazji polski Kościół potrafił przekonać społeczeństwo, że największym nieszczęściom ojczyzny winni byli zawsze tylko ci, którzy myśleli inaczej, niż zdaniem Kościoła katolickiego myśleć powinni. Tylko w jednym okresie naszych dziejów określenie Polak katolik było rzeczywiście synonimem prawdziwego patriotyzmu, stało się również synonimem walki z wynaradawianiem polskiego społeczeństwa przez zaborców. Mam tu na myśli drugą połowę XIX i pierwsze lata XX wieku, kiedy to w każdym z zaborów podejmowano liczne, na ogół bardzo brutalne, próby wykorzenienia z życia publicznego wszelkich przejawów polskości. W tej trudnej walce o ratowanie polskiego społeczeństwa przed wynarodowieniem Kościół katolicki odegrał wtedy, w każdym z zaborów, ważną rolę jako instytucja chroniąca i scalająca nasz naród. Nie można wykluczyć, że głównie dlatego, iż poddawany był takim samym ostrym represjom, był równie prześladowany za wszelkie oznaki polskości i patriotyzmu i równie brutalnie rugowany ze swoich ziemskich posiadłości jak całe społeczeństwo. Kościół pozostawał w tamtych czasach jedynym miejscem, gdzie nie obowiązywał język zaborców. Liturgię sprawowano przecież po łacinie, kazania wygłaszano natomiast po polsku. Także w języku polskim podawano ogłoszenia o ślubach, pogrzebach, a nawet ważniejsze komunikaty władz zaborczych. W przykościelnych szkółkach uczono czytać i pisać po polsku, śpiewać polskie pieśni, nierzadko patriotyczne. Te niepodważalne zasługi dotyczyły przede wszystkim kościoła parafialnego, tego znajdującego się zawsze najbliżej ludzi. I to właśnie na parafie spadały najczęściej represje ze strony zaborców. W najtrudniejszych momentach dla narodu i Kościoła ten ostatni stawał najczęściej po stronie społeczeństwa. Ale czynił to tylko w czasach rzeczywiście najtrudniejszych (zabory, wojna, okupacja). Jednak gdy tylko sytuacja w kraju się normalizowała, postawa Kościoła jako instytucji natychmiast się zmieniała. Od razu pojawiały się roszczenia materialne, i to sięgające nawet bardzo odległych czasów, nierzadko stu lat i więcej. Materialnej satysfakcji za winy zaborców żąda się od… obecnego społeczeństwa. I na ogół bardzo szybko się ją otrzymuje, chociaż niekiedy odbywa się to w atmosferze skandalu, jak w wypadku wielu decyzji Komisji Majątkowej. Ma to jednak obecnie natychmiastowe przełożenie na religijność Polaków. Owszem, gdyby zapytać społeczeństwo, czy poczuwa się do więzi z Kościołem katolickim, czy Polak katolik to hasło odpowiadające prawdzie także w dzisiejszych czasach, to zawsze uzyska się odpowiedź twierdzącą. Jesteśmy Polakami i katolikami! Czy jednak naprawdę zdajemy sobie sprawę, co to tak naprawdę znaczy? Czy przypadkiem nie mieszamy tu pojęć?
Portret biskupa inflanckiego Józefa Kazimierza Kossakowskiego, autor nieznany
Warto choćby zwrócić uwagę, jaka batalia toczy się od pewnego czasu o tekst ślubowania posłów lub radnych. Ilu reprezentantów narodu kończy je formułką: „Tak mi dopomóż Bóg”? W dodatku domagają się wprowadzenia jej obowiązkowo do wszystkich, nie tylko sejmowych, tekstów przysiąg w naszym życiu publicznym. Bo w ten sposób podkreślany ma być podobno dobitnie ten polsko-katolicki rodowód naszego społeczeństwa. A potem czytamy i słyszymy o chowaniu się niektórych wybrańców narodu za poselskim, prokuratorskim czy sędziowskim immunitetem przy popełnianiu różnych niegodziwych, podlegających normalnie karze czynów, wysłuchujemy na forum sejmu, senatu czy nawet
rady gminnej wystąpień pełnych oszczerstw i obelg pod adresem adwersarzy albo, co gorsza, stronniczych, niesprawiedliwych wyroków sądowych, obalanych dopiero po wieloletnich apelacjach. Język publicznych debat staje się językiem nienawiści. Czy rzeczywiście ma Bóg tym ludziom pomagać w tych występkach? Ponad 97 proc. Polaków zostało ochrzczonych, a zatem przyznaje się do wiary w Boga, a tym samym powinno utożsamiać się z wartościami głoszonymi przez religię chrześcijańską. Nie oznacza to jednak obowiązku przestrzegania w codziennym postępowaniu praw boskich, nie mówiąc już o prawach ludzkich. Nie sztuka nosić Boga na łańcuszku zawieszonym na szyi, nawet jeśli będzie ten łańcuszek ze złota, czy też w klapie marynarki – trzeba Go nosić w sercu. Tymczasem przyjmujemy już jako zjawisko zupełnie naturalne powszechną zawiść, złośliwość, lekceważenie najbliższych sąsiadów czy współpracowników, wulgarny język wszystkich sporów, od tych zwykłych, codziennych, po polityczne, korupcję, kradzieże… Więzienia mamy w Polsce przepełnione. Rośnie także liczba przestępstw, i to tych najpoważniejszych – gwałtów, morderstw, rozbojów, pedofilii… Nie da się ich w żaden sposób zrzucić wyłącznie na te pozostałe kilka procent wyznawców innych religii lub ateistów. Można to bardzo łatwo wytłumaczyć. Polak katolik, ten z czasów zaborów, odchodzi w przyspieszonym tempie z naszej historii. Natomiast ten dzisiejszy to tylko hasło. Jak wynika bowiem z najnowszych badań, w 2013 roku tylko 39 proc. polskich katolików uczestniczyło czynnie w nabożeństwach. W ciągu ostatniego dziesięciolecia przestały u nas z różnych powodów chodzić do kościoła dwa miliony wiernych. To mniej więcej tylu, ilu mieszkańców liczy nasza stolica. A przecież czynne uczestnictwo w nabożeństwach to jeden z podstawowych obowiązków każdej wierzącej osoby, podobnie jak postępowanie zgodne z wartościami głoszonymi w Ewangeliach. À propos wartości. Znowu odwołam się do badań z 2013 roku. Według nich 53 proc. Polaków dopuszczało możliwość eutanazji, 79 proc. opowiadało się za zapłodnieniem in vitro, 51 proc. nie miało nic przeciwko konkubinatom. Tak zwana turystyka aborcyjna do Czech i Niemiec kwitnie w najlepsze. Polski Kościół nie ułatwia swoim wiernym zweryfikowania, czy są jeszcze katolikami w rozumieniu Kościoła. Zbyt wiele w nim dzieje się obecnie niedobrego, a w dobie powszechnej transparentności nie da się już tego ukryć ani przemilczeć. Szczególnie bolesne dla Kościoła stają się przypadki pedofilii na wszystkich szczeblach hierarchii, ujawnianie wewnętrznych sporów personalnych, nieskrywane uprawianie polityki w kościołach, zachłanność części księży na dobra doczesne, ustawianie się w roli obrońców oblężonej twierdzy. Nie sprzyja to ewentualnym powrotom przed ołtarze. Nawet jeśli na pokaz Polacy biorą czynny udział w pielgrzymkach i procesjach, to rzadko ta zewnętrzna pobożność przekłada się na ich wewnętrzne przemiany. Podjęta w 2014 roku kontrofensywa Kościoła, narzucająca lekarzom i nauczycielom tzw. klauzulę sumienia, i występowanie przeciwko zwalczaniu przemocy w rodzinie, przeciwko wszelkim związkom partnerskim, także konkubinatom, grożenie rodzicom i dzieciom, które chodzą na lekcje etyki, usunięciem z Kościoła katolickiego, reagowanie krzykiem i zakazami – wszystko to zamiast konsolidować, zaczyna znowu dzielić społeczeństwo
i praktycznie odsuwać pewną jego część od czynnego uczestnictwa w życiu Kościoła. Jesienią 2014 roku jeden z hierarchów publicznie ogłosił, że „Polska potrzebuje ołtarzy, kościołów i krzyży”, bo „ojczyzna bez ołtarzy straci swoją tożsamość”. Nie był to przy tym jego autorski pomysł, gdyż pełni zbyt ważną funkcję w Kościele katolickim w Polsce. Mamy zatem do czynienia z pospiesznym tworzeniem swoistego, dzisiejszego, nowego religijnego przedmurza. Fortyfikacji, jak wiadomo, tylko o tymczasowym znaczeniu, łatwej do likwidacji, a niezwykle trudnej do skutecznej obrony. Nie mówi się o tym głośno i umyka publicystom, a zapewne także władzom polskiego Kościoła, zjawisko, które jest niezwykle symptomatyczne dla sytuacji wcześniej opisanej. Otóż wystarczy tylko posłuchać tych, młodych na ogół, Polaków, którzy stanowią obecnie najnowszą europejską emigrację zarobkową. Jeśli pracują oni w krajach, gdzie obowiązuje tzw. podatek kościelny, to na ogół wypierają się jakichkolwiek związków z Kościołem jedynie dlatego, aby nie musieli go płacić. Wielu z nich, na wszelki wypadek, omija tam również kościoły w obawie, że zostaną zauważeni na mszy przez swoich kolegów z pracy i ktoś poinformuje o tym odpowiednie służby podatkowe. Ci współcześni zaprzańcy twierdzą za to, że religijnie, duchowo, spełniają się zawsze podczas odwiedzin u rodzin w Polsce. Na ogół są one jednak bardzo rzadkie, w dodatku krótkotrwałe, a ponadto pełne wtedy rodzinnych i koleżeńskich spotkań, „kradnąc” w ten sposób czas, który mógłby zostać przeznaczony na te odkładane za granicą duchowe kontakty z Kościołem. Można bez popełnienia większego błędu założyć, że ich dzieci już nie będą nawet stwarzały jakichkolwiek pozorów więzi z Kościołem katolickim w Polsce. Współczesny Polak katolik, spadkobierca mitu sprzed stuleci, niejednokrotnie coraz bardziej przypomina tych swoich praprzodków, o których powinniśmy zapomnieć raz na zawsze. I to jak najszybciej. Tych, którzy co innego mówili, a co innego robili. To wielka porażka zarówno Polaków, jak i Kościoła w Polsce. Obserwujemy, jak trwa ta swoista deprecjacja mitu o Polaku katoliku, a także przedstawionego tu wcześniej mitu o przedmurzu. W dodatku na własne życzenie Kościoła. Polski katolicyzm bowiem – jak trafnie to określił filozof religii Stanisław Obirek – nie jest ani religią, ani chrześcijaństwem, lecz ideologią pozwalającą na odróżnienie się od innych, zwalczanie tych, którzy nie podzielają jego poglądów. Wydaje się przy tym, gdy patrzymy, jak reagują na najmniejsze słowa krytyki kierowanej przeciwko kościelnym instytucjom polscy hierarchowie, że jest to zjawisko już nieodwracalne.
ROZDZIAŁ VIII Kordecki na wały! Mit odwrócony. Obrona Częstochowy. Kłopoty z cudownym obrazem. Czy obrona była rozpaczliwa. Dla kogo salwagwardia. Czy Müller otrzymał okup. Jak oceniać Augustyna Kordeckiego. Co się działo po oblężeniu. Dlaczego przeor Kordecki nie został świętym. Ostatnie posiedzenie Sejmu Rzeczpospolitej Polskiej w roku 2005. 29 grudnia. Posłowie podjęli na nim przedziwną uchwałę. Dotyczy ona 350 rocznicy zakończenia oblężenia Jasnej Góry. Jest to hołd dla heroizmu jej obrońców. Uchwałą tą posłowie zalegitymizowali jeszcze jeden polski mit. Nie mam zamiaru podejrzewać wybrańców narodu o świadome zakłamywanie naszej historii. Ich działanie świadczy jedynie o jej nieznajomości, o tym, że swoją wiedzę o obronie klasztoru na Jasnej Górze czerpali głównie z Potopu Henryka Sienkiewicza. Szkoda, że nie było wtedy wśród posłów żadnego znającego przyzwoicie historię własnego kraju. Wtedy taka uchwała nie zostałaby przez sejm podjęta. Obrona Częstochowy, a ściślej klasztoru paulinów na Jasnej Górze, w listopadzie i grudniu 1655 roku, podczas najazdu szwedzkiego na Polskę, opisana w panegiryku przeora tego klasztoru, Augustyna Kordeckiego, wydanym w 1658 roku, dopiero wtedy dotarła do powszechnej wiadomości. Ale tak naprawdę dużo później, w XIX wieku, za sprawą popularności Potopu Henryka Sienkiewicza stała się źródłem szczególnego mitu. Bezprzykładne bohaterstwo obrońców klasztoru, wykreowane przez pisarza, wywołało zainteresowanie odchodzącym już w zapomnienie w poprzednich wiekach epizodem z wojny polsko-szwedzkiej. W pisanej, pamiętajmy stale o tym, „dla pokrzepienia serc” Trylogii było to może nawet potrzebne. Ale fikcja literacka, jak to nieraz bywało, zaczęła żyć własnym życiem jako zupełnie nowy, w dodatku powszechnie akceptowany mit narodowy. Niestety, jest to kolejny już polski taki mit, który z historyczną prawdą nie ma nic wspólnego. Aleksander Brückner w Encyklopedii staropolskiej napisał bardzo wyraźnie: „obronę twierdzy częstochowskiej dopiero tradycja wyolbrzymiła”. W Historii Szwecji Frederika Ferdynanda Carlsona, wydanej w 1855 roku, bardzo dokładnie opisującej kampanię Karola Gustawa w Polsce, wśród wymienionych bitew i większych potyczek nie ma najmniejszej nawet wzmianki o oblężeniu Częstochowy. Czy należy rozumieć, że szwedzki historyk uznał je za niegodny najmniejszego odnotowania epizod militarny? Chyba nawet wbrew Sienkiewiczowi ten mit jest jednak odbierany dzisiaj w sposób
szczególny, jako synonim rozpaczliwej obrony, wymagającej ingerencji boskiej w pozornie beznadziejnej sprawie. „Obrona Częstochowy” w potocznym rozumieniu oznacza przede wszystkim chaos połączony z desperacją i liczeniem na jakąś cudowną odmianę losu. W chwilach zagrożenia, gdy już zawodzą wszystkie racjonalne środki, rozlega się zawołanie: „Kordecki na wały!”, ostatnio zastępowane bardziej świeckim okrzykiem: „Wszystkie ręce na pokład!”. Oznacza to już tylko odwoływanie się do rozwiązania jakiegoś niezwykle trudnego problemu za pomocą wszystkich racjonalnych i nieracjonalnych sposobów. Szczególną karierę zrobiła „obrona Częstochowy” w języku naszych sprawozdawców sportowych. A przecież pierwotnie miał to być – w założeniu – mit o wielkim bohaterstwie człowieka w zakonnym habicie. O skutecznej, tym razem, obronie garstki Polaków przed przeważającym liczebnie nieprzyjacielem. Taka Troja północy, tyle że zwycięska. Następnym z tych mitów, jakich bardzo – i w XVII wieku, i podczas następnych wojen – potrzebowali Polacy. Tymczasem po latach stał się on niespodziewanie niejako mitem odwróconym, żeby nie powiedzieć – zgoła prześmiewczym. Wokół wydarzeń związanych z obroną klasztoru narosło z upływem lat wiele legend, zarówno opartych na faktach, jak i tych zupełnie później wymyślonych. Legendy te czasem mają wsparcie w historycznych przemilczeniach. Warto je zatem uporządkować.
Obrona Jasnej Góry 1655, obraz Januarego Suchodolskiego
Czym naprawdę była obrona częstochowskiego, ściślej – jasnogórskiego klasztoru i kim był przeor Augustyn Kordecki? Jaką rolę odegrał w niej cudowny obraz Matki Boskiej Częstochowskiej? Dokładniej zaś – legenda o tym obrazie. Zacznijmy od niego. Jeśli chodzi o ten obraz, występuje wiele mitów, niedomówień i nierzetelnych opinii. Pierwszą zagadką jest jego autor. Na ogół utrzymuje się, że był nim
św. Łukasz Ewangelista. Namalować go miał na desce wyjętej z blatu stołu, przy którym miała zwyczaj spożywać posiłki Święta Rodzina (w innej wersji ze stołu służącego podczas Ostatniej Wieczerzy). Brzmi to bardzo wiarygodnie, ale tylko dla laika. Prawdziwy chrześcijanin, znający historię swojego wyznania, wiedzieć przecież powinien, że to było absolutnie niemożliwe. Pierwsi chrześcijanie bowiem surowo przestrzegali zakazu tworzenia obrazów i postaci na podobieństwo Boga. Z tego powodu odrąbywano nawet głowy greckim i rzymskim posągom. Kto jak kto, ale ewangelista powinien przecież w pierwszej kolejności przestrzegać tego zakazu, zawartego przecież w pierwszym przykazaniu Dekalogu. Nie jest również prawdą, że obraz rzekomo znajdował się w posiadaniu cesarzy bizantyjskich, a następnie cesarza Konstantyna, później Karola Wielkiego, a wreszcie w nieznanych okolicznościach trafił do księcia Rusi Halickiej Lwa, wyznawcy obrządku wschodniego, który przeniósł go do katolickiego kościoła w Bełzie. Obraz był dziełem czternastowiecznego nieznanego malarza włoskiego, wzorującego się na bizantyjskich ikonach. To on namalował szramy na policzku Matki Boskiej. Zdecydowanie namalował, gdyż – jak to stwierdziły dwudziestowieczne ekspertyzy – deska pod płótnem, na którym namalowano obraz, nigdy nie została nawet zadraśnięta. Nie jest także prawdą, że szramy na policzku Madonny powstały podczas oblężenia Bełza przez Tatarów. Obroną miał dowodzić książę Władysław Opolczyk. Jednak książę ten nigdy nie bronił twierdzy bełskiej przed Tatarami, ale odwrotnie, oblegał w niej bezskutecznie załogę litewską. Tym samym nie było żadnej cudownej mgły, pod której osłoną Opolczyk przejechał bezpiecznie obok Tatarów wraz z cudownym obrazem. W rzeczywistości obraz trafił najpierw na Węgry, sprowadzony z Włoch przez Andegawenów, a stamtąd przywiozła go ze sobą do Polski, gdy obejmowała nasz tron, córka Ludwika Węgierskiego, Jadwiga. Przekazała go następnie paulinom z Częstochowy. Książę Władysław Opolczyk mógł co najwyżej eskortować, z polecenia królowej Jadwigi, ten obraz z Krakowa na Jasną Górę. Nie jest też prawdziwa legenda o koniach, które rzekomo zatrzymały się u stóp Jasnej Góry i dalej nie chciały zrobić ani kroku, dopóki obraz, wieziony w nieznanym kierunku, nie został wniesiony do klasztoru. Sprawę szram na policzku Madonny tak zinterpretował Jan Długosz: „Pod ten czas niektórzy z szlachty polskiej, wyniszczeni marnotrawstwem i obciążeni długami, mniemając, że klasztor częstochowski na Jasnej Górze, zakonu św. Pawła Pierwszego Pustelnika, posiadał wielkie skarby i pieniądze, z tej przyczyny, że do niego z całej Polski i krain sąsiednich (...) zbiegał się lud pobożny (…) zebrawszy (…) kupę łotrzyków (…) napadli na rzeczony klasztor paulinów. A nie znalazłszy w nim spodziewanych skarbów, zawiedzeni w nadziei, ściągnęli ręce świętokradzkie do naczyń i sprzętów kościelnych, jako to kielichów, krzyżów i ozdób miejscowych. Sam nawet obraz Najchwalebniejszej Pani naszej odarli ze złota i klejnotów, którymi go ludzie pobożni przyozdobili. Niezaspokojeni łupem, oblicze obrazu mieczem na wylot przebili, a deskę, do której wizerunek przylegał, połamali, tak iż zdawało się, że to nie Polacy, ale Czesi kacerze dopuścili się czynów tak srogich i bezbożnych”. Wydarzenie miało miejsce w 1430 roku, a przywódcami napadu na klasztor byli Jakub Nadobny z Rogowa herbu Działosza i Jan Kuropatwa z Łańcuchowa herbu Szreniawa.
Ściągnięci przez króla Władysława Jagiełłę „zachodni restauratorzy” poddali zniszczony obraz konserwacji, ale uczynili to w taki sposób, że „niewiele pozostało w nim pierwotnego «stylu greckiego»”. Oryginalna pozostała tylko deska, na której rozciągnięto płótno. W 1984 roku obraz poddano analizie z wykorzystaniem wszystkich możliwości, jakie stworzyła nowoczesna technika. Stwierdzono wtedy, że był on dwukrotnie przemalowywany, ostatni raz właśnie za czasów panowania Władysława Jagiełły, oraz że powstał na pewno w kręgu sztuki łacińskiej, a nie bizantyjskiej. Wreszcie sama sprawa założenia klasztoru na Jasnej Górze. Już co prawda Jan Długosz pierwszy napisał, że książę Władysław Opolczyk, zakładając klasztor jasnogórski, nadał mu uposażenie określone przez kronikarza jako „ustanowione na dobrach cudzych”. Innymi słowy, w myśl zasady – daje, bo nie moje, stał się w ten sposób prekursorem darowizn, które dziś określa się za Henrykiem Sienkiewiczem „ofiarowywaniem Niderlandów”. Ziemia wieluńska, do której należała Częstochowa, była wtedy królewszczyzną przekazaną tylko w lenne władanie Opolczykowi przez króla Ludwika Węgierskiego. Książę ten nie mógł dowolnie rozporządzać, bez zgody króla, nawet jednym łanem tej ziemi. Jeszcze zapis z kancelarii królewskiej Władysława Jagiełły, która „świadoma bezprawnego nadania dóbr, dokonanego przez lennika odmawiającego hołdu lennego, nie mogła zatwierdzić tych nadań”. Wtedy to bardzo bulwersowało współczesnych. Później powaga świętego miejsca nie pozwalała na wnikliwe analizowanie legendy stworzonej przez opolskiego księcia. Trzeba było czekać aż do 2002 roku, kiedy to paulin jasnogórski, ksiądz Tadeusz Kos, opublikował studium Fundacja klasztoru jasnogórskiego w świetle nowej interpretacji źródeł. Autor po prostu pierwszy wnikliwie przeanalizował wszystkie dokumenty, jakie znajdują się dzisiaj w archiwum jasnogórskiego klasztoru. I wtedy okazało się, że wszystko wyglądało nie tak, jak dotychczas uważano. Rzeczywistym fundatorem klasztoru jasnogórskiego, w świetle zachowanych dokumentów, okazał się ostatecznie król Władysław Jagiełło, który dopiero po pokonaniu opolskiego księcia nie tylko zatwierdził jego wcześniejsze nadania, ale także je znacznie rozszerzył. Władysław Opolczyk mógł być co najwyżej pomysłodawcą, który swój pomysł powinien uzgodnić z biskupem krakowskim Janem Radlicą, a już obowiązkowo z królem Ludwikiem Węgierskim. Wszelkie własne inicjatywy podejmowane w tej sytuacji przez Władysława Opolczyka nie miały żadnej mocy prawnej. Po prostu książę ten, jeszcze za życia, zręcznie tworzył legendę wokół swojej osoby. Zakon paulinów do Polski również nie został sprowadzony przez Władysława Opolczyka, gdyż nie miał on takich możliwości, lecz w świetle zachowanych dokumentów właśnie przez biskupa krakowskiego Jana Radlicę. Zdaniem księdza Kosa do osadzenia paulinów w Polsce zachęcał również tego biskupa król Ludwik Węgierski. W najlepszym wypadku książę opolski mógł być jedynie wykonawcą cudzych poleceń. I tylko tyle. Teraz kilka słów o Augustynie Kordeckim. Urodził się w 1603 roku w Iwanowicach koło Kalisza jako najstarsze dziecko mieszczańskiej rodziny. Na chrzcie otrzymał imię Klemens. W 1633 roku wstąpił do zakonu paulinów, przyjmując zakonne imię Augustyn. Dwukrotnie był przeorem w Wieluniu, następnie w Wielgomłynach, Oporowie i Pińczowie. Sześć razy był wybierany na przeora klasztoru jasnogórskiego, trzy razy na prowincjała polskiej
prowincji zakonu. W latach 1657 i 1660–1661 pełnił urząd prowincjała zakonu paulinów w Polsce i na Śląsku. Zmarł w 1673 roku. To on podjął pierwszą próbę stworzenia mitu o bohaterskiej obronie klasztoru. Powróćmy do okoliczności narodzin tego mitu. Oblężeniu klasztoru nie towarzyszyły żadne cudowne zdarzenia. Obrona także nie była bezładna i chaotyczna, lecz bardzo starannie przygotowana, z uwzględnieniem wszystkich wariantów bezpośredniego kontaktu ze Szwedami. Wszystko, czego dokonał przeor Augustyn Kordecki, odbyło się bez jakiegokolwiek wsparcia sił nadprzyrodzonych. Bardzo wątpliwe zresztą, aby to, co działo się pod murami klasztoru, wymagało aż takiego wsparcia. Ale po kolei. Po pierwsze, oryginalny wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej, po wyjęciu go z ram, został w nocy z 7 na 8 listopada 1655 roku wywieziony przez prowincjała zakonu paulinów ojca Teofila Bronowskiego. Zakon bowiem nie chciał narazić go na jakiekolwiek zagrożenie ze strony protestanckich przecież żołnierzy szwedzkich. Obraz trafił wraz z najcenniejszymi wotami najpierw do Lublińca, do zamku Andrzeja Cellariego, a stamtąd wywieziono go w jeszcze bezpieczniejsze miejsce, do kościoła w Mochowie koło Głogówka i tam spokojnie przeczekał całą wojnę polsko-szwedzką. Natomiast w kaplicy kościoła jasnogórskiego, co zachowywano w tajemnicy przed wiernymi, zawisła jedna z licznych kopii obrazu, jakimi wtedy paulini dysponowali. Po drugie, przeor Augustyn Kordecki specjalnie pojechał do Krakowa, aby zdobyć pisemne gwarancje szwedzkiego króla Karola Gustawa, iż w zamian za pełną lojalność klasztoru wobec najeźdźcy nie spadną nań żadne represje. W tym celu oficjalnie poddał jego opiece klasztor, uznając szwedzkiego monarchę za „Pana Królestwa Polskiego”. Dzięki takiemu świadectwu lojalności otrzymał 28 października 1655 roku list żelazny, tzw. salwagwardię, gwarantujący pełne bezpieczeństwo jasnogórskiego klasztoru. Według rękopisu Piotra Zbylitowskiego (co podaję za Encyklopedią powszechną Orgelbranda) z końcem października 1655 roku przebywał w Krakowie przeor częstochowski Augustyn Kordecki i znajdował się w orszaku kanonika Szymona Starowolskiego, oprowadzającego Karola Gustawa po wawelskiej katedrze. Po trzecie, równolegle z wymianą korespondencji z dworem Karola Gustawa przeor usilnie wzmacniał i dozbrajał klasztorne mury. Działa, które sprowadził, nie należały do tzw. wiwatówek, z jakich korzystano zwyczajowo podczas różnych procesji i świąt klasztornych. Było to trzydzieści armat dużego zasięgu i dużego kalibru, obsługiwanych przez doświadczonych puszkarzy, o czym później dotkliwie przekonali się żołnierze generała Burcharda Müllera von der Lühnena oblegający klasztor. Szczególnie cenny okazał się dar kasztelana krakowskiego Stanisława Warszyckiego w postaci 12 ciężkich dział dostarczonych na Jasną Górę w końcu października. Tuż przed przybyciem wojsk szwedzkich pod mury klasztoru przeor zakupił jeszcze dodatkowo 60 muszkietów i zapas prochu. Popatrzmy zatem, jak oblężenie wyglądało w świetle zachowanych dokumentów. Otóż jasnogórski klasztor dysponował, według dostępnych źródeł, przed pojawieniem się generała Müllera pod jego murami, 200–250 regularnymi, zaciężnymi żołnierzami tzw. piechoty węgierskiej, obeznanymi znakomicie ze sztuką wojenną. Za murami klasztornymi przebywały także „dwie dziesiątki uzbrojonej szlachty, nie licząc jej czeladzi”.
Wojska szwedzkie miały pod Jasną Górą początkowo 14 armat o krótszym niż klasztorne zasięgu, potem sprowadzono dwa działa służące do burzenia murów. Jedno z nich zresztą nie wytrzymało intensywności ostrzału i pękło. Generał Müller dysponował maksymalnie dwoma tysiącami żołnierzy, z których połowę stanowiła polska jazda pod dowództwem pułkownika Wacława Sadowskiego. Jak wiadomo, jazda nie uczestniczy nigdy czynnie w oblężeniach. Także i w tym wypadku miała tylko obniżać swą obecnością morale obrońców. Według relacji samego Müllera miał on też kompanię pułku księcia saskiego Franciszka Erdmana, pułk, w sile kompanii, dowodzony przez Jana Krzysztofa Bottgera oraz dwie kompanie z regimentu pułkownika Joachima Engla. W połowie grudnia dołączył do Szwedów polski regiment piechoty w sile dwustu żołnierzy, przyprowadzony przez pułkownika Fromholda Wolfa. Wprawdzie Augustyn Kordecki w swej Nowej Gigantomachii samej tylko jazdy doliczył się aż dziewięć tysięcy, ale było to w ówczesnych warunkach zupełnie nierealne. Wystarczy bowiem przypomnieć, że armia szwedzka pod dowództwem feldmarszałka Arvida Wittenberga, która wkroczyła do Wielkopolski, liczyła łącznie 17 tysięcy jazdy, piechurów i artylerii. Nie było po prostu możliwe, aby pod murami klasztoru znalazła się ponad połowa takiej armii. Sam Müller pisał 22 listopada do Karola Gustawa: „Trzymać się będą tym uparciej, że nie widzą u mnie wielkiej masy żołnierza ani odpowiedniej artylerii”. A zatem przeor, podkreślając swoje zasługi i uzasadniając wystąpienie zjawisk nadprzyrodzonych, rozminął się całkowicie z prawdą. Dlaczego Szwedzi znaleźli się pod murami klasztoru? Otóż rozwój wypadków wojennych i obecność Jana Kazimierza na ziemi śląskiej, w pobliżu granicy z Polską, zmusiły Karola Gustawa do obsadzenia własnymi załogami wszystkich nadgranicznych polskich twierdz. Burchard Müller otrzymał rozkaz obsadzenia Wielunia, Krzepic, Będzina i właśnie Częstochowy. Nie można również wykluczyć, że Szwedzi chcieli nie tyle zlikwidować, ile podporządkować sobie potencjalny punkt oporu, jakim mógł być w ich mniemaniu znany katolicki klasztor. Dlatego dążyli do tego celu przede wszystkim poprzez układy. Przez cały okres oblężenia trwała wymiana listów pomiędzy Kordeckim i Müllerem. Z tego także powodu nigdy nie został przypuszczony przez Szwedów ani jeden generalny szturm na klasztorne umocnienia. Właśnie dlatego najpierw pod murami Jasnej Góry pojawiła się konna chorągiew pod wodzą czeskiego katolika, hrabiego Jana Weyharda Wrzeszczowicza, której jednak nie wpuszczono do klasztoru. Wbrew temu, co napisał o nim Henryk Sienkiewicz, hrabia Wrzeszczowicz nie był wcale pomysłodawcą zdobycia klasztoru, co więcej, bardzo niechętnie uczestniczył w tym militarnym przedsięwzięciu. Oto co napisał w piśmie do Karola Gustawa: „Gdyby to ode mnie zależało, nie zaatakowałbym tego miejsca w taki sposób dla wielu powodów, tak politycznych, jak i wojskowych. Porywamy się na duszę polską, a czego się przede wszystkim obawiać, to że dzieje się to daremnie i na próżno”. Samo oblężenie klasztoru trudno nazwać walką o jego zdobycie. Była to raczej nieustająca, nieudana zresztą, demonstracja szwedzkiej siły, mająca otworzyć klasztorną bramę. W ciągu czterdziestu dni obecności wojsk generała Müllera pod jasnogórskimi murami dochodziło z reguły tylko do drobnych potyczek, utarczek i wzajemnych ostrzeliwań i co
szczególnie charakterystyczne, nie doszło do jakiejkolwiek próby zdobycia szturmem klasztoru. Cały czas trwały natomiast rokowania. Polacy w służbie szwedzkiej mieli stale otwarty dostęp do nabożeństw na Jasnej Górze. Tak nie wyglądało wtedy w Europie żadne oblężenie. Cudem, w pojęciu militarnym, byłoby natomiast, gdyby dysponujący takimi siłami Burchard Müller ostatecznie zdobył klasztor. Wyjaśnienia również wymaga sprawa owej salwagwardii, czyli listu żelaznego, gwarantującego pełne bezpieczeństwo jego posiadaczowi. Dlaczego mimo tego dokumentu Szwedzi zjawili się pod murami klasztoru? Otóż z wielu zachowanych szlacheckich listów wiernopoddańczych i wydanych w ich konsekwencji szwedzkich salwagwardii wynika, że imienne listy żelazne otrzymywali od Szwedów jedynie ci, którzy osobiście złożyli pisemne lub ustne zobowiązania lojalności. Salwagwardia była zatem listem ochronnym, wydawanym bez żadnych wyjątków tylko tym, którzy oficjalnie uznawali króla szwedzkiego za władcę Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Można było uzyskać w ten sposób jeden z dwóch rodzajów salwagwardii – powszechną, czyli bezterminową, i tymczasową, na określony czas, po upływie którego należało ponowić wiernopoddańczą prośbę. Zapewne paulini otrzymali salwagwardię tymczasową, w przeciwnym wypadku Burchard Müller nie pojawiłby się pod Jasną Górą. Nie jest również prawdziwa legenda o rzekomej determinacji obrońców. 26 listopada doszło nawet do buntu części załogi oraz niektórych paulinów, domagających się niezwłocznego poddania klasztoru. Przeor Kordecki zapobiegł jego rozpowszechnieniu się poprzez podniesienie wszystkim żołnierzom wynagrodzenia oraz wydalenie zbuntowanych zakonników z Jasnej Góry. W rokowaniach prowadzonych z Müllerem przeor godził się nawet na wprowadzenie szwedzkiej załogi do klasztoru, pod warunkiem jednak, iż komendantem tych żołnierzy będzie Polak w służbie szwedzkiej. Tego warunku generał nie chciał jednak przyjąć. Po czterdziestoośmiodniowym bezowocnym blokowaniu klasztoru, na rozkaz Karola Gustawa, szwedzkie wojska zaniechały oblężenia w nocy z 25 na 26 grudnia. Być może dowódca oblegających otrzymał jakiś symboliczny okup. Wspomina o takim rozwiązaniu sprawy tego oblężenia pamiętnik Mikołaja Jemiołowskiego, towarzysza lekkiej chorągwi, w czasie potopu szwedzkiego. Możemy w nim bowiem przeczytać, że Szwedzi, „coś tam od księży wytargowawszy srebra, do Krakowa powrócili”, co wskazuje, że była to rozpowszechniona wtedy w Polsce informacja. Zapewne rzeczywiście doszło do ugody pod murami Jasnej Góry. Müller za okup, być może nawet symboliczny, odstąpił od oblegania klasztoru. Niemożliwe jest bowiem, aby Burchard Müller, cieszący się potem nadal zaufaniem Gustawa Augusta, samowolnie zwinął oblężenie bez spełnienia królewskich zaleceń w sprawie kontrybucji. Polecenia monarchów wykonywało się co do joty. Miarą zaciekłości każdego zbrojnego starcia jest zawsze liczba poległych po obu stronach. Popatrzmy, jak to było w tym wypadku. Straty osobowe po stronie polskiej, według samego Augustyna Kordeckiego w jego Nowej Gigantomachii, wyniosły zaledwie cztery osoby (trzech zakonników i jeden regularny żołnierz). Straty szwedzkie – to od kilkunastu do dwudziestu zabitych żołnierzy, głównie puszkarzy, z których kilku zginęło
podczas wspomnianego wybuchu działa. Już tylko ze skali tych strat można sobie wyobrazić przebieg oblężenia. Legendę cudownej obrony Częstochowy wykreował sam Augustyn Kordecki w swym wspomnieniu zatytułowanym nader skromnie: Nowa Gigantomachia, panegiryku, w którym wszystkie zasługi związane z odstąpieniem Szwedów od oblężenia przypisał sobie, a także nieobecnemu wtedy w klasztorze cudownemu obrazowi. Tymczasem kierownictwo obrony klasztoru spoczywało w rękach osób jak najbardziej świeckich: Piotra Czarneckiego i Stefana Zamoyskiego, miecznika sieradzkiego. (Być może świecką obroną klasztoru, w tym także piechotą węgierską, kierował Paweł Cellari, późniejszy Generaloberst z nominacji króla Jana Kazimierza). Najbardziej kontrowersyjną postacią wśród obrońców był Stefan Zamoyski. Należał on bowiem, o czym powszechnie wtedy wiedziano, do najzagorzalszych popleczników Hieronima Radziejowskiego, którego inspiratorska rola w inwazji Karola Gustawa na Polskę nie podlega dyskusji. Dlaczego przeor Kordecki właśnie z niego uczynił jednego z dowódców obrony klasztoru? Czy liczył w ten sposób na pomoc Hieronima Radziejowskiego? Nie można wykluczyć, że to Zamoyski przewodniczył negocjacjom zakonników z generałem Müllerem. W Nowej Gigantomachii przeor Kordecki przytacza treści siedmiu pism, jakie napisał do Burcharda Müllera podczas oblężenia. Zapomniał, a może nie miał jednak odwagi go zacytować, o jeszcze jednym, w którym zapewniał szwedzkiego generała o swojej pełnej lojalności wobec Karola Gustawa, i to w tonie wiernopoddańczym (zamieszczam teraz pełny tekst tego listu w aneksie). Innych listów Augustyn Kordecki też nie cytował w swoim dziele w całości. Przeor świadomie pominął na przykład taki passus ze swojego pisma do Müllera: „Z pewnością za buntowników względem Najjaśniejszego Króla Szwecji uważać nas nie można, tych, którzyśmy ze słusznych powodów prosili tylko o pozostawienie polskiej załogi i polskiego dowódcy, do czego mieliśmy słuszne powody. Nie podnosiliśmy broni przeciw monarchom (nie jesteśmy tak potężni). Ale przeciwnie, staraliśmy się tych władców, wedle naszej bogobojności, zyskiwać przychylność, jak też i teraz starać się będziemy udowodnić Najjaśniejszemu Królowi Szwecji naszą cnotę i udowodnioną wierność”. W świetle tego listu nie ulega wątpliwości, że Augustyn Kordecki uznawał władzę króla Karola Gustawa nad Polską, a bronił jedynie eksterytorialności klasztoru. Przeor opowiedział się po stronie szwedzkiego władcy z pełną świadomością, by nie napisać – z wyrachowaniem. Chodziło mu bowiem o coś więcej niż tylko własny wizerunek. Sanktuarium narodowym, do czasu najazdu szwedzkiego, był wtedy znacznie starszy od jasnogórskiego, bo założony w XII wieku, klasztor kanoników regularnych w Czerwińsku na Mazowszu, słynny na całą ówczesną Polskę z cudownego obrazu Matki Boskiej Czerwińskiej. To tam polscy królowie (jako ostatni uczynił to Władysław IV Waza) składali dotychczas swoje najcenniejsze wota. Cudowna obrona Częstochowy, w której – według przeora – miała główny udział Patronka klasztoru, niebywale podnosiła teraz znaczenie Jasnej Góry, która miała szansę stać się najważniejszym sanktuarium w Polsce. I ten zamysł w pełni się powiódł. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na jeszcze jeden fakt istotny dla wizerunku
Augustyna Kordeckiego. Jeśli rzeczywiście klasztoru broniono także za pomocą licznych cudów, o które tak żarliwie i skutecznie modlił się przeor, to powinien on zostać co najmniej beatyfikowany. Tymczasem kuria rzymska nie poparła nigdy prośby polskiego Kościoła o beatyfikację księdza Augustyna Kordeckiego, nawet wtedy, gdy papieżem został Polak. Watykan nigdy również oficjalnie nie uznał „cudownego charakteru obrony klasztoru”. Nie było cudów, nie może być świętości. Czy mógł zaważyć na tym fakt, iż przeor oddał katolicki klasztor pod opiekę protestanckiemu królowi? A może znano jeszcze inną prawdę o przeorze Kordeckim? Klasztor i jego przeor, dzisiaj symbole wielkiego patriotyzmu i lojalności wobec polskiego króla, mają bowiem w swej historii także bardzo ciemne karty. Oto pierwsza z nich. Wiosną 1657 roku przeor Augustyn Kordecki wysłał do Ferdynanda III Habsburga, cesarza austriackiego, popierającego wtedy polskiego króla Jana Kazimierza w wojnie ze Szwedami, prośbę o podarowanie klasztorowi „kilku większych dział”. W piśmie tym jednocześnie bez żadnych skrupułów poddał klasztor jasnogórski… „pod władzę i opiekę Jego Najjaśniejszej Cesarskiej Mości”. Kolejna z tych kart to sugestia Andrzeja Trzebickiego, biskupa krakowskiego i przemyskiego, podkanclerza koronnego, zgłoszona w trakcie wojny z Karolem Gustawem, aby klasztor jasnogórski zechciał się „przyczynić do wydatków Rzeczpospolitej”. Skarb był wtedy rozpaczliwie pusty, kraj zaś niemal całkowicie zrujnowany. Przeor Augustyn Kordecki zdecydowanie jednak odmówił wsparcia finansowego w jakiejkolwiek postaci. Następna, być może najczarniejsza, z kart dotyczy bitwy pod Częstochową, stoczonej dziesięć lat po szwedzkim oblężeniu, 4 września 1665 roku. Tego dnia starły się tam zbuntowane wojska popierające rokosz Lubomirskiego z oddziałami litewskimi, stojącymi po stronie króla Jana Kazimierza. Przewaga liczebna i uzbrojenie były po stronie buntowników. Wojska litewskie usiłowały w tej sytuacji wycofać się pod mury klasztoru. Powitały je tam salwy artylerii paulinów. Później zakonnicy utrzymywali, że strzelali tylko w powietrze po to, aby „odstraszyć” walczące strony i zmusić je do przerwania bitwy. W każdym razie królewskie wojsko zostało przez rokoszan otoczone i rozgromione. Jeńców nie brano. Oburzony postępowaniem zakonników król Jan Kazimierz, gdy uporał się z rokoszem Lubomirskiego, aresztował cywilnego komendanta klasztoru, rozbroił dotychczasową załogę, a w jej miejsce osadził trzystuosobowy oddział królewskiej piechoty. Taki to wtedy rządził przeor patriota. Raz jeszcze w historii klasztoru pod jego murami stanęły obce wojska, tym razem luterańskich Prus. Zdarzyło się to w roku 1793. Nie było jednak wówczas żadnej bohaterskiej jego obrony, ani cudownej, ani rzeczywistej. Prusacy natychmiast zostali wpuszczeni do klasztoru. Co więcej, w wiernopoddańczym liście do pruskiego króla Fryderyka Wilhelma II paulini zobowiązali się do „urabiania” pątników, by stawali się wiernymi poddanymi pruskiej korony. Zobowiązali się ponadto „tępić wśród pielgrzymów uczucie patriotyzmu i zarzewie buntu przeciwko Najjaśniejszemu Panu”. W „nagrodę” luteranin Fryderyk Wilhelm II zwiedził jasnogórski klasztor, oprowadzany przez dostojników zakonnych, i podczas tej wizytacji wręczył przełożonym po złotym medalu,
a pozostałym mnichom po srebrnym. W tym miejscu samo nasuwa się skojarzenie z ewangelicznymi srebrnikami. Z taką samą wiernopoddańczą uprzejmością witano na Jasnej Górze cara Aleksandra I, króla Polski. Jak odnotowano to w kronikach klasztoru: „dzień 18 października [1820 roku] nader był szczęśliwym dla mieszkańców okolic Częstochowy, w którym o godzinie 12 w nocy pierwszy raz ujrzano Najjaśniejszego Gościa w osobie Cesarza i Króla (…). Wizytator Jeneralny XX Paulinów, przybrany w ubiór kościelny, otoczony całym swym Zgromadzeniem, w drzwiach głównych kościoła powitał Monarchę i ze zwykłą uroczystością przed Obraz św. wprowadził. Odbyto wielkie nabożeństwo za szczęśliwe przybycie Najłaskawszego Monarchy”. Do chwili odzyskania niepodległości w kaplicy Świętego Obrazu znajdowało się popiersie cara Aleksandra I. W dzisiejszych czasach takie postępowanie nazywa się bardzo elegancko konformizmem. No cóż, wypada tylko „pogratulować” posłom takiej uchwały i takiej wiedzy historycznej. Ale czy tylko posłom? Otóż w 2014 roku, pod wysokim patronatem Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego, przeprowadzono wielkie narodowe czytanie Sienkiewiczowskiej Trylogii. Podobno jest ona wyrazem „mitycznej historii o poszukiwaniu prawdy, o potrzebie duchowej przemiany, o poświęceniu i honorze”, a także „naszych narodowych tęsknot i marzeń, kroniką naszych militarnych oraz duchowych zwycięstw” – jak raczył to określić Pan Prezydent. I znowu, tym razem w Belwederze, zabrakło rzetelnego historyka. I tak oto Polacy otrzymali kolejną wersję, tym razem autorstwa najwyższych autorytetów, mitu o cudownej obronie klasztoru i dzielnym przeorze tamtejszych paulinów, Augustynie Kordeckim, wzorcu wszelkich cnót patriotycznych…
ROZDZIAŁ IX Patron szańców Kto wstąpił na działo. Czyn godzien prawdziwego żołnierza polskiego. Kreowanie bohatera. Który z Nowosielskich. Przeżył własną śmierć. Żołnierz, mason, urzędnik. Cztery wersje Ordona. Spotkanie z Mickiewiczem. Śmierć we Florencji. A mit ciągle żywy. Miał to być bohater porównywany do antycznych herosów. Taki polski Leonidas, poświęcający w nierównym boju swoje życie dla ojczyzny. W wielu podręcznikach szkolnych wręcz stawiany za wzór patriotyzmu. Podporucznik Julian Konstanty Ordon, mianowany przez Adama Mickiewicza dowódcą reduty nr 54, broniącej Warszawy od strony Woli i Ochoty w ostatnim stadium powstania listopadowego, wobec naporu przeważających wojsk rosyjskich wolał – zdaniem poety – zginąć, wysadzić w powietrze siebie i swoją redutę, niż poddać się nieprzyjacielowi. Odtąd mit tego bohaterskiego podporucznika przywoływany był zawsze w chwilach trudnych, gdy przychodziło stanąć do walki ze znacznie liczebniejszym wrogiem. Walczyć jak Ordon! Zginąć jak Ordon! Nie oddać wrogom nie tylko bronionej placówki, ale nawet jednego naboju! Powstanie listopadowe wtedy już dogorywało. Moskiewskie wojska otoczyły ścisłym pierścieniem Warszawę, a następnie przypuściły szturm na wątłe stanowiska obronne Polaków. Rosjanie mieli wszystko – działa, amunicję, wojsko. Polacy nie byli w stanie nawet obsadzić kadrowo wielu przygotowanych wcześniej stanowisk obronnych. Siły obu stron były tak nierówne, że ostateczny rezultat szturmu wydawał się oczywisty. Bohaterstwo Polaków nie było w stanie powstrzymać wroga. Ale można było z tej nierównej walki utworzyć jeszcze jeden mit narodowy jako przesłanie dla przyszłych pokoleń. Należało tylko znaleźć bohatera, wokół którego można będzie zbudować ten mit. Adam Mickiewicz nie był bynajmniej naocznym świadkiem obrony wolskiej placówki, zatem to nie on „wstąpił na działo” jako adiutant narrator. Co więcej, nie przebywał nawet wtedy w Królestwie Polskim. Stworzył swojego wielkiego bohatera z drezdeńskiego oddalenia, w dodatku posługując się zasłyszaną historią, przekazaną mu przez osobę, która w tym wydarzeniu również bezpośrednio nie uczestniczyła, chociaż znajdowała się w pobliżu. Po prostu tak sobie wyobraziła to wydarzenie na podstawie relacji oraz tekstu gazetowego. Poeta uwierzył i napisał. I tak narodził się mit Ordona. Spróbujmy uporządkować to, co nam tak efektownie poeta pogmatwał. I wcale nie będzie
to zabieg szczególnie skomplikowany. Przede wszystkim – nie było żadnej „reduty Ordona”, lecz tylko tzw. dzieło fortyfikacyjne nr 54, nazywane w ówczesnej terminologii wojskowej również lunetą. Stanowiło ono najbardziej wysunięty element systemu obrony zachodnich przedpoli Warszawy i dopiero wspólnie z podobnym do niej dziełem fortyfikacyjnym nr 55 stanowiło rzeczywistą redutę wolską. Dowodził nią generał Józef Sowiński, placówką zaś oznaczoną nr 54 – major Ignacy Dobrzelewski. Miał on do swojej dyspozycji zaledwie sześć starych dział wałowych i hakownicę o niewielkiej skuteczności. Obsadę całej lunety stanowiło kilkudziesięciu rekrutów artylerzystów. A zatem jeśli już reduta – to reduta generała Sowińskiego, jeśli natomiast placówka nr 54 – to pod wodzą majora Dobrzelewskiego. Podporucznik Julian Konstanty Ordon dowodził tam tylko kanonierami obsługującymi owe sześć armat i hakownicę. Całą wolską redutę wzmacniały dodatkowo dwie kompanie piechoty o nieznanym, niestety, stanie osobowym, podległe generałowi Sowińskiemu.
Julian Konstanty Ordon
Placówka majora Dobrzelewskiego nie miała odpowiednich ziemnych zabezpieczeń dla dział i ludzi. Powstała bowiem w pośpiechu i nie została do końca właściwie umocniona. Dlatego była praktycznie nieosłonięta przed nieprzyjacielskim ostrzałem. Nawet zgromadzone zapasy prochu i amunicji pozostawały bez szczególnej ochrony. Ot, taka straceńcza placówka, jakich wiele wtedy broniło Warszawy. Naprzeciw stał rosyjski II korpus piechoty w sile 12,5 tysiąca ludzi, 70 armat i moździerzy oraz pułku jazdy huzarów. Wynik tego starcia można było z góry przewidzieć. W przeddzień rosyjskiego szturmu ten właśnie punkt oporu wizytował generał Józef Bem, dowódca pierwszej linii obrony Warszawy. Nie miał złudzeń, że powstrzyma on skutecznie nieprzyjaciela. Nakazał tylko, aby w momencie gdy stanie się oczywiste, że placówka
zostanie już utracona, wysadzić pozostałe zapasy amunicji. Natarcie Rosjan rozpoczęło się 6 września 1831 roku we wczesnych godzinach rannych, tuż po godzinie szóstej. Generał Piotr Pahlen ze swoim I korpusem piechoty zaatakował fortyfikację nr 56, natomiast feldmarszałek Iwan Paskiewicz dwa umocnienia: dzieło 54 i dzieło 55. W gęstej mgle Rosjanie podeszli zresztą blisko do wszystkich stanowisk Polaków, tych pięciu podobnych placówek oznaczonych numerami 53, 54, 55, 56 i 57. Dzieło nr 55 nie było przez nikogo bronione. Rosjanie wykorzystali je do ostrzeliwania innych polskich umocnień. Dzieło fortyfikacyjne nr 54 stawiało opór zaledwie przez dwie godziny. Około ósmej doszło do kontrowersyjnego wybuchu, który przyniósł „pośmiertną” sławę Ordonowi. Do dzisiaj trwają spory historyków, czy placówka została wysadzona świadomie przez obrońców, czy też był to tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Major Tomasz Świtkowski, broniący dzieła fortyfikacyjnego nr 56, autor broszury O wzięciu Woli dnia 6 września 1831, wyeliminował w niej podporucznika Ordona spośród możliwych sprawców detonacji w magazynie prochów dzieła 54. Przyznał mu zresztą rację sam Ordon, opowiadając podczas pobytu w obozie jenieckim, że to kanonier nazwiskiem Nakrut, posłany po proch, nierozważnie wszedł do magazynu z palącym się lontem. Ale to także informacja budząca wiele wątpliwości. Sam Julian Ordon podawał zresztą aż cztery różne przyczyny wybuchu. W jego pierwszej relacji spowodował go zwykły przypadek. Potem zmienił zdanie i stwierdził, że był to czyn porucznika Nowosielskiego. W trzeciej relacji, tzw. krakowskiej, utrzymywał, iż jego zdaniem można mówić tylko o „czynie prostym, przypisanym obowiązkowi”. Wreszcie w złożonej w 1882 roku w Ossolineum we Lwowie relacji o zniszczeniu reduty (?) nr 54 wyraźnie napisał, że to właśnie on, zbliżywszy się do oficera zarządzającego magazynem prochu, który stał z gotowym lontem, wydał mu rozkaz podpalenia lontu. Nastąpił wybuch. Ordon przyznał następnie, że nie wiedział, jaki skutek wywoła eksplozja, dodał też, że nie miał zamiaru wysadzić ani siebie, ani swoich kanonierów. Według Ludwika Mierosławskiego, autora opracowania Bitwa warszawska w dniu 6 i 7 września 1831, wysadzenia prochów dokonał zupełnie inny podporucznik. Mierosławski podał nawet po raz pierwszy jego imię i nazwisko – Feliks Nowosielski. I to tak naprawdę, zdaniem Mierosławskiego, on powinien zostać owym „Patronem szańców”, na jakiego Adam Mickiewicz powołał przedśmiertnie Juliana Konstantego Ordona. Porucznik, a potem kapitan Feliks Nowosielski, syn ekonoma w dobrach radziwiłłowskich w okolicach Brwinowa, także przeżył ten wybuch, bo… stał wtedy kilkadziesiąt metrów od miejsca eksplozji. To on, również artylerzysta, bezpośrednio uczestniczył w obronie wolskiej reduty. Za tę obronę został nawet odznaczony Złotym Krzyżem Virtuti Militari. Nie był jednak ani zwierzchnikiem, ani podwładnym Ordona w dziele fortyfikacyjnym nr 54. W 1832 roku Rosjanie, po własnym śledztwie w sprawie wydarzeń na Woli, wydali na niego wyrok śmierci przez powieszenie, a warszawski dworek Nowosielskich spalili. Pułkownik Bronisław Gembarzewski, twórca i pierwszy dyrektor Muzeum Wojska Polskiego, twierdził z kolei, iż podporucznik Ordon był tylko przełożonym nad 43 kanonierami, a artylerią umocnienia nr 54 dowodził kapitan Nowosielski. Pytanie tylko, który z Nowosielskich?
W powstaniu listopadowym uczestniczyło bowiem czterech braci Nowosielskich. Adolf i Teodor nie wchodzą w rachubę, gdyż nie należeli do obrońców wolskiej reduty. W tym czasie nie było ich nawet w Warszawie. Dwaj pozostali bracia – jeden oficer artylerii, drugi piechoty – bronili wtedy Woli. Feliks Nowosielski, jak wiadomo, przeżył wybuch. Wyposażony w fałszywe dokumenty, via Prusy uciekł do Szwajcarii, gdzie założył z przyjaciółmi patriotyczną organizację Młoda Polska. Organizację tę wkrótce przejął Joachim Lelewel. W 1836 roku na trop Feliksa Nowosielskiego wpadła carska tajna policja ochrana. Z tego powodu wyjechał na Wyspy Brytyjskie, gdzie przebywał do końca życia. Był znanym działaczem emigracyjnym, m.in. organizował i wysyłał broń i pieniądze dla uczestników powstania styczniowego. Zmarł w 1864 roku w Londynie. W Polsce imieniem Feliksa Nowosielskiego nazwano w 2013 roku rondo u zbiegu ulic Granicznej i Pruszkowskiej w Brwinowie. Pozostaje zatem tylko czwarty z braci, po którym wszelki ślad zaginął. Ktoś, kto wszedł do magazynu, żeby wysadzić prochy, nie miał przecież żadnych szans na przeżycie wybuchu. Musiał to być zatem Leon Nowosielski, wtedy w stopniu kapitana piechoty. Jedno jest zatem bezdyskusyjne. Wysadzenia prochów z pewnością nie spowodował Julian Ordon. Upewnia nas w tym również to, że Ordon przeżył wybuch swojej „reduty”. Nie miałby najmniejszej szansy, gdyby zbliżył się z lontem do beczki z prochem. Został wprawdzie poparzony, na kilkanaście dni stracił słuch, ale przeżył! Trafił, razem zresztą z dowódcą dzieła nr 54, majorem Dobrzelewskim, i wieloma oficerami broniącymi reduty wolskiej, do obozu jenieckiego w Nadarzynie, skąd po kapitulacji Warszawy, dzięki staraniom rodziny, został zwolniony na leczenie we własnym domu, pod warunkiem że po wyzdrowieniu powróci do obozu jenieckiego. W ten sposób właśnie Julian Ordon zniknął z wykazu jeńców, co miało potem niecodzienne skutki. Niedbalstwo lub korupcja jakiegoś bezimiennego dzisiaj, rosyjskiego pisarza wojskowego, który może po prostu wziął odpowiednią gratyfikację za wykreślenie jednego nazwiska ze spisu jeńców, doprowadziło do narodzin jeszcze jednego polskiego mitu. Julian Konstanty Ordon urodził się w 1810 roku w Warszawie jako jeden z czterech synów Karola Franciszka Ordona, rewizora komory celnej w Warszawie, i Małgorzaty z Naimskich. Podobnie jak rodzice, był wyznania ewangelickiego. Do wojska wstąpił ochotniczo w wieku 18 lat. Podchorąży Ordon należał do aktywnych uczestników Nocy Listopadowej. W powstaniu dzielnie walczył jako podoficer w 4 baterii artylerii konnej w bitwach pod Dobrem, Wawrem, Olszynką Grochowską, Iganiami, Tykocinem i Ostrołęką. To za udział w tej ostatniej bitwie został awansowany do stopnia podporucznika i odznaczony Srebrnym Krzyżem Virtuti Militari. W uznaniu takich właśnie zasług otrzymał też awans na dowódcę baterii dzieła fortyfikacyjnego nr 54, gdzie rozegrały się wydarzenia – jak się później okazało – o tak wielkim znaczeniu dla polskiej literatury, a również dla historii naszego kraju. Ale o tym w chwili zdobycia całej reduty jeszcze nie wiedziano. Na razie rodzina potajemnie wywiozła rannego Juliana do Galicji. Ukrywał się w Lesku, a potem we Lwowie. Dopiero tam dosięgła go wieść o własnej bohaterskiej śmierci, uhonorowanej
wierszem Adama Mickiewicza Reduta Ordona. Dowiedział się również, że jest już mitem, poległym herosem, symbolem bezprzykładnego bohaterstwa i poświęcenia dla ojczyzny. Z tym wizerunkiem będzie musiał sobie radzić aż do końca życia. A żył długo – jeszcze prawie 59 lat. O niezwykłym wyczynie Juliana Ordona poinformował Adama Mickiewicza wiosną 1832 roku przybysz z Warszawy, uczestnik wolskiej bitwy, poeta i przyjaciel wieszcza Stefan Florian Garczyński. To on miał być tym naocznym świadkiem tego wydarzenia, owym adiutantem, który „wstąpił na działo”. Garczyński jednak nie był w pełni „naocznym świadkiem”, nie wszystko bowiem sam widział, a informację o tym, że ktoś wysadził prochy w placówce nr 54, skojarzył z brakiem nazwiska Ordona na liście żywych jeńców. W ten sposób stał się swoistym świadkiem i pierwszym kreatorem mitu, który się wkrótce narodził. Tak naprawdę mit ten powstał już w kilka dni po upadku lunety 54. O przebiegu wydarzeń związanych z wybuchem prochów można było bowiem przeczytać w „Gazecie Narodowej” z 13 września 1831 roku, która za żołnierza podpalającego prochy uznała właśnie podporucznika Juliana Ordona: „Do szczególniejszych poświęceń w dniu 6 września, w czasie ataku, należy czyn Konstantego Ordona, podporucznika artylerii, który po mężnym oporze baterii 54 na lunecie, utraciwszy podwładnych, takową wraz z sobą i dwoma batalionami piechoty nieprzyjacielskiej na powietrze wysadził. Taki czyn jest godzien żołnierza polskiego”. Raz jeszcze dało znać o sobie nielegalne wywiezienie podporucznika Ordona z jenieckiego obozu na domowe leczenie. Bo skoro nie było go wśród żywych jeńców, to wydawało się oczywiste, że poległ podczas obrony wolskiej reduty. Stefan Garczyński przeczytał ten tekst i go zapamiętał. Nie miał jednak w ręku innej gazety opisującej to wydarzenie, a mianowicie „Gazety Wielkiego Księstwa Poznańskiego” z 16 września tegoż roku, która bardzo wyraźnie napisała, iż eksplozja prochów była zupełnie przypadkowa. Znamienne jest także to, co napisał Ordon w swoim wspomnieniu: „nie wiedziałem, jaki skutek spowoduje eksplozja. Nie miałem zamiaru ani siebie, ani swoich kanonierów w powietrze wysadzić”. Eksplozja, przypadkowa zdaniem rosyjskich dowódców szturmu, w niczym nie pomogła. Tylko na chwilę powstrzymała atakujących całą wolską redutę, która szybko została zdobyta przez moskiewskie wojsko. Jej dowódca, generał Józef Sowiński, zginął podczas tego drugiego szturmu. Poeta natomiast raz zasłyszanej informacji z nikim nie konfrontował. Zafascynowała go. Usiadł, napisał wiersz i opublikował go niespełna rok później w Paryżu. Był to hymn pochwalny ku czci człowieka, który przeciwstawił się, sam jeden, całej armii rosyjskiej. W wierszu znalazła się taka podniosła fraza: (...) lecz wiem, gdzie dusza Ordona. On będzie Patron szańców! Wiersz bardzo szybko dotarł do kraju. Młody podporucznik stał się symbolem walki z caratem. Człowiekiem, który dla słusznej sprawy nie zawahał się poświęcić własnego młodego życia. Pozostał wzorcem patriotyzmu dla następnych pokoleń. Rodzina Juliana Ordona również nie protestowała. Odpowiadała jej taka legenda, gdyż „uśmiercenie” syna było dla niej nadzwyczaj korzystne, stanowiło prawdziwy dar niebios,
gdyż gwarantowało mu pełne bezpieczeństwo. Nikt nie będzie ścigał zmarłego, nie było również żadnego dochodzenia w sprawie jakiegoś rannego wyprowadzonego z obozu jenieckiego. Rodzina zatem zgodnie milczała, nawet jeśli z tego tytułu odczuwała pewien dyskomfort moralny. Zresztą jak można walczyć z tak pięknie rozkwitającym mitem? Trzeba przyznać, że casus Ordona natrafił na niezwykle sprzyjający klimat. Był to przecież okres niezwykle intensywnego wynajdowania nowych mitów i tradycji, do których mogłoby się odwoływać polskie społeczeństwo po tym nieudanym narodowym zrywie. Julian Ordon idealnie nadawał się na bohatera takiego mitu, chociaż wybuch w fortyfikacji nr 54 nie miał najmniejszego wpływu na dalsze losy bitwy. W tej potrzebie nowoczesnych mitów mogli się zmieścić, również opiewani przez naszego wieszcza, inni bohaterowie powstania listopadowego – Emilia Plater i generał Józef Sowiński. Oboje byli przecież bardziej wiarygodni, a poza tym naprawdę już nie żyli. Ale to naród sam wybrał sobie wtedy Ordona, bo jego „śmierć” była najbardziej efektowna. Tak zatem powstał kolejny mit na zamówienie. No dobrze, ale bez mitu Juliana Ordona wszakże nie byłoby w Warszawie ani ulicy jego imienia, ani przystanku kolejowego Reduta Ordona i pamiątkowego obelisku, ustawionego zresztą w niewłaściwym miejscu, a nawet centrum handlowego nazwanego „Reduta”. Nie byłoby także kilku ulic Ordona w innych polskich miastach ani pseudonimów wywodzących się od jego nazwiska wśród warszawskich powstańców czy partyzantów. Polska literatura straciłaby jeden z bardzo interesujących wierszy, brakowałoby nam także sugestywnych dzieł malarskich, nie byłoby też różnych uroczystości patriotycznych połączonych z recytacjami poezji Adama Mickiewicza, a wreszcie zabrakłoby okazałego grobu bohaterskiego podporucznika (wówczas już kapitana) na cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie, do którego niezwykle uroczyście przeniesiono urnę z jego prochami. Nie mielibyśmy w naszych dziejach takiego herosa, istnego polskiego Leonidasa, a przede wszystkim wzoru polskiego patriotyzmu, o którym przez wiele pokoleń pisać musiała wypracowania, nawet niekiedy maturalne, młodzież szkolna. Najsmutniejszy był jednak w tym wszystkim sam dalszy los Juliana Ordona. Jak on śmiał przeżyć własną, jakże efektowną śmierć? Tak bez przyzwolenia narodu? I chociaż społeczeństwo nie pozwoliło sobie już wydrzeć mitu o jego bohaterskim zgonie, on sam musiał się z tym brzemieniem zmagać całe życie aż do swego dramatycznego końca. Mit stał się jego życiowym przekleństwem. Żywy Ordon bowiem nigdy nie dorównał swej legendzie. Do tragicznego końca swego życia pozostał zakładnikiem wiersza Adama Mickiewicza. Śledząc jego dalsze losy, można nawet odnieść wrażenie, iż z widoczną dla wszystkich desperacją długo szukał żołnierskiej śmierci, w jakiś sposób uzasadniającej prześladujący go mit o poległym bohaterze. Tyle tylko, że śmierć starannie go omijała. Na nic zdały się nieustanne wysiłki bohatera wiersza, co więcej – przynosiły wyłącznie efekt odwrotny do zamierzonego. Popatrzmy tylko. W 1836 roku Julian Ordon pojawił się w Belgii, aby wstąpić do tworzonego właśnie tamtejszego wojska, jednak go nie przyjęto. Kiedy Europę ogarnęła Wiosna Ludów, na wieść o powstaniu w Wielkopolsce w 1848 roku wyruszył do Poznania, aby wziąć w nim udział. Został jednak zatrzymany w Berlinie. Nie udało mu się również dojechać na Węgry, do swojego protektora, generała Bema. Wówczas, via Paryż, udał się
do Mediolanu, aby służyć w Legionie Mickiewicza. Uległ jednak namowom Władysława Zamoyskiego i wstąpił do Legii Lombardzkiej. Wkrótce potem znalazł się w szeregach armii sardyńskiej. Uczestniczył w kilku stoczonych przez nią bitwach, odznaczył się w nich niecodzienną brawurą i męstwem, za co zbierał liczne pochwały. Następnym, bardzo nieudanym wyzwaniem był wyjazd do Turcji na czele setki ochotników, którzy mieli stać się zalążkiem stworzonego przez Ordona w Szumnu (turecka nazwa miasta Szumen w Bułgarii, wtedy pod panowaniem tureckim) oddziału do walki z Rosją w wojnie turecko-rosyjskiej. Oddział ten nie wyruszył jednak do żadnej akcji bojowej i bardzo szybko został rozwiązany. We wrześniu 1860 roku Julian Ordon, jako dowódca I baterii artylerii, znalazł się w szeregach wojsk Garibaldiego i razem z nimi uczestniczył w wyprawie na Sycylię, a w niespełna rok później walczył już w regularnej armii włoskiej. Dostał awans do stopnia kapitana i jako jeden z pierwszych oficerów otrzymał wysokie bojowe odznaczenie, Krzyż Oficerski Korony Włoskiej. We wszystkich tych operacjach woskowych nie został nawet draśnięty. Krótko pełnił funkcję komendanta twierdz w Brescii i Palermo. W 1867 roku przeszedł w stan spoczynku i zamieszkał we Florencji. Nadal jednak, bez powodzenia, próbował wstąpić do wojska. Chciał walczyć i znaleźć śmierć na polu bitwy. Wkrótce jednak podupadł na zdrowiu, stracił też słuch. Musiał rozstać się z tym marzeniem. Zmagając się nieustannie z ciężarem „reduty Ordona”, szukał także różnych dróg odzyskania równowagi duchowej. Podczas pobytu w Szkocji wstąpił do masonerii, do loży Canongate Kilwinning, a następnie trafił do Polskiej Loży Narodowej w Londynie. Do końca życia był aktywnym wolnomularzem. Ale nie rozwiązał w ten sposób dręczącego go od lat problemu, mitu o swojej bohaterskiej śmierci. Rozgoryczony Julian Konstanty Ordon strzałem z pistoletu zakończył ostatecznie życie w nocy z 3 na 4 maja 1887 roku. Przyjaciół już wcześniej poinformował: „zawsze pragnąłem śmierci żołnierskiej, od kuli, a ponieważ nie mam już nadziei, aby mnie zaszczyt ten spotkał na polu bitwy, przeto sam sobie muszę poradzić”. Pochowany został we Florencji. Pogrzeb, chociaż odbył się z wojskowym ceremoniałem, był bardzo skromny, jak na pochówek samobójcy przystało. Ludwik Stomma napisał po upływie ponad wieku od tego wydarzenia, że Julian Konstanty Ordon „popełnił wreszcie samobójstwo. Strzał z pistoletu w głowę to wprawdzie nie to, co eksplozja prochów reduty, ale jednak doszlusował do końca legendy. Doprawdy, nie pozostawiono mu innego wyboru”. Warto jeszcze odnotować, iż Julian Ordon spotkał się z bezpośrednim twórcą jego mitu. Stanął oko w oko z Adamem Mickiewiczem. Podobno panowie długo ze sobą rozmawiali. Niestety, nie zachował się po tej rozmowie żaden pisany ślad. Wielka szkoda. Jedno jest tylko pewne – poeta niczego nigdy nie sprostował, ani pisemnie, ani ustnie, na przykład podczas wykładów w Collège de France. Mit przetrwał wszelkie zagrożenia i ma się coraz lepiej. Wbrew prawdzie historycznej, wbrew licznym publikacjom w kraju i na emigracji, wbrew samemu Ordonowi w świadomości Polaków istnieje tylko wersja przedstawiona przez Adama Mickiewicza. O pozostałych się nie wspomina, bo psują wizerunek
nakreślony przez poetę. Sprowadzono prochy Juliana Ordona do Polski. Na cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie, gdzie je ostatecznie pochowano (rodzina nie uzyskała bowiem zgody władz carskich na pochówek w rodzinnym grobie w Warszawie), odbyła się przy tej okazji wielka manifestacja patriotyczna. Wprawdzie do okazałego grobu urnę z prochami odprowadzał ewangelicki pastor, ale nie brakowało sztandarów z katolickich kościołów. Rozbrzmiewały także pieśni religijne i patriotyczne. Był to pogrzeb niemal na miarę królewskiego. To naród odprowadzał na wieczny spoczynek swojego wielkiego bohatera. Wraz ze lwowskim pogrzebem rozpoczęło się na ziemiach polskich nowe, znacznie intensywniejsze niż dotąd, życie mitu Ordona. Bo tym razem był to mit w pełni już pośmiertny. Wiersz Adama Mickiewicza w porywający sposób wykreował i nadal kreuje potrzebnego w tamtych czasach herosa, który sam zmierzył się z obcą, nienawistną potęgą. Nie można było się zatem dziwić, że recytowanie wtedy Reduty Ordona uznawane było za świadectwo szczerego patriotyzmu. Sam Julian Ordon doczekał się po śmierci licznych materialnych dowodów swojego kultu. Kult ten nasilał się w miarę upływu czasu od jego samobójczej śmierci. Zagrały w tym wypadku nadzwyczaj zgodnie, niemal modelowo, wszystkie mechanizmy tworzenia i pielęgnowania mitu. I chociaż faktycznie poza wybuchem prochów i zdobyciem przez wojska moskiewskie tej nieszczęsnej placówki nic się w nim więcej nie zgadzało, Ordon i „jego” reduta pozostaną już chyba na zawsze jednym z czołowych polskich mitów o naszych bohaterskich klęskach i nieszczęściach. Bo to przecież Mickiewicz napisał taki piękny wiersz. Warto jednak w tym miejscu przytoczyć fragment z pamiętników generała Jakuba Walentego Lewińskiego, zastępcy szefa sztabu generała Ignacego Prądzyńskiego. Zostały one opublikowane w 1895 roku: „Gdy już nieprzyjaciel wdarł się do reduty nr 54, kapitan piechoty Nowosielski wysadził ją w powietrze (…) czyn ten mylnie przypisano porucznikowi artylerii Ordonowi, gazety szumnie opisywały śmierć jego, a Mickiewicz odę na cześć jego napisał (…). Ze smutkiem zawsze myślałem o tej mimowolnej zaiste, ale bardzo przykrej pomyłce. Wydarta umarłemu tych pięknych i wielkich poświęceń zasługa jest równą krzywdą, jak rzucona na niewinnego potwarz, a takie nieszczęśliwe ludzkie usposobienie, że wszelkie kłamstwo, chwalące czy potępiające, trwalej się niż prawda w ludzkiej pamięci zapisuje. Niech to nas jednak od świadczenia prawdzie nie zraża, może kiedyś na nią czas przyjdzie (…)”. A to oznacza odbrązowienie kolejnego mitycznego bohatera.
ROZDZIAŁ X Gloria victis Coś ty Polakom zrobiła, Elizo. Były też zwycięskie powstania. Nobilitowane klęski. Przypadek księcia Pepi. Naród szarpiący rany. Które powstanie było ważniejsze. Komu stawiamy pomniki. Najpierw cytat: „A wiatr prędki od nieznanej, bezimiennej mogiły leśnej leciał i leciał, niosąc i niosąc w przestrzeń, w czas, w pamięci, w serca, w przyszłość świata triumfem dalekiej przyszłości rozbrzmiewający okrzyk: Gloria victis!”. Ten okrzyk, „chwała zwyciężonym”, jest parafrazą łacińskiego powiedzenia vae victis (biada zwyciężonym). Gloryfikuje on tych, którzy z kretesem przegrali. To już taka nasza specyfika narodowa. Powstanie tego mitu zawdzięczamy Elizie Orzeszkowej, z której bogatej twórczości każdy Polak pamięta obecnie, poza Nad Niemnem, jeszcze tytuł nowelki o leśnej, opuszczonej, powstańczej mogile. Podejrzewam, że wielu Polaków nawet tej nowelki nie przeczytało. To właśnie za sprawą pisarki, która w ten sposób chciała złożyć hołd powstańcom styczniowym, w odróżnieniu od innych narodów większą wagę przywiązujemy do narodowych klęsk niż do efektownych zwycięstw. Skoro w kraju wykrwawionym dwoma nieudanymi powstaniami nie było powodów, aby świętować zwycięstwa, zaczęto uroczyście obchodzić największe narodowe klęski. Bo coś przecież świętować chcieliśmy. I tak to już zostało do dziś. Gloria victis trafiło do naszego codziennego języka. Przyzwyczailiśmy się do mitu przegranej sprawy i żyć będzie on zawsze w świątecznej oprawie, hołubiony, jak podejrzewam, po wieczne czasy. Wystarczy tylko popatrzeć, komu wznosi się w Polsce pomniki. Są to, oczywiście poza Janem Pawłem II, przede wszystkim polegli, pomordowani, zakatowani, ofiary wojny i politycznych prześladowań. Ich imionami nazywa się ulice, place, skwery, parki. Mają nieustannie przypominać, że choć pokonani, to zostali w naszej pamięci. Zwycięzcy przecież swoje wygrali i nie ma już sensu się nimi zajmować. Los prawdziwego Polaka to gloria victis i kamienie, ba! – szaniec. Skoro zaś już o parafrazach mowa, można teraz powtórzyć, za Norwidowskim Coś ty Atenom zrobił, Sokratesie, w odniesieniu do noweli Elizy Orzeszkowej – „Coś ty Polakom zrobiła, Elizo?”. Najkrócej mówiąc, utrwaliła w nich emocjonalne przywiązanie do tragedii narodowych,
obchodzenia rocznic największych klęsk, świętowania martyrologii w życiu narodu, przy równoczesnym, niemal całkowitym pomijaniu naszych naprawdę wielkich sukcesów, tych militarnych i tych politycznych. Zwróćmy uwagę, że potrafimy uroczyście obchodzić rocznicę wybuchu II wojny światowej, tak bardzo dla nas tragiczną. Co roku na miejscu nieskutecznej, acz bohaterskiej obrony garstki polskich żołnierzy na Westerplatte odbywają się uroczystości państwowe. Nie ma ich natomiast z okazji zdobycia Berlina i zakończenia tej wojny, w której wspaniale karty bohaterstwa zapisali również Polacy. No tak, ale to nie mieści się w idei mitu o polskiej szlachetnej klęsce. Od czasów Orzeszkowej, w pogoni za szukaniem dowodów chwały pokonanych, nierzadko gubiliśmy liczne udane operacje wojskowe z naszej historii. Po narodowe klęski sięgaliśmy chętnie nawet do przeszłości poprzedzającej narodziny tego mitu, byle tylko można było oddać odpowiedni hołd przegranym. Klasycznym przykładem może tu być książę Józef Poniatowski. Księcia pamiętamy zazwyczaj ze śmierci w nurtach Elstery po przegranej bitwie pod Lipskiem. Nie utrwalił się nam on raczej w pamięci z bitwy pod Raszynem w październiku 1794 roku, podczas której dowodził czternastotysięczną armią Polaków i Sasów przeciwko 29 tysiącom Austriaków i nie dał się pokonać, zmuszając nieprzyjaciela do pertraktacji pokojowych, w następstwie których powiększone zostało terytorialnie Księstwo Warszawskie. Nie pamięta się księciu również bitwy pod Zieleńcami, kiedy to wspólnie z Tadeuszem Kościuszką, dysponując 6300 żołnierzami, pokonali dwunastotysięczny korpus rosyjski dowodzony przez generałów Iwana Fersena i Fiodora Denisowa, w dodatku przy nieporównywalnie mniejszych stratach własnych. To właśnie po tej bitwie, doceniając rozmiar odniesionego zwycięstwa, król Stanisław August Poniatowski ustanowił order Virtuti Militari, nadawany za szczególne zasługi na placu boju. Świadczy to najlepiej o rozmiarach i sposobie odniesienia tego zwycięstwa. Kto dzisiaj, poza historykami, pamięta bitwę pod Zieleńcami, w dodatku stoczoną gdzieś na obecnej Ukrainie? Czy zawsze potrafimy podać jej datę? Z pewnością – zna ją znacznie mniej Polaków niż datę przegranej pod Maciejowicami. Skromny głaz przy alei Zielenieckiej w Warszawie nijak się ma do na przykład aż trzech pomników przypominających o tej bitwie w samych Maciejowicach. No cóż, zadziałała w tym wypadku zasada gloria victis.
Śmierć księcia Józefa Poniatowskiego, obraz Januarego Suchodolskiego
Wprawdzie książę Józef Poniatowski ma swój pomnik w Warszawie, ale kiedy przeprowadziłem sondę wśród przechodzących obok tego pomnika Polaków, to na kilkadziesiąt zapytanych osób niemal każdy wiedział, że książę zginął w nurtach Elstery, natomiast o jego sukcesach dowódczych usłyszałem zaledwie od trzech osób, które wspomniały bitwę pod Raszynem. O Zieleńcach nikt nic nie wiedział. Co druga odpowiedź zaczynała się natomiast od słów: „Zaraz, zaraz… książę Pepi…”. No właśnie, żaden wódz, żaden żołnierz, tylko ten Pepi, pieszczoch i bawidamek. Tylko takim go na ogół zapamiętaliśmy. Można to oczywiście złożyć na karb zupełnie przypadkowej grupy respondentów czy – być może – powszechnie słabej znajomości naszej historii, ale warto zwrócić uwagę, że wszyscy jednak pamiętali o klęsce pod Lipskiem i śmierci księcia w nurtach Elstery. Gloria victis. Hetmana Stanisława Żółkiewskiego zdecydowana większość Polaków zapamiętała z klęski pod Cecorą. Podejrzewam, że mało kto wie, iż były dwie bitwy pod Cecorą, ta przegrana (1620) i wcześniejsza – zwycięska (1595). Nie pamiętano hetmanowi jego licznych zwycięstw nad Szwedami w Inflantach, bitwy pod Kłuszynem z Rosjanami, bitwy pod Bukowem z wojskami wołoskimi. Tam po prostu odnosił efektowne zwycięstwa. Nie pamięta mu się udanych kampanii przeciwko gdańszczanom, doprowadzenia do hołdu kniaziów Szujskich i zajęcia Kremla, likwidacji rokoszu Zebrzydowskiego… Godne zapamiętania stało się tylko to, że poległ śmiercią żołnierza w bitwie pod Cecorą. Gloria victis. Proszę mnie dobrze zrozumieć. Nie jestem przeciwnikiem zamazywania pamięci o bohatersko poległych i zapominania o tragicznych wydarzeniach w naszej historii. Irytujące jest natomiast to ciągłe rozszarpywanie narodowych ran, nieustające podkreślanie
klęsk, a niedostrzeganie odnoszonych zwycięstw. Nasza historia obfituje przecież w sukcesy militarne i polityczne. Warto zatem zachować jakieś normalne proporcje pomiędzy świętowaniem sukcesów a nieustannym czczeniem wyłącznie poległych bohaterów i narodowych klęsk. Popatrzmy tylko na nasze liczne powstania. Było wśród nich takie, które zakończyło się całkowitym sukcesem. Dzięki zbrojnemu zrywowi Wielkopolan region ten powrócił w granice odrodzonej Polski niemal w całości. I to bez żadnych referendów i dyskusji, w dodatku przy relatywnie niskich stratach osobowych. Można powiedzieć, że powstanie wielkopolskie zostało przeprowadzone niemal modelowo. Ludzie, którzy ujawnili wtedy swoje talenty wojskowe i organizacyjne, przydali się później polskiej gospodarce. Ten ogromny wtedy sukces militarny i polityczny z trudem jednak przebijał się do świadomości Polaków spoza Wielkopolski. Działo się tak zarówno w okresie międzywojennym, jak i po zakończeniu II wojny światowej. Dopiero w ostatnich latach zaczyna się dostrzegać prawdziwą wielkość tego czynu Wielkopolan. Czy zapomnienie wynikało z tego, że nie było w tym powstaniu hekatomby ofiar wśród walczących, a także wśród ludności cywilnej? Po prostu Wielkopolanie wygrali, a zatem nie ma o czym mówić. Natomiast rozlegały się i nadal rozlegają głosy malkontentów, pomniejszających sukces tego powstania: „dobrze, że wygrali, ale przecież przeciwnik był w rozsypce, zdemoralizowany, miał natomiast przeciwko sobie entuzjastycznie nastawionych do niepodległości dorosłych i młodzież”. Nikomu nie chce się odczytywać tego inaczej: że to powstanie, w odróżnieniu od wszystkich poprzednich, miało pełne poparcie społeczeństwa. Nie było żadnych ubocznych celów, rywalizacji o władzę lub jej… unikania. Wszystko odbywało się odpowiedzialnie, z pełnym rozeznaniem własnych możliwości i sił przeciwnika. Można powiedzieć, po poznańsku. Z powodu poprawności politycznej bardzo nieśmiało podnosi się w III Rzeczpospolitej zasłonę niepamięci z innego zwycięskiego zrywu Polaków. Chodzi o powstanie sejneńskie w 1919 roku. Można je nazwać powstaniem lokalnym, niemniej był to zwycięski zryw miejscowej ludności w obronie Polski i polskości. Długo na jego temat milczano, zarówno w okresie międzywojennym, jak i po II wojnie światowej. Od kilku zaledwie lat do świadomości polskiego społeczeństwa zaczyna się przebijać informacja na jego temat. Gdyby przegrali, z pewnością zasłużyliby na gloria victis. A oni tymczasem zwyciężyli. Dlatego uważam, że warto poświęcić mu nieco uwagi. Podczas I wojny światowej armia niemiecka odebrała Rosjanom dawne porozbiorowe gubernie: wileńską, suwalską i grodzieńską. Władze w Berlinie postanowiły w lutym 1918 roku przekazać te ziemie Litwie, z Brześciem i Białymstokiem włącznie. Miała tam powstać tzw. Litwa etnograficzna. Wbrew ustaleniom ententy Litwini rozpoczęli wprowadzanie swojego wojska i administracji na tereny mające pozostać przy Polsce. Represjonowali również Polaków. Władze warszawskie próbowały bezskutecznie negocjować pokojowe rozwiązanie tego problemu. Latem 1919 roku ententa zaczęła wreszcie egzekwować decyzję o wycofaniu wojsk niemieckich z tych terenów, przedzielonych wtedy tymczasowo linią demarkacyjną zwaną linią Focha, stanowiącą prowizoryczną granicę pomiędzy Litwą a Polską. Jednakże
w miejsce Niemców zaczęły wkraczać wojska litewskie. Ostatecznie jednak wycofały się z Suwałk, ale znaczne siły skoncentrowane zostały w powiecie sejneńskim, bez zamiaru przekazania go Polsce. Litwini zgromadzili w mieście około 1300 żołnierzy piechoty i kawalerii. Polską odpowiedzią było właśnie powstanie sejneńskie. Wybuchło ono w nocy z 22 na 23 sierpnia 1919 roku. Po krótkiej walce powstańcy, mieszkańcy Sejn i członkowie POW na Suwalszczyźnie pod dowództwem porucznika Adama Rudnickiego, zajęli miasto. W ciągu jednego dnia wyzwolono także Krasnopol, Tartak, Wigry, Wysoki Most, Giby i Berżniki. Spodziewano się szybkiego przybycia do miasta II batalionu 41 Suwalskiego Pułku Piechoty, mającego ochronić zdobyte miejscowości. Polskie wojsko, decyzją generała Wacława Falkiewicza, wstrzymało jednak rozpoczęty już marsz do Sejn. Uczestniczyło za to w defiladzie w Suwałkach. Skorzystali z tego Litwini i wspierani przez ochotników niemieckich odbili miasto. Kontratak powstańców się powiódł i 26 sierpnia znowu w Sejnach zawisły polskie flagi. Po południu do miasta dotarły wreszcie regularne oddziały polskiego wojska. Nie wiedząc o tym, 28 sierpnia Litwini i Niemcy raz jeszcze próbowali zająć Sejny, ale bezskutecznie. Walki w powiecie sejneńskim trwały do 9 września. Litwini zostali wyparci za linię Focha. W powstaniu zginęło 51 osób, wojskowych oraz cywilów zamordowanych przez Litwinów. Powstanie sejneńskie przywróciło ten powiat Polsce. Współczesnym Polakom okolica ta kojarzy się przede wszystkim z żołnierzami Armii Krajowej pomordowanymi przez NKWD. I to tę martyrologię nagłaśnia się obecnie najmocniej, oczywiście jako gloria victis. Pomnik powstańców sejneńskich postawiono w mieście dopiero w 1999 roku. Chwała zwycięzcom!
Postret Józefa Poniatowskiego, Franciszek Paderewski, 1814
W tym samym okresie wybuchło jeszcze jedno powstanie, a raczej trzy powstania w tej samej sprawie. Mam tu na myśli powstania śląskie. Wybuchały już w zupełnie innych warunkach politycznych, w trakcie ostrej walki o wyniki plebiscytu na Śląsku, a jednocześnie w czasie wojny 1920 roku. Nie docenił ich polski rząd (bo ważniejsza wtedy była Ukraina), a mimo wszystko walnie przyczyniły się do pozostania przy Polsce ważnej gospodarczo części Śląska. Ich uczestnicy nie przegrali, zatem nikt później nad nimi się nie litował, bo nie miał okazji do składania wieńców gloria victis. Z właściwą oceną trzech powstań śląskich trzeba było czekać prawie pół wieku. Podobnie jak na zasłużone uczczenie pamięci tych powstańców, na pomniki, filmy, opracowania naukowe.
Na drugim biegunie naszej wiedzy historycznej znajdują się trzy najboleśniej przegrane powstania narodowe, przy czym jest to wiedza bardzo selektywna. Uroczystości w rocznice powstania listopadowego zawsze przyciągały strojami z epoki. Co roku pojawiają się w końcu listopada liczne grupy rekonstrukcyjne udające ówczesnych powstańców. Kolorowy obrazek. Disneyland. Brakuje zazwyczaj podczas tych przedstawień miejsca na głębszą refleksję. Nie odtwarzają te grupy scen niewygodnych dla pamięci, chociażby tej, w której podchorążowie rozpoczynają swój zryw narodowy od zastrzelenia swoich nauczycieli – generałów, przeciwników powstania, a wśród nich ulubionego przecież generała podchorążych Józefa Nowickiego, który akurat odważył się mieć inne zdanie w kwestii przygotowania i wybuchu powstania. Umyka również uwadze apologetów tego powstania całkowita obojętność wobec tego narodowego, a raczej szlacheckiego zrywu ze strony chłopów, którzy przed laty poparli insurekcję kościuszkowską. Zapamiętali ówczesne niespełnione obietnice Kościuszki? Dlaczego kolejni wielcy politycy i generałowie odrzucali od siebie, jak gorący kartofel, funkcję naczelnego wodza – dyktatora powstania? Nie wierzyli w jego sens? Siedmiu naczelnych wodzów w ciągu jedenastu miesięcy to chyba rekord świata, tym bardziej że na przykład generał Jan Nepomucen Umiński był nim tylko… dwa dni, od 23 do 24 września 1831 roku. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Źle przygotowane, pozbawione jakiegokolwiek liczącego się wsparcia zewnętrznego, źle dowodzone powstanie musiało zakończyć się klęską (około 40 tysięcy poległych i rannych po stronie polskiej), represjami i wielkimi ofiarami wśród ludności, zesłaniami na sybirską katorgę, a w najlepszym wariancie emigracją, nie przypadkiem nazwaną potem w polskiej historii Wielką, nasileniem rusyfikacji i wynarodowienia. Setki mężczyzn wcielono do rosyjskiego wojska, a wiele dzieci do tzw. kantonistów, czyli specjalnych batalionów armii Imperium Rosyjskiego, rodzaju szkół janczarów. Inne skutki to znaczne ograniczenie autonomii Królestwa Polskiego, zniesienie polskiego sejmu i samorządów, likwidacja polskiego szkolnictwa wyższego, ograniczenie szkolnictwa średniego i elementarnego, kontrybucja nałożona na wszystkich Polaków, za którą wybudowano m.in. warszawską cytadelę, wprowadzenie rosyjskiego systemu monetarnego oraz rosyjskiego systemu miar i wag. Warto jeszcze wspomnieć o epidemii cholery przywleczonej przez armię rosyjską na ziemie polskie. Powstanie listopadowe zostało potępione przez papieża Grzegorza XVI encykliką Cum primum z 9 czerwca 1832 roku. Ale mimo to obchodzimy co roku każdą rocznicę tego zrywu wywołanego przez podchorążych. Gloria victis.
Finis Poloniae, obraz Dietricha Montena z 1831 roku, przedstawiający rozbite oddziały powstańcze, przekraczające granicę z Prusami
Aż do wybuchu II wojny światowej powstanie to pozostawało jednak nieco w cieniu następnego dziewiętnastowiecznego zrywu patriotycznego, w cieniu powstania styczniowego. Nie tylko dlatego, że żyli wtedy jeszcze niektórzy jego uczestnicy. To powstanie było jedną z największych klęsk narodowych, spowodowało jeszcze więcej ofiar. 35 tysięcy zginęło na polach bitew, w publicznych egzekucjach śmierć poniosło ponad 500 osób, na zsyłki i katorgi skazano 40 tysięcy Polaków (nie licząc ich rodzin), na przymusową emigrację ruszyło następnych 10 tysięcy. To była prawdziwa eksterminacja najwartościowszej tkanki polskiego społeczeństwa. Karną konfiskatą majątków objęto trzy i pół tysiąca rodzin szlacheckich… Zniesiono resztki autonomii Królestwa Polskiego, nazywanego odtąd Krajem Przywiślańskim. Takich ofiar nie poniesiono nawet w powstaniu listopadowym. Władze carskie wtedy postępowały zgodnie z rzymską maksymą vae victis. Dramatyczna klęska zrodziła jednak wielki narodowy mit, do dzisiaj starannie pielęgnowany, mit przegranych bohaterów i moralnego zwycięstwa pokonanych, mit gloria victis. Było to bowiem znakomite remedium na frustrację po kolejnej przegranej. Szybko zapomniano, że powstanie zostało przegrane na własne życzenie wskutek przede wszystkim tarć między dwoma obozami politycznymi, braku jakiegokolwiek przygotowania
militarnego, nieudolnych, niezdecydowanych dowódców, niedostatku oręża. Oddziały powstańcze były często rozwiązywane z powodu braku uzbrojenia i amunicji. Broń palna była zresztą zbieraniną wszystkiego, z czego dało się wystrzelić, od dubeltówek i sztucerów myśliwskich po różnego typu karabiny belgijskie, francuskie, austriackie, rosyjskie i rozmaite rewolwery. Każdy z tych rodzajów broni strzeleckiej wymagał innej amunicji. W pierwszej fazie powstania nad oddziałami strzeleckimi przeważały formacje kosynierskie. Dlatego znaczną część sukcesów odnoszono w drobnych, incydentalnych partyzanckich potyczkach, zasadzkach na rosyjskie patrole, a większe bitwy kończyły się z reguły porażkami. W Królestwie Polskim przeciwko regularnym wojskom rosyjskim powstańcy mogli bowiem przeciwstawić tylko około 25 tysięcy ochotników, w przeważającej mierze ze szlacheckich dworów. Kosynierzy, głównie oddziały chłopskie, powstawały przede wszystkim w następstwie dekretu władz powstańczych o powszechnym uwłaszczeniu. Dekret ten jednak był opornie wcielany w życie, by nie napisać, że wręcz sabotowany przez szlachtę. Poza tym wieś polska wolała otrzymać stosowne dokumenty uwłaszczeniowe od państwa, a nie od powstańców. Złe doświadczenia z Uniwersałem połanieckim zrobiły swoje. W uniwersale przecież również obiecywano uwłaszczenie i ostateczne rozwiązanie kwestii włościańskiej, o czym szybko zapomniano po upadku insurekcji kościuszkowskiej. Sytuacja diametralnie zmieniła się po carskim ukazie z 2 marca 1864 roku, regulującym kwestię włościańską w Królestwie Polskim. Nadawał on oficjalnie dzierżawioną dotychczas ziemię chłopom i wprowadzał ich na stanowiska wójtów. Odniosło to zamierzony skutek. Właśnie na to czekała polska wieś. Powstanie pozostało w tej sytuacji tylko zrywem szlacheckim z wszystkimi późniejszymi konsekwencjami. Wielka przegrana powstania styczniowego została w II Rzeczpospolitej podniesiona do rangi największego moralnego zwycięstwa. Kiedy w pierwszych latach po odzyskaniu państwowości toczyły się w Polsce dyskusje o wybraniu daty Święta Niepodległości, poważnie rozpatrywany był 5 sierpnia – dzień stracenia w 1864 roku Romualda Traugutta, ostatniego dyktatora powstania, równoznaczny z dniem ostatecznego jego upadku. Zwolennicy tej daty argumentowali, że był to tak ważny dzień dla Polski, iż nie przypadkiem Pierwsza Kadrowa wyruszyła w pole właśnie 5 sierpnia 1914 roku. Zwyciężył jednak zdrowy rozsądek i klęski nie uznaliśmy za najlepszą okazję do dorocznego świętowania odzyskania niepodległości. Powstańcze rocznice obchodzono jednak niemal jak święta narodowe w randze uroczystości państwowej. Za sprawą tego powstania mit gloria victis stał się najważniejszym mitem narodowym okresu międzywojennego. W rozwijanie tego mitu zaangażowała się polska literatura – Orzeszkowa, Prus, Żeromski, Dąbrowska, i sztuka – Grottger, Brandt, Gierymski. Ale nie tylko. Także politycy i Kościół. Do dzisiaj mamy w wielu polskich miastach ulice Ludwika Mierosławskiego, dyktatora powstania styczniowego, generała, który nigdy nie wygrał żadnej bitwy, a ponadto wsławił się tym, że po kolejnej przegranej złożył funkcję i wyjechał z Polski. W pędzie do czczenia przegranych uhonorowano zatem także i jego. Natomiast Kościół katolicki w Polsce rozważa obecnie próbę wyniesienia na ołtarze Romualda Traugutta. Gloria victis.
Praktycznie osamotniony w realistycznej ocenie powstania był Władysław Lech Terlecki, nieżyjący już pisarz. Jego Dwie głowy ptaka, Spisek czy Powrót z Carskiego Sioła to próba pokazania, jak w polskiej literaturze mit może dominować nad prawdą historyczną. Ale był to głos odosobniony. Wydawało się, że już nic nie przewyższy aury stworzonej wokół powstania styczniowego. Tak można było sądzić do 1944 roku. Gloria victis w jeszcze wspanialszej formule ożyła po powstaniu warszawskim, chociaż nie od razu, bo pamięć o tym powstaniu starano się zamazywać, szczególnie w pierwszych latach Polski Ludowej. Do pewnego zresztą czasu. Aż na cmentarzu Powązkowskim stanął w czasach PRL (1946) okazały obelisk – pomnik Gloria Victis ku czci poległych w walce o wolną stolicę, chociaż wszyscy wiedzieli, że chodzi o powstańców warszawskich. Zawsze odbywały się tam 1 sierpnia uroczystości wspomnieniowe. Nie jest to jedyny pomnik wystawiony powstańcom w stolicy. W pobliżu miejsca intensywnych walk na Starym Mieście powstał pomnik powstania warszawskiego, a nieopodal pomnik Małego Powstańca. Swoje pomniki mają najmłodsi żołnierze powstania warszawskiego 1944, żołnierze AK polegli w ataku na Dworzec Gdański, żołnierze „Baszty”, powstańcy Czerniakowa i żołnierze I Armii WP, Polegli – Niepokonani. Jest także Kopiec Powstania Warszawskiego z pomnikiem Polski Walczącej. Wymienić należy jeszcze pomnik Bohaterów Warszawy 1939–1945, popularną Nike Warszawską. W Alejach Jerozolimskich wmurowana jest płaskorzeźba „Jezu, ratuj, bo giniemy”, poświęcona poległym powstańcom. Trzeba koniecznie wspomnieć o Muzeum Powstania Warszawskiego, gdzie na murze wypisane są nazwiska poległych powstańców. Gloria victis. W społeczeństwie ciągle żyją i w miarę upływu czasu narastają uznanie i pamięć o bohaterach tamtych dni. Dla wsparcia pamięci o tym wydarzeniu kręci się filmy, angażuje literaturę, muzykę i sztuki plastyczne. Od pewnego czasu w rocznice wybuchu powstania na warszawskich ulicach pojawiają się także grupy rekonstrukcyjne, wmawiające obserwatorom ich poczynań, że powstanie to były tylko akcje dzielnych chłopców i „fajnych panien sanitariuszek”. Ot, takie powstańcze jasełka. Niemcy są tam tylko po to, aby masowo ginąć. Żadna z tych grup, a jest ich kilka, nie próbuje jednak pokazać rzeczywistości tamtych dni, na przykład bezsensownego szturmu źle uzbrojonych powstańców na Cytadelę, co zakończyło się masakrą atakujących, czy podjętej również bez stosownego uzbrojenia i z podobnym skutkiem próby zdobycia lotniska Okęcie. Nie zadaje się także pytania, kto i dlaczego wysłał tych chłopców na pewną śmierć. Lepiej pokazywać kolorowe obrazki niż prawdę o powstaniu. To prawda, że wszyscy, którzy w nim zbrojnie uczestniczyli, byli bohaterami. Aż 63 dni bez broni, bez skoordynowanego dowództwa, mimo że w tym czasie obecnych było w Warszawie aż pięciu generałów Armii Krajowej (jeden z nich został awansowany do tego stopnia już po wybuchu powstania), a na miesiąc przed wybuchem powstania, 7 lipca 1944 roku, na osobisty rozkaz Komendanta Głównego AK generała Tadeusza BoraKomorowskiego, wysłano z Okręgu Warszawskiego wielkie ilości broni (w tym 900 pistoletów maszynowych) w rejon Białegostoku. Dziesięć dni później wywieziono kolejne 60 takich pistoletów oraz znaczne ilości amunicji. Świadomie rozbrojono się tuż przed powstańczym zrywem?
Skoro już jesteśmy przy broni, to wiedzieć również należy, że do 1 sierpnia żołnierzom AK w stolicy dostarczono tylko około 60 proc. zawartości magazynów broni w mieście. (W 1947 roku, trzy lata po powstaniu, odkryto bowiem na Lesznie magazyn broni z 676 pistoletami maszynowymi sten i błyskawica oraz zapas amunicji). Na 45 tysięcy zaprzysiężonych żołnierzy całego Warszawskiego Okręgu AK przypadało wtedy zaledwie 3800 sztuk broni długiej. Założono, że aż trzy i pół tysiąca powstańców broń zdobędzie na wrogu w pierwszych godzinach powstania. 1 sierpnia, ruszając do boju, powstańcy dysponowali dwoma działkami przeciwpancernymi, 29 granatnikami i rusznicami przeciwczołgowymi PIAT oraz 12 tysiącami butelek z benzyną (zasięg ich rzutu wynosił maksymalnie i przy dużym ryzyku kilkadziesiąt metrów). Przeciwko sobie mieli 50 tysięcy uzbrojonych po zęby tzw. frontowych żołnierzy, dysponujących artylerią, czołgami, samolotami… Wysłano tych młodych ludzi do walki tak jak w dotychczasowych powstaniach narodowych, nagle, bez odpowiedniego przygotowania, bez broni, bez uzgodnienia z sojusznikami, bez jakiejkolwiek strategii walki z frontowymi oddziałami niemieckimi, bez strategii walki w obszarze zabudowanym. Tego mieli się dopiero nauczyć w trakcie powstania. Wielu nie zdążyło. Spośród 32 tysięcy młodych warszawiaków, którzy rozpoczęli powstanie, i 12 tysięcy ochotników, którzy się do powstania dołączyli, zginęło 16–20 tysięcy. Kolejnych sześć tysięcy uznano za zaginionych. Do obozów jenieckich trafiło 15 tysięcy (w tym wszyscy generałowie i 900 oficerów). To właśnie im w stolicy postawiono pomniki. Nie są to informacje, nawet obecnie, chętnie upubliczniane. Tak samo jak informacje o stratach wśród ludności cywilnej. A te były przerażające. Według danych Instytutu Pamięci Narodowej podczas powstania zostało zamordowanych przez Niemców i wspierające ich cudzoziemskie formacje SS od 150 do 200 tysięcy warszawiaków, mężczyzn, kobiet i dzieci. Na Woli wymordowano w ciągu tylko kilku dni 65 tysięcy cywilnych mieszkańców, na Ochocie i w Śródmieściu po 10 tysięcy. Łącznie od sierpnia do października 1944 roku wysiedlono z miasta ponad 550 tysięcy warszawiaków, którzy trafili do obozu przejściowego, tzw. dulagu, w Pruszkowie, skąd sukcesywnie 60 tysięcy wysłano do obozów koncentracyjnych, a 90 tysięcy na roboty do Niemiec. W tej grupie ocalała tylko co trzecia osoba. 100 tysięcy zwolniono lub wyprowadzono pod różnymi pretekstami z dulagu. Resztę rozwieziono otwartymi wagonami, tzw. węglarkami, po całym Generalnym Gubernatorstwie. Nikt nie policzył, ile osób nie przeżyło takiej podróży. Cała lewobrzeżna część miasta została po upadku powstania systematycznie zburzona. Dla powstańców zasłużone gloria victis, dla cywilnej ludności stolicy – vae victis. W tym miejscu należy podać straty strony niemieckiej. Szacuje się, że w całym powstaniu warszawskim wyniosły one około dwóch tysięcy zabitych i zaginionych. Nic zatem dziwnego, że generał Władysław Anders wywołanie powstania warszawskiego nazwał publicznie zbrodnią. No bo jak to inaczej nazwać, skoro w trakcie czterech lat okupacji Niemcy wielokrotnie pokazywali warszawiakom, na co ich stać wobec bezbronnej ludności cywilnej. Czy inicjatorzy powstania nie widzieli lub nie słyszeli o masowych rozstrzeliwaniach, łapankach i wywózkach do obozów koncentracyjnych, o stosowaniu zbiorowej
odpowiedzialności? Nie widzieli i nie słyszeli, jak Niemcy pacyfikowali getto warszawskie? Przecież byli w tym czasie w stolicy. I czego się spodziewali? Liczyli, że tym razem Niemcy zachowają się inaczej? Przypominam te dane, aby pokazać, jaka była prawdziwa cena kolejnego przegranego zrywu narodowego. I jak potraktowano w tym zrywie ludność cywilną. Organizatorzy powstania musieli mieć ponadto przecież jakieś pojęcie, jak wyglądają walki w mieście. Jeżeli jej nie mieli, to tym gorzej dla nich. Komu przede wszystkim powinno się zatem stawiać w Warszawie pomniki? Ale może ktoś powiedzieć – nie wygrali, ale ocalili godność, odnieśli moralne zwycięstwo nad Niemcami. Dlatego słusznie – gloria victis. Odpowiem krótko za Andrzejem Solakiem, jednym ze współautorów wydanego na Zachodzie opracowania Kulisy katastrofy Powstania Warszawskiego 1944. Napisał on tak: „Czy potrzeba było stu kilkudziesięciu tysięcy trupów i spalonego miasta, by wykazać moralną wyższość idealisty – warszawiaka, nad niemieckim bandytą z oddziałów Dirlewangera czy Reinefartha? A Czesi, Francuzi, Belgowie, Holendrzy, Norwegowie, Duńczycy, Luksemburczycy – czyżby ponieśli z tego powodu «moralną klęskę»?”. Przy okazji rozprawić się tu trzeba z promowaną ostatnio coraz częściej tezą, że dzięki powstaniu warszawskiemu Polska nie stała się siedemnastą republiką ZSRR. Bo przecież nie dzięki warszawskim powstańcom nie stały się nimi Bułgaria, Czechosłowacja, Rumunia czy Węgry, już o NRD nie wspominając. Owszem, na mocy porozumień sojuszniczych z Teheranu, Jałty i Poczdamu znalazły się w sferze pełnej zależności od ZSRR, ale z zachowaniem własnej państwowości. Trudno przyjąć bez posądzenia o megalomanię, że o tym zadecydowali pokonani przez Niemców polscy powstańcy. Bez dramatycznych klęsk i ofiar nie byłoby jednak polskiego mitu – gloria victis. Jeśli już o postawy moralne chodzi, to w stolicy w 1944 roku przerwany został, jak po każdym poprzednim narodowym powstaniu, ten jakże ważny, chociaż fizycznie niedostrzegalny, łańcuch przekazywanych z pokolenia na pokolenie ważnych wartości moralnych i intelektualnych. Miasto już odbudowano. Nie udało się jednak do dnia dzisiejszego zakończyć odbudowy tych wartości. To jest strata, której nie wyrówna najpiękniejszy nawet pomnik gloria victis. Mit wtargnął jednak już na stałe do mentalności wielu Polaków. I do wszystkich dziedzin naszego życia społecznego. Od gospodarki, kultury, szkolnictwa aż nawet po sport (słynne „Polacy, nic się nie stało”, towarzyszące każdorazowo sportowym porażkom). Zamiast chwalić zwycięzców, pokazywać światu to, co potrafimy, jesteśmy przede wszystkim dumni z naszych wielkich przegranych. Masochizm czy głupota?
ROZDZIAŁ XI Za co kochamy Wallenroda Zdrada jako cnota narodowa. Kim był Konrad Wallenrod. Zdrajca i nasz dobry zdrajca. Bezprym i Kazimierz Odnowiciel. Przypadek Wincentego z Szamotuł. „Arcyzdrajca” Bogusław Radziwiłł, Hieronim Radziejowski. Kukliński i Zacharski – który z nich był Wallenrodem. I znowu Adam Mickiewicz stworzył nam kolejny narodowy mit, tym razem mit zdrajcypatrioty, czyli człowieka gotowego popełnić każdą niegodziwość w imię nadrzędnego celu, z którego usprawiedliwią go przyszłe pokolenia. Oznaczało to wprost, że zdrada właściwie użyta może być cnotą narodową. Tylko co oznacza to właściwe użycie? Gdzie przebiega w takim wypadku granica pomiędzy dobrem a złem? Bo przecież dobrymi intencjami da się wytłumaczyć każdą, najgorszą nawet zdradę. Każde kłamstwo może być wobec tego wypowiedziane w słusznym celu. W 1828 roku, w momencie wydania drukiem Konrada Wallenroda, powieści poetyckiej Adama Mickiewicza, narodził się nowy typ narodowego bohatera, próbującego zdradziecko, od wewnątrz, rozsadzić potężne imperium, którego nie sposób było pokonać w bezpośredniej walce. Taki typ bohaterstwa został szybko w Polsce zaakceptowany, zrównany z szaleńczą odwagą na placu boju. Mickiewiczowski Wallenrod stał się wzorcem walki z silniejszym od siebie. Bohaterski Konrad przenika w szeregi nieprzyjacielskie, by wykonywać swoją szkodliwą robotę z myślą o obronie swojego państwa. Z czasem stał się usprawiedliwieniem dla wszelkiego typu zdrady politycznej. W XX wieku znajdzie naśladowców. Być jak Wallenrod… być Wallenrodem… to znaczy wpisać się w mit zdrajcy-patrioty. Każdy szpieg po ujawnieniu lub schwytaniu mógł przecież powiedzieć, że działał w dobrych intencjach, że chciał się przysłużyć Polsce. Zresztą tak twierdzili w przeszłości ci, którzy za obce pieniądze i inne gratyfikacje obalali sejmy w dawnej Rzeczpospolitej. Bo właśnie taki mit narodowy sobie stworzyliśmy. Trzeba przyznać – mit wygodny. Może zawsze być usprawiedliwieniem, kiedy pragniemy zatrzeć, a przynajmniej zniekształcić granicę pomiędzy bohaterstwem a zdradą. Wcześniej były one dosyć wyraźnie zaznaczone. Chociaż nie zawsze ich pilnowano. U narodzin tego mitu leżał, niestety, fałsz. Adam Mickiewicz nigdy nie wyjaśnił, dlaczego swojemu bohaterowi nadał imię wielkiego mistrza krzyżackiego znanego z nieprzejednanej polityki wobec Litwy i Polski. Trudno go przecież w tej sytuacji nazwać wzorcem
patriotyzmu dla Polaków. Słów zatem kilka o samym Konradzie Wallenrodzie, a ściślej o Konradzie von Wallenrode. Pochodził ze znanego rodu rycerskiego z Frankonii. Urodził się prawdopodobnie w latach trzydziestych XIV wieku, zmarł w 1393 roku. Do zakonu krzyżackiego wstąpił w 1370 roku i zrobił w nim dość szybką karierę, od prokuratora w Iławie Pruskiej (dzisiaj Bagrationowsku), komtura domowego w Dzierzgoniu, komtura człuchowskiego, wielkiego marszałka i komtura królewieckiego, komtura malborskiego i wielkiego komtura zakonu. W 1391 roku został wielkim mistrzem. Dał się poznać nie tylko jako znakomity wódz (nie poniósł bowiem nigdy porażki w żadnej zakonnej wyprawie przeciwko Litwie), lecz także jako dobry gospodarz majątku. Przypisuje mu się wiele nadań ziemskich dla kolonizatorów i wybudowanie dwóch nieistniejących już dzisiaj zamków: Gotteswerder i Mittenberg na pograniczu prusko-litewskim. Nie był zatem Litwinem, a w wojnach z Litwą odnosił same zwycięstwa. Niestety, nie wiemy, co skłoniło Adama Mickiewicza, aby z tego Krzyżaka, Niemca z krwi i kości, uczynić bohaterskiego litewskiego zdrajcę, rozkładającego od wewnątrz zakon krzyżacki w okresie jego największych sukcesów wojskowych i terytorialnych. W każdym razie mamy nowy mit o bohaterze, który dla ojczyzny posunął się do zdrady. Nigdy zresztą Adam Mickiewicz nie powiedział, dlaczego w ogóle napisał Konrada Wallenroda. Czy wynikało to ze swoistego poczucia winy wobec wileńskich kolegów, którzy zesłani zostali na sybirską katorgę, podczas gdy on sam trafił do centralnej Rosji, gdzie spędzał czas na bankietach i miłostkach? Niewykluczone, że szukał w ten sposób wewnętrznego usprawiedliwienia. Echo tych wewnętrznych rozterek pobrzmiewa przecież w wierszu Do przyjaciół Moskali: Poznacie mię po głosie; pókim był w okuciach, Pełzając milczkiem jak wąż, łudziłem despotę. Innymi słowy – taki oto z niego podczas pobytu w Rosji był Konrad Wallenrod. Dzięki tej powieści poetyckiej podrzucona została polskiemu społeczeństwu nowa interpretacja dopuszczalności zdrady. Tej dobrej zatem i złej. Trwa do dzisiaj. Chociaż tak naprawdę taki stosunek do zdrajców istniał w Polsce od wieków. Ze zdradą mamy w naszej historii tylko same problemy. Otóż pojawiają się nam te zdrady nieustannie, już od czasów pierwszych Piastów począwszy, a wraz z nimi chwaleni dobrzy zdrajcy i ci źli, godni największego potępienia. Spróbuję to nieco uporządkować. Przede wszystkim nasuwa się tu podstawowa uwaga niezbędna dla zrozumienia dalszych rozważań. Otóż nobilitowanie wybranych zdrad i wybranych zdrajców mamy już niejako we krwi. Lubimy różnicować, rozdawać epitety i… nagrody. W naszej historii występuje zawsze zwykły zdrajca i ten nasz dobry zdrajca. Kogo zatem polscy kronikarze okrzyknęli pierwszym zdrajcą, a kogo za podobne czyny nobilitowali? Wiadomo – księcia Bezpryma, oficjalnie pierworodnego syna Bolesława Chrobrego. Nie dość, że zapragnął polskiego tronu, zajętego już przez młodszego, przyrodniego brata, Mieszka II, i wkroczył do Polski, wspierany militarnie przez wielkiego księcia kijowskiego Jarosława Mądrego, to jeszcze odesłał cesarzowi niemieckiemu w darze insygnia koronacyjne swojego ojca. Oburzenie kronikarzy i historyków było ogromne. Jak śmiał doprowadzić do bratobójczej wojny, w dodatku z udziałem obcych
wojsk? Mieli rację. Ale niespodziewanie te głosy oburzenia umilkły, gdy przyszło do omawiania wydarzeń późniejszych o zaledwie dziesięć lat. Otóż książę Kazimierz Karol, syn króla Mieszka II, rozpoczął wtedy marsz po władzę w Polsce z pomocą najemnych niemieckich hufców oraz wojsk tego samego wielkiego księcia Jarosława Mądrego, który dostał w zamian Podlasie i Grody Czerwieńskie. Obdarzono go za to przejęcie władzy mianem Odnowiciela. A przecież i Bezprym, i Kazimierz doszli do władzy w Polsce w podobny, by nie powiedzieć – identyczny, sposób. Można, używając dzisiejszego języka, powiedzieć, że uzyskali tron z pomocą ruskich i niemieckich bagnetów czy raczej tarcz i mieczy. Jedyna różnica między tymi królewskimi synami polegała bowiem tylko na tym, że pierwszy utrzymał się przy władzy zaledwie pół roku, drugi natomiast przez jedenaście lat. Dlatego tylko ten pierwszy został w naszej historii nazwany zdrajcą. Podobnie zdrajcą okrzyknięto księcia Zbigniewa, przyrodniego brata Bolesława Krzywoustego. W walce o sukcesję po ojcu, Władysławie Hermanie, należną mu jako pierworodnemu, ośmielił się on posiłkować pogańskimi wtedy Pomorzanami. Natomiast młodszy, przyrodni brat Bolesław zwabił do Polski przebywającego na dworze czeskim Zbigniewa obietnicą zakończenia dynastycznych sporów i zagwarantował mu przysięgą przed ołtarzem pełnię bezpieczeństwa, lecz natychmiast po jego przybyciu wtrącił brata, po oślepieniu, do lochu, skazując na śmierć głodową. Zinterpretowano to potem w naszych kronikach jako sposób walki o władzę. A poza tym Bolesław potraktował brata zdrajcę tak, jak mu się należało. Jak zawsze racja była po stronie tego, który sprawował władzę. A to, że Bolesław Krzywousty złamał dane wcześniej słowo, było dla kronikarzy tylko podstępem, a nie zdradą. Kolejna zagadka historyczna: Wincenty z Szamotuł i książę Władysław Opolczyk. Wielkopolskiego możnowładcę pognębił całkowicie Jan Długosz. Nadzwyczaj barwnie opisał, wręcz stworzył całą legendę zdradzieckich knowań Wincentego z Krzyżakami, dołożył mu jeszcze czynny udział w krzyżackiej wyprawie na Wielkopolskę. Miał tylko problem z bitwą pod Płowcami. Bo już nie dało się ukryć udziału Wincentego z Szamotuł w tym starciu po stronie króla Władysława Łokietka. Ale i tu Długosz znalazł sposób. Podobno tego okrutnego zdrajcę ruszyło w końcu sumienie i poprosił króla o wybaczenie, monarcha zaś mu wspaniałomyślnie wybaczył. Tymczasem Wielkopolanin nie dopuścił się żadnej zdrady. Podczas dwóch kolejnych napadów krzyżackich na Wielkopolskę to właśnie Wincenty z Szamotuł uprzedzał króla o zakonnych przygotowaniach, a następnie, z różnym powodzeniem, starał się powstrzymywać marsz nieprzyjaciela. Pod Płowcami poprowadził natarcie polskich wojsk na krzyżacki obóz. Zginął w kolejnej potyczce z Krzyżakami. Pozostał jednak zdrajcą w kronikach, w literaturze i w świadomości Polaków. Natomiast księcia Władysława Opolczyka, który zresztą z prawdziwym Konradem von Wallenrode, wielkim mistrzem krzyżackim, pertraktował w sprawie wspólnego rozbioru Królestwa Polskiego, a wcześniej doprowadził do przejęcia przez Węgrów polskiej części Rusi (odbiła ją dopiero królowa Jadwiga, która stanęła osobiście na czele zbrojnej wyprawy), pokonany wreszcie po wojnie domowej z Władysławem Jagiełłą, niechętnie
umieszcza się w panteonie największych polskich zdrajców. Powód jest tu oczywisty. Książę ten zadbał wcześniej o swoją legendę jako tego, który rzekomo sprowadził z Bełza na Jasną Górę cudowny obraz Matki Boskiej. Nieważne, że to historyczne kłamstwo, ważne, że legenda przetrwała. Czy tak zasłużonemu księciu można zatem zarzucać jakiekolwiek zdrady? Warto zatrzymać się jeszcze nad inną parą wielkich zdrajców, z czasów potopu szwedzkiego. Chodzi o księcia Bogusława Radziwiłła, którego arcyzdrajcą mianował Henryk Sienkiewicz, i o Hieronima Radziejowskiego, o którego zdradzie świadczyły dobitnie jego postępki. Książę, wychowany na zagranicznych dworach królewskich, po przybyciu do Rzeczpospolitej Obojga Narodów doskonale zauważył jej wszystkie słabości, bezsiłę władzy królewskiej, wolne elekcje pełne korupcji, pozwalające na przypadkowy wybór władców, brak funduszy na wojsko – słowem, wszystko to, czym chlubiono się wtedy jako „złotą wolnością szlachecką”. Mimo woli Sienkiewicz przyznawał mu rację, wkładając w usta Bogusława Radziwiłła opowieść o Rzeczpospolitej jako o postawie sukna, które każdy ciągnie w swoją stronę. Książę, czego nie ukrywał, był zwolennikiem dynastycznej władzy absolutnej. Uważał, że takim absolutnym władcą może zostać szwedzki król Karol Gustaw, a nie ubezwłasnowolniony przez polską i litewską magnaterię Jan Kazimierz. Dlatego opowiedział się za Szwedem. Z tego samego powodu chciał dziedzicznej władzy na Litwie. Dzisiaj nazwalibyśmy go zapewne państwowcem. Hieronim Radziejowski natomiast, wysoki urzędnik królewski za panowania Jana Kazimierza (podkanclerzy koronny), dopuścił się zdrady z absolutnie prywatnych pobudek. Oskarżony o obrazę majestatu, knowania z Bohdanem Chmielnickim i najazd na majętności swojej byłej żony, skazany na karę śmierci, uciekł za granicę i uznany został za banitę. Jego majątki miały przejść na własność korony. Doprowadził przecież do inwazji szwedzkiej na Polskę, wskazując przy tym nie tylko słabe punkty obronne, ale i podpowiadając, gdzie i w jaki sposób można zdobyć zwolenników wśród polskiej magnaterii. Był także architektem sojuszu Karola Gustawa z Bohdanem Chmielnickim i księciem Siedmiogrodu Jerzym II Rakoczym, który to alians miał doprowadzić do całkowitego upadku Rzeczpospolitej. Po pokoju oliwskim (1662 rok), kończącym wojnę ze Szwecją, Hieronim Radziejowski jakby nigdy nic powrócił do kraju, ułaskawiony przez króla i sejm, dostał też wszystkie swoje posiadłości. Podczas rokoszu Lubomirskiego opowiedział się po stronie króla. Odtąd nikt już nie miał prawa nazwać go publicznie zdrajcą. W 1677 roku otrzymał nawet nominację na wojewodę inflanckiego, pomimo iż wcześniej sejm zakazał mu sprawowania urzędów państwowych. Który z nich był większym zdrajcą? Ten obcy, bo z cudzoziemskim wychowaniem, czy ten nasz zdrajca, swojski? To tylko kilka przykładów dobrych i złych zdrajców w naszej historii. Powróćmy jednak do poetyckiej afirmacji zdrady, do idei wallenrodyzmu. Trafiła ona na bardzo podatny grunt. Powołując się na dzieło Adama Mickiewicza, można przecież wytłumaczyć dobrymi intencjami każdą podłość. Co najwyżej w finale wystarczy
stwierdzić – chciałem, ale się nie udało. Dylemat – kto jest tym dobrym, naszym zdrajcą, godnym pomników, a kto złym zdrajcą, zasługującym na publiczne potępienie – nie jest bynajmniej w Polsce niczym nowym. Konrad Wallenrod tylko zagmatwał jednoznaczny odbiór zdrady. Dał początek dziwnemu tworowi, stworzył mit „bohaterskiej zdrady”. I miał rację Juliusz Słowacki, kiedy ironicznie pisał w Beniowskim: Wallenrodyczność, czyli wallenrodyzm, Ten wiele zrobił dobrego – najwięcej! Wprowadził pewny do zdrady metodyzm, Z jednego zrobił zdrajców sto tysięcy. Bohaterskim zdrajcą staje się w zależności od koniunktury politycznej. Najlepszy tego dowód mieliśmy w Polsce na przełomie XX i XXI wieku. Chodzi mi o dwóch głośnych szpiegów: polskiego w Stanach Zjednoczonych – Mariana Zacharskiego i amerykańskiego w Polsce – Ryszarda Kuklińskiego. Obie postacie budzą kontrowersje do dziś. Każdy z nich na swój sposób spełniał warunki współczesnego Konrada Wallenroda. Z tą podstawową różnicą, że pierwszy długo i skutecznie działał na rzecz polskiego wywiadu i – być może – ówczesnego radzieckiego w Stanach Zjednoczonych, drugi zaś był amerykańskim szpiegiem w wojsku polskim. Jak sam twierdził, czynił to dla dobra wolnej i niepodległej Polski. Marian Zacharski ośmieszył amerykańskie służby kontrwywiadowcze. Do dzisiaj zresztą jego postać i metody działania stanowią żelazny temat szkolenia agentów CIA. Wysłany do Stanów Zjednoczonych jako pracownik centrali handlu zagranicznego, zdobył dla polskiego wywiadu dokumentację techniczną najnowszych wtedy rakiet przeciwlotniczych Hawk, bombowca strategicznego Rockwell B-1, myśliwca F-15, czołgu M-1 Abrams, urządzeń radarowych oraz sonarów atomowych okrętów podwodnych. W 1981 roku Marian Zacharski został zdekonspirowany przez Jerzego Korycińskiego, Polaka pracującego w ONZ, również polskiego szpiega, który dał się zwerbować wywiadowi amerykańskiemu i poinformował FBI o rzeczywistym celu pobytu w USA tego pracownika polskiego handlu zagranicznego. Marian Zacharski skazany został przez amerykański sąd USA na dożywotnie więzienie. Po nieudanych próbach nakłonienia go do przejścia na stronę amerykańską w 1985 roku wymieniono go na pięciu schwytanych w Polsce szpiegów Stanów Zjednoczonych. Zasługi i umiejętności Zacharskiego doceniono nie tylko w PRL. Po roku 1989 został pozytywnie zweryfikowany i pracował w Urzędzie Ochrony Państwa. W 1995 roku otrzymał z rąk prezydenta Lecha Wałęsy awans na generała brygady. Obecnie na stałe mieszka w Szwajcarii. Pisze książki wspomnieniowe o swej działalności. Ryszard Kukliński, pułkownik WP, został amerykańskim szpiegiem w Sztabie Generalnym – jak twierdził – z pobudek patriotycznych, dla dobra Polski. W Wojsku Polskim służył od 1947 roku, od momentu wstąpienia do Szkoły Oficerów Piechoty we Wrocławiu, którą ukończył w 1950 w niejasnych okolicznościach (najpierw był relegowany z tej szkoły, a następnie, po dwóch tygodniach, przywrócony w prawach słuchacza). Prawdopodobnie wtedy został, zdaniem niektórych badaczy, współpracownikiem Informacji Wojskowej, co spowodowało cofnięcie decyzji o relegowaniu. Wiadomo natomiast na pewno, że od 1962
roku Ryszard Kukliński współpracował już z kontrwywiadem wojskowym, Zarządem II Szefostwa WSW. Szybko awansował w hierarchii wojskowej, zwłaszcza po ukończeniu Kursu Akademickiego Akademii Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych ZSRR im. Klimenta Jefremowicza Woroszyłowa. Ostatnią funkcją w wojsku polskim było stanowisko zastępcy Szefa Zarządu Operacyjnego Sztabu Generalnego WP. Według informacji samego Kuklińskiego w 1972 roku nawiązał współpracę z wywiadem amerykańskim. Nastąpiło to w Hadze, dokąd popłynął… własnym jachtem. To także niejasna sytuacja. Nie co dzień wtedy wysocy oficerowie Sztabu Generalnego WP mogli sobie urządzać turystyczne wycieczki własnymi jachtami na Zachód. Do 1981 roku Ryszard Kukliński przekazał wywiadowi amerykańskiemu ponad 40 tysięcy stron dokumentów dotyczących obronności PRL, ZSRR i innych państw Układu Warszawskiego. Z tego, co zostało dotychczas ujawnione, wynika, że dzięki jego działaniom Amerykanie weszli w posiadanie m.in. dokumentacji technicznej czołgu T-72, rakiety Strzała-2, otrzymali także informacje dotyczące rozmieszczenia jednostek obrony przeciwlotniczej w Polsce i w NRD oraz o metodach ochrony stanowisk wojskowych przed satelitami szpiegowskimi, a przede wszystkim plany stanu wojennego w Polsce. Z tych ostatnich akurat Stany Zjednoczone nie zrobiły wtedy żadnego użytku, akceptując jakby jego wprowadzenie. Kukliński został zaocznie skazany w 1984 roku na karę śmierci. W 1995 roku wyrok ten został uchylony i skierowany do ponownego rozpatrzenia, a w 1997 śledztwo przeciwko Ryszardowi Kuklińskiemu umorzono, utajniając całkowicie uzasadnienie tej decyzji. Do Polski pułkownik przyjechał później na krótko, w 1998 roku. Poruszał się wtedy po ulicach naszych miast pilnie strzeżony przez wojskową eskortę z bronią gotową do strzału. Do dzisiaj, w odróżnieniu od Mariana Zacharskiego, jest postacią bardzo kontrowersyjną. Konrad Wallenrod XX wieku? Nie jestem tu od ferowania jakichkolwiek wyroków. Mogę tylko przyjąć, że obaj, zarówno Marian Zacharski, jak i Ryszard Kukliński, starali się służyć swojej ojczyźnie. Każdemu z czytelników natomiast pozostawiam ocenę, który z nich robił to w sposób bardziej przekonujący, wzbudzający potępienie czy ewentualny szacunek lub uznanie. Trudno jednak mit wallenrodyzmu uznać za godny powszechnego naśladowania. Umacnia on bowiem podział zdrajców na dobrych i złych. Każdy z nich musiał sam rozwiązać swój dylemat moralny, sam ocenić swoje postępowanie, godząc się przy tym na istnienie zupełnie odmiennych ocen zewnętrznych własnych czynów.
ROZDZIAŁ XII „Za wolność Waszą…” Piękne hasło. Bez pytania o cenę. Co wymyślił Joachim Lelewel. Od Chicago do Tobolska. Tylża, Teheran, Jałta. Kwiaty na cmentarzach. Kto walczył za naszą wolność. Sojuszniczy obowiązek i wszystkie jego następstwa. „Za wolność Waszą…”. W tym miejscu niemal automatycznie dopisuje się zawsze „i naszą”. Czy jest to jednak w jakikolwiek sposób uzasadnione? Już słyszę te głosy oburzonych. Jak to? Przecież to właśnie my, Polacy, zawsze byliśmy w awangardzie walki o wolność i niepodległość innych narodów. Tak, to prawda. Pamiętajmy jednak, że odbywało się to zawsze bez zważania na cenę, jaką przychodziło Polakom za to zapłacić. A była to cena bardzo wysoka, nawet najwyższa, bo cena krwi. Nasza obecność, w myśl tego hasła, wszędzie tam, gdzie walka się toczyła lub obecnie toczy, od lat wydaje nam się wręcz oczywista. Każdy, kto spróbuje podważyć sensowność czy raczej wykazać szkodliwość hasła „za wolność Waszą i naszą”, okrzyknięty zostanie przez większość Polaków wrogiem ojczyzny i antypatriotą, wręcz niemal wyrzutkiem narodowym. A mimo to spróbuję. Zdaję sobie sprawę, że polska lewica zaraz sięgnie do Wiosny Ludów, do Józefa Bema wspierającego wtedy „braci Węgrów”, do polskich uczestników tego europejskiego zrywu niepodległościowego, Polaków wspomagających Garibaldiego, do Ignacego Hryniewieckiego rzucającego bombą w cara, do Jarosława Dąbrowskiego i Walerego Wróblewskiego na barykadach Komuny Paryskiej, a wreszcie do dąbrowszczaków w Hiszpanii w 1936 roku, przypomni o bitwie pod Lenino… Prawica przywoła natychmiast z jeszcze odleglejszej przeszłości legiony Henryka Dąbrowskiego, nakaże pamiętać o Kościuszce i Pułaskim, o Dywizjonie 303, o Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie, o Narwiku, Tobruku, bitwie o Monte Cassino… Obie te polityczne strony zawsze będą uważały, że do walki o wolność Waszą i naszą oddały swoich najlepszych synów. Podważanie zaś, choćby na podstawie najbardziej logicznych przesłanek, tej ofiary polskiej krwi uznawane jest, powszechnie i zgodnie, niemal za antypolonizm, za jawne świętokradztwo, za obrzydliwe, nihilistyczne szyderstwo z bohaterstwa polskich żołnierzy.
Sztandar powstania listopadowego, Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, fot. Maciej Szczepańczyk
Prześledźmy jednak genezę tego szczytnego zawołania, a także skutki, jakie miało i nadal ma dla żywotnych interesów naszego państwa i narodu. Dodać od razu należy, iż posługując się nim, usprawiedliwiano wszystkie nasze zbrojne interwencje poza granicami. Także te podejmowane, zanim jeszcze to hasło się narodziło. A ponadto bez zastanowienia się nad intencjami, jakie tym interwencjom przyświecały. Autorstwo hasła przypisuje się Joachimowi Lelewelowi, który miał podobno osobiście zaproponować umieszczenie go w 1831 roku w wersji „W imię Boga, za Wolność naszą i Waszą” na sztandarze, jaki pojawił się w stolicy podczas manifestacji upamiętniającej szybko stłumione przez cara Mikołaja I powstanie dekabrystów. (Sztandar ten zresztą znajduje się obecnie w zbiorach Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie). To właśnie w treści tego hasła skumulowały się znakomicie niektóre z polskich mitów, jak choćby ten o przedmurzu, o wybranym przez Boga narodzie czy o szczególnym posłannictwie wśród
innych europejskich i światowych nacji. Innymi słowy, jak to zdarzało się już wielokrotnie w naszej historii, mit narodził się z innych mitów. Od tego też czasu hasło to stało się również wizytówką polskiego internacjonalizmu. Inaczej mówiąc, obowiązku odziedziczonego po praprzodkach, polegającego na czynnym uczestniczeniu w rozlewaniu krwi. Wrogiej i własnej. Każda bowiem kropla przelanej polskiej krwi na obczyźnie, bez względu na to, czy odbywało się to z sensem, czy może całkowicie bez sensu, była i jest tłumaczona jako walka o wolność Waszą i naszą. I krwi nie żałowaliśmy tej nigdy, byle tylko w pełni realizować to hasło. W jego imię ginęła wyruszająca „w pole wiara, od Chicago do Tobolska”, ginęli i giną nadal Polacy spełniający swój „internacjonalistyczny lub sojuszniczy obowiązek” w Azji, Afryce, Ameryce, nie mówiąc już o Europie. Niekiedy zresztą nie jest to nawet obowiązek, lecz tylko wtykanie nosa w nie swoje sprawy, zawsze z nadzieją lub z głębokim przeświadczeniem, że wtedy inne narody albo pojedynczy nawet cudzoziemcy też oddadzą życie za owych ginących Polaków i naszą ojczyznę. Przede wszystkim zaś w pełni docenią, a nawet wynagrodzą ten nasz krwawy wysiłek. Zgodnie z hasłem „Za wolność Waszą i naszą” (zawsze w tej kolejności) Polacy zawsze demonstrowali nieustanną gotowość do poświęceń i ofiary krwi, co często przyjmowało formę mieszania się w wewnętrzne sprawy państw i narodów. Nie zrażali się przy tym brakiem jakichkolwiek rezultatów. Najczęściej okazywało się to jednak działaniem jednokierunkowym, polegającym wyłącznie na ofierze polskiej krwi. Stawało się jeszcze jednym mitem, wymyślonym na usprawiedliwienie walk prowadzonych poza krajem, za które co najwyżej poklepywano nas potem z wdzięcznością po plecach lub ściskano dłonie, nie szczędząc zazwyczaj miłych słów. Jeśli natomiast chodziło o „nagrody”, to kończyło się co najwyżej konferencją w Tylży i utworzeniem przez Napoleona, zresztą za zgodą cara Aleksandra I, kadłubowego Księstwa Warszawskiego, lub też kongresem wiedeńskim wynoszącym tegoż cara Aleksandra I na polski tron. A z czasów nam bliższych – konferencjami „wielkiej trójki” (Związek Radziecki, Stany Zjednoczone i Wielka Brytania) w Teheranie czy w Jałcie, wyznaczającymi Polsce bardzo precyzyjnie nie tylko jej kształt geograficzny, lecz także miejsce w szeregu państw powstałych w powojennej Europie, zdecydowanie zresztą odbiegające od naszych oczekiwań. Oczywiście w każdym z tych przypadków odbywało się to bez naszego, nawet symbolicznego, udziału. Myśmy przecież swoje zrobili. Na ogół w historii Europy, od najdawniejszych czasów, nikomu nie było nigdy spieszno, aby ginąć za jakąś tam Polskę. Nawet przez moment nie przychodziło to komukolwiek do głowy, że przypomnę tylko zachowanie się Anglii i Francji wobec agresji hitlerowskiej na nasz kraj we wrześniu 1939 roku. Czasem jednak oprócz najczęściej stosowanego poklepywania po plecach i pięknych słów były również kwiaty. Niekiedy na powitanie polskich wyzwolicieli miast i miasteczek, ale z reguły w postaci wieńców składanych potem na miejscowych cmentarzach, chociaż i o godne upamiętnienie poległych na obczyźnie polskich żołnierzy wielokrotnie musieliśmy się długo upominać. Niemal równie długo jak o uznanie naszego udziału wojskowego w ostatecznym zakończeniu II wojny światowej.
Wpisywaliśmy i wpisujemy sobie zatem to stworzone prawie 200 lat temu przez Joachima Lelewela hasło-mit na sztandary polskiego wojska. Realizowaliśmy i realizujemy w jego imię różne działania militarne, które jednak w bliższej lub dalszej perspektywie zawsze przynosiły naszemu krajowi same fizyczne (śmierć żołnierzy), polityczne i gospodarcze straty.
Anonimowy portret Joachima Lelewela
Demagogicznie uzasadnia się wtedy, że to wszystko, co czynimy dla Waszej wolności, nie patrząc przy tym już zupełnie na Nasze bieżące interesy, stwarza nadzieję, że kiedyś może być odwrotnie. Chociaż jak to dokumentuje nasza przeszłość, nigdy tak nie było. W odróżnieniu od wielu innych państw i narodów my najpierw z reguły działamy, nazywając to niekiedy polską ułańską fantazją, coraz częściej reprezentowaną przez naszych polityków, a potem dopiero myślimy o skutkach takiej decyzji. I tak już to trwa przez dwa stulecia. Zawsze w imię historii, która przecież powinna nas kiedyś należycie ocenić i rozliczyć. Na razie jednak nie spieszy się ona z przedstawieniem najmniejszego nawet korzystnego rachunku, na który tak liczymy. Tymczasem okazuje się, że przelewamy jedynie krew dla poklasku licznych obserwatorów. I tylko tyle. Nikt chyba lepiej niż Krzysztof Teodor Toeplitz nie określił tej naszej gotowości umierania za ojczyznę nieważne kiedy i nieważne gdzie: „Legenda wojaczki stanowiła przecież nadbudowę i koronę całego systemu pedagogiki narodowej, wszystkich nieomal sentymentów, gradacji społecznych i obyczajowych, a nawet wyobrażeń i figur literackich”. Dla ojczyzny umierało się zawsze „słodko”, obojętnie, w jakiej części świata.
Wprawdzie co innego mówili zawsze świadkowie tego umierania, ale my, w kraju, przecież wiemy najlepiej. Tylko czy rzeczywiście było to umieranie dla Polski, dla jej przyszłości? Literatura polska pełna jest bohaterskich opisów walk naszych żołnierzy na obczyźnie. Pięknie walczyli, pięknie ginęli. Powstawały o nich wiersze i pieśni. Chwaliliśmy ofiarne „rzucanie kamieni na szaniec” tam, gdzie zdrowy rozsądek nakazywał rozwagę lub wręcz wyrachowanie. Utwierdzaliśmy wtedy ów zwodniczy mit. Najlepszym dokumentem historii są zawsze cmentarze. Tych „polskich” jest wiele. Groby naszych rodaków ginących za „Waszą” wolność rozsiane są bowiem po całym świecie i ziemiach polskich. Wystarczy odwiedzić starannie teraz odnawiane cmentarze wojskowe poległych w I wojnie światowej w Małopolsce i poczytać informacje o tych, którzy są tam pochowani, pisane zarówno alfabetem łacińskim, jak i cyrylicą. Ileż zobaczymy na nagrobkach polsko brzmiących imion i nazwisk żołnierzy z różnych, wrogich wtedy sobie armii, którzy przekonani byli przecież, że walczą o „naszą” wolność w „Waszych” szeregach, a tak naprawdę toczyli walkę bratobójczą, przeciwko sobie. Inne „polskie” cmentarze rozsiane są po całej Europie, od Włoch po Wyspy Brytyjskie i Norwegię. Bo przecież „wolność krzyżami się mierzy…”. Polacy jako sojusznicy zawsze potrzebni byli – czy nam się to podoba, czy nie – przede wszystkim jako mięso armatnie. I to zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. Byliśmy zawsze tym „mięsem”, zazwyczaj chwalonym za odwagę, a nawet bezprzykładną brawurę, połączoną zawsze z wielką ofiarą krwi. Podkreślano w takich momentach to niezwykłe, czasem wykraczające poza zdrowy rozsądek, bohaterstwo Polaków. I na tym się zazwyczaj kończyło. Poza pochwałami, werbalnym uznaniem, czasem medalem dla najdzielniejszego, który zginął albo przeżył, nic konkretnego dla Polski nigdy z tego bohaterstwa nie wynikało. Klasycznym przykładem może tu być bitwa pod Monte Cassino, która niezwykle wykrwawiła polski Drugi Korpus, a zwłaszcza Kresową Dywizję Piechoty i Pułk Ułanów Karpackich. Celowo podkreślam nazwy tych formacji. W obu walczyli głównie przedwojenni mieszkańcy polskich Kresów. Tych samych Kresów, które w Jałcie wcześniej, jeszcze przed ową bitwą, podarowane zostały Stalinowi przez Wielką Brytanię i Stany Zjednoczone, co potem zatwierdzono w Poczdamie. Smutne, ale ci, którzy pod Monte Cassino zginęli, polegli niestety tylko za „Wasze”, a nie – jak oni sami zapewne myśleli – także i za „nasze” interesy. Szafowanie polską krwią to nie tylko historia Monte Cassino. Podobnie było przecież pod Lenino, gdzie 1 Dywizję Wojska Polskiego wysłano do boju bez żadnego rozpoznania stanowisk i sił nieprzyjaciela, nie było nawet przygotowania artyleryjskiego; Polacy poszli wprost na niemieckie umocnienia. Tych spod Lenino również potem chwalono za męstwo i odwagę. Ładnie to wtedy nazwano „chrztem bojowym”. Polscy żołnierze doszli potem, wykrwawiając się w wielu bitwach, aż do Berlina, zatknęli tam polską flagę. Następstwem tego ich bohaterskiego szlaku bojowego był… zatwierdzony w Poczdamie podział Europy na strefy politycznych i gospodarczych wpływów. Zostaliśmy, bez pytania, zakwalifikowani do tej gorszej. Polskimi grobami usiane są rozliczne cmentarze II wojny światowej. Powie ktoś w tym
miejscu, że przecież ginęli za nas Rosjanie, Amerykanie, Anglicy… Owszem, ginęli w tej wojnie, ale podobnie jak w poprzednim światowym konflikcie w interesie własnych krajów, a nie wyłącznie z jakiejś szczególnej miłości do Polaków czy też ze szczerej ochoty reaktywowania naszego państwa. Ginąc na polu bitwy, bynajmniej nie wznosili okrzyków „Niech żyje wolna, niepodległa Polska!”. „Szczerość” intencji najlepiej była widoczna podczas spotkań przywódców tych krajów, dla których przelewaliśmy krew, czy to w Teheranie, czy w Jałcie, a nawet w Poczdamie. Powie ktoś, że przecież w Polsce są także cmentarze żołnierzy innych armii, poległych na naszych ziemiach. Tak, tylko oni nie walczyli bynajmniej za Polskę, za jej wolność i niepodległość, lecz za swój Vaterland czy też za rodinu, a nawet za Stalina. Ich śmierć na naszych ziemiach była konsekwencją bitew toczonych tutaj, jednak w zupełnie innym celu. Sprawa wolności i niepodległości Polski była w tym wypadku co najwyżej drugoplanowa. Z naszej strony ważna była dla naszych sojuszników wyłącznie „ofiara krwi” lub – jak kto woli – „danina krwi” składana przez polskich żołnierzy na wszystkich frontach II wojny światowej, od Narwiku czy Lenino po bitewne pola Afryki i Europy. Aby szybko i maksymalnie z niej skorzystać, wystarczyło wtedy przypomnieć Polakom hasło-mit: „za wolność Waszą i naszą”. I natychmiast stawaliśmy w gotowości. Jak wszystkim zmarłym, należy się tym poległym pamięć, zaduma i modlitwa. Zadumie jednak powinna towarzyszyć głęboka refleksja nad sensem ich śmierci. Namawiam teraz czytelników na pewien test. Weźcie zwykłą kartkę papieru i podzielcie ją na pół. Po jednej stronie proponuję wpisać znane sobie nazwiska lub nazwy formacji wojskowych złożonych z Polaków ginących od ponad dwustu lat w różnych częściach świata za „wolność Waszą i naszą”, po drugiej stronie zaś nazwiska cudzoziemców poległych „za naszą i Waszą wolność” oraz zwarte oddziały, pułki czy dywizje walczące bohatersko w naszym kraju i na innych polach bitewnych z zamiarem przywrócenia niepodległości Polski, z dbałością o nasze narodowe interesy. No i co z tej wyliczanki wyniknęło? Czy wyniki wywołują zdziwienie? Oczywiście, można ten wynik tłumaczyć sobie niedokładną znajomością naszej historii. Ale nawet i najdokładniejsza wiedza niewiele tu pozwoli zmienić. Co najwyżej dopisane zostanie dzięki niej kilka lub kilkanaście nowych nazwisk, jedno lub nawet kilka bitewnych wydarzeń z udziałem cudzoziemców po naszej stronie. I to wszystko. Dlatego podpowiem: historycy doszukali się w dokumentach nazwisk dziewięciu cudzoziemców walczących po polskiej stronie w powstaniu listopadowym oraz być może dwudziestu dwóch zagranicznych uczestników powstania styczniowego. (Nie jest znany pełny wykaz tzw. garibaldczyków, walczących pod dowództwem pułkownika Francesca Nulla). Nie są to informacje skutecznie zachęcające do pielęgnowania tego mitu. Powróćmy na moment jeszcze do powstania styczniowego. Ostatni jego dyktator, Romuald Traugutt, podjął rozpaczliwą próbę przyciągnięcia do powstania Białorusinów i Ukraińców oraz grekokatolików i prawosławnych żyjących w Polsce i na Litwie. Rozkazał, aby na niektórych powstańczych sztandarach wypisać cyrylicą „Za naszu i waszu swobodu”. No i jaki był skutek tej próby przeniesienia polskiego hasła do innych, najbliższych nam bratnich narodów? Po prostu – żaden. W dodatku niektórzy z tych, którzy zginęli na naszych ziemiach za tę „naszą” wolność,
przybyli wcześniej do Polski w zupełnie innym celu i zostali, przez zaskoczenie, mimowolnie wplątani w ówczesne wydarzenia. Tak było z 346 Żydami różnej narodowości wyzwolonymi z niemieckiego transportu przez powstańców warszawskich w 1944 roku. Żydzi zostali przywiezieni do stolicy i czekali tu na transport do obozów zagłady. W podobnej sytuacji znajdowali się przymusowi robotnicy z różnych stron Europy. Wnikliwe kwerendy pozwalają stwierdzić, że byli wśród nich Słowacy (utworzyli nawet swój 535 Samodzielny Pluton Słowaków, złożony z żołnierzy także innych narodowości) oraz po kilku Francuzów, Gruzinów, Belgów, Włochów, Ormian, Brytyjczyków, a także pojedynczy Azer, Czech, Ukrainiec, Rumun, Australijczyk oraz Nigeryjczyk, mieszkający zresztą od przedwojnia na stałe w Warszawie. Wcześniej, we wrześniu 1939 roku, na próżno wypatrywaliśmy na niebie alianckich samolotów. Usłyszeliśmy za to, że Francuzi nie mają najmniejszego zamiaru umierać za Gdańsk. Za „naszą” wolność. To tyle w sprawie tej „obcej” części testowej kartki. Zapewne jednak powiększyć wtedy należałoby również tę „polską” jej część. I to zdecydowanie. Nie chodzi tu zresztą o licytację, ile ostatecznie tej krwi było (nie wszyscy cudzoziemcy zginęli w polskich powstaniach), lecz o wykazanie, że mit o potrzebie walki za wolność Waszą i naszą budowany był zawsze na nierealnych podstawach. I nie przyniósł nigdy oczekiwanych skutków. Było to wprawdzie takie romantyczne, tylko co z tego. Nie jest zatem dziełem przypadku, że coraz ciszej wypowiada się już obecnie słowa o potrzebie naszej walki za Waszą wolność. I to nie dlatego, że coraz mniej już na świecie narodów walczących o swoją wolność i niepodległość. Po prostu zawołanie to straciło już w tej dotychczasowej, dosłownej formule swoją rację bytu. Wydawało się, że już przeszło do historii. Czy jednak poszliśmy wreszcie po rozum do głowy i po II wojnie światowej zrozumieliśmy nicość tego hasła? Niestety, to byłoby zdecydowanie zbyt piękne. Uzasadniano i uzasadnia się nadal tym właśnie hasłem „naszej i Waszej wolności” stałe stacjonowanie obcych wojsk, najpierw Armii Czerwonej, a obecnie NATO, na polskich ziemiach czy też uczestniczenie w różnych długotrwałych akcjach zbrojnych prowadzonych bardzo daleko od polskich granic. Z jedną semantyczną poprawką: teraz prowadzenie wojny daleko od naszych granic nazywa się misjami stabilizacyjnymi lub… pokojowymi. Tak więc nie zaprzestaliśmy definitywnie przelewania polskiej krwi w cudzej sprawie. Zmieniły się jedynie powody ponoszenia tej największej ofiary. Już ponad dwustu żołnierzy polskich zginęło przecież po wojnie za granicami Polski na różnego rodzaju tak zwanych misjach pokojowych i stabilizacyjnych, a kilkuset innych odniosło rany. Przelali krew za „Waszą” wolność paradoksalnie za sprawą tych, którzy akurat tej wolności od nas wcale nie potrzebowali. Ale to przecież nie wszystko. Kiedy byliśmy jeszcze Polską Rzeczpospolitą Ludową, nazywało się to w oficjalnej propagandzie „internacjonalistycznym obowiązkiem” czy też, obłudnie, „bratnią pomocą”. Tylko tej przelanej krwi było wtedy zdecydowanie mniej, jakieś naprawdę pojedyncze przypadki. Obecnie natomiast, już bez tego górnolotnego słownictwa, nieustannie walczymy „o demokrację” lub też, jak to się ładnie określa, „wypełniamy nasze sojusznicze
obowiązki”, w imię których polscy żołnierze giną, „umierając słodko za Polskę” w Iraku czy Afganistanie, tak jak niegdyś umierali polscy legioniści na Dominikanie czy też dąbrowszczacy na polach bitewnych Hiszpanii. Również i tym razem hojnie przelewamy krew w rejonach bardzo odległych od naszych granic. Podobno także i w tym wypadku w imię „Waszej” wolności, chociaż można, a chyba nawet powinno się dyskutować, czy rzeczywiście odbywa się to z taką oficjalnie wskazywaną intencją. Z powodu poprawności politycznej takiej dyskusji się jednak nie podejmuje. Szkoda. Walczymy i giniemy za tę „Waszą” wolność nawet wtedy, gdy bezpośrednio zainteresowani nie są, bardzo oględnie mówiąc, zbyt zachwyceni tą naszą walką i naszą pomocą, podejmowaną w dodatku wbrew zdecydowanej większości polskiego społeczeństwa. Ważne jest przy tym, że my, Polacy, jesteśmy do tego naszego mitycznego posłannictwa dziejowego tradycyjnie już od lat przywiązani. Tych, którzy zginęli na obczyźnie, chowamy potem w kraju z wszelkimi honorami wojskowymi, na jakie zasłużyli. Natomiast o tych, którzy odnieśli „jedynie uszczerbek na zdrowiu”, bez względu na skalę tego uszczerbku, dbamy już tylko bardzo wybiórczo. Niech się cieszą, że przeżyli, że mogli przelać swoją krew w tak szczytnej sprawie. Tak jak ci sprzed stuleci. I tylko tak jak wtedy, przed laty, bardzo trudno niekiedy zrozumieć – nie tylko rodzinom poległych i rannych – że była to ofiara złożona przede wszystkim na ołtarzu „Waszej” wolności.
ZAMIAST ZAKOŃCZENIA Wszystkie przedstawione w tej książce mity mają wspólny mianownik. Przywoływano je zawsze z myślą o wpojeniu społeczeństwu przekonania o jego wielkości. I bardzo dobrze. Każdy naród powinien zabiegać o godne miejsce wśród innych narodów. Rzecz jednak w tym, jak się o to miejsce zabiega. Najlepszym wyznacznikiem pozycji jest to, co się innym przekazało ze swojego dorobku gospodarczego, kulturalnego, naukowego... My też mamy co przekazać. Ale naszym „towarem eksportowym” stała się przede wszystkim przelana krew i religijność na pokaz. To jednak za mało, by imponować innym. Tym bardziej że nasze wyznaczniki polskości nie zawsze są nawet ze sobą zgodne. Złożyliśmy wielką, często bezinteresowną, ofiarę krwi podczas II wojny światowej, ale dlaczego świat, łącznie z prezydentem Stanów Zjednoczonych, tak często mówi o polskich obozach koncentracyjnych? Nasze „przedmurzowe” zasługi zdecydowanie w świadomości innych krajów ustąpiły miejsca głośnym aferom pedofilskim z udziałem polskich hierarchów. Żądamy poszanowania godności Polaka w świecie, a jednocześnie sami dajemy popisy niezwykłego chamstwa podczas wyjazdów turystycznych, dopuszczamy się w innych krajach kradzieży, bandyckich napadów, pijackich awantur, łamiąc przy tym wszystkie boskie i ludzkie przykazania. I niech nikt nie mówi, że to zjawisko marginalne, że tak postępuje tylko jakiś znikomy procent rodaków, tych będących oficjalnie poza Kościołem katolickim. Bo przecież w Polsce również mamy do czynienia – i to w skali masowej – z podobnymi zjawiskami. Czyżby dotknął nas jakiś katastrofalny zalew przestępczych innowierców? Najgorszym tworzonym współcześnie, chociaż może jeszcze nie przez wszystkich dostrzeganym, polskim mitem jest coraz powszechniejsze przekonanie, że nam się wszystko od świata po prostu należy. Żądamy tego w zamian za dawne i najdawniejsze zasługi, prawdziwe lub wydumane, za ciągle rozdrapywane rany z bliskiej i odległej przeszłości, za to, że… jesteśmy Polakami. I usiłujemy się trzymać takiego przekonania nie tylko w codziennych kontaktach Polaków z cudzoziemcami, ale nawet, chociaż na ogół bezskutecznie, w wielkiej polityce. Staramy się przy tym zupełnie nie dostrzegać, że jest to droga prowadząca donikąd. Nie przyjmujemy tego po prostu do wiadomości. Nie przyjmujemy do niej również oczywistej, zdawałoby się, prawdy, że żaden z tych mitów nigdy dobrze nie przysłużył się Polsce. Niewiele się przy tym robi, aby wizerunek Polski i Polaka zmienić, poprawić, uszlachetnić. Po co? Jeśli się innym nie podoba, to niech się sami zmieniają. My pozostajemy przy swoich mitach i swoich przekonaniach. Tak jak przez całe stulecia.
SUPLEMENT „Boże, coś Polskę” Ta bardzo popularna pieśń kościelna po I wojnie światowej była jedną z pięciu kandydatek, obok Mazurka Dąbrowskiego, Chorału Ujejskiego, Roty Nowowiejskiego, a także pieśni na melodię kolędy Bóg się rodzi (z nowymi słowami), do hymnu odrodzonej Polski. Na szczęście nie dopuszczono wtedy, by rozległ się niesamowity chichot historii. Co prawda w obecnym hymnie również gloryfikuje się obcego władcę – Napoleona – mimo iż zafundował nam w porozumieniu z carem Aleksandrem I tylko Księstwo Warszawskie, ale znacznie większym problemem dla Polaków byłoby uznanie za najważniejszą pieśń narodową hymnu pierwotnie powstałego ku czci tego właśnie rosyjskiego cara. Nie miałoby znaczenia to, że Aleksander I był również oficjalnie koronowanym królem Polski. Dzieje tej pieśni żywo przypominają historię wielu przedstawionych wcześniej w tej książce polskich mitów. Dlatego warto się nieco dłużej nad nimi zatrzymać. Oddajmy głos „Gazecie Warszawskiej” z 7 października 1816 roku. Znalazł się w niej bowiem zapis o szczególnym wykonaniu tej pieśni: „Najjaśniejszy Cesarz i Król [Aleksander I] poświęcony mu hymn Felińskiego mógł ocenić w niedzielę 6 października, kiedy wraz z w[ielkim] ks. Konstantym uczestniczył w «paradzie kościelnej» podczas mszy wojskowej u Panien Wizytek. Śpiew narodowy «Boże, zachowaj Króla» rozlegał się w świątyni Pana Zastępów. Modły błagalne wznosiły się do Króla Królów, aby jak najdłuższym i najszczęśliwszym życiem obdarzył pobożnego naszego monarchę, z którego szlachetnej duszy wyszły przed dwoma laty te wiecznie pamiętne słowa: niech mnie błogosławi w sercu swoim lud mój, jak ja błogosławię go w moim! Niech będzie szczęśliwym i niech nade mną i nad nim będzie zawsze błogosławieństwo Boże”. Tak właśnie uroczyście obchodzono pierwszą rocznicę ustanowienia na kongresie wiedeńskim namiastki naszej państwowości – Królestwa Polskiego pod berłem rosyjskiego cara. Początkowo zresztą sam Alojzy Feliński nazwał swój utwór Hymnem na rocznicę ogłoszenia Królestwa Polskiego. Zmienił tytuł, kiedy ostatecznie zaprezentował pieśń wielkiemu księciu Konstantemu. Pieśń narodowa za pomyślność Króla, potem funkcjonująca jako Boże, zachowaj nam króla i pieśń kościelna Boże, coś Polskę, to ten sam utwór, przez lata zmieniany i uzupełniany przez innych autorów. Jest to klasyczny przykład na to, jak w zależności od potrzeby można zmienić nie tylko sens, ale również adresata każdego utworu. Dzisiaj, śpiewając hymn podczas mszy i uroczystości religijnych, nawet sobie z tego nie zdajemy
sprawy. Z wiernopoddańczego symbolu w ciągu kilkunastu lat zrodziła się pieśń ubiegająca się później o zaszczytne miano hymnu narodowego. Zleceniodawcą napisania pieśni hymnicznej był w 1816 roku wielki książę Konstanty, carski namiestnik w Królestwie Polskim. Do Warszawy miał przybyć Aleksander I – cesarz i samodzierżca wszechrosyjski, moskiewski, kijowski, włodzimierski, nowogrodzki, car kazański, car astrachański, król polski, car syberyjski, car Chersonezu Taurydzkiego, pan Pskowa, wielki książę smoleński, litewski, wołyński, podolski i fiński, książę estoński, inflancki, kurlandzki, semigalski, żmudzki, białostocki, karelski, twerski, jugorski, permski, wiacki, bułgarski i innych, pan i wielki książę ziemi Niżnego Nowogrodu, czernihowski, riazański, połocki, mścisławski, całej Północy zwycięzca, pan Jeveru, kartalińskiej i kabardyńskiej ziemi oraz obwodu Armenii, czerkieskich i górskich książąt i innych pan i zdobywca, następca tronu Norwegii, książę Szlezwika-Holsztynu, Stormarnu, Dithmarschen i Oldenburga i tak dalej, i tak dalej… – na uroczystości pierwszej rocznicy ogłoszenia Królestwa Polskiego utworzonego 20 czerwca 1815 roku na kongresie wiedeńskim. To właśnie na powitanie władcy miała zabrzmieć ta wiernopoddańcza pieśń, wzorowana na brytyjskim hymnie narodowym God Save the King.
Portret cara Aleksandra I pędzla Aleksandra Molinariego (1813)
Alojzy Feliński szybko wywiązał się z zadania, zgodnie z życzeniem zamawiającego. Jego Cesarzewiczowska Mość, książę Konstanty, zaakceptował czterozwrotkowy tekst i wyraził uznanie autorowi. Skomponowanie muzyki zlecił Janowi Nepomucenowi
Kaszewskiemu z 4 pułku piechoty, zwanego później w powstaniu listopadowym „czwartakami”. Kaszewski również, spomiędzy wojskowych różnego stopnia, dobrał odpowiedni chór do wykonywania tej pieśni. Otrzymał za swoją pracę okolicznościowy pierścień od wielkiego księcia Konstantego. Nie można natomiast ustalić już dzisiaj, jaką gratyfikację od wielkiego księcia otrzymał autor słów. Przeważa opinia, że był to również okolicznościowy pierścień, tyle że znacznie bogatszy i ozdobniejszy od tego, który otrzymał Kaszewski. Kim był Alojzy Feliński? Pochodził ze szlacheckiej rodziny z Wołynia. Urodził się w 1771 roku w Łucku, gdzie jego ojciec był sędzią ziemskim. W czasie insurekcji kościuszkowskiej pełnił funkcję sekretarza Tadeusza Kościuszki do spraw korespondencji francuskiej, a także był wołyńskim komisarzem porządkowym. W 1807 roku został członkiem Towarzystwa Przyjaciół Nauk. W roku 1815 przeniósł się do Warszawy. Był to najlepszy okres w jego twórczości. Należał do przedstawicieli klasycyzmu poststanisławowskiego. Jego tragedia Barbara Radziwiłłówna uważana jest dzisiaj za arcydzieło poetyki klasycyzmu. Pisał też pieśni, takie jak Pieśń ochotników czy Pochwała Kościuszki. Najbardziej jednak znany jest właśnie z hymnu Boże, zachowaj nam króla. Wiele również tłumaczył z francuskiego. W 1818 roku został dyrektorem Liceum Krzemienieckiego. W 1819 roku wybrano Alojzego Felińskiego honorowym członkiem (odpowiednik tytułu doktora honoris causa) Uniwersytetu Wileńskiego. Zmarł nagle w 1820 roku w Krzemieńcu. Warto jeszcze dodać, że był rodzonym bratem ojca św. Zygmunta Felińskiego, biskupa warszawskiego, kanonizowanego w 2009 roku przez papieża Benedykta XVI. Należy wspomnieć o klimacie, w jakim powstawała pieśń Felińskiego. „Gazeta Warszawska” informowała 19 września 1815 roku, że 30 sierpnia car Aleksander I przyjął w Paryżu, w swej głównej kwaterze, deputację polskich poddanych. Na jej czele stał hrabia Stanisław Zamoyski. Pełną relację z tego wydarzenia można przeczytać w tejże „Gazecie” w numerze z 19 października 1815 roku. Zamieszczono w niej wtedy mowę Zamoyskiego. Oto jej istotny fragment: „Przywiązani jak najsilniej do narodowości naszej, nie pojmując, by bez Ojczyzny szczęśliwym być można, przymuszeni byliśmy nieraz szukać obcego wsparcia. Lecz Tobie tylko jednemu, Najjaśniejszy Panie, składać możemy szczerą dań uszanowania i miłości naszej. Okazałeś, Wasza Cesarsko-Królewska Mość, względem nas wszystkich natchnienia duszy wspaniałej (…). Podnosząc stracone nadzieje nasze, ziściłeś, Miłościwy Panie, wszystkie nasze życzenia, wracając nam Ojczyznę, zabezpieczyłeś szczęście, łącząc nas nieodzownie z dawnymi bracią naszymi, pojednoczyłeś wszystkich pod potężne i ojcowskie berło Twoje”. Czy można się było zatem dziwić Alojzemu Felińskiemu, że napisał to, co napisał, albo innym jemu podobnym carskim panegirystom? Ponieważ car Aleksander I nie mógł pojawić się w Warszawie dokładnie w rocznicę powołania Królestwa Polskiego, publiczna premiera pieśni Felińskiego odbyła się 3 sierpnia 1816 roku podczas uroczystości związanych z imieninami cesarzowej Marii Teodorówny, matki Aleksandra. Na placu Saskim w Warszawie ustawiony został wielki namiot odsłonięty ze wszystkich stron, w którym znajdował się ołtarz. Odbyła się tam uroczysta msza za pomyślność cesarzowej, koncelebrowana przez biskupa Antoniego
Pobóg-Malinowskiego. Podczas nabożeństwa, w którym uczestniczyło kilkanaście tysięcy zebranych na placu osób, wojskowy chór „z odpowiednio dobranymi głosy” poza uroczystym Te Deum odśpiewał po raz pierwszy Boże, zachowaj nam króla. „Gazeta Warszawska” poinformowała, iż również w Krakowie, gdzie także obchodzono uroczyście imieniny „Matki Opiekuna ludów i Błogosławionego Monarchy Aleksandra I”, rozbrzmiała pieśń Felińskiego i Kaszewskiego. Na zakończenie nabożeństwa w katedrze odśpiewana została bowiem „nowa pieśń narodowa”. Wkrótce wykonywano ją na każdej uroczystości państwowej, wojskowej czy też kościelnej, nawet poza ówczesnymi granicami Królestwa Polskiego. Po dwóch latach, w 1818 roku, hymn Alojzego Felińskiego został po raz pierwszy wydany drukiem. Co ciekawe, miało to miejsce w Krakowie, a zatem już poza granicami Królestwa Polskiego, staraniem Wincentego Gorączkiewicza, znanego dyrygenta i organisty. Nuty ukazały się jako Pieśń narodowa za pomyślność Króla. Wiersz Alojzego Felińskiego, muzyka K. [?] Kaszewskiego, ułożona na cztery głosy z towarzyszeniem organu, przez W. Gorączkiewicza.
Portret Alojzego Felińskiego z „Tygodnika Ilustrowanego” (1862)
Boże, zachowaj nam króla nie było jedynym wiernopoddańczym dziełem dedykowanym w tamtym okresie carowi Aleksandrowi I. Wpisywało się znakomicie w nastroje społeczne. A ściślej, jak byśmy to dzisiaj określili, odczucia ówczesnych polskich elit. (Chłopów pańszczyźnianych nikt przecież o zdanie nie pytał. Podobnie zresztą jak mieszczan).
Już podczas kongresu wiedeńskiego, gdy tylko pojawiła się rosyjska propozycja utworzenia Królestwa Polskiego pod carskim berłem, została natychmiast, z wielką satysfakcją, podchwycona przez polski obóz patriotyczny. Widziano w niej ogromną szansę odrodzenia, liczono powszechnie, że w przyszłości dzięki rosyjskiemu wsparciu dojdzie do usamodzielnienia się Polski. Carowi Aleksandrowi I dedykowane były w Polsce liczne utwory muzyczne, poetyckie, dzieła malarskie, a nawet opery. Wśród ich autorów znaleźć można m.in. wybitnego muzyka Józefa Elsnera, dramaturga Ludwika Adama Dmuszewskiego, popularnych wówczas poetów: Józefa Konstantego Bogusławskiego, Józefa Brykczyńskiego, Marcina Molskiego, Ludwika Osińskiego, Marcina Poczobuta-Odlanickiego i Józefa Dionizego Minasowicza. Nie oparł się temu powszechnemu entuzjazmowi nawet wybitny polski uczony ksiądz Onufry Kopczyński, autor pierwszej polskiej gramatyki, który opublikował na przybycie cara do Warszawy wiersz Ad Alexandrum Rossiarum Imperatorem, Poloniaeque Regem, terras suas invisentem. Wśród panegiryków poświęconych Aleksandrowi I szczególnie wyróżniał się trzydziestosześciozwrotkowy utwór zgromadzenia dominikanów grodzieńskich, uznający króla-cara za rzecznika tego zakonu przed obliczem Stwórcy. Natomiast krakowscy Żydzi poświęcili mu utwór pod niezwykle długim tytułem: Psalm za pomyślność Nayiaśniejszego Naypotężniejszego, Nayłaskawszego Mocarza Alexandra I, Imperatora Wszech Rossyi zwycięzcy, pokoiciela, dobroczyńcy, we wszystkich myślach, radach i sprawach błogosławionego, z Petersburga do Wiednia na kongres mocarzów europejskich przez Kraków jadącego, Psalm dwunastu pokoleń Izraela w synagodze Kazimierskiey przy Krakowie 7 septemwra/19 września roku chrześcijańskiego 1814, a 5. Tyzry roku od stworzenia świata 5575 śpiewany. Powinno się jeszcze zauważyć, że Tadeusz Kościuszko osobiście prosił cara Aleksandra I (niektóre zapisy z tamtego okresu dodają, że wprost błagał na klęczkach), aby zechciał założyć polską koronę, wiążąc z nim nadzieję na odrodzenie Królestwa Polskiego. Znamienny jest także późniejszy gest Kościuszki, gdy pojawiła się inicjatywa wybudowania w Warszawie łuku triumfalnego ku czci monarchy. Bez wahania wyłożył na ten cel tysiąc ówczesnych franków szwajcarskich. Zebrano wówczas bardzo szybko, w publicznej zbiórce, kwotę zdecydowanie przewyższającą założony pierwotnie koszt budowy łuku. O takim wyniku zbiórki niezwłocznie powiadomiono Aleksandra I. Przyniosło to dość niespodziewany skutek. Otóż car zażyczył sobie, aby w miejsce planowanego łuku triumfalnego, na późniejszym placu Trzech Krzyży, przystąpiono do budowy kościoła pod wezwaniem, oczywiście, św. Aleksandra. Władca zdawał sobie bowiem doskonale sprawę, że każdy łuk triumfalny można zburzyć podczas wojny, buntu czy powstania (jak stało się to na przykład w 1917 roku z pomnikiem Iwana Paskiewicza na Krakowskim Przedmieściu), na kościół natomiast nikt w Polsce ręki nie podniesie. Przetrwa zatem w ten sposób całe stulecia w polskiej pamięci jako pamiątka po jego panowaniu. Projektantem świątyni został, wskazany przez imperatora, Chrystian Piotr Aigner, wówczas generalny budowniczy Królestwa Polskiego. Kościół, zgodnie z przewidywaniami ówczesnego władcy Polski, stoi w tym samym miejscu po dzień dzisiejszy, tylko nikomu już chyba nie
kojarzy się z wiernopoddańczą pamiątką po carze Rosji i królu Polski, Aleksandrze I. Jeszcze jedna istotna uwaga. Otóż równocześnie ze zbiórką na wybudowanie łuku triumfalnego dla cara prowadzona była podobna publiczna kwesta na rzecz uhonorowania księcia Józefa Poniatowskiego. Kwota, którą podczas niej udało się zebrać, wystarczyła tylko na pomnik. Na szczęście również przetrwał on do dziś i można go oglądać w Warszawie na Krakowskim Przedmieściu, przed Pałacem Prezydenckim, dawnym pałacem Koniecpolskich, potem Lubomirskich i Radziwiłłów, a w czasie zaborów zwanym Pałacem Namiestnikowskim. Powróćmy jednak do hymnu Alojzego Felińskiego. Pieśń, która powstała na fali entuzjazmu z okazji „wskrzeszenia Królestwa Polskiego”, już po trzech latach zgrzytała fałszywie. Aleksandrowi I szybko bowiem minęła sympatia do Polaków. Nie wiadomo, czy stało się to za sprawą carskich doradców, czy też był to wynik wygórowanych, w jego odczuciu, żądań niepodległościowych polskich elit. Raz jeszcze bowiem nasze elity nabrały się na pięknie brzmiące słowa bez pokrycia. Zresztą nie po raz pierwszy i nie ostatni. Zapowiadane początkowo hucznie oparcie przyszłego szczęścia „jego poddanych na trwałych podstawach” odchodziło w cień zapomnienia, a liberalizm cara Aleksandra I zmienił się w zaprowadzany żelazną ręką absolutyzm. Niemniej przez pierwsze trzy lata od jej zaprezentowania pieśń Alojzego Felińskiego robiła w Królestwie Polskim zawrotną karierę. Początkowo zmieniła się tylko jej melodia. Ponieważ najczęściej śpiewano ją podczas ceremonii kościelno-patriotycznych, do słów poety podłożono z czasem melodię pieśni kościelnej Bądź pozdrowiona, Panienko Maryja. Wkrótce również zamieniono ją na inną, bardziej błagalną melodię pieśni Serdeczna Matko, do której muzykę skomponował Karol Kurpiński. W niespełna rok po publicznym zaprezentowaniu hymnu Felińskiego doczekał się on już swoistego pastiszu. W „Pamiętniku Warszawskim” z lutego 1817 roku ukazał się bowiem wiersz Antoniego Goreckiego zatytułowany Hymn do Boga o zachowanie wolności. Była to wyłącznie modlitwa do Opatrzności Bożej o zlitowanie się nad Polakami i przywrócenie im utraconej niepodległości. W refrenie brzmiała wyraźnie prośba o wolność: Niesiemy modły przed Twoje ołtarze, Zostaw nas, Panie, przy wolności darze. Wtedy jeszcze wiersz Goreckiego nie wzbudzał specjalnych emocji. Dopiero po śmierci Alojzego Felińskiego, w obliczu coraz większych carskich represji, nastąpiło scalenie obu tekstów. Uważa się, że mógł tego dokonać anonimowy student warszawski, który połączył oba teksty około roku 1820. Oczywiście odrzucił wszystkie wiernopoddańcze elementy z hymnu Boże, zachowaj nam króla. W nowej wersji pieśń zatytułowana Boże, coś Polskę liczyła aż jedenaście zwrotek. Jej refren brzmiał już zupełnie inaczej: Przed Twe ołtarze zanosim błaganie: Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie! Warto również zwrócić uwagę na pewien charakterystyczny sposób konstruowania tekstu tej pieśni. Zawsze zwraca się ona do Boga, aby raczył pamiętać o Jego szczególnym przymierzu z Polakami jako narodem wybranym. Nie było przy tym ważne, że jedynym narodem wybranym, z którym Jahwe zawarł kiedyś przymierze, był lud Izraela. W tym
wypadku szczególnie upodobaną przez Boga nacją mieli być oczywiście tylko Polacy, a nie Litwini, Rusini, Kurlandczycy czy też inni cudzoziemcy zamieszkujący niegdyś w Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Zamieszanie panuje wokół obecnej melodii tej pieśni. Według Podręcznej encyklopedii muzyki kościelnej jest ona identyczna z jedną z arii jednoaktowej opery Jeana Pierre’a Soliégo Tajemnica. Opera ta grana była w pierwszej dekadzie XIX wieku w Poznaniu, Krakowie i w Warszawie. Jan N. Kaszewski mógł się na niej z powodzeniem wzorować i specjalnie się nie wysilając, „adaptował” ją do tekstu Felińskiego. Muzykolodzy nie są jednak w tej sprawie jednomyślni. Generalnie przeważa opinia, iż melodia Boże, coś Polskę w obecnie śpiewanej wersji muzycznej ma aż trzech autorów – Jana Nepomucena Kaszewskiego, Jeana Pierre’a Soliégo oraz Karola Kurpińskiego. W miarę nasilania się na ziemiach Królestwa Polskiego carskich represji pieśń stawała się coraz popularniejsza. Śpiewano ją nie tylko w kościołach, ale i podczas wszystkich rocznicowych, narodowych uroczystości, a także w trakcie patriotycznych manifestacji ulicznych. Z tego właśnie powodu w 1862 roku jej wykonywanie zostało oficjalnie zakazane w całym Królestwie Polskim. W zaborze pruskim w 1866 roku arcybiskup poznańsko-gnieźnieński Mieczysław HalkaLedóchowski wydał oficjalny zakaz śpiewania tej pieśni podczas nabożeństw. Podjął taką decyzję, mimo że jego poprzednik, arcybiskup Leon Przyłuski, ustalił z władzami pruskimi oficjalny, kanoniczny tekst kościelny (innymi słowy – ocenzurował, tak na wszelki wypadek, aby nie narażać się temu zaborcy). Po wybuchu powstania styczniowego nowy jedenastozwrotkowy tekst Felińskiego i Goreckiego był wielokrotnie poddawany licznym przeróbkom, zależnie od adresatów. Pieśń nazywano powszechnie Marsylianką 1863. Anonimowy autor (prawdopodobnie była to Anna Henryka Pustowójtówna) adresował tę pieśń nawet do „ludu Rosji”; rosyjski lud w tekście prosił Boga o oczyszczenie Rosji „z podłych służalców i wyrodnych synów” oraz o „przebaczenie i odpuszczenie zbrodni wobec Polaków”. Inny, także anonimowy, autor zmienił z kolei tekst na chłopski lament nad ciężką dolą. Refren brzmiał: „Pańszczyznę wolną racz nam zwrócić, Panie”. Wariantem satyrycznym Boże, coś Polskę jest pochodzący z 1880 roku Hymn liberalny na rok 1880 w oczekiwaniu konstytucji pióra Wacława Święcickiego, proletariatczyka, późniejszego autora słów Warszawianki 1905. Autor w każdej ze zwrotek kpił sobie z pozytywistów i ugodowców „konstytucjonalnych”, a refren kończył się słowami kierowanymi do cara: „Daj konstytucję, Najjaśniejszy Panie”. Generalnie jednak pieśń Alojzego Felińskiego po przeróżnych przeróbkach i adaptacjach stała się hymnem narodowo-kościelnym, popularyzowanym w licznych wydaniach książeczek do nabożeństwa oraz śpiewnikach kościelnych i narodowych, zarówno w kraju, jak i za granicą, w skupiskach polonijnych. Znalazła się także w śpiewnikach powstańców śląskich oraz wielkopolskich. Boże, coś Polskę nie zostało ostatecznie hymnem odrodzonej Polski. Uznano bowiem, iż niezbędne byłyby „głębokie retusze” w tekście, a poza tym liczne wątpliwości wzbudzała błagalna melodia, tak niezbędna w czasach niewoli. W wolnym kraju nie brzmiała optymistycznie. Poza tym po odzyskaniu niepodległości sam rodowód tej pieśni stanowił
poważną przeszkodę w uznaniu jej za hymn państwowy. Nie obeszło się jednak bez – jakże charakterystycznych dla Polaków – sporów. Marszałek sejmu Wojciech Trąmpczyński w 1921 roku po uchwaleniu konstytucji zaintonował właśnie pieśń Alojzego Felińskiego, mimo że już wtedy w podobnych sytuacjach odśpiewywano Mazurka Dąbrowskiego. Dopiero po przewrocie majowym decyzją Ministerstwa Wyznań i Oświecenia Publicznego oraz Ministerstwa Spraw Wewnętrznych ustalono ostatecznie, jaki ma być oficjalny hymn państwowy. Wybrano bardziej optymistycznego w swej wymowie Mazurka Dąbrowskiego, do którego treści, melodii i rodowodu trudno było mieć jakiekolwiek zastrzeżenia. W okresie międzywojennym pieśń Felińskiego powróciła do kościelnej i świeckiej obrzędowości ze zmienionym refrenem, mówiącym już o pobłogosławieniu wolnej ojczyzny. Niekiedy jednak na swoich mityngach i uroczystościach opozycyjne partie i stronnictwa polityczne demonstracyjnie powracały do słów pierwotnego refrenu – prośby o wolną ojczyznę. Lata II wojny światowej, lata okupacji – to wielki powrót Boże, coś Polskę do roli pieśni patriotyczno-religijnej. Wprawdzie hitlerowcy, pod groźbą bardzo surowych kar, oficjalnie zakazali wykonywania tej pieśni, niemniej śpiewana była niemal przy każdej nadarzającej się okazji. Bardzo popularna stała się także w środowiskach emigranckich, wśród wojsk polskich na Wschodzie i Zachodzie, w obozach jenieckich, na katorgach i zesłaniach. Po wojnie powstał spór o treść refrenu, dowodzący wielkiej polaryzacji społeczeństwa. Jedni prosili Boga o błogosławieństwo, inni o wolność dla ojczyzny. Obie strony zapomniały lub już nie wiedziały, jaka była prawdziwa historia tej pieśni. Podczas licznych protestów społecznych śpiewano ją razem z narodowym hymnem, nie zdając sobie wtedy sprawy z niezamierzonego chichotu historii. Dawna pieśń, powstała ku czci rosyjskiego imperatora, pozostała już tylko, po licznych przeróbkach, bardzo popularną pieśnią kościelną, obecnie ze zmienionym ostatnim wersem refrenu: „Ojczyznę wolną pobłogosław, Panie”. Trafiła do wszystkich zbiorów pieśni religijnych polskiego Kościoła katolickiego. Była to także pieśń towarzysząca manifestacjom opozycyjnym w PRL. Ogromna większość Polaków, śpiewając ją wtedy i obecnie podczas licznych nabożeństw i procesji, nawet sobie nie zdawała i nadal nie zdaje sprawy z jej pierwotnego przeznaczenia.
ANEKS NR 1 Tacyt (II w. n.e.) o Wenetach i innych ludach wschodniej Europy Peucynów [inna nazwa Germanów – przyp. A.Z.], Wenetów i Fennów [Finów – przyp. A.Z.] narody nie wiem, jeśli mam do Germanów czy Sarmatów przyłączyć, lubo pierwsi z nich, których też Bastarnami zowią, językiem, strojem, budowaniem domów, statecznym na jednym miejscu mieszkaniem z Germanami podobieństwo mają. Wszyscy żyją w gnuśności, a w plugastwie nawet celniejsze familie. Przez małżeństwa łącząc się z Sarmatami, na ich brzydkie zwyczaje zakrawają. Wenetowie też wiele od nich wzięli. Albowiem ile się tylko lasów i gór między Fennami i Peucynami wznosi, wszystkie łotrostwem swoim napełnili. Atoli zaliczyć ich raczej należy między Germanów, bo i siedliska mają stałe i tarcze noszą, i pieszo rześko chodzą; różni w tym od Sarmatów, którzy na koniach lub na wozach wiek swój trawią. Dzikość i ubóstwo Fennów jest aż do podziwienia. Nie widać tam ani oręża, ani konia, ani mieszkania żadnego. Jedzą zioła, wdziewają skóry, legają na ziemi, cała ich nadzieja w strzałach, które w niedostatku żelaza, kości ostro nasadzone srożą. Z łowów mężczyzna i niewiasta żyje. Żony polują równie z mężami, obłowem z nimi się dzielą. Najwarowniejszym dla niemowląt od pluchy i drapieżnego zwierza przytułkiem – szałas z gałęzi upleciony, który też służy za domowisko dla młodzieży i starców. Wszakże szczęśliwym takowe życie być sądzą, niźli o swój i cudzy majątek wieczny z bojaźnią i nadzieją bój prowadzić. Jakoż bezpieczni od bogów i ludzi, ten rzadki nader zysk odnoszą, że im nic żądać nie potrzeba.
ANEKS NR 2 Informacje Jordanesa, gockiego historyka i kronikarza z VI wieku, na temat Wenedów, Antów i Sklawenów w De Getarum sive Gothorum, origine et rebus gestis Ta, rzeknę, ziemia, to jest Scytia, ciągnie się długo i rozpościera szeroko, a ma od wschodu Serów, zamieszkujących zaraz od początku wybrzeże Morza Kaspijskiego, od zachodu Germanów i rzekę Vistula, a od strony polarnej, czyli północnej, otoczona jest oceanem, od południa Persydą, Albanią, Liberią, Pontem i dolnym biegiem Istru, który od ujścia źródła nazywa się Dunajem. (...) Wewnątrz nich jest Dacja, na kształt diademu uwieńczona stromymi Alpami, a wzdłuż ich lewego stoku, który skłania się ku zachodowi, rozsiadł się, poczynając od źródeł rzeki Wiskla, na niezmierzonych obszarach liczny naród Wenetów. A choć ich imiona zmienne są teraz, stosowane do rozmaitych szczepów, to przecież głównie ich nazywa się Sklawenami i Antami. Sklawenowie zamieszkują od miasta Novietunum i jeziora zwanego Mursjańskim aż do Danastru, a na północ aż do Wiskli; ci w miejsce miast mają błota i lasy. Antowie zaś, którzy są z nich najdzielniejsi, rozciągają się od Danastru w tym miejscu, gdzie wygina się Pontus, aż do Danapru, które to obie rzeki odległe są od siebie o wiele dni drogi.
ANEKS NR 3 Pseudo-Maurycy, historyk z VI/VII wieku, o cechach charakteru Słowian Gdy bowiem zajdzie pomiędzy nimi różnica zdań, wówczas albo w ogóle nie mogą dojść do zgody, albo nawet jeśli się już pogodzą, to zaraz postanowienia ich inni przekroczą, jako że każdy myśli co innego i żaden nie chce ustąpić drugiemu (...).
ANEKS NR 4 Instrukcya Rzymska abo Postępek Prawny o sądach, processach, jako maią bądź formowane y wydawane przeciw Czarownicom, y rożnemi Zabobonami bawiaiącym się, abo podeyrzanym, 1728 rok (fragment) Nie w ten czas pytać obwinioną o grzech abo czary, gdy jest na mękach, ale przed skazaniem na męki przełożyć im wprzód z procesu świadectwa ich występku: A pod czas męki to im tylko mówić, aby prawdę powiadały o tym, co ich pytano. Jeśli poczną się przyznawać do czego, nie powiadać im nic do mówienia. [Zapisać tylko] co mówią o pospolitości, o prawdzie w dalszych i następujących rzeczach (…).
ANEKS NR 5 List przeora Augustyna Kordeckiego do generała Müllera z 25 listopada 1655 roku, opublikowany w 1905 roku przez Theodora Westrina, dyrektora Królewskiego Archiwum Szwecji (fragmenty) Ponieważ całe Królestwo Polskie posłuszne jest Najjaśniejszemu Królowi Szwecji i uznało Go za swego Pana, przeto i my wraz ze świętym miejscem, które dotąd królowie polscy mieli we czci i poszanowaniu, pokornie poddajemy się Jego Królewskiej Mości Panu Szwecji, zgodnie z listem z dnia 26 października nadesłanym nam przez Wielmożnego Posła Wittenberga. Nasze poddanie ponawiamy w liście do Warszawy [do króla Karola Gustawa – przyp. A.Z.], na który łaskawej obecnie oczekujemy odpowiedzi. Jako wierni poddani Jego Królewskiej Mości Króla Szwecji, a naszego Najmiłościwszego Pana, nie myślimy podnosić więcej oręża przeciwko wojsku Waszej Dostojności. Niechaj się dowie Szlachetność i Dostojność Wasza, że nasz stan zakonny nie posiada prawa wybierania królów, lecz czci tych, których szlachta Królestwa wybrała. Czcimy więc jako ulegli poddani Jego Królewską Mość Szwecji, Pana naszego najłaskawszego, nie zamierzamy też podnieść zaczepnego oręża przeciw wojskom Jego Królewskiej Mości. Nasz klasztor (…) zasyła do Boskiego Majestatu modlitwy za bezpieczeństwo Najjaśniejszego Króla Szwecji, Pana i protektora naszego Królestwa, jak i nas samych, których bynajmniej nie jest powołaniem opierać się potędze królów. Zanosimy ustawiczne modły do Boga i Najświętszej Bogarodzicy, czczonej w tym miejscu, o zdrowie i pomyślność Najjaśniejszego Króla Szwecji, Pana i protektora naszego Królestwa (…). Cokolwiek Jego Królewska Mość rozkaże, spełnimy.
ANEKS NR 6 Uchwała Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej z dnia 29 grudnia 2005 r. w sprawie uczczenia 350. rocznicy zakończenia oblężenia Jasnej Góry („Monitor Polski” 2006, nr 1) W 350. rocznicę zakończenia oblężenia Jasnej Góry przez wojska szwedzkie Sejm Rzeczypospolitej Polskiej składa hołd bohaterskim obrońcom naszego narodowego sanktuarium. Chyląc czoło przed niezłomną wiarą i heroizmem załogi twierdzy, kierowanej przez przeora klasztoru paulinów o. Augustyna Kordeckiego, wyrażamy nadzieję, że wydarzenia te – które tyle razy w późniejszych dziejach inspirowały Polaków do walki o niepodległość – pozostaną nadal istotnym źródłem patriotycznych postaw młodego pokolenia.
ANEKS NR 7 Pierwotny tekst pieśni Boże, coś Polskę według „Gazety Warszawskiej” z 20 lipca 1816 roku Hymn Boże, zachowaj nam Króla Boże! Coś Polskę przez tak liczne wieki Otaczał blaskiem potęgi i chwały I tarczą swojej zasłaniał opieki Od nieszczęść, które przywalić ją miały. Przed Twe ołtarze zanosim błaganie, Naszego Króla zachowaj nam, Panie! Tyś, coś ją potem, tknięty jej upadkiem, Wspierał walczącą za najświętszą sprawę, I chcąc świat cały mieć jej męstwa świadkiem, Wśród nowych nieszczęść pomnożył jej sławę. Przed Twe ołtarze… Ty, coś na koniec nowymi ją cudy Wskrzesił i sławne z klęsk wzajemnych w boju Połączył z sobą braterskie ludy Pod jedno berło Anioła pokoju. Przed Twe ołtarze… Wróć nowej Polsce świetność starożytną I spraw, niech pod Nim szczęśliwą zostanie, Niech zaprzyjaźnione dwa narody kwitną I błogosławią Jego panowanie. Przed Twe ołtarze…
Obecny tekst pieśni Boże, coś Polskę Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki Otaczał blaskiem potęgi i chwały, Coś ją osłaniał tarczą swej opieki Od nieszczęść, które pognębić ją miały. Przed Twe ołtarze zanosim błaganie: Ojczyznę wolną pobłogosław, Panie! Ty, któryś potem tknięty jej upadkiem Wspierał walczących za najświętszą sprawę I chcąc świat cały mieć jej męstwa świadkiem, W nieszczęściach samych pomnażał jej sławę. Przed Twe ołtarze…
ANEKS NR 8 List Tadeusza Kościuszki do księcia Adama Jerzego Czartoryskiego, 20 czerwca 1816 roku Mój Książę, dowiedziawszy się, że Panowie ze składki wystawiają Ark Triumfalny na przyjęcie Wielkiego Alexandra, chcąc moją także w części okazać dozgonną wdzięczność winną za przywrócenie Imienia Polskiego i tej części polskiej, łączę się z Nimi i składam 1000 f[ranków] na ręce Pana Sierakowskiego. Oddając mnie statecznej Księcia łasce, przyjaźni i pamięci. T. Kościuszko Solure, 20 juin 1816
BIBLIOGRAFIA Albertrandi J., Dzieje Królestwa Polskiego, Warszawa 1776. Aleksander Wielopolski. Próba ustrojowej rekonstrukcji Królestwa Polskiego w latach 1861–1862, red. L. Mażewski, Radzymin 2014. Armstrong K., Krótka historia mitu, Kraków 2005. Balzer O., Genealogia Piastów, Kraków 2005. Barni I., Krzyżanowski A., Męczennicy myśli, Warszawa 1983. Baranowski B., Procesy czarownic w Polsce w XVII–XVIII w., Łódź 1952. Baranowski B., Kontrreformacja w Polsce, Warszawa 1950. Banaszkiewicz J., Podanie o Piaście i Popielu. Studium porównawcze nad wczesnośredniowiecznymi tradycjami dynastycznymi, Warszawa 1986. Baszko G., Kronika Lechitów i Polaków, Warszawa 1822. Bartoszewicz K., Legenda o Ordonie, „Tygodnik Ilustrowany” 1912, nr 46–48. Bartoszewski W., 1859 dni Warszawy, Warszawa 2008. Bielski M., Kronika Polska Marcina Bielskiego, Warszawa 1830. Biernat T., Mit polityczny, Warszawa 1989. Biedrowska-Ochmańska K., Ochmański J., Władysław Jagiełło w opiniach swoich współczesnych. Próba charakterystyki jego osobowości, Poznań 1987. Bielowski A., Wstęp krytyczny do dziejów Polski, Lwów 1850. Bobrzyński M., Dzieje Polski w zarysie, Warszawa 1974. Bogucka M., Dzieje kultury polskiej do 1918 roku, Wrocław–Warszawa–Kraków–Gdańsk–Łódź 1987. Bogucka M., Staropolskie obyczaje XVI i XVII wieku, Warszawa 1994. Bronowski J., Potęga wyobraźni, Warszawa 1988. Bruchnalski W., Piast, „Przegląd Historyczny” 1906, t. 20. Brückner A., Mitologia słowiańska i polska, Warszawa 1980. Bystroń J.S., Megalomania narodowa, Warszawa 1935. Campbell J., Potęga mitu, Kraków 1994. Chlebowczyk J., Procesy narodowotwórcze we wschodniej Europie Środkowej w dobie kapitalizmu, Warszawa 1975. Chrzanowski W., Kronika Słowian, Kraków 2008. Chwin S., Literatura a zdrada. Od Konrada Wallenroda do Małej Apokalipsy, Kraków 1993. Ciechanowski J.M., Powstanie Warszawskie. Zarys podłoża politycznego i dyplomatycznego, Pułtusk–Warszawa 2009. Cynarski S., Sarmatyzm – ideologia i styl życia, [w:] Polska XVII wieku. Państwo, społeczeństwo, kultura, Warszawa 1974. Czekanowski J., Wstęp do historii Słowian. Perspektywy antropologiczne, prehistoryczne i językoznawcze, Lwów 1927. Czerwiński M., Magia, mit i fikcja, Warszawa 1975.
Czubiński A., Powstanie wielkopolskie 1918–1919. Geneza – charakter – znaczenie, Poznań 1988. Dąbrowska-Zakrzewska M., Procesy o czary w Lublinie w XVII i XVIII wieku, Lublin 1947. Dąbrowski J., Dawne dziejopisarstwo polskie do roku 1480, Warszawa 1964. Dembołęcki W., Wywód jedynowłasnego państwa świata, Warszawa 1633. Długosz J., Roczniki, czyli kroniki sławnego Królestwa Polskiego, t. 1–12, Warszawa 1961–2009. Dmowski R., Polityka polska i odbudowanie państwa, Częstochowa 1937. Dybizbański M., Mitoznawstwo porównawcze, Kraków 2006. Eliade M., Mity, sny i misteria, Warszawa 1994. Eliade M., Aspekty mitu, Warszawa 1998. Encyklopedia katolicka, Lublin 1976–. Frąś L., Obrona Jasnej Góry w 1655, Częstochowa 1935. Gall Anonim, Kronika i czyny książąt albo władców Polaków, Wrocław 2003. Getter M., Straty ludzkie i materialne w Powstaniu Warszawskim, „Biuletyn IPN” 2004, nr 8–9. Giertych J., Kulisy powstania styczniowego, Krzeszowice 2013 [reprint wyd. z roku 1965]. Głombiowski K., Traktat o dwóch Sarmacjach i Kronika Polska Macieja z Miechowa na Śląsku, b.m.w. 1961. Godłowski K., Z badań nad zagadnieniami rozprzestrzeniania się Słowian w V–VII w. n.e., Kraków 1979. Gołaszewski Z., Bracia polscy, Toruń 2004. Górka O., Legenda a rzeczywistość obrony Częstochowy w 1655 r., Warszawa 1957. Gwagnin A., Kronika Sarmacyej europejskiej, w której zamyka się Królestwo Polskie ze wszystkim i prowincjami swemi, Kraków 1611. Grabski A.F., Polska w opiniach obcych X–XIII wiek, Warszawa 1964. Grodecki R., Powstanie polskiej świadomości narodowej na przełomie XIII i XIV wieku, „Przegląd Współczesny” 1935, t. 14. Hensel W., Skąd przyszli Słowianie?, Warszawa 1984. Huizinga J., Jesień średniowiecza, Warszawa 1967. Janion M., Niesamowita Słowiańszczyzna, Kraków 2006. Jankowski J., Monarsze sekrety, Wrocław 1995. Janko z Czarnkowa, Kronika Jana z Czarnkowa, archidiakona gnieźnieńskiego, podkanclerzego królestwa polskiego (1370–1384), Warszawa 1905. Jasienica P., Polska anarchia, Kraków 1988. Jemiołowski M., Pamiętnik Mikołaja Jemiołowskiego, towarzysza lekkiej chorągwi, ziemianina województwa bełzkiego, obejmujący dzieje Polski od roku 1648 do 1679, społecznie porządkiem lat opowiedziane, Lwów 1850. Kaczkowski S., Rozprawy tyczące się pierwotnych dziejów Polski, Poznań 1848. Kadłubek W., Kronika polska, Wrocław–Warszawa–Kraków 1966. Karp M., Więź ogólnopolska i regionalna w średniowiecznych mitach początku Polski, „Przegląd Historyczny” 1981, t. 72, z. 2. Karpińska M., Reduta Ordona, o pomyłkach, mitach i manipulacjach, „Mówią Wieki” 2012, nr 2. Kersten A., Obrona klasztoru w Jasnej Górze, Warszawa 1964. Kersten A., Szwedzi pod Jasną Górą, Warszawa 1975. Kieniewicz S., Powstanie styczniowe, Warszawa 1983. Kieniewicz S., Zahorski A., Zajewski W., Trzy powstania narodowe: kościuszkowskie, listopadowe i styczniowe, Warszawa 1992. Kmietowicz F., Kiedy Kraków był Trzecim Rzymem, Białystok 1994.
Kolankowski L., Polska Jagiellonów. Dzieje polityczne, Olsztyn 1991. Kołakowski L., Obecność mitu, Wrocław 1994. Konarski S., O skutecznym rad sposobie i inne pisma polityczne, Wrocław 2005. Kopaliński W., Słownik mitów i tradycji kultury, Warszawa 1985. Koper S., Wielcy zdrajcy od Piasta do PRL, Warszawa 2012. Kordecki A., Pamiętnik oblężenia Częstochowy, Krzeszowice 2004. Kostrzewski J., Prasłowiańszczyzna. Zarys dziejów i kultury Prasłowian, Poznań 1947. Kostrzewski J., Pradzieje Polski, Poznań 1948. Kościelny R., Przedmurze chrześcijaństwa. Czas królów elekcyjnych, Kraków 2013. Kronika powstań polskich 1794–1944, Warszawa 1994. Kronika Thietmara, Kraków 2002. Kroniki staroruskie, wybór F. Sielicki, Warszawa 1987. Krotoski K., O zawiązkach państwa polskiego i skąd pochodzą nazwy Polan i Polski, Kraków 1920. Kuczyński S.M., Król Jagiełło, Warszawa 1985. Kukiel M., Dzieje Polski porozbiorowej 1795–1921, Paryż 1983. Kulisy katastrofy Powstania Warszawskiego 1944. Wybrane publikacje i materiały, New York–Montreal–Warszawa 2009. Kurnatowska Z., U źródeł Polski, Wrocław 2002. Labuda G., Studia nad początkami państwa polskiego, Poznań 1988. Lelewel J., Dzieła, Warszawa 1962. Lewiński J., Jenerała Jakuba Lewińskiego pamiętniki z 1831 roku, Poznań 1895. Łątka J.S., „Boże, coś Polskę”. Jego Cesarsko-Królewska Mość Aleksander I, Kraków 1997. Łepkowski T., Polska. Narodziny nowoczesnego narodu 1764–1870, Warszawa 1969. Łęgowski J., Konrad Wallenrod, wielki mistrz krzyżacki w świetle dziejowem i w poemacie Mickiewicza, Toruń 1898. Łojek J., Szanse powstania listopadowego. Rozważania historyczne, Warszawa 1986. Łowmiański H., Początki Polski, t. 1–4, Warszawa 1963–1985. Łowmiański H., Studia nad dziejami Słowiańszczyzny, Polski i Rusi w wiekach średnich, Poznań 1986. Łuczak A., Czary i czarownice wczoraj i dziś, Tarnów 1993. Malicki J., Mitologia narodowa, Katowice 1999. Manteuffel T., Historyk wobec historii, Warszawa 1976. Mańkowski T., Genealogia sarmatyzmu, Warszawa 1946. Mażewski L., Powstańczy szantaż, Elbląg 2001. Michałek J., Kościuszko. Legenda demokratyczna, Paryż 1851. Mierosławski L., Bitwa warszawska w dniu 6 i 7 września 1831, Poznań 1888. Mity i stereotypy, red. J. Tazbir, Warszawa 1991. Moyers B., Potęga mitu. Rozmowy Billa Moyersa z Josephem Campbellem, Kraków 2013. Nadolski A., Ordona los tragiczny, Warszawa 2013. Napiórkowski M., Mitologia współczesna, Warszawa 2013. Naruszewicz A., Historia narodu polskiego, Kraków 1859. Niezbędnik Sarmaty. Poprzedzony Obroną i Uświetnieniem Sarmacji Obojej, Poznań 2006. Nowicki A., Kazimierz Łyszczyński, Łódź 1989. Nowosielski N., Reduta Ordona w legendzie i rzeczywistości, „Kultura” (Paryż) 1998, nr 7/8. Ordon K., Reduta Ordona przez niego samego opisana we Florencji, we wrześniu 1888, „Gazeta Narodowa” 1882,
nr 226. Pamięć o powstaniach śląskich – czy i komu potrzebna?, red. Z. Kapała i W. Lesiuk, Bytom 2001. Pankalla A., Psychologia mitu, Warszawa 2000. Paszkiewicz H., O genezie i wartości Krewa, Warszawa 1938. Pawliszczew M., Tygodnie polskiego buntu, Warszawa 2003. Piechowski J., Herby, magie, mity, Warszawa 1995. Piekosiński F., O powstaniu społeczeństwa polskiego w wiekach średnich i jego pierwotnym ustroju, Kraków 1881. Pilaszek M., Procesy o czary w Polsce w wiekach XV–XVIII, Kraków 2008. Plezia M., Greckie i łacińskie źródła do najstarszych dziejów Słowian, Poznań–Kraków 1952. Pomniki dziejowe Polski, wyd. A. Bielowski, Warszawa 1961. Putek J., Mroki średniowiecza. Obyczaje, przesądy, fanatyzm, okrucieństwa i ucisk społeczny w dawnej Polsce, Warszawa 1985. Raport o stratach wojennych Warszawy, Warszawa 2004. Rozkwit i upadek Rzeczypospolitej, red. R. Butterwick, Warszawa 2010. Rezler M., Powstanie Wielkopolskie, Poznań 2008. Różycka-Bryzek A., Gadomski J., Obraz Matki Boskiej Częstochowskiej w świetle badań historii sztuki, „Studia Claromontana” 1984, nr 5. Samsonowicz H., Dziedzictwo średniowiecza. Mity i rzeczywistość, Wrocław 2009. Samsonowicz H., Historia Polski, Warszawa 2007. Samsonowicz H., Tazbir J., Tysiącletnie dzieje, Wrocław 2000. Sandler S., Reduta Ordona w życiu i w poezji, Warszawa 1998. Sarnicki S., O początkach i dawnych królach narodu Wandalów, to jest Polaków, Warszawa 1823. Sąsiedzi i inni, red. A. Garlicki, Warszawa 1978. Skarga P., Kazania sejmowe, Wrocław 2003. Skrok Z., Słowiańska moc, czyli o niezwykłym wkroczeniu naszych przodków na europejską arenę, Warszawa 2006. Słowiński P., Bohaterowie i zdrajcy. Polacy w służbie różnych wywiadów, Warszawa 2012. Sobieski W., Nienawiść wyznaniowa tłumów za rządów Zygmunta III, Warszawa 1902. Starowolski S., Wojownicy sarmaccy, Warszawa 1979. Starowolski S., Prawy rycerz, Kraków 1858. Stomma L., Polskie złudzenia narodowe, Poznań 2006. Sulimirski T., Sarmaci, Warszawa 1979. Szajnocha K., Jadwiga i Jagiełło, Warszawa 1969. Szenic S., Ani triumf, ani zgon, Warszawa 1981. Szujski J., Kilka prawd z dziejów naszych: ku rozważeniu w chwili obecnej, Kraków 1867. Szujski J., O fałszywej historii jako mistrzyni fałszywej polityki, Warszawa 1991. Szyma T., Boże, coś Polskę. Dzieje legendy, „Tygodnik Powszechny” 1979, nr 1. Szyndler B.J., Tadeusz Kościuszko 1746–1817, Warszawa 1991. Świętochowski A., Pisma wybrane, Warszawa 1951. Tazbir J., Arianie i katolicy, Warszawa 1971. Tazbir J., Dzieje polskiej tolerancji, Warszawa 1973. Tazbir J., Państwo bez stosów. Szkice z dziejów tolerancji w Polsce XVI–XVII w., Warszawa 2009. Tazbir J., Polska przedmurzem Europy, Warszawa 2004. Tazbir J., Reformacja – kontrreformacja – tolerancja, Wrocław 1996.
Tazbir J., Sarmatyzm a barok, „Kwartalnik Historyczny” 1969, R. 76. Tazbir J., Z dziejów fałszerstw historycznych w Polsce w pierwszej połowie XIX stulecia, „Przegląd Historyczny” 1966, t. 57, nr 4. Toeplitz K.T., Mój wybór. Rzeczy większe, Warszawa 1998. Tokarz W., Wojna polsko-rosyjska 1830–1831, Warszawa 1993. Topolski J., Rozumienie historii, Warszawa 1978. Topolski J., Studia nad świadomością historyczną Polaków, Poznań 1994. Topolski J., Świat bez historii, Katowice 1976. Tymieniecki K., Początki narodowości polskiej, „Przegląd Współczesny” 1938, nr 66. Tymieniecki K., Ziemie polskie w starożytności. Ludy i kultury najdawniejsze, Poznań 1951. Urban W., Epizod reformacyjny, Kraków 1988. Urbańczyk P., Nie-Słowianie o początkach Słowian, Poznań 2006. Urbańczyk P., Trudne początki Polski, Wrocław 2008. Ustawa Rządowa. Prawo uchwalone dnia 3 maja 1791, Warszawa 2013 (reprint). Wegner J., Biesy sarmackie, Wrocław 2011. Werner W., Historyczność i mit. Między rozróżnieniem a samookreśleniem, [w:] Narracje w Polsce, red. B. Korzeniowski, Poznań 2008. Widajewicz J., Początki Polski, Wrocław 1948. Winowski L., Stosunek średniowiecznej Europy do obcych-innowierców, „Prawo Kanoniczne” 1961, t. 4. Wyobraźnia średniowieczna, red. T. Michałowska, Warszawa 1996. Zakrzewski B., Boże, coś Polskę Alojzego Felińskiego, Wrocław–Warszawa–Kraków–Gdańsk–Łódź 1987. Zakrzewski S., Opis grodów i terytoriów z północnej strony Dunaju, czyli tzw. Geograf Bawarski, Lwów 1917. Załuski Z., Przepustka do historii, Warszawa 1966. Załuski Z., Siedem polskich grzechów głównych. Nieśmieszne igraszki, Warszawa 1980. Zdziechowicz A., Staropolskie polowania na czarownice, Katowice 2004. Zieliński A., Król apostata. Największa tajemnica polskiego średniowiecza, Wrocław 2011. Zieliński A., Polskie legendy, czyli jak to mogło być naprawdę, Warszawa 2009. Zieliński A., Przekleństwo tronu Piastów, Warszawa 2013. Zieliński A., Skandaliści w koronach, Warszawa 2013. Zieliński H., Rola powstania wielkopolskiego oraz powstań śląskich w walce o zjednoczenie ziem zachodnich z Polską (1918–1921), [w:] Droga przez półwiecze. O Polsce lat 1918–1968, Warszawa 1969. Ziemkiewicz R.A., Jakie piękne samobójstwo, Warszawa 2014.
Spis treści OD AUTORA WSTĘP ROZDZIAŁ I ROZDZIAŁ II ROZDZIAŁ III ROZDZIAŁ IV ROZDZIAŁ V ROZDZIAŁ VI ROZDZIAŁ VII ROZDZIAŁ VIII ROZDZIAŁ IX ROZDZIAŁ X ROZDZIAŁ XI ROZDZIAŁ XII ZAMIAST ZAKOŃCZENIA SUPLEMENT ANEKS NR 1 ANEKS NR 2 ANEKS NR 3 ANEKS NR 4 ANEKS NR 5 ANEKS NR 6 ANEKS NR 7 ANEKS NR 8 BIBLIOGRAFIA