@kasiul---1 @kasiul---1 Dedykuję moim córkom Claire Dwyer, Gretcie Kruesi i Caitlin Kruesi. Jesteście moimi bohaterkami. Marjory Wentworth Czas wyspy ...
7 downloads
13 Views
1MB Size
@kasiul---1
@kasiul---1
Dedykuję moim córkom Claire Dwyer, Gretcie Kruesi i Caitlin Kruesi. Jesteście moimi bohaterkami.
Marjory Wentworth Czas wyspy Przebijając warstwy nocy żarem, który roztapia długie godziny przed świtem, słońce obiera z mlecznych tumanów wyspę mgieł. Obejmuje ona dojrzewający skrawek ziemi, na którym pogrążone we śnie domy wynurzają się z mroku podobne do setek nasion rozsianych wzdłuż drogi. Uliczne latarnie wciąż płoną. Pod nimi mkną samochody. Na znużonych statkach pasażerom dany jest czas, by uporządkowali wspomnienia nocy, gdy dzień otwiera się przed nimi jak niechciana możliwość. Zegar wybija zawczasu każdą próżną godzinę w ich umysłach. Kobieta siada na łóżku przy swym oknie i czeka na świt, by zawładnął światem i przywrócił mu jego miejsce. Kobieta szuka dziecka, ducha dziecka, śladu, echa głosu w szumie wiatru, plamy uśmiechu na twarzy księżyca – choćby jednego znaku od jednej z miliarda gwiazd. I gdy krewetkowce suną na morze, ślizgając się na pierwszych promieniach słońca, obserwuje delfina, który zbłądził na moczary i kreśli w nich bezkresne kręgi1. Fragment z tomu Noticing Eden, Hub City Writers Project, 2003 1 Fragment wiersza Czas wyspy (Island Time) Marjory Wentworth.
Rozdział pierwszy Zaczynał się kolejny letni dzień. Bunia mocniej otuliła się miękkim kaszmirem, który narzuciła na szczupłe ramiona. Świetliste promienie rozjaśniały aksamitną czerń nad zatoką, a grafitowe cienie tańczyły pośród nastroszonej spartyny niczym zwiewne duchy. Bunia siedziała z podkurczonymi nogami, skulona w czarnym, wiklinowym fotelu na swojej tylnej werandzie. Czuła na twarzy wilgoć mgły, a chłód świtu przenikał ją na wskroś. Nie mogła się ogrzać od śmierci Lucille. Odkąd jej najdroższa przyjaciółka odeszła, nieraz budziła się w środku nocy z niespokojnego snu i wychodziła na zewnątrz w nadziei, że morska bryza przyniesie jej ukojenie. Na darmo jednak szukała ciepła i ulgi w świeżości poranka. W oddali Atlantyk, jej zmienny przyjaciel, ryczał niczym wygłodniała bestia. Fale nieustępliwie pożerały wydmy. Ich echo rozbrzmiewało na całej Wyspie Sullivana. Od śmierci Lucille minął już ponad tydzień, a ona wciąż czuła obok siebie obecność starej towarzyszki, która czuwała nad nią teraz, tak jak czyniła to za życia. Kochana Lucille. Śmierć przyjdzie po nas wszystkich. Oswoiła się ze śmiercią. Każdy, kto dożył osiemdziesiątki, poznał ból po stracie bliskich. Pochowała rodziców, a także, przedwcześnie, syna i męża. Tej nocy czuła, że przeszłość jest dla niej bardziej żywa niż teraźniejszość. Wspomnienia kochanych osób ożyły w jej umyśle. W oddali słyszała żałobne wycie syreny mgłowej na statku. Na pobliskim drzewie ptak wydawał z siebie ostre, poranne gwizdy… Kardynał, pomyślała. Przysłuchiwała się, wyrwana z letargu jego pieśnią. Obserwowała, jak poranny blask stopniowo rozjaśnia linię horyzontu i wyławia z mroku postrzępione kłosy zielonej spartyny, kępy palm i górujący nad nimi Ravenel Bridge, który w oddali wyglądał niczym dwa wielkie czółna. Wschodzące słońce powoli rozproszyło noc i zdarło całun z jej serca. Czuła, jak jej rozpacz rozwiewa się niczym mgła. Zmówiła modlitwę dziękczynną do wschodzącego słońca i zaczerpnęła w płuca chłodnego, przesyconego zapachem błota powietrza. Wstawał nowy dzień. Najgorsze minęło. Stara, głupia babo, zbeształa siebie w duchu, gdy niebo zmieniło barwę ze stalowej na błękitną. Siedzisz po ciemku i opłakujesz przyjaciółkę. Co powiedziałaby Lucille, gdyby znalazła cię tutaj nadąsaną w wilgotnym chłodzie, i do tego wciąż w piżamie? Szkoda przecież tracić czas na takie bezcelowe smęcenie. Ich letni plan jeszcze nie został zrealizowany! Zaprosiła swoje trzy wnuczki do Morskiej Bryzy w maju – a one przyjechały. Po raz pierwszy od dekady zebrały się tutaj razem. Fakt, były to nerwowe miesiące zmian i dojrzewania, sukcesów i porażek, radości i smutków. Triumf Buni polegał na tym, że wszystkim przeciwnościom losu stawiły czoła razem. Eudora, Carson i Harper na nowo odnalazły w swoich sercach siostrzaną miłość, która połączyła je w dzieciństwie, gdy spędzały wakacje na Wyspie Sullivana. Zawodzenie do księżyca? Powinna piać z radości niczym kogut! Miała mnóstwo do zrobienia i coraz mniej czasu. Nadszedł sierpień. Żółwie morskie kończyły kolejny sezon, dzieci przygotowywały się do szkoły, a rybołowy do podróży na południe wraz z innymi migrującymi ptakami i motylami. Schyłek lata zbliżał się wielkimi krokami. Z nadejściem jesieni wyjadą również jej Letnie Dziewczęta.
Poczuła ukłucie żalu. Wiedziała, że będzie za nimi tęsknić – za ich słodkimi twarzyczkami, szczebiotaniem, łzami, śmiechem. Ich krokami w domu, dramatami, uściskami i pocałunkami, którymi ją hojnie obdarzały. Cóż to było za lato! Jej uśmiech zbladł. Nie tylko jej wnuczki wyjadą jesienią. Ona także będzie musiała opuścić Morską Bryzę. Przeprowadzi się do domu spokojnej starości, gdy Morska Bryza zostanie sprzedana. Po śmierci Lucille i wyjeździe wnuczek zostanę całkiem sama, pomyślała ze smutkiem. Oparła policzek na dłoni. Ona wiedziała przynajmniej, dokąd się uda, gdy lato dobiegnie końca, ale co poczną jej dziewczęta? Każda z nich zastanawiała się nad kolejnym ruchem po opuszczeniu bezpiecznej przystani, jaką była dla nich Morska Bryza. Dora w trakcie rozwodu, Carson – w ciąży, a Harper, z braku lepszego określenia, dryfowała bez celu. – Ach, Lucille – szepnęła Bunia do istoty, której obecność czuła w perłowym świetle. – To na ciebie zawsze mogłam liczyć w najgorszych chwilach. Zwabiłyśmy je tutaj. Sporo zostało do zrobienia, aby zrealizować nasz plan. – Westchnęła. – Nie wiem, czy poradzę sobie sama. Ale muszę spróbować. Spojrzała w niebo. Na horyzoncie refleksy różu i błękitu mocowały się z mrokiem. Na jej twarz wypłynął uśmiech. Księżyc może już zniknął, pomyślała, lecz wstaje słońce, a z nim nowy dzień. W innym pokoju Morskiej Bryzy w stalowoszarym blasku Harper leżała na swoim łóżku z dłońmi pod głową i wsłuchiwała się w potężny ryk oceanu. Jakie głośne są dzisiaj fale, pomyślała. Dźwięk odbijał się echem w nieruchomej nocy. Rozkoszowała się tym dźwiękiem, jakże innym od odgłosów miasta, do których przywykła. W Nowym Jorku budziło ją wycie policyjnych syren, jazgot klaksonów i hurkot śmieciarek. Tutaj było inaczej. Ona była inna. Odkąd parę miesięcy temu zjawiła się na Wyspie Sullivana, jej ciało odzwyczaiło się od szybkiego tempa i niecierpliwości metropolii, i przystosowywało się do wolniejszego, spokojniejszego rytmu wybrzeża. Nie chadzała już na przyjęcia i nie przesiadywała w barach do świtu, nie zrywała się też rankiem nieprzytomnie z łóżka, gdy dzwonił budzik. W Morskiej Bryzie jej życiem rządziło słońce. Wcześniej się kładła i wcześniej wstawała. Nawet nie przypuszczała, ile radości przyniesie jej taki tryb życia. Na początku perspektywa spędzenia całego lata w Morskiej Bryzie wręcz ją przerażała. Przypomniała sobie gniew, który w niej rozgorzał, gdy Bunia wyjawiła swoje prawdziwe intencje: mają zostać na całe lato. Harper przeciągnęła się leniwie, gdy brzask wlał się do pokoju perłowym blaskiem. Przewróciła się na bok, aby wyjrzeć przez okno, a jej dłoń otarła się o coś. Zaskoczona podniosła głowę. Na łóżku i na podłodze leżały rozsypane kartki papieru. Przetarła oczy, gdy uświadomiła sobie, co to takiego. Jej książka… Musiałam zasnąć, gdy czytałam rękopis, doszła do wniosku. Wstała z łóżka i zaczęła układać ponad dwieście stron w uporządkowany stosik. Przebiegła wzrokiem tekst. Nieźle, pomyślała. Emocje zawarte w słowach wydawały się prawdziwe. Z drugiej strony raczej nie była obiektywna. Matka już dawno temu brutalnie dała jej do zrozumienia, że nie ma za grosz talentu. „Tak jak twój ojciec”, mruknęła lekceważąco i wyśmiała pierwsze literackie próby córki. Matka była doświadczoną redaktorką, więc Harper uwierzyła w jej słowa. Mimo to wciąż ją bolały, nawet po latach. Od tamtego dnia nikomu nie pokazywała swojej twórczości. Postanowiła zrobić karierę jako redaktorka, gdy odkryła, że ma talent do pomagania innym w pisaniu, w formułowaniu myśli i przelewaniu ich na papier. Okazało się jednak, że redagowanie cudzych prac nie przynosi jej satysfakcji równej pisaniu. Tworzyła więc dalej – w swoim pokoju, w kawiarniach, w pociągach – w tajemnicy. Grzeszna przyjemność, której się oddawała, gdy chciała wyładować swój gniew lub radość. Aż w końcu tego lata, gdy miała nagle
mnóstwo czasu dla siebie – a zmusiła ją do tego Bunia, odmowy nie przyjmując do wiadomości – postanowiła napisać książkę. Całą książkę z początkiem, środkiem i zakończeniem. Nigdy się nie dowie, czy potrafi napisać powieść, dopóki jakiejś nie skończy. I, pomyślała, układając po kolei luźne kartki, prawie skończyłam. Wstała i położyła rękopis na biurku, a następnie oparła na nim ręce gestem posiadacza. Moja książka, szepnęła z dumą. Jej siostry myślały, że tego lata próżnuje i bezwstydnie się obija, podczas gdy one szukają pracy i mieszkania. Fakt, rozkoszowała się wolnością w Morskiej Bryzie – pielęgnowała ogród, pływała, rozmawiała z siostrami, włóczyła się po wyspie. W tajemnicy jednak również pracowała. Nie ośmieliła się nikomu o tym powiedzieć, ponieważ wówczas wszystkie chciałyby przeczytać jej powieść. Nie, uznała, wkładając rękopis do szuflady biurka, zachowam to na razie w tajemnicy. Nie była tak otwarta, jak dowcipna i bystra Carson. Ani tak śmiała, jak Dora, która na każdy temat miała własne zdanie i wypowiadała je nawet nieproszona. Harper najlepiej wyrażała siebie na papierze. A poza tym, pomyślała ze smutnym uśmiechem, siostry nie będą zadowolone, kiedy się dowiedzą, że pisałam o nich. Za oknem usłyszała poranne trele ptaków siedzących na pobliskim drzewie. Przystanęła, aby posłuchać, zastanawiając się, który ptak budzi ją co rano. Obiecała sobie, że się dowie. Chciała nauczyć się nazw ptaków, drzew i roślin na wyspie, którą pokochała. Dwadzieścia osiem lat życia spędziła w pięknych miejscach – w modnym mieszkaniu matki z widokiem na Central Park w Nowym Jorku, w domu w Hamptons, w posiadłości dziadków w Anglii. Nie wspominając o ekskluzywnych szkołach z internatem oraz college’u należącym do Ligi Bluszczowej, który ukończyła. Ale dopiero tutaj, na wybrzeżu, nad oceanem, w Morskiej Bryzie poczuła się jak w domu, zadowolona i pogodzona z sobą. Niedługo wyjedzie. Ta myśl przyszła nieproszona i poruszyła smutną strunę w słodkiej muzyce poranka. Harper podeszła do okna i podniosła drewniane listwy żaluzji, aby wyjrzeć na zewnątrz. Bladoszare światło rozpraszało cienie. Carson wiecznie mówiła o tym, jak cudownie jest na wodzie, gdy nad oceanem wstaje świt. Była to jej ulubiona pora dnia. Carson kochała wszystko, co związane z wodą. Harper nagle ogarnęło pragnienie, aby to zobaczyć. Dlaczego nie teraz? Zanim będzie za późno. Na co jeszcze czeka? Szybko włożyła kostium kąpielowy i dżinsowe szorty. Zasznurowała buty do biegania. Cicho jak myszka, jak ją zresztą nazywano, podeszła do przesuwanych drzwi, które oddzielały sypialnie jej i babci. Zaskrzypiały na szynie, a ona znieruchomiała z grymasem. Nie chciała obudzić Buni. Na palcach przemknęła przez dywan i zamknęła za sobą drzwi. Wokół panowała cisza. Domownicy jeszcze spali o tak wczesnej porze. Nawet Carson, która pomimo gorliwych deklaracji przesypiała poranki, od kiedy okazało się, że jest w ciąży. W końcu Harper dobrnęła do frontowych drzwi i wybiegła na zewnątrz ze świadomością, że słońce nie będzie na nią czekać. Powitało ją chłodne i pachnące słodyczą powietrze poranka. Wiatr, który przez całą noc szalał nad oceanem, odpędził wilgoć i żar, dzięki czemu poranek był wyjątkowo rześki jak na sierpień. W ciszy wszystkie dźwięki wydawały się wzmocnione. Nad głową szumiały na wietrze liście wielkiego dębu i palm. Pod stopami głośno chrzęścił żwir, gdy szybkim krokiem szła przez podjazd do garażu. Zardzewiały, ale niezawodny rower stał oparty o ścianę. Wyprowadziła go z garażu, przerzuciła nogę przez siodełko i ruszyła przed siebie. Miała dwadzieścia osiem lat, a czuła się jak trzynastolatka, gdy z przejęciem pedałowała ulicami. Domy w sąsiedztwie wyglądały jak spowite całunem w cieniach; ich mieszkańcy także jeszcze spali. Tylko kilka zdziczałych kotów błąkało się po drogach. Było ich na wyspie znacznie mniej niż w czasach
jej dzieciństwa. Ludzie mawiali, że to przez kojoty. Wpatrywała się w asfalt, pokonując ciche ulice. Minęła kościół katolicki Maris z jego poświęconą iglicą. Złowieszcze, wyglądające jak gigantyczny kret fundamenty Fortu Moultrie. Szereg restauracji ukrytych za żaluzjami. Tylko garstka biegaczy i kierowcy nielicznych samochodów przemykających ulicami dzielili z nią te widoki. W końcu dotarła na północny kraniec wyspy, gdzie według Carson zbierali się surferzy. Zjechała z Middle Street w stronę morza. W bocznych uliczkach stały nieliczne samochody z bagażnikami na deski na dachu. Energicznie pedałowała w miękkim piasku, aby wyminąć wysoką barierę krzewów. Tego ranka fale były wyjątkowo wysokie. Gdy w końcu ścieżka otwarła się na plażę, Harper zatrzymała się, aby zaczerpnąć tchu. Stalowoniebieskie niebo i szare morze tworzyły jedną nieskończoną linię horyzontu. Słońce nie spieszyło się z ukazaniem całej swojej glorii. Podnosiło się we własnym tempie, władcze, promieniste, buchające feerią pięknych pastelowych barw, które odbijały się w wodzie. Harper poczuła się mała w obliczu tej pełni i piękna. Jednocześnie czuła z tym wszystkim więź. Świadomość, że jest częścią tej boskiej wieczności, dodała jej sił. Poczuła, jak lśniące światło rozpala jej duszę i wypełnia ją nadzieją. Teraz zrozumiała, dlaczego Carson tak kocha tę chwilę, że wstaje każdego ranka przed świtem, aby tego doświadczyć. Było to głębokie duchowe przeżycie. Zacisnęła dłonie na kierownicy swojego krążownika szos. Nowy dzień rozpościerał się przed nią niczym biała kartka, czekająca, aby wypełnić ją słowami, myślami, uczuciami. Dała sobie to jedno lato, aby odkryć – w końcu – czego pragnie. Nie zamierzała dłużej potulnie iść drogą, którą wyznaczyła jej matka. Nie wiedziała, co przyniesie przyszłość. Gdy tak stała w blasku wschodzącego słońca, nagle uświadomiła sobie, że jej przyszłość to dopiero początek. Morze ją wzywało. Carson leżała w mroku na łóżku i wsłuchiwała się w niemilknący ryk starego przyjaciela – oceanu. W tej części wybrzeża fale rzadko grzmiały równie potężnie, jak teraz. Dawniej natychmiast chwytała deskę i wypływała. To była część jej natury. W jej żyłach krążyła słona woda. Tego ranka nie zerwała się z łóżka. Leżała nieruchomo z dłońmi na brzuchu. Nie mogła już podążać za każdym swoim kaprysem. Nie była już nieustraszoną surferką ani podróżniczką, która może spakować się i ruszyć w świat, gdy tylko poczuje zew. Delikatnie pogłaskała się po brzuchu, wciąż płaskim, choć pod napiętą skórą rosło życie. I tyle, jeśli chodzi o kobiecą intuicję. To wyjątkowo domyślny delfin, posługujący się echolokacją, uświadomił jej, że jest w ciąży. – Och, dziecino – szepnęła śpiewnie. – Co ja z tobą pocznę? Nie mam męża, nie mam pracy, nie mam nawet mieszkania. Jak ja się tobą zajmę? Przywołała w pamięci ostatnią rozmowę z Lucille, w noc jej śmierci. Carson, szarpana wątpliwościami, czy zachować ciążę, poszła do Lucille, aby usiąść na jej kolanach, tak samo jak w dzieciństwie, i poprosić o radę. Lucille nie powiedziała jej, co powinna zrobić. To nie było w jej stylu. Zamiast tego naprowadziła myśli Carson na szukanie własnej odpowiedzi. Carson wiedziała, że nigdy nie zapomni jej słów. Masz dobry instynkt. Słuchaj go. Zaufaj mu. Pomoże ci dokonać właściwego wyboru. Wiedziała, że Lucille ma rację. Gdy surfowała, musiała na wodzie zaufać swojemu instynktowi, aby wiedzieć, kiedy wychylić się na lewo, a kiedy na prawo. Wszystko było kwestią równowagi. Teraz też musiała posłuchać instynktu. Urodzenie dziecka nie miało najmniejszego sensu. Racjonalne argumenty przemawiały przeciwko takiemu rozwiązaniu. Jej instynkt odzywał się jednak głośno i wyraźnie. On oraz szalejące we mnie hormony, pomyślała drwiąco. Leżąc w łóżku i przysłuchując się
echu fal rozbijających się o brzeg, wiedziała, że na jednej z nich dopłynie do domu. – Cóż, dziecino – oświadczyła, klepiąc się po brzuchu. – Tkwimy w tym razem. Nie zamierzam uciekać. Ramię Dory wystrzeliło w powietrze, aby wyłączyć budzik. Leniwie otworzyła jedną powiekę: siódma rano. – Pobudka – wymamrotała. Mechanicznie wykonywała poranne czynności, nawykła do tej rutyny. Włożyła strój do biegania, ochlapała twarz zimną wodą, wklepała krem nawilżający z filtrem i rozciągnęła się. Tego lata nauczyła się, że ćwiczyć musi z samego rana, inaczej wymyśli tysiąc marnych wymówek i w ciągu dnia się nie zmobilizuje. Nauczyła się też znajdować czas na rzeczy ważne dla niej. A nic nie było dla niej ważniejsze niż jej syn. Szybko przeszła przez korytarz i ostrożnie pchnęła drzwi do pokoju Nate’a. Zmarszczyła nos, czując ciężkie, duszne powietrze. W przeciwieństwie do reszty mieszkańców Morskiej Bryzy Nate nie lubił spać przy otwartym oknie. Był nieprzejednany w kwestii swoich upodobań i natychmiast dawał wyraz swojemu zadowoleniu lub – znacznie częściej – niezadowoleniu. Podeszła do jego łóżka i stała tak przez chwilę, wpatrując się w twarz dziewięcioletniego syna. W jej sercu wezbrała miłość do niego. Czy istnieje dziecko, które wygląda równie słodko podczas snu?, zastanawiała się. Długie, blade rzęsy drżały na policzkach. Wargi miał nieco rozchylone i głośno oddychał. Był drobny jak na swój wiek, ale jego szczupła sylwetka wypełniła się tego lata w Morskiej Bryzie, a skóra złociła się opalenizną. Morska Bryza służyła mu na wiele sposobów. Znowu kochał wodę. Uśmiechnęła się. Nazywała go swoją małą rybką. Zauważyła, że jego zmierzwione blond włosy domagają się skrócenia, i zapisała sobie w pamięci, aby zabrać go do fryzjera. To będzie prawdziwa wojna, pomyślała z westchnieniem. Nate nienawidził obcinania włosów. Biedactwo, pomyślała, z czułością odgarniając mu kosmyki z czoła. Poczuła pot na jego brwiach. Obcięcie włosów to najmniejsza ze zmian, z jakimi będzie musiał się zmierzyć. Jej uparty, marudny syn, który nienawidził zmian, przyzwyczajony do nauczania w domu, pójdzie wkrótce do szkoły. Ta poważna decyzja, która od dawna majaczyła na horyzoncie. Dora znalazła już prywatną placówkę dla uzdolnionych dzieci ze specjalnymi potrzebami, takimi jak zespół Aspergera. Szkoła zapewniała zindywidualizowany tryb nauczania i pozytywne wsparcie. Dora musiała zmierzyć się z faktem, że Nate dorasta i potrzebuje więcej, niż mogła mu zaoferować. Musiał nauczyć się porozumiewać z rówieśnikami. Westchnęła. Oboje tego potrzebowali. Izolacja nie służy nikomu. W związku z tą decyzją zamierzała przeprowadzić się do Mount Pleasant, bliżej szkoły. Nowa szkoła… Nowy dom… Pochyliła się, aby delikatnie pocałować Nate’a w policzek. Gdy nie spał, nie pozwalał się całować. – Poradzimy sobie – szepnęła mu do ucha. – Mamusia jest przy tobie. Nie zawiodę cię. Harper wracała rowerem do Morskiej Bryzy, a jej umysł wypełniały słowa, które by pasowały do tego cudownego wschodu słońca: opalizujący, lśniący, błyszczący, eteryczny, inspirujący… Zostawiła rower w garażu i pobiegła do domu, by zakraść się do swojej sypialni i opisać to, co właśnie zobaczyła, a także swoje uczucia, które buzowały w niej, mieniąc się tysiącem odcieni. Gdy przechodziła przez tylną werandę, usłyszała, że ktoś kaszle. Odwróciła głowę i ze zdumieniem zauważyła babcię, która siedziała sztywno w kącie w jednym z wiklinowych foteli. W słabym świetle poranka Bunia wyglądała niczym duch w długiej, białej koszuli nocnej. – Buniu! – zawołała Harper. – Co ty tu robisz? Bunia posłała wnuczce zmęczony uśmiech. Jej bladoniebieskie oczy były podkrążone, a ramiona
zaciśnięte wokół szczupłego ciała, jakby strasznie zmarzła. – Nie mogłam spać. Obudziłam się bardzo wcześnie i nachodziły mnie różne dziwne myśli. – Pokręciła głową. – To takie męczące. Przekleństwo starości. Poddałam się w końcu i przyszłam tutaj, w nadziei, że świeże powietrze mi pomoże. Na stoliku ze szklanym blatem Harper dostrzegła talię kart. Aż zakłuło ją w sercu. Bunia układała pasjansa. Nagle przed jej oczami pojawił się obraz Buni i Lucille, które bez końca grywały w remika na tej werandzie, niemal o każdej porze dnia i nocy. Harper podeszła do babci i mocno ją objęła. – Jak długo tu siedzisz? – zapytała z niepokojem. – Jesteś zimna jak lód. – Roztarła jej plecy, by ją ogrzać. – Mmm… to miłe. Dziękuję ci, kochanie. Harper przysunęła sobie fotel i opadła na niego. Pochyliwszy się do przodu, oparła łokcie na kolanach. – Jakie myśli cię nachodziły? – Och… Myślałam o Lucille – wyznała Bunia. Oczywiście, pomyślała Harper. – To był ładny pogrzeb, prawda? – zagaiła Bunia. – Prawda. Nigdy wcześniej nie byłam na pogrzebie Gullah2. Tyle piosenek, łez i radości. – I modlitwy – dodała Bunia. Harper uśmiechnęła się potakująco. Poruszyło ją to nieskrępowane wołanie podczas mszy, namiętność, silne poczucie wspólnoty. Bunia spoglądała na wodę. – Siedziałam tutaj, patrzyłam na zatokę i przypomniały mi się słowa pastora. Podczas mszy mówił o duchach przodków, których przywieziono na wybrzeże przemocą, i o ich potomkach, którzy żyli tu, rozkwitali i umierali. Ciężko pracowali, gotowali ryż, zarzucali sieci na krewetki, wychowywali dzieci, a teraz wszyscy przenieśli się do wieczności. Lucille w to wierzyła, wiesz? Pod koniec była już taka zmęczona, że patrzyła na drogę, którą powinna podążyć. – Westchnęła smutno. – Szczerze mówiąc, ostatnio ja też czuję się na to gotowa. Harper pochyliła się ku Buni i uścisnęła jej dłoń. – Nie zostawiaj nas. Wciąż cię potrzebujemy. Na wargi Buni wypłynął drżący uśmiech, który jednak szybko zgasł. – Nie mogę uwierzyć, że naprawdę odeszła. – To wszystko potoczyło się tak szybko. – Harper również ogarnął smutek na myśl o przegranej walce Lucille z rakiem. Bunia spojrzała na wnuczkę. – Wierzysz w życie po śmierci? – zapytała. Harper uwolniła jej dłoń, odchyliła się na oparcie fotela i podrapała po głowie, dochodząc do wniosku, że to nader trudna rozmowa przed pierwszą filiżanką kawy. Nigdy nie przemawiała do niej idea Boga, który nagradza dobrych niebem, a całą resztę wiecznością w ogniu piekielnym. Uważała, że to zbyt bezlitosne. Po latach przemyśleń doszła jednak do wniosku, że wierzy w istnienie jakiejś istoty wyższej. Czuła więź z tą nieskończoną mocą tego ranka, gdy obserwowała wschód słońca. – Chyba tak – przyznała niepewnie. – Rzadko o tym myślę. Bunia uśmiechnęła się ze smutkiem. – Jesteś młoda. Wydaje ci się, że jesteś nieśmiertelna. Gdy dożyjesz mojego wieku, zaczniesz o tym myśleć… częściej. – Nie podoba mi się, że siedzisz tu sama, układasz pasjanse i rozmyślasz o śmierci. To trochę
przerażające. – Ja nie jestem przerażona. Wręcz przeciwnie. – Poklepała Harper po dłoni. – Śmierć to moja stara przyjaciółka. Harper wstała i delikatnie pociągnęła Bunię za rękę. – Wejdźmy do środka, zrobię ci smaczne śniadanie. Coś ciepłego. Bunia z uporem osunęła się z powrotem na fotel. – Nie jestem głodna. Źle się czuję. – A może przyniosę ci kubek gorącej kawy? Bunia nieco się ożywiła. – Cóż, kawy nie odmówię. – Już się robi. – Harper przystanęła. Bunia zawsze była elegancką kobietą, która ogromną wagę przykładała do swojego wyglądu. Kiedyś była piękną bywalczynią charlestońskich salonów słynącą z wydawania ekstrawaganckich przyjęć i wytwornego piękna. Widok Buni na werandzie w koszuli nocnej, z potarganymi siwymi włosami, skulonej pod narzutą niczym nędzarka, wstrząsnął nią do głębi. Był to zewnętrzny dowód stanu umysłu Buni. Zaryzykowała i wysunęła śmiałą sugestię. – Buniu, może się ubierzesz, gdy będę parzyła kawę? Gdy Bunia podniosła głowę, oczom Harper ukazała się surowa twarz ze zmarszczonymi brwiami. – Słucham? – Pamiętasz, ciągle nam powtarzałaś, co Thomas Jefferson pisał w listach do swojej jedenastoletniej córki na temat wyglądu, gdy przebywał we Francji? Nakłaniał ją, aby zawsze się ubierała, gdy tylko wstanie z łóżka. Schludnie, czysto i porządnie. – Harper urwała i z satysfakcją przekonała się, że babcia uważnie słucha. – Powiedziałaś, że twoja matka czytała ci te listy, a potem ty czytałaś je nam. I dlatego, ilekroć przyłapywałaś nas w piżamach, odsyłałaś całą trójkę do pokojów i kazałaś nie wracać, dopóki się nie ubierzemy. – Jestem zachwycona, że to wszystko zapamiętałaś – oświadczyła Bunia i królewskim gestem wyciągnęła przed siebie rękę. Harper ją ujęła i pomogła babci się podnieść. – Dobrze. Słońce już wstało, więc ja również powinnam. Parafrazując Scarlett O’Harę, w końcu jest już jutro. 2 Gullah – grupa afrykańskich Amerykanów mieszkających w regionach przybrzeżnych Karoliny Południowej.
Rozdział drugi W kuchni było cicho jak w grobie. To właśnie tutaj najbardziej dawała o sobie znać nieobecność Lucille. W dzieciństwie podczas wakacyjnych pobytów na wyspie Harper każdego ranka szła zaspana do kuchni, gdzie witał ją brzęk garnków, zapach kawy, herbatników w piekarniku, bekonu skwierczącego na patelni oraz ciepłe słowo Lucille. Zderzenie wspomnień z martwą ciszą wywoływało dojmujący smutek w jej sercu. Stanęła w progu i spojrzała na słabo oświetlone, puste wnętrze wzrokiem pragmatyczki, którego nie przesłaniała mgiełka nostalgii. Klasyczna kuchnia w domu, w którym dawniej trzymano służbę. Staromodna, ale czarująca. Pomieszczenie było duże, z oknami wychodzącymi na zatokę. Pokój kredensowy z przeszklonymi witrynkami oddzielał kuchnię od jadalni. Zdaniem Harper kuchnia wyglądała jak suknia w stylu vintage, której przydałoby się porządne czyszczenie i może nowy suwak. Ściany w maślanym niegdyś odcieniu wyglądały na zjełczałe, a wszystkie urządzenia były okropnie przestarzałe. Zmarszczyła brwi na widok brudnych naczyń w zlewie i pustego opakowania po figowych ciastkach na stole upstrzonym okruchami. Lucille bez wątpienia oświadczyłaby, że zaraz poszuka miotły, gdyby zobaczyła swoją nieskazitelną kuchnię w takim stanie. Harper weszła do pustego pomieszczenia i zmarszczyła nos, gdy dobiegł ją zapach zepsutych ziaren kawy i niewyniesionych śmieci. Wyrzuciła brudny filtr, po czym podeszła do zlewu, aby zaparzyć świeży dzbanek kawy. Gdy podniosła gąbkę, wybiegł spod niej ogromny brązowy karaluch. Krzyknęła, upuściła dzbanek do zlewu i odskoczyła. Hałas przeraził robaka, który skoczył tuż obok jej głowy. Do kuchni wbiegła Dora, rozglądając się nerwowo. – Harper? Nic ci się nie stało? – Nie – odparła Harper bez tchu, przyciskając dłoń do kołaczącego serca. – Krzyczałaś, jakby cię mordowali! – Właśnie widziałam gigantycznego karalucha! To znaczy… sądzę, że to był karaluch. Przysięgam… przeleciał obok! Wyraz twarzy Dory zmienił się diametralnie, gdy wybuchnęła śmiechem. – To nie jest śmieszne – syknęła Harper, mierząc ponurym spojrzeniem siostrę w kolorowym stroju do biegania. Jasne włosy Dora zebrała w koński ogon. Co ciekawe, to Harper na początku lata biegała najwięcej z całej trójki, ale Dora zaczęła regularnie ćwiczyć i dosłownie deptała jej po piętach. Oparła się o framugę i zanosiła się coraz głośniejszym śmiechem. Teraz do kuchni wpadła Carson. Wyglądała tak, jakby wyskoczyła prosto z łóżka. Miała na sobie piżamę, a jej długie, ciemne włosy swobodnie spływały na plecy. – Co się stało? – Przejęta, patrzyła na siostry szeroko otwartymi oczami. – Kto jest ranny? Dora stłumiła śmiech i uspokajająco machnęła ręką. – Nie ma powodów do zdenerwowania. – Spojrzała na Carson i dodała kpiąco: – Harper spotkała przybyszkę3. – To nie był zwykły robak – wyjaśniła Harper obronnym tonem. – Wielki jak szczur i latał. Na twarzy Carson rozkwitł uśmiech szczerego rozbawienia.
– Ach, nasza mała siostrzyczka zapoznała się z symbolem stanu? I chóralny wybuch śmiechu. Harper nie znosiła być bohaterką lokalnych żartów. Choć wszystkie trzy siostry miały tego samego ojca, każdą z nich urodziła inna matka, w związku z tym dorastały w różnych częściach kraju: Dora w Karolinie, Carson w Kalifornii, a Harper w Nowym Jorku. Siostry uwielbiały żartować z Jankeski, która przez całe życie mieszkała w mieście i nie miała pojęcia o zwyczajach Południa. – Skoro tak dobrze znacie tego robaka, to go złapcie – rzuciła siostrom ponure wyzwanie. – Ja tego nie dotknę. – Dora pokręciła głową. – Zawsze wysyłam na polowanie jakiegoś mężczyznę. To oni są myśliwymi, nieprawdaż? Moja rola polega na wskoczeniu na stołek i okrzykach strachu. – Na mnie nie patrz – mruknęła Carson. – Podobno kochasz przyrodę. – Już wolę rekiny od karaluchów. Wydaje mi się, że Bunia ma gdzieś strzelby dziadka Edwarda. Mogłabyś to zastrzelić. Carson wybuchnęła śmiechem, a Dora zawtórowała siostrze. Po paru miesiącach pracy w ogrodzie Harper oswoiła się z tutejszą fauną – insektami, jaszczurkami, żabami, wężami. Nauczyła się radzić sobie z nimi, ale nie sądziła, by zdołała przywyknąć do tego, jak ją zaskakiwały. Pewnego dnia plewiła ogródek, gdy spomiędzy trawy wystrzelił wąż. Lucille uświadomiła jej wtedy, że kępy traw to ulubione kryjówki wężów i dlatego wyplatacze koszy zawsze wynajmowali kogoś, kto zbierał dla nich spartynę. – Wolałabym spotkać jadowitego węża niż przybyszkę – oświadczyła Harper. – Ale nie pozwolę robić z siebie pośmiewiska z powodu cholernego karalucha. – Chwyciła rolkę ręczników papierowych, zacisnęła zęby i z determinacją podeszła do zlewu. – Co robisz? – zapytała Dora. – A jak myślisz? Siostry obserwowały Harper, gdy podeszła do zlewu, wyciągnęła rękę, gotowa w każdej chwili odskoczyć, i szturchnęła brudny garnek. A następnie gąbkę. Robak rzucił się do ucieczki, okazał się jednak zbyt wolny. Harper uderzyła, po czym usłyszała odrażający trzask, od którego ścisnęło ją w żołądku. Z obrzydzeniem wyrzuciła przybyszkę do kosza. Gdy odwróciła się do sióstr, z satysfakcją dostrzegła, że na ich twarzach szok miesza się z podziwem. – Nie wyrzucaj go – zasugerowała Carson. – Odetniesz mu łeb i skrzydła, a potem nabijesz je na pale wokół domu jako ostrzeżenie dla innych robali, jaki los je czeka, jeśli wejdą do środka. Dora wybuchnęła śmiechem. – Dobre. – Wiecie, co wcale nie jest zabawne? – Harper zmarszczyła brwi. – Stan tej kuchni. – Objęła gestem naczynia i resztki jedzenia na stole, a potem zlew, w którym piętrzyły się talerze. – Brudne naczynia w zlewie, okruchy na stole. Nic dziwnego, że mamy robaki. – Wzdrygnęła się. – Lucille przewraca się w grobie. Dora i Carson natychmiast spoważniały. Rozejrzały się wokół siebie z ponurymi minami. – Nie chodzi tylko o kuchnię – kontynuowała Harper. – Na wszystkich meblach zalega gruba warstwa kurzu, a na podłodze pełno kotów. – Bunia odwołała serwis sprzątający – wyjaśniła Dora. – Powiedziała, że musi oszczędzać. Mieszkamy tutaj wszystkie, zjadamy jej zapasy, zużywamy gorącą wodę… przez nas rachunki na pewno są znacznie wyższe. – Że nie wspomnę o sypialniach, które dla nas wyremontowała – dodała Harper. Dora pokręciła głową.
– Wciąż zachowujemy się jak małe dziewczynki, które przyjeżdżały tutaj na lato. Nic, tylko się bawiłyśmy, jadłyśmy, kłóciłyśmy się i myślałyśmy o sobie. Nie robiłyśmy nic pożytecznego. A teraz postępujemy tak samo. Tyle że nie jesteśmy już dziećmi, prawda? Harper podeszła do stołu i sięgnęła po prawie puste opakowanie ciastek. – Okej, kto zjadł ciastka i zostawił tu opakowanie, masę okruchów i w ogóle? Z rozwianymi włosami Carson wyglądała jak amazońska księżniczka na wojennej ścieżce, gdy podeszła do Harper i wyrwała jej pudełko z rąk. Wyjęła ostatnie figowe ciastko i wrzuciła sobie do ust. – Przepraszam – syknęła. – Byłam głodna. Hej, jestem w ciąży. Nie słyszałyście o napadach głodu w środku nocy? Harper zerknęła na brzuch Carson i znów zaczęła się zastanawiać, jak to możliwe, że pod tymi gładkimi, napiętymi mięśniami rośnie dziecko. – Nie mam nic przeciwko temu, że objadasz się ciastkami – oświadczyła Dora. – Jedz, ile chcesz. Ale sprzątaj po sobie! Nie jesteśmy twoimi służącymi. Poza tym nie tylko Carson robi bałagan. Wszystkie go robimy. Carson spojrzała na starszą siostrę. – Masz rację. Nie możemy oczekiwać, że Bunia się nami zaopiekuje. Nie powinnyśmy. To my musimy opiekować się nią. – Amen – mruknęła Dora. – Chciałam z wami o tym porozmawiać – zaczęła Harper, zadowolona ze zmiany tematu. – Martwię się o nią. Chcecie wiedzieć, gdzie ją dzisiaj rano znalazłam? – Urwała, a zaciekawione siostry skwapliwie przytaknęły. – Siedziała na werandzie. Układała pasjansa. Dora otworzyła usta i jęknęła. Carson zrobiła zafrasowaną minę. – Układała pasjansa? To takie smutne. – Zapytała mnie, czy wierzę w życie po śmierci. – Nie… – szepnęła Carson. – Biedna Bunia. – Dora westchnęła ze współczuciem. – Ciężko jej, odkąd odeszła Lucille – kontynuowała Harper. – Lucille opiekowała się Bunią – przypomniała Dora. – A gdy Lucille zachorowała, Bunia opiekowała się nią. Podejrzewam, że czuje się teraz rozpaczliwie samotna. – Nie powinna siedzieć sama – wtrąciła Carson. – Musimy się zastanowić, co mogłybyśmy robić razem. Jak ją wyciągnąć z domu. – Możemy pojechać na zakupy do Charlestonu – zasugerowała Dora. – Wypić herbatę w Charleston Place. Może lampkę szampana. Babskie wyjście. Spodobałoby się jej. – Albo zagrać z nią w remika, tak jak Lucille – dodała Carson. – Bunia uwielbia grać w karty. – Nie umiem grać w remika – przyznała Harper. – To proste. Nauczę cię. – W głosie Carson zabrzmiało podekscytowanie. – A może zaczniemy grywać w karty razem, jak kiedyś, gdy byłyśmy małe? Uwielbiałam to. Jak się nazywała ta gra…? – Kanasta! – Oczy Dory rozbłysły. – Właśnie! – zawołała Carson. – Nie pamiętam – mruknęła Harper. – Umiecie grać w brydża? Carson pokręciła głową. – To musi być kanasta… – Albo kierki – dodała Dora władczo. – Zaraz – wtrąciła Harper. – Może zanim zaczniemy grać, porozmawiamy o pracy? Trzeba podzielić
obowiązki domowe. – Racja. – Carson zasalutowała i podeszła do małego biurka. – Kiedy zrobił się z ciebie mały tyran? – Przejrzała zawartość szuflad. – Potrzebny nam grafik. Pamiętam, jak robiłam taki dla Nate’a na Florydzie. – My nie potrzebujemy chyba rysunków patykowatych ludzi, słoneczek ani księżyców – zauważyła Dora. – Ha, ha – mruknęła Carson, wracając do stołu z przyborami biurowymi. – Okej, mam papier, długopisy, flamastry. – Odsunęła sobie krzesło i usiadła, po czym z entuzjazmem rozłożyła przed sobą materiały. – Wy ustalicie, która się czym zajmie. Ja zrobię grafik. Dora zerknęła na Harper i obie się uśmiechnęły. Wyluzowana Carson zasiadająca do narysowania czegoś tak uporządkowanego i zwyczajnego jak grafik stanowiła zabawny widok. – Zrobię kawę. – Harper podeszła do zlewu. – Nie umiem podejmować decyzji bez porannej dawki kofeiny. – Z wahaniem pochyliła się nad zlewem i szturchnęła gąbkę palcami. Obejrzała się przez ramię na obserwujące ją siostry. Tym razem wszystkie wybuchnęły śmiechem. – To nie jest śmieszne! – zawołała Harper, choć i ona się śmiała. – Ja dziękuję za kawę – powiedziała Carson, klepiąc się po brzuchu. – Mam po niej mdłości. – Zaniesiesz filiżankę Buni? – zapytała Harper. – Odesłałam ją do pokoju, żeby się ubrała. Biedaczka, siedziała na werandzie w koszuli nocnej. Na twarzy Carson odmalował się szok. – Naprawdę? Cholera, naprawdę nie jest sobą. Bierzmy się do roboty. Gdy Harper parzyła kawę, Dora sprzątnęła z drewnianego stołu i zgarnęła okruszki z blatu. Po chwili stanęły na nim parujące kubki i stos rodzynkowych grzanek. W powietrzu uniósł się zapach kawy i cynamonu, a one we trzy usiadły przy stole i snuły plany. Najpierw stworzyły podział obowiązków na dzienne i tygodniowe. Przydzielanie ich trwało nieco dłużej, ponieważ sprzeczały się o to, która co robi najlepiej. Na końcu rozplanowały gotowanie i zakupy. Nie było żadnego marudzenia. Harper podniosła na duchu ta siostrzana kooperacja. Wspominały posiłki przygotowywane przez Lucille, proste rady, które im dawała, i śmiały się ze wspólnych anegdot. Rozmowy o Lucille ożywiały pamięć o niej w ich sercach i wspomnieniach. Wreszcie skończyły grafik, przykleiły kartkę do lodówki magnesami i cofnęły się, aby podziwiać swoje dzieło. – Nie sądzę, aby ten grafik pomógł mi uporządkować moje życie – mruknęła Carson ze smutnym uśmiechem. – Ale przynajmniej w domu będzie czysto. – Otóż to – dodała Harper. Zderzyły się kubkami. – Skoro mowa o grafikach. – Dora włożyła swój kubek do zlewu. – Nie chcę sabotować naszych planów, ale nie wiem, jak długo jeszcze będę należała do tej drużyny. – Dlaczego? – Carson obróciła głowę. Dora postawiła czysty kubek na blacie i wzięła głęboki oddech. – Cóż, podjęłam pewne decyzje. Siostry patrzyły na nią w milczeniu. – Nie wracam do Summerville. Postanowiłam zamieszkać w okolicy. Prawdopodobnie w Mount Pleasant. – Nate się ucieszy – orzekła Carson. – Uwielbia wodę. – To główny powód, dla którego tu zostaję. – A Devlin…? – wtrąciła Carson żartobliwie.
Dora wybuchnęła śmiechem. – On też, ale… Znalazłam w pobliżu szkołę dla Nate’a. Zaczyna w przyszłym tygodniu. Odpowiedziała jej pełna zdumienia cisza. Harper zachwyciły te nowiny, ale musiała się upewnić. – Nie będziesz go już uczyła w domu? Dora pokręciła głową i odwróciła się do zlewu. Wycisnęła do środka trochę płynu do mycia naczyń i odkręciła gorącą wodę. Zlew zaczął się napełniać. – Nie. Postanowiłam zapisać Nate’a do Trident Academy. To prywatna placówka ze wspaniałym programem dla dzieci z zespołem Aspergera. – Zakręciła wodę i zwróciła się do sióstr. – Długo o tym myślałam. Czas, aby Nate poznał inne dzieci. Czas, abym ja zaczęła wychodzić do ludzi. – Podniosła gąbkę i przyglądała się jej przez chwilę. – Zaczęłam więc szukać domu w Mount Pleasant, ale nie znalazłam nic, na co byłoby mnie stać. – Nie martwisz się reakcją Nate’a na tyle zmian naraz? – zapytała Harper. – Oczywiście, że się martwię. – Dora miała zaniepokojoną minę. – Przeprowadzka z Morskiej Bryzy, którą kocha, w obce miejsce będzie dla niego trudna. A do tego zacznie nową szkołę, zupełnie nowy program. – Odwróciła się do zlewu i zaczęła energicznie zmywać. – Dlatego muszę szybko znaleźć nam mieszkanie na stałe. Wszystkie wiemy, jak źle znosi zmiany. Harper zebrała naczynia ze stołu i zaniosła je do zlewu. – Jak możemy pomóc? Dora spojrzała na nią z wdzięcznością. – Pytajcie go o to, poruszajcie temat szkoły w rozmowach, przypominajcie mu, ile dni zostało do rozpoczęcia roku. Tego typu rzeczy. Musimy go oswoić z tą myślą, złagodzić szok w nowej sytuacji. Pod koniec tygodnia jedziemy zwiedzić szkołę. Mam nadzieję, że Cal do nas dołączy. – Cal popiera twoją decyzję? – Carson otworzyła szufladę, aby wyjąć ścierkę. – To coś nowego. – Znacie Cala. Musi czuć, że sprawuje kontrolę. – Co oznacza kontrola w tym wypadku? – Z początku narzekał na wysokość czesnego. – Dora podała Carson mokry talerz. – To spory koszt, nie ma co ukrywać. Gdy obiecałam, że znajdę pracę i zapłacę połowę, trochę się uspokoił. Teraz może na prawo i lewo opowiadać, jakim jest wspaniałym ojcem. Umieścił syna w prywatnej szkole. – Wykrzywiła twarz w grymasie. – To nie było miłe, prawda? – Szczere – mruknęła Carson. – Chcesz kupić czy wynająć? – Boże, dopóki się nie rozwiodę i nie sprzedamy domu w Summerville, nie stać mnie nawet na budkę dla ptaków. To przerażające, ale również ekscytujące. – Zaśmiała się krótko. – Mam trzydzieści osiem lat i po raz pierwszy w życiu będę mieć coś swojego. – Wyjęła korek ze zlewu, odwróciła się i wzięła ścierkę od Carson. Harper dostrzegła w jej spojrzeniu nową pewność siebie. – Wydajesz się szczęśliwa. Dora prychnęła i energicznie wytarła dłonie. – Myślę, że to pierwsze objawy histerii. – Opuściła ramiona, a ścierka wysunęła się z jej dłoni. – Rozwód to nie jest powód do radości. Dziesięć lat małżeństwa… – Pstryknęła palcami. – Koniec. Kryje się za tym całe morze urazy. Ale – dodała optymistycznie – to nowy początek. Koniec długiego okresu nieszczęścia. – Jestem z ciebie dumna, siostro – oświadczyła Carson. – Mam mnóstwo do zrobienia i mało czasu. Najwyraźniej taka moja karma ostatnio. Na szczęście stąd także mogę dowozić Nate’a do szkoły, dopóki nie znajdę mieszkania. – Rozejrzała się po kuchni. – Bogu
dzięki za Bunię i Morską Bryzę. Uratowała nas wszystkie. Sprzedaż domu jest jednak nieunikniona. Musimy zmierzyć się z faktem, że czeka nas przeprowadzka. Zapadło długie milczenie. Po chwili Dora rzuciła ścierkę na blat i zwróciła się do Harper. – A ty? Dokąd pojedziesz, gdy skończy się lato? – Jeszcze nie wiem – odparła Harper wymijająco, opierając się o blat. W jej głowie trwała gonitwa myśli. Przeglądała internet w poszukiwaniu wakatów na stanowiskach redaktorskich, pisała i zajmowała się ogrodem. Żadnych zmian, które mogłaby obwieścić. Żadnych życiowych zakrętów w stylu ciąży Carson czy decyzji Dory, która ruszyła naprzód pełną parą. – Nadal się zastanawiam. – Wszystko w porządku? – Na sto dwa. – Zmusiła się do niezobowiązującego uśmiechu. Dora spojrzało pytająco na Carson. Carson uniosła ręce, zasłaniając się nimi jak tarczą. – Darmowy czynsz. Zostaję tutaj, jak długo się da. Harper uznała, że zabrzmiało to pesymistycznie. – A jak ci idzie szukanie pracy? – W Charlestonie raczej nie ma zapotrzebowania na fotografów filmowych – mruknęła Carson sarkastycznie, by zaraz dodać poważniej: – Pukam do każdych drzwi w LA, ale nic z tego nie wynika. Zadzwoniłam do wszystkich ludzi, których znam, naprawdę wszystkich. To żenujące. Muszę szybko coś znaleźć. Nie żartuję, gdy mówię, że moja szkatuła jest pusta. – Mogłabym pożyczyć ci trochę pieniędzy – zaproponowała Harper z wahaniem. Odwróciła wzrok. Zamożność rodziny Jamesów i wysokość jej funduszu powierniczego były między siostrami tematem drażliwym. – Dzięki, siostrzyczko, ale odmówię. Nie chcę czuć się wobec ciebie zobowiązana. Nasza relacja jest dla mnie zbyt cenna, aby wystawiać ją na taką próbę. Harper doceniła szczerość. Zerknęła na Carson z przebiegłym uśmieszkiem. – Wiem! Zapłacę ci. Carson przechyliła głowę. – Za co? Harper zastanawiała się przez chwilę. – Za lekcje surfingu. Zawsze chciałam się nauczyć. Mogłabym zapłacić z góry za pakiet lekcji. Co ty na to? – Bardzo bym chciała – odparła Carson. – Ale nie zaleca się surfowania ciężarnym. Na wypadek, gdybyś zapomniała… – Poklepała się po brzuchu. – Myślałam… – wtrąciła Dora. Carson posłała jej niewzruszone spojrzenie. – Co myślałaś? Harper usłyszała wyzwanie w jej głosie i stężała w obawie, że znów wybuchnie kłótnia o aborcję pomiędzy konserwatywną Dorą a liberalną Carson. Postanowiła temu zapobiec. – Myślała, podobnie jak ja, że zrezygnowałaś z tego dziecka. Trudno było cokolwiek wyczytać z twarzy Carson. – Nie wiedziałam, że coś w tej sprawie postanowiłam. – Och. – Harper wzięła do ręki swój kubek i upiła łyk. Swobodna atmosfera sprzed paru chwil wyparowała i zapanowała niezręczna cisza.
Carson złagodniała, widząc konsternację sióstr. – Rozmawiałam z Lucille tej nocy, gdy odeszła. – Naprawdę? – Dora nadstawiła uszu, aby nie uronić ani słowa. – O czym? – Och, rozmawiałyśmy o wielu sprawach. O Buni, o Blake’u, o dziecku… – Spojrzała na siostry. – O was. Zachichotały i zaczęły się zastanawiać, co też mogły wtedy o nich mówić. – Mam wrażenie, jakby to było wczoraj – rzuciła Carson. Dora westchnęła ciężko. – Wiem. Bardzo za nią tęsknię. Nate też. – Zwróciła się do Carson z autentycznym zaciekawieniem. – Co powiedziała ci Lucille? – To był wieczór pełen emocji. Ja płakałam, a ona mnie pocieszała. – Pokręciła głową z niedowierzaniem. – Umierała, ale mnie pocieszała. – Cała Lucille – wtrąciła Dora. – Nie powiedziała mi, co mam zrobić. To nie byłoby w jej stylu. Przyznała, że obserwowała mnie, gdy surfowałam. – Carson skubała paznokieć, starając się panować nad głosem. – Przez wiele lat, a ja o tym nie wiedziałam. – To także do niej podobne. – Obie mnie obserwowały, razem z Bunią. Rozmawiałyśmy o falach. Mówiła, że gdy mnie obserwowała, widziała, że instynktownie wiem, jak się poruszać, gdzie postawić stopy, aby utrzymać równowagę. Kazała mi zaufać mojemu instynktowi. Teraz bardziej niż kiedykolwiek. – A co podpowiada ci instynkt? – zapytała Harper cicho. Carson oparła dłonie na brzuchu. – Instynkt podpowiada mi, żeby przestać obsesyjnie o tym rozmyślać i po prostu to zaakceptować. Żyj i pozwól żyć innym. To dziecko tu jest. – Poklepała się delikatnie po brzuchu. – Nad szczegółami będę się zastanawiać w swoim czasie. Odpowiedziała jej pełna zdumienia cisza. – To znaczy… że urodzisz? – wyszeptała niepewnie Dora. Carson pokiwała głową. Dora szeroko otworzyła oczy, gdy dotarła do niej odpowiedź siostry. – Będziemy miały dziecko! – zawołała. Zaczęła radośnie klaskać i podskakiwać na krześle. Carson uniosła dłoń, aby uspokoić siostrę. – Tylko nie zaczynaj. Próbuję się z tym oswoić. Znasz mnie. Na samą myśl o przywiązaniu się do czegoś lub do kogoś wpadam w panikę. – Przycisnęła dłoń do serca. – O Boże, już mi serce wali. Nie wiem, czy jestem gotowa. Czy kiedykolwiek będę. Martwię się, że przez to utracę samą siebie. Stanę się niewidzialna. Dora chwyciła jej dłoń. – Nie znikniesz. Nie pozwolimy ci. – Rozkwitniesz – zapewniła Harper. – Obiecajcie, że będziecie mi o tym przypominać – poprosiła Carson. Podekscytowana Dora przycisnęła dłonie do policzków. – Będziemy miały dziecko! – Uspokój się, siostrzyczko – upomniała ją Carson. – Krok za krokiem, tak jak mówiłaś. – Blake wie? – zapytała Dora. Carson zaprzeczyła. – A ty mu nie powiesz. Ani Devlinowi.
Dora już otworzyła usta, aby zaprotestować, ale po namyśle szybko je zamknęła. Przeszła długą drogę, pomyślała Harper, zadowolona z wstrzemięźliwości, którą okazała najstarsza siostra, choć parę tygodni temu zarzuciłaby Carson całą lawiną niechcianych rad. – Okej – powiedziała Harper. – To znaczy, że zapłacę ci za te lekcje surfowania z góry. Carson westchnęła z rezygnacją i ulgą. – No dobrze. I dzięki. – Jeśli naprawdę chcesz mi podziękować, weź się do odkurzania. – Harper odepchnęła się od blatu. – I nie myśl sobie, że ciąża zwalnia cię z obowiązków. Doro, ty dzisiaj segregujesz śmieci. Pamiętaj, że jutro przyjeżdża śmieciarka. Ja przejmuję kuchnię. No dalej, dziewczęta. – Zaklaskała w dłonie. – Czas ucieka. Dora spojrzała na Carson i rozłożyła ręce w geście niedowierzania. – Kim jest ta dziewczyna? Kilka godzin później Bunia weszła do kuchni, aby przygotować lunch. Zastygła w progu na widok wszechobecnego bałaganu. Cała zawartość szafek – pudełka z jedzeniem, puszki, przyprawy i wszystkie naczynia – stała pogrupowana na kuchennym stole i blatach. Bunia oparła dłoń na framudze, wpatrując się w niemym zdumieniu w garnki i patelnie leżące na podłodze. – Mój Boże, co się tu dzieje? Harper szorowała szafkę od środka. Gdy usłyszała głos babci, wypełzła i uniosła głowę. Z gąbki, którą trzymała w dłoni, kapała woda. – Cześć, Buniu! – zawołała radośnie. – Dziecko, co ty wyprawiasz, na litość boską? – Sprzątam. Oczywiście, pomyślała Bunia ponuro, dla Harper przetarcie blatów to za mało. Musiała wszystko rozłożyć, wyszorować, a następnie przemeblować. Skąd ona bierze na to siły?, zastanawiała się Bunia. Miała wrażenie, jakby gospodarskie talenty Harper, uśpione przez wiele lat, nagle rozkwitły w Morskiej Bryzie. Wskazała na stół. – Przyszłam przygotować lunch, ale tu nie ma miejsca nawet na filiżankę herbaty, a co dopiero posiłek. Wszystko jest wszędzie! – To już pora lunchu? – Harper rozejrzała się wokół siebie. – Straciłam poczucie czasu. Zaczęłam sprzątać w szufladach i… – Skrzywiła się. – Och, Buniu, były takie brudne i zakurzone. To doprowadziło robaki do szafek. Wiesz, ile czasu minęło, odkąd ktoś tu sprzątał? Rzeczy poupychane bez ładu i składu. Bez sensu. I – zadygotała z odrazą – zakładam pułapki na karaluchy. Wypowiadam im wojnę. Bunię zakłuło w sercu, gdy usłyszała, że ktoś krytykuje kuchnię Lucille. Miała obowiązek jej bronić. Zdawała sobie jednak sprawę, że Lucille była bardzo chora i nie miała energii ani czasu, aby posprzątać swoją chatkę, a co dopiero zaprowadzić ład i porządek w dużym domu. Już wcześniej straciła zapał do sprzątania. Nie, żeby Bunia doszukiwała się w tym jej winy. Sama była podobna. Starość pozbawiła wiatru niejeden żagiel. Wskazała jeden z worków na śmieci. – Co tam robią te garnki i patelnie? Harper miała na tyle przyzwoitości, aby zrobić skruszoną minę. – A właśnie. – Usiadła na piętach. – Naprawdę, Buniu, część trzeba wyrzucić. – Sprzeciw! Nie możesz ich wyrzucić. Lucille używała ich przez pięćdziesiąt lat.
– Właśnie. Do niczego się już nie nadają. Ta żeliwna patelnia, na przykład. – Wyjęła z worka na śmieci i uniosła do góry zardzewiałą patelnię z długą drewnianą rączką, a na jej twarzy odmalował się niesmak. Wzburzona Bunia gwałtownie sięgnęła po patelnię. – Ta patelnia należała do mojej matki! Jej matka podarowała ją córce w dzień ślubu, a mama przekazała ją mnie. Zamierzałam podarować ją jednej z was. To pamiątka rodzinna! – Och. – Na policzki Harper wypłynął rumieniec wstydu. – Ale kto będzie jej używał? Całkiem zardzewiała. – Trzeba ją po prostu natrzeć olejem – oświadczyła Bunia. – Każda porządna gospodyni doceni żeliwną patelnię, która jest w rodzinie od pokoleń. I każda wie, jak o nią dbać. Zapewniam cię, że ta patelnia jest w doskonałym stanie. Pokażę ci, jak ją natrzeć. Powinnaś to wiedzieć. Harper zerknęła na zardzewiałą patelnię z powątpiewaniem, ale postanowiła nie sprzeczać się w tej kwestii z Bunią. – Dziękuję – odparła grzecznie. – Okej, patelnia to skarb. Natomiast garnki – kontynuowała, nie dając się zbić z tropu – są okropnie poobijane i, szczerze mówiąc, niezdrowo jest ich używać. – Lucille gotowała w tych garnkach bardzo smaczne posiłki. – Potrawy Lucille były pyszne, Buniu, ale spójrz tylko na te garnki. Są zużyte niemal do cna. W sieci wyczytałam, że stare aluminiowe garnki i patelnie nie tylko wydzielają niebezpieczne metale, ale też ponoć wywołują alzheimera. – Och – mruknęła Bunia, tracąc przekonanie do swoich argumentów. – Kupię dzisiaj garnki i naczynia ze stali nierdzewnej. – Nie powinnaś wydawać pieniędzy… Harper uniosła dłoń, aby uciszyć sprzeciw Buni. – Przecież będą mi potrzebne, gdy zamieszkam na swoim. Bunia spojrzała nieufnie. – Postanowiłaś już, prawda? Wracasz do Nowego Jorku? Harper wzruszyła ramionami. – Chyba tak. Powinnam te plany skonkretyzować, wiem, ale do tego czasu… – kontynuowała weselszym tonem: – Dora, Carson i ja przysiadłyśmy dzisiaj w kuchni niczym stado kwok. Pogadałyśmy sobie od serca. Bunia się rozpromieniła. – Naprawdę? Cieszę się. – W tym szaleństwie jest metoda. Wiemy, że zwolniłaś serwis sprzątający, a my nie kiwnęłyśmy palcem. Przejrzałyśmy jednak na oczy i podzieliłyśmy pomiędzy siebie obowiązki. Gotowanie także. – Boże drogi! – Przygotuj się, Buniu. Czas kupić robot kuchenny. – A po co? W domu starców nie będę gotować. Harper prychnęła, słysząc termin „dom starców”. Miejsce, do którego przeprowadzała się Bunia, było urocze i nowoczesne. – Jak mówiłam, i tak muszę kupić różne rzeczy, skoro zamierzam kiedyś urządzić własną kuchnię. Komentarz obudził czujność Buni. – Nie wracasz do matki? Harper stanowczo pokręciła głową. – Mowy nie ma. Idę przed siebie, Buniu. – Ucałowała babcię w policzek. Bunia przyłożyła dłonie do policzka, który musnęły wargi Harper. – Cóż, jeśli tak zdecydowałaś…
Harper postanowiła wykorzystać dogodny moment. – Szafki są puste, więc może by pociągnąć wszystko świeżą warstwą farby? Co ty na to? – Farby? – zapytała słabo Bunia, oszołomiona lawiną pomysłów. – Właśnie. Śnieżna biel. Pomalujmy też ściany, skoro już przy tym jesteśmy. Są odrażające. Bunia spojrzała na wypłowiałe mury. – Od dawna chciałam je odświeżyć, ale za każdym razem, gdy to sugerowałam, Lucille mnie stąd wyganiała. To było jej terytorium, przecież wiesz. – Zróbmy to teraz. Dla tych sprzętów też nie ma już nadziei, ale raczej nie ma sensu wszystkich wymieniać, skoro się wyprowadzasz. – Głos Harper złagodniał. – Wyjątkiem jest ten wspaniały, stary piekarnik Viking. Solidny jak czołg. Nabywca pewnie wypatroszy kuchnię i wybuduje ją na nowo właśnie wokół piekarnika. – Westchnęła i posłała mu zachwycone spojrzenie. – Ja bym tak zrobiła. Bunia poczuła się nagle równie stara, jak piekarnik. – Ale koszty… Obawiam się, że teraz muszę być, jak by to ująć, bardziej wstrzemięźliwa. – To mój pomysł, a więc mój wydatek. – Gdy zobaczyła, że Bunia otwiera usta, aby zaprotestować, naciskała dalej: – Nie przyjmuję sprzeciwu. Uznaj to za wkład wnuczki w czynsz. I czesne za lekcje gotowania, których będziecie mi z Dorą udzielać. Zauważyła zdezorientowaną minę Buni i postanowiła zmienić temat. – Wystarczy już tego gadania o kuchni. Zróbmy dzisiaj coś fajnego. Na co masz ochotę? – Och, jestem trochę zmęczona. Chyba po lunchu się położę. Harper podeszła bliżej, a jej oczy zalśniły entuzjazmem. – Może po kolacji zagramy w karty? – My? – My wszystkie. Ty, ja, Dora i Carson. Jak dawniej. Bunia odzyskała energię. – Och, byłoby miło. Dobrze, kochanie. Ale – rozejrzała się bezradnie po kuchni – co zrobimy w sprawie lunchu? – Ty nie musisz nic robić. – Harper przytuliła babcię. – Ja coś zamówię. I zaraz uprzątnę ten bałagan. Bunia rzuciła ostatnie spojrzenie na worek pełen starych i zużytych aluminiowych garnków. Bezużyteczne. Stare i nadające się tylko na śmietnik. Jak ona. Odwróciła się i wolnym krokiem wyszła z kuchni. 3 Karaluch lub karaczan amerykański zwany przybyszką.
Rozdział trzeci Wczesnym popołudniem Harper wreszcie skończyła szorować kuchnię. Teraz musiała powkładać naczynia do kartonów i przechować je tam do zakończenia malowania. Odsunęła z czoła niesforny rudy kosmyk i rozejrzała się wokół siebie. Plecy bolały ją od schylania, manikiur był zrujnowany, od stóp do głów oblepiał ją wilgotny brud. Ciężka praca, fakt, ale dobrze się bawiła. Sprzątając Morską Bryzę, w osobliwy sposób zadzierzgała jeszcze silniejszą więź ze starym domem. Jakby każde pociągnięcie gąbką było pieszczotą, a każde machnięcie miotłą sprawiało, że dom stawał się bardziej jej. Może i nie miało to sensu, ale tak właśnie czuła. Oparła się o blat i cofnęła myślami do wakacji przed podjęciem studiów podyplomowych w Cambridge. Miała wtedy dwadzieścia dwa lata i spędzała lato w Anglii ze swoimi dziadkami w Greenfields Park, imponującej posiadłości wiejskiej z idealnie utrzymanym trawnikiem od frontu, rozległymi ogrodami z tyłu i kuchennym ogródkiem blisko domu, za którym rozciągał się sad. Pamiętała wiśnie i jabłonie ciężkie od owoców oraz zatrzęsienie malin. I ogrody – prawdziwy raj na ziemi. We wnętrzach panowała jednak ponura atmosfera. Przestronne pokoje z gipsowymi i drewnianymi dekoracjami w stylu rokoko wypełniały eleganckie antyki przekazywane w rodzinie Jamesów z pokolenia na pokolenie. Nigdzie nie było wygodnego fotela, w którym można by przykucnąć i poczytać książkę. Harper naprawdę chciała poczuć więź z tym domem, wiedziała bowiem, że babcia marzy, aby wyszła za Anglika i osiedliła się w Greenfields Park. Tego samego lata babcia James zainicjowała kampanię mającą na celu przedstawienie Harper każdemu kawalerowi z dobrej rodziny. Harper wyszła do ogrodu, aby zerwać kilka kwiatów i ułożyć dla babci bukiet niespodziankę. Doskonale się bawiła, dopóki bardzo uprzejmie nie wyprosił jej główny ogrodnik. Później poprzesuwała meble w sypialni według własnego gustu, lecz gdy wróciła ze spaceru, odkryła, że wszystko stało na dawnym miejscu. Tak jak personel, babcia okazywała niezadowolenie, ilekroć Harper próbowała coś ugotować lub wykonywać proste czynności domowe. – Betty nie lubi, gdy ktoś wtrąca się jej do kuchni – mówiła babcia. Tamten dom przypominał muzeum i choć doceniała jego piękno, nigdy nie czuła się tam swobodnie. Podobnie jak w domu jej matki w Hamptons, a nawet w ich mieszkaniu w Nowym Jorku. Mieszkała w pięknym apartamencie z widokiem na Central Park, w którym była tylko lokatorką. Oczywiście należał do Georgiany. Morska Bryza, elegancka, z gigantycznym dębem od frontu i tarasami z tyłu, została wybudowana z myślą o wygodzie. Tutejsze antyki nie były tak stare, jak antyki babci James, a obrazy i portrety nie miały takiej wartości historycznej, ale Bunię łączyła silna więź z miejscowymi artystami. Mawiała, że każdy obraz na jej ścianach jest jak przyjaciel. W Morskiej Bryzie pomoc Harper w domu była nie tylko mile widziana, ale wręcz pożądana. Pogrążona w myślach właśnie kończyła myć podłogę w kuchni, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Przycisnęła rękę do obolałych pleców i nasłuchiwała, czy ktoś otworzy. Znów zabrzmiał dzwonek. – Ktoś otworzy?! – zawołała.
W domu panowała niezmącona cisza. Wsadziła mop do wiadra z mydlinami, rozchlapując przy tym wodę i klnąc pod nosem. W pośpiechu przeszła po czystej podłodze, a z jej rękawic skapywały krople wody. Gdzie się podziały jej leniwe siostry? Ona urabia sobie ręce po łokcie w kuchni, a one pewnie leżą na słońcu z książkami. I tyle, jeśli chodzi o sprawiedliwy podział obowiązków, prychnęła w duchu. Dzwonek do drzwi zabrzęczał po raz trzeci, a zaraz potem rozległo się niecierpliwe pukanie do drzwi. Harper ogarnął gniew. Otworzyła drzwi gestem pełnym frustracji. W progu stał wysoki mężczyzna, ponad metr osiemdziesiąt, z barkami tak szerokimi i prostymi, że napinały materiał niebieskiej koszuli, której poły opadały na wypłowiałe dżinsy, a jej rękawy były podwinięte – odsłaniały umięśnione, opalone przedramiona. Mężczyzna miał brązowe, krótkie włosy oraz okulary przeciwsłoneczne na nosie. Cechowała go stanowcza postawa wojskowego. Nagle uniósł rękę i odsłonił oczy. Wstrzymała oddech. Rozpoznała go. Nie wiedziała, jak to możliwe, ale czuła to każdym włóknem swojego ciała. Miał przystojną twarz z szerokim czołem, prostym nosem i pełnymi wargami. Umięśniony typ atlety, który zawsze się jej podobał, lecz z którym rzadko się umawiała. Najbardziej ujęły ją oczy w odcieniu bladej zieleni – burzliwego, zmiennego koloru morza. Gdy ich spojrzenia się zwarły, wszystkie słowa uprzejmego powitania, które sobie ułożyła, wyleciały jej z głowy. Zamiast tego pomyślała: „Och, to ty”. Czas stanął w miejscu, gdy wpatrywała się w zielonookiego nieznajomego z obezwładniającym przekonaniem, że zna go od zawsze. Inna część mózgu podpowiadała, że zachowuje się śmiesznie. Nigdy się nie spotkali. Przynajmniej nie w tym życiu. Gdy przedłużająca się cisza stała się niezręczna, mężczyzna opuścił wzrok. W końcu zebrała się w sobie. – Witam? – szepnęła słabym głosem. Przez jego twarz przemknął uśmiech tak ulotny, że prawie go przeoczyła. – Witam – powiedział. – Szukam Carson. Poznaliśmy się na Florydzie i, hm, jestem w mieście, więc pomyślałem, że wpadnę. Zastałem ją? Carson? Przyszedł do Carson? Harper straciła cały rezon, gdy spojrzała na swój wilgotny, pobrudzony podkoszulek i podarte dżinsy, żółte gumowe rękawice ociekające mydlinami i potargane włosy wymykające się z gumki. Jęknęła w duchu. Oczywiście, przyszedł do pięknej Carson. – Carson Muir – dodał. Gdy nie odpowiadała, zmarszczył brwi. – To zły adres? W takim razie przepraszam. – Odwrócił się, aby odejść. – Zaczekaj! To dobry adres! – zawołała za nim. – Carson tu mieszka. Na jego twarzy pojawiła się ulga. – Zastałem ją? Gdy odsunęła od siebie romantyczne mrzonki, odezwała się jej ostrożna natura. – Skąd się znacie? – Zaprzyjaźniliśmy się w Dolphin Research Center. Uczyłem się trenować delfiny, gdy była tam z Nate’em. Mały też tu jest? – Tak, są oboje. – Usatysfakcjonowana jego wyjaśnieniem, przypomniała sobie o zasadach dobrego wychowania. – Proszę wejść. – Zaprosiła go gestem do środka. Wszedł za nią do holu. Trzymał dłonie na plecach jak zawodowy żołnierz, gdy rozglądał się po korytarzu i salonie z taką intensywnością, jakby szukał w domu min. Ta intensywność była trochę
onieśmielająca i znów obudziła w Harper ostrożność. – Przepraszam, ale nie dosłyszałam nazwiska. – Och, przepraszam. Mam na imię Taylor. Taylor McClellan. Z Florydy. – Cóż, jeśli chwilę zaczekasz, Taylorze McClellanie z Florydy, pójdę po Carson. – Ruszyła do pokoju siostry. – Chwileczkę! – zawołał za nią. Zatrzymała się i obejrzała przez ramię. Ich oczy spotkały się po raz drugi. Emanował pewnością siebie, a na ustach igrał mu uśmieszek. – A ty to kto? Czyżby dostrzegła w jego oczach zaproszenie do flirtu? A może tylko odpłacał jej pięknym za nadobne? – Jestem Harper. – Przybrała wyniosły ton swojej matki. – Harper Muir-James. Z Nowego Jorku. Taylor wyciągnął dłoń. Jego uśmiech objął teraz także oczy i złagodził ostre rysy twarzy. Zdjęła gumową rękawicę i wytarła wilgotną dłoń w dżinsy. Odpowiedziała uśmiechem, podając mu rękę. Miał szorstką, poznaczoną odciskami skórę, co dowodziło, że pracuje fizycznie. Poczuła łaskotanie w brzuchu, gdy wielka dłoń zacisnęła się wokół jej dłoni. Przytrzymał ją dłużej, niż wymagała tego zwykła uprzejmość. – Miło cię poznać, Harper Muir-James z Nowego Jorku. Poczuła rumieniec na twarzy. Postanowiła go ukryć, cofając dłoń i odwracając wzrok. – Zaraz wracam. – Wyszła na korytarz krokiem damy, choć cała ociekała mydlinami, a jej buty skrzypiały na parkiecie. Czuła jego spojrzenie na plecach. Zakręciło się jej w głowie, gdy biegła do pokoju Carson. Ten facet wyprowadził ją z równowagi, wstrząsnął nią do głębi. Czuła do niego niezaprzeczalny pociąg, jakby w jakiś szalony, niewytłumaczalny sposób przybył tu, aby ją poznać. Prawda była taka, że przyszedł do Carson. Zapukała energicznie do drzwi sypialni siostry, po czym weszła do środka. Żaluzje były zaciągnięte, więc w pokoju panował półmrok. – Carson? Żadnej odpowiedzi. – Carson? – powiedziała głośniej, zamykając za sobą drzwi. Carson poderwała głowę z poduszki jak ktoś wyrwany z głębokiego snu. – Co? – Ktoś do ciebie. – Blake? – zapytała skwapliwie. – Nie, nie Blake. – No więc kto? – Jakiś facet. Taylor McClellan z Florydy. Carson usiadła i ukryła twarz w dłoniach. – Taylor? Jesteś pewna? – Tak, jestem pewna. Duży facet. Przystojny. Wojskowa fryzura. Carson westchnęła ciężko. – Tak, to brzmi jak Taylor. – Poznałaś go na Florydzie? – Tak. – Jęknęła. – Cholera. Co on tu robi? Powiedziałam mu, że mam chłopaka. Humor opuścił Harper na dobre. Interesował się Carson i przyjechał sprawdzić, czy do czegoś może pomiędzy nimi dojść. No jasne. Zdobyła się na obojętny ton.
– Jest tylko jeden sposób, aby się dowiedzieć. Czeka na ciebie w holu. – Zrób coś dla mnie. Zajmij go przez chwilę. Porozmawiaj z nim. Cokolwiek. – Carson opadła na poduszki z ciężkim westchnieniem. – Potrzebuję czasu, żeby się ubrać. – Pokręciła głową, którą nadal trzymała w dłoniach. – Uch. Niedobrze mi. Ostatnie, na co mam ochotę, to towarzystwo. – Powiem mu, żeby wrócił później. – Nie. – Znów westchnienie. – Bądź dla niego miła. Jest zamknięty w sobie, ale gdy o tym zapomni, wychodzi z niego fajny facet. – Sięgnęła po szklankę ze słomką. Jęknęła cicho, po czym odwróciła się do Harper. – Przyjdę, ale to chwilę potrwa. – Okej – odparła Harper nonszalancko. Jej serce wywinęło koziołka. – Ale najpierw muszę opłukać się z mydlin i brudu. Wyglądam strasznie. Wpadła do łazienki Carson, po drodze zdejmując gumowe rękawice. Rzuciła je wraz z brudnym podkoszulkiem na podłogę. Jej puls przyspieszył, gdy zaaplikowała sobie coś, co babcia James nazywała „francuską kąpielą” – szybko umyła się mydłem i gąbką nad umywalką. Rozpuściła włosy i rozczesała je szczotką, aby nabrały blasku polerowanego złota, po czym zebrała je w koński ogon. Na makijaż nie starczyło czasu. Tak odświeżona, podeszła do komody Carson i otworzyła jedną z szuflad. Jak zwykle oburzyło ją kłębowisko ubrań wepchniętych bezładnie do środka. Gdy dzieliła z Carson pokój, zachowywała się jak pedantyczny Felix Ungar. Carson przypadła, rzecz jasna, rola Oscara Madisona4. – Do licha, Carson, czy ty nigdy nie składasz ubrań? – Hej, czy ja grzebię w twoich szufladach?! – zawołała Carson. Siedziała na krawędzi materaca, skubiąc solone krakersy. Harper postanowiła, że nie pozwoli, aby poróżnił je bałagan. Mrucząc coś pod nosem, wyjęła najmniej pomięty top, jaki znalazła. – Pożyczam – oświadczyła, wkładając top przez głowę. Tak jak większość ubrań Carson elastyczna koszulka w morskim kolorze była obcisła. Podkreśliła szczupłą figurę Harper i jej drobne, krągłe piersi. Carson machnęła ręką. – Nie zostawiaj go tam samego tak długo. Harper podbiegła do drzwi, przystanęła, aby wziąć głęboki, uspokajający oddech, po czym wyszła. Zazwyczaj nie dbała o to, co myślą o niej obcy ludzie. A przy tym mężczyźnie denerwowała się tak, jak podczas swojego oficjalnego debiutu w towarzystwie, gdy została przedstawiona angielskiej królowej. Otworzyła drzwi, przykleiła do twarzy uśmiech i z wystudiowaną gracją wróciła do holu. Znalazła Taylora lekko pochylonego, z rękami złączonymi na plecach, wpatrującego się w jeden z obrazów. Płótno przedstawiało scenę przy pomoście gdzieś na wybrzeżu, gdzie w dokach cumowały kutry krewetkowe z zawieszonymi wysoko zielonymi sieciami. – Podoba ci się? – zapytała, podchodząc bliżej. – Namalował go miejscowy artysta. West Fraser. – Bardzo mi się podoba – odparł, nie odrywając wzroku od obrazu. – To McClellanville. Harper zbliżyła się, aby przyjrzeć się obrazowi. Jej zdaniem ta scena mogła przedstawiać każdy pomost na wybrzeżu. – Skąd wiesz? Zerknął na nią przez ramię, a jego oczy rozbłysły rozbawieniem. – To kuter mojego taty. „Miss Jenny”. – Naprawdę? – Zaskoczona podeszła jeszcze bliżej, aby spojrzeć na duży krewetkowiec obwieszony zielono-białymi sieciami. – Twój ojciec jest kapitanem krewetkowca? – Był. Zrezygnował. – Och, przykro mi. Co się stało?
Z piersi Taylora wyrwało się westchnienie, gdy w zamyśleniu oparł dłonie na biodrach. – Zanosiło się na to od lat. Miejscowi poławiacze krewetek mocno odczuli zalew krewetek z importu, wysokie koszty paliwa i słabą wydajność. Zabójcza kombinacja. Tata starał się tak długo, jak mógł. Inni także. Ale… – Zwiesił ramiona, jakby chciał powiedzieć: „Ale co miał zrobić?”. – Nadal łowi? – Nie. – Taylor odwrócił wzrok. Stała tak blisko, że widziała fakturę jego opalonej skóry i delikatne kurze łapki w kącikach oczu. – A ty łowiłeś kiedyś krewetki? – Ja? – Uśmiechnął się lekko. – Oczywiście. Nie możesz być dzieckiem poławiacza i nie przepracować dnia na kutrze ojca. Pomagałem mu, odkąd nauczyłem się chodzić. Tak jak moja mama i brat. To był rodzinny biznes. Zawsze wiedziałem jednak, że na życie będę zarabiał inaczej. To nie znaczy, że nie kocham łodzi. Albo wody. Mam to we krwi. – Od dziecka fascynowały mnie krewetkowce. Jako turystkę, oczywiście. To symbol Południa. Gdy byłam mała, często widywałam je przycumowane przy Shem Creek. Jeden za drugim. Wypatruję ich, ilekroć przejeżdżam przez Shem Creek, ale ostatnio rzadko je widuję. Taylor skrzyżował ramiona na piersi i pokręcił głową. – Nie. Teraz kutry głównie stoją w dokach. Na sprzedaż. Na wodzie są tylko restauracje i bary. Trochę kajaków. – To smutne. – Fakt. Nie chciała, aby Shem Creek stał się muzeum przeszłości. Kochała energię tętniącego pracą doku. – Chciałabym zwiedzić prawdziwy kuter, zanim wszystkie znikną. – Chętnie zabiorę cię kiedyś na jakiś. Na jej twarzy odmalowało się zaskoczenie tym zaproszeniem. Musiał to zauważyć, bo odwrócił wzrok i spojrzał w głąb korytarza, jakby wypatrywał Carson. Harper poczuła się jak uczennica, która zapomniała przekazać wiadomość od dyrektorki. Co gorsza, zachowywała się jak zadurzona uczennica. Poczuła gorący rumieniec na policzkach. – Och, miałam cię uprzedzić, że Carson przyjdzie za kilka minut. Drzemała i prosi, żebyś zaczekał. Musi się ubrać… To chwilę potrwa. Taylor przesunął dłonią po krótkich włosach, gdy coś rozważał. – Jasne, ale jeśli to potrwa, muszę zajrzeć do mojego psa. Zostawiłem go przy samochodzie. – Psa? – Tak. Chodź. Przedstawię cię Thorowi. Harper poszła za nim do frontowych drzwi i przez żwirowy podjazd do czarnej furgonetki zaparkowanej w cieniu rozłożystego dębu. Za błotnikiem zobaczyła dużego czarnego psa, o szerokiej piersi i oklapłych uszach, który siedział w cieniu. Podniósł łeb na ich widok, wstał i spojrzał z miłością na swojego pana. Taylor pogłaskał go po szerokim łbie. Odwrócił się i przywołał gestem Harper. Podeszła z wahaniem, onieśmielona gabarytami zwierzęcia. Thor patrzył na nią z zaciekawieniem. – To dog niemiecki? – Między innymi. Pies ratownik. W połowie dog niemiecki, w połowie labrador. Wygląda jak dog, ale serce ma labradora. Uwielbia wodę. Ten pies to maszyna do pływania. Zauważyła, że nie jest przywiązany. – Nie potrzebuje smyczy? – Nie.
To zrobiło na niej wrażenie. Nie znała się na psach, nigdy nie miała psa w dzieciństwie. Ani żadnych innych zwierząt. Nawet papużki, chociaż błagała o nią przez długie lata. Jej matka nie tolerowała „cuchnących, roznoszących zarazki stworzeń”, które mogłyby nabrudzić w jej pedantycznie urządzonym mieszkaniu. – Ogromny jest – szepnęła słabo. – To prawda. Duży, ale łagodny. Zerknęła na mężczyznę stojącego obok niej, zastanawiając się, czy do niego również pasuje ten opis. – Nie bój się. Możesz go pogłaskać. Nie było sensu wyjaśniać komuś takiemu jak Taylor, że strach przed tak wielkim zwierzęciem jest uzasadniony, nawet jeśli Thor jest łagodny. W Greenfields Park miała do czynienia z końmi. Przerażały ją. Łączyły się z nimi złe wspomnienia. W dzieciństwie zmuszano ją do jazdy na tych wielkich zwierzętach, które nad nią górowały, biły o ziemię wielkimi kopytami i prychały, kiedy nieśmiało podchodziła do nich w stroju do konnej jazdy i ze szpicrutą w dłoni. Oczywiście jej matka była doskonałą amazonką. Kiedyś sześcioletnia Harper odmówiła jazdy, a Georgiana nakazała jej „przestać się mazać i wsiadać, do cholery”. Harper bardziej bała się matki niż konia, więc posłuchała. Jazda konna należała do powinności każdego Jamesa. Jednak nawet po wielu latach i dziesiątkach lekcji, gdy dosiadała konia, żołądek podchodził jej do gardła. Konie wyczuwały jej strach. Kiedyś jeden odwrócił łeb, spojrzał na Harper siedzącą w siodle, po czym bezczelnie ignorował jej polecenia. Nie wyobrażała sobie, aby jakikolwiek wierzchowiec ośmielił się zignorować polecenie jej matki. Może, pomyślała, wpatrując się w brązowe oczy Thora, to mnie tak bardzo przeraża w psie Taylora. Jest wielki jak koń. – No, chodź. On nie gryzie. – Taylor delikatnie ujął ją za nadgarstek, otaczając go kciukiem i palcem wskazującym. – Ależ z ciebie drobiażdżek. Nie bała się już, gdy poprowadził jej dłoń ku ogromnej kanciastej czaszce psa. Poczuła pod palcami gładką szczecinę lśniącej sierści Thora. Thor ze spokojem przyjął pieszczotę. Podejrzewała, że jest przyzwyczajony do tolerowania głupców. Gdy Taylor uwolnił jej nadgarstek, natychmiast cofnęła dłoń i zrobiła krok w tył. – Gdzie mogę mu nalać wody? Poprowadziła go za dom na tylną werandę, a Thor wesoło podreptał za swoim panem. Pomogła im znaleźć kran i napełnić miskę, a Thor błyskawicznie wychłeptał wodę i ugasił pragnienie. – Okej, stary, leżeć – nakazał mu Taylor dyskretnym gestem. Thor podreptał do zacienionego kąta werandy, mościł się chwilę, po czym znieruchomiał i złożył łeb na gigantycznych łapach. – Zawsze jest taki posłuszny? Taylor skinął głową. – Sam go szkoliłem. To najmądrzejszy pies, jakiego znam. Lubi wykonywać swoją pracę. Jeśli popełni błąd, wygląda tak, jakby to zraniło jego dumę. Zostanie tam, dopóki mu nie pozwolę wstać. Chyba że wyczuje, że coś mi grozi. – Nie sądzi chyba, że ja ci zagrażam, prawda? – Zmierzyła wzrokiem masywnego psa. – Nie chciałabym go rozgniewać. Taylor parsknął wesoło. – Nie sądzę, żeby widział w tobie zagrożenie. Znów zapadła pomiędzy nimi niezręczna cisza, gdy czekali na Carson. Taylor oparł dłonie na biodrach i rozglądał się po posiadłości. Podążyła za jego wzrokiem i spojrzała na Morską Bryzę tak, jak ten
zabytkowy dom widzi po raz pierwszy w życiu obcy człowiek. Morska Bryza najlepiej prezentowała się od strony wody. Na tyłach domu rozciągały się trzy długie tarasy z widokiem na morze. Od góry lewa część werandy była ocieniona elegancką czarno-białą markizą, pod którą stały czarne fotele bujane. To tutaj mieszkanki zbierały się rankiem na kawę, a wieczorami na herbatę i ploteczki. Drugi taras poniżej otaczał basen. Trzeci stanowił raczej szeroki stopień nad trawnikiem, który prowadził nad zatokę i do drewnianego pomostu rozciągającego się nad wodą. – Fajna miejscówka – mruknął Taylor. Zachwyt w jego głosie podpowiedział jej, że dostrzega unikalne zalety domu. Wskazał palcem pomost. – To tam przypływał delfin Carson? – Delphine. Tak. – Carson mi o niej opowiadała. Smutna historia. – Odwrócił się, aby znów spojrzeć na dom. – Mieszkasz tutaj na stałe? Pokręciła głową. – Nie. W Nowym Jorku. – W której części? – Na Manhattanie. – Nie dodała, że wciąż mieszka z matką. – A ty skąd jesteś? – Z Juno Beach. – Ale powiedziałeś, że twoja rodzina mieszka tutaj. Odwiedzasz ich? – Tak. W McClellanville, niedaleko stąd. Pomyślałem, że wpadnę i sprawdzę, czy Carson jest w mieście. Zaprzyjaźniliśmy się w Dolphin Research Center. Trudno pozostać wobec niej obojętnym – dorzucił ze śmiechem. – To prawda. – Żałowała, że ona nie posiada tego daru. Carson go miała, i Bunia też. Harper zachowywała większą rezerwę, tak jak jej babcia James. Poczuła motyle w żołądku, gdy dotarło do niej, co Taylor powiedział o sobie i Carson. Może jednak nie łączy ich nic poważnego? – Gdzie studiowałeś? – zapytała, aby zmienić temat. Wstrzymała oddech, nie wiedząc, czy w ogóle skończył college. Nie chciała go przecież urazić. – W Citadel. – Tutaj w Charlestonie? – A jest jakiś inny Citadel? – Czy to nie jest szkoła wojskowa? – Owszem. – Było ciężko? To znaczy, słyszałam o otrzęsinach i innych rzeczach, które muszą znosić nowi. – Koty. Czyli studenci pierwszego roku. Tak, było ciężko. – Brakowało ci normalnego studenckiego życia? – Nie. Bractwa to nie moja bajka. – Ani moja. – A ty gdzie studiowałaś? – W Radcliffe. Żadnych bractw. Co jednak nie zmieniło faktu, że były kliki. – Radcliffe należy do Ligi Bluszczowej, prawda? – Tak. – Dostrzegła, że zrobiło to na nim wrażenie. – Chodziłam do dobrych szkół, miałam dobre stopnie. Ale dostanie się do tych szkół często zależy od tego, kogo znasz i jak duży datek może przekazać twoja rodzina, a nie od tego, czy jesteś mądry. Rodzina mojej matki ma znajomości. I zasobne kieszenie. – Chcesz powiedzieć, że jesteś bogata? – Chcę powiedzieć, że moja rodzina jest. – Gdzie mieszkają? W Nowym Jorku?
– Tak i nie. – Zastanawiała się przez chwilę, czy wybrać dłuższą, czy krótszą wersję tej historii. Wybrała krótszą. – Moja matka jest Angielką. Jej rodzice, moi dziadkowie, mieszkają w Anglii. W Greenfields Park. – To jakieś zamknięte osiedle? Roześmiała się. – Tak nazywa się ich posiadłość. Duże posiadłości w Anglii często mają nazwy. Taylor zrobił rozbawioną minę. – Twoja rodzina ma dużą posiadłość w Anglii? Nie spodobał się jej kierunek, w którym zmierzała ich rozmowa. – To tylko wielki dom i parę hektarów ziemi. Prychnął zdumiony. – Parę hektarów? Czyli jednak dłuższa wersja, westchnęła w duchu. – Taka farma. Drzewa, ogrody, stodoły z krowami i owcami… stadami owiec. – Jasne, farma. Super. Taylorowi zabrakło słów, a wykorzystawszy już obowiązkowe tematy do rozmów, Harper przypomniała sobie o dobrych manierach. – Napijesz się czegoś? Kawy? Mrożonej herbaty? – Herbata brzmi nieźle. A piwo jeszcze lepiej. – Przykro mi, ale w Morskiej Bryzie nie ma żadnego alkoholu. – W takim razie herbata. Gdy weszli do kuchni, aż się skrzywiła. Zastawa, garnki i patelnie leżały na stole, blatach i każdej możliwej powierzchni. W spiżarni stały kartonowe pudła, ale sama kuchnia lśniła i pachniała sosnowymi mydlinami. – Myłam szafki – wyjaśniła. – Ambitne wyzwanie. – Obawiam się, że to dopiero początek. Chciałabym odnowić całe wnętrze. A przynajmniej pomalować. – Idealny moment, skoro nie masz nic w szafkach. – Oparł dłonie na biodrach i rozejrzał się wokół. – Wspaniała przestrzeń. Urokliwa. – Podszedł do okien. – I cóż za widok. – To prawda. – Stanęła obok niego. Odwrócił się i znów obrzucił kuchnię zachwyconym spojrzeniem. – Stara architektura ma coś w sobie. Teraz się już tak nie buduje. Ucieszyła ją zmiana tematu. – Właśnie. Kocham stare domy. A ten wyjątkowo. Jest wspaniały, ale potrzebuje odświeżenia. Chciałabym kupić nowy sprzęt, ale to będzie musiało zaczekać. Taylor spacerował po kuchni, przyglądając się wszystkiemu uważnie. Dotknął drewnianych szafek. – Solidne drewno. – Potarł szczękę w zamyśleniu. – Niewiele tu trzeba. Powinnaś zadzwonić do mojego ojca. Jest prawdziwym fachowcem. I uczciwym. Zdumiały ją te słowa. – Twojego ojca? – Jest budowlańcem. Maluje, zajmuje się stolarką i trochę elektryką. Dobry kapitan musi się znać na wszystkim, więc gdy przemysł krewetkowy padł, ojciec zajął się takimi sprawami. – Zastanawiał się przez chwilę, po czym znów spojrzał na Harper. – Teraz robi coś na wyspie. Może wpadnie tutaj w drodze do domu i przedstawi ci kosztorys? Jeśli chcesz – zawahał się.
– Bardzo. Proszę. Uśmiechnął się lekko i wyjął telefon. Odszedł do okna, aby przeprowadzić krótką rozmowę. Czekała, wykręcając palce w nadziei, że nie przekroczyła żadnej granicy. Bunia z niechęcią zgodziła się na jej plan, a wszystko działo się bardzo szybko. Taylor włożył telefon do kieszeni i wrócił do niej. – Wpadnie po południu. – Świetnie. Będę czekać. – Gdy ich oczy się spotkały, ogarnęło ją dziwne przeczucie, że zaraz wydarzy się coś ważnego. Wtedy pojawiła się Carson. – Taylor! Harper zamrugała zaskoczona, gdy siostra weszła do kuchni. Dokonała się w niej niezwykła przemiana. Cała promieniała w długiej białej tunice z ciemnymi włosami zaczesanymi w warkocz. Podeszła do Taylora z wyciągniętymi ramionami. Zniknęła senna, dręczona nudnościami kobieta, z którą Harper rozmawiała w sypialni. Z lśniącą opalenizną i błyszczącymi oczami Carson emanowała pewnością siebie i seksapilem. Taylor podszedł do niej z szerokim uśmiechem i serdecznie ją objął. Harper odwróciła się, aby nalać Taylorowi mrożoną herbatę, ale cały czas zerkała na pogrążoną w rozmowie parę. Znowu poczuła się zaniedbana, w podartych dżinsowych szortach i topie na ramiączkach. Taki już jej los – tego dnia przypadła jej rola Kopciuszka. Czy to by coś się zmieniło, gdyby przyszedł wczoraj? Raczej nie, uświadomiła sobie. Wczoraj pociła się w dżinsach w ogrodzie. Kiedyś ubiór był dla niej ważny. Słynęła z modnych stylizacji od znanych projektantów i markowych butów. Miała pomalowane paznokcie. Włosy i makijaż wystylizowane do perfekcji. Matka nauczyła ją dbać o wygląd. Żeby nic nie zwisało, nic nie odstawało. Agrafki doprowadzały Georgianę do szału. Harper podniosła dłoń, aby odgarnąć włosy z twarzy. Kiedy ostatnio była u fryzjera? Nie mogła sobie przypomnieć. Kiedy ostatnio włożyła ładną sukienkę, szpilki i pomalowała oczy? A paznokcie rozpaczliwie potrzebowały manikiuru. Kim jestem?, zastanawiała się ostatnio. Im więcej odkrywała w swoim wnętrzu, tym mniej siebie rozpoznawała na zewnątrz. Carson powiedziała coś, co rozbawiło Taylora. Harper spojrzała na nich, zaskoczona tym, jaki zrelaksowany wydawał się teraz ten małomówny mężczyzna. Przy Carson. Odwróciła się, aby wrzucić lód do szklanki. Mruczenie lodówki i brzęk kostek irytowały ją. Do kuchni wszedł Nate, w ręku trzymał konsolę do gier. Miał na sobie podkoszulek i workowate szorty, w których jego chude nogi wyglądały jak zapałki. Od niechcenia podniósł wzrok, po czym zamarł na widok bałaganu. Stan kuchni wzbudził jego konsternację. Po chwili dostrzegł Taylora, a wtedy grymas zamienił się w szeroki uśmiech. – To ty! – zawołał, celując w Taylora palcem. Taylor pomachał do chłopca. – To ja! Nate ruszył w jego stronę, ale nagle zatrzymał się z szeroko otwartymi, błagalnymi oczami. – Przywiozłeś gry? – Wybacz, stary. Nie tym razem. Nate wykrzywił się rozczarowany. – Ja się miewasz? – zapytał go Taylor. – W porządku. – U mnie też. Nate z zaciekawieniem przechylił głowę. – Co tu robisz?
– Przyjechałem do Carson. Nate przez chwilę rozważał jego słowa. – Ożenisz się z ciocią Carson? Carson wybuchnęła śmiechem. Harper podniosła wzrok. – Skąd ten pomysł? – zapytał Taylor. – Będzie miała dziecko, więc pomyślałem, że przyjechałeś, aby zostać jego tatą. Taylor przeniósł wzrok na Carson. Oniemiała Carson przycisnęła dłoń do policzka. – Jesteś w ciąży? Carson opuściła dłoń i wzruszyła ramionami. – Tak. Harper obserwowała, jak Taylor przyswaja nowinę. Odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła na jego twarzy szczery uśmiech. – Gratulacje. – Dzięki. Powoli przyzwyczajam się do tej myśli – oświadczyła Carson pogodnie. Opowiedziała mu o swoim spotkaniu z Delphine w basenie i o tym, jak delfin uparcie wysyłał fale do jej brzucha. – Zdiagnozował cię delfin? – podsumował wesoło Taylor. – Typowe. – Prawda? Przyznasz, że to świetna historia. Będę ją opowiadać na przyjęciach do późnej starości. Nate pociągnął Taylora za koszulę. – Thor też tu jest? – Pewnie. Na werandzie. – Mogę do niego iść? – Na pewno się ucieszy. – Pamięta mnie? – Jasne. Na pewno ucieszy się na twój widok. Biegnij, dotrzymasz mu towarzystwa. – Okej. – I Nate wystrzelił jak z procy. – Chłopiec i pies. Też typowe – rzuciła żartobliwie Carson. – Herbata gotowa! – zawołała Harper. Postawiła na tacy dwie wysokie szklanki z mrożoną herbatą, cytryny i herbatniki. – Dzięki – powiedział Taylor, próbując przyciągnąć jej wzrok. – Chodźmy na werandę – zaproponowała Carson. – Tutaj nie ma gdzie usiąść. Taylor odwrócił się do Harper. – Idziesz? Harper uśmiechnęła się, ucieszona z zaproszenia. – Nie chcę wam przeszkadzać… – Nie gadaj bzdur! – powiedziała Carson. – Im nas więcej, tym weselej. Już wychodzili, gdy do kuchni weszła Bunia. – Dziewczęta! – oświadczyła śpiewnym głosem zarezerwowanym dla gości. – Patrzcie, kto wpadł z wizytą. Wszyscy umilkli, gdy do kuchni wkroczył radosny – a po chwili mocno zdezorientowany – Blake. 4 Felix Ungar i Oscar Madison – bohaterowie sztuki Neila Simona The Odd Couple o dwóch współlokatorach, z których jeden to pedantyczny, neurotyczny hipochondryk, a drugi – niechlujny i rozrzutny sybaryta.
Rozdział czwarty Blake! – zawołała Carson. Harper rozumiała jej zdziwienie: Blake nie pokazywał się w Morskiej Bryzie od tygodni, choć mieszkał na tej samej wyspie. Nie rozstali się w przyjaźni. – Cześć, Carson. – Blake z wahaniem wszedł do środka. Miał na sobie koszulkę polo z emblematem NOAA i torbę na laptop na ramieniu. Zauważył Harper i skinął głową w jej stronę. – Harper. – Witaj, Blake. – Harper zerknęła na Carson. Siostra stała nieruchomo z niepokojem w oczach. Bunia instynktownie próbowała ratować sytuację. – Mój Boże, toż to prawdziwe przyjęcie! – zawołała. – Cudownie. – Skupiła wzrok na Taylorze. – Harper, moja droga, widzę, że masz gościa. – Podeszła do niego. – Nie zostaliśmy sobie przedstawieni. Harper wystąpiła naprzód i dokonała prezentacji. – Buniu, poznaj Taylora McClellana. Taylorze, to moja babcia, pani Muir. – McClellan – powtórzyła Bunia w zamyśleniu. – Czy jest pan spokrewniony z rodziną McClellanów z McClellanville? Znam Sarah McClellan. Ale zaraz, wyszła przecież za mąż, więc teraz zapewne nazywa się inaczej. Chyba… – McDaniel – podpowiedział Taylor. – Tak, proszę pani, jesteśmy rodziną. To moja ciotka. Poślubiła Stuarta McDaniela. Twarz Buni pojaśniała. – Oczywiście. Urocza para. Dawno ich nie widziałam. Jesteś więc siostrzeńcem Sarah. Miło mi cię poznać, Taylorze. Taylor wyprostował się i ujął dłoń Buni z wyjątkowo ciepłym uśmiechem. – Cała przyjemność po mojej stronie, pani Muir. Harper zauważyła, że Bunia przechyliła głowę z aprobatą. Spodobały jej się maniery gościa. Rozbawiła ją myśl, że być może wystarczyłby przystojny młodzieniec, który okazałby Buni odrobinę uwagi, aby wyrwać ją z marazmu. – Jestem Blake. – Blake przełożył torbę na laptop do drugiej dłoni i podszedł do Taylora z wyciągniętą ręką. Taylor mocno ją uścisnął. – Taylor. Byli mniej więcej tego samego wzrostu i mieli zbliżoną w odcieniu opaleniznę, ale na tym podobieństwa się kończyły. Blake był szczupły, miał podłużną, wąską twarz. Jego postawę cechowała swoboda wyspiarza, gdy trzymał dłonie w wytartych kieszeniach. Jego ciemnobrązowe włosy urosły i teraz opadały w sztywnych od soli lokach wokół głowy. W przeciwieństwie do niego Taylor był szeroki w barach i umięśniony. Miał wyprasowaną koszulę i gładko ogoloną twarz. Stał wyprostowany i czujny niczym żołnierz. – Co cię sprowadza w nasze strony? – zapytał Blake. – Jesteś przyjacielem Harper? – Mam taką nadzieję. – Taylor uśmiechnął się do niej. – Ale przyjechałem zobaczyć się z Carson. Blake posłał mu nieufne spojrzenie.
– Skąd się znacie? Taylor zesztywniał, słysząc oskarżycielski ton w tym pytaniu. – Poznaliśmy się na Florydzie – wyjaśniła Carson, nagle przypomniawszy sobie chyba, że potrafi mówić. – W Dolphin Research Center. Przyjechał do miasta i mnie odwiedził. Buniu, pamiętasz, opowiadałam ci o nim. – Owszem, pamiętam – przyznała Bunia z gracją. Carson podeszła do Blake’a, szeleszcząc tuniką, ocierającą się o jej nogi. Harper wyczuła panujące pomiędzy nimi napięcie i posmutniała. Lubiła biologa morskiego, który swoją niezłomną miłością do jej siostry podbił serce Carson… a także serca pozostałych członków rodziny Muirów. Wykazał się prawdziwym heroizmem, gdy uratował Delphine na początku lata. – Blake, co cię tu sprowadza? – zapytała Carson z wyczuwalnym w głosie wzburzeniem. W oczach Blake’a błysnął gniew, ale się opanował. – Mam nowiny o Delphine – powiedział chłodno. – Ale możemy porozmawiać później. – Delphine? – Carson dała się podejść. – Co z nią? – Nie chcę przeszkadzać w twoim… spotkaniu. Powinienem był najpierw zadzwonić. – Co z nią? Blake znieruchomiał i spojrzał jej w oczy. – W porządku. – Zagryzł wargi. – Czuje się świetnie. Ich oczy zwarły się na dłuższą chwilę, sprawiając, że reszta towarzystwa poczuła się jak wścibscy podglądacze. Carson odwróciła się do Taylora. – Przepraszam cię, Taylor, ale to ważne. Chodzi o delfina, o którym ci opowiadałam. Zachowam się teraz bardzo nieuprzejmie i zapytam, czy nie mógłbyś poczekać jeszcze chwilę? – Nie ma sprawy. Wpadłem się tylko przywitać. Muszę już lecieć. Pies i w ogóle. – Zerknął na Blake’a, po czym odwrócił się do drzwi. – Odprowadzę cię. – Carson podeszła i ujęła Taylora pod ramię. Uśmiechnęła się do niego uroczo. – Przynajmniej tyle mogę zrobić. Harper przez cały ten czas stała przy drzwiach z tacą w dłoni, czując się przez to jak idiotka. – Miło było cię poznać, Harper – powiedział serdecznie, gdy mijał ją w progu. Spojrzała w jego emanujące ciepłem oczy. Chciała powiedzieć coś… cokolwiek… lecz nie mogła. – Nie chciałem ci sprawić kłopotów – mruknął do Carson, gdy podeszła bliżej. – Nie sprawiłeś. – Poklepała go po ramieniu. – Kłopoty już tu były, zanim przyjechałeś. To długa historia. Harper wciąż stała nieruchomo, gdy drzwi zatrzasnęły się za Taylorem i Carson. Zacisnęła powieki, zawstydzona przypływem uczuć, które wzbierały w niej, odkąd poznała Taylora McClellana. Wystarczy, nakazała sobie. Koniec ze snami na jawie. Czas odsunąć od siebie dziecinne mrzonki i skupić się na konkretach. Poszukać pracy, mieszkania. Zaplanować powrót do Nowego Jorku. Odwróciła się i stanowczym krokiem przeszła przez kuchnię. Bunia i Blake starali się prowadzić uprzejmą konwersację pod nieobecność Carson. – Macie ochotę na herbatę? – zapytała Harper. Oboje z wdzięcznością sięgnęli po szklanki. Harper usłyszała sygnał przychodzącego esemesa, więc odłożyła pustą tacę na blat i sięgnęła do kieszeni po telefon. Wiadomość pochodziła od matki. Harper przeprosiła wszystkich i poszła do swojej sypialni. Zamknęła za sobą przesuwane drzwi, po
czym usiadła na łóżku z baldachimem. W zwięzłym esemesie matka pytała, dlaczego Harper nie odpowiedziała na jej mejle z zeszłego tygodnia, co u niej słychać i kiedy zamierza wrócić. Harper jęknęła w duchu, wiedząc, że nie zdoła dłużej zbywać Georgiany. Nie rozmawiały ze sobą od ostrej kłótni telefonicznej w maju. Matka na pewno spodziewała się, że Harper na kolanach wróci do Nowego Jorku. Dni jednak mijały, a Harper nie ruszała się z Wyspy Sullivana – teraz poczuła satysfakcję, że to matka pierwsza wyciągnęła dłoń na zgodę. Owszem, nie odpowiedziała na mejle matki. Ich ton był dość uprzejmy, ale Harper wyobrażała sobie, jak podczas pisania Georgiana z niecierpliwością tupie nogą. Po prostu nie wiedziała, co odpisać. Nie podjęła decyzji, co zrobi ani dokąd wyjedzie jesienią. Miała nadzieję, że odpowiedź w końcu sama się nasunie. Wyglądało jednak na to, że z braku innych opcji będzie musiała zrealizować plan awaryjny i wrócić do Nowego Jorku. Zebrała się na odwagę. Usiadła na krawędzi materaca, wybrała numer, pod który nie dzwoniła od Dnia Pamięci. Po chwili usłyszała znajomy sztywny brytyjski akcent. – Mówi Georgiana James. – Mama? – Harper! – Tak, cześć. To ja. – Właśnie o tobie myślałam. – Naprawdę? – Tak. Niedawno wróciłam z Hamptons, a mieszkanie bez ciebie jest strasznie ciche. – Westchnęła teatralnie. – Jestem wyczerpana. To było szaleństwo. Mnóstwo osób tam było. Musiałam wrócić do Nowego Jorku, by trochę odpocząć przed kolejnym najazdem z okazji Dnia Pracy. Ale tam zawsze jest pięknie, a poza tym wszyscy mnie oczekują. Robimy to, co musimy. Szkoda, że ciebie nie było. Pytali, gdzie się podziewasz. Harper słyszała słabo maskowaną dezaprobatę w głosie matki. Tam zazwyczaj nikt nie zwracał na nią uwagi. Niejeden raz zastanawiała się, dlaczego matka uparcie wypełnia dom męczącymi gośćmi jedynie po to, aby potem narzekać. Nigdy nie było tam wytchnienia od głośnych, zakrapianych alkoholem rozmów, rechotliwych śmiechów i niekończących się przyjęć. Napięty kalendarz towarzyski matki był niczym krwiobieg jej życia. W przeciwieństwie do niej Harper nie znosiła życia na świeczniku. Uciekała na plażę z książką lub zamykała się z laptopem w swoim pokoju ku wiecznej irytacji rodzicielki. – Tu jest dość spokojnie – oświadczyła. – Och, z pewnością, kochanie. – Georgiana zrobiła pauzę. – Nikogo tam nie ma. – Cóż, ja jestem zadowolona. – Czuła, jak wzbierają w niej rozdrażnienie i bunt wobec snobizmu matki. – A właśnie… Harper stężała. Spodziewała się kolejnej reprymendy. – Kiedy wracasz z wakacji? Doprawdy, kochanie, nie odchodzisz już od zmysłów na tych bagnach? – Wcale. A przy okazji, to się nazywa wybrzeże. – Doprawdy? – mruknęła Georgiana znudzonym tonem, po czym wróciła do rzeczy. – Wakacje się skończyły. Czas wracać do domu. Mamy ekscytujące plany na jesień. Potrzebuję cię w pracy. – Nie sądziłam, że mam pracę, do której mogę wrócić – wtrąciła Harper z naciskiem. Usłyszała, jak matka zaciąga się papierosem. – Jak przez mgłę przypominam sobie, że odeszłaś. – Owszem. – To była bardzo emocjonująca rozmowa.
– Niewątpliwie. – Harper przypomniała sobie gorzkie słowa, które usłyszała od matki, która dobitnie pokazała córce jej miejsce. Jasno i wyraźnie dała jej do zrozumienia, że Harper pracuje dla niej, więc ma wykonywać polecenia, nie tylko w życiu zawodowym, ale też prywatnym. Ten moment uświadomił Harper prawdziwą naturę relacji z matką. Gdy zasłona sentymentalizmu opadła, Harper zdobyła się na odwagę, postawiła się matce pierwszy raz w życiu i ogłosiła swoją niezależność. A raczej poczyniła ku niej pierwsze kroki. Znalazła w sobie siłę, aby rzucić pracę, dzięki czemu mogła spędzić całe lato w Morskiej Bryzie. Co okazało się dla niej błogosławieństwem. – W zasadzie dlatego dzwonię, mamo. Chciałam z tobą porozmawiać o pracy. – Doskonale. Wrócisz tak szybko, jak to tylko możliwe. Miałaś rację w kwestii tamtej dziewczyny. – Georgiana zniżyła głos do konfidencjonalnego szeptu. – Absolutny koszmar. Nie ma pojęcia o ortografii, o interpunkcji nie wspominając. A ileż w niej pretensji... – Westchnęła z niesmakiem. – Wyobrażasz sobie, że ta idiotka zażądała awansu na redaktorkę? Już? Wyobraź to sobie. Oczywiście ją zwolniłam. – Kolejne westchnienie. – Ninę? Nie mogłaś się jej nachwalić, gdy ostatnio rozmawiałyśmy. Dałaś mi do zrozumienia, że twoim zdaniem będzie lepszym redaktorem ode mnie. Bo ja nie jestem gotowa. – Zaczerwieniła się na to wspomnienie. – Bzdury. Zawsze byłaś przewrażliwiona, Harper. Najważniejsze jest to, że cię potrzebuję. Wszystko ci wybaczam. Wybaczam? Harper zacisnęła palce na słuchawce. Matka zawsze potrafiła wykręcić kota ogonem i zademonstrować swoją władzę. – Nie wracam do… – Nie wracasz? A dokąd pojedziesz? Zaraz… Czy moja matka znów namawia cię na przeprowadzkę do Greenfields Park? – Georgiana wybuchnęła piskliwym śmiechem. – Typowe. Teraz już wiesz, po kim odziedziczyłam skłonność do pochlebstw i intryg. Cóż, nie zamierzam cię winić, jeśli przeprowadzisz się do Anglii. Ja zawsze byłam dla nich rozczarowaniem, ale przynajmniej moja córka zrealizuje ich marzenie. Zawsze to jakaś satysfakcja. – Ale ja nie… – Nie – co? – Mamo, czy pozwolisz mi dokończyć zdanie? – zapytała Harper z żarem. Zapadła cisza. Kontynuowała spokojniejszym głosem: – Nie jadę do Greenfields Park. Niczego jeszcze nie postanowiłam. Chciałam tylko powiedzieć, że nie wracam na posadę twojej asystentki. Choć doceniam szansę – dodała w pośpiechu. – Ale już z tego zajęcia wyrosłam. – Uznała to za bardziej uprzejme niż wyznanie, że nie chce dłużej być chłopcem na posyłki swojej matki. W ciągu ostatnich dwóch lat matka coraz więcej prac redakcyjnych zlecała innym podwładnym, a na Harper przerzucała swoje sprawy osobiste. – Nie będziesz moją asystentką? – powtórzyła urażona Georgiana. – Ale kto w takim razie się tym zajmie? Harper zmówiła krótką modlitwę z prośbą o cierpliwość. Dlaczego na jej barkach miałoby spoczywać zapewnienie matce wykwalifikowanej asystentki? – Mamo, możesz zatrudnić na to stanowisko kogoś innego. Przeszkolę tę osobę, jeśli chcesz. Ja mam kwalifikacje na stanowisko redaktorki. Doskonałe kwalifikacje. Zamilkła. Wiedziała, że matka zastanawia się nad kolejnym ruchem. – Zamierzam wysyłać swoje CV do wydawnictw – dokończyła sucho. – Chciałam, abyś dowiedziała się jako pierwsza. Będę wdzięczna za referencje. – Kiedy stałaś się taka bezduszna? – Słucham? Ja jestem bezduszna?
– Kto przygotowywał cię do kariery w wydawnictwie? Posyłał cię do najlepszych szkół, szkolił, przedstawił każdemu ważnemu wydawcy? Ja. Nigdy nie nawiązałabyś tylu znajomości ani nie miałabyś takich możliwości, gdyby nie ja. I tak mi się odpłacasz? Grozisz, że przeniesiesz się do konkurencji? Lekceważysz moje prawo pierwokupu? – Niczego nie lekceważę – wtrąciła Harper z rozdrażnieniem. – Nie zamierzam tylko być dłużej twoją asystentką. Niczego innego mi nie zaproponowałaś. Nastąpiła pauza, podczas której matka sapała jak lokomotywa. W końcu przemówiła, tym razem swoim oficjalnym tonem – szorstkim, zimnym, z ciężkim brytyjskim akcentem. – Zawsze trudno się z tobą rozmawiało, gdy przebywałaś w tamtym miejscu. Miałam nadzieję, że wyrosłaś już spod pantofla babci. – Która babcię masz na myśli? Nie, żeby to miało jakieś znaczenie. Mamo, nie rozmawiałam o tym ani z Bunią, ani z babcią James. Nie rozmawiam z tobą jako twoja córka, lecz jako twoja była asystentka, która ubiega się o posadę redaktorki. Znów nastąpiła cisza. Tym razem Harper nie straciła cierpliwości. – Dobrze. Skoro poważnie rozważasz aplikowanie na stanowisko redaktorskie, z radością to z tobą omówię. W moim biurze, jak z innymi kandydatami. Zadzwoń do mnie po powrocie do Nowego Jorku i umów się na spotkanie. Muszę już kończyć. Pa. Harper usłyszała trzask odkładanej słuchawki. Opadła na materac i utkwiła wzrok w suficie, oszołomiona i zdezorientowana. Gdy dzwoniła do matki, przepełniała ją determinacja. Chciała podjąć decyzję, wrócić do Nowego Jorku. A matka znów jej udowodniła, jaka jest naiwna. Współpraca z nią byłaby błędem. Harper dopiero teraz to sobie uświadomiła. Georgiana James zwróci się przeciwko córce. Wmówi jej, że nigdy nie osiągnie sukcesu. Co w tym nowego? Logiczna i pragmatyczna strona natury Harper wiedziała, że nie ma na co czekać i należy szybko składać podania o pracę w innych wydawnictwach. Emocjonalnie czuła się jednak upokorzona i zraniona. Harper ukryła twarz w dłoniach, przewróciła się na bok i zwinęła w kłębek. Wzgarda bolała. Nawet po tylu latach. Myślała, że do tego przywykła, lecz wciąż żyła w niej dziecięca wiara, że matka, nawet jeśli nie pokocha córki, może chociaż doceni jej zalety. Ale nie Georgiana James. Ona wyspecjalizowała się w powtarzaniu na każdym kroku, że córka jest nic niewarta. Przydaje się tylko wtedy, gdy spełnia polecenia matki i zaspokaja jej potrzeby. Każdy przejaw niezależności, nawet typowe dla nastolatków eksperymenty z ubiorem i makijażem, był tłumiony w zarodku. Harper często się zastanawiała, czy matka zdawała sobie sprawę, na jakie szaleństwa mogłaby się poważyć jej córka w tych wszystkich elitarnych szkołach. Albo jaka była grzeczna, gdy jej koledzy wymykali się nocami z internatu, aby próbować narkotyków, seksu i alkoholu. Harper prychnęła nieprzystającym damie śmiechem. Georgiana była zbyt skupiona na sobie, aby to w ogóle zauważyć, a co dopiero się tym przejąć. Harper otarła oczy, czując przypływ gniewu. Ma dwadzieścia osiem lat. Dlaczego wciąż pozwala, aby ta kobieta ją raniła? Wstała i podeszła do małego drewnianego biurka. Odkryła, że pisanie jest jedynym sposobem, aby uwolnić wzbierające w niej urazę i emocje. Usiadła, otworzyła laptop i zaczęła z pasją stukać w klawisze. Napięcie ustąpiło, gdy tylko słowa zaczęły płynąć. Nawet trud napisania książki, coś, co łączyło ją z ojcem, był afrontem dla jej matki. Nienawidziła w Harper wszystkiego, co wskazywało na genetyczną więź z Parkerem Muirem. Harper zatraciła się w świecie swoich bohaterów. W książce stworzyła własne alter ego. Hadley była silną kobietą, inteligentną i niezależną. Hadley nikomu nie pozwalała się upokarzać ani stawać na drodze do swoich marzeń.
W dzieciństwie Harper pisała opowiadania, w których bohaterkę spotykały przygody podobne do przygód jej ulubionych bohaterów literackich. Podróżowała przez krainę czarów niczym sprytna Alicja, wędrowała w czasie jak Meg Murry5. Dorastając, przesiadywała w kawiarniach, na lotniskach, dworcach, w miejscach, gdzie zbierali się ludzie, i podsłuchiwała rozmowy. Lubiła je wplatać w swoje opowiadania, dodawała im kolorytu. A przede wszystkim odkryła, że pisząc, pozbywa się frustracji i zapomina o cierpieniu. Usiadła przy biurku i przepisała rozmowę telefoniczną, wyrzucając z siebie słowa, których nie ośmieliła się powiedzieć matce. Hadley miała naprawdę cięty język. „Upokarzasz mnie każdym słowem, które pada z twoich ust! – krzyczała. – To koniec twojej wieloletniej kontroli nade mną. Naruszasz moje granice, lekceważysz mnie, poniżasz i krytykujesz. Jesteś potworem!”. Nie zdawała sobie sprawy, że podczas pisania cały czas się uśmiechała. Upłynęła godzina, zanim skończyła. Odchyliła się na oparcie krzesła i oparła dłonie na klawiaturze, czując oczyszczającą ulgę, która zawsze ją ogarniała po pisaniu. Gdy zamknęła laptop, jej uśmiech zbladł. Obawiała się, że nigdy nie znajdzie w sobie dość odwagi, aby stawić czoło matce w prawdziwym świecie. Carson wróciła do kuchni. – Nowy znajomy? – zapytał Blake. – Tak – przyznała wesoło, ignorując jego dociekliwy wzrok. – Weź swoją herbatę, wyjdziemy na zewnątrz. Jest gorąco, ale w cieniu całkiem przyjemnie. Kuchnia to katastrofa z powodu huraganu Harper. – Obrzuciła wnętrze krytycznym wzrokiem, pokręciła głową i mruknęła: – Nie wiem, co ta szalona dziewczyna sobie myślała. Poprowadziła go na ocienioną werandę, gdzie bryza znad morza poruszała wilgotnym powietrzem. Carson uwielbiała upał – nie znosiła zimna. Była jak ryba, która absorbuje ciepło słoneczne i dobrze znosi żar. Lubiła w Blake’u między innymi to, że on również na świeżym powietrzu był w swoim żywiole. Odsunęła dla siebie jeden z dużych wiklinowych foteli, na który opadła z gracją, podkurczając nogę. Blake postawił szklankę na stoliku i stanął przed nią z zatroskaną miną. – Jak się czujesz? – zapytał ostrożnie. Zabębniła palcami w fotel. Wiedziała, że próbuje wybadać, czy dokonała aborcji. Wiedziała też, że ma prawo pytać, i wkrótce zamierzała go poinformować o swojej decyzji. Spojrzała mu prosto w oczy. – Dokucza mi żołądek. – Włożyła okulary przeciwsłoneczne. Blake znieruchomiał jak rażony piorunem. – Masz mdłości? – Normalne. Niedobrze mi. Przypadłość znana jako poranne mdłości. – To znaczy, że… nadal jesteś w ciąży? – Na to wygląda. Dostrzegła nadzieję w jego oczach. Po jego twarzy przemknął uśmiech ulgi, gdy przyswajał tę informację. Zdjęła okulary, aby znów spojrzeć mu w oczy. – Postanowiłam urodzić to dziecko. Z radości nie panował nad emocjami. Rzucił torbę na ziemię i podszedł do niej z wyciągniętymi ramionami.
– Carson, ja… Skuliła się i podniosła dłoń, aby go powstrzymać. – Czekaj! – Gdy stanął nieruchomo, rzuciła rozdrażniona: – Nie chcę teraz o tym rozmawiać, okej? – Przez chwilę uspokajała nerwy. Zerknęła i dostrzegła konsternację na jego twarzy. Chwytając się swojej niezależności równie kurczowo, jak podłokietnika fotela, kontynuowała: – Nie zrobiłam tego dla ciebie. Ani dla nas. Uśmiech Blake’a znikł, choć jego oczy nadal jaśniały. – Okej. – Pokiwał głową. – Rozumiem. Ale wciąż może mi na tobie zależeć, prawda? Carson opuściła dłoń, wdzięczna za zrozumienie i za to, że nie naciska na zobowiązania. Przytaknęła i zawstydziła się swojej gburowatości. – Oczywiście, że może. – Patrzyła w jego oczy, takie ciemne i kuszące. W tej samej chwili dawne uczucie rozkwitło. – Nie chcę zachowywać się jak suka, ale denerwuję się, gdy naciskasz. Sama dopiero oswajam się z tą myślą. Potrzebuję czasu, dobrze? – Okej. Uśmiechnęła się cierpko. – I nie chcę, żebyś błagał mnie o rękę. Gdy po raz pierwszy powiedziała Blake’owi o ciąży, próbował namówić ją do przeprowadzki do niego i małżeństwa. Natychmiast uciekła, otumaniona strachem i przerażona jego zaangażowaniem. Wtedy zerwali. Blake skrzyżował ramiona na piersi i mierzył ją wzrokiem spod zmrużonych powiek. – A kto powiedział, że chcę się z tobą ożenić? – Spojrzała na niego znacząco. Opuścił ramiona. – Okej, chcę cię odzyskać. – Wzruszył ramionami. – Kocham cię. Zabij mnie za to. Roześmiała się z aprobatą dla jego poczucia humoru i determinacji. – Ja też cię kocham. Przecież wiesz. To jednak nie oznacza, że zostanę twoją żoną, na pewno nie teraz. Zacznijmy od przyjaźni i zobaczmy, jak dalej to wszystko się potoczy. Jego ciemne oczy zalśniły. – Tyle mogę zrobić. Przyjaciele. – Znów się uśmiechnął, pokazując głębokie dołeczki w policzkach. – Na dobry początek. – Blake… Był tak zadowolony z obrotu sprawy, że nic nie mogło go zniechęcić. – Powiedziałeś, że chodzi o Delphine – przypomniała mu. – Chyba że to był podstęp, aby pozbyć się Taylora? Zadziałało. – Aż taki sprytny nie jestem. Skąd miałem wiedzieć, że Delphine jest taka ważna? – W tym akurat masz rację. Siadaj. – Wskazała mu fotel obok siebie. – I mów. Rozsiadł się wygodnie i wsunął dłonie pomiędzy kolana. Zrobił uroczystą minę, a jego oczy lśniły radością. – Stan Delphine poprawił się do tego stopnia, że Mote zarekomendowało powrót na łono natury. Carson wstrzymała oddech. – Cudownie! – zawołała. Z wrażenia wyciągnęła nogę spod pośladków i usiadła prosto. Ich kolana się zetknęły, gdy podekscytowana nachyliła się ku niemu. Blake pokiwał głową. – Zrobiła zdumiewające postępy. Twoja wizyta ją odmieniła. Wiele osób to zauważyło. Carson poczuła ukłucie w sercu. Jej wizyta w szpitalu, w którym leczono Delphine, obfitowała w emocje i potwierdziła łączącą je silną więź. – Z drugiej strony twoja relacja z Delphine trochę nas martwi.
Carson poruszyła się niespokojnie w fotelu. – Rozpoczęliśmy proces oceny jej gotowości do samodzielnego życia. To złożona procedura. Muszę zadać ci parę pytań. To nie potrwa długo. – Pytaj. – Zauważyła, że Blake zrezygnował z autorytarnego tonu, jakiego używał wobec niej wcześniej, gdy był wściekły za zwabienie delfina do pomostu. Uznał to za zdradę swoich ideałów i musiała ciężko zapracować na jego wybaczenie. – Jestem gotowa na każdy rodzaj współpracy. – Świetnie. Zaczynajmy. – Wyjął papiery z torby. – National Marine Fisheries Service wymaga przeprowadzenia szczegółowej ewaluacji przed wypuszczeniem walenia do oceanu. Dotyczy to całej dokumentacji historycznej, rozwojowej, behawioralnej i, rzecz jasna, medycznej. Ewaluacja medyczna dobiegła już końca i na razie, jak mówiłem, wszystko jest w porządku. Jej zachowanie również zostało pozytywnie zweryfikowane, posiada umiejętności niezbędne do poszukiwania jedzenia i polowania. Wiemy też, że potrafi rozpoznać drapieżnika, skoro walczyła z rekinem, aby ocalić ci życie. Na początku lata Carson zaatakował rekin, a Delphine stanęła w jej obronie. Tak zaczęła się ich wyjątkowa przyjaźń. – Ale mamy problem – kontynuował Blake. – W idealnej sytuacji waleń po rehabilitacji wraca do swojego rodzinnego środowiska, do stada, z którym jest tożsamy genetycznie i społecznie. Niestety, wciąż brakuje nam dowodu, że Delphine jest rezydentką naszej zatoki. Nie odnaleźliśmy żadnego jej zdjęcia w bazie. A szukaliśmy, możesz mi wierzyć. Carson poczuła ucisk w żołądku. – W szpitalu nie natrafili na ślad żadnych obrączek czy innego oznakowania. – Blake westchnął i odchylił się na oparcie, wypuszczając papiery z rąk. Gest ten znamionował porażkę. – Generalnie chodzi o to, że bez dowodu Delphine nie dostanie zgody na powrót do zatoki. Carson zrzedła mina. Nic nie mogli na to poradzić. Żar lejący się z nieba zaczął jej doskwierać; otarła pot z czoła. Blake nie zwracał uwagi na wysoką temperaturę. – Nie poddam się. Znów dostrzegła w jego wzroku determinację zapalonego biologa morskiego, w którym się zakochała. – Ja też nie. Chcę pomóc. – Intuicja podpowiada mi, że Delphine jest częścią lokalnej społeczności. Została tutaj dłużej, niż gdyby tylko tędy przepływała. – Była ranna. – Owszem, ale raczej lekko. Przynajmniej nie na tamtym etapie. Rekin odgryzł jej tylko kawałek płetwy ogonowej. Nadal mogła polować i żerować. Wiele delfinów świetnie sobie radzi z takimi niewielkimi obrażeniami. – Usiadł wygodniej w fotelu i przeszedł do sedna. – Muszę znaleźć jakieś znaki szczególne, na przykład blizny, aby ją zidentyfikować. Coś ci przychodzi do głowy? Zastanawiała się przez chwilę. Wachlując się gazetą, powoli wypuściła powietrze. – Zamiast polegać na zawodnej pamięci, pokażę ci zdjęcia, które jej zrobiłam tego lata. Blake parsknął śmiechem. – Amatorskie fotki? – Hej, nie zapominaj, że jestem fotografem. Profesjonalnym. – Zaśmiała się krótko. – Rzucisz okiem? – Jasne. – Mam je w komputerze. Chodź. – Wstała i ruszyła do domu, czując na plecach wzrok Blake’a. Gdy znaleźli się w sypialni, Blake energicznie podszedł do laptopa na biurku Carson. – Gdzie znajdę te zdjęcia? – Nie czekając, otworzył folder, by niezwłocznie zabrać się do pracy. Pół godziny później opierał się o biurko tuż obok niej. Ich ciała ocierały się o siebie, gdy pokazywał jej
coś na monitorze. Minuty mijały, a jej coraz trudniej było skoncentrować się na zdjęciach i zapomnieć o łączącej ich chemii. Od początku istniała pomiędzy nimi silna fizyczna więź. – To najlepsze ujęcie, jakie mam – oświadczyła w końcu, pokazując mu zbliżenie Delphine wpatrującej się w obiektyw. – Widzisz bliznę na pysku? Nie zauważyłam jej wcześniej, ale jest na każdym zdjęciu. Wyróżnia się. Może być? – To już coś. – Blake cofnął się i wyprostował. Położył dłonie na plecach i się przeciągnął. – Nie wiem, czy mamy takie zbliżenia, na których byłoby widać małą bliznę na pysku. Carson westchnęła z frustracją. – A gdzie na ciele powinniśmy szukać? – Na tym polega problem. Karbowanie na płetwie grzbietowej jest jak odcisk palca. Zazwyczaj to dzięki niemu dokonujemy identyfikacji. Niestety, nie mamy w bazie zdjęć płetwy grzbietowej Delphine, które nam pokazałaś. A teraz jej płetwa jest poraniona przez żyłkę wędkarską, brakuje czubka. Ubytek nie jest duży, ale to jak odcięcie części palca. – A płetwa ogonowa? – Udokumentowaliśmy już ugryzienie rekina. – Pokręcił głową. – Potrzebowaliśmy czegoś wcześniejszego. Carson nagle coś sobie przypomniała. Zerwała się na równe nogi. – Coś wymyśliłam! – Przesuwała zdjęcia w swoim aparacie. – Zrobiłam Delphine sporo zdjęć, gdy byłam na Florydzie. – To nam nie pomoże. Potrzebuję zdjęć blizn, które powstały, zanim się poznałyście. – Wiem, wiem, czekaj… – Wiedziała, czego szuka. – Jest! Pochylił się ku niej, aby przyjrzeć się zdjęciu Delphine nurkującej pod wodę z płetwą wysoko w powietrzu. – Oglądałem już jej uszkodzoną płetwę. – Nie patrz na lewą część, tylko na prawą. – Zaczekała, aż skupi wzrok, czując jego fizyczną bliskość. – Tutaj! – Postukała palcem. – Widzisz tę dziurkę? Blake powiększył zdjęcie. – Tę małą? Rozmiarów dziesięciocentówki? – Właśnie. Latem, gdy robiłam te zdjęcia Delphine w zatoce, skupiałam się na jej oczach, mimice. Niczym matka fotografująca dziecko. Ale te zrobiłam, aby udokumentować jej blizny. Uznałam, że to ważne, aby śledzić jej postępy. Zauważyłam wtedy małą dziurkę na jej prawej płetwie. Pomyślałam, że ma dziwnie idealny okrągły kształt, jak gdyby zrobiona została dziurkaczem do papieru. Miała tę dziurkę, zanim trafiła do szpitala. To nie jest typowa blizna, prawda? – Prawda – przyznał Blake powoli, wpatrując się w zdjęcie. – Okrągła dziura nie jest typowa, tak jak karbowania czy inne rzadkie blizny u delfinów. Myślę, że mogłaby pomóc w identyfikacji. Carson przygryzła wargę. – Masz w bazie zdjęcia płetw ogonowych? Opuścił aparat i spojrzał jej w oczy; dzieliły ich tylko milimetry. – Mam. Westchnęła z ulgą, a jej twarz pojaśniała. – Dzięki Bogu. Wyprostował się i skrzyżował ramiona na piersi. – Pozostaje jeszcze jeden problem. Patrzyła na niego z niepokojem. – Jaki?
– Ty. Poczuła się, jakby walnął ją pięścią w żołądek. – Co masz na myśli? Przestąpił z nogi na nogę. – Jednym z głównych warunków wypuszczenia na wolność jest zachowanie delfina. Pewność, że delfin nie był karmiony przez ludzi, gdy przebywał na wolności. – Zrobił surową minę. – Oboje wiemy, jak było. Poruszył się niespokojnie, wyraźnie ociągając się z wypowiedzeniem słów, które mogły sprawić ból Carson. Jego głos złagodniał. – Mówiąc krótko, umiejętności przetrwania Delphine są podawane w wątpliwość z powodu twojego postępowania. Poczucie winy wróciło ze zdwojoną siłą. Podbródek jej zadrżał, jakby z trudem powstrzymywała płacz. Była odpowiedzialna za wypadek Delphine, a teraz mogła też stać się powodem, dla którego waleń nigdy nie wróci na łono przyrody. Ta świadomość ją przytłoczyła. – Ale – kontynuował Blake, a ona poczuła przypływ nadziei – istnieje coś, co nazywamy warunkowym wypuszczeniem. – Jakie są warunki? Urwał, otworzył teczkę i zaczął przekładać papiery. Znalazł potrzebny fragment i przeczytał go na głos: – „Przywiązanie do ludzi uległo wygaszeniu”. – Zamknął teczkę. W jego oczach dostrzegła determinację urzędnika NOAA gotowego przestrzegać zasad i do upadłego walczyć o dobro delfinów. A także współczucie. – Czy możesz mnie zapewnić… obiecać… że nigdy więcej nie będziesz wchodzić w interakcje z delfinem znanym jako przypadek 1107? Skinęła głową. – Tak. Nie odrywając od niej wzroku, podniósł rękę i zaczął wyliczać na palcach. – Nie będziesz jej wabiła do pomostu. Nie będziesz jej karmić. Nie będziesz na nią gwizdać ani jej wołać. Nie zrobisz nic, aby ją do siebie zachęcić w żaden sposób. I obiecujesz, że pozwolisz jej żyć na swobodzie ze wszystkimi tego konsekwencjami. – Opuścił dłoń. – Tak. – W takim razie niewykluczone, że przypadek 1107 zostanie warunkowo wypuszczony na wolność. – Spoważniał. – Ale znasz mnie już na tyle, aby wiedzieć, że nikogo nie faworyzuję. Jeśli Delphine nadal będzie przypływać do twojego pomostu albo zrobi cokolwiek innego, co dowiedzie jej braku chęci do zerwania więzi z tobą, zarekomenduję ponowne odłowienie. – Co się wtedy stanie? – To będzie zależało od jej zdrowia. Jeśli nie rozkwitnie na wolności, jeśli nie zacznie polować i nie dołączy do swojej społeczności, wróci do ośrodka. A wtedy staniemy przed wyborem: przenieść ją na stałe do placówki lub dokonać eutanazji. Poczuła, że uginają się pod nią kolana. – To obopólna więź. Musimy się przekonać, czy Delphine potrafi zostawić w spokoju ciebie. Odwróciła wzrok, przypomniawszy sobie, jak Delphine zagwizdała z radości, gdy zobaczyła ją w szpitalu Mote. – Chyba jednak nie powinniśmy ryzykować. Może nie należy wypuszczać jej do zatoki. Jeśli pojedzie do Dolphin Research Center, będzie bezpieczniejsza. – To nie działa w ten sposób. Najważniejsze jest wypuszczenie delfina na wolność. Delphine jest
jeszcze młoda i zdolna do rozrodu. – Uśmiechnął się niepewnie. – Przekonałaś mnie. Teraz wierzę, że zrobisz wszystko, co najlepsze dla Delphine. Zarekomenduję wypuszczenie jej do zatoki. Pod wpływem impulsu zerwała się na równe nogi i zarzuciła mu ręce na szyję. – Dziękuję, Blake. Żadne z nich się nie odsunęło, oboje rozkoszowali się ponownym kontaktem po długiej przerwie. Zawsze tak było pomiędzy nimi. Sypały się iskry, gdy tylko się dotknęli. W końcu Carson niechętnie rozluźniła uścisk i powoli się odsunęła. Zachwiała się, gdy zakręciło się jej w głowie. Blake natychmiast otoczył ją ramieniem. – Dobrze się czujesz? – Tak. Straciłam równowagę. – Prychnęła. – Hormony. – Byłaś już u lekarza? – Umówiłam się na przyszły tydzień. – Mogę… To znaczy, zgodzisz się, żebym cię zawiózł? Zawahała się. To był poważny krok na drodze do ich partnerstwa w jej ciąży. Spojrzała mu w oczy, czując na plecach podtrzymujące ją silne ramię. – Bardzo bym tego chciała. 5 Meg Murry – główna bohaterka cyklu powieści fantastycznych Kwintet czasu Madeleine L’Engle. Dwie pierwsze części Fałdka czasu i Przeciąg w drzwiach ukazały się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.
Rozdział piąty Następnego ranka Dora stała przy desce do prasowania i odświeżała parą jedną z dwóch sukienek, które zamierzała włożyć na swoją pierwszą – od prawie piętnastu lat – rozmowę o pracę. Miała na sobie tylko seksowny nowy koronkowy stanik i figi, które odbijały się w lustrze przesuwanych drzwi na werandę. Do dużego pokoju przylegało patio, z którego rozciągał się oszałamiający widok na ocean. Drzwi były szeroko otwarte, a do środka wpadała morska bryza. – Wspaniały widok – powiedział Devlin za jej plecami. Posłała mu przez ramię zalotne spojrzenie, doskonale wiedząc, który widok ma na myśli. Leżał na ogromnym łóżku, na którym przed chwilą się kochali, nagi jak go Pan Bóg stworzył, ze zgiętym kolanem i stopą przewieszoną przez krawędź materaca. Nie dbał o to, że rośnie mu brzuch, ani o to, że w wieku czterdziestu lat nie wygląda już tak szczupło jak siedemnastolatek, z którym się umawiała wiele lat temu, zanim oboje poznali swoich partnerów, aby ostatecznie znów odnaleźć siebie. W przeciwieństwie do Dory Devlin nie miał problemów ze wstydem i czuł się swobodnie w swoim ciele. Ona natomiast wiecznie się odchudzała, zwłaszcza z powodu oponki na brzuchu. Miała figurę swojej matki i psioczyła na los, że nie odziedziczyła strzelistej i smukłej sylwetki Muirów, jak Carson i Harper. Nienawidziła też biologicznego ciężaru, który spadał na wszystkie kobiety – przeklętych dodatkowych komórek tłuszczowych na biodrach po ciąży. Odkąd jednak zaczęła ćwiczyć, pozbyła się oponki, a jej ciało nie tylko wyglądało, ale czuło się znacznie lepiej. Odsłanianie go było dla niej teraz miarą pewności siebie. Wróciła do prasowania, kręcąc głową. – Ależ z ciebie facet. Devlin zachichotał basowo. Uśmiechnęła się. Nawet śmiał się z akcentem. – Kochanie, ostatnią godzinę poświęciłem na to, aby ci to udowodnić. Zaczerwieniła się, przypominając sobie szczegóły minionej godziny. – Jedyny widok ładniejszy od kobiety prasującej to kobieta gotująca. Puściła strumień pary z żelazka. – Nie wierzę, że właśnie to powiedziałeś. – Dlaczego? To prawda. Włóż fartuszek, to się przekonasz. – Cicho bądź, jesteś śmieszny – prychnęła z udawaną irytacją. – Wiesz, że się spieszę. Już jestem spóźniona z wiadomych powodów. – Zdjęła z deski bladoniebieską bawełnianą sukienkę z białym haftem i uniosła ją. – Która jest lepsza na rozmowę kwalifikacyjną? Ta? – Dała mu kilka sekund, aby się przyjrzał, po czym odłożyła niebieską sukienkę, a podniosła czekoladową. – Czy ta? – Najlepiej wyglądasz bez nich. Przewróciła oczami. – Bądź poważny, Dev. Muszę się dobrze prezentować. Naprawdę dobrze. Potrzebuję tej pracy. Westchnął z rezygnacją i dał sobie spokój z żartami. – Co to za praca?
Wzięła głęboki oddech, siląc się na cierpliwość. Mówiła mu, że idzie na rozmowę w miejscowym sklepie odzieżowym, ale z drugiej strony, był wtedy skupiony na całowaniu jej w szyję. – Nie pamiętasz? Mam rozmowę w sklepie w Towne Center. Bardzo wygodna lokalizacja. Nie będę musiała jeździć daleko do pracy. – Sklep? Ile płacą? Wzruszyła ramionami. – Pensja jest uczciwa. – Gdy posłał jej drwiące spojrzenie, skapitulowała. – Jest minimalna. Ale dostanę zniżkę na ubrania. – Aha. – Wstał i włożył szlafrok. – Dlaczego nie zgadzasz się pracować dla mnie? Devlin miał własne biuro nieruchomości na wyspie. Doskonale sobie radził podczas boomu trwającego przez ostatnich dwadzieścia lat, ale tak jak wielu ludzi z branży odczuł skutki załamania rynku, który dopiero niedawno zaczynał wychodzić z kryzysu. – A co miałabym robić? – Być moją asystentką. – Nie mam umiejętności wymaganych na takie stanowisko. Komputer to dla mnie czarna magia, że o faksie nie wspomnę. A poza tym masz przecież recepcjonistkę. – Potrzebuję pomocy w szacowaniu cen domów przeznaczonych na sprzedaż. Byłabyś moją prawą ręką. Masz oko do nieruchomości. To wrodzony dar. Mogłabyś zrobić licencję pośrednika. Pomysł był kuszący. Razem remontowali uroczy domek na Wyspie Sullivana. Wiedziała jednak, że praca w parze a praca z nim w roli przełożonego to dwie różne rzeczy. – Nie. – Wysłuchaj mnie. – Uniósł dłoń. – Weź pod uwagę, jak świetnie nam idzie w tym domku. Naprawdę fajnie wygląda. I przecież lubimy razem pracować? – Uśmiechnął się, gdy pokiwała głową. – Właśnie. Masz wyczucie, jeśli chodzi o domy, Doro. Tego nie uczą w szkole. Z tym trzeba się urodzić. – Nie. – Dobrze ci zapłacę. Cholera, zapłacę ci o wiele lepiej niż ustawowe minimum. Podeszła do niego i wycisnęła pocałunek na jego torsie. – Dziękuję. Jesteś klejnotem wśród mężczyzn i doceniam twoją propozycję. Naprawdę. Ale odpowiedź brzmi: nie. – Dlaczego, do cholery? Przecież lubisz domy. – Lubię. – Po co ci praca za minimalną pensję, jeżeli oferuję ci coś znacznie lepszego? – Ponieważ tak naprawdę nie potrzebujesz asystentki. I – podkreśliła, aby zamknąć mu usta – chcę zdobyć pracę sama, nie chcę, aby ktoś mi ją dawał. Nie tym razem. To dla mnie bardzo ważne. Spróbuj zrozumieć. Ze zmierzwionymi blond włosami i błękitnymi oczami wyglądał jak nadąsane dziecko. – Nigdy nie wspominałaś, że chcesz pracować w handlu. – Bo to nie jest moje marzenie. – Więc dlaczego? – Bądźmy szczerzy. Nie mam wyższego wykształcenia, doświadczenia w pracy sekretarki, zdolności komputerowych ani żadnych innych, skoro już o tym mowa. Przez większość życia byłam wolontariuszką. Zobaczyłam ogłoszenie w gazecie. Albo to, albo pytanie klientów, czy zamawiają w zestawie frytki. – Wróć do szkoły. Po co ten pośpiech? – Nate powinien iść do szkoły, a nie ja. Zaczyna za kilka tygodni. Wiesz, że wciąż nie sprzedałam domu. Nie było ani jednej oferty, więc z pieniędzmi jest krucho. Dostanę zapomogę na dziecko i alimenty,
ale to nie wystarczy. Jeśli chcę, aby Nate chodził do prywatnej szkoły, muszę się dołożyć. Proste. I to jest w porządku. Naprawdę chcę znów pracować. Zarabiać. Odkładać na emeryturę. Poczuję się dzięki temu niezależna. Devlin podrapał się po szczęce, ale nie odpowiedział. Podniosła brązową sukienkę i zapytała: – Która lepsza? Wskazał niebieską. – Pasuje do twoich oczu. – Nie sądzisz, że mój tyłek grubo w niej wygląda? – Kochanie, nie jestem na tyle głupi, aby próbować odpowiedzieć na to pytanie. Wciągnęła brzuch, żałując, że zabrakło jej silnej woli, aby poprzedniego wieczoru zrezygnować z kaszy kukurydzianej. Weszła w sukienkę i zaczęła kręcić biodrami, podciągając ją w górę. Była obcisła, ale pasowała. – Harper wybrała obie. Preferuje elegancką surowość. Nie sądzisz, że jest trochę nijaka? Szkoda, że nie ma falbanek albo czegoś błyszczącego. – Westchnęła i podeszła do Devlina. – Zapniesz? Zachowujemy się jak małżeństwo, pomyślała z zadowoleniem, gdy mocował się z zapięciem na karku. A nawet lepiej. Mogła przychodzić do niego i wychodzić, kiedy tylko chciała, choć wiedziała, że to się wkrótce skończy, gdy wyprowadzą się z Nate’em z Morskiej Bryzy i nie będzie ciotek ani babci, które w każdej chwili mogą się zająć chłopcem. Devlin dążył do ślubu, ale Dora rozkoszowała się świeżo odzyskaną wolnością – choć tego akurat nie ośmieliła się mu wyznać. – Jak się czuje Carson? – zapytał Devlin. Już mu powiedziała, że Carson postanowiła urodzić. Nic dziwnego, że się o nią troszczył. Od dzieciństwa razem surfowali. Dora sądziła, że kiedyś Carson czuła miętę do Deva, gdy był jeszcze czarującym blond surferem i liderem ich grupy. Carson, rzecz jasna, temu zaprzeczyła. – Dobrze. Naprawdę dobrze. – Widziałem ją z Blakiem. Znów są razem? – Rhett i Scarlett? – Zachichotała. – Jeszcze nie ma werdyktu. Widują się rzekomo ze względu na Delphine. – Prychnęła. – Ale nikogo nie zwiodą. – Pomyślała o znaczących uśmiechach, przytulaniu się i innych sygnałach. – Znasz Carson. Gdy ktoś się do niej za bardzo zbliży, bierze nogi za pas. – A mówiłem, że tę rybkę trudno będzie złowić. Dora zachichotała i, układając jasne włosy w fale, przyznała mu w duchu rację. Ucieczki Carson od związków obrosły już w rodzinie legendą. – Nie zwiała jeszcze do Los Angeles, tylko dlatego, że jej na to nie stać. – Westchnęła. – Jest bardziej nerwowa niż kierowca, któremu chce się siusiu i szuka zjazdu z autostrady. Devlin zaśmiał się nisko. – Podobnie jak ty, gdy wspominam o małżeństwie. Machnęła ręką. – To nie to samo. Moim zdaniem lepiej, że tu utknęła. Musi zostać i radzić sobie z problemami, zamiast od nich uciekać. I od faceta. – Blake to porządny facet. – Devlin podszedł do baru i napełnił szklankę wodą gazowaną z lodem. Dora zauważyła to, zadowolona, że ogranicza alkohol. – A skoro mowa o mężczyznach, wspominałaś o jakimś, który przyjechał z Florydy, żeby zobaczyć się z Carson, i wkurzył naszego Blake’a? Dora odłożyła szczotkę, a jej oczy rozbłysły. – Bunia wszystko mi opowiedziała. To było nieporozumienie. W każdym razie ten Taylor… Bunia mówi, że jest całkiem przystojny… po prostu przyjaźnią się z Carson. Poznali się na Florydzie. Ale – jej
oczy zalśniły – tak się dziwnie składa, że zainteresowała się nim Harper. – Ona? – mruknął Devlin z powątpiewaniem. – Nasza mała Harper? Nie sądziłem, że oderwie wzrok od komputera na tyle, aby się zainteresować jakimś facetem. Myślałem, że pozna kogoś przez internet… Zakocha się w tym, jak się nazywa taka animowana ikonka? – Awatar. – Znała się na takich kwestiach dzięki Nate’owi. – O czym ty mówisz? – zażartowała. – Faceci z krwi i kości ciągną do niej jak muchy do miodu. Tyle że oni jej nie obchodzą. Czeka na prawdziwą miłość. Taką od pierwszego wejrzenia. A teraz pojawił się Taylor. Deva rozbawiła jej wypowiedź. Podszedł bliżej. – Nie wygląda na dziewczynę, która zakochuje się od pierwszego wejrzenia. Raczej na taką, która najpierw przeanalizuje wszystkie wady i zalety kandydata. – Nasz urocza intelektualistka okazała się niepoprawną romantyczką. Czyż to nie cudowne? I zdecydowanie rzadziej zasiada przy komputerze. Polubiła świeże powietrze. A na punkcie ogrodu dostała bzika. Poprosiła mnie także, żebym nauczyła ją gotować. Urocza istotka. Nie potrafi nawet zagotować wody. – Szturchnęła Devlina łokciem w żebra. – Tak, założę się, że stoi teraz w fartuszku przy kuchence i miesza coś w garnku albo sieka warzywa. – Uniosła brwi. – Mam powód do zazdrości? Devlin znów wybuchnął śmiechem, po czym objął ją ramieniem i położył dłonie na jej krągłych pośladkach. Ścisnął je delikatnie. – Cóż, gdyby tylko ta dziewczyna miała trochę mięsa na kościach… Dora roześmiała się i pocałowała go namiętnie. Przy nim czuła się piękna, co wciąż ją zdumiewało. – Wiesz – zamruczał jej do ucha – ja zakochałem się w tobie od pierwszego wejrzenia. – Miałam trzynaście lat – odparła kpiąco. – Coś ty wtedy wiedział o prawdziwej miłości? – Do diabła, kobieto, nie mówię o zamierzchłych czasach. Mówię o czerwcu, gdy zauważyłem cię na Middle Street. Czerwoną i spoconą. A do tego w koszulce USC. Wybuchnęła śmiechem i odsunęła jego błądzącą dłoń. – Ty małpo! A tak się starałam ukryć zadyszkę. – Teraz śmiała się jeszcze głośniej. – Byłam pewna, że umrę z przegrzania albo ze wstydu, że oglądasz mnie w takim stanie po piętnastu latach. – Nigdy nie widziałem równie pięknej kobiety. Zakochałem się w tobie od razu. Znowu. Złagodniała, wyciągnęła rękę i czule odsunęła zmierzwione blond włosy z jego czoła. – Potrafisz zawrócić dziewczynie w głowie. Znów wziął ją w ramiona. – Szkoda, że włożyłaś już sukienkę – szepnął do jej ucha. Zerknęła na zegar ścienny i uśmiechnęła się, słysząc dźwięk rozsuwanego suwaka. Bunia stała na pomoście, wpatrując się ponuro w przestrzeń, co ostatnio często się jej zdarzało. Poranek był wczesny, ale ciepły – zwiastował żar, który poleje się z nieba, gdy słońce wzejdzie wyżej. Zazwyczaj nie dąsała się, pozwalając, aby dni przelewały się jej przez palce. Miała zainteresowania, hobby, przyjaciół. A teraz spacerowała bez celu po pomoście, smutna i zagubiona bez Lucille. Lucille zaczęła u niej pracować, gdy Bunia, świeżo po ślubie, wprowadziła się do swojego nowego domu na East Bay w Charlestonie. Razem się zestarzały. Lucille z biegiem lat stała się towarzyszką Buni, jej powierniczką… i najdroższą przyjaciółką. Podtrzymywała Bunię na duchu w ponurym okresie po śmierci Parkera, a potem Edwarda. Trwała przy niej, przynosiła posiłki, zachęcała do wychodzenia z domu i spacerów. Dzień po dniu stworzyły sobie nową rutynę, która na zawsze scementowała ich przyjaźń. Marietta nie miała żadnych sekretów przed Lucille. Dobrały się jak w korcu maku. Każdą kwestię – dotyczącą wnuczek, domu, posiłków, ogrodu – omawiały wspólnie. Każdą decyzję – od tych ważnych, jak nakłonienie dziewcząt do przyjazdu do Morskiej Bryzy na całe lato, po drobiazgi,
takie jak wybór programu, który obejrzą w telewizji – podejmowały razem. Zazwyczaj podczas partyjki remika. A teraz Lucille odeszła. Mechanizm, który wprawiał w ruch codzienne życie Buni, stracił trybik. Wiedziała, że będzie ją opłakiwać, lecz nie podejrzewała, jak dotkliwie odczuje brak Lucille, setki razy dziennie we wszystkich najdrobniejszych szczegółach, które uważała za oczywiste. Obecność Lucille była dla niej równie naturalna, jak oddychanie. Bez niej nie potrafiła oddychać pełną piersią. Wiedziała, że wnuczki się o nią martwią. Kochane dziewczęta zeszłego wieczoru po kolacji usiadły z nią do kanasty. Roztarła ramiona. Było całkiem wesoło. Po prostu ostatnio nie potrafiła wykrzesać z siebie entuzjazmu. A może to depresja, zastanawiała się. – Marietta! – Ocknęła się z zamyślenia. Odwróciła głowę w stronę, z której dobiegał okrzyk. Na sąsiednim pomoście stał jej sąsiad, Girard Bellows… Gerry, jak nazywali go przyjaciele. Pochylał się nad małą łódką i coś do niej ładował. Gdy się wyprostował, uniósł dłoń i pozdrowił ją po sąsiedzku. Wysoki i szczupły, nawet w nylonowych rybackich spodniach i połatanej koszuli wyglądał szykownie. Pomyślała, że zawsze był przystojnym mężczyzną, zwłaszcza w czasach, gdy miał włosy czarne jak skrzydło kruka, a ona złote niczym promień słońca. Pomachała mu w odpowiedzi. – Jak się miewasz?! – zawołał Girard. – Dobrze, dziękuję! – odparła uprzejmie. Girard uniósł palec, dając jej do zrozumienia, aby chwilę zaczekała. Pokiwała głową i z zaciekawieniem obserwowała, jak Girard wchodzi do małej łódki, uruchamia silnik i podpływa do jej pomostu. Przechyliła się przez poręcz, gdy wyskoczył na pomost i przycumował łódkę z gracją człowieka o połowę młodszego. Gdy skończył, spojrzał na nią z szerokim uśmiechem. Na grzywę białych włosów wcisnął czapeczkę bejsbolową Harvardu, która ładnie kontrastowała z jego opaloną twarzą. Miał w sobie wigor równie młodzieńczy dzisiaj, jak pięćdziesiąt lat temu, gdy łowiła z nim ryby na tym samym pomoście. – Nie mogłem pozwolić na to, aby dama krzyczała – oznajmił, podchodząc bliżej. Zdjął okulary przeciwsłoneczne i odsłonił bladoniebieskie oczy. Cóż, Girard Bellows naprawdę ładnie się starzeje, pomyślała Bunia. Zawsze uważała, że jest atrakcyjny. Nawet trochę się w nim podkochiwała, choć oczywiście niewinnie. Girard pochodził z zamożnej rodziny z północnego wschodu. Klasę i elegancję miał w genach. Lubił mawiać, że jego przodkowie, którzy przypłynęli do Ameryki na „Mayflower”, osiedli na wschodnim wybrzeżu na długo przed jej przodkami, którzy osiedlili się w Charlestonie. Wtedy sięgała po swojego asa w rękawie, czyli przodka pirata. Kto wie, kiedy i gdzie Pirat Dżentelmen po raz pierwszy przybił do brzegu? Przez wiele lat był to ich prywatny żart; uśmiechnęła się na to wspomnienie. Gdy byli młodsi, żadne z nich nie mieszkało na wyspie przez cały rok. Miejscowe pary od czasu do czasu spotykały się na drinka w weekendy, gdy ich rodziny zjeżdżały na Wyspę Sullivana na lato. Bellowsowie nigdy nie byli zapraszani do domu Muirów w Charlestonie, tak jak Muirów nigdy nie zaproszono do domu Bellowsów… w Connecticut, teraz sobie przypomniała. W późniejszym okresie obie rodziny przeniosły się tutaj na emeryturę. Potem zmarł Edward, a niedługo po nim żona Girarda, Evelyn. Bunia rzadko widywała sąsiada od pogrzebu Evelyn. Nate połączył ich znowu na początku lata, gdy zapragnął zgłębić tajniki wędkowania. Zauważył starszego pana łowiącego na pomoście, odnalazł drogę do sąsiedniego domu i poprosił pana Bellowsa o pomoc. Girard niewiele rzeczy kochał bardziej od swojej wędki, więc z chęcią zgodził się uczyć chłopca, który okazał się bardzo zdolny. Nate nazywał go Starym Panem Bellowsem, przypomniała sobie teraz Bunia.
Potem Delphine miała wypadek i łowienie ryb się skończyło. – Dawno cię nie widziałem – zauważył Girard. Marietta pokręciła smutno głową. – Byłam zajęta. Lucille odeszła. Uśmiech Girarda natychmiast zgasł. – Moje kondolencje – powiedział szczerze. – Dziękuję. – Twojego prawnuka Nate’a też nie widuję. Miły chłopak. Naprawdę ma talent do łowienia ryb. – To szlachetne z twojej strony, że poświęciłeś swój czas, aby go uczyć. – Wrócił do domu? – Nie, wciąż tu jest. – Naprawdę? Nie przychodzi już pytać o rady w sprawie wędkowania. – Girard pokręcił głową. – Ambitny młody człowiek. – Nate nie tknął wędki od wypadku delfina. – Och, jasne. – Girard spoważniał na to wspomnienie. – Przykra sprawa. – To prawda. – Czy delfin przeżył? – Tak. Nicholas Johannes udostępnił swój samolot, aby przetransportować Delphine na Florydę. Trafiła do szpitala dla waleni Mote Marine. Gdyby nie on, z pewnością by nie przeżyła. – Porządny facet. Marietta przytaknęła. – Cóż, powiedz temu małemu urwisowi Nate’owi, że jest u mnie zawsze mile widziany. – Dziękuję. Oczywiście mu przekażę. Girard zerknął na łódkę podskakującą na falach przy pomoście. – Przypominam sobie, że ty też byłaś niezłym rybakiem w dawnych czasach. – Rybaczką. Nadal jestem – odparła z urazą. – Łowienie ryb jest jak jazda na rowerze. Tego się nie zapomina. Spojrzał na nią z uśmiechem. – Czyżby? – Skrzyżował ramiona na piersi. – W takim razie może połowimy kiedyś razem? Zdumiało ją to zaproszenie, które pojawiło się tak znienacka. Czuła, że jej puls przyspiesza. Łowienie ryb, doprawdy… Cóż za pomysł! Była zajęta. Miała mnóstwo rzeczy do zrobienia. Nie mogła tak po prostu wskoczyć do łódki i sobie odpłynąć. Już otworzyła usta, aby odmówić, gdy nagle usłyszała krzyk ptaka. Nigdy nie potrafiła odmówić wołaniu rybołowa. Podniosła wzrok, aby podziwiać pięknego, czarnoskrzydłego drapieżnika krążącego nad zatoką. Stojący obok niej Girard znieruchomiał. – Wspaniały łowca przy pracy – mruknął z zachwytem, podnosząc dłoń do oczu, aby je osłonić. – Na całym świecie nie ma lepszych rybaków. – Kocham rybołowy. Są lojalne, łączą się w pary na całe życie. Myślę, że to czyni je szlachetnymi, nie sądzisz? – Sądzę. – Wskazał w prawo na małą wyspę. – Zbudowałem platformę na tamtej kępie drzew. Ta sama para powraca tam co roku, aby założyć gniazdo już od dziesięciu lat. Teraz mają pisklęta. Ujrzała go w nowym świetle. – To byłeś ty? – Tak.
– Przez lata zastanawiałam się, kto ją zbudował. Uwielbiam obserwować to gniazdo, parę, która wraca co roku w lutym, wysiaduje jaja i opiekuje się pisklętami. Teraz znów szykują się do odlotu. – Spojrzała na niego z szacunkiem. – I tobie powinnam za to dziękować. – Obawiam się, że tak. Przypomniała sobie, że Girard zawsze lubił spędzać czas na łonie natury, co doceniła, gdy zasiadała w zarządzie organizacji działającej na rzecz ochrony przyrody i pomogła Girardowi przekształcić w rezerwat znaczne połacie terenów należących do jego rodziny. Tak jak inne zamożne klany z Północy, także jego rodzina posiadała tutaj ogromną plantację, której używano głównie do polowań. Teraz Karolina Południowa zrobiła się bogatsza o setki hektarów gruntu pod ochroną. Ta umowa była ukoronowaniem jej działalności w organizacji. Przez chwilę studiowała profil przystojnego mężczyzny, który stał obok niej. Przemyślała jego zaproszenie. – Chyba popłynę na te ryby – oświadczyła w miejscowym dialekcie. – Kiedy masz czas? – Może teraz? Po co czekać? Prychnęła. – Teraz? Nie mam wędki, kremu z filtrem… – Wymówki. Ja mam to wszystko. Zamilkła, zbita z pantałyku. Racja. Nikt w domu nie potrzebował jej pomocy. Snuła się samotnie bez celu. W zasadzie przyda się jej odrobina spontaniczności. Poczuła lekkość w piersi po raz pierwszy od śmierci Lucille. Ależ głośno skrzeczałaby ta stara kwoka, gdyby zobaczyła ją na rybach z Girardem Bellowsem! Marietta wzięła głęboki oddech. Po chwili wypuściła powietrze ze śmiechem, który poniósł się po wodzie niczym echo krzyku rybołowa. – W sumie czemu nie?
Rozdział szósty Sierpień gnał przed siebie jak szalony. Przez cały weekend plaże były usiane kolorowymi ręcznikami i opalonymi ciałami. Nawet w niedzielę wyglądały tak, jakby ludzie zrezygnowali z mszy i modlili się nad morzem. Wszyscy walczyli z upałem, korzystając z ostatniego plażowego dnia przed rozpoczęciem roku szkolnego. W poniedziałkowy ranek już po wschodzie słońca było gorąco jak w saunie, gdy Harper odbywała na plaży swój codzienny trening. Piasek parzył ją w stopy, emanując ciepłem. Zawsze była wdzięczna losowi za to, że nie poci się obficie. Tego dnia jednak pot lał się po jej twarzy. Nie mogła się doczekać letniej burzy, którą zapowiadano na koniec tygodnia. Machnęła dłonią przed nosem, aby rozegnać chmarę uprzykrzonych komarów. W końcu zrezygnowała z nierównej walki i skróciła przebieżkę, po czym spacerem wróciła do domu. Zanim dotarła do Morskiej Bryzy, była cała spocona i oblepiona owadami jak przednia szyba samochodu po długiej podróży. Leniwym krokiem przeszła przez podjazd na tyły domu, gdzie za przerośniętymi krzewami gardenii stał zewnętrzny prysznic. Pod daszkiem ogromny pająk snuł przepiękną sieć. Znieruchomiała. Ostatnio widywała je częściej, gdy z końcem lata wzrosła wilgotność powietrza. Kiedyś się ich bała, głównie z powodu ich wielkości. Gdy jednak dowiedziała się, że te wielokolorowe pająki z odnóżami tarantuli są nie tylko nieszkodliwe, ale również pożyteczne, ponieważ zjadają komary, zawarła z nimi rozejm. Nie naruszała ich przestrzeni życiowej, a one rewanżowały się jej tym samym. Ostrożnie ominęła misterną sieć i weszła pod orzeźwiający strumień. Cudowne uczucie, nawet jeśli woda ledwie kapała ze starej deszczownicy. Namydliła całe ciało lawendowym mydłem, a włosy szamponem, które Bunia trzymała na półce. Słodki, uspokajający zapach wypełnił małą kabinę. Gdy skończyła, zebrała włosy do tyłu, owinęła się ręcznikiem i odświeżona weszła do kuchni, zostawiając za sobą mokre ślady. Teraz marzyła już tylko o szklance chłodnej wody. Trzaśnięcie drzwi przestraszyło wysokiego młodzieńca stojącego w kuchni. Poderwał głowę, aby na nią spojrzeć. Harper znieruchomiała z otwartymi ustami. Taylor zmierzył wzrokiem postać w samym ręczniku i uśmiechnął się leniwie. – Dzień dobry. Spąsowiała i mocniej owinęła się ręcznikiem. – Dzień dobry. Ja, uch, nie spodziewałam się tu nikogo. – Rozejrzała się. – A gdzie Carson? – Nie przyszedłem z wizytą. Mam zająć się kuchnią. Rozmawiałaś z moim tatą i umówiłaś się na ten tydzień, pamiętasz? – Ty będziesz remontował? Na jego sympatycznej twarzy pojawiło się zakłopotanie. – Wiem, co robię. Czy to jakiś problem? – Ależ nie – odparła pospiesznie. – Po prostu jestem zaskoczona. Spodziewałam się twojego taty. – Kończy poprzednie zlecenie. Zaoferowałem mu pomoc. To jedyny sposób, żeby od razu się do tego zabrać. – Przestąpił z nogi na nogę i dorzucił lekko: – Szczerze mówiąc, odroczyliśmy inny projekt.
– Och. To cudownie. – Zacisnęła ręcznik, choć miała ochotę opuścić go na podłogę. Dzień wcześniej ojciec Taylora obejrzał kuchnię i zaproponował rozsądną cenę za malowanie. Zapytała, czy może zacząć od razu, a on powiedział, że dopisało jej szczęście, ponieważ ma teraz pomocnika. Nie podejrzewała nawet, że tym pomocnikiem okaże się Taylor. Dora wparowała do kuchni – właśnie wróciła ze swojej przebieżki. Ociekała potem, a jej twarz była różowa jak jej mokry podkoszulek. Otarła czoło przedramieniem. – Zmachałam się jak dwudolarowa dziwka w noc wypłaty! – ryknęła. Harper stłumiła chichot. Zerknęła na Taylora i zauważyła, że jego wargi także drżą. – Och. – Oczy Dory zogromniały, gdy zauważyła siostrę w ręczniku, a obok niej obcego mężczyznę. – Nie wiedziałam, że masz gościa. Harper skinęła głową. – To jest Taylor. Mężczyzna, który zaprzyjaźnił się z Nate’em i Carson w Dolphin Research Center. Na twarzy Dory odmalowało się zrozumienie. Podeszła do niego z szerokim uśmiechem. – Ty jesteś Taylor? Cóż, a niech mnie! Miło cię poznać. Boże, zdaniem mojego syna chodzisz po wodzie. Niełatwo zawiera przyjaźnie, więc należy ci się uznanie. – Wytarła dłoń w szorty do biegania i podała ją Taylorowi. Zaczęli rozmawiać, więc Harper skorzystała z okazji. – Pójdę się ubrać – mruknęła i pobiegła do łazienki, którą dzieliła z Bunią. Przejrzała się w dużym weneckim lustrze wiszącym nad umywalką. Zobaczyła szczupłą kobietę w ręczniku z mokrymi rudymi włosami i piegami na nosie. Ponownie spotkała Taylora, kiedy wyglądała okropnie! Pochyliła się do lustra. Zauważyła kilka nowych zmarszczek w kącikach oczu. Zaklęła, słysząc w głowie głos matki: „Nie wystawiaj się na słońce. Masz mlecznobiałą skórę Jamesów”. Opuszką palca delikatnie nałożyła grubszą warstwę kremu nawilżającego na odrażające wgłębienia, po czym podeszła do szafy w sypialni i wyjęła luźną zieloną sukienkę, prostą i przewiewną – idealną na upał. Włożyła ją i podziwiała efekt: żywy odcień doskonale współgrał z jej brzoskwiniową cerą. W kuchni zastała Dorę i Taylora pochylonych nad kuchennym stołem, przeglądali próbki farb. Podeszła powoli, aby do nich dołączyć. Odchrząknęła. – Co oglądacie? Taylor od razu odwrócił się do niej twarzą. – Musisz wybrać kolory. – Oczywiście. – Przysunęła się, aby spojrzeć. Dora podeszła do niej z oczami lśniącymi z radości na myśl o nowym projekcie. Nadal miała na sobie strój do biegania, lecz rumieniec już zniknął z jej twarzy. – Mmm, ładnie pachniesz. Ja muszę śmierdzieć jak świnka. Rzucisz okiem? Znalazłam kolory, które wykorzystałam w domku. Myślę, że pięknie by tu wyglądały. Są takie miękkie i plażowe. Harper pochyliła się nad stołem, czując ucisk w żołądku. Doceniała pomoc Dory, lecz była też świadoma, że siostra może zawładnąć projektem kuchni, tak jak zawładnęła ogrodem. To był jej projekt, ale Dora lubiła przejmować dowodzenie. – Mam kilka pomysłów. – Spędziła wiele godzin na szukaniu w internecie pomysłów na aranżację kuchni. Zgromadziła już teczkę pełną wydrukowanych zdjęć. – Na pewno – odparła Dora, dodając siostrze otuchy. – Taylor powiedział, że wolisz białe szafki. Tak właśnie pomalowałam szafki w domku. Pomyślałam więc, że pokażę ci kolory, które wybrałam. Jeśli przypadną ci do gustu, fajnie. Jeśli nie, trudno. – Dora zerknęła na zegar. – Proszę. – Wręczyła próbnik Harper. – Muszę zmykać. Devlin zabiera nas na ostatnią wycieczkę przed rozpoczęciem szkoły. Wracam za kilka godzin, gdybyś miała jakieś pytania. – Puściła oko do siostry. – Baw się dobrze.
Harper oblała się rumieńcem, mając nadzieję, że Taylor nie zauważył mrugnięcia. Przed chwilą chciała, aby siostra jak najszybciej ich zostawiła, a teraz boleśnie odczuwała jej nieobecność. Została sam na sam z Taylorem. Nagle poczuła się niezręcznie. Taylor odwrócił się do stołu. – Używałem tych odcieni bieli w innych domach, w których pracowałem. Ta jest bardzo jasna, taka, jakiej używają do prefabrykatów szafek. Ta natomiast – podniósł próbkę kremowej bieli – jest łagodniejsza. Myślę, że bardziej ci się spodoba w tym starym domu, wziąwszy pod uwagę naturalne światło, które wpada przez okna. Nie chciałabyś, żeby tu było za jasno. Pomaluję jedną szafkę i sama ocenisz. Powinnaś zobaczyć farbę na większej powierzchni. Zawsze jest inna niż próbka albo zawartość puszki. Z zaciekawieniem obserwowała, jak wyciąga z kieszeni scyzoryk i przykuca, aby otworzyć puszki z próbkami, które przyniosła Dora. Zauważyła na jego dłoniach kilka zadrapań – typowych przy pracy na świeżym powietrzu. Kilkoma ruchami pomieszał farbę, po czym wstał i sięgnął po pędzel. – Lepiej się odsuń. Nie chcesz pobrudzić farbą tej ślicznej sukienki. Ucieszyła się, że zauważył. Ze swojej strony zauważyła, jak jego biały podkoszulek, cienki i podarty, napina się na jego plecach i mięśniach przedramion, gdy malował duży kwadrat na drzwiach jednej z szafek, a potem drugi innym kolorem na sąsiednich drzwiach. Dawniej umawiała się z delikatniejszymi mężczyznami w typie intelektualisty, których poznawała dzięki pracy, rodzinie albo przyjaciołom. W skrytości ducha zawsze czuła jednak pociąg do umięśnionych facetów. Pracowników fizycznych. Odsunęła się, tak jak sugerował, aby nie pobrudzić sukienki, ale również dlatego, aby przestać się na niego tak intensywnie gapić. Gdy skończył, podszedł do niej. Ramię w ramię przyglądali się próbkom. – Masz rację – oświadczyła w końcu. – Kremowa biel jest lepsza. – Ta druga wygląda jak z Home Depot. – Naprawdę? Nigdy nie byłam w Home Depot. Odwrócił głowę. – Żartujesz. To market budowlany. Jak Lowe’s albo Menards. – Tam również nigdy nie byłam. Ani w Sears. Patrzył na nią z niedowierzaniem. – To nie po amerykańsku – zażartował. – A ty byłeś kiedyś w Saksie? Albo w Neimanie Marcusie? Roześmiał się na znak kapitulacji. – Masz rację. Cóż, w takim razie czeka cię przygoda. Powinnaś pojechać do jakiegoś sklepu i wybrać kolor na ściany. – Wziął do ręki jedną z notatek Dory. – Tu jest adres pobliskiego sklepu z farbami. Tam łatwiej ci będzie załatwić sprawunki niż w markecie. Bliżej, a sprzedawca na pewno coś doradzi. – Machając kartką, dodał: – Zgaduję, że to też dla ciebie pierwszy raz? Przytaknęła, a on pokręcił głową z niedowierzaniem. Ich światy diametralnie się różniły. A ją to intrygowało. Podał jej kartkę z przemądrzałym uśmiechem, po czym podszedł do zlewu. Płucząc pędzel, obejrzał się przez ramię. – Powiedz im, że chcesz próbki farb. Nie kupuj od razu pięciu litrów. – Rozkaz, szefie. – Na pewno przyniosłaby kilka wiader farby, gdyby jej nie ostrzegł. – Niedługo wrócę. Zażyłość pomiędzy nimi była coraz bardziej wyczuwalna. Przyjaźń jest dobra, powiedziała sobie.
Żadnego stroszenia piórek ani okopywania się na pozycjach. Zamiast sprytnych uników – swobodna szczerość. Przed wyjściem zerknęła przez ramię i zobaczyła, jak Taylor podnosi ręce, aby zdjąć drzwi szafki. Odwróciła głowę z westchnieniem; tylko trzepot serca zdradzał jej determinację. Dora wzięła prysznic i włożyła czyste ubranie, cały czas kontrolując godzinę na zegarze. Devlin miał lada chwila zjawić się przy pomoście w swojej łodzi. Bardzo się cieszył na ten dzień, poczynił mnóstwo planów, aby nawiązać dobre relacje z Nate’em. Dora przedstawiła ich sobie kilka tygodni temu, ale po raz pierwszy mieli spędzić razem więcej czasu. Serce ją bolało na myśl o tym, jak bardzo Devlin pragnie, aby wszystko ułożyło się idealnie. Włożyła kapelusz z szerokim rondem i pobiegła do pokoju syna na końcu korytarza. Obawiała się napięć związanych z kolejną zmianą w jego grafiku. Podświadomie bezustannie oczekiwała wybuchu. Wiedziała, że przyszły tydzień będzie wielkim wyzwaniem dla Nate’a, ponieważ zaczynał naukę w nowej szkole. Z całego serca pragnęła, aby dzisiaj dobrze się bawił. Zmówiła szybką modlitwę przed drzwiami, po czym delikatnie je popchnęła. Nate siedział na podłodze, już ubrany, w miękkich szortach i podkoszulku, i układał klocki Lego. Pochylał głowę, a blond grzywka zakrywała mu oczy. Twarz jej złagodniała, a serce przepełniła miłość do syna. – Gotowy na ryby? Odwrócił się do niej, po czym wstał. – Jestem gotowy! Wziął swoją wędkę z drewna wiśniowego, którą w maju podarowała mu Bunia, a która należała kiedyś do jego pradziadka Edwarda. Dora z zachwytem patrzyła na syna, zmężniał tego lata, a jego blada skóra zbrązowiała od przebywania na słońcu. Odkąd wrócił z Florydy, postawiła sobie za cel, aby się z nim bawić, zamiast go bezustannie dyscyplinować. Zabierała go na wycieczki, których dotychczas im odmawiała, w obawie przed kolejnym jego wybuchem. Najbardziej lubili pływać kajakami po zatoce. Zwiedzali miejscowe parki, spacerowali po plaży, szukając śladów żółwi morskich. Najwspanialsze było jednak to, że jej mały chłopiec pozbył się poczucia winy z powodu wypadku Delphine i znów chwycił za wędkę. – Możemy już iść? – zapytał niecierpliwie. – Tak jest, kapitanie. Godzinę później Devlin prowadził Boston Whalera krętym szlakiem wodnym z dumą posiadacza pięknej łodzi. Gestykulował zamaszyście na widok nowych kosztownych domów albo szerokim gestem wskazywał czaplę modrą lub innego ptaka brodzącego w poszukiwaniu jedzenia. W wodzie odbijało się błękitne niebo, a łódek było niewiele ze względu na schyłek lata. Dora oparła się wygodnie na poduszkach. Sącząc wodę gazowaną, czuła się niczym królowa Nilu. Dzień był taki gorący, że z radością witała ochlapujące ją krople wody, gdy łódź podskakiwała na falach. Syciła oczy widokiem Deva i Nate’a przy sterze. Dev stanął kilka kroków za chłopcem, gdy Nate przejął ster. Poznawała po sztywnej postawie syna, że poważnie podchodzi do zadania. I świetnie się przy tym bawi. Z jakiegoś powodu Cal skąpił synowi takich chwil. Wezbrała w niej wdzięczność do Devlina. Przystojny z niego facet, pomyślała, opryskując twarz chłodną wodą. Przypomniała sobie czasy, gdy byli młodzi i pływali po tych samych wodach. Zarzucali kotwicę i bez namysłu wskakiwali do rzeki, żeby popływać. Ach, młodość, pomyślała z rozrzewnieniem. Dziś by się na to nie odważyła. Dojrzałość uczyła rozsądku, a ona wiedziała, jak szybko znienacka może na nich wyskoczyć inna łódź. Devlin pokazał im mały strumień przed nimi.
– Tam wyłączymy silnik. To moje tajne miejsce. Ech, kolego, tam się dopiero obłowimy! – Jak zacznie się szkoła, nie będę już mógł wędkować? – zapytał Nate. – Kiedy się zacznie – poprawiła go machinalnie. – Oczywiście, że tak. Możesz łowić przez cały rok, jeśli jesteś odporny na zimno. – Będę łowił – zapewnił. – Zimno mi nie przeszkadza. Najbardziej na świecie lubię łowić ryby. Devlin z uśmiechem patrzył Dorze w oczy. – To jest nas dwóch. – Przełączył silnik na niższe obroty. – Okej, synu. Przejmuję stery. Ty obserwuj brzeg. Krzycz, jeśli podpłynę za blisko. Skręcił w wąski strumień, który zdaniem Dory niczym nie różnił się od innych strumieni, jakie dzisiaj mijali. Zawsze zdumiewała ją łatwość, z jaką Devlin nawigował po tutejszych wodach i nigdy nie zabłądził. Słyszała opowieści o mniej pewnych siebie kapitanach, którzy się gubili, a potem grzęźli na mieliznach, gdy zaczął się odpływ. A kiedy już utknęli, musieli godzinami czekać na przypływ. Łagodny wiatr zakołysał spartyną. Dora wsłuchiwała się w rytmiczny szelest oblepionych wodą łodyg, gdy nagle dobiegł ją z oddali głośny chichot niewidocznego ptaka. – Patrzcie! – zawołał Nate. Odwróciła się i zobaczyła, że syn przechyla się przez burtę i pokazuje coś palcem. – Ktoś znalazł nasze tajne miejsce! – krzyknął urażony. – Tak można? Mała łódka z zanurzonymi w wodzie wędkami kołysała się przy brzegu. – To wolny kraj. – Devlin poprowadził łódź na drugą stronę strumienia, aby nie przeszkadzać rybakom. – Tu jest mnóstwo miejsca. Po prostu popłyniemy nieco dalej. Dora spojrzała na siwowłosego mężczyznę i kobietę, którzy siedzieli obok siebie w łódce. Byli do niej zwróceni plecami, ale dostrzegła w nich coś znajomego. Przechyliła się przez burtę i zmrużyła powieki. – O mój Boże! – zawołała. – To Bunia! – Co? – Devlin zwolnił, po czym stanął obok niej, aby lepiej widzieć. – Cóż, to na pewno ona. Z kim? – Nie wiem. – To Stary Pan Bellows! – zawołał Nate. – Jesteś pewien? – Dora przymrużyła oczy. – O tak. – Nate stanowczo pokiwał głową. – Przyjaźnią się. Widziałem, jak rozmawiali na pomoście. Na wargach Dory zaigrał uśmiech. – Naprawdę? – Tak, naprawdę – potwierdził rzeczowo Nate. Podpłynęli bliżej, a Dora złożyła dłonie w trąbkę wokół ust. – Hej, Buniu! Ahoj! – zawołała. Bunia odwróciła głowę w jej stronę. Otwarła usta w niemym zdumieniu, gdy ich rozpoznała. Dora roześmiała się na widok jej przerażonej miny i pomachała mocno, myśląc wesoło: „Aha, przyłapana na gorącym uczynku!”. Nate i Devlin również się przywitali. Bunia pomachała im słabo, wyraźnie poruszona. W końcu odpłynęli, lecz Dora nie mogła oderwać wzroku od pary, która dotykała się ramionami. – Buniu, co ty knujesz? – mruknęła pod nosem. Nie mogła już się doczekać dzisiejszej partyjki kanasty. Bunia była w pełni świadoma, iż siedzą z Girardem tak blisko siebie, że ich ramiona się dotykają. Nie tylko na to pozwoliła – spodobało się jej to. Od dawna nie czuła motyli w brzuchu, gdy dotykał jej mężczyzna. Poza tym było to całkowicie niewinne. Para starych znajomych, przyjaciół nawet, łowi razem ryby w poniedziałkowy poranek. Dlaczego więc poczuła się winna, gdy Dora ich przyłapała? To bardzo niepokojące, pomyślała,
zaciskając dłonie na wędce. Girard zachichotał. – Co cię tak bawi? – zapytała nieco poirytowana. – Och, pomyślałem, że przypominamy parę nastolatków przyłapanych na ucieczce z domu. Na widok jego rozbawionej miny sama musiała się roześmiać. – To prawda – przyznała z nostalgią. Po prostu pragnęła zachować to dla siebie. Wycieczka była całkowicie niewinna, ale wiedziała, że myśli, które krążyły po jej głowie, już takie nie są. Przypomniała sobie, że poczuła miętę do Girarda Bellowsa już prawie pięćdziesiąt lat temu. Poznała go na przyjęciu powitalnym wydanym na cześć Bellowsów przez ich dobrą przyjaciółkę Bitsy. W tamtych czasach społeczność Wyspy Sullivana była nieliczna i bardzo zżyta. Wiele rodzin z ich grupy łączyły relacje od pokoleń. Dorastali razem, chodzili do tych samych kościołów, ich dzieci i wnuki uczęszczały do tych samych szkół. Bellowsowie natomiast byli przez wyspiarzy uważani za obcych. Stanowili przez to intrygujące zjawisko, wzbudzając ciekawość miejscowych plotkarzy. Przyjęcie odbywało się w nadmorskim domu Bitsy. W balsamicznej nocnej ciszy melodyjnie cykały świerszcze. Wzdłuż wąskich ulic stały zaparkowane samochody, a domek Bitsy tonął w powodzi światła. Przyjęcie umilał zespół jazzowy, a stoły uginały się pod ciężarem potraw. Marietta wyszła na tylną werandę, aby uciec z wypełnionych dymem pokojów. Przypomniała sobie ciężki zapach jaśminu unoszący się w powietrzu. Słońce zachodziło, a płomienie świec migotały w lampionach niczym świetliki. Po drugiej stronie werandy w grupie mężczyzn pijących szkocką lub bourbona i rozprawiających o broni, pieniądzach oraz interesach stał wysoki, szczupły mężczyzna. Większość była opalona, lecz on miał jeszcze ciemniejszą karnację człowieka, który mnóstwo czasu spędza na wodzie. Jego niebieskie oczy lśniły w ogorzałej od słońca twarzy, a gdy się roześmiał, zęby błysnęły bielą. Bitsy uważała, że wygląda jak Cary Grant. A poza tym, dodała znacząco, jego rodzina ma pieniądze. Jego żona Evelyn była wyjątkowo piękna i miała doskonałe maniery, choć Marietta zawsze uważała ją za nudną, a nawet nieco ograniczoną. Podeszła do grupki mężczyzn. Mąż Bitsy, Bob, nieco podchmielony, przedstawił ją jako „wielbicielkę dzikiej przyrody”. Girard spojrzał na nią z zainteresowaniem i zadał jej serię zaskakująco trafnych pytań na temat lokalnej fauny i flory. Jego wyrafinowany akcent z Nowej Anglii brzmiał słodko w jej uszach, choć, jak sobie przypomniała, ścierał się z akcentem Edwarda. Ta rozmowa zapoczątkowała ich wieloletnią przyjaźń, owszem, z lekką domieszką flirtu, ale jedyną łączącą ich namiętnością była przyroda i miejscowy krajobraz. – Pamiętasz tamten wieczór, kiedy się poznaliśmy? – zapytała. Girard odwrócił się do niej z uśmiechem. Jego niebieskie oczy, nieco już wyblakłe z wiekiem, wciąż potrafiły elektryzować. – Oczywiście. Uznałem wtedy, że jesteś najbardziej interesującą kobietą na tym przyjęciu. – Tylko na przyjęciu? – Najbardziej interesującą kobietą, jaką w życiu spotkałem. Prychnęła. Zawsze był czarujący. To jego inteligencja pociągała ją najbardziej. Miał gust i wyrobione zdanie na różne tematy. Potrafił rozmawiać o finansach, nauce, sztuce i polityce z taką samą swadą i znawstwem. – Dlaczego pytasz? – Bez powodu. Po prostu przypomniałam sobie, że od samego początku mogliśmy z sobą rozmawiać bez końca, a ja traciłam poczucie czasu. Tak jak teraz. Nie mam pojęcia, która jest godzina. – Roześmiała się. – I nic mnie to nie obchodzi. Tego pierwszego wieczoru na przyjęciu Bitsy stali razem na werandzie i rozmawiali, aż zapadł zmrok,
a świece w lampionach przygasły. Zachowali się nieuprzejmie, lekceważąc resztę towarzystwa, ale Marietta gardziła plotkami – wspaniale się bawiła, rozmawiając o ochronie środowiska z kimś, komu zależało na tym w równym stopniu. – Zdenerwowałem się, gdy przyszedł po ciebie mąż – mruknął Girard. – Później zbeształ mnie za prowokowanie plotek. Pokłóciliśmy się o to. – Nie wyobrażam sobie, aby mogła cię uciszyć banda plotkarzy. – Ja też. Nie robiliśmy nic złego. – Może trochę. Evelyn była zazdrosna. – O co? – zapytała zszokowana. – O łączące nas zainteresowania i plany. – Przecież nie miałam zamiaru jej wykluczać. – Dokładnie. Rozmowa nigdy jej nie interesowała. – Spojrzał na wodę. Marietta zerknęła na niego ukradkiem. – Wiesz, Edward też był o ciebie zazdrosny. Trochę. Odwrócił do niej głowę. – Czyżby? – Jego oczy rozbłysły. – Owszem. Na przykład wtedy, gdy zabrałeś mnie na żaglówkę. Girard zaśmiał się cicho. – Miał szczęście, że nie odpłynąłem z tobą w siną dal. – Doprawdy… – prychnęła z udawanym oburzeniem i odwróciła wzrok, czując wypływający na policzki rumieniec. – Nie wiedziałam, że nawiedzały cię takie myśli – dodała, rozkoszując się zalotnym przekomarzaniem. – Po tamtej umowie na przekazanie ziemi zostałeś moim bohaterem. – Mówisz więc, że przegapiłem swoją szansę, by cię porwać? Uniosła brwi. – Mówię, że wtedy… mogło ci się udać. Oboje wybuchnęli śmiechem. – Trudno – oświadczył w końcu Girard, wyciągając wędkę z wody. – Ryby coś dzisiaj nie biorą. – Na to wygląda. – Ciesząc się ze zmiany tematu, również wyciągnęła wędkę. – Staraliśmy się. – Jestem ci winien jeszcze jedną próbę. Co ty na to, Marietto? Masz ochotę znowu spróbować? – Czuję, że powinnam złowić chociaż jedną. – Świetnie. – Jego białe zęby zalśniły w opalonej twarzy. – A więc jutro. Na dzisiaj wystarczy. Silnik łodzi ożył i zmącił wodę. Bunia jedną dłonią chwyciła kapelusz, a drugą zacisnęła na burcie, gdy Girard przyspieszył. Mała łódka przecinała fale, podskakując wesoło i rozpryskując wodę na boki. Bunia roześmiała się głośno. Spojrzała na słońce – jego ciepłe promienie przypominały jej o młodości i na nowo budziły w niej chęć do życia. Popołudniowe niebo zasnuło się chmurami zwiastującymi deszcz. Harper opierała się plecami o ławkę przy pomoście z uniesionymi nogami i laptopem na kolanach. Ucieszyła się na widok chmur, które przysłoniły jaskrawe słońce i niosły z sobą obietnicę deszczu, tak bardzo potrzebnego roślinom w jej ogrodzie. Siedziała tu od wielu godzin, a jej palce biegały po klawiaturze. Tak bardzo zaangażowała się w swoją opowieść, że wzdrygnęła się, słysząc głos. – Masz ochotę na lemoniadę? Podniosła głowę i zobaczyła Taylora, który stał obok z dwiema szklankami w dłoniach. Pospiesznie zamknęła laptop i opuściła nogi, aby usiąść. – Dzięki. – Wzięła od niego chłodną szklankę wilgotną od skraplającej się pary. Upiła łyk idealnie
cierpkiego napoju. – Pyszna. – Moja matka ją zrobiła. Codziennie napełnia mi termos. – Zaśmiał się cicho. – Opiekuje się mną. – Siadaj. – Wskazała mu dłonią pustą ławkę. – Nie chcę ci przeszkadzać. – Nie przeszkadzasz. Przyda mi się przerwa. Wyraźnie ucieszony z zaproszenia usiadł obok i położył ramiona na oparciu ławki. Upił długi łyk ze szklanki, spoglądając na zatokę. Harper również odwróciła głowę. Przez całe popołudnie wpatrywała się w ekran laptopa. Tymczasem niebo oszałamiało feerią barw. Ostre promienie perłowego światła przedzierały się poprzez stalowoszare chmury burzowe i wyglądały jak obraz art déco. Światło rzucało przezroczyste cienie na mętną wodę. – Pięknie tu – powiedział Taylor. – Patrzę na ten sam widok codziennie i za każdym razem odbieram go inaczej. Nieustannie się zmienia. Nigdy nie jest nużący. – Jak długo tu zostaniesz? – Do końca lata. – To niedługo. – Nie. – Zaczęła wodzić palcem po krawędzi zaparowanej szklanki. – Z drugiej strony to znacznie dłużej niż dawniej. Gdy byłam dzieckiem, spędzałam tu tylko dwa miesiące w roku. W sierpniu musiałam wracać do szkoły. – To wspaniałe miejsce na letnie wakacje. Uśmiechnęła się do swoich wspomnień. – To był magiczny czas, dla mnie i dla moich sióstr. Żyłyśmy jak Huck Finn. Razem z Carson biegałyśmy jak dzikuski po całej wyspie. – Pochyliła się ku niemu, jakby zdradzała mu sekret. – Babcia twierdzi, że jesteśmy potomkiniami pirata. – Zrobiła zszokowaną minę. – Wyobraź to sobie. – Naprawdę? – Nie wiem. Ale lubię tak myśleć. Z Muirów wywodzi się wielu kapitanów morskich. Taylor uniósł brew. – Czyżby? Roześmiała się. Nic dziwnego, że uznał to za interesujące, skoro tym samym trudnił się jego ojciec. – Owszem. W każdym razie legenda głosi, że Pirat Dżentelmen, czyli nasz przodek, zakopał swoje złoto na Wyspie Sullivana. Oczywiście przebierałyśmy się z Carson za piratki i szukałyśmy ukrytego skarbu. – Znalazłyście coś? Zachichotała. – Nie. Ale świetnie się bawiłyśmy. Bunia nie pozwalała nam oglądać telewizji w dzień i wyganiała nas z domu na dwór. Carson i ja… – Uśmiechnęła się. – Tworzyłyśmy niezły duet. Obie uwielbiałyśmy przygody. Ja byłam… jestem… kocham czytać. Wymyślałam scenariusze do naszych zabaw, inspiracje czerpałam z przeczytanych książek. – Patrzyła na wodę, pogrążona we wspomnieniach. – Nasza wyobraźnia nie znała granic. Codziennie bawiłyśmy się na dworze, zatopione w wyimaginowanym świecie. – Odwróciła się i zauważyła, że Taylor się w nią wpatruje. Spąsowiała i utkwiła wzrok w swoich dłoniach. – Pewnie myślisz, że to głupie. Pokręcił głową. – Wręcz przeciwnie. Myślę, że to wspaniałe. Rozjaśniła się z radości i podniosła wzrok. Woda mieniła się w słońcu, płynąc z prądem. – Tego lata przyjechałam po raz pierwszy od bardzo dawna. Ostatni raz byłam tu jako jedenastolatka.
Jesteśmy we trzy po raz pierwszy od ślubu Dory. To dziwne, a zarazem naprawdę miłe, znów mieszkać pod tym samym dachem z Bunią i siostrami. – Rozumiem. Zatrzymałem się u rodziców. Na kilka tygodni. Fajnie jest wpaść z wizytą, ale nie chciałbym zostać na stałe. Chyba żadne z nas by tego nie zniosło. Zastanawiała się chwilę nad jego słowami. – Kilka miesięcy temu bym się z tobą zgodziła. W maju nie sądziłam, że wytrzymam całe lato z kobietami, które ledwie znam. Jasne, wiedziałam, że jesteśmy spokrewnione, ale czy się polubimy? Czy raczej powyrywamy sobie włosy z głów? – I? – Okazało się, że się lubimy. Chociaż były też chwile szarpania się za włosy. – Która jesteś w kolejce? Kto jest najstarszy? – Eudora. Potem Carson. A na końcu ja. – Czyli ty jesteś ta mała. Przewróciła oczami. – Proszę cię… Przez całe życie próbuję się pozbyć tego przezwiska. Taylor gwizdnął nisko. – Zaraz. Eudora. Carson. Harper. Dostrzegam prawidłowość. – Tak, masz rację. To pomysł mojego ojca. Był pisarzem i uznał, że nazwie córki na cześć wielkich pisarek Południa. Taylor odchylił się na oparcie ławki i w zamyśleniu spoglądał w niebo. – Eudora Welty. Harper Lee. Carson… – McCullers. Serce to samotny myśliwy. – Ach. – Pokiwał głową z aprobatą. – Super. Harper upiła łyk lemoniady i wzruszyła ramionami. Po dziś dzień jej matka żałowała, że zgodziła się nazwać swoje jedyne dziecko na cześć pisarki amerykańskiej, a nie brytyjskiej. – Jesteście sobie bliskie? – Ja i siostry? – Zasznurowała wargi. – Nie mogłybyśmy bardziej się różnić. Wychowywałyśmy się w trzech różnych częściach kraju. Carson w Kalifornii, ja w Nowym Jorku, a Dora w obu Karolinach. Mamy odmienne style życia, ubierania się, inne przekonania. Oraz inne matki. A jednak gdy jesteśmy razem, wszystko do siebie pasuje niczym elementy tej samej układanki. Na przykład to lato – mówiła, angażując się w temat coraz bardziej. – Każda z nas była na innym etapie życie, a Morska Bryza stała się dla nas łodzią ratunkową, w której razem wiosłujemy do brzegu. Pomogłyśmy sobie nawzajem i w rezultacie stałyśmy się dla siebie kimś więcej niż siostrami. – Wpatrywała się w wodę. – Więc tak. Jesteśmy sobie bliskie. Zostałyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Fale uderzały o drewniany pomost, a stare drewno pojękiwało. – Wygląda na to, że znalazłyście swój skarb – powiedział Taylor po dłuższej chwili milczenia. Jest bystry i przenikliwy, pomyślała z podziwem. Dopił lemoniadę jednym haustem. – Lepiej wrócę do pracy. Miło się z tobą rozmawiało, Harper. – Dotknął przelotnie jej ramienia, po czym odwrócił się i odszedł. Harper przykryła dłonią miejsce, którego dotknął, i odprowadziła go wzrokiem, gdy długimi, zdecydowanymi krokami wspinał się po stopniach werandy do domu.
Rozdział siódmy Kanasta należała do tej samej rodziny gier karcianych co remik, Bunia poczuła więc szybsze krążenie krwi w żyłach, gdy wyciągnęła talię. Popołudnie było wyjątkowo parne, a jej chciało się pić, dlatego nalała do szklanki z lodem rumu na dwa palce. Dochodziła piąta, więc dlaczego nie? Spotkała się z wnuczkami w salonie. Porzuciły werandę ze względu na upały. W pokoju panowała bardziej formalna atmosfera niż w pozostałych częściach domu. Był umeblowany „porządnymi” rodzinnymi antykami, jak mawiała Bunia, co oznaczała muzealną wartość – okres wczesnoamerykański z bladoniebieską jedwabną tapicerką. Nietypowy pokój do gier w karty. Atmosfera nieco się ociepliła, gdy rozłożyły składany stolik do gry i krzesła, a następnie włączyły muzykę. – Dziewczęta! – zawołała Bunia, gdy stłoczyły się przy stole. – Zanim usiądziecie, musimy wybrać partnerów. Dziewczęta nerwowo spojrzały po sobie. – Nie cierpię wybierania drużyn. – Harper z rozdrażnieniem zmarszczyła brwi. – Przypomina mi to czasy, gdy chodziłam na WF w szkole. Nikt mnie nigdy nie wybierał do drużyny, bo byłam najmniejsza. – Zerknęła na Carson. – Ciebie pewnie wybierali jako pierwszą. – Rzeczywiście tak było. – Carson uśmiechnęła się kpiąco. – Bez obaw, moje drogie. – Bunia rozłożyła talię kart na stole. – Wybierzcie kartę. Najbliższe sobie figury zostają partnerami. Odetchnęły z ulgą i każda pociągnęła kartę. Bunia stworzyła parę z Dorą przeciwko Carson i Harper. – Południe zwycięży! – ostrzegła je Dora. – Zaczyna się… – Carson przewróciła oczami. – Dziwnie się czuję, grając w karty w salonie – wyznała Dora, stawiając na stoliku cztery szklanki z mrożoną herbatą i miseczkę z orzechami. – Żyłam w przekonaniu, że w tym pokoju należy się zachowywać porządnie. Grzecznie. – Jak dama? – zapytała Carson z przekąsem. Harper wyszeptała bezgłośnie: „Śmierć damom!”. Carson zachichotała, ale śmiech zamarł jej na ustach, gdy potoczyła wzrokiem po pokoju. – Po raz ostatni byłyśmy tu wszystkie razem podczas burzy w lipcu. Pamiętacie? – Oczywiście, że pamiętamy, skarbie – odparła Dora. – To była jej ostatnia noc z nami. Bunia tasowała karty, lecz znieruchomiała, aby rozejrzeć się po pokoju. Frank Sinatra śpiewał Summer Wind, a świece migotały. Bunia zamknęła oczy. – Lucille jest nadal z nami – szepnęła. Harper uśmiechnęła się smutno. Bunia otworzyła oczy, po czym zaczęła z determinacją tasować dwie talie kart. Pstrykały jej w palcach, gdy przekładała je z wprawą krupiera. – Dzisiaj lepiej nam będzie w środku. Przysięgam, ta pogoda dosłownie szaleje. Rozpuściłybyśmy się na zewnątrz. Mogę was zapewnić, że przeżyłam wiele lat bez klimatyzacji. Sypiałam na werandzie, bezustannie się wachlowałam, piłam chłodne napoje. Nie jestem wielką fanką klimatyzacji tutaj
na wyspie, ale w takie dni jak ten dziękuję Bogu za błogosławieństwo narodzin Willisa Carriera. – Amen – mruknęła Dora, wznosząc mrożoną herbatę do toastu. – Ja się nawróciłam niedawno. – Carson uniosła długi warkocz z pleców. – Kiedyś jej nienawidziłam. Gdy wyszłam z wody, zawsze marzłam przy włączonej klimatyzacji. Odkąd jednak zaszłam w ciążę, źle znoszę upały. – Temperatura twojego ciała, moja droga, jest teraz wyższa – wyjaśniła jej Bunia. – Ciężej pracujesz. Carson spojrzała na nią sceptycznie. Bunia szeroko otworzyła oczy. – To fakt! Poczytaj sobie. – Zaczęła rozdawać. – Mnie nie męczy upał, tylko wilgoć – wtrąciła Harper. Zebrała włosy jak Carson, zwinęła je w węzeł i spięła klamrą. Roztarła ramiona poznaczone ukąszeniami. – I robactwo. Wczoraj wyssały ze mnie niemal całą krew, gdy biegałam. – Lato na Południu… – mruknęła Dora. – Upał rozwściecza komary – napomknęła Bunia, podnosząc karty. Harper podrapała się po nodze i jęknęła. – Cóż, mnie kochają. – To przez twoje rude włosy – oświadczyła Dora z przekonaniem, dobierając karty. Jej jasne włosy były schludnie zaczesane w kucyk i związane różową wstążką. – Czerwień przyciąga pszczoły i komary. – Przesądy – mruknęła Carson lekceważąco. – Wcale nie – sprzeciwiła się Dora, odrywając wzrok od kart. Nie lubiła być krytykowana. Carson przeszyła ją wzrokiem. – Właśnie że tak. – Zaczekajcie. – Harper wzięła telefon i pochyliła się nad nim. Dora z frustracją pomachała stopą. – Wiem, że mam rację. – Proszę bardzo. – Harper podniosła głowę z konspiracyjnym uśmiechem. – Obie macie rację. Pszczoły nie rozróżniają kolorów. – A nie mówiłam? – wtrąciła Carson triumfalnie. – Ale – Harper podniosła palec – faktem jest, że komary przyciąga ubranie w kolorze czarnym, granatowym i czerwonym. A także – zachichotała, wbijając palec w Carson – kobiety w ciąży. – Roześmiała się. – Oraz piwosze. Dora i Harper wybuchnęły śmiechem. Bunia podniosła karty do ust, aby ukryć uśmiech. – Cholera – mruknęła Carson, drwiąc z samej siebie. – Tak czy inaczej, przegrywam. Przestałam pić, ale zaszłam w ciążę. – Przewróciła oczami. – Typowe. Harper sceptycznie spojrzała na rum w szklance Buni. – A skoro mowa o piciu, kiedy zmieniłyśmy zasady dotyczące alkoholu? Bunia podniosła szklankę do ust i upiła porządny łyk. – Rozmawiałam o tym z Carson. Carson wzruszyła ramionami. – Dlaczego Bunia ma sobie odmawiać kropelki rumu? Od zapachu alkoholu mam mdłości, więc dla mnie to żadna pokusa. Poza tym to jej dom. – Więc ja też mogę się napić wina? – zapytała skwapliwie Dora. – Oczywiście – odparła Carson. Dora odpowiedziała uśmiechem kota z Cheshire. – Dla zdrowia, rzecz jasna.
– Wystarczy tego gadania – zaordynowała Bunia. – Gramy. Czas płynął, gdy grały w kanastę, tocząc swobodną pogawędkę. – Buniu, wróciły ci kolory – oświadczyła Harper, podnosząc wzrok znad kart. – Wyglądasz na szczęśliwszą. – Cóż, dziękuję, moja droga. – Bunia przetasowała karty w dłoni. – Właśnie sobie pomyślałam, że lepiej się czuję. Dora oderwała wzrok od swoich kart. – Przebywałaś dzisiaj na świeżym powietrzu? – zapytała niewinnie. – Na wodzie, na przykład? Bunia wiedziała już, na co się zanosi. Dyskretnie zerknęła na najstarszą wnuczkę, ostrzegawczo mrużąc powieki. Dora zignorowała groźbę i pociągnęła kartę z talii. – Pływałam dzisiaj łodzią z Devlinem i Nate’em i minęliśmy małą łódkę, w której dwie osoby łowiły ryby – kontynuowała beztrosko. – Mężczyzna i kobieta. Wyglądali na bardzo sobie bliskich. Buniu, mogłabym przysiąc, że tą kobietą byłaś ty. Nie słyszałaś, że cię wołałam? – Jej głos brzmiał słodko, gdy uniosła karty, aby ukryć uśmiech. Bunia zakipiała ze złości, gdy Harper i Carson spojrzały z niedowierzaniem, najpierw na Dorę, a potem na nią. – Okej. – Carson odłożyła karty. – Co jest grane? Bunia pociągnęła nosem i uniosła szklankę do ust. Westchnęła ciężko niczym umęczona matka, która musi znosić wybryki dziecka. – Burza w szklance wody. Popłynęłam na ryby z Girardem Bellowsem – oświadczyła, jakby była to najzwyklejsza rzecz pod słońcem. – Przyjaźnimy się od lat. Zobaczył mnie na pomoście, bez wątpienia ulitował się nade mną i zaprosił na swoją łódkę. Świetnie się bawiłam, dziękuję bardzo. Koniec historii. – Postukała kartami w stół, a następnie rozłożyła je z pietyzmem. – Na marginesie, Doro – dodała wyniośle – powinnaś używać więcej kremu z filtrem. Spaliłaś się jak gotowany homar. – Byłaś na randce ze Starym Panem Bellowsem? – zapytała Carson z niedowierzaniem. Bunia odłożyła karty na stół. – Po pierwsze, to nie była randka. Poszliśmy na ryby. Po drugie, to nie jest Stary Pan Bellows. Dla ciebie to pan Bellows. – Posłała Carson ostrzegawcze spojrzenie. – I wcale nie siedzieliśmy blisko siebie. – Podniosła karty. – To mała łódka. Dora pochyliła się nad stołem i oświadczyła scenicznym szeptem: – Ich ramiona się dotykały. Migdalili się. Dziewczęta parsknęły śmiechem. Bunia wbiła wzrok w swoje karty. – Cóż, widzę, że mamy tu dżokera. Carson zahukała. – A z ciebie jest prawdziwy as! Bunia w końcu skapitulowała i zawtórowała wnuczkom. Delektowała się pierwszymi przejawami wesołości w Morskiej Bryzie od śmierci Lucille. Nawet jeśli odbywało się to jej kosztem. Późne popołudnie przeszło w wieczór, a one wciąż grały. Było tak gorąco, że nikt nie czuł głodu, a kuchnia i tak nie działała, skubały więc krakersy i ser, resztki quiche’u i surowe warzywa. Omawiały, jak pomóc niespokojnemu Nate’owi oswoić się z myślą o nowej szkole. Dużo czasu poświęciły na wymyślanie imion dla dziecka Carson, tradycyjnych i zabawnych. Harper optowała za Posejdonem, na co Carson tylko przewróciła oczami. W końcu dyskusja zeszła na temat postępów w remoncie kuchni. Carson, wachlując się kartami, z uśmiechem zerknęła na Harper.
– Jak ci idzie z Taylorem McClellanem? Harper wzruszyła ramionami. – Wykonuje dobrą robotę. Zgodnie z planem. – Ciekawe, że to właśnie on się tym zajmuje. A nie jego ojciec – kontynuowała Carson. – Co w tym ciekawego? – odparła Harper. – Normalne, że pomaga ojcu. Carson poprawiła karty w dłoni. – Ja słyszałam coś innego. Harper rzuciła jej ukradkowe spojrzenie. Oczy Carson rozbłysły. – Podobno poprosił ojca o tę pracę. – Przyjmuje różne zlecenia i wybrał sobie to. Przyjaźnicie się. – Tyle że on zwykle nie pomaga ojcu. Przyjechał do miasta na rozmowę o pracę. Harper oderwała wzrok od kart. – W takim razie dlaczego poprosił o tę pracę? Carson postukała palcem w policzek w geście udawanego zdziwienia. – Sama nie wiem. Harper osunęła się na oparcie krzesła. – Doprawdy? – I – Carson pozbyła się zrzutki – pytał mnie, czy się z kimś widujesz. Uśmiech Harper znacznie się poszerzył. Dora zmrużyła powieki. – Jesteś pewna, że się nie migdaliliście? Kobiety znów wybuchnęły śmiechem. – Po prostu uwielbiam to słowo – oświadczyła Harper w wyśmienitym nastroju. – A nawet nie wiem, co oznacza. – Odrzuciła kartę. Bunia ją podniosła. – Oznacza obściskiwanie i całowanie. Harper aż się wzdrygnęła. – Nie, droga pani, zdecydowanie się nie migdaliliśmy. Niestety. – Jeszcze – wtrąciła Carson. – No tak. Ogromnie podoba mi się błękit, który wybrałaś na ściany. – Dora odrzuciła kartę. – Po prostu idealny odcień. Bardzo miejscowy. Będzie doskonale pasował do kremowobiałych szafek. Harper przez chwilę upajała się komplementem. – Dzięki, partnerze. – Pociągnęła kartę. – Dlaczego miejscowy? – Na taki kolor Gullah-Geechee malują sufity swoich ganków, aby je chronić i odpędzać złą energię – wyjaśniła Dora. – Dzięki temu złe duchy trzymają się z daleka. – Amen – mruknęła Carson. – Kolejny zwyczaj ludowy do przyswojenia – powiedziała Harper. – Po co teraz przerabiać kuchnię? – zapytała Carson. Głos zabrała Bunia. – Ponieważ ten dom na to zasługuje. – I wpłynie korzystnie na cenę – wtrąciła Dora. – Buniu, to mi coś przypomniało. – Harper zmusiła się do lekkiego tonu po komentarzu Carson. – Chciałabym zamocować nowe uchwyty na szafkach. Mogę? – Oczywiście, moja droga. Zanim jednak ruszysz na zakupy, zajrzyj na strych. Mam tam mnóstwo
starych uchwytów i innych drobiazgów. Zbierałam je latami w domach rodzinnych. Bóg jeden wie, co tam jeszcze się kryje. – Uśmiechnęła się z nostalgią. – Możesz wziąć wszystko, co znajdziesz. Nie wiem, czy się do czegoś nadadzą, ale… – Przerwał jej pisk opon na żwirowym podjeździe i trzaśnięcie drzwi samochodu. – Co, na litość boską…? – Siedziała najbliżej okna, odsunęła więc zasłonę i wyjrzała na zewnątrz. – Carson, przyjechał Blake. Pędzi tu jak huragan! Carson rzuciła karty na stół i wstała z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. Zabrzęczał dzwonek do drzwi, a potem trzy niecierpliwe uderzenia. Bunia, Dora i Harper wyprostowały się w krzesłach, a Carson wybiegła na korytarz. Gdy otworzyła drzwi, Blake wpadł do środka, porwał ją w ramiona i okręcił kilka razy, śmiejąc się jak wariat. Bunia, Harper i Dora odłożyły karty, zapomniawszy o kanaście. – Blake! – Carson roześmiała się, gdy znów zawirowała w powietrzu. – Postaw mnie! Blake delikatnie postawił ją na podłodze, lecz nie wypuścił jej z objęć. Uśmiechał się triumfalnie od ucha do ucha. – Znaleźliśmy ją! Carson spojrzała na niego z konsternacją. – Kogo? – Delphine! – Co? – Jest w naszej bazie! Serce podskoczyło Carson do gardła. – Och, Blake! – Pod wpływem impulsu pochyliła się, aby go pocałować. Blake odsunął się, choć nie wypuścił jej z objęć. – Dzięki tej małej dziurce, którą zauważyłaś na jej płetwie ogonowej – wyjaśnił pospiesznie. – Przez dwa dni przejrzałem tysiące zdjęć, aż w końcu znalazłem. Nie mogłem w to uwierzyć. Gdy powiększyłem zdjęcie, zauważyłem też bliznę na pysku. Pasuje. Delphine zdecydowanie pochodzi stąd. Skarbie, to jeden z naszych delfinów! – Wiedziałam – szepnęła Carson zdławionym głosem. – To znaczy, że wypuścicie ją do zatoki? Pokiwał głową i czołem dotknął jej czoła. – Tak. Carson zarzuciła mu ręce na szyję i ukryła twarz na jego obojczyku. Jej serce śpiewało z radości. Chciała krzyczeć, tańczyć, skakać. A była w stanie tylko płakać. Delphine wracała do domu.
Rozdział ósmy Następnego ranka Harper sączyła kawę w kuchni i modliła się do bogów kofeiny, aby płyn, który w siebie wlewała, zaczął szybko działać. Kolejną noc spędziła na pisaniu i była naprawdę wyczerpana. Rozmyślając nad rozdziałem, który skończyła prawie o świcie, nie usłyszała wejścia Taylora. Podskoczyła, gdy zamknął za sobą drzwi. Powiew wiatru poruszył papierami i wniósł do środka krople deszczu. – Dzień doskonały dla kaczek – powiedziała, gdy zdjął kurtkę przeciwdeszczową. Miał na sobie szorty i biały podkoszulek pochlapany farbami. Rękawy były postrzępione i tak wytarte, że podwinął je nad bicepsami. Wzięła od niego kurtkę, z której na podłogę kapała woda. – Tak. Mnie taka pogoda nie przeszkadza. – Zdjął buty. – Na łodzi się do tego przyzwyczajasz. Gdy na nią spojrzał, jej serce zgubiło rytm. Z jego włosów na twarz spływały strumyki wody, a jego zielone oczy lśniły na tle opalenizny. Podeszła do szuflady, wyjęła kuchenną ścierkę i podała mu ją. Gdy ich palce się zetknęły, przebiegł ją dreszcz. – Dzięki. – Wytarł twarz, po czym rzucił ścierkę na blat. Harper rozejrzała się po pomieszczeniu, aby oderwać od niego wzrok i ocenić postępy prac. Szafki zostały zagruntowane; drzwiczki stały oparte o ściany. Niebieska taśma malarska otaczała szafki na ścianie i podłogi. Na ścianach widać było różne odcienie niebieskich farb, które testowali. – Wszystko jest idealnie zorganizowane. – Jestem żołnierzem piechoty morskiej. Tego uczą nas w wojsku – odparł pół żartem, pół serio. Ucieszyła się, że poruszyli temat, który ją intrygował. – Kiedy odszedłeś z armii? – Z armii się nie odchodzi. Gdy już zostaniesz żołnierzem, jesteś nim do końca. – Och. – Usłyszała dumę w jego głosie. – Więc nadal służysz w piechocie? – Czynną służbę zakończyłem cztery lata temu. – Byłeś w Afganistanie? – Tak. – Zaciągnąłeś się, gdy wybuchła wojna? – Niełatwo odpowiedzieć na to pytanie. Ukończyłem Citadel, a konflikt się nasilał. To nie był żaden dylemat, czy zaciągnąć się z kolegami z rocznika. Spełniłem swój obowiązek. – A teraz wróciłeś. – Tak. – Jego twarz skamieniała. – Ale nie wszyscy moi kumple mieli to szczęście. – Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. – Dobrze – mruknął w końcu, zdejmując pokrywkę ze styropianowego kubka. Z jego kawy uniosła się para. Upił łyk i postawił kubek na blacie. – Do roboty. Nie otworzę okien przy takim deszczu, ale przynajmniej ta część pójdzie szybciej. – Wybierzesz się ze mną na strych, zanim zaczniesz? – Na strych? – Hm, tak. Zamierzam zmienić uchwyty. Świeżo pomalowane szafki zasługują na coś ładniejszego. Nie
sądzisz? Wzruszył ramionami. – Raczej tak. – Bunia powiedziała, że ma stare uchwyty, które moglibyśmy wykorzystać. Najpierw chciałabym je obejrzeć, nim podejmę decyzję. Jeśli się nam spodobają, nie wiem, czy zdołam je znieść. Podejrzewam, że są ciężkie. – Spojrzała w okno. – Gdybyśmy poszli teraz, gdy jest jeszcze wcześnie, może na strychu byłoby chłodniej. Zwłaszcza że na zewnątrz jest zimno. – Wzięła głęboki oddech. Boże, ależ ja bredzę. Obdarował ją jednym ze swoich rzadkich uśmiechów. – Pewnie. – Okej. – Ścisnęła dłonie, po czym się odwróciła. – Tędy. Była świadoma jego obecności za plecami, gdy poprowadziła go przez salon do zachodniego skrzydła domu, gdzie znajdowały się sypialnie dziewcząt. W połowie korytarza znajdował się właz prowadzący na strych. Sięgnęła po rączkę, ale ubiegł ją Taylor. Szarpnięciem ściągnął w dół drewniane schody. – Możesz iść pierwszy – oświadczyła, po czym weszła za nim na wąskie stopnie. – Na górze jest włącznik światła. Na środku dużego strychu stromy dach był na tyle wysoki, że nawet Taylor mógł swobodnie stanąć. Od frontu dach ozdabiały dwie lukarny, z których każda miała własne okno. Szyby były brudne, a wszędzie unosił się kurz. Harper pociągnęła nosem i kichnęła. Deszcz bębnił w dach niczym werbel, spokojnie i miarowo. Taylor oparł dłonie na biodrach i rozejrzał się po strychu. – Wspaniała przestrzeń. Harper była tu wcześniej tylko raz – w dzieciństwie. Razem z Carson zwiedziły zakazane terytorium pewnego popołudnia, gdy Bunia i Lucille pojechały na zakupy. Wtedy uznała pomieszczenie za obskurne, brudne, wypełnione kartonami i meblami, bezwartościowymi dla dwóch dziewczynek, które szukały pirackiego skarbu. Gdy teraz rozglądała się po strychu oczami kobiety, zobaczyła skarby pod postacią zabytkowych mebli i bibelotów. Były tu stare kufry i walizki, obrazy w ciężkich ramach, głównie pejzaże, niektóre z popękanymi szybami. W kącie stał zakurzony stary gramofon. O ściany opierały się ramy żelaznych i mosiężnych łóżek. Rozpoznała tapczan, na którym spała na początku lata. Uśmiechnęła się na widok swojego starego drewnianego domku dla lalek. Wszędzie stały kartony, tworząc pochyłe stosy, zakurzone i pokryte pleśnią. Korciło ją, by otworzyć pudła i zbadać ich zawartość. Kto wie, co kryją w środku. Pościel, stare obrusy, szale, biżuterię? Listy? Jej puls przyspieszył. Może nawet książkę ojca. Najchętniej zaczęłaby poszukiwania natychmiast, ale zerknęła na Taylora i opanowała ekscytację. Nie mogła go tutaj trzymać przez cały dzień i grzebać w starych pudłach. Schyliła się po brązowy kapelusz z aksamitu z piórkiem. Otrzepała go z kurzu. Okazał się całkiem ładny. – Czuję się jak poszukiwaczka skarbów. – Włożyła kapelusz. – Jak wyglądam? Taylor zmarszczył czoło. Roześmiała się. Dźwięk rozszedł się po zamkniętym pomieszczeniu. Taylor wydawał się zainteresowany tylko architekturą. – Ktokolwiek zaprojektował ten dom, zamierzał przeznaczyć ten poziom do użytku. Zobacz – pokazał jej – ten dach z łatwością można podnieść i dodać nowe piętro. – Przeszedł kilka kroków, patrząc na więźbę. – W zasadzie i tak przydałby się nowy. I to szybko. – Wskazał miejsce, w którym konstrukcja niebezpiecznie się zapadała, oraz mokre plamy na niektórych kartonach.
– Powiem Buni. Nie będzie zadowolona. Oczy Taylora płonęły, gdy studiował linię dachu. – Można by dodać lukarny z tyłu. Albo – coraz bardziej zapalał się do pomysłu – nawet drzwi na taras z widokiem na zatokę. – Podszedł do okienka. Pochylił się i wyjrzał. – Boże, widok jest piękny. Harper także zerknęła. – Bunia ma już taras na dachu – zauważyła. – Ale tu można urządzić dwie nowe sypialnie. I łazienkę. Żaden problem. – Robiłeś już takie rzeczy? – Pewnie. Z ojcem. Powiększanie starych domów rodzinnych w okolicy to częste zlecenie. Ludzie nie lubią sprzedawać. Wspomnienia są częścią domu. – Cóż – Harper zaczęła wędrować pomiędzy kartonami na tyłach strychu – to projekt dla nowych właścicieli. – Sprzedajecie ten dom? – Babcia sprzedaje. – Szkoda. Czy Morska Bryza nie należy do rodziny od pokoleń? – Tak. – Wahała się, czy go wtajemniczać. – Bunia utrzymywała dom tak długo, jak tylko mogła. Teraz została sama. Pod koniec lata przenosi się do domu seniora. A dom wystawia na sprzedaż. – Nikt w rodzinie go nie chce? Harper wiedziała, że ma na myśli ją i jej siostry. – To nie jest kwestia chęci, ale zasobności kieszeni. – Tak bywa. Wielu członków mojej rodziny sprzedaje albo już sprzedało rodzinne posiadłości. Dzieci nie chcą takiego ciężaru, podatki są wysokie, więc się wynoszą. To się zdarza wszędzie. – A twoi rodzice? – Moi rodzice nigdy nie mieli wielkiej posiadłości. Dopisało im szczęście i swój dom na wodzie kupili w lepszych czasach, gdy było ich na to stać. Ale – dodał z dumą – pradziadek mojej matki miał kiedyś plantację nad Santee River. Należała do rodziny jeszcze przed wojną. Została jednak podzielona już tyle razy, że nie zostało nic poza wspomnieniem. – Wzruszył ramionami. – To bez znaczenia. Podoba mi się dom rodziców w McClellanville. Na wodzie. Pasuje do poławiacza krewetek. Harper położyła kapelusz na wysokim pudle. – Bunia powiedziała, że uchwyty są w kartonach po prawej z tyłu. Obok fotela na biegunach. Podszedł do niej. – Widzę fotel. Pomiędzy pudłami było tak mało miejsca, że nie zdołał jej wyminąć. Powietrze między nimi zgęstniało. – Tędy – napomknęła niezręcznie, po czym odwróciła się, aby poprowadzić. Podłogę pod krokwiami tworzyły zwykłe drewniane deski, które trzęsły się, gdy po nich chodzili. Nagle potknęła się o stół, który blokował przejście. Zamachała rękami, by odzyskać równowagę. Taylor przytomnie wyciągnął rękę i podtrzymał jej ramię w ostatniej chwili. – Hej. – Przyciągnął ją do siebie. Wpadła na jego tors, świadoma jego uścisku, gdy pewniej stanęła na nogach. – Przepraszam. Niezdara ze mnie. – Uważaj na miny. Serce jej waliło, gdy odsunęła włosy z twarzy. Nadal trzymał ją w objęciach, dłużej, niż to konieczne. Spojrzała na jego dłonie, tak duże, że mógł zamknąć w palcach jej przedramiona. – Dziękuję – szepnęła. Natychmiast ją uwolnił.
Nerwowo potarła ramiona. – Upadłabym twarzą na tę stertę… – Urwała, gdy zobaczyła, na co by upadła. Zmrużyła powieki i podeszła do małego skórzanego kufra. Był tak stary, że ciemnobrązowa skóra wyschła i łuszczyła się niczym farba, odsłaniając drewno. Na mosiężnej tabliczce wyryto inicjały MC. Marietta Colson. Panieńskie nazwisko Buni. – Znam ten kufer. – Wyciągnęła rękę i dotknęła wieka, ale nie zdołała go unieść. – Pomogę ci. – Taylor odsunął się, aby mogli się zamienić miejscami w wąskim przejściu. Ich ciała się zetknęły, a ją znów przeniknął dreszcz. Jego podkoszulek był nadal wilgotny po deszczu. Dobiegł ją zapach piżma. – Przytulnie – mruknął, aby złagodzić panujące pomiędzy nimi napięcie. – Tak. – Roześmiała się lekko, ciesząc się, że tak trafnie nazwał ich uczucia. Z łatwością podniósł mały kufer i przeniósł go na otwartą przestrzeń na środku strychu. Harper uklękła, zbierając na długich spodniach warstwę kurzu. Taylor podszedł do najbliższego okna i pchnął, aby je otworzyć. Spuchnięte drewno stawiało opór. Uderzył w ramę kilka razy dłonią i spróbował raz jeszcze. W końcu stare okno zatrzeszczało i rozszczelniło się. Do środka natychmiast wpadła chłodna bryza słodko pachnąca deszczem. – Przestało padać. Przynajmniej na chwilę. – Wytarł dłonie w szorty. – Przyjemny wiatr. – Zimny powiew rozproszył kurz w powietrzu. – Ten kufer należał do mojej babci – wyjaśniła, gdy przykucnął obok niej. – Podarowała go moim siostrom i mnie, abyśmy na koniec lata mogły w nim schować nasze skarby. – Jej twarz złagodniała na to wspomnienie. – Otwierałyśmy go uroczyście na początku następnych wakacji. Babcia z najprostszych rzeczy potrafiła uczynić coś wyjątkowego. – Musnęła palcami wieko kufra. – Ostatnio zaglądałam do niego, cóż, jako jedenastoletnia dziewczynka. Nie wiem, co kryje w środku. Taylor usiadł na starym podnóżku. Miał tak długie nogi, że kolanami prawie dotykał podbródka. – Otworzysz? – Okej. – Podniosła wieko, z którego posypały się kawałki skóry. Pisnęła ze zdumienia na widok skarbów z dzieciństwa. – I pomyśleć, że przechowywała to przez tyle lat. Wyciągnęła plik pożółkłych kartek z ponaklejanymi literami powycinanymi z magazynów i zdjęciami modelek oraz nastoletnich gwiazd filmowych. Całość była związana kolorową wstążką przewleczoną przez okrągłe otworki zrobione dziurkaczem. Na okładce widniał tytuł „Gwiazdy Południa”. Przypomniała sobie. – Magazyn Dory! Każdego lata robiła ich dziesiątki. Godzinami nad nimi siedziała. Ilekroć chciałyśmy jej z Carson pomóc, wyrzucała nas z pokoju. Typowa starsza siostra, rozumiesz? Byłyśmy dla niej tylko utrapieniem i ostentacyjnie odmawiała zabawy z nami. Złościłyśmy się na nią, ale z perspektywy czasu jestem jej wdzięczna. Wtedy połączyłyśmy siły z Carson i same wymyślałyśmy sobie zabawy. – Uśmiechnęła się złośliwie. – Jedna z nich polegała na szpiegowaniu Dory. – Otworzyła magazyn. – Była z tego dumna. Przechwalała się, że pewnego dnia jej magazyn stanie się wielkim bestsellerem. – Imponujące. Harper przerzucała strony, a Taylor pochylił się nad nią, aby czytać jej przez ramię. Wśród schludnie powycinanych zdjęć młodziutkich gwiazd z lat dziewięćdziesiątych zobaczyli Winonę Ryder, Marky Mark, ekipę Beverly Hills 90210 i wielu innych, głównie gwiazd country. Na widok głowy Dory przyklejonej do ciał jasnowłosych celebrytek jednocześnie wybuchnęli śmiechem. Harper oparła się o nogi Taylora, śmiejąc się do rozpuku. – Nigdy nie pozwoliła mi zajrzeć do środka. – Otarła oczy. – To bezkonkurencyjne. Zapewni mi amunicję na lata. Nic dziwnego, że Bunia to zachowała.
Gdy śmiech ucichł, uświadomiła sobie, że jej dłoń spoczywa na kolanie Taylora, a jego ręka na jej ramieniu. Gdy na niego spojrzała, uśmiechał się, całkowicie zrelaksowany. Śmiech przełamał lody pomiędzy nami, uzmysłowiła sobie, wpatrując się w jego błyszczące oczy. Niechętnie odłożyła cztery inne wydania „Gwiazd Południa”, obiecawszy sobie, że później pokaże je siostrom. Odwróciła się do kufra i wyjęła kilka nagród pływackich i wstążek. – To należy do Carson, rzecz jasna. Była z nich naprawdę dumna. Ta dziewczyna jest bardziej rybą niż człowiekiem. – Podała je Taylorowi, po czym znów zajrzała do kufra. Zauważyła czarną bandanę i dwie przepaski na oko. – O. Mój. Boże. – Co to? – Pirackie przepaski moja i Carson! Własnym oczom nie wierzę. – Może w kufrze jest też zaginione pirackie złoto? – Trzymaj kciuki. Ponownie włożyła ręce do kufra i wyjęła z niego kilka starych muszelek, które się w międzyczasie połamały, laleczkę trolla z wściekle zielonymi włosami i bladoniebieskiego kucyka Pony. Wszystko to podała Taylorowi, który nie przestawał się śmiać. Nagle znieruchomiała i przeszedł ją zimny dreszcz. Na samym dnie kufra leżały cztery małe kwadratowe książeczki z okładkami z kartonu. Tak jak magazyny Dory, miały dziurki na boku i były przewiązane wstążką. – A to co? Zapragnęła zasłonić przed nim kufer. Ukryć je. – Książki, które napisałam, gdy byłam mała – odparła miękko. Sięgnęła po jedną z nich. Pomalowana na niebiesko okładka wyblakła z czasem. Widniał na niej uśmiechnięty wieloryb tryskający wodą. Tytuł naniesiony dziecinnym charakterem pisma głosił: Willy, życzliwy wieloryb. Nagle cofnęła się do dnia, kiedy miała osiem lat i siedziała naprzeciwko matki przy jej biurku w eleganckim apartamencie na Manhattanie. Myślała, że mama pochwali ją za napisanie pierwszej książki. Była przekonana, że wreszcie jest z niej dumna, bo przecież pracowała z książkami. Harper rozpierało podekscytowanie, a jej serce biło niecierpliwie. Zadowalanie matki było celem jej życia. Georgiana jednak nie kryła wściekłości. Jej gniew był przerażający i chociaż nigdy nie wyżywała się na Harper fizycznie, jej słowa bolały o wiele bardziej niż ciosy. Pozostawiała niewidzialne rany na duszy Harper. Tego popołudnia Georgiana oskarżyła córkę o plagiat, sądziła, że dziewczynka skopiowała pomysły z cudzych książek. Co gorsza, porównała jej brak talentu do braku talentu jej ojca. Podobieństwo do ojca pod jakimkolwiek względem było najgorszą obelgą, jaką matka mogła rzucić jej w twarz. – Twój ojciec nie był pisarzem – wysyczała, piorunując dziecko gniewnym wzrokiem. – Nie miał talentu. Tak – wypuściła książeczkę Harper z palców niczym śmieć – jak ty. Tego dnia cała duma i entuzjazm płynący z pisania umarły w sercu Harper. Matka zmiażdżyła jej ośmioletnie marzenia równie brutalnie jak niedopałek w popielniczce. Dopiero po wielu miesiącach Harper odważyła się znów chwycić za pióro, i to tylko w Morskiej Bryzie, z dala od matki. Tu, gdzie czuła się bezpiecznie. Następnego lata w słoneczne popołudnie Bunia wezwała Harper do salonu. Siedziała, opierając stopy na perkalowym podnóżku. Przez okna do pokoju wlewało się złote światło słońca, tworząc aureolę wokół jej miękkich, białych loków. Harper weszła do salonu z uśmiechem, który znikł natychmiast, gdy zauważyła przeklętą książeczkę w dłoni babci. Aż się skurczyła, przekonana, że znów się jej dostanie. – Znalazłam to pod twoją poduszką. – Bunia podniosła książeczkę. – Harper, ty to napisałaś? Dziewczynka była tak zdenerwowana, że nie mogła wydusić słowa. Schowała się za krzesłem i tylko kiwała głową, szeroko otwierając oczy.
Bunia przywołała ją do siebie gestem. Harper podeszła do niej niechętnie na tyle blisko, by babcia wzięła ją za ramię i przyciągnęła do siebie. – To wspaniała książka! – Bunia ją uścisnęła. – Absolutnie urocza. Powiedz mi, moja droga, wymyśliłaś to wszystko całkiem sama? Harper nie wierzyła własnym uszom. Czy to pułapka podobna do tych, które zastawiała na nią matka? Niezobowiązująco wzruszyła ramionami. – Wymyśliłaś, prawda? – W oczach Buni płonęła duma. – Mądra dziewczynka. To cudowne. Niezwykle pomysłowe. Wieloryb, który pragnie odnaleźć swoją rodzinę i w tym celu przeszukuje morze. Masz prawdziwy talent, wiesz? I ślicznie rysujesz. Może zostaniesz pisarką, gdy dorośniesz. Harper wpatrywała się w babcię z zachwytem, zdumieniem i konsternacją. Po chwili nastrój Buni się zmienił, a jej uśmiech stał się słodko-gorzki. – Twój ojciec chciał być pisarzem, wiesz? – Wiem. Bunia delikatnie uniosła opuszkami palców podbródek wnuczki, aby spojrzeć jej głęboko w oczy. – Jestem z ciebie bardzo, bardzo dumna. Harper poczuła, jak wzbiera w niej ulga, duma i miłość do babci. Z cichym okrzykiem zarzuciła Buni ręce na szyję, z oczu trysnęły jej łzy wzruszenia. – Co się stało, dziecko? – Bunia posadziła ją sobie na kolanach i mocno przytuliła. Głaskała wnuczkę po włosach, aż łzy przestały płynąć. – Mama powiedziała, że źle robię, pisząc książki. – Bzdura. – Powiedziała, że jestem złą pisarką. Jak tata. Dłoń Buni znieruchomiała. – Czyżby? Zawstydzona Harper ukryła twarz na jej piersi. – Nigdy jeszcze nie zgodziłam się z twoją matką w żadnej kwestii – prychnęła Bunia. – Nic więc dziwnego, że teraz również mamy odmienne zdanie. – Buniu, czy tata był złym pisarzem? Bunia znów zaczęła głaskać ją po włosach. – Och, dziecko, szczerze? Nigdy się tego nie dowiemy. Parker nie skończył swojej książki. Widzisz, próbował, ale po prostu nie zdołał. A ty, jego córka, ukończyłaś swoją w wieku ośmiu lat! To bardzo ważne. Prawdziwy triumf! Talent to tylko część kariery pisarskiej. Istotna część, fakt. Ale druga część to ciężka praca. Z tym, obawiam się, twój ojciec miał pewne trudności. Bunia delikatnie potrząsnęła wnuczką. – Posłuchaj swojej Buni. To cudowna historia. Twoja matka się myli, słyszysz? Masz talent. Pisz dalej, Harper. Pisz, co ci leży na twoim małym serduszku. A ja z radością to przeczytam. Po tej rozmowie Harper znów zaczęła pisać. Historię za historią. Tego lata i we wszystkie następne. Patrzyła na cztery małe książeczki, które trzymała w dłoni. – Zachowała je. – Wcale mnie to nie dziwi, choć słabo znam twoją babcię. Mogę zobaczyć? Pokręciła głową. Nie zniosłaby, gdyby wyśmiał jej wysiłki, jak przed chwilą magazyny Dory. – Są nic niewarte. – Kto tak twierdzi? – Wiem, że nie jestem dobrą pisarką. – Schowała książeczki.
Nie naciskał. – Czy to ważne? – Oczywiście, że tak. – Nie zgadzam się. Nie, jeśli lubisz pisać. To sposób komunikowania się ze światem. Dzielenia z nim własną duszą. Może nie doczekasz się publikacji, ale to nie jest koniec pisania. Pisanie to proces. Gdy piszę, robię coś dla siebie. – Piszesz? – zapytała zaskoczona jego wyznaniem. Skinął głową i zerknął na nią ukradkiem. – Nie spodziewałaś się tego po mnie, prawda? – Cóż… – wyjąkała. – To nic. Większość ludzi się nie spodziewa. – Prychnął. – Pisarz powinien mieć długie włosy, czarny golf i zbolałą minę. Żołnierz nie pasuje do tego obrazka. Spojrzała mu w oczy i poczuła rumieniec na twarzy. – Gdy tak to ujmujesz, czuję wstyd. Oczywiście nie rozpoznaje się pisarza po wyglądzie. Nie wydawał się obrażony. – Myślę, że masz wiele tematów, o których mógłbyś pisać – dodała. Przytaknął. – Co piszesz? Pamiętnik? Powieść? – Wiersze. Ten mężczyzna nie przestawał jej zadziwiać. – Naprawdę? – zapytała zdumiona. – Według mnie poezja to najwyższa forma pisarstwa. – Nie wiem, czy moje wiersze są dobre. Nie dbam o to. Wiem, że są dobre dla mnie. – Patrzył na swoje dłonie. – Pisanie pomaga mi uporządkować myśli. Życie bywa strasznie pokręcone. – Tak. – Zaintrygowana pochyliła się do przodu. – Ja piszę z tego samego powodu. Podniósł wzrok. – Nadal piszesz? Potaknęła. – Poezję? Nie zdradziła nikomu swojej największej tajemnicy, ale zapragnęła podzielić się nią z Taylorem. – Piszę powieść. – Książkę. – Ujrzał ją w zupełnie nowym świetle. – Wiem, że dzisiaj wszyscy piszą książki – mruknęła kpiąco. – I co z tego? Ta jest twoja. – Piszę, odkąd pamiętam. Głównie opowiadania. Ale nigdy nie ukończyłam powieści. Mój ojciec przez całe życie pisał książkę, której nigdy nie skończył. To taka rodzinna anegdota. – Niezbyt zabawna. – Jego reputacja będzie mi ciążyła, dopóki sama nie skończę. Początek, środek, koniec. Jakbym coś udowadniała. – Komu? – Matce – odparła skwapliwie. – I sobie. – Pokręciła głową. – Nawet jeśli skończę powieść, nie powstrzymam mojej matki przed szydzeniem z niego i mieszaniem z błotem przy każdej okazji. Gardzi moim ojcem i wszystkim, co wiąże się z nim, jego rodziną i twórczością. – To musi być dla ciebie przykre. Przytaknęła. – Bywa ciężko. Jest wściekła, że spędzam lato tutaj. Za linią wroga. – Wścieka się, że piszesz powieść?
– Boże, nigdy bym jej nie powiedziała, że piszę. To ona pierwsza uzmysłowiła mi, że nie potrafię. Dokładny cytat brzmiał: „Nie masz talentu”. – Ostro. – Tak. – Znów poczuła ból. – A ty jej uwierzyłaś? – Cóż, miałam osiem lat – prychnęła, po czym dodała poważniej: – A ona jest sławną nowojorską redaktorką w dużym wydawnictwie. Więc uwierzyłam. – Przecież to zrozumiałe, że tak powiedziała. Nie chce, żebyś była taka jak on. Twój tata. Nie, jeśli nim gardzi. Mogłabyś pisać jak sam Charles Dickens, a ona i tak wmawiałaby ci, że nie masz talentu. W ciszy, która nastąpiła po jego słowach, Harper raz po raz powtarzała sobie ten scenariusz. To takie typowe dla jej matki – kłamać dla własnej korzyści. Georgiana James była wytrawną kłamczuchą. Choć Harper poznała po bębnieniu w dach, że znów zaczęło padać, poczuła się tak, jakby właśnie wyszło słońce, a ona wreszcie widziała wszystko wyraźnie. Podeptana niegdyś dziecięca nadzieja znów ożyła. Wzięła do ręki zniszczony i wyblakły egzemplarz Willy’ego, życzliwego wieloryba. Odwróciła się do mężczyzny siedzącego obok niej, przepełniona wdzięcznością za to, że przywrócił jej wiarę w siebie, i podała mu książeczkę. Wziął ją ostrożnie do rąk, jakby się bał, że zniszczy. – Jesteś pewna? – Pamiętaj, że tekst i ilustracje to dzieło ośmiolatki. Pokiwał głową i uśmiechnął się do niej ciepło. – Żałuję, że nie znałem cię wtedy. Pewnie miałaś mysie ogonki i piegi. – Proszę cię… Wybuchnęli śmiechem, a napięcie wyparowało. – Dzięki. Usiadła na piętach i utkwiła wzrok w jego twarzy, gdy otworzył książkę, aby nie przegapić żadnej jego miny. Oparła się o jego nogi. Przechylił książeczkę, aby mogła czytać razem z nim. Powoli przewracał kartki zapełnione schludnymi drukowanymi literami oraz rysunkami wieloryba i różnych morskich istot. Po tylu latach miała wrażenie, jakby ktoś inny napisał te słowa. Taylor zamknął książkę. Przechylił głowę i spojrzał jej w oczy. – Harper, to jest naprawdę dobre. Patrzyła w jego źrenice, wypatrując litości, której nie chciała. W jasnozielonych tęczówkach dostrzegła szczerość i rozpromieniła się, gdy uwierzyła w jego komplement. – Tak, w sumie urocze, prawda? – Czy mogę przeczytać pozostałe? Wyjęła z kufra trzy pozostałe książeczki. – Musisz mi obiecać, że ich nikomu nie pokażesz. – Obiecuję. A co z twoją książką? Z twoją dorosłą książką? Też mogę przeczytać? Wzdrygnęła się. – Tak. Ale za jakiś czas. – Nie była gotowa na ten krok. – Jeszcze nie skończyłam. Przyjął jej słowa ze spokojem. – Zaczekam. Zrozumiem też, jeśli się nie zgodzisz. Gdy zacząłem pisać wiersze, przerażała mnie myśl o pokazaniu ich komukolwiek. To przerażające, tak się odsłonić przed drugim człowiekiem. Było we mnie mnóstwo gniewu. I bólu. – Pokręcił głową. – Naprawdę dużo. Poezja pomogła mi się tego pozbyć. Nic dziwnego, że miałem opory przed pokazaniem jej komuś. To było naprawdę przerażające. A robiłem w życiu dużo strasznych rzeczy. Ale pomogło, wiesz? Im więcej pisałem, im więcej
otrzymywałem krytyki, tym lepsza stawała się moja poezja. – Mogę przeczytać twoje wiersze? – Pewnie. Pierwszy zbiorek wydałem własnym sumptem. Osiągnąłem imponujący wynik sprzedaży w wysokości dziesięciu egzemplarzy. Ja kupiłem osiem, a moja mama dwa. – Och, na pewno nie było tak źle. – Wybuchnęła śmiechem. – Było. – Uśmiechnął się. – Cholera, nie zrobiłem tego dla zysku. Przede wszystkim chciałem mieć wszystkie swoje wiersze zebrane w jednym miejscu, aby móc je komuś podarować. – Zawahał się. – Na przykład tobie. Oddech uwiązł jej w gardle. – Dziękuję. Bardzo chciałabym mieć twój tomik. Byłabym zaszczycona. – Według mnie pisanie to dar. Danie komuś szansy na przeczytanie swojego dzieła to jak podarowanie mu części swojej duszy. – Zacisnął palce na książeczkach Harper. – To dar, że pozwoliłaś mi je przeczytać. Dziękuję. – Proszę bardzo. – Zabrzmiało to straszliwie formalnie. Za oknami błysnęło, a deszcz padał coraz mocniej. Bębnił o dach przy akompaniamencie piorunów, które eksplodowały nad ich głowami. Przestraszona Harper zerwała się z podłogi i wpadła w ramiona Taylora. Przez chwilę tuliła się do niego, gdy na zewnątrz szalała burza, a ulewny deszcz, zacinając, wlewał się do środka przez otwarte okno. Strych aż wibrował. Zamknęła oczy, czując ciepło i siłę jego ramion. Wdychała zapach mydła na jego skórze. Nie odsunął się. Poczuła, jak jej oddech przyspiesza, synchronizując się z jego oddechem, świadoma, że on również je liczy. Odchylił głowę, aby na nią spojrzeć. Objął jej twarz dłońmi i przechylił delikatnie, aby ona też na niego popatrzyła. Gdy podniosła na niego wzrok, hałas wokół nich nagle ucichł. Cały jej świat skoncentrował się na tej parze zielonych oczu pulsujących emocjami. – Harper… – szepnął. Nagle wszystkie wątpliwości zniknęły. Widziała tylko siebie w jego oczach. Wyczytała w nich pożądanie i coś więcej… coś, co przypominało déjà vu. Oderwała jego dłoń od swojego policzka i przycisnęła ją sobie do ust, aby delikatnie ucałować każdy palec. Usłyszała, jak Taylor gwałtownie wciąga powietrza. Gwałtownym ruchem uniósł ją wyżej i natarł wargami na jej rozchylone wargi. Burza szalała na zewnątrz, gdy całowali się łapczywie niczym zagubieni kochankowie, którzy odnaleźli się po latach. Jakby ich pocałunki miały przetrwać wieczność. Nagle znów uderzył piorun i zatrząsł całym domem. Odsunęli się od siebie. Taylor zacisnął ramiona wokół niej, po czym równie nagle jak uderzenie pioruna zaczęli się śmiać wbrew ogłuszającemu rykowi burzy. Spojrzała mu w oczy, a on odpowiedział jej uśmiechem. Oboje wiedzieli, co czują. Oboje wiedzieli, że ten pocałunek był równie wstrząsający, jak piorun. – Umówisz się ze mną? – Z radością – odparła. Przyłożył dłoń do ucha, udając, że nie słyszy. – Co? – Z radością! – krzyknęła. Zaśmiał się. – Chciałbym cię zaprosić na „Poniedziałkowy wieczór poezji i muzyki”.
– Okej… A cóż to takiego? – Jeden z odczytów poetyckich, które odbywają się w Charlestonie. Miejscowi prezentują swoje wiersze, a czasami odwiedzają nas też znani poeci. To bardzo fajne spotkania. – Musiał opuścić głowę i mówić prosto do jej ucha, aby go słyszała. – Brzmi ciekawie. Znów wycisnął pocałunek na jej wargach, tym razem delikatnie. Po chwili odsunął się niechętnie i uniósł rękę, aby sprawdzić godzinę. – Zrobiło się późno. Lepiej poszukajmy uchwytów. – Wyswobodził się z jej objęć i postawił ją na podłodze. – Zamknę okno i zaraz do ciebie przyjdę. Gdy podszedł do okna, powoli przeszła na tyły strychu. Od razu zauważyła dwa duże pudełka z napisem UCHWYTY. Na innym ktoś napisał KLAMKI. Taśma była tak stara, że klej wysechł. Gdy odsunęła folię bąbelkową, z zachwytem zobaczyła tuziny szklanych, drewnianych, mosiężnych i ceramicznych gałek. Okazało się, że większość jest w niezłym stanie. Ulewny deszcz przeszedł w miarowe bębnienie. Taylor wrócił i zaborczym gestem otoczył ramieniem jej talię. – Znalazłaś coś? – Prawdziwy skarb! Mnóstwo tego. Bunia odkładała chyba każdą gałkę i każdy uchwyt z tego domu. – Wspominałaś przecież, że płynie w was piracka krew. Zaśmiała się, wyobraziwszy sobie, jak jej elegancka babcia chodzi od drzwi do drzwi i zdejmuje klamki. Taylor również się roześmiał, a ona zrozumiała, że wyobraził sobie dokładnie to samo. Nie śmiała się tak otwarcie i swobodnie z mężczyzną od bardzo dawna. Taylor powoli otwierał się na nią, a ona na niego. – Są idealne. Zdołasz znieść te pudła na dół? – Chyba dam radę. – Uśmiechnął się kpiąco, podszedł bliżej i podniósł kartony z taką łatwością, jakby wypełniało je pierze. – Ty weź mały kufer. Nie jest ciężki. – Posłał jej ciepłe spojrzenie spod zmrużonych powiek. – Uważaj. Tym razem nie zdołam cię złapać. Gdy szła za nim po schodach, zostawiając za sobą kurz i duchotę, żałowała, że już opuszczają strych. Naprawdę bardzo żałowała.
Rozdział dziewiąty Przez kilka następnych dni, gdy deszcz bębnił o dach, Taylor malował kuchnię, a palce Harper niestrudzenie biegały po klawiaturze. Słowa Taylora na nowo rozbudziły w niej entuzjazm. Nie umiała powstrzymać potoku słów, który z niej wypływał. „Przecież to zrozumiałe, że tak powiedziała. Nie chce, żebyś była taka jak on. Twój tata. Nie, jeśli nim gardzi. Mogłabyś pisać jak sam Charles Dickens, a ona i tak wmawiałaby ci, że nie masz talentu”. Im dłużej o tym myślała, tym prawdziwsze wydawały się jego słowa. To był udany tydzień. Zrobiła postępy w pisaniu. Pod pewnymi względami jej książka była raczej pamiętnikiem niż czystą fikcją. Zapewne tak samo myślała Louisa May Alcott, gdy pisała pierwszy szkic Małych kobietek. Harper nie starała się dopasować do konkretnego gatunku literackiego. Po prostu przelewała słowa na papier, a potem zamierzała zredagować całość. Nie wiedziała jeszcze, jak zakończy się jej historia. O pierwszej zaburczało jej w brzuchu. Wstała o świcie i od razu usiadła do pracy. Nie zdążyła nic zjeść, ale wlała w siebie litry kawy. Potarła powieki i zamknęła laptop. Wyjrzała przez okno i przekonała się, że deszcz w końcu ustał. Dzień był chłodny, rześki, a lazurowe niebo ciągnęło się aż po horyzont. Ptaki głośno śpiewały radosną pieśń na cześć słońca. Harper wstała i przeciągnęła się. Po tylu deszczowych dniach ten był zbyt piękny, aby spędzić go w domu. Pracowała przy biurku w chatce Lucille, ponieważ tutaj nie docierał zapach farby. W chatce nic się nie zmieniło od śmierci właścicielki. Dziewczęta rozmawiały o przejrzeniu rzeczy Lucille, lecz Bunia położyła kres ich dywagacjom i zażądała, aby wszystko pozostało nietknięte, dopóki ona zdecyduje, kiedy to uprzątnąć. Harper rozejrzała się po wnętrzu równie zastawionym jak strych. Najwyraźniej Bunia wciąż nie czuła się gotowa na takie wyzwanie. Dom wkrótce jednak zostanie wystawiony na sprzedaż. Wiedziała, że wcześniej czy później będą musiały skonfrontować Bunię z bezlitosną rzeczywistością. Weszła do kuchni Lucille, z której teraz korzystały. Zrobiła sobie kanapkę z kremowym serkiem, pomidorem i kiełkami, po czym zaniosła ją ze szklanką migdałowego mleka na werandę. Bunia siedziała w jednym z foteli bujanych i czytała. – Tu jesteś. Głodna? – Już jadłam. Dziękuję – odparła Bunia nieprzytomnie. – A Dora i Nate? I Carson? Oni jedli? Bunia oderwała wzrok od książki i zdjęła okulary. – Dzisiaj jesteśmy same. Dora pojechała zwiedzić nową szkołę z Nate’em, a nie wiem, gdzie się podziewa Carson. Wyszła bez słowa. Harper zerknęła na garaż. Drzwi były otwarte, a wnętrze – puste. – To znaczy, że zabrała Błękitnego Bombowca? – Tak. – A Dora wzięła swój samochód? – Oczywiście. – Do diaska. Muszę odebrać lampę, którą zamówiłam do kuchni. A chyba utknęłam.
– Mamy gdzieś rower. – Och, Buniu, nie zdołam niczego przewieźć na tym gruchocie. – Chyba nie. – Bunia włożyła okulary i wróciła do czytania. – Nie mogę zdawać się na łaskę Dory i Carson i ciągle pożyczać od nich samochód. Powinnam coś wynająć. Gdzie jest najbliższa wypożyczalnia? – Zapewne w Mount Pleasant. – Nie wiem, czemu wcześniej na to nie wpadłam. Zadzwonię po taksówkę i pojadę do wypożyczalni. Bunia odłożyła książkę. – Czy wynajęcie samochodu na miesiąc lub dłużej nie kosztuje fortuny? – A jaki mam wybór, skoro potrzebuję samochodu? Bunia zrobiła przebiegłą minę. – Powinnaś go kupić. – Kupić? A co zrobię z samochodem po powrocie do Nowego Jorku? Mieszkam na Manhattanie. Ludzie, którzy dojeżdżają tam własnym samochodem do pracy, są bardzo bogaci albo szaleni. – Twoja matka podpada chyba pod wszystkie te kategorie – mruknęła Bunia wyniośle. – Georgiana nie potrzebuje samochodu, aby jeździć do Hamptons? – Ona ma kierowcę, który ją wszędzie wozi. – Oczywiście – rzuciła Bunia z ironią. Harper zignorowała jej ton, aby nie prowokować kolejnej sprzeczki na temat Georgiany. – W college’u miałam samochód, którym jeździłam do domu. Sprzedałam go, gdy podjęłam pracę w mieście. Był drogi w utrzymaniu, a ruch w centrum jest koszmarny. Korzystam z metra albo taksówek. – Cóż, tutaj nie masz takich możliwości. – Bunia zdjęła okulary. – Tak się składa – kontynuowała tonem, który zazwyczaj sugerował jakieś ukryte zamiary – że mam koleżankę, która sprzedaje swój samochód. Bardzo szykowny. To chyba jeep. Może go widziałaś? Stoi na Middle Street z kartką „Na sprzedaż”. – Obok remizy? Taki kremowy? – Właśnie. – Ładny. – Harper przypomniała sobie jeepa wranglera w świetnym stanie. – Ale to nie może być tańsze niż wypożyczenie. – Może. – Ile twoja koleżanka sobie za niego życzy? Bunia wstała energicznie, by przejść od słów do czynów. – Zadzwonię i zapytam. Chodź. Weszły do środka. W domu wciąż unosił się delikatny aromat wanilii. – Buniu, naprawdę musimy tu posprzątać. Jest mnóstwo do zrobienia – przypomniała Harper delikatnie. – Jeszcze nie. Mamy teraz inne rzeczy na głowie. – Wiem. Na przykład strych. Poszłam tam po uchwyty do kuchni i zdębiałam na widok tych wszystkich klamotów. Buniu, kiedy zamierzasz to przejrzeć? Bunia machnęła ręką, odpędzając temat niczym upartą muchę. – Później, moja droga. Później. – Bezsensowne odwlekanie nieuniknionego – wymamrotała Harper pod nosem, idąc za Bunią. Wiedziała, że „później” wkrótce nadejdzie i będzie podszyte paniką. Bunia usiadła na sofie, sięgnęła po telefon i wybrała numer. Jej oczy błyszczały z podekscytowania. – Halo, Paula? – powiedziała radosnym głosem. – Tu Marietta. – Przez kilka minut wymieniały uprzejmości, po czym Bunia zacisnęła dłoń na słuchawce i przeszła do rzeczy. – Dzwonię w sprawie tego
słodkiego auta, które sprzedajesz… Jeepa, tak. Wciąż jest na sprzedaż? Tak? – Bunia mrugnęła do Harper. – A ile sobie za niego życzysz? Aha. – Bunia zrobiła minę. – Aż tyle? Masz ten samochód od dawna, prawda? Harper patrzyła w ożywione oczy Buni i chłonęła każde słowo. – Cóż, dziękuję ci za informacje, Paulo. Moja wnuczka Harper szuka samochodu, niedrogiego. Jeśli jesteś skłonna zejść nieco z ceny… Ależ tak, myślę, że powinna osobiście go obejrzeć… Słucham? Naprawdę? – Pokiwała głową do Harper. – Doskonale. Zaraz będziemy. Przyjdziemy pieszo! – Zaśmiała się. – Buniu, zapytaj, czy przyjmie czek – szepnęła Harper. – Och, Paula, jeszcze jedna sprawa. Harper przyjechała do mnie na lato i dlatego nie ma samochodu. Jeśli się dogadacie, czy będzie mogła wypisać ci czek? Ręczę za nią… Och, dziękuję ci, Paulo. Jesteś dobrą przyjaciółką… Słucham? – Bunia szeroko otworzyła oczy i uniosła w górę kciuk. – Cóż, jesteś bardzo hojna… Tak, byłoby dobrze usunąć go z trawnika… Tak, może przeszkadzać. – Rozłączyła się i uśmiechnęła do Harper. – I jak? – Chodźmy tam od razu. Kupiła jeepa wiele lat temu pod wpływem kaprysu. Kochane stworzenie, myślała, że jej rodzina będzie nim jeździć dla zabawy. Nikt go jednak nie używał, a jeep nie jest samochodem, który, jak by to powiedzieć, pasuje do kobiety w jej wieku i jej pozycji. Od tamtej pory stoi więc w garażu, zbiera kurz, a Paula ponosi wydatki. Chętnie się go pozbędzie. Powiedziała, że jeśli kupisz go dzisiaj i od razu zabierzesz z jej trawnika, da ci zniżkę! Harper i Bunia przeszły sześć przecznic, by dotrzeć na Middle Street, gdzie na trawniku stał kremowy jeep. Gdy podeszły bliżej, przerwały rozmowę, aby obejrzeć samochód, zajrzeć w okna i poszukać wgnieceń i rdzy. Zgodnie z deklaracjami jeep był w idealnym stanie – ewidentnie stał w garażu przez większość swojego istnienia. Harper nie zauważyła żadnych śladów zużycia nawet na składanym dachu. – To jest wręcz przysłowiowy garażowany, używany przez starszą panią samochód, którym nikt nie jeździ. – Podziękujmy naszej szczęśliwej gwieździe, że wciąż tu jest. Podoba ci się? Harper potaknęła. Podobał się jej. Bardzo. – W takim razie nie ma co zwlekać. Paula na nas czeka. Dom pani Randolph był jednym z najstarszych na Wyspie Sullivana. Pierwsze budynki stawiali tu mieszkańcy Charlestonu, aby latem mieć dokąd uciec od upałów i kurzu miasta. Pełne uroku małe chatki stanowiły wizytówkę wyspy i dowód jej dwustuletniej historii. Teraz budowano tu nowe, większe domy, ale zdaniem Harper to właśnie takie chatki dodawały jej uroku. Przypadł jej do gustu zwłaszcza długi biały ganek pani Randolph – stały na nim białe fotele bujane i solidne żardyniery, tonące w powodzi jednorocznych kwiatów. W drzwiach frontowych stanęła pani Randolph, serdecznie je przywitała i uściskała przyjaciółkę. Była to korpulentna kobieta w wieku Buni. Miała okrągłą i pomarszczoną twarz, z której spoglądały oczy pełne ciepła i witalności. – Piękny dzień! – zawołała Paula. – Może my usiądziemy na ganku, napijemy się herbaty i porozmawiamy, a Harper obejrzy jeepa? – Wręczyła jej kluczyki. – Nie spiesz się, moja droga. Harper podeszła przez skarłowaciałą wyspiarską trawę do samochodu. Niewiele o nim wiedziała. Obejrzała go z zewnątrz, po czym usiadła w fotelu kierowcy. Ogarnęło ją podekscytowanie. Samochód był uroczy. Zabawny. Idealny na wyspę. Wyglądał jak nowy i miał tylko dwadzieścia tysięcy kilometrów
na liczniku. Pomyślała o stanie swojego konta, nakazując sobie rozwagę. Musiała przecież wrócić do Nowego Jorku, wpłacić depozyt za mieszkanie, kupić wyposażenie, opłacić czynsz. A do tego wciąż nie miała pracy. Uśmiechnęła się lekko. Za to niedługo przyjdzie czek z jej funduszu powierniczego. Wystarczy na pokrycie bieżących wydatków. Pogłaskała kierownicę i poczuła, że musi go mieć. Może jednak miłość od pierwszego wejrzenia istnieje. Zachichotała. Tyle że ona zakochała się w samochodzie. Swobodnym krokiem podeszła do ganku. Bunia i pani Randolph siedziały w bujanych fotelach i pochylały ku sobie głowy, pogrążone w rozmowie. Gdy stanęła przed nimi, spojrzały na nią jak dwa zadowolone koty. – Biorę go! – zawołała. – Cudownie! – Pani Randolph klasnęła w dłonie. Gdy podpisały papiery, Harper wzięła do ręki kluczyki swojego pierwszego samochodu od czasów college’u. – Jak się czujesz? – zapytała ją Bunia, gdy szły do jeepa. Harper zacisnęła palce na kluczykach. – Wolna jak ptak, który może w każdej chwili odlecieć. – Taka wolność nie trwa długo. Naciesz się nią. – Wiesz, przez kilka pierwszych tygodni w Morskiej Bryzie nie chciałam nigdzie wychodzić. Byłam zadowolona z życia odludka. Podobał mi się brak presji. Brak kogoś… – zerknęła znacząco na Bunię – mojej matki… która wiecznie czegoś chciała. Ale – westchnęła – teraz pragnę wyjść z domu i odkrywać. – Jak w dzieciństwie. – Dokładnie! Tyle że teraz mam samochód. – Och, mnóstwo miejsc możesz zwiedzić! Roześmiały się razem, a Harper ucieszyła się, że jej babcia dobrze się bawi. Obeszła samochód i pomogła jej wsiąść. – Boże! – zawołała Bunia, siadając wygodnie. – Rozumiem, dlaczego Paula sama tym nie jeździła. Samo wsiadanie i wysiadanie wymaga niezłej krzepy. – Na tym polega zabawa. A mnie przyda się w życiu trochę zabawy. – Usiadła za kierownicą, włożyła kluczyk do stacyjki, sięgnęła po sprzęgło i nagle cały jej entuzjazm wyparował jak powietrze z przekłutego balonu. – O nie. – Zszokowana patrzyła na drążek. – Jakiś problem? – To ręczna skrzynia biegów. – Tak, kochanie. I co z tego? – I… Ja nie wiem, jak zmieniać biegi. – Przycisnęła dłoń do czoła. – Nie wiesz? – zapytała zdumiona Bunia. – Musiałam nauczyć się podstaw, gdy zdawałam na prawo jazdy. Ale zawsze jeździłam automatem. No naprawdę, kto jeszcze umie obsługiwać biegi? – Wzruszyła ramionami. – Do głowy mi to nie przyszło. Po prostu byłam pewna, że to automat. – Odpięła pas i sięgnęła po torebkę. – Mam nadzieję, że pani Randolph się nie zdenerwuje. Muszę go zwrócić. Bunia chwyciła ją za rękę. – Nie gorączkuj się tak. Co się stało, to się nie odstanie – oświadczyła. Położyła torebkę na podłodze. – Zapewniam cię, że druga taka okazja się nie trafi. Paula praktycznie podarowała ci ten samochód. Jesteś bystrą dziewczyną. Nauczysz się obsługiwać ręczną skrzynię biegów. W moich czasach wszyscy tak jeździli. – Ale kto mnie nauczy? Nie znam nikogo, kto by to potrafił.
– Ja potrafię. – Ty? – Owszem. Dam ci parę lekcji. Harper wbiła w babcię zdumione spojrzenie. – Nie rób takiej miny. Jestem stara, ale jeszcze nie zniedołężniała. Zapewniam cię, że jestem świetnym kierowcą. Nigdy nie dostałam żadnego mandatu. Harper przypomniała sobie żółwie tempo babci. – Bo nie wlepiają mandatów za powolną jazdę. – Może nie, ale niejeden kierowca mnie strąbił – parsknęła Bunia. – Zapnij pas, skarbie. Przejedziemy się. Bunia okazała się cierpliwą, ale wymagającą nauczycielką. Przez następne pół godziny Harper szarpała drążkiem, wciąż gasiła silnik i zmieniała biegi w małych uliczkach. Bunia była stanowcza – nie pozwoliła wnuczce zrezygnować, dopóki dziewczyna nie nauczyła się przechodzić z pierwszego na drugi, a następnie trzeci bieg i potem wsteczny bez gaszenia silnika. Na ulicy było mało samochodów i jeszcze mniej spacerowiczów, mogła więc często zatrzymywać się i ruszać bez narażania się na gniew mieszkańców Wyspy Sullivana. Gdy wróciły do Morskiej Bryzy, na podjeździe zastały Błękitny Bombowiec i srebrny lexus Dory. Taylor ładował puszki z farbami do furgonetki. Harper powoli wjechała jeepem na miejsce obok niego. Zaciągnęła hamulec ręczny, wyjęła kluczyki ze stacyjki i odetchnęła z ulgą. – Doskonale, moja droga! – pochwaliła Bunia. – Powinnaś codziennie jeździć po okolicy, dopóki nie poczujesz się pewnie. Zanim włączysz się do ruchu. – Wysiadła z samochodu i ruszyła do domu. – Dzięki, Buniu! – zawołała za nią Harper. – Nie poradziłabym sobie bez ciebie. Bunia uśmiechnęła się słabo i dłonią poprawiła włosy. – Tak, moja droga. Wiem. Harper z dumą powiodła dłońmi po kierownicy. – Nowa bryka? Podskoczyła i przycisnęła dłoń do piersi. Odwróciła głowę i zobaczyła Taylora pochylającego się do okna kierowcy. Ich twarze dzieliły tylko centymetry. – Nie chciałem cię przestraszyć. – Zamyśliłam się. Właśnie go kupiłam. Fajny, prawda? Objął wzrokiem brązowe wnętrze. – Bardzo. Wygląda jak nowy, ale myślę, że to rocznik ’95, ze względu na te kwadratowe światła. Zawsze bardziej mi się podobały, a poza tym ma niezłe resory na wypadek wertepów. – Ale ma ręczną skrzynię biegów. – To dobrze. – Nie, jeśli jeździłeś tylko z automatem. Bunia właśnie dała mi pierwszą lekcję. Zmrużył powieki, powstrzymując śmiech. – To dlatego teraz biegnie po schodach niczym spragniony kawalerzysta? – Bez wątpienia spieszy po rum. – Nie martw się. Przywykniesz. Nim się zorientujesz, będziesz zmieniała biegi jak zawodowiec. – Obszedł jeepa naokoło, szacując go wzrokiem. Harper sięgnęła po torebkę i wysiadła. Kolana wciąż miała miękkie po lekcji jazdy. – Powiedz – mruknął, odwracając do niej głowę – czy to ten sam jeep, który stał na Middle Street? – Ten sam. Zrobił zawiedzioną minę.
– Tak mi się właśnie zdawało. Widziałem go wczoraj. Chciałem go kupić dla młodszego brata. Kończy piętnaście lat, a to fajny samochód dla licealisty. – Cóż, wkrótce dostaniesz szansę. – Sprzedajesz go? Tak szybko? – W Nowym Jorku samochód nie będzie mi potrzebny. Nie wiedziała, czy to wyobraźnia płata jej figle, czy może promień słońca wpadł mu w oczy, ale zamrugał gwałtownie i zrobił smutną minę. – Kiedy planujesz wyjazd? – Pod koniec lata. Przestąpił z nogi na nogę. Przez chwilę oboje milczeli. Na pobliskim drzewie głośno zaskrzeczała wrona. – Dzisiaj skończyłem szafki – powiedział sucho, zerkając na dom. Odniosła wrażenie, że wolał patrzeć gdziekolwiek, byle nie na nią. – Teraz kolej na ściany. Jutro powinienem skończyć. Niedługo odzyskacie kuchnię. – Myślałam, że dłużej to potrwa. – Nie. Dzisiaj zrobiłem kąty. Ze ścianami szybko się uporam. Na końcu przykręcę uchwyty. Farba wyschnie w dwadzieścia cztery godziny. – Świetnie sobie poradziłeś. Przy okazji chciałam zapytać, czy twój tata mógłby zawiesić lampę? Mówiłeś, że zna się też na elektryce. – Jasne. Ja też mogę. Powstrzymała uśmiech. – Och, to dobrze. Kupiłam nową lampę. Jutro ją odbieram. Znajdziesz czas, by ją powiesić? Potarł szczękę z namysłem. – Jeśli chcesz nową lampę, trzeba załatać dziurę po starej. I pomalować. Dodatkowy koszt, ale niewysoki. I dodatkowy dzień roboty. Zignorowała wewnętrzny głos, który nakazywał jej oszczędność. Przecież kolejny czek z funduszu powierniczego właśnie oddała pani Randolph za jeepa. Ale tak bardzo chciała zrobić coś dla Buni. I… oznaczało to kolejny dzień z Taylorem. – Zróbmy to. Spojrzał na nią i nieco się odprężył. – Dobrze. – Obejrzał się przez ramię, aby sprawdzić, czy są sami, a potem pochylił się i namiętnie ją pocałował. Gdy tylko poczuła jego wargi na swoich, jej puls przyspieszył. Wtuliła się w niego i zarzuciła mu ręce na szyję. Z jego gardła wyrwał się cichy jęk, gdy otoczył ją ramionami, przyciskając mocno do siebie. Uwolnił ją po chwili z leniwym uśmiechem, po czym dwukrotnie zastukał w dach samochodu. – Do poniedziałku. – Odwrócił się i odszedł do swojej furgonetki. Gwiżdżąc. Dora była zniechęcona. Siedziała przed domem w Mount Pleasant w furgonetce Devlina, który towarzyszył jej w oglądaniu trzech domów do wynajęcia. Ten był ostatni. W żadnym nie wyobrażała sobie Nate’a. Były albo w opłakanym stanie, albo w podejrzanej okolicy, albo coś było z nimi nie tak – tak jak z tym wybudowanym pod linią wysokiego napięcia. – Zrozumiałam, że w tym przedziale cenowym nie zdołam znaleźć przyzwoitego domu do wynajęcia. Nawet małego. Czas porzucić marzenia o domu. Pozostaje wynajęcie mieszkania. – A ten twój beznadziejny mąż nie dołoży wam pieniędzy na czynsz?
Pokręciła głową. – Twierdzi, że nie ma. Remont domu pochłonął wszystko. A nie dostaliśmy jeszcze żadnych ofert kupna. Devlin jęknął i zacisnął dłoń na kierownicy, ale powstrzymał się od komentarza. – Mam też dobre wieści. Chyba dostałam pracę w sklepie z ubraniami! – zawołała, starając się podnieść na duchu ich oboje. – To świetnie, skarbie. – Devlin uścisnął jej dłoń. – Jeśli masz chwilę, chciałbym wpaść do domku na Wyspie Sullivana. Muszę sprawdzić kilka rzeczy, zanim wystawię go na sprzedaż. – Oczywiście. Ty poświęciłeś mi całe popołudnie. – Gdy ruszył, zadała mu dręczące ją pytanie: – Chatka jest już skończona? – Pomagała mu odnowić uroczy mały domek podczas letnich miesięcy. – Dlaczego mi nie powiedziałeś? – Właśnie to zrobiłem. Pomyślałem, że chciałabyś ją zobaczyć teraz, gdy jest cała odpicowana. Docenisz to, bo widziałaś ją w znacznie gorszym stanie. – Nigdy nie było tak źle – odparła, czując ukłucie smutku. – Ten dom zawsze miał w sobie coś magicznego. Chwilę później Devlin wjechał na nowy betonowy podjazd. Dora wyjrzała przez szybę, aby podziwiać ogród. Ostatni raz widziała domek kilka tygodni temu, gdy dopiero zaczynało się sadzenie roślin. – Wykorzystałeś moje pomysły! – zawołała. – Oczywiście. Mówiłem ci, że jesteś w tym dobra. Twój projekt naprawdę otworzył przestrzeń, zwłaszcza pergola nad garażem. Naprawdę elegancka. Sam nigdy bym na to nie wpadł. Jego słowa były niczym balsam dla duszy. Mimo to serce pękało jej na myśl, że dom zostanie wystawiony na sprzedaż, nawet jeśli wiedziała o tym od początku. Na widok ślicznej chatki, odrestaurowanej i otoczonej nowym ogrodem, poczuła się tak, jakby oddawała szczeniaka, którego pielęgnowała przez osiem tygodni. – Chodź do środka. – Devlin pomachał kluczem. – Muszę zainstalować skrytkę na klucze dla agenta nieruchomości. Ty się rozejrzyj. Chodziła po pokojach i podziwiała ściany świeżo pomalowane kolorami, które wybrała, gzymsy, odnowione podłogi, lśniące nowością lampy. Z tyłu Devlin dobudował patio według jej projektu, pasujące do pergoli, która stała od frontu. Kamienna ścieżka wiła się aż do Hamlin Creek. Stanęła na patio, przycisnęła palce do ust, a w jej oczach błysnęły łzy, gdy zauważyła nowy drewniany pomost biegnący nad szemrzącą wodą. Zaangażowała się w ten projekt tak, jakby urządzała domek dla siebie. Zadbała o kolorystykę i najdrobniejsze szczegóły wyposażenia, od kostki brukowej po rośliny i drzewa. Usłyszała za sobą chrzęst żwiru i poczuła, jak ramiona Devlina oplatają ją w talii. – Podoba ci się? – zamruczał jej do ucha. – Jest piękny. Idealny. – Mówiłem ci, że masz talent. – Aha. – Widzisz tu siebie i Nate’a? Wstrzymała oddech. Zwróciła się twarzą ku niemu. – O czym ty mówisz? Jego niebieskie oczy lśniły w świetle zachodzącego słońca. Zobaczyła w nich miłość tak szczerą, że jej serce zabiło mocniej w piersi. – Mam propozycję. – Och, Devlin… – Nie proszę cię o rękę – mruknął. – Kobieto, ależ ty jesteś męcząca. Mam pewien plan.
Dora oblała się rumieńcem. – Och. Wybacz. – Jej wargi zadrżały. – Widziałaś, co możesz wynająć za swoje żałosne alimenty. Mógłbym krążyć wokół tematu, ale nie będę obrażał twojej inteligencji. Widzę, jak poruszają się trybiki w twojej głowie, więc powiem wprost. Kochasz ten dom. Włożyłaś w remont serce, duszę i pot, tak jak ja. Myślisz, że dla mnie to miejsce też nie stało się przez to droższe? Stworzyliśmy tutaj coś naprawdę pięknego, nie sądzisz? Potaknęła, słuchając go w skupieniu. – Mógłbym wystawić dom na sprzedaż. Gdyby sprzedał się dzisiaj, nawet bym zarobił. Ale prawda jest taka, że na rynku panuje recesja, więc dom będzie stał pusty. To nigdy nie jest dobra sytuacja. Gdybym zaczekał, aż sytuacja się poprawi, a jestem pewien, że tak będzie, za rok, może dwa zarobiłbym o wiele więcej. W końcu dom stoi tuż nad wodą. Ma potencjał. Dora nie ośmieliła się odezwać. Devlin przestąpił z nogi na nogę. – Zastanawiałem się więc, czy zgodzisz się oddać mi przysługę i jakiś czas tu pomieszkać. Zaopiekować się nim. Rok, może dwa. Dora uwolniła się z jego objęć. – Kategorycznie odmawiam. Devlin bezsilnie opuścił ręce. – Cholera, kobieto, dlaczego? Nie podoba ci się? – Kocham go. I dobrze o tym wiesz. – No to… – Ponieważ jeśli przyjmę ten prezent… bo to jest prezent… będę znana jako bezwstydna latawica we wszystkich okolicznych hrabstwach. Już się z tobą spotykam. Sypiam z tobą. Teraz nazwą mnie twoją utrzymanką. – Z determinacją pokręciła głową. – Nie mogę pozwolić, aby Nate tak żył. – Utrzymanką? W jakim ty stuleciu żyjesz? – Wiesz, o co mi chodzi. To konserwatywna okolica. – No to wyjdź za mnie! – krzyknął. – Nie! Cofnął się dotknięty do żywego. – Nie mogę – wyjaśniła ciepło. Zaczęła się bawić guzikami jego koszuli. – Jeszcze się nie rozwiodłam. – Wiem – mruknął zniechęcony. – Chodziło mi o naszą przyszłość. – Proszę cię, Devlin. Nie zaczynaj tego tematu. Nie dzisiaj. Już ci mówiłam, że nie chcę myśleć o kolejnym ślubie, dopóki nie podpiszę papierów rozwodowych. Chcę odetchnąć pełną piersią jako wolna kobieta. Chociaż raz podpisać się jako Eudora Muir, zanim znów zmienię nazwisko. Nie komplikujmy niczego pomiędzy nami. Nadal będziemy razem. Jako para. Nic pomiędzy nami się nie zmieni, poza świstkiem papieru, który dla ciebie znaczy niewiele, a dla mnie zmienia wszystko. Jestem tradycjonalistką, Devlinie, choć ostatnio złamałam już dużo zasad. Dojrzeję do tego. A gdy to nastąpi – czule pogłaskała go po szorstkim policzku – dowiesz się pierwszy, obiecuję. Devlin westchnął, aż mu w piersi zadudniło. – Kobieto, jesteś urodzoną negocjatorką. Roześmiała się i pocałowała go. – To najmilszy komplement, jaki kiedykolwiek słyszałam. Poklepał ją po pośladku z miną posiadacza. – To może inaczej. Wynajmiesz ode mnie ten dom. Wszystko przeprowadzimy zgodnie z prawem. – Nie stać…
– Wiem, na co cię stać – przerwał jej. – I za tyle wynajmę ci dom. Możesz ogłosić całemu światu, że go wynajmujesz, skoro martwisz się o swoją reputację. Doro – dodał powoli – przemyśl to, zanim znów odmówisz. Zamilkła i pozwoliła mu dokończyć. – Nate’owi się tu spodoba. Kocha tę wyspę, uważa ją za dom i będzie blisko Buni. Gdy zamieszka tutaj, prawie nie odczuje zmiany. – Wyciągnął rękę i wskazał pomost. Podążyła wzrokiem za jego gestem. – Spójrz. Nate może tam łowić ryby, kiedy zechce. Zbudowałem go specjalnie dla niego. – Och, Devlinie… – Oczy Dory wypełniły się łzami. Znał ją i wiedział, w które struny uderzać. – Cholera, kobieto, kocham cię. Nie chcesz za mnie wyjść. Nie chcesz się nawet ze mną zaręczyć. Wydaje mi się, że mogę chociaż wynająć ci mój domek bez żadnych zobowiązań. Odrzucenie mojej propozycji potraktuję jako osobistą obrazę. Zaśmiała się miękko i śpiewnie, co nawet w jej uszach brzmiało jak czyste szczęście. Zarzuciła mu ręce na szyję. – Okej. – Przewróciła oczami z udawaną rezygnacją. – Wynajmę od ciebie ten domek. – To dobrze. To naprawdę dobrze.
Rozdział dziesiąty Nie! Nie pójdę! Harper i Taylor przerwali poszukiwania miejsca, w którym zawiśnie nowa lampa, i spojrzeli na siebie z niepokojem. W połowie sierpnia wszystkie dzieci mieszkające na wyspie – od przerażonych pierwszoklasistów po zaprawionych w bojach licealistów – w czystych ubraniach, uzbrojone w nowe książki, plecaki, przybory szkolne i fryzury, maszerowały do szkół, wzywane przez pierwszy dzwonek. Wszystkie poza Nate’em. – Nie pójdę! Nie zmusisz mnie! – krzyczał. Z końca korytarza dobiegł ich głos Dory, wysoki i błagalny, który zderzał się z upartymi, gniewnymi protestami Nate’a. Harper odstawiła kubek z kawą, oparła się o blat i skrzyżowała ramiona na piersi. Zerknęła na Taylora. Stał nieruchomo z przechyloną głową. – Pierwszy dzień szkoły dla Nate’a – wyjaśniła. – Przez całe życie uczył się w domu. To dla niego nowość. Ma zespół Aspergera, więc nie znosi zmian. – Chyba ma jakiś napad – zauważył Taylor z troską. Jakby na potwierdzenie jego słów Nate znów zaczął krzyczeć. Powtarzał „nie” raz po raz w coraz większej histerii. – To może potrwać – mruknęła Harper. Taylor stał nieruchomo, a oczy miał puste, jakby myślami znajdował się gdzie indziej. Po kilku minutach do kuchni weszła Dora – rozczochrana, sfrustrowana i wyczerpana. Westchnęła i oparła dłonie na blacie. – Boże, dopomóż. Harper podeszła do niej i delikatnie położyła dłoń na jej ramieniu. – Zaraz zacznie się atak. Wiedziałam, że ten dzień będzie dla niego trudny, ale zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, aby rozładować napięcie. Rozmawialiśmy o nowej szkole przez cały zeszły tydzień, odwiedziliśmy ją kilkakrotnie. Nawet poznał nauczycieli. Wczoraj ułożyliśmy nowy grafik. Przygotowaliśmy się. Naprawdę! Harper dostrzegła łzy w oczach siostry. – Wiem. Wszyscy wiemy. – Nie chce wyjść z łóżka! Obudził się i oświadczył, że nie pójdzie do szkoły. Im bardziej starałam się go ośmielić, tym bardziej się denerwował. – Tłumił to w sobie. A dziś eksplodował. Dora potaknęła. – Dawniej mogłam go trzymać w ramionach, gdy miał napad, ale jest już za duży. Nie mam tyle siły. Próbowałam go uspokoić, ale skończyły mi się pomysły. – Ukryła twarz w dłoniach i dodała zduszonym głosem: – Nie wiem, co robić. W tle Nate wciąż krzyczał. Harper nie miała pojęcia, jak im pomóc.
– Mogę do niego iść? – zapytał Taylor. Podszedł bliżej. Jego zazwyczaj kamienna twarz wyrażała szczerą troskę. Dora pociągnęła nosem, otarła oczy i spojrzała na niego z konsternacją. – Po co? – Wiem coś o takich napadach. Postaram się pomóc. Wzruszyła ramionami. – Proszę bardzo. Jestem gotowa spróbować wszystkiego. – W porządku. – Odwrócił się i podszedł do drzwi na werandę. Otworzył je i zagwizdał krótko. W mgnieniu oka przy drzwiach stanął Thor. – To pies szkolony do terapii. Wie, jak się zachowywać w podobnych sytuacjach. – Dora skinęła głową, więc dał psu dyskretny sygnał. Thor przydreptał do jego nogi. – Chodź, stary. Który pokój? – zwrócił się do Harper. – Na końcu korytarza. – Pokażę ci. – Dora poprowadziła Harper i Taylora do biblioteki, w której sypiał Nate. Choć drzwi były zamknięte, wyraźnie słyszeli jego krzyki. Taylor przystanął przy drzwiach. – Powinienem wejść sam. Z Thorem. Zostawię drzwi otwarte, żeby się nie bał. Zgadzasz się? Dora posłała Harper pytające spojrzenie, a siostra pokiwała głową. Thor obwąchał drzwi i zaskomlał cicho. Chciał wejść do środka. Taylor pogłaskał go po masywnym łbie, po czym otworzył drzwi i spokojnie wszedł do pokoju. Thor podążył za nim z nosem przy ziemi. Harper i Dora zostały na korytarzu. Zasłony były rozsunięte, a do środka wlewało się dzienne światło. Papiery, książki, zabawki i ubrania leżały na podłodze, najwyraźniej porozrzucane przez wściekłego Nate’a, który rzucał się na dywanie, histerycznie wymachiwał rękami, wierzgał nogami i wrzeszczał. – Nie! Nie zmusisz mnie! Taylor stanął na środku pokoju z rękami na biodrach, by rozeznać się w sytuacji. Po chwili podszedł do telewizora, aby przejrzeć gry. Wybrał jedną i uruchomił ją, po czym podłączył dwa kontrolery i usiadł na podłodze przed ekranem. Jeden kontroler odłożył na bok, a na drugim zaczął grać. Wyglądało to tak, jakby całkowicie ignorował chłopca, lecz Harper wiedziała, że tak nie jest. Rozpoznała grę, którą kupiła siostrzeńcowi w prezencie – polegała na współpracy i przeznaczona była dla dwóch osób. Thor tymczasem krążył po pokoju z nosem przy ziemi i obserwował chłopca. Zauważyła, że zatacza coraz mniejsze koła, choć Nate cały czas go ignorował. W końcu Thor przystanął przed chłopcem i zaskowyczał ze współczuciem. Podszedł jeszcze bliżej i szturchnął Nate’a nosem. Przestraszony Nate gwałtownie wciągnął powietrze. Popatrzył na psa i machnął ręką. – Idź sobie! Thor pochylił łeb i zaczął lizać Nate’a po dłoni, na co chłopiec pozwolił. Nadał głośno szlochał, ale przestał płakać. Lizanie wyraźnie przynosiło mu ukojenie. Taylor obejrzał się na nich przez ramię, lecz poza tym się nie poruszył. Koncentrował się na grze zwrócony plecami do Nate’a. Chłopiec wykonał pierwszy ruch. Wciąż leżąc na podłodze, przewrócił się na bok i drugą ręką zaczął głaskać Thora po żebrach. Thor w odpowiedzi lizał chłopca po twarzy. Harper spojrzała na Dorę, która miała łzy w oczach, gdy patrzyła, jak wielki pies uspokaja małego chłopca. Thor zdawał się odgadywać emocje Nate’a. Słowa nie były potrzebne. Nate zbliżał się do zwierzęcia powoli, podnosząc dłoń coraz wyżej na jego szyję. Szloch przeszedł stopniowo w urywane westchnienia. Thor położył się obok niego z zadowolonym stęknięciem, pozwalając Nate’owi się głaskać i wtulić twarz w swoją sierść. Harper straciła poczucie czasu, gdy wraz z Dorą obserwowały, jak Thor uspokaja Nate’a. Po jakimś czasie Nate zdał sobie sprawę z obecności Taylora. Odruchowo się skrzywił. Nie spodziewał się go
w swoim pokoju, a nie lubił niespodzianek. Minuty mijały, a Taylor wciąż ignorował Nate’a, więc chłopiec usiadł i z rosnącą ciekawością zaczął obserwować rozgrywkę na ekranie. W końcu wstał i podszedł do Taylora, który nie odrywał wzroku od gry. Nate dłuższą chwilę przyglądał mu się uważnie z pewnego dystansu. Nagle bez słowa usiadł obok Taylora i sięgnął po kontroler. Taylor zerknął na niego, niezobowiązująco skinął głową i wrócił do gry. Nate także zaczął grać. Po histerii nie pozostał nawet ślad. Ciszę w pokoju przerywały tylko odgłosy gry. Thor wstał, przydreptał na grubych łapach do Nate’a, po czym znów ułożył się obok niego, opierając jedną z łap na chudym udzie chłopca. Dora szturchnęła Harper i dała jej sygnał do odejścia. Gdy po raz ostatni spojrzała na pokój, zobaczyła tylko postawnego mężczyznę i małego chłopca, którzy grali razem w grę wideo. Chłopiec uspokoił się, choć nie padło ani jedno słowo. East Bay Street w Charlestonie to zabytkowa ulica ciągnąca się nad Cooper River aż do Charleston Harbor. Na odcinku pomiędzy Market Street a Broad znajdują się najlepsze restauracje w mieście. Odcinek od Broad Street do czubka legendarnego Charleston Peninsula to prawdziwy skarbiec najpiękniejszych zabytków architektury kolonialnej w Ameryce. Harper i Taylor szli krzywym chodnikiem, trzymając się za ręce. Słońce zachodziło, a łagodny mrok rozpraszały światła ulicznych latarni. Harper miała na sobie obcisłe spodnie z granatowej bawełny i jedwabny top w odcieniu chłodnego błękitu, który mienił się niczym woda. Jej miedziane włosy opadały jedwabistym płaszczem na ramiona, a szyję zdobił naszyjnik z grubych lazurytów i topazów. Sporo czasu poświęciła na ubranie się tego wieczoru, chciała bowiem wyglądać seksownie i wyjątkowo – na swoją pierwszą randkę z Taylorem. Po raz pierwszy od miesięcy włożyła szpilki. Krzywiła się, omijając dziury w starym, krzywym chodniku. Mina Taylora, gdy otworzyła mu drzwi, była jednak warta wysiłku. On również zadał sobie trud. Miał na sobie odprasowaną szarą koszulę, która swobodnie opadała na ciemne dżinsy. Podwinięte rękawy odsłaniały opalone przedramiona. Na stopach miał skórzane sandały, miła odmiana w stosunku do jego ciężkich roboczych butów. Wyglądał tak świeżo, jakby właśnie wyszedł spod prysznica, a gdy podeszła bliżej, wyczuła delikatny zapach wody po goleniu. Byli jedną z wielu par spacerujących po gwarnej ulicy, oglądających witryny galerii, spieszących do restauracji i przystających, aby poczytać wystawione na zewnątrz menu. Idąc obok Taylora, z zadowoleniem zauważyła, że mama nauczyła go, jak się spaceruje z damą. Górował nad nią nawet w jej najwyższych szpilkach. Gdy wpatrywała się w jego przystojny profil, jej obcas utknął w szparze chodnika. Pisnęła i straciła równowagę. Taylor wykazał się refleksem. Złapał ją i podtrzymał, aby mogła stanąć pewniej. Oblała się rumieńcem. Potknęła się już drugi raz. Pewnie uważa ją za niezdarę. – Dziękuję – szepnęła, odzyskawszy równowagę. – Zdarza się, gdy chodzisz w szpilkach. – Uśmiechnął się kpiąco. – Musisz się mnie mocniej trzymać. To już niedaleko. Z gracją wsparła się obiema rękami na jego ramieniu i patrzyła pod nogi, gdy pokonywali resztę trasy do EAST BAY MEETING HOUSE – jak głosił duży czarny szyld. Drzwi na ulicę były szeroko otwarte, a małe stoliki wylewały się na chodnik. W środku panowała bardzo francuska atmosfera. Stoliki i krzesła tłoczyły się pomiędzy wysokimi przesłoniętymi zasłonami oknami po lewej a klasycznym drewnianym barem po prawej. Dochodziła ósma, zatem większość stolików była już zajęta. Taylor zajął ostatni. Chwilę później zostały już tylko miejsca stojące. Taylor uniósł dłoń. Śliczna kelnerka podeszła do nich, aby przyjąć zamówienie na drinki.
Harper rozglądała się po przytulnej restauracji, wodząc dłonią po wykrochmalonym śnieżnobiałym obrusie, i myślała, jak bardzo za tym wszystkim tęskniła. Za wyjściami na miasto, spacerami w tłumie, za siedzeniem przy stoliku z przystojnym mężczyzną. Zaczerwieniła się i założyła włosy za ucho. – Popularne miejsce – powiedziała, próbując przekrzyczeć szum rozmów w zatłoczonej sali. – W Charlestonie mieszka wielu poetów. – Taylor pochylił się ku niej. – Ale dziś jest wyjątkowy wieczór. Marjory Wentworth, uznana poetka pochodząca z Karoliny Południowej, przeczyta swoje nowe wiersze. – A ty? – Pewnie, że tak. Każdy dostaje sześć minut. – Denerwujesz się? – Oczywiście. Ale niełatwo mnie przestraszyć. – Wzruszył ramionami. – Gdy staję na scenie, zapominam o strachu i daję się ponieść słowom. Spojrzała na niego, zastanawiając się, jakie to uczucie – mieć taką odwagę. Jej robiło się słabo na samą myśl o tym, że ktoś przeczyta jej dzieła, a co dopiero o wystąpieniu przed salą pełną obcych ludzi i czytaniu na głos. Kelnerka przyniosła jej białe wino, a jemu piwo. Harper upiła łyk, poczuła słodycz i niemal zamruczała ze szczęścia. – To mój pierwszy kieliszek wina od czerwca. Taylor przełknął piwo i patrzył na nią ze zdziwieniem. – Nie pijesz? – Zawarłyśmy z siostrami pakt, aby nie pić przez tydzień. Spróbować, czy potrafimy. Z początku była to istna tortura, przyznaję. Lubię napić się wina wieczorem. Potem po prostu tak wyszło. Po jakimś czasie przestałam tęsknić. – Znów upiła łyk i uśmiechnęła się diabolicznie. – Aż do teraz. – Jak smakuje? – Wybornie. – Postawiła kieliszek na stole i niedbale gładząc schłodzone szkło palcami, błądziła wzrokiem po ulicy. Zapadł zmrok, a na stolikach płonęły świece. Przechodzący obok ludzie śmiali się i rozmawiali. – Charleston ożywa wieczorami. Na palcach jednej ręki mogę policzyć, ile razy byłam w mieście, odkąd tu przyjechałam. Teraz chyba żałuję. Tu jest cudownie. – Nie lubisz dużych miast? Zachichotała. – Uwielbiam. Mieszkam w Nowym Jorku, pamiętasz? Po prostu, gdy przyjechałam do Morskiej Bryzy na początku lata, byłam w rozterce. Szukałam spokoju. Musiałam odciąć się od hałasu i rozrywek. – Niektórzy ludzie potrzebują ciszy, aby pisać. – Najwyraźniej do nich należę. Nigdy nie pisałam aż tyle i tak regularnie. Zaczął skubać etykietę na butelce. – Może powinnaś tu zostać. – Tak sądzisz? Spojrzał jej prosto w oczy. – Tak. Nigdy nie rozważała pomysłu, aby nie wracać do Nowego Jorku. – Jestem redaktorem. Praca czeka na mnie w Nowym Jorku. Napił się piwa. – A co z pisaniem? – Zamierzam dokończyć książkę przed wyjazdem. Nie mam żadnych planów na potem. Ich rozmowę przerwał pierwszy poeta, który wszedł na podium. Tłum umilkł. Taylor uśmiechnął się
do Harper zachęcająco. Zrewanżowała się uśmiechem, rozplotła ramiona i pochyliła się nad stolikiem, aby posłuchać. Kolejni poeci czytali swoje wiersze, a Harper czuła, jak otacza ją muzyka słów – tempo, kadencja, naprzemienność wysokich i niskich tonów. Muzyka ta pokonywała bariery, przywoływała wspomnienia wybuchające kolorami i obrazy tak rzeczywiste, że widziała, jak ożywają przed jej oczami. Bywała na odczytach prozy, gdy pracowała w wydawnictwie, ale nigdy na wieczorze poetyckim. Tutaj miała do czynienia z prawdziwa sztuką. Siedziała jak zahipnotyzowana. Zasłuchana, niemal zapomniała o występie Taylora. Wstał, gdy wywołano jego nazwisko. Jej puls przyspieszył, gdy podszedł do podium z cienkim tomikiem w dłoni. Denerwowała się za niego. Chciała, aby dobrze wypadł. Poczuła ucisk w żołądku, gdy zwrócił się do tłumu. Światło na suficie padało na jego twarz, podkreślając zarys kości policzkowych i prosty nos, tylko rozdęte lekko nozdrza zdradzały oznaki zdenerwowania. Przez chwilę mierzył wzrokiem tłum. – Przeczytam wiersz, który napisałem po powrocie z Afganistanu. Nosi tytuł Zbudź się. Nie zatrzymuj. To właśnie mówi się facetowi cierpiącemu na PTSD, gdy ma koszmary. Harper znieruchomiała, a oddech uwiązł jej w gardle. PTSD? Nie miała pojęcia, że Taylor cierpi na zespół stresu pourazowego. Zakręciło się jej w głowie. Wiedziała, że służył w piechocie. Uczestniczył w walkach. Przypomniała sobie zdjęcie Taylora i Thora w Dolphin Research Center, które pokazała jej Carson. Zauroczyło ją jego piękne ciało, gdy nakazywał dwóm delfinom wyskoczyć nad wodę. Thor stał na pomoście. Miał czarny znaczek psa pomocnika. Ależ ze mnie idiotka, mruknęła do siebie. Chlubiła się swoją spostrzegawczością, a nie zauważyła oczywistych znaków. Nagle wszystkie drobne szczegóły nabrały sensu. To nie była rezerwa, lecz czujność. Przesadne wyczulenie. Gdy wchodził do pokoju, zawsze najpierw badał go wzrokiem. Szukał dostępnych wyjść, stojąc na scenie. Czytała o PTSD w związku z Nate’em po wypadku delfina. U siostrzeńca dostrzegła objawy. Teraz była ślepa. Zastanawiała się, czy celowo. Położyła na kolanach drżące dłonie i spojrzała na mężczyznę, w którym zaczynała się zakochiwać. Czy to coś zmienia? Taylor odchrząknął i podniósł cienki tomik. Gdy zaczął czytać, nie usłyszała nawet nuty zdenerwowania w jego głosie. Przypomniała sobie, że powiedział jej, iż gdy już zacznie czytać, cały jego strach znika. Za służbę swoją nie chcę nic w podzięce Ale mnie nie przeklinaj za nią. W mym samobójczym testamencie Pisałem krwią: zbudź się, idź do przodu. Co zrobisz, stając wobec grozy, Sam nie wiesz: stchórzysz, skoczysz w ogień? Niektórzy mówią o honorze, A inni: zbudź się, idź do przodu. Czy mnie pokochasz, nim będzie za późno? Ocalisz przed haniebnym losem męstwo? Bym jeszcze zdobył się na bohaterstwo,
Powiedzieć musisz: zbudź się! Idź do przodu! Zabiłem tamtych – ilu? – nie chcę liczyć. Każdego w imię służby, za ojczyznę. Jak broni mojej towarzyszy wycenia Bóg? Słyszę głos duchów: zbudź się. Idź do przodu. Czytał w miarowym tempie, mocnym, spokojnym głosem, przywracając do życia swoje cierpienie. Harper zatraciła się w jego słowach. Pochyliła się do przodu, aby nie uronić ani jednego słowa, ani jednej sylaby. Serce jej pękało na myśl o bólu, którego doświadczył. Pociągał ją od pierwszej chwili. Z czasem zaczęła podziwiać jego wytrwałość, zdolność do długich godzin pracy, jego perfekcjonizm i uprzejmość. W końcu był żołnierzem. Wobec zwierząt zachowywał się łagodnie i stanowczo. Przy Nacie wykazał się współczuciem i troskliwością. Nauczyła się też dostrzegać pulsujący pod jego spokojną fasadą niepokój. Teraz pojęła cierpienie, z którym się mocował, poczucie winy, które w sobie nosił, i głębię uczuć, które starał się ukrywać przed światem. Był inteligentny i miał duszę artysty. Słuchała go z zachwytem i szacunkiem dla odwagi, którą się wykazał, dzieląc się swoimi uczuciami. Dla walki, którą toczył, aby utrzymać te skłębione emocje pod kontrolą. Nagrodzono go burzą oklasków. Wszyscy na sali wiedzieli, że mówił z głębi serca. Gdy wracał do stolika, wiele osób zatrzymywało go, aby z nim porozmawiać i uścisnąć mu dłoń. Ludzie go lubili, miał swoją grupę przyjaciół, swój świat, o którym nic nie wiedziała. – Byłeś niesamowity – oświadczyła podekscytowana, kiedy dotarł do ich stolika. – Dzięki tobie zrozumiałam, że dzielenie się swoją twórczością to naprawdę dar. Oddawanie części siebie. Czułam to, gdy cię słuchałam. Opowiadałeś swoją historię. Miała potężną siłę. Nie odpowiedział od razu. Zgasił pragnienie potężnym łykiem piwa i odstawił butelkę na stolik. Wyciągnął rękę i ujął dłoń Harper. Ten gest ją zaskoczył. Był taki nieoczekiwany. Taki intymny. Jakby dotykał całej jej istoty. Taylor spojrzał jej w oczy. – Czytałem dla ciebie. Przymknęła powieki. – Wiem – szepnęła miękko. Na scenę zaproszono kolejnego autora. Na podium weszła starsza kobieta ze śnieżnobiałymi włosami i czarnymi okularami na nosie. Taylor rozejrzał się po sali, po czym wstał, nie puszczając jej dłoni. Pochylił się nisko. – Jest wolny stolik na chodniku – szepnął. – Chodźmy. Cicho, by nie przeszkadzać poetce, poprowadził Harper na zewnątrz. Poczuła smutek, gdy wypuścił jej dłoń, aby odsunąć dla niej krzesło. Inna kelnerka, równie dziarska, przyjęła od nich zamówienie. Taylor wyjął z kieszeni paczkę papierosów. – Mogę zapalić? – Musisz? Wzruszył ramionami. – To mnie uspokaja. – Gestem powstrzymał jej argumenty. – Wiem, że to mi szkodzi, i rzucę. – Jego spojrzenie było stanowcze. – Ale jeszcze nie teraz. – Okej – zgodziła się, choć niechętnie. Włożył papierosa do ust, wyjął zapałki, osłonił końcówkę
dłonią i zapalił. Harper z zasady nie umawiała się z facetami, którzy palą. Uważała, że to paskudny nawyk, który wywołuje choroby. Odwróciła wzrok, świadoma, że złe skojarzenia ma też przez swoją matkę palaczkę. Taylor zaciągnął się, po czym machnął ręką, aby odpędzić od niej dym. Poddała się. – To mi nie przeszkadza. Moja matka pali nałogowo. Jestem przyzwyczajona. – Tylko jeden. Obiecuję. Kelnerka podeszła z jej winem i kolejnym piwem dla Taylora. Taylor upił łyk, jakby zbierał się na odwagę. Odchrząknął. – Ten wiersz – powiedział, nawiązując do jej wcześniejszego komentarza – był bardzo osobisty. Napisałem go po powrocie z Afganistanu. – Domyśliłam się. Urwał, aby strząsnąć popiół. – Wiesz, że miałem PTSD? – Nie. – Carson ci nie mówiła? – Nie… A skąd ona wie? – To powód, dla którego zacząłem pracować z delfinami. – Oczywiście. Poruszył się niespokojnie na krześle. – To ci przeszkadza? – Nie – zapewniła szczerze, patrząc mu prosto w oczy. – A powinno? Utkwił w niej przenikliwe spojrzenie. Po chwili odwrócił głowę i wzruszył ramionami. – Niektórym przeszkadza. Nie chcą mieć do czynienia z wariatem. – Zaciągnął się dymem. – Masz PTSD. Nie jesteś wariatem. – Nie. Nie jestem. Gdy podniósł wzrok, w jego oczach dostrzegła ulgę. A nawet wdzięczność. – Cieszę się, że widzisz różnicę. Nie wszyscy ją widzą. W tej chwili zapragnęła stać się równie elokwentna jak on. Podzielić się z nim uczuciami, które w niej szalały. Dodać mu otuchy. Ukoić lęki. Jego i własne. Nie znalazła słów. Zamiast tego pochyliła się ku niemu i objęła dłońmi jego brodę. A następnie go pocałowała. Słodko, czule. Pocałunkiem pełnym obietnic. Gdy się odsunęła, zauważyła, że opuścił gardę, odsłonił swoje wrażliwe wnętrze. Odchyliła się na oparcie krzesła i wzięła do ręki kieliszek. – Carson wspominała, że świetnie sobie radziłeś z delfinami. – Upiła łyk chłodnego wina. Po jego twarzy przemknął nostalgiczny uśmiech. On również odchylił się na oparcie i skrzyżował nogi. – Pojechałem tam w ramach projektu Ranny Wojownik. Delfiny to wspaniałe stworzenia. Szczere. Zabawne. Mądre. Mają osobowość. Patrzysz delfinowi w oczy i wiesz, że nawiązujesz kontakt z istotą myślącą. Czujesz to w środku. One cię widzą. Naprawdę cię widzą. – Zerknął na swojego papierosa. – Pomogły mi w trudnych chwilach. Dlatego wciąż tam wracałem. – Jak zacząłeś pisać? Wzruszył ramionami. – To była część mojej terapii. Gdy wróciłem z wojny, czułem się wypalony. Byłem nadmiernie ostrożny. Przerażał mnie tłum. To część PTSD. Chcesz umrzeć i, niestety, niektórym się to udaje. – Przykro mi.
– Tak. – Upił łyk piwa. – Ja miałem szczęście. Moje rany się zagoiły. Te zewnętrzne. Dłużej to trwało w wypadku ran psychicznych. Tych nie widać. Brałem udział w wielu różnych terapiach… Terapia sztuką, EMDR, delfiny, gry wideo. To dlatego wiedziałem, jak postępować z Nate’em dziś rano. – Zastanawiałam się nad tym. Naprawdę mu pomogłeś. – Uśmiechnęła się. – Thor również. – Jest przeszkolony do wyciągania ludzi z mroku. Wyczuwa, kiedy mam koszmar, i liże moją twarz i ręce, aby mnie obudzić, zanim będzie za późno. Widziałaś, jak to pomogło Nate’owi dziś rano. Praca Thora polega na wyciąganiu mnie z wojny, która szaleje w mojej głowie. Obaj wiemy, co ten mały chłopiec dzisiaj przechodził. Gdy ma napad, czuje się tak, jakby utknął w koszmarze, z którego nie może się obudzić. Serce mi pękało, gdy na to patrzyłem. Thorowi również. – Słyszałam, jak skowyczał. Taylor uniósł butelkę do ust. Harper wypiła łyk wina i odstawiła kieliszek na stół. – Co się stało w Afganistanie? – zapytała po dłuższej chwili. – Nie mów, jeśli nie chcesz. – To długa historia. – Mam czas. Zaciągnął się papierosem i spojrzał w zamyśleniu na ulicę. Dopił piwo i wrzucił niedopałek do popielniczki. – Byłem w Afganistanie – powiedział cicho. Jego głos płynął z daleka. – Dni zlewają się z sobą, nie wiem, kiedy dokładnie wydarzył się wypadek. Czasami mam wrażenie, jakby to było wczoraj. Tam jest zupełnie inaczej… inne zapachy, dźwięki, ludzie. Mieliśmy jednak swoją rutynę. Robotę do wykonania. Jasne, było ciężko, ale wszyscy wiedzieliśmy, na co się piszemy. Mieliśmy przyjaciół. Naszą kompanię braci. Sięgnął do kieszeni po papierosy, znieruchomiał, jakby przypomniał sobie swoją obietnicę, po czym opuścił rękę. – Jechaliśmy w konwoju. Tak jak tuziny razy wcześniej. Byliśmy przygotowani na kłopoty. Miałem na sobie kamizelkę kuloodporną i hełm. – Zaśmiał się krótko. – Boże, ależ było gorąco. Dużo bardziej niż tutaj, uwierz mi. Mój kumpel Dave zdjął hełm, żeby otrzeć sobie czoło. Zamilkł. Harper znieruchomiała, przeczuwając, że zmierza do najtrudniejszej części historii. – Wciąż nie potrafię pojąć, jak to możliwe, że jeden mały, nieważny gest może wyznaczyć granicę między życiem a śmiercią. Zdjął hełm tylko na chwilę, żeby otrzeć czoło… – Urwał i spuścił wzrok. – To nie nasz transporter oberwał. Inaczej nie byłoby mnie tutaj. – Wzruszył ramionami. – W jednej chwili patrzyłem mu w twarz, a w następnej huknęło i odleciałem. Straciłem przytomność. Gdy się ocknąłem, nie widziałem na oczy. Oślepłem. Świat tonął w bieli, dzwoniło mi w uszach. Podniosłem rękę i poczułem, że z uszu płynie mi krew. Gdy odzyskałem wzrok, zdałem sobie sprawę, że leżę w rowie. Byłem oszołomiony, nie rozumiałem, co się stało. Gdy w końcu zdołałem wstać, żałowałem, że znowu widzę. Wszędzie leżały szczątki. Ciała… Pierwszą furgonetkę, która wjechała na minę, rozerwało na strzępy. Mój kumpel Dave zginął. Tak jak trzej inni bracia. Odeszli w jednej chwili – kontynuował ochrypłym głosem. Harper słuchała w milczeniu. Zamrugała, czując pod powiekami łzy współczucia na myśl o ogromie jego straty i bólu. A także o tym, jak takie przeżycie zmienia człowieka. – Wiesz, często myślałem, że los rozdał karty tego dnia. Gdyby nasza furgonetka jechała pierwsza w konwoju, gdybym to ja zdjął hełm, gdybym to ja siedział na miejscu Dave’a, już bym nie żył. – Ale żyjesz. Pokiwał głową. – Tak – mruknął pod nosem.
W myślach podziękowała za to Bogu. – Zawieźli mnie do szpitala – kontynuował spokojnym głosem. – W porównaniu z innymi mnie się upiekło. Nie straciłem życia, wzroku, nogi ani ręki. Powiedziałem lekarzowi, że nic mi nie jest i mogę wracać. Nie miałem żadnych widocznych obrażeń. Ale okazało się, że jest inaczej. To był początek mojej drugiej misji i trzeci albo czwarty raz, kiedy wjechałem na minę. Ten okazał się przepustką do domu. Owszem, nienawidziłem tam być i chciałem wrócić, ale nie w ten sposób. – Lekarz zdiagnozował u ciebie PTSD? – Nie od razu. Jestem żołnierzem piechoty morskiej, lubimy się uważać za twardzieli. Tym razem nie zdołałem tego w sobie zdusić. Wyraz jego twarzy uświadomił jej, jak bardzo cierpiał w okresie, który upłynął, zanim dotarł do etapu, by poprosić o pomoc. Przykryła dłonią jego dłoń leżącą na stole. – Terapia pomaga? Patrzył na ich dłonie i splecione palce. – Bardzo. Mobilizuje mnie. Wychodzę z tego. Musiałem zdobyć się na odwagę i znaleźć siłę, aby obmyślić kolejny plan. Uznałem, że czas wracać do domu i ułożyć sobie życie. Mam dyplom college’u w Citadel. Złożyłem kilka podań o pracę, a firma z Charlestonu zadzwoniła i zaprosiła mnie na rozmowę. To mnie skłoniło do powrotu. Na razie wszystko idzie dobrze. – Każda firma skorzysta, jeśli cię zatrudni. Odwrócił jej dłoń i delikatnie potarł kciukiem jej wnętrze. Podniósł głowę i spojrzał jej w oczy. – Najlepsze jest to, że poznałem ciebie. Patrzyli na siebie ze świadomością, że oboje wypływają na nieznane wody. Słowa, gesty, emocje – nawigowali pośród nich po raz pierwszy. Wokół rozległy się oklaski, a ludzie wstali z miejsc. Hałas w restauracji się nasilił, wymieniano pożegnania i gratulacje. Taylor i Harper rozpletli dłonie, gdy kilkoro jego przyjaciół zatrzymało się przy ich stoliku, aby się pożegnać i skomplementować jego wiersze. – Ostatnia kolejka – oświadczyła kelnerka, podchodząc do ich stolika. – Zaraz zamykamy. Taylor odwrócił się do Harper. – Chcesz już iść? Skinęła głową, więc uregulował rachunek. Potem wstał bez słowa, wziął ją za rękę i położył sobie na przedramieniu. – Nie pozwolę, żebyś upadła. Chciała powiedzieć, że już czuje się kobietą upadłą, ale łzawa deklaracja nie przeszła jej przez gardło. Uśmiechnęła się tylko, zadowolona, że włożyła te niedorzeczne buty. Wiedziała, że on uchroni ją przed upadkiem. Pojechali do domu przez East Bay i Ravenel Bridge, który unosił się nad Charleston Harbor niczym wielki ptak. Z wysokich siedzeń w furgonetce Harper przyglądała się sznurowi czerwonych świateł przed nimi. Większość restauracji na Coleman Boulevard była już zamknięta. Rozmawiali o poezji, swoich ulubionych wierszach i innych wieczorkach literackich, w których wzięli udział. Gdy wjechali na mokradła rozciągające się po obu stronach drogi, zapadła pomiędzy nimi swobodna cisza. Silnik mruczał, a jasny księżyc wyławiał z mroku czarne, poszarpane ławice ostryg, widoczne w błocie podczas odpływu. W mroku Taylor przesunął dłoń na siedzeniu, aby ująć jej dłoń. Westchnęła, czując jego dotyk, i uśmiechnęła się, poruszona tym prostym, ale symbolicznym gestem. Z radia płynęła muzyka country i choć nie była fanką, wsłuchiwała się w tekst. Ten wieczór celebrował słowa, a piosenki mówiły
o miłości, stracie i życiu. Czuła, że muzyka ją wypełnia, gdy jechała furgonetką z mężczyzną z Południa pomiędzy skąpanymi w blasku księżyca torfowiskami. Morska Bryza wyglądała pięknie w księżycowej poświacie. Srebrzyste promienie sączyły się przez mech zwisający z ciężkich konarów starego dębu, oblewając żwir pod nim tajemnicą. Taylor odprowadził Harper do frontowych drzwi. Piętnaście stopni odczuli niczym wspinaczkę wysokogórską, zanim dotarli na werandę. Bunia zostawiła jej zapalone światło. Harper przystanęła w progu i spojrzała na Taylora z rozpaloną twarzą. Pożądanie pulsowało pomiędzy nimi. – Zaprosiłabym cię do środka – szepnęła. – Ale Bunia… – Nie. Ja też nie mam swojego domu. Oparł czoło na jej czole. Poczuła żar jego oddechu na wargach. Zielone oczy błyszczały mu jak u kota, intensywnie i uwodzicielsko. Puls jej przyspieszył. – Doprowadzasz mnie do szaleństwa, wiesz… – mruknął ochryple. – Tak. Odsunął się, narzucając dystans. Westchnęła ciężko. Jego usta wykrzywiły się w kpiącym grymasie. – Nie wiem, czy wypada, żebym cię pocałował. Pracuję dla ciebie i w ogóle. Pochyliła się ku niemu, zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła do siebie jego twarz. – Zwalniam cię. Uśmiechnął się. – Świetnie. – Otoczył ją ramionami i pochylił głowę, aby zmiażdżyć jej wargi w pocałunku pełnym pasji i zaborczości. Zwalniała i zatrudniała go ponownie jeszcze wielokrotnie w następnych dniach.
Rozdział jedenasty Bunia weszła do kuchni i z zadowoleniem odkryła, że pomieszczenie jest puste – dzięki temu mogła w spokoju podziwiać zmiany. Wpadające przez okno promienie słońca rozjaśniały świeżo pomalowane ściany i wypełniały wnętrze ciepłym blaskiem. Dotknęła nowego żyrandola nad stołem i wyłożonej białymi płytkami ściany nad roboczymi blatami. Rozkład kuchni się nie zmienił, ale wszystko inne było ciepłe i przyjazne. Młodzieńcze i pełne energii. Znów przypomniała sobie, że nie zdobyłaby się na to bez namowy Harper. Po śmierci Lucille utknęła w miejscu. Pogodziła się z tym, że dom tak wygląda. Ale wcześniej było podobnie, przyznała w duchu. Dobrze zamieszać czasami młodą krew w starym garnku, pomyślała. Z zewnątrz dobiegły ją śmiechy i wesołe okrzyki. Podeszła do okna, szeroko otworzyła okiennice i spojrzała na zatokę. – A niech mnie – wymamrotała, mrużąc oczy z niedowierzaniem. Na pomoście odbywała się impreza. Carson, stojąc na desce, przybijała do brzegu. Nate i Dora w kamizelkach ratunkowych wysiadali z kajaka. Był tam też Taylor, co odnotowała ze zdziwieniem. Obok Harper. Schylił się, aby unieść koniec kajaka i podźwignąć go na górny pomost. Bunia przycisnęła dłonie do policzków. Kochana gromadka, zapewne przez przypadek wszyscy spotkali się na pomoście w jednym czasie. – Dzięki ci, Jezu – szepnęła. Carson zaczęła z deski wołać towarzystwo do wody. Śmiała się i machała do nich energicznie. Taylor próbował zachęcić do kąpieli Harper, ale cofała się, próbując się wyswobodzić z jego uścisku. – No dalej, Harper – mruknęła Bunia na głos. – Nie bój się. Wskakuj! Zanurz się! – Nie widziała Harper w zatoce tego lata. Najmłodsza wnuczka wolała basen, gdzie woda była czysta, bez ryb i rekinów. Bunia szeroko otworzyła oczy ze zdumienia, gdy Taylor wziął Harper na ręce – przy wtórze oklasków i okrzyków jej sióstr. Nate podskakiwał z uciechy. No, no. Bunia się uśmiechnęła. Sprawy między nimi najwyraźniej szybko się rozwijały. Dziewczęta zaczęły liczyć do trzech. Harper wymachiwała nogami w ramionach Taylora. Położyła mu głowę na ramieniu i przywarła do niego, gdy wskoczył do wody. Bunia wybuchnęła śmiechem i klasnęła w dłonie. Zaraz za nimi wskoczył Nate! Pływał w zatoce po raz pierwszy od wypadku Delphine. Dora przebiegła przez pomost i zanurkowała za nimi. Carson zeskoczyła z deski i wynurzyła się obok Nate’a. Wszyscy śmiali się i pluskali w wodzie. Bunia znów wybuchnęła śmiechem i przycisnęła złączone dłonie do serca, przepełniona radością. – Udało nam się, Lucille – powiedziała, wznosząc podziękowania do nieba. – W Morskiej Bryzie znów słychać śmiech. Odwróciła się od okna z poczuciem, że ktoś zdjął z jej barków ogromny ciężar. Obrzuciła zadowolonym spojrzeniem zmiany, które zaszły w kuchni. Zrozumiała, co musi zrobić. Bez wahania ruszyła prosto do chatki Lucille. – Koniec zwlekania. Czas na nowy początek.
Tego samego popołudnia Dora, Carson i Harper zebrały się w chatce na prośbę Buni, wyposażone w wiadra, środki czyszczące, mopy, kartony i worki na śmieci. Bunia nakazała im posprzątać chatkę Lucille od piwnicy po strych, po czym w typowy dla siebie sposób szybko wymówiła się od pracy, wymawiając się nieodpartą potrzebą drzemki. Harper była zachwycona, ponieważ Bunia poprosiła Taylora, aby wrócił za kilka dni pomalować chatkę. Przeglądanie rzeczy Lucille okazało się o wiele bardziej poruszające, niż się spodziewały. Porządkowanie jej osobistych drobiazgów wymuszało też porządkowanie wspomnień. Zaczęły od sypialni. Odłożyły fiolki z lekarstwami, aby oddać je w aptece. Blake wyjaśnił Carson, jak niszczące dla środowiska jest spłukiwanie niewykorzystanych leków w toalecie. Leków nie sposób było odfiltrować w oczyszczalni ścieków i ostatecznie trafiały do zatoki, zatruwając morski biotop. Między innymi dlatego chorowały żyjące na wolności delfiny. Spakowały rzeczy osobiste Lucille, zdjęły zasłony, zwinęły dywan. Potem przyszła kolej na ubrania. Carson otworzyła szafę i kolana się pod nią ugięły, gdy poczuła znajomy zapach, który przylgnął do tkanin. Zobaczyła rząd odcinanych w pasie sukienek w różnych kolorach. Wyjęła jedną z nich w odcieniu łagodnego błękitu i uniosła ją do twarzy. – Wciąż pachnie jak Lucille – powiedziała głosem stłumionym przez materiał. – Wanilią – mruknęła Dora. – Gdy myślę o Lucille, zawsze widzę ją w jednej z tych sukienek – dodała Harper. – To był jej mundurek – wyjaśniła Dora. – Nie nazywaj ich mundurkiem – upomniała ją Carson. – Bunia nigdy nie lubiła tego określenia. Nie chciała, by Lucille czuła się zmuszona do noszenia czegoś takiego, ale Lucille była uparta. Wybrała taki fason, ponieważ go lubiła. Carson delikatnie rozłożyła sukienkę na łóżku. – To będzie trudniejsze, niż myślałam – przyznała zdławionym głosem. – Jestem teraz bardzo rozchwiana emocjonalnie. Spakowały sukienki, buty i płaszcze we wszystkich kolorach tęczy do kartonów, aby oddać je organizacji charytatywnej. Na górnej półce szafy w schludnym rzędzie leżały pudła na kapelusze. W każdym znajdował się wspaniały kapelusz, każdy następny ozdobniejszy od poprzedniego. – O Boże, to przywołuje wspomnienia. – Dora wzięła do ręki słomkowy kapelusz z szerokim rondem otoczonym koralową wstążką i ogromnymi kwiatami. Podeszła do lustra i przymierzyła go. – Jak wyglądam? Carson zerwała kapelusz z jej głowy. – Powinnyśmy okazać szacunek. Lucille była dumna ze swoich kapeluszy. Wkładała je do kościoła w każdą niedzielę. – Nie śmieję się z Lucille. Wyglądała w nich pięknie. Śmieję się z siebie. – Wyglądałabyś śmiesznie w każdym kapeluszu. Po prostu do ciebie nie pasują. – Co to znaczy: nie pasują? Musisz wiedzieć, że kocham kapelusze. Każda kobieta wygląda dobrze w kapeluszu, jeśli znajdzie odpowiedni dla siebie fason. Carson prychnęła z rozdrażnieniem. – Nigdy w życiu nie widziałam cię w kapeluszu. – Ciągle chodzę w kapeluszach. Harper zignorowała sprzeczkę, otworzyła następne pudełko i ostrożnie odsunęła bibułkę. Powoli, z namaszczeniem wyjęła wspaniały kapelusz w odcieniu królewskiej purpury z szerokim opadającym rondem i bogactwem wstążek i piór. Przypomniała sobie sobotę sprzed wielu lat, kiedy zobaczyła Lucille wychodzącą ze swojej chatki
w purpurowym płaszczu i tym właśnie kapeluszu. Harper miała wtedy nie więcej niż dziesięć lat. Porzuciła swoje zajęcia, aby gapić się na kapelusz z otwartymi ustami. W Anglii eleganckie kapelusze i fascynatory były powszechne. Natomiast w Nowym Jorku, ani tym bardziej na wybrzeżu, Harper nigdy nie widziała takiego kapelusza. Podeszła do werandy, aby mieć lepszy widok. Lucille zamknęła torebkę, a na widok dziewczynki przechyliła głowę i zmierzyła ją podejrzliwym spojrzeniem. – Czemu mi się tak przyglądasz, dziecino? – Patrzę na twój kapelusz – odparła Harper cicho. – Coś z nim nie tak? – Lucille podniosła ręce. – Przekrzywił się? – Jest piękny. Jak korona królowej. Lucille uśmiechnęła się i przez chwilę napawała się komplementem, poprawiając nakrycie głowy. – Ależ dziękuję ci, Harper. Bardzo lubię ten kapelusz. Purpurowy to mój ulubiony kolor. – Lucille, dlaczego wkładasz takie wymyślne kapelusze do kościoła? Lucille przez chwilę przyglądała się twarzy Harper, po czym zeszła po schodach i stanęła obok niej. – To pytanie zasługuje na uczciwą odpowiedź. – Objęła policzek dziewczynki dłonią i spojrzała jej głęboko w oczy. Harper poczuła, jaka sucha jest skóra Lucille i jaka silna jest jej dłoń. – Nie dziwi mnie, że ty zadałaś to pytanie. Jesteś milczącą kruszyną, ale nic ci nie umknie, prawda? Cóż – Lucille przestąpiła z nogi na nogę – ta historia sięga wielu lat wstecz. W czasach niewolnictwa i późniejszych wiele czarnych kobiet pracowało jako pokojówki i służące. W tygodniu musiałyśmy nosić mundurki. W niedzielę natomiast – uniosła dłonie dla podkreślenia swoich słów – zrzucałyśmy mundurki i wkładałyśmy te kapelusze, aby podkreślić swoją wyjątkowość. Wybuchnęła swoim zaraźliwym śmiechem, od którego Harper również chciało się śmiać. – Niezależnie od tego, z czego zrobiony był kapelusz, zawsze był dumnie ozdobiony wstążkami, piórami i kwiatami. Z biegiem lat kapelusze stawały się coraz większe i śmielsze. – Prychnęła. – Tak jak kobiety, które je nosiły. – Lekko dotknęła kapelusza na swojej głowie. – Nasze kapelusze to nasza największa chluba. Harper słuchała tych słów z przekonaniem, że Lucille nigdy nie wyglądała bardziej jak królowa niż tego dnia. W jej oczach błysnęły łzy. Delikatnie odłożyła krzykliwy purpurowy kapelusz do pudełka. – Chciałabym go zatrzymać – powiedziała siostrom. – Nie macie nic przeciwko temu? – Bunia powiedziała, że możemy wziąć sobie coś na pamiątkę, jeśli chcemy – odparła Dora. – Oczywiście jeśli znajdziemy coś naprawdę cennego, na przykład biżuterię, powinnyśmy przekazać to Buni, aby ona podjęła decyzję, co z tym zrobić – dodała z typową dla siebie władczością. – Nie, nie chcę nic innego. Tylko ten kapelusz. – Zostawiła nam też po obrazie, nie zapominaj. – Carson podniosła rękę. – Zaklepuję Jonathana Greena. Opróżniły sekretarzyk, szuflady, szafy i półki na książki, a każda zachowała dla siebie po drobiazgu, który wiązał się dla niej z wyjątkowymi wspomnieniami. Dla Harper był to kapelusz. Dla Dory – stara etola z całego lisa, razem z oczami i ogonem, jeden z najcenniejszych skarbów Lucille. Carson zdecydowała się na kolekcję książeczek dla dzieci, które czytała jej Lucille, gdy Carson była dzieckiem i mieszkała z Bunią. Przez chwilę wodziła palcem po tytułach: Ospały psiak, Słonikbaleronik, Jaś i Małgosia. – Najbardziej lubiłam Szczęśliwą rodzinkę – wyznała siostrom. – W kółko czytałam te książeczki. Widzicie, jakie mają powycierane strony? Uwielbiałam ilustracje. Godzinami wpatrywałam się w wizerunki mamy, taty, brata i siostry. Wszyscy codziennie robili razem różne normalne rzeczy… pracowali w ogrodzie, modlili się, jedli kolację. Oglądałam obrazki i próbowałam sobie wyobrazić, jak
wygląda normalne życie. Sama nie miałam szczęśliwej rodzinki. – Ja też nie – wtrąciła Harper. – Nie. – Carson prychnęła, przewracając oczami. – Ty musiałaś główkować nad tym, w którym domu sobie pomieszkasz. – W drwiącym geście postukała palcem w podbródek. – Zastanówmy się, dokąd pojedziemy w tym tygodniu. Do Hamptons? Do apartamentu w Central Parku? A może do posiadłości w Anglii? – Zamknij się – syknęła rozgniewana Harper. Nie pierwszy raz Carson dokuczała jej z powodu pieniędzy i choć zazwyczaj złośliwości starszej siostry wpadały Harper jednym uchem, a drugim wypadały, coś w ostatnich tygodniach sprawiło, że zaczęło to ją irytować. – Wiecznie to robisz. – Co? – We wszystko mieszasz pieniądze mojej rodziny, jakby tylko one miały znaczenie. – Na pewno nie przeszkadzają. Nie mieszkałaś w obskurnym mieszkaniu w gorszej dzielnicy LA, bojąc się, że twojemu ojcu znowu nie uda się opłacić czynszu i znów będziesz musiała się przeprowadzić. – Przykro mi, że tyle przeszłaś. Ale nie uważasz, że przerzucanie z jednego domu do drugiego pod opieką niani było równie okropne? Carson prychnęła, wyciągając z szafy szale. – Nie. Harper wyrwała jej szale i rzuciła je na łóżko. – Cóż, było! – zawołała z płonącym wzrokiem. Carson znieruchomiała, zszokowana gniewem siostry. Takie wybuchy nie były w jej stylu. – Hej, rozejm – oświadczyła Dora. – Nie – syknęła Harper, zaciskając dłonie w pięści i odwracając się do Carson. – Przez całe lato dokuczasz mi z powodu moich pieniędzy. Przez całe moje życie! Załatwmy to od razu. Co do mnie masz? Carson zrobiła skruszoną minę. – Nic. – Coś musisz mieć. Wkurza cię, że mam pieniądze. – Nie wkurza mnie to, że masz pieniądze. Wkurza mnie, że ja nie mam żadnych! – Ale czemu mnie za to winisz? Carson przeczesała włosy palcami. – Nie winię cię. – Owszem. Cały czas. Nawet w dzieciństwie, gdy szukałyśmy pirackiego skarbu, mówiłaś, że jeśli go znajdziemy, ty weźmiesz wszystko, bo ja nie potrzebuję. – Żartowałam. – To nie było śmieszne. Dzisiaj też nie jest. – Chyba byłam zazdrosna – przyznała Carson. – Zazdrosna o moje pieniądze? – Tak! Byłam zazdrosna o twoje pieniądze! – krzyknęła Carson. – Masz tak dużo! Mnie wychowywał mężczyzna, który nigdy nie miał pracy. Żyłam w ciągłym lęku, że zaraz zostaniemy eksmitowani albo przynajmniej odetną nam prąd. Ale czasy, kiedy Harper współczuła Carson dzieciństwa, już minęły. Skąd pomysł, że ona miała lepiej, ponieważ dorośli w jej życiu byli bogaci? – Po pierwsze, mężczyzna, o którym mówisz, to także mój ojciec. Nie poznałam go. Dora ledwie go znała. Wychowywała mnie sześćdziesięciodwuletnia niania, która wiecznie puszczała bąki i ssała miętówki, aby ukryć woń alkoholu. Chcesz porozmawiać o przeprowadzkach? Odesłano mnie do szkoły z internatem, gdy miałam sześć lat, na święta jeździłam do dziadków, a na wakacje do Buni. To raczej nie
jest wymarzona rodzinka. – Przynajmniej masz pieniądze. A ja ciągle się bałam, że w domu nie ma nic do jedzenia, że znowu zastanę pustą lodówkę. Nie masz pojęcia, jak smakuje taki strach. A najgorsze jest to, że niezależnie od tego, co zrobiłam, zawsze kończyłam w tym samym miejscu. Jak według ciebie się poczułam, gdy otworzyłaś swoją książeczkę czekową i zapłaciłaś za remont kuchni? – Chciałam poprawić humor Buni! – A przy okazji sprawiłaś, że ja poczułam się jak śmieć. Jak pasożyt. Którym zresztą jestem. – Jak ty, to i ja – wtrąciła Dora. Harper pokręciła głową. – Z tobą nie da się wygrać. Próbuję być hojna, a ty ciskasz mi to w twarz. Wolałabyś, żebym nie pomagała Buni? Ani tobie? Carson zwiesiła ramiona. – Nie. Oczywiście, że nie – powiedziała ciszej. – Doceniam twoją pomoc. Przecież wiesz. Wargi Harper zadrżały. – Nie wiem. – Walczyła ze łzami. – Nie chcę twoich podziękowań – dodała z rozpaczą. – Staram się pomóc, bo cię kocham. Carson mocno objęła siostrę. – Wiem. Przepraszam, Harpo. Niepotrzebnie chlapałam jęzorem. Wcale tak nie myślę. Bywam straszną suką. Harper uścisnęła ją mocno. – Przynajmniej oczyściłyśmy atmosferę. Chcę tylko, abyś zrozumiała, że moje życie wcale nie przypominało bajki. Mam matkę, która mnie bezustannie krytykuje. Czasami wolałabym nie mieć matki. Wolałabym, żeby oddała mnie tacie. Tak jak twoja matka. Wtedy wychowywałybyśmy się razem. Miałybyśmy siebie. Carson zdławiła śmiech, ocierając oczy. – Tak. Ale ja żałuję trochę, że tata nie oddał mnie twojej matce. Byłoby łatwiej. Uwierz mi. Razem poradziłybyśmy sobie z Georgianą. Harper wyobraziła sobie, jak wspólnie roznosiłyby na strzępy elegancki apartament jej matki, i roześmiała się głośno. – W każdej chwili mogę cię wystawić na ring przeciwko Georgianie. – Nie boję się. Dora wytarła dłonie ręcznikiem i rozejrzała się wokół siebie. – Zanim zorganizujecie walkę gladiatorów, może skończymy pracę? Nie warto chyba zatrzymywać niczego poza kasetką z biżuterią – westchnęła. Harper obrzuciła spojrzeniem wnętrze chatki przygotowanej do malowania. Na sosnowych podłogach stały kartony z rzeczami do oddania. Półki na książki były puste, zasłony zdjęte, dywany zwinięte do czyszczenia lub wyrzucenia. Obrazy stały przy ścianach. – W tych kartonach jest całe życie – powiedziała Dora. – Wydaje się, że to tak mało. – Mało? – zapytała Carson. – Gdybym ja spakowała mój dobytek, nie byłoby nawet połowy tego. – Widok tych pudeł uświadamia mi, jak nieistotne są rzeczy materialne – kontynuowała Dora. – To samo czułam, chodząc po domu w Summerville, gdy byłam tam ostatnio. Moje rzeczy zostały spakowane, meble przykryte plandekami. Wiecie, jeszcze niedawno w ogóle nie chciałam stamtąd wyjeżdżać, bo się bałam, że mnie okradną. Patrzyłam na to wszystko w zeszłym tygodniu z niesmakiem. Chciałam jak najszybciej stamtąd wyjść. Ten dom i wszystkie te rzeczy są dla mnie kamieniem u szyi. Polem bitwy prawników. Z początku się buntowałam, ale teraz… – Wzruszyła ramionami. – Niech Cal wszystko
sprzeda. Do nowego domu tego nie zabiorę, a nie zamierzam płacić za przechowalnię. – Rozłożyła ręce. – To tylko rzeczy. Carson otworzyła drzwi i wyszła na werandę. – Zapowiada się piękny zachód słońca! – zawołała do sióstr. – Chodźcie! Harper i Dora stanęły obok siostry. Carson przesunęła fotel do słońca i usiadła. Dora zajęła drugi, a Harper przyniosła sobie krzesło z domu. Siedziały razem na werandzie w milczeniu, a niebo na zachodzie przybierało kolor fuksji. – Tak sobie myślę – mruknęła Harper. – Spakowałyśmy rzeczy Lucille, ale nie będziemy za nimi tęsknić. Będziemy tęsknić za nią. Chatka wydaje się bez niej strasznie pusta. – Ważne jest to, co pamiętamy – odparła Carson. – Nasze wspomnienia. Oczy Dory rozbłysły. – Gdy przypominam sobie Lucille, nie myślę o starej etoli ani kapeluszach. Widzę ją w sukience, jak stoi nad kuchenką i wymachuje na mnie drewnianą łyżką. Carson uśmiechnęła się ciepło. – Nie raz użyła tej łyżki na mojej pupie. – Wszystkie się roześmiały. – Gdy myślę o Lucille, widzę ją na werandzie, grającą z Bunią w karty. Harper i Dora zamruczały potakująco. – Jak wiele razy je tam widziałyśmy? – zapytała Harper. – Mam ochotę kopnąć się w tyłek, bo nigdy nie pomyślałam, żeby zrobić zdjęcie tym dwóm starym kwokom – oświadczyła Carson. – Masz zdjęcie. – Dora dotknęła jej czoła. – W pamięci. Jak my wszystkie. To właśnie teraz robimy. Tego lata. Wspominamy przeszłość. Ale też tworzymy nowe wspomnienia, które nas zwiążą na kolejne lata. Gdy Morska Bryza zostanie sprzedana. Ujęła lewą ręką dłoń Carson, a prawą – Harper. – Nie możemy znów o sobie zapomnieć. Nigdy. Musimy wciąż tworzyć wspólne wspomnienia.
Rozdział dwunasty Jako dziecko Harper często jeździła z Bunią i siostrami na południe przez Grace Bridge do Charlestonu na zakupy. Tylko od wielkiego dzwonu po gorących błaganiach wnuczek Bunia kierowała się na północ do Myrtle Beach, gdzie znajdowały się popularne wesołe miasteczka, restauracje i odbywały się występy na żywo. Natomiast w McClellanville, legendarnej już osadzie poławiaczy krewetek, jednej z niewielu, jakie uchowały się na południowo-wschodnim wybrzeżu, Harper nigdy wcześniej nie była. Aż do teraz. Taylor dotrzymał obietnicy, którą złożył, kiedy się poznali – zamierzał pokazać jej krewetkowiec. Siedziała w jego czarnej furgonetce i wyglądała przez okno, za którym rozciągały się kilometry sosnowych lasów Marion National Forest i Cape Romain National Wildlife Refuge. Te słabo zaludnione tereny wyglądały dzisiaj niemal tak samo, jak w osiemnastym wieku, gdy powstawały tu plantacje ryżu. Nad dawną King’s Highway unosił się duch historii. Po obu stronach czteropasmowej drogi stały drewniane kramy, z których miejscowe kobiety sprzedawały ręcznie wyplatane kosze ze spartyny. Harper ukradkiem zerknęła na Taylora. Z ulgą przekonała się, że skupiony jest na drodze. Uwielbiała jego silny profil, gęste brwi, prosty nos i pełne wargi. Ciekawe, jak by wyglądał z dłuższymi włosami? Bębnił palcami w kierownicę w rytm muzyki country płynącej z radia. Niewiele rozmawiali podczas jazdy, ale cisza ich nie męczyła. Harper wiedziała już, że Taylor to typ milczka. Nie był nieśmiały, lecz pełen rezerwy. Wręcz ostrożny. Czuła, że jeszcze wiele musi się o nim dowiedzieć. Z drugiej strony, pomyślała z uśmiechem, sama też nie jestem gadułą. Usiadła wyżej i zauważyła, że Taylor włączył kierunkowskaz. – Już niedaleko – oznajmił, zjeżdżając z bezkresnej Highway 17 na wschód ku morzu. Pinckney Street wiła się w gęstym tunelu utworzonym przez dęby, sosny, palmiczki i skarłowaciałe krzewy, które dawały przyjemną osłonę przed palącym sierpniowym słońcem. Harper z ciekawością przyglądała się dzikiej przyrodzie i nielicznym domom, które mijali. Pinckney Street wiodła do samego serca malowniczej wioski rybackiej złożonej z kilku przecznic zabytkowych domów i kramów usadowionych pod majestatycznymi dębami. Harper miała wrażenie, że cofnęła się w czasie. Dzieci bawiły się na zielonych trawnikach, na werandach drzemały psy, a dorośli spacerowali wąskimi chodnikami po obu stronach wąskiej ulicy. Dostrzegła również ponure rezultaty utrzymywania się z oceanu – łuszcząca się farbę, przerośniętą winorośl na szalunkowych domach i plamy rdzy. Puste witryny pozamykanych sklepów i szyldy „na sprzedaż” na opustoszałych domach stanowiły dowód ciężkich czasów, o których mówił Taylor. Nieprzemijający urok wsi sprawił jednak, że przycisnęła teraz dłoń do szyby w geście niewypowiedzianej tęsknoty. Taylor jechał przez zabytkowe centrum w żółwim tempie, aby Harper mogła nasycić wzrok. Na jej wargach błądził nikły, znaczący uśmiech. Pinckney Street kończyła się nad brzegiem Jeremy Creek. Taylor zawrócił i skręcił w Oak Street, węższą ulicę biegnącą nad wodą. Przy tym zacienionym trakcie stało eklektyczne zbiorowisko domów – dwupiętrowe wiktoriańskie budynki i skromne zabytkowe domki. Na końcu krętej drogi Harper wypatrzyła dzioby krewetkowców. Taylor zaparkował przy nabrzeżu, porośniętym jasnozieloną spartyną, której czubki kołysały się
na wietrze. Granicę portu upstrzonego odchodami mew wyznaczały poszarpane pale. Stały przy nich dwa pelikany, które wpatrywały się w wodę, wypatrując posiłku. Łodzie tłoczyły się wzdłuż pomostu niczym siewki na wąskiej plaży. Na masztach powiewały kolorowe flagi, a pod nimi wisiały wielkie zielone sieci zapewniające byt rybakom. Krzyki mew rozdzierały ciszę. Stare drewno skrzypiało i jęczało, gdy delikatnie podmywała je woda. Z tego miejsca przemysł krewetkowy wyglądał kwitnąco. Naliczyła dwanaście kutrów w głównym doku, kolejnych pięć w drugim doku, a wszystkie kołysały się delikatnie przy skrzypiącym drewnianym molo. Po chwili uświadomiła sobie, że to nie są pracujące kutry. Większość z nich była wystawiona na sprzedaż. – Oto i ona. – Taylor z dumą wskazał ostatnią łódź w rzędzie. „Miss Jenny” należała do większych jednostek. Osiemnaście metrów bieli z ciemnozieloną obwódką. Nie jest już młoda, pomyślała Harper na widok złuszczonej farby i śladów rdzy na sprzęcie. Była jednak wspaniała. Taylor spoglądał na kuter z miłością. – „Miss Jenny” może jest stara, ale nasza. Wejście na pokład nie jest proste. Pójdę pierwszy i pomogę ci. Z podziwem obserwowała, jak sprawnie wskakuje na burtę. Odwrócił się i podał jej rękę. – Sama nie wiem… – No co? Boisz się, że cię nie utrzymam? – prychnął. – Przenosiłem na pokład chłodziarki ważące więcej od ciebie. Odetchnęła głęboko, po czym wzięła go za rękę. Próbowała trzymać fason, gdy wciągał ją do łodzi. Zawisła na relingu na brzuchu, machając nogami. Mam tyle gracji co hipopotam, pomyślała, zeskakując na pokład. Gdy stanęła na obu nogach, Taylor z wprawą przeskoczył z powrotem na pomost. – Skaczesz jak Johnny Depp – zażartowała. Roześmiał się głośno. – Czyli po piracku? – Byłby z ciebie przystojny pirat. Zerknął na nią z ukosa, podając jej prowiant tak swobodnie, jakby nic nie ważył. Na koniec chwycił za rączkę lodówki i wspiął się na pokład. – Wiesz, nas, Muirówny, zawsze pociągali piraci. Nie potrafimy się opanować. Mamy to we krwi. Mrugnął do niej zawadiacko. – Wiesz, co piraci mówią o damach, prawda? Pokręciła głową. Uniósł w górę zaciśniętą pięść. – Śmierć damom! Wybuchnęła gromkim śmiechem zachwycona, że zapamiętał, co opowiadała mu o swoim dziecięcym buncie. – Całujesz jak pirat. Zmrużył powieki, podchwyciwszy jej grę. – A jak całuje pirat? Ucieszyła się, że to ich pierwszy intymny żart. – Naciera i odpiera ataki. Pocałował ją szybko i mocno, aby dowieść jej racji, po czym równie nagle ją uwolnił. – A teraz odsuń się, zalotna dziewko. Czas wypłynąć starą łajbą w morze. Zeszła mu z drogi i stanęła przy relingu. Sprawnie poruszał się po pokładzie. Poszedł do sterówki, po czym wrócił na pokład, aby odcumować łódź. Patrzyła zafascynowana, jak naprężyły się jego mięśnie,
gdy odepchnął łódkę, a jego czoło pokryło się kropelkami potu. Gdy odpalił silniki, ich warkot zagłuszył krzyki mew. W powietrzu rozszedł się ostry zapach ropy. Chwycił za ster i powiedział coś przez radio. Powoli wyprowadził „Miss Jenny” z doku. Wyglądał bardzo przystojnie, stojąc przy sterze na szeroko rozstawionych nogach z wzrokiem utkwionym w wodzie. Jakby urodził się do roli kapitana statku. Harper doszła do wniosku, że już wie, jak czuła się Claire, gdy poznała Pirata Dżentelmena. Wielki silnik mruczał pod nimi, a mewy hałasowały i szybowały po popołudniowym niebie, gdy wypływali na morze. Mijali długi szereg domów nad Jeremy Creek. Stali blisko siebie, twarzami do morza, a „Miss Jenny” przedzierała się przez wstęgi szemrzącej wody graniczącej z labiryntem bezkresnych, soczyście zielonych mokradeł. Taylor otoczył Harper ramieniem. Wiedziała, że zapamięta tę chwilę do końca życia. Będzie opowiadać o niej wnukom. Uśmiechnęła się. Nie, poprawiła się, napiszę o tym. Uwiecznię tę chwilę, aby wracać do niej bez końca. Poczuła, jak słowa wzbierają w jej sercu. W końcu otworzył się przed nimi Atlantyk, a Taylor odsunął rękę i położył ją na gazie. – Trzymaj się, dziewczyno! Silniki ryknęły, a pokład zawibrował pod jej stopami. Woda zawirowała wokół nich, tworząc białe grzywy, a Harper roześmiała się radośnie. Poczuła moc silników przepływającą przez jej ciało, gdy wybiegła na pokład i chwyciła się relingu. Wiatr targał jej włosami i rozpryskiwał krople chłodnej wody na jej twarzy. Trawler parł przed siebie, a zwisające nad ich głowami sieci skrzypiały równie głośno jak mewy na niebie. Odwróciła się do niego i zobaczyła, że pokazuje jej coś na wodzie tuż za łodzią. Podążyła wzrokiem w tym kierunku. – Och, spójrz! – Obok nich płynął delfin. Jego zwinne, srebrzyste ciało unosiło się nad grzywami fal z nieskrywaną radością. Serce Harper podskoczyło na myśl o Delphine. Bardzo by chciała, aby ten słodki delfin, którego pokochała, potrafił jeszcze cieszyć się życiem na wolności. Przywarła do poręczy i obserwowała delfina, dopóki nie zniknął. Chwilę później Taylor zwolnił, pozwalając kutrowi dryfować. Podszedł do Harper i otoczył ją ramieniem w talii. – Zadowolona? Uniosła ku niemu twarz. – Bardzo. – Tak myślałem. To znaczy – taką miałem nadzieję. – Muszę przyznać, że nie miałam pojęcia, jak tu pięknie. Wybrzeże najlepiej wygląda z wody. – Stąd właśnie ludzie po raz pierwszy zobaczyli tę ziemię. Tam – wskazał ląd – jest wspaniała Santee River, miejsce powstania plantacji. – Nadal hoduje się tu bawełnę? Wybuchnął śmiechem. – Dlaczego wszyscy myślą, że na Południu hodowało się tylko bawełnę? – Bo każdy z nas oglądał Przeminęło z wiatrem? – Prawda jest taka, że podstawą tutejszej gospodarki był ryż. Żółte złoto, jak go nazywano. Ryż, wiedza i silne plecy niewolników. Nasz bagnisty, półtropikalny krajobraz doskonale się do tego nadawał. Niewolnicy z Sierra Leone nie tylko wiedzieli, jak uprawiać ryż, ale zaszczepili tu też swoją kulturę. – Kulturę Gullah-Geechee. – Właśnie. Kultura wybrzeża na pewno wyrosła na tradycjach Gullah. – Pokazał jej mokradła graniczące z lądem. – Kiedyś hodowano tu ryż na ponad sześćdziesięciu tysiącach hektarów. Wyobraź to sobie. Patrząc na bezkresne mokradła, wyobrażała sobie ciężki los niewolników, którzy żyli na tych bagnach, walczyli z wężami, aligatorami i chorobami, pracowali w pocie czoła w palącym słońcu
i wszechobecnej wilgoci. Przypomniała sobie kajdany, które znalazła w ogrodzie. – Nie potrafię. – Odwróciła się do niego. – Czy twoi przodkowie hodowali ryż? Pokręcił głową. – Nie byliśmy farmerami. McClellanowie, patrząc na mokradła, nie widzą ryżu. – Uśmiechnął się kpiarsko. – Widzimy krewetki. – Czy krewetki nie żyją na dnie morza? – zażartowała. – Owszem – odparł spokojnie. – Ale ujścia rzek, dziewczyno – jego oczy zalśniły – to wylęgarnia krewetek. To tam żyją nasze zbiory. – Ty, Taylorze McClellanie, jesteś synem żeglarza. Roześmiał się, a w jego oczach błysnęło zdziwienie, że znała słowa jego ulubionej piosenki Jimmy’ego Buffetta. – Synem poławiacza krewetek – poprawił ją. – A skoro mowa o krewetkach, mam nadzieję, że jesteś głodna. – Umieram z głodu. – Świetnie. Zapakowałem mnóstwo jedzenia. – Zapakowałeś? Nie będziemy łowić krewetek? Przecież jesteśmy na krewetkowcu! Spojrzał na nią z powątpiewaniem. – Masz pojęcie, jakie to trudne? Cholernie. Musisz mieć mięśnie, doświadczenie i całą masę cierpliwości. Podrapałabyś sobie ręce do krwi i na koniec śmierdziałabyś jak sklep rybny. A wtedy nici z naszego romantycznego wieczoru. – W takim razie przynajmniej oprowadź mnie po łodzi. – Dobrze. Po pierwsze, „Miss Jenny” to trawler. Wyjaśnił jej, jak się opuszcza sieci na bocznych ramionach łodzi, które wyglądały jak skrzydła motyla. Pokazał, jak związać gruby węzeł na sieciach wypełnionych setkami kilogramów krewetek. Jak ciągnąć sieci po dnie oceanu, zagarniając krewetki. – Nie da się opowiedzieć, jakie to uczucie, kiedy wyciągasz z wody mokre sieci, podnosisz je nad pokład, rozwiązujesz węzeł i patrzysz, jak eksplodują krewetkami. Jeśli chcesz, kiedyś ci to pokażę. Gdy będziesz odpowiednio ubrana. – Obiecujesz? Pocałował ją w nos, mrużąc powieki z radości. – Tak. – Trzymam cię za słowo. Uśmiechnął się szeroko. – Liczę na to. – Odsunął się, poszedł do sterówki i wrócił ze składanym stolikiem. – Dzisiaj muszą nam wystarczyć miejscowe krewetki, już złapane, oczyszczone, obrane i ugotowane. – Musisz wiedzieć, że potrafię obierać krewetki – oznajmiła z dumą. – Lucille mnie nauczyła, gdy byłam mała. Zawsze to nam kazała je obierać. Z plastikowym nożykiem w dłoni jestem całkiem szybka. Za to nigdy nie odrywałam łebków. Taylor pstryknął kciukiem i palcem wskazującym. – To proste. Przekręcasz łebek, o tak. Harper wykrzywiła wargi. – Za tę część podziękuję. – Nowicjuszka. – Uparciuch – poprawiła go. Wyjęła z koszyka obrus w niebiesko-białą kratę i położyła na stole.
– Nie masz pojęcia, jak rzadkim zjawiskiem w moich stronach jest wiedzieć, skąd się biorą krewetki, a co dopiero je obierać. Kupujemy oczyszczone i zawinięte w papier w supermarkecie albo na targu rybnym. – Importowane? – Zmarszczył brwi. – Pewnie tak. – Rozłożyła serwetki i sztućce. – Znam różnicę. Jak to mówią? Prawdziwy przyjaciel nie pozwoli ci jeść importowanych krewetek? Uśmiechnął się z aprobatą, że zna to powiedzenie. – Otóż to! Otworzyła opakowanie sera, a on odkorkował butelkę schłodzonego białego wina. Zachód słońca przyniósł zmianę temperatury i przepędził duchotę. Podmuch wiatru poruszył obrusem, a Harper w ostatniej chwili złapała plastikowe kubki, zanim wyleciały za burtę. Śmiali się, a Taylor nalewał wino. Usiedli przy małym stoliku naprzeciwko siebie. Powietrze było świeże i chłodne, morze spokojne, a słońce opadało coraz niżej na ciemniejącym niebie. Harper przesunęła się na krześle tak, by widzieć twarz Taylora i piękny zachód słońca za nim. Noc barwami próbowała dorównać egzotycznej strelicji. Na niebo wylały się żywe pomarańcze, fuksje, purpury i złoto, gdy słońce powoli zachodziło. Balsamiczna bryza owiewała jej nagie ramiona i nogi. Gdy poczuła na wargach słodki smak białego wina, pomyślała: „Jestem w niebie”. Ich uczta składała się z miejscowych krewetek i krabów, przyprawionych karczochów, pomidorów z bazylią i chrupiącego francuskiego pieczywa oraz sera doprawionego nutą soli obecną w powietrzu. Taylor zapalił lampiony, które migały w mroku jak gwiazdy. Harper zamieszała wino w kieliszku, myśląc o swoich licznych podróżach na luksusowych jachtach, gdy wraz z matką brały udział w rejsach po całym świecie, podczas których serwowano wyborne dania i kosztowne wina. Mimo to nie umiała sobie przypomnieć, aby kiedykolwiek przeżyła równie idealny wieczór, jak ten na pokładzie „Miss Jenny”, sam na sam z Taylorem, pod baldachimem zielonych sieci kołyszących się w rytm fal, gdy ogniste słońce chowało się za bezkresny horyzont, gdzie morze dotyka nieba. Spojrzała na Taylora i zobaczyła, że on również obserwuje gwiazdy. Jego sylwetka widoczna w mroku na tle fuksjowego nieba na zawsze wryła się w jej pamięć – w jej wspomnienia. – To – powiedziała cicho – najbardziej romantyczna randka w moim życiu. – Cieszę się. – Taylor sięgnął po butelkę. – Dolać ci wina? – Poproszę. Napełnił jej kieliszek, po czym postawił butelkę na stole i sięgnął do lodówki po wodę dla siebie. – Ty nie pijesz? – Prowadzę. – Skinął głową na sterówkę. – Ach, no tak. – Ale generalnie nie piję dużo. Od czasu do czasu mam ochotę na drinka. Jednego, dwa. Nie to, co kiedyś. – Dawniej dużo piłeś? – Zdecydowanie. – Co się zmieniło? Zamilkł na chwilę. – PTSD i alkohol to kiepska kombinacja. W migoczącym świetle świec dostrzegła na jego twarzy ponure zamyślenie. Poczuła, że znów zamyka się w sobie. – Przyroda to najlepsze lekarstwo – objęła szerokim gestem krajobraz. – Balsam dla twojej duszy. Nieruchomo wpatrywał się w horyzont. Poznała go już na tyle dobrze, by wiedzieć, że teraz zbiera
myśli. Dała mu czas, czekała cierpliwie, aż zaczął mówić. – Wyspa to mój dom. Jestem częścią tego miejsca i jego historii. Moi przodkowie przypłynęli tutaj przez morze. Przetrwanie mojej rodziny zależało od hojności oceanu, mokradeł i tych krętych strumieni. Nasze opowieści, legendy, jedzenie, kultura… – Urwał. – To wszystko tutaj jest. Nie wiem, czy to historia na zawsze związała nas z ziemią i wodą, która ją otacza, czy może stały się już częścią naszego DNA. Nasza historia płynie w naszych żyłach słoną wodą. Czyni nas tym, kim jesteśmy. Jestem odpowiedzialny nie tylko za moją rodzinę, ale także za tę łódź, te wody. Za to miejsce. Nie wiem, czy potrafimy się rozdzielić. – To źle? – Nie. Tak. – Wzruszył ramionami. – Trudno zostać, ale nie sposób odejść. Wsłuchiwała się w tembr jego głosu i jak zahipnotyzowana wpatrywała w jego oczy tej samej szarozielonej barwy co morze, które kochał. – Rozumiem twoją miłość do historii i twoje poczucie obowiązku. Dorastałam w cieniu znamienitej historii rodu Jamesów w Anglii. Potrafię wymienić nazwisko każdego z tuzinów ponurych przodków uwiecznionych na portretach w galerii Greenfields Park. – Pewnie dają ci silne poczucie przynależności. – Zobowiązania. – To nie to samo, prawda? Pokręciła głową. – Wiesz, co myślę? Nie opuścisz tego miejsca, ponieważ w głębi serca wiesz, że tu jest twój dom. Nie odpowiedział, lecz jego zielone oczy rozbłysły. – Ja tęsknię za domem. Całe życie przenosiłam się z miejsca na miejsce, nigdy z żadnym nie byłam związana. Wszędzie czułam się jak gość. – Wzdrygnęła się. – Nie przypominam sobie, by choć raz matka objęła mnie, gdy wróciłam ze szkoły do domu. Albo pocieszyła, gdy płakałam. Nakrył dłonią jej dłoń leżącą na stole. – Pewnie myślisz, że jestem rozkapryszona, skoro mieszkałam w tylu domach, a wciąż go szukam. – Ależ skąd. To nie miejsce tworzy dom, ale ludzie. – Właśnie. – Ucieszyła się, że zrozumiał. – Dokładnie. Czułam w piersi wielką, ziejącą pustkę. I chociaż kocham wybrzeże, to miłość Buni i sióstr sprawia, że przynależę do tego miejsca. Szczerze mówiąc, w Greenfields Park także czułam się kochana, dzięki babci James. Moje babcie były moim drogowskazem. Jestem szczęściarą, że je mam. – Uśmiechnęła się nieśmiało. – I ciebie. Otoczył ramieniem jej talię. Drugą ręką sięgnął po jej kieliszek, a gdy wypiła zawartość do dna, odstawił go na stół. Patrząc mu w oczy, dostrzegła w jego nieustępliwym spojrzeniu tę samą burzę uczuć, której sama doświadczała – intensywne przyciąganie i silną więź między nimi. On również to czuł. Nagle odsunął się, wstał od stołu i poszedł do sterówki. Siedziała nieruchomo, odprowadzając go wzrokiem. Wieczorna bryza chłodziła jej rozpaloną skórę. Zamrugała zdezorientowana. Co się właśnie stało? Dlaczego ją zostawił? Co takiego powiedziała? Za bardzo się do niego zbliżyła? Była zbyt bezpośrednia? Po chwili Taylor wyszedł ze sterówki z dużym kocem. Zatrzymał się na pokładzie i strzepnął go. Koc załopotał na wietrze niczym flaga, a Taylor rozłożył go na deskach. Podszedł do Harper i spojrzał na nią. Na jego twarzy malowała się czułość i miłość. Podał jej dłoń. Oplótł swoimi długimi palcami jej nadgarstek. Pociągnął stanowczo i zamknął w swoich ramionach. Wdychała zapach morza i skóry Taylora, słodyczy z głęboką, męską nutą. Zbliżyli się do siebie, płonąc z pożądania. Wsparła się na nim i poczuła jego usta na swoich. Jego dłonie błądziły po jej ciele,
przesuwając się w górę jej pleców i na piersi. Z jej gardła wyrwał się jęk. Wtuliła się w niego. Objął jej głowę, a ich oddechy się zmieszały. Całował jej czoło, powieki i policzki, gdy niebo powlekło się czernią. Podniósł jej dłoń do ust. W jego oczach dostrzegła zaproszenie. Wiedziała, o co prosi. Nie musiała się zastanawiać. Decyzję podjęła już wiele tygodni temu, kiedy po raz pierwszy zobaczyła go w progu Morskiej Bryzy. Nie zamierzała teraz niczego analizować ani zastanawiać się nad konsekwencjami. Tej nocy pragnęła porzucić swój racjonalizm i poddać się chwili. Taylorowi. Nigdy nie doświadczyła z nikim takiej więzi. Jego wzrok płonął pożądaniem, gdy wzięła go za rękę i całowała po kolei wszystkie palce. Poprowadził ją na środek pokładu, gdzie oboje osunęli się na koc. Gwiazdy nad nimi jarzyły się srebrzyście, gdy się rozbierali, by kąpać się nago w ich nieziemskim blasku. Pieścił każdy centymetr jej ciała, a ona z rozkoszy zamknęła oczy. W końcu w nią wszedł, a jej biodra zakołysały się pod nim. Przywarła nogami do jego pleców, z twarzą przy jego wilgotnej szyi. Uniosła głowę, a jej krzyk poniósł się ku bezkresnemu morzu i niebu. Gdy odpoczywali spleceni w uścisku, patrzyła w mroczny ocean i dostrzegła odbicie wschodzącego sierpa księżyca, który zalał ich swoim złotym blaskiem.
Rozdział trzynasty Carson obudził tępy, pulsujący ból w podbrzuszu. Przewróciła się z boku na plecy. Źle spałam, wytłumaczyła sobie. Delikatnie pogłaskała brzuch, próbując zmusić skurcze do ustąpienia. Ból się wzmagał, nie pozwalał jej zasnąć. Niechętnie odsunęła kołdrę i przeszła przez cichy korytarz do kuchni. Ponoć ciepłe mleko pomaga zasnąć i korzystnie wpływa na dziecko. Nalała mleko do kubka, który wstawiła do mikrofalówki. Odsunęła się, zanim ją włączyła. Przeczytała w jakiejś gazecie, że w ciąży nie należy stać przy mikrofalówce. Ostatnio dosłownie pochłaniała książki, artykuły i internetowe posty o ciąży. Doszła do wniosku, że jeśli zamierza to zrobić, powinna to zrobić porządnie. Gdy pochyliła się nad blatem, wpatrując się w cyfry na wyświetlaczu mikrofalówki, ból gwałtownie się zaostrzył. Z jej gardła wyrwał się cichy okrzyk. Niedobrze, pomyślała w przypływie paniki. To nie jest normalne. Po kolejnej fali bólu poczuła strużkę krwi pomiędzy nogami. – Nie, nie, nie! – zawołała, biegnąc do łazienki, zgięta wpół. Wraz upływem krwi wypływała z niej nadzieja. Bunia siedziała przy oknie z kanwą do haftu, aby zająć czymś myśli i ręce. Naprzeciwko na twardym metalowym krześle przycupnęła Harper. Dora musiała zostać z Nate’em, więc to Harper i Bunia zawiozły zrozpaczoną Carson do szpitala. W izbie przyjęć kilkanaście osób z równie zdenerwowanymi minami czekało na wieści od lekarza o swoich bliskich. Na szczęście Bunia i Harper nie musiały czekać długo. – Pani Muir? – Drobna lekarka z brązowymi włosami zebranymi w kucyk wyszła zza podwójnych drzwi. – Tutaj! – Bunia wstała, a Harper podeszła do nich. – Jestem doktor Carr. Niestety, Carson poroniła. Ogólnie jednak dobrze sobie radzi. – Możemy ją zobaczyć? – zapytała Bunia. – Jeszcze nie. Trwa zabieg łyżeczkowania. Powinna później odpocząć. Bardzo mi przykro z powodu dziecka. Po wyjściu lekarki Bunia podeszła do okna, aby spojrzeć na Charleston. Przeżyła tutaj osiemdziesiąt długich lat. Wiele dobrych dni. Wiele złych. Kilka poronień, przerażający krwotok, obezwładniające poczucie straty, przekonanie o klęsce i daremności. Biedna Carson, pomyślała z bólem. Kilka tygodni temu postrzegałaby poronienie jako ulgę. Teraz utrata dziecka będzie dla niej druzgocącym ciosem. Bunia wiedziała, że czas leczy rany, a ona nic nie może zrobić, aby ulżyć wnuczce w cierpieniu. Może tylko przy niej być i trzymać ją za rękę. Zaczeka tutaj, aż będzie mogła zobaczyć Carson. Będzie trwała przy jej boku. Straciła dziecko. Carson leżała na plecach w sterylnej sali szpitalnej. Patrzyła tępo w okno i nie była w stanie pogodzić się z okrutną rzeczywistością. Dopiero zaakceptowała siebie w roli matki. Zaufała instynktowi
i pozwoliła zadecydować naturze. Czy to była decyzja natury? A może to jakiś kosmiczny żart? Położyła dłonie na brzuchu i postukała palcami w napiętą skórę. Jeszcze wczoraj miała tam dziecko. Teraz czuła wielką pustkę. Ogromny smutek. Zadygotała w cienkiej szpitalnej koszuli i sięgnęła po koc, który wcześniej odsunęła. Schyliła się i aż krzyknęła z bólu. Zauważyła to przechodząca pielęgniarka i szybko do niej podeszła. – Pomogę pani. – Poprawiła Carson poduszki. – Proszę jeszcze nie ćwiczyć skłonów – zażartowała. – Próbowałam sięgnąć po koc. Pielęgniarka okryła ją, po czym sprawnie podłączyła kolejną torebkę płynów do jej kroplówki. – Jest pani odwodniona. Trzeba panią nawodnić. Carson lekko się uśmiechnęła, przypomniawszy sobie upomnienia Buni, by jej Letnie Dziewczęta piły dużo płynów i stosowały krem nawilżający. – Przyjmie pani gościa? – Kogo? – Młody mężczyzna, nazywa się Blake Legare. – Blake jest tutaj? – Biedak, siedzi w korytarzu i z nerwów wyłamuje sobie palce. To pani chłopak? – Tak. – Carson urwała zdezorientowana. – Były. – Jeśli nie chce go pani widzieć, mogę go odesłać. – Zaraz. – Jej serce wyrywało się do Blake’a. Chciała dzielić z nim te smutne chwile. Był jedyną osobą, która czuła taki sam ból i stratę. – Proszę go zawołać. Chwilę później rozległo się pukanie i drzwi zaraz się uchyliły. W progu stał Blake. Miał czerwone oczy i nastroszone włosy, jakby bezustannie przeczesywał je palcami. – Carson… Wyciągnęła do niego ramiona. Następnego ranka Harper leżała na brzuchu w poprzek łóżka, machała nogami i wpatrywała się w swój telefon. Od nocy z Taylorem minęły dwa dni. Czterdzieści osiem godzin czekania na telefon albo przynajmniej esemesa. I nic. Sprawdzała kilka razy na godzinę. Próbowała pracować nad książką, ale była zbyt rozkojarzona. Z frustracją wstała z łóżka i ruszyła na poszukiwania Carson. Znalazła ją na werandzie – siostra siedziała w cieniu i z nogami opartymi na podnóżku czytała gazetę. Miała na sobie luźną, wzorzystą sukienkę do kostek. Swoje długie, czarne włosy zaplotła w warkocz, który opadał jej na ramię. – Dzień dobry. – Harper pochyliła się, aby pocałować ją w policzek. Carson zmarszczyła brwi. – A co w nim takiego dobrego? Współczucie ścisnęło żołądek Harper, gdy osunęła się na wiklinowy fotel obok siostry. – Och, kochanie. Kiepska noc? – Bolą mnie plecy i mam skurcze. Owszem, kiepska noc. Harper nie odpowiedziała. Od swojego powrotu ze szpitala Carson była bardzo drażliwa. Mieszkanki Morskiej Bryzy postanowiły dać jej czas na uporanie się z przygnębieniem naturalnym po poronieniu. Harper poklepała ją po dłoni. – Mogę coś dla ciebie zrobić? Masz na coś ochotę? Carson pokręciła głową i zamknęła gazetę. – Przepraszam. Gorąco mi, wszystko mnie boli i nie mogę nawet wejść do wody. Zachowuję się
wrednie, ale nie powinnam wyżywać się na tobie. – Och, nie krępuj się. Dam sobie radę. Masz powód do smutku. Jeśli to jakieś pocieszenie, ja również mam fatalny humor. – Co się stało? Wczoraj cała promieniałaś. I rozpływałaś się z zachwytu nad randką z Taylorem. Łódź, blask księżyca… Co się stało? – Nic – odparła Harper z frustracją, stawiając nogi na podnóżku. – Nie zadzwonił. Carson gwałtownie odwróciła głowę. – Nie zadzwonił? Ani nie napisał? – Nie. – Czy wy…? – Tak. Carson się najeżyła. – Tandetne zagranie. Nie rozumiem. Byliście jak odnalezieni po latach kochankowie czy coś w tym stylu. – Najwyraźniej to było jednostronne – powiedziała Harper z ponurą miną. – Nieważne. Masz dość własnych problemów. Nie będę cię zanudzać opowieściami o moim życiu uczuciowym. – Ależ proszę, zanudzaj. Wszystko jest lepsze od siedzenia tu i użalania się nad sobą. Harper podwinęła nogi pod siebie i zwróciła się twarzą do siostry. – Miewałam już przygody na jedną noc. Ale teraz nic na to nie wskazywało. Wiem, że coś do mnie czuł. – Zwiesiła ramiona. – Albo mi się tylko wydawało. Czuję się zraniona. Zdumiona. Dlaczego nie zadzwonił? Carson zdjęła okulary przeciwsłoneczne i przysunęła się do siostry. – Skarbie, wiesz, że Taylor ma PTSD? – Powiedział mi. I co z tego? – Może dlatego do ciebie nie dzwoni. Uniki to klasyczna taktyka. – Carson z namysłem przechyliła głowę. – Myślałam, że to pokonał, ale… Wyraziła na głos obawy Harper. – Wiesz, jak bardzo było z nim źle? Carson zaprzeczyła. – Nie rozmawialiśmy o tym. Naprawdę nie znamy się zbyt dobrze. Na pewno jest skryty, a wydobywanie z niego słów przypomina wyrywanie zębów. Ale wydaje się solidnym facetem. Delfiny znają się na ludziach, są świetnymi obserwatorami. I kochają go. Ale – westchnęła – niektórzy nigdy z tego nie wychodzą. – Włożyła okulary i sięgnęła po gazetę. – Chyba lepiej dla ciebie, że nie zadzwonił. – Dlaczego tak mówisz? – wymamrotała Harper. – Skarbie, jesteś pewna, że zdołasz sobie poradzić z jego problemami, jeśli wciąż cierpi na PTSD? Harper aż się wzdrygnęła. Carson nie przebierała w słowach. To przygnębienie czyniło ją zjadliwą, bo zazwyczaj miała pozytywne podejście do życia. – Harper, bądź realistką – kontynuowała tonem wszystkowiedzącej starszej siostry. – Wracasz do Nowego Jorku. Jak według ciebie to się dalej potoczy? Harper zaczęła skubać paznokieć. Wzruszyła ramionami. – Mógłby pojechać ze mną. Carson prychnęła. – Dziewczyno, nic nie wiesz o chłopakach z Południa. – A ty wiesz? – fuknęła Harper gniewnie. Carson odchyliła się na poduszki fotela. Nie odpowiedziała.
– Co zrobisz w sprawie Blake’a? – dopytywała Harper. Upłynęła chwila, zanim Carson się odezwała, znaczniej mniej pewna siebie. – Nie wiem – szepnęła, po czym dodała nonszalancko: – Nie wiem nawet, co zrobię z samą sobą. – Jak się czujesz? – zapytała Harper łagodnie. – Jakbym dryfowała przez życie. Bez celu. – Właśnie poroniłaś. – Tak, wiem. Ale… – Rzuciła gazetę na stół. – To coś więcej. Straciłam nie tylko dziecko. Utraciłam siebie. Harper przechyliła głowę. – Co masz na myśli? – Wierzysz w sny? – Miewam sny. – Ale czy wierzysz, że mają znaczenie? Są jak wiadomości? – Chodzi ci o jungowską interpretację? Carson nie miała pojęcia, kim był Jung, więc tylko wzruszyła ramionami. – To skomplikowane – próbowała wyjaśnić Harper. – Trochę czytałam o interpretacji snów i zasadniczo wierzę, że nasza podświadomość tą drogą przekazuje nam wiadomości. Pomaga nam uporać się z palącymi problemami. W snach nawiązujemy kontakt z inną częścią siebie. Carson zawahała się, po czym westchnęła. – No tak, ale… Wydaje mi się, że otrzymałam wiadomość z innego źródła. Nie sądzę, abym ja była nadawcą. – We śnie? – Pod narkozą. To był pierwszy raz. Od tamtej pory sen się powtarza. Harper patrzyła na siostrę zaintrygowana. – Według jednej z teorii za pomocą snów kontaktuje się z nami nasza podświadomość… a nawet bogowie. Co ci się śniło? – Zwierzę. – A konkretnie? Carson odwróciła wzrok. – Rekin. Zdumiona Harper przez chwilę milczała. Była święcie przekonana, że Carson śnił się delfin. – Rekin? – Tak. W oczach siostry dostrzegła absolutną szczerość. – Słucham. – Byłam pod narkozą – kontynuowała Carson drżącym głosem. – Unosiłam się pod wodą. To był taki… sen. Szukałam w nim Delphine. Płynęłam i płynęłam, wołając ją. Czułam ogromny smutek. I samotność. Potem zobaczyłam płetwę grzbietową i serce podskoczyło mi z radości, bo myślałam, że to ona. Im bliżej jednak podpływałam, tym bardziej się bałam. Zaczęłam strasznie marznąć. To był rekin. Ten sam, który mnie zaatakował w maju. Zadrżała na to wspomnienie. – Próbowałam uciec, ale wiesz, jak to bywa w snach, gdy próbujesz się poruszyć, ale nie możesz. Woda była gęsta jak muł. Nie mogłam uciec. Rekin podpłynął do mnie tak blisko, że zobaczyłam jego czarne, zimne oczy. Nie byłam w stanie odwrócić wzroku. Serce mi waliło. Cofnęłam się w czasie do maja, gdy stanęłam w obliczu śmierci. Tyle że tym razem przestałam się bać. Patrzyłam mu w oczy
i nagle… sama stałam się rekinem. – Spojrzała na Harper, by wybadać jej reakcję. – Wtedy się obudziłam. Harper długą chwilę nic nie mówiła. – Mocne. – Prawda? – Carson mówiła tak cicho, że Harper ledwo ją słyszała. – Wiem, że to wiadomość dla mnie, ale nic nie rozumiem. Harper wyjęła telefon i włączyła wyszukiwarkę. Po kilku minutach podniosła wzrok. – Słyszałaś o zwierzęcych totemach? – Nie. – W starożytnych mitach można znaleźć tezę o naszej naturalnej więzi ze zwierzętami. Musimy się do nich dostroić, darzyć je szacunkiem, a dzięki temu nauczymy się z nimi komunikować. – Spojrzała na siostrę, aby się upewnić, że ta nadąża za jej tokiem myślenia. Carson siedziała wyprostowana jak struna, z oczami okrągłymi ze skupienia. Harper uderzyła we właściwą strunę. – Totem to zwierzę, które jest dla ciebie posłańcem. Możemy mieć w życiu wielu posłańców, a jeśli jesteśmy otwarci, uczymy się od nich. Według tej teorii twoje spotkanie z rekinem nie było przypadkowe. Dotknęło pierwotnej części ciebie. – Jasne, że tak. Strachu. – I wygląda na to, że obudziło głęboko uśpione uczucia. Spójrz. – Harper podała Carson telefon. – Sprawdzałam totemy rekina. Zerknij i powiedz, co myślisz. Carson wzięła telefon do ręki, pochyliła się nad nim i w skupieniu czytała. Minutę później telefon zawibrował. – Taylor dzwoni. Harper aż się poderwała. – Odbierz. – Carson oddała siostrze telefon, po czym wstała i podeszła do drzwi, niewątpliwie zamierzając dalej zgłębiać temat totemów zwierzęcych. Harper przyłożyła słuchawkę do ucha. – Halo? – Cześć, to ja. – Głos Taylora był wyjątkowo ożywiony. – Dasz się zaprosić dzisiaj na kolację? Przez chwilę nie odpowiadała – swoim milczeniem dawała mu do zrozumienia, że jest na niego zła. – Chcesz się znów ze mną zobaczyć? – zapytała beznamiętnie. – Oczywiście, że tak. – Nie dzwoniłeś przez dwa dni. Usłyszała ciche westchnienie. – Wiem – przyznał. – Przepraszam. Wszystko ci wyjaśnię. – Słucham. Znowu westchnął. – Wolałbym osobiście, Harper. Pozwól się zaprosić na kolację, żebyśmy mogli porozmawiać. – Dobrze. – Starała się przybrać lodowaty ton swojej matki. – Tylko nie myśl, że ci się upiecze. – O siódmej? – Dobrze – powtórzyła. – Do zobaczenia. Rozłączyła się bezzwłocznie, uśmiechając się wbrew sobie. O wpół do siódmej Harper wyłączyła komputer, zadowolona z siebie. Już prawie skończyła książkę. Codziennie rano z niecierpliwością zasiadała do komputera.
Najtrudniejsze, czyli punkt kulminacyjny, miała już za sobą, zostało tylko zakończenie. Wiedziała, że da radę. To jak zjazd saniami ze stromego wzgórza, by wkrótce z impetem dojechać do mety. Spojrzała na zegarek. Zostało jej niewiele czasu na przygotowanie się do randki z Taylorem. Wciąż bolało jego długie milczenie po ich pierwszej wspólnej nocy. Odezwał się dopiero po dwóch dniach! Korciło ją, by odwołać dzisiejszą randkę. Kazać mu czekać parę dni, aby się przekonał, jakie to uczucie. Ale tęskniła za nim. Chciała go zobaczyć. Miała nadzieję, że swoim chłodem dała mu do zrozumienia, co sądzi o takim braku manier. Weszła do łazienki, aby umyć twarz, nałożyć krem nawilżający i przyczesać włosy. Założyła je za uszy i przejrzała się w lustrze. Znajoma twarz… wyglądała nieco inaczej. Złagodniała i zaokrągliła się, odkąd Harper przyjechała do Morskiej Bryzy – dzięki bieganiu i pracy w ogrodzie. Pochyliła się do lustra i zauważyła blade piegi na grzbiecie nosa i policzkach. Pojawiły się, mimo iż stosowała filtry i nosiła kapelusze. Wolała jednak ten zdrowy naturalny blask swojej cery niż dawny idealny alabaster. Rude włosy wyzłociły się od słońca i opadały jej na ramiona. Pociągnęła usta błyszczykiem i odwróciła się od lustra. To właśnie ja, pomyślała, au naturel. Musi wystarczyć. Taylor stanął w progu punktualnie o siódmej. Ustalili, że zostaną w okolicy i zjedzą sushi w restauracji Bushido na Isle of Palms. Panujące między nimi napięcie sprawiało, że zachowywali się wobec siebie nadzwyczaj uprzejmie. Jak na pierwszej randce. Atmosfera była nieco sztywna. Taylor wziął ją za rękę. – Możemy porozmawiać teraz? – zapytał, przerywając uciążliwe milczenie. – Jak chcesz. – Zachowywała się opryskliwie, ale nic nie mogła na to poradzić. Była zraniona, dotknięta i cholernie wkurzona. – Przejdźmy się po plaży – zaproponował Taylor. Zbliżał się wrzesień i Harper dostrzegała już pierwsze oznaki jesieni. Słońce zachodziło wcześniej. Niebo zamieniło swój zwykły błękit na czarujący melanż barwinka i lawendy, który zapowiadał zachód słońca. Białe grzywy fal mieniły się srebrzystym fioletem. Na wydmach rozkwitły barwne kępy dzikich kwiatów, które otwierały się w niższych temperaturach. Dostrzegła pierwsze pędy nawłoci, złocienia i swoich ulubieńców – żółtych pierwiosnków. W oddali po piasku biegały siewki, które jako pierwsze szykowały się do odlotu na południe. Wkrótce przylecą monarchy. Kiedyś o tej porze wracała już na Północ, do domu. Cieszyła się, że w tym roku po raz pierwszy zobaczy plażę w subtelnej jesiennej scenerii. Szli ramię przy ramieniu, tuż przy brzegu. Zazwyczaj biegała tutaj o poranku, po piasku wygładzonym przez cofającą się falę. Teraz plażę pokrywały odciski stóp i śmieci pozostawione przez bezmyślnych gości. Taylor zdjął okulary przeciwsłoneczne i włożył je do kieszonki. – Mogę zapalić? – Proszę bardzo. Ale naprawdę mam nadzieję, że kiedyś rzucisz. Ten nałóg cię zabije. Kąciki jego ust się uniosły, gdy włożył do nich papierosa. – Cieszę się, że cię to obchodzi. Zatrzymała się i czekała, aż zasłoni papierosa dużymi dłońmi, aby go zapalić. Zaciągnął się głęboko. Ruszyli przed siebie. – Przepraszam, że nie zadzwoniłem. Odwróciła wzrok i pomyślała, że to za mało i za późno. – Mnie też jest przykro. – Pozwolisz mi wyjaśnić? Słyszał jej ton i wiedział, że chowa się za murem obojętności. Zadarła brodę, by na niego spojrzeć, i dostrzegła w jego oczach burzę emocji.
Odgarnęła z twarzy włosy, zdążyły już zwilgotnieć w parnym powietrzu. – Dobrze. – Nie zadzwoniłem, ponieważ po naszej nocy schowałem się w swojej skorupie. To właśnie robię, gdy muszę rozładować napięcie. To wyuczony nawyk. Jak chowanie głowy w piasek. Zamykam się w sobie i wyciszam. To nie to samo co relaks. Bardziej jak letarg. – Znów zaciągnął się papierosem. – Widzisz, nie zadzwoniłem nie dlatego, że mi na tobie nie zależy, ale dlatego, że zależy mi tak bardzo. Jeszcze tego nie rozumiała, ale poczuła przypływ nadziei. – PTSD ma wiele objawów. Wiesz już o niepokoju, pobudzeniu, depresji. Dla mnie najgorsze było spanie. – Zaśmiał się krótko. – To ogromne niedopowiedzenie. Wielu ludzi ma problemy z zasypianiem albo budzi się w środku nocy i nie może znów zasnąć. Ja miałem koszmary. – Potarł szczękę, zbierając myśli. – Straszne. Co gorsza, były cholernie rzeczywiste. Gdy śniłem, faktycznie tam byłem, przeżywałem wszystko na nowo. Wtedy reaguje całe ciało, serce szybciej pompuje krew, puls przyspiesza. Uczono mnie walki i gdy ktoś budził mnie z takich snów, natychmiast przestawiałem się na tryb walki. Chwytałem broń i rozglądałem się po pokoju. – Przeczesał włosy palcami, wyraźnie poruszony. – Cholera, nie byłem w pełni przytomny. Mogłem kogoś zabić. Słuchała go w milczeniu. – Gdy wróciłem z wojny, nie wychodziłem z domu. Trzymałem się z dala od tłumów, centrów handlowych, wszystkich miejsc, gdzie zbierali się ludzie. Byłem bezustannie pobudzony. Miałem wtedy dziewczynę. Chodziliśmy ze sobą w college’u. Naprawdę miła dziewczyna. Pisała do mnie listy. Gdy wróciłem, nie umiała sobie jednak ze mną poradzić. Powiedziała, że się zmieniłem. Starała się, ale… – Wzruszył ramionami. – Zerwaliśmy. Harper wyobraziła sobie śliczną kobietę trzymającą go za rękę, której zdjęcie przechowywał w portfelu. Być może planował ją poślubić. Nie zdołała opanować zazdrości. – Widziałeś się z nią, gdy wróciłeś tym razem? Pokręcił głową. – Wyszła za mąż. To nie byłoby właściwe. Poszedłem swoją drogą. Kobieta rozwiała się w wyobraźni Harper niczym dym. – Ale zaczęło się zmieniać na lepsze? – Dzięki Thorowi. – Uśmiechnął się. – Dzięki psu… – To więcej niż pies. Uratował mi życie. Byliśmy razem dwadzieścia cztery godziny na dobę. Thor śpi obok mojego łóżka i budzi mnie, kiedy wchodzę w fazę REM i zaczyna się koszmar. Gdy otwieram oczy i go widzę, wiem, że nic mi nie jest. – Wciąż śnią ci się koszmary? Zatrzymał się i zwrócił w jej stronę. – Nie miałem od dawna. Tak jak ci mówiłem, czuję się dobrze. Wychodzę i zostawiam Thora w domu. Ale… – Patrzył teraz na morze. – Boję się, że to wróci. Boję się, że gdy będziemy spali razem, zacznie się koszmar i zrobię ci krzywdę. Nie zniósłbym tego. Oddech uwiązł jej w gardle. Zrozumiała. Dlatego nie dzwonił przez ostatnie dni i zamknął się w sobie, nie dlatego, że o niej nie myślał. Wręcz przeciwnie – myślał tylko o niej. – Cieszę się, że mi powiedziałeś. – Wzięła go za rękę. – Szkoda, że nie od razu. – Zaśmiała się krótko. – Mogłeś chociaż napisać. Zaczął się bawić jej palcami. – Trudno to wszystko wyjaśnić w esemesie. – Bliskość wymaga zaufania.
Oderwał wzrok od ich złączonych dłoni. – Czyli spotkasz się ze mną znowu? Uniosła kąciki ust w uśmiechu. – O tak. Napięcie w końcu zniknęło z jego twarzy. Ruszył przed siebie, ale Harper pociągnęła go za rękę. – Nie wstydź się prosić o przestrzeń, gdy jej potrzebujesz, Taylor. Dam ci ją i tyle czasu, ile potrzebujesz. Tylko mi powiedz. Okej? Oczy mu pojaśniały. – Nie chcę już żadnej przestrzeni pomiędzy nami. – Pochylił się i wziął ją w ramiona. Poszli na kolację do Bushido, tak jak zaplanowali. Był to ulubiony lokal zarówno miejscowych, jak i turystów – cechowała go elegancka, ale przytulna atmosfera oraz smaczna azjatycka kuchnia. Gdy usiedli, od razu podeszła do nich kelnerka, aby przyjąć zamówienie. – Poproszę martini mango. Taylor zwrócił się do kelnerki. – Martini mango i jasne piwo. Kelnerka wróciła z napojami i stanęła obok stolika, czekając na zamówienie główne. – Potrzebują państwo więcej czasu? Harper uniosła brew. Trafiła z tym pytaniem. Po uśmiechu Taylora poznała, że też to zauważył. – Tak, prosimy – zwrócił się do kelnerki. Harper upiła łyk martini, rozkoszując się chłodną słodyczą. Taylor patrzył na nią z szerokim uśmiechem. – Dostałem pracę! Nie kryła zaskoczenia. – Mój Boże, jak szybko. Gratulacje! – Siedzi przed tobą nowy menedżer projektu w Boeingu. Zaczynam szkolenie za trzy tygodnie. Klasnęła w dłonie z zachwytu. – Jestem z ciebie dumna. Uniósł butelkę do ust i pokręcił głową, jakby wciąż nie mógł w to uwierzyć. – Wiesz, dwa lata temu myślałem, że nie mam przed sobą żadnej przyszłości. To jeden z objawów PTSD. Teraz to wiem, ale wtedy żyłem w mroku. Nie wyobrażałem sobie, że będę miał pracę, rodzinę, dzieci. Normalne życie. A teraz dostałem świetną pracę i mam ciebie… – Znów pokręcił głową. – Czuję się królem świata. – Wzniósł butelkę. – Za przyszłość! Uniosła swój kieliszek, aby się z nim zderzyć. W głębi duszy zastanawiała się natomiast, jaką przyszłość miał na myśli. Przez chwilę sączyła martini, po czym starannie ustawiła kieliszek na kwadratowej serwetce. – To znaczy – spojrzała mu w oczy – że zamieszkasz w Charlestonie. – Tak. – A ja w Nowym Jorku. Jego ramię znieruchomiało w powietrzu. Podniósł butelkę do ust, po czym odstawił ją na stół. – Już postanowiłaś? – Nie mam innych pomysłów. – Wprowadzisz się z powrotem do matki? – W jego głosie pobrzmiewało niedowierzanie. – Nie – odparła pospiesznie. – Ale wracam do Nowego Jorku. Prawdopodobnie. – Dlaczego tam?
– Nowy Jork to serce przemysłu wydawniczego w tym kraju. Tam jest praca. A jeśli nie Nowy Jork, to pewnie Londyn. Otworzył szeroko oczy. – Londyn w Anglii? – Oczywiście, że w Anglii. Tam również miałabym szansę na pracę w poważnym wydawnictwie. Moi dziadkowie mieszkają pod miastem. To ma sens. – A w Charlestonie nie znajdziesz pracy? – Niewykluczone. Ale możliwości jest znacznie mniej. I wydawnictwa są mniejsze. A poza tym dlaczego miałabym tu szukać? Odchylił się na oparcie i rozłożył dłonie. – Sądziłem, że to oczywiste. Przechyliła głowę, czując ucisk w żołądku. – Przecież mówiłaś, że kochasz to miejsce – kontynuował ponurym tonem. – I czujesz się tutaj jak w domu. – Lubię tu być. Niestety, miejsce, które nazywam domem, wkrótce zostanie sprzedane, a ja muszę znaleźć sobie pracę i jakiś kąt. – Po chwili dodała cicho: – Możesz jechać ze mną do Nowego Jorku. – Słucham? Właśnie dostałem pracę. Dokładnie takiej szukałem! – Aha, czyli to ja muszę się przenieść. Zareagował tak, jakby go zaatakowała. – Hej, naprawdę prowadzimy tę rozmowę? Już? Wodziła palcem po brzegu kieliszka. Taylor podjął decyzję, znalazł pracę i podążał swoją drogą. Uznał, że ona po prostu pójdzie za nim, nawet nie wziął pod uwagę innej opcji. A czy ona nie potraktowała go podobnie? Beztrosko założyła, że spodoba mu się pomysł przeprowadzki do Nowego Jorku. On jednak był ambitny i pokonał ją w wyścigu – pierwszy znalazł świetną posadę w Charlestonie. Tymczasem sierpień dobiegał końca, a ona nawet nie kiwnęła palcem w sprawie pracy. – Owszem, prowadzimy tę rozmowę – oznajmiła spokojnie. – Skoro chcesz mieć coś do powiedzenia w kwestii mojego wyjazdu lub pozostania tutaj. – To proste. Zostań. – Och, Taylor… Gdy ich oczy się spotkały, oboje odwrócili wzrok. Harper opróżniła kieliszek. – A co powiesz na związek na odległość? – zasugerowała, przerywając ciszę. – Przylatywałabym na weekendy, a czasami ty przyjeżdżałbyś do Nowego Jorku. – Podczas szkolenia czekają mnie zmiany dzienne, nocne, weekendowe. Trudno będzie mi znaleźć czas na bycie z tobą, nawet gdybyśmy mieszkali obok siebie. A w innym mieście? – Pokręcił głową. – Zapomnij. To się nie uda. – Rozumiem. Czyli ja mogę się przeprowadzić albo latać wte i wewte. Ty nie. – Tego nie powiedziałem. Harper czuła smak mango na języku, rozważając jego słowa. Nie ustępował. Wiedziała, że gdyby na jej miejscu siedziała matka, dopiłaby drinka, uśmiechnęła się, podziękowała mu uprzejmie za kolację i wyszła z tej restauracji i z jego życia. Nikt i nic nie mogło stanąć na drodze Georgiany James. Ona nie była jednak podobna do matki. Ani do ojca, który bał się zobowiązań. Nie miała na kim się wzorować. Musiała poradzić sobie sama. Kelnerka podeszła do nich, aby przyjąć zamówienie. Harper wzięła do ręki kartę i rzuciła na nią okiem. Straciła apetyt. Z grzeczności zamówiła rolkę sushi i jeszcze jedno martini. Taylor poprosił o zestawi
nigiri i piwo. Kelnerka wzięła od nich karty i zostawiła ich w pełnej napięcia ciszy. Taylor zmarszczył brwi i utkwił spojrzenie w twarzy Harper. Zamknął jej dłoń w swoich. – Nie chcę się kłócić. Porozmawiamy, kiedy dostaniesz pracę. Wymarzoną i satysfakcjonującą. Nie powinienem był wywierać na ciebie presji. Odetchnęła z ulgą. – To dla mnie czas ważnych decyzji – powiedziała. – Muszę być realistką i akceptować rzeczy takimi, jakimi są, a nie marzyć, że będą takie, jak bym chciała. – Wiem. Wzięła głęboki wdech, aby się nie rozpłakać. – Nie wiem, czy tu zostanę. Ponuro pokiwał głową. – Wiem.
Rozdział czternasty Następnego dnia Taylor zaczął malować chatkę, a Harper zajęła się szukaniem pracy. Dzięki temu miała też pretekst, aby unikać Taylora. Zjedli wczoraj kolację w napiętej, smutnej ciszy, świadomi, że zegar tyka. Zakończyli wieczór czułym pocałunkiem na werandzie Morskiej Bryzy. Harper wiedziała, że oboje potrzebują przestrzeni, aby wszystko sobie poukładać. Dora tymczasem odnajdowała się w nowej pracy w sklepie odzieżowym, a Nate oswajał się z nową szkołą. Bunia w końcu zaczęła przeglądać swoje rzeczy, na pierwszy ogień poszły ubrania. W jej pokoju rosła sterta czarnych plastikowych worków. Tylko Carson trwała w marazmie za zamkniętymi drzwiami. W sumie jednak w Morskiej Bryzie panował spokój. Dopóki Devlin nie zadzwonił z informacją, że ma klienta, który chce zobaczyć dom. Wtedy wpadły w szał sprzątania i polerowania. Harper skopała i wyplewiła ogród. Ojciec Taylora pomógł w malowaniu. Wszyscy ciężko pracowali, ukrywając w ten sposób smutek związany z nieuniknionym. Morska Bryza nigdy nie prezentowała się lepiej. Po południu w Święto Pracy wszyscy opuścili dom, a każdy udał się w inną stronę. Harper uznała to za ponurą zapowiedź zbliżającego się exodusu. Carson była w drodze do kawiarni. Od życia pragnęła teraz jedynie kubka mrożonej chai latte w klimatyzowanym pomieszczeniu. Wjechała samochodem na turystyczną część Middle Street. Lubiła ten miejski kwadrat wypełniony uroczymi restauracyjkami i sklepikami, z których każdy mógł się pochwalić ekscentrycznym wizerunkiem. Nie było ani jednego sklepu sieciowego w zasięgu wzroku. Dochodziła dziesiąta rano, więc tłum jeszcze nie wylał się na ulice w poszukiwaniu lunchu. Dawne senne miasteczko pełne miejscowych zaludniali dziś letnicy i turyści, a część jego uroku zniszczyła bezlitosna komercja. Ilekroć Carson wchodziła do Cafe Medley, zawsze myślała o Blake’u i ich pierwszej wspólnej kawie. To tutaj wybaczył jej, że okłamała go w sprawie Delphine. Musiała poważnie się zastanowić, co pocznie z tym facetem. Złożyła zamówienie i czekała z ponurą miną i ramionami skrzyżowanymi na piersi. Od początku wiedziała, że Blake Legare oznacza kłopoty. Nawet nie był w jej typie. Nie podążał za trendami, jak wszyscy w LA, nie był seksowny jak gwiazdor filmowy ani przystojny jak model. W ogóle nie pracował w przemyśle rozrywkowym. Nie był bogaty. Zakochała się w urzędniku państwowym, który wyrabiał nadgodziny za niską pensję z miłości do tego, co robił. Prosty człowiek z prostymi upodobaniami i zdecydowanymi przekonaniami. Kochał wybrzeże, swoją rodzinę, psa, delfiny… i ją. Tak, naprawdę kochał Carson. To ją przerażało. – Carson? Podskoczyła na dźwięk jego głosu. Odwróciła głowę i zobaczyła, że stoi przed nią z wielkim, dymiącym kubkiem w dłoni. Miał na sobie workowate szorty khaki i wyblakłe brązowe polo z kołnierzykiem wywiniętym do połowy. Uśmiechnęła się półgębkiem, wiedząc, że on do takich rzeczy nie przywiązuje wagi.
– Co tu robisz? – zapytała. Kelner wręczył jej kubek z kawą. Ruszyła do stolika, a Blake podążył za nią. Chciałam być chwilę sama, pomyślała zirytowana. Ostatnio gdziekolwiek się obróciła, zawsze pojawiał się on. Usiadła przy stoliku. – Nie powinieneś być w pracy? – Jestem. Jadę do delfina, który utknął na mieliźnie. Brakuje rąk do pracy, więc ja przyjąłem zgłoszenie. Teraz się z tego cieszę. – Oczy mu rozbłysły, gdy przysunął sobie krzesło. Usiedli naprzeciwko siebie. Blake pochylił się nad blatem i patrzył na Carson z troską. – Jak się czujesz? Wbiła ponury wzrok w swój kubek. – Dobrze. – Co się dzieje? – zapytał. – Blake, nic się nie dzieje. Przestań mnie wypytywać. – Po prostu martwię się o ciebie. – Przestań się nade mną trząść! Odchylił się do tyłu z urażoną miną. – Nie trzęsę się. Wpadłem na kawę, a ty już tu byłaś. – A właśnie, że się trzęsiesz. Przychodzisz o każdej porze dnia i nocy, ciągle mnie sprawdzasz i pytasz, jak się czuję. Posmutniał. – Straciłaś dziecko. Nasze dziecko. Interesuję się tobą! – zapewnił z żarem. – To chyba rola chłopaka, prawda? Nie odpowiedziała. Zapadła długa, bolesna cisza. – Och, rozumiem – odezwał się w końcu. – Znów do tego wracamy. Ty nie chcesz chłopaka. Gapiła się na swoje dłonie zaciśnięte na oszronionym kubku. Blake westchnął z jękiem. Odchylił się daleko do tyłu, balansując stołkiem na tylnych nogach, odwrócił głowę i wbił wzrok w okno z kamienną miną. Serce Carson wyrywało się do niego. Ta część, która go kochała. Oparł dłonie na stole i patrzył na nią. – Nie chcę teraz o tym rozmawiać – oświadczył chłodno. Uciekła wzrokiem. – Ja też nie. Ale musimy. – Odważyła się spojrzeć mu w twarz. Siedział z pochyloną głową i wpatrywał się w swoją kawę. – Blake, nie chcę być tą kobietą, która wiecznie cię rani. – Rozpaczliwie szukała słów, dzięki którym uwierzyłby, że ostatnie, czego pragnie, to znów go zranić. – Nie jestem nią. To nam się ciągle przytrafia, w kółko to samo. Siedział nieruchomo. – To prawda. – Zależy mi na tobie. Może nawet cię kocham. Podniósł na nią swoje błyszczące, ciemne oczy. – Przeżyłaś ostatnio trudne chwile – wtrącił szybko, jakby chciał ją przekonać. – Rozumiem. Ale nie odpychaj mnie. Wciąż to robisz i wciąż wracasz. Nie musisz przechodzić przez to wszystko sama. – Owszem, muszę. – Umilkła na chwilę, aby zebrać myśli, po czym odwróciła głowę do okna. – Zawsze myślałam, że kiedyś urodzę dziecko. W przyszłości. Potem zaszłam w ciążę i w moim ciele rozszalały się
hormony. Nagle zakiełkowały we mnie te wszystkie nowe uczucia. Uczucia, których dotąd nie znałam. Stałam się oceanem instynktu macierzyńskiego. Pragnęłam dziecka. A ono odeszło. Musiała wziąć głęboki oddech, aby uspokoić drżący głos. Nie potrafiła mówić o tym bez płaczu. – Problem polega na tym, że te hormony wciąż szaleją. Jestem rozedrgana, płaczliwa, smutna, wściekła… a czasami ogarnia mnie ulga. Otarła łzy palcami. Blake podał jej serwetkę, w którą natychmiast wydmuchała nos. Gdy znów przemówiła, jej głos był już opanowany. – Gdzieś w tym grzęzawisku jestem dawna ja. Silna. Pewna siebie. Kobieta, którą lubiłam. Nie ten ktoś. – Objęła się ramionami. – Wciąż nią jesteś. – Nie jestem – zaprzeczyła z żarem. Blake zamilkł. – Chcę odnaleźć tamtą kobietę. I muszę dokonać tego sama. – Dlaczego? Zawsze tak postępujesz, gdy pojawiają się trudności. Podwijasz ogon pod siebie i uciekasz. Nie rób tego, Carson. Nie tylko mnie, ale i sobie. Odepchnęła swój kubek. – Miałam sen. Pod narkozą. Potem sen wracał. Przerażał mnie. Rozmawiałam o tym z Harper, a ona zapytała, czy słyszałam o duchowych totemach. – Wykrzywiła drwiąco wargi i wzruszyła ramionami. – Ja, rozumiesz? Śmieszne. Potem jednak znalazła w wyszukiwarce książkę o zwierzęcych totemach i razem przeczytałyśmy fragment o rekinie. – Ze świstem wypuściła powietrze z płuc. – Nagle wszystko nabrało sensu. – Co masz na myśli? – Według tej książki wiadomość od rekina oznacza przetrwanie. Rekiny są mistrzami przetrwania. Ludzie, dla których rekin jest totemem, zmierzają przez życie w zgodzie z pierwotnym instynktem. Wtedy zrozumiałam. Pochyliła się nad blatem. – W noc swojej śmierci Lucille powiedziała mi, że mam zaufać instynktowi. Ona znała mnie lepiej niż ktokolwiek inny. Zdałam się więc na instynkt w sprawie dziecka. Aby ochronić życie. – Dostrzegła, że oczy Blake’a wypełniają się łzami. – To dlatego postanowiłam urodzić to dziecko. Podążyłam za głosem instynktu. Pokiwał głową i zacisnął wargi. Głos uwiązł mu w gardle. Uścisnął jej dłoń leżącą na stole. W tym momencie razem przeżywali rozpacz po utracie dziecka. Uwolniła rękę z jego uścisku, po czym opadła na oparcie krzesła. Umysł miała jasny, lecz serce jej ciążyło. – To nie koniec. Ludzie, dla których totemem jest rekin, zawsze prą do przodu. Bezruch oznacza utonięcie. Śmierć. Od poronienia wiele myślałam. Oboje wiemy, że od dawna dryfuję, nie idę do przodu. Myślę, że taką wiadomość przekazał mi rekin. Muszę znów pływać. W przeciwnym razie utonę. – Nie pozwolę na to. Uratuję cię. Zamknęła oczy. Wiedziała, że nigdy nie pozwoliłby jej płynąć samej. Był przekonany, że musi ją ratować. Zawsze byłby obok, aby ją podtrzymać. Jeśli mu na to pozwoli, utknie w pułapce i, tak jak rekin przewrócony na grzbiet, nie zdoła iść do przodu. – Blake, proszę, abyś na jakiś czas się wycofał. Westchnął z frustracją. – Muszę się na nowo odnaleźć, wrócić do wody. I muszę to zrobić sama. – Zrywasz ze mną. Znowu.
– Nie zrywam z tobą. Robimy sobie przerwę. Odepchnął krzesło, aby wstać, i omal go nie przewrócił. Na jego twarzy malował się kamienny spokój, a w oczach pojawił się gniew. – Tak. Jasne. Nie ma sprawy. – Podniósł dłonie w geście oznaczającym, że ma dość. Odwrócił się do drzwi, przeszedł parę kroków, po czym odwrócił się na pięcie i cofnął. Skuliła się, wiedząc, że nadchodzi cios. Pochylił się nad nią. – Wiesz co? – powiedział cicho głosem nabrzmiałym od emocji. – Nie tylko ty cierpisz. Ja też straciłem dziecko. Ich spojrzenia się zwarły, zbolałe i nieustępliwe. Po tych słowach Blake wyszedł z kawiarni, nie obejrzawszy się za siebie. Bunia siedziała w cieniu na tylnej werandzie Girarda. Z tego miejsca miała uroczy widok na pomost Morskiej Bryzy. Dom wystawał zza gęstych palmowych liści. Westchnęła ciężko. Girard położył dłoń na jej dłoni, która spoczywała na kolanach. – Grosik za twoje myśli. Uśmiechnęła się smutno. – Obawiam się, że potrzebuję znacznie więcej. – Spojrzała na jego twarz, taką przystojną i dobrą, i dodała dziarsko: – Nic mi nie jest. Po prostu myślę o tym, że moja ukochana Morska Bryza jest tuż obok, a poza moim zasięgiem. To przejmujące w tych okolicznościach. – Marietto, wiedziałaś, że ten dzień nadejdzie. Snułaś plany. – Nie, właśnie w tym rzecz. Nie planowałam. To był błąd. Mogłam być uważniejsza. Oboje z Edwardem mogliśmy. Pieniądze przeciekały mi przez palce, bo nie dbaliśmy o przyszłość. Żyłam w przekonaniu, że Edward zawsze o mnie zadba. I dbał, był hojny – dodała w pośpiechu. Nie chciała obwiniać zmarłego męża. – Zbyt wiele dawałam mojemu synowi, zbyt długo. Obawiam się też, że nie wzięliśmy z Edwardem pod uwagę, jak bardzo wzrosną koszty utrzymania Morskiej Bryzy. – Nie możesz siebie za to winić. Nikt nie przewidział wzrostu stawek za ubezpieczenia i podatków. Nie tylko ty sprzedajesz. – Wiem, wiem – szepnęła z ciężkim sercem. – Znam te argumenty na pamięć, lecz i tak czuję się przegrana. – Nic dobrego nie przyjdzie z szukania kozła ofiarnego. Życie nie jest takie proste. – Moi rodzice zostawili mi sporą sumkę, tak jak rodzice Edwarda. Podarowali nam Morską Bryzę. A co ja zostawiam moim wnuczkom? Nic. Nic, co zapewni im dobry start w życiu. – Jej głos się łamał. – Moje Letnie Dziewczęta. Co poczną zimą? Zawiodłam je. – Powinnaś być dla siebie bardziej pobłażliwa – mruknął Girard pocieszająco. – Oboje osiągnęliśmy złoty wiek. Bunia prychnęła. – Moje złoto wydaje się nieco zaśniedziałe. – Bzdura. Jesteś dobrze przygotowana do zrobienia następnego kroku, pomimo swoich obaw. Poczyniłaś przygotowania, sprzedajesz dom. Nie jesteś dla wnuczek ciężarem. To powód do dumy. Nie odpowiedziała. – Faktem jest, że w naszym wieku nierozsądnie jest mieszkać samotnie. Marietto, w tym okresie naszego życia musimy dobrze oszacować siły i zaakceptować ograniczenia. – Ty nie sprzedajesz. – Jeszcze nie. Przyznaję jednak, że mam ten sam orzech do zgryzienia co ty. – Powiódł wzrokiem po
swojej posiadłości. – Co ja z tym pocznę? Mnóstwo tu roboty. Moje dzieci rzadko przyjeżdżają. I przyznam, że czuję się tu samotny. – Poklepał ją po dłoni. – Może wkrótce dołączę do ciebie w domu seniora. Marietta wyprostowała plecy. – Naprawdę? Uśmiechnął się i szturchnął ją w kolano. – Stanowilibyśmy niezły duet. Roześmiała się i z fałszywą skromnością klepnęła go po dłoni. Późnym popołudniem mieszkanki Morskiej Bryzy niespokojnie krążyły po domu, czekając w dręczącej niepewności na wieści. Nie musiały czekać długo. Długie czarne BMW wjechało na podjazd. Okrążyło wielki dąb i zatrzymało się. – To Devlin – powiedziała Harper do Buni, wyjrzawszy przez frontowe okno. Pełna niepokoju patrzyła, jak Bunia odkłada robótkę i powoli podnosi się z fotela. Z wystudiowanym spokojem wygładziła koralową tunikę i poprawiła włosy, odsuwając z czoła kilka niesfornych kosmyków. Gdy otworzyła drzwi, do środka wszedł Devlin. Wyglądał bardzo elegancko w wyprasowanych spodniach khaki i żółtej koszulce polo przypominającej barwą jego włosy. W dłoni trzymał czarną skórzaną aktówkę. – Dzień dobry, pani Muir. – Olśnił je swoim stuwatowym uśmiechem, dzięki któremu jego niebieskie oczy rozbłysły na tle ciemnej opalenizny. Harper przechyliła głowę. Devlin zazwyczaj nazywał Bunię panią Mariettą, odkąd jego związek z Dorą się scementował. Zwracając się do niej tak formalnie, podkreślił, że nie jest to wizyta towarzyska. – Harper – dodał z uśmiechem. – Miło cię widzieć. – Zostawić was samych? – Zostań – odparła Bunia. – Nie mam tajemnic. Usiądź, Devlinie. – Dziękuję. – Devlin podążył za Bunią do salonu i usiadł na wyznaczonym miejscu. Bunia zajęła swój fotel. Devlin położył aktówkę na stoliku pomiędzy nimi i nakrył ją dłonią, po czym pochylił się ku Buni. – Przynoszę dobre wieści. – Och? – W głosie Buni pobrzmiewała raczej troska niż radość. – Złożono ofertę na dom. – Już?! – zawołała Harper. – Uprzedzałem, że szybko pójdzie. – Otworzył aktówkę i wyjął teczkę. Wręczył Buni umowę. Bunia sięgnęła po okulary do czytania, wzięła umowę do ręki i zaczęła czytać. Podniosła wzrok. – To nie jest cena ofertowa. – Mogliśmy się tego spodziewać – odparł Devlin spokojnie. – To rozsądna oferta, a oni oczekują kontroferty. Przylecieli w weekend tylko po to, aby obejrzeć dom, i złożyli ofertę tego samego dnia. To zdecydowani klienci. Bunia znów zajrzała do papierów. – A moje warunki? – Zgodzili się na wszystkie. Może pani wyznaczyć datę wyprowadzki. Bunia odchyliła się na oparcie fotela i zdjęła okulary. Spojrzała na Harper, szukając u niej wsparcia, lecz wnuczka tylko pokręciła głową i wyrzuciła ręce w górę w bezradnym geście. Siedziała jak na szpilkach.
Bunia przeniosła wzrok na Devlina. – Co nam radzisz? – Jako agent nieruchomości czy jako przyjaciel? – Tak i tak. – Jako agent nieruchomości proponuję złożyć kontrofertę. Ta para jest zdecydowana. Od lat szukają zabytkowego domu w tym stylu. Moglibyśmy się potargować i szybko dobić targu. Harper z bólem serca zacisnęła usta. – Jako przyjaciel radzę zaczekać na pełną ofertę. Nie odezwały się jeszcze inne osoby, z którymi się skontaktowałem. Pani Marietto, takiej nieruchomości jak ta nie ma obecnie na rynku. Miejsca o takiej lokalizacji, uroku i historii jak Morska Bryza są równie rzadko spotykane, jak zęby u kury. Zapewniam panią, że to mój ulubiony dom na wyspie. – Odchylił się na oparcie i zakołysał na krześle. – Ma pani trzy dni na odpowiedź na tę ofertę. Proszę się nie spieszyć. Co nagle, to po diable. Bunia i Devlin rozpoczęli dyskusję o strategii, a Harper cicho wyszła z salonu. Zamknęła za sobą drzwi i zaczęła w panice wzywać siostry. Nate wybiegł z kuchni z kanapką z masłem orzechowym w dłoni. – Co się stało? – zapytał, szeroko otwierając oczy. – Nic, skarbie – zapewniła go Harper pospiesznie. – Gdzie twoja mama? – Na pomoście. Razem z ciocią Carson. Harper sprintem pokonała kuchnię, tylną werandę i pomost nad basenem, nad którym powiewała flaga. Popołudniowe słońce wyglądało zza ciemnych chmur pędzących ku morzu. Jej stopy głośno bębniły o drewniane deski, aż w końcu stanęła na krawędzi pomostu. Siostry siedziały w cieniu z nogami wyciągniętymi na drewnianych ławkach i popijały mrożoną herbatę. Carson miała na sobie mikroskopijne bikini, a Dora – skromniejszy jednoczęściowy kostium i pareo. Przerwały rozmowę na widok Harper i spojrzały na nią wyczekująco. – Pali się?! – zawołała Dora. Harper aż stopy paliły od biegu. Przycisnęła dłoń do serca, próbując złapać oddech. Dora wręczyła jej szklankę. – Napij się, skarbie, bo się przewrócisz. Harper wypiła herbatę łapczywie, otarła usta wierzchem dłoni gestem nieprzystojącym damie, po czym oddała siostrze szklankę. – Bunia sprzedaje Morską Bryzę! – wypaliła. Carson opadła na drewniane oparcie. – To wszystko? Przecież to już wiemy. – Teraz! Devlin tu jest. Przywiózł ofertę. Carson znów się poderwała. – Cholera! Tak szybko? – Devlin tu jest? – zapytała Dora. – Gdzie? – Siedzi z Bunią w salonie. Wiedziałam, że coś się święci, gdy zajechał przed dom napuszony jak paw z aktówką. – To nie było miłe. – Dora skrzywiła się, słysząc ten niepochlebny opis. – Devlin nie jest naszym wrogiem. Bunia zatrudniła go, aby sprzedał dom. Wykonuje swoją pracę. – Pociągnęła nosem i dodała wyniośle: – Moim zdaniem wygląda bardzo przystojnie, gdy się elegancko ubierze. – Przepraszam. Lubię Devlina, przecież wiesz – odparła skruszona Harper. – Strzelam do posłańca. – Bunia przyjmie ofertę? – wtrąciła Carson. – Nie sądzę. To nie jest wyjściowa oferta, dzięki Bogu. Devlin doradził babci czekać. – Odetchnęłam z ulgą – mruknęła Carson.
– Ja nie – prychnęła Dora. – Złożą kontrofertę. Wpłynie inna, lepsza. Taka, której Bunia nie odrzuci. – Dora ma rację – przyznała Harper. – Oni przylecieli tylko po to, aby obejrzeć dom. Od dawna szukali takiej nieruchomości i są zdecydowani. – Osunęła się na ławkę obok Carson i przycisnęła dłonie do rozpalonych policzków. – Myślę, że to się naprawdę wydarzy. Morska Bryza zostanie sprzedana. Spojrzała na Dorę i Carson i dostrzegła w ich oczach taki sam szok i żal, jaki sama czuła. Przez kilka minut milczały, pogrążone w zadumie. Wszystkie wiedziały, że ta chwila nadchodzi. Odsuwały ją od siebie niczym burzę szalejącą w oddali, powtarzając sobie, że zmierzą się z nią, gdy nadejdzie. A ona właśnie nadeszła. – Morska Bryza… sprzedana? – powiedziała powoli Carson. Każde jej słowo było ciężkie jak kamień. – To jedyny dom, jaki kiedykolwiek kochałam. Jedyna ostoja w moim życiu. Moje schronienie. Nieważne, dokąd bym pojechała, nieważne, jak długo by mnie nie było, wiedziałam, że Morska Bryza tu na mnie czeka. Nie mogę uwierzyć, że ją stracę. – Dla mnie była opoką podczas rozwodu – dodała Dora. – Morska Bryza nie zniknie – oznajmiła Harper. – Nadal tu będzie. Tyle że dla innej rodziny. Nie dla nas. Jej słowa nie przyniosły pociechy siostrom. Spojrzała na dom, próbując sobie wyobrazić, że nie mieszkają w nim Muirowie. – Byłam dumna z tego, że ten dom należy do nas – mruknęła Dora. – Jestem snobką na tyle, aby to przyznać. Morska Bryza to przecież coś więcej niż dom. To prawdziwy symbol Wyspy Sullivana. – Była naszą łodzią ratunkową – orzekła Carson. – Przez całe lata. Co byśmy zrobiły bez niego? – Podniosła długie nogi na ławkę i otoczyła je ramionami. Harper rozpoznała ten gest. Carson robiła tak, gdy była mała i czuła się przerażona lub skrzywdzona. – Co zrobimy teraz? – Może Bunia ma dość pieniędzy, aby zatrzymać dom i pozwolić nam go wynająć? – kontynuowała. – Mieszka tu zawsze. Nie wiem, ile wynoszą miesięczne opłaty, ale na pewno mniej, niż gdyby kupiła dom dzisiaj. Jego wartość przecież poszła w górę. Może zrzucimy się i zapłacimy czynsz? – Skarbie, dom jest obciążony hipoteką po dach – przypomniała jej Dora. – Potrzebowała pieniędzy dla naszego taty. Gdyby nie to, sama by już coś wymyśliła. Poza tym, Carson, nie masz żadnych pieniędzy, a nawet gdybym ja zainwestowała tu wszystko, co dostanę ze sprzedaży mojego domu… jeśli w ogóle się sprzeda… to tylko kropla w morzu potrzeb. A nawet gdybyśmy uzbierały na czynsz, zabrakłoby nam na podatki. – Powinnyśmy jednak policzyć – upierała się Carson. – Bunia na pewno nam pomoże. Wiecie, że tak. – Nie wiem, czy powinnam wam o tym mówić… – mruknęła Dora z wahaniem. – Był problem z zapisaniem Nate’a do szkoły. Cal oznajmił, że nie da pieniędzy na zaliczkę. Ja nie miałam żadnych oszczędności. – Urwała zakłopotana. – I Bunia sprzedała swoje brylantowe kolczyki. Te długie. Zrobiła to, aby wpłacić zaliczkę dla Nate’a. Nie miała gotówki. – Dostrzegła szok na twarzach sióstr. – Nie chciałam tego – zapewniła pospiesznie. – Dostała te kolczyki od dziadka Edwarda. Ale nie wiem, co bym zrobiła bez jej pomocy. Teraz wiecie, jak krucho u niej z pieniędzmi. Naprawdę niewiele jej zostało. – Mówiła nam o tym… inaczej by nie sprzedawała domu – szepnęła Carson. – Chyba to do mnie nie docierało. – Nie możemy jej więcej prosić o pomoc. Nigdy. – Harper spojrzała na siostry znacząco. – Oddam jej wszystko, gdy sprzedam dom w Summerville – zadeklarowała Dora cicho. Carson zerknęła ze smutkiem na Morską Bryzę. – Nie wiem, co sobie myślałam. Nie ma mowy, żeby stać nas było na wynajmowanie tego domu. Harper oparła się o poręcz i zadumała nad tym, co sprzedaż Morskiej Bryzy oznacza dla jej sióstr. Dla nich Morska Bryza była symbolem solidarności, bezpieczeństwa i spokoju. Finansowo obie stąpały po
grząskim gruncie. Dora miała przynajmniej dom i pracę, poza tym kiedyś się z Devlinem pobiorą. Sytuacja Carson przedstawiała się znacznie gorzej. Nie miała pracy, mieszkania ani żadnych oszczędności. Nie patrzyła w przyszłość z optymizmem. Harper spoglądała na zatokę. Jej wzrok błądził po znajomym wartkim strumieniu, po jaskrawozielonej trawie mokradeł, obfitujących w życie i tajemnice. Odetchnęła głęboko słonym powietrzem, czując we włosach balsamiczną bryzę znad oceanu. Z oddali dobiegł ją szemrzący chór insektów. Sierpień rozpoczynał na wybrzeżu okres migracji, masowych odlotów i przylotów, a wrzesień był miesiącem zmian i przeobrażeń. Ten, kto powiedział, że na wybrzeżu pory roku się nie zmieniają, nie potrafił otworzyć oczu na tysiące cudów, które zdarzały się tu każdego roku. Przemierzyła pieszo każdy metr kwadratowy tej wyspy, sama i szukając skarbów z Carson. Plaże, zabytkowe forty i pomniki, tajemnicze mokradła. Podmuch wiatru zmarszczył taflę wody. Harper ciężko westchnęła. Prawdę mówiąc, w Morskiej Bryzie czuła się jak w domu bardziej niż w każdym innym miejscu, w którym dorastała. Ten dom zapuścił korzenie w jej sercu. Jej biorytm połączył się z przypływami i odpływami. Morska Bryza była dla niej czymś znacznie więcej niż tylko przystankiem na drodze, miejscem odpoczynku i naładowania akumulatorów przed dalszą podróżą. Tak, Carson mieszkała tu jako mała dziewczynka. Tak, Dora dorastała na Południu. Ale krew Muirów krążyła też w żyłach Harper. Przynależała do tego miejsca w takim samym stopniu jak siostry. Wody zatoki ochrzciły ją jako dziewczynę z wybrzeża. Zakochała się w miejscowym chłopcu. Carson miała rację, uświadomiła sobie, wybuchając krótkim, gwałtownym śmiechem. Mowy nie ma, aby kiedykolwiek nakłoniła Taylora do przeprowadzki do Nowego Jorku. Przeszedł zbyt wiele, aby znów opuścić wybrzeże. Tak jak ona. Wyprostowała ramiona i uśmiechnęła się lekko. Przez całe lato skupiała się na rzeczach zarówno wielkich, jak małych, szukała azylu do rozmyślań i przygotowywała się na zmiany, których nadejście przeczuwała. Długo nie wiedziała, na co czeka, ale nie traciła cierpliwości i wiary. Gdy poznała Taylora, uznała, że on jest odpowiedzią. Po części tak było, ale nie do końca. Zdecydowanie nie. Taylor powiedział, że nie miejsce decyduje o domu, tworzą go ludzie. Miał rację. Dora, Carson i, rzecz jasna, Bunia były fundamentem, który uczynił z Morskiej Bryzy dom, którego szukała. Ale także jej siostry nie były kluczem do tej tajemnicy. Niczym Dorotka w krainie Oz, odpowiedź przez cały czas była na wyciągnięcie ręki. Magia rubinowych trzewiczków znajdowała się w jej wnętrzu. Harper odkryła swoje mocne strony i talenty. Zaakceptowała to, że jest pisarką, choć być może nigdy nie wyda swojej książki. To Morska Bryza była sanktuarium Harper. Zapachy, smaki, pogoda, przyroda – tutaj było jej miejsce na Ziemi. Morska Bryza była jej domem. Podekscytowana, sięgnęła po dłonie Dory i Carson i uścisnęła je mocno. Siostry otworzyły szeroko oczy, zdumione jej impulsywnym gestem. Wyczuły, że coś się dzieje, bo ludzie zawsze wyczują, gdy ktoś podejmie ważną decyzję. – Wiem, co zrobię. – Harper spojrzała w oczy Carson, potem Dorze i jeszcze raz uścisnęła ich dłonie. – Kupię Morską Bryzę.
Rozdział piętnasty Harper zatrzymała się w progu sypialni Buni i zajrzała do środka. Bunia siedziała w miękkim, obitym perkalem fotelu z nogami opartymi na podnóżku, zaczytana, z głową pochyloną nad książką. Harper odwróciła się do sióstr, które stały za nią. Ich policzki były zaróżowione z emocji. – Zaczekajcie tutaj. Najpierw chcę porozmawiać z Bunią sama. Dora i Carson wymamrotały słowa sprzeciwu, lecz uległy. Harper delikatnie zapukała do drzwi. – Nie przeszkadzam? Bunia oderwała wzrok od lektury. – Dobry Boże, oczywiście, że nie. Wejdź, Harper! – zawołała, wyciągając dłoń na powitanie. – Uciekłam z werandy. Piekielnie dzisiaj gorąco. Ale nie narzekam. Ważne, że Atlantyk jest spokojny, bez śladu huraganu. Jak wszyscy na wybrzeżu cieszę się z drobnych darów losu. – Przesunęła stopy, aby zrobić Harper miejsce, i odłożyła książkę. Harper zamknęła za sobą drzwi, po czym przeszła po miękkim dywanie do podnóżka i usiadła obok nóg Buni. – Co mogę dla ciebie zrobić, moja droga? Masz zmartwioną minę. Harper pochyliła się do przodu. – Zadam ci pytanie i proszę, abyś była ze mną całkowicie szczera. – O Boże, brzmi poważnie – odparła żartobliwie Bunia. – Bo to poważna sprawa. Bunia wyczuła nastrój Harper i wesołość zniknęła z jej twarzy, a w błękitnych oczach błysnął niepokój. – Dobrze. Zamieniam się w słuch. – Buniu… – Harper zaschło w ustach. Oblizała wargi i zaczęła jeszcze raz. – Chciałabym kupić Morską Bryzę. Czy jest już za późno? Bunia otworzyła usta ze zdumienia. Na chwilę zaniemówiła. Potem sięgnęła po dłoń Harper. – Bogu niech będą dzięki! Bunia, Carson i Dora były zachwycone możliwością, że dzięki Harper Morska Bryza zostanie w rodzinie. Bunia poklepała dłoń wnuczki i zapewniła ją, że udzieli jej „rodzinnej zniżki”. Wyobraziły sobie Bunię domagającą się od księgowego i prawnika „rodzinnej” wyceny i zachichotały. Harper nalegała na cenę ofertową, mając na uwadze, że Bunia musi spłacić hipotekę, rachunki i zostawić sobie tyle, aby żyć bez trosk. Harper podjęła się ambitnego zadania. Musiała sporo zrozumieć i poczynić pewne kroki, aby doprowadzić do zakupu. Odpoczywała całe lato i nagle poczuła przypływ dawnej energii. Jej umysł pracował na najwyższych obrotach. Uświadomiła sobie, jak mało wie na temat swojego funduszu powierniczego i możliwości wypłaty pieniędzy. Nie zgłębiała nigdy tajników swojej zamożności, niefrasobliwie spieniężała czeki, które przychodziły na jej nazwisko. Lenistwo było tutaj lepszym
słowem. Czas dorosnąć, powiedziała sobie. Pierwszy krok okazał się najtrudniejszy: musiała zmierzyć się z matką. Georgiana była strażniczką jej majątku. Usiadła przy biurku i pogłębiła swoją wiedzę na temat funduszów powierniczych. Potem zebrała czeki i próbowała zsumować wydatki. Gdy skończyła, dotarło do niej, jak bardzo była niefrasobliwa. Szastała pieniędzmi, w ogóle nie zastanawiając się nad tym, co będzie, jeśli całkiem wyczyści konto. Pozostało jej wypić piwo, którego nawarzyła. Przeniosła się na łóżko i, wybierając numer matki, starała się poczuć jak córka, a nie jak asystentka. – Georgiana James. – Halo, mamo. To ja, Harper. – Tak? – Jej ton był oschły, co oznaczało, że nadal była zła na Harper albo za to, że tak długo nie odpowiadała na ofertę pracy, albo za to, że nie wróciła wcześniej do Nowego Jorku. A może z obu tych powodów. – Jak się miewasz? – Dziękuję, nieźle. Wróciłam z Hamptons. Potworne korki. – Milczała przez chwilę. – Myślałam, że zastanę cię po powrocie. – Tak, cóż… Obawiam się, że poczyniłam inne plany. – Dobry Boże, Harper. Chyba nie będziemy znów się o to kłócić? – Nie, mamo, nie będziemy. – Świetnie. Mam dobre wieści. Powstał wakat na stanowisku redaktora. Tymczasowo w literaturze faktu, ale szybko przeniesiemy cię do beletrystyki. – Doceniam propozycję, lecz obawiam się, że nie mogę jej przyjąć. Postanowiłam poszukać pracy w Charlestonie. Odpowiedziała jej długa cisza. – Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że tam zostajesz? – zapytała matka po chwili. – Na stałe? – Jestem tu bardzo szczęśliwa. Poznałam kogoś. – Urwała. – Mamo, zakochałam się. – Zakochałaś się? – Georgiana wybuchnęła nieprzyjemnym śmiechem. – W kim, jeśli wolno spytać? Harper nie zamierzała pozwolić, by matka trywializowała jej związek z Taylorem. – On nazywa się Taylor McClellan. Poznałam go tego lata. Jest cudowny. Mam nadzieję, że go polubisz, bo ja go kocham. – Rozumiem. Czym się zajmuje? – Jest menedżerem w Boeingu. Firmie lotniczej. – A jego rodzina? – McClellanowie to stara rodzina. Z McClellanville. – Celowo podkreśliła związek rodziny z miastem, które nazwano na ich cześć. Wiedziała, że to zrobi wrażenie na matce. – Jest z Południa? – Jej głos ociekał odrazą. – Tak. Mamo, ty nic nie wiesz o Południu. – Wyszłam za mężczyznę z Południa. Harper aż się wzdrygnęła z oburzenia. – Opowiedz mi o jego rodzinie. – To dobrzy ludzie. – Na pewno, ale co robią? – Pracują w branży krewetkowej. – To znaczy? – Jego ojciec ma trawler i łowi krewetki. – Mają własną flotę?
– Och, na miłość boską, mamo. Mają jedną łódź. „Miss Jenny”. Nazwaną na cześć jego matki, która jest nauczycielką. Jego brat chodzi do liceum. Dajmy mu trochę czasu i zobaczymy, co zrobi ze swoim życiem – dodała z sarkazmem. – Poważnie, mamo, jakie to ma znaczenie? Kocham Taylora, a on kocha mnie. Nie cieszysz się? – Ucieszę się, jeśli mi wytłumaczysz, co ty wyprawiasz. Nie wychowywałam cię na kurę domową. Wydałam fortunę na twoją edukację. Masz zostać wydawcą. Skoro się kochacie, on to zrozumie i poczeka, aż zrobisz karierę. Może nawet przyjedzie za tobą do Nowego Jorku. W nieokreślonej przyszłości. Jeśli jest cierpliwy. – Rozmawialiśmy o tym – oświadczyła Harper. – To nie dla nas. Widzisz, doceniam twoją propozycję, ale nie wrócę do Nowego Jorku. W zasadzie… – Wzięła głęboki oddech. – Potrzebuję rady. – Słucham. – Chodzi o mój fundusz powierniczy. Nigdy wcześniej o to nie pytałam, ale mogę pobrać z niego wszystkie pieniądze naraz? – Absolutnie nie. – Po chwili Georgiana dodała podejrzliwie: – Dlaczego chcesz to zrobić teraz? – Aby kupić nieruchomość. – Nieruchomość? – Nowina wprawiła Georgianę w osłupienie. – Gdzie? Chyba nie w Karolinie Południowej? – Oczywiście że w Karolinie Południowej. Na Wyspie Sullivana. – A po chwili wypaliła: – Zamierzam kupić Morską Bryzę. W telefonie zapadła długa cisza. – Halo? – zaniepokoiła się Harper. Głos Georgiany ociekał jadem. – Marietta cię namówiła? – Słucham? Nie! Mówiłam ci w maju, że Bunia sprzedaje dom. To dlatego chciała, byśmy wszystkie zostały na lato. I spędziły razem czas, zanim dom trafi w obce ręce. – Boże, ta kobieta jest niewiarygodna! Marietta Muir słodko się uśmiecha i zachowuje przyjaźnie, emanując tym swoim południowym urokiem, ale nie wolno jej ufać. Jest niczym pająk tkający sieć. Wykorzystywała całą swoją przebiegłość, aby manipulować twoim ojcem, a teraz manipuluje tobą. To takie oczywiste, że aż śmieszne. Musisz zrozumieć, że dlatego w ogóle zaprosiła cię do Morskiej Bryzy. Chciała, żebyś kupiła dom! Abyś ocaliła ją od bankructwa. – Ona nie… – Powiedziała ci, że Muirowie są potomkami piratów? To prawda. Zedrą z ciebie ostatnią koszulę, jeśli im na to pozwolisz. – Zapominasz, że krew Muirów płynie także w moich żyłach. – I teraz niestety daje o sobie znać. – Posłuchaj sama siebie! Doprawdy! Naczytałaś się dziewiętnastowiecznych romansów? Piraci i piękności z Południa? Zdajesz sobie sprawę, jak to idiotycznie brzmi? Harper wstała i podeszła do okna. Podciągnęła żaluzje i spojrzała na zatokę. Idylliczna sceneria – pomost, palmiczki i szemrząca woda – działała na nią kojąco. Poczuła, że gniew opuszcza ją równie szybko, jak się pojawił. – Mamo, posłuchaj – kontynuowała spokojniej. – Bunia przeprowadza się do domu seniora. Dom jest wystawiony na sprzedaż. W zasadzie już wpłynęła oferta. Bunia nie potrzebuje mnie, aby sprzedać dom. Ja chcę go kupić, ale jeśli nie zrobię tego szybko, stracę okazję. Mamo, nie rozumiesz? Podoba mi się tu. Kocham ten dom, wyspę, wybrzeże. To był mój pomysł. To dom rodzinny, a ja jestem członkiem tej rodziny. Dlaczego miałabym go nie kupować?
– Bo ja ci zabraniam. Nie będę siedzieć z założonymi rękami i patrzeć, jak marnujesz cały swój majątek. Oraz życie. – To moje życie, mamo. I mój majątek. – Zawsze tak właśnie się zachowywałaś, gdy spędziłaś trochę czasu w Morskiej Bryzie. Nawet jako dziecko. W twojej głowie lęgły się te wszystkie szalone pomysły, a gdy wracałaś do domu, zachowywałaś się arogancko i egoistycznie. – Nie byłam niegrzeczna, mamo. Po prostu nie bałam się mówić, co myślę. W Morskiej Bryzie mogę sama podejmować decyzje, zamiast czekać, aż ktoś zrobi to za mnie. Jeżeli nie wypowiadałam własnego zdania ani się nie buntowałam, gdy mieszkałam z tobą, to nie dlatego, że byłam szczęśliwa lub zadowolona, ale dlatego, że zawsze ci ulegałam! – Rozumiem – rzekła Georgiana lodowato. – Nie jestem już małą dziewczynką. Teraz sama decyduję o sobie. – Czyżby? Nie masz pojęcia, do jakich makiawelicznych knowań zdolna jest Marietta Muir. Jej syn był identyczny. W głosie Harper zabrzmiała stalowa nuta. – Jej syn był moim ojcem. Miał imię, mamo. Parker. – I po co ta agresja? Cóż, Parker uwiódł mnie i poślubił, ponieważ chciał, żebym opublikowała jego powieść. Źle wybrał ofiarę. Wyrzuciłam go z domu szybciej, niż wysechł atrament na akcie małżeństwa. Po twoich narodzinach nic od niego nie dostałam. Zostawił mnie z niczym. – Dziękuję – odparła głęboko dotknięta Harper. – Harper, przecież wiesz, że nie o to mi chodziło – powiedziała Georgiana ze skruchą. – Jesteś moją córką. Zależy mi na tobie. To dlatego, gdy próbujesz zmarnować sobie życie, wpadam w złość. – To moje życie. Mam dwadzieścia osiem lat. Zadzwoniłam, aby poprosić cię o pomoc. Nie o pozwolenie. Po kolejnej długiej pauzie, podczas której słychać było tylko wydmuchiwanie dymu z papierosa, Georgiana znów przemówiła, tym razem spokojnie. – Masz dwadzieścia osiem lat. Racja. Harper stężała. Lodowaty spokój był najskuteczniejszą bronią matki. – O co ci chodzi? – Mówisz, że nie jesteś dzieckiem! – Georgiana zaśmiała się gorzko. – Przez te wszystkie lata beztrosko realizowałaś czeki z funduszu powierniczego, jakby spadały z nieba. Gdybyś zainteresowała się nim na tyle, aby chociaż raz zapytać, wiedziałabyś, że twojego funduszu strzegą żelazne klauzule. Nie tkniesz tych pieniędzy, dopóki nie ukończysz trzydziestu lat. Nawet gdybym chciała, a nie chcę, nie mogłabym zrobić absolutnie nic, aby wypłacić ci te pieniądze wcześniej. Musisz zaczekać do trzydziestki. Harper opadła na łóżko. Pieniądze były dla niej nieosiągalne jeszcze przez dwa lata. Nadzieje na zakup Morskiej Bryzy zostały pogrzebane. – Czy ten twój ukochany poczeka? – Nie zależy mu na pieniądzach – odparła Harper. – Nawet o nich nie wie. – Babcia Muir na pewno wie. Harper nie odpowiedziała. – Kochanie, jestem po twojej stronie. Wiem, że wywierają na ciebie presję. Masz dobre serce i dałaś się przekonać, że to na tobie spoczywa obowiązek ratowania tego domu. Ale to zdecydowanie nie jest twój obowiązek. – A Greenfields Park? To jest mój obowiązek? – Odziedziczysz Greenfields Park. Nikt cię nie prosi, abyś go ratowała.
– A ty? – Nie bądź śmieszna. – Głos Georgiany stał się nagle dziwnie nieobecny. – Przyjechał mój samochód. Harper, szkoda czasu na wałkowanie tego tematu. Jestem spóźniona na spotkanie. – Nie skończyłyśmy... – Ależ skończyłyśmy. Czeka tu na ciebie nowa praca, ale nie będzie czekać długo. Wiesz, jaki ruch zaczyna się jesienią. Teraz albo nigdy. – Georgiana przez chwilę czekała na odpowiedź. Gdy żadnej nie uzyskała, zapytała szorstko: – Jesteś tam? – Tak. – Lepiej się poczujesz po powrocie do Nowego Jorku. Pozbędziesz się z głowy tych południowych miazmatów. Wiesz, że mam rację. – Nie wiem. – Wystarczy. Nie mam czasu na takie dyskusje. Jeśli natychmiast nie wrócisz do domu, nie tylko nie odziedziczysz swojego funduszu, ale dopilnuję też, aby twoje czeki przestały przychodzić. Czy to jasne? Harper nie odpowiedziała. – Ujmę to tak, aby nawet dziecko zrozumiało. Natychmiast wrócisz do Nowego Jorku albo cię odetnę. Od wszystkiego. Kochasz tego mężczyznę na tyle, aby ze wszystkiego zrezygnować? Harper usiadła na łóżku, oszołomiona. Wiedziała, że matka jest opiekunem jej funduszu powierniczego, lecz nie miała pojęcia, że może zrobić coś takiego. Georgiana znów zmieniła zasady gry. Żądała, by Harper była grzeczną dziewczynką, posłuszną córką i wykonywała polecenia. Oznaczało to nie tylko rezygnację z marzenia o zakupie Morskiej Bryzy, ale też z możliwości przeniesienia się na wybrzeże. A także utratę Taylora. – Słyszałaś? – zapytała Georgiana ostro. – Bardzo wyraźnie. – Świetnie. Zarezerwuj lot, a ja wyślę po ciebie samochód. Wracaj do domu, Harper, tu jest twoje miejsce. Harper wstała i nagle ogarnął ją osobliwy spokój. Nie czuła gniewu ani skruchy, jak zawsze po tyradach matki. Miała raczej wrażenie, że wszystko odbyło się tak, jak od początku się spodziewała. Powiodła wzrokiem po swojej sypialni, którą Bunia stworzyła specjalnie dla niej, aby miała swoje miejsce w Morskiej Bryzie. Aby czuła się wyjątkowa… kochana. Każdy szczegół – od pastelowych kolorów, poprzez biurko, z którego korzystała jako dziecko, po książki – wybrano specjalnie dla niej. Jej wzrok pomknął przez okiennice w oknach ku zatoce. Prąd był miarowy i silny. Jej talizman przeciwko złu. – Jesteś tam? Gdy usłyszała surowy, zniecierpliwiony głos matki, zrozumiała, że Georgiana nigdy się nie zmieni. Zawsze będzie jakaś sprawa, spotkanie, książka, kochanek, coś ważniejszego od Harper. Wiedziała, że jeśli pragnie w swoim życiu zmian, musi zacząć od siebie. – Tak. Jestem dokładnie tu, gdzie powinnam. Przykro mi, mamo, ale nie wrócę do Nowego Jorku. Będę już kończyć. Pa! Rozłączyła się jednym nieznacznym ruchem kciuka. – Wystarczy – powtórzyła słowa matki. Gdy wyszła na korytarz, usłyszała szmer głosów i brzęk naczyń w kuchni. Potrzebowała teraz sióstr, więc skierowała się w tamtą stronę. Zatrzymała się przed drzwiami, bo usłyszała swoje imię. Zajrzała do środka – siostry stały przy zlewie i myły naczynia. Cofnęła się, aby posłuchać. Dobiegł ją głos Carson.
– Cieszę się, że kupuje Morską Bryzę. Jasne. Tylko… spójrzmy prawdzie w oczy. Przebywanie tu w charakterze gościa to nie to samo. – Nie to samo? – powiedziała Dora przez szum lejącej się wody. – Teraz też jesteś gościem. – Tak i nie. To dom Buni. Wszystkie mamy równe prawa. Co będzie, gdy Harper go kupi? – To będzie dom Harper. – Właśnie. – Nie mów mi, że jesteś na nią zła, bo kupuje dom. – Nie zła. Zazdrosna – wyznała Carson. – Ja też. Żałuję, że sama nie mogę go kupić. Kto nie chciałby tu mieszkać? Ale jest, jak jest. – Żałuję, że to nie mnie finansują Jamesowie. – Hej, mnie finansuje Devlin! – Dora wybuchnęła śmiechem. – I co z tego? – Nie finansuje cię. Płacisz mu czynsz. – Minimalny. Dzielisz włos na czworo. Posłuchaj, to łut szczęścia przy narodzinach. Jak rzut monetą. – Harper wylosowała reszkę, a ja wywinęłam orła. Dora znów się roześmiała. – Dobre. – Nie żartowałam. – Rozchmurz się. Miałyśmy szczęście, że mogłyśmy tu przyjeżdżać przez te wszystkie lata. To więcej, niż dostało wiele osób. Musimy się skupić na dobrych, a nie złych stronach życia. Uwierz mi, tego lata nauczyłam się, że życie jest o wiele lepsze, gdy uważasz, że szklanka jest w połowie pełna. – Po prostu żałuję, że Bunia nie może zostawić tego domu nam wszystkim. Aby wszystko pozostało po staremu. – Ale nie może. Wiedziałyśmy o tym od początku lata. Przyjechałaś z pieniędzmi na zakup Morskiej Bryzy? Nie. Ja też nie. A Harper tak. Mamy szczęście! Będziemy mogły ją odwiedzać. – Tak? Ona będzie tu mieszkać cały czas. Pewnego dnia weźmie ślub, będzie miała męża i dzieci. Nie pozwoli nam tu wiecznie przesiadywać. – Kochanie, Harper zawsze powita nas z otwartymi ramionami. Ale musisz być realistką, Carson – dodała Dora z nutą frustracji w głosie. – Oczywiście, że nie będziesz mogła tu wpadać bez zapowiedzi i siedzieć trzy miesiące, jak teraz. Niestety, kochana, ta era dobiega końca. – Zamknij się. Nastąpiło poruszenie, rozległ się dźwięk otwierania i zamykania szafek. Harper zajrzała do środka i zauważyła, że Carson układa w nich wytarte naczynia. Dora szorowała jedną z nowych nierdzewnych patelni, które Harper niedawno kupiła. Carson się odwróciła, więc Harper znów schowała się za drzwiami. – Teraz wiem, po co kupiła te garnki i patelnie – mruknęła Carson z niechęcią. – Przestań – zbeształa ją Dora. Harper usłyszała dźwięk zakręcanej wody. Dora kontynuowała: – Wszystkie wiemy, że przez całe życie czułaś się wyjątkowo związana z tym domem. Zastanów się przez chwilę. Mieszkałaś z Bunią jako dziecko i przyjeżdżałaś tu cały czas. Ja i Harper odwiedzałyśmy wyspę tylko latem. Masz największą sypialnię, o którą zawsze byłam zazdrosna. – Harper usłyszała śmiech Carson. – Oczywiście myślałam, że to ja powinnam mieć największy pokój, ponieważ byłam najstarsza. Ale go nie dostałam. Bunia oświadczyła mi bez ogródek, że pokój jest twój, a ja muszę się z tym pogodzić. Pogodziłam się. Tak jak Harper. – Głos Dory przybrał niemal błagalny ton. – Carson, teraz musisz zaakceptować fakt, że Harper kupi ten dom i w rezultacie będzie miała większy pokój. Ale zaufaj mi, zawsze będziesz się czuła z tym domem związana, bo jest pełen twoich wspomnień. Nic tego nie zmieni. Skaczę z radości, wiedząc, że Nate będzie mógł tu bywać. Pewnego dnia może przywieziesz tu
swoje dzieci. – Harper usłyszała huk, gdy garnek wpadł do zlewu. – Och, Carson, przepraszam – bąknęła Dora. – Nie pomyślałam. – To nic – odparła Carson drżącym głosem. – Ja tylko… Zawsze uważałam Morską Bryzę za swój dom. Problem polega na tym, że nadal uważam. – Pociągnęła nosem. – Zaproszenie od czasu do czasu to za mało, gdy nie masz własnego domu. – Och, skarbie. – Po odgłosach Harper odgadła, że siostry się przytulają. – Wiem, jak się czujesz. Bezdomność jest do bani. Z gardła Carson wydobył się dziwny odgłos, ni to szloch, ni to śmiech. – Tylko tego brakowało Harper do szczęścia. Jeszcze jednego domu. Dora wybuchnęła śmiechem. – Właśnie. W Harper zawrzało, gdy ostrze ich słów dosięgło celu. Mogła znieść awanturę urządzoną przez matkę za to, że zapragnęła kupić Morską Bryzę. Ale nie atak siostry za to, że próbowała ocalić dom! Po tej okropnej rozmowie telefonicznej słowa Carson wydały się jej strasznie niesprawiedliwe i krzywdzące! Tym razem nie zdołała opanować złości. Wpadła do kuchni z płonącym wzrokiem i stanęła przed siostrami, opierając ręce na biodrach. Dora i Carson wytrzeszczyły oczy i aż się cofnęły, świadome, że zostały przyłapane. – Mam dla ciebie dobre wieści, Carson! – zawołała Harper, wymierzając w siostrę palec. – Nie musisz się już martwić o to, że kupię sobie następny dom. Albo jakikolwiek dom, skoro już o tym mowa. Właśnie pokłóciłam się z matką. Z Królową Śniegu. Zapytałam ją o pieniądze, które odziedziczę, a które zamierzałam przeznaczyć na zakup Morskiej Bryzy. Chciałam to zrobić dla nas wszystkich. Okazało się, że nie tylko nie dostanę tych pieniędzy, ale również niczego innego, jeśli natychmiast nie wrócę do domu. Masz, co chciałaś. Wyjeżdżam! Tak jak ty. Czuła żar na policzkach, paliły ją żywym ogniem. Ale krzyczała dalej, pozwalając, by nagromadzone w niej frustracje wylały się niczym lawa z wulkanu. – Nie kupię Morskiej Bryzy. Dom trafi w obce ręce. Zadowolona? – Odwróciła się na pięcie i wypadła z kuchni. Po drodze minęła Bunię, która stała w progu, opierając dłoń na framudze, z twarzą białą jak prześcieradło. Harper trzasnęła frontowymi drzwiami i wybiegła z domu. Jej stopy bębniły o drewniane stopnie, gdy pędziła w dół na żwirowy podjazd i ulicę. Dlaczego one zawsze uważały ją za szczęściarę? Z powodu pieniędzy? Nie rozumiały, że ona jest równie zagubiona, równie krucha, jak one? Uraza paliła ją w sercu, łzy płynęły po twarzy, utrudniając jej oddychanie, gdy uciekała coraz szybciej i dalej od Morskiej Bryzy. Nieważne jednak, jak daleko by dobiegła ani jak szybko uciekała, wiedziała, że nie zdoła wyprzedzić urazy, żalu i strachu, które deptały jej po piętach. Bunia stanęła w progu kuchni i patrzyła na Carson i Dorę. Obie milczały i miały skruszone miny. Choć Bunia nie słyszała całej rozmowy, usłyszała dość. Spojrzała Carson w oczy. – Wstydziłabyś się. Potem odwróciła się i powoli wyszła.
Rozdział szesnasty Harper z dłońmi zaciśniętymi w pięści pędziła po plaży. Gnała przed siebie, aby pozbyć się bólu wywołanego przez złośliwe uwagi Carson. Były wredne, niesprawiedliwe i sprawiły jej ogromną przykrość. Zaczął się odpływ, więc piętami odciskała głębokie ślady w mokrym piasku. Dotarła prawie do Breach Inlet. Biegła, aż całkiem opadła z sił. Dysząc ciężko, wspięła się na wydmy i wyciągnęła nogi w ciepłym piasku. Siedziała zmęczona i wolna od gniewu. Uspokoiła się na tyle, aby zrozumieć, że kąśliwość Carson była wyrazem jej urazy, zazdrości i strachu. Zanurzyła dłonie w ciepłym piasku i doszła do wniosku, że zabolało tak bardzo, bo ostre słowa padły z ust Carson. Średnia siostra była zazwyczaj radosna i szczera. Troskliwa. Harper zawsze ją podziwiała i uważała za wzór. Przypomniała sobie ich pierwsze spotkanie w Morskiej Bryzie. Harper, wówczas sześcioletnia, wyglądała jak laleczka, drobna, delikatna i ładnie ubrana w marszczoną sukienkę i skarpetki z koronkową falbanką. W złotorudych włosach miała wielką kokardę. Natomiast Carson, w zapiaszczonym stroju kąpielowym i wytartych dżinsowych szortach, była opalona na brązowo, bosa, a jej zmierzwione, ciemne włosy, suche od soli, sterczały na wszystkie strony. Harper natychmiast ją pokochała. Carson, dzika i pewna siebie, uosabiała ideał Harper. Tak właśnie wyobrażała sobie bohaterki swoich opowiadań. Carson wzięła siostrę opiekuńczo za rękę i zaprowadziła do biblioteki, w której Bunia urządziła dla najmłodszej wnuczki pokój. Gdy tylko Harper weszła do środka i zobaczyła te wszystkie książki, po raz pierwszy się uśmiechnęła. Ich przyjaźń rozkwitała powoli. Patrząc wstecz, Harper uświadomiła sobie, że to los zadecydował o jej przyjeździe do Morskiej Bryzy tego samego roku, kiedy Dora próbowała uwolnić się od Carson. Wyrosła z dziecięcych zabaw i wkroczyła w obfitujący w dramaty wiek nastoletni. Harper zjawiła się w idealnej chwili, aby wypełnić pozostawioną przez nią lukę. W zasadzie z powodu przygodowych książek, które pasjami czytała, okazała się lepsza w wymyślaniu zabaw nawet od Dory. Och, jak wspaniale bawiły się z Carson! Tomek Sawyer i Huck Finn zainspirowali je do spływu w dół strumienia, gdy poszukiwały Indianina Joego. Wyspa skarbów i opowieści Buni o ich niezwykłym przodku Piracie Dżentelmenie sprawiły, że rok po roku niestrudzenie szukały ukrytego skarbu. Źródło młodości przekonało je, że znajdą sadzawkę nieśmiertelności. A Piotruś Pan okazał się kopalnią pomysłów dla małych wyspiarek, które uwielbiały piratów, syreny i wróżki. Harper zrozumiała teraz, że Carson pomogła jej w Morskiej Bryzie rozkwitnąć. Każdego lata zjawiała się tutaj niczym wzorowa uczennica na szkolnej wycieczce. Po kilku dniach pobytu na Wyspie Sullivana zrzucała maskę nieśmiałej i potulnej wraz z eleganckimi ubraniami i pozwalała sobie być ciekawską, bystrą, odważną dziewczynką, która kryła się w jej wnętrzu. Były z Carson nierozłączne. Ich serca biły wspólnym rytmem przypływów i odpływów. Potem nadeszło nieuniknione. Carson również dorosła i porzuciła dziecięce zabawy. Ostatnie wspólne lato spędziły na plaży. Szesnastoletnią Carson pochłaniało surfowanie, a jedenastoletnia Harper siedziała pod parasolem i czytała. Rok później Bunia powiadomiła Harper, że Carson nie przyjedzie do Morskiej Bryzy, ponieważ zamierza znaleźć w Los Angeles pracę na lato. Harper oczywiście została tradycyjnie
zaproszona, ale nie chciała spędzić wakacji samotnie. Jej matka właśnie kupiła dom w Hamptons i Harper postanowiła tam spędzić letnie miesiące. I to był koniec. Ponownie spotkały się wiele lat później na ślubie Dory. Obie jęczały w duchu na myśl o włożeniu różowych, rozkloszowanych sukienek, lecz potulnie wypełniły swój obowiązek. Po raz kolejny spotkały się rok później w smutniejszych okolicznościach. Carson była zbyt wstrząśnięta śmiercią ojca, aby rozmawiać z siostrami. Wkrótce potem przyjechały na pogrzeb dziadka Edwarda. Całą radość z pobytu w Morskiej Bryzie przyćmił smutek. Wtedy widziały się po raz ostatni aż do tego lata. Minione miesiące dowiodły, że czas i oddalenie nie zdołały rozerwać ich więzi. Harper mogła się gniewać na siostry, nie zgadzać się z ich wyborami, dystansować się od nich, lecz one zawsze przy niej były. Płynęła w nich jedna krew. Tworzyły rodzinę. Nadszedł czas, aby zewrzeć szeregi. Wstała i otrzepała wilgotne nogi z piasku. Przeciągnęła się leniwie, patrząc na spokojne morze i fale delikatnie obmywające brzeg. Niewiele zostało nam dni w Morskiej Bryzie, uświadomiła sobie. Oferta kupna wisiała nad ich głowami niczym miecz Damoklesa. Nie chciała zmarnować ostatnich dni tutaj na kłótnie. Wszystkie stąpały teraz po grząskim gruncie. Wszystkie były podenerwowane i drażliwe. Nie chciała, żeby się na siebie gniewały. Zrozumiała, co musi zrobić. Zawróciła i puściła się biegiem ku Morskiej Bryzie. Carson siedziała na pomoście z nogami zanurzonymi w wodzie i gapiła się bezmyślnie w fale. Czuła się jak kawałek drewna dryfujący bez celu i bez wartości. W lewej dłoni ściskała małą, papierową torbę z butelką tequili w środku. Ukryła ją na początku lata, gdy siostry i Bunia zadeklarowały, że usuną z domu cały alkohol. Słowa Buni zabolały. „Wstydziłabyś się”. Carson bardzo je przeżywała, ale zdawała sobie sprawę, że powinna się wstydzić. W głębi serca wiedziała, że za decyzją Harper o kupieniu Morskiej Bryzy stały motywy równie szczere i bezinteresowne, jak ona sama. Harper była szczodra. Carson znała mnóstwo bogatych ludzi, którzy trzymali się kurczowo swoich pieniędzy, wiecznie podejrzewając, że inni chcą ich wykorzystać lub okraść. Nie należeli do szczególnie sympatycznych. Harper nigdy nie wywyższała się z powodu swojego bogactwa i pozycji społecznej. Zastanawiała się tylko z obawą, czy ludzie lubią ją z powodu jej pieniędzy, czy dla niej samej. Carson przycisnęła dłonie do policzków. Uderzyła w najczulszy punkt Harper, tego wstydziła się najbardziej. Nie miała sobie równych w ranieniu ludzi. Kiedy Blake zostawił ją w kawiarni, błąkała się samotnie przez kilka godzin. Jego pożegnalne słowa rozbrzmiewały w jej głowie. „Ja też straciłem dziecko”. Mocno zacisnęła powieki. Dlaczego zawsze czuła się winna? Dlaczego Blake nie potrafił dostrzec, że nie jest jeszcze gotowa, aby dopuścić jego lub kogokolwiek innego tak blisko? Przez całe życie opiekowała się sobą, ojcem. Ufała instynktowi. A jeśli się oszukiwała? Jeżeli wcale nie posiadała instynktu? Wystarczy spojrzeć, do czego ją to doprowadziło. Do druzgocącej, beznadziejniej porażki na każdym polu. Praca, pływanie, związki… Nawet Delphine. Jedyna żyjąca istota, z którą nawiązała prawdziwą więź, którą kochała, której zaufała. I co się z nią stało? A to wszystko dlatego, że delfin popełnił błąd i obdarzył ją miłością. Co jest z nią nie tak? Inni ludzie robią karierę, pobierają się, mają dzieci. Jej siostry… Zwłaszcza jej siostry. Dora się zakochała, odkryła nowy talent, przeprowadziła się. Harper i Taylor budowali wspólną przyszłość. A ona znów została sama. Odpowiadało jej to, gdy pracowała i w każdej chwili mogła wyjechać na jakiś
egzotyczny plan filmowy. Nawet jeśli akurat z nikim się nie spotykała, miała swoją pracę. Coś, co należało tylko do niej. I co jej zostało? Ukryła twarz w dłoniach. Nic. Blake zasługiwał na kogoś lepszego. Nie mogła się z nikim teraz wiązać. Chciała być sama. Aby pomyśleć. Aby się napić. Boże drogi, czuła takie pragnienie, że całe ciało ją bolało, a w gardle paliło. Odwróciła głowę i spojrzała na butelkę tequili ukrytą w papierowej torebce. Obiecywała zapomnienie, odrętwienie, obojętność. Oblizała spierzchnięte wargi. Niemal czuła smak tequili na języku. Nie jesteś alkoholiczką, krzyczał jej mózg. Nie piła od miesięcy. Założyła się z siostrami, że nie tknie alkoholu przez tydzień. Udowodniła, że nie jest alkoholiczką, prawda? Czego więc się bała? Musiała tylko otworzyć torebkę, wyjąć butelkę, odkręcić korek i upić łyk. Tylko jeden. Aby udowodnić, że zdoła potem zakręcić butelkę. Nawet w chwili słabości rozumiała, że usprawiedliwia swój czyn jak typowy alkoholik. Wtedy usłyszała na pomoście kroki. Otarła oczy i obejrzała się przez ramię. W jej stronę biegła Harper, cała mokra z wysiłku. Serce Carson wezbrało miłością. Wstała i ruszyła siostrze na spotkanie. Padły sobie w objęcia i mocno się uściskały. Carson poczuła wilgoć na skórze Harper i zapach jej potu. – Strasznie mi wstyd! – zawołała. – Bardzo cię przepraszam. – Nie, nie, nie trzeba. Przesadziłam. – Harper też płakała. – Wcale tak nie myślę. To wszystko, co powiedziałam, było nikczemne i podłe. Wstrętne. – Tak. – Harper czknęła. Carson roześmiała się i cofnęła. – Nie musisz mi przytakiwać. Harper spojrzała na siostrę zaczerwienionymi oczami. – Tak tylko mówię… – Spociłaś się jak mysz. – Wiem. Biegłam. – Usiądziemy i włożymy nogi do wody. Ochłoniemy. Carson poprowadziła siostrę na dolny pomost, w ich ulubione miejsce. Dyskretnym ruchem odsunęła torebkę z tequilą. Usiadły na krawędzi i włożyły nogi do wody jak zwykle, gdy tu przychodziły. Harper oparła się na dłoniach i pozwoliła, by otoczyła ją odświeżająca bryza. – Naprawdę przepraszam – powtórzyła Carson. – Zachowałam się jak idiotka. Ja tylko… Ciężko mi. Czuję się zagubiona i nie potrafię wziąć się w garść. Wiem, że bywam drażliwa i wredna, gdy jestem przygnębiona. Naprawdę mi przykro, że wyładowałam się na tobie. Nie zasłużyłaś na to. Próbowałaś pomóc. Harper pochyliła się, aby włożyć do wody jeszcze dłonie. – Zawsze miałaś problem z pieniędzmi mojej rodziny. – Chodziło o moje kompleksy. Bo u mnie z kasą zawsze było krucho. Harper wyprostowała się i wytarła ręce w bluzkę. – Cóż, teraz u mnie też będzie krucho. Może po prostu skończymy z tym? – Jest aż tak źle? – Jeżeli tu zostanę, matka zablokuje mi dochód z funduszu powierniczego. – Ma do tego prawo? – Jest jego wykonawcą.
Carson zerknęła na siostrę. – O jakiej sumie mowa? Harper wzruszyła ramionami. – Dzięki której nigdy nie musiałabym się martwić. Carson westchnęła. – To musi być przyjemne. – Carson… – Wybacz, ale to naprawdę nieźle brzmi. – Oddałabym każdego centa z funduszu, żeby kupić Morską Bryzę. Nie zależy mi na pieniądzach. Carson prychnęła. – Tylko nadziani ludzie tak mówią. – Obiecasz, że się nie zdenerwujesz, jeśli coś powiem? Carson spojrzała na Harper ostrożnie. – Co? – Znajdź sobie pracę! Wiecznie narzekasz, że nie masz kasy. Więc je zarób! – Próbowałam! – krzyknęła Carson. – Nikt mnie nie chce. – Może nie tutaj. Jesteś fotografem planu dla filmu i telewizji. Jednym z najlepszych w branży. Tutaj nie znajdziesz takiej pracy. Wracaj do LA i pukaj do drzwi. Coś się pojawi. Carson pokręciła głową. – Nie sądzę. – Dlaczego? – Harper zdumiał pesymizm siostry. Carson wbiła wzrok w swoje stopy, którymi burzyła wodę. – Spaliłam za sobą wszystkie mosty. Byłam beztroska i bezmyślna. – Chodzi o picie? – zapytała Harper cicho. Carson jęknęła i zaczęła mocniej uderzać stopami w wodę. – Tak. Na planie obowiązuje pewna zasada. Możesz pić w wolnym czasie, ale nie podczas produkcji. Zawaliłam zlecenie. Przespałam się z reżyserem. Ostro zabalowałam. Wieści szybko się rozeszły i nikt mnie już nie zatrudni. Harper spojrzała na profil siostry. Carson wyglądała na przybitą. Długie, luźno związane włosy spływały na jej szyję. – Carson, od dawna nie pijesz. Minęły trzy miesiące. Pokiwała głową. – Więc… dlaczego chcesz znowu zacząć? – Carson poderwała głowę i wlepiła zdumione spojrzenie w siostrę. – Za kogo ty mnie masz? – mruknęła Harper. Wyciągnęła palec. – Myślałaś, że nie zauważę papierowej torby? Przyłapałam cię. Carson głośno przełknęła ślinę. – Nawet jej nie otworzyłam. Na twarzy Harper pojawiło się niedowierzanie. – Przysięgam. Ale byłam blisko. – Carson jęknęła. – Tak bardzo chcę się napić. – To ci nie pomoże. Przecież wiesz. Jeśli teraz się napijesz, poczujesz się tylko gorzej. – Gorzej już nie mogę się poczuć. Przynajmniej przestanę czuć. Jej posępny ton głęboko zasmucił Harper. – Carson, pomogę ci. – Nie możesz. Nikt nie może. Carson z zadumą patrzyła na zatokę.
– A Blake? – Zerwałam z nim. – Znowu?! – zawołała Harper z bólem. – Przecież go kochasz. – Wiem – szepnęła Carson żałośnie. – Dlaczego? – dopytywała Harper. – Jestem taka skołowana! – wyznała Carson. – Straciłam dziecko. Straciłam karierę. Wkrótce stracimy Morską Bryzę. Tracę wszystko, co kocham. – Moim zdaniem właśnie teraz najbardziej potrzebujesz Blake’a. Carson wyciągnęła nogi z wody, przycisnęła kolana do piersi i mocno objęła je ramionami. – Lepiej mu będzie beze mnie. Jestem w rozsypce. – Nie… – Naprawdę. Pamiętasz mój totem? Rekina? – Nie opierałabym na tym swoich życiowych decyzji. – Tak właśnie powinnam postępować. Według tej książki. I głosu instynktu. – Carson patrzyła na siostrę w skupieniu. – Moje dawne ja zniknęło. – Machnęła ręką ku morzu. – I zabrało ze sobą odwagę, poczucie własnej wartości i serce. Harper położyła dłoń na ramieniu Carson w geście pocieszenia. Aby ją zapewnić, że nie jest sama. – Muszę się odnaleźć – kontynuowała Carson drżącym głosem. Potrząsnęła przed sobą rękami jak Nate, gdy się denerwował. – I – dodała już spokojnie – muszę to zrobić sama. Nikt mi w tym nie pomoże. Rozumiesz? Harper uświadomiła sobie, że tego lata właśnie tak postępowała. Szukała samotności i wyciszenia, dała sobie czas, aby w swoim wnętrzu poszukać mocnych stron, pasji, emocji. Aby odnaleźć siebie. – Tak – zapewniła z żarem. – Doskonale cię rozumiem. – Wstrzymała oddech. Teraz już wiedziała, co Taylor miał na myśli, gdy mówił, że pisanie to dar. – Tego lata właśnie to zrobiłam. I… – Oblizała spierzchnięte wargi. – Zaczęłam pisać. Carson otarła oczy i popatrzyła na siostrę. – Pisać? – Podejrzliwie zmrużyła powieki. – Co? – Książkę. Oczy Carson zogromniały. – Wiedziałam! – Wymierzyła w Harper palec. – Wiecznie coś stukałaś w klawiaturę. Założyłam się z Dorą, że piszesz książkę. Ja twierdziłam, że to coś osobistego, a Dora postawiła na powieść historyczną o Piracie Dżentelmenie. Która miała rację? Harper uśmiechnęła się diabolicznie. – Wygrałaś. Carson wydała cichy okrzyk. – Do licha! – Nikomu nie powiesz. Obiecaj! – Obiecuję. Ale dlaczego? Powinnaś być z siebie dumna. – Wziąwszy pod uwagę historię taty, nie jestem jeszcze gotowa, aby komukolwiek o tym powiedzieć. Na pewno nie matce. To moja tajemnica. – Harper urwała. – Ale tobie pokażę. Carson znieruchomiała. – Mnie? Dlaczego mnie? – Jesteś moją bohaterką. Nie wiedziałaś? Carson, zawsze byłaś bohaterką wszystkich moich opowieści. Carson pochyliła się i niezdarnie uścisnęła siostrę. – Chodź. – Harper uwolniła się z jej objęć i pomogła Carson wstać. – Chodźmy po nią. Och. –
Wskazała palcem pomost. – I weź ze sobą tę torbę. W pokoju Harper Carson rzuciła się na łóżko i podekscytowana zaczęła wymachiwać stopami w powietrzu. – Czuję się jak dziecko w Boże Narodzenie, które czeka na wspaniały prezent. Harper skrzywiła się niepewnie, podchodząc do biurka. – Cóż, zobaczymy, jak się poczujesz, gdy przeczytasz. Otworzyła dolną szufladę biurka i wyjęła z niej gruby plik kartek. Niosła je do Carson z namaszczeniem jak sztabę złota. Dla niej był to bezcenny skarb. Włożyła w tę książkę swoje serce. Spisała swoje najgłębsze, najmroczniejsze tajemnice. A teraz zamierzała je komuś pokazać. Carson wyciągnęła ręce z niecierpliwą miną, ale Harper pokręciła głową. – Najpierw dokonamy wymiany. Gorzała za książkę. – Oczywiście. – Carson przechyliła się przez materac i sięgnęła po brązową torbę. Wręczyła ją Harper. – Możesz wyrzucić. – Tak zrobię. Carson siedziała jak na szpilkach. Dłonie Harper zwilgotniały. – Tylko nikomu tego nie pokazuj. Obiecujesz? – Przecież już obiecałam. – Powiedz to jeszcze raz! – Obiecuję – powtórzyła Carson uroczyście. Harper wzięła głęboki oddech, po czym niechętnie podała książkę siostrze. Carson musiała ją niemal wyrwać z jej rąk. Wytarła dłonie w szorty i pogładziła stronę tytułową. W jej oczach odmalowało się zdumienie. – Tytuł brzmi… Harper przycisnęła palec do jej ust. – Obiecałaś… Nikomu nie mów! Wybiła północ. Carson wymknęła się do garażu. Jej dłonie drżały, gdy odpalała silnik Błękitnego Bombowca. Przerażało ją to, co zamierzała zrobić. Ale wiedziała, że musi. Książka Harper była jej objawieniem. Była to powieść, a postaci miały zmyślone imiona, lecz każdy, kto znał ich rodzinę, natychmiast rozpoznałby trzy siostry. Zacisnęła dłonie na kierownicy, a jej oczy wypełniły się łzami. Zastanawiała się, czy naprawdę tak postrzega ją Harper. Callie, bohaterka książki, była silna i nieustraszona. Oddana morzu i rodzinie, a szczególnie jednemu uroczemu delfinowi. Bohaterka w każdym calu. To naprawdę ja?, zastanawiała się Carson. Znowu płaczę, pomyślała z irytacją, wycierając mokre policzki. Jaka bohaterka wypłakuje sobie oczy przez cały wieczór? A jednak miała wrażenie, że wraz ze łzami pozbywa się zwątpienia, które ją dręczyło. Tego wieczoru niemal osunęła się w otchłań rozpaczy i autodestrukcji. Harper – i jej książka – cofnęła ją znad krawędzi. Ocalić mogła się tylko sama. Musiała stać się bohaterką własnego życia. Wzięła głęboki, uspokajający oddech i zmieniła bieg. Wyjechała z garażu, po czym ruszyła na północ ku Middle Street. Kilka minut później zaparkowała niedaleko pubu Dunleavy’s. Miejsca parkingowe były o tej porze jeszcze zajęte, znalazła jedno kawałek dalej. Śmiech wylewający się na ulicę był głośny i bezczelny – znamionował pijących do późna. Stanęła przed ciemnozielonym pubem, przeszła pomiędzy
stolikami i zajrzała przez okno. Choć zbliżała się godzina zamknięcia, przy barze wciąż stało sporo osób, głównie dwudziesto- i trzydziestolatków. Energicznie pchnęła drzwi. Natychmiast otoczył ją zapach świeżego popcornu. Przypomniała sobie czasy, kiedy jej praca polegała na przyrządzaniu go. Stanęła w progu i rozejrzała się wokół. Ściany zdobiły stare puszki po piwie i tablice rejestracyjne z całego kraju, a także fotografie miejscowych drużyn sportowych i portrety z autografami kilku sław. Słychać było szum rozmów. W telewizorze zawieszonym nad barem leciał mecz bejsbolowy. Ashley, kelnerka, która pracowała kiedyś razem z Carson, uśmiechnęła się i podeszła do niej z tacą pełną brudnych szklanek. – Cześć, dziewczyno. Kopę lat. – Wzięłaś nocną zmianę. Ashley potrząsnęła blond włosami. Wyglądała na zmęczoną po długim wieczorze. – To tylko zastępstwo. Hej, miło było cię spotkać. – Uśmiechnęła się blado i pobiegła do kuchni. Carson ruszyła w stronę baru, klejnotu w koronie lokalu, gdzie na swoim stałym miejscu stał Bill, polerując szkło. Podeszła prosto do niego, oparła dłonie na wypolerowanym drewnie i pochyliła się do przodu. Bill był właścicielem baru, menedżerem i jej szefem, gdy tu pracowała. Był także dobrym znajomym Buni, która załatwiła wnuczce tę pracę. To on zwolnił Carson za kradzież butelki alkoholu. Postawny mężczyzna miał podłużną, obwisłą twarz, która mówiła, że wiele już w życiu widział i nie cierpi głupców. Zauważył ją od razu. Z przyzwyczajenia lustrował wzrokiem każdego, kto przekroczył próg Dunleavy’s. – Carson. – Skinął głową na powitanie. Odłożył szklankę i ścierkę, po czym podszedł bliżej. – W czym mogę ci pomóc? Carson zebrała się na odwagę. – Pamiętasz, jak powiedziałeś, że zostaniesz moim sponsorem w AA? Wyraz jego twarzy się zmienił. – Tak. – Proszę, abyś nim został.
Rozdział siedemnasty Harper obojętnie mijała sklepy, ogrodzone osiedla i rzędy bujnych sosen w Marion National Forest, gdy następnego dnia jechała na Highway 17. Skręciła na północ ku McClellanville, a w jej głowie szalała burza emocji i gonitwa myśli. Zostawiła Carson samą w pokoju. Nie mogłaby tam zostać, gdy siostra czytała jej książkę. Traktowała to zbyt osobiście. Zacisnęła dłonie na kierownicy i przypomniała sobie radę, której udzieliła Carson – „moim zdaniem to właśnie teraz najbardziej potrzebujesz Blake’a”. Najwyższy czas, aby sama poszła za własną radą. Gdy światło zmieniło się na czerwone, zatrzymała jeepa, z wprawą zmieniając biegi. Wspomniała swoje przerażenie, gdy kupiła ten samochód. Na widok manualnej skrzyni wpadła w panikę. Dlaczego nie uwierzyła, że sobie poradzi? Odpowiedź przyszła od razu. Strach. Strach przed porażką. Strach przed własną niedoskonałością. Strach był źródłem jej problemów. Podstawą jej nieśmiałości. Ruszyła, gdy zapaliło się zielone światło. Jechała przez obrzeża bezkresnego Francis Marion Forest. Kilometry uciekały spod mruczących kół, a w niej narastał gniew. Jaka matka grozi, że odetnie dziecko? Bunia nigdy nie zostawiła Parkera na pastwę losu, nawet w jego najgorszym okresie. Matka powinna darzyć dziecko bezwarunkową miłością? Ale czy bezwarunkowa miłość w ogóle istnieje, czy może to tylko mrzonka? Do znudzenia czytała książki o więziach rodzinnych. Przede wszystkim te, które dotyczyły relacji matka–córka. Autorzy przekonywali o bezwarunkowej matczynej miłości. Miłości bezgranicznej. Szczególnie zapadły jej w pamięć słowa Ericha Fromma o miłości matki, której „nie trzeba zdobywać ni na nią zasłużyć”. – Jasne – mruknęła gorzko. Nigdy nie czuła tej niczym niezakłóconej, spokojnej pewności, jaką niesie z sobą miłość matki. Odcięcie pępowiny okazało się łatwiejsze, niż myślała. Zawsze była przekonana, że pewnego dnia się usamodzielni, lecz teraz rozumiała, że to też była tylko mrzonka. Zbyt długo beztrosko przyjmowała pieniądze od matki, zbyt długo żyła w złotej klatce. Zachowywała się lekkomyślnie, jak dziecko, za które Georgiana nadal ją uważała. W końcu dojechała do migającego światła oznaczającego zjazd na Pinckney Street. Wpisała adres Taylora – który znalazła z łatwością w przeglądarce – w GPS. Nie potrafiła zapamiętać tego skrętu. Włączyła kierunkowskaz i zjechała z autostrady na McClellanville, przypomniawszy sobie długi sklepiony tunel prowadzący ku morzu. Minęła miasto, po czym skręciła na Oak Street i zatrzymała się na podjeździe okolonym przez wysokie, tyczkowate krzewy. Sprawdziła adres. To tutaj. Wokół podjazdu rosły ogromne dęby obrośnięte mchem. Zza zarośli wystawał skromny, ale uroczy biały domek z czarnymi okiennicami i wesołym, spadzistym blaszanym dachem. Całość tworzyła klasyczny południowy obrazek. Po obu stronach dwuspadowego dachu zauważyła lukarny. Weranda naokoło budynku obejmowała parter niczym kochające ramiona. Za domem w słońcu lśnił Jeremy Creek. Gdy wjechała na podjazd, zauważyła, że na werandzie wyleguje się Thor. Czujnie podniósł łeb. Zgasiła
silnik, świadoma, że wielki pies obserwuje każdy jej ruch. Gdy wysiadła z samochodu, Thor zaszczekał nisko, po czym zbiegł z werandy na podwórko, nie spuszczając z niej wzroku. – Cześć, Thor. – Wyciągnęła do niego rękę. Powąchał jej dłoń, po czym szturchnął łbem jej nogę, aby zachęcić ją do energiczniejszych pieszczot. Zaczął cicho skowyczeć, po czym szczekać z podekscytowaniem i wymachiwać ogonem. Ucieszyło ją to serdeczne powitanie. – Thor, noga! – zawołał Taylor z werandy. I posłuszny pies natychmiast się wycofał. Taylor, przechylony przez poręcz, patrzył na nią z szerokim uśmiechem, po czym szybko zbiegł po schodach. Na jego twarzy zobaczyła wszystko, co chciała wiedzieć. Wpadła w jego ramiona, a on uniósł ją w powietrze i zakręcił nią kilka razy dokoła. Gdy ją postawił, pochylił ku niej twarz, a ich gorące oddechy się zmieszały. – Jesteś. – Zanurzył dłonie w jej włosach i pocałował. Najpierw policzki, włosy, oczy, uszy, skubiąc je lekko, a na końcu wargi. Harper przerwała pocałunek i spojrzała na niego lśniącymi oczami. – Jestem w domu. Harper znów znalazła się na pokładzie „Miss Jenny”. Ostatnią godzinę spędzili z Taylorem w kabinie, gdzie dali się ponieść namiętności niespiesznej, ale gorącej. Łódź kołysała się łagodnie na wodzie, a Harper czuła się hołubiona w jego silnych ramionach, bezpieczna. Szeptał jej imię raz po raz niczym modlitwę, a ona odpowiadała westchnieniami. Pragnęła, aby to trwało wiecznie. W końcu przytulił ją, a ona zwinęła się w kłębek niczym syty kot. Na policzku czuła łaskotanie jego zarostu, a przy uchu jego oddech. – O czym chciałaś porozmawiać? – zapytał. Poczuła ciężar na sercu. Nie chciała, aby ten uwodzicielski, spokojny nastrój, który spływał na nią w obecności Taylora, prysł. Wyczuł zmianę jej nastroju i odwrócił ją tak, aby patrzeć jej w oczy na wąskim łóżku. – Wszystko w porządku? – Nie bardzo. – Co się stało? – Ogarnął go niepokój. – Mam ci tyle do powiedzenia, a nie wiem, od czego zacząć. – Mój tata mówi, że zaczynać trzeba od początku. Zaśmiała się lekko. – W takim razie zacznę od momentu, w którym postanowiłam kupić Morską Bryzę. Opowieść wylała się z niej potokiem słów, jakby nagle puściły wszystkie tamy. Nie oszczędziła mu żadnych szczegółów od chwili, gdy Devlin przyjechał do Morskiej Bryzy z ofertą, poprzez spotkanie z siostrami na pomoście, decyzję o zakupie domu, po radość Buni i wściekłość Georgiany, zwieńczoną groźbą wydziedziczenia Harper, jeśli nie spełni żądań matki. Taylor odwrócił się na plecy i splótł ręce za głową. – Czyli nie jesteś już dziedziczką. – Niestety, nie. Jestem spłukana. – Cóż, mała – klapnął ją żartobliwie w pośladek – miło było cię poznać. Cisnęła mu poduszkę w twarz. Przewrócił się na bok i przycisnął Harper plecami do łóżka, unieruchamiając w swoich ramionach.
Oboje wybuchnęli śmiechem. Pocałował ją namiętnie w usta i przytulił do swojej piersi. Gdy się ułożyli, wziął ją za rękę i zaczął się bawić jej palcami. – Cieszę się, że przyszłaś z tym do mnie. Chcę, abyś wiedziała, że zawsze możesz to zrobić. – Wiem. Na jego wargi wypłynął zadowolony uśmieszek. – Naprawdę powiedziałaś matce, że zostajesz? Poszukasz pracy w Charlestonie? – Tak. Jego pierś uniosła się i opadła. – Świetnie. – Ale powinnam być realistką. Nie żartowałam, jestem spłukana. Przez całe lato lekkomyślnie szastałam pieniędzmi i prawie nic mi nie zostało. – Hej, a może oddam ci honorarium za remont kuchni? – Nie bierzesz pieniędzy od dam w opałach? – Nigdy, szanowna pani. Pogłaskała go czule po policzku. – Mój bohater – mruknęła żartobliwie. – Nie żartuję. Nie potrzebuję twoich pieniędzy. Nigdy nie będę ich potrzebował. – Poradzę sobie. – Poklepała go po torsie. – Chodzi o to, że zawsze miałam czek z funduszu na wszelki wypadek. Jakieś zabezpieczenie finansowe. Nigdy nie musiałam się tym martwić. A teraz matka mnie wydziedziczy, a ja muszę się pogodzić z faktem, że jestem bez grosza. – Masz mnie. Jego słowa podniosły ją na duchu. – Dziękuję, nie chcę jednak całe życie polegać na innych. Oczywiście doceniam twoją propozycję – dodała pospiesznie. – Ale pragnę niezależności. A nawet nie mam pracy. – Jeszcze. – Rozmawiamy poważnie. Jak długo potrwa szukanie pracy? Carson od miesięcy szuka posady w swojej branży. Ja jestem redaktorem. W Charlestonie niewiele znajdę wakatów w tej branży. Poza tym będę musiała się wkrótce wyprowadzić z Morskiej Bryzy. – To tylko wymówki. A nie powody do wyjazdu. – To nie są wymówki. To fakty. – Bawiła się włosami na jego piersi. – Myślałam nad tym… Może będę musiała wrócić do Nowego Jorku. – Taylor wstrzymał oddech. – Dopóki nie zaoszczędzę jakiejś sumy – wyjaśniła szybko. – Wtedy poszukam pracy tutaj. Kupię sobie trochę czasu. – Nie – zaprotestował stanowczo. – Jeśli tam wrócisz, nawet na jeden dzień, twoja matka wbije w ciebie pazury i cię tam zatrzyma. Nigdy nie pozwoli ci odejść. – Nie zrobi tego. – Zaangażujesz się w pracę. Może kogoś poznasz. Nie wrócisz. – Wrócę. – Naprawdę chcesz zaryzykować? Odpowiedziało mu przeciągłe westchnienie. – Nie wyjeżdżaj, Harper. – Tulił ją mocno i patrzył błagalnie. – Zostań. – Taylor… Przesunął się, aby usiąść naprzeciwko niej. Jej też pomógł się podnieść. Owinęła się prześcieradłem, aby zakryć swoją nagość. – Spójrz na mnie, proszę. Gdy podniosła wzrok, ich spojrzenia się zwarły. W jego oczach szalały emocje.
– Wiem, co to strach. Aż za dobrze. Wielokrotnie patrzyłem śmierci w twarz. Ludzie twierdzą, że to jest odwaga. Ale to łatwizna w porównaniu z tym, z czym musiałem zmierzyć się po powrocie. Nauczyłem się, że prawdziwa odwaga to mierzenie się ze strachem. Trzeba odwagi, aby stawić mu czoło i go pokonać… albo dać się pokonać jemu. – Ujął w dłonie jej twarz, aby nie mogła odwrócić wzroku. – Harper, wiem, czego się boisz. Wiem, do czego boisz się przyznać. Chcesz być pisarką, prawda? Odpowiedź dojrzewała w jej wnętrzu. Aż do teraz była przekonana, że to trywialne, nierealne i, co gorsza, autodestrukcyjne marzenie. Ukrywała to. – Tak. – Więc pisz. Ze wzruszenia serce podeszło jej do gardła. – Pisałam. Przez całe lato. – Właśnie. – Uśmiechnął się lekko. – Mówiłaś, że tutaj pisze ci się najlepiej. – To prawda. – Poczuła łzy pod powiekami. – Tutaj czuję się bezpieczna. Jego wzrok znów zapłonął. – Obiecuję, że ze mną nie będziesz się bać. Nigdy. Odsunęła się i podciągnęła prześcieradło. – Prosisz, abym ci zaufała. Zaryzykowała wszystko, moją pracę, majątek, aby zostać tutaj z tobą. Powiedz mi, Taylorze, dlaczego powinnam to zrobić? Gdy spojrzał jej w oczy, pomiędzy jego brwiami pojawiły się dwie głębokie zmarszczki. – Ponieważ cię kocham. Zabrakło jej tchu. Wypowiedział te słowa. Wymienił głośno jedyny powód, który mógł ją tutaj zatrzymać. Patrzył na nią wyczekująco. – Ja też cię kocham. Jego oczy lśniły pewnością. Delikatnie otarł łzy z jej twarzy. – Wiem, że to się dzieje szybko. Może to szaleństwo. Znamy się od kilku tygodni. Mam jednak wrażenie, jakbym znał cię od zawsze. – Patrzył na ich splecione palce i uśmiechnął się lekko. – Miałaś rację. Przyznaję. Gdy cię ujrzałem, zrozumiałem, że jesteś dla mnie tą jedyną. Po prostu moje znużone serce potrzebowało chwili, aby to pojąć. – Spojrzał na nią. – Nie jestem tak odważny, jak ty. Jego słowa obmyły ją niczym letnia burza, zabierając z sobą jej lęki i wątpliwości. W tym momencie uświadomiła sobie, że bezwarunkowa miłość istnieje. Miłość bezgraniczna i nieskończona – to właśnie czuła do Taylora. – Nie mam pieniędzy. Właśnie zacząłem nową pracę. Nawet nie mam pierścionka. Wszystko to przyjdzie później. Mamy czas, aby dopracować szczegóły. Po prostu nie chcę cię stracić. Nie obchodzi mnie, czy twoja matka cię wydziedziczy. Pragnę tylko ciebie. Pomyślała, że nikt jeszcze jej tego nigdy nie powiedział. Inni zawsze czegoś od niej chcieli. Jej bogactwa, jej koneksji. Temu mężczyźnie zależało tylko na niej. Wziął ją za rękę, a ona wstrzymała oddech. – Harper Muir-James z Nowego Jorku, daję ci wszystko, co mam i co będę miał, kim jestem i kim będę. Wyjdziesz za mnie? Znali się tak krótko. Czy naprawdę rozmawiali o małżeństwie? To było szalone, nielogiczne, irracjonalne. Nie miała pracy. Nie miała niczego, na czym mogłaby się oprzeć, gdy nastaną ciężkie czasy. A wiedziała, że nastaną. A jednak… Miała pewność, że Taylor jest jej drugą połówką. Miała też pewność, że ich uczucia są prawdziwe.
Jej odpowiedź nadeszła nie z głowy, w której zazwyczaj bez pośpiechu wszystko rozważała i podejmowała decyzje. Tym razem popłynęła prosto z serca. – Tak, Taylorze McClellanie z McClellanville. Wyjdę za ciebie. Następnego ranka Harper i Taylor długo się żegnali, zetknięci czołami w porannym blasku, a potem Harper wyruszyła do Morskiej Bryzy. Czuła się tak, jakby płynęła na chmurze szczęścia. Szeroką drogą wracała na południe zupełnie inna osoba niż ta, która wczoraj zdążała na północ. Przejechała przez groblę na Isle of Palms i minęła rozległe mokradła zbiegające prosto do morza. Na wzniesieniu widziała Atlantyk, który skrzył się błękitem w jaskrawym słońcu. Po jej prawej stronie rozciągała się imponująca Intracoastal Waterway. Zaśmiała się radośnie i opuściła szybę, aby wpuścić do środka ostatnie powiewy lata. Nadchodziła jesień. Czubki traw już pożółkły, zapowiadając zmianę pór roku. Zmiana. To słowo skłoniło ją do refleksji. Tylu zmian doświadczyła tego lata! Przyjechała tu pod koniec maja, gdy trawy zieleniły się soczyście, tańcząc na wietrze. Pod wieloma względami ona również była naiwna i zielona jak trawa, gdy nieświadomie zapuszczała tu korzenie. Latem wyrosła niczym spartyna, twardsza, bujniejsza. Teraz, u schyłku lata i na progu jesieni, przepełniała ją miłość, dzięki której była gotowa rozkwitnąć kolorami. Minęła zjazd. Gdyby skręciła i przejechała trzy przecznice w kierunku wody, dotarłaby do nowego domu Dory. Zachichotała. To dopiero zmiana. Dora tego lata odnalazła nie tylko siebie, ale również nowe miejsce i miłość, na które zasługiwała. Wzrok Harper padł na komórkę na desce rozdzielczej, irytująco milczącą. Westchnęła pomimo całego szczęścia, które w niej śpiewało. Tego ranka wiele razy próbowała dodzwonić się do Georgiany, przekonana, że matka, podekscytowana zaręczynami córki – nawet tak niespodziewanymi – zapomni o ich wcześniejszej kłótni. Matka nie odebrała. Harper przesłała jej nowinę mejlem, ale telefon wciąż nie dzwonił. Skręciła z Middle Street na drogę prowadzącą do Morskiej Bryzy. Minęła wysoki żywopłot i wjechała na znajomy podjazd. Na widok domu na palach z dwuspadowym dachem w cieniu gigantycznego dębu ogarnęła ją błogość – Morska Bryza jak zwykle witała ją z otwartymi ramionami. Nie mogła się doczekać, aby ogłosić radosne nowiny. Wbiegła po schodach na ganek i pchnęła frontowe drzwi. – Cześć! – zawołała. Rzuciła torebkę na stół w holu. Jej wzrok przyciągnął obraz na ścianie przedstawiający „Miss Jenny” i musiała się znów uśmiechnąć. – Halo! – zawołała, wchodząc do kuchni. – Gdzie jesteście? Carson wpadła do kuchni z werandy. Miała na sobie skąpe bikini. Wilgotne włosy zebrane w luźny warkocz spływały po jej plecach. – Wróciłaś! – Obejrzała się przez ramię, aby się upewnić, że są same. Doskoczyła do Harper z błyszczącymi oczami i zamknęła ją w niedźwiedzim uścisku. – Cudowna! Wprost nie mogłam się oderwać. Harper zabrakło tchu. – Moja książka? Naprawdę? – Wspaniała, cudowna, niesamowita! Zwłaszcza ta część… Za Carson pojawiła się Dora w eleganckim, czarnym kostiumie jednoczęściowym. Chyba były na basenie. Dora spojrzała na Harper niczym surowa matka. – Nie wróciłaś na noc do domu. – Mam nowiny! – zawołała Harper. – Zaręczyłam się! Odpowiedziało jej pełne zdumienia milczenie, a gdy ochłonęły, zaczęły się ściskać, podskakiwać
i piszczeć z radości. Do kuchni weszła Bunia. – Co tu się dzieje, na litość boską? – zapytała władczo, bo nie lubiła być pomijana. Harper oderwała się od sióstr, podbiegła do Buni i porwała ją w objęcia. – Zaręczyłam się! Bunia stanęła jak rażona piorunem. – Zaręczona? Z Taylorem? – Oczywiście, że z Taylorem. – Harper wybuchnęła śmiechem. – Och, Buniu, jestem taka szczęśliwa! – Dziecko drogie, bardzo się cieszę. – Poruszona Bunia znacząco zerknęła na lewą dłoń wnuczki. Harper schowała ręce za siebie. – Nie mam pierścionka. – Uśmiechnęła się dziarsko. – Oświadczyny były niespodziewane dla nas obojga. Nie dbam o pierścionek. Kocham Taylora, a on kocha mnie i nic więcej się nie liczy. – To prawda. – Głos Buni zadrżał, gdy wzięła Harper za ręce i uścisnęła je lekko. – Znacie się krótko. Jesteś pewna? – Tak – odparła Harper z przekonaniem. – Oboje wiemy, że to stało się szybko, ale Buniu, on naprawdę mnie kocha. Tylko mnie. Czekałam na te słowa przez całe życie. To ten jedyny, Buniu. – W takim razie zasługuje na ciebie, moje dziecko – oświadczyła Bunia z uczuciem. Dla Harper aprobata babci wiele znaczyła. – Ślub! – zawołała Dora. – Nareszcie! Ustaliliście datę? – Mój Boże, nie. Nie zdążyliśmy o tym porozmawiać. – Musicie ustalić datę – orzekła Dora ze zniecierpliwieniem. – Charleston jest ostatnio modny. Lokale są zarezerwowane na wiele miesięcy naprzód. Trzeba zacząć szukać natychmiast. – Weź na wstrzymanie, Vero Wang – zakpiła Carson. – Ona się dopiero zaręczyła. Daj biedaczce chociaż jeden dzień na świętowanie, zanim zaprzęgniesz ją do roboty. – Nawet nie wiem, czy urządzimy wesele – wtrąciła Harper. – Oczywiście, że będzie wesele – oświadczyła Bunia. – Moja mama nie przyjedzie. I na pewno nie dołoży ani grosza. – Dlaczego? Jesteś jej jedynym dzieckiem – zauważyła Bunia. – Strasznie się pokłóciłyśmy. Dzwoniłam do niej wielokrotnie dziś rano. Za każdym razem włączała się poczta głosowa. Wysłałam jej mejla, ale nie odpowiedziała. – Harper wzruszyła ramionami. – Nie oczekuję, że zadzwoni. Moja matka potrafi zbudować wokół siebie wysoki mur, jeśli postanawia się od kogoś odciąć. To kwestia władzy. Wiele razy byłam świadkiem takich sytuacji. – Smutne – mruknęła Carson. – Ale daj jej czas. Przecież zaręczyny córki to wyjątkowe wydarzenie. – Nie potrzebujemy Georgiany James, żeby zorganizować wesele – oświadczyła Bunia wyniośle. – Ale za bardzo wybiegamy w przyszłość. Najpierw wydamy małe przyjęcie i uczcimy twoje zaręczyny. Czas poznać rodziców Taylora. – Koniecznie w Morskiej Bryzie – potwierdziła Dora. – Może to będzie nasze ostatnie tutaj. Zróbmy wszystko jak należy. Zaczęły wyrzucać z siebie pomysły jeden po drugim. Ich radosną naradę przerwał dzwonek do drzwi. – Ja otworzę. To pewnie Blake. Nie patrzcie tak na mnie – ostrzegła Carson siostry, przewracając oczami. – Przyszedł w sprawie Delphine. – Odwróciła się i pobiegła do drzwi. Chwilę później wróciła z rozbawioną miną i małą żółtą kopertą w dłoni. – Harper, dostałaś telegram. Nie wiedziałam, że ludzie jeszcze je wysyłają. Harper nie miała pojęcia, kto mógł jej przysłać telegram zamiast mejla. Wzięła od Carson kopertę i pospiesznie ją rozerwała.
Przeczytała tekst dwa razy, ale wciąż nie rozumiała. – Od kogo? – Carson pochyliła się nad siostrą. – Z Anglii. Od babci James. – Od niej? – Bunia podeszła bliżej. – Cóż takiego ma ci do powiedzenia, że musiała aż wysłać telegram? Harper podniosła kartkę do oczu i przeczytała na głos: – Przylatuję do Charlestonu w środę o czwartej. Stop. Proszę mnie odebrać z lotniska. Stop. Umilkły zdumione. Bunia wyprostowała plecy, skrzyżowała ramiona na piersi i zmarszczyła brwi. Pierwsza odezwała się Dora. – W środę… to znaczy pojutrze? – Tak sądzę – przyznała Harper. Dora przechyliła głowę i zrobiła taką minę, jakby miała robaka w uchu. – Chcesz powiedzieć, że twoja babcia przyleci tutaj z samej Anglii? Tak po prostu? I nawet nie zadzwoniła? – Gdzie się zatrzyma? – zapytała Carson. – Chyba w hotelu – mruknęła Harper. – Mowy nie ma! – Głos Buni był surowy i władczy. – Harper, skoro twoja babcia przylatuje aż z Europy z wizytą, zatrzyma się w Morskiej Bryzie. Każde inne rozwiązanie świadczyłoby o braku gościnności. Nawet jeśli – dodała wyniośle – pojawi się w naszym domu bez zaproszenia. Harper poczuła się dotknięta i postanowiła stanąć w obronie drugiej babci. W przeciwieństwie do Georgiany babcia James dawała Harper odczuć, że jest kochana. – Na pewno nie chciała się narzucać. To do niej niepodobne. Bez wątpienia zarezerwowała już pokój w hotelu. – Zerknęła na telegram. – To naprawdę do niej niepodobne. Nie mam pojęcia, dlaczego zjawia się tu w takim pośpiechu i nawet nie zadzwoni. – Doprawdy? – zapytała Bunia. – Jest równie subtelna jak stado słoni – oświadczyła Dora. – Twoja babcia przyjeżdża wybadać twojego kawalera. – Przecież dopiero się zaręczyłam. Skąd miałaby wiedzieć? – Gdy wypowiedziała te słowa, zrozumiała. Spojrzała w oczy Buni. Georgiana zadzwoniła do matki po odsłuchaniu wiadomości od Harper. Bez wątpienia nakarmiła ją straszliwymi opowieściami o upadku wnuczki. Harper mogła sobie tylko wyobrazić, jakich barwnych epitetów użyła. – Mama… – Oczywiście – potwierdziła Bunia zwięźle. – To z daleka pachnie Georgianą. – Opowieść musiała być naprawdę przerażająca, skoro babcia James od razu wskakuje w samolot. W końcu ma prawie osiemdziesiąt lat. Bunia chrząknęła znacząco. – Co nie czyni z niej dinozaura. – Nie to miałam na myśli – zapewniła pospiesznie Harper. – Wiosną złamała nogę. Musiała potraktować to jako nagły wypadek. – To chyba oczywiste, że babcia uznała twoją rezygnację z majątku na rzecz małżeństwa z kimś, kogo ledwo znasz, za nagły wypadek – mruknęła Bunia. Dora prychnęła śmiechem. – Cóż, jeśli tak to ujmujesz… – Właśnie. – Bunia uśmiechnęła się cierpko. – Jeśli tak to ujmiemy, decyzja twojej babci jest naprawdę godna podziwu. Musi się przekonać na własne oczy. Nie ostrzegła cię z obawy, że mogłabyś uciec. –
Bunia urwała, po czym dodała niechętnie: – Postąpiłabym tak samo. Serce Harper wezbrało miłością do obu babć. – Jest do ciebie podobna. Silna, elegancka, wykształcona. I też nie znosi sprzeciwu. – To będzie ciekawe – wtrąciła Carson. – Pojedynek babć. Dora zachichotała i zanuciła marsz bitewny. – Wystarczy tych głupot. – Bunia klasnęła w dłonie. – Mamy niezapowiedzianą wizytę i przyjęcie do zaplanowania, czeka nas mnóstwo pracy. – Gdzie ją umieścimy? – zapytała Dora. – Oddam jej mój pokój – zaproponowała Harper. – Wielkie nieba, tylko nie to – oświadczyła Bunia. – Nie będę się czuła swobodnie, dzieląc łazienkę z kimś, kogo nigdy wcześniej nie spotkałam. – Chcesz, aby jedno z nas oddało jej pokój? – zapytała Dora. – Tylko nie Nate, rzecz jasna – dodała pospiesznie. – Pamiętacie przecież, jak niechętnie się przeprowadza. – Nie ma potrzeby, aby ktokolwiek z nas rezygnował z pokoju. Myślę, że chatka się nada. Jest świeżo pomalowana, a pani James powinna mieć własną przestrzeń. – Buniu, domek jest pusty – przypomniała jej Carson. – Została tylko żelazna rama łóżka i biurko. Wszystko inne oddałyśmy organizacji charytatywnej. – Nie wszystko – zauważyła Dora. – Dywany są w pralni. Wrócą jutro. – To wciąż jest pusty salon. – Zasłony, naczynia… Bunia uniosła dłonie. – Dziewczęta, poradzimy sobie. Taylor i jego ojciec spisali się na medal, a ściany już wyschły. Mam meble w składziku. Musimy tylko dokupić kilka drobiazgów. Nie zdawałam sobie dotąd sprawy, że boicie się zakupów. Doro, ty masz dobre oko do wnętrz. Harper, spójrz, jak szybko poradziłaś sobie z kuchnią. Carson, ty będziesz trzymać siostry w ryzach, żeby nie szalały za bardzo. Czy naprawdę trudno będzie trzem utalentowanym, energicznym kobietom urządzić mały domek? – Proste formy i czyste linie – oświadczyła Dora, dając się ponieść wyobraźni. – Dużo bieli z akcentami błękitu. Lato się kończy. Na wyprzedażach znajdziemy mnóstwo sezonowych rzeczy. – Buniu – zaznaczyła Harper – nie mogę korzystać z książeczki czekowej. Te dni już się dla mnie skończyły. – Bez obaw – odparła wesoło Bunia. – To nie będzie dużo kosztowało, jeśli będziemy ostrożne. Same niezbędne rzeczy. Spartańskie wnętrze, tak? – Coś w stylu Santorini – dodała Harper. – Babcia James kocha Grecję. Podekscytowana Dora klasnęła w dłonie. – Pomogłam Devlinowi urządzić kilka domów na sprzedaż i myślę, dziewczyny, że Bunia ma rację. Nie potrzebujemy wiele. W zasadzie im mniej rupieci, tym lepiej. Zrobimy listę rzeczy absolutnie niezbędnych. – Zaczekaj! – zawołała Harper, dając się zarazić entuzjazmem. – Przyniosę kartki i długopis. – Przenieśmy się do chatki – zaproponowała Bunia. – Bez kawy nic nie wymyślę, zapewniam was. Zawsze lepiej mi to idzie z filiżanką w dłoni.
Rozdział osiemnasty W środę po południu Harper stanęła przy bramkach lotniska Charleston International, ściskając w dłoni torebkę z rafii, do której włożyła butelkę zimnej wody. Wpatrywała się w twarze zmęczonych ludzi zmierzających do wyjścia. Niektórzy podnosili głowy i energicznie wymachiwali rękami. Inni szli noga za nogą, ciągnąc za sobą bagaż podręczny. Nielicznych szczęściarzy witały radosne okrzyki i pocałunki najbliższych. Dopadły ją wyrzuty sumienia, gdy uświadomiła sobie, że nie widziała babci James od ponad dwóch lat. Dawniej wszystkie ferie wiosenne spędzała u dziadków w Anglii. Kiedy dorosła, jej matka kupiła dom w Hamptons i babcia James przyjeżdżała do Stanów na kilka tygodni, by powygrzewać się w słońcu. Uwielbiała ciepło i morze. W ostatnich latach jednak zdrowie dziadka Jamesa się pogorszyło, a babcia nie chciała go zostawiać samego. Harper zmarszczyła brwi, martwiąc się, jak babcia radziła sobie podczas lotu ze złamaną nogą. Co sobie myślała Georgiana, zachęcając matkę do takiej podróży? Wzrokiem Harper szukała w tłumie wózka inwalidzkiego. Chwilę później zauważyła zmierzającą w jej stronę starszą, elegancką kobietę z kasztanowymi włosami sięgającymi brody, ubraną stylowo, acz konserwatywnie w doskonale skrojony granatowy kostium ozdobiony śnieżnobiałą lamówką i sznurem pereł. Kobieta miała zgrabne nogi, choć na stopy włożyła granatowe pantofle na grubej podeszwie, które babcia James nazywała „rozsądnymi”. Świadectwo jej rozsądnego podejścia do życia. Na jednym ramieniu niosła kwiecistą torbę, bez wątpienia ręcznie szytą, a na drugim dużą skórzaną torebkę. – Babciu James! – zawołała Harper, machając ręką. Kobieta przystanęła, dostrzegła dłoń Harper i jej surową minę zastąpił olśniewający uśmiech pełen ulgi i radości. – Kochana dziewczyno! – Na próżno próbowała podnieść rękę obciążoną masywną torbą, idąc zdeterminowanym krokiem do wyjścia obok budki strażników prosto w otwarte ramiona Harper. Rzuciła swoje rzeczy na podłogę i uściskała wnuczkę. Na kilka minut czas się zatrzymał, gdy Harper zatonęła w kochających objęciach babci James. Po chwili starsza pani odsunęła się i porwała Harper za ramiona. Harper przyjrzała się babci – jej włosy opadały na bok miękkimi falami; miały o wiele czerwieńszy odcień niż u Harper. Bladoniebieskie oczy pod wygiętymi brwiami wbijały się teraz w Harper niczym acetylenowe palniki. – Wyglądasz całkiem przyzwoicie. – Babcia James wydała w końcu werdykt. Harper wybuchnęła śmiechem. – To oczywiste. Bo też czuję się lepiej niż kiedykolwiek. A ty? Babcia James opuściła ręce i wyprostowała plecy. – Na tyle dobrze, na ile mogę po piekielnej podróży powietrznej w tej metalowej puszce. Leciałam klasą ekonomiczną – mlasnęła z niesmakiem. – Na bilet w pierwszej klasie było już za późno. Harper się zaśmiała. Kochana babcia. Podniosła jej rzeczy i podeszła kilka kroków do foteli na biegunach ustawionych naprzeciwko okien – poczekalnia w prawdziwie południowym stylu.
– Nie… nie rozumiem. – Spojrzała na nogi babci. – Myślałam, że jeździsz na wózku. – Na wózku! – zawołała babcia James z urazą. – Tak. Twoja noga… – Co z moją nogą? – Nie złamałaś jej? – O czym ty mówisz? – Na początku lata mama powiedziała, że nie przyjedziesz w tym roku do Hamptons, bo się przewróciłaś i złamałaś nogę. Zażądała, bym poleciała do Anglii, aby cię pielęgnować. Babcia westchnęła z rezygnacją, gdy zrozumiała podstęp swojej córki. – Georgiana powiedziała ci, że złamałam nogę? – Pokręciła głową z irytacją. – Nic takiego. Złamałam palec! Urządziła burzę w szklance wody. Jak zwykle. – Palec… – powtórzyła w zadumie Harper. Matka skłamała, aby Harper pojechała do Anglii zamiast do Karoliny Południowej. Twarz babci James złagodniała. – Spodziewałaś się mnie na wózku? – Albo o kulach. – Biedactwo, na pewno się zamartwiałaś. – I to jak! Nie wiem, dlaczego przyleciałaś tu w takim pośpiechu. – Myślę, że jednak wiesz. Harper nie odpowiedziała. – Twoja matka do mnie zadzwoniła. Była bardzo zdenerwowana. – Babcia się zawahała. – Dziewczyno, czy ty wychodzisz za mąż? Harper się uśmiechnęła. – Tak. Kiedyś. Na razie jestem zaręczona. Babcia James aż się wzdrygnęła. – Więc to prawda. – Co jeszcze mówiła mama? – Och, nie była sobą, tyle ci powiem. Oświadczyła, że rezygnujesz z majątku. Odcinasz się od rodziny. A wszystko to, aby poślubić jakiegoś… rybaka? W ustach twojej matki brzmiało to tak, jakbyś się przyłączyła do jakiejś sekty! Harper wybuchnęła śmiechem. – Sekty? – Gdy dostrzegła zdenerwowanie babci, uświadomiła sobie, że starsza pani jest wyczerpana podróżą i naprawdę zmartwiona. Postanowiła zrezygnować z nonszalancji. – Babciu, mamy wiele do omówienia, a ty jesteś zmęczona. Pojedziemy do Morskiej Bryzy i porozmawiamy. – Zatrzymam się w Charleston Place. Zarezerwowałam tam pokój. – Och, nie pozwolę na to. Jedziemy do Morskiej Bryzy. Wszystko już gotowe. – Nie chcę sprawiać kłopotu. – To żaden kłopot. Czeka dla ciebie pokój. Poza tym z miasta jest za daleko na Wyspę Sullivana, aby tak kursować tam i z powrotem. – Sądziłam, że przeniesiesz się do mnie do hotelu. Dla ciebie też zarezerwowałam pokój. Przyjechałam tylko do ciebie. Nie widzę sensu w brataniu się z całą resztą. – To znaczy z miejscowymi? – Harper uśmiechnęła się krzywo. – Zabieram cię do Morskiej Bryzy właśnie dlatego, że musisz poznać Taylora, Bunię i moje siostry. Aby wyrobić sobie własną opinię. Babciu, chcę, żebyś mnie zobaczyła w moim żywiole. Potrzebuję cię po mojej stronie. – Moja droga, ja już jestem po twojej stronie.
Harper pochyliła się i ucałowała babcię w policzek. – Zaufaj mi, w Morskiej Bryzie poczujesz się wspaniale. Babcia James skapitulowała, choć nie wydawała się przekonana. – Skoro nalegasz – oświadczyła przez zaciśnięte usta. – Nalegam. Dziękuję. – Po chwili, starannie maskując swoje obawy, Harper zapytała: – Jak długo zostaniesz? Babcia James wyprostowała ramiona i zrobiła surową minę, na widok której jej służba rozbiegała się karnie po domu. – Tyle, ile będzie trzeba. Harper pożyczyła od Carson zabytkowego cadillaca, aby odebrać babcię James z lotniska, ponieważ do Błękitnego Bombowca wsiadało się łatwiej niż do jej jeepa. Oczy babci zalśniły na widok niebieskiego kabrioletu z szerokimi statecznikami podobnymi do skrzydeł feniksa. Wcześniej Harper wyrzuciła puste butelki po wodzie, wymiotła tony piasku i śmieci, a następnie wypucowała samochód w środku i na zewnątrz. Była wyjątkowo pedantyczna w takich kwestiach, a nawet, co samo przyznawała, nieco obsesyjno-kompulsywna, zwłaszcza w porównaniu z siostrą. Babcia James przesunęła dłonią po karoserii. – Zabytkowy. Bardzo ładny. Ten samochód ma styl. Harper uśmiechnęła się i otworzyła babci drzwi. Jej wysiłek nie poszedł na marne. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, gdy przejeżdżały przez mokradła w drodze na Wyspę Sullivana. Starsza pani wpatrywała się w krajobraz. Harper w pełni rozumiała zachwyt i zdumienie, których teraz doświadczała babcia. Sama doznawała podobnych emocji za każdym razem, gdy jechała tą wąską, dwupasmową drogą. Na wyspie skręciły w Middle Street. Harper zwolniła, przejeżdżając obok uroczych restauracji, galerii sztuki, parku, remizy. Ich oczom ukazała się iglica katolickiego kościoła Stella Maris. Urocza świątynia, ulubienica miejscowych artystów, była położona z dala od drogi pomiędzy palmami i kwiatami. Wokół pobliskiego Fort Moultrie spacerowali turyści. Harper pokrótce streściła babci długą historię fortu od wojny o niepodległość i wojny secesyjnej po drugą wojnę światową. Babcia James słuchała w milczeniu, lecz Harper wiedziała, że chłonie każde jej słowo – dowodził tego czujny wyraz oczu starszej pani. W końcu Harper skręciła z Middle na drogę biegnącą w głąb wyspy. Chwilę później minęła wysoki żywopłot wokół kolistego podjazdu Morskiej Bryzy. Babcia James pochyliła się w fotelu i zacisnęła dłonie na torebce, przyglądając się bacznie okolicy. Harper okrążyła wielki dąb i zaparkowała przed domem. – Jesteśmy na miejscu! Babcia James otworzyła drzwi i powoli wysiadła z samochodu. Harper podbiegła do niej. – Pomogę ci. – Nie trzeba. – Babcia odsunęła dłoń wnuczki. – Zesztywniałam po długim locie. W świetle słońca Harper dostrzegła nowe, głębokie zmarszczki, które wyryły się na twarzy babci. – Moja walizka jest w bagażniku. – Babcia James spojrzała na schody prowadzące do frontowych drzwi. – Ktoś nam pomoże? Jest bardzo ciężka. – Ja ją wezmę. – Harper otworzyła bagażnik i z cichym stęknięciem postawiła bagaż na ziemi. Dostrzegła zdumienie na twarzy babci, że z taką łatwością podniosła ciężar. – Noszenie dwudziestokilogramowych worków ziemi i kompostu przez całe lato cudownie wpływa na mięśnie. Babcia zrobiła skonsternowaną minę. – Dużo pracowałam w ogrodzie… Nie martw się schodami. – Pociągnęła walizkę w stronę chatki. –
Zamieszkasz tutaj. Domek jest uroczy i będziesz się tu czuła swobodnie. Otworzyły się drzwi do głównego domu i na werandzie stanęły Bunia, Dora i Carson, rozpływając się w uśmiechach i powitaniach. – Dzień dobry! – zawołała śpiewnie Bunia. – Witamy w Morskiej Bryzie. Babcia James odwróciła ku nim głowę, ale z ponurą miną, co Harper zarejestrowała z niepokojem. – Postawię walizkę na werandzie. Wejdźmy do domu i przywitajmy się. Babcia James wspięła się po schodach, przyciskając wielką torbę do siebie, jakby się bała, że ktoś jej ją wyrwie. Na szczycie schodów Bunia, dumna i elegancka, zbliżała się do gościa z wyciągniętą dłonią. – Miło mi cię w końcu poznać. Jestem Marietta. – Imogene. – Babcia James ze sztywnym uśmiechem ujęła wyciągniętą dłoń. – Mam nadzieję, że nie sprawiam kłopotu. Zrobiłam rezerwację w bardzo przyjemnym hotelu, lecz Harper nalegała. – Oczywiście. Przecież należysz do rodziny. Harper wiele nam o tobie opowiadała. To są moje pozostałe wnuczki. – Bunia objęła dziewczęta gestem, odsuwając się na bok. – Dora, najstarsza. I Carson. Siostry Harper. Siostry podeszły do przodu, uśmiechając się i ciepło ściskając dłoń babci James z południową gościnnością. – Jesteście przyrodnimi siostrami, prawda? Bunia uniosła brwi. Harper wiedziała, że nie lubi tego określenia. – Tak. Mój syn Parker jest ich ojcem. – Owszem, ale mają inne matki… Wszystkie trzy? Bunia najeżyła się, słysząc zawoalowaną krytykę. Dora i Carson wymieniły zaniepokojone spojrzenia. – Tak. – Bunia w odwecie przyjęła podobny ton. – Ale nie nazywamy ich tutaj przyrodnimi siostrami. To ich rodzice poddali się w pół drogi. Moje dziewczęta nigdy się nie poddają. – Bunia uśmiechnęła się ciepło do całej trójki. – Siostry to siostry. Moje Letnie Dziewczęta – dodała zaborczo. Uniosła podbródek gestem zwycięzcy, który właśnie wygrał pierwszą rundę. – Wejdźmy do środka. Na zewnątrz jest zbyt gorąco. Unoszący się w domu zapach cytrynowej pasty i mydła dowodził poważnych przygotowań, które poczyniły do wizyty. Nastrój był formalny, gdy wszystkie usiadły na zabytkowych meblach w salonie. Bladoniebieska tapeta z trawy morskiej na ścianach, delikatne stoliki i obrazy w złoconych ramach przedstawiające sceny z wybrzeża składały się na pokój elegancki, lecz z lekką plażową nutą, z czego Harper była bardzo dumna. – Meble z okresu wczesnoamerykańskiego? – Babcia James patrzyła na wysoką komodę. – Osiemnastowieczne, jak mniemam? – Tak. – Oczy Buni rozbłysły. Uwielbiała rozmawiać o meblach. – Ta komoda to chippendale. Gdy mój mąż Edward przeszedł na emeryturę, przeprowadziliśmy się na wyspę z naszego domu w Charlestonie. Serce mi pękało, gdy pozbywałam się moich mebli. Zatrzymałam tylko pamiątki rodzinne, a i z tych mogłam tu przewieźć tylko te ulubione. Resztę przechowuję w magazynie na lądzie. Z dala od huraganów. Babcia James pociągnęła nosem, jakby wyczuwała pleśń. – Tak, trzymanie mebli na wyspie to prawdziwe wyzwanie. Przy całej tej wilgoci i palącym słońcu. Mam na myśli porządne meble. Nasze rodzinne skarby są oczywiście o wiele starsze. Było ci trudno zrezygnować z domu w Charlestonie, aby się przeprowadzić na tę… uroczą wysepkę? Bunia wyprostowała plecy i uśmiechnęła się sztywno. – Wyspa jest mała, ale okazała się idealna dla naszych potrzeb. Na emeryturze nie chcieliśmy utrzymywać dużego domu. Kochaliśmy z Edwardem ten dom i wyspę. To nasz dom rodzinny.
Spędzaliśmy tu każde lato. – Jej wzrok padł na Harper. – Z naszymi dziewczętami. – Bunia spoważniała. – Co okazało się trudnym wyzwaniem, gdy Edward zmarł po zaledwie roku. – Mieszkałaś tu sama? Przez te wszystkie lata? – Z Lucille. Moją gospodynią i przyjaciółką. Niestety, Lucille zmarła tego lata. A ja mam już osiemdziesiąt lat i choć kocham ten dom, to dla mnie za dużo. – Za dużo? Doprawdy? Przecież to uroczy domek. Przytulny. Można by myśleć: idealny. Bunia się uniosła. – Nie masz pojęcia, jakich nakładów finansowych wymaga utrzymanie nawet małego domu na wyspie. Babcia James słuchała w napięciu. – Słyszałam, że sprzedajesz Morską Bryzę. Do salonu weszły Dora i Carson z pełnymi tacami. Zapach darjeeling, ulubionej herbaty babci, rozszedł się w powietrzu, gdy Dora zaczęła napełniać filiżanki. Harper odetchnęła z ulgą, gdy babcia z lubością sięgnęła po herbatę. Przesunęła się na jedwabnej sofie, z wprawą balansując filiżanką, i upiła łyk. Wykrzywiła twarz w grymasie. – Och, ta herbata jest letnia. Moczyłyście ją w zatoce, jak koloniści? – Roześmiała się, jakby to był żart, ale odstawiła filiżankę na stolik, po czym sztywno splotła dłonie na kolanach. Harper zmarszczyła brwi. Bunia siedziała z nieodgadnioną miną. Carson i Dora w milczeniu ciskały wzrokiem gromy. Robi się coraz goręcej, pomyślała Harper. Klimatyzacja była włączona, lecz Bunia nigdy nie obniżała temperatury bardziej niż do dwudziestu dwóch stopni. Bunia miała na sobie lnianą tunikę w odcieniu bladego błękitu, który przydawał blasku jej oczom. Dora wyglądała uroczo w letniej sukience od Lily Pulitzer, tak samo jak Carson w długim białym kaftanie. W przeciwieństwie do nich babcia James pociła się w ciemnym kostiumie. Harper wiedziała jednak, że prędzej wyparuje, niż zdejmie żakiet. Bunia przedstawiła plany, które poczyniła na wizytę babci James. Wycieczki do Charlestonu, aby zwiedzać zabytkowe domy, może przystanek na plantacji. Harper zauważyła, że twarz babci skamieniała. – Zapewne zechcesz się odświeżyć – kontynuowała Bunia. – Przygotowałyśmy uroczystą kolację. Siadamy do stołu o szóstej. Babcia James powoli wstała i przyciągnęła do siebie swoją ogromną torebkę. – Obawiam się, że nie wezmę udziału w kolacji. Padam z nóg. Strefy czasowe i tak dalej. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, udam się do swojego pokoju. – Westchnęła. – Czy też chatki. Uśmiech Buni zgasł. Wzięła się jednak w garść i, podnosząc się, przykleiła go z powrotem na usta. – Ależ naturalnie. Na pewno jesteś wyczerpana po długiej podróży. Kiedyś linie lotnicze zapewniały seniorom porządny posiłek i dodatkowe udogodnienia. Ale to było przed epoką cięcia kosztów. Wydajesz się zgrzana. Nie nosimy takich ciemnych kolorów na wyspie. – Spojrzała na Harper. – Bądź tak dobra, odprowadź babcię do chatki i pomóż się jej zadomowić. Jest tam mała kuchnia – wyjaśniła babci James. – Zaopatrzyłyśmy ją w płatki śniadaniowe, herbatę i przekąski. Daj nam znać, gdybyś czegoś potrzebowała. Bunia złożyła dłonie przed sobą, uznając swoje obowiązki gospodyni za zakończone. W chatce babcia James natychmiast zdjęła granatowy żakiet i poprawiła włosy. Ułożyła żakiet na białej sofie i obeszła oszczędnie umeblowany, świeżo pomalowany na biało pokój, przyglądając się wspaniałemu obrazowi Jonathana Greena na ścianie, stolikowi kawowemu z rafii, dywanikom z trawy morskiej i długim, białym, bawełnianym zasłonom w oknach. Harper podążyła za nią do sypialni. Zostawiła otwarte okna, więc bladoniebieskie lniane zasłony powiewały na wietrze. Tutaj również
ściany były białe, a pościel bladobłękitna jak zasłony. – Czuję się jak na Santorini – powiedziała babcia James z nikłym uśmiechem. – Taki był plan. Babcia James przeciągnęła się i pochyliła nad łóżkiem, aby wypróbować materac. – Nowiutki – zapewniła ją Harper. – Jak wszystko tutaj. To był domek Lucille. Odświeżyłyśmy go. Jesteś tu pierwszym gościem. – Mam nadzieję. Rozumiem, że ta kobieta umarła w tym pokoju? Harper westchnęła. – Bunia naprawdę się starała, żeby było ci wygodnie. Morska Bryza jest jej niezwykle droga. – Wydaje się bardzo dumną osobą. – Babcia zdjęła szafirowe kolczyki. – Choć nie ma wielu powodów do dumy. Harper pokręciła głową. – Przyniosę twoją walizkę. Gdy wróciła do sypialni, zastała babcię bez butów przy oknie. Zauważyła, że udaje się jej utrzymywać tę samą od lat szczupłą, apetycznie zaokrągloną sylwetkę. – Nie Santorini – wyznała tęsknie babcia James. – Ta chatka przypomina mi Kornwalię. Moja rodzina miała tam kiedyś domek z widokiem na morze. Podobny do tego. – Westchnęła. – Byłam wtedy bardzo młoda. Kochałam to miejsce. Harper postawiła ogromną czarną walizkę na środku pokoju. – Przygotowałaś się na bardzo długi pobyt. Babcia odwróciła się od okna. – Nie wiedziałam, co spakować. Musiałam się przygotować na każdą ewentualność. – Wystarczyłby kostium kąpielowy i szorty. – Owszem, teraz to wiem. – Babcia podeszła do łóżka i usiadła. – Harper, moja droga. Chodź do mnie, proszę. Harper podeszła do małego zabytkowego krzesła stojącego obok łóżka. – Twoje zaręczyny – babcia James przeszła od razu do sedna – wydają się zbyt pochopne. Jeszcze nie poznałam tego człowieka. Ani jego rodziny. – Wiem, że wydają się pochopne. Wszystko stało się tak szybko. – Harper wybuchnęła śmiechem. – Sami jesteśmy w szoku. Ale czuję, że dobrze postąpiliśmy. – Ale małżeństwo, Harper… To zbyt istotna decyzja, aby nie rozważyć jej na poważnie. – Babciu James – Harper wyprostowała plecy – nie rzucamy się bezmyślnie w to małżeństwo. Jeszcze nawet nie ustaliliśmy daty. Muszę znaleźć pracę, mieszkanie. Taylor właśnie zaczyna nową pracę. Oboje wiemy, że mamy wiele do zrobienia, zanim się pobierzemy. – Spojrzała babci w oczy. – Zapewniam cię, że podchodzimy do tego poważnie. Babcia James przez chwilę przyglądała się twarzy Harper z namysłem, po czym westchnęła. – Dobrze więc. Na dzisiaj wystarczy. Możemy porozmawiać o tym jutro. Tylko ty i ja. – Podniosła dłoń do ust, aby stłumić ziewnięcie. – Jestem wykończona. I – opuściła rękę – nie zamierzam bawić się w turystkę. Odprawiona Harper podeszła do babci i pocałowała ją wstrzemięźliwie w policzek. Nawet w sprzyjających okolicznościach babcia James rzadko rozdawała pocałunki i uściski. W przeciwieństwie do Buni, która zawsze miała otwarte ramiona. – Dobranoc. – Twarz babci James złagodniała, gdy na dłużej zatrzymała dłoń na ramieniu Harper. – Naprawdę dobrze cię znów widzieć, moja droga. Tęskniłam za tobą. Harper uśmiechnęła się, słysząc miłe słowa.
– Ja za tobą też. Dobrej nocy. Zamknęła za sobą drzwi, wychodząc.
Rozdział dziewiętnasty Harper obudziła się następnego ranka i pospieszyła do kuchni, aby przygotować śniadanie dla babci James. Mieszała coś w garnku na kuchence, gdy do kuchni weszła Bunia, rozpromieniona i pachnąca słodko, w pomarańczowej bluzce i spodniach khaki. – Smakowita woń! Co gotujesz? – Zajrzała do garnka. – Kaszę kukurydzianą? – Pomyślałam, że babci będzie smakowała. Danie z Południa i w ogóle. – Jak długo Imogene zamierza spać, twoim zdaniem? – zapytała Bunia z ledwie skrywaną dezaprobatą, szykując sobie śniadanie, które jak co dzień składało się z kawy gęstej od śmietanki, herbatników i owoców. – Zazwyczaj wstaje skoro świt – wyjaśniła Harper obronnym tonem. – W Anglii jest pięć godzin później, więc wczoraj położyła się spać bardzo późno. Poza tym myślę, że bardzo się o mnie martwiła. Zapewne od paru dni nie spała dobrze. – Co być może tłumaczy jej nieuprzejmą ucieczkę wczoraj wieczorem. Harper przewróciła oczami. – Cóż ją tak martwiło? Harper wykrzywiła wargi. – Moja matka zadzwoniła do niej i naopowiadała niestworzonych rzeczy, że zamierzam uciec, aby wziąć ślub. Bunia prychnęła cicho. – Tak właśnie myślałam. Georgiana na pewno już skwapliwie jej doniosła, że kupujesz Morską Bryzę? – Tego się obawiam. – Okropna kobieta. Twoja babcia przyjechała więc, aby cię uratować, jak rozumiem? – Było to raczej stwierdzenie faktu niż pytanie. Harper w skupieniu kroiła melona na drobne kawałki. – Ciekawe, czy da się dzisiaj namówić na zwiedzanie Charlestonu. – Nie – odparła Harper szybko. – To znaczy, dajmy jej dzień albo dwa, żeby odetchnęła. Pamiętasz, zawsze powtarzałaś, że potrzeba trzech dni, aby się zaaklimatyzować na wyspie. Bunia splotła dłonie. – Jak długo zamierza zostać? – zapytała z obawą. Harper wzruszyła ramionami. – Nie wiem. Co najmniej kilka dni. – Słyszałam, że goście z Europy zostają na całe miesiące. Na trzeci dzień i gość, i ryba… – Och, nie sądzę, aby została aż tak długo. – Harper energicznie mieszała w garnku, przypominając sobie ogromną walizkę babci wypełnioną ubraniami. – Przecież za miesiąc nawet nas tu już nie będzie. Bunia wbiła wzrok w swoją tacę. – Chyba tak – odparła beznamiętnie. Harper nie chciała drążyć przykrego tematu. – Lepiej zaniosę babci śniadanie. Pewnie już wstała.
Usłyszały pukanie do drzwi. – Halo! – zawołał kobiecy głos. – Tutaj jesteśmy! Harper wybiegła do holu, aby przywitać się z babcią. Imogene miała na sobie swobodniejszy strój niż poprzedniego dnia – plisowaną szarą spódnicę z lnu do kostek i śnieżnobiałą gniecioną koszulę z lnu oraz espadryle. Włosy zaczesała do tyłu. Wyglądała na wypoczętą i młodszą, choć wciąż jeszcze była blada, a jej oczy – zaczerwienione. – Jak się czujesz? – Doskonale. Chociaż nadal jestem zdrętwiała po podróży, ale długi spacer po plaży mnie wyleczy. I umieram z pragnienia. Wypiłam całą butelkowaną wodę, ale wody z kranu się bałam w tej dżungli. – Nie zachorujesz. A w kuchennym kranie jest zainstalowany filtr. Chodź do środka. Zrobiłam ci śniadanie. Gdy weszły do kuchni, okazało się, że Bunia już czmychnęła. Harper westchnęła. Będzie musiała jakoś załagodzić tarcia pomiędzy starszymi paniami. Nalała wody do szklanki i podała ją babci razem z filiżanką herbaty z mlekiem. Imogene nieufnie spojrzała na herbatę. – Ty ją zaparzyłaś? – Tak. – Woda się zagotowała? – Oczywiście. I ogrzałam dzbanek. Babcia James uniosła filiżankę do ust. – Znacznie lepiej. Jankesi nie zdołali opanować sztuki parzenia herbaty. – Sprawę napojów załatwiłyśmy. Pokroiłam dla ciebie owoce. I ugotowałam coś specjalnego. – Ty gotujesz? Harper zachichotała. Babcia często z czułością żartowała z nieprzydatności wnuczki w kuchni. – To za dużo powiedziane. Ale się staram. – Co ugotowałaś? Owsiankę? – zapytała babcia James z przerażeniem. Harper wybuchnęła śmiechem. – Nie, to kasza kukurydziana. Zmielona w żarnach i ugotowana z mlekiem, masłem i serem. Klasyka Południa. Imogene wykrzywiła twarz w grymasie. – Kasza kukurydziana? Nie karmiono tym niewolników? – Pojęcia nie mam. Ale pomyślałam, że z chęcią spróbujesz czegoś nowego. Jeśli nie – wskazała koszyk z wypiekami – tam są herbatniki i rogaliki. Babcia James przez chwilę kręciła się bez celu po kuchni, po czym podeszła do szerokich okien. Patrzyła na zatokę z powagą i namysłem. Harper stanęła obok niej. – Wspaniały widok, prawda? Starsza pani odsunęła się od okna i uniosła filiżankę do ust. – Urocza rzeczka. – To nie jest rzeka. Na mokradłach płynie mnóstwo krętych strumieni, ale to jest już część zatoki. Niezwykły zbiornik wodny, który łączy się z wielką Intracoastal Waterway. Mogłabyś popłynąć z Florydy do Nowej Anglii, nie opuszczając oceanu. – Doprawdy? – zapytała uprzejmie babcia James. – Wyjdziemy na zewnątrz?
Starsza pani westchnęła cierpiętniczo. – Możemy tak zrobić. – Wyszła na werandę z filiżanką herbaty i wzrokiem utkwionym w szerokiej wstędze krętego strumienia, który wił się przez falującą na wietrze spartynę, lśniąc w promieniach porannego słońca. – Dzień dobry, Imogene! – zawołała Bunia. Siedziała przy stole z czarnej wikliny i jadła śniadanie. Przed nią leżała gazeta. Babcia James odwróciła się i zaskoczona widokiem Buni podeszła do stolika ze sztywnym uśmiechem na twarzy. – Jak spałaś? – zapytała Marietta uprzejmie. – Och, jak zwykle. Z zamkniętymi oczami. Rytmicznie oddychając. – Proszę. Dołącz do mnie. – Bunia wskazała fotel. – Zawsze jadam śniadanie tutaj wczesnym rankiem, zanim zacznie się upał. Harper, bądź tak dobra i przynieś tacę dla babci, dobrze? Harper z lękiem myślała o pozostawieniu ich samych, nawet na chwilę. Raczej nie rzucą się na siebie z pięściami, ale… Pobiegła do kuchni. Tam natknęła się na Carson, która siedziała przy stole i skubała rogalik palcami. – Proszę, chodź do nas na werandę – szepnęła błagalnie Harper. – Przydałoby mi się wsparcie. Czuję się jak kapitan „Titanica” nawigujący pomiędzy lodowymi górami. – Na mnie nie licz. – Carson się cofnęła. – Bez urazy, ale twoja babcia to strasznie zimna kobieta. – Wzdrygnęła się. – Nie jest taka zła. Zazwyczaj. Wczoraj była zmęczona. Na twarzy Carson odmalowało się powątpiewanie. – A jaką wymówkę ma dzisiaj? – Okej, minie trochę czasu, zanim odtaje. Proszę. – Nie mogę. Pędzę do NOAA na spotkanie z Blakiem. Harper sięgnęła po tacę, ale zamarła w pół gestu. – Z Blakiem? – Nie ekscytuj się. – Oczy Carson rozbłysły. – Planujemy wypuszczenie Delphine do zatoki. Harper zostawiła tacę i podeszła do Carson, aby ją uściskać. Wiedziała, ile wypuszczenie Delphine znaczy dla jej siostry i Blake’a. Dla nich wszystkich. – Och, to cudowne wieści. Bardzo się cieszę. Kiedy? – Wkrótce. Oboje chcemy, aby wszystko poszło gładko, i wspólnie omawiamy szczegóły. To nas zmusza do pracy razem, a ja chcę, byśmy zostali przyjaciółmi. A skoro już o przyjaźni mowa – Carson przechyliła głowę, aby spojrzeć na werandę, i cofnęła się – na twoim miejscu pobiegłabym tam jak najszybciej. Harper westchnęła ciężko i podniosła tacę. Gdy wróciła na werandę, obie panie czytały w milczeniu gazetę. – Tu jesteście! – zawołała wesoło. Postawiła tacę na stole. – Przyniosłam ci okulary przeciwsłoneczne. – Wręczyła je babci James. – Słońce jest coraz mocniejsze. – Dziękuję. Troskliwa z ciebie dziewczyna. – Babcia James włożyła ciemne okulary. – Święta prawda – potwierdziła Bunia. – Dziewczętom z Południa od urodzenia wpaja się dobre maniery. – Harper pochodzi z porządnej brytyjskiej rodziny. Dla nas, Anglików, dobre maniery są równie naturalne, jak powietrze, którym oddychamy. – Babcia powachlowała się gazetą. – Afrykański skwar. – Spojrzała nieufnie na kaszę, po czym z wahaniem skosztowała. – Ojej… całkiem smaczne – powiedziała, przełykając z wyraźnym wysiłkiem. Sięgnęła po niewymagające takiego poświęcenia owoce.
Przez chwilę siedziały w milczeniu. – Uroczy ogród – rzuciła w końcu babcia James. – Oprowadzisz mnie? Harper pokiwała głową z dumnym uśmiechem. – To o tym ogrodzie ci wczoraj wspominałam, babciu. Ja go posadziłam. – Naprawdę? – zapytała Imogene z niedowierzaniem. – Zyskałam wprawę w różnych pracach domowych – odparła Harper dumnie. – Na Południu wszystkie dobrze wychowane młode damy uczą się prac domowych – dodała Bunia. – W rodzinie Jamesów również uczymy tego młode kobiety. – Babcia James uśmiechnęła się słabo. – Aby mogły potem zarządzać służbą. – Zwróciła się do Harper. – Chodź, moja droga. Pokaż mi ten uroczy skrawek ziemi, który nazywasz ogrodem. – Wstała. Wiedziała, że babcia chce porozmawiać z nią na osobności, z dala od Buni. Szły przez ogród, a Harper opowiadała, jak urządzały z Dorą ogródek, jak wyrywały chwasty w promieniach palącego słońca i wykopały kajdany niewolników. – Chcesz powiedzieć, że sama przekopałaś grządki? Bez pomocy ogrodnika? Harper wybuchnęła śmiechem. – Patrzysz na ogrodnika – oświadczyła z dumą. – Zasadziłam każdy z tych kwiatów, każdy krzew różany, każde zioło. Opiekuję się nimi jak własnymi dziećmi. Dlatego jestem dużo bardziej dumna z tego ogrodu, niż gdybym zleciła pracę ogrodnikowi. – Och. – Urwała. – Przepraszam, babciu. Twój ogród jest ogromny. Nie sposób… Nie chciałam cię urazić. – Oczywiście, że nie chciałaś – odparła babcia James sucho. – Lubię zanurzyć ręce w ziemi, stworzyć coś swojego. Kto by pomyślał? Ja! Babcia zdjęła okulary i spojrzała na wnuczkę z namysłem. – Tak, ty – rzekła. Harper spodobała się mina babci. Jakby widziała po raz pierwszy ją albo przynajmniej kobietę, w którą wnuczka się przeobraziła. W środku czuła się zupełnie inaczej i lubiła myśleć, że ta zmiana odzwierciedla się również na zewnątrz. – Ale uważaj, kochanie. – Babcia James włożyła okulary. – Wyszły ci piegi. Usiądźmy na chwilę. Może nad wodą, w cieniu. Z ogrodu zeszły na ocieniony pomost. Szemrząca woda lśniła w słońcu. Dolny pomost skrzypiał na linach, obmywany przez fale. Nad ich głowami przeleciał klucz szarych pelikanów z szeroko rozpostartymi skrzydłami. Niedaleko w zatoce wyskoczyła w powietrze duża ryba. Babcia James przez chwilę podziwiała krajobraz ze szczerym zachwytem. Potem odwróciła się do Harper z twarzą czułą, ale poważną. – Opowiadaj. Harper uraczyła babcię opowieścią o tym niezwykłym lecie. Jak Carson poznała Delphine, jak się z nią zaprzyjaźnili, jak wiele radości i śmiechu podarował im ten czarujący delfin, gdy najbardziej tego potrzebowali. Jakie smutne były konsekwencje jej wypadku. Jak Harper lepiej poznała siostry i siostrzeńca. Jak dała się oczarować oceanowi, plażom, palmiczkom i torfowi, odgłosom i zapachom wybrzeża. Jak poznała Taylora, jak doświadczyła uderzenia pioruna na jego widok, o jakim czytała dotychczas tylko w książkach. Opowiedziała też o niezliczonych godzinach, kiedy siedziała wpatrzona w ten sam punkt i zastanawiała się, kim jest i czego pragnie od życia. – Morska Bryza była moim sanktuarium. Tutaj odnalazłam siebie. – Widzę, że bardzo ci się tu podoba. I – babcia James westchnęła – rozumiem. Tu jest pięknie. Bukolicznie. Ale przejdźmy do sedna, dobrze? To urocze miejsce, ale nie przyjechałam aż z Anglii dla pięknych widoków.
– Nie wiem, co ci naopowiadała mama, ale musisz wiedzieć, że mam się świetnie, myślę jasno i jestem szczęśliwsza niż kiedykolwiek. – To widzę. – Babcia James urwała i po namyśle zapytała: – Czy mam uznać, że to zasługa świeżego powietrza? A może tego młodego człowieka, w którym się zakochałaś? Harper uśmiechnęła się i pod wpływem impulsu objęła babcię. Starsza pani wydawała się sztywna i nieustępliwa, ale Harper wiedziała, że darzy ją głębokim uczuciem, nawet jeśli nie potrafi wyrazić tego słowami lub gestem. – Jestem taka szczęśliwa. – Odsunęła się. – Ma na imię Taylor. Taylor McClellan. Służył w piechocie morskiej. Teraz pracuje w prywatnej firmie. Nie jest rybakiem, ale jego ojciec łowił krewetki. Jest odważny, dobry, troskliwy i mądry. Kocham go, babciu. Naprawdę go kocham. – Ale czy on na ciebie zasługuje? – Pytanie brzmi, czy ja zasługuję na niego. – Mówię poważnie. – Wiem. Po prostu musisz go poznać. Wyrobić sobie własne zdanie. – Zamierzam. Po to przyjechałam. – Babcia James przykryła dłoń Harper swoją. – Kochanie, czy wysłuchasz mojej opinii? – Oczywiście. – A jeśli go nie polubię? – Mam nadzieję, że polubisz. Jeśli nie – Harper cofnęła dłoń – i tak za niego wyjdę. Babcia przez chwilę wpatrywała się w twarz Harper. – W kwestii twojego funduszu powierniczego – zmieniła temat. – Opowiedz mi o waszej kłótni. Dlaczego poprosiłaś matkę o natychmiastowy dostęp do pieniędzy? – Żeby kupić Morską Bryzę. – To właśnie usłyszałam od twojej matki. – Babcia z satysfakcją pokiwała głową. Harper westchnęła ciężko. – Może zaczniemy od tego, że powiesz mi dokładnie, co usłyszałaś od mamy? – Cóż… – Babcia James uniosła ramiona, – Cofnę się zatem aż do maja. Georgiana zadzwoniła do mnie po waszej awanturze. Była wytrącona z równowagi, bo z dnia na dzień rzuciłaś pracę w wydawnictwie. Naprawdę, kochanie – zbeształa wnuczkę – nie wolno rezygnować z posady bez wypowiedzenia. Harper aż się zagotowała. – Kontynuuj. – Była bardzo zdenerwowana, ponieważ odmówiłaś powrotu do Nowego Jorku i podróży do Anglii, aby się ze mną zobaczyć. Próbowałam ją uspokoić. Przypomniałam jej, że nie jesteś już dzieckiem. Tylko dorosłą kobietą, która podejmuje własne decyzje. – Dziękuję. Babcia spojrzała na Harper znacząco. – Przyznaję jednak, że z radością tego lata odebrałabym telefon od ciebie. – Masz rację – odparła ze skruchą Harper. – To było samolubne i niewdzięczne. Przepraszam. Babcia James zbyła jej przeprosiny machnięciem ręki. – W każdym razie lato minęło, a Georgiana zadzwoniła do mnie w tym tygodniu i poinformowała, że nie tylko tu zostajesz, ale w dodatku twoja babcia, Marietta Muir, za pomocą manipulacji skłoniła cię, abyś sięgnęła do swojego funduszu powierniczego i kupiła ten dom, by wspomóc ją finansowo. Georgiana obrzuciła błotem ją i twojego ojca. Nie było to miłe i nie zamierzam tego wszystkiego powtarzać, żeby cię nie urazić. – To niedorzeczne! – zawołała Harper, pałając gniewem. – Same kłamstwa.
– W takim razie przedstaw mi swoją wersję tej historii. – Po pierwsze, w wydawnictwie mama traktowała mnie okropnie. Nie ma sensu wdawać się w szczegóły naszej prywatnej relacji, a raczej jej braku. Wiele razy poruszałyśmy ten temat. Bóg jeden wie, jak często wypłakiwałam się z tego powodu na twoim ramieniu. – Tak, kochanie – przyznała babcia James łagodniejszym tonem. Uścisnęła dłoń Harper. – Twoja matka bywa surowa. Harper prychnęła pogardliwie. – Jest okrutna. To najgorszy szef pod słońcem. Traktowała mnie jak chłopca na posyłki, a nie asystentkę redaktora. To było upokarzające. Odmawiała mi awansu. Naprawdę sądzę, że po prostu lubi mieć nade mną władzę. W maju się posprzeczałyśmy. – Nie wyjaśniła, że powodem kłótni było żądanie Georgiany, aby Harper poleciała do Anglii opiekować się babcią, i odmowa córki. – Oznajmiła, że moja praca polega na wypełnianiu jej poleceń i kropka. – Wzruszyła ramionami. – Ta kropla przelała czarę goryczy. Odeszłam. Musisz mi uwierzyć. To była kłótnia pomiędzy nią a mną i nie miała nic wspólnego z Bunią. – Poza tym, że przypadkiem już wtedy tu byłaś. – Przyjechałam na osiemdziesiąte urodziny Buni. Zamierzałam zostać tylko na kilka dni, ale Bunia zaprosiła nas wszystkie na całe lato. Jak dawniej, gdy byłyśmy dziećmi. Na szczęście okazało się, że wszystkie możemy zostać. Bunia od razu poinformowała nas, że wkrótce wystawi dom na sprzedaż. Właśnie dlatego to lato było takie ważne. Dla każdej z nas. Bunia nie potrzebuje moich pieniędzy. Poza tym już dostała dwie oferty kupna. – Rozumiem – mruknęła Imogene z powątpiewaniem. – To prawda. Och, babciu, jak mogę cię przekonać? Podoba mi się tutaj. To moje miejsce na ziemi. – Objęła gestem zatokę. – Morska Bryza jest wspaniała i dlatego chciałam ją kupić. Aby zostać tu na zawsze. Nadal chcę – dodała tęsknie. – Tutaj jest mój dom. – A Greenfields Park? To także twój dom. Stąpały teraz po kruchym lodzie, a Harper wolała nie denerwować babci. – Oczywiście, Greenfields Park jest drogi mojemu sercu, ponieważ ty i dziadek tam mieszkacie. Spędziłam tam wiele czasu, dorastając. Ale… – Zerknęła na babcię, aby wybadać jej reakcję. Babcia James siedziała nieruchomo jak kot, w napięciu obserwując wnuczkę. – Ale… – Ale nie czuję, że to mój dom. – Harper musiała powiedzieć prawdę. – Rozumiem – odparła babcia James z kamiennym spokojem i wbiła wzrok w swoje dłonie. Zapadła długa cisza. Harper słyszała tylko żałobne skrzypienie drewna, gdy fala poruszyła pomostem, naprężając przy tym linę, która służyła za kotwicę. Babcia James podniosła zdecydowanie głowę, jakby szykowała się do bitwy. – Poprosiłaś więc matkę o dostęp do funduszu powierniczego. – Tak. Nadeszła oferta kupna Morskiej Bryzy. Wpadłam w panikę. Czas się kończył. Musiałam kupić Morską Bryzę natychmiast albo pożegnać się z nią na zawsze. Fundusz był moim pomysłem. Naprawdę. Nie prosiłam o nic, co nie należało do mnie. Zebrałam się na odwagę, przełknęłam dumę i zadzwoniłam do matki. – Dlaczego do niej, a nie do mnie? – Ponieważ to ona nadzoruje mój fundusz. Zapytałam, czy mogę pobrać całą kwotę wcześniej, aby kupić dom. – Harper z goryczą wspomniała reakcję matki. – Byłam naiwna, prosząc ją o pomoc. Nie wiem, dlaczego miałam nadzieję, że zareaguje jak matka. Z troską. Że pragnie mojego szczęścia. Jak widać, przez tyle lat niczego się nie nauczyłam. Babcia James nie odpowiedziała.
– Wiesz, co się wydarzyło potem. Zareagowała agresją, jak zawsze, gdy coś idzie nie po jej myśli. Krzyczała i obrażała mnie, Bunię, tatę i cały ród Muirów. Zagroziła, że mnie wydziedziczy, jeśli natychmiast nie wrócę do Nowego Jorku. Wiesz, do czego jest zdolna. Byłam zrozpaczona. Skonsternowana. A nawet, wstyd przyznać, bliska powrotu do domu na jej rozkaz. Tego oczekiwała od potulnej córki. Imogene przechyliła głowę, a jej oczy rozbłysły. – Ale nie wróciłaś. – Nie. Powiedziałam, że może sobie te pieniądze wziąć i wsadzić. Babcia James uniosła brwi. – Potem wsiadłam w samochód i pojechałam do Taylora. To był instynkt. Wiedziałam, że pragnę z nim być. Że z nim będę bezpieczna. – Po chwili dodała z czułością: – To wtedy poprosił mnie o rękę. – I to jest ta część, która najbardziej mnie niepokoi. – Nasz ślub? – Oczywiście. Jesteś moją jedyną wnuczką. – Babcia James poruszyła się niespokojnie, marszcząc brwi. – Georgiana twierdzi, że ten mężczyzna to naciągacz, delikatnie mówiąc. Harper poczuła, że znów krew się w niej gotuje. – To wszystko? – Uśmiechnęła się drwiąco. – Nie dodała, że szprycuje mnie narkotykami? – Nie kpij. Przeleciałam ocean, aby… – Mnie uratować. – Oczywiście. Harper dostrzegła miłość w oczach babci i zwiesiła ramiona. – Kocham cię, ale nie musisz mnie ratować. Babcia westchnęła ciężko. – Ja również cię kocham, moja droga. Ale co do reszty, jeszcze zobaczymy. – Och, błagam… – Harper z teatralnym jękiem ukryła twarz w dłoniach. – Powiedz mi, czy ten twój kawaler, Taylor McClellan… – babcia zrobiła pauzę, aby Harper oderwała ręce od twarzy i popatrzyła na nią – wie o twoim funduszu powierniczym? – Tak. Babcia James zrobiła minę jak kot, który właśnie połknął kanarka. – Rozumiem. – Powiedziałam mu, że straciłam dostęp do pieniędzy, gdy postanowiłam tu zostać. Że ze wszystkiego zrezygnowałam. – Nic nie straciłaś. Odziedziczysz fundusz, gdy skończysz trzydzieści lat. – Wiem. Mama mi powiedziała. Ale Taylor nie wie. – Ach. – Poprosił o rękę bezdomną dziewczynę bez grosza przy duszy. – Oczy Harper wypełniły się łzami. – Och, babciu, całe życie czekałam na tego mężczyznę. Na kogoś, kto mnie pokocha. – Przycisnęła rękę do serca. – Bez mojej cholernej fortuny. – Dopiero go poznałaś. – To była miłość od pierwszego wejrzenia. – Och, Harper… – To się zdarza, babciu – nie ustępowała Harper. Babcia uśmiechnęła się ciepło, jakby właśnie coś sobie przypomniała. – Wiem. Ale małżeństwa nie należy traktować lekko. Nie wolno mylić miłości i pożądania ze zobowiązaniem. Miłość to sprint. Małżeństwo to maraton. Bieg przełajowy, jeśli wolisz.
– Wiem, babciu, umawiałam się z wieloma mężczyznami. – Proszę, oszczędź mi szczegółów. Harper wybuchnęła śmiechem. – A co z Howardem Salisburym? – zapytała babcia James, chwyciwszy się ostatniej deski ratunku. – Bardzo miły młody człowiek. I przystojny. A do tego ma tytuł szlachecki! Jest tobą oczarowany, często o ciebie wypytuje. Moim zdaniem stanowilibyście udaną parę. – Howard kocha Greenfields Park, a nie mnie. Babcia James zmarszczyła brwi. – Nie byłabym tego taka pewna. Salisbury to godna szacunku rodzina. – Tak jak McClellanowie. Babciu, zawsze wiedziałam, że wyjdę za mąż z miłości. Że nie zgodzę się na nic innego. – Poklepała babcię po dłoni, dając jej do zrozumienia, że rozmowa dobiega końca. – Może jednak wyrobisz sobie własną opinię? – Dobrze. Chciałabym poznać tego młodego człowieka. – Świetnie. Dzisiaj przychodzi na kolację.
Rozdział dwudziesty Był to wieczór pełen niespodzianek. Bunia wyglądała jak spod igły, jak lubił mawiać Edward, gdy wychodziła z garderoby w nowej sukni i paradowała przed nim niczym modelka na wybiegu. Dziecinna zabawa, ale oboje ją lubili. Objęła palcami talię malinowej jedwabnej sukienki, która, jak pozostałe jej ubrania, była tak obcisła, że z trudem mogła w niej oddychać. Gdy wypuszczała powietrze z płuc, czuła, jak materiał napina się na brzuchu. Dlaczego wszystko, co jadła, od razu tam się magazynowało? Westchnęła i potoczyła wzrokiem po jadalni. Na jej twarz wypłynął zadowolony uśmiech. Na szczęście wszystko wyglądało idealnie. Tego wieczoru przeszła samą siebie. Na długim stole leżał jej najlepszy belgijski len. Wypolerowane srebra lśniły pod kryształowym żyrandolem niczym spadające gwiazdy. W wazonach pyszniły się marzanki, róże i inne kwiaty z ogrodu Harper, przystrojone mięsistymi liśćmi magnolii. Z kuchni dobiegał brzęk naczyń, gdzie zamówiona ekipa z firmy cateringowej przygotowywała posiłek. Oparła dłonie na krześle chippendale, a przez jej umysł przemknęły wspomnienia z czasów, gdy w swoim wielkim domu na East Bay wydawała przyjęcia słynne na cały Charleston. Była najbardziej znaną panią domu na południe od Broad. Te wspomnienia przepełniały ją radością. W Morskiej Bryzie przyjęcia urządzała o wiele rzadziej. Jej życie dramatycznie się zmieniło po śmierci Edwarda. Boże, na palcach jednej ręki mogła policzyć rauty, które tu urządziła. Ostatni miał miejsce w maju, gdy wnuczki się zjechały, aby świętować jej osiemdziesiąte urodziny. Zachichotała. Cóż to była za noc! Śmiech i sekrety lały się strumieniami jak wytrawny różowy szampan. Tak, uwielbiała przyjęcia. Uwielbiała preteksty, aby móc je wydawać. Musiała wykorzystywać takie chwile, dopóki Morska Bryza była w jej rękach. Harper pragnęła przedstawić babci swojego kawalera. A ja, pomyślała, skorzystam z okazji, aby przedstawić wszystkim mojego przyjaciela… Girarda. Zerknęła na zegarek. Wkrótce się zjawi. Wyprostowała się i przeszła przez salon, uśmiechając się do wnuczek, Taylora, Devlina i Imogene, których minęła w holu. Stanęła przy drzwiach i czekała, zbierając myśli. To naturalne, że zaprosiłam dobrego przyjaciela na kolację, powtarzała sobie. Nie ma powodu do nerwów. A jednak, gdy przyciskała dłoń do roztrzęsionego żołądka, to właśnie czuła. Niczym młoda dziewczyna na pierwszej randce. Oczywiście jej wnuczki znały już Girarda, ale po raz pierwszy zaprosiła go do domu jako gościa. Zaproszenie to sugerowało więcej niż tylko sąsiedzkie relacje. Miała nadzieję, że Dora powściągnie język. Podskoczyła na dźwięk dzwonka. Wzięła uspokajający oddech i otworzyła drzwi. Na widok Girarda z jej piersi wyrwało się westchnienie. Wyglądał wyjątkowo przystojnie, wręcz wytwornie, w granatowej marynarce i czerwonym krawacie. Jego niebieskie oczy błyszczały ciepło na tle ciemnej opalenizny. – Marietto – powiedział, wręczając jej bukiet róż i frezji. Ciężki, słodki zapach uderzał do głowy. – Wyglądasz pięknie. – Dziękuję, Girardzie. Wejdź, proszę – odparła nerwowo i odsunęła się. Girard czekał w holu, aż zamknie drzwi. – Dawno nie byłem w Morskiej Bryzie. Od wieków wpatruję się w tyły domu z mojego pomostu.
Zapomniałem już, jak czarujące jest wnętrze. – Mrugnął do niej. – Podobnie jak gospodyni. Poczuła rumieniec pełznący po szyi. – Ty głuptasie. Chodź, przedstawię cię mojej rodzinie. Zanim do cna zawrócisz mi w głowie. Gdy weszła do salonu z Girardem u boku, rozmowy ucichły, a wszyscy zwrócili się w ich stronę. Nieco zaskoczone wnuczki przyglądały się im z ciekawością. Imogene, sącząc drinka, uniosła brwi z zainteresowaniem. – Pamiętacie Girarda Bellowsa? – zwróciła się Bunia do wnuczek. – Nasz sąsiad. – Och, masz na myśli… – Dora urwała pod wpływem lodowatego spojrzenia Buni. Jeszcze chwila, a nazwałaby go Starym Panem Bellowsem, jak ochrzcił go kiedyś Nate. Wyciągnęła dłoń i kontynuowała niezrażona: – To pan był tak miły, że uczył Nate’a łowić ryby. – Jak się miewa młody człowiek? – zapytał Girard. – Znakomicie, dziękuję. Zobaczy go pan przy kolacji. – Cieszę się. Carson i Devlin podeszli, aby się przedstawić. Oboje zachowali się bez zarzutu. Po kilku uprzejmościach odsunęli się, aby ustąpić miejsca Taylorowi i Harper. – To nasi goście honorowi – oświadczyła Bunia. – Girardzie, to moja wnuczka Harper i jej narzeczony Taylor. – Nie umknęło jej uwagi, że Imogene zesztywniała na słowo „narzeczony”. W końcu Bunia i Girard podeszli do Imogene, która stała samotnie kilka kroków dalej, zaciskając obie dłonie na szklance. Miała na sobie ciemnoniebieski jedwab, który podkreślał jej zgrabną sylwetkę. Brylanty w uszach i na nadgarstku migotały niczym gwiazdy. A raczej małe planety, pomyślała Bunia z niesmakiem. Imogene podniosła wzrok i spojrzała prosto na Girarda. – Imogene, chciałabym przedstawić ci mojego przyjaciela Girarda Bellowsa. Imogene uśmiechnęła się zalotnie. – Jest pan sąsiadem – powiedziała – ale nie słyszę południowego akcentu. – Niestety – odparł Girard. – Jestem z Północy. Z Connecticut. – Doprawdy? – Imogene oszacowała go wzrokiem. – Cudownie. Do Buni podeszła kelnerka w czarnych spodniach i białej koszuli. – Czy mogłaby pani zajrzeć do kuchni? Mają jakieś pytania. – Dziękuję. – Bunia zwróciła się do Girarda. – Przepraszam na chwilę. Zadbasz o Imogene? Trwały końcowe przygotowania do kolacji, gdy babcia James zaprosiła Taylora na rozmowę z dala od ciekawskich uszu. W ten uroczy wieczór wilgotność znacznie spadła, księżyc świecił wysoko, a Imogene przyznała w duchu, rozglądając się wokół, że Marietta postąpiła roztropnie, wystawiwszy na zewnątrz kolorowe świece, które odstraszały komary. Przeszli na tylną werandę. Imogene sączyła martini i przyglądała się stojącemu naprzeciwko mężczyźnie. Bez wątpienia był przystojny. Wysoki, postawny młodzieniec, który niejednej dziewczynie zawróciłby w głowie. Miał na sobie brązowe spodnie, wyprasowaną koszulę i granatową marynarkę. Nie było to jednak ubranie szyte na miarę, co zauważyła. Ewidentnie z wieszaka w jakiejś sieciówce. W przeciwieństwie do towarzysza Dory, wystrojonego w marynarkę szytą na miarę i jedwabną koszulkę polo. Nie świadczyło to jednak źle o Taylorze. Od narzeczonego Dory różniła go też krótka fryzura. Zauważyła kilka szczegółów o wiele istotniejszych od jego ubioru. Zdecydowanie brakowało mu biegłości w prowadzeniu błahych pogawędek – podobnie jak Harper. Tak jak ona wydawał się za to bardzo błyskotliwy – inteligentny i bystry. Imogene szczyciła się swoją umiejętnością wyciągania informacji od niczego niepodejrzewających rozmówców – na temat więzów rodzinnych, koneksji i adresu (nieomylna wskazówka statusu). Taylor był wyjątkowo szczery we wszystkich tych kwestiach. Obyło się
bez niespodzianek. Niestety, pomyślała, sącząc martini, pasował do opisu Georgiany. Syn rybaka, wojskowy… a raczej żołnierz piechoty morskiej. Stanowczo podkreślał tę różnicę. Miał mało pieniędzy, mieszkał z rodzicami i zdecydowanie nie był odpowiednim kandydatem na męża jej wnuczki. Chociaż wydawał się miłym młodym człowiekiem. Kelnerka z lawendowymi włosami wyszła na werandę i poinformowała ich, że kolacja zostanie podana za dziesięć minut. Pora zaczynać, pomyślała Imogene z westchnieniem. Po raz ostatni podniosła kieliszek do ust i oddała pusty młodej kelnerce, która wyciągnęła po niego rękę pokrytą tatuażami. Gdy dziewczyna się oddaliła, Imogene prychnęła zniesmaczona. – Nie wiem, jak mogą zatrudnić w obsłudze wytatuowaną kobietę z fioletowymi włosami. To odrażające. Taylor uśmiechnął się półgębkiem. – Nie sądzę, aby miało to jakiś wpływ na jej efektywność. – Dość śmiałe stwierdzenie w ustach oficera. – Co ma pani na myśli? – Wydaje mi się, że tatuaże są niedozwolone w korpusie oficerskim. – Owszem, w niektórych jednostkach. Ale ta dziewczyna nie służy w wojsku. – Masz tatuaż? – Nie. Babcia James pokiwała głową, jakby potwierdziła swoją tezę. – Nie służysz też już w armii. – Nie, proszę pani. – My, Brytyjczycy, podziwiamy poczucie obowiązku u mężczyzn. Książę Walii odbył służbę wojskową. Także książę Harry. Gdybym miała syna, chciałabym wierzyć, że on również wypełniłby swój obowiązek. – Urwała. – Nie chcę wydać się wścibska, ale czym się zajmujesz obecnie? Jej ton celowo był nieco obraźliwy, lecz Taylor odpowiedział z opanowaniem, które jej zaimponowało. – Jestem menedżerem projektu. – Tak, ale na czym to polega? – Zarządzam ludźmi. Zmrużyła powieki. – Ach, jak w wojsku? – Tak. – Lubisz swoją pracę? – Owszem. – Podejrzewam, że jesteś w tym dobry – powiedziała szczerze. Jego naturalna powściągliwość i pewność siebie świadczyły o predyspozycjach lidera. Nie paplał jak najęty, co strasznie irytowało ją w mężczyznach. Każde słowo, które padało z jego ust, musiało zostać wysłuchane. – Rządzisz też kobietami? – W moim zespole są kobiety, tak. – Pytałam o życie prywatne. Roześmiał się, przestępując z nogi na nogę. – Nie myślę o tym w ten sposób. – A w jaki?
Jego uśmiech zbladł. – W ogóle o tym nie myślę. Nie próbuję rządzić kobietami. – A jednak – babcia James uniosła brew – z moją wnuczką sobie poradziłeś. Taylor gniewnie zmarszczył czoło. Babcia James oblizała wargi zadowolona, że w końcu trafiła w czuły punkt. – Skoro myśli pani, że Harper można rządzić, to chyba słabo zna pani swoją wnuczkę. – Och, znam ją o wiele lepiej niż ty – zapewniła wyniośle, po czym dodała: – Harper lubi uszczęśliwiać ludzi. Oddaje całą siebie, zwłaszcza tym, których kocha. Taylor skrzyżował ramiona na piersi i posłał Imogene spokojne spojrzenie. – Moja córka Georgiana, matka Harper, wstyd przyznać, jest egoistką. Kocha tylko siebie i swoją karierę. Nie ma w jej życiu miejsca dla innych. I nigdy nie było. Nawet dla własnego dziecka. Kształtowała tę dziewczynę na swoją modłę od dnia, w którym wydała ją na świat. Wykorzystała łagodną, uległą naturę Harper przeciwko niej. – Znęcała się nad nią? Babcia James prychnęła. – Wypraszam sobie. Nie było aż tak źle. Harper wiodła uprzywilejowane życie. Miała opiekę. Nikt się nad nią nie znęcał. – Zaniedbanie emocjonalne bywa gorsze niż urazy fizyczne. – Bzdura. – Prawda. Proszę to sprawdzić, jak powiedziałaby Harper. Wstrząśnięta Imogene ciasno splotła palce. – Nawet jeśli to prawda, ze swoich egoistycznych pobudek Georgiana chce dla córki jak najlepiej. Harper miała wszystko. Ja i mąż również dopilnowaliśmy, aby nigdy nie musiała o nic prosić. – Może nie o rzeczy materialne. Nie o to, co można kupić za pieniądze. Czy wie pani, że Harper zrezygnowała ze swojego funduszu powierniczego? – Aby cię poślubić. Taylor dłuższą chwilę prowokacyjnie milczał. – Harper wybrała własną drogę, zanim jeszcze zgodziła się zostać moją żoną. Tak się składa, że zdąża w przeciwną stronę, niż życzyłaby sobie jej matka. – Georgiana to bardzo silna, zdeterminowana osoba. Podobna do ciebie, jak mniemam. – Urwała dla wzmocnienia efektu. – Zapewne wiesz, że Harper długo pozwalała, aby matka nią kierowała. – Tak. – Jesteś pewien, że teraz nie pozwala na to samo tobie? Mężczyzna zamarł z rękami na biodrach i wzrokiem utkwionym w swoich stopach. Imogene odgadła, że jej słowa dosięgły celu. Gdy podniósł głowę, aby przemówić, z trudem nad sobą panował. – Przyznaję, martwiłem się o to. Babcia James doceniła jego szczerość. Zaskoczył ją tym, a niewiele rzeczy było w stanie to zrobić. Taylor zmrużył powieki. – Różnica polega na tym, że ja ją kocham. On również trafił w sedno. – Wierzę ci – szepnęła babcia James. Twarz Taylora złagodniała. – Mimo to – Imogene spojrzała mu prosto w oczy – jeśli naprawdę ją kochasz, pozwolisz jej odejść. Harper ma błyskotliwy umysł. Z jej wykształceniem, koneksjami, doświadczeniem i talentem dotrze na sam szczyt. A ty wolałbyś ją tu zatrzymać? Taką wielką rybę w takim małym stawie?
Przestąpił z nogi na nogę i splótł dłonie na plecach. Gdy jego surową twarz rozświetlił uśmiech, babcia James cofnęła się zdumiona. – Zastanawiam się, jak dobrze zna pani Harper. Nie Harper dziecko, ale kobietę, którą jest dzisiaj. Ona nikomu nie pozwoli sobą pomiatać. Dlatego właśnie poróżniły się z matką. Georgiana rozkazała jej powrót do Nowego Jorku. A Harper odmówiła. – Ty kazałeś jej zostać. I uległa. Potarł szczękę i zaśmiał się krótko. – To nie jest tresowane zwierzę, które reaguje na komendy „ruszaj” i „zostań”. Proszę w nią uwierzyć. Ona wie, czego chce. Samodzielnie podjęła decyzję, aby tu zostać. Imogene wzruszyła ramionami, jakby mówiła: jeszcze zobaczymy. – Pani James, czy pani wie, że ona nie chce być redaktorką? Oczy Imogene zogromniały ze zdumienia. – Słucham? Jakby na ten znak na werandę wyszła Harper z wyrazem szczęścia na twarzy. Miała na sobie różową zwiewną sukienkę bez ramiączek, która wirowała wokół jej szczupłych nóg, gdy zmierzała w ich stronę. – Tu jesteście! – zawołała i od razu wzięła Taylora pod ramię. Przeniosła wzrok z niego na babcię, po czym dodała: – Ojej, jakie macie poważne miny. Babciu, czy przesłuchujesz mojego narzeczonego? Wyrywasz mu paznokcie? Przytapiasz? Mogłam cię ostrzec, że Taylor jest żołnierzem piechoty morskiej. I jest odporny na takie zabiegi. Taylor wybuchnął śmiechem i poklepał ją po dłoni. – Nic, z czym bym sobie nie poradził. Babcia James posłała mu przenikliwe spojrzenie. – Całkiem nieźle sobie poradził – z uśmiechem zapewniła wnuczkę. – Chodźmy. Nie każemy im przecież na siebie czekać. – Harper stanęła na palcach i pocałowała Taylora. – Jesteśmy honorowymi gośćmi. To moja ulubiona część każdego przyjęcia, pomyślała Bunia z satysfakcją, gdy ekipa cateringowa uprzątnęła ze stołu ostatnie talerze. Ta chwila, gdy wszystko jest już zjedzone, naczynia zebrane, a goście siedzą na krzesłach nasyceni smacznym jedzeniem i dobrym winem. Tego wieczoru wzniesiono wiele toastów, a rozmowy nie cichły. Teraz wszyscy byli gotowi na brandy lub kawę. Bunia odchyliła się na oparcie krzesła i wodziła wzrokiem od twarzy do twarzy. Girard, Dora, Nate, Taylor, Harper, Carson, Devlin. Wszyscy drodzy jej ludzie. Jej wzrok padł na Imogene. Cóż, przynajmniej większość, dodała w myślach. Chciała na zawsze zapamiętać ten wieczór niczym fotografię, którą wyjmie od czasu do czasu, gdy dziewczęta wyjadą, a ona zostanie sama w domu seniora. Jej wnuczki promieniały. Moje Letnie Dziewczęta, pomyślała z miłością. Kochane wnuczki, aby sprawić jej przyjemność, wszystkie włożyły perły, które podarowała im po swoim urodzinowym przyjęciu w maju. Harper miała na szyi potrójny sznur błyszczących pereł barwy kości słoniowej z rubinowobrylantowym zamkiem. Podkreślały jej kremową cerę i rudy odcień włosów. Dzięki efektownemu naszyjnikowi wyglądała jak królowa wieczoru, stosownie do okazji. To przecież jej wieczór. Zdaniem Buni jeszcze nigdy nie wyglądała równie uroczo. Dora szykownie zaczesała do tyłu jasne włosy we francuski węzeł i włożyła piękną szkarłatną sukienkę z półokrągłym dekoltem. Długie perły spływające po jej ponętnym ciele stanowiły doskonałe uzupełnienie stroju. Marietta miała na sobie ten naszyjnik w dniu swojego ślubu i darzyła go szczególnym sentymentem. Niemal metr idealnie dobranych pereł. Lato przydało Dorze blasku, który konkurował teraz z klejnotami.
W końcu wzrok Buni spoczął na Carson. Wyglądała oszałamiająco w złotawej sukni, która podkreślała jej umięśnione ciało i kontrastowała z głęboką opalenizną. Carson miała na szyi wspaniałe barokowe czarne perły, które pasowały tylko do kobiet ze skłonnością do dramatyzmu. Teraz jednak Carson mniej przypominała egzotyczny kwiat, a bardziej paprotkę. Siedziała przy stole, odpowiadała na pytania i śmiała się w odpowiednich momentach, ale brakowało typowego dla niej ostrego poczucia humoru i radości życia. Nie piła, ale uporczywie wpatrywała się w kieliszki. Wzbudziło to niepokój Buni. Z zamyślenia wyrwał Bunię okrzyk oburzenia wydany przez Imogene. Skrzywiła się w duchu. Ta kobieta piekielnie irytowała ją przez cały wieczór. Bezwstydnie flirtowała z Girardem podczas kolacji. Bunia nie byłaby zdziwiona, gdyby ta bezwstydnica pod stołem bawiła się jego stopami. Imogene wyprostowała się i rzuciła Devlinowi mordercze spojrzenie. – Monarchia nie ma dzisiaj żadnego znaczenia?! Musisz wiedzieć, że w Anglii ten ustrój panuje od wieków, zanim twój kraj proklamował demokrację, i radzimy sobie doskonale, dziękuję bardzo. Może jesteśmy niewielkim krajem, lecz dumnym ze swojej historii. Lud uwielbia królową. Devlin pokręcił głową z niskim śmiechem, który zadudnił w jego piersi. – Cholera, ta kobyła naprawdę powinna już odejść na zieloną trawkę. Kiedy da szansę synowi? Uczepiła się tego berła jak terier kości. Bunia skryła uśmiech za serwetką. Nie, żeby zgadzała się z Devlinem. Darzyła szacunkiem królową Elżbietę, swoją rówieśnicę. Devlin zachowywał się tego wieczoru karygodnie, z czego doskonale zdawał sobie sprawę. Z premedytacją odgrywał rolę kmiotka, co chwilę wtrącał lokalne powiedzonka i przywoływał tutejsze zwyczaje tylko po to, by rozgniewać Imogene. Imogene wyniośle zadarła podbródek. – Pozwól, że ci przerwę, zanim znów pomieszasz metafory. Wy, Amerykanie, z wyjątkową nonszalancją traktujecie język angielski. Devlin zarechotał, lecz pozostałe osoby przy stole uznały jej słowa za obraźliwe i zaczęły protestować. – Nie chciałam być niegrzeczna – usprawiedliwiła się Imogene. – Oczywiście, że chciałaś – orzekła Marietta i wybuchnęła śmiechem. Panie zwarły się spojrzeniami. Carson pochyliła się do Harper. – Bunia cztery… Babcia trzy – szepnęła, udając, że zapisuje coś na serwetce. – Przepraszam państwa. – Imogene uniosła serwetkę z kolan. – To był uroczy wieczór. I jeszcze się nie skończył. Rozmowy przy stole ucichły, gdy Imogene wyszła z pokoju krokiem królowej, o której przed chwilą była mowa. Bunia zwróciła się do Girarda. – Ta kobieta myśli, że słońce wschodzi po to, aby posłuchać jej gadania – odezwała się na tyle głośno, aby wszyscy usłyszeli. Siedzący obok matki Nate, który przez cały wieczór zachowywał się bez zarzutu, wykorzystał swoją szansę. – Czy ja też mogę już iść? – Oczywiście, że możesz – pozwoliła Dora. – Dziękuję, że byłeś takim dżentelmenem. Harper wstała i wbiła groźny wzrok w Devlina. – Cieszę się, że ktoś przy tym stole zachowywał się jak dżentelmen. – Och, daj spokój, Harper – mruknął dobrodusznie Devlin. – Dręczyła nas przez cały wieczór. Ja tylko dałem twojej babci skosztować jej mikstury. – Harper ma rację. Ona jest gościem w tym domu, Devlinie – zbeształa go Dora.
– A ja niby kim jestem? Dora spojrzała mu w oczy, próbując powstrzymać uśmiech. – Rodziną. Devlin opadł na krzesło na znak kapitulacji. Harper zerknęła na Bunię. Babcia siedziała wyprostowana jak struna – oczy się jej śmiały, ale zachowała milczenie. Harper pochyliła się do siedzącego po prawej Taylora. – Zaraz wracam – szepnęła mu do ucha. – Sprawdzę, co z nią. – Na pewno sobie poradzisz? Iść z tobą? Wyczuwała w nim napięcie, odkąd przerwała im rozmowę na werandzie. Podczas kolacji zerkał na babcię kilka razy, jakby oceniał wroga. – Nie, na Boga. Zaraz wrócę. – Położyła serwetkę na stole i pobiegła za Imogene do kuchni. Pracownicy firmy cateringowej kończyli pakować jedzenie i zmywać naczynia. Dwie kobiety i mężczyzna, wszyscy w czarnych spodniach i białych koszulach, poruszali się po kuchni ze skupieniem, aby jak najszybciej dokończyć zlecenie. Babcia James stała w kącie i nalewała sobie hojny kieliszek czerwonego wina. Na widok Harper sięgnęła po czysty kieliszek i uniosła go w górę pytająco. Harper pokiwała głową. Babcia napełniła drugi kieliszek, wręczyła go wnuczce i sięgnęła po swój, po czym uniosła go wysoko. – To jest, moja droga, wielki życiowy dylemat. Twoim zdaniem ten kieliszek jest w połowie pełny czy pusty? – Babciu, co się tam stało? – zapytała Harper, czując irytację. – Wyjdź ze mną na chwilę, moja droga. Odetchniemy świeżym powietrzem. Harper z niepokojem zerknęła w kierunku jadalni, z której dobiegał szum rozmów. Niechętnie wyszła za babcią na werandę. Nie chciała zachować się niegrzecznie, opuszczając przyjęcie, ale musiała zamienić z babcią parę słów. Na zewnątrz jeszcze się nie ochłodziło. – Babciu, jesteś zła lub smutna? – Ależ skąd, kochanie. Po prostu potrzebowałam przerwy. – Przerwy? Od tego przedstawienia, które tam urządziłaś? Nigdy nie widziałam, żebyś się tak zachowywała. – Jak? – Babcia upiła łyk wina. – Jak stereotypowa arystokratyczna angielska snobka. Babcia parsknęła śmiechem, przez co uroniła kilka kropli wina. – Ja stereotypowa? A to niezłe. A ten cały Devil? – Ma na imię Devlin. – Twoja siostra chce wyjść za tego mężczyznę? Mój Boże, przecież to… prostak. Harper musiała się roześmiać. – Pewnie chciałaś powiedzieć „kmiotek”. – Nieważne. – Machnęła kieliszkiem w powietrzu. – Babciu, on sobie z ciebie żartował. – Harper westchnęła. – Ułatwiłaś mu zadanie. Imogene przez chwilę sączyła wino. – Tylko się nimi bawiłam – wyjaśniła tonem pełnym wyższości. – Panem Bellowsem również? – zapytała Harper z kpiną. Wargi babci rozciągnęły się w przebiegłym uśmiechu. – Chodzi o Girarda? – zamruczała, przesadnie naśladując południowy akcent Buni. – Dobrze wiesz, że chodzi mi o Girarda. Nie byłaś zbyt subtelna, gdy flirtowałaś, babciu. Myślałam, że
Bunia dostanie zawału. Imogene wybuchnęła śmiechem, po czym uśmiechnęła się jak kot, który właśnie schrupał kanarka. – Zabawnie wyglądała, prawda? – Rozumiem, że to również było celowe, tak? – Oczywiście. Ona jest strasznie zadufana w sobie. Nie musiałam się zbytnio wysilać. – Babcia zakręciła kieliszkiem. – Ten Girard to przystojny mężczyzna. Harper zaśmiała się z żartu babci, choć bardzo starała się zachować powagę. Wyrzuciła ręce w górę w geście frustracji. Nagle jej śmiech przeszedł w płacz. Babcia odstawiła kieliszek i położyła dłonie na ramionach Harper. – Co się stało, kochanie? – Ty się stałaś! – Harper dąsała się jak mała dziewczynka, choć nie chciała być tak postrzegana. Zwłaszcza dzisiaj. Zwłaszcza przez babcię. – Cieszyłam się, że jesteś tutaj, aby świętować moje zaręczyny. Obawiam się jednak, że wszystko popsułaś. – Przepraszam, jeśli cię zraniłam – odparła babcia James łagodnie i pogłaskała Harper po ramieniu. – Być może posunęłam się za daleko. – Znieruchomiała i opuściła ręce. – Ale nie jest mi przykro, że – jak to ujęłaś – przesłuchałam twojego kawalera. – Urwała, aby wygładzić włosy. – Powinnaś wiedzieć, że zdał śpiewająco. Harper poderwała głowę. – Naprawdę? Babcia się uśmiechnęła. – Byłam twarda. Zadawałam trudne pytania. To obowiązek kochającej babci. – I? – To porządny młody człowiek. Dumny, pewny siebie. Ma w sobie coś, co domaga się szacunku. Przede wszystkim jednak widzę, że bardzo cię kocha. Skoro taki twój wybór, moja droga, wierzę, że na ciebie zasługuje. Masz moje błogosławieństwo. – Och, babciu. – Harper mocno ją uścisnęła. – Mój Boże – powiedziała babcia, poruszona tym gestem. – Stałaś się naprawdę uczuciowa. – To prawda. – Harper starała się opanować wzruszenie. – Jestem zakochana. Ciebie też kocham. Babcia przycisnęła dłoń do jej policzka. – A ja kocham ciebie. A teraz wracajmy do stołu, zanim się na dobre rozkleimy. Obiecuję, że będę grzeczna. Widzisz? – Dopiła swoje wino. – Lew zamienił się w jagnię. Rozmowy przy stole ucichły, gdy Harper i babcia James wróciły do jadalni z tacą pełną kieliszków, czekoladkami, migdałami i butelką szampana. Rozpływały się w uśmiechach. Bunia i Girard wymienili spojrzenia przy stole. Bunia rozejrzała się i dostrzegła takie same skonsternowane miny na twarzach innych gości. Poczuła ulgę, że udało się zawrzeć pokój. – Szampan?! – zawołała. – Mój Boże, chyba już więcej nie zdołam wypić. – Jeszcze tylko jeden toast! – odparła babcia James, podając butelkę Taylorowi. – Drogi chłopcze, będziesz czynił honory? – Wygięła kpiąco brew. – Wydaje się, że masz dość siły. – Gdy Taylor z łatwością otworzył szampana, dodała: – Cóż za rozkoszny dźwięk! Mój ulubiony. Devlin mrugnął do Dory. Imogene przechodziła od osoby do osoby i radośnie napełniała kieliszki bąbelkami. – Słyszeliśmy dzisiaj wiele toastów na cześć szczęśliwej pary – oświadczyła, gdy wszyscy mieli już pełne kieliszki. Posłała znaczące spojrzenie Devlinowi. – Niektóre z nich były barwniejsze od innych. Devlin roześmiał się i lody zostały przełamane.
– Ja również pragnę wznieść toast. Bunia pochyliła się do przodu. Carson i Dora zerknęły na siebie z obawą. Imogene przerwała i uśmiechnęła się czule do Harper. – Jesteś moją jedyną wnuczką. Nie mam takiego szczęścia jak Marietta, którą los obdarował trzema uroczymi dziewczętami. Wybaczycie mi więc, mam nadzieję, że byłam nieco, jak by to powiedzieć, dociekliwa. – Jak Wielka Inkwizycja – mruknęła Bunia. Przy stole rozległ się cichy śmiech. Bunia doceniła poczucie humoru Imogene i także się zaśmiała. – Wieść o zaręczynach była dla mnie zaskoczeniem, co zapewne rozumiecie – kontynuowała Imogene poważniejszym tonem. – Zaręczyny! Harper nigdy wcześniej nie wspominała nam o Taylorze McClellanie. Spakowałam się więc i przemierzyłam ocean, aby przekonać się na własne oczy, czy przyszłość mojej wnuczki spoczywa we właściwych rękach. – Odwróciła się do Taylora. Taylor spojrzał na nią, wyprostował plecy i spiął się niczym kot gotowy do skoku. Gdyby miał ogon, zacząłby nim machać. – Pogawędziliśmy sobie z Taylorem. – Imogene pokiwała głową. – I teraz wiem, że przyszłość Harper spoczywa we właściwych rękach. Dobrych, kochających i silnych. Ramiona Taylora wyraźnie się rozluźniły. Pozwolił sobie na słaby uśmiech i odwrócił się do Harper, która siedziała obok niego. W odpowiedzi nakryła jego dłoń swoją. – Taylorