David Schickler CZARUJĄCA I NIEBEZPIECZNY Przełożył Mariusz Ferek Dla Marthy, mojej ukochanej żony, która usłyszała Głos... ... i dla Głosu Naraz uświ...
16 downloads
20 Views
759KB Size
David Schickler CZARUJĄCA I NIEBEZPIECZNY Przełożył Mariusz Ferek
Dla Marthy, mojej ukochanej żony, która usłyszała Głos... ... i dla Głosu
Naraz uświadomiłem sobie, Że jeśli wyjdę ze swego ciała, rozwinę się W kwiat James Wright
Rozdział pierwszy
Ziemia... Jedziemy buickiem autostradą, kiedy jastrząb wbija się w przednią szybę. – Jasny gwint! – woła Floyd, Roger i ja też przeklinamy pod nosem. Samochód gwałtownie skręca. „Hrrry” – skrzeczy jastrząb. Kona, po chwili jest martwy. Tkwi w szybie. Jego korpus pozostaje na masce, łebek jest wewnątrz, jakby ptak zaglądał za kulisy, sprawdzał, co się dzieje na zapleczu. Sypie się szkło, rozlewam napój z butelki typu „duży łyk”. Jastrząb trzyma w szponach wiewiórkę. – Do diabła! – Sprite wsiąka w krok moich dżinsów. Siedzę z przodu i mam baczenie na wszystko. – W naszej szybie jest jastrząb – wykrzykuje Floyd. W jego głosie brzmi podziw albo nawet zachwyt. Siedzi na tylnym siedzeniu. Wiatr gwiżdże wokół ptasiego korpusu, który tkwi nieruchomo. Roger, kierowca, stara się odzyskać panowanie nad pojazdem. – W szybie jest jastrząb – woła Floyd – i wszędzie jest szkło. Roger zjeżdża na pobocze. Oddychamy głęboko. Jest szósta rano, wokół żadnych samochodów. Nad autostradą unoszą się wstęgi mgły, na poboczu błyszczą w trawie kropelki rosy. A do tego tuż przed sobą mamy martwego podniebnego króla z rudym ogonem. – O rany – mówi Roger. Na dłoniach ma rękawiczki z czarnej skóry,
model przeznaczony dla kierowców. – Jastrząb trzyma szczura czy coś w tym rodzaju – powiada Floyd. Jest początek maja, nowe tysiąclecie. Mam trzydzieści dwa lata i kiedy trzeba, na zlecenie Honeya Pobrinkisa, gangstera z Chicago, walę ludzi w łeb. Floyd jest moim partnerem w „dziale” przywalania. Blond włosy nosi związane w koński ogon jak rowerzysta i jest głupi jak but, za to ma fotograficzną pamięć, która bardzo się przydaje. Rogerowi stuknęła czterdziestka. Jest siostrzeńcem Honeya, ale pracuje dla niego tylko latem. Od września do kwietnia jest studentem uniwersytetu w Chicago, gdzie robi magisterium z antropologii. – Honey się wścieknie – powiada Floyd. – Jego wóz jest rozpierdolony. – Spokojnie – komenderuje Roger, strzepując szkło z marynarki. Zawsze jest ubrany w garnitur i krawat, bez względu na to, dokąd jedziemy. – Honeya fura rozpieprzona przez jastrzębia i szczura. – Uspokój się, Floyd – raz jeszcze upomina go Roger. Gapię się na pogruchotanego ptaka, byłego jastrzębia. Jest piękny i dostojny, tyle że zdetronizowany. Tuż przed zderzeniem akurat myślałem o zwierzętach – nie o jastrzębiach czy wiewiórkach, tylko o owcach. Owce, o których rozmyślałem, należą do Charlesa Chalka, któremu właśnie jedziemy przywalić. Charles jest pośrednikiem Honeya w handlu diamentami. Mieszka na zachód od Chicago, przy drodze nr 90, na pewnej farmie w Hampshire w stanie Illinois. Kilka lat temu odwiedziłem tę farmę i miałem okazję podziwiać jego owce. Było ich tam mnóstwo, czarnych i białych. Przebywały w zagrodzie i wydawały dźwięki, które znaczyły „ocal mnie”.
– O rany – Floyd wysiada z samochodu, przygląda się przedniej szybie. Gwiżdże przeciągle i cicho, potrząsa głową. – O rany! Właśnie byliśmy świadkami, jak się pieprzy buicka. Roger kończy usuwać szkło ze swojego torsu. Na głowie ma miękki kapelusz z szerokim rondem. Chodzi w nim na okrągło, w dzień i w nocy. Pod kapeluszem ma równo ostrzyżone czarne włosy, przy skroni zaś upiorne pasemko siwizny. Roger jest inteligentny, potężnie zbudowany i podły. Jeszcze nigdy nie wszedłem mu w drogę. – O rany – powiada Floyd – maska jest wgnieciona. Gdyby Honey tu był, zabiłby tego jastrzębia jednym celnym strzałem. – Jastrząb zginął od uderzenia – podpowiada mu Roger. Floyd mruży oczy. – Łatwo się wywinął. Przyglądam się jastrzębiowi, którego groźny, postrzępiony łebek zwisa w odległości dwóch stóp przede mną. Nie dostrzegam żadnych ran od pocisku ani innych oznak mogących wyjaśnić samobójczy atak ptaka. Widzę za to wiewiórkę. O dziwo, uwalnia się ze szponów jastrzębia. Jest żywa, ma czyste białe futerko. – A niech cię! – Floyd, który ma dwadzieścia sześć lat, nabożnie wzdycha. – Szczur jeszcze się rusza. – To nie szczur, tylko wiewiórka – Roger przegląda się w bocznym lusterku i poprawia swój miękki kapelusz. – Nic ci nie jest, Henry? – Nie – odpowiadam. Wiewiórka uwolniła się i teraz siedzi na tylnych łapkach, gapiąc się na mnie przez przednią szybę. Drobiny szkła tkwią w jej futerku, ale mimo to ma uczciwą szansę pobyć jeszcze na tym świecie. – Wiewiórki są brązowe. – Floyd krzyżuje ramiona na piersi. Za nim
rozciąga się kukurydziane pole, nad kukurydzianym polem unosi się mgła i wschodzi słońce. – No tak – powiada Roger – ale ta jest akurat biała. Samiec wiewiórki nadal na mnie patrzy. Na futerku ma tylko połyskujące drobiny szkła – żadnych śladów krwi czy urazu, a jego oczy są otchłaniami, kosmicznymi czarnymi dziurami, jak u kogoś, komu wszystko jedno, czy znajdzie się wieczorem w telewizyjnych wiadomościach, w domu z partnerem czy w piekle wśród wszystkich diabłów. Z jakiej wysokości spadłeś, myślę. – Ekstra – mówi Floyd. – Jest trzech białych facetów, jedna biała wiewiórka i jeden walnięty buick. Oto cały scenariusz. Wiewiórka ma wzrok utkwiony we mnie. Takie ciemne, martwe oczy widziałem wcześniej tylko raz, u pewnego frajera z Cabrini-Green, który w zeszłym roku był winien Honeyowi pięć patyków. Około północy osaczyłem go niedaleko nocnego sklepu spożywczego, gdzie kupił sześciopak schlitza. Dopadłem go w alejce i rozbiłem mu o głowę te butelki z piwem, ale jego oczy pozostały nieobecne, nawet kiedy napłynęła do nich krew. – Hej, Henry Dante. Jesteś tu? – Roger wybija pięścią szybę wprost przede mną, sprawiając, że podskakuję. Wiewiórka czmycha z maski w kukurydziane pole. Floyd podąża wzrokiem za zwierzątkiem. – Pierdolony zwierzak. Mrugam do Rogera. – Aha, zatem mimo wszystko jesteś. – Dostrzega, że mam mokre spodnie. – I co zrobiłeś? Zeszczałeś się? – To napój – wyjaśniam.
– Floyd – mówi Roger – wyciągnij jastrzębia i wywal go. Jedźmy już na tę farmę. Floyd stoi ubrany w dżinsy i czarny bezrękawnik, który nosi przez okrągły rok, nieważne, czy jest upał czy zamieć śnieżna. Z jego ust ulatują obłoczki pary, a on przygląda im się, jak gdyby miały kluczowe znaczenie dla tej sceny. Floyd przepada za sytuacjami kryzysowymi. Pewnego razu dostał niemą rolę w sztuce wystawianej w szkole średniej – gdzie bił w dzwon obwieszczający czyjąś śmierć. Często muszę wysłuchiwać o tym dzwonie. – Człowieku – powiada Floyd. – I bez tego miałem beznadziejny ranek. A co mam powiedzieć teraz, kiedy jeszcze buick Honeya jest spierdolony? Tego już za wiele. Roger naciąga szyję, aż strzela mu jeden z kręgów. Spogląda na niebo, które stopniowo błękitnieje. Szczerzy zęby w uśmiechu. Roger taki już jest, w jednej chwili zachwyca się barwami, w następnej może kogoś zdzielić pałką. Ale Roger to Pobrinkis. Zabijał ludzi, dowodził ekspedycjami karnymi. Nasza robota, Floyda i moja, polega tylko na tym, aby czasem komuś przywalić albo odebrać dług, więc szefem jest tu Roger. – To była kropla, która przelała miarę. – Floyd wyszarpuje martwego ptaka, ciska nim i usuwa szkło z szyby niczym sople lodu. – Chodzi ci o to, że przepełniła miarę – powiada Roger. Floyd zastanawia się. – Nie. Przelała. – Przepełniła miarę. – Roger podpala papierosa. Kiedy zabił pierwszego frajera, gonił go ukradzioną taksówką, potem zostawił
taksówkę na facecie i nawet nie wyłączył taksometru. – To była kropla, która przepełniła miarę – powtarza Roger. Właśnie to usiłujesz powiedzieć. Floyd przybiera obronny wyraz twarzy. Zaciska usta. – Powiedziałem to, co chciałem powiedzieć. – Krople nie przelewają miary – wyjaśnia Roger. – Nic dziwnego, że nie dostawałeś ról mówionych. – Rany, człowieku! Biłem w dzwon. – Wsiadaj do samochodu. Floyd wraca na tylne siedzenie, Roger zwiększa obroty silnika i wyjeżdża na drogę. A ja nadal myślę o wiewiórce. Przez dziurę w oknie wdziera się wiatr. – Teraz w przedniej szybie występuje pewien brak. – Floyd stara się przekrzyczeć zawodzenie wiatru. – Jest w niej otchłań! Roger ciągle na mnie zerka. Lubi mój głos bardziej niż ja sam. – Które słowo pasuje bardziej, Henry? Z niebios uderza jastrząb. Wypadek to czy omen? Od siedmiu lat pracuję dla Honeya Pobrinkisa jako jego zbrojne ramię. Honey posiada bistra wChicago, kasyna w Vegas, kanadyjskie dziwki, cały ten kram, ale ma obsesję na punkcie diamentów. Jest Adamem Smithem czarnego rynku tego towaru od Moskwy po Mayberry. Podobno Honey ma wstawiony pięciokaratowy ząb trzonowy z nieskazitelnego diamentu. Tylko że on nigdy się nie uśmiecha ani nie śmieje, więc nie mogę tego potwierdzić. W każdym razie należąc do rodziny Pobrinkisa, nauczyłem się wyczekiwać godzinami w samochodzie, roztrzaskać komuś szczękę i trzymać język za zębami. W każdym razie jeszcze nikogo nie
zabiłem i nawet nie byłem członkiem ekspedycji wysłanej, żeby kogoś sprzątnąć. Nie byłem też kierowcą takiej grupy. W głębi duszy jestem z tego dumny. Moja dusza nadal ma uczciwą szansę na ocalenie. – Nie wiem – odpowiadam Rogerowi. Roger żuje swojego chesterfielda. Zwykle wypala połowę papierosa, a połowę zjada. – Ja tam wierzę w omeny – oświadcza Floyd. – Floyd – powiada Roger – mógłbyś wyświadczyć mi niebywałą grzeczność i zamknąć swoją pieprzoną jadaczkę? Floyd kładzie łokcie na oparciach przednich foteli. Ma szczupłą posturę sieroty i frajerzy nawet się nie domyślają, jak szalona siła drzemie w jego rękach. – Po prostu myślę, że omeny istnieją. Roger stuka palcami w kierownicę. – Daj spokój omenom. Teraz interesuje nas tylko Charles Chalk. Oto historia, która dzisiaj jest u nas na topie: Charles Chalk ukradł Planety Honeyowi Pobrinkisowi. O ile wiem, Planety to bezcenna kolekcja siedmiu diamentów, które znajdowały się w rękach jednej hiszpańskiej rodziny od roku 1790. Według opowieści Honeya mniej więcej w okresie, kiedy zburzono Bastylię, zamożny książę z Barcelony, niejaki don Canto, tak bardzo pokochał swoją wybrankę, że sprowadził z różnych stron świata siedem doskonałych diamentów. Polecił oszlifować każdy z nich tak, aby przypominał planetę – Neptuna i Plutona nikt jeszcze wtedy nie dojrzał przez teleskop – i zaoferował klejnoty swojej ukochanej. Pomysł się sprawdził, bo książę i jego ukochana pobrali się. Dali początek pokoleniom małych donów, którzy konsekwentnie powielali tę historię, a
każdy dawał swojej damie prawie dosłownie świat, poślubiając ją i przechowując Planety w rodzinie, póki nie urodził się junior. W każdym razie ostatni żyjący spadkobierca Canto zmarł przed trzema laty. Mniej więcej w ubiegłym tygodniu Planety pojawiły się na czarnym rynku w Paryżu. Honey wysłał Charlesa Chalka na licytację. Charles jest wysokim, kościstym siedemdziesięciolatkiem na Prozacu, ale jeśli chodzi o swoją robotę, to jest prawdziwym tygrysem, i w końcu zdobył te Planety za czterdzieści milionów. Kłopoty pojawiły się wczoraj około jedenastej wieczorem. Roger, Floyd i ja siedzieliśmy w barze restauracji U Przewoźnika – własności Honeya położonej w południowej części miasta – zajadając się kalmarami, kiedy w barze zadzwonił telefon. Roger zaniósł aparat do narożnego stolika, przy którym Honey siedział i jadł to, co zawsze jada, czarne borówki posypane cukrem w misce z merlotem. Honey przez chwilę słuchał, potem powiedział: „Bardzo dobrze”, i zakończył rozmowę. Pogapił się na jagody, następnie przywołał nas trzech do siebie. – To był Charles. – Usta Honeya były jak zawsze sine od wina i owoców. Strzygł się identycznie jak Roger na jeża i miał przy lewej skroni takie samo pasmo siwizny. – Wrócił z Francji – ciągnął Honey. – I ma Planety. – Gratulacje, szefie – powiedział Floyd. – Mówi, że rano przywiezie je do miasta. – Super – zachwycił się Floyd. Roger rzucił Floydowi wymowne spojrzenie, bo Honey wyglądał na zatroskanego. Honey ma sześć stóp i dwa cale wzrostu, masywny tors. Jako szesnastolatek paznokciem odciął płatek ucha swojemu ojczymowi
Willisowi Enrightowi. – Właśnie miałem przebłysk – oświadczył Honey. Uniosłem brwi. – Dotyczący Charlesa? – zapytał Roger, a jego wuj potwierdził skinieniem głowy. – O rany! – powiedział Floyd. – Kruchy stary Charles? Jest pan pewny? Honey spojrzał na Floyda i ten wreszcie się zamknął. Honey jest znany z tego, co sam nazywa przebłyskami. Przebłyski są jak percepcja pozazmysłowa albo ostrzegawcze iskrzenie w mózgu Spidermana, tyle że u Honeya to się zdarza, kiedy ktoś ma go zdradzić. W sylwestra 1998 roku na schodach knajpy Jacka Decka, gdzie Honey i kilku rosłych pałkarzy właśnie wstało od stołu, nasz szef doświadczył ostrzegawczego przebłysku. Chodziło o to, aby nie jechał do domu tą samą gablotą co Chester Rybie Oczko Jones. Kiedy limuzyna eksplodowała dziesięć przecznic dalej, a kawałeczki Rybiego Oczka i jego kierowcy porozrzucało jak karnawałowe gadżety po całej Kedzie Avenue. Honey wiedział, dlaczego Jack Deck go zachęcał, żeby skorzystał z samochodu Chestera. Nim minęło południe następnego dnia, Jack całował dno jeziora Michigan, a Honey nadal miał najwięcej do powiedzenia w mieście. Inne przebłyski ostrzegały Honeya przed zebraniami związków zawodowych, rozgrywkami Byków i umową przedślubną z naciągaczką matrymonialną, jego drugą żoną Tashą. Te przebłyski przychodziły nagle, ale przesądzały o ludzkich losach. Oczywiście krytycy twierdzili, że Honey nie ma autentycznych wizji, lecz cierpi na psychozę paranoidalną. Być może, ale ten facet chodzi z podniesionym czołem w wieku sześćdziesięciu pięciu lat i jeśli przyjdzie ci do głowy opłukać strychniną jego jagody, wywęszy twój pomysł, choć będzie on dopiero w twojej
przeklętej głowie. – Co zrobi Charles? – zapytał Roger. Honey wysączył łyżkę merlota. – Pojedzie do Belize. Ma tam dom i kontakty, dzięki którym z łatwością pozbędzie się kamieni. Roger skinął głową. – Mamy być na lotnisku? – Nie, on pojedzie samochodem – odparł Honey. – Jego żona nie cierpi latać. Pojedziecie na farmę. Bladym świtem. To wszystko. Wróciliśmy do kalmarów, a ja zapatrzyłem się na obrazek wiszący za barem. Obrazek miał ze dwadzieścia lat, przedstawiał Honeya i Charlesa podczas jakiejś kościelnej uroczystości, czyjegoś chrztu. Obaj panowie trzymali się za ramiona. Kiedy skończyliśmy nasze owoce morza, zacząłem się zastanawiać, czy to możliwe, aby któryś z nas, ja albo Floyd czy nawet Roger, prawdziwy krewny Honeya, padł kiedykolwiek ofiarą przebłysków jak Charles Chalk. Nadal o tym myślę, kiedy Roger zjeżdża buickiem z drogi nr 90 w wiejską okolicę. Mocniej ściągam pasek płaszcza. Wpadające przez przednią szybę poranne powietrze jest rześkie i chłodne. Mamy maj i świat budzi się do życia. Kiedy mijamy farmy i pola, gigantyczne owale mgły dryfują nad ziemią niczym statki kosmiczne z obcych planet. Z góry oświetla je wschodzące słońce. Gdyby to była bajka, tymi kosmicznymi statkami przemieszczaliby się kosmici, pragnący wyciągnąć promieniejące dłonie i poklepać po plecach miejscowych farmerów. – Chodźmy dzisiaj wieczorem coś zjeść do pubu Cleary’ego – mówi Floyd, starając się przekrzyczeć wiatr. – Zamówimy sobie zapiekankę pasterską.
Roger wjeżdża na prywatną drogę Charlesa. Do farmy trzeba przejechać pół mili między drzewami. – Mówię poważnie – gawędzi Floyd. – Pójdźmy do Cleary’ego na herbatkę. – Na herbatkę? – pyta Roger. – Ano tak. Irlandczycy nazywają obiad herbatką. „Byłem w trakcie herbatki”. Tak też mówią. – Co mówią? – Roger wyłącza silnik, samochód sunie siłą bezwładu. Gdybyśmy mieli zabić albo zrobić jakiś skok, Roger mknąłby bez opamiętania, dodawał gazu na podjeździe, strzelał z pistoletów, miał zaciśnięte zęby. Nam jednak chodzi o zwykłą windykację – Honeyowi zależy na Planetach, ale chce też zobaczyć żywego Charlesa, zobaczyć go twarzą w twarz. – Że herbatka to też obiad – odpowiada Floyd. Roger parkuje blisko stodoły. – Co ty, kurwa, pieprzysz, Floyd? – Mowie, że w Irlandii na obiad mówią herbatka, zamiast nazywać rzeczy po imieniu. Roger zdejmuj rękawiczki. Nosi srebrne sygnety na trzech środkowych palcach każdej dłoni. Drugi z mężczyzn, których zabił, był szulerem z Milwaukee. Roger hakiem rzeźnickim przebił mu mostek. Zapytałem kiedyś Rogera, o czym się uczy na zajęciach z antropologii, a on mi odpowiedział: „O ludziach”. Wysiadamy z buicka, który jest ciemnogranatowy. Wszystko pogrążone jest w ciszy. Myślę, że owce są w stodole, śpią. Roger sprawdza pistolet, nie wyjmując go z kabury na ramieniu.
– Floyd, rozejrzyj się, upewnij, że jesteśmy sami. Potem zostań tutaj i obserwuj podjazd. Floyd kiwa głową. Kiedy zaczyna się prawdziwa robota, zawsze przestaje pytlować. Roger i ja wchodzimy na werandę, gdzie stoją fotele na biegunach i wiatrówka oparta o ścianę. Frontowe drzwi nie są zamknięte. Otwierają się w stronę kuchni, a kiedy wchodzimy bezceremonialnie do środka, Charles i jego żona wyglądają na zdziwionych. Charles siedzi przy stole w piżamie, pije kawę, przed rozłożonymi mapami. Na podłodze stoją dwie walizki. Helena, która bynajmniej nie jest rówieśnicą Charlesa, stoi w cienkiej koszuli nocnej, trzymając formę z chlebem kukurydzianym. Dawniej pozowała nago do kolorowych pism pod panieńskim nazwiskiem Helena Pressman. Przed rokiem wyszła za słabego, drżącego Charlesa. – Dzień dobry, Charley. – Roger siada przy stole. – Dzień dobry, żono Charleya. Stoję przy drzwiach. Charles zerka na mnie, przenosi wzrok na okno. Jego twarz momentalnie starzeje się mniej więcej o wiek. Nie wyjeżdża z żadną pokrętną gadką, co dobrze o nim świadczy’ nie próbuje nawijać, jak to właśnie akurat miał wyjeżdżać do nas na spotkanie i tak dalej. Charles wie o przebłyskach Honeya. Wie, że ma przesrane. – Się macie, chłopaki – szepce. Lubię Charlesa i jest mi żal, że próbował oszukać Honeya. Kiedyś Charles pozwolił mi podawać mleko z butelek swoim owcom. Maluchy przystawiały pyszczki do smoczków, ssały żarłocznie, głośno i zachłannie. – Charles, kim są ci mężczyźni? – chce wiedzieć Helena. Roger przygląda się jej. Żaden z nas nie widział Heleny osobiście. Ma nie
uczesane, cienkie blond włosy, szare oczy, mnóstwo krągłości. Pamiętam z jakiejś biografii zamieszczonej w czasopiśmie, że ma niesamowity szacunek dla Tybetu. – Usiądź, żono Charleya – mówi Roger. – Usiądź tutaj, dokładnie naprzeciwko niego. – Pójdę się przebrać. – Helena kładzie na stole chleb kukurydziany, rusza w kierunku drzwi, do których ma najbliżej. – Heleno. – Głos Charlesa jest wysoki i słaby. – Rób to, co ten człowiek mówi. Helena odwraca się i marszczy brwi. Patrzy na męża i wtedy gniewny grymas gaśnie na jej twarzy. Jest bosa, a pod materiałem koszuli nocnej wyraźnie rysują się brodawki. Siada posłusznie naprzeciwko Charlesa. – Zjedzmy trochę kukurydzianego chleba. – Roger spogląda wyczekująco na Helenę. Ona zerka na Charlesa, który kiwa głową. Helena kładzie cztery kawałki chleba na czterech serwetkach. Kiedy Roger sięga po swój kawałek, Helena powiada: – Nie podobają mi się twoje sygnety. Charles głośno wciąga powietrze. – Kobietom zazwyczaj nie podobają się moje pierścienie. Niezwykle nad tym boleję. – W lodówce jest masło – wyrywa się Charlesowi. – To znaczy do chleba. Jeżeli chcesz, Roger. Masło jest dobre do kukurydzianego chleba. Biorę swój kawałek i wracam na poprzednie miejsce. Chleb jest ciepły, upieczony w domu’ jedząc, zastanawiam się, czy Charles ukrył Planety w jakimś supermiejscu, powiedzmy w brzuchach swoich owiec. – Jednakże masło jest prawdopodobnie twarde. – Charles zerka nerwowo to na Rogera, to na mnie. – Hm, chleb mógłby się pokruszyć,
zepsuć. Roger skubie pieczywo, odkłada je z powrotem na serwetkę. – To jest dobry kukurydziany chleb. Tak, w istocie. Dobry, dobry, dobry. Spodnie mam mokre od sprite’a, lepkie. Przez okna widzę Floyda opartego o maskę samochodu. Wyciera swój nóż sprężynowy z kościaną rączką. Przechowuje go w bucie i kiedy się denerwuje, wyjmuje go do polerowania. Za samochodem jest staw. Nad wodą mgła kłębi się i płonie w świetle dnia. – Hej, żono Charleya. – Roger gapi się na Helenę. Charles zwiesza chude ramiona. Smutne, siwe włosy wychodzą na kołnierz jego piżamy. Żałuję, że nie zdążył wyjechać do Belize. – Czy nie możemy jej z tego wyłączyć? – pyta Rogera. – Proszę. Roger nadal wpatruje się w kobietę. – Hej, żono Charleya? – Co? – Jesteś Helena Pressman. Kobieta odrzuca do tyłu głowę. – Wiem, kim jestem. – Proszę, zostaw ją w spokoju – błaga Charles. – Mogę je przynieść natychmiast, Roger, w tej minucie. Są tutaj. Są w mojej pracowni. W sąsiednim pokoju w walizeczce. Są tam wszystkie. Dawanie ludziom po głowie na co dzień wychodzi nam bez problemu. Honey często wysyła mnie solo na gościnne występy, bym odebrał jakiś dług. Mam twarz, która otwiera portfele, i lewy sierpowy, który kończy wszelkie dyskusje. Wydaje mi się, że sławne są też te moje dwie wystające, ostre kostki w lewej pięści, te u podstawy palców wskazującego i środkowego. Floyd nazywa je rogami diabła. Kiedyś strzaskałem dłoń,
walnąłem nią w ścianę swojego pokoju, a kiedy kostki wygoiły się, dwie z nich pozostały wystające, sękate i przypominają teraz kły. Jeśli odpowiednio trafię frajera w szczękę, moje diabelskie kostki pozostawią po sobie rozgałęzioną szramę jak po kłach wampira. Nie zawsze jednak gustuję w tego typu uderzeniach, nie ma potrzeby niszczyć gościom twarzy. Wolę tkanki miękkie, ale czasem przypadkiem połamię komuś żebra albo niewinne kciuki. Załatwiam frajerów szybko, prawie się nie odzywam, nie drażnię się z nimi, jak to lubi robić Roger. Odbieram pieniądze albo co tam trzeba, względnie przystępuję do roboty. Nie noszę ze sobą broni, bo ból przeraża ludzi bardziej niż śmierć. Poza tym sam zostałem trzy razy postrzelony, przeżyłem. Gdybym nosił broń, mógłbym niepotrzebnie kusić los. Zresztą obawiam się, że jak będę chodził z bronią, to kogoś kropnę, a jak już wspomniałem, chronię swoją duszę. – Pozwolisz, że pójdę do pracowni, Roger? – Ta... zatem, Heleno Pressman. – Roger dłubie w swoim kawałku kukurydzianego chleba. – Czy to twoja wiatrówka stoi na werandzie? Kobieta oblizuje wargi. Wędruje wzrokiem po pomieszczeniu, od mężczyzny do mężczyzny. Zauważam, jak rejestruje, że stoję przy drzwiach, widzę, że to do niej dociera. Słyszę też, że budzą się owce w stodole. Beczą, bo są głodne albo chcą się wydostać na zewnątrz. – Mhm. – Helena zapina najwyższy guzik koszuli. – To broń na szopy. Żeby je... odstraszać. Roger rzuca okiem na mapy, z których większość przedstawia Meksyk, Karaiby, Amerykę Środkową. – No cóż, psze pani. Nie jesteśmy szopami. – Pójdę do pracowni, Roger. Przyniosę to, na czym ci zależy. – Charles
zaczyna wstawać. Dłoń Rogera wędruje do kabury. – Siadaj, do jasnej cholery, Charley! Charles zostaje na miejscu. Siedzi, lekko drżąc. Patrzy na mapy, potem na żonę. W jego oczach pojawiają się łzy. – Charles? – mówi Helena. – Heleno, patrz na mnie. – Roger nadal nie przenosi spojrzenia na Charlesa ani nie odrywa wzroku od kobiety. – Charles już więcej nic nie powie. Nie odezwie się nawet jednym słowem do ciebie ani do nikogo, bo jeśli to uczyni, coś nieprzyjemnego spotka jego żonę. A ty nie będziesz krzyczeć, bo wtedy coś nieprzyjemnego spotka Charlesa. Rozumiemy się? Charles wydaje z siebie jęk. Pod pergaminową skórą jego szyi pulsuje tętnica. Helenie krew odpływa z twarzy. Jej nocna koszula ma zachwycającą brązową barwę samodziału. – Rozumiesz, Heleno? Helena potwierdza skinieniem głowy. Roger wstaje, idzie do pracowni. Kiedy wraca, niesie pękatą srebrną walizeczkę. Kładzie ją na stole przed Heleną, otwiera. Odwraca walizkę w moją stronę, tak że widzę Planety. Są ułożone w prostokątnym modelu Układu Słonecznego z czarnej pianki. Merkury znajduje się najbardziej po lewej stronie, pozostałe zostały ułożone w linii do prawej, zachowując kolejność, o jakiej uczyliśmy się w podstawówce. Są olśniewające. Światło, które się od nich odbija, razi mnie w oczy. Największy z nich, Jowisz, ma nawet maleńką czerwoną plamkę, pieprzyk. Pośrodku Saturna jest wyryty pierścień. Przez chwilę wyobrażam sobie te Planety w ich pierwotnej, naturalnej postaci, czarne, poszczerbione, nieoszlifowane, ukrywające swą istotę przed ludźmi.
– Chryste – szepcę. – Kiedy je zobaczyłem – wyrwało się Charlesowi – za... zapragnąłem je mieć dla żony. Potrafisz to zrozumieć, prawda, Roger? Roger nachyla się do siedzącej kobiety, ustami muska jej włosy. – I cóż, Heleno Pressman. Co teraz? Bardzo się dziwię. Podczas tego rodzaju misji, gdy mamy już to, po co nas wysłano, pakujemy frajera do buicka, i dalej w drogę. Co więcej, w Chicago Roger ma do dyspozycji na każde zawołanie kelnerki z restauracji jego wuja, plus pewną ponętną panią adiunkt z uniwersytetu w Chicago. Nigdy nie eksperymentuje z kobietami frajerów. Być może jednak Helenie Pressman nie sposób się oprzeć. Możliwe, że Roger zbyt dobrze zapamiętał pozy, które swojego czasu drukowały czasopisma. W każdym razie w kuchni Charlesa Chalka Roger wędruje do lodówki wyjmuje kostkę masła, potem wraca i staje za Heleną. Trzyma masło przed jej oczami, kładzie je na czarnej piance poniżej Planet. Masło jest zawinięte w woskowany papier. Roger zdejmuje krawat, wykręca Helenie ręce do tyłu. – Hej! – Kobieta walczy, ale Roger przywiązuje jej nadgarstki do wałków krzesła. Wydobywa broń, przykłada lufę do jej policzka. – Proszę – mówi Helena. Charles jęczy, próbuje wstać. Roger odwodzi kurek. Wystraszony Charley siada z powrotem. Roger znowu pochyla się do jej ucha. – Co teraz, Heleno Pressman? Oczy Heleny są zielonym ryzykiem, przeskakują z męża na broń. Roger wolną ręką otacza Helenę, sięga ponad krzesłem. Bierze masło, rozwija je z papieru. Chrząkam.
– Hej, Roger. Nie powinniśmy przypadkiem ruszać w drogę? – Co teraz, Heleno Pressman? Od dłuższego czasu wcale nie szukam kobiety. Trzy dni temu przeleciałem Katharine Cleary, ale to ona zaczęła, nalewając mi piwo w pubie swojego brata. O trzeciej nad ranem zaciągnęła mnie do piwnicy i przyparła do chłodnej beczki. Tyle że to były zwykłe ćwiczenia fizyczne. Ostatnią dziewczyną, na której mi naprawdę zależało, była Bella Cavasti, córka właściciela delikatesów Cavasti’s. Przed siedmiu laty mieliśmy romans i całe moje ciało, dwieście dwadzieścia funtów, wyrażało moją miłość do Belli. Całowaliśmy się i szeptaliśmy o weselu, na którym mieliśmy podać bulion zaciągnięty jajkiem. Potem Bella zerwała ze mną dla sycylijskiego handlarza winem, zrzędliwego starucha i pierdoły, którego poznała w jakiejś zakichanej jadłodajni. Uciekli do starego kraju, aby zajmować się dobroczynnością i chianti. Właśnie wtedy uderzyłem pięścią w ścianę i od tamtej pory mam diabelskie kłykcie. Potem czułem w sercu ciężar zdrady, a noc w noc pociłem się, budzony przez odruch wymiotny. Spotkałem Honeya kilka miesięcy później i zacząłem napinać mięśnie dla niego. To mi pochłania czas i nie muszę zbyt często myśleć. – No i co, Heleno Pressman? – Roger wsuwa pistolet za pasek. Nadal trzyma kostkę masła. Planety się skrzą, ja przypominam sobie o donie Canto, ich układnym twórcy. Wyobrażam sobie, że jest ubrany w strój granda, hiszpańskiego dżentelmena, nosi szpadę, tuli do siebie dziecko. Roger sięga drugą ręką do kolan Heleny, podciąga jej koszulę powyżej bioder. – Och, Boże. – Kobieta zaczyna oddychać alarmująco, płytko i szybko. Pod spodem nie ma żadnej bielizny, zaciska uda. Kiedy usiłuje uwolnić się
od Rogera, jej piersi kołyszą się pod koszulą. – Roger – błaga Charles. – Przestań. – Chwyta za krawędź stołu, jego kostki są białe. Roger podnosi rękę do jej gardła, zaciska. W drugiej dłoni nadal trzyma masło. – Jeśli któreś z was jeszcze raz się odezwie albo poruszy, złamię jej kark jak kurczakowi. Helena kaszle i krztusi się. Charles szlocha, ale Helena nie płacze. Jej oczy są szeroko otwarte i suche. Owce w stodole uparcie beczą, są złe. – Dobrze. – Roger mruga do mnie. Odrywa dłoń od szyi Heleny i unosi wyżej brzeg nocnej koszuli. – Spokojnie, Heleno. Charley wspomniał, że masło jest zbyt twarde i zimne jak na kukurydziany chleb. Kiedy teraz trzymam to masło, kapuję, o co mu chodzi. – Muska nosem jej ucho. – Co trzeba zrobić, Heleno Pressman? Czy istnieje jakieś miejsce, w którym możemy ogrzać ten kawałek masła? Rozumiesz, zmiękczyć je? Pewnego razu Bella Cavasti i ja spędziliśmy ze sobą całą noc. Było lato, ciepło’ w pobliżu plaży przy Foster Avenue funkcjonowało wesołe miasteczko. Urządzenia i pawilony zamknięto o pierwszej w nocy, więc Bella i ja poszliśmy na plażę. Kochaliśmy się na piasku, jej usta miały smak goździków’ nadzy zasnęliśmy. Kiedy się obudziliśmy, nad jeziorem Michigan wstawał zielony świt,
a
my zajęliśmy się tym, co miało być
zawsze, siedząc i wymieniając spojrzenia, nie rozmawiając, lecz snując plany. Potem facet od skeeballa otworzył wcześnie swoją budkę, specjalnie dla nas, i zdobyłem sześćset punktów dla tej, która miała zostać moją żoną. Roger wciska masło między drżące kolana Heleny. Za oknem Floyd
wrzuca kamienie do stawu. Stodoła drży od beczących jak szalone owiec. – Hej, Roger. – Przenoszę ciężar ciała z jednej nogi na drugą. – Zdaje się, że... przyjechaliśmy po coś konkretnego, prawda? Ruszajmy już stąd. – Gdzie możemy ogrzać masło, Heleno? – Roger powoli przesuwa masło od kolana coraz wyżej. – Gdzie możemy je ogrzać? Charlesowi drgają ramiona. Teraz to już naprawdę wyje, ciska przekleństwa. Tymczasem Helena zachowuje spokojną, nienaganną postawę, masło wędruje po jej udach. – Daj spokój, Roger – mówię. – Powinniśmy się zbierać. Charles pojedzie bez problemu. – Ogrzejmy masło, Heleno Pressman. – Roger z zadowoleniem obserwuje jej twarz. Przesuwa masło wyżej. – Ogrzejmy je tam głęboko. I wtedy Helena spogląda na mnie. Nie wiem, czy to dlatego, że zacząłem mówić, czy że jej mąż całkowicie się rozkleił, ale patrzy na mnie uważnie, tak jak Bella wówczas na plaży. W jej spojrzeniu jest bezkresne badawcze światło, zielone jak poranne niebo nad tamtym jeziorem, i tymi oczami zdaje się przemawiać jej dusza, ostrzegając mnie, że tym razem słońce może już nie wzejdzie, że nie ma co do tego pewności, że noc może wessać świt z powrotem w otchłań i już na zawsze zatrzymać rzeczy w ciemności. „Nie chcę ciemności”, powiada jej dusza. „Ale jeśli ta fatalna sprawa ze śniadaniem dotknie mnie, spadnę w mrok i nigdy się stamtąd nie wygrzebię”. Ruszam z miejsca wielkimi krokami. – Hej, daj jej spokój! Roger zerka na mnie. – Cofnij się. – Nadal przesuwa masło po jej udach. Z gardła Heleny zaczyna się wydobywać jakieś kwilenie.
– Zostaw ją, powiedziałem. – Chwytam Rogera za prawą rękę, za rękę trzymającą masło. Ściskam ją, aż Roger krzyczy z bólu. Upuściwszy masło, Roger zatacza się do tyłu, rozciera przedramię. – Dante, ty kutasie. Co jest, do cholery? – Charles jest frajerem, nie jego żona. Staję między Rogerem a Heleną. Owce hałasują, Floyd woła: – Słyszycie to, chłopaki, no nie? To te zwierzaki tutaj. – Charles jest frajerem, Roger. Mamy Planety. No to w drogę. Roger gapi się na mnie z niedowierzaniem. Ma za paskiem pistolet, ale chyba całkiem o tym zapomniał. – Co jest, do cholery, Henry? Zapomniałeś, jakie noszę nazwisko, czy dokumentnie ci odbiło? Helena zrzuca masło z ud na podłogę. – Dzięki Bogu – mamrocze Charles. – Jestem Pobrinkis, do kurwy nędzy. – Roger dumnie kroczy w moją stronę, uderza mnie w tors. Mam sześć stóp i cztery cale wzrostu, on nie. – Zabiłem pięciu ludzi – warczy. Nadal przywiązana do krzesła, Helena podskakuje wokół stołu do swojego męża. Roger pcha mnie do tyłu – Jestem Pobrinkis. Jeśli chcę natłuścić jakąś modelkę, jakąś wiejską sukę, to tak ma być. Będziesz stał i przyglądał się jak pacan, którym jesteś, to potem nie powiem wujowi, żeby zeżarł na kolację twoje jaja. Kapujesz? Nie do końca pojmuję, co się dzieje. Jest tu Roger i pakuje się na mnie. Jest piskliwy Charles i są wydzierające się wniebogłosy owce. Są Planety mrugające do mnie z walizki, jedna za każdy rok, który upłynął od chwil spędzonych z Bella. Jednakże jest przede wszystkim Helena Pressman i jej
rozwichrzone blond włosy. Nawet kiedy podskakuje w kierunku Charlesa, patrzy w moją stronę. W jej zielonych oczach dostrzegam skrajną determinację. Wiem, że ona i ja nie będziemy dzielić jednego hamaka w Belize i że jestem tylko przeszkodą między nią a gorącym maślanym gwałtem. Kiedy się jej przyglądam, otwiera się we mnie coś silnego i surowego. Helena jest dziewczyną z rozkładówek, zgadza się, ale zasługuje na uczciwą szansę. Zaciskam dłoń w pięść i hakiem częstuję Rogera w podbródek. Trzasnęły moje diabelskie kłykcie, przypominając o ścianie, i w twarzy Rogera też coś trzaska. – Uuuhm – stęka Roger. Pada u moich stóp, kaszle, krew tryska mu z nosa. – Henry – krztusi się. – Do kurwy, nie żyjesz, Henry. – Sięga po broń. Kopię go w rękę, zanim ma możliwość zaciśnięcia jej na rękojeści, potem przydeptuję mu dłoń, łamiąc palce. Roger wyje, wyrywa zmiażdżoną rękę, przysuwa do piersi, trzyma ją, jakby znalazł pisklę. Pochylam, się, wyciągam jego pistolet i przejeżdżam kolbą po jego twarzy pięć albo sześć razy, aż z głowy spada mu kapelusz i traci przytomność. – W porządku. – Stoję i dyszę. W ręku trzymam pistolet Rogera, którego ciało leży bezwładnie na podłodze. – W porządku. Sięgam do jego kieszeni, wyjmuję kluczyki od buicka i zwracam się do Charlesa, który rozwiązuje Helenę. – Charles. Masz samochód? Charles kiwa głową. Uwalnia swoją kobietę. Helena opuszcza do kolan brzeg koszuli, policzkuje Charlesa, biegnie wokół stołu, kopie Rogera w głowę, nie przestaje kopać. Leżący Pobrinkis bezwiednie jęczy.
– Przestań. – Odsuwam ją, zbliżam się do srebrnej walizeczki, chwytam ją. Pokazuję bronią w stronę drzwi. – Wychodzimy. Gdzie są kluczyki od waszego samochodu? Charles prostuje się. Na jego twarzy nadal jest ślad po uderzeniu, ale poprawia swoje białe włosy, jakby był prezesem sądu najwyższego. – Jeśli zawieziesz mnie do Honeya, on mnie zabije. Wiesz o tym, prawda, Henry? Odbezpieczani pistolet. – Tutaj nie jest bezpiecznie, Charles. Gdzie są twoje kluczyki? Charles pokazuje na wieszak z płaszczami i pękami kluczy. – To te czerwone. Biorę kółeczko z kluczami i czerwoną miniaturką piramidy. Zdejmuję też dwa płaszcze, rzucam je w stronę Charlesa i Heleny. – Idziemy. Wyganiam Chalków na trawnik. Wkładają płaszcze i stoją boso na trawie w porannym chłodzie. W stodole owce rzucają się jak szalone. Floyd sadzi w naszą stronę wielkimi susami, patrzy na Helenę. – To ty jesteś tą z czasopism? – Helena milczy. Mgła nad stawem rozprasza się w słońcu. Floyd patrzy badawczo na Charlesa. – Cokolwiek trzymacie w tej stodole, dostaje świra. – Dostrzega pistolet w mojej dłoni. – Czy to zabawka Rogera? Floyd tak jak i ja nigdy nie nosi broni, bo Honey mu tego zabronił. Kiedyś Floyd nosił czterdziestkę czwórkę jak Brudny Harry, ale przez pomyłkę przestrzelił kolano jednemu bukmacherowi, a potem, kiedy poszedł w tango, po pijanemu odstrzelił głowę Addisonowi, syjamskiemu
kotu Honeya. Za karę Honey odciął mu mały palec u lewej ręki. – Gdzie jest Roger? – Floyd rusza w stronę domu. Podaję Charlesowi klucze do buicka. – Wy dwoje musicie wyjechać. Naprawdę wyjechać. – Helena ściska dłoń Charlesa. – Na Tasmanię. Na koło podbiegunowe. Macie się trzymać z daleka od Belize. Honey ma wszędzie swoich ludzi. Floyd wypada z domu, prawie nie dotyka schodów. – O rany! Co, kurwa, jest, Henry? Roger leży. Bez przytomności. Jesteśmy w jednej bandzie od pięciu lat i lubię Floyda. Wiem, że jego siostra pracuje w jakimś kurorcie w Daytona czy gdzieś, a on wie o moim tatuażu przedstawiającym Czterech Jeźdźców. – Floyd – mówię – jest mi naprawdę bardzo, bardzo przykro. – Przykro? Czemu? Walę go prosto w nos, który chrzęści, traci kształt. Mam na sobie obszerną drelichową kurtkę, co zapewnia mi swobodę ruchu, dodaję sierpowego w policzek. Kiedy Floyd zatacza się do tyłu, pakuję mu cios z buta w brzuch. Owce zaczynają beczeć o oktawę wyżej, Floyd opada na kolana, z sykiem wypuszczając powietrze przez zęby. Kiedy kopię go znowu, zgina się wpół. – Przestań – błaga mnie Helena, podskakuje. W nocnej koszuli i boso wygląda nie na miejscu, jak fanka Pata Boone’a. Macham walizką przed otępiałą, krwawiącą gębą Floyda. – Widzisz to, Floyd? To są Planety. Diamenty. Powiedz, że je widzisz. – Henry. – Floyd kaszle. – Planety. – Zgadza się. – Walę go pięścią w lewe oko. – Ja je zabieram. Nie Charles, nie Helena Pressman. Ja. Masz o tym powiedzieć Honeyowi.
Floyd maca się po kieszeniach, ale nie ma tam broni. Szarpię za but – gdzie trzyma nóż sprężynowy – i ciskam go przez podwórze. Oko Floyda puchnie i purpurowieje. – Wybacz, kolego. – Traktuję go pięścią w nerki. – Ale jeśli ciebie też nie stłukę, Roger nabierze podejrzeń. Tak w ogóle, to powstrzymałem go przed zgwałceniem Heleny Pressman. – Pomocy – mówi Floyd. – Przestań! – krzyczy Helena. Odwracam się do szczęśliwej pary, pokazuję Charlesowi buicka. – To jest teraz wasz samochód. Gdzie jest mój, w stodole? Charles stoi w piżamie, mrugając ciężko powiekami. Kiwa głową. – Jest w nim paliwo? Znowu kiwa głową. – Co się stało z przednią szybą? – pyta Helena. – To przez jastrzębia. Długa historia. A teraz wynoście się stąd. Floyd unosi się na łokciu, chwyta mnie za nogawkę. Krew kapie mu z oka. Mierzy w naszą trójkę drżącym palcem. – Moralnie – skrzeczy – nie jesteśmy ludźmi w porządku. – Opada twarzą w trawę. Macham bronią w stronę Charlesa. – Pospieszcie się – ponaglam. Charles holuje żonę do buicka, po chwili odjeżdża z rykiem silnika. Otwieram bramę zagrody otaczającej pastwisko i stodołę. Kiedy odsuwam podwójne drzwi stodoły, następuje eksplozja beczenia i meczenia. – Spokojnie, owieczki – mówię, ale one wrzeszczą jeszcze głośniej. Samochód Charlesa to wcale nie taki zwykły samochód. To chevy, czerwony pikap, może dziesięcioletni, czysty i zadbany. Stoi pośrodku
stodoły na brudnej podłodze. Promienie słońca wpadają przez położone wysoko drzwiczki do podawania zboża. Szeleszczące, wkurzone, cholernie głodne owce są uwięzione w zagrodach przy ścianach, mniej więcej po dwadzieścia sztuk w każdej. Kiedy otwieram pikap, owce piszczą. – Spokojnie, koleżanki. – Ciskam walizkę na siedzenie pasażera, myszkuję dookoła i gwiżdżę. A jednak Charles zdecydowanie planował zniknięcie. Usunął połowę odchylanej ławeczki za kabiną i zapełnił wolną przestrzeń kanistrami z benzyną. Jest tu słownik hiszpańsko-angielski, suszona wołowina w torbach, woda w butelkach i zapas pomarańczy. Ale nie tylko o to chodzi. W tylnej ściance jest przejście, a platforma została przykryta dachem. Charles i jego małżonka zmienili platformę furgonetki w rodzaj gniazdka dla dwojga. Widzę szeroki nadmuchiwany materac, podwójny śpiwór, kuchenkę gazową Colemana, puszki z zupą, strzelbę i naboje, zapas poszarpanych książek w papierowych okładkach z takimi tytułami jak Julka idzie do liceum i Julka spotyka mężczyznę. – Rany. – Kluczykiem włączam zapłon i przejeżdżam kilka stóp, ale owce wołają o zmiłowanie. – W porządku, owieczki. – Zostawiam samochód na ręcznym hamulcu, pruję dookoła stodoły, otwierając wszystkie drzwiczki od zagród. Podskakując i ciesząc się, gromada wełnistych kumpli przewala się obok mnie. Wsiadam do pikapa i wyjeżdżam ze stodoły, potem przez ogrodzenie na podwórze. Uważam, żeby nie rozjechać żadnej owcy. One podejmują własne decyzje – niektóre zwiewają na pastwisko, inne stoją dookoła jak głupie. Kilka podąża za furgonetką. Kiedy
przejeżdżam
z
chrzęstem
zakrwawionego Floyda, opuszczam szybę.
obok
leżącego
bezwładnie,
– Na razie, Floyd – wołam. – Zapamiętaj, wyświadczyłem ci przysługę. Jadę drogą dojazdową. We wstecznym lusterku widzę, że owce kręcą się wszędzie. Jedna hasa za mną, tymczasem inna, malutka, obwąchuje Floyda. – Do widzenia, owce – krzyczę. Mam wrażenie, jakbym się całkiem otworzył, jakbym wciągnął w płuca całą przestrzeń. Szczerząc zęby, dojeżdżam do autostrady. Moje diabelskie kłykcie pulsują po porannej robocie, ale mgła wypaliła się całkowicie. Słońce wzeszło na dobre, a przy mnie w walizeczce są Ziemia i jej sześcioro najbliższych przyjaciół. Wjeżdżam na drogę numer 90 i jadę na północny zachód, rozmyślając o dobrych uczynkach, których właśnie dokonałem.
Rozdział drugi
Grace Dwie potęgi ukształtowały Grace McGlone w jej młodości, mianowicie seks i Jezus Chrystus. Grace dorosła w Janesville jako szkarłatnowłosa jedynaczka. Janesville to miasteczko położone na południu stanu Wisconsin, gdzie czasem kukurydza oraz cisza rozrastały się do niebotycznych rozmiarów. Grace nie wiedziała nic o swoim ojcu, Maksie McGlone, poza tym, że kiedy jeszcze żył, był kierowcą ciężarówki podróżującym po całym kraju. Według Reginy, matki Grace, Max wyzionął ducha w jakichś bliżej nieokreślonych okolicznościach, ale na pewno nie po chrześcijańsku. Stało się to w noclegowni Lou Feepera dla kierowców ciężarówek w Bozeman, kiedy Grace była jeszcze bardzo małym dzieckiem. Od kiedy skończyła cztery lata, starała się wyciągnąć od matki jakieś szczegóły, lecz Regina, która już jako wdowa została baptystką, konsekwentnie milczała. Wspomniała jedynie, że w grę wchodziła jakaś kobieta. W ciągu dnia Regina prowadziła chrześcijańską księgarnię „Jedenaste: czytaj”, którą otworzyła pod koniec lat siedemdziesiątych, wieczorami zaś odkurzała zrujnowany dom, w którym ona i Max planowali wieść wspólnie długi, owocny żywot, mając z pół tuzina dzieciaków. Odkurzając, Regina słuchała radia, które stało w salonie na gzymsie kominka. Wieczorami nastawiała radio na Godzinę potęgi Bożej Woli, audycję ewangeliczną, którą nadawano na żywo z Memphis, a prowadził
ją wielebny Bertram Błock. Regina miała ładne, silne ramiona i kości policzkowe, które niegdyś wygrały konkurs piękności, lecz w okresie wdowieństwa zdołała na trwałe spędzić z twarzy resztki uśmiechu. Kiedy jej palce odkurzały metalową osłonę kominka, w którym nigdy nie napaliła, chłonęła głos odurzający niczym mocne wino. – Komu się oddasz? – zapytał Bertram Błock pewnego jesiennego wieczoru. – Komu poświęcisz swoje życie? – Radio zatrzeszczało, jakby przekaz radiowy łączył dwa światy. Obok radia stały dwa oprawione zdjęcia, świadectwo religijnego oddania. Fotografie zostały zrobione podczas popularnych rekolekcji, które Bertram Błock przeprowadzał rokrocznie latem w rozmaitych miasteczkach na prowincji. Pierwsze zdjęcie przedstawiało wielebnego w zbliżeniu, kiedy to ubrany w ciemny garnitur stał w namiocie rekolekcyjnym na podwyższeniu, z którego czynił honory podczas zgromadzenia wiernych. Wyglądał na osiem stóp wzrostu i miał białe włosy anioła, zaczesane do tyłu w niespokojną falę. W lewej kieszonce na piersi trzymał osobisty drobiazg, białą chusteczkę do nosa z wyszytymi inicjałami BB. Wielebny stał z rękoma opartymi na biodrach, a szerokość jego ramion pod marynarką skłaniała Reginę do wiary, że ten mężczyzna jest w stanie przepłynąć oceany lub pokonać dowolną otchłań, jaką szatan zdoła ustanowić między ludzkością a zbawieniem. Drugie zdjęcie przedstawiało panoramiczny obraz wiernych Bertrama Błocka, których liczba zdaniem Reginy musiała iść w tysiące. Były to postacie odziane w stroje w kolorze surowej bawełny, ale ich twarze, zwrócone w kierunku sceny wyglądały na nawiedzone i pomarszczone, jak gdyby słowa wielebnego cięły im skórę. – Komu się oddacie? – drążył radiowy Bertram Błock. – Przed kim
przejmuje was dreszcz? Komu będziecie służyli? Na zewnątrz odezwał się klakson. Tupiąc głośno, Grace zbiegła po schodach. Był październik 1991 roku, Grace miała czternaście lat, właśnie rozpoczęła naukę w szkole średniej. – Posłuchaj tego – Regina kiwa głową w stronę radia. – To odmieni twoje życie. Grace chwyciła płaszcz. – Dzisiaj wieczorem jest mecz z Dutchess. Perry jedzie, kocham cię, na razie. – Bądź w domu przed dziesiątą! – zdążyła zawołać Regina. Na zewnątrz Grace wsiadła do forda taurusa, który stał na podjeździe i którego silnik pracował na luzie. Za kierownicą siedziała najlepsza przyjaciółka Grace, Periwinkle Danning, szesnastolatka z drugiej klasy. Perry miała krótko przystrzyżone, błyszczące jak lukrecja czarne włosy, dwóje z biologii i angielskiego, malinki na udach i brzuchu. Miała też braci w wyższej klasie, Crimsona i Foresta, i przerażająco śliczną starszą siostrę Color. Matka Perry, Danielle Danning, była samotniczką i ekspresjonistyczną malarką bez męża, za to z grzywą białych włosów, które sięgały jej pośladków. Co do Perry, umawiała się na randki z Drew Barristerem, kapitanem drużyny piłkarskiej, którego brązowe łydki Grace bardzo podziwiała i skrycie zazdrościła ich Perry. – Wyczha, pani McGlone – powiedziała Perry. – Wyczha, pani Danning. Przecznicę od domu McGlone dziewczęta zapaliły po winstonie. Perry zrobiła przegląd kaset z nagraniami Black Sabbath. – Co porabia dzisiaj pani Jahwe?
Grace skrzywiła się, słysząc przezwisko Reginy. Poczuła się naprawdę zażenowana, kiedy stały z matką w kolejce w supermarkecie Todda i Regina potępiła czekoladki Hershey’s Kisses jako ambrozję szatana. Ale Grace nie odrzucała całkowicie religii swojej matki. Była bardziej skłonna uważać, że jeśli Bóg istnieje, to jest dyrygentem o zmierzwionych włosach, ludzie zaś członkami jego orkiestry. Czuła, że jeśli Bóg istnieje i będzie czegoś chciał, zatrzyma na niej swój płonący wzrok, pokaże drogę swoją czarodziejską różdżką, a niebiosa otworzą się przed nią bez względu na to, w jaką trąbę będzie musiała dać, jakie życie będzie musiała wieść. – To, co zwykle – odparła Grace. – Słucha Bertrama Błocka. Perry poprowadziła samochód do Gabinetu Owalnego, polany w kształcie jaja na zadrzewionej skarpie wznoszącej się nad boiskiem do futbolu szkoły średniej James Madison. Od dziesięcioleci uczniowie Madison traktowali Gabinet Owalny jako swoje sanktuarium i teren doświadczalny. Parkowały tu samochody, jointy krążyły z rąk do rąk, śpiewano piosenki, rozpalano ogniska i rozpalały się temperamenty. Polanę otaczały potężne dęby, których gałęzie sięgały tak wysoko jak ambicje nastolatków’ do wielu gałęzi poprzybijano deski, z których zagrzewano zawodników do walki albo z nich kpiono. – Jest Drew – powiedziała Perry. Minęła wolno rząd samochodów i skierowała taurusa na kraniec Gabinetu Owalnego, gdzie jej piękniś stał oparty o drzewo, ubrany w kurtkę zdobywcy odznaki sportowej. Podczas weekendowych meczów na miejscowym boisku Perry, Grace oraz Drew wprowadzili pewien rytuał. Spotykali się w Gabinecie Owalnym zaraz po rozpoczęciu meczu. Następnie zwinna Grace wspinała się na wyższe gałęzie Wuja Drzewusa, największego dębu na skarpie, skąd mogła
obserwować policyjne samochody, które często wpadały do Gabinetu, tropiąc kontrabandę. Kiedy Grace czuwała, Perry i Drew gramolili się na tylne siedzenie taurusa i przy zawodzeniu Ozzy’ego Osbourne’a spędzali resztę meczu, dokazując tak, że przy tym Kamasutra mogła się wydawać podręcznikiem dla harcerek. Tej szczególnej nocy, kiedy siedziała wysoko na Wuju Drzewusie, wplotła gałązki w swoje rude loki i przyglądała się, jak pięćdziesiąt metrów od niej na boisku chłopcy okładają się, uważając to za grę w futbol. To był cudowny październikowy wieczór z miedzianym księżycem na niebie i ciepłym, łagodnym wiatrem. Grace miała na sobie ulubioną bluzę, rdzawą i znoszoną, zdobytą w Imperium Gospodarności Pyle’a. Czasami, jeśli gra była nudna, Grace lubiła czytać wśród gałęzi Wuja Drzewusa. Przy świetle latarki, leżąc na jakiejś desce, pochłaniała powieści Raymonda Chandlera. Tego wieczoru, paląc papierosa, Grace prawie nie patrzyła na braci Perry, Crimsona i Foresta, którzy grali na pozycjach pomocnika i obrońcy w Madison Colonials. Kiedy była berbeciem, obaj łaskotali ją do utraty tchu. Teraz jako czternastoletnia dziewczyna miała już łagodne wypukłości piersi i smukłą figurę, ale także konstelacje piegów, co bardzo ją onieśmielało. – Przyłożenie! – krzyknął sędzia i drzewa wokoło Grace wybuchły aplauzem. Poruszały się grona sylwetek na dębach wokół Wuja Drzewusa, dzieląc się piwem i przybijając sobie nawzajem piątki. Inne punkty obserwacyjne na gałęziach były położone niżej, ale wcale jej nie obchodziło, co się tam dzieje. Intrygowali ją za to bliźniacy Danningowie, kiedy przywierali do siebie hełmami, łącząc się w uścisku przed następnym wznowieniem w strefie końcowej. Grace potrafiła w myślach
zdjąć z nich stroje, wyobrazić sobie ich silne ciała obejmujące się nago na trawie i swoje wciśnięte pomiędzy nie. Grace była dziewicą, ale podczas swoich czuwań wysoko nad Gabinetem Owalnym często fiksowała na punkcie Crimsona i Foresta i w wyobraźni pozwalała im między swoimi udami robić całą tę gorącą robotę, którą w taurusie wykonywali Drew i Perry. – Hej, Grace. Grace podskoczyła, upuściła papierosa. Chwyciła za brzeg deski i wstrzymała oddech, kiedy jej papieros, pomarańczowy robaczek świętojański, spadał na ziemię. – Nie chciałem cię przestraszyć. Grace odwróciła się, piorunując przybysza wzrokiem. Tuż za nią na desce przykucnął Stewart McFigg, krzepki pierwszoroczniak i samotnik, który prawie mieszkał wśród drzew Gabinetu Owalnego. – Cholera, Stewart, prawie bym spadła! – Przepraszam. Serce jej waliło. Grace przytrzymała się deski obiema dłońmi. – I upuściłam papierosa. Mogło dojść do pożogi. Stewart przykucnął, podtrzymując ciężar ciała na rękach jak małpa. Zwiesił głowę, mrugając do Grace przez równo przyciętą grzywkę. – Och. A co to jest pożoga? – Pożar, głupku. Jest na liście naszego słownictwa czy nie? Wiesz, z tej powieści Bradbury’ego? – Och. – Stewart miał na sobie swoją niezniszczalną zieloną kamizelkę. Jego włosy były czarne i długie, prawie takie długie jak włosy Grace. Opadały mu na uszy i skronie w skudlonych kępkach i ustawicznie
odsuwał je do tyłu. Jego przyjazna twarz przypominała Grace żarówkę o niskiej mocy, dającą łagodne, miłe światło, ale którą w tej chwili chciała wyłączyć. Stewart usiadł ciężko. – Masz patyczki we włosach, Grace. Odsunęła się o parę cali. – Naprawdę? Mam? Naprawdę? Proszę, proszę, Philip Marlowe spieszy na ratunek. – Nie martw się, patyki wyglądają ładnie. Kto to jest Philip Marlowe? Grace westchnęła. Stewart był synem Randalla McFigga, który prowadził sklep rzeźnicki i jednocześnie miejscowy oddział Rycerzy Kolumba. Stewart już w drugiej klasie ubzdurał sobie, że Grace McGlone – jedyna uczennica w miejscowej szkole podstawowej o irlandzkim tak jak jego nazwisku – jest mu przeznaczona na przyszłą żonę i od tamtej pory bez przerwy się wokół niej kręcił. W czwartej klasie Grace stwierdziła, że to się robi dla niej dość uciążliwe, bo właśnie wtedy Randall McFigg przypadkowo upuścił gigantyczny tasak rzeźnicki, ostrzem w dół, na lewą kostkę swojego syna. Jakieś ścięgna w kostce Stewarta zostały przecięte i uszkodzone na trwałe. Jednakże później, kiedy stopa wygoiła się na tyle, na ile to było w tych okolicznościach możliwe, wdział obszerny zielony but (zaprojektowany dla niego przez specjalistę z Chicago) i kontynuował swoją pogoń za Grace. Dziewczyna spędziła następne szkolne lata, czerwieniąc się i wymykając ze stołówki, ilekroć słyszała w pobliżu dziwaczny stukot buta Stewarta. Powiedziała mu, że jej matka jest zagorzałą baptystką, jego ojciec zaś – potwornie katolicki, więc ich romans, Grace i Stewarta, na dłuższą metę skazany będzie na porażkę. Mimo to Stewart bynajmniej nie ustąpił. W szóstej klasie na walentynki
przy całej klasie wręczył Grace wykonaną ręcznie kartkę przestawiającą ich dwoje jako mieszkańców zielonego, bajkowego zamku w kształcie olbrzymiego buta ortopedycznego. Stewart nazwał zamek McBut i na kolanach obiecał Grace, że wybuduje go w lesie niedaleko szkoły. W reakcji na to Grace udzieliła mu srogiej, publicznej i uszczypliwej reprymendy, w której obarczyła go winą za wszystkie swoje piegi będące zmorą jej ciała’ oświadczyła, że lata rumienienia się wywołane jego awansami sprawiły, iż jej skóra zaczęła się pokrywać cętkami. Przerażony swoim występnym czynem Stewart pozostawił wtedy Grace we względnym spokoju. Podczas gdy inni chłopcy w jego wieku poświęcali wolny czas grze w piłkę nożną i futbol amerykański, Stewart budował forty na Wuju Drzewusie, mając nadzieję, że jedna z tych konstrukcji może w końcu zrobi wrażenie na Grace i stopi jej serce. Z początku jego forty ograniczały się do pomostów między gałęziami (które starsze dzieciaki rekwirowały do dzikich harców), ale wspinaczki wzmocniły mu bicepsy i przedramiona, powiększyły je do takich niebywałych rozmiarów, że jeszcze przed ukończeniem dziewiątej klasy Stewart stał się miejscową legendą. – Czego chcesz, Stewart? – Grace zerknęła na drogę do Gabinetu Owalnego. Stewart Stewartem, ale jej zadanie polegało na strzeżeniu orgazmów swojej najlepszej przyjaciółki. – Buduję nowy fort. Prawdziwe cacko – Stewart pokazał palcem na gałęzie ponad nimi, przez które Grace widziała Oriona. – Chcesz obejrzeć? – Jestem zajęta. – Och. Zajęta? A niby co robisz? – Nie twoja sprawa, Stewart.
– Przepraszam. Grace popatrzyła na zalane światłem boisko, na dwudziestu dwóch szamoczących się zawodników. Zaczerwieniła się. Nagie, brązowe ramię Stewarta było oddalone od niej zaledwie o sześć cali i przyłapała się na myśli, żeby polizać jego bicepsy i spróbować tego, co jak zapewniała Perry, jest pociągającym słonawym smakiem chłopców. – Hej, Grace? – Co znowu? Stewart stuknął kostkami w deskę. – Czy mogę cię o coś zapytać? Przewróciła oczami, przypaliła sobie nowego papierosa. – W porządku, pytaj. – Naprawdę? Grace pragnęła pocałować jakiegoś mężczyznę. Tęskniła za tym. Przy odrobinie szczęścia nawet dość uprzejmego. – Tak, Stewart. – Okej. Super. – Stewart przegarnął włosy do tyłu. – Cóż, jest już tak późno, a ja cię spotykam tutaj na Wuju Drzewusie. I zastanawiam się... – Tak? – Hm, zastanawiam się, o czym rozmyślasz. Wiesz, kiedy tak siedzisz tu na górze, sama, samiuteńka? Grace przyjrzała się chłopcu. Spodziewała się pytania z algebry albo na temat oficjalnego jesiennego balu, a tu ni z tego, ni z owego Stewart McFigg zainteresował się, o czym ona myśli. Zmarszczyła brwi, popatrzyła w dół na swoje kolana. To prawda, spędzała wieczory w raju dumania Wuja Drzewusa. Rozmyślała, czy jej ojciec dostał się do nieba, a
jeśli tak, to czy wjechał przez wrota niebios z szybkością światła w jakimś anielskim osiemnastokołowcu. Grace pragnęła wiedzieć, czy Bóg, o którym zawsze plotła jej matka, będzie chciał przyjąć do siebie takiego cygana o ognistych włosach jak Max McGlone, postać z albumu ze zdjęciami Reginy. Na wszystkich tych fotografiach Grace dostrzegała błysk w oczach ojca, lśniące zęby, kiedy się śmiał. Domyślała się, że to właśnie ten błysk, oznaczający skłonność do balansowania na granicy ryzyka, sprawił, iż jej ojciec zginął. Nie miała wątpliwości, że uwielbiał te wszystkie skrzące się cuda: srebrne monety rzucone na karciany stół, lód połyskujący w szklance z wódką, polakierowane paznokcie kobiet, rozpinane oczka i haczyki ich biustonoszy. Uleganie takim właśnie słabostkom z pewnością doprowadziło jej ojca do nieszczęścia w przydrożnej gospodzie. Martwiła i przerażała ją pewność, że podobny błysk, ostry, niebezpieczny odprysk jakiegoś instynktu, by postępować zupełnie swobodnie, tkwił gdzieś w jej własnym sercu i czekał, by w pewnym momencie pchnąć ją do działania. Grace doszukiwała się też czegoś podobnego w zachowaniu swojej matki, ale rozczarowała się, dochodząc do wniosku, że Regina jest inna. Jeśli zaś miała kiedyś w duszy jakąś wyrazistość i śmiałość, to zatraciła ją albo pogrzebała dla baptystów. Grace nie miała się z kim dzielić tego rodzaju przemyśleniami. Perry zbyt głośno nastawiała swój odtwarzacz i za bardzo obawiała się ciąży, aby Grace poruszała przy niej tematy duszy i przeznaczenia. Tak samo nie potrafiła wyartykułować tego rodzaju kwestii wobec Reginy. Siedząc w milczeniu obok kulawego zalotnika, pomyślała, że nie zna chłopców, którzy by ją zrozumieli. Zatem ta sfrustrowana czternastolatka popatrzyła z gniewem na Stewarta McFigga.
– O niczym – warknęła. – W ogóle o niczym nie myślę. Prawie dziewięć miesięcy później, latem 1992 roku, nadeszły dni mające istotne znaczenie dla kształtu młodego życia Grace. W czerwcu tamtego roku wiadomości o dwóch wydarzeniach wprowadziły Janesville w stan podniecenia. Pierwszym z nich, zapowiedzianym w Dniu Pamięci Narodowej w „Janesville Bullet”, był ślub dwudziestojednoletniej Color Danning z synem senatora Rhinelandera. Color przez lata była ulubioną osobliwością Janesville. Od urodzenia miała włosy o najdelikatniejszym srebrzystym odcieniu, które tak jak niezwykłe loki jej matki opadały po same biodra. Jej przerażające jasnoszare oczy wyglądały jak dotknięte kataraktą, lecz jej wzrok, podobnie jak wszystkie pozostałe zmysły, był wyjątkowo ostry. Ta dziewczyna z odległości mili potrafiła wyczuć podpalenie ściółki leśnej wywołane przypadkowo rzuconą zapałką, usłyszeć prowadzone w salonach kłótnie o opiekę nad dziećmi mających się wkrótce rozstać sąsiadów albo zobrazować na wykresie trasę przelotu pary komarów. Jednak ani uroda, ani zmysły bynajmniej nie pozwalały jej zaliczyć do młodych dziwolągów. Pomagała policji odnajdywać zagubione koty albo zbłąkanych mężów, prócz tego jednak była lojalnym zuchem, lubianą cheerleaderką, szczęśliwą królową balu maturalnego i całkiem przeciętną zawodniczką w drużynie hokeja na trawie. Jasnowidztwo Color nie przynosiło jej osobistych korzyści aż do pewnego wieczoru, kiedy miała siedemnaście lat. Pilnowała Perry i Grace, grając z nimi w kości na trawniku przed domem Danningów, kiedy nagle usiadła prosto i powiedziała: „Idzie tu jakiś facet”. Perry i Grace popatrzyły na ulicę i nie widząc nikogo, zapomniały o tej uwadze. Dopiero
trzy lata później Charles Jackson Tatę Drugi zapukał do drzwi Danningów, podczas gdy Color, Perry i Grace piekły ciasteczka. Color otworzyła drzwi, a młody człowiek wręczył jej ulotkę zachęcającą wyborców do wsparcia reelekcji jego ojca, senatora Charlesa Jacksona Tate’a Pierwszego. Color westchnęła z radości, przyjęła ulotkę, wróciła do Perry i Grace, po czym, pokazując kciukiem w stronę drzwi, powiedziała: „To jest ten facet, o którym wam mówiłam”. Zatem Color i Charles Drugi mieli się pobrać 5 lipca nad brzegiem położonego za miastem jeziora Loomis. Mieszkańcy Janesville nie posiadali się z radości. Spodziewali się najazdu mediów stanowych. Cieszyła się Grace, bo Color wybrała ją i Perry na druhny, twierdząc, że dziewczęta były z nią i Charlesem od chwili, gdy wszystko się zaczęło, to znaczy od tamtej gry w kości na trawniku. Danielle Danning dodała nieco pieprzu do biegu zdarzeń. W pierwszym tygodniu czerwca podarowała Perry i Grace dwie nowiutkie kremowe sukienki, które sama uszyła. Daniellle wymodelowała sukienki z płócien malarskich, a potem potraktowała te habity środkiem do zmiękczania tkanin, aż stały się miękkie i przyjazne dla skóry. Ekspresjonistka powiedziała dziewczętom, że te suknie ubiorą na uroczystości ślubne. Uparła się, aby przez miesiąc poprzedzający wesele nosiły sukienki codziennie i w ogóle ich nie prały. W ten sposób, wyjaśniła Danielle, do dnia ślubu wszystkie odcienie, plamy, momenty ich życia znajdą odzwierciedlenie na sukienkach. W ten sposób Perry i Grace miały się stać żywymi dziełami sztuki, chodzącymi świadkami doli i niedoli bycia kobietą. Parze dziewcząt o bardziej konwencjonalnych poglądach tego rodzaju
obowiązek mógłby się wydawać niesmaczny, ale nie Perry i Grace. Sukienki bardzo im się spodobały i natychmiast się w nie odziały. Były wakacje i dwie przyjaciółki włóczyły się wokół Janesville, wycierając nadmiar tuszu i różu w górę sukienki. Trawa wyraźnie zaznaczyła kształt ich pośladków, a dwa tygodnie sennych lunchów w Mackidew’s Diner, musztarda, tabasco oraz krówki podkreśliły linię żeber. Na małych dziewczynkach i dojrzałych kobietach płócienne sukienki wyglądałyby może coraz bardziej niechlujnie i absurdalnie, ale na niebie świeciło letnie słońce, a Perry i Grace miały odpowiednio szesnaście i piętnaście lat. Perry, uparta dziewczyna o kruczoczarnych włosach, kroczyła przed barem Fracas w centrum miasta z powabnym uśmiechem na twarzy, podczas gdy obok sprężystym krokiem maszerowała długonoga Grace, wygładzając płótno sukienki między piersiami a biodrami. Okna Fracas były zamglone od oddechów mężczyzn gapiących się na te rozczochrane, wspaniałe dziewczęta, gdy tymczasem na werandzie kwiaciarni sześćdziesięcioletnia Melanie Bryson marzyła o machinie czasu. Właśnie wtedy, w trzecim tygodniu czerwca, zapowiedziano drugie wielki wydarzenie tego lata. Pewnego wieczoru Regina McGlone odkurzała kominek i aż pisnęła z podniecenia. Grace zbiegła po schodach i zastała matkę nieprzytomną, zemdloną na podłodze przy palenisku, podczas gdy w radiu potwierdzono wiadomość, że wielebny Bertram Błock będzie się modlił w Janesville 3 lipca, robiąc sobie tutaj przystanek w trakcie swojego dorocznego tournee Bożej Woli. Pierwotnie wielebny planował religijne spotkanie w Milwaukee, lecz w ostatniej chwili oświadczył szefom swojej trasy, że Bóg wzywa go do głoszenia Słowa w
bardziej prowincjonalnych miasteczkach stanu Wisconsin. Niewykluczone w tych okolicznościach, że Bóg dotarł do niego za pośrednictwem senatora Charlesa Tate’a Rhinelandera ze stanu Wisconsin, który, jako baptysta i kolega Błocka z pokoju w akademiku, osoba wspierająca go finansowo, także zaplanował wizytę w Janesville na początku lipca. Chuck Tatę nie aprobował małżeństwa swego jedynego syna z córką pogańskiej artystki i czarownicy z włosami sięgającymi tyłka, ale kochał swojego chłopaka i miał nadzieję, że jeśli Bertram będzie obecny na uroczystościach ślubnych, to może jakieś nadwyżki łask Ducha Świętego spłyną na Chucka juniora i jego pannę młodą o całkiem idiotycznym imieniu. Zatem senator zadzwonił do tego wysłannika Boga i dwaj starzy przyjaciele uzgodnili swoje harmonogramy. Kaznodzieja i polityk przybyli na miejsce 2 lipca przed południem. Wynajęli pokoje w Bryson Inn, potem spotkali się na obiedzie w Mackidew’s Diner. Tego popołudnia połowa mieszkańców Janesville postanowiła stawić czoło kuchni Hollisa Mackidewa, inni wałęsali się po chodniku na zewnątrz, zerkając ukradkiem do środka przez okno. Grace i Perry w swoich roboczych, dopiero co powstających sukniach druhen zaliczały się do tej drugiej kategorii. – Co je senator? – zapytała Perry. Grace stała z nosem przyklejonym do szyby, tymczasem Perry, która właśnie rozstała się z Drew Barristerem, opierała się o okno i obserwowała ulicę, wyszukując wzrokiem chłopców. – Mięso duszone z warzywami. Grace zmarszczyła czoło na widok matki i trzech innych baptystek z Janesville, które krążyły wokół boksu, w którym jadły obiad dwie znakomitości. Gdyby w szkle nie odbijały się promienie zachodzącego
słońca, Grace mogłaby przysiąc, że przy Bertramie Błocku jej matka czerwieni się. Perry pociągnęła papierosa. – Jak tam nasz wielebny Memphis? – Ten je szarańczę i miód leśny. – Hę? – Myślę, że smażonego kurczaka. – Grace przyjrzała się uważnie Bertramowi Blockowi. Miał naprawdę szerokie ramiona, z kieszonki na piersi wystawała mu firmowa chustka do nosa. Włosy miał gęste i białe jak mama Perry, ale wyraz jego twarzy w żaden sposób nie oddawał teraz powagi radiowego głosu. Kiedy mówił do senatora i kiwał głową na kelnera Kevina, jego twarz przypominała Grace twarze ojców jej przyjaciółek, na przykład twarz zatroskaną rachunkami do zapłacenia albo nawozami do wysiania. Grace spodziewała się kogoś w rodzaju misjonarskiego Gulliwera, Paula Bunyana, który posługuje się Biblią zamiast siekiery i pożera całego tłustego cielaka na jedno posiedzenie, aby utrzymać antydiabelską moc. Grace zauważyła jednak, że choć wielebny ma na kołnierzyku łupież, Regina mimo wszystko łasi się do niego, napełniając mu szklankę mrożoną herbatą z dzbanka stojącego na kredensie kelnera. Uzupełniła też napojem szklankę senatora. To robota Kevina – pomyślała ponuro Grace. Przycisnęła twarz do szyby, wydęła policzki, mając nadzieję uchwycić spojrzenie matki i wystraszyć ją, ale Regina była skoncentrowana na mężczyznach. Grace przypomniała sobie to, co usłyszała w radiu, że wielebny Błock na czas podróży zostawił w Memphis dzieci i żonę Annabeth. Wiedziała również, że żona senatora Tate’a utopiła się przed dziesięcioma laty podczas
jakiegoś zamieszania nad jeziorem Michigan. Naraz wśród tych wspomnień pojawił się w głowie Grace pewien wizerunek: ogniście rude włosy jej ojca, zwierzęce lśnienie jego uśmiechu. Nagle w jej duszy niczym
czarodziejska
różdżka
poruszył
się
połyskujący
okruch
temperamentu Maksa McGlone’a. – Hej, Perry. Wiem, co zrobimy. – Co takiego, McGlone? Grace uśmiechnęła się szeroko do przyjaciółki odzianej w siostrzane płótno. – Pójdźmy do Fracas i przynieśmy naszym bohaterom trochę S&O. Perry uniosła brwi. S&O, skrót od „siki i ocet”, było tajemniczym piwem warzonym domowym sposobem przez Jona Fracatta, właściciela pubu Fracas. S&O, którego składniki znał jedynie Jon, było mocniejsze niż zaprawione kofeiną ale marki Trapista, a po wypiciu zaledwie jednej butelki tego trunku zdarzały się przedziwne rzeczy. Mężczyźni całowali palce u nóg swoich żon, decydowali się hodować lamy, względnie oskarżali księżyc o szeptanie. Na dokładkę S&O było wyborne i w ogóle nie wyczuwało się w nim alkoholu. Kosztowało dwadzieścia dolarów za butelkę o pojemności dwudziestu uncji. Sprzedaż odbywała się wyłącznie w pubie i całkowicie według uznania Jona Fracatta. Jon prowadził rejestr wszystkich mieszkańców Janesville oraz tego, ile S&O każdy z nich kupił. Zdroworozsądkowa zasada, której przestrzegał, nie dopuszczała, aby ktokolwiek w ciągu całego swojego życia nabył więcej niż dziesięć butelek, co dawało z grubsza dwie na każde dziesięć lat dorosłego życia każdej osoby. Gdyby było inaczej, twierdził Jon, to naturalny porządek wszechświata zostałby bezsprzecznie zakłócony.
Mieszkańcy Janesville rezerwowali S&O na okrągłe rocznice albo by jakoś przetrwać z teściami Boże Narodzenie. Chociaż raczenie się trunkiem było ryzykowne (po wypiciu zawartości jednej butelki Mannny Clausen wygrała maraton, podczas gdy Wilbur Wix zasnął na trzy tygodnie, osuszywszy butelkę, i przez to opuścił zapusty), degustator ostatecznie uznawał doświadczenie za zbawienne, w każdym razie takie miało być. Wyczerpani rodzice wcierali nieco trunku w dziąsła swoich ząbkujących pociech, lecz w innych przypadkach S&O było bardziej niedostępne dla dzieci niż zwykły alkohol. Oznaczało to ni mniej, ni więcej, że nastolatko wie starali się zdobyć trunek z nieposkromionym zapałem.
Co
roku
przez
kilka
wieczorów,
zazwyczaj
podczas
intensywnych wiatrów, szeptano w Gabinecie Owalnym, że ktoś zwędził S&O rodzicom z kasy pancernej i puścił w obieg magiczną miksturę. Butelka z autentycznym dziełem Jona Fracatta nigdy jednak nie zmaterializowała się pośród gałęzi Wuja Drzewusa. Zdarzało się często, iż ten czy ów pilny nastolatek usuwał nalepkę z butelki wypełnionej jakimś alkoholem na słodzie, dodawał do tych pomyj trochę cukierków Pixy Stix i z przyjaciółmi przeżywał urojone objawienia. – Pan Fracatto nie pójdzie na to – oświadczyła Perry. Ona i Grace spacerowały po chodniku, trzymając się za ręce. – Zobaczymy. – Grace pchnęła drzwi pubu i wciągnęła Perry do środka. Fracas wykończono w drewnie, na podłodze leżały trociny, i chociaż nie był to męski klub, tego wieczoru klientela była wyłącznie płci męskiej. Gerry Hilliard i Ike Wappis siedzieli przy stoliku w kącie, skręcali papierosy i prześcigali się w wyrażaniu niechęci do drużyny New York
Yankees. Nad automatem do papierosów pochylał się Todd Wilcox, który na jeden obrót Ziemi wokół swojej osi potrzebował podwójnej whisky Dewar. Pete Poole i Joe Manson grali w darta, na barowych stołkach obozowali zaś trzej niechlujni mężczyźni, których Grace nie znała. – Panie Fracatto? – Grace stanęła przy krańcu baru i pomachała do właściciela ręką. Jon Fracatto był łysym kawalerem w bezrękawniku i brudnym fartuchu szefa kuchni. Miał czterdzieści lat i każdego ranka dźwigał ciężary w piwnicy pubu, gdzie mieszkał i sypiał. Dysponował ochrypłym głosem, a mięśnie jego brzucha, twarde, wyraziste listwy, wyraźnie odcinały się od torsu’ Jon ukrywał je pod fartuchem. Stali klienci pubu doskonale wiedzieli, że Jon ani razu w swoim życiu niczego nie ugotował (wspomagał się opakowaną
w
celofan niemiecką kiełbasą, którą ciotka
przysyłała mu z Milwaukee), lecz fartuch sugerował, że przynajmniej jest w każdej chwili gotowy do akcji. – Co tam? – Jon żuł wykałaczkę i na widok Grace oraz Perry zmarszczył czoło. Nie miał czasu dla dziewcząt. – Dwie butelki S&O, proszę. – Grace stanęła z ramionami odchylonymi w tył. Powstrzymywała się, aby nie kołysać biodrami. Jon potrząsnął głową. – Nie da rady. Trzej mężczyźni przy barze nie spuszczali oczu z dziewcząt. Najbardziej krępy z nich miał włosy jak ubłocone siano i mrugał do Perry. Drugi nieznajomy, przygarbiony, z niedomkniętymi ustami, patrzył na nogi Grace. Trzeci mężczyzna prychnął i powiedział: – Ładne sukienki.
– Idźcie się pieprzyć – powiedziała Perry. Mężczyźni gwizdnęli. – A jakże. Pójdziemy – powiedział jeden z nich. – Jeśli nam w tym pomożecie, dziewczęta. Perry pokazała facetowi środkowy palec. – Walcie się, kmioty! – Kmioty? – Przysadzisty mężczyzna zsunął się ze stołka i ruszył w stronę Perry. Prawie w tej samej chwili Pete Poole i James Madison, którzy przysłuchiwali się tej utarczce – dawniej, gdy uczęszczali do James Madison, obaj trenowali zapasy – porzucili strzałki i podeszli do baru. Grace zaczęła się zastanawiać, czy nie będzie za chwilę świadkiem zdarzenia, które kosztowało życie jej ojca. Jednakże Jon Fracatto spojrzał na trzech nieznajomych i niczym czarodziej wyciągnął w ich stronę lewą rękę. Mężczyzna zmierzający w stronę Perry przystanął i zauważył dłoń Jona, czerniejący kciuk i okropnie amputowane palce. – Opuśćcie mój pub – powiedział Jon. – Chwileczkę – powiedział mężczyzna, który wcześniej mrugał do Perry. Jon zbliżył się do mężczyzn i położył rękę na barze niczym talizman voodoo. Jon miał poniżej pięciu stóp i dziewięciu cali wzrostu, ale w Wietnamie zabił dwunastu ludzi, a z granatu, który uszkodził mu dłoń, pochodził poskręcany odłamek stali tkwiący mu w szczęce. – Opuśćcie mój pub i opuśćcie moje miasto – powiedział spokojnie Jon. – Natychmiast. Trzej mężczyźni popatrzyli na szczękę Jona i jego dłoń, dostrzegli, co było
trzeba.
Mężczyzna,
który
prychnął,
dwudziestodolarowy banknot, i przybysze wyszli.
położył
na
kontuarze
Perry zakołysała się na obcasach. – Dzięki, panie Fracatto. Oni byli odrażający. – Pogadajmy o S&O – powiedziała Grace. Jon sięgnął pod kontuar i wyciągnął oprawioną w skórę pergaminową księgę. Przerzucając kartki, doszedł do stron z nagłówkiem NARODZINY W JANESVILLE. – Periwinkle Danning – odczytał Jon – urodzona 7 września 1975 roku, obecnie szesnaście lat. – Przewrócił jeszcze kilka stron. – Grace Emily McGlone, urodzona 10 grudnia 1976 roku, obecnie piętnaście lat. – Napoje nie są dla nas – wyjaśniła Grace. – Chcemy je dać Bertramowi Blockowi i senatorowi Tate’owi, tam u Mackidewa. Pan rozumie, S&O, prawdziwy nektar Janesville, wręczony dostojnym gościom przez kwiat miejscowej młodzieży. Perry przesadnie dygnęła. Grace poszła za jej przykładem. Jon skrzyżował ramiona na piersi, taksując dziewczęta wzrokiem. Normalnie nie pozwoliłby im nawet wejść do swojego pubu, ale ostatnio obserwował je, jak włóczyły się po mieście, poza tym podobały mu się ich sukienki. Być może Jon pomyślał tęsknie o swoim romansie z Danielle Danning. To było zaraz po aferze Watergate. Danielle miała mnóstwo kochanków i unikała małżeństwa. W Janesville wszyscy dobrze wiedzieli, że dzieci Danielle miały różnych, nieznanych ojców, poza tym istniała wcale niemała szansa – Jon miał tego świadomość – że Perry jest z krwi i kości jego córką. Zatem rozbrojony szczerością dziewcząt i odurzony promieniami słońca gasnącymi w szybkach drzwi, Jon przyniósł z piwnicy dwie butelki S&C. Butelki, wykonane z niebieskiego szkła i zakorkowane używanymi zatyczkami na zawiasach były oplecione pajęczynami i nie
miały żadnej etykiety. Jon postawił butelki na barze. Grace wyszczerzyła zęby w uśmiechu i sięgnęła po towar. – No, to rozumiem. – Wyczha! – zawołała Perry. John podniósł okaleczoną dłoń w ostrzegawczym geście. – Jako jednorazowy wyjątek dla uczczenia ślubu Color, S&O jest gratis. Ale nie przychodźcie tutaj więcej, póki nie będziecie dorosłe. – Nie przyjdziemy. – Grace pogłaskała butelki, ułożyła każdą w zagłębieniu jednego ramienia. Jon położył czarny kciuk na jej przedramieniu. – Jeśli jednak ci przybysze z zewnątrz nie będą tego chcieli, zróbcie z nich właściwy użytek. Grace skinęła głową. Zadrżała, czując chropawy dotyk właściciela pubu, zastanawiając się, czy jego ostatnie słowo oznaczało miksturę czy mężczyzn. Następnego dnia Perry zbierała jeżyny w lasku za swoim domem, podczas gdy Grace siedziała na trawniku, okręcając sobie palce u nóg źdźbłami trawy. Poranek był parny, temperatura sięgała dwudziestu pięciu stopni już przed południem, a przecież dziewczęta nosiły sukienki z grubego płótna. Obok Grace stało koktajlowe wiaderko pełne kostek lodu. Co kilka minut obie przyjaciółki jadły lód i rozcierały go sobie na szyjach i ramionach. – Nie mogę uwierzyć, że nas odtrącili – powiedziała Grace. Perry stała, chrupiąc lód, wypluwając wilgotne kryształki na Grace, ta z kolei uszczypnęła Perry w łydkę i sprawiła, że przyjaciółka uciekła ze śmiechem w krzaki.
– Od kiedy mężczyźni stronią od alkoholu? – poskarżyła się Grace. Perry wzruszyła ramionami. Starając się uważać na kolce i pokrzywy, zbierała jeżyny do podwiniętej sukienki. Nie przejmowała się tym, że dzień wcześniej Bertram Błock i starszy Charles Tatę odmówili przyjęcia S&O. Najwidoczniej wielebny w ogóle nie pił, ale Charles podczas trasy związanej z kampanią wyborczą przed pięcioma laty wycyganił od jakiegoś wyborcy cysternę piwa. Już po pierwszym łyku spędził trzy dni w oszołomieniu, odżegnując się od swojego republikanizmu i rozpytując mieszkańców Janesville, gdzie można kupić osła. Ów epizod przeminął, ale senator Tatę wyrzekł się na zawsze podejrzanej libacji, która to wywołała. To wszystko niewiele znaczyło dla Perry. Był lipiec i zaledwie za parę dni miała być świadkiem na ślubie swojej jedynej siostry. Wcześniej tego samego ranka zadzwonił Pete Deegle, aby umówić się z nią na sobotę. Perry zgodziła się, potem wzięła prysznic, ogoliła nogi i wezwała do siebie Grace na zbieranie jeżyn i chrupanie lodu. Oto, co było ważne dla Perry: koniuszki palców ubrudzone na purpurowo, nadmiar słońca, wymiana śliny z chłopcem. Danningowie w swoim domu nie żyli ani religią, ani polityką, zatem w letni poranek Perry nie rozmyślała o wielebnym Błocku ani o senatorze Tatę. Brała w objęcia ziemię, jej paletę odcieni, jej fakty i zapachy. – Czy pani Jehowa skonfiskowała twoją gorzałę? Grace okręciła trawą palce lewej stopy. – Ukryła butelki w starej szafce ojca na alkohol, ale wyważyłam drzwiczki. Kiedy nam się zachce, będą do naszej dyspozycji, dwie butelki S&O zakopane obok naszej studni za domem. – Poruszyła palcami prawej
stopy i także zaczęła je przystrajać trawą. – Może powinnyśmy zwrócić je do Fracas. – Perry w sukience brzemiennej jeżynami podreptała z powrotem do Grace i usiadła za nią. Przywarła łonem do pośladków Grace, rozłożywszy nogi po obu jej stronach, jak gdyby we dwie jechały na sankach. – W ten sposób mogłabyś jeszcze raz zobaczyć pana Fracatta. Grace uważnie wpatrywała się w mały palec u lewej nogi. Jak na złość w jej głowie pojawił się Stewart McFigg, komplementujący ją za sztukę wyplatania. – Dlaczego miałabym chcieć się zobaczyć z panem Fracatto? Perry pochyliła się do ucha Grace. – Bo on może cię przelecieć, ty mała dziwko. Grace roześmiała się. – Wyczha! Palce Perry powędrowały do ust Grace i wsunęły między jej wargi dorodną jeżynę. – Gryź! – poleciła Perry. Grace rozgryzła cierpki owoc, przełknęła. Wilgotne od soku palce Perry powędrowały z powrotem. Grace poczuła je na swoich plecach. – Hej, co rysujesz? Perry zachichotała. – Chcesz possać... kciuk Jonowi Fracatto. – Nie chcę. – Chcesz połknąć jego męskość. Policzki Grace pokryły się rumieńcem. – Co rysujesz? Perry rozgniatała jeżyny i tworzyła na plecach Grace linie i zawijasy. – Zastanawiam się, czy Pete Deegle będzie chciał mnie przelecieć – powiedziała Perry.
Grace pomyślała o swoim ojcu. Żałowała, że nie jest sekwencją intymnych wspomnień, długą kroniką uścisków i utyskiwań. Zamiast tego na Maksa McGlone’a składały się jedynie obrazki. W świadomości Grace był kimś w rodzaju sławnego aktora, który odgrywa role w thrillerach i filmach drogi. Kimś przypominającym dynamicznego kierowcę, który ukradł terrorystom ładunek plutonu, Jamesem Bondem – samotnym łobuzem, mającym kochanki, ale w głębi serca tęskniącym za wsią, rodziną czy w ogóle za czymś. – Mam nadzieję, że Pete Deegle spróbuje mnie przelecieć – szczebiotała Perry. Tamtej nocy Regina McGlone pojechała z Grace nad jezioro Loomis, gdzie po zachodzie słońca Bertram Błock miał wygłosić kazanie. Regina była przejęta nie tyłko dlatego, że zobaczy wielebnego w akcji, lecz także dlatego, że jej córka zgodziła się wziąć w tym udział. Fakt, Grace nadal nosiła wybrudzoną nibysukienkę, której nie chciała wyprać. Ale Regina wierzyła, że Bóg działa w tajemniczy sposób i jeśli nawrócił ubogich rybaków przed dwoma tysiącami lat, to i teraz jest w stanie zaszczepić rozsądek leniwej nastolatce. – Perry nie chciała jechać? – zapytała Regina. Grace potrząsnęła głową. Kiedy kombi McGlone’ów trzęsło się na pełnej wybojów dróżce prowadzącej nad jezioro Loomis, rubinowe włosy Grace falowały na jej ramionach. Wyciągnąwszy rękę, Regina pogłaskała loki swojej córki. – Pozwolisz mi niedługo podstrzyc tę dżunglę? Grace przesunęła głowę bliżej okna, żeby matka nie mogła jej dosięgnąć. – Mamo.
Regina westchnęła, z powrotem położyła dłoń na kierownicy. W sercu, gdzie mierzyła temperaturę stosunków matka-córka, Grace poczuła ukłucie winy. – Może jestem jak Samson – zdobyła się na wyznanie. – Może we włosach tkwi moja siła i nie powinno się ich w ogóle podcinać. Regina z zachwytem wciągnęła do płuc powietrze. – Och, Grace, spójrz. Ćwierć mili przed nimi, rozstawiony na wzgórzu, na przylądku jeziora Loomis, stał olbrzymi kremowy namiot. Obejmował powierzchnię mniej więcej boiska do futbolu amerykańskiego i był wewnątrz oświetlony lampami na masztach wielkości słupów telefonicznych. Ścianki i strop jarzyły się, jakby powstały ze światła. Na trawie wokoło parkowały setki samochodów, a odbicie białego, pozłacanego dachu namiotu mieniło się w spokojnych wodach jeziora. W oczach Reginy – wobec liczby gwiazd widocznych na niebie i wąskiego srebrnego księżyca – namiot jarzył się w ciemnościach niczym święta osada. – Do diabła! – powiedziała Grace. – Nie wypowiadaj tego słowa – odparła Regina, ale jej głos był szeptem. Chłonęła widok za oknem. Zatrzymały auto na polu pełnym samochodów i zbliżyły się do namiotu. Z jednej strony stał przy nim duży, biały samochód kempingowy ze słowami WOLA BOŻA wypisanymi z boku czarnymi literami. Regina pokazała ręką samochód i powiedziała do Grace: – Prywatny samochód wielebnego – zachwyciła się. – Kempingowy. Jego sanktuarium. W namiocie panował nastrój rozbawienia. Przybyło tu już co najmniej
tysiąc dusz, a nowe ciągle napływały. Wszyscy domagali się miejsca jak najbliżej gigantycznej sceny i samochodu. Regina kręciła się z rumieńcami na policzkach. Uściskała przyjaciół z grupy baptystów mieszkających w Janesville i pozdrowiła klientów księgarni „Jedenaste: czytaj”. Taka była rozkojarzona, że zapomniała wyjaśnić, dlaczego Grace ma na sobie tę dziwaczną sukienkę. Co do Grace, to dziewczyna musiała przyznać, że jest pod wrażeniem. Morze samochodów na zewnątrz chełpiło się rejestracjami Iowa, Illinois, a nawet Dakoty. Grace zgodziła się na udział w tym spotkaniu odnowy religijnej, ponieważ za dwa dni w tym samym namiocie miało się odbyć przyjęcie weselne Color Danning oraz Charlesa Tate’a Drugiego. Senator Tatę namówił Danielle Danning, aby się zgodziła na znacznie bardziej oficjalną uroczystość niż planowano (Danielle wyobrażała sobie wcześniej, że będzie to zwyczajna noc w lasku nad jeziorem, gdzie goście chodziliby boso i obgryzali dziko rosnące grzyby). Grace pragnęła rzucić okiem na ogromną kopułę, pod którą wkrótce będzie jadła kaczkę a 1’orange i piła wino PouillyFuisse. Wyobraziła sobie, że mniej więcej w miejscu, gdzie teraz była scena, pojawi się parkiet do tańca, a na nim, kiedy nadejdzie pora, ona i Perry zaszokują dorosłe towarzystwo. Dziewczęta już przygotowały duet, w którym miały się ocierać o siebie i dotykać brzuchami w swoich płóciennych sukniach – oczywiście podczas dzielenia tortu. Mimo wszystko tego wieczoru Grace z przyjemnością chodziła pośród tłoczących się protestantów. Sąsiedzi i całkiem obcy ludzie kręcili się gorączkowo dookoła. Wszyscy ubrani na biało, szukali najlepszych miejsc. Grace podobało się, jak ich dorosłe ciała, pachnące talkiem i
płynem po goleniu, ocierały się o nią, żarliwe i nieświadome. Gregory Sleech, pastor baptystów z Janesville, przechadzał się po scenie, sprawdzając mikrofony niczym technik przed koncertem rockowym. Tymczasem jego żona Miriam, ubrana w liliową szatę, zajmowała się tłumem. Powietrze ciągle było parne i czoła błyszczały ludziom od potu. Stoły z wazami na poncz i przezroczystymi plastikowymi kubeczkami stały pod ścianą namiotu naprzeciw sceny. Wazy były pełne wody z lodem i ocukrzonych krążków cytryny. Kobiety i mężczyźni pili z kubeczków, wykazując pełen wdzięku, właściwy na tę chwilę stopień zachłanności. O ósmej przy ogłuszających wiwatach wyłonił się ze swojej przyczepy Bertram Błock, wszedł na scenę i wziął do ręki mikrofon. Z kieszeni wyciągnął chustkę do nosa i pomachał nią. – Komu będziecie służyli? – zawołał. – Przed kim będziecie drżeli? – Przed Panem – ryknął tłum. Grace stała przy wazach na poncz, oparta o maszt namiotu, i obserwowała wiernych. Gdzieś w tej masie ludzi znajdowała się Regina. Zniknęła z zasięgu wzroku córki, ale Grace, której brakowało zaledwie kilku miesięcy do skończenia szesnastu lat, bardzo to odpowiadało. – Będziecie służyć złotemu bożkowi? – zagrzmiał wielebny. – Będziecie służyć ślepej, tępej istocie? Ludzie wypełniający namiot zaprzeczyli żarliwie. Grace przyglądała się Bertramowi Blockowi z odległości osiemdziesięciu jardów, jak kroczy to w przód, to w tył. Wczoraj wieczorem w Mackidew’s widziała z bliska jego bursztynowe oczy i zdumiała się. Wcześniej wyobrażała sobie, że kaznodzieja wysoki jak wielebny Błock – prawie sześć i pół stopy wzrostu – będzie miał oczy
pasujące do jego postury i głosu – dzikie, niepokojące, głęboko osadzone, przypominające otwory bliźniaczych armat na polu bitwy. Zamiast tego, oferując wielebnemu butelkę S&O, ujrzała po prostu dwie brązowe kule, tak łagodne jak porcja syropu. – Będziecie wielbić wyryty obraz? – zawołał Bertram Błock. – Będziecie czcić to, co stworzone przed Stworzycielem? – Nie! – odpowiedział tłum. Wielebny Błock uniósł rękę i uczynił z niej berło ponad głowami wiernych, potem rozcapierzył palce i tłum zamilkł. Lewą dłonią przysunął sobie mikrofon do ust. – Odpowiedź jest pozytywna – szepnął – bo wszyscy jesteśmy grzesznikami. Grace wymknęła się z namiotu. Nieskończenie wiele razy słyszała Bertrama Błocka przez radio, więc znała bardzo dobrze meandry jego kazań. Wiedziała też, że wyrażenie „jesteśmy grzesznikami, wszyscy” stanowi wstęp do wykładu o piekle lub, jak to określał wielebny Bertram Błock, o ognistej otchłani Gehenny. Przed kilkoma miesiącami, podczas odkurzania kominka, Grace słyszała, jak Bertram wyjaśnia ten fragment Starego Testamentu – Gehenna była podobno jakąś okropną doliną w Judei – ale jako dziecko zawsze skłonna była wyobrażać sobie stworzenie o imieniu Gehenna, które mieszkało w podziemnej, ognistej otchłani. Według Grace miało ciało i powiększoną głowę gigantycznego, wściekłego kurczaka. Grace najbardziej się obawiała idiotyzmu tej bestii. Jej Gehenna nie robiła nic innego, tylko dzień po dniu przechadzała się dumnie i skrzekliwym głosem wypowiadała jakieś bzdury. Dusze skazane na towarzystwo Gehenny w żaden sposób nie mogły się od tego uwolnić.
Szybko stawały się tak rozdrażnione, że też zaczynały chodzić w kółko i wrzeszczeć. Starały się zagłuszyć demonicznego kurczaka, ale nie mogły, i tak już musiały świergotać i wrzeszczeć na wieki. W piękny letni wieczór Grace nie chciała słuchać o Gehennie. Na szczęście już wcześniej zaplanowała opuszczenie tej części kazania. Przemknęła między skupiskiem samochodów do kombi swojej matki i pod siedzeniem pasażera odnalazła butelkę S&O, którą tam wcześniej ukryła. Czuła się winna, że wypije ją w tajemnicy przed Perry, ale jakiś wewnętrzny głos podpowiadał Grace, że pierwsze doświadczenie z tym tajemniczym trunkiem powinno być czynem indywidualnym. Zatem popędziła na brzeg jeziora, strząsnęła ze stóp sandały, weszła do wody po łydki i odkorkowała butelkę. Przez chwilę, kiedy piła, nie zauważyła nic szczególnego. Stała w wodzie, przemókł brzeg jej sukienki. Łydki sprawiały wrażenie gładkich, a w blasku namiotu woda dookoła niej była szerokim naczyniem pełnym światła. Powoli Grace stawała się świadoma, że w jej piersi kołacze serce, że w głowie krążą jakieś nowe gorące prądy. – Wyczha! – zachichotała. Uderzyła dłonią w powierzchnię wody. Muł masował łuki jej stóp, brzęczenie cykad łaskotało ją w uszy. Gwiazdy przypominały cukierki, które znajdują się w zasięgu ręki. Były tak blisko, że mogłaby je zerwać i zjeść. Miała spocone włosy, pot spływał kropelkami między jej piersi i po ramionach. Czuła, że ma czoło. – Ojej! – Jej skronie były gorące, ale nie miała gorączki. Wyzwalała się w niej jakaś nowa energia, szukająca celu, ujścia, obiektu. W namiocie za plecami Grace zgromadzeni zaczęli śpiewać hymn. Wypiła S&O do dna,
upuściła butelkę i stała w miejscu, dygocząc. Czuła się jak naelektryzowana, jak dostrojona na odbiór odpowiednich fal. – Jakiż słodki to dźwięk – śpiewał namiot. Grace z powrotem weszła do środka. Wierni stali – tworzyli klaszczący, śpiewający legion. – Jezu – szepnęła Grace, rozglądając się wokoło. S&O wyostrzyło jej zmysł wzroku, każda postać wydała się jej osobnym, zdumiewającym reliefem. Grace nigdy wcześniej nie dostrzegała tak wyraźnie smutnego garbu, jaki Melanie Bryson przyszło dźwigać na plecach. Stan Gurtenberg, emerytowany listonosz, nie był mężczyzną, tylko więdnącym chwastem z laseczką i kostkami dotkniętymi artretyzmem. Nawet Miriam Sleech odgrywała melancholijną postać. Stała w liliowej sukni, śpiewając, klaszcząc na wysokości serca, ale jej altowe nuty nie bardzo wybijały się na tle mocniejszego chóru’ w otwartych ustach widać było jej zęby czarne od wypełnień. Nagle Grace przepełniło współczucie dla sąsiadów, a w jej umyśle pojawiła się wizja ojca. Max McGlone leżał martwy w trumnie, miał szare policzki, usta zszyte niebieską nicią. Grace jęknęła, starając się odpędzić widmo mruganiem powiek. Ni z tego, ni z owego w jej mózgu rozległ się odgłos nierównego chodu Stewarta McFigga. Oszołomiona Grace wyciągnęła dłoń i przytrzymała się słupa wspierającego namiot. Francis Pyle, którego żona zmarła jesienią na chorobę Hodgkina, pogodnie skinął głową w jej stronę, kiedy szedł, powłócząc nogami, w stronę miejsca, gdzie stały wazy z wodą. – Jezu – powiedziała znowu. Zamknęła oczy i teraz w jej duszy zadomowił się jakiś smutek, jakieś bezkresne współczucie, które wyzwoliło się pod wpływem S&O. Jakiś
czujnik osłabł w jej sercu. Część brawury jej ojca zdawała się być teraz wskazówką urządzenia pomiarowego, która wychyla się przy kontakcie z każdą napotkaną ludzką słabością. Baptyści wokół śpiewali hymn. Śpiewali o potędze Pana, podczas gdy Grace, zamknąwszy oczy, ze ściśniętym żołądkiem, zastanawiała się, czy nie będzie wymiotować, zastanawiała się, dlaczego w kolanach czuje słabość, a nie moc. – Otwórzcie oczy – zagrzmiał jakiś głos. Grace posłuchała. Przez tunel powiewających ramion
ujrzała
wielebnego Błocka, który stał na scenie. Prawą dłonią dotykał czoła Abigail Drakę, dawniej agnostyczki, matki trojga dzieci, która z pochyloną głową klęczała teraz przed kaznodzieją. – Otwórz oczy i przyjmij Pana – zaintonował Bertram Błock. – Amen – powiedziała Abigail. Kaznodzieja klepnął ją w czoło. – Amen – ryknęli zebrani. Ludzie przesunęli się w stronę sceny. Stanley Quimby, mocno zbudowany niemowa, ciężko stąpał przejściem pomiędzy ludźmi, za nim przesuwał się Pauper Jeckett, który spalił swojej szwagierce nagrodzone w konkursie begonie. Kim Lalohsa, zdrowy, impertynencki demokrata, wystąpił szybko do przodu i klęknął przed kaznodzieją. Grace zrozumiała, o co chodzi. Były to wezwania do ołtarza, o których kiedyś słyszała. Każdy, kogo poruszyła moc Ducha Świętego, podążał na oślep w stronę ołtarza. Sama jednak nie rozumiała, dlaczego Bertram Błock i ją tak nagle poraził. Był przecież człowiekiem, który rok w rok pytlował o Gehennie, a mimo wszystko tego wieczoru okazał się silniejszy od niej – to człowiek z krwi i kości, w którego obecności chciała się pławić. Jego wzrost, garnitur, szczęka, białe włosy, wszystko wydawało się składać na szczególnie
męskie kwalifikacje. – Przyjmij Pana – zawołał Bertram. Klepnął w czoło Kima Lalohsę. Grace stała jak słup soli. Zapomniała o sandałach, które zostawiła przy brzegu jeziora, na łydkach miała plamy błota. Ziemia pod stopami drżała od tupania tłumu, hałas uderzał ją w uszy. S&O gotowało się w jej brzuchu, a w centrum wszystkiego znajdował się ten olbrzymi kaznodzieja’ kładł dłoń na czoła mężczyzn i kobiet. Kiedy Grace się przyglądała, nieoczekiwanie słabość w jej kolanach stała się mocą, stała się odwagą w udach. Ten wysoki mężczyzna władał siłą własną i cudzą, Grace czuła zawrotną potrzebę znalezienia się blisko niego, aby zajrzeć w jego klonowe oczy, pozwolić mu, by także jej dotknął. – Alleluja – zagrzmiał tłum. Wizyty przed ołtarzem dobiegały końca. Baptyści kołysali się i nucili, tymczasem wielebny Błock machał im na pożegnanie, opuszczając scenę. Kierował się do swojego samochodu. Tłum – rozgorączkowane gremium – zafalował w jego stronę. – Poczekaj – szepnęła Grace. Skoczyła do przodu i wmieszała się między podekscytowanych sąsiadów. Kiedy zmierzała do samochodu, ręce ludzi smagały ją niczym witki w lesie. – Poczekaj – Grace parła do przodu. Czuła, że jest w potrzebie, naładowana S&O. Przedarłszy się przez ścianę dorosłych, chwyciła Bertrama Błocka za ramię, akurat kiedy zbliżał się do samochodu. – Stój! Bertram odwrócił się. Po występie biło od niego ciepłem. Wokół niego działo się to, co zwykle. Hałastra złożona z fanów, szalejących wokół jego samochodu, krzykliwie domagała się autografów, uzdrowień i woli bożej. Wyciągano ręce z Biblią, by jej dotknął, i ręce zawinięte w bandaże.
Kołysały się czepki i brody, wykrzykiwano jego imię. Wśród tego całego zgiełku zauważył wspaniałą dziewczynę, której sukienka była barwnym chaosem. Chwyciła go za ramię. W jej oczach jaśniał płomień. Sprytny Bertram Błock uczynił to, co często czynił w podobnych okolicznościach. Wyciągnął z kieszonki swoją wierną chustkę do nosa, uniósł ją wysoko, po czym cisnął daleko w tłum. Tłum, spragniony zdobyczy, przez chwilę obserwował żeglowanie chustki, potem rzucił się na nią. Tymczasem ledwie odwróciły się od niego oczy zebranych, Bertram chwycił dziewczynę za nadgarstek i pociągnął ją do wnętrza swojego samochodu kempingowego, potem zamknął i zablokował drzwi. – Hej! – Grace i mężczyzna byli sami w ciemności. Dziewczyna, przyzwyczajona do świateł namiotu, nic teraz nie widziała. – Hej! – powiedziała znowu. Mrok odchrząknął. To, co się potem stało, wydarzyło się szybko. Nadal pozostając pod kojącym wpływem S&O, Grace wylądowała na wodnym łóżku, a sukienka znalazła się wysoko wokół jej ramion. Z namiotu dobiegały szaleńcze śpiewy, tymczasem jakieś dłonie sprawiły, że ulotniły się jej biustonosz i majtki. – Poczekaj – powiedziała, ale dłonie nie czekały. Zacisnęły się na jej piersiach, pogłaskały pośladki. Pomiędzy jej nogi wcisnęła się twarda głowa. Grace gwałtownie westchnęła, kiedy ruchliwy język wyszedł na spotkanie jej ud. Jesteś żonaty, pomyślała, ale nie uderzyła kaznodziei. Ciężko oddychała, wciągała powietrze do płuc i wypuszczała je, w łóżku wodnym chlupotała woda. Dostrzegała zarys kuchenki i zauważyła kosarza na suficie. Zacisnęła palce na prześcieradłach. W jej łonie zaczęło kiełkować
drżenie, coś pulsowało. – Och – westchnęła. – Wyciągnęła szyję, spróbowała spojrzeć na mężczyznę, który wciskał w nią twarz, ale sukienka owinięta wokół szyi przysłaniała widok. – O Boże – jęknęła. – Bertram Błock prychał, nie przestając jej nękać. Grace zamknęła oczy. Oddychała szybko. Jakaś moc wzbierała w jej lędźwiach, kolor, nie potrafiła tego nazwać, choć chciała. Zacisnęła zęby, w jej głowie pojawili się mężczyźni. Twarz między jej udami należała do Jona Fracatta, potem zastąpili go kolejno bracia Danningowie i wreszcie Stewart McFigg wstydliwie skonkretyzował wobec niej swoje pragnienia. – Och, mój Boże – Grace przysłoniła usta jedną dłonią. Dalej, Stewart, pomyślała, kołysząc biodrami. Dalej, chłopaku. Bez żadnego ostrzeżenia Bertram wycofał się na kolana. Rozpiął spodnie, opuścił je i położył się na niej. Krzyknęła, kiedy pokryta świeżym zarostem szczęka boleśnie zadrapała ją w ucho’ w dole, między jej nogami, jakiś nowy mięsień napierał, znajdując sobie drogę do jej wnętrza. Śpiew cichł, tymczasem gorące usta zetknęły się z uchem Grace. – Wola Boża – szepnęły. – Wola Boża. Grace przyciągnęła do siebie ciało leżące na niej, zaakceptowała je. Trzymała jego tułów, sapała, ulegając rytmowi łona. Wpiła paznokcie w pośladki kaznodziei i jakieś drżenie wezbrało w jej płucach. Kiedy wydała z siebie jęk, nienazwany kolor osiągnął szczyt i uwolnił się. Mężczyzna krzyknął, zesztywniał, potem uderzył jeszcze raz i zadygotał. Kiedy spazmy ustały, kaznodzieja zsunął się z dziewczyny. – Ojej. – Grace leżała, dryfując. – O rany. Och. Bertram Błock był nagi od pasa w dół, nadal miał na sobie marynarkę i krawat. Przeturlał się,
odsuwając od Grace, wywołując fale’ częściowo okrył pośladki prześcieradłami. Odwrócił się twarzą do ściany. – Poczekaj dziesięć minut, póki tłum się nie rozproszy – powiedział cicho. Grace zamrugała. W okolicach pachwiny czuła drobne konwulsje. Przyglądała się pająkowi na suficie. Zastanawiała, czy ten mężczyzna ją kocha. – Hm... co takiego? – Daj spokój. – Wydawał się zniecierpliwiony. – Opuść sukienkę. Najpierw wyjrzyj i sprawdź, czy nikogo nie ma na plaży, potem wymknij się i idź do domu. Zmarszczyła brwi. Wysoko pod szyją znalazła brzeg sukienki, nadal mokry od wody z jeziora, i ściągnęła go do kolan. Kiedy usiadła, zobaczyła plamę na białym prześcieradle. – Krwawiłam – domyśliła się głośno. W środku czuła się też okaleczona. – Idź. – Kaznodzieja odsunął się od niej, zwinął w kłębek. Grace znowu zmarszczyła czoło, zmieszana. Dotknęła jego ramienia. Mimo wszystko ona przecisnęła się do niego w tłumie, natomiast on wciągnął ją przez drzwi do środka. – Nie. – Mężczyzna w marynarce odepchnął jej rękę. – Idź do domu – powiedział. Następnego ranka Grace siedziała po turecku na podwórzu, przy studni graniczącej z kukurydzianym polem Killianów. Godzinę wcześniej wzięła prysznic, potem ubrała się w rdzawą bluzkę, niebieskie dżinsy i tenisówki, po czym wyszła na zewnątrz, aby posiedzieć w trawie, pomyśleć i osuszyć
włosy na słońcu. Teraz jej umysł był już całkowicie wolny od wpływu S&O, chociaż siedziała w miejscu, gdzie została zagrzebana druga butelka. Na udach trzymała płócienną sukienkę, w zasadzie jedyne ubranie, które nosiła przez ostatni miesiąc. Grace gapiła się na porowate kamienie obmurowania studni, a z jej oczu spływały łzy. Odezwał się jakiś wróbel. Morton, beagle Killianów, zawtórował mu wyciem. Grace pociągnęła nosem, wytarła go. Wczoraj wieczorem, kiedy wymknęła się z pojazdu Bertrama, przy samochodzie spotkała matkę, zajętą pogawędką z Miriam Sleech. – Grace! – Regina chwyciła córkę w objęcia. – Czy to nie było fantastyczne? Grace otworzyła usta, ale nie zdołała wydobyć z siebie ani jednego słowa. Popatrzyła jedynie na matkę i żonę pastora – obie kobiety miały ożywione, zarumienione twarze. Przez jedną wariacką, bachiczną chwilkę Grace rozważała myśl, czy te kobiety w istocie nie zaplanowały jej rozdziewiczenia. – To było najlepsze kazanie, jakie wielebny dotychczas wygłosił – orzekła Miriam. Teraz Grace wyciągnęła rękę, dotknęła studni, którą zawsze lubiła. Jej kamienie były wielkości piłki do futbolu, szare i nagrzane od słońca. Znowu pociągnęła nosem, zamrugała, strząsając łzy. Ostatniego wieczoru w ciągu niespełna godziny straciła sandały, biustonosz, majtki i dziewictwo, ale ta studnia była tutaj przez całe wieki, słup w ziemi, pomoc dla jej rodziny i sąsiadów. – Witaj, Grace. Grace odwróciła się, słysząc szelest łodyg kukurydzy na polu
Killianów. Kiedy się rozstąpiły, z kukurydzy wyłoniła się Color Danning. – Color? – Grace przetarła oczy i wyprostowała się. Starała się wyglądać na opanowaną. Przyszła panna młoda klęknęła przed Grace. Color miała na sobie prostą brązową sukienkę, która mogłaby uchodzić za habit przełożonej zakonu. Jej srebrzyste włosy, rozdzielone pośrodku przedziałkiem, opadały w dwóch gładkich kurtynach równo po obu stronach głowy, a mglistoszare oczy skupiły się na Grace. – Właśnie mieliśmy wyjeżdżać na próbę ślubu, kiedy usłyszałam, że płaczesz. – Z domu swojej matki? – zapytała Grace, ale natychmiast spuściła oczy. Wolała nie kwestionować umiejętności Color, mimo że dom Danningów znajdował się dwie mile od tego miejsca. – Wysłałam pozostałych nad jezioro Loomis i przyszłam. – Color chwyciła Grace za rękę. Grace znowu się uwolniła. – Czy wie... wiesz, cco mi się przytrafiło wczoraj wieczorem? Color popatrzyła na sukienkę, która leżała na udach Grace. – Mam pewne podejrzenia. Grace rozszlochała się. – Hm... ta... Ojej. – Kukurydza Killianów zafalowała na lekkim wietrze, pachnąc dojrzałością i bliskimi zbiorami. – Nie... nie mogę być twoją druhną – wyjąkała Grace. – Osoba, która... no wiesz, on będzie na twoim ślubie, więc... – W porządku, kochanie. – Color otarła z łez policzki Grace. – Nie martw się. Wszystko jest w porządku. Zła na siebie, zmieszana piętnastolatka dziobnęła palcem w sukienkę
ułożoną na swoich udach. Wymalowane sokiem jeżynowym na płótnie z tyłu sukienki znajdowały się dwie splecione postacie, mężczyzna i kobieta. Nie było wyraźnie widać, czym jest zajęta ta para. Pośród plam od trawy, kawy i musztardy siłowała się, kochała albo gryzła w pięty. Perry wymodelowała parę zamaszyście, tak aby Grace nie naraziła się na naganę ze strony Reginy. Teraz jednak Grace wpatrywała się w obraz splątanej pary i zachodziła w głowę, czy Perry nie ma umiejętności przewidywania tak jak Color. – Nie mogę tam być. – Grace odchrząknęła. Już przestała płakać. – Nie mogę tam być i nie mogę powiedzieć ludziom dlaczego. – W porządku. – Nie mogę powiedzieć Perry ani mojej matce, ani waszej matce. Nie mogę im opowiedzieć o wczorajszej nocy. Nigdy. Ty też nie możesz. Color złożyła obietnicę skinieniem głowy. Grace popatrzyła z gniewem na płócienną sukienkę. – I nie mogę już dalej nosić tej... tej rzeczy. – W takim razie pozbądź się jej. – Color wstała, pomogła podnieść się Grace. Szarooka zakonnica podeszła do studni i pokazała wzrokiem do środka. – Wrzuć ją tutaj. Niech spocznie na wieki. Grace przechyliła się nad kamienną obmurówką, popatrzyła w mrok. – No, dalej. Niech idzie do samego dna. Młodsza z dziewcząt przeniosła sukienkę nad otwór studni. Zawahała się, popatrzyła poniżej w ciemność, przy której spędziła dzieciństwo, bojąc się i rozmyślając. Nie chciała zaklejać ziemi, zatykać podziemnego źródła, z którego jej matka czerpała wodę. – Hej – Color szturchnęła ją w ramię. – Jesteś Grace McGlone. Nie ma
sukienki i na ciebie nikt nic nie ma. Grace skinęła głową. Współczucie, które wcześniej obudziło w niej S&O, rozbudziło się teraz na nowo i przez chwilę, kiedy w pobliżu zaczął ujadać beagle Morton, Grace zastosowała tę empatię do siebie. Zadygotała, cofnęła rękę i pozwoliła sukience opaść. – Wyczha – szepnęła. Tego wieczoru Grace poszła do Gabinetu Owalnego. Wspięła się na Wuja Drzewusa i oglądała fajerwerki, które straż ogniowa w Janesville puszczała rokrocznie czwartego lipca na boisku do futbolu. Musiała dotrzeć tam pieszo, ponieważ Perry – wściekła na Grace za wycofanie się z udziału w uroczystości ślubnej Color – nie chciała z nią rozmawiać. O podwiezieniu nie mogło być już mowy. Grace wspięła się wysoko między rozłożyste, rozrastające się gałęzie i leżała na ulubionej platformie. Czytała przy latarce Głęboki sera, podczas gdy limonkowe i poziomkowe eksplozje wstrząsały firmamentem. W dębach niedaleko Wuja Drzewusa koleżanki i koledzy całowali się, pili alkohol i wyli do księżyca, lecz Grace pozostawała wierna philipowi Marlowe’owi, jego spokojowi i dowcipowi pośród błazenady. Denerwowała się z powodu Perry, ale dawniej wiele razy musiała przetrzymywać napady złości przyjaciółki i teraz z radością by o niej zapomniała. Kiedy nachodziły ją myśli o ojcu, Grace odpędzała je, czytając na głos. Dopiero
kiedy
rozkwitły
szczególnie
jaskrawe
pomarańczowe
fajerwerki, podniosła głowę i dostrzegła w najwyższych gałęziach Wuja Drzewusa sylwetkę Stewarta McFigga. Siedział na desce na zewnątrz czegoś, co przypominało najpełniej wykończony domek ze wszystkich, które do tej pory zbudował (domek miał dach i, jeśli się nie myliła,
komin), a kiedy chwycił gałąź nad sobą, w ciemności napięły się potężne bicepsy. Wydawał się Grace zrelaksowanym krzepkim właścicielem domu z Dzikiego Zachodu. Zostawiła książkę i latarkę, potem wspięła się na jego poziom. – Hej, Stewart. Stewart podskoczył, naprężył dłonie na gałęzi, której się trzymał. Kiedy dojrzał gościa na swojej desce, wyraz jego twarzy zmienił się, przechodząc od wyrazu wstrząsu do pełnego szczęścia. – Ha – powiedziała Grace. – Mam cię. – Grace. – Stewart próbował wygładzić kamizelkę. – Grace, tak się cieszę, że przyszłaś. – Wyluzuj, McFigg. Akurat byłam w okolicy. Stewart dźwignął się na nogi. Nad boiskiem do futbolu z trzaskiem zawisła żółta pajęczyna światła. – Szczęśliwego czwartego lipca. – Szczęśliwego, Stewart. – Hej... gdzie jest ta niesamowita sukienka, którą ostatnio bez przerwy nosiłaś? Grace skrzyżowała ręce na piersi. – Niezbyt wygodnie byłoby się wspinać w sukience, nie sądzisz, geniuszu? – Fakt. Raczej nie. Gałęzie podtrzymujące domek zakołysały się lekko. Grace zrobiła krok, aby zachować równowagę, a Stewart szybko przytrzymał ją za ramię. – Ostrożnie. Chodząc po werandzie, stąpaj ostrożnie. Strząsnęła jego rękę. – Po werandzie? Nie zawracaj głowy.
Stewart zarumienił się. Wsunął dłonie do kieszeni. – Przepraszam, że cię złapałem. Grace zerknęła na jego but ortopedyczny. Pomyślała, że do środka zmieściłyby się dwie pary jej tenisówek. – Hm... – Ruchem głowy pokazała na domek. – Mogę zwiedzić wnętrze? Stewart uniósł brodę i rozpromienił się. – Pewnie. – Wytarł dłoń o dżinsy i wyciągnął ją w stronę Grace, która podała mu swoją. Domek na drzewie był w istocie majstersztykiem. Stewart zbudował trzy pomieszczenia, które do siebie przylegały. Jedno, pełne kocy i poduszek, było wnęką do spania. W drugiej niewielkiej wnęce znajdowała się kuchenka turystyczna, nad którą Stewart umieścił komin. Przestronna główna izba była jednak najbardziej imponująca. Zmieściłoby się w niej na stojąco czterech mężczyzn. Na podłodze leżała niedźwiedzia skóra, którą – jeśli Grace dobrze pamiętała – wystawiono kiedyś na sprzedaż w Imperium Gospodarności Pile’a. W jednym z kątów stał prymitywny, ale solidny regał na książki z zeszytami wydawnictwa Marvel Comics, pudełkami toffi i, ku zdziwieniu Grace, Biblią. W innym rogu wisiała lampa na baterię, poniżej stało krzesło, którego oparciem była stara okiennica. Trzeci róg wypełniał kręgosłup samego Wuja Drzewusa, gruba, pokryta korą podpora, wokół której Stewart zestawił wszystkie trzy izby’ do kory przybił krucyfiks. Grace zatrzymała wzrok na krzyżu, na czarnookim Jezusie. – Co robisz tu na górze? – Usiadła na niedźwiedziej skórze. – Wchodzisz tutaj, jesz cukierki i odmawiasz katolickie modlitwy?
Stewart usiadł obok niej. Wzrok jednak koncentrował na tym, co się dzieje za pojedynczym oknem bez szyb, za którym z wybuchów rodziły się czerwonofioletowe galaktyki. – Czasami. Albo staram się odrobić lekcje. Przeważnie jednak czytam komiksy. Grace zerknęła na jego ramiona, które wyglądały na dwa razy bardziej masywne niż u każdego innego mężczyzny w Janesville. Wyobraziła sobie, jak zaciśnięta pięść Stewarta wgniata się w substancję szarą Bertrama Błocka. – Co to za komiksy? – Och. – Ze względu na but ortopedyczny Stewart siedział z rozsuniętymi nogami niczym chłopiec na plaży. – Przeważnie czytam o tym gościu. Nazywa się The Thing. – Kto to? – To jest ten gość. Powstał z kamieni, ale jest także kimś w rodzaju naukowca. Grace popatrzyła na regał z książkami. Na jednej z półek stał komiks, na którego okładce znajdował się mężczyzna z kamieni. Ubrany w fartuch, uciekał przed facetami uzbrojonymi w pistolety. Na ramieniu niósł piersiastą blondynkę w obcisłym niebieskim sweterku. – Jest dobry czy zły? – Dobry. Chociaż... czasem, gdy sytuacja tego wymaga, potrafi być zły. Jest trochę taki, trochę taki. Jest jakby złożony w środku. – Złożony? – Grace pomyślała o swojej płóciennej sukience, której się pozbyła, którą pogrzebała w błocie. – Chodzi ci o to, że jest skomplikowany.
– Yhy, skomplikowany. Chcesz toffi? – Pewnie. Wzięli po dwa cukierki. Kiedy je żuli, fajerwerki i ludzie gwizdali daleko w dole. – Hej – powiedział Stewart – czy aby nie jutro jest ślub Color? – Nie chcę o tym rozmawiać. – Och. Nie ma sprawy, Grace. Powiało mocniej i domek poruszył się. Położyła dłonie płasko na podłodze. – O rany! – Nie bój się. – Stewart językiem odkleił cukierek od zębów. – To tak samo jak pod pokładem statku. – Nie boję się. – Jednakże wiatr wiał coraz silniej, w żołądku czuła pustkę. Poza tym w domku na drzewie było ciepło. Grace poczuła pot pod bluzką, przypomniała sobie dotyk dłoni kaznodziei na swoim brzuchu. – Nie spadnę, prawda? Stewart uśmiechnął się, uważny i cierpliwy. – Nie spadniemy. Nie martw się. – Nie martwię się. Tak tylko sobie gadam. Stewart wygładził wybrzuszenie w futrzanym chodniku. – Solidnie to zbudowałem. Wzruszyła ramionami. Wiatr zamarł i domek znieruchomiał. Grace poklepała skórę niedźwiedzia, postukała w pazury jednej z łap. – Yhy, myślę, że tutaj jest ekstra, Stewart. – Dzięki. Na zewnątrz trwał już finał świetlnego przedstawienia. Tłum piał z zachwytu.
– A dzieciaki tu nie przychodzą? No wiesz, zwędzić twoje rzeczy? – Większość dzieciaków nie da rady wspiąć się tak wysoko. W dodatku... – W dodatku co? Stewart uśmiechnął się. Zgiął ramię, naprężył muskuły. – Ludzie już sobie nie pozwalają na żarty ze mną. Grace pomyślała, że bez buta uszkodzona stopa Stewarta jest prawdopodobnie twarda i opuchnięta. – Przepraszam, Stewart, że wtedy ci dokuczałam, w szóstej klasie. – Nie ma sprawy. – Wydaje mi się, że nie jesteś całkowicie spisany na straty. – Och, dzięki. Poprzedni wieczór jeszcze pulsował w jej łonie, mącił
w
głowie.
Zastanawiała się, czy ta dezorientacja to nie dorosłość. Stewart był w zasięgu ręki, a jej brakowało słów. Wdrapała się tutaj bez planu, ale skoncentrowała się na bicepsach, które widziała przed sobą, i czując w brzuchu płomienie, skwapliwie podjęła decyzję. – A swoją drogą, Grace, możesz przychodzić tutaj, kiedy tylko zechcesz. Możesz też wypożyczać sobie egzemplarze The Thing. Powiedz tylko które. Grace podpełzła i położyła się na Stewarcie. – Aj! – jęknął Stewart. Niezgrabnie wsunęła mu język do ust. Położyła rękę na jego udzie, ale Stewart odtrącił ją, zmusił, aby z niego zeszła. – Hola, nie tak prędko, Grace – wydyszał. – Hej, spokojnie. – Co?
Już stał na wyprostowanych nogach, z twarzą w rumieńcach. – Nie chciałem cię pacnąć, Grace, ale... Grace pociągnęła Stewarta za nogawkę spodni, starając się przyciągnąć go do siebie. Ona też czuła się nieswojo, ale wyobraziła sobie, że nie ma wyboru. Po wczorajszym doświadczeniu w samochodzie kempingowym sądziła, że to właśnie robią kobieta i mężczyzna, kiedy są blisko, są sami i jest noc. – Dalej, Stewart. – Grace ściągnęła bluzkę. – Połóż się Stewart... Kochaj się ze mną. Stewart wycofał się pod regał. – Och, nie, dziękuję. – Oblizał usta, jego wzrok zatrzymał się na jej biustonoszu w kwiatki. – To znaczy, wydaje mi się, że nie powinniśmy. Grace zauważyła fałdę na swoim brzuchu. Wpadła w panikę. – Jestem gruba. – Nie. Mój Boże, skąd? Jesteś śliczna. I masz naprawdę ładny biustonosz. Poczuła się głupio. Popatrzyła na okładkę jakiegoś komiksu z pozbawioną piegów blondynką na okładce. – W tam razie co jest nie tak? Stewart odsunął włosy z oczu. Jego but i tenisówka jakby przykleiły się do podłogi. – Jesteśmy chrześcijanami. – Żaden wiatr nie poruszał teraz domkiem. – Ja jestem katolikiem, ty baptystką. – Wzruszył ramionami. Staramy się o niebo. – Grace zmarszczyła czoło. Na podłodze leżała zwierzęca skóra, taka, na jakiej ludzie kochają się w filmach. – Jesteśmy chrześcijanami i nie jesteśmy małżeństwem. – Stewart wskazał brodą na krucyfiks. –
Dlatego... wiesz. Żadnego bzykania. Grace pomyślała o Bertramie Błocku, jego okropnym miętowym oddechu, o tym, jak napierał na nią biodrami. – I naprawdę w to wierzysz? – Tak, Grace. – Nigdy nie będziesz... bzykał, póki się nie ożenisz? – Nie. Nawinęła na palce pasmo niedźwiedziej sierści. Perry, zgodnie z ostatnim wyliczeniem Grace, sypiała do tej pory z czterema uczniami wyższych klas. – Dlaczego? – Powiedziałem już – wyjaśnił Stewart. – Staram się o niebo. Lubię cię. Staram się o niebo, pomyślała Grace. Staram się o niebo. Gapiła się na tego okaleczonego chłopca w bezrękawniku, opartego plecami o regał z książkami. Był całkiem poważny. Nie zamierzał jej dotknąć. – Czyli jednak chciałbyś mnie bzyknąć? To znaczy żałujesz, że nie możesz? – Och, no pewnie. Nie jestem homoseksualistą. Bardzo by mi się podobało, gdybyśmy się... bzykali. Jak już powiedziałem, twój biustonosz jest naprawdę ekstra. – Dzięki. – Te kwiatki są bardzo ładne. – Dzięki. – Ale jesteśmy chrześcijanami. Wolno skinęła głową. Stewart wyszedł na werandę. Grace wciągnęła bluzkę i poszła za nim. Stewart patrzył w górę i wiercił nerwowo palcami w spodniach na udach.
– Hm – chrząknęła Grace. Gwiazdy były nieskazitelne, wszędzie, jak okiem sięgnąć. Zapach spalonego fosforu i duchy fajerwerków wisiały wokół Wuja Drzewusa. – Czy my się kochamy? – Stewart wydawał się zatroskany. Zerknął na Grace. – Powinienem zabrać cię na tańce? – Nie. – Nie... nie chodzi tylko o to, że nie mogę tańczyć, Grace. Wiesz, moja stopa... – Nie kochamy się, Stewart. Nie jesteśmy parą. – Wydawała się uzbrojona w coś nowego, w jakąś wiedzę. Stewart wyglądał na sfrustrowanego, jakby miał się za chwilę rozpłakać. – Ale zależy mi na tobie... – Dziękuję Stewart – powiedziała Grace i zeszła na ziemię. Sama. Podczas pozostałej części lata i jesienią Grace odkryła, że tak naprawdę nie ma przyjaciół. Perry, która wcześniej była jej najwierniejszą przyjaciółką, okazała się konsekwentna i nie odzywała się do niej od dnia ślubu Color. Całkowicie stroniła od towarzystwa Grace, ale ku jej zdumieniu, dawną przyjaciółkę niewiele to obeszło. Ta nagła rozłąka zdziwiła także Grace, która zaczęła wierzyć, że teraz widzi Perry w nowym świetle, a w tym nowym świetle wydawała jej się po prostu złośliwą, sentymentalną zdzirą. Źródłem tej opinii nie była skłonność do intryg, zawiść czy kłótnia, lecz zwykła obserwacja faktów. Perry z reguły wieszała psy na każdym uczniu z James Madison poza tym jednym spośród sportowców, któremu akurat dawała się posuwać. Za każdym razem, kiedy zaczynała to robić z kimś nowym, byłego przystojniaka
obrzucała błotem. Co do sentymentalizmu, zdaniem Grace to było chore: jeśli Perry ogłaszała rozejm i dzwoniła do niej, to zwykle o północy w weekendy. Kiedy Grace podnosiła słuchawkę, słyszała w tle gwizdy i odgłosy dobrej zabawy chłopców, Perry zaś pociągała nosem, szlochała i mówiła mniej więcej coś takiego: „Właśnie zrobiłam laskę temu to a temu, a on teraz zachowuje się, jakby mnie wcale nie znał, i w ogóle jest do dupy”. Grace zmęczyły te telefony i w ogóle przestała je odbierać. W zamian rzuciła palenie i przyłożyła się do nauki w szkole, dała się porwać Wielkiemu Gatsby’emu, Willi Cather, Podróżom z Charliem. Ku własnemu zadowoleniu i ku radości matki Grace zaczęła spędzać popołudnia w księgarni „Jedenaste: czytaj”. Czasami pracowała przy kasie albo układała książki, ale najczęściej wchodziła po drabinie na poddasze księgarni, gdzie siadywała w zielonym fotelu z poduchy pod prostokątnym świetlikiem i czytała dzieła chrześcijańskich autorów. Nie wiedziała dokładnie, dlaczego z takim zapałem pochłania te teksty, ale spodobało się jej to, co kiedyś powiedział Stewart: że ona stara się o niebo. I bardzo jej odpowiadało także to, że kiedy czytała Lutra, Kalwina, Augustyna, C. S. Lewisa, nie czuła już, że ma szesnaście lat. Wiosną następnego roku biegała w drużynie sprinterek i stale miała ochotę na pepsi. Kiedy układała się z książką w fotelu, miała włosy splecione do tyłu w skomplikowane szkarłatne warkocze, podczas gdy jej stopy ocierały się o siebie i masowały niczym siostry. Była młoda, lecz kiedy przestudiowała Tomasza z Akwinu i Nowy Testament, poczuła, że jej nieśmiertelna cząstka wchłania słowa i historie, że powstaje w niej pewna sfera, w której pewnego dnia być może znajdzie swoje miejsce
mądrość, a może nawet chwała. Także Bertram Błock włamał się do tej sfery ze swoim głosem i ciałem, ale Grace, kiedy skończyła siedemnaście lat, uświadomiła sobie wreszcie, co najbardziej ją gryzło w zdarzeniu z kaznodzieją. Błock zaczarował tłum nad jeziorem Loomis, ale z pewnością brakowało mu tego, co Stewartowi nie pozwoliło swego czasu przelecieć jej w koronie Wuja Drzewusa. Grace rozstrzygnęła ostatecznie, że tym, czego brakuje Bertramowi Blockowi – sekretem, który posiadł ten dziwaczny Stewart – jest honor. Grace zaczęła tropić honor wokół siebie. Wypatrywała za nim oczy. Znalazła go w palcach swojej matki, które kleiły taśmą grzbiety książek. Wywąchała go w sosach i zupach przygotowywanych w stołówce szkolnej przez Gunthera Hodge’a. Mężczyzna miał pięćdziesiąt lat, nie był bystry i dokuczano mu, ale karmił identycznie wszystkich uczniów, nawet tych, którzy najbardziej dawali mu się we znaki. Grace dostrzegła honor w pierwszoklasistce Jessice Linson, która potrafiła przebiec ćwierć mili w pięćdziesiąt cztery sekundy i która po każdym biegu czym prędzej podążała na skocznię wzwyż, aby dopingować swoją starszą, pozbawioną talentu siostrę Idę. Coś w obyczajach tych ludzi poruszyło Grace, pogłębiło wariackie współczucie, które S&O wlało w jej serce. Grace postanowiła, że od teraz spróbuje być podobna do Stewarta McFigga. Owszem, modliła się o szczupłe biodra, i owszem, poczuła mrowienie między nogami, kiedy wpadła na Crimsona Danninga w supermarkecie Todda, ale w imię honoru chciała zachować te biodra i to mrowienie dla swojego męża. Mądrości nie da się zdobyć poprzez seks, cóż, amen, bracie, pomyślała Grace. Ale będę przeklęta, jeżeli prześpię się znowu z jakimś cudzołożnym sukinsynem z mównicy, facetem o oddechu
zaprawionym miętowymi dropsami. Krótko mówiąc, Grace McGlone stała się osobą wierzącą. Nie ogłosiła tego publicznie, nie chodziła do kościoła z Reginą. Jednakże zimą w przedostatniej klasie liceum złożyła kilka wizyt wielebnemu Gregory’emu Sleechowi. Powiedziała mu w zaufaniu, co czuje. Czuła przede wszystkim, że jej ojciec nadal gdzieś żyje i opiekuje się nią. Czuła się podle przez kłamstwa, których wiele do tej pory wypowiedziała, i dlatego, że pełniła funkcję strażniczki podczas randek swojej przyjaciółki w Gabinecie Owalnym. W końcu Grace wyraziła przekonanie, do którego doszła po przeczytaniu Ewangelii, że jeśli istnieje jakiś facet, który kiedykolwiek zachował honor, to był nim Chrystus. Słuchając tych wynurzeń, Gregory Sleech uśmiechnął się i podczas prywatnej ceremonii nad jeziorem Loomis, w obecności jedynie swojej żony Miriam, stałego świadka, ochrzcił ją. Doszło do tego latem, nim Grace skończyła osiemnaście lat. Ubrana w dżinsy z odciętymi nogawkami i swoją starą bluzkę w rdzawym kolorze pojechała rowerem nad jezioro, wioząc białą szatę w plecaku. Wówczas miała już wakacyjną pracę w myjni samochodowej Carlsona i wydała pięćdziesiąt dolarów ze swoich
zarobków,
aby
kupić
używaną
sukienkę
w
Imperium
Gospodarności Pyle’a. Dojechawszy rowerem nad jezioro, Grace przebrała się w lesie i po tym, jak wielebny Sleech zanurzył ją w jeziorze, znowu zmieniła ubranie w tym samym miejscu co poprzednio, wyżęła sukienkę i wsunęła ją do plecaka. Pojechała rowerem do Gabinetu Owalnego, upewniła się, że Stewarta nie ma na Wuju Drzewusie, i wspięła się do domku na drzewie. Mokrą szatę rozwiesiła na regale, mając nadzieję, że pan tych włości domyśli się, że to jest gest wdzięczności.
Po tych wydarzeniach osiem lat minęło bez szczególnych zawirowań w życiu Grace McGlone. Uczęszczała na uniwersytet Wisconsin w Madison, gdzie wybrała sobie do studiowania takie przedmioty jak etyka, teologia, literatura. Latem, w czasie wolnym od nauki, mieszkała w Janesville, czytała i pracowała w myjni Carlsona. Paul Carlson płacił Grace minimalną stawkę i dawał wolne jedynie w niedziele, lecz Grace uwielbiała mycie samochodów, uwielbiała proste upiększanie, któremu właściciele poddawali swoje pojazdy. Myjnia od dziesiątków lat dysponowała tym samym hałaśliwym tunelem do mycia. Zajęcie Grace polegało na pilnowaniu, aby kadzie z detergentem stały wypełnione czystym, żółtym i pachnącym płynem. Dbała też o czarne macki myjące, wymieniała je, kiedy się postrzępiły, utrzymywała w czystości koła zębate mechanizmu i wycierała każdy samochód, który wyłonił się z tunelu. Grace radowały te czynności, bo wydawały się proste i dobre, pozostawiając umysł przygotowany zarazem na lenistwo i na podbój świata. U Carlsona otrzymywała drobne napiwki, a obok niej pracował Chubb Gesthoffen, który potrafił dwa razy wywoskować samochód w ciągu dwudziestu minut. Chubb miał trzydzieści lat, żonę i dzieci. Chociaż nigdy nie zalecał się do Grace, nazywał ją „małą zjawą” i codziennie gotowy był się z nią założyć, że nie przejdzie przez tunel ubrana tylko w T-shirt i dżinsy. Zatem pierwsze lata trzeciej dekady życia były dla Grace spokojnym okresem kiełkowania. Piła piwo i umawiała się z chłopcami na uniwersytecie, ale przeważnie uczyła się, modliła i starała o niebo. Kiedy skończyła uniwersytet w Madison, przez kilka lat pracowała u Carlsona na stałe, zarabiając dziesięć dolarów na godzinę. Czasem pilnowała dzieci
Chubba i Karen Gesthoffenów. Jadała lunch z matką w Mackidewa’s Diner i czytała bez przerwy tak zwane wielkie dzieła, od Sofoklesa po Sartre’a i Shela Silversteina. Od czasu do czasu obejrzała film albo wybrała się na spacer ze Stewartem McFiggiem, który teraz budował domy na ziemi, by można było normalnie w nich mieszkać. Nadal się zdarzało, że Grace wyobrażała sobie, jak wpija się zębami w jego gargantuiczne mięśnie, i wiedziała, że w niektóre wieczory zbierał się na odwagę, aby ją pocałować. Ale w decydującej chwili zawsze odwracała się albo udawała napad kaszlu, sprawiając, że Stewart zaczynał się jąkać o pogodzie, o stawianiu ścianek działowych na sucho albo o regułach stref domowych. W tym czasie Grace była bardzo niespokojna. Wszystkie cząstki, z których się składała – serce, uda, modlitwy – szykowały się na spotkanie jakiejś nadchodzącej przygody, jakiegoś nieuchronnego wyzwania, i to znacznie potężniejszego niż to, co mogło być dziełem czegoś albo kogoś w Janesville. Nie wiedziała jednak, co to będzie za przygoda, ale bolały ją kostki stóp i wierzyła, że Bóg oczekuje od niej jakiegoś ruchu. Jakiegoś zdecydowanego wejścia w świat. Była przekonana, że to działanie, ta energia mogą się przydać lada chwila, dlatego przerzucała Pismo Święte i katalogi z bielizną, biegała po pięć mil co wieczór, aby trzymać formę, i zawsze miała przy sobie kartę do bankomatu. Przez cały czas czuła, że młodość w niej jest niczym recepta, bo w jej sercu drzemały takie elementy, jak odziedziczone po ojcu pragnienie podróżowania, pasja S&O, agresywność Bertrama Błocka i knowania Philipa Marlowe’a. Ponieważ tak wiele z nich wiązało się z mężczyznami, Grace wyczuwała, że na pewno zbliża się kolejny mężczyzna, ten jedyny, którego zapowiadali
wszyscy pozostali. Czasami po północy, kiedy nie mogła zasnąć, wyglądała
przez
okno
w
sypialni
w
ciemność
ponad
polem
kukurydzianym Killianów i marzyła, że mrok nocy jest w stanie ukształtować własne kończyny i mięśnie, uformować się w tajemniczego mężczyznę, którego powołaniem było przybyć, starać się o nią, rzucić jej wyzwanie. Nie przyszło jej do głowy, że może być coś krótkowzrocznego i misjonarskiego – a przez to potencjalnie niebezpiecznego – w osobliwości oczekiwania na tego rodzaju mężczyznę. Grace uważała, że jest jak każda pełna nadziei dwudziestosześcioletnia amerykańska kobieta: spragniona seksu, gotowa pójść na poszukiwania faceta albo innego daru opatrzności. Tak właśnie przedstawiały się sprawy w życiu Grace McGlone pewnego majowego poranka, kiedy pojawiła się w myjni Carlsona. Jak zwykle dotarła tam o siódmej, napełniła kadzie detergentem, potem usiadła obok Chubba na ławeczce, którą nazywali ławeczką wschodzącego słońca. Była to po prostu deska oparta na dwóch beczkach po smole, ustawionych naprzeciwko wejścia do biura Paula Carlsona (Carlson nie przychodził przed południem). Grace i Chubb siadali tam codziennie i patrzyli przez Main Street, jak świt rozkwita nad Bryson Inn, najpierw na różowo, potem biało, potem na złoto. Melanie Bryson przyjeżdżała umyć samochód co rano o siódmej trzydzieści. Oznaczało to początek dnia pracy dla Grace i Chubba. Tego dnia, kiedy usiedli na ławeczce w promieniach wschodzącego słońca, Main Street była pusta z wyjątkiem czerwonego pikapa marki Chevrolet z tablicami rejestracyjnymi stanu Illinois. Grace i Chubb patrzyli, jak samochód wjeżdża na stację benzynową Mobil w sąsiedztwie
gryson Inn. Z pikapa, którego silnik nadal pracował, wyskoczył wysoki, ciemnowłosy mężczyzna w dżinsowej kurtce. Zanim wszedł do pawilonu, wyciągnął z pojazdu pękatą srebrną walizeczkę i zabrał ją ze sobą. – Popatrz tylko, mała zjawo – zauważył Chubb. – Facet zostawia włączony silnik, ale choćby na pięć minut nie może rozstać się z walizeczką. Co on tam ma w środku, kody do odpalenia ładunków nuklearnych? Kiedy przybysz z Illinois wyszedł z pawilonu, oprócz srebrnej walizeczki niósł nowy atlas drogowy Stanów. Oparł się o pokrywę turkoczącego silnika, otworzył atlas i przeglądał go, stukając butem w chodnik. – Jedzie na północ, do Ontario – wyraził przypuszczenie Chubb. – Ma dosyć Wuja Sama, ale obawia się o przyszłość. Dlatego stuka w chodnik. Grace nie odezwała się. Nieznajomy był przystojny, przy tym trochę ociężały, jak kryminalista’ miał mocną szczękę i chyba otarte, zaognione kostki na dłoniach. Kiedy tak przeglądał atlas, jego twarz była kamienna i zdecydowana niczym prawo. Grace poczuła, że coś dzieje się w jej żołądku i niżej. Potem jakiś wewnętrzny głos, głos potężny jak dźwięk trąbki, wypowiedział głośno dwa słowa: To on. – Może biedny skubaniec zabłądził – powiedział Chubb. Grace nie spuszczała oczu z mężczyzny po drugiej stronie ulicy. Zaczynało się dziać coś niezwykłego, coś, na co czekała przez całe życie. – Hej, Chubb? – Hę? – W dalszym ciągu chcesz się założyć, że nie przejdę przez tunel do szorowania samochodów? – No pewnie, zjawo. – Chubb roześmiał się niezbyt serio. – Zakład to
zakład. Grace ruszyła w stronę wejścia do tunelu. Była ubrana w niebieskie dżinsy, brązowe buty robocze, biały firmowy Tshirt Carlsona. W lewym bucie trzymała kartę bankomatową, a na koncie w banku osiem tysięcy dolarów, które zaoszczędziła. – Grace – zawołał Chubb. – Dokąd idziesz? Pod wpływem dzikiego, ale zdecydowanego impulsu przycisnęła czerwony guzik na ścianie. Maszyneria zaterkotała, myjnia ożyła. Grace dostrzegała przez tunel pełen ruchomych macek, że mężczyzna z Illinois opiera się o samochód i skupia uwagę na mapie. Stał w odległości może stu jardów. Grace nabrała powietrza w płuca. Jeżeli nadal tam będzie, kiedy wyjdę – obiecała sobie w myślach – to do niego podejdę. Chubb biegł obok Grace. – Daj spokój, zjawo. Przecież nie wejdziesz tam na serio? Ruszyła między rynienki urządzenia. Pierwsza mgiełka wody zwilżyła jej skórę. – Grace, zaczekaj! – poprosił Chubb. – Zrobisz sobie krzywdę... Grace szła dalej. Silny strumień płynnego mydła smagnął jej ciało. Zamknęła oczy i pozwoliła się prowadzić stopom, powoli, kroczek za kroczkiem niczym linoskoczek lub księżniczka. – Grace! – zawołał Chubb. Teraz Grace dostała się między macki. Uderzały ją i szorowały, myły jej włosy, ocierały się o ramiona, nogi i ubranie. Cylindry z pianą uderzały w jej ramiona, polerowały jej piersi i buty. Grace oddychała przez nos i przesuwała się do przodu. Gdzieś na zewnątrz ktoś zawołał jej imię, ale dwie ściany wody do płukania zagłuszyły ten głos. Kilka chwil później w Grace uderzyły strumienie
ciepłego powietrza i zwisające luźno pasy ciepłego płótna owinęły się wokół jej ciała. Było miłe to łaskotanie, gorąco, ten zbytek zainteresowania. Po chwili Grace znalazła się na zewnątrz, wolna. Otworzyła oczy. Powitało ją jaskrawe majowe słońce. Stanęła przemoczona, zadyszana. Czuła się odlotowo. Włosy i każda jej cząstka ociekały wodą, ubranie przywierało do ciała, tworząc drugą skórę. Mokre buty popiskiwały przy każdym poruszeniu, ale czuła przy kostce twardą, prostokątną kartę. Podbiegł Chubb. – Grace! Jezu Chryste, Grace, ty zwariowana mała zjawo, nie żartowałaś! Grace zerknęła w stronę stacji benzynowej. Nieznajomy z Illinois jeszcze tam był. Patrzył na nią. Z drżącym sercem Grace przeszła na drugą stronę Main Street. – Grace? – zawołał Chubb, ale nadjechał cadillac Melanie Bryson i Chubb musiał wrócić do pracy. Grace podeszła wprost do mężczyzny w dżinsowej kurtce. Zatrzymała się kilka kroków od niego i wsparłszy ręce na biodrach, dokonywała niemej prezentacji. Mężczyzna zrazu podejrzliwie zmrużył oczy, ale kiedy Grace ani się nie odzywała, ani nie odchodziła, jedynie wytrzymywała jego spojrzenie, pozwolił sobie obejrzeć od góry do dołu jej przemoczoną i oświetloną słońcem postać. W końcu uśmiechnął się. – Psze pani, jeśli się nie mylę, zwyczajnie przeszła pani przez zwariowany tunel automatycznej myjni samochodowej. Grace skinęła głową. Pomyślała o Biblii leżącej na jej nocnym stoliku, o kotletach wieprzowych, które Regina zaplanowała na obiad. Powoli
rozplotła włosy, pozwoliła, by gładkie i błyszczące, opadły na ramiona. Wyjęła brzeg swojej koszulki tak uroczo, jak tylko potrafiła, i uśmiechnęła się do nieznajomego, który tymczasem przestał stukać butem w chodnik. – Mam upiorny ranek – przyznał mężczyzna. Grace przyjrzała mu się dokładnie. Jego oczy i włosy były koloru armatniej stali. Miał ponad sześć stóp wzrostu, u prawej dłoni dwie groteskowo duże, sterczące kostki ze śladami zakrzepłej krwi. W ciągu ostatniej godziny mężczyzna uderzył pięścią coś albo kogoś. – Co jest w tej walizce? – zapytała. – Kłopoty. Grace wyciągnęła dłoń niczym członkini organizacji charytatywnej. Nieznajomy podał jej swoją. – Jestem Grace McGlone. – Henry Dante. Grace zaczęła się zastanawiać, czy iskrzenie między dwojgiem ludzi jest w ogóle realne. Czy maleńkie, błyszczące cząsteczki pojawiają się w powietrzu i przeskakują między osobami, a oni w ogóle tego nie dostrzegają. – Dokąd pędzisz, Henry Dante? Nieznajomy znowu się uśmiechnął, uśmiechem pełnym szczęścia i śmierci. – Na zachód – odparł. Grace wycisnęła wodę z nogawek. Otarła dłonie o uda, obiegła samochód i wskoczyła do środka na miejsce dla pasażera. Kiedy nieznajomy usiadł za kierownicą i pomiędzy nimi umieścił walizeczkę, powiedziała:
– Wyczha!
Rozdział trzeci
Misja Honey Pobrinkis łyżeczką nabierał z miseczki wino i wypijał je tak, jak się przyjmuje lekarstwo. – Widziałeś tablicę rejestracyjną, Floyd? Floyd Webber pokiwał głową. – Czerwony chevy pikap. Oznaczenia stanu Illinois z napisem: PSTRZE. Była szesnasta. Majowe popołudnie w Chicago. Roger Pobrinkis i Floyd, spędziwszy sześć godzin na podróży autostopem z farmy Charlesa Chalka, stali w restauracji Przewoźnik, w której akurat nie było gości. Obaj zostali ciężko pobici i okaleczeni. Prawe oko Rogera było czarne, podczas gdy Floyd miał podbite lewe. Skóra na czole Rogera została zdarta kolbą pistoletu, natomiast nos Floyda, połamany i zatkany zakrzepłą krwią, sprawiał, że z każdym oddechem słychać było wyraźny świst. Prawe policzki obu mężczyzn były poznaczone głębokimi, czerwonymi wgłębieniami, tak jakby wypalono im znamiona rozpalonym żelazem. Stali przed swoim szefem, Honey zaś, tak jak to czynił cały dzień przez większość dni w swoim życiu, siedział przy narożnym stoliku niedaleko baru i jadł jagody zaprawione merlotem oraz cukrem. Zęby Honeya, poplamione tym, co stale jadł, były niemal tak sine jak poturbowane ciała jego pachołków. – Pasterze – powiedział Honey. – Hmm. Floyd rozejrzał się dookoła, zdezorientowany.
– Jacy pasterze? – Tablica rejestracyjna, matole. – Roger przyciskał ręcznik do zranionego oka. W ręcznik zawinięte były kawałki lodu. – Litery, które widziałeś, składają się na słowo „pasterze”. Henry odjechał samochodem Charlesa. Floyd zamrugał, potem wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Kapuję. „Pasterze”. No bo Charles miał owce. Ekstra. Roger uważnie przyglądał się wujowi. Nie był w stanie przewidzieć, czy za poranną fuszerkę straci mały palec u lewej ręki czy może życie. Wiedział bardzo dobrze, żeby się nie usprawiedliwiać, dlatego tylko stał, trzymając lód przy oku, patrząc prosto przed siebie. Miękki kapelusz tkwił na jego obitej głowie. Na uniwersytecie w Chicago, w semestrze, który właśnie się skończył,
Roger
wybrał
sobie
kurs
historyczny
zatytułowany
„Bezwzględni przywódcy”. Wykład koncentrował się na Napoleonie, Hitlerze, Stalinie, Pinochecie – ludziach, którzy w sposób monstrualny panowali nad innymi i czynili to, używając przemocy, która wydawała się Rogerowi zawsze wyrachowana, nigdy frywolna. – Myślimy, że Charles i jego żona wzięli buicka – powiedział Roger. – O rany. – Floyd kręcił głową z niedowierzaniem. – O rany, szefie. Najpierw jastrząb wali w przednią szybę pańskiego samochodu, potem Charles kosi panu tę supergablotę? Kiedy dostanę w swoje łapy tę skamieniałość Charlesa... – Floyd... – zaczął Honey. – Kiedy skończę z Charlesem, tym staruchem... – Floyd! – Honey odłożył łyżkę. – Zapomnij o Charlesie. Zapomnij o buicku. Teraz interesuje nas pikap chevy z 1989 roku, kierowca tego
pikapa i to, co on ma ze sobą. – Dobrze – powiedział Floyd – to łatwe. Henry jest kierowcą, ma ze sobą Planety. To znaczy diamenty. – O Jezusie Neurochirurgiczny Chrystusie. – Roger spiorunował wzrokiem Floyda. – Wiesz, zdumiewa mnie czasem, że potrafisz prosto chodzić. – O rany. Pieprz się. Ja tylko biłem w dzwon. Honey patrzył w miskę. Na zewnątrz, publicznie, jadł wyłącznie owoce i pił wino. Jednak każdego dnia w nocy, kiedy restauracja była pusta i nie było też personelu, przyrządzał sobie pierwszorzędne krwiste żeberka. – Jednak Henry nie jest głupi – powiedział wujowi Roger. – Do tej pory będzie zmieniał samochody albo zwędzi gdzieś inne tablice rejestracyjne. Honey zamknął oczy. Przygryzł siną dolną wargę, wyobrażając sobie diamenty schowane przytulnie w walizeczce przy boku Henry’ego. – Czy kiedykolwiek opowiadałem wam o wieczorze, kiedy spotkałem Henry’ego Dante? Roger i Floyd potrząsnęli głowami. Floyd wyciągnął z buta nóż sprężynowy i zaczął go polerować brzegiem Tshirta. Honey otworzył oczy. – To było osiem lat temu nad Rainbow Beach, w sali bilardowej... – Czy nie w Bilardzie Lotty Green? – zapytał Floyd. – W Yates? – To było w tej sali bilardowej i jakiś kurduplowaty Irlandus grał w poola przeciwko Henry’emu. Nie znałem ani jednego, ani drugiego, po prostu czekałem na Frankiego Balesa. – No. – Floydowi zaświszczało w nosie. – To musiało być u Lotty Green. Frankie uwielbia ich stoły.
Rogger trącił Floyda w ramię. – No więc Henry i Irlandus grają w bilard, ja się przyglądam. To samo robi taka jedna platynowa ślicznotka w dżinsowych spodenkach z obciętymi nogawkami i z nogami długimi do samej szyi. W każdym razie Irlandus szykuje się do uderzenia w bandę, kiedy nagle buraczeje cały na gębie, gapi się na tę niesamowitą kobietę i wyraźnie widać, że szlag go trafia. Podchodzi do tej miss Platyny i końcem kija bilardowego uderza ją w żołądek, dwa razy i to mocno. – Ojojoj. – Floyd chucha na swój nóż, podziwia kościaną rączkę. – Odłóż to – rozkazuje Honey. – Och. Tak jest, proszę pana. Przepraszam. Honey ściera cukier z brzegu miseczki. W trakcie mówienia podnosi szczyptę cukru na język. – Wtedy Henry podchodzi do Irlandusa, który jest niski, ale ma ten wygląd dublińskiego pit bulla i pyta: Co jest, żeby tak bić damę? Miss Platyny, zgięta wpół, trzyma się za brzuch i płacze, ale stara się to ukryć. Irlandus odwraca swoją buldogowatą, irlandusowatą twarz do Henry’ego i powiada: To moja żona, nie twoja sprawa, idź się pieprzyć, dawaj, gramy w poola. Henry jednak nie rusza się z miejsca, spokojny jak baranek, i mówi: Dlaczego uderzyłeś żonę? Pieprzony gnojek święty Patryk widzi, że Henry jest poważny, i właściwie już mnie nie obchodzi, czy Frankie Bales się pojawi czy nie, bo oglądam dobre przedstawienie. – I co, Henry stłukł mężusia? – wyskoczył z pytaniem Floyd. – Wtedy Irlandus powiada do Henry’ego: Słuchaj, ona zerkała na barmana, kapujesz, rzucała mu spojrzenia w rodzaju przeleć mnie, włożyła te swoje czerwone buty w rodzaju przeleć mnie, o których wie, że nie
powinna ich wkładać poza domem, a przed chwilą jeszcze cmoknęła wykidajłę. Henry kiwa głową jak sędzia sądu apelacyjnego i klepie platynową żonkę w ramię, mówiąc: Proszę mi wybaczyć, psze pani, czy mogę zadać pani jedno pytanie? Irlandus wtrąca się, pieprz się, nie możesz jej o nic pytać, ale Henry trzyma palec tuż przed twarzą tamtego gościa, a ślicznotka patrzy na Henry’ego, jakby mówiła, w porządku jedź dalej. Henry więc pyta dalej: Czy tak się przypadkiem zdarzyło, że gram w poola przeciwko pani mężowi? Ona potakuje. Wówczas Henry powiada: Czy kiedykolwiek pani go zdradziła i proszę nie kłamać, bo się dowiem. Patrzy Henry’emu prosto w oczy, potrząsa głową, że nie. Irlandus składa ramiona na piersi’ Henry mówi, proszę pani, mam jeszcze dwa pytania. Honey wytarł miskę do czysta, splótł dłonie przed sobą na stole. Nawet Floyd się zorientował, że nie należy teraz przeszkadzać. – Henry wskazuje palcem na wykidajłę – to był Dale Derry albo jakiś inny matoł z bokobrodami – i pyta: Czy dała pani buziaka temu mężczyźnie? Ona odpowiada, że nie. W końcu Henry klepie ją w ramię i dodaje, teraz ostatnie pytanie: Gdzie pani kupiła te buty. A ta damulka w krótkich spodenkach pociąga nosem i mówi, że dostała je od siostry Maureen na Boże Narodzenie. Henry uważnie bada jej twarz, potem odwraca się do Irlandusa i powiada do niego: Może mnie pan uderzyć pierwszy, jeśli pan chce. Irlandus pyta dlaczego? A Henry mu na to, bo mam zamiar uderzyć pana, a to dlatego, że jest pan tchórzliwym damskim bokserem. Irlandus robi się czerwony jak buty w rodzaju przeleć mnie i zamaszystym sierpowym trafia Henry’ego w policzek, i o to właśnie chodzi. – O co właśnie chodzi? – zapytał Floyd. Honey wzruszył ramionami.
– Henry zmienił facetowi strukturę atomową. Może czterema ciosami połamał temu dupkowi z Irlandii szczękę i kilka żeber, z nosa zrobił mu sos boloński. Potem spokojnie wyszedł na zewnątrz, a ja poszedłem za nim. – Phi! – odezwał się Floyd. – Niezła historia. Ale mogę wam opowiedzieć coś więcej o Bilardzie Lotty Green. Podają tam szczyny, gówniane drinki. Co się tyczy mnie, to bojkotuję to miejsce. Honey odsunął miskę, aby pokazać, że skończył. Kiedy odchrząknął, Floyd się zreflektował. – Och. – Wziął miskę, odniósł ją do baru i z powrotem stanął przy boku Rogera. – Poszedłem do domu Henry’ego i wynająłem go. A teraz: dlaczego to zrobiłem? Roger milczał, Floyd podniósł rękę jak uczniak. – Bo Henry sprał męża. Henry ma te diabelskie rogi zamiast kostek, no nie? Co za gatunek z niego. Dzisiaj rano całkiem mnie zamroczył. Honey cyknął językiem. – Wynająłem go dlatego, że wysłuchał tego Irlandusa i jego żony. Potem pozwolił irlandzkiemu dupkowi, żeby uderzył pierwszy. – Honey wstał, przeszedł parę kroków, przycisnął palec do sinego oka Floyda, potem Rogera, sprawdzając obrażenia. Floyd się skrzywił, Roger nie. – Widzicie, Henry działał dyskretnie. Dał obu stronom uczciwą szansę. Jeśli się wsłuchacie, to sami przyznacie, że tego wyrażenia Henry ciągle używa. „Uczciwa szansa”, usłyszycie. Uczciwa szansa. – Honey chwycił twarz siostrzeńca w swoje dłonie. Popatrzył Rogerowi prosto w oczy, potarmosił jego policzki, jakby gniótł ciasto. – Morał tej historii jest taki –
dodał – że Henry nie zmieni samochodu. Nie zdejmie z pikapa tablic rejestracyjnych. Nie zrobi tego, bo w głębi serca Henry niczego się nie boi i dlatego jest bardzo niebezpiecznym typem. – Złodziejem diamentów – podpowiedział Floyd. – Nie. – Honey opuścił ręce wzdłuż boków. – Nie. Henry jest dżentelmenem. Co więcej, jest dżentelmenem ze słabością do cierpiących kobiet. Zwłaszcza do pięknych kobiet. Takich jak, powiedzmy, Helena Pressman. – Honey badawczo spojrzał Rogerowi w oczy. – Jednak ty o tym wiedziałeś, prawda, Roger? O słabości Henry’ego do cierpiących kobiet. Wiedziałeś o tym i wziąłeś to pod uwagę, zanim zrobiłeś rano coś głupiego, prawda? Roger nie odezwał się. Pomyślał o swoim kursie na temat bezwzględnych dyktatorów, o twardych mężczyznach i Piątej Poprawce do Konstytucji. Pomyślał też o Robin Areenie, kelnerce z Przewoźnika, o tym, jak pewnego razu stracił panowanie nad sobą i spoliczkował ją w obecności Honeya i w barze pełnym klientów. Floyd dotknął nosa. – Z całym należnym szacunkiem, szefie, Henry nie wydawał się dżentelmenem, kiedy kopał mnie w śledzionę. Chodzi o to, że mnie znokautował. – Masz szczęście, że nie powybijał ci zębów – warknął Honey – albo nie umieścił kulki w twojej kapuścianej głowie. Przecież mógł. Ale, jak już powiedziałem, jest dżentelmenem i wie, że tak naprawdę Planety nie są jego, a pozostawiając was przy życiu, daje nam uczciwą szansę, aby go znaleźć. – Jak to zrobimy? – Floyd poprawił bezrękawnik. Honey podszedł do
okna, wyjrzał na zewnątrz. Było popołudnie. Po przeciwnej stronie pustego parkingu przy przewoźniku znajdowała się opuszczona rzeźnia wybudowana z cegieł. Czasami późno w nocy, kiedy jadł swoje wyśmienite żeberka, Honey stawał przy tym oknie, patrzył na rzeźnię, a w jego głowie tworzył się obraz tysięcy bydląt, które zaszlachtowano tam przez dziesięciolecia, kiedy Chicago się rozrastało, nieustępliwe i głodne. Zastanawiał się, czy cokolwiek zostało teraz z tych zwierząt, czy okruchy racic leżą zmieszane z ulicznym brudem, czy ich tłuste, smutnookie duchy nie krążą w powietrzu wokół jego restauracji. Honey potrząsnął głową. Nie lubił takich myśli, takiego bujania w obłokach. Lubił diamenty: zimne, krystaliczne diamenty, ich znaczenie i wartość były oczywiste i dla niego, i dla wszystkich. Odwrócił się od okna. – Znam jeszcze kilku gliniarzy na prowincji. Jeden pikap z charakterystycznymi tablicami rejestracyjnymi schlebiającymi próżności nie powinien być trudny do odszukania. Kiedy Floyd przyłożył palec do nosa i odpowiednio przycisnął, świszczenie w jego nosie ustało. – Hej, szefie, wie pan co? Fatalnie, że wczoraj nie miał pan tego swojego przebłysku, że Henry zamierza gwizdnąć Planety. To znaczy wiedziałeś, szefie, że Charles się odważy i będzie cię rolował, ale twoje przeczucie nie dotyczyło posunięcia, na jakie się dzisiaj zdecydował Henry. Czy to nie ironia albo coś? – No tak, Floyd, podejrzewam, że nie tylko on jeden zrobił dzisiaj coś nieprzewidywalnego. – Honey zerknął na siostrzeńca. – Nie jestem w stanie przewidzieć każdej idiotycznej myśli spłodzonej przez Homo
sapiens. Dosyć, pomyślał Roger. Wyprostował plecy. – Potrzebuję nowego pistoletu, wuju. Henry zabrał mój. – To już mówiłeś. Poczekaj. Honey poszedł do spiżarni, zszedł po schodach do piwnicy. Po jednej stronie mieściło się pomieszczenie na wino, po drugiej coś w rodzaju biura, natomiast na wprost gigantyczny srebrzysty sześcian, solidnie zabezpieczona stalowa krypta, do której nikt poza nim nigdy nie wchodził. Honey wprowadził elektroniczny szyfr i wszedł do kryjówki. Schronienie było wielkości klatki na trzy lwy. Stalowe ściany miały grubość dwóch stóp, ale wnętrze wyglądało na gabinet arystokraty. Podłogę przykrywał cienki, fioletoworóżowy dywan, na dywanie stał skórzany fotel do czytania, obok półka z książkami i najlepszymi winami. Zanim wieczorem w restauracji zaczynało być tłoczno, Honey lubił schować się w tej piwniczce, rozsiąść się w skórzanym fotelu i patrzeć na kolekcje diamentów oraz broni, które umieścił w gablotach na ścianie. Często czytał Thoreau albo Jamesa Fenimore’a Coopera. Udawał, że jest Teodorem
Rooseveltem
albo
innym
wojownikiem,
szukającym
wytchnienia w towarzystwie dobrego wina i mądrości. Jednakże tego popołudnia Honey nie usiadł i nie zaczął rozmyślać. Podszedł do gabloty z bronią, otworzył ją i przejrzał swoje zasoby. Na haczykach wisiał bogaty asortyment broni, od glocków po winchestery. Był to jedyny skład broni na terenie posesji. Honey uważał za niebezpieczne trzymanie broni palnej za barem albo w innych zakamarkach, gdzie jakiś pracownik albo klient mógłby za nią chwycić. Wyjątkiem od tej reguły był pistolet, który Honey zawsze nosił przy sobie,
jego as atutowy, który całkiem dosłownie tkwił w rękawie. Tego asa Honey dostał od Charlesa Chalka, który ze swoimi przenikliwymi oczami posiadł coś więcej niż talent do pozyskiwania diamentów. Na swojej farmie Charles, używając swoich wprawnych palców, zajmował się gadżetami. Poddasze jego stodoły było czymś w rodzaju jaskini Batmana pełnej metalowych drobiazgów, śmiertelnych wynalazków,
które
Charles
projektował
i
oferował
Honeyowi.
Zbzikowany farmer próbował kiedyś stworzyć maszynkę do golenia, z której wysuwało się ukryte ostrze i podcinało użytkownikowi gardło. Obiecał też Honeyowi, że wyposaży siedzenie pasażera buicka w katapultę. Honey nie przyjmował tych ustrojstw do czasu, aż siedem lat temu Charles udoskonalił mały czterostrzałowy pistolet, który można było ukryć pod marynarką na wysokości przedramienia. Odpowiednie napięcie mięśni zwalniało sprężynkę, powodując, że odbezpieczony pistolet wyjeżdżał z rękawa wprost do dłoni. Pistolet bardzo się Honeyowi spodobał. Kojarzył mu się z opowieściami o wymarłych miastach i ostatecznych rozgrywkach przy pokerowym stole. Ćwiczył w piwnicy i stał się mistrzem w wyciąganiu go. Po tym, jak Jack Deck dokonał nieudanego zamachu na życie Honeya, reagujący paranoicznie Pobrinkis nosił pistolet codziennie. Trzymał go przy ramieniu już od pięciu lat, aż stało się to dla niego tak naturalne jak noszenie zegarka. Żaden z jego popleczników, nawet żona, nigdy nie widział tego pistoletu, nie wiedział, że Honey ma sekret, niebezpieczne dzieło rzemieślniczego kunsztu. Nie bez pewnej dumy zasłużonego zwycięzcy gangster wybrał teraz pośledni egzemplarz marki Smith & Wesson, aby go dać Rogerowi.
Pojawiwszy się znowu na górze, Honey rzucił sześciostrzałowca siostrzeńcowi. – Idźcie po moje Planety. I żeby mi nie było już więcej żadnego burdelu. Roger sprawdził pistolet, zmarszczył czoło, wsunął broń do kabury. – W porządku. Gra toczy się na całego. – Floyd potarł swoją wymaglowaną szczękę. – Nie chciałbym być teraz w skórze Henry’ego. – Mam porachunki do wyrównania z tym facetem. – Rachunki – poprawił go Roger. – Co? – Rachunki. Masz rachunki do wyrównania z Henrym. Albo masz z nim porachunki. To starasz się powiedzieć. Floyd założył ręce na piersi. – Mówię, że Henry mnie znokautował i kiedy dostanę go w swoje ręce, wyrównam z nim porachunki. Kapujesz, porachuję mu kości, kopnę go w dupę. Oto, co mówię. – Z nosa Floyda wydobył się wysokotonowy świst przypominający gwizdek sędziego. – Wyobraź sobie, dostałeś od Henry’ego w kość, więc teraz chcesz się odegrać. Masz dług. Musisz oddać mu to, co dostałeś. Wyrównać z nim rachunki. – Mhm. Akurat. Porachuję mu kości i to wszystko. Roger westchnął. – Nie rozumiem, jaka to różnica, rachunki, porachunki? – Dla takiego durnia jak ty, żadna. – O rany, człowieku. Pieprz się. Ja tylko biłem... – Zamknijcie mordy. – Honey oblizał usta, które miały trupią barwę. – Obaj zamknijcie mordy i ruszajcie szukać moich diamentów. Roger i Floyd popatrzyli na siebie.
– Tak jest – powiedział Roger. – I dajcie mi tu Henry’ego Dante. Żywego.
Rozdział czwarty
Śluby Pikap nie jest mój, diamenty nie są moje, a ta Grace, która nagle znalazła się przy moim boku, całkiem przemoczona kobieta, też nie jest moja. Boże, ależ ona piękna. – Jesteś śliczna – mówię. – Yhy. – Rudzielec przewraca oczami. Jedzie na przednim siedzeniu w mokrych dżinsach, wilgotnym białym T-shircie, brązowych skórzanych butach. Kilka zjazdów wcześniej przeszła przez tunel myjni, aby do mnie dotrzeć. – Hm, co mam powiedzieć? – Jadę drogą nr 90 w Wisconsin. Pokazało się poranne słońce, a ja mijam znaki z dziwnymi nazwami miasteczek. Baraboo. Hustler. – Zatrzymaj się przy tym zjeździe – odzywa się Grace. – Dlaczego? Uśmiecha się. Jej zęby to trzydzieści dwa powody, żeby się zamknąć i posłuchać, co ma do powiedzenia. – Cóż, Henry Dante, jeśli mam jechać z tobą na zachód, to muszę kupić parę drobiazgów. No to przystaję. Grace kieruje mnie do białego, betonowego supermarketu, ale do środka wbiega sama. Ja czekam w samochodzie, przeklinając męską słabość, wiedząc, że powinienem uciekać. – Cholera – mówię. Pod moim siedzeniem leży pistolet, który
odebrałem Rogerowi. Odebrałem mu także dumę, co znaczy, że będzie chciał odzyskać obie te rzeczy. On i Honey przybędą po mnie dość szybko. Dlatego stawiam sobie stosowne pytania. Po co zabrałeś diamenty, Dante? Po co poderwałeś tę kobietę? Chodzi o to, że czasami zdarzają się człowiekowi takie przemożne chwile, które go przerażają. Pojawiają się wszystkie jednocześnie. Kiedy byłem młody, dom moich rodziców rozpadał się tak samo jak ich małżeństwo, ale mieszkaliśmy blisko kina dla kierowców w Painfield. Późno w letnie noce, kiedy moi rodzice w swoim pokoju pieprzyli się lub kłócili, ja wspinałem się przez poddasze na dach zafajdany przez nietoperze. Gapiłem się stamtąd na ekran, widziałem jarzących się olbrzymich ludzi, w pobliżu trzepotały skrzydłami nietoperze. Kiedy przycupnąłem sobie tam wysoko, serce biło mi znacznie szybciej. Piski nietoperzy świdrowały mi w uszach, na ekranie dekolt Karen Allen był w niebezpieczeństwie i w mojej głowie gasł zdrowy rozsądek. Miałem swoje pragnienia, podejmowałem nierealne postanowienia, żeby się stamtąd wyrwać. Stawałem się portugalskim matadorem, wspinałem się na trzy himalajskie szczyty w ciągu jednego tygodnia albo odkrywałem wzór na zimną syntezę, ale dzieliłem się tym jedynie z długonogimi pięknościami z Południa. – Cholera – zakląłem ponownie, patrząc w stronę sklepu. Ale to nie tylko kino pod gołym niebem otworzyło przede mną świat, sprawiło, że chciałem eksplodować, uciec. Pewnego razu, kiedy miałem trzynaście lat, chodząc po lesie w pobliżu domu, znalazłem żabę, która zdawała się mieć ogon długi na sześć stóp. Jak się okazało, żabę połykał wąż, nie spieszył się, zadając jej śmierć powoli i przerażająco. Stanąłem
jak wryty i moje ramiona pokryły się gęsią skórką. Pewnie inne dzieci patrzyłyby na to z odrazą, ale ja dostrzegłem w tym zjawisku nowe możliwości. W tamtym momencie żaba i wąż nie były już tylko żabą i wężem, stały się całkiem nową istotą, tajemniczym stworzeniem niczym gryf, ale stworzeniem, które tylko ja mogłem rozpoznać. Jego widok pobudził mnie, sprawił, że także zapragnąłem stać się nowym zwierzęciem. Chodzi mi o to, że czasami atomy, z których świat jest zbudowany, wspólnie przyspieszają, przestają naraz zajmować się tym, czym się zwykle zajmują, i odgrywają przedstawienie. Ośmielają cię do robienia czegoś ożywczego, czegoś właściwego, czasem nawet pięknego. Oto całe wyjaśnienie, jakie mogę przedstawić, tego wszystkiego, co się wydarzyło dzisiejszego ranka. Tamta wiewiórka, która przeżyła, Planety, Helena Pressman, to wszystko razem spadło na mnie, przygotowało do kradzieży i ucieczki. Dlatego wpuściłem do samochodu mokre erotyczne zjawisko. – Cholera, cholera, cholera. Grace wychodzi ze sklepu. Nadal ma na sobie buty robocze ze skóry, ale już nie jest mokra. Włożyła sukienkę w kolorze musztardy, coś jakby indiański strój z koźlęcej skóry, ale z metką przyszytą do brzegu. Ma też nową czarną torbę na ramię, wypełnioną nie wiadomo czym. Pewnie babskimi rekwizytami. – Jeszcze śliczniej sza – mówię, kiedy znowu jest obok mnie. Zmierzamy na zachód 90-tką, ale uwagę skupiam na Grace, na delikatnym meszku na jej szczęce. Już wyjęła stopy z butów. Kładzie dziesięć cudownych palców u nóg na desce rozdzielczej, suszy je w słońcu. – Znalazłam bankomat. Wypłaciłam trzysta dolarów, ale mam więcej
na rachunku. – Nadal przyglądam się jej stopom, jej całej. – Osiem tysięcy dolarów – dodaje. Pomaga sobie zębami, aby oderwać od sukienki metkę z ceną, wierci się pod moim spojrzeniem. Wierci się, rumieni i myśli, co myśli. Jej oczy są jak czekolada albo ziemia w lesie. Z drugiej strony, skąd ja, do diabła, wiem, jakie ona ma oczy? Mam tylko trzydzieści dwa lata. – Zamierzasz tak gapić się na mnie? Kiwam głową. – Tak jest, proszę pani. – Jak długo jeszcze? Póki księżyc nie rozpadnie się na trzy części, myślę. Póki Red Sox nie wygrają ligi. Póki nie dostaniemy tego, czego chcemy. Grace odrzuca do tyłu włosy, najlepsze rude loki, jakie w życiu widziałem. Radio nie jest włączone, nie rozbrzmiewa wokół nas żadna doskonała piosenka The Eagels czy Grateful Dead. Ale równie dobrze mogłaby rozbrzmiewać, nie ma to znaczenia. – Lepiej zjedź na pobocze – mówi Grace. Trzy mile dalej zjeżdżam na parking. Grace i ja wciągamy się wzajemnie na łóżko. Zabieram srebrną walizeczkę i rzucam ją pod nogi. Dzięki Charlesowi Chalkowi materac jest na całe szczęście nadmuchany. Wszystko dzieje się szybko i jak trzeba. Sukienka, biustonosz i majtki Grace lądują gdzieś obok. To samo dzieje się z moją koszulą, dżinsami, z całą resztą, no i zabieramy się do tego. Drapiemy się i całujemy. Grace oświadcza, żadnego pieprzenia, no i w porządku, póki pewne usta dotykają pewnych rzeczy, co zresztą dzieje się po obu stronach. Potem są jęki, zapracowane języki, a ja próbuję nie tylko tak zwyczajnie jej ciała, ale całej jej kobiecej natury, ilorazu inteligencji, humorów, może nawet
macicy. Wydajemy z siebie dwa potężne skowyty, i koniec ceremonii. Leżymy nadzy i niemi w swoich ramionach, przez okno wpadają promienie słońca i układają się na naszych brzuchach, tworząc kształty pudełek z prezentami, w jakich dostarczają róże i karabiny. – Boże – mówię. – Boże, to było dobre. Oboje nie przeżyliśmy w życiu niczego lepszego. Nie mówimy tego, ale czuję, jak to się rozchodzi po moim ciele niczym prawda, jak przeciwieństwo raka. Chodzi mi o to, że w moich wspomnieniach Bella Cavasti od lat leżała na tej samej kozetce, ale teraz właśnie wstała i wyszła z pokoju. Grace całuje mój kark, odwraca mnie na bok, ogląda moje plecy, gdzie Czterej Jeźdźcy rozciągają się w czerni i purpurze od ramion aż po pośladki. Grace gwiżdże. – Ojej, mamusiu! – To Apokalipsa. – Wiem, co to jest. – Grace dotyka pyska jednego konia, Śmierci chyba. Albo Wojny. – Od kiedy masz tych facetów? – Od szkoły średniej. Tropią mnie od tamtej chwili. Grace całuje każdego konia, przewraca mnie na plecy, siada mi na brzuchu, jej kolana są na wysokości moich nerek. – Dlaczego zdecydowałeś się na taki odrażający tatuaż? Zamykam oczy i przez jedną chwilę mam znowu piętnaście lat. Jestem kiepski z matmy. Jestem uczniem drugiej klasy szkoły średniej w Chicago, zwalisty, patrzący spode łba, zgarbiony przy szafkach w szatni. Pamiętam, jak czaiłem się w okolicy salonu tatuażu, marząc o brutalnych kolorach,
chcąc dziko zakończyć pewne sprawy albo szaleńczo rozpocząć nowe. Kiedy znowu otwieram oczy, geometria nie istnieje, tak samo jak nie ma moich rodziców, którzy zginęli w wypadku samochodowym, kiedy miałem dwadzieścia lat. Tak samo nie istnieje Honey Pobrinkis i to, że mnie zatrudniał. Na miejscu tamtego wszystkiego jest Grace, której uda tworzą namiot nad moim torsem, z jej piegowatą skórą dziewczyny z Wisconsin. – Może mam swoich Czterech Jeźdźców z tego samego powodu, dla którego wskoczyłaś do tego samochodu. Pochyla się, całuje mnie. Podoba się jej to, co przed chwilą powiedziałem. Nasze języki spotykają się, dotykają, póki pot i inne soki z jej ud nie spływają na moje żebra. Obracam ją na plecy i znowu robimy to samo, i ponownie nie pozwala mi wziąć się w tradycyjny, staromodny sposób. Pytam dlaczego. – Staram się o niebo – powiada Grace. – I jeśli mnie pragniesz, ty także będziesz się starał. Nie rozumiem, ale ma rację, że jej pragnę. Dlatego znowu zajmujemy się tworzeniem, głaszczemy się, splatamy, aż na koniec wydajemy z siebie dwa okrzyki. Kładziemy się na plecach, dyszymy. Grace myszkuje wzrokiem wokół łóżka, zerka na książki, puszki z zupą. – W pewnym domku na drzewie było podobnie jak tutaj. – Chwileczkę – mówię. – Jesteś religijna? – Jestem chrześcijanką. Staram się o niebo. Drapię się w szczękę. Zostałem ochrzczony w kościele katolickim. Ale od tamtej pory w ogóle nie byłem w kościele. Tajemnice, które właśnie
wyszeptałem do kobiecych ud, były czymś najbliższym spowiedzi. – Staranie o niebo – powiadam. Brzmi to jak tytuł piosenki. Jesteśmy nadzy, a nie ma jeszcze południa. Grace siada. Gapi się na moje blizny po pistoletowych pociskach. – Blizny po kulach. Byłeś postrzelony, Henry Dante. – Trzy razy. Grace dotyka moich blizn, najpierw tej nad biodrem, potem tej na ramieniu, na końcu tej na szyi. Dotyka ich nieśmiało, jakby z obawą. Wyczuwam nieme pytania i nie mam jej tego za złe. Blizny są ohydne. Sterczą do góry jak krater wulkanu, tyle że zmarszczki opadające po bokach to nie lawa, tylko skóra. Grace obwodzi palcami te erupcje, potem odwraca wzrok. Szturcha stopą moją srebrną walizeczkę, jakby to było bezpiecznie skupiać się na tym przedmiocie. – Jeśli mam z tobą zostać, musisz mi pokazać, co jest w środku. Też się podnoszę, kładę walizeczkę na udach, otwieram i opowiadam moją historię. Opowiadam o don Canto, Honeyu Pobrinkisie, Charlesie Chalku, Helenie Pressman. Opowiadam o tym, jak to się stało, że uciekam z powodu ludzi, których pobiłem. Grace przygląda się Planetom, zamyśla się. – Więc... jesteś... bezwzględny. Jesteś... bezwzględnym sukinsynem. – Nie zawsze. – Nie jestem pewna, czy powinnam zadawać się z bezwzględnym sukinsynem. Jeszcze nie ośmieliła się dotknąć diamentów. Ja też. – Nie jestem taki zły – powiadam. – Nigdy nikogo nie załatwiłem. To znaczy nigdy nikogo nie zabiłem.
– Ale twój szef. Honey Pobrinkis. On zabija ludzi. Zerkam na strzelbę, którą Charles umieścił na ścianie samochodu. Poniżej stoją pudełka z nabojami. Wiem, co zaraz usłyszę. – Jeśli pracujesz jako zabójca... – Grace przełyka ślinę, jakby potrzebowała więcej powietrza albo jedzenia, żeby to powiedzieć. – Jeśli pracujesz jako zabójca, jeśli w ogóle jemu pomagasz, to ty też jesteś zabójcą. Jestem wyższy od tej kobiety mniej więcej o stopę, prawie dwa razy więcej ważę. Mógłbym ją stłuc na miazgę, skrzyczeć, pokłócić się z nią ostro o mężczyznę, którym staram się być, ale dotychczas przez wszystkie lata mojego życia nie całował mnie nikt, kto ma taką skórę. Poza tym wszystko, co Grace przed chwilą powiedziała, jest prawdą. Ale nie tylko o to chodzi. Jak wcześniej wspomniałem, atomy świata są dzisiaj na wysokich obrotach. Wyskakują ze swoich torów i atakują, ośmielając mnie do wybrania Grace. Dopingują, abym stanął po jej stronie zamiast po stronie moich ostatnich siedmiu lat, kiedy sypiałem sam i nigdy nie rozwieszałem świątecznych lampek. Chrząkam. – Już dla niego nie pracuję. – Hmm. – Już nie. – Czy to obietnica? Śmieję się, niezbyt głośno. Mam w garści siedem cudów świata. Badam żebra Grace, staram się odgadnąć przekonania, jakie skrywają. – Oczywiście. Bezwzględnie. To jest obietnica. – Dobrze.
Nadjeżdża mikrobus pełen chłopaków z college’u. Parkują trzy miejsca dalej i gramolą się na zewnątrz, wszyscy roześmiani, rozgadani w swoim slangu, w baseballowych czapeczkach. Biegną w krzaki, opuszczają spodnie, sikają. Patrzę na nich ze złością. – Czy mogę powiedzieć coś jeszcze? – pyta Grace. – Powiedz, co tylko chcesz. – W porządku. Posłuchaj. – Przysuwa się do mnie. – Masz duszę, Henry Dante. – Wiem, że mam duszę. Grace oblizuje koniec wskazującego palca, obrysowuje nim mój pępek. – Hm, chyba wygląda na to, że potrzebna ci jest pewna pomoc, abyś należycie o nią zadbał. Całe jej ciało zwraca się ku mnie, tak samo jak coś, co kryje się za jej oczami. Wiem, że składam jakąś deklarację posłuszeństwa, ale nie martwię się tym. Może Grace rajcuje troszczenie się o niedobrych chłopców, ale tym też się nie martwię. Wykłada kawę na ławę, nie owija w bawełnę, a to mnie ożywia. Piszę się na to. – No, dawaj. – W porządku. Zdejmuję walizeczkę z ud, kładę ją między nami. Gapimy się na kamienie. Planety wyglądają fantastycznie i wyjątkowo w promieniach słońca późnego ranka. Grace i ja spoglądamy na siebie – dzieci szukające przyzwolenia. Potem ulegamy, dotykamy Planet. Leżymy obok siebie, trzymamy te światy w dłoniach. Bierzemy je, odkładamy, znowu bierzemy. Uderzamy Marsem w Merkurego, jakbyśmy szampanem wznosili toast. Układamy kolejno jeden na drugim Saturna, Urana i
Jowisza, potem przewracamy piramidkę. Światło tańczy jak szalone, odbija się od każdej powierzchni i każdego szlifu. Grace wkłada sobie Wenus pod język, jakby to był żelek. Uśmiecha się do mnie: chcesz, to połknę, albo: kupię rezydencję za to, co mam w ustach. I właśnie teraz, patrząc na Grace, patrząc na radość wypełniającą jej policzki, wreszcie pojmuję, dlaczego Charles porwał się na Planety. Dlaczego sam je wziąłem, dlaczego nie mogłem ich zostawić Floydowi i Rogerowi ani zabrać do Honeya. Bo powstały dla seksu i słońca, dla takich niesamowitych chwil jak ta w pikapie. Twardnieję, biorę Ziemię, liżę ją i całuję. Układam Grace na plecach, wsuwam dłonie między jej łydki. – Uuumf – mruczy Grace, zdziwiona. Ma pod językiem Wenus, ja wilgotną Ziemię przesuwam w górę jej uda. Oczy Grace wyrażają niesforne przyzwolenie. Ciężko oddycha. Ziemia i moje palce wędrują wyżej, w kierunku śliskiej rozkoszy, kiedy dziewczyna siada, powstrzymuje moją dłoń, wyjmuje z ust Wenus. – Poczekaj chwileczkę – szepce. – Co? Grace odbiera mi Ziemię, umieszcza ją na swoim miejscu w piance walizeczki. Układa tam również pozostałe Planety. – Coś nie tak? – Sięgam po nią, ale odtrąca moją dłoń. – Właśnie sobie uświadomiłam. – Grace odnajduje biustonosz. – Te diamenty. Zapłacono za nie pieniędzmi splamionymi krwią. – Splamionymi krwią? – uśmiecham się. Musiała się naoglądać różnych filmów. – Zapłacił za nie Honey Pobrinkis, zgadza się? – Zgadza. Grace zapina biustonosz.
– W takim razie to jednak są pieniądze splamione krwią. Nie wiem, co powiedzieć. Wiotczeję. Grace wciąga majtki. Majtki wyglądają na nowe. Są czarne. Z przodu mają wyszytą biedronkę. – Nie kapuję. Grace pokazuje podbródkiem na Planety. – Jeśli mam z tobą zostać, będziemy musieli się tego pozbyć. Rozdaj je albo coś. – To wariactwo. Są warte czterdzieści milionów. Wciąga sukienkę. – Moglibyśmy polecieć do Sri Lanki – sugeruję. – Kupić pałac. Hodować słonie. Grace pełznie w stronę kabiny, jakby chciała wyjść. Chwytam ją za kostkę. Wtedy kopie mnie mocno w tors. – Puszczaj! – Poczekaj. – Nadal trzymam jej stopę. Grace wykręca się i kopie. – Nie możesz mnie pieścić diamentami za pieniądze splamione krwią! Mam zasady! – W porządku. W porządku. Tylko... przestań. Rozejm. Grace przestaje walczyć. Jest nadąsana, siada po turecku. Naciąga sukienkę na kolana. – I co teraz? Patrzę na Planety. Aż do wczoraj w ogóle ich nie widziałem, ale teraz są tutaj jak przeznaczenie. – Niech pomyślę. – Wciągam dżinsy. – Jest wiele do... pozwól mi zebrać myśli. Grace rozgląda się wokół siebie, dotyka kuchenki turystycznej, przerzuca kartki książki pod tytułem Julka się gniewa. – A więc to jest samochód Charlesa i Heleny? – T... tak.
– A Honey Pobrinkis nie będzie ich szukał, tylko ciebie? – Zgadza się. Grace odkłada książkę na miejsce. – Dlaczego więc nie rozwalisz tego samochodu i nie weźmiesz innego? Wzdycham, pokonany jej pytaniami. Kładę dłonie na ramionach Grace, mówię jej prawdę o sobie. A prawda o mnie brzmi: żadnych krętactw. To nie w moim stylu unikać ataków, zmieniać samochody albo tablice rejestracyjne. Brzmi to może jak słowa szaleńca, powiadam jej, ale każdy zasługuje na uczciwą szansę, nawet Honey. – Hmm. – Grace patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami. – Czy mogę powiedzieć, co myślę na ten temat? – Pewnie. – Myślę, że szukasz prawości. Uważam, że w jakiś popieprzony sposób chcesz odpokutować za swoje grzechy. Grzechy, myślę. Grzechy. – Popełniłem parę błędów, jeśli o to ci chodzi. – Myślę też, że chciałbyś mnie przelecieć. Wypełnić mnie rozkoszą. – Bingo. – W takim razie posłuchaj, jak to będzie – zaczyna Grace. Następuje długa, wspaniała chwila milczenia. Jesteśmy w Ameryce, mamy połowę baku paliwa. Mam dosyć Chicago, przewidywalnej sieci ulic. Długie ręce Honeya pobrinkisa mogą sięgnąć daleko, ale dzisiaj inicjatywa należy do mnie. Jestem nowym stworzeniem gotowym do życia na pustkowiu. – W ramach pokuty – mówi Grace – zatrzymamy samochód, ale pozbędziemy się Planet. Rozdamy je. Zgoda? – Unosi brwi, czekając na
moją zgodę. Zerkam na diamenty. – Pod jednym warunkiem. – Tak? Odchrząkuję. Na języku nadal czuję smak Grace. – Hm, facet, który to zrobił, chciał dać komuś niesamowity prezent... – I? – Jeśli je rozdamy, powinniśmy zrobić tak, jak on postąpił. – Marszczę czoło. Nie umiem ładnie mówić. – Powinniśmy oddać każdy z nich w taki sam sposób... niesamowicie. Całuje mnie. – Jest niesamowicie. Zamykam srebrną walizeczkę. Grace i ja trzymamy się za ręce. – Och, jeszcze jedno – mówi. – Co się tyczy rozkoszy, powinniśmy się pobrać. Gapię się na tę rudą, radykalną kobietę. Jak do tej pory były jastrząb, owce, polała się krew. Ale Grace jest najlepszą katastrofą tego jasnego kwitnącego dnia. Ściskam jej dłoń. Jeśli Grace jest czarująca, ja jestem oczarowany. – Zgoda – mówię. Okazuje się jednak, że nikt nie chce dać nam ślubu. Hm, być może mógłby to zrobić sędzia pokoju, ale Grace twierdzi, że jest nam potrzebny chrześcijański ślub. Po odwiedzeniu siedmiu kościołów – baptystów, metodystów, luteranów – nadal jesteśmy tylko kochankami z furgonetki w drodze przez granicę Minnesoty. My to prostu Henry i Grace. Wszyscy kapłani, których spotykamy – czasem kobiety, czasem mężczyźni, jeden z oddechem jak u podwórzowego kundla – żądają adresów, okresów
wyczekiwania, aktów urodzenia. Ale gdy wjeżdżamy do Minnesoty, Grace twierdzi, że Bóg da nam jakiś znak. – Czy to będzie coś takiego jak błyskawica? – żartuję. – Jak rzeka albo żaby? Grace odpowiada tylko, żebym cierpliwie poczekał, a nie będę miał wątpliwości. – Będzie to coś super. Będzie jak należy. Jest w swojej indiańskiej sukience, ja kieruję. Ciągle mamy ten sam dzień, dzień naszego spotkania, jest piąta po południu. Słońce jeszcze zachowało trochę energii. Na niebie pokazał się nikły zarys księżyca i otworzyliśmy okna. Mkniemy przez południową część stanu, nadal trzymając się drogi nr 90. Zapach turówki unoszący się w powietrzu jest jak trzeba. Grace też jest w porządku. Siedzi obok mnie z nogami podciągniętymi do piersi, z policzkiem na kolanach, patrzy przed siebie. Jej włosy falują jak szalone na wietrze, ale wygląda na zadowoloną, jakbyśmy uczestniczyli w przygodzie, nie w jakimś szaleństwie, ale może i tak właśnie jest. Grace woła nagle: – Tutaj! Zjedź tutaj. Najbliższym zjazdem. – Dlaczego? Skąd wiesz, że tutaj... – Popatrz. – Pokazuje na billboard z napisem BLUE EARTH – I MILA. – Nigdy wcześniej nie słyszałam o lepszej nazwie dla miejscowości. Blue Earth. Brzmi jak wiersz. – Wiersz? – Znak. Zjeżdżam więc z autostrady na wiejską drogę. Mijamy stacje
benzynowe, Burger King, farmy, wesołe miasteczko. Wesołe miasteczko rozstawiono na ugorze. To rodzaj wędrownego parku rozrywki, który co tydzień przenosi się w inne miejsce. Jest diabelskie koło, karuzela TiltAWhirl, wystawa zwierząt i budki z grami. Chociaż światła wesołego miasteczka jeszcze nie rozbłysły, ale już niedługo rozbłysną. Niemal wyczuwam te światła, tak samo jak wyczuwam, że setki dzieci z Blue Earth bardzo pragną tu przyjść, tęsknią, by strzałkami rzucać w balony i smakować ciągutki. Wspominam Bellę Cavasti i magię naszej Foster Avenue, póki Grace nie pochyla się i nie dotyka językiem mojego karku. Ruchem głowy pokazuję na wesołe miasteczko. – Zatrzymamy się? Grace potrząsa głową. Mijamy farmy i pola, potem domy z rozległymi trawnikami i dwuspadowymi dachami. Wzdłuż drogi przed jedną z takich rezydencji stoją błyszczące cadillaki, sportowe samochody, limuzyny. Limuzyna stojąca najbliżej domu ma napis NOWOŻEŃCY. – Zjedź – mówi Grace. Nie wiem, o co jej chodzi, ale zatrzymuję samochód. Idziemy w górę podjazdu, który jest pełen maszyn Jamesa Bonda. Biorę walizeczkę w jedną rękę, dłoń Grace w drugą i zachwycam się popołudniowym powietrzem. Tak jak ja, Grace nie zna tutaj nikogo, ale z podwórza dobiega popularna muzyka, więc obchodzimy jeden z narożników budynku z białej cegły, a tam odbywa się przyjęcie. – Cholera – mówi Grace Na trawniku, który wygląda na niebieski w gasnących promieniach słońca, są trzy zapełnione parkiety, gra brass band i z fontann łukiem leje się woda. Wokół pustego basenu kręcą się setki gości. Wszyscy mężczyźni mają na sobie czarne smokingi, kobiety
przeważnie czerwone sukienki. Sprawdzam najpierw mężczyzn, szukając oznak niebezpieczeństwa, ale w zasięgu mojego wzroku nikt nie nosi broni, a tylko martini i co najwyżej duży, obwisły brzuch. Kobiety najwyraźniej są na odlocie. Szczebioczą w grupkach po trzy albo cztery. Ich sukienki różnią się od siebie jak walentynki. Niektóre są rubinowe, niektóre różowe, inne ogniście jaskrawe, a blisko jednego parkietu do tańca stoi panna młoda w różu i bieli, jedną ręką przytrzymuje woalkę. Trzy kelnerki w szarych bluzach przechodzą obok, niosąc miseczki z kawiorem. – Znajdźmy tego, kto dał im ślub – powiada Grace. – Znajdźmy pastora. Rozdzielamy się i idziemy z dwóch stron sceny. Rozglądam się za jakimś duchownym, ale cały czas trzymam Grace na muszce. Niski mężczyzna z zegarkiem kieszonkowym przy smokingu bierze mnie na stronę. – Jestem ojcem panny młodej. Nie sądzę, żebyśmy mieli okazję się poznać. – Nazywam się Roger – mówię mu. – Roger Pobrinkis. Pan Zegarek Kieszonkowy uśmiecha się, robi w myślach jakieś obliczenia. Powietrze, które wydycha, pachnie cytrusami, babskim drinkiem. – Nie przypominam sobie, aby pan był na liście gości, Roger. – Jestem z orkiestrą. Gram na klawiszach. Studiuję antropologię. – Ach, z orkiestrą. – Kiwa głową nad moją dżinsową kurtką. – Stąd ten ubiór? – Henry! Tam! – Odwracam się. Za basenem stoi Grace, tuż przy
białym ogrodzeniu z drewna. Idę tam. – Tam w środku. – Grace prowadzi mnie przez jakieś drzwi. Ogrodzenie, jak się okazało, jest obudową o czterech ścianach, ale bez dachu. Powstało wokół czarnego metalowego monolitu, jakiegoś szumiącego agregatu. Może to filtr, jakieś urządzenie do utrzymywania czystości w luksusowym basenie, a może jeszcze do podgrzewania wody. Na leżakach wokół maszyny siedzi trzech mężczyzn. Dwóch kelnerów, palących do spółki jednego jointa – mają bluzy wyjęte ze spodni – i kapłan z koloratką. Kapłan wygląda na faceta poniżej czterdziestki. W dłoni trzyma szklaneczkę z whisky. – Znalazłam go – obwieszcza Grace. Kapłan ma czarną koszulę i czarne spodnie, bosymi stopami opiera się o monolit. – Nazywam się Arthur Kelly – przedstawia się. – To jest mój trzeci drink. – Witam. – Kelner z jointem potrząsa moją dłonią. – Jestem Joe Kelly, jego kuzyn. Drugi kelner wygląda na Kubańczyka. Ma bokobrody długie jak kciuki, jego oczy cieszą się widokiem Grace. Joseph i Alphonse palą zioło – wyjaśnia Arhtur. – Ja tego nie robię, chociaż w przeszłości próbowałem. – Pracuję dla Timbersonów. – Joe Kelly sztacha się skrętem, zatrzymuje dym w płucach. – Dla Rona i Sheili. To jest ich dom, człowieku. Wyglądacie na nieproszonych gości. – Rzuciłem konopie indyjskie i wdziałem sutannę. Joe pyta, czy chcemy sztacha, ale my nie chcemy. Pod stopami mamy grubą zieloną trawę.
– Alphonse nie mówi po angielsku – wyjaśnia Arthur. – Proszę, przyłączcie się do nas. Mamy przerwę. – Miło nam was poznać – oświadcza ksiądz. Joe ma przekrwione oczy. – Co jest w tej walizeczce? Grace odchrząkuje. – Jestem Grace McGlone. To jest Henry Dante. Staramy się o niebo. Ksiądz
porusza
nagle
szklanką
z
whisky. Trunek
buja
się
niebezpiecznie. – Co takiego? – Musimy wziąć ślub – wyjaśnia Grace. – Ale najpierw mam do ciebie kilka pytań, ojcze Kelly. Alphonse marszczy czoło. Ta rozmowa psuje mu wysoki, karaibski odlot. – Hm... Posłuchajcie, zwracajcie się do mnie po imieniu, Arthur jestem. Ale nie bardzo wiem... – Muszę się upewnić, że jesteś czysty, Arthurze. Zadam tylko parę pytań. Zza ogrodzenia dobiegają odgłosy przyjęcia, my jesteśmy w oku cyklonu. Buczy czarna maszyneria. – Mój kuzyn jest wyświęcony. – Joe oddaje skręta Alphonse’owi. – Pobłogosławiony i wszystko co tam jeszcze było trzeba. Widziałem to na własne oczy. Grace odwraca się do Arthura Kelly’ego. – Proszę mi powiedzieć, ojcze Arthurze, która księga Biblii zawiera cztery pieśni o cierpiącym słudze Jehowy. Kapłan stawia szklankę w trawie. Siada prosto i patrzy na Grace zaintrygowany.
– Izajasza. Grace potakuje. – I jeszcze... hm. To są słowa ze Starego Testamentu, cytuję: „Kto dla niej wstanie o świcie, ten się nie natrudzi, znajdzie ją bowiem siedzącą u drzwi swoich... sama bowiem obchodzi i szuka tych, co są jej godni”* [Wszystkie cytaty pochodzą z Biblii Tysiąclecia, Pallottinum, Poznań 2000.]. – Grace poprawia pasek biustonosza. – I co, ojcze? Kim jest ona w tym cytacie? Joe szturcha kuzyna w ramię. – Wydaje mi się, że Maria. Założę się, że Maria. Alphonse zaciąga się skrętem, żegna. – Mądrość. – Arthur odtrąca palce Josepha. – Odpowiedź brzmi: sama Mądrość, Mądrość spersonifikowana jako kobieta. Grace spogląda na mnie. – Ten gość jest całkiem dobry. – W porządku – mówię. – Zapytam jeszcze o jedno. – Proszę. Joe składa ręce na piersi. – Pięćdziesiąt dolców i się zrobi, no nie? Grace zastanawia się. Band na zewnątrz gra Silhouettes. Mimo że czarna skrzynia jest ciepła, Grace ma na rękach gęsią skórkę. Zdejmuję kurtkę i oddaję jej. – Czy to naprawdę konieczne? – pyta ksiądz. Grace okrywa sobie ramiona moją kurtką. – Dobrze, ojcze. W Ewangeliach Jezus uzdrawia nawiedzonego mężczyznę. Pan sprawia, że demony go opuszczają, ale pozwala, by
weszły w pobliskie stado zwierząt. Potem nawiedzone zwierzęta spadają ze skały i wszystkie toną w jeziorze. Jakie to były zwierzęta? – Kozy, Art – szepcze Joe. – W czasach biblijnych świat był zapchany kozami. Arthur powiada: – Świnie. Nie jestem fundamentalistą i moglibyśmy dyskutować o wiarygodności opisanego zdarzenia, ale te zwierzęta to świnie. – Człowieku, daj spokój. Jesteś pewny? Świnie? – Świnie – potwierdza Grace. Joe wyrzuca do góry ręce w stylu Rocky’ego. – To są świnie! Świnie, o rany! Zwycięża Arthur! – Dobra robota, ojcze. Teraz chcielibyśmy, aby ojciec dał nam ślub. – Grace poprawia włosy. – Dać wam ślub? – Tak. Właśnie tutaj i teraz, proszę. Przepraszam za te pytania, ale musiałam sprawdzić wiarygodność ojca. Joseph podpala nowego jointa, zaciąga się. – Wiecie, kto ma przesrane w tej całej historii? Świniarz. Jego tuczniki wściekły się i potopiły? Żonę świniarza musiał szlag trafić. – Cerdos muertos – mówi Alphonse. – Chcecie, żebym dał wam ślub? – Ksiądz stoi, patrzy na Grace i na mnie. – Tak, proszę – potwierdza Grace. Arthur przygląda się nam. Prawdopodobnie mierzy nas wzrokiem w jakiś sprytny sposób, którego uczą w seminarium, ale ja się nie obawiam, jestem raczej ciekawy. Grace trzyma mnie za rękę, w skrzyni coś się kręci
i jest wiosna. – Czy oboje jesteście katolikami? – Jesteśmy chrześcijanami – oświadcza Grace. Mówię, że zostałem ochrzczony jako katolik. Arthur pociera brodę. – Czy ty też chcesz mnie przesłuchać? Nie pamiętam zbyt wiele. Trochę kościelnych zapachów, opowieści, nudę. Przyglądam się ogrodzeniu, jak nas kryje przed prawdziwymi gośćmi. – Niee – zaprzeczam. Joe Kelly odrzuca do tyłu głowę, spogląda w niebo. – Henry i Grace mają walizeczkę. Co jest w walizeczce, Henry i Grace? – Daj nam ślub, jesteśmy gotowi. Problem w tym, czy jesteśmy. Wiem, że nie powinienem mieć tego samochodu ani dwóch sztuk broni. Wiem, że prawdopodobnie przede mną lata potyczek i pikników, ona nie cierpi kotów, ja uczę się słuchać. Ale czasami nie da się inaczej. Czasami trzeba zrobić coś nie do końca słusznego. Bo czasem spotyka się dwoje nieznajomych spragnionych seksu i chodzi im tylko o zielone światło. – Naprawdę weszliście na przyjęcie bez zaproszenia? – Ksiądz jest blisko nas. – Przyjeżdżacie tu po prostu znikąd? – Ze wschodu – mówię. – I zatrzymaliście się przy tym domu, bo... ? Grace kładzie dłoń na jego policzku. Jej pierś wznosi się i opada, a w głębi mnie wielkie rzeczy też wznoszą się i opadają. Klepie go delikatnie po policzku. – Szukaliśmy ciebie, ojcze. Naprawdę.
– Mówicie, że akurat tutaj. – Ksiądz ogląda mnie od stóp do głów, mierzy wzrokiem Grace. – Żeby dać wam ślub tutaj i teraz. – Poświęcimy się Chrystusowi – deklaruje Grace. Joe nadal patrzy do góry. – Coś wam powiem. Ron i Sheila mają paskudną córkę. – I pieprzenie – dodaje Grace. – Oddamy siebie Chrystusowi. Tak samo nasze pieprzenie i rozkosz. Arthur wybucha śmiechem. – Doprawdy nie wątpię. – Paskudna panna młoda za tą ścianką – mówi Joe – nazywa się Jane Timberson. Wszyscy czujemy zapach jointa i podpalanych pochodni płynący na wietrze zza ogrodzenia. Joe kiwa głową do swojego kuzyna. – No, dalej, Art. Daj im ślub. Ksiądz oddycha głęboko. Jakby zdziwiony zapachem, bierze drugi głęboki oddech. Klękam, otwieram walizeczkę, odwracam ją w stronę mężczyzn. W ogrodzeniu tkwi kilka gotowych pochodni, więc wbijam je w ziemię, biorę jointa od Joe i podpalam pochodnie. Kiedy strzelają płomieniem, Planety zaczynają się mienić. – Jasny gwint – szepce Joe. Alphonse podskakuje. Żegna się, pokazuje palcem na walizeczkę. – Los Planetasl – Czy to są diamenty? – pyta ksiądz. – Są niesamowite. – Los Planetas de don Cantol Joe zrywa się i chwyta Alphonse’a za ramiona. Obaj wypluwają z siebie hiszpańskie słowa. – To są Planety – oświadczam. – Są warte czterdzieści milionów. – Są piękne – stwierdza Arthur.
– Alphonse bardzo się podniecił – mówi Joe. – Zna te diamenty. Pyta, skąd je masz. – Nie jego interes. Ani wasz. – Wydobywam z walizeczki Saturna. Z paskiem wyżłobionym dookoła ma, jak to sobie wyobrażam, pewien motyw związany z małżeństwem. – Proszę – umieszczam diament w dłoni Arthura. – To prezent. Wspaniały podarunek. No wiesz, za udzielenie nam ślubu. Grace przygląda się walizeczce, piankowemu kraterowi, w którym spoczywał Saturn. Kiwa do mnie głową. Jest dumna. – P... prze... – Art Kelly odchrząkuje. Głaszcze niewielki przedmiot. – Nie mogę tego przyjąć. Mówię mu, że może. Alphonse krzyczy i miota się. Odzywa się Joe: – Alphonse twierdzi, że nie można rozdzielać Planet. Powiada, że są mityczne czy coś takiego. Podobno powinny być razem. – My powinniśmy być razem – powiada Grace. – Henry i ja. O to w tym wszystkim chodzi. Alphonse zaczyna wydziwiać, więc chwytam go. Otoczywszy ręką jego chude, kościste ramiona, prowadzę go do drzwi, otwieram je. – Kochamy cię, Alphonse. – Wypycham go na zewnątrz. – Dzięki za towarzystwo, ale teraz już sobie idź. Alphonse zaczyna protestować, lecz unoszę wysoko palec i zamykam mu drzwi przed nosem. – Nie powinieneś wyrzucać Alphonse’a – oświadcza Joe. – Jego brat jest gliną. Odwracam się do księdza i wsuwam w dżinsy czerwoną flanelową koszulę.
– Ojciec może zatrzymać ten diament albo oddać go Alphonse’owi, względnie zastawić i zaprosić całą Minnesotę na steki z ziemniakami. – Daj nam ślub – mówi Grace. – Nie obchodzą nas świadectwa. Tylko ślub. Ksiądz patrzy na Saturna. Na zewnątrz, wokół fontanny, mężczyźni i kobiety piją wino, trącają się kieliszkami. Band gra Benny’ego Goodmana. Arthur zerka do góry. Na niebie są gwiazdy. – Dobrze. – Ksiądz szczerzy zęby do niebios. Przez chwilę wyobrażam sobie, że jest pastorem w dziewiętnastowiecznym miasteczku górników z kopalni złota, dziwek, kataryniarzy. W mojej wizji siedzi w saloonie przy karcianym stoliku i kiedy wygrywa, w puli między monetami jest diament wielkości pięści. – W porządku. – Głos księdza jest spokojny, jego palce zamknięte wokół Saturna. Wkłada kamień do kieszeni. – W porządku. Zamykam walizeczkę i wstaję. Grace i ja podajemy sobie dłonie, patrzymy na siebie. Myślę o nieżyjących mamie i tacie. Wspominam Honeya, Rogera, Floyda, ludzi, od których jestem silniejszy. Art kładzie jedną dłoń na ramieniu Grace, drugą na moim. – Czy Joseph jest waszym świadkiem? – No pewnie – mówię. Joe stoi odwrócony plecami do monolitu jak strażnik. Przygląda się nam szeroko otwartymi oczami. – Złóżcie przysięgę – poleca nam ksiądz. – Ja cię kręcę, to jest cholernie ekstra – szepcze Joseph. Pochodnie migoczą. Są jak świece wielkości człowieka. Grace całuje mnie w usta. – Henry Dante. Przysięgam być twoją kobietą, zawsze, i zawsze
troszczyć się o ciebie. W odpowiedzi ja też ją całuję. – Grace McGlone. Zawsze będę twoim mężczyzną. Zawsze będę się o ciebie troszczył. Grace wzdycha. Jest szczęśliwa. Tulimy się do siebie, potem przestajemy. – A będziecie troszczyć się o innych ludzi? – pyta ksiądz. – Zwłaszcza o dzieci, jeśli będziecie je mieli? – Oczywiście. – Tak – powiada Grace. Arthur robi kciukiem znak krzyża na naszych czołach. – Och, poczekajcie. – Wyjmuje z kieszeni małą buteleczkę. – Woda święcona. – Zwilża kciuk i ponownie znaczy nasze czoła. – Henry i Grace, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego ogłaszam was mężem i żoną. Grace i ja całujemy się. – I to by było na tyle. – Art Kelly uśmiecha się. – To wszystko. Joe wydaje z siebie okrzyk radości. Odstawia coś w rodzaju deszczowego tańca. Band wybija rytm kawałka z Opery za trzy grosze. Na miesiąc miodowy jedziemy do wesołego miasteczka w Blue Earth. Idąc do głównego pawilonu, czujemy, jak darń pod naszymi stopami cuchnie niczym obornik. Niosę walizeczkę, sześć pozostałych Planet. Grace ma ochotę na kandyzowane jabłka, więc kupujemy trochę. Ja mam chęć na przejażdżkę na diabelskim kole, więc płacimy za jeden raz. Kiedy wsiadamy, daję facetowi z obsługi dwadzieścia dolarów, aby zatrzymał koło, gdy będziemy na górze. – Uwielbiam diabelskie koło – wyjaśniam Grace. Jesteśmy czterdzieści
stóp nad ziemią, jest chłodno, Grace jest w mojej kurtce. Bujamy się w koszu, jakby to była huśtawka na werandzie naszego domu, i przyglądamy się nocy. Dzieciaki na karuzeli piszczą, paru gości przebranych za wilki odbiera bilety przy domu strachów. Pewnego razu, kilka lat temu mniej więcej w Halloween, musiałem załatwić frajera ubranego w podobny strój. Facet winien był Honeyowi cztery patyki’ wyszedł wtedy z przyjęcia kostiumowego, przebrany za wilka, zresztą całkiem niezłego wilka, z wywieszonym językiem i futrem na rękach i nogach. Wiedziałem, że to on, bo od dłuższego czasu obserwowałem jego miatę i widziałem, jak otwiera drzwiczki kluczykiem. Podszedłem i walnąłem go. Opowiadam Grace o wilku jeżdżącym miatą. – Chodzi o to – mówię – że próbował interweniować jakiś inny gość, ale przebrał się za kostkę Rubika. Wiesz, miał na sobie wielkie kartonowe pudło, które pomalował w niewielkie kolorowe kwadraty, i zgrywał bohatera. Wykonał swoją robotę na odwal i pomalował pudło w gówniany sposób. Nasza gondolka zatrzymuje się w powietrzu. Grace stara się nie śmiać z mojej opowieści, ale teraz jest moją żoną i śmieje się, chociaż przez chwilę. – Rzecz w tym, że walczyłem z wilkiem i najwyraźniej wygrywałem. Ale starałem się nie zniszczyć zbytnio kostiumu. Uderzałem go w tułów, w podroby, jak to się mówi. Wilk miał superowe kły domowej produkcji i chciałem dać im uczciwą szansę. Ale wtedy wtrącił się ten drugi gościu, wcale nie ofiara, i jego też musiałem nieco rozdrobnić. – Grace już się nie śmieje. Jej twarz poważnieje. – Mówię, że jestem dosyć dużym facetem. Grace bierze moją twarz między dłonie, ja czuję się podle. No bo
świeci księżyc, a ja opowiadam tę historię o przemocy. – Henry, mój drogi. Jesteśmy odpowiedzialni za zło, które komuś wyrządzamy. Z jakiegoś powodu zbiera mi się na płacz. – Wiem – mówię przez zaciśnięte zęby. – Wiem, że jestem odpowiedzialny. Ale jestem duży. Tak jakoś wyszło. – W porządku – odpowiada Grace. Wieje wiatr, ale niezbyt silny. Rozchodzi się zapach smażonego ciasta. Kładę głowę na jej ramieniu. – Po prostu jestem duży. – W porządku. – Grace głaszcze mnie po włosach. Siedzimy. Jest piątkowy wieczór i w fali ludzi spragnionych rozrywki dostrzegam Alphonse’a, kelnera. Stoi przy budce, gdzie rzucając piłeczkami pingpongowymi do celu, można wygrać złotą rybkę. Jest przy nim gliniarz, który wygląda całkiem jak on. W każdym razie mają takie same bokobrody, chociaż glina jest gruby jak pulpet. Alphonse wskazuje palcem w naszą stronę, pokazuje nas policjantowi. Wycieram oczy. – Tam jest Alphonse – mówię, ale diabelski młyn rusza i niesie nas ku ziemi. Idziemy do budki, gdzie smaży się ciasto. Budka jest biała i pachnie jak tania restauracja w porze śniadania. Obok budki znajduje się scena, a na niej grupka punków rozstawia sprzęt nagłaśniający. Zespół składa się z trzech chłopców z gitarami i perkusją oraz śpiewającej dziewczyny o zielonych włosach. Wśród publiczności są niezbyt pewni siebie farmerzy i rodzice, ale głównie inni punkowie. Jedna z kobiet prowadzi wózek, a w
nim wrzeszczące dziecko. – Dwa pączki – zwracam się do dzieciaka w budce. – To są bagietki – odpowiada. Wygląda na piętnastolatka. Ma rzadkie rude włosy i pryszcze, napis na jego koszulce brzmi: Rupert. – Mhm, ale smaży się je jak pączki? – Nie wiem. – Rupert wzrusza ramionami. – To są bagietki. Grace klepie mnie w ramię. – Dwie bagietki, Rupercie. – Się robi. Grace nadal mnie poklepuje. Dziecko w wózku wrzeszczy, piszczy ze wszystkich sił. Nie zapomniałem, że jestem żonaty, nie zapomniałem o biedronce na majtkach Grace. – Pospiesz się – mówię Rupertowi. Rupert pomrukuje, przynosi nasze bagietki. Posypuje je cukrem, płacę. Odchodzimy, gryząc ciasto, które jest gorące i tłuste. Chwytam Grace i ciągnę ją za budkę. – Hi, hi... – chichocze. Za budką jest ciemno, sięgają tu głębokie cienie. Od zespołu i tłumu dzieli nas czterdzieści stóp, ale jedno i drugie żyje własnym życiem. Opieram Grace o budkę. – Henry. Jeszcze nie powiedzieliśmy sobie, że się kochamy. – Kocham cię. Grace rozstawia stopy w roboczych butach. – Ja ciebie też kocham. – Jedz. Grace przeżuwa jedzenie, nie odrywając ode mnie wzroku.
– Jesteśmy – powiada zielonowłosa dziewczyna. Echem odbijają się słowa, które wypowiada do mikrofonu. Kończę bagietkę, upuszczam walizeczkę, podnoszę sukienkę Grace. Różowa biedronka jest dokładnie tam, gdzie powinna być. Wkradam się palcami w majtki i biedronka ożywa, porusza skrzydełkami, tańczy na czarnej bawełnie tuż nad moją dłonią. – Och. – Grace ociera się o moją rękę, napiera do przodu i cofa się. – Och. – Jedz. Grace kiwa głową, przełyka. Opuszczam spodnie, odsuwam biedronkę na bok. Gitarzyści zaczynają improwizować, a ja jestem wewnątrz mojej żony. – Och, ojej. Och, och. Pieprzymy się ostro, uderzamy w kiosk. Ciasto Grace znika, my pieprzymy się i uśmiechamy. – Biodra Grace dostosowują się do rytmu moich poruszeń. Czy... czy mówiłam ci, że jestem sprinterką? – Nie. – Na mojej twarzy pojawia się grymas. Szczerzę zęby. – Jestem. Jestem... och, Boże, tak. Jestem naprawdę szybka. Uderzamy w kiosk. Dziecko nadal płacze, ale punkowa muzyka jest coraz głośniejsza. Zielonowłosa dziewczyna zawodzi. Naraz otwierają się drzwi z tyłu kiosku. Ze środka wychyla się głowa Ruperta. – Co się dzieje... o rany, ja cię kręcę. – Hej, Rupert – odzywa się Grace. Rupert wytrzeszcza oczy. W świetle bijącym z kiosku jego pryszcze jeszcze bardziej rzucają się w oczy. Nie przestaję pieprzyć Grace.
– Rupert. Moja żona chciałaby dostać jeszcze jedną bagietkę. Idź, przynieś. Rupert znika. Grace patrzy pożądliwie w moje oczy. Jej włosy podskakują na ramionach. Gryzie mnie w ucho. – Jesteś twardy. Kiwam głową i wbijam się w nią, uderzam w rytm rock and rolla. Grace pomrukuje przy moim karku. – Jestem twardym sukinsynem. Wraca Rupert. Wręcza mi bagietkę, którą wsuwam do ust Grace. – Hm, dwa dolary, proszę pana. Grace szybciej porusza biodrami. Trzyma bagietkę w ustach, dłonie na moich pośladkach, przyciąga mnie do siebie. Wydaje z siebie dodatkowe dwa odgłosy, jakby zbliżało się coś szczególnego, jakbyśmy wyznaczali święte miejsce. Rupert się gapi, ja uderzam, na brodzie Grace jest cukier, i właśnie teraz rozstrzygam, że to jest święta ziemia, całe to odlotowe wesołe miasteczko. Muszę się jakoś za to odpłacić. Kopnięciem otwieram walizeczkę. – Cholera! – Rupert wytrzeszcza oczy na Planety. – Weź ten z prawej – dyszę. – Ten skrajny. Uran. Jest twój. – Nie... nie mogę przyjąć diamentu. Gdybyśmy, ja i Grace, panowali nad głosem, gdybyśmy teraz mogli wydawać z siebie inne dźwięki niż tylko niezrozumiałe jęki, coś bym powiedział. Wytłumaczyłbym Rupertowi, że kamień jest nie tylko dla niego, że jest odlotowym podarunkiem za tę odlotową noc, a on pełni tutaj jedynie funkcję kogoś w rodzaju ambasadora. Ale Grace wygina się i
jęczy, nie jestem w stanie niczego wyjaśniać. – Weź go – stękam. – Weź i odejdź. Rupert wreszcie słucha. Bierze diament, wchodzi do kiosku, zamyka drzwi. Całuję Grace w szczękę, kocham ją ostro. – Weź trochę – bełkocze. – Weź trochę, weź. Bagietka, częściowo zjedzona, zwisa z jej ust. Jej nogi podnoszą się na wysokość moich bioder, obejmują je. – Och, mój Boże – kwili. – Żono – szepczę. – Żono, żono. Unoszę się na palcach, wkręcam się w Grace tak bardzo, jak tylko to możliwe. W powietrzu unosi się zapach obornika, słychać wrzask dziecka, w ustach mam ciasto, piosenkarka uderza w wysoką nutę. Jestem żonaty i dowodzę tego, ale odwracam głowę, na scenie widzę solistkę, – Henry – kwili Grace. – Henry Jest jakaś chropawa, błyskotliwa magia w płucach di – wy, jej zielonych włosach, rozchwianych ramionach. Dziewczyna pochyla się w przód, opuszkami palców dotyka mikrofonu, jakby go chciała polizać – potem, nie do wiary, robi to, po prostu robi to dla Grace i dla mnie.
Rozdział piąty
Ludzie od czarnej roboty Roger podpalił chesterfielda. Jechał na zachód drogą nr 90 przez południową Minnesotę. Floyd siedział obok niego, odczytując na głos nazwy miejscowości ze znaków, które mijali. – Witoka – powiedział Floyd. – Eyota. – Zamknij się. – Rogera ogarniała złość, że musi kierować dwudrzwiowym samochodem marki Chevrolet Nova w kolorze spłowiałej cytryny – a była to najgorsza maszyna we flocie Honeya Pobrinkisa – zamiast czterodrzwiowym pieprzonym buickiem, którego przed dwoma dniami rozłupał jastrząb. Roger zawsze uważał, że ten buick jest samochodem doskonale harmonizującym z jego własnym stalowym temperamentem. Ciężkawy, lecz elegancki, mijał swoich podrzędnych rywali niczym nacierający rycerz w pełnym rynsztunku. Nova, zgodnie z wyobrażeniem Rogera, była bardziej jak Floyd, nie budzący zaufania, leniwy stwór, urodzony w 1970 roku i pozbawiony klasy. – High Forest – przeczytał Floyd. – Grand Meadow. – Ależ wkurzający towarzysz podróży – powiedział Floyd. – Dexter – odczytał Floyd. – Pstryknął palcami. – Hej, znałem kiedyś pewnego Dextera. Roger westchnął. Ilekroć mrugnął spuchniętą i zsiniałą prawą powieką, odczuwał mrowienie. Podobnie dokuczała mu szczęka z prawej strony, gdzie kostki Henry’ego pozostawiły dwa wgłębienia, dwie żywe rany.
– Dexter Weepcheek – powiedział Floyd. – Był rok wyżej ode mnie w liceum w Belzer. O rany! Dexter Weepcheek. Cóż to był za gatunek ten facet. Roger wiedział, co się kroi. Spróbował jakoś to od siebie odepchnąć. – Uważaj na Blue Earth, Floyd. To musi być gdzieś blisko. – Dexter Weepcheek. – Floyd potrząsnął głową z taką powagą, jakby lata spędzone w liceum, które skończył osiem lat temu, były reliktami wymagającymi wydobycia na światło dzienne niemalże spod ziemi. – Dexter to był gatunek. – Floyd wziął głęboki oddech. – Napisał sztukę. Roger jęknął. – Wystawiliśmy ją zimą, kiedy byłem w przedostatniej klasie. Sztuka miała tytuł... – Antymateria – skończył Roger. – Opowiadałeś mi o tym milion razy. Sztuka pod tytułem Antymateria była błyskotliwa i tragiczna, a kiedy główny bohater został wciągnięty w równonoc wiosenną, ty biłeś w ten swój pierdolony dzwon. Doskonale pamiętam, Floyd. Floyd zerknął na swojego partnera. Lewe oko Floyda było dokładnie tak samo czarne jak prawe oko Rogera, jak gdyby byli bliźniakami, naznaczonymi przy urodzeniu uderzeniem pięści. – To nie była równonoc, Roger. To był wir. Coś w rodzaju czarnej dziury. Roger z ponurą miną wpatrywał się w drogę. – Nie rozmawiajmy dzisiaj o tym. – To się nazywało „wir sans litość”.”JSans” to po francusku „bez”. – Włączam radio – obwieścił Roger. Ale nie włączył, bo nova nie miała na wyposażeniu radia. Nie miała też klimatyzacji, nawigacji ani zdalnego
sterowania siedzeniami. – Główny bohater Antymaterii nazywał się Hospice Lumm. – Floyd wyglądał za okno, zadumany, urzeczony własnym głosem. – Hospice był dzielnym astronautą, ale poświęcił własne życie za pilota wahadłowca Magdę Babę vitch. – Okej. – Roger zdobył się na udawany uśmiech. Klepnął Floyda w plecy, wyciągnął w jego stronę paczkę chesterfieldów. – Dobra robota, Floyd. Świetna historia. A teraz sobie, chłopie, zapal. Floyd zerknął na papierosy, napotkał wzrok Rogera. – Magda była Rosjanką. Roger znowu utkwił wzrok w przestrzeni przed sobą, ignorując Floyda. Zmusił się do myślenia o uniwersytecie, o ośmiu miesiącach roku, które poświęcił ćwiczeniom psychicznym i sypianiu z kobietami. Rogerowi bardzo się podobał jego program magisterski z antropologii. Uwielbiał siadać wokół dębowych stołów i rozważać historię oraz obyczaje rodzaju ludzkiego. Wokół stołów wraz z nim siedziało zawsze z pół tuzina pozbawionych charyzmy nieudaczników, którzy nigdy się nie nauczyli od swoich matek, aby pod koszule wkładać T-shirty i w ten sposób unikać ohydnych plam potu pod pachami. Studentki Uniwersytetu w Chicago były jednak śmietanką życia Rogera. W każdym semestrze wybierał sobie tylko jeden przedmiot – większość studentów cztery – aby rozciągnąć w czasie osiągnięcie tytułu magistra na osiem lat (większość studentów radziła sobie w ciągu dwóch) i zaprezentować się możliwie największej liczbie kochanek. Kobiety zdobywające stopnie naukowe w Chicago miały od dwudziestu pięciu do trzydziestu pięciu lat, a większość z nich pochodziła spoza miasta. W
ocenie Rogera najlepiej się nadawały na potencjalną zdobycz. Uważał, że mniej więcej dwudziestopięcioletnia kobieta jest wystarczająco śmiała, jeśli chodzi o ciało i charakter, aby dać się uwieść inteligentnemu zbirowi jak on. Było jeszcze lepiej, jeśli nie mieszkała w Chicago i nie czuła respektu przed nazwiskiem Pobrinkis. W poprzednim roku akademickim na studiach magisterskich, już piątym, Roger wyrobił sobie właściwy rytm. Podtrzymywał romanse z siedmioma kobietami, z czego blisko połowa zaliczała się do pierwszorocznych studentek. Zdobycze Rogera były atrakcyjne w sposób bliżej nie określony, co było typowe dla wielu słuchaczek studiów magisterskich, których przedmiot też nie wydawał się zbyt wyrazisty. W ciągu minionych dziewięciu miesięcy miał Amy Bainbridge, która nosiła sowie okulary, ale obywała się bez biustonoszy, i Pauline Grock, komunistkę, która chodziła w klapkach. Young Jennifer Schoolcraft, przewrażliwiona weganka, urozmaiciła Rogerowi grudzień, ale na wakacje, zapewnił sobie towarzystwo wielbicielki Sołżenicyna, Kiry Woo, która podczas stosunku ryczała jak tybetański mnich, a potem się tego wypierała. Luty minął pod znakiem Carli Chopping, która interesowała się operą, następnie zaś Queeny Reese, która codziennie wyciskała sobie na włosy sok z ośmiu owoców. Roger chłonął te kobiety – ich obyczaje, zapachy i sposób mówienia – jedną na jeden raz, lecz szybkimi, zachłannymi łykami. Podczas późnej kawy w mieszkaniu Queeny najpierw rozwodził się o zawiłościach teorii Teilharda de Chardina, potem chwycił Queeny za piersi. Odurzał Rogera fakt, że przy kobietach z uniwersytetu wystarczyło błysnąć odrobiną intelektu, potem okazać siłę, i niemal nigdy nie sypiał sam.
To podejście sprawdziło się szczególnie dobrze z siódmą kobietą w minionym roku, Hildą Reisch. Hilda była wysoką, bladolicą, około trzydziestopięcioletnią panią profesor z Danii, wykładowcą kontraktowym. Rzadko pokazywała uśmiech, lecz często nogi. Na co dzień ubierała się w spódniczki i niskie buty. Trwała ondulacja na jej głowie wyglądała jak eksplozja czarnych włosów, a jej oczy, także czarne, wyrażały lekceważenie niemal wszystkiego, co ujrzały. To ona prowadziła wykłady o bezwzględnych przywódcach, studium dyktatorów i demagogów. Roger już podczas pierwszych zajęć w styczniu postanowił, że zdobędzie Hildę jeszcze przed pierwszym dniem wiosny. Kiedy 15 marca zgodziła się pójść z nim na obiad, jeszcze tego samego wieczoru zabrał ją do Przewoźnika i przedstawił sprawę jasno. – Sam stanowię przypadek męskiego paradoksu – oświadczył podczas osuszania drugiej karafki syrah. – Najpierw cię zafascynuję, potem zniszczę. Hilda prychnęła i dalej jadła stek. Roger pochylił się nad nią. – Zabiłem pięciu ludzi. Hilda błysnęła zębami. – Brednie – szepnęła. Siedzieli w narożnym boksie, dzieląc półokrągłą kanapę. Roger przysunął się bliżej, tak że on i jego nauczycielka dotykali się udami. Odstawił kieliszek i otoczył ją ramieniem w pasie. – Jednego z nich zmusiłem do jedzenia łyżką wilgotnego betonu. – Roger popatrzył Hildzie w oczy. – Przełknął piętnaście, nim umarł. Hilda czekała na puentę. – Daj spokój. Żartujesz... prawda?
Wprawnym ruchem Roger wsunął dłoń pod jej spódnicę, chwycił Hildę za prawy pośladek. Profesor Hilda Reisch pisnęła cicho i nagle się wyprostowała. Rozejrzała się szybko po nieznajomych twarzach. – Czy żartuję? – szepnął Roger. Ścisnął i mocno przytrzymał. – Czy żartuję, Hildo Reisch? Godzinę później Roger i Hilda dopadli do siebie w sypialni domu, którym Hilda dysponowała w mieście. Roger potraktował jej ciało dość bezwzględnie, podczas gdy ona wbijała mu paznokcie w kark i ramiona. Potem, kiedy skończyli, Hilda zapytała spokojnie, czy naprawdę kiedykolwiek kogoś zamordował, na co Roger już nic nie odpowiedział. Po prostu zamknął oczy, stając się milczącą potęgą w historii, monarchą, który nigdy nie podejmuje negocjacji. – Roger? – powiedział Floyd. – Słuchasz mnie? Słyszysz, co mówię? Roger pewniej chwycił za kierownicę. – Nie. – Mówię, że w końcu Hospice Lumm dobrowolnie rzuca się w „wir sans litość”. Kapujesz. Mówię, że staje się on antymaterią. – Nie rozumiem i nic mnie to nie obchodzi. – Mówię, że dał przykład poświęcenia. – Tak tu sobie siedzę – odparł Roger – i nic a nic mnie to nie obchodzi. Floyd skrzyżował ręce na piersi. – O rany. Nie obchodzi cię, hm? Więc dobrze, powiem ci, kogo to obchodziło. Rheę Cicconetti, a jak! – Blue Earth. – Roger pokazał na znak. – Oto nasz zjazd. – Skręca z autostrady. Z kieszeni kurtki wyciągnął skrawek papieru z notatką: „Juan Ortiz, Blue Earth, Policja” oraz numerem telefonu. Policjant, Ortiz – który w Reno przegrał kiedyś z Honeyem w pokera i był u niego bardzo
zadłużony – rozpoznał Henry’ego w wesołym miasteczku. Ponieważ wcześniej otrzymał prywatny list gończy Honeya, natychmiast zadzwonił do Chicago. Gangster wysłał swoją sforę na północ, tymczasem Juan śledził samochód Henry’ego. – Muszę zadzwonić do tego gliniarza. – Roger sięgnął do kieszeni i wyszarpnął telefon komórkowy, wybrał numer. Floyd polerował swój nóż sprężynowy. – Wiesz, Magdę Babevitch grała właśnie Rhea Cicconetti. Rhea chodziła do drugiej klasy, ale... – Tak, policja w Blue Earth? Z Juanem Ortizem, proszę. Tak, proszę pani. Poczekam... – Miała takie seksowne małe uszka, ta Rhea. Roger starał się siedzieć cierpliwie i czekać na połączenie, ale nie mógł wytrzymać. – Posłuchaj, Floyd. To jest niepoważne ze strony dramaturga, aby nazywać rosyjską dziewczynę Babevitch, kapujesz? Jeśli Antymateria nie miała charakteru satyrycznego, a nigdy nie wspominałeś, żeby miała, to włączenie slangowego słowa babę do nazwiska czołowej bohaterki było szowinistyczne i upraszczające. Floyd skierował ostrze noża w stronę Rogera. – Nie krytykowałbyś Rhei, gdybyś widział ją w hełmie kosmonauty. Wewnątrz miał lampki choinkowe. – Pieprzyć Rheę. Mówię o tekście. Dokonuję beznamiętnej dekonstrukcji tekstu. – Zaróweczki i folia oświetlały jej uszy. – Który facet dostaje bzika na punkcie uszu? Floyd cmoka językiem
niczym jakiś ojciec. – Rozumiem. Więc nawet w naszych cywilizowanych czasach młody mężczyzna nadal musi mieć obsesję na punkcie sutków dziewczyny, bo w przeciwnym razie biorą go za pedała? – Żadne tam sutki, tylko cycki. – Rogerowi zrzedła mina. – Och, nie, proszę pani, nie mówię do pani... – Przez chwilę nasłuchiwał, zmarszczył brwi. – Jeszcze się nie pojawił po lunchu? – Zerknął na zegarek. – Jest wpół do piątej... Proszę posłuchać, jestem kuzynem Juana z Chicago i właśnie przyjechałem do Blue Earth... – Prawdą jest jednak, że Rhea poznała się na talencie Dextera, tak samo jak ja się na nim poznałem. Była przenikliwa, kapujesz. – Hm, jeśli pani wie, gdzie Juan jada lunch, może bym... że jak? Pub Miszmasz. W porządku. Wielkie dzięki. – Rhea miała uszy jak trzeba i była przenikliwa. Roger przykrył dłonią mikrofon, trącił Floyda pięścią w ramię. – Hej, Alistair Cooke. Czy mógłbyś w końcu przestać nadawać, kiedy otrzymuję pewne wskazówki? Pięć minut później partnerzy jechali w milczeniu podrzędnymi drogami. Roger prowadził i wypatrywał oczy za pubem Miszmasz. Znowu myślał o kobietach, które zdobył, i zniecierpliwiony Floydem, pozwolił myślom powędrować w stronę jednego szczególnego podboju. Latem przed dwoma laty siostra Floyda, Gretl, przejeżdżała przez Chicago i przy okazji zatrzymała się, aby odwiedzić brata. Miała wówczas dwadzieścia trzy lata, rok mniej od Floyda, podróżowała z plecakiem po kraju. Weszła do Przewoźnika pewnego sierpniowego popołudnia, w okresie posuchy na kobiety dla Rogera.
Tego dnia sam był u Przewoźnika, stał znudzony za barem i przeglądał raporty z wyścigów konnych. Tak się niegodziwie, choć szczęśliwie złożyło, że tego popołudnia Honey miał do załatwienia jakiś interes w Toronto i zabrał ze sobą Henry’ego i Floyda w charakterze ochroniarzy. Zatem kiedy szczupła lnianowłosa Gretl wpadła do pustej restauracji, zrzuciła plecak i zapytała o brata, Roger – żeby tylko się przekonać, czy potrafi – przystąpił do dzieła. Poflirtował z wagabundą, nakarmił dziewczynę kiełbasą i napoił sporą ilością whisky. Godzinę później, zaciągnął przymroczoną, czkającą Gretl do piwnicy swojego wuja. Elektroniczny zamek miał na panelu sterowania litery alfabetu, a Honey dysponował, jak mu się zdawało, pewnym hasłem, którego nikt nie mógł złamać. Ale Roger wiedział, co się dzieje w głowie wuja, znał jego zamiłowanie do przedmiotów mitycznych i miłość do nieżyjącego ojca. I po wielu miesiącach eksperymentów Roger wreszcie odkrył sposób na otwarcie zanika: słowo CHARON, imię
przewoźnika, który
w
podziemiach transportował zmarłych na drugi brzeg rzeki Styks. Wystukawszy właściwe sześć liter hasła tego sierpniowego popołudnia, Roger otworzył piwnicę i wciągnął Gretl do środka. Upajając się oporem dziewczyny, przygniótł ją do pluszowego dywanu, rozebrał do naga, wzbudził w niej zapał i sprawił, że dyszała namiętnie. Gretl miała ektomorficzną strukturę kości, zapach paczulowego olejku i nie ogolone nogi. Kiedy wydobywał z niej okrzyki, zapamiętał te detale. Potem, kiedy oszołomiona i zawstydzona Gretl wybiegała z restauracji Przewoźnik, Roger przyglądał się temu z nonszalancją i zadowoleniem, wiedząc bardzo dobrze, że nie wróci i nie powie Floydowi, co się stało. Roger był zachwycony tym, co zrobił. Naruszył dwie świętości,
pogwałcił zaufanie zarówno Floyda, jak i Honeya w taki sprytny sposób, że obaj w ogóle mieli się o tym nie dowiedzieć. Działać zuchwale, kiedy się tylko chce, potem swobodnie oddychać, to sama esencja władzy, myślał Roger. Floyd wierzył, że łączy obu braterstwo krwi, serdeczna przyjaźń, że wprawdzie kłócą się, ale ich wzajemna lojalność jest czymś niepodważalnym. Roger wiedział swoje. Kiedy rozglądał się za pubem Miszmasz, myślał o rozchylonych udach Gretl i uśmiechnął się do siebie. Tymczasem Floyd siedział swobodnie, całkiem nieświadomy. On również rozglądał się za barem, ale jednocześnie bujał w obłokach, odtwarzając w myślach zakamarki zaplecza scenografii Antymaterii. Wtedy w szkole średniej Floyd, chudy szesnastolatek, pełnił w przedstawieniu Dextera Weepcheeka funkcję szefa rekwizytorni. Jesienią wyrzucono go z drużyny zapaśników, za zwyczaj gryzienia przeciwników, kiedy przegrywał pojedynek. Niemal rozpłakał się z wdzięczności, kiedy zimą pan Fulikkis, nauczyciel dramatu, dał mu ponadprogramową szansę. Floyd tkwił tuż za kulisami i jego obowiązkiem było podawanie aktorom rekwizytów. W tej sferze nie było żadnej konkurencji i najwidoczniej nie istniał powód, dla którego Floyd mógłby kogoś pogryźć. Należycie wykonywał swoje obowiązki. Dbał o to, żeby Hospice Lumm miał swoje ulubione kulki smakowe, i wręczał Ensign Celii jej święty miecz „wszelkiego zniszczenia”. Floyd cieszył się, że może sobie przycupnąć za sceną, bo Dexter Weepcheek też często kucał w pobliżu za kurtyną, przysłuchując się aktorom. Dexter był słabeuszem, wysokim, tyczkowatym chłopcem, który unikał piwa i kontaktu wzrokowego z kimkolwiek i który był zbyt
wstydliwy, aby oglądać swoje dzieło z miejsc dla publiczności. Floyd miał słabość do autora. Obaj nigdy ze sobą nie rozmawiali, nawet kiedy klęczeli obok siebie W głębi serca Floyd podejrzewał, że tak jak on, Dexter jest człowiekiem od ciężkiej roboty, niezdarnym chłopcem stworzonym do prac pozascenicznych, facetem, który ma kilkoro przyjaciół, nie umawia się na randki i nie posiada zdolności, które mogłyby postawić go w centrum zainteresowania otoczenia. Właśnie to sprawiło, że Floyd był dumny z pracy przy Antymaterii: wydawało mu się, że oto ktoś taki jak on, pozbawiony wdzięku, pokonał przeciwności wieku dojrzewania i stworzył wielkie dzieło. Mając to poczucie niemego koleżeństwa, Floyd z radością kucał obok Dextera i krzywił się za każdym razem, kiedy krzywił się Dexter, bo sypnął się któryś z aktorów. Potem, wieczorem w dniu ostatniego spektaklu, Floyd przeżył coś jak cios między oczy. Doszło do tego pod koniec drugiego aktu, właśnie w momencie, gdy Hospice Lumm szykował się do skoku w czarną papiermache otchłań „wiru sans litość”. Siedząc w kucki między Dexterem i dzwonem wiszącym po prawej stronie za sceną, trzymając w ręku pobijak, którym uderzał w dzwon, Floyd słyszał z oddali pożegnalny monolog Hospice’a Lumma. Słuchaczem łabędziego śpiewu Hospice’a był zimny, pusty wszechświat. Kiedy Magda Babevitch w kombinezonie astronautki pojawiała się na scenie akurat na czas, by ujrzeć, jak butlę z tlenem Hospice’a Lumma wir wciąga jak spaghetti, Floyd zawsze zanosił się szlochem. Tej nocy jednak, gdy Hospice przed wskoczeniem w wir otchłani wygłaszał swą mowę pogrzebową, Floyd rzucił okiem na przeciwległą stronę sceny, gdzie Rhea Cicconetti w kostiumie i hełmie kosmonauty
patrzyła w lustro, malując sobie usta szminką. Nagle Rhea odwróciła się, uchwyciła spojrzenie Floyda, przesłała mu zmysłowy, prowokujący uśmiech. Jak rażony gromem Floyd upuścił pobijak. Spojrzenie Rhei wżarło się w niego. Gdy sugestywnie oblizała wargi, w piersi Floyda serce zabiło mocniej. Potem Rhea uniosła górę swojego stroju kosmonautki, odsłaniając blady brzuch. Niezbyt kształtnymi literami Rhea napisała szminką na swoim brzuchu DEXSEX. Uśmiechnęła się w kierunku Floyda. Przerażony Floyd zerknął na Dextera Weepcheeka, który z zadowoleniem łypał pożądliwym wzrokiem właściciela na astronautkę ekshibicjonistkę. Rhea przesłała Dexterowi pocałunek, poprawiła kostium i zniknęła na scenie, rozpaczając za Hospice’em. – Bij – szepnął Dexter. Floyd był zły, zmieszany. – Co? – Bij w dzwon, do cholery. – Dexter mocno trącił go łokciem. – Bij w ten pieprzony dzwon. Gdzie pobijak? Floyd zgubił pobijak gdzieś w mroku. W zamian uderzył w dzwon kostkami dłoni, wywołując nikły, głuchy odgłos. – Ty palancie! – Dexter popatrzył gniewnie na Floyda. Nieszczęsny Floyd, zarumieniony i wściekły, nadal miał przed oczami litery wymalowane na brzuchu Rhei (wiedział, że on nigdy nie zainspiruje takiego równania) i zrobił pierwszą rzecz, jaka przyszła mu do głowy. Chwycił Dextera za przedramię i wbił w nie swoje zęby. Dexter zawył. Potem w holu kilkoro rodziców chwaliło autora sztuki za barbarzyński krzyk zza sceny, który rozległ się dokładnie w chwili, gdy kurtyna opadała na osamotnioną Magdę. Floyd nigdy nikomu nie opowiadał historii o ostatnim wieczornym spektaklu, zwłaszcza o swojej wpadce z dzwonem. W rozmowie z
Rogerem przyznał jednak, kiedy zaparkowali samochód przed pubem Miszmasz, że podczas przyjęcia dla obsady Dexter i Rhea tańczyli nieprzyzwoicie blisko siebie. – Coś ci powiem. – Floyd schował nóż. – Widok Dextera liżącego jej ucho pod lustrzaną kulą to już był szczyt wszystkiego. Zrąbała się miarka. Roger wyłączył silnik. – Przebrała się miarka. Przebrała... ech... nieważne. Pub Miszmasz był prawie pusty. Do piątej brakowało jeszcze paru minut, zatem wieczorni klienci jeszcze się nie pojawili i tylko dwóch miejscowych pijaczków siedziało przy barze. Jeden sączył whisky, drugi wódkę. Obaj garbili się nad kieliszkami jak przekrzywione, wysuszone drzewa. Ich włosy były szare i tłuste. Za barem stała potężna kobieta i oglądała telewizyjny talkshow, żując wykałaczkę. Jej twarz składała się wyłącznie z policzków, a tylna część ciała była cudownie podparta przez zestawione ze sobą trzy barowe stołki. Nawet kiedy Floyd i Roger się zbliżyli, ona ani na moment nie oderwała oczu od telewizora. Floyd zagwizdał urzeczony. – Jezu. O Boże. Musi pani ważyć ze czterysta funtów. – Spokojnie, Floyd – powiedział Roger. – Czterysta pięćdziesiąt – odparła barmanka. Na ekranie telewizora młody chłopak płaczliwie przyznał, że jego matka zmusiła go kiedyś do połknięcia kapsla od butelki. – Jest pani ani chybi najbardziej pulchną kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem – powiedział Floyd. – Dziękuję – powiedziała barmanka. – Czy widziała pani Juana Ortiza? – zapytał Roger. Gdzieś w
niewidocznym rejonie kuchni coś zaskwierczało. Grubaska spokojnie żuła wykałaczkę. – Juan prawie codziennie przychodzi na lunch. – O rany. – Floyd podziwiał kobietę ze wszystkich stron. – Jest pani jak pancernik. Co pani je, żeby być taka wielgachna? – Czy Juan był dzisiaj na lunchu? Pijaczek od whisky popatrzył na podbite oko Rogera, potem Floyda. – Jesteście, chłopaki, spoza stanu? – Z Chicago – odparł Floyd. – Zamknij się, Floyd. – „Kapsel od butelki utkwił mi w odbytnicy”. Pijaczek westchnął. – No to był? – Roger stanął przed grubaską. – Juan? Czy dzisiaj przyszedł? – Zajrzał jakiś czas temu, podczas największego ruchu. – W ogóle nie wyszedł – wtrącił się pijaczek od wódki. – „Zajęli się tym lekarze”. – Chłopak z talkshow zaszlochał. – „Ocalili mnie”. – Bitki cielęce. – Floyd pokiwał mądrze głową. – Czekaj, czekaj – rzekł Roger. – Jak to: w ogóle nie wyszedł? – Juan nie wyszedł. Siedzi w sraczu. Od godziny. – A to dla mnie nowina – odparła barmanka. Pijaczek od whisky zmarszczył czoło. – Nikomu nic do tego poza Juanem. W toalecie dla mężczyzn Roger i Floyd pchnęli drzwi kabiny i znaleźli funkcjonariusza Juana Ortiza, ubranego w mundur, ale nieprzytomnego. Gliniarz siedział bezwładnie na sedesie. Wewnątrz muszli nie było nic
więcej poza policyjnym glockiem i dziewięcioma nabojami wyjętymi z magazynka. Wokół ranki na brodzie policjanta krzepła krew, podczas gdy na skórze z prawej strony szczęki widać było dwa okrągłe ślady. – O rany. – Floyd dotknął palcami własnego policzka. – Diabelskie kłykcie. Roger zatrzymał wzrok na policjancie. Czwarty mężczyzna, którego zabił, był alfonsem, który zaatakował go w toalecie w Hyde Parku. Roger zmiażdżył napastnikowi twarz metalowym pojemnikiem na jednorazowe ręczniki, potem zostawił ciało w kabinie – wyglądało tak samo jak nieprzytomny Juan Ortiz. – Yhy – powiedział spokojnie Roger. – Diabelskie kłykcie. Floyd szturchnął policjanta w żołądek, ale nie zdołał go otrzeźwić. – Gnojek. Ten gość miał deptać Henry’emu po piętach. Kto teraz będzie go ścigał? Roger zacisnął i rozluźnił pięści. – My.
Rozdział szósty
Potwory W pobliżu autostrady, niedaleko kaktusowej równiny w Dakocie Południowej Grace trenuje. Leży, opierając ciężar ciała na ramionach, i przebiera w powietrzu nogami. Spędzamy ze sobą szósty dzień. Znowu jest słonecznie i cieplej niż było. Siedzę w samochodzie z tyłu na platformie, nie ruszam się, nie niepokoję, po prostu patrzę na moją żonę i na świat zbudowany z kremowych skał. Obok siebie mam walizeczkę, ale nie ma potrzeby, by ją otwierać i oglądać Planety, bo widok Badlands dookoła daje mi wystarczającego kopa. Są tu granie, wyboje, skaliste wzniesienia. Daleko jak okiem sięgnąć wszystko w kolorze brudnej soli. Okolica jest jałowa, spokojna. I chociaż Grace jest oddalona o ćwierć mili, słyszę, jak głośno oddycha. To równomierny, żywy odgłos niczym puls. Niebo jest gigantycznym lazurem, a to dookoła mogłoby być powierzchnią księżyca, tyle że wtedy dryfowalibyśmy w powietrzu, to znaczy Grace i ja. W nocy zjechałem z drogi 90 i spaliśmy na poboczu drogi nr 240. Grace nigdy nie widziała Dakoty Południowej, a ja chciałem zaskoczyć ją czymś oszałamiającym. Patrzę na nią teraz – właśnie biegnie i nie przestaje się ciekawie rozglądać, wzbija stopami kurz – i wydaje mi się, że się zakochuję, nie tak po prostu w niej, ale we wszystkim, w tym, dokąd zmierzamy i co nas czeka, czyli w niewiadomym. Może celem naszej wędrówki będą na przykład wyspy San Juan albo Banff, albo ten pałac w Sri Lance, miejsce, które możemy kupić, jeśli zatrzymamy choć jeden
diament. – Hej. – Grace podchodzi do samochodu zmęczona i zadyszana. W Blue
Earth,
korzystając
ze
swojej
karty
bankomatowej,
źródła
finansowania naszej niebezpiecznej misji, kupiła dresy i buty do biegania, które ma teraz na sobie. – Hej – odpowiadam. Całuje mnie w brodę, przyciągam ją do siebie, wącham jej włosy, mrużę oczy przed słońcem. Tulimy się do siebie, patrzymy na dzień. – Powiedzmy sobie prawdę – proponuje Grace. – Znowu? – Jest taki zdumiewający ranek, powinniśmy sobie powiedzieć prawdę na jakiś temat. – Dobrze – mówię. – Ty pierwsza. Grace rękawem ociera skronie. – Hm, prawda jest taka, że brakuje mi matki. Szkoda, że nie mogła być na naszym ślubie. – Jeśli sobie dobrze przypominam, uciekamy. – Tylko tak sobie mówię. Zastanawiam się, czy gdybym zadzwoniła do niej, toby przyjechała. Przyjechała do nas. Trzymam ją w objęciach. Odchyla się do tyłu, dotyka mojej szczęki, która jest pokryta pięciodniowym zarostem. – Mój tata... – mówi Grace. – Był kierowcą ciężarówki i zrobił to tylko raz, zanim się urodziłam. Zabrał matkę ze sobą w drogę, to mam na myśli. Właściwie to nie zabrał. Wezwał ją do siebie. Zadzwonił z Topeki. Powiedział, że ma tak straszliwą migrenę, że nie widzi na jedno oko, i zapytał, czy nie zaopiekowałaby się nim. – Posłuchała?
– Tak. Ale kiedy dotarła do Kansas, okazało się, że mowy nie ma o migrenie. To była intryga. Ojciec zatrzymał się na parkingu dla ciężarówek TipTop, gdzie jego starzy dobrzy kumple urządzili sobie letnią balangę, a tata zawsze chciał zaprosić Reginę na jakieś wielkie przyjęcie. Kiedy zatrzymała się swoim kombi na miejscu, on był nawalony jak autobus. Tańczył od wielu godzin, grała tam jakaś kapela garażowa, i Regina trzasnęła go w tę jego łotrowską gębę. – Grace odsłania zęby w uśmiechu, przenosi wzrok na Badlands. – Twierdzi, że siedziała i dusiła się w parnym w samochodzie przez całą noc, odmawiając tańca tacie, ale ze sposobu, w jaki to opowiada, bo wspomina to bardzo wyraźnie i ze złością, myślę, że zrzuciła buty i tańczyła z nim. Kapujesz, urzeczona rytmem. Całuję Grace w kark. – Kiedy w Topece... – Teraz twoja kolej. Opowiedz coś prawdziwego. Przesuwam dłonie po jej plecach, wyczuwam kształt kości. Chcę, aby tak już zostało, beztrosko, ale byśmy się obejmowali. – Dalej, Dante – nalega. – Opowiedz coś prawdziwego ze swojego życia. Powinienem może wybrać jakąś łatwiejszą opcję, pogadać o miłości mojego ojca do trunku marker’s mark, o skłonności matki do gorbacheva. Ale wcześniej Grace powinna się o czymś dowiedzieć. – Dobrze – mówię. – Muszę ci się do czegoś przyznać. – O co chodzi? – Walnąłem gliniarza. Opiera się czołem o moje czoło. – Wiem, kochanie. Skrzywdziłeś mnóstwo ludzi, zanim mnie spotkałeś. Teraz jednak jesteśmy razem.
– Nie, nie zanim mnie spotkałaś. Wczoraj. Walnąłem gliniarza wczoraj. – Co takiego? – Uwalnia się z moich objęć, robi krok w tył. – Jakiego gliniarza? Kiedy? – W restauracji, gdzie jedliśmy lunch. W Miszmaszu czy jak to się nazywało. Zanim wyjechaliśmy z Minnesoty. Grace opiera dłonie na biodrach. Złości się, zaczyna się pocić. Włosy ma związane w koński ogon. Ostatniej nocy kochaliśmy się trzy razy w samochodzie. Pomiędzy drugim a trzecim razem czytała na głos jedną z nieprzyzwoitych książek Charlesa Julka wśród elfów. – Nie widziałam żadnego gliniarza. – Załatwiłem go w toalecie. Musiałem. Śledził nas. – Śledził? Od kiedy? – Od kiedy wyjechaliśmy z wesołego miasteczka. Grace gapi się na mnie, czeka na więcej informacji. – Honey Pobrinkis zna paru gliniarzy, kapujesz? Nie mówię o żadnej Gwardii Narodowej albo czymś takim, ale kilku facetów jest mu winnych przysługę. Najprawdopodobniej dał znać o nas chłopcom w rodzaju Ortiza. – Kto to jest Ortiz? – Glina, którego walnąłem. Kelnerka z pubu zwracała się do niego po nazwisku. Grace potrząsa głową. – Pięknie. Wyszłam za faceta i zaczynam się z nim pieprzyć, a on idzie i wali w łeb glinę o nazwisku Ortiz. Wdycham poranek. Powietrze pachnie jak dym, a ja wgniatam w udo swoje diabelskie kłykcie. To jest fakt, którego nie jestem w stanie zmienić,
moje kostki. Są straszne, guzowate, jak teren wokół nas. Grace przygryza dolną wargę. – Powiedz mi jeszcze raz, dlaczego nie możemy pozbyć się tego samochodu. Patrzę na jej policzki, zarumienione od biegania, i myślę o tym, jak Honey ocalił mi życie. To się zdarzyło w środę trzy lata temu. Zawiozłem Honeya do Burmy, do burdelu, który do niego należy i mieści się w pewnej okazałej chicagowskiej rezydencji. Rezydencja jest znana, ponieważ pierwotny właściciel, bogaty, niepoczytalny wróg Związku Radzieckiego, Connor Gout, zbudował w podwórzu podziemne schrony przeciwatomowe. Rezydencja jest obecnie pusta, ale schrony Honey przerobił na gniazdko dla dziwek. Dla reklamy płaci dziwkom, aby żyły tam pod ziemią przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu i aby nigdy nie wychodziły na słońce. Są superbladymi wampirzycami, a faceci z Chicago przepadają za nimi, w tym także szef policji, stały klient. W każdym razie grandę damę całego interesu, sama Burma, pieprzy się tylko z Honeyem i wtedy właśnie wiozłem go tam na cotygodniowe leczenie. Czekałem przy samochodzie na powierzchni. Nie cierpię dziwek, a ściany burdelu Burmy są ze stali i przyprawiają o klaustrofobię. Chodziłem sobie przy buicku, kiedy rozległ się huk wystrzału. Ostry ból przeszył moje prawe ramię oraz biodro. Przewróciłem się, świadomy, że właśnie dwa razy oberwałem. Leżałem, chwytając z trudem powietrze, podczas gdy Larry Nickel wyłonił się z cienia i wyszczerzył do mnie zęby, w ręku trzymał pistolet. Larry pracował dla braci Staffów, Duke’a i Victora, dwóch matołów, którzy handlowali na niewielką skalę koką.
Dzień wcześniej załatwiłem rozszczep podniebienia i wstrząs mózgu Victorowi Staffowi, który był winien Honeyowi pięćdziesiąt patoli. – Vic przesyła całusy – powiedział Larry i wycelował w moją głowę z pistoletu, ale zanim wystrzelił, gigantyczne ramię Honeya wytrąciło mu broń z ręki. Widziałem jak przez mgłę, traciłem krew i przytomność, ale pamiętam, że Honey był w bokserkach, kiedy tłukł głową Larry’ego o błotnik buicka. Nie mam pojęcia, jak mój szef pojawił się tak szybko spod ziemi, żeby ocalić mi tyłek. Wiem jedno, trzy minuty po postrzeleniu mnie Larry leżał zwinięty w bagażniku buicka, a Honey zniósł mnie pod ziemię. Wezwał ambulans, podczas gdy kobiety o twarzach upiorów szeptały do mnie, żebym nie odchodził, żebym został, został, został. – Honey zasługuje na uczciwą szansę – powiadam do Grace. – Jeżeli ma to, czego mu potrzeba, żeby mnie odnaleźć, to mnie znajdzie. – To jakieś wariactwo. – Tak? Tak samo jak przepuszczenie czterdziestu milionów w kamieniach, ale zamierzam to zrobić. – Powinniśmy się gdzieś przyczaić. Poruszać bocznymi drogami... – Nie. – Wyginam grzbiet w pałąk, napinam ramiona. – Żadnego ukrywania się, żadnych pedalskich słabości. Poruszamy się swobodnie, dokąd chcemy, po prostu otwarcie. Na tym polega sekret. Jeśli będziesz nerwowy i ostrożny, nie żyjesz. – Masz wypaczone pojęcie rycerskości. – A z ciebie jest całkiem niezła sztuka. Grace mruga do mnie, nie śmieje się. Teraz nie ma ochoty na żarty. Pragnie wiedzieć, dlaczego zrobiłem to, co zrobiłem. Pragnie wiedzieć o wszystkich kościach, które kiedykolwiek pogruchotałem, może dlatego, że
jest w stanie mi to wybaczyć. – Nie patrz na mnie w taki sposób – ostrzegam ją. Grace pokazuje mi środkowy palec. Chwytam ją za ramię, przyciągam do siebie. Mam rozchylone kolana, a jej tors trafia w moje krocze. Dziewczyna kładzie ręce na mojej szyi, jakby chciała mnie udusić, ale nie robi tego, całujemy się, mocno i namiętnie. Nasze języki zmagają się, aż dostaję zawrotów głowy, aż jestem prawie pewny, że któregoś dnia Grace sprawi, że zawisnę na szubienicy albo trafię do koronera. – Mmm. – Wyswobadza się. – Okej, wystarczy. Jezu. Siedzę w tylnej części samochodu. Ona staje w pewnej odległości od furgonetki. Wymieniamy spojrzenia, jakbyśmy się w ogóle nie znali, a może się jednak nie znamy. Na południe od miasteczka Wall znajdujemy wygodny parking z hotelem. Budynek wygląda na zbudowany z cegły suszonej na słońcu. Jakaś kobieta bierze od nas po dwa dolary za skorzystanie z prysznica. Miejsce jest opuszczone, dlatego Grace i ja możemy się wykąpać razem, ale kąpiemy się osobno, ona w kabinie dla kobiet, ja w kabinie dla mężczyzn. Chyba toczymy walkę. Wróciwszy na parking, rozpalamy kuchenkę Colemana. Na zewnątrz jest prawie dwadzieścia jeden stopni ciepła. Grace włącza radio, ja smażę jajka i chleb. Zakupy zrobiliśmy wczoraj na stacji benzynowej Texaco. Jemy, siedząc na pokrywie bagażnika, parzę sobie język zbyt gorącym żółtkiem. Grace i ja nadal nie rozmawiamy. Jim Croce kończy śpiewać, ja studiuję Badlands, zastanawiając się, czy te tereny są tak martwe, na jakie wyglądają. Przypuszczam, że jakieś krecie osobniki żyją pod ziemią pośród tych jałowych białych wzgórz niczym dziwki Burmy w schronach
przeciwatomowych. Przez chwilę rozważam myśl, aby wyjąć Planety i cisnąć je ku niebu. Diamenty wylądowałyby i mieniły się na tle kredowej ziemi. Kretopodobne stwory, węsząc dookoła, próbowałyby je zjeść, potem by się naradzały nad ich wartością, wreszcie zagrzebały pod ziemią ze swoimi nowymi, mistycznymi artefaktami, na koniec zaś tańczyły i ściskały się, ogarnięte radością. – Hej. – Grace podskakuje, upuszcza kanapkę na asfalt. Nasłuchuje z głową przechyloną na bok, jest podekscytowana. – O co chodzi? – Radio... Milknę. Mówi coś swojsko brzmiący didżej. – Po raz kolejny – powiada didżej – będzie to początek letniej pielgrzymki Bożej Woli. W piątek wieczorem, godzina dwudziesta. Miejsce: Hammerspread w Great Falls. Pomyślcie o wyprawie, wierni, bo Bertram Błock obiecuje prawdziwie ekscytujące przeżycia. – Bertram Błock – szepce Grace. Jej głos dochodzi do mnie z zaświatów. – Pieprzony Bertram Błock... Odsuwa mnie na bok, bierze atlas. Chwyta też długopis i książkę o Julce.
Na
wewnętrznej
stronie
papierowej
okładki
zapisuje:
Hammerspread, Great Falls, Piątek wieczór. Otwiera atlas. – Gdzie znajdę Great Falls? Wychodziłem ludziom naprzeciw w alejkach, toaletach, czasem w ich domach. Ich twarze zawsze przybierają ponury, poważny wyraz, tak jak twarz Charlesa Chalka na farmie. Teraz także twarz Grace jest taka. – Kto to jest Bertram Błock? – pytam. – Gdzie są Great Falls?
– W Montanie. Kto to jest Bertram Błock? – W Montanie. – Grace przerzuca kartki atlasu. – Jaki dzień tygodnia dzisiaj mamy, wtorek? – Znajduje stronę z zachodnimi stanami, przesuwa palcem przez Wyoming, potem kieruje się na północ. Wreszcie dźga palcem w mapę. – Great Falls. Bingo! Gapię się na asfaltową kanapkę Grace i wspominam Bellę Cavasti. Dawniej, kiedy Bella i ja byliśmy w sobie zakochani, nasze pierwsze wspólne miesiące spędzaliśmy razem. To było, zanim odnalazłem Honeya albo on znalazł mnie. Miałem dwadzieścia cztery lata i pracowałem w Palos Heights w sklepie meblowym Klaybera. Przez całe dni ładowałem do ciężarówek sofy i kredensy, a potem, wieczorem, w moim mieszkaniu Bella gotowała nam linguine. Nie mogę sobie przypomnieć dlaczego – musiało to mieć jakiś związek z moją pracą – ale Bella zaczęła mnie nazywać Kufrem Nadziei. Ona i ja tańczyliśmy w mojej kuchni, potem pieprzyliśmy się, potem graliśmy w aliantów i państwa osi, starą grę planszową, którą uwielbiałem, a Bella nazywała mnie Kufrem Nadziei. W każdym razie przez osiem tygodni byliśmy hermetycznie odizolowaną parą jak Adam i Ewa. Potem pewnego wieczoru poszliśmy na obiad do Wong Yu w towarzystwie innej pary, Mary Bopp i Louisa Dweyera. Jedliśmy i śmialiśmy się, potem zostawiłem tę trójkę i sam poszedłem do sracza. Kiedy wróciłem kilka minut później, Mary tam nie było. Prawdopodobnie też poszła do toalety, ale to nieistotne. Bella i Louis zostali sami przy stole, rozmawiali cicho, szczerzyli do siebie zęby w uśmiechu i trzymali głowy bardzo blisko siebie. Oddalony od nich o pięć stolików, stojąc w pobliżu zbiornika z homarami, widziałem, jak koniuszki włosów Belli prawie dotykają powierzchni stołu, kiedy ona pochyla się w
stronę Louisa. W jednej chwili krew uderzyła mi do głowy, z zazdrości dostałem tak obrzydliwych mdłości, jak obrzydliwie wyglądała woda w pojemniku na homary. W środku opowieści, którą Bella raczyła Louisa, padło „Kufer Nadziei” – sekretne imię, jakie mi nadała, imię, które, jak uważałem, nigdy nie zostanie wypowiedziane poza moim mieszkaniem, a teraz mówiła o tym w rozmowie z jakimś obcym facetem. Złość eksplodowała we mnie. Podszedłem, odsunąłem Bellę gdzieś na bok, walnąłem pięścią w stół, aż kluski z soją wyleciały w powietrze. Wyciągnąłem Bellę na zewnątrz, gdzie uderzyła mnie w policzek, wrzasnęła, o co mi, do diabła, chodzi, i jak burza ruszyła chodnikiem. – Kto to jest Bertram Błock? – pytam Grace. Ona patrzy na Wyoming, potem energicznie zamyka atlas. – Henry, do piątkowego wieczoru musimy dotrzeć do Great Falls w Montanie. Grace siedzi na bagażniku z podkurczonymi nogami. Czuję zapach szamponu migdałowego, którego użyła. Ma na sobie tę uroczą sukienkę Indianki Nawaho. Ale mnie zależy na odpowiedzi. – Kto to taki? Potrząsa głową. – Powiem ci, kiedy będę na to gotowa. Teraz jednak obiecaj mi, że w najbliższy piątek będziemy w Great Falls w Montanie. Przysięgnij, że będziemy. Zgrzytam zębami. Mąż powinien ufać swojej żonie. – Będziemy tam – mruczę. – Powiedz, że przysięgasz. Grace prawdopodobnie składa sobie codziennie jakieś obietnice, które
chyba mają jakiś związek z Bogiem. Przychodzi mi do głowy, że – abstrahując od majtek z biedronką – być może popełniłem jakiś niesamowicie poważny błąd. – Przysięgam. W Wall znowu wjeżdżamy na drogę nr 90, ruszamy na zachód, przez godzinę jedziemy w milczeniu. Na obrzeżach Sturgis dostrzegam autostopowicza. Normalnie bym się nie zatrzymał, ale między mną a Grace utrzymuje się napięcie. Przyzwyczajony jestem do ciążącego milczenia, ale panującego między mną a przeklętymi mężczyznami. Grace w ogóle nie chce puścić farby w sprawie Bertrama Błocka, a ja nie wiem dlaczego. Zjeżdżam na pobocze, Grace opuszcza okno. – Dziękuję, że się zatrzymałeś. – Facet jest niski, ma około czterdziestki, nosi dżinsy i workowate poncho. Jego twarz jest ogorzała niczym twarz kowboja, ale nie wygląda na wrednego. – Jestem Phil Weal – powiada gość. – WEAL. Tak pisze się moje nazwisko. Phil mówi niskim skrzeczącym głosem niczym pieśniarz bluesowy. Podróżuje bez żadnego bagażu, a jego włosy są koloru piaskowych wydm. Na workowatej tkaninie poncho ma wymalowane czerwone, purpurowe i żółte esy-floresy. – Jestem Henry. – Zmierzam do Idaho – oświadcza Phil – do mojej rodzinnej ziemi. Możecie wysadzić mnie gdziekolwiek w całym stanie, a będę się cieszył jak dzika świnia. Grace pozwala mu wejść do środka, przedstawia się. Phil siada na prowizorycznym
odchylanym
siedzeniu.
Ruszam.
Grace
wręcza
przybyszowi pomarańczę. On dziękuje jej skinieniem głowy, zabiera się do jedzenia, ale jednocześnie bada wzrokiem otoczenie. – Widzę strzelbę na wieszaku – obwieszcza. – Czy to cię jakoś wkurza? Phil je swój owoc. Mlaska głośno i prawie ryje nosem w miąższu. – Indianie Idaho się nie wkurzają. Grace w milczeniu splata włosy, unika mojego wzroku. Robiła to, zanim odkryliśmy Phila Weala, i robi to nadal. Phil ściska w dłoni skórki pomarańczy. Rozgląda się, znajduje stos naszych śmieci, dorzuca do niego swoje skórki. Potem zerka na zmianę to na mnie, to na Grace. Podobnie jak Grace ma skórę upstrzoną piegami. – W tym samochodzie spokój jest zakłócony – powiada Phil. Promienie słońca odbijają się od maski. Jadę osiemdziesiąt mil na godzinę. – Skąd jesteście, wy dwoje? – Henry jest z Chicago. Ja z Janesville w Wisconsin. – Nigdy nie byłem w Janesville. Co tam jest zabójczego? – Dwie corvette’y, para przyjaciół, mijają naszą furgonetkę, pędząc może setką. – Mam na myśli jakieś wyjątkowe osobliwości. Grace przestaje zaplatać włosy. – Jest tam jedno miejsce, które lubię, Imperium Gospodarności Pile’a. W oknie wystawowym stoi statuetka warta dolara i czterdzieści pięć centów. Statuetka Tadź Mahal. Gliniana kopia, wysoka może na stopę, zakurzona. Stoi tam, od kiedy byłam dzieckiem. Stoi zawsze w tym samym miejscu i zawsze kosztowała dolara i czterdzieści pięć centów. Phil klepie się w kolano, śmieje się głośno, ochryple.
– Tak, ja cię sunę, tak. – Klepie mnie w ramię. – Co jest? – pytam. Phil wydaje się nadmiernie rozradowany. Znowu się śmieje, Grace śmieje się wraz z nim, jakby uczestniczyli w piżamowym przyjęciu. Rozważam poczęstowanie Phila pięścią w twarz. Miał być buforem, nie ciężarem, miał złagodzić atmosferę. Wykopałbym go na zewnątrz, ale gdybym to zrobił, mój dobry samarytanin, moja żona wściekłaby się i zaczęła biadolić. – Teraz ja coś ciekawego opowiem – powiada Phil. Grace patrzy mu w twarz. Phil wychyla się do przodu. – Trudno tego dowieść, dlatego możecie nawet wątpić w moje słowa, ale wystarczy mi jeden kęs ziemniaka, upieczonego, ugotowanego, naprawdę nieważne, w jakiej postaci, aby rozstrzygnąć, czy jest z Idaho. – Nie opowiadaj – mówię. – Nie żartuję. Właśnie tak mocno jestem związany z ziemią, która mnie zrodziła. Patrzę przed siebie. Niebo jest bezchmurne, przytłaczająco niebieskie, jakby dziś rano otrzymało polecenia od Boga albo rządu. Kiedy wjeżdżamy do Wyoming, powinienem opuścić szybę i wessać w siebie ten błękit, nabrać go w płuca. Mówię, że przekraczanie granicy pod czystym, przytłaczającym niebem powinno smakować jak dobry seks, ale akurat czuję się samotny. Zatrzymujemy się przy Dairy Queen w Xander w stanie Wyoming. Jest późne popołudnie, siedzimy na trawie za restauracją. Ja i Phil jemy hamburgery, frytki i pijemy mrożone koktajle mleczne, Grace drzemie.
Mam ze sobą walizeczkę z Planetami. W pobliżu są stoły piknikowe, wszystkie puste poza jednym. Wokół niego zgromadziła się piątka dzieciaków ze szkoły średniej, trzy dziewczyny i dwóch chłopaków. Opychają się jedzeniem, śmieją, kłócą ze sobą. Tyczkowaty rudzielec z płaską jak deska piersią zapisuje to, co mówią inni, więc najwidoczniej stanowią komitet redakcyjny kroniki albo klub dyskusyjny, wywrzaskujący jakiś manifest. – Nie, gdzie tam – szepce Phil. Zjada frytki pojedynczo, nad każdą się zastanawia. – Gdzie tam, gdzie tam. – Przestań. Na trawniku chłopcy zaczynają rzucać do siebie plastikowy dysk frisbee. Grace kręci się na trawie, zmagając się z jakimś koszmarem. Patrzę na jej dłoń. Mamy takie same srebrne obrączki na naszych serdecznych palcach. Kupiliśmy je w Blue Earth po pięćdziesiąt dolarów za sztukę. – No dalej, Stewart – mruczy Grace, poruszona. – No dalej, Stewart. No dalej, chłopaku. Potrząsam nią, póki nie otwiera oczu. – Kto to jest Stewart? Grace ziewa, siada. Patrzy w niebo, na młodzież, na mnie. – Co mówisz? Krew zagotowała się we mnie z zazdrości. – Do diabła, kto to jest Stewart? Wołałaś coś do niego przez sen. Grace przybiera obronny wyraz twarzy. – Nie wołałam. – Na pewno wołałaś Stewarta. Dwa razy. – Grace wytrzeszcza na mnie
oczy. Jej twarz tężeje. Żałuję, że oboje mamy za sobą pewne przeżycia. Wolałbym, byśmy ożyli w chwili, w której się poznaliśmy. – Słucham, kto to jest? Facet, z którym przespałaś się po raz pierwszy? Miłość twojego życia? Phil odchrząkuje. – Unikajmy niepokoju. Każę Philowi zamknąć jadaczkę darmozjada. Kiedy Grace spała, brzeg spódnicy owinął się wokół jej ud. Teraz zakrywa kolana. – Stewart to facet, który zawsze mnie pragnął, ale nigdy mnie nie dostał. Teraz w porządku? – A ty go pragnęłaś? – Rany, Henry! Pewnie, że nie. Nigdy mi nie zależało na dorastających chłopcach. Wiedziałam bardzo dobrze, kiedy cię spotkam, więc nigdy na nikogo nie spojrzałam, nie masturbowałam się ani nic w tym rodzaju. Byłam niewinna i czysta jak lilia, póki mnie nie przygwoździłeś do budki z ciastem. Gdyby moja żona była facetem, to mógłbym ją teraz walnąć. Chwyta mnie za brodę, stara się, żebym spojrzał jej w oczy. – Za kogo ja wyszłam? Nie odpowiadam. Ona wzdycha. Dzieciaki wybuchają śmiechem. Patrzę w ich stronę. Nadworny stenograf, rudzielec, oblewa się rumieńcem, opuszcza głowę. Dowcip albo żart zapewne jej dotyczy, bo odłożyła długopis, ale sama się nie śmieje. Dwie wysokie, krągłe brunetki – w przyszłości najprawdopodobniej wpływowe żony i damy Xander – szepczą i pokazują na rudzielca. Chłopcy od frisbee rzucają jakąś szyderczą uwagę i rechot przybiera na
sile. Dziewczyna jeszcze niżej pochyla głowę. Patrząc na to wszystko, Grace wysuwa szczękę do przodu na znak zdecydowania. Podnosi się i wskakuje na stół, który stoi najbliżej nas. Prostuje się, opiera dłonie na biodrach. – Hej, hej, dzieciaki! Wszyscy gwałtownie podnoszą głowy. Badają nas wzrokiem, ich twarze posępnieją. Chłopcy przerywają grę krążkiem. – Grace – mówię. – Co ona robi? – pyta Phil. Grace spogląda na mnie, chytrze, po kobiecemu. – Posłuchajcie mnie przez chwilę – woła. Jedna z brunetek potrząsa głową. – Niby po co? – Mam coś dla was. – Grace – powtarzam. Ale nie mówię już nic więcej. Jeden z chłopców odsłania zęby w uśmiechu. – Czy to nocnik? – Paczka nastolatków wybucha śmiechem. Brunetka prostuje się, widać, że się nie boi. – No więc? – mówi. Na jej koszulce widnieje napis ZRÓBMY WIELKĄ ZADYMĘ. Z wyrazu jej twarzy, wyczekującego, i uniesionych brwi wnioskuję, że wybiera się do Stanford. – Hej, rudzielec? – Grace spogląda na stenografkę. – Jak masz na imię? – Nazywa się Ginny – odpowiada jeden z chłopców. – Nie do ciebie mówię, młody człowieku. Mówię do rudzielca. Podnoszę się, podchodzę do stołu Grace. – Mam na imię Ginny – odzywa się stenografka.
– Bardzo mi miło, Ginny. Ja jestem Grace McGlone. – Grace przygląda się pozostałym dzieciakom. – Coś mi się wydaje, że macie niezły ubaw kosztem Ginny. Phil też się podnosi, staje obok mnie. – Powiedz, Ginny, dlaczego oni się z ciebie śmieją? Wielka Zadyma wytrzeszcza oczy, oszołomiona. – Och, mój Boże, Ginny. Przecież nie musisz jej nic mówić. – W porządku. – Ginny spogląda na Grace. – Śmieją się z tego, jak tańczę. Nie mam partnera na bal, a... a oni mówią, że to przez to, jak tańczę. – A jak tańczysz? Druga brunetka, Asystentka Wielkiej Zadymy, cyka językiem. – Jakby to panią obchodziło. Kim pani jest, do diabła? – Nazywamy się Henry, Grace i Phil. A wy? Nikt się nie odzywa. – Nie wiem – odpowiada Ginny. – Tańczę tak, jak tańczę. – Tańczysz cudacznie – powiada Asystentka. – No – zgadza się jeden z chłopców. – To coś w rodzaju... tańca potwora. Grupka
nastolatków
wybucha
śmiechem.
Jeszcze
nie
zaczęli
nienawidzić urzędu podatkowego. Nigdy nie walnęli w czaszkę dorosłego człowieka. – Pokaż mi – zwraca się Grace do Ginny. – Pokaż mi swój potworny taniec. Asystentka prycha. – Akurat, też coś. Grace pokazuje na walizkę, którą trzymam w ręku.
– Pokaż mi, a ja pokażę ci, co jest w środku. Młodzi ludzie poważnieją. Gapią się na moją walizeczkę, jak gdyby padła jakaś nieprzyzwoita propozycja seksualna, jakby w pobliżu pojawiła się prawdziwa Pandora. Występuje większy z chłopców. – Co się tutaj dzieje? – To sprawa Ginny. Ginny milczy. Patrzy w oczy Grace. Nie jestem pewny, ale przez moment wydaje się, jakby miliony kobiecych cząsteczek przepływało tam i z powrotem między sercami Grace i Ginny. Wygląda to niczym rozmowa bez słów, dyskusja na spojrzenia o wolności i godności, i zapachu mężczyzn, rozmowa, która kończy się uśmiechem na ustach Grace, wyzwaniem w jej oczach. Następnie, ku zaskoczeniu wszystkich, rudzielec podnosi się, zamyka oczy i zaczyna kołysać biodrami. – Poczekaj. – Wielka Zadyma przygryza wargę. – Hej, Ginny? Ginny unosi ręce nad głowę, porusza dłońmi, palcami, głaszcze powietrze. Ma na sobie dżinsy, czarny sweter, czarne adidasy. Nie ma muzyki, ale kolana Ginny trzęsą się jak u jakiegoś Irlandczyka. Depcze trawę. – Ginny – powiada Asystentka. – Przestań! Ale Ginny nie przestaje. Młóci rękami powietrze, wbija się w nie paznokciami, szarpie, jakby walczyła z niewidzialnymi wrogami. – Wyczha! – śmieje się Grace. Nagle porusza się Phil. Rusza do przodu, podchodzi do Ginny i zaczyna się skradać dookoła, naśladując jej ruchy, lecz jej nie dotyka. Oddycha chrapliwie. Ginny otwiera oczy, uśmiecha się do Phila, nie przestaje się
kręcić. – To jest upiorne – powiada jeden z chłopców. – Co to jest? – pyta drugi. Phil sapie i dyszy. – Indianie Idaho wiedzą, jak się bawić! Grace zeskakuje ze stołu. Ląduje obok Ginny, zaczyna się wyginać i kopać powietrze. – Dalej, Henry! Kiedy w Topece... Przyglądam się, jak wirują. W ubiegłym miesiącu wysłałem Jerseya Ringo, lichwiarza ze Stickney, na pogotowie z rozwaloną kością udową. Ale teraz jestem facetem Grace, ona patrzy na mnie i przecież wiem, że na swój własny pieprzony sposób stara się wszystko wyprostować. Oddycham głęboko. Krew mi się oczyszcza. Ściskam walizkę i ruszam w pląsy na trawie. – Och, na miłość... – powiada Wielka Zadyma. – Przewraca oczami, jakby oszczędzała swoje ciało na coś lepszego niż to pląsanie. Ale chłopaki od frisbee obserwują Grace, podobają im się jej ruchy. Jeden z nich początkowo tylko wzrusza ramionami, ale potem obaj zaczynają przytupywać. – Gary – woła Asystentka. – Andrew. Przestańcie! – Ouu – mówi Andrew albo Gary – Pieprzyć to. Ogarnia nas zapał, to znaczy nas tancerzy i podrygiwaczy. Tyczkowata Ginny kręci się w środku. Ciążą mi Planety, moje płuca nie pracowały tak już od lat, ale poruszam się dalej na oślep. – Hej. – Tylne drzwi restauracji otwierają się. Na zewnątrz wychodzi mężczyzna z identyfikatorem. – Hej – woła. – Nie! Nie! W Queen nie ma żadnych tańców.
– Pieprzyć to! – wrzeszczy Grace, wirując. – Poddaj się pieprzonemu rytmowi! Facet z restauracji wydaje się poruszony. Grace klaszcze w dłonie. Andrew i Gary razem z nią. – Poddaj się pieprzonemu rytmowi. Facet z restauracji składa ramiona. – Zadzwonię po gliniarzy. Wraca do środka. Na trawniku panuje harmider. Rzucamy się jak szympansy. Brunetka Asystentka kapituluje, tańczy z jednym z chłopaków od frisbee. Ociera się biodrami o jego pośladki, piersiami o jego plecy. Kiedy już wszystko wydaje się przechodzić w orgię, jakby ziemia się miała rozstąpić i nas pochłonąć, Grace woła, byśmy przestali. – Zatrzymajcie się – wrzeszczy. – Stop, wszyscy! Niech każdy zostanie tam, gdzie stoi. – Jesteśmy posłuszni. Dyszymy. – A teraz słucham? – powiada. – Kto jest niesamowity? – Co takiego? No, kto zatańczył pierwszy? – Ja? – pyta Ginny. Grace odbiera mi walizeczkę. Klęka i otwiera ją. Nastolatkowie zbierają się dookoła jak kaczątka. Gapią się na kamienie, wydają z siebie odgłosy zdziwienia, przeklinają, gwiżdżą. – To są diamenty – szepcze brunetka Asystentka. – Są niesamowite – mówi Gary do Andrew. Phil patrzy na Planety. Patrzy na mnie, na jego twarzy malują się pytania. Kiwam twierdząco głową, tak, są prawdziwe, tak, są skradzione, tak, uciekamy. Phil kiwa głową raz, tak zupełnie zwyczajnie. Sprawia, że go lubię. Szturcham go pięścią w ramię, jakbyśmy byli kumplami w wojsku.
– Trzymaj. – Grace wręcza Ginny diament. – To jest Merkury. Jest mały pośród większych przyjaciół. Tak jak ty. – Cholera – mówi Ginny. – Jest wart kilka milionów dolarów. Grace wzrusza ramionami, zamyka walizeczkę, wstaje. Ginny patrzy na swój prezent w dłoni. Kamień mieni się w promieniach zachodzącego słońca. – Mój tata pasjonuje się kamieniami – powiada Gary do Andrew. – Ta rzecz wygląda na prawdziwą. – Jest prawdziwa – mówi Grace. – A Ginny jest niesamowita. I diament w całości należy do niej, nie potrzebuje się z nikim umawiać na bal. Wszyscy milczą. Ktoś w Nepalu właśnie stracił życie, jestem tego pewien, ale tutaj w Wyoming, przy tej spelunce z hamburgerami jest pięcioro nastolatków, jest moja żona, której przedramiona błyszczą od potu i która jest szalona, i która ma rację. – Grace – mówię. – Zjeżdżamy. Tamten facet może naprawdę wezwać gliny. Phil, Grace i ja pędzimy w stronę samochodu. Phil klepie Grace po plecach. – To był niezły gest. – Poczekaj chwilę! Hej, Grace, poczekaj. Odwracamy się. Ginny odrywa się od przyjaciół i biegnie w naszą stronę. Staje mniej więcej dziesięć stóp od nas’ nie wydaje się jeszcze dorosła. Jest tyczkowata, popłakuje, wyciąga Merkurego w naszą stronę. – Ccco, co ja zrobiłam? – jąka się. Wydaje się wdzięczna i zrozpaczona. – Jak mogliście mi to po prostu dać?
Grace nie odpowiada. – To znaczy... – Ginny ściska Merkurego w dłoni. Jest nachmurzona, jakby świtało w jej głowie, że będzie musiała wymiotować, oglądać telewizję albo kochać się z innymi tak samo jak my wszyscy. – Grace, ja nie bardzo... co ja z tym zrobię? Phil zachowuje spokój. Ja też. Czasami, po walce albo czymś takim, swędzą mnie rany po pociskach. No i teraz też mnie swędzą. – Po prostu zatrzymaj go – mówi Grace.
Rozdział siódmy
Przebłyski Honey Pobrinkis urodził się w Chicago w roku 1938 jako Hunter Pobrinkis. W tamtym czasie ojciec chłopca Rudolph Pobrinkis był kapitanem zlikwidowanego już promu Racine. Był to statek wycieczkowy o trzech pokładach, który codziennie przewoził pasażerów z Chicago do Milwaukee i z powrotem, zatrzymując się raz w każdą stronę w Racine w stanie Wisconsin. Hunter kochał ojca i jego pracę, którą Rudolph wykonywał rokrocznie od maja do października’ w miesiące zimowe malował domy z przebiegłym, ciągle zapijaczonym oprychem Willisem Enrightem. Hunter żył pełnią życia dopiero latem, kiedy mógł towarzyszyć ojcu na statku. Jako sześcioletni chłopiec z powagą stawał przy boku Rudolpha na mostku kapitańskim – w małej kabinie na najwyższym pokładzie promu, gdzie mogło się zmieścić tylko dwóch mężczyzn – i na jeziorze Michigan wypatrywał niemieckich UBootów, podczas gdy ojciec zajmował się sterem. Hunter był bystry i wcześnie zaczął się interesować książkami’ najbardziej lubił ponure opowieści fantasy, w których gromiono ogry i smoki. Jeśli jezioro zdawało się wolne od łodzi podwodnych, Hunter przykucał u stóp Rudolpha z książką pełną podobnych historii i czytał albo drzemał w słońcu i śniło mu się, że jego ojciec kopie Hirohito w jaja. Jeśli Hunter akurat nie przebywał na promie, spędzał czas w domu w towarzystwie młodszej siostry Christiny, która najbardziej lubiła swoją
lalkę Raggedy Ann i różaniec. W każdy letni weekend pani Meghan Pobrinkis kazała swoim dzieciom zostawiać pod drzwiami sypialni na parterze tacę, a na niej dwie kanapki z serem i dwa kieliszki sherry. Kiedy Meghan zajmowała się wewnątrz lunchem, drzwi do sypialni pozostawały zamknięte. Hunter zauważył jednak, że van Willisa Enrighta z narzędziami malarskimi zaparkowany jest wtedy w sąsiedztwie, zawsze między dwunastą a pierwszą. Zza drzwi do sypialni matki dobiegały dziwne, powtarzające się jęki i skrzypienia, jak gdyby ktoś wciąż otwierał i zamykał okno. Hunter był zbyt młody, aby pojąć znaczenie tych hałasów, ale burzyły one jego spokój i wypełniały głowę upiornym, niepożądanym podnieceniem. Zawsze pragnął opowiedzieć o tym ojcu, ale nigdy tego nie uczynił, bo za każdym razem, kiedy Rudolph brał Huntera w ramiona i przytulał go, chłopiec cieszył się, czuł ulgę, zapominał o cierpieniach, a nieprzyjemny stan zwyczajnie mijał. Potem pewnego letniego popołudnia, kiedy Hunter miał osiem lat, rodzice zabrali jego i Christinę na Wrigley Field. Na dworze było niesamowicie gorąco, słońce oślepiało tak samo graczy, jak i widzów. W trakcie siódmej rundy Hunter zorientował się, że dostrzega Willisa Enrighta na trybunach mniej więcej pięćdziesiąt jardów od nich, wpatrzonego w Rudolpha, który obejmował Meghan w talii. Wyraz twarzy Willisa był tak złowrogi, że Hunterowi przyszło do głowy, iż widzi bandziora z jednego ze swoich komiksów. Ogarnęło go dziwne uczucie, jakieś uniesienie. Czując, że zemdleje, zamknął oczy. W tamtej chwili Hunter Pobrinkis miał wizję. W ułamku sekundy ujrzał ojca: jakieś niewidoczne dłonie spychały go z mostka kapitańskiego głową w dół do doku portu w Racine. Hunter krzyknął ze strachu i otworzył
oczy, ale gdy ponownie przeczesał wzrokiem trybuny, Willisa Enrighta już nie było. Zawodnicy zdobyli właśnie wielkiego szlema i z gardeł fanów dobywał się triumfalny ryk. Hunter uwzględnił oślepiające światło, doskonałe zagranie gospodarzy i fakt, że jego umysł zawsze skłaniał się ku fantastyce, po czym wgryzł się w hot doga i wyrzucił z głowy makabryczną wizję. Dwadzieścia cztery godziny później Rudolpha Pobrinkisa znaleziono martwego w dokach portu w Racine. Złamał kark najwidoczniej na skutek upadku ze znacznej wysokości. Nie było jednak żadnych świadków zdarzenia, ponieważ (jak wydedukował później koroner) zgon nastąpił w czasie codziennej przerwy w pracy promu, którą Rudolf wykorzystywał zwykle na zjedzenie lunchu w Racine. Policja znalazła ropę rozlaną na mostku kapitańskim i ślady poślizgu, pasujące do butów Rudolpha, i to już im wystarczyło, by uznać, że nieszczęsny marynarz stracił równowagę i przypadkowo wyleciał za barierkę. Hunter Pobrinkis nie płakał, nie zapłakał ani razu. Przeżył emocjonalny wstrząs, popadł w odrętwienie, ale nie płakał. Miał osiem lat. W czasie pogrzebu i w ciągu następnych dni zdał sobie sprawę, co się przydarzyło jego ojcu i z czyjego powodu to się stało. Nikomu jednak nic nie powiedział. A kiedy jego matka, Meghan, obwieściła sześć miesięcy później, że zamierza poślubić Willisa Enrighta i przybrać jego nazwisko, Hunter też nie uronił ani jednej łzy. Przeciwnie, podał Willisowi rękę. Hunter był dobrze zbudowanym chłopcem, ale jednak jeszcze chłopcem, zatem przed tym uściskiem dłoni zaczął chodzić do biblioteki i czytać. Na zawsze pożegnał się z bajkami. Teraz rozczytywał się w literaturze o przeczuciach, o percepcji pozazmysłowej, jasnowidzeniu. Czytał o
dojrzewaniu, o służbie wojskowej. Dowiedział się, w jakim wieku dojrzewający amerykański młodzieniec może się spodziewać, że nabierze fizycznej siły dorosłego, jeśli będzie przestrzegał zasad właściwego odżywiania i ćwiczył hantlami. Nasiąknąwszy tymi faktami, Hunter w kuchni teraz ich wspólnego domu podszedł do Willisa Enrighta, uścisnął mu dłoń i przemówił: – Szesnaście. Willis, człowiek o poglądach reakcyjnych, ustawicznie podejrzliwy, zmarszczył czoło w odpowiedzi na zachowanie przyszłego pasierba. – Co to ma znaczyć? – mruknął. – Szesnaście – powtórzył Hunter i przestali potrząsać swoimi dłońmi. Przez osiem lat Hunter zachłannie obserwował Willisa Enrighta. Śledził ojczyma, przyglądał mu się, gdy ten ukradkiem wchodził i wychodził z barów, przysłuchiwał bezwzględnym warknięciom i usprawiedliwieniom, którymi Willis częstował Meghan w zależności od poziomu alkoholu we krwi. Hunter trzymał język za zębami, lecz rejestrował każdy bolesny moment, kiedy to Willis odezwał się ostro do Cłiristiny albo zakpił z różańca, który dziewczynka co wieczór odmawiała. W weekendy oraz latem, kiedy nie zarabiał roznoszeniem gazet, Hunter odkrywał trzewia miasta. Odwiedzał spelunki South Side i domy gry, do których go wpuszczano ze względu na potężną sylwetkę (jak na czternastolatka) i jego zimne, stanowcze spojrzenie. Systematycznie poznawał hazardzistów, dłużników, prostytutki, ochroniarzy. Słyszał narkotykowe demony nawołujące w bocznych uliczkach. Przyswajał sobie zachowania właścicieli klubów, właścicieli restauracji, alfonsów i lichwiarzy. W ten sposób zaczął poznawać metody wyciągania pieniędzy, wzory ludzkich
zachowań, ludzkie potrzeby, wieczne przywary i tę zgubną namiętność mężczyzn do kobiet, namiętność, która – poprzysiągł sobie – nigdy nad nim nie zapanuje. Hunter znosił też przezwisko, którego Willis Enright zaczął używać wobec niego latem, gdy skończył piętnaście lat. Tamtego dnia Willis, którego dłonie i ramiona były zawsze poplamione farbą, siedział w rogu kuchennego stołu i słuchał przez radio sprawozdania z meczu baseballowego. Z ochotą przesiadywał tam całymi popołudniami, popijając z dzbanka tanie, czerwone wino i zajadając jagody, swoją ulubioną przekąskę. Czasami zalewał jagody winem w miseczce i jadł smakołyk łyżką, póki jego usta nie robiły się sine od soku. Tamtej nocy robił to samo. Właśnie upijał się na smutno, mówił Meghan, że jej tyłek obwisa jak dach na werandzie, kiedy do środka wkroczył Hunter, akurat wrócił po ćwiczeniach z ciężarami. Willis obserwował pasierba, podczas gdy Hunter otworzył lodówkę, wyciągnął butelkę z mlekiem i sapał. – Co tam słychać u małego Hunterka. – Willis zdobył się na doprawiony winem uśmiech. – Hunterek dźwiga ciężarki, tak? Robi się twardy? Łodzik też jest twardy, ale co z tego? Hunter wypił mleko i odstawił butelkę. – Tak, sir. – Och, gówniarzyku. – Willis rozgryzł jagodę w ustach. – Twardziel nie ma nic wspólnego z łodzikiem. – Nie ma, sir? – Hunter stał z dłońmi założonymi do tyłu, zwrócony przodem do Willisa niczym uczeń. – Hunter – ostrzegła Meghan, która siedziała przy drugim krańcu stołu. – Nie prowokuj ojca.
– Nie jest moim ojcem. Meghan podniosła głowę znad krzyżówki i spojrzała z niepokojem na Willisa. – W każdym razie nie prowokuj go. – On mnie nie prowokuje – zarechotał Willis. – Nie prowokujesz mnie, malusi Hunterku. Wiesz dlaczego? – Nie, sir. – Bo jesteś malutkim śmietankowym ptysiem. – Willis siedział nad swoją trzecią miseczką chianti. Hunter zajrzał do pokoju dziennego, aby się upewnić, że Christina bezpiecznie ogląda telewizję. Oglądała. Kiedy Willis i Meghan okropnie się kłócili, czasem Hunter odprowadzał Christinę do nocnego sklepu na rogu, gdzie właściciel, uprzejmy Polak o nazwisku Levski, zwykle wiedział, jak ją rozbawić. – Jesteś małym śmietankowym ptysiem – oświadczył Willis – a ja zamierzam nazywać cię Honey. Honey Enright. – Willis walnął otwartą dłonią w stół, rycząc ze śmiechu. – Willis – powiedziała Meghan – nie drażnij go. – Zamknij się Meghan. Rozmawiam z malutkim Honeyem Enrightem. Od dzisiaj tak się chłopak nazywa. Hunter nie ruszył się z miejsca. Miał już prawie sześć stóp wzrostu. Willis z trzaskiem ponaciągał sobie palce i skoncentrował się na pasierbie. – Łodzik to brednie – powiedział Willis. – Wiesz, kto jest naprawdę twardy? – Chciałbym się dowiedzieć – powiedział Hunter. Willis patrzył wprost na niego.
– Twardy jest ten, chłopcze, kto ma to w środku. Albo się z tym urodziłeś, albo nie. Ty się urodziłeś bez tego. – Och – odparł Hunter. Willis westchnął. – A teraz, do cholery, zejdź mi z oczu. Innym
przedmiotem
zainteresowania
Huntera
były
diamenty.
Zauważył, że matka po śmierci ojca zdjęła z palca obrączkę ślubną z diamentem i albo ją schowała, albo sprzedała. Zauważył też, że kiedy Willis ożenił się z Meghan w ratuszu miejskim, dał jej obrączkę bez żadnego kamienia. Był to po prostu pasek taniego złota, który pasował do tego, który sam już nosił. Brak diamentu na serdecznym palcu matki wiele Hunterowi mówił. Kiedy żył jego ojciec, Hunter uwielbiał dotykać diamentowego kamyka na dłoni Meghan. Obracać jej rękę w taki sposób, żeby widzieć, jak diament błyszczy, za każdym razem inaczej, jak gdyby niczym jezioro Michigan skrywał głęboko połyskujące tajemnice dorosłych. Teraz matka nie miała już żadnych sekretów pochodzących od ojca. Co wieczór piła sherry, podczas gdy Willis konsumował wino i jagody. Rozwiązywała krzyżówki, znosiła zrzędzenie męża i uprawiała z nim hałaśliwy seks w sypialni, któremu towarzyszyło dudnienie łóżka o ścianę, czasem tak głośne, że Hunter wysyłał Christinę do Levskiego po jakieś sprawunki, po odrobinę spokoju i ciszy. Wszystko zmierzało do rozwiązania, które miało nastąpić w szesnaste urodziny Huntera. Tego dnia nie poszedł do szkoły i udał się do domu, który malował Willis. Poprosił ojczyma o urodzinową przysługę: żeby nie pił już przez resztę dnia i wrócił trzeźwy do domu na obiad. Powiedział, że tego wieczoru ma mu do powiedzenia coś bardzo ważnego. Willis zrobił
gniewną minę, ale przy* pomniał sobie własne szesnaste urodziny, pierwszy dzień, kiedy jechał samochodem. Dlatego skinął szorstko głową i zgodził się. Tamtego wieczoru po obiedzie Hunter dał Christinie pieniądze, żeby sobie coś kupiła u Levskiego. – Nie chciałabym, żeby ona szła tam sama – powiedziała Meghan. Cała rodzina była w kuchni. – Mnie też się to nie podoba – powiedział matce Hunter. – Proszę idź z nią. Muszę porozmawiać z tatą na osobności, jeśli można. Jak się Hunter spodziewał, nastąpiła chwila ciszy. Nigdy wcześniej nie używał w stosunku do Willisa słowa „tato”. – Hm, nie mam nic przeciwko. – Meghan zmierzwiła włosy na głowie syna. – Ktoś tu mimo wszystko jest dżentelmenem. Meghan i Christina wyszły. – No i co? – Willis rozparł się wygodniej na krześle. Miał pełen żołądek krwistej pieczeni wołowej, ulubionej potrawy Huntera, grzebał wykałaczką między zębami trzonowymi. – Mały Honey Enright kończy szesnaście lat. Ma dzisiaj urodziny. – Wstań, proszę. – Co takiego? – Proszę, przestań dłubać w zębach i wstań. Willis odłożył wykałaczkę. Nieufnie zmrużył oczy, potem wstał. – Nie jesteś pijany, prawda? Obiecałeś, że nie będziesz. – Nie, nie jestem pijany, ty mały smarku. A teraz gadaj, co masz do mnie takiego prywatnego i ważnego? Hunter był w niebieskich dżinsach, butach roboczych, białym Tshircie.
Miał sześć stóp i cal wzrostu, dwieście funtów wagi. Dłonie opuścił swobodnie wzdłuż boków. – Byłem cierpliwy – powiedział Hunter – ale teraz mam co nieco do powiedzenia. – Czyżby? – Willis ważył nieco mniej niż jego pasierb. – Do rzeczy. Ja nie jestem cierpliwy. Hunter wypuścił powietrze. – Nazywam się Pobrinkis. Nie Enright. Pobrinkis. Willis podrapał się w głowę. Włosy błyszczały mu od rozpuszczalnika, którego używał co wieczór do zmywania farby. Wyszczerzył zęby. – To nie jest jakaś wielka rewelacja. – Wiem, że go zabiłeś – powiedział Hunter. – Widziałem to. – Co? – Zobaczyłem to, nim się wydarzyło, we śnie. Podczas meczu futbolowego. – Hunter potrząsnął głową, niezadowolony. – Nie, to nie był sen. Nie wiem. To był przebłysk. Lodówka burczała. Był sierpień, w kuchni wisiało parne powietrze. – O czym ty gadasz, do jasnej cholery? – Zabiłeś mojego ojca. Pojechałeś do Racine i zepchnąłeś go z promu, potem upozorowałeś wypadek. – Oczy Huntera były granitowo-szare. – Zabiłeś mojego ojca, Rudolpha Pobrinkisa, abyś mógł nadal pieprzyć moją matkę, choć i tak od lat to z nią robiłeś. Z twarzy Willisa odpłynęła krew. – Honey. Cofnij każde pieprzone słowo, które przed chwilą wypowiedziałeś. – Możesz uderzyć pierwszy – zaproponował Hunter. Wypowiadał się
niemal elegancko, ponieważ te słowa tkwiły w nim od lat, dopasowując się, przystojniejąc. – Ale jeśli pod koniec dnia nie będziesz martwy, opuścisz ten dom na zawsze. – O to chodzi. – Willis wystąpił naprzód i pchnął Huntera na lodówkę. To był jedyny ruch, jaki zdołał wykonać. Hak Huntera wystrzelił niemal spod jego stóp. Strzaskał ojczymowi szczękę i trafił go jeszcze w nos. Rozległ się chrzęst, krew trysnęła z twarzy Willisa, który zaczął wzywać imienia Boga. Starał się osłonić głowę, ale ciosy Huntera padały szybko i sprawiedliwie, dosięgały karku, czaszki i szczęki starszego mężczyzny. Willis osunął się na kolana, w skroniach czuł obezwładniający ból. Młócił rękoma na oślep. – Hunter – odezwał się błagalnym tonem. – Jezus. Hunter kopał ojczyma w żebra, kilka złamał. Willis jęczał. Zdarzało mu się brać udział w barowych bójkach, ale nigdy nie spotkał na swojej drodze bezwzględności większej od swojej. – Zabiłeś Rudolpha Pobrinkisa. – Pięści Huntera drżały, były poplamione krwią. Chłopak uderzał ojczyma w policzki. – Zabiłeś go. Willis wił się na podłodze, jego głowa zmieniła się w rozmiękłą miazgę. Krzyczał, ale Honey nie ustawał. Odnosił wrażenie, jakby uderzał nie pięściami, ale żołądkiem, bryłką nienawiści, która była twardsza niż wszystkie kostki. W pewnym momencie długim, ostrym paznokciem Honey odciął Willisowi jedną trzecią ucha. Willis wrzasnął i bełkotliwie poprosił o litość. Krew z jego ucha tryskała na buty Huntera, potem na podłogę w korytarzu, kiedy szesnastolatek wlókł ojczyma do frontowych drzwi’ potem wykopał go na zewnątrz. – Odpełznij stąd i nigdy nie wracaj. Nigdy. – Hunter pochylił się nad
ojczymem. Nadal czuł się opanowany i zdziwił się, widząc, że jedna łza spłynęła mu z oka i spadła na twarz Willisa. Willis stękał, ustami dotykał ziemi. Trzy jego zęby zostały w kuchni na linoleum. Hunter stanął, rozciągnął ramiona, poczuł kłucie w napiętych mięśniach. Popatrzył w dół na leżące przed nim bezwładne ciało. – Wracam do środka posprzątać, Willis. Jeśli nadal tu będziesz, kiedy wrócą mama i siostra, poderżnę ci gardło kuchennym nożem. Zegnaj. Dziesięć minut później, kiedy Hunter skończył wycierać krew, zebrał z kuchennej podłogi zęby i płatek ucha, wyjrzał przez frontowe okno. Willisa Enrighta nie było. Następnego ranka szesnastoletni Hunter przejrzał się w łazienkowym lustrze. W ciągu nocy, kiedy spał, w jego czarnych włosach pojawiło się siwe pasmo. Miało długość ostrza noża, rozpoczynało się przy lewej skroni, biegło do góry i zarazem w tył. Hunter słyszał wcześniej o ludziach, którzy po przeżyciu jakiegoś śmiertelnego zagrożenia (zęby lwa, odbezpieczony luger) siwieli całkowicie. Wpatrując się w ponadnaturalny ślad, Hunter doszedł do wniosku, że użycie przemocy może przynieść podobny efekt. Jedno wiedział na pewno: Willis Enright nigdy już nie wróci. Ale wiedział też, że jego własne skłonności – nabyta łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi z nizin, nienawiść do tchórzy takich jak Enright, złość na tych, którzy tak jak jego ojciec zmarli zbyt łatwo i w głupi sposób – nie znikną tylko dlatego, że Willis odszedł. Tak długo żył z tłumionymi, zajadłymi pragnieniami, że w końcu stały się one celami, a w każdym razie powodem do życia. Tak oto młodzieniec, widząc nowy biały emblemat na swojej głowie,
doświadczył drugiego przebłysku, tym razem chodziło o wizję przyszłości. Miał opuścić szkołę i zdobywać coraz większe znaczenie na ulicach Chicago. Była to wizja luksusu opartego na sile i okrucieństwie, przebłysk życia, w którym będzie jadł mięso, miał kobiety i zabijał ludzi, którzy staną mu na drodze. Będzie tak postępował z przebiegłą, wyrachowaną pewnością siebie, dowiadując się przed każdym działaniem, jak można sobie zagwarantować pewne fundusze, w jaki sposób pierwsza naiwna sięga po swoją whisky, gdzie można ukryć martwe ciało. W ciągu pięćdziesięciu lat jego wizja się urzeczywistniła. Młody Pobrinkis terminował u pomniejszych oprychów, potem przejmował ich biznesy. Interesy przeprowadzał wyłącznie gotówką i przedstawiał się raczej jako Honey, nie Hunter. Wyczuwał, że nieformalny przydomek lepiej zapisuje się w głowach ludzi. Poza tym przybrał przydomek Honey na pamiątkę swojego triumfu nad Willisem Enrightem i w charakterze przewrotnego uznania dla człowieka, który zniszczył mu młodość. Już po trzydziestym roku życia Honey wprowadził do swego menu jagody i czerwone wino. Zajadał się tym, tak to odczuwał, z większym szykiem i werwą niż kiedykolwiek Enright. Podczas gdy Willis był zgorzkniałym, bezmyślnym opojem, Honey dobierał najwykwintniejsze merloty, najwyborniejsze owoce. Słodził danie cukrem i jadł je dumnie na oczach klientów w foyer restauracji, którą wybudował i nazwał na cześć swojego ojca. Z czasem słabość Honeya do merlota i jagód stała się jego znakiem rozpoznawczym, który, tak jak niebieski kolor jego siekaczy, jeszcze głębiej wyrył jego imię w pamięci mieszkańców Chicago. Przebłyski Honeya też stały się częścią jego natury. Występowały nieregularnie, ale ostro i intensywnie niczym migrena. Jedna z tych wizji
sprawiła, że Ryan Vicario (jego pierwszy wspólnik przy zakładaniu Przewoźnika) został zgnieciony na śmierć w ubijarce samochodu przeznaczonego do wywozu śmieci. Inny przebłysk pozwolił mu przyłapać na gorącym uczynku pierwszą żonę Babs w łóżku z jego prawnikiem, Terrence’em „Okularnikiem” Trillingiem. Honey kazał zamrozić Babs i Okularnika w schowku chłodni. Potem polecił swoim ludziom ustawić te ludzkie lodowe postaci w lobby kancelarii Trilling, Smith i Cabou o szóstej trzydzieści w poniedziałkowy ranek. Kiedy więc pan Washington Cabou (nowy szef księgowości Pobrinkisa) przybył do pracy o siódmej, to na pewno zrozumiał, na czym polega mądrość trzymania kutasa w spodniach. Co do diamentów, to Honey kolekcjonował je jak karty z gwiazdami baseballu. Kupował diamentowe naszyjniki, brosze i kolczyki do pępka swoim żonom: najpierw Babs, potem Tashy, w końcu Margaricie. Codziennie w klapie garnituru nosił szpilkę z diamentem wielkości winogrona, a w 1985 roku zapłacił dentyście dziesięć tysięcy dolarów gotówką, aby usunął jego purpurowy, zepsuty ząb trzonowy i na to miejsce osadził pięciokaratowy diament. Tymczasem w piwnicy Przewoźnika przechowywał pewne małe, ale sławne kolekcje, o które w swoim czasie wystarał się Charles Chalk. Były wśród nich trzy norweskie kamienie znane jako Fiordy oraz oryginalna obrączka ślubna i do kompletu bransoletka sławnej meksykańskiej aktorki lat dwudziestych Villi Vente. Na
wiosnę
sześćdziesiątego
piątego
roku
życia
przypływy
jasnowidzenia i miłość do diamentów połączyły się w dwóch następujących po sobie przebłyskach. W pierwszym wypadku Honey
siedział przy stole w holu Przewoźnika, kiedy w jego głowie nagle pojawił się obraz Charlesa Chalka i Heleny Pressman na latającym czerwonym dywanie, mknącym w stronę granicy meksykańskiej. Pomiędzy nimi na dywanie stała sobie srebrna walizeczka z – Honey dobrze o tym wiedział – kolekcją diamentów, której szukał całe swoje dorosłe życie. Wysłał Henry’ego, Rogera i Floyda na farmę Chalka. Kiedy Roger i Floyd wrócili obici na kwaśne jabłko z pustymi rękoma, Honey oniemiał. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, by nie udała się jego ekspedycja windykacyjna lub mokra robota. Dosłownie zaś uziemiła go wiadomość, że z Planetami uciekł Henry Dante, najsilniejszy i najbardziej godny zaufania spośród jego ludzi. Jeszcze bardziej przybił Honeya następny przebłysk. Pojawił się zaledwie kilka dni po pierwszym, o czwartej rano, kiedy Honey był w łóżku z dwudziestodziewięcioletnią Margaritą. Właśnie przed chwileczką wykonała na Honeyu swój popisowy numer, który nazywała „wilkiem morskim”, kiedy Honey usiadł nagle w łóżku. – Nie – szepnął. Wystraszony, popatrzył przed siebie nieobecnym wzrokiem. Margarita zmarszczyła czoło. Mężczyźni, którzy niegdyś mieli przywilej poznać „wilka morskiego”, nigdy potem nie narzekali. – Honey? – zapytała. – Nie mógłby. – Gruby, nagi, pobladły Honey gniótł w dłoniach prześcieradło. – Henry jest dżentelmenem. Nie mógłby tego zrobić... – Czego nie mógłby zrobić? Honey zamrugał powiekami, próbując rozproszyć wizję. Najpierw miał umysł zamglony od seksu, wypełniony niewyraźnym obrazem Margarity i jej zapachem. Potem ujrzał przestrzeń kosmiczną oraz Drogę Mleczną. W
tym kosmosie dryfowało Słońce, siedem planet, a także dwoje olbrzymich nagich ludzi. Henry Dante i kobieta z rudą aurą kłębiącą się wokół jej głowy, coś jakby włosy. Henry i kobieta kochali się, kopiąc w namiętnym uniesieniu gwiazdy dookoła, ale potem wyciągnęli dłonie w stronę planet, chcąc je chyba zebrać i... – Nie. – Honey uderzył dłonią w materac. – To nie ma sensu. Nie jest uczciwe. Dlaczego miałby je rozdać? Chyba że... – Honey, przerażasz mnie. – Margarita miała ciemne włosy, była opalona, wiedziała też, co znajduje się w piwnicy Przewoźnika. Nigdy jednak bezpośrednio nie była świadkiem przebłysku. Gangster zamknął oczy i skoncentrował się. Znowu na chwilę ujrzał Henry’ego. Henry’ego i kobietę wielkości wszechświata. Honey starał się skupić na niej. Był to tylko koszmar, krótki przebłysk, ale było coś w widoku tej kobiety, co przypominało mu jego siostrę Christinę z jej obsesją na punkcie różańca. Przez dziesiątki lat Honey wysyłał Christinie pieniądze, lecz ona, nie akceptując jego stylu życia, zawsze je zwracała. Ale nie tylko. Uniemożliwiła mu opłacenie matce dostatniego życia w podeszłym wieku, miejsca w domu spokojnej starości i pogrzebu. Honey otworzył oczy. Popatrzył na Margaritę. – Co? – zapytała. – Co takiego zrobiłam? – Kobieta. – Honey wstał, zaczął chodzić tam i z powrotem. – Skłoniła go do tego jakaś kobieta. Margarita włożyła szlafrok. Poczuła się obnażona, zagrożona. – Kogo przymusiła i do czego? – Podaj mi ten cholerny telefon. – Sam sobie weż. – Margarita, wystraszona, w pośpiechu wyszła z
sypialni. Honey odnalazł telefon między prześcieradłami. Wybrał numer telefonu komórkowego swojego jedynego siostrzeńca, którego matka się wyrzekła, kiedy zaczął pracować dla Honeya. Czekał, nerwowo napinając mięśnie. Potem Roger Pobrinkis, zagubiony w Dakocie Południowej, odpowiedział, i Honey z furią opisał mu grzech, którego według niego dopuszczał się Henry Dante. Na poboczu drogi w Greybull w Wyoming Grace McGlone miała jeśli nie przeczucia, to przynajmniej pewne złowróżbne i dość przeciwstawne myśli. Była druga po północy. Phil Weal spał wyciągnięty na przednim siedzeniu samochodu, podczas gdy Henry i Grace zajmowali swoje miejsca we wnęce na dmuchanym materacu. Od pozostałej części samochodu oddzielała ich zaciągnięta zasłona. Henry spał głęboko podobnie jak Phil, ale Grace leżała, czuwając, słuchając wycia kojotów i innych odgłosów hrabstwa Big Horn. Na prośbę Phila Henry zjechał z drogi nr 90 na 14 zachodnią, która wiodła przez Yellowstone do Idaho. Był środowy ranek. Minęło dwanaście godzin od chwili, gdy spotkali Phila, zatem Grace miała pewność, że jadą w dobrym kierunku. Ona i Henry mieli czas, aby odstawić Phila do domu, potem wrócić na północ i dotrzeć do Great Falls, zanim nastanie piątkowy wieczór. Na razie Grace wiedziała tylko tyle, że jest mężatką i że zamierza stanąć twarzą w twarz z Bertramem Błockiem. Popatrzyła na plecy swojego męża, na wytatuowaną na nich scenę. Konie miały czarne zbroje, a jeźdźcy niczym postacie z pirackich bander, ze szpadami uniesionymi w kościstych dłoniach, nosili purpurowe peleryny i złośliwie się uśmiechali. Kiedy Grace oglądała to mroczne
proroctwo, w jej głowie wyłoniły się dwie mityczne postaci. Jedną z nich była Gehenna, diabelski ptak, który w jej dziecięcej wyobraźni rządził piekłem. Drugą – mężczyzna zbudowany z kamieni, bohater, którego Grace widziała kiedyś w domku na drzewie. Ten mężczyzna wydawał się stworzony z samej ziemi, nie z kobiecego żebra ani macicy, lecz z wypukłości skalnej. Grace potrząsnęła głową, aby się uwolnić od wizji. Popatrzyła na drobne zagłębienie, które powstawało na skórze brzucha podczas każdego jej wydechu. Teraz była kobietą, żoną, nie jakąś tam pierwszą lepszą dziewczyną, którą przeleciał arogancki duchowny. Nie powiedziała jeszcze Henry’emu, że straciła niewinność z kaznodzieją, którego właśnie jechali zobaczyć, ponieważ nie miała pewności, jak rozegrać scenę spotkania. Chciała poczęstować Bertrama Błocka kulką tam, gdzie powinno być jego mityczne trzecie oko, bo wepchnął w nią coś, czego żaden mężczyzna nie ma prawa wpychać piętnastoletniej dziewczynie. Z drugiej strony, pomyślała Grace, wielebny – albo spożyte wcześniej S&O – obudził w niej głęboką zmysłowość, pragnienie, by chwytać i spijać wszelkie prawdy pod słońcem. Ta zmysłowość, Grace dobrze o tym wiedziała, poprowadziła ją do Henry’ego, ale nie wiedziała, do czego ją popchnie, kiedy przyjdzie ponownie się spotkać z Bertramem Błockiem. Wyobraziła sobie, że spotkanie z kaznodzieją będzie niebezpieczne, ale w jakiś sposób poprawne czy pełne galanterii albo, jak to określał jej mąż, niesamowite. Wyczuwała, że Henry podobnie odbiera przejęcie Planet i ślub z nią. Zdecydowała się na ślub z tym nieznajomym w jednej chwili, ponieważ wierzyła, że wcale nie jest nieznajomym, lecz odpowiedzią na jakiś ból w
jej sercu. Wszystko w jej życiu, co z początku wydawało się złowieszcze – śmierć ojca, wiara – podpowiadało jej, że spokojne ciche życie nie wystarczy, aby była szczęśliwa, że radosnym, irracjonalnym porywom ciała i duszy warto się poddać. Grace jednak teraz nie mogła rozstrzygnąć, czy to jest prawda. Powinno mi zależeć na spokoju, pomyślała. Powinno, powinno. Nasłuchując wilczych pieśni, Grace poczuła szarpnięcie w stronę czegoś, co spokojem nie było. Przeczuwała, że cokolwiek to jest, kazało Henry’emu nie stchórzyć przed prześladowcami. Było to coś w rodzaju wezwania do rozliczenia i prześladowało ją i jej mężczyznę niczym dręczone zwierzęta’ Grace obawiała się, miała nadzieję i wiedziała, że wkrótce będzie musiała warczeć, obnażyć zęby i walczyć. Roger wyłączył telefon, myśląc o wiadomości, którą wuj właśnie wykrzyczał mu do ucha. Minęła druga nad ranem i Roger był zmęczony. Siedział za kierownicą novej, która stała na parkingu za otwartym przez całą noc torem do kręgli zwanym Lwią Paszczą. Tor do kręgli znajdował się w Rapid City w Dakocie Południowej. Floyd właśnie korzystał z miejscowej toalety. Okna samochodu były otwarte i ze wschodu napływała do środka chłodna, cierpka bryza. Roger mrugał znużony, zdjął kapelusz, podrapał się po głowie. Chętnie by się ogolił. Poza tym przejechali już sporo miasteczek z zepsutym tłumikiem, który zaczął się krztusić. Roger już nie miał ochoty ścigać Henry’ego. Pragnął tego, czego pragnie większość mężczyzn, którzy nocą czują się samotni i zmęczeni. Pragnął poczuć pod dłonią gorące udo kobiety. Pragnął wziąć prysznic, wypić kwaterkę ale, zjeść hamburgera, gorącego, ale krwistego, z boczkiem i trzema roztopionymi kawałkami
sera. Floyd wyszedł z Lwiej Paszczy, wsunął głowę przez okno od strony pasażera. – Hej, Roger. Mają tu miłą wygódkę, jakbyś się chciał wysrać. – Roger skrzywił się. – Do tego moglibyśmy rozegrać kilka rundek. Tory wydają się gładkie i równe. Roger nic nie odpowiedział. Piąty frajer, którego zabił dla swojego wuja Honeya, nazywał się Tobias Ploughman. Tobias miał salon wideo, Domek Ploughmana, budynek którego paskudna fasada przypominała Lwią Paszczę. Pewnej nocy po godzinach Roger przybył, aby odebrać dwadzieścia tysięcy, które Tobias winien był Honeyowi. Kiedy Tobias wyciągnął pistolet, Roger został zmuszony, aby strzelić mu trzy razy w twarz. Następnie ukrył zwłoki w kadzi z gąbkowymi kulkami, która zwykle zawierała figlujące dzieciaki i Pogo Ploughmana, nadmuchiwaną maskotkę, którą obsługiwał pewien student z college’u, ubrany z powodów niejasnych dla Rogera w kostium dalmatyńczyka. – Co na to powiesz, Roger? Nie masz ochoty na odbudowanie sił? Pokulamy parę razy? – Floyd nadal tkwił z głową w oknie, miał wysoko uniesione brwi. – Właśnie dzwonił Honey. Znowu chodzi o przebłysk. – O rany! – Henry jest z jakimś rudzielcem, tak uważa Honey. Ta para, Henry i ta dziewucha, pozbywa się Planet. Związane w koński ogon włosy Floyda wisiały mu nad ramieniem. Mężczyzna zamiatał nimi obramowanie drzwi. – Nie ma problemu. Twój wuj zna wszystkich, który handlują
diamentami w całych Stanach. Zaraz jak tylko kamienie pojawią się na rynku... – Oni ich nie sprzedają. – Roger podrapał się w kark. – Oni je rozdają. Honey to widział. – Rozdają. – Floyd zmarszczył czoło niczym naukowiec. – Dlaczego Henry miałby to robić? To znaczy niby komu je rozdaje? Roger potrzebował jedzenia, kelnerki, dobrej książki. – Nie wiem. Ludziom. Cywilom. Floyd popatrzył w niebo, odetchnął długo i głośno. – O rany. I to mnie wkurza jak jasna cholera. My jesteśmy tutaj przy Lwiej Paszczy, a Henry podrywa sobie panienki, rozdaje Planety, wiedzie żywot Smileya, no wiesz, uśmiechniętej buźki. Roger roztarł skronie. – Rileya. – Rileya? – Życie Rileya. Henry wiedzie żywot Rileya. To chcesz powiedzieć. – Mówię, że Henry prawdopodobnie rozdaje diamenty białym mamuśkom, no nie? W zamian za to, że może je rżnąć. Prawdopodobnie teraz się właśnie uśmiecha. Rozumiesz, wiedzie życie Smileya. To takie powiedzenie. – Nie ma nikogo takiego jak Smiley, Floyd. Mówisz to nie tak jak trzeba. – Tak? No to, do cholery, kto to jest ten Riley? Roger zamknął oczy, poczuł wiatr na policzku. Starał się coś wymyślić, potem się roześmiał. Właściwie nie miał pojęcia, kto to jest Riley – postać z filmu czy z piosenki.
– Rzygać mi się chce od siedzenia w tym gównianym samochodzie – powiedział. Floyd skinął ze smutkiem głową. Źle się czuł, kiedy Roger popadał w depresję. – Rozumiem, kolego – rzekł Floyd. Roger klepnął dłonią w kierownicę. – Przyjechaliśmy tutaj na ślepo. Henry może być w Oklahomie. Honey mówi, żeby jechać na zachód, nie martwić się, chwycimy trop, ale jak, u diabła... Floyd przyjrzał się Rogerowi z matczyną troską. – Jeśli Honey mówi, że chwycimy trop, to chwycimy trop. Jak często Honey się myli? Roger wzruszył ramionami. – W takim razie jedźmy na zachód. Na razie jednak obaj jesteśmy skonani. Nie powinieneś się tak przejmować, wiesz? Zróbmy sobie odpoczynek. – Co masz na myśli? Floyd zatarł ręce. – O rany. Nie zamierzałem się odzywać aż do Wyoming, ale moja siostra Gretl pracuje w centrum odnowy. W miasteczku, które nazywa się Cody. Roger spogląda na partnera. Floyd nigdy wcześniej nie wspominał o miejscu pobytu swojej siostry. Roger uśmiechnął się dyskretnie, szelmowsko, wspominając jasny puch nad kolanami Gretl, krótkie, błagalne westchnienia. – W jakim centrum, hm? Floyd skinął z zapałem głową. – Nie byłem tam jeszcze, ale reklamy można znaleźć w różnych czasopismach. Obkładają cię błotem albo jakąś tam podobną breją, a ty
odprężasz się jak nigdy w życiu. Założę się, że Gretl będzie mogła nas podłączyć za friko. Roger się wyprostował. Nazywa się Pobrinkis i jest kilerem, nie pozwoli się obłożyć jakąś breją. Ale wywołanie na bis seksualnej burdy z Gretl – czy będzie tego chciała czy nie – brzmiało pierwsza klasa. – Moglibyśmy wpaść tutaj na chwilę do środka – rzekł Floyd. – Wypić parę piw, rozegrać kilka kolejek. A potem, kapujesz, ruszyć do Cody. O ile Roger mógł się zorientować, mrok i bryza nie zdradzały szeptem żadnej tajemnicy miejsca pobytu Henry’ego Dante. – W porządku, Floyd. – Powaga? – Uśmiech Floyda drżał niczym uszy u szczeniaka. Roger poprawił kapelusz na głowie. Wysiadł z novej, wspominając paczulowy zapach Gretl. – Pewnie! – W porządku! – Floyd machnął kilka razy pięścią w powietrzu, naśladując ruch tłoka. – No to szykuj się, kochanie! Roger przeciągnął się. Zanim pojechali do Cody, on i jego partner zaszli do Lwiej Paszczy, wypili kilka piw, rozegrali kilka kolejek w kręgle, bo bez względu na fakt, że polowali na ludzi, czasami dobrze się bawili.
Rozdział ósmy
Pokój Przynajmniej raz Grace siedzi za kierownicą. Popołudniowy deszcz uderza o maskę niczym długie, srebrne gwoździe, które wyglądają jak kraty więzienia. Zagłębienia w drodze są kałużami głębokimi na dwie stopy. Błyskawice wstrząsają niebem. – Może powinniśmy zjechać z drogi. – Grace wysuwa twarz do przodu. Jedziemy powoli na zachód drogą nr 14, przejeżdżamy przez Cody w Wyoming. Phil Weal siedzi spokojnie na dodatkowym siedzeniu, przejawiając znaczną awersją do piorunów. Co do mnie, to trzymam naszą srebrną walizeczkę z czterema pozostałymi Planetami. Wprost przed nami, mniej więcej w odległości mili, błyskawica trafia w drogę. – Zjeżdżamy – powiada Grace. Łagodnie skręca na pobocze. Wyglądamy przez przednią szybę, deszcz bębni w dach. Przed nami pojawia się jeszcze więcej rozwidlonych błyskawic. – Niedobrze – powiada Phil. – Powinniśmy być gdzieś pod dachem. Już niemal mówię, jakim bezpiecznym miejscem jest samochód, ale powstrzymuję się. Po pierwsze, może to być bzdura, po drugie, woda dostaje się do wnętrza przez ościeże. – Hej – Grace pokazuje palcem na moją szybę. – Popatrzcie. Patrzymy, Phil i ja. Za niespokojnym polem deszczu i kilkoma olbrzymimi dębami wyłania się potężna pięciokondygnacyjna rezydencja. Ma dwuspadowy dach i kopuły. Nad werandą wisi modny zielony
neonowy szyld z napisem, jeśli dobrze to widzę: SPA SPOKOJU. – Spa spokoju? – pytam. – Co to jest? – Przynajmniej będziemy pod dachem – powiada Phil. Grace patrzy nie na mnie, tylko przeze mnie. – Wiecie co? Czytałam o tym miejscu. To spa. – Skręca w długi, efektowny podjazd. Na widok potężnej nieruchomości marszczę czoło. – Lubię znane ustronia – powiada Grace. – Ze względu na obecność sławnych ludzi i te sprawy. Kiedyś ludzie z „Powergirl” zorganizowali tutaj sesję zdjęciową. – My nie jesteśmy sławni – mówię. – Przynajmniej będziemy pod dachem – powtarza Phil. Grace parkuje w bezpośrednim sąsiedztwie maserati. Oglądamy rezydencję. Przedłużeniem jednego ze skrzydeł jest gigantyczna oranżeria, szyby są przezroczyste i w tym samym zielonym kolorze co napis SPA SPOKOJU. Całe miejsce kojarzy się z opowieściami science fiction, z miejscami, w których ty sobie drzemiesz na leżaku przy basenie, a jakaś fikusopodobna roślina wysysa ci duszę przez ucho. – Wygląda na drogie miejsce – mówię do Grace. – I wydawało mi się, że do piątku chcesz dotrzeć... – Zostaniemy tutaj tylko na jedną noc. – Grace wpełza na materac, wsuwa ubrania do torby na ramię. – Rusz się, nie możemy dalej jechać, droga jest zalana. Poza tym to miejsce wygląda całkiem romantycznie. Jakby zostało specjalnie stworzone na miesiąc miodowy. – Jestem spłukany – powiada Phil. – Ja płacę – deklaruje Grace.
– Wchodzę w to. Bębnię palcami w walizeczkę z Planetami. Jest w tym budynku coś, co każe mi się trzymać od niego z daleka. Są to jakieś instynktowne odczucia, tak jakbym był w oranżerii we śnie albo jakby moi przodkowie zostali pod nią pogrzebani. Nie mogę tego uchwycić, ale nie mam czasu, żeby się zastanawiać, ponieważ jakiś młodzieniec ubrany w czarny płaszcz kąpielowy wychodzi pospiesznie z budynku i rozchlapując wodę, zbliża się do moich drzwi. Ma kręcone, czarne włosy i nosi sandały. W ręku trzyma parasol w kształcie bombowca Stealth. Litery wyszyte jasnozieloną nitką nad lewą piersią składają się na wyraz „Tinę”. Opuszczam szybę. Deszcz stuka o chodnik. – Witamy – powiada facet. Grace wskakuje na siedzenie kierowcy i pochyla się nade mną. – Chcielibyśmy zamówić pokoje. – Co to znaczy Tiney? – pytam. – Tinę to moje imię. Nie Tiny. Tinę. Tinę jak fine. Phil i ja wymieniamy spojrzenia. – Tinę. – Phil sprawdza, jak to imię brzmi głośno. – Mamy jeszcze trzy wolne cele na noc. – Weźmiemy dwie – postanawia Grace. – Jedną dla nas, jedną dla Phila Weala. Wchodzimy do hallu rezydencji, który wykończono w czarnym chromie. W recepcji jest ściana z olbrzymim akwarium otoczonym zielonymi fluoryzującymi światłami. Oczywiście w akwarium pływa zwariowany mały rekin piaskowy. – Wyczha! – mówi Grace.
Dywan w hallu jest zielony. Przechodzi kilkoro gości, wszyscy mają sandały i płaszcze kąpielowe takie jak Tinę, ale bez wyszytych imion. Goście mają szykowne fryzury. Tinę prowadzi nas do recepcji, gdzie na ladzie znajduje się stojak z broszurkami. Jedna z nich jest zatytułowana Bezwstyd winy. Grace płaci. Tinę daje nam klucze i niezbędne wskazówki. – Jeszcze przez dwadzieścia minut restauracja podaje posiłki z przedpołudniowego menu. – Tinę macha dłonią w stronę oranżerii. – Zabiegi przeprowadza się w solarium, tam gdzie pokazuję. Najbardziej znany z naszych zabiegów to „ziołowy kokon”. Nalegam, byście państwo skorzystali z niego. Przynosi ulgę zarówno ciału, jak i duszy. Grace popędza nas wzdłuż hallu. Znajdujemy nasze cele. Phil idzie do jednej, ja i Grace do drugiej. Dywan w naszej celi jest czarny, a łóżko jaskrawozielone jak ściany. Tabliczki na stolikach nocnych informują, że płaszcze
kąpielowe
i
sandały
należy
nosić
we
wszystkich
ogólnodostępnych pomieszczeniach. Grace podaje mi płaszcz z czarnego jedwabiu. Odbieram go dwoma palcami. – To jakiś absurd. – Kiedy w Topece... – mówi Grace. Zdejmuję kłaczek z tej idiotycznej rzeczy. Grace miała jednak rację, burza to nie żarty. A w dodatku, przynajmniej przez tę noc, będziemy ukryci tak jak tego sobie życzy, ponieważ chłopcy od Honeya nigdy nie szukaliby takiego niechluja jak ja w takim zamku jak ten. Dlatego to mi pasuje. Spotykamy Phila i znajdujemy restaurację, gdzie na każdym stole stoi
zielona lampka. Chuda blond maitre d’hótel pokazuje nam miejsce. Na jej płaszczu widnieje słowo Gretl. Wydaje się jakby znajoma. Odchodzi szybko i kiedy czytamy menu, zjawia się kelnerka. Jest wysoka, ma śródziemnomorską cerę, popalone czarne włosy, zmęczone oczy i wystające kości policzkowe. Na jej płaszczu widnieje napis „Lucia”. – Tutaj nie wolno wnosić żadnego bagażu, sir. Zaniosę ją do szatni. – Lucia wyciąga rękę w stronę walizeczki, którą schowałem pod fotelem. Chwytam dziewczynę za rękę. – Nie rozstanę się z tym ani na chwilę. Lucia uwalnia się. – Bardzo proszę. – Co może pani powiedzieć o małżach? – pyta Grace. Lucia ogląda sobie paznokcie. Sprawia wrażenie zmęczonej. – Niebo w połówkach muszelek. Najwidoczniej zbliża się koniec zmiany Lucii. Pozostałe stoły są puste, jeśli nie liczyć używanych talerzy. – Co proszę? – pyta Grace. – Przykro mi. – Lucia mówi do swoich naskórków wokół paznokci. – Chciałam powiedzieć, że nasze małże zaspokoją gust najbardziej wymagających smakoszy. Kurczę, naprawdę są niczego sobie. – Co za suka – powiada Grace, kiedy Lucia odeszła. Phil rozkłada serwetkę na udach. – Ma po prostu kiepski dzień. – Kto to jest Bertram Błock? – pytam Grace. Nie jestem pewny, dlaczego pytam o to teraz. Ma to coś wspólnego z ponurą pogodą na zewnątrz. Grace uważnie się we mnie wpatruje, stara się podjąć jakąś decyzję.
– Jest facetem z mojej młodości. – Stewart, Bertram Błock. – Rozkładam sztućce na stole. – Stewart i Bertram, tajemniczy mężczyźni mojej żony. – Henry. – Jej głos brzmi jak ostrzeżenie. – Brzmi mi to po prostu tak, jakbyś była dość aktywna w młodości, i tyle. Jej twarz robi się purpurowa. Grace patrzy na swoje kolana. Lucia przynosi nasze dania. Grace dostaje małże, Phil hummus, ja kurczaka w occie balsamicznym. Jemy w milczeniu, a żołądek burzy mi się od octu. Kiedy Grace idzie do toalety, Phil klepie mnie w ramię. – Bracie – powiada. – Daj temu spokój. – Czemu mam dać spokój? – Przeszłości, człowieku. Jej przeszłości. I swojej. – Phil ignoruje swój hummus. Jego oczy są zmęczone i brązowe jak skóra. Patrzy na mnie otwarcie, bez obawy. Mężczyźni rzadko patrzą w taki sposób. – Posłuchaj, Henry. Jestem starszy, niżbyś przypuszczał i nie jestem idiotą. Nie powiedziałeś zbyt wiele o sobie, ale wystarczy raz na ciebie spojrzeć i wiedzieć, że znasz się na walce. Jesteś w tym gównie unurzany po pachy. Rozglądam się dookoła. Jesteśmy sami. – No i? – Mówię tylko, że jeśli chcesz, aby między tobą i tą dziewczyną było w porządku, to zostaw to gówno za sobą. Twoje gówno, jej gówno. Uważnie studiuję jego ramiona. Wydają się mocniejsze, niż z początku myślałem. Być może wykonywały jakąś pracę. – A ty co, jesteś podróżującym stopem znawcą stosunków małżeńskich? Phil pociera sobie brodę.
– Jestem zwyczajnym gościem. Ale sam też wdepnąłem w gówno po pachy i dlatego ci to mówię. Przeszłość kobiety, bracie, jest potworną sprawą. To opowieść, którą ma tylko dla siebie. Nigdy tak naprawdę nie poznasz jej historii, a ona nie pozna twojej. Więc daj spokój. Patrz przed siebie. – Zaczyna jeść. Zatrzymuję wzrok na naszej lampce. Nigdy nie przepadałem za cygańskimi radami. Gdybyśmy nie byli w restauracji, już dawno powaliłbym Phila na ziemię. Ale kiedy Grace wraca z łazienki, myślę sobie: spróbuj. Wstaję. – Przepraszam – mówię. – Przepraszam. – Grace przygląda mi się uważnie, czeka na coś więcej. Wygląda na spiętą. – Już nigdy więcej o nic nie zapytam. Daję słowo. Grace rozluźnia ramiona, wtula się we mnie. Czuję jej oddech na piersi. Gryzie mój płaszcz, puszcza go. Dwa razy uderza mnie lekko pięścią w brzuch. – Dziękuję – szepcze. Kończymy posiłek. Na talerzu Grace leżą puste muszle po małżach, otwarte niczym usta. Lucia materializuje się i oznajmia, że nie przyjmie zamówienia na deser. Kuchnia jest już zamknięta. – Wiesz co, Lucia? – powiada Grace. – Jesteś nędzną kelnerką. – Co proszę? – Słyszałaś. – Grace sięga pod moje krzesło, chwyta za walizeczkę z Planetami. Lucia składa ręce na piersi. – Nie możesz tak do mnie mówić tylko dlatego, że... – Cicho bądź, proszę. – Grace otwiera walizeczkę, wyjmuje Wenus,
podnosi ją. – To jest Wenus. – Upuszcza kamień do muszli leżącej na talerzu. – Jest bezcenna. Wiem, że napiwki są wliczone, ale to i tak jest dla ciebie. Phil wzdycha. Jest pod wrażeniem. Gapię się na Grace. Może czuje się szczodra, bo właśnie się pogodziliśmy. Może sobie myśli, że jesteśmy niczym para zawodowych artystów, tylko że zajmujemy się dobroczynnością i zapowiadamy siebie na zmianę. Skoro ja rozdałem dwie pierwsze Planety, następne dwie są do jej dyspozycji. Tak czy inaczej, jest niesamowita. – Jesteś śliczna, Lucia. – Grace wciąga powietrze, zbliżywszy nos do jej włosów. – Używasz świetnych perfum i założę się, że nago też wyglądasz świetnie, jak Wenus w muszli na tym sławnym obrazie. – Nie... – Lucia nie mówi nic więcej. Grace zamyka walizkę, wstaje, klepie Lucię po plecach. – Właściwie powinnam się postarać, żeby cię zwolnili, ale masz szczęście, Henry i ja mamy odmienny modus operandi. Ciesz się ze swojego diamentu. Lucia patrzy to na Wenus, to na Grace. Wygląda, jakby chciała się kłócić, zareagować, ale nie dostaje na to szansy, bo moja świeżo poślubiona żona wychodzi dumnie z restauracji, a ja i Phil podążamy jej śladem. Późnym popołudniem ruszamy w szlafrokach do solarium. Kluczymy korytarzami,
kierując
się
znakami,
i
przybywamy
do
miejsca
przypominającego wnętrze szałasu. Ściany są drewniane jak w saunie, nie ma podłogi. Drzwi w najbardziej od nas oddalonej ścianie są zielone, nad nimi wisi tablica z napisem SOLARIUM. Pomiędzy nami i drzwiami stoi
niski drewniany stolik z czajnikiem na herbatę i filiżankami. Przy stoliku klęczy mój najlepszy kumpel Tinę. Tinę napełnia herbatą trzy filiżanki. – Przed wejściem do solarium nasi goście muszą uraczyć się naparem z kavy. – Po co? – pyta Phil. – Oczyszcza ciało i aurę. Przewracam oczami, ale wszyscy troje klękamy. Tinę podsuwa nam filiżanki. – Hej, Tinę – powiadam. – Wydawało mi się, że pracujesz w recepcji. Tinę uśmiecha się tajemniczo. – Tworzymy zespół. Nikt z nas nie ma na to odpowiedzi. Podnosimy filiżanki. – Sączcie powoli – radzi Tinę. – Niech kava wypełni spokojem wszystkie wasze członki. Kosztujemy napar. Jest strasznie gorący i okropny w smaku. Odstawiam filiżankę. – Czy kava wypełnia wasze cząsteczki spokojem? Grace marszczy czoło. – Czy jest w tym jakieś paskudztwo? Tinę uśmiecha się cierpliwie. – Kava zawiera naturalne elementy ziemi. – Co znaczy, że zawiera jakieś paskudztwo. Odzywa się Phil: – Widzę, że ty wcale tego nie pijesz, Tinę. Grace bierze kolejny łyk. Stara się zachwycić tym mulistym napojem, uczynić z tej chwili dzień miodowy, przyjazną przestrzeń. Na chwilę wciągam do ust płatek jej ucha, potem wstaję i ruszam do drzwi solarium.
Tinę wygląda na urażonego, ale Grace i Phil dołączają do mnie. – Jeny! – woła zachwycona Grace, kiedy jesteśmy już w środku. – Jasny gwint – dorzuca Phil. Solarium jest olbrzymie. To budowla, którą brałem za oranżerię. Ściany są płytami matowego zielonego światła, a sufit jest wysoko. Basen pływacki ma kształt nerki wpuszczonej w posadzkę z czarnego kamienia. Wysokie zielone rośliny rosną wszędzie, unoszą się wstęgi pary, która pachnie jak golteria. – Co to jest... te tutaj... przedmioty? Rozganiam parę machnięciem ręki i widzę to, na co patrzy Phil. Wokół basenu sterczą z ziemi bambusowe tyczki. Między tymi tyczkami są zamocowane zielone hamaki. Wiszą po dwa albo cztery i leżą w nich goście. Ale to tylko połowa wszystkiego. Hamaki są z litego materiału, nie z siatki, i obejmują ciała gości niczym kokony – z wyjątkiem głów, które wystają na jednym końcu. – Och – Phil wypuszcza powietrze. – To są ludzie. Bez słowa rozglądam się dookoła. W ręku trzymam walizeczkę. Hamaki są lekko zapadnięte, ponieważ goście są ułożeni na boku, w pozycji embrionalnej. Głowy każdej pary są lekko zwrócone do siebie, a członkowie każdej pary albo czwórki rozmawiają ze sobą. Wyglądają jak zmutowane, gadające strąki fasoli. – Zwróćcie uwagę na „ziołowe kokony”. – Tinę przyszedł tu za nami. Wyciąga rękę przed siebie. – Kiedy się ułożycie w pozycji embrionalnej, będziecie wdychać eukaliptus i chłonąć nie wysłowiony spokój. Wytrzeszczamy oczy. Z bambusowych tyczek zwisają czarne szlafroki, zatem goście są najwidoczniej nadzy w swoich kokonach.
Szturcham Grace. – Ja tam nie wchodzę do środka, nie mam zamiaru. Tinę znika. Kręcimy się między ludźmi w zielonych strąkach. Podchodzimy do basenu, w którym unoszą się na powierzchni nadzy mężczyźni i kobiety. Mężczyzna o siwych włosach mruczy piosenkę Beatlesów. Fantastyczna młoda kobieta, która pływa na plecach, ma sylwetkę klepsydry i bliznę po cesarskim cięciu. Wygląda jak dziewczyna marzeń, gwiazda filmowa z kasowych filmów Katie Nullify. W istocie to jest dziewczyna marzeń, to jest gwiazda filmowa Katie Nullify. – Co teraz? – pyta Phil. – Usiądźmy na minutkę – proponuje Grace. Siadamy na krawędzi basenu i moczymy w wodzie stopy i łydki. – W każdym razie – słyszymy głos jakiejś kobiety – Jasper i ja w poniedziałek spędziliśmy jakąś godzinę przy Painted Pots niedaleko Old Faithful. Phil odwraca głowę. Tak samo Grace i ja. Grupka czterech osób – trzy kobiety i mężczyzna, najwidoczniej Jasper – wisi w sąsiednich hamakach. Poniżej stoją mrożone drinki. Chuda Gretl, nasza była maitre d’hótel, uwija się między hamakami, podając napoje larwom do ust. – Painted Pots są znakomite – ciągnie kobieta. Ma ostre, wyregulowane brwi. – Jasper i ja mamy przed nimi respekt. – W istocie – powiada okutany mężczyzna. – Do jednego z nich wpadły mi okulary przeciwsłoneczne. Kobieta w najbliższym sąsiedztwie Jaspera chichocze. Jej upięte wysoko włosy są równoległe do posadzki. Trzecia kobieta, w pomarańczowym czepku, pije przez słomkę napój, który Gretl trzyma przy
jej ustach. – Jasper – powiada kobieta z brwiami – nie kpij sobie z Painted Pots. – Nie kpię, Suzanne. Po prostu upuściłem do jednego z nich swoje okulary.
Szkoda,
że
tego
nie
widziałaś,
Carol.
Moje
okulary
przeciwsłoneczne roztopiły się na żółtą masę. Carol marszczy nos. – Witam – macha ręką Phil. – Phil Weal, do usług. Suzanne i paczka przenoszą na niego wzrok. – Wiecie – mówi Phil – Painted Pots są oddalone zaledwie o dziesięć mil od mojego rodzinnego stanu. – Naprawdę? – dziwi się Jasper. – Stąd też można dojechać tam w parę godzin. Phil pokazuje Jasperowi uniesiony do góry kciuk. – Co to są Painted Pots? – pyta Grace. Gretl gapi się na moje diabelskie kłykcie. – To są te bąbelkujące jamy z błotem i gejzerami – wyjaśnia Phil – a poza tym z ziemi wydobywają się rozmaite szmirowate barwy. – Jedźmy tam. – Grace trąca mnie łokciem. – Jedźmy tam jutro. Wiem, czego chce moja żona, przynajmniej teraz. Pragnie, byśmy się dobrze bawili, abyśmy czuli się jak u siebie. No więc wzdycham, błaznuję. – Dobrze, kochanie. Katie Nullify przepływa przed moimi kolanami. – Hej. – Gretl nadal patrzy na moje kostki. – Hej, jesteś sławny? Wyglądasz znajomo. – Jeszcze jednego drinka – woła kobieta w czepku pływackim. Gretl znika we mgle.
Grace wstaje i idzie pomiędzy nieznajomych. – Miło poznać was wszystkich. Jestem Grace, a to jest mój mąż Henry. Staramy się o niebo. Podchodzimy do niej, Phil i ja. – Co jest w walizeczce? – pyta Jasper. Przykładam palec do ust. Jasper mruga do mnie, co ma znaczyć, że jest świetnie. – To jest moja pani, Suzanne. To Mimi, to Carol. Ja mam na imię Jasper. – Staracie się o niebo? – pyta Carol, kobieta z wysoko upiętymi włosami. – A jak to działa? Deszcz tłucze w okna solarium. – Zwyczajnie. Działa dobrze, bo jesteśmy chrześcijanami, Henry i ja. Naśladujemy Jezusa. Suzanne prycha. – My jesteśmy różnymi stronami tao. Tao zawiera Jezusa. Grace spokojnie patrzy w posadzkę. – Nic nie zawiera Jezusa. Phil kuca tuż przy Mimi. Szepcze do niej, a jej głowa w pomarańczowym czepku wyraża skinieniem zgodę. Phil zaczyna kołysać jej hamakiem, jakby bujał dziecko na huśtawce. – W głębi serca – powiada Jasper – wydaje mi się, że jestem kwakrem. Tak zostałem wychowany. – Nie jesteś kwakrem – oświadcza Suzanne. – Jesteś jedną stroną tao. – Jaaaa! – woła Mimi. Jej hamak piszczy, kiedy Phil kołysze go. – Nie czuję się jak jedna ze stron tao. – Ale jesteś nią.
– Ja wychowałam się jako metodystka. Suzanne wije się w hamaku i wydaje się zaniepokojona. Kicha. – Na zdrowie – powiada Carol. – Spotkania kwakrów nawet mi się podobały – przyznaje Jasper. Poirytowana Suzanne burczy coś pod nosem. Później tego samego wieczoru Grace i ja kochamy się w łazience. Grace trzyma się rury od prysznica, a ja balansuję niczym puma na wannie, uderzając do góry, dłońmi ściskam jej żebra. Potem leżymy w łóżku, Grace szlocha. – Moglibyśmy tutaj zostać – pociąga nosem. – To znaczy moglibyśmy mieszkać w tym stylu, ty i ja. Prawda, Henry? Nie odpowiadam, Grace wzdycha, marudzi, zasypia w moich ramionach. Tulę ją, wdycham jej zapach. Po jakimś czasie wstaję. Wkładam szlafrok, biorę Planety i wychodzę z pokoju. Pod wpływem jakiegoś impulsu schodzę do solarium. Jest północ, dzielone drzwi są zamknięte. Ale znam się na drzwiach i zależy mi na tym, aby dostać się do środka. Manipuluję przy zamku, po czym przenikam do środka. Wewnątrz nie ma już pary, nie ma ludzi, ale powietrze jest ciepłe. Hamaki wiszą puste niczym skórki zrzucone przez węże. Woda w basenie jest spokojna. Niesamowite zielone światło jarzy się od dołu. Odstawiam na bok Planety, zrzucam szlafrok i skaczę do wody. Pośrodku głębszego krańca jest wysoka kolumna z czarnej skały wyżłobiona na górze, siedzisko, w którym człowiek może się ułożyć i udawać Posejdona. Układam się tam wygodnie. Na początek staram się zrobić to, o czym mówił Phil, popatrzeć w przyszłość. Myślę o rzeczach dobrych, niezobowiązujących, na przykład o
tym, że może Grace i ja naprawdę gdzieś osiądziemy. Ominiemy Banff i polecimy do Afryki, będziemy kopać studnie, robić suflety z zebry. W biodrach czuję jeszcze resztki przyjemnego zmęczenia po miłosnych igraszkach. Kopię nogą wodę, zadowolony, że jestem nagi. Potem przypominam sobie Honeya i moje myśli natychmiast stają się ociężałe. Opuszczam swobodnie nogi i ręce. Odchyliwszy się do tyłu, z włosami w wodzie, z twarzą w powietrzu, myślę, jak mimo to, że jestem silny i mam szczęście, sprawy mogą się ułożyć nie tak, jak bym pragnął. Myślę o śmierci Grace. Wyobrażam sobie siebie samotnego w samochodzie albo w więzieniu, Grace pogrzebaną gdzieś daleko od jej domu. – Nie – mówię. Mój głos wypełnia solarium. – Nie – powtarzam. Wysoko w suficie jest okrągły przezroczysty świetlik, niczym obiektyw teleskopu w bagiennej zieleni szkła. Przez świetlik widać gwiazdy. Chmury i deszcz odeszły i jeśli Bóg kiedykolwiek chciał przemówić do mnie, do Henry’ego Dantego, mógłby uczynić to teraz. – Idę na to – przemawiam do świetlika. Próbowałem już tego wcześniej, głównie na brzegu jeziora Michigan, ale także jednej nocy w łóżku z Bella Cavasti, kiedy ona spała i oddychała tak słodko, że błagałem mrok, by nieskończoność przyszła właśnie wtedy, aby nic się nie zmieniło. Jednakże mrok nie wyświadczył mi przysługi i teraz świetlik nie uczyni tego tej nocy. Nieruchomieję, jedną nogę trzymam nad wodą. Utrzymuję ciało bez ruchu na siedzisku i poruszam wszystko dokoła dużym palcem u nogi. Tak już jest z moją żoną, że ona uważa Boga za faceta, który stąpał po ziemi. Uważa Go za gościa, który pływał tak, jak ja pływam, a ja nie będę się z nią kłócił. Za chwilę wrócę do szlafroka, do moich Planet, ale na razie
poruszam wodę w basenie. Myślę sobie, że może Bóg nie jest żadnym człowiekiem, że może nie jest też tam wysoko w świetliku. Może mieszka pod ziemią, nieprawdopodobne, ale właśnie tam niepokoi krecie istoty Badlands albo dziewczyny Burmy. Oto, co sobie myślę.
Rozdział dziewiąty
Wojna Był czwartek, dwie godziny przed południem. Według obowiązującego w spa harmonogramu zmian, tego ranka w recepcji pracowała Gretl Webber. Młoda kobieta pisnęła, kiedy jej jedyny brat Floyd wkroczył do hotelowego hallu. Nie obyło się bez uścisków, łez, serdecznych słów powitania, bo rodzeństwo nie widziało się od przełomu tysiącleci. – Co tam słychać w Chicago? Co się stało z twoją twarzą? Jak długo możesz zostać? – Ręce Gretl przypominały luźne lasso zarzucone na jego ramiona. – Nie bardzo wiem. Hej! – Floyd pokazał na zbiornik z rybami. – Ale to jest czadowe! Gretl wstrzymała oddech z wrażenia. Przez frontowe drzwi wchodził prymitywny drab w kapeluszu z szerokim rondem, mężczyzna, którego miała nadzieję już nigdy w życiu nie spotkać. – Roger – powiedziała cicho. Siostrzeniec Honeya Pobrinkisa uśmiechnął się szyderczo. Wcześniej parkował samochód, ale teraz maszerował przez hall, lustrując młodą kobietę od stóp do głów. – W szlafroku jest ci do twarzy. Floyd spojrzał czujnie na siostrę. – Skąd znasz jego imię, Gretl? Gretl patrzyła w podłogę. Nadal obejmowała Floyda xa szyję, ale na jej twarzy zgasła już radość.
Roger ciągle chłonął wzrokiem jej ciało, pełniejsze od tego, które zachował w pamięci. – Tak, Gretl, skąd znasz moje imię? Zapadła cisza. Nieświadom niczego Floyd spoglądał to na siostrę, to na Rogera. – W każdym razie, siostro... mieliśmy nadzieję, że załapiemy się na jakieś masaże. Roger zachichotał. – Albo coś innego, jeśli macie taką ofertę. Gretl unikała wzroku Rogera. Odchrząknęła, szukając właściwych słów. Ostatnio umawiała się z niezbyt rosłym chłopakiem z Cody, molem książkowym. Nazywał się Eliot i akurat w tym momencie był u dentysty. – Hm... Wiesz, to niesamowite, Floyd. Wczoraj przekazałeś mi swoje wibracje. – Jakie masz śliczne blond włosy, Gretl – oświadczył Roger. Wyglądają na bardzo czyste. – Nie mogę uwierzyć, macie rekina – powiedział Floyd. – Co on je? Aby się jakoś pozbierać, Gretl oparła policzek na ramieniu brata. Czasami robiła tak, kiedy byli mali i późno w nocy oglądali jakiś straszny film. – Poczekaj... już wiem, dlaczego o tobie myślałam. Mieliśmy tu jednego gościa. – Jakiego gościa? – zapytał Floyd. – Nie znasz faceta z dwiema sterczącymi, dziwacznymi kostkami? Powiedziałeś mi kiedyś, że pracujesz z... – Co z tym facetem? – Od twarzy Gretl dzieliły teraz Rogera tylko cale.
– Hej. Co do... Odsuń się. Roger zdjął jej ręce z ramion Floyda. Przytrzymał ją i zmusił, aby na niego spojrzała. – Co z tym facetem? Gretl zerknęła nerwowo na Floyda. – Nie patrz na brata, patrz na mnie. Co z tym facetem? Widziałaś go? – On... och... Wymeldował się półtorej godziny temu. – Jasny gwint – szepnął Floyd. Roger nadal trzymał kobietę. – Ten gość nazywał się Henry, zgadza się? Był z jakąś dziewczyną? – I z jakimś facetem. Proszę, puść mnie. – Z jakimś facetem – powtórzył Roger. – Kurczę, Roger. Gdybyśmy nie zatrzymali się na gofry... – Zamknij się, Floyd. Gretl próbowała się uwolnić. – Floyd, każ mu mnie puścić. Floyd przełknął ślinę. Nie miał zwyczaju wchodzić w drogę Rogerowi Pobrinkisowi, chyba że się pokłócili. – Taaa... hm... Roger. Nie musisz... – Ten Henry. – Roger patrzył prosto w oczy Gretl. – Czy powiedział, dokąd się wybiera? – Jeśli mnie nie puścisz, nic ci nie powiem. Roger przyciągnął Gretl do siebie jeszcze mocniej, potem uniósł ją z ziemi tak, że brodą rozsunął poły szlafroka. Popatrzył w zagłębienie między jej piersiami, na chwilę zastygł. – Pamiętam te dwie pięknotki – szepnął. Gretl zbladła. – Roger? – Floyd klepnął partnera po ramieniu. – Co powiedziałeś?
Roger uśmiechnął się z wyższością, puścił ją. Młoda kobieta zachwiała się, związała mocniej szlafrok, roztarła sobie ramiona. – Gretl. – Głos Floyda brzmiał spokojnie, współczująco. – Proszę. Po prostu powiedz, gdzie... – Dobrze. Ten facet i pozostała dwójka jadą do Painted Pots. W Yellowstone, na zachód stąd. Roger zaprowadził ją do recepcji. Chwycił notes z kartkami do wyrywania, długopis i położył to przed nią. – Wskazówki – powiedział. Gretl odwróciła się niespokojnie przez ramię i popatrzyła na Floyda. Potem podniosła długopis. – Są śliczne – powiedział Phil. – Są – potwierdziła Grace. Stali na drewnianej platformie obserwacyjnej w Parku Narodowym Yellowstone. Pod platformą i przed nimi, pośród białych skał kipiały sławne Painted Pots. Na platformie stali też inni turyści, w tym marudny chłopiec z posmarowanym maścią cynkową, otartym na czerwono nosem. Dzień był parny, a wrzące kręgi barwnego błota i gejzerów zdawały się czerpać moc nie tylko z ziemi, lecz również ze słońca, które niepodzielnie panowało na bezchmurnym niebie. – Zostawiłam aparat w samochodzie. – Grace miała na sobie timberlandy, dżinsowe krótkie spodenki powstałe pod odcięciu nogawek i jaskrawozieloną koszulkę, którą kupiła w uzdrowisku w sklepie z upominkami. Na koszulce widniał czarny napis SPA SPOKOJU, umieszczony na wysokości piersi. – Są jak moje poncho. – Phil pokazał w stronę naturalnych naczyń z
wrzącym błotem i wodą. – Te same kolory. Henry i Grace spojrzeli na barwne wiry na wysokości brzucha Phila i oboje skinęli głowami. Zegarek na rękę ojca chłopca wymazanego cynkiem odegrał dwunastą. Henry ściskał w ręku srebrną walizeczkę. Grace zapatrzyła się w purpurowoczerwoną kałużę pod platformą, rozmyślając o Perry Danning i czasie, kiedy obie chodziły w sukienkach z zagruntowanego płótna. Potem przypomniała sobie o drugiej sukience, o tej białej, którą włożyła kiedyś nad jeziorem Loomis, a potem powiesiła niczym kotylion w domku na drzewie Stewarta McFigga. – Wezmę aparat – powiedziała Grace. – I zaraz wracam. – Ruszyła w stronę parkingu. Henry i Phil oparli się o drewnianą barierkę, która chroniła gości przed wpadnięciem do buchających parą naturalnych kotłów. Przez jakiś czas obaj mężczyźni milczeli. Upajali się wspaniałością dnia i zachowywali dla siebie własne spostrzeżenia, podczas gdy pod nimi barwy twórczo poruszały się, mieszały, strzelały w górę. W powietrzu unosił się zapach siarki. – Hej – Phil trącił przyjaciela łokciem. – Czy mogę potrzymać przez chwilę jedną z tych Planet? Henry otworzył walizeczkę, wyjął diament i wręczył go Philowi. – Tylko ostrożnie. – Do dupy tu jest – oświadczył chłopiec wysmarowany cynkiem. Kłócił się ze swoim ojcem. – Która to jest, Henry? – Mars. Phil wziął planetę do lewej dłoni. Popatrzył na diament, potem na
gorące gejzery. – Pomyśl tylko – powiedział. – Ten diament powstał z tego samego tworzywa co ta maź tam. – Nie bardzo z tego samego. – Raczej z samych pierwiastków, tylko w innych połączeniach. Według innej receptury. Henry uśmiechnął się. Lubił Phila Weala. – Zachary. – Głos mężczyzny z zegarkiem brzmiał surowo. – Doprowadzasz mnie do szału, chłopcze. – Nie tylko. – Phil podniósł diament pod słońce. – Prawdziwy Mars, chociaż jest od cholery daleko, też zbudowany jest z tego samego gówna co ten kamyk. Zgadza się? – Może. – Pomyśl o tym, Henry. Nieważne, dokąd trafisz we wszechświecie, wszystko, my wszyscy, mogę się założyć, jesteśmy zrobieni z tego samego gówna. Henry roześmiał się. Obaj mężczyźni nadal stali, opierając się o barierkę. – Co szeptałeś do mojej siostry? – Nieważne. – Po prostu mi powiedz, co... – Zamknij zasraną jadaczkę, Floyd. Mamy sprawę do załatwienia. Zbierz się do kupy. Floyd siedział na siedzeniu pasażera, bawiąc się nożem sprężynowym. Już od ponad godziny Roger prowadził samochód przez Yellowstone. Minęli pasące się bizony, ostre szczyty Grand Tetons odcinały się ostro na
linii horyzontu, ale Floyd wcale tego nie widział. Składał i rozkładał skrzydełka rękojeści swego noża, rozmyślając ze smutkiem o Gretl, z którą spędził właśnie zaledwie pięć minut. – Przestań wywijać tym nożem... Czekaj. Napis na znaku: Painted Pots. Tak, jest. To będzie tutaj. Roger trzymał w ustach zapalonego chesterfielda. Zaciągnął się głęboko, skręcił na parking i zatrzymał się z dala od innych samochodów. Wysiedli. – O rany! – Uspokój się. – Roger odrzucił niedopałek, rozpiął kaburę pod płaszczem. – Widzisz pikapa? Floyd rozejrzał się dookoła, ale autobus firmy Bluebird zabierał właśnie turystów, zasłaniając połowę widoku. Floyd nadal manipulował nożem. Zamykał go, otwierał. Zamykał, otwierał. – Mniejsza o to. Chodźmy. – Co to za zapach? – Floyd wykrzywił twarz, czujny. – Cuchnie zgnilizną. – Dalej, chodźmy. – Kierując się wskazaniami drogowskazów, Roger ruszył wąską ścieżką między drzewami i krzewami. Floyd trzymał się dwa kroki za nim. Ciągłe uruchamianie mechanizmu noża brzmiało jak cięcie nożycami. Roger odwrócił się, chwycił za nóż. – Robisz hałas jak ogrodnik. – Ogrodnik? Pieprz się, to szlachetna zabytkowa stal. Rękojeść jest z kości wieloryba. Roger znowu ruszył. Zablokował ostrze, tak aby móc użyć noża w razie
nagłej potrzeby. – Oddaj go – warknął Floyd. – Jest zabytkowy. Rączka z kości... Rany! Ścieżka się skończyła, wychodząc niespodziewanie na drewnianą platformę. Mniej więcej trzydzieści stóp dalej stał Henry Dante, w ręku trzymał pękatą srebrną walizeczkę. Obok Henry’ego stał mężczyzna o piaskowych włosach, ubrany w poncho, które wyglądało jak eksperyment z farbowaniem, trzymał lewą pięść uniesioną w powietrzu. Nieco dalej jakiś mężczyzna dawał burę chłopcu z wysmarowanym na biało nosem. Za platformą rozciągały się bulgoczące gorące źródła, ale Roger nie widział nic więcej poza skrzącym się kamieniem w dłoni właściciela poncho. Cofnął prawą dłoń, w której trzymał nóż sprężynowy. – Poczekaj – zaczął Floyd. Ale Roger nie czekał. Nazywał się Pobrinkis, był mężczyzną o chłodnym usposobieniu, umiejącym obchodzić się z bronią, no i przejechał tysiąc mil, przeto nadszedł czas, aby stanąć na wysokości zadania. Machnął uzbrojoną ręką jak miotacz. – Ojojyyy – stęknął Phil Weal. Trzymał Marsa w promieniach słońca, kiedy nóż wbił się Philowi między serce a lewe ramię. Phil opadł na pośladki. Zacisnął dłoń na diamencie. Na jego twarzy pojawił się wyraz zdumienia. – Henry? – zapytał. – O kurwa. – Henry zakręcił się w miejscu. Roger Pobrinkis powoli zbliżał się do niego, w dłoni miał pistolet. Tuż za nim podążał Floyd. – He... Henry – westchnął Phil. – Nóż. We mnie. Henry ruszał się szybko. Klęknął, wyciągnął nóż z piersi przyjaciela, odrzucił go na bok. Pulsująca krew zaczęła wsiąkać w poncho. Henry wyszarpnął diament z ręki rannego i szybko się podniósł... Podeszwą buta przycisnął ranę, sprawiając, że Phil zawył z bólu. Wychyliwszy się ponad
barierkę, Henry przytrzymał Marsa oraz walizeczkę nad szczeliną z kipiącym błotem. – Leż spokojnie – rozkazał Henry. – Utrzymuję nacisk. Jeśli możesz, przyciągnij mój but mocniej do rany. – Hej, pistolet – powiedział chłopiec wysmarowany maścią cynkową. Jego ojciec poderwał do góry głowę, rozejrzał się, dojrzał broń Rogera, usłyszał jęki Phila. Chwycił chłopca pod ramię i niczym Johnny Weissmiiller zanurkował w pobliskie krzewy. – Chcę popatrzeć – zawołał chłopiec, ale ojciec niósł go w stronę samochodu. Roger wymierzył z pistoletu w twarz dawnego partnera. – Życzenia, pozdrowienia. Phil pojękiwał. Miał zaciśnięte zęby, prawą ręką naciskał na but Henry’ego najmocniej, jak tylko mógł. – Upuszczę je, Roger. – Henry pomachał dłonią z kamieniem, zagrzechotał walizeczką. – Jeszcze jeden krok, a dwadzieścia milionów dolarów zniknie w tym pieprzonym błocie. – Zimno mi – poskarżył się Phil. – Hej, Henry, tam przy twojej nodze leży mój nóż. Mógłbyś kopnąć go w moją stronę? Henry spojrzał na Floyda i w jego głowie zwolniła się jakaś zapadka. Zapadka o imieniu Gretl. Teraz wiem, skąd ją znam. Henry wolną nogą zepchnął nóż Floyda w bulgoczące błoto. Plusnęło, syknęło i nóż zatonął. – Ty kutasie! – krzyknął Floyd. – Dupku! On miał rękojeść z fiszbinu! – Krew – jęknął Phil, którego poncho nasączyło się czerwienią. Pot spływał mu z twarzy.
– Twój ruch, Roger. – Henry stał krzywo, starając się pomóc Philowi i utrzymać Planety w odpowiednim położeniu. – Odsuń się albo pożegnamy te kamyki. Już się pozbyłem czterech, bez problemu wyrzucę te. – Nigdzie nie idę – powiedział Roger. – Hej. Czterech mężczyzn popatrzyło w tym samym kierunku, na Grace McGlone, która stała na platformie. Trzymała w ręku pistolet. Ten sam, który Henry odebrał Rogerowi na farmie Chalka. Celowała Rogerowi w głowę. – Usłyszałam jęki Phila – powiedziała do Henry’ego. – On zaraz przestanie. Kiedy będzie martwy. – Roger zaczął się odwracać w stronę Grace. Grace odbezpieczyła broń. – Lepiej się nie ruszaj, człowieku. Roger znieruchomiał. Uśmiechnął się przez ramię. – Wyrzuć pistolet za barierkę – rozkazała. – Grace... – zaczął Henry. – Idaho – jęknął błagalnie Phil. Floyd potrząsnął głową. – Rękojeść z fiszbinu, facet! Jaka szkoda. Oczy Rogera zatańczyły. – Każda kobieta, która kręci się po Yellowstone z gnatem i cyckami takimi jak ty, może mi codziennie ciągnąć druta. – Rzuć pistolet – powiedziała Grace. Henry tkwił między Philem a barierką. Mars skrzył się w słońcu. Siarkowy zapach wydobywający się z gejzerów stawał się coraz bardziej intensywny. – Hmm – rzekł Roger. – Twoja suka ma jaja, Henry. A czy ona
przynajmniej potrafi wycelować? Czy na przykład dałaby radę trafić w tamten wiąz, od którego dzieli ją nie więcej niż dziesięć stóp? Grace popatrzyła na drzewo. – Grace, poczekaj – powiedział Henry. Skoncentrowała się, marszcząc czoło, wycelowała w stronę drzewa, wypaliła. Silny odrzut broni sprawił, że straciła równowagę i upadła. Szybko wstała, spodziewając się, że Roger rzuci się na nią, ale on ani drgnął. Śmiał się. – I co? Spudłowałaś, ale być może ktoś w Albercie za chwilę padnie trupem. – Pieprz się. – Grace zaczerwieniła się. Znowu odbezpieczyła broń i wycelowała w Rogera. – Ty... Podnieś ręce. Poncho Phila już nie było wielokolorowe. – Och, oczywiście, psze pani. – Roger tak się naśmiewał, że przyłączył się do niego Floyd. – No dalej, Floyd, podnieśmy ręce. – Roger rozłożył ramiona, szczerząc zęby do Grace. – Podnieśmy ręce i odsłońmy się na wypadek, gdyby ta cipa... Na tę zniewagę Grace wypaliła. Pomógł jej przypływ złości albo głupi przypadek, w każdym razie pocisk trafił w wyciągniętą prawą dłoń Rogera. Odstrzelone dwa palce, mały i serdeczny, wylądowały w strzępach w Painted Pots, tak samo jak pistolet. – Kuuuuurwa! – Roger osunął się na kolana, z jego ręki trysnęła krew. – Ty suko – krzyknął Floyd. – Pieprzona suko, postrzeliłaś mojego partnera! – Ruszył na Grace, ale Henry był szybki. Oderwał się od barierki, wsunął Marsa do kieszeni i rzucił się do nóg Floyda. – Henry – jęknął Phil. Henry i Floyd zmagali się. Grace manipulowała przy pistolecie, starając
się go odbezpieczyć i jednocześnie uciec przed rękami Floyda. Roger leżał skulony, klnąc na czym świat stoi, przyciskając kapelusz do dłoni niczym bandaż. – Pieprzona kobieta. Pieprzona suka. – Floyd kipiał, wił się, usiłując pochwycić Grace. Henry walił pięścią w jego tors i przytrzymywał w dole. – Pierwiastki – szepnął Phil – Idaho. Grace szlochała. Henry kolanem uderzył Floyda w obojczyk i złamał go. Floyd zawył i upadł. Henry zakaszlał. Pistolet drżał w ręku Grace i już miała go opuścić, kiedy sprężyste, żylaste zwierzę poderwało się do skoku. Błysnęły zęby i wbiły się mocno w kark Henry’ego. Henry krzyknął, ale zęby Floyda trzymały mocno. Jęk wściekłości uwiązł w gardle kobiety. Przystawiła pistolet do skroni Floyda i pociągnęła za spust. Broń wypaliła. Grace poleciała na ziemię. Miała zamknięte oczy, czuła zapach drewna, z którego zbudowano platformę. Dzwoniło jej w uszach. Potem przestało. – Okej. Ktoś wstał. Grace wzdrygnęła się. – W porządku, kochanie. – To był Henry. – Co ja zrobiłam? Inny mężczyzna przeklinał cicho. Roger, domyśliła się Grace. – W porządku, kochanie. – Henry dotknął jej policzka. – To ja. – Co ja zrobiłam? – Poczuła ciężar w piersiach, ogarnęła ją panika. Otworzyła oczy. Wokół niej wszystko układało się w żywy obraz. Floyd był martwy, miał otwartą czaszkę. Widać było miazgę z krwi i kości. Phil również opuścił ten świat. Leżał wyciągnięty na plecach, jego prawa dłoń spoczywała nad raną w piersi, tak jakby umierając, składał przysięgę na
wierność. Inne elementy scenerii to pogodne, niebieskie niebo i Roger, skulony między ciałami, mruczący coś do swojej ręki. Painted Pots syczały jak imbryk z wrzącą wodą. – No, już chodź, kochanie. Wstań. Henry pomógł jej się podnieść. Grace rozejrzała się, zachowując tępy, przerażający spokój. Obojętnie wrzuciła pistolet do Painted Pots, tak jakby już wiele razy pozbywała się w ten sposób broni. Henry pokuśtykał do Rogera, obszukał jego kieszenie. Roger zamachnął się zdrową pięścią, Henry uderzył go kantem dłoni w kark. – Zabiję cię, pierdolcu – wypluł Roger. – Tak, tak. Czym jeździsz? – Henry wyciągnął kluczyk z kieszeni marynarki Rogera. – Novą. Henry wrzucił kluczyki do Pots, jeszcze raz uderzył Rogera i podniósł walizeczkę. Grace gapiła się na Phila. – Kochanie, musimy jechać. Grace, rusz się, zmuś swoje nogi do chodzenia. Musimy jechać. Henry pociągnął ją za sobą na parking, oparł o furgonetkę. Otworzył drzwi z tyłu i wszedł do środka. Krew spływała mu po karku. Zaczął wyrzucać z samochodu wszystko, co wpadło mu w ręce, pomarańcze i książki. W końcu wyciągnął strzelbę i napełnił kieszenie nabojami. – Grace. – Znowu był przy jej boku. – Grace? Patrzyła prosto przed siebie, szlochała. Henry podbiegł do samochodu swojego szefa, wystrzelił z jednej lufy w przednią oponę, z drugiej w tylną. – Na wypadek gdyby udało mu się go zapalić, zwierając kable. W porządku, ruszajmy.
– Phil – zakwiliła Grace. – Nic nie możemy zrobić. Wsiądź do samochodu. – Dante, ty kutasie. – Roger pojawił się trzy samochody dalej. Przesuwał się, zataczając, w kierunku pikapa, chroniąc zranioną rękę w kapeluszu. Henry wyciągnął naboje, wsunął dwa do lufy. – Jesteś wystarczająco blisko, Roger. – Ty nędzny, zniewieściały kutasie. – Wejdź do samochodu, Grace. Roger popatrzył gniewnie na Grace. Trzymała się za brzuch. W jej żołądku coś się działo. – No dalej, serduszko – Rzygaj! Autobus Bluebirda już odjechał, na parkingu było pusto. – Grace, facet, z którego mózgu zrobiłaś właśnie atrakcję turystyczną, nazywał się Floyd Webber. Był przyjacielem Henry’ego. Bliskim. – Grace zachwiała się. Wymiociny wystrzeliły jej z ust. – Taaak – warknął Roger. – Taaak, Henry i Floyd pracowali razem przez pięć lat. – Grace, wsiądź w końcu do tego cholernego samochodu. W tej chwili. Otarła usta i hałaśliwie wgramoliła się na siedzenie pasażera. – Daj mi tylko jakiś pretekst. – Henry skierował lufy strzelby w pierś Rogera. – Nieee. – Roger wyszczerzył zęby. To też bolało, ale w tym momencie wiele rzeczy było bolesnych. – Wolę podziwiać twój kodeks moralny z pewnej odległości. Przykro mi ze względu na twojego kumpla. Tego gościa w poncho. – Henry zmierzał w stronę samochodu. Teraz przystanął. – Ciągle powtarzał „Idaho”. Mam nadzieję, że kiedy przyjdzie mi odejść,
też powiem coś tak trafnego. – Roger się roześmiał, skrzywił się z bólu, śmiał się nadal. – Powinniśmy wypić za twojego kolesia, który tak ładnie potrafił się wysłowić. – Powinniśmy? – Henry wyłowił z kieszeni Marsa. Twarz Rogera natychmiast przygasła. – Henry... – Podoba mi się twój pomysł. – Henry spojrzał w stronę gejzerów. Pokazał Rogerowi środkowy palec i zasalutował. – Na cześć poległych. – Poczekaj. Henry odprężył się i posłał Marsa wysoko nad krzewami, w zagłębienie z parą i błotem. – Ty pierdolony idioto! Henry podszedł do Rogera, wziął jego prawą dłoń w swoją i ścisnął. Roger wrzasnął z bólu. – Naprawdę powinieneś rzucić okiem na tę rękę. – Henry wsiadł do samochodu i ostro ruszył z miejsca. Roger został na żwirowym parkingu. Przeklinał siebie ochrypłym głosem. Ściągnął marynarkę, owinął ją sobie wokół dłoni, która zaczęła mocniej krwawić. Przez dziesięć minut siedział, pocąc się, stosując ucisk, wpatrując się w białą ścianę bólu pod powiekami. Potem zaczął widzieć wyraźnie i ujrzał furgonetkę Narodowej Służby Parku Yellowstone, która wjeżdżała na scenę poniewczasie, wezwana przez telefon komórkowy ojca chłopca o nosie wysmarowanym białą maścią. Zauważywszy, że furgonetka nie należy do służby ochrony, lecz raczej oczyszczania, Roger odwrócił głowę, wyczerpany. Pomarańcze i książki w miękkich okładkach leżały porozrzucane dookoła. Zerknął na jedną z powieści. Miała
odchyloną okładkę z odręcznym zapiskiem po wewnętrznej stronie: „Hammerspread, Great Falls, piątek wieczór”.
Rozdział dziesiąty
Lament W pobliżu rzeki Cork niedaleko Ringling w Montanie Grace zaczyna płakać. Dziewięćdziesiąt mil szybkiej jazdy z Yellowstone przetrwała spokojnie, jakby była w śpiączce. Jechaliśmy drogą nr 89 w kierunku Great Falls i nagle Grace wrzeszczy i zaczyna szybko oddychać, dyszy. – Grace. Grace. Jezus. Oddychaj. Postaraj się oddychać. Grace jęczy, tupie nogami. Zdziera z siebie koszulkę z napisem SPA SPOKOJU, poplamioną wymiocinami i krwią. Wściekła, zaczyna mnie okładać pięściami. – Przestań. Przestań, do jasnej cholery! – Trzymam ją na odległość ramion. Z piskiem opon zjeżdżam z autostrady. Parkuję pod wierzbą, nad brzegiem rzeki. – Grace, uspokój się. Ale ona nie jest spokojna. Policzkuje mnie mocno, wypada z samochodu, wbiega do rzeki. Przyglądam się przez szybę, jak Grace wścieka się i gotuje. Uderza pięścią w wodę, w której stoi po biodra. Krzyczy i zawodzi. Daleko po drugiej stronie rzeki stoi kształtna wystraszona łania. Grace nurkuje pod powierzchnię, podnosi kamień, ciska nim w łanię. Zwierzę skacze wśród drzew. – Grace. – Wysiadam z samochodu i wychodzę na brzeg. Ona stoi nieruchomo w rzece, przeszywa mnie spojrzeniem, wokół niej kłębi się woda. Jej twarz i pięści mówią, że to jest bardzo ważne: będzie
się trzymała moich słów albo odpłynie samotnie. – Odejdź – woła. – Jesteś taki sam jak on. Jak Roger. – Nie, nie jestem. Grace szlocha do nieba. – Zabiłam go. Zabiłam Floyda Webbera. – Osuwa się lekko, jakby miała zemdleć. Wbiegam do wody. Grace ląduje na moich rękach. Woda jest lodowato zimna. – Wyjdźmy na brzeg. Grace się trzęsie. – Nie. Zabiłam Floyda. Rozwaliłam mu głowę. – On, gdyby mógł, zabiłby ciebie. Spójrz na moją szyję. On mi to zrobił. Woda uderza w moje plecy, opływa mnie z dwóch stron. Grace dotyka rany ma mojej szyi. – Ciągle krwawi. – Tylko troszeczkę. Wyjdźmy na brzeg. Obmywa mi kark, ściera brud i zaschniętą krew. Wyciągam ją na brzeg. Kiedy siedzi w słońcu, biorę z samochodu suche koszule i owijam ją nimi. – Kutas z ciebie – powiada. – Kocham cię. – Ja też ciebie kocham. Grace zdejmuje buty, wylewa z nich wodę. – Wystraszyłam sarnę. – Widziałem. Palcami u nogi trąca kamień leżący na brzegu. Jest wczesne popołudnie. Przynoszę z samochodu zestaw pierwszej pomocy Charlesa Chalka, aby mogła mi oczyścić ranę na karku. – Przykro mi, Henry.
– W porządku. To normalne. – Wyciskam jej włosy. Słońce nas ogrzewa. Przesuwam palce w wilgotnej, rudej magii. – Floyd byłby mnie zabił? – Był lojalny. Umiał być miły, ale nieraz okazał się twardszy, niż na to wyglądał. – Coś mi się przypomina. – Kiedyś znaleźliśmy się na dachu, Floyd i ja, gdzie zapędziliśmy jednego frajera. Tylna weranda mieszkania tego frajera miała dwie kondygnacje. W każdym razie nagle wyskakuje żona faceta z bronią i trafia mnie w szyję. Pięć kolejnych pocisków mija cel, a pierwszy właściwie tylko mnie drasnął, tyle że jest dużo krwi. Po chwili ta kobieta nie ma już czym strzelać, kapujesz, a jej mąż nie ma broni, ale to nie powstrzymuje Floyda. Ona mnie postrzeliła, a on był moim partnerem, no to Floyd zepchnął tę kobietę z dachu. – Jezus – szepcze Grace. – Zginęła? – Nie, ale złamała sobie z dziesięć kości. Gdybym go nie powstrzymał, zbiegłby na dół i tłukłby jej głową o ziemię, póki by nie przestała oddychać. Grace patrzy na swoje dłonie. – Wszyscy jesteśmy okropni. – Kto? – Ludzie. Wyobrażam sobie, że jestem światłem słonecznym. Wyobrażam sobie, że wchodzę w skórę mojej żony, wypełniam jej tętnice, odżywiam ją. Wpatruje się we mnie. – Phil zginął przez nas. Bo był z nami. – Wiedział, że kluczymy, że przed kimś uciekamy. Mógł się od nas odłączyć.
Grace przestaje płakać. Za nią, na przeciwległym brzegu rośnie olbrzymia sosna, mógłbym z niej zbudować most, most przez tę rzekę, może przez większość rzek. – Grace. – Biorę ją za rękę. Posłuchaj. – Nigdy nie zabiłem człowieka. Od siedmiu lat jestem w bandzie Honeya i nigdy nie zabiłem człowieka. Ale dzisiaj sam zabiłbym Floyda, by ciebie chronić, a gdybym to zrobił, byłoby to słuszne. Kiwa głową. Łzy schną na jej policzkach, myśli o Floydzie. On będzie ją prześladował przez całe życie. – Henry... – Tak? Słońce przyjemnie grzeje nasze twarze. Grace podpiera się na łokciach. W trawie cykają żywe stworzenia. – Chcę ci coś powiedzieć. – Okej. – Chcę ci powiedzieć, kim jest Bertram Błock. Ale musisz coś dla mnie zrobić. Gapię się na gigantyczną sosnę. – Dobrze. – Musisz zdobyć nowe tablice rejestracyjne do samochodu. Musisz je zdobyć teraz, dzisiaj. – Grace ucieka wzrokiem w bok. – Wiem, że możesz to zrobić, więc wreszcie idź i to zrób. I nie wspominaj już więcej o tych idiotycznych uczciwych szansach. – Zgoda. – Jesteś moim mężem. Musisz zadbać o nasze bezpieczeństwo. Po jutrzejszym dniu, po Hammerspread, ostatecznie pozbędziemy się samochodu. Zaczniemy wszystko od początku. Ale na razie idź po te
tablice. Nikomu nie zrób krzywdy, tylko je zdobądź. Kilka różnych. Wiem, że wiesz, jak to zrobić. – Dobrze – mówię. Grace strzepuje komara z kolana. Potem opowiada mi pewną historię. Siedzę i słucham. Darń na obu brzegach jest silna. Cork bulgocze. Mam przemoczone dżinsy, tak samo jak Grace tego ranka, kiedy się poznaliśmy. Historia, którą opowiada, jest bolesna i przejrzysta, tak to już jest, gdy w grę wchodzą prawdziwe historie. Słucham. O gwałcie, o dziwnym księżycu, o pogrzebanej sukience, o mężczyźnie, którego chcę zabić. – Chcę stanąć naprzeciw niego – kończy Grace. – Nie wiem, co powiem, ale znowu muszę spojrzeć w twarz Bertramowi Blockowi. – Może ja stanę naprzeciwko niego. Może ja przebiję ścianę jego głową. – Nie, kochanie. – Grace dotyka mojego policzka. – Jestem dojrzałą kobietą. Ja powinnam. Zaciskam palce w pięść, rozluźniam je. – Czego się po mnie spodziewasz? – Załatw nowe tablice, tego się spodziewam. Przychodzi mi do głowy myśl o Philu Wealu. Przypominam sobie, jak tańczył, wirował wtedy przy Dairy Queen. – Przykro mi, Grace – mówię cicho. – Przykro mi, że Phil zginął. To moja wina. Przykro mi, że przeszłaś przez to wszystko przeze mnie. – Twarz Grace jest spokojna. – Przepraszam, przepraszam, że nie jestem lepszym... Kładzie mi dłoń na ustach. Trzyma ją tam, póki jej nie pocałuję. Nie przestaję jej całować. Potem Grace otwiera apteczkę i opatruje mi ranę.
Około czwartej zapędza mnie do samochodu. Powiada, że zostanie tutaj przy wierzbie, zbierze drewno na ognisko. Że chce spać pod gołym niebem w moich ramionach. Powtarza, abym nikogo nie skrzywdził, zostawił kuchenkę Colemana i lodówkę, szybko wrócił. Jadę dwadzieścia mil na południe, do Wilsall, gdzie przy wylocie z miasta od strony północnej znajduję pośrednika handlującego używanymi samochodami. Zatrzymuję półciężarówkę na ulicy i zakradam się na parking. Przynajmniej dziesięć samochodów stojących z tyłu należy do sprzedawcy – poznaję po szarych torebkach na pączki i żółtych kartkach zaśmiecających tablice rozdzielcze. Pośrednicy ciągle zmieniają tablice rejestracyjne do próbnych jazd, dlatego Grace i ja będziemy mieli cały weekend, zanim te matoły zauważą brak tablic. Zabieram trzy komplety, dwa ze stanu Montana i jeden z Wyoming – i o siódmej jestem już z powrotem pod wierzbą. Wyposażam nasz pikap w tablice z Wyoming i rozglądam się za Grace. Jest tuż przy brzegu. Zbudowała ognisko w kształcie tipi z polan i gałęzi, obok leży podpałka. Całuję jej włosy. Nie rozmawiamy. Na kuchence Grace zaparzyła kawę. W rondelku smaży czosnek i kiełbasę, którą przechowywaliśmy w lodzie. Gorące kawałki zsuwa na chleb i jemy. Gdy pijemy kawę, słońce zamyka właśnie swój interes. Po jedzeniu rozpalam ognisko. Płomienie strzelają wysoko, są wysokości człowieka. – Weź Planety – powiada Grace. Sięgam po walizeczkę. Zostały teraz tylko dwie, Jowisz i Ziemia, największe i najbardziej znane. Podnosimy je pod światło. – Nieważne, co się ze mną stanie – powiada. – To, co zrobiliśmy, było dobre. No wiesz, rozdanie tych
diamentów. – Co ty mówisz: nieważne, co się z tobą stanie? Ja mam Jowisza. Grace ma Ziemię. Opiera się o mnie. – Czuję się jak ktoś potężny. Potrząsam głową. – Nie da rady. Szlag by to. Nie pozbędę się go. Podnosi pustą walizeczkę, wrzuca ją do ognia. – Niech każde z nas zatrzyma jeden kamień. – Wsuwa Ziemię do kieszeni. – Ja zatrzymuję Ziemię, ty Jowisza. – W porządku. – Chowam diament do kieszeni obok naboi do strzelby. Jestem w czerwonej flanelowej bluzie z kieszonką na guziczek. Grace ma butelkę brandy. Musiała znaleźć ją w chłodziarce. Wlewa mi do kawy sporą porcję alkoholu, potem wlewa sobie. Stukamy się kubkami. – Za Phila Weala – powiada. – Za Phila Weala. – Już mam wypić, kiedy Grace powstrzymuje moją rękę. – Jeszcze nie. – Stuka się ze mną jeszcze raz. – Za Arthura Kelly’ego. – Za Arthura. – Potem, ponieważ znam moją Grace, wiem, czego pragnie, mówię. – Za Ruperta Bagietkę. Za dziewczynę o zielonych włosach. Kiwa głową. – Za Tine’a i Lucię. Za Ginny z Queen. – Za gliniarza Ortiza i za grubaskę z pubu Miszmasz. – Za Alphonse’a. – Za Gretl. – Za ławkę wschodzącego słońca przy myjni samochodowej Carlsona.
– Za śliczną Katie Nullify. Grace się śmieje. Ja też się śmieję. Kiedy poważniejemy, trącamy się filiżankami ostatni raz, pijemy. Powoli zdejmujemy z siebie ubrania. Oboje jesteśmy poranieni po wizycie w Pots, po tym, co się tam wydarzyło. Ale jesteśmy nadzy, jesteśmy małżonkami, tulimy się do siebie na ziemi. Kochamy się łagodnie, ale nie za łagodnie. Gryziemy się. Zbliżamy do siebie tak, że bliżej już nie można, pojękujemy jakbyśmy się ze sobą żegnali, jakby trwała jakaś wojna, odpływał jakiś statek, a jedno z nas, ja albo Grace, miało wejść na pokład. Płomienie ogniska grają w jej oczach, w moich też. Przenoszę się w czasie i jesteśmy jaskiniowcami w okresie rui. Liżę jej piersi, ona ssie mój język, nasze biodra poruszają się w harmonii, nie chcą się rozłączyć. Stękamy, staramy się przetrwać, zachowujemy nasz gatunek. Grace pręży się, przeżywa orgazm, woła moje imię. – Jeszcze raz – jęczy, ściska mnie. – Zrób to jeszcze raz. Utrzymuję rytm. Nie pozwalam nam spocząć. Ona wbija we mnie paznokcie, przywiera, przetaczamy się nad rozpałką. W mojej głowie przemykają twarze, które stłukłem, mężczyźni, których ukarałem, drogi życiowe, które splamiłem krwią. Wszystko, co we mnie okrutne, bolesne, smutki, żale, zazdrości, zajmuje się ogniem i płonie, zmienia w dym, płynie ku niebu. W moich oczach są łzy, na ramionach błoto, i wiem, że muszę skończyć, przyspieszyć, zrobić to dla mojej żony. Ale Grace ofiarowuje mi swoje biodra, z jej ust wydobywają się dźwięki, z moich także, nasze odgłosy łączą się z odgłosami rzeki. Zanim dochodzę, modlę się za te odgłosy, za nasze jęki, modlę się, żeby zmieszały się z czarną,
tajemną wodą. Modlę się, aby popłynęły żwawo na wschód do Missisipi, przeniosły się do Nowego Orleanu, gdzie jakiś chłopak potrafiący grać bluesa i jakaś ciemnowłosa dziewczyna znad bayou czekają na natchnienie, na muzykę albo na miłość.
Rozdział jedenasty
Piekło Honey Pobrinkis tkwił w swojej piwniczce pod Przewoźnikiem, czytając i pijąc wino. Było późne czwartkowe popołudnie. Tym razem Honey starał się nie zwracać uwagi na diamenty umieszczone na ścianach, trofea, które zebrał i zatrzymał niczym myśliwy polujący na grubą zwierzynę i zachowujący głowy swoich ofiar. Był pochłonięty lekturą. Czytał książkę Czuła jest noc i opróżniał butelkę ChateauneufduPape. Jedynym przedmiotem w piwniczce, który dopuszczał tutaj ingerencję z zewnątrz, był mały czerwony telefon spoczywający na podstawie lampki do czytania. Była to gorąca linia, tylko trzy osoby znały numer i jeśli któraś z nich dzwoniła – on albo ona – musiała mieć do zakomunikowania wiadomość niezwykłej wagi. Niepokojenie gangstera podczas odpoczynku musiało być naprawdę usprawiedliwione. Kiedy telefon zadzwonił w ten czwartek i Honey podniósł słuchawkę, głos dostarczyciela apokaliptycznych wieści należał do Rogera Pobrinkisa. Słuchając go, Honey coraz mocniej ściskał kieliszek z winem. W końcu szkło eksplodowało, a zawartość kieliszka, znalazła się na płóciennych spodniach Honeya i skórzanym obiciu krzesła. – Wyrzucił go? – warknął Honey. – Gdzie wyrzucił? Głos Rogera dobiegający z telefonu komórkowego zakłócały jakieś trzaski. – W to błoto. Do gejzera wrzucił. W każdym razie kamień przepadł.
Nie mam pojęcia, ile zostało, poza tym nova jest do niczego, no i Floyd nie żyje. – Floyd nie ma najmniejszego znaczenia. Kapujesz. Zapomnij o pieprzonym Floydzie, mamy teraz poważniejsze problemy. Pieprzyć Floyda. – Tak jest. Honey zatrzymał wzrok na Fiordach, czyli wiszących na ścianie norweskich diamentach. – Co powiedziałeś? Że gdzie jesteś? – W szpitalu w Bozeman. Opatrują mi rękę. – A czym jeździsz? – Furgonetką obsługi sanitarnej parku Yellowstone. Musiałem kopnąć w jaja pewnego starego palanta na służbie, aby ukraść tę furę. – Pieprzyć palanta, Roger. – Tak jest. Pieprzyć palanta. Honey popatrzył na telefon. – Taki jesteś sprytny? – Mam odstrzelone dwa palce, wuju. Odpuść mi trochę. Kawałek szkła sterczał z dłoni Honeya niczym wykałaczka. Gangster usunął go, wyssał krew z rany, splunął. – W porządku. W porządku, Roger. Powiem ci, co się stanie. W zachodniej części Great Falls jest lotnisko. Odbierzesz mnie stamtąd jutro o trzeciej po południu czasu lokalnego. – Tak jest. – Zanim tam dotrzesz, przeprowadź rozeznanie w Hammerspread. Zorientuj się, co ma się tam jutro wydarzyć. Prawdopodobnie chodzi o jakieś idiotyczne tańce, jakiś cholerny festyn, w każdym razie coś, co ta
głupawa dzierlatka Grace chce obejrzeć. – Myślę, że chodzi o coś innego. Honey wyssał więcej krwi, więcej krwi wypluł. – Niby o co? – Ona nie jest głupawa. – Skąd wiesz? – Bo rozwaliła mi dłoń na kawałki. Honey wstał z krzesła. Odchylił do tyłu ramiona i potrząsnął nogami jak zwierzę budzące się ze snu zimowego. – Mówię po prostu, że trzeba na nią uważać, wuju. – Czyżby? – warknął Hunter Pobrinkis. – A co, do jasnej cholery, powiesz o mnie? – Z trzaskiem odłożył słuchawkę. Henry jechał z Grace u boku. Do zachodu słońca brakowało jeszcze godziny. Przed nimi rozwijała się wstęga drogi. Dookoła rozciągała się Montana, której drzewa podtrzymywały niebo niczym krokwie. Henry i Grace myśleli o tym, o czym zazwyczaj myślą kochankowie i podróżnicy w jaskrawej ciszy zmierzchu: że są częścią krajobrazu, że są uprzywilejowani, silni, nieskończenie wolni. Szczególnie Grace czuła się zainspirowana. Wierzyła, że ona i Henry przeszli już przez najgorsze, po ich rozmowie, po namiętnościach nad rzeką. Teraz byli sobie bliżsi, bardziej ożywieni. Zielona, kwitnąca kraina wydawała się to potwierdzać, kiedy samochód pędził na północ, mijając silosy, pastwiska, od czasu do czasu dom albo gospodę. Gdyby wcześniej padał deszcz, być może Grace byłaby nastrojona łagodnie. Gdyby natknęli się na jakieś potrącone na drodze zwierzę, może pomyślałaby o konsystencji mózgu Floyda, o wrażliwości swojej skóry. A
tak, kiedy się przyglądała wronom kroczącym dumnie po dachu jakiejś stodoły, w jej sercu zrodziła się ochota na jakiś figiel. Zapałała chęcią zrobienia czegoś niezwykłego, na przykład przeleciałaby Henry’ego na szczycie wieży Eiffla. I doszła do wniosku, że chciałaby, aby Bertram Błock cierpiał. – Dzisiaj wieczorem będziesz mi posłuszny – oświadczyła. – Kiedy odnajdę tego kaznodzieję, będziesz mnie wspierał, choćby nie wiem co. Henry uniósł brwi. – Masz chęć pofiglować? – Jak cholera. Grace patrzyła przez okno, wspominając łóżko wodne Bertrama Błocka. Na tym łóżku była słaba, bezradna. Tymczasem stała się kobietą, która kochała się już na zwykłej ziemi. Teraz była już silna, szalona i odważna. W żołądku czuła ciężar podniecenia. – Jeśli będę cię wspierał – powiedział Henry – to co otrzymam w zamian za swoje trudy? – Będę ci robiła laskę. Dostaniesz jakąś corvettę. Wieczne błogosławieństwo. – Umowa stoi. Z narastającą konspiracyjną dumą uścisnęła mu dłoń. Dziesięć mil na północ od Great Falls w Montanie, niedaleko jeziora Benton, znajdował się Hammerspread, amfiteatr pod gołym niebem, w którym mieściło się pięć tysięcy ludzi. Scenę i siedzenia wykonano z drewna świerkowego. Strzeliste sosny, które otaczały miejsce, i fakt, że z każdego rzędu widać było nie tylko to, co się dzieje na scenie, lecz także
wędrujące gwiazdy i księżyc, przydawały Hammerspread niebiańskiego uroku. Od drużyn skautowych poczynając, poprzez zarządy firm i entuzjastów UFO, niemal wszystkie kluby czy koterie rodzaju ludzkiego w Ameryce starały się choć raz zarezerwować Hammerspread na swoje potrzeby. Od wybudowania w 1963 amfiteatr był kamieniem probierczym, miejscem, gdzie rozpoczynały trasy koncertowe najistotniejsze muzyczne zjawiska każdego pokolenia, od Tribals w złotej erze Nixona, przez Smithy Grit, nadąsanego hermafrodycznego władcę lat osiemdziesiątych, po Friend of Pig na koniec tysiąclecia. Właśnie podczas całodniowego, męczącego koncertu Friend of Pig pierwszy gitarzysta zespołu Pig Wilson i basista Pig Ritter rzucili swoje instrumenty i pobiegli pomóc swoim fanom oraz strażakom gasić pożar, który wybuchł w wyschniętym na pieprz lasku wokół Hammerspread. Będąc pod wpływem narkotyków, Pig Ritter stracił orientację wśród krzewów jeżyn, zaczął dreptać w miejscu, trząść się i wreszcie wykaszlał ostatnie tchnienie. Po tym zdarzeniu Hammerspread
stało
się
legendą
przede
wszystkim
jako
strefa
napędzanych adrenaliną publicznych akcji i może samopoświęcenia. Ostatnim showmanem starającym się wywołać elektryzujące wibracje Hammerspread był wybitny kaznodzieja Bertram Błock. Wielebny Błock miał teraz pięćdziesiąt siedem lat i obawiał się, że dorocznemu tournee Bożej Woli może zabraknąć wigoru i znaczenia. Przez ponad dwadzieścia dziewięć letnich sezonów we wszystkich sąsiednich stanach Bertram co wieczór rozpętywał żarliwe widowisko i przemawiał. Wypędzał duchy, bronił Ewangelii, błogosławił i kładł dłonie na ludziach z niewielkich miasteczek. W ramach tej ostatniej kategorii przez te wszystkie lata cieszył się ukradkiem związkami z co najmniej dwiema setkami córek farmerów,
pastorów i rozmarzonych koordynatorek imprezy. Wielebny Błock już dawno przekonał sam siebie, że jednorazowe kogucie wyskoki są nie tylko wynagrodzeniem za trudy trasy, ale też szansą daną od Boga, aby nauczyć się nowych manewrów koitalnych, które potem, między wrześniem a kwietniem, analizował w Memphis ze swoją żoną Annabeth. Ostatnio jednak wielebny zaczął się niepokoić. Przede wszystkim mógłby przysiąc, że, kiedy wieczorem dzwoni do Annabeth spoza granic rodzimego stanu, to obok niej oddycha jakaś inna istota. Poza tym sondaże wskazywały, że zmniejsza się populacja słuchaczy Godziny potęgi Bożej Woli, wieczornej audycji radiowej Bertrama. Wreszcie, co najbardziej go dotykało, wielebny zastawał coraz mniej chrześcijańskich studentek kręcących się wokół jego samochodu, kiedy kończył co wieczór swój rekolekcyjny występ. Wskazywało to zdaniem Bertrama, do jakiego stopnia młodzi wyznawcy wykraczają poza wzorce poprawności moralnej i zatracają się w Internecie, ulegają mamonie, wolą bary o różowym wystroju, gdzie podaje się martini. Aby tym pewniej powstrzymać te niepokojące tendencje, Bertram postarał się, aby trzydziesta doroczna karawana Bożej Woli wyruszyła z Hammerspread, z miejsca o określonej i korzystnej reputacji. Potrzebując gotówki na promocję, wielebny podpisał kontrakt z firmą Quick Fix Chicken, potentatem w produkcji fast foodów. Jeremiah Kendall Quick, szef Quick Fix, był przez całe życie gorącym wyznawcą i zwolennikiem Godziny potęgi Bożej Woli. Przez ostatnie kilka miesięcy Jeremiah opłacał reklamy zapowiadające letnią trasę Bertrama. W reklamowych audycjach radiowych i telewizyjnych przypominano daty poszczególnych występów wielebnego. Jeremiah przekonał też pewne firmy zaopatrujące stołówki
średnich szkół do oznakowania kafeterii symbolami Quick Fix Chicken i Godziny potęgi Bożej Woli. W zamian – to nieco ukłuło dumę wielebnego – Bertram musiał się zgodzić, aby pewien krzykliwy aktor wdziewał wysoki na osiem stóp pierzasty kostium Fixxy Chick na każdym etapie tournee. Nie ma czego żałować, pomyślał Bertram w swoim samochodzie kempingowym za sceną w Hammerspread. Był piątek, majowy wieczór. Wielebny wsłuchiwał się w odgłosy tłumu dobiegające z teatru. Tysiące ludzi przybywało, aby posłuchać Bertrama. To nic, że kiedy przybywali wierni, to często zatrzymywał ich bądź ściskał charakterystycznie drepczący i gdaczący Fixxy. Mimo wszystko warto, powiedział sobie wielebny. Popatrzył w lustro, przeczesał mocne siwe włosy, ułożył chusteczkę z monogramem w kieszonce na piersi marynarki. Opłaca się, pomyślał Bertram, być sługusem korporacji, jeśli nadal mogę siać Słowo na amerykańskich wzgórzach i w dolinach. Tego ciepłego, doniosłego wieczoru Bertram czuł, że w jego duszy budzi się modlitwa. Była to uczciwa, spokojna modlitwa człowieka skruszonego, taka, która rzadko się przebija na powierzchnię. Kiedy wielebny patrzył w lustrze na swoje odbicie, na swoje smutne, starzejące się oczy, pozwolił modlitwie ubrać się w słowa. „Dobry Boże – brzmiała modlitwa. – Dobry Boże, jeśli grzeszę gdzieś tam w głębi duszy, jeśli nadużywam Twojej cierpliwości, sypiając z młodymi kobietami, to ześlij mi jakiś znak, spraw, abym przestał już raz na zawsze. Dobry Boże, jestem starym człowiekiem i moje zwyczaje są skostniałe, ale jeśli chcesz, bym je odmienił, to tak właśnie spraw. Ześlij
na mnie sprawiedliwość, ześlij znak. Ześlij znak, którego nie będę mógł zlekceważyć. Ktoś zapukał do drzwi samochodu. Bertram odwrócił się. Potrząsnął głową. Bzdury, pomyślał. Absurdalny przypadek. Rzucił okiem na zegarek. Zbliżała się pora występu. Otworzył drzwi. Przed nim stał zniewalający rudzielec z pięściami opartymi na biodrach. Młoda kobieta miała na sobie sukienkę z koźlęcej skóry i buty robocze. Chłonąc jej widok, Bertram pomyślał, że Bóg wysłuchał jego modlitwy i zareagował w sposób najbardziej szczodry, aż trudny do wyobrażenia. Potem kaznodzieja dostrzegł mężczyznę z obandażowaną szyją i dwoma okropnymi kłykciami. Mężczyzna miał w ręku strzelbę, z której do niego mierzył. – Przed kim będziesz drżeć? – zapytała kobieta. Kaznodzieja zamrugał powiekami, zmieszany. Zapadał zmierzch, niebo wyglądało dramatycznie. Nad zachodzącym słońcem piętrzyły się miasta
z pozłacanych
purpurowych chmur. W sąsiedztwie samochodu kempingowego Bożej Woli stała przyczepa Kurczaka Fixxy, ale w pobliżu nie kręcił się nikt z obsługi. Wszyscy zajmowali się dźwiękiem bądź światłem, bo widowisko miało się rozpocząć za pięć minut. – Komu będziesz służył, wielebny Bertramie Błocku? – Głos rudzielca brzmiał jak rozkaz. – Przed kim będziesz drżeć? – Ja... hm... obawiam się, że... – Nie pamiętasz mnie. Kaznodzieja popatrzył na lufy strzelby, ale kiedy przeniósł wzrok na kobietę, jej oczy wyglądały tak samo groźnie.
– Nie, nie przypominam sobie, proszę pani. – Spróbował się ukłonić. – Hm... a jak się pani nazywa? – Nie spodziewam się, że to cię w ogóle obchodzi. Ostatnim razem, kiedy się spotkaliśmy, nie zapytałeś o to. Nie mówiłeś też do mnie: „proszę pani”. – Czy my się znamy? – Bertram starał się ignorować mężczyznę ze zniekształconymi kostkami. – Jestem Grace. To jest mój mąż, Henry. Jeśli zrobisz coś innego niż to, co ci każę, on wpakuje w ciebie cały ładunek śrutu. Dalej, wychodź z samochodu. – Nie rozumiem, dlaczego ja... Henry odbezpieczył strzelbę. Bertram drobnymi kroczkami zbiegł ze stopni. – Ruszaj na scenę – rozkazała Grace. – Jesteśmy tuż za tobą. Wielebny otworzył i szybko zamknął usta, potem posłuchał. Pomaszerował korytarzem z ziemi i trawy między wzmacniaczami i innym sprzętem. Niebo nad nimi płonęło, zapowiadając ciemność. Grace kroczyła za nim, Henry podążał ich śladem. – Ko, ko, ko! – Olbrzymie pierzaste stworzenie wyskoczyło zza głośnika. – Ko, ko, ko! Co się dzieje? – Chryste – Grace położyła dłoń na piersi, popatrzyła. – O mój Boże. Gehenna! Wielebny spojrzał surowo na Grace. – Co pani powiedziała? – Hej, księżulku. – Ptaszysko gdakało i gdakało. – To ja, Fixxy! Ko, ko, ko! Co się dzieje?
Henry pokazał kurczakowi strzelbę. – Spadaj, ptaku! – A niech to! Tak jest, sir. – Fixxy zniknął. Bertram popatrzył na Henry’ego i Grace. – Czego chcecie? – Nie zatrzymuj się – powiedziała Grace. – Kurczak wystraszył ją, ale mimo wszystko trzymała się planu. Uważała, że Bertram Błock jest człowiekiem publicznym, a kiedy człowiek publiczny zgrzeszy, to dokonuje publicznego oczyszczenia. Pchnęła go butem w pośladek. W trójkę szli przez trawę. Dotarli do schodów, które prowadziły na scenę. Bertram zatrzymał się. – Trzeba mnie zapowiedzieć. – Dzisiaj mi przypadnie ten zaszczyt. – Gotowa jeszcze raz popędzić go kopniakiem, podniosła lewą nogę. W bucie przy kostce, bezpiecznie, niewidoczny, tkwił diament o nazwie Ziemia. Bertram ostatni raz zerknął na strzelbę i wszedł po schodach. Henry i Grace ruszyli za nim. Jeden z techników na widok kaznodziei, zmierzającego na środek sceny bez uprzedzenia, pobiegł powciskać włączniki. Scenę zalało światło. Tłum eksplodował. Z pierwszego rzędu, siedem stóp poniżej sceny, Gladys Corinth, właścicielka Hammerspread, oraz Jeremiah Kendall Quick machali w oczekiwaniu na główne wydarzenie wieczoru. Ich uśmiechy zgasły i ucichł zgiełk tłumu, kiedy do Bertrama dołączyli Grace i jej uzbrojony mąż. Podium stało obok kaznodziei, który sięgnął właśnie po mikrofon, ale Grace odsunęła go na bok. Wyjęła mikrofon ze statywu i stanęła na skraju
sceny. Henry ciągle trzymał Bertrama na muszce. Ze względu na śmiałe zachowanie Grace, przyglądał się jej z pewnym niepokojem, ale jednak głównie z podziwem. Pomyślał, że ona jest niczym zmysłowy czołg w koźlęcej skórze, on zaś pomaga naprowadzić ten czołg na cel. – Dobry wieczór, Montano – powiedziała Grace. – To jest mój mąż, Henry. Rozległy się nieśmiałe oklaski i prawie natychmiast ucichły. Ludzie zaczęli szeptać. Kierowniczka sceny nerwowo przerzucała swoje notatki. – Hej, wierni. – Z głośników popłynął głos Grace. – Czy jesteście gotowi, aby spojrzeć prawdzie prosto w oczy? Zgromadzeni popatrzyli na siebie. Wielu się uśmiechnęło, sądząc, że oto rozgrywa się coś ważnego, ktoś zdobył się na czyn odważny i awanturniczy, coś w rodzaju samospalenia na Kapitolu w 1972 roku, dokonanego przez antywojennego spirytualistę Lane Clovensteina. Lana dostał się tam balonem na ciepłe powietrze. Tego wieczoru tłum zastanawiał się, czy nie ma do czynienia z podobnym spektaklem. – Tak – zawołały co śmielsze osoby. – Jesteśmy gotowi! – Jesteście gotowi spotkać prawdziwego Bertrama Błocka? Rozległy się jeszcze głośniejsze okrzyki. – W takim razie dobrze. Proszę bardzo. – Grace stanęła u boku Bertrama. – Niechże wielebny Błock rozbierze się do gatek. Tłum westchnął. Kierowniczka sceny, ukryta za kulisami, gorączkowo pomachała do Gladys Corinth. Bertram spłonął żywym rumieńcem. – Z pewnością tego nie zrobię. Henry trącił Bertrama strzelbą w ramię. Kiedy kaznodzieja potrząsnął
głową, Henry oparł łoże strzelby na głowie Bertrama, skierował lufę do góry i wystrzelił. – Uuu! Bertram podrapał się w głowę i już posłusznie zaczął zrzucać ubranie. Henry wyjął Jowisza z odstającej kieszeni bluzy. Wsunął go sobie między brodę a pierś, wyciągnął nowy nabój i włożył go do lufy, potem odłożył diament. Tymczasem między miejscami do siedzenia przepływali ludzie. Na huk wystrzału połowa publiczności rzuciła się do wyjścia. Reszta, która pozostała na miejscu, gapiła się z przerażeniem, podczas gdy kaznodzieja się rozbierał. – To jest niesamowite – orzekł Jeremiah Quick. Był przyziemnym mieszkańcem Arkansas i przyleciał tutaj, aby przyjrzeć się widowisku, w które zainwestował. Jednakże ta jego inwestycja ściągała spodnie, odsłaniając blade, pałąkowate nogi. Jeremiah trącił łokciem Gladys Corinth. – Co to jest? Gladys nie odpowiedziała. Na swoim koncie miała trzydziestoletnie doświadczenie z chaosem rock and rolla i nie można jej było łatwo wystraszyć. Jeżeli jakoś zniosła w 1983 roku niezaplanowany atak serca olbrzymiego wokalisty zespołu Shoddy Rocket, bez problemu mogła przeżyć striptiz. – Proszę bardzo – powiedziała do mikrofonu Grace. – Oto jest wielebny obnażony. Obok niej Bertram zrzucił już wszystko poza niebieskimi slipami. Jego twarz nadal była zarumieniona, chociaż brzuch miał tak samo mlecznobiały jak nogi. Wziąwszy pod uwagę jego prawie całkowitą
nagość i pewne jej konsekwencje dla kariery, można się było spodziewać, że zasłoni genitalia. Ale Bertram Błock stał wyzywająco, z wypiętą piersią, z nogami lekko rozstawionymi jak żołnierz w postawie na baczność, z dłońmi złączonymi za plecami. Jego twarz wyrażała zarazem zdumienie i wysiłek, który wkładał, by go to zdumienie nie złamało. – Wygląda prawie jak superbohater. – Grace obeszła dookoła wielebnego Błocka i przyjrzała mu się dokładnie. – Z tą wyszukaną postawą i w niebieskich slipach sprawia wrażenie, że jeszcze może uratować całą sytuację. – O cokolwiek mnie posądzasz... Grace zwróciła się do niego twarzą. – Zamknij się. Publiczność znowu westchnęła. Kolejna partia osób ruszyła do wyjścia. Ci, którzy pozostali na swoich miejscach, spodziewali się, że lada chwila przybędzie ochrona i obezwładni mężczyznę ze strzelbą. Ale Bertram był ewangelikiem
i zatrudniał
tylko dwóch ochroniarzy. Obaj
byli
nieuzbrojeni i drobniejszej postury niż Henry. Co więcej, właśnie raczyli się tequilą w samochodzie Kurczaka Fixxy. – Panie i panowie – powiedziała Grace – prawdopodobnie jesteście zaniepokojeni, widząc wielebnego bez ubrania. Nie dziwię się. Jeremiah Quick zmarszczył czoło. – Bertram, co to jest, do cholery?! – Nie dziwię się – powtórzyła Grace do mikrofonu. – Ja też byłam zdumiona dwanaście lat temu, kiedy on się rozebrał i rozebrał mnie na wodnym łóżku w swoim wygodnym samochodzie kempingowym. Publiczność już nie była zaszokowana, jedynie czekała, jak tłum podczas egzekucji. Bertram gapił się na Grace. Przez jego umysł
przesuwał się cały katalog dziewczęcych twarzy i ciał. Potem zaskoczył: dziewczyna znad jeziora, dziewczyna w malowanej sukience. – Wisconsin – szepnął. – Nie było obdukcji – zapewniła tłum Grace. – Nie wnoszę oskarżenia. Kierowniczka produkcji uchwyciła spojrzenie Gladys Corinth. Zrobiła ruch, jakby podcinała sobie gardło, gotowa wyłączyć światło i głos. Ale Gladys pokręciła głową. – Owszem, dobrowolnie weszłam do tamtego samochodu – Grace westchnęła – tyle że miałam wtedy dopiero piętnaście lat, byłam dziewicą i nie jestem pewna, czy ten sługa boży powinien wtedy odwalić minetę, a potem mnie przelecieć. Henry był dumny ze sposobu, w jaki Grace przemawiała. Nieprzyzwoicie i szczerze, pomyślał. Do ludzi takich jak on i ona. Tymczasem Bertram wbił wzrok w podłogę. Wiedział teraz, że nie zostanie zastrzelony w tradycyjny sposób. Jeremiah Quick wypadł z amfiteatru i nie miał zamiaru wracać. – A swoją drogą, uwielbiam seks. – Grace przytuliła się do ramienia Henry’ego. – A mój mąż to prawdziwy samiec. Henry pomachał do tłumu. Kilka osób się roześmiało. Niewiele zaczęło klaskać. W każdym razie wszyscy co do jednego słuchali. – Jak powiedziałam – ciągnęła Grace – nie planuję dokuczać wielebnemu, podejmując jakieś prawne kroki. Ale, jako wasza siostra w Duchu Świętym, powiem, że kiedy Bertram Błock głosi, tak jak to zawsze czyni, że wszyscy jesteśmy grzesznikami, robi to na podstawie własnego doświadczenia. – Jej wzmocniony głos brzmiał trzeźwo i zwyczajnie. – Przeleciał mnie bez honoru i prawdopodobnie przeleciał w ten sposób
mnóstwo innych dziewcząt. Przybyłam, aby wam to powiedzieć. Wielebny Bertram Błock dmucha dziewczęta. Nie ma honoru i jest niegodziwy. Jeśli staracie się o niebo, powinniście o tym wiedzieć. W Hammerspread zapadła cisza. Grace odetchnęła do mikrofonu, jakby wreszcie wyrzucała coś, co wstrzymywała w sobie zbyt długo. Wyciągnęła mikrofon w stronę Bertrama. – Wielebny? Dodamy coś? Publiczność czekała. Jeśli miała nastąpić jakaś riposta, to teraz albo nigdy. Ale Bertram zwiesił głowę i tylko bardzo nieznacznie nią potrząsnął. – Jezu – szepnęła Gladys. – Dante, ty kutasie. Henry drgnął. Na scenie z prawej strony, na szczycie schodów biegnących od trawnika, stali Honey i Roger Pobrinkisowie. Pierwszy przemówił Roger. Trzymał w ręku czarnego dziewięciomilimetrowego glocka i celował prosto w głowę Grace McGlone, która była w odległości czterdziestu stóp od niego obok bladego, niemal nagiego nieznajomego. – Ten gość to na pewno kaznodzieja – wyjaśnił wujowi Roger. – On nas nie obchodzi. – Honey wszedł w krąg światła. Oślepiająca jasność drażniła go, ale cieszyła ta prowokacja. Kiedy tu przybył i ujrzał Henry’ego na scenie, Roger zasugerował, żeby go załatwić po przedstawieniu, na parkingu, w jakimś pokoju hotelowym. Ale kiedy Henry wyciągnął Jowisza, aby załadować do strzelby nowy nabój, Honey – obawiając się dobroczynnego rzutu w tłum – ruszył na scenę. – Przybyłem po swoje diamenty.
Bertram skulił się za podium, zniknął z pola widzenia Rogera. Henry celował w pierś młodszego Pobrinkisa. – Honey – rzekł. – Roger próbował zgwałcić Helenę. – Zgadza się. O to mam do niego pretensje. – Wiesz, musiałem jakoś zareagować. – Ach – odparł Honey. – Musiałeś coś zrobić. Nie mówili do mikrofonu, dlatego publiczność nie mogła słyszeć każdego słowa,
uchwyciła
jednak
sedno.
Obserwowała
uważnie
mężczyznę z obandażowaną szyją i olbrzyma o sinych ustach. – Musiałeś coś zrobić – powtórzył Honey – zatem ukradłeś moje diamenty, uciekłeś z jakąś latawicą i rozdajesz Planety niczym jakiś pieprzony Robin Hood? – Nie jestem latawicą – oświadczyła Grace. – A ty jesteś tchórzem, który ma więcej kasy niż Wall Street, cóż więc znaczy dla ciebie parę kamyków? Honey i Roger stali nieruchomo, z identycznymi pasmami siwizny na uniesionych głowach. Nigdy jeszcze nie słyszeli, aby kobieta przemawiała w ten sposób do Honeya. Henry odchrząknął. – Grace. Pozwól, że ja poprowadzę negocjacje. – My nie negocjujemy, Dante. – Roger klepnął w pistolet. Ja mam piętnaście strzałów, ty dwa. Oddaj Planety albo twoja pani będzie miała okazję przeżyć zaraz wspaniałe chwile z Floydem. – Wystrzel do niej raz, a będziesz się musiał liczyć z brakiem klatki piersiowej. Gladys wytrzeszczyła błyszczące oczy. Coraz więcej osób wymykało
się chyłkiem na zewnątrz, ale ona wiedziała, że dzieje się coś, co trafi na czołówki gazet. – Jowisz jest tutaj, Honey. – Henry poklepał się po kieszeni. – Ale mam pewną propozycję dla Rogera. – Henry... – zaczęła Grace. – Jeżeli Grace razem z dłonią nie pogruchotała ci samooceny, to odrzuć broń. Zobaczmy, czy jesteś taki twardy, za jakiego się uważasz. – O rany. – Roger potrząsnął głową. – Żartujesz? Zabiłem sześciu ludzi. Nad Hammerspread krążyły dwa jastrzębie. Jeden krzyknął, potem oba odleciały w noc. – Zabiłeś ich taksówką, hakiem rzeźnickim, pojemnikiem na papierowe ręczniki. Kiedy ostatni raz stanąłeś do walki wręcz na gołe pięści i nie oberwałeś po dupie? Rogerowi zrzedła mina. Honey dotknął ramienia siostrzeńca. – Roger, to nie jest... – Za siebie – warknął Roger. – Rzucamy nasze zabawki za siebie. Na mój znak, potem się okaże, co się ma okazać. – Stoi. – Nie, kochanie – powiedziała Grace. – Dalej – rzekł Roger. Glock i strzelba wylądowały z grzechotem na scenie. Henry i Roger ruszyli na siebie. Włożyli w to całą energię, która skumulowała się w nich w ciągu tych siedmiu szalonych dni. A jeśli atomy świata połączyły się w taki sposób, aby Henry wybrał Grace, to połączyły się również tak, aby miał twarde i bezwzględne ręce.
Roger ciosem lewej ręki uderzył Henry’ego w skroń. Henry zakręcił się w miejscu i sierpem trafił Rogera w szczękę. Hammerspread miało znakomitą akustykę i dało się słyszeć chrzęst kostek wbijających się w szczękę. – Henry! – krzyknęła Grace. On i Roger sczepili się ze sobą jak gracze w rugby, trzymając jeden drugiego za szyję. Grace zerknęła na Honeya, wyobrażając sobie, że poszedł po glocka, który leżał kilka stóp od niego. Honey pomyślał, że ona wróciła po strzelbę, która znalazła się niedaleko niej. Przejrzawszy się nawzajem, pozostali na miejscach, podczas gdy Roger i Henry stękali podczas walki. – Zapomniałeś o czymś? – Roger zerwał bandaż z szyi Henry’ego, rozdrapał mu ranę. – Jestem Pobrinkis. Henry uniósł kolano i rąbnął nim w opatrunek na dłoni Rogera. Roger ryknął, uwolnił się. – Słaby z ciebie student – wykrztusił Henry – i nie doczekasz dyplomu magistra. Wymieniali kopniaki, uderzenia hakiem. Z szyi Henry’ego płynęła krew, z oka Rogera sączyła się ropa. Po każdym ciosie tłum podkreślał krzykiem strach bądź przychylność. Roger zamknął w uścisku głowę Henry’ego. – Nie – krzyknęła Grace, ale Roger ścisnął mocniej, aż Henry zaczął charczeć. – Teraz zobaczymy – syknął Roger. – Teraz zobaczymy, co zobaczymy. Napiął mięśnie, aby skręcić ramiona i zmiażdżyć Henry’emu tchawicę. Ale mięśnie szyi Henry’ego nie były łatwe do pokonania. Henry pochylił
się do przodu i z trudem wciągając powietrze do płuc, uchwycił wzrok Honeya Pobrinkisa. Honey był człowiekiem hazardu. Potrafił oszacować szanse, kiedy w grę wchodziły liczby, konie, cokolwiek. Zatem odczytał w twarzy Henry’ego niezłomną, mroczną wolę. Przez jedną chwilę oczy Honey wyraźnie mówiły: Nie Nie”. Oczy Henry’ego przekazały odpowiedź: „Muszę. Tak samo było z Heleną. Muszę”. – Hrrr. – Jednym potężnym zrywem Henry dźwignął się, odrywając Rogera z ziemi. – Poczekaj. – Roger usiłował zacisnąć przedramiona, ale Henry przytrzymał go za nadgarstki, przesunął się bliżej krawędzi sceny. Przykucnął, utrzymując Rogera na swoich plecach, wykręcił mu nadgarstki tak, że uwolnił swoją szyję, i gwałtownie się podniósł. Antropolog Pobrinkis, który zabił sześciu ludzi, wystrzelił w powietrze jak z katapulty. Wyleciał ze sceny w stronę publiczności i runął głową na ziemię. Gladys Corinth krzyknęła. Honey ruszył w stronę Henry’ego. Obaj popatrzyli na ciało, które leżało w trawie jak porzucona lalka. Roger miał wykręconą głowę, wytrzeszczone oczy, złamany kark. Reszta publiczności uciekła, w tym Gladys. – Musiałem – powiedział Henry. – To było tak, że on albo ja, Honey. On tak to rozgrywał. Grace odprężyła się na brzemienny w skutki moment. Nie mogła tego zobaczyć, bo widok zasłaniała jej krawędź sceny, ale ze słów Henry’ego wywnioskowała, że Roger nie żyje. A ponieważ kawałek drogi dzielił
Honeya od leżącego na scenie glocka, wywnioskowała też, że to Henry opanował sytuację. – Zgadza się – powiedział spokojnie Honey. – Tak, on w ten sposób to rozgrywał. Henry przycisnął ranę na karku. Honey wydawał się swobodny albo zrezygnowany. W samolocie z Chicago gangster zastanawiał się, co pocznie, jeśli Henry zdobędzie przewagę nad Rogerem. Powiedział sobie, że jeśli do tego dojdzie, to może da się coś naprawić, może mimo wszystko będzie miejsce dla Henry’ego w klanie Pobrinkisów, jeśli tylko zwróci pozostałe Planety. Honey nie brał jednak pod uwagę, że przyjdzie mu oglądać zwłoki Rogera. Nie mógł przewidzieć, że jedyny syn siostry będzie leżał martwy jak Rudolph Pobrinkis na dnie doku w Racine. Patrząc na Rogera, Honey widział skręcony kark swojego ojca, chwilę, kiedy skończyło się jego chłopięce szczęście. Za zamkniętymi sinymi ustami Honey zacisnął zęby. Nie patrzył w stronę glocka. Zaledwie trochę odwrócił się w kierunku Henry’ego, zgiął ramię, sprawiając, że jego srebrny pistolet ześlizgnął się z rękawa wprost do jego dłoni. – Natomiast ja rozgrywam to w taki sposób. – Honey wypalił dwa razy prosto w serce Henry’ego. Henry zatoczył się do tyłu i upadł. – Nieeeeeeeeeeee! – Grace opadła na kolana, złapała go za głowę. Henry zakaszlał. Krew wypływała z dwóch regularnych otworów w jego piersi. Przycisnął dwa palce do ran, zakrztusił się, co można by wziąć za śmiech. Pomachał diabelskimi kłykciami do Grace, wycelował nimi w swoje serce. – Sam mogłem sobie to zrobić. – Jego twarz wykrzywił grymas
cierpienia. Grace szlochała. – Kochanie! – zawołała. – Kochanie! Honey pochylił się, wyciągnął Jowisza z kieszeni Henry’ego i wsunął go do płaszcza. Poklepał Grace po głowie, jakby to był mały pies, potem przystawił pistolet do jej skroni. – Niestety, ty też. Grace popatrzyła na niego z udręką. Kiedy rozległ się huk wystrzału, zabrzmiał głośniej, niż oczekiwała, zdziwiła się, że jest przytomna. Ktoś krzyknął, ale to nie była ona. Honey zatoczył się do tyłu. Miał odstrzeloną ćwierć twarzy. Spod strzępu policzka wypływała krew, Grace widziała niebieskie zęby. – Co do... – Grace odwróciła się. Blisko podium stał Bertram Błock. Trzymał strzelbę przy ramieniu jak mężczyzna, który wie, co się z tym robi. Celował z załadowanej lufy w pierś Honeya. – Rzuć pistolet. Honey podskakiwał w miejscu, wrzeszczał, ale pistolet nadal tkwił w jego dłoni. Wrzeszczał i wył. Wolną ręką dotknął zakrwawionego policzka. Zachwiał się, sięgnął do wewnętrznej strony płaszcza, wyjął Jowisza popatrzył na kamień wysmarowany jego życiem. Splunąwszy, wycelował z pistoletu w Bertrama. W tej samej chwili, gdy strzelba wypaliła, w splocie słonecznym Honeya pojawił się krater. Gangster poleciał do tyłu i martwy runął na wznak. Spory diament pozostał w jego zaciśniętej dłoni. Z otworu w policzku błyszczał pięciokaratowy ząb trzonowy.
– Henry – jęczała Grace. – Henry. Trzymała w dłoni jego rękę. – Żono – powiedział cicho. – Żono, żono. Bertram
przykląkł,
spojrzał
beznamiętnie
na
tors
młodszego
mężczyzny. Położył dłoń na jego czole. – Niech... niech Jezus przyjmie twoją duszę – rzekł kaznodzieja. – Niechaj... – Zamknij się! – Wyjąc, Grace odsunęła Bertrama. – Nie dotykaj go! Amfiteatr świecił pustkami, ale scena była nadal oświetlona. – Grace. – Henry ścisnął jej dłoń. – Kocham cię. Posłuchaj. – Nie! Nie umieraj, kochanie. Zostań, proszę. Zostań. – Posłuchaj. Grace pochyliła się nad nim. – Od nowa, najdroższa. – Odkaszlnął krwią. – Zacznij to wszystko od nowa. Spletli palce. Jego koszula nasiąknęła czerwienią. – Co? – zapytała błagalnie. – Co mam zrobić? Henry wyraził wzrokiem wszystko, co mógł, potem popatrzył na kaznodzieję, na amfiteatr, na świerki. – To – powiedział. – To wszystko. – I umarł.
Rozdział dwunasty
Ziemia Dziewięćdziesiąt mil na północny zachód od Great Falls w Montanie rozciąga się błękitno-zielony świat Parku Narodowego Glacier. Po tej krainie włóczą się niedźwiedzie, od wiosny do jesieni zaś wody jeziora są tak zimne, jak zimna może być tylko wysokoprocentowa wódka. Niedaleko wjazdu do parku od strony wschodniej znajduje się szereg obozowisk skupionych wokół jeziora Saint Mary pod górą Cleveland. To zwykłe poletka nawiedzane nie przez miłośników zachodu słońca czy widoków Wielkiego Kanionu, ale przez tych, którzy marzą o Północy, których serce wabi lód, których przyciąga rzadkie powietrze i bieguny tej planety. Jeśli tak się zdarzy, że mężczyzna i kobieta staną boso wczesnym latem nad brzegiem jeziora Saint Mary i mężczyzna zacznie bajdurzyć coś o piłce nożnej, o akcjach wspierających dyskryminowanych, o marzeniach pełnych fajerwerków i optymizmu, wtedy kobieta ma pełne prawo oddalić się w orzeźwiający chłód. Glacier – to zgodnie z nazwą – rozległy obszar prawdziwej
ciszy,
miejsce,
gdzie
przyroda,
intensywna
i
niepowstrzymana, zabija czas i inne błahostki. Grace zostawiła ciało swojego męża z obnażonym kaznodzieją. Nim ktoś zdążył ją schwytać albo przesłuchać, szlochając, uciekła z Hammerspread. Wsiadła sama do samochodu i pojechała w kierunku północnym. Jechała bez mapy i bez celu. W pobliżu jeziora Saint Mary zabrakło paliwa w zbiorniku furgonetki, ale i Grace się wypaliła. Zjechała
w otępieniu z drogi nr 2 na polanę wśród sosen, która okazała się obozowiskiem. Osłoną chłodnicy samochodu trafiła w gruby pień sosny i straciła przytomność. Z twarzą na kierownicy, bezwładna, spała przez dwadzieścia godzin. Nim się obudziła, nastał i minął dzień. Znowu był późny wieczór. Kiedy Grace uniosła głowę, strzeliły głośno jej kręgi szyjne. Zerknęła we wsteczne lusterko. Na jej twarzy odbiła się faktura kierownicy, oczy były dwoma kraterami. Jestem wdową, pomyślała. Siedziała
nieruchomo
i
płakała.
Dziewczynka
z
pobliskiego
obozowiska, ubrana w czerwoną wiatrówkę, zapukała w okno pikapa i parującą kolbą kukurydzy pomachała do Grace, która zignorowała dziecko. Potem, po północy, Grace napiła się wody ze swoich zapasów i pokuśtykała do jeziora, opadła na kolana na obłe płaskie kamienie i zwymiotowała. Znowu straciła przytomność i wylądowała twarzą na brzegu. Kiedy tym razem się obudziła, był już ranek. Ktoś ją przykrył czarnym, gryzącym, wełnianym kocem. Grace była głodna, ale uparcie pozostała na miejscu, choć kamienie uwierały ją w uda. Około południa pojawiła się dziewczynka w czerwonej kurtce i czubkiem buta trąciła Grace w pośladek. Grace zerknęła na nią. – Oddaj to. – Dziewczynka pokazała na koc. Grace posłuchała. Dziewczynka popatrzyła na zmierzwione włosy Grace, na jej embrionalne ułożenie na kamieniach. Potrząsnęła głową. – Nie powinnaś spać na kamieniach. Głupia jesteś. Trzeciego dnia Grace zjadła kilka kawałków suszonego mięsa.
Wyszperała tablice rejestracyjne Charlesa Chalka i z powrotem przykręciła je do samochodu. Potem zebrała wszystko, co należało do Henry’ego, jego koszule, spodnie, puszki po spricie, i za sosną ułożyła stos. Na górę wrzuciła ocalałe książki o Julce i ukradzione tablice rejestracyjne, nadmuchiwany materac, ubrudzoną wymiocinami koszulkę z napisem SPA SPOKOJU. Potem, stojąc przy swoim dziele, rzucała zapalone zapałki, póki stos nie zajął się ogniem. Materac pękał z trzaskiem, kurczył się i topił, cuchnął jak trucizna. Grace ściągnęła indiańską sukienkę i także ją wrzuciła do ognia. Bez biustonosza, w czarnych majtkach i timberlandach przyglądała się płomieniom, czując na brzuchu ciepło. Nogą odgarnęła igły sosnowe, upewniając się, że ten stos pogrzebowy nie rozszerzy się. Wyrwała z głowy dwa długie włosy i wrzuciła je do ognia. – Głupia jesteś. Grace odwróciła się: znowu dziewczynka w czerwonej kurtce. – Tam jest specjalne zagłębienie. – Dziewczynka pokazała brodą krąg z kamieni. – Powinnaś to zrobić tam. Spalisz cały park. A do tego twoje ognisko cuchnie. – Ty cuchniesz – odparła Grace. Dziewczynka zmarszczyła czoło. Miała dwanaście lat, zagapiła się na piersi Grace. – W Billings mamy taką jedną zwariowaną sąsiadkę. Na golasa podlewa swoje petunie. Grace zapatrzyła się w ogień. Jestem wdową. Jestem wdową jak wcześniej moja matka. – Na razie, głupawko. – Dziewczynka czmychnęła. Czwartego dnia Grace zaczęła wędrować po Glacier.
Obudziła się o świcie, wciągnęła dżinsy, koszulkę firmową myjni Carlson’s Car, buty. Wypchała kieszenie suszonym mięsem i dwiema pomarańczami. Do paska, który sobie zrobiła ze sznura, przywiązała dwie butelki wody. Tak przygotowana wyruszyła w stronę góry Cleveland. Sześć godzin brnęła przez grzęzawiska, trawy, trzciny, pośród ogromnych drzew. Wędrowała
oznaczonymi
szlakami,
dotykała
ustami
chłodnych
purpurowych mchów. Przy wodospadzie, nad głazami w kolorze metalu, wsunęła twarz w grzmiący strumień, pozwalając, aby ciśnienie uderzyło ją w kark, powaliło na kamienie. Przez cały czas w lewym bucie trzymała ostatni diament, Ziemię. Kamień uwierał ją w kostkę i przeszkadzał niczym kula u nogi. Nie potrafiła się zdobyć na to, aby cisnąć go między drzewa, tak samo jak nie mogła zebrać się na odwagę, aby zanurkować z klifu, na który się wspięła. Zatem znużona, powoli zjadła pomarańczę, odwróciła się do góry plecami i ruszyła w drogę powrotną do samochodu. Siedem godzin później, z sercem Henry’ego przebitym dwukrotnie na stole rzeźnickim jej umysłu, powłócząc nogami, weszła do pogrążonego w mroku obozowiska. – Witam znowu. Dziewczynka w czerwonej wiatrówce siedziała na igłach, tyłem do żółtej sosny. W powietrzu pachniało deszczem, a dziewczynka trzymała w ręku stos krakersów z grubo mielonej mąki. Jadła je uważnie, nie upuszczając żadnych okruchów. Była dziewiąta. – Nie słyszałam, że się zbliżasz – powiedziała dziewczynka. – Powinnaś robić jakiś hałas. – Grace osunęła się ze zmęczenia. Ściągnęła but, zostawiając kamień w środku, tak by nie było go widać. – Kiedy się
kręcisz po okolicy, powinnaś hałasować. Tak że kiedy na szlaku znajdzie się przypadkiem niedźwiedź, będzie wiedział, że nadchodzisz, i go nie zaskoczysz. Bardzo się wkurzają, jeśli się je tak zaskakuje. – Grace przyjrzała się kostce, która była obtarta i pokryta pęcherzami. – Tak się mogą wkurzyć, że cię zaatakują. O rany, twoja kostka wygląda strasznie. – Dziewczynka wstała. – Masz apteczkę pierwszej pomocy? – Grace popatrzyła na bąble, przypomniała sobie śmiech Henry’ego. Skinęła głową. – Lepiej będzie, jeśli z niej skorzystasz. To na razie. Tej nocy w samochodzie Grace spała niespokojnie. Deszcz bębnił uporczywie w dach, a jej śnił się kark Rogera i papkowaty mózg Floyda. Rankiem powtórzyła czynności z poprzedniego dnia. Napchała kieszenie suszonym mięsem i pomarańczami. Potem uciekła między drzewa, trącając po drodze liście, z których spadały na nią deszczowe krople. Wcześniej spryskała kostkę bactine’em, owinęła bandażem, ale diament wsunęła z powrotem w skarpetę, więc znowu musiała utykać. Z każdym krokiem było gorzej. Przeklinając, zawróciła i spędziła popołudnie w samochodzie. Próbowała się modlić, ale ogarnęła ją panika. Wyskoczyła na zewnątrz, przytuliła się do gigantycznej sosny, mocno się do niej przytuliła. Oddychała jej kilkusetletnimi zapachami i płakała. Piątego dnia Grace natknęła się na czarnego niedźwiadka. Kuśtykała oznaczonym szlakiem z pokutnym diamentem w bucie, kiedy nagle tuż przy szlaku pojawił się ten malec’ węszył w jagodach i strącał sobie owoce do pyska. Grace stanęła w miejscu, zaczęła się przyglądać. Wiedziała, że
doświadcza czegoś szczególnego, jest świadkiem zupełnie swobodnego zachowania dzikiego zwierzęcia. W tym momencie miała nadzieję, że może i ją ogarnie harmonia i spokój. Ale nic z tego. Niedźwiadek nadal jadł owoce, a Grace gapiła się na niego, mając mu za złe apetyt, fakt, że jest całkowicie pochłonięty tym, co robi, i ignoruje jej sprawy. Nagle powietrzem wstrząsnął mrożący krew w żyłach ryk. – Chryste! – Grace odwróciła się gwałtownie w miejscu, czując, że serce podchodzi jej do gardła. Zaledwie pięć stóp dzieliło ją od stojącej na tylnych łapach samicy czarnego niedźwiedzia. Miała otwarty pysk i nos skierowany wprost w twarz Grace. Oczy zwierzęcia wyrażały wściekłość, a sześćset funtów mięśni i futra majaczyło niczym olbrzymia plama na tle lasu. – Chryste! – szepnęła Grace. Strumień moczu popłynął jej po nodze. Stała bez ruchu. Skamieniała. Znajdowała się między niedźwiedzicą a jej maleństwem, ale nie była świadoma, co to praktycznie oznacza. Była jedynie świadoma tego, że ma wnętrzności, czuła w nich śmiertelne wstrząsy. Niedźwiedzica znowu zaryczała. Pokazała rząd długich, błyszczących białych noży. Podczas kolejnego ryku z otwartego pyska prysnęła ślina. Grace poczuła ją na brodzie, a jedną dużą kroplę nawet na języku. Grace zacisnęła powieki. Zadrżała. Żołądek jej się zacisnął. W jednej chwili przez głowę przemknęło jej wszystko. Ujrzała ojca, Maksa McGlone’a, niedbale uczesanego bohatera swojej młodości. Ujrzała olbrzymią żółtą sosnę, która rosła przy jej obozowisku’ wyobraziła sobie, że wspina się po niej, wchodzi wyżej, niż się dostać mogą gangsterzy i zwierzęta. Nienawistny oddech niedźwiedzicy poruszył włosami na głowie
Grace, cuchnął jak ciepła, gnijąca kapusta. Wtedy Grace przypomniała sobie, jak Bertram Błock ocalił jej życie. Wreszcie zobaczyła Planety. Przemknęły jak komety, pojawiły się i zniknęły, została tylko ta jedna jedyna. Grace usłyszała głos Henry’ego. „Od nowa” – powiedział jej mąż. „Zacznij to wszystko od nowa”. Potem inny głos, bardziej arogancki, dotarł do niej jak uderzenie, zawisł nad nią niczym palec nauczyciela. Kiedy się kręcisz po okolicy, powinnaś robić hałas – usłyszała polecenie. Grace zacisnęła pięści. Drżała. Poczuła na języku pradawny, odwieczny smak S&O. Potem, mając nadal zamknięte oczy, otworzyła usta i wrzasnęła. Darła się i wyła, dobywając głos z samych trzewi. Wysunęła twarz w przód, przeciwstawiając własny wrzask wrzaskowi zwierzęcia. Darła się, aż ją rozbolały policzki, aż znieruchomiała przepona. Krzyczała coraz głośniej, póki nie przestała być córką, żoną, wdową, lecz stała się tylko i wyłącznie głosem, silnym i uporczywym. Potem przestała. Była wykończona. Otworzyła oczy. Ciężko dysząc, rozejrzała się dookoła. Została zupełnie sama na leśnym szlaku. Nie było niedźwiedzi, ani malucha, ani jego matki. Była tylko ona, Grace. Rozluźniła pięści, popatrzyła na dłonie, na ziemię, drzewa, na niebieskie niebo wysoko nad głową. Przetarła oczy. Minęła minuta, zanim jej serce złapało rytm. Westchnęła, wyprostowała ramiona. Skończyła z płaczem, skończyła z wrzaskiem. – Żegnaj, Henry – powiedziała cicho. Grace pożyczyła benzynę od ojca dziewczynki w czerwonej wiatrówce. W zamian – chociaż mężczyzna o nic nie prosił – zdjęła srebrną obrączkę ślubną i dała mu ją z prośbą o przekazanie córce.
Wyjechała z parku, kierując się na południe Montany. Tam odnalazła parking dla ciężarówek Lou Feepera, zajazd sławny wśród kierowców ciężarówek ze względu na steki oraz burdel prowadzony w pokojach gościnnych. To właśnie u Lou Feepera ojciec Grace zginął z rąk zagadkowego wroga: hazardzisty, megiery, jakiegoś nocnego stworzenia. Grace nie weszła do środka. Zatankowała benzynę do samochodu Charlesa Chalka, zapłaciła kartą, potem usiadła w słońcu na masce i gapiła się na zajazd. Miała na sobie czyste dżinsy, firmową koszulkę myjni Carlsona i timberlandy. Trzej mężczyźni w czapkach z napisem Mack gwizdnęli na nią, zaprosili na żeberka – oni płacą – ale Grace ignorowała ich, póki nie zniknęli w środku. Ruszyła na wschód. W Billings, na rozjeździe dróg 90 i 94 wybrała drogę 94, trasę biegnącą bardziej na północ i mniej uczęszczaną. Mknęła razem z wiatrem na północ, nie robiąc przerw. Przejechała przez hrabstwo Treasure w Montanie, hrabstwo Stark w Dakocie Północnej. Przecięła Dakotę Południową, minęła Fergus Falls, St. Cloud. O północy zjadła klopsa w zajeździe u Seleny, już w swoim rodzinnym hrabstwie Eau Claire. Potem na parkingu, czując, że tego dnia już nie da rady bardziej się zbliżyć do Janesville, przespała osiem godzin na łóżku w swojej furgonetce, nie zdjąwszy nawet butów, z diamentem tkwiącym przy kostce. Następnego ranka obudziło ją pukanie do drzwi. Grace ziewnęła, zamrugała, wyjrzała przez przednią szybę, by ujrzeć jakąś latynoskę w średnim wieku. Wpełzła na przednie siedzenie i otworzyła okno. Ładna i pewna siebie nieznajoma odezwała się: – Jestem Selena. Ten zajazd mój. Kucharka mówi, że jesteś tu przez
noc. W tym miejscu. Bez wychodzenia. – Grace nie odpowiedziała. Nie w pełni panowała nad swoim ciałem, nad językiem. – Ty policja? Grace zachowała milczenie. Jej oczy były mroczną otchłanią, którą Selena, także wdowa, rozpoznała. Matrona kiwnęła palcem. – Idziesz ze mną. Kuśtykając, Grace weszła za nieznajomą do środka. Selena zaprowadziła ją do kuchni, usmażyła jajka i zostawiła samą. Grace usiadła na zimnej ladzie chłodniczej i zjadła jajka, przyglądając się pracy kucharzy i kelnerek, słuchając ich kłótni. Siedziała, póki nie stało się jasne dla Seleny, że ta dziewczyna nie ma ochoty, by zrobić coś więcej. Dlatego później tego samego popołudnia Selena postawiła na ladzie skrzynkę pomidorów. Podała Grace fartuch i nóż, pokazała na pomidory. – Tnij – powiedziała. Grace pokroiła pomidory. Kiedy skończyła, Selena dała jej skrzynkę cebuli, którą Grace również pokroiła na plasterki, nie odezwawszy się ani jednym słowem. Tego wieczoru Grace zjadła burrito, które Selena przyrządziła specjalnie dla niej. Na noc wróciła do swojego samochodu, wyciągnęła się na legowisku z tyłu i zasnęła. Następnego ranka Selena znowu ją obudziła, nakarmiła, dała nóż, przygotowała jej pracę i zostawiła samą. Ów rytuał powtarzał się codziennie. Grace pracowała w zajeździe Seleny, nosiła fartuch, siekała warzywa i nie odzywała się. W nocy leżała samotnie w samochodzie, zaciągnąwszy zasłony. Rozmyślała o parkingu dla ciężarówek Lou Feepera, zastanawiała się, czy tam też była jakaś Selena, kobieta, która pracowała i jednocześnie była właścicielką. Myślała o Janesville, dokąd
pozostało jej zaledwie trzydzieści mil drogi. Czuła, że może powinna zostać na zawsze w Eau Claire, krążąc w pobliżu, ale nigdy nie wracając do domu. Wiedziała, że nikt nie zgłosi się po ciężarówkę, że pewne chicagowskie poczucie sprawiedliwości, które żyło w Henrym i Honeyu, umarło wraz z nimi. Jednakże przeważnie spała. Ciągnęło się to tygodniami. Stopniowo Grace przestała utykać, chociaż diament bez przerwy tkwił w tym samym miejscu. Selena nigdy nie zapytała nieznajomej o wybrzuszenie w bucie. Dawała dziewczynie pracę i jedzenie, ale nie próbowała nic doradzać. Czekała na dzień, gdy dziewczyna sama sobie uświadomi, że jest sobą bez względu na to, co się jej przydarzyło. Kiedy nadejdzie ten dzień – starsza kobieta nie miała wątpliwości – milcząca dziewczyna zniknie. Tuż przed wschodem słońca czerwcowego ranka w dniu, kiedy Grace jechała w kierunku Janesville, chmury były niczym różowe palce na niebie. Dotarła do myjni Carlsona o piątej trzydzieści. Chubb Gesthoffen powinien pojawić się dopiero o siódmej, ale Grace wyciągnęła klucze od biura Paula Carlsona spod ławeczki wschodzącego słońca i otworzyła zakład. Po raz ostatni miała wykonać te wszystkie czynności: włączyła mechanizm tunelu, napełniła zbiorniki detergentem. Wcisnęła na ścianie guzik programu mycia super deluxe, wróciła biegiem do samochodu i przejechała między ruchomymi mackami, przez pachnącą czystością pianę. Wyjechawszy z tunelu parującym pikapem, wyłączyła silnik, zostawiła kluczyki w stacyjce i odeszła stąd na dobre. Main Street była pusta. Słoneczne światło nie dotarło jeszcze do chodników, więc uliczne lampy nadal się paliły. Maszerując, Grace przyglądała się miastu, poznawała je na nowo. Na budkach telefonicznych
wisiały kartki z błagalną prośbą Toma Pfordreshera o zwrot dobermana przewodnika, Cassiusa. Menu deserów u Mackidewa, wywieszone na drzwiach gospody, zawierało „nasz sławny i niesamowity placek pekanowy domowego wypieku”, pozycję oferowaną przez Hollisa wyłącznie wtedy, gdy wygrywały Zuchy. Jakaś nieznajoma para – mężczyzna i kobieta w identycznych dresach – przebiegła obok. Grace przyjrzała się winorośli, która pięła się po wschodniej ścianie Bryson Inn. Roślina wyglądała niczym dopływy jakiejś wielkiej rzeki widzianej z kosmosu. Kiedyś jako dziewczynka lubiła myśleć, że to mapa Nilu, Jangcy albo jakiegoś innego równie potężnego akwenu, który ona sama dopiero odkryje, nazwie i po którym będzie pływać. Grace zatrzymała się przed wystawą Imperium Gospodarności Pile’a. Przez szkło szyby popatrzyła na kilka nowych pozycji – kosz na węgiel drzewny, dwa latawce – ale głównie na totemy, które rozpoznała. Były tam marmurowe szachy, które Francis Pyle próbował sprzedać od października, i żeglarski teleskop, i toster. Naraz Grace wstrzymała oddech. W kąciku stał gliniany model Tadź Mahal, ten sam, który kosztował dolara i czterdzieści pięć centów. Jak zawsze był zakurzony, jak zawsze metka z ceną zwisała niczym apatyczna flaga, ale już nie stał na dawnym miejscu. Było to przesunięcie rzędu kilku cali, którego pewnie nie dostrzegłby żaden inny mieszkaniec Janesville, ale Grace to zachwyciło. Wyraźnie dostrzegała poprzednie miejsce, paseczek jasnego, odsłoniętego drewna wewnątrz okopconej wystawy. – Dzień dobry. Grace odwróciła się wystraszona. Tuż obok niej stała Color
DanningTate w niebieskich dżinsowych ogrodniczkach z dwiema wypchanymi torbami firmowymi z supermarketu Todda. Grace nie powinna się była dziwić, bo Color oraz jej mąż mieszkali o jedną przecznicę dalej, niedaleko Bryson Inn. Poza tym raz w tygodniu Todd Wilcox otwierał sklep o piątej, zatem Color mogła spokojnie zrobić zakupy, zanim o siódmej pojawili się inni klienci. Na jej widok dzieci w sklepie darły się ze strachu albo chciały iść za nią i dotykać jej, a Todd i rodzice mieli dosyć i jednego, i drugiego. Color traciła energię, rozkojarzała się, kiedy nagle dostawała się między tak wiele dusz, których sekrety ją niepokoiły. – Cześć – wychrypiała Grace. Nie odzywała się do nikogo od czasu pobytu w parku Glacier. Ponad łodygami selera błyszczały sławne szare oczy, mocne srebrzyste włosy. Grace odkaszlnęła, by wreszcie uruchomić głos. – Hm... się masz, Color. – Jestem w ciąży. – Cudownie. Gratulacje. – Dziękuję. – Color pociągnęła nosem. – Hm... – Tak? – Nie było cię, podróżowałaś, Grace McGlone. Włóczyłaś się. Serce w piersi Grace zamarło. Rozejrzała się. – A czy... czy wiesz, co mi się przydarzyło? – Mam kilka koncepcji. Do oczu Grace napłynęły łzy. – Och, kochanie. – Color odstawiła sprawunki, wzięła Grace w objęcia. Grace zaszlochała. Pozwoliła przyjaciółce trzymać się w objęciach.
– W porządku, kochanie. Wszystko się ułoży. – Nie jestem pewna... – Ułoży się. Grace przetarła oczy. – Jesteś Grace McGlone. Nikt na ciebie nic nie ma. – Color cofnęła się o krok, ale nadal trzymała Grace za ręce. Zgasły uliczne lampy. Wstawał dzień. – Co teraz zrobisz? Młodsza z kobiet pociągnęła nosem. – Nie wiem. Myślałam... Zastanawiam się, czy nie zrobić czegoś całkiem zwariowanego. Color przechyliła głowę na jedną stronę, słuchała. – Cholera. To Cassius Pfordresher. Grace rozejrzała się, ale nie dostrzegła nawet cienia tego psa. – Gdzie? – Nad jeziorem Loomis, jak mi się zdaje. Zaplątał się łapami w norze świstaka albo coś w tym rodzaju. Lepiej go znajdę. Color chwyciła Grace pod brodę. Oczy jej błyszczały. Skinieniem głowy pokazała w stronę Morgan Street, która była o trzy przecznice dalej. – Zdaje się, że wszystkie mamy jakieś miejsca do odwiedzenia dzisiejszego ranka, nieprawdaż, Grace? Grace przełknęła ślinę, spojrzała w bok. – Nie... nie wiem. A mamy? – Nie wiem – odparła Color DanningTate. – Pomyśl. Znalazłszy się na Morgan Street, Grace pomaszerowała do domu Stewarta McFigga. Drzwi od frontu były otwarte, ale kiedy Grace zajrzała
do środka, zobaczyła Stewarta śpiącego w ubraniu na kanapie. Przez okno wpadał snop słonecznego światła i skradał się w stronę jego głowy. Grace zawahała się, pomyślała chwilę. Zostawiła mu kartkę i wymknęła się przez frontowe drzwi. Do Gabinetu Owalnego szła prawie godzinę. Szła powoli, bo musiała dostosować tempo marszu do niewygody. Diament cisnął ją w nogę, a nie chciała wyjąć go z buta. Kiedy przybyła do Wuja Drzewusa, dotknęła dłonią kory, spojrzała do góry. Minęło dziewięć lat od momentu, gdy ostatni raz dotknęła tego drzewa. Nigdy nie oglądała Wuja w krytycznym świetle poranka. Nie była pewna, czy jeszcze zdoła wspiąć się na olbrzyma. W połowie drogi poślizgnęła się i nadziała brzuchem na tępą gałąź. Odpoczęła na jednym ze starych pomostów Stewarta, podniosła koszulkę i obejrzała obolałe miejsce. Na brzuchu nie było krwi, ale tworzył się duży siniak. O siódmej trzydzieści Grace dotarła do domku z kominem. Usiadła na werandzie w rannych promieniach słońca i zaczęła się zastanawiać, co ona właściwie tutaj robi. Kiedy ostatecznie weszła do środka, ze zdziwieniem odkryła, że na podłodze zachowała się niedźwiedzia skóra, tak samo jak półka na książki, chociaż skóra była niemal w strzępach. Zaskakującym dodatkiem były rozmaite odmiany fajek do palenia haszyszu. Były wszędzie – na półce, na podłodze, porzucone w kątach. W kąciku sypialnym Grace zauważyła pogniecione opakowania po prezerwatywach, plakat Megadeth i króliczka maskotkę z wbitą strzykawką. Największy wstrząs przeżyła w momencie, gdy weszła do największej izby i zobaczyła, co tam wisi. Przybita do ściany część garderoby, rzecz,
którą nastolatkowie przez lata pomalowali sprayem na purpurowo, czarno i zielono. Na wierzchu powstały rozmaite napisy, liczne wymalowane czerwonym lakierem do paznokci. „Chris Hasz Hackett 95-99”. „Colonials Soccer”. „Precz z wojną w Iraku”. „Sara Aikenfield idzie na dno”. Grace pogłaskała płócienną tablicę pamiątkową. To była jej sukienka do chrztu, ale bardziej jej się podobała z tymi zabawnymi i idiotycznymi napisami. Zostawiła ją na ścianie i postanowiła posprzątać. W kąciku kuchennym wisiała torba na śmieci z papierkami po cukierkach w środku. Grace obeszła wszystkie pomieszczenia i powkładała
do
torby
opakowania
po
prezerwatywach,
plakat,
sponiewieranego króliczka, wszystkie lufki i fajki. W którymś z kątów znalazła małą miotełkę i oczyściła podłogę z ziemi, kurzu, niedopałków. Pozostałości zmiotła do torby, związała plastikowe brzegi i wyrzuciła wszystko z werandy. Patrzyła, jak tobołek obraca się, uderza z chrzęstem o gałęzie i spada. Zdjęła z podłogi niedźwiedzią skórę i wytrzepała ją na werandzie. Rozłożyła z powrotem i usiadła na niej po turecku. Czekała. W pewnym momencie spostrzegła coś tkwiącego za półką na książki. Podeszła i chwyciła tę rzecz. Stary krucyfiks Stewarta. Grace wytarła go z kurzu, popatrzyła na figurkę. Ustawiła krucyfiks na półce. Pięć minut później w wejściu pokazała się głowa Stewarta. – Grace! To naprawdę ty. – Domyślam się, że otrzymałeś moją wiadomość. – Przyszło mi do głowy, że może to żart kogoś z mojej brygady. Ludzie gadają, że zwiałaś z miasta. Stewart na dobre wszedł do domku. Miał na sobie zwykłą koszulkę,
dżinsy i pas na narzędzia, swój letni strój ciesielski. Jego lewa stopa jak zawsze tkwiła w zielonym bucie ortopedycznym. Drugi but był ze zwykłej surowej skóry. Grace zapatrzyła się, zresztą tak jak za każdym razem, kiedy widywała Stewarta w ciągu ostatnich dwunastu lat, na jego napakowane bicepsy i przedramiona. Nadal wprawiały ją w zdumienie, ale dawniej, w szkole średniej, wydawały się rodem z filmu rysunkowego. Teraz na jego kończynach widać było ślady pracy. Bliznę nad lewym łokciem, gdzie drasnęła go piła tarczowa. Skóra jego przedramion była ogorzała od wiatru i słońca, w jednej dłoni tkwiły ostre drobiny kamyków. Pracuje, pomyślała. Grace. Pracuje. Jest mężczyzną. – Zwiałam z miasta – przyznała. – Ale już jestem z powrotem. Posiedzisz ze mną minutkę? Stewart spojrzał na zegarek. – O ósmej muszę szlifować dach u Paupera Jecketta. – Tylko minutkę. Stewart przyjrzał jej się uważnie. Grace miała na sobie timberlandy, niebieskie dżinsy i wypuszczoną na spodnie firmową koszulkę myjni Carlsona. Słońce dotknęło trochę jej skóry, ale włosy nadal były płomieniem, przy którym zaczynał się jąkać. – Nie byłem tu od wieków. – Usiadł obok niej na podłodze. – Jeśli nie liczyć graffiti, wszystko wygląda tak samo. – Odrobinkę wysprzątałam. – To dlatego tam na dole w Gabinecie Owalnym leży rozdarta torba z fajkami wodnymi? – Tak mi się wydaje. Stewart?
– Tak, Grace? To był bezchmurny wtorek. Daleko poniżej Wuja Drzewusa na parkingu szkoły James Madison autobusy wypluwały uczniów, którzy tęsknili za latem. – Stewart, na czym miałby polegać żart ludzi z twojej brygady, gdyby kazali ci się ze mną spotkać? Dlaczego mieliby myśleć, że podpisanie się moim imieniem jest zabawne? Stewart wyjrzał przez okno. Okno, które sam zrobił, choć dość prymitywnie. – Grace, jeśli ty zostawiłaś tę karteczkę, to dlaczego mnie po prostu nie obudziłaś? Mogliśmy pogadać w moim domu. – Nie chciałam wyrywać cię nagle ze snu. Stewart poprawił pas z narzędziami, przesunął klucz francuski, który go uwierał. – Ale spotkanie w moim starym domku na drzewie jest zupełnie naturalne. – Nieważne, Stewart. Jesteśmy tu i już. – Ano jesteśmy. Chwyciła go za rękę. Stewart był zdziwiony, ale się nie bronił. – Stewart. – Tak, Grace? – Powiedzmy sobie prawdę. – Wzięła głęboki wdech. Powietrze wydawało się euforyczne, rzadkie, trochę niematerialne. – W poranek taki jak ten powinniśmy sobie powiedzieć prawdę. – W porządku. Prawda jest taka, że właśnie spóźniam się do pracy. Grace skubnęła niedźwiedzią skórę. Była zdenerwowana, niepewna.
Miała dwadzieścia sześć lat. – Myślę, że moglibyśmy się pocałować. – Och tak, pewnie. Grace nadal trzymała go za rękę. Patrzyła na niego spokojnie. Stewartowi zrzedła mina. – Nie powinnaś drażnić faceta, Grace. – Nie drażnię. Po prostu tak myślę. Stewart czekał na puentę. Ponieważ nic takiego nie nastąpiło, zabrał rękę. Wysunął do przodu dolną szczękę i popatrzył w dół na swoje uda. – Za kogo ty się uważasz, Grace? Grace otworzyła usta. – No wiesz... – Umawiałem się z tobą parę razy w ciągu tych minionych kilku lat, a ty nigdy nawet nie cmoknęłaś mnie w policzek. Teraz ni z tego, ni z owego mielibyśmy się całować? Co jest, do diabła? – Jak to ni z tego, ni z owego, Stewart? Znam cię całe swoje życie. Znamy się nawzajem. Stewart zapatrzył się na swoją ułomną stopę. Robił tak, kiedy był zły, koncentrował się na deformacji, na pretensjach do ojca, że mu coś takiego zrobił, na żalu, że przez to traci więcej czasu, że musi ostrożnie chodzić. Stewart wiedział, co myślą o nim mieszkańcy Janesville. Uważali go za dobre stworzenie boże, kalekę o złotym sercu, solidnego pracownika, człowieka, który nie wie, co to świństwa albo cynizm. Był synem rzeźnika McFigga, synem, który wraz z ojcem co niedziela uczestniczy w nabożeństwie w kościele św. Anzelma. Część tych poglądów na jego osobę zaliczała się do sfery faktów, rzeczywiście był kaleką i chodził do kościoła. Ale tylko on wiedział, że
miejscowa społeczność jest ślepa na ciemniejszą stronę jego charakteru, na jego wady. Po skończeniu szkoły średniej, kiedy Grace i wielu innych odpłynęli do college’ów, Stewart pozostał w Janesville i borykał się z życiem. Nauczył się ciesielki i kupił sobie dom, ale też wielokrotnie upijał się do nieprzytomności, bo czuł się okropnie samotny. Wiele razy jeździł w weekend do Chicago, gdzie siadał przy barze, ze smutkiem sączył whisky i czekał, póki jakiś zarozumiały gaduła nie zakpi z jego stopy. W ten sposób prowokował mężczyzn do walki, łamał im żebra. Potem płacił grzywny i spędzał noce w areszcie, ale to wszystko działo się z dala od domu. Miewał też przelotne kontakty z kobietami, często z takimi, których nie uważał za specjalnie atrakcyjne. Zdarzało się to najczęściej po alkoholu. Pewnej letniej nocy, już jako dwudziestoparolatek, opuścił pub Fracas z nikim innym, tylko z Periwinkle Danning, dziewczyną z zapuchniętymi oczami. Pojechali półciężarówką nad jezioro Loomis i tam pieprzyli się w kabinie. Potem Perry błagała go, aby nigdy o tym nie mówił. – To by mnie zrujnowało – szlochała – gdyby ludzie się dowiedzieli, że spałam z... to by mnie zrujnowało. Stewartowi leżało na sercu to wszystko: okaleczona stopa, występki, przelotne związki z kobietami. A ponieważ w tym samym sercu mieszkała też zwykła dobroć, Stewart czasami płakał. Nie płakał jak Perry, płakał inaczej – nie myślał o opinii ludzi w ogóle, myślał wówczas o Bogu, o sobie i gdzieś w głębi duszy o Grace McGlone. Zależało mu na towarzystwie i aprobacie tych właśnie osób. Dlatego tak silnie na niego podziałał fakt, że Grace sama się do niego zwróciła, zażądała, by wydobył z głębi opiekuńcze uczucia, jakie wobec niej żywił.
– Nie jestem pewny, czy mnie znasz, Grace. – Może i cię nie znam. Ale chyba sama mogłabym cię zadziwić. Gdybyś wiedział o wszystkim, co mi się przydarzyło, daję głowę... – Chodzi ci o to, że zniknęłaś na jakiś czas? – prychnął Stewart. – Nie było cię przez miesiąc i niby stałaś się całkiem innym człowiekiem? Wygrałaś na loterii? Grace rzuciła okiem na swoją sukienkę od chrztu, na zwariowane barwy. – Wyszłam za mężczyznę o imieniu Henry. Zabiłam człowieka strzałem w głowę. Potem patrzyłam, jak umiera mój mąż. Stewart przyjrzał się jej uważnie. Spojrzał jej głęboko w oczy, ważył wypowiedziane słowa. Od wielu lat pracował z ciężko doświadczonymi ludźmi i wiedział, jak kłamstwo się wyraża, jak się przedstawia i pachnie. – Chryste – szepnął. – Jezu Chryste, Grace. – Być może nigdy nie znalazłby się w niebezpieczeństwie, gdyby mnie nie spotkał. Nie wiem... Być może to właśnie ja sprowadziłam na niego śmierć. – Mój Boże, Grace. Boże. Jakże mi przykro. – Kiedyś ci o tym opowiem. Nie teraz. – Skinęła głową w stronę kąta. – Stewart. Widzisz tego tam gościa? Na półce? Stewart popatrzył. – Mój stary krucyfiks? W oddali, w auli budynku szkoły średniej, zabiły dzwony. – Nadal w Niego wierzę – powiedziała Grace – ale o tym też nie chcę teraz rozmawiać. Chcę ci coś podarować. – Rozwiązała but. Jej mąż zmarł, ale ona przebywała w materialnym świecie i zachowywała się normalnie,
jak na ten świat przystało. Ściągnęła but. Kamień wypadł na niedźwiedzią skórę. – To diament – powiedziała, pokazując na klejnot palcem. – Jest dla ciebie. – W domku na drzewie było ciepło, nie gorąco. – Właśnie wróciłam, jeszcze nie widziałam się nawet z moją matką, i nie mam pojęcia, co począć ze swoim życiem... Ale to jest dla ciebie. Stewart nie spojrzał na diament. Widział tylko kostkę Grace, na której skóra stała się twarda i niewrażliwa, jak skóra jego dłoni. Odsunął klejnot na bok, dotknął jej pięty. – Masz ranę – rzekł. – Niewielką. Stewart zrobił wówczas to, co robił tylko w obecności lekarzy. Drżały mu palce, kiedy zdejmował swój but. Pokazał Grace swą zwyrodniałą stopę. Grace patrzyła z niepokojem. Potem jej oczy złagodniały. Chora stopa Stewarta była nienaturalnie mała i biała, ale poruszała się – jak duch czegoś, co traktowano jak martwe. – Mogłabym... Stewart odwrócił wzrok, zacisnął zęby. Nie mógł sobie przypomnieć, co jadł na śniadanie. Nieznacznie skinął głową. Grace dotknęła małej stopy. Przytrzymała ją w dłoni. – Jest delikatna. Stewart nie chciał patrzeć na Grace. Ona zaczęła głaskać jego stopę najdelikatniej, jak potrafiła. Nie masowała jej, nie całowała, nie uwodziła. Zwyczajnie głaskała stopę tego mężczyzny, wspominając jej historię, rozmyślając. Słoneczne światło uderzyło w okno. Kiedy Grace dotknęła jego stopy,
Stewart westchnął. Potem bezwiednie się roześmiał i na koniec zaczerwienił. – W porządku – powiedziała Grace. – Powinniśmy raczej hałasować. – Do diabła, co to jest? – rozległ się czyjś głos. – Co to za dziwaczny dziwoląg? Grace i Stewart odwrócili głowy. Na tle wejścia widać było sześć poruszonych twarzy. Należały do sześciorga maturzystów z pobliskiej szkoły, dzieciaków, które urwały się z pierwszej lekcji, aby wypalić trawkę w swojej kryjówce na dachu świata. Wśród nich dwie. Jedna brunetka, druga blondynka. Jesienią brunetka rozpocznie studia w Emory, gdzie pozna Katarzynę Wielką i zachwyci się nią. Blondynka zostanie w Janesville i wyjdzie za mąż za stoickiego, znacznie od niej starszego Jona Fracatta. Co do chłopców, dwaj znakomicie grali w szachy i uwielbiali Pink Floydów. Trzeci chłopiec bał się zimy nuklearnej, czwartym był Hanson Hackett, barczysty młodszy brat Chrisa Hasz Hacketta, który panował nad wielbicielami skrętów, spotykającymi się w gałęziach Wuja Drzewusa w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Hanson miał długie włosy w kolorze pszenicy, w sierpniu uda się z rodzicami do Laosu, a podczas podróży żołądek nieźle da mu się we znaki. Na razie jednak młody panicz Hackett spotykał się z przyszłą panią Fracatto, żoną Jona, i tkwił w wejściu do izby, którą uważał za swoją kryjówkę. Hanson utkwił spojrzenie w mężczyźnie i kobiecie siedzących na niedźwiedziej skórze. Kobieta była śliczna, mężczyzna – potężny. Oboje byli skąpani w słońcu, w rękach trzymali nawzajem swoje stopy. Wokół nich było czysto, jeśli nie liczyć dziwacznej i pomalowanej sukienki na
ścianie. Tę sukienkę Hanson nazywał dokumentem i zamierzał podpisać ją w przyszłym tygodniu, następnego ranka po ukończeniu szkoły, tak samo jak kiedyś wcześniej zrobił to jego brat. – Kim oni są? – szepnęła jedna z dziewcząt. Hanson uniósł rękę i uciszył wszystkich. Był przywódcą, który pierwszy przemówił, odkrywszy niepożądane wtargnięcie tych obcych ludzi do jego kryjówki. Czuł, że także on powinien się do nich zwrócić. Ale zanim młody człowiek był w stanie sformułować jakiś zarzut, wygłosić jakieś credo, kobieta o włosach jak ogień poderwała się. Stanęła prosto, a nastolatko wie cofnęli się, bo w dłoni kobiety tkwił mieniący się kamień, kula światła odbijająca promienie słońca, które wpadały przez okno. Trzymała światło w górze, trzymała przed sobą niczym broń na te dzieciaki. Chciała wzbudzić w nich respekt, chciała, aby zapamiętały tę chwilę, mimo że to ona i ten mężczyzna zatrzymają klejnot. – To miejsce należy do nas – powiedziała Grace.
Podziękowania Z bezbrzeżną miłością za bezbrzeżną pomoc dziękuję żonie, Marcie Schickler, rodzicom, Jackowi i Peggy Schicklerom, trzem siostrom, Annę Marie, Pameli i Jeanne. Z ogromną radością dziękuję za zachętę ze strony pozostałej części mojej licznej, wspaniałej rodziny, zwłaszcza Schicklerom, Eddom, DeLaCroix, Moszakom, Compisim oraz Ulrichom. Oto są moi przyjaciele, którzy z uwagą czytają moją pracę, i niech im Bóg błogosławi za to, że potrafią mnie rozbawić: Chris Tengi, John Dolan, Ed Nawotka, Jennifer Danburg, Rebecca Donner, Erich Gleber, Larry Mastrella. Szefem tego klanu jest mój drużba Cliff Green. Dziękuję znakomitym kolegom i koleżankom’ są wśród nich: Bill Buford, Cressida Leyshon, Deborah Treisman, Michael Nozik, Margo Lipschultz, Barb Burg i Theresa Zoro. Dziękuję wszystkim czytelnikom i tym, którzy uczestniczą w moich spotkaniach autorskich. Kłaniam się nisko pewnemu niesamowicie nazwanemu establishmentowi z Manhattanu. Największe podziękowania składam moim trzem dobrym wróżkom: Susan Kamil, mojej redaktorce, Shari Smiley, agentce filmowej, i Jennifer Carlson, przyjaciółce, agentce literackiej i osobie, która na co dzień leczyła mnie zdrowym rozsądkiem.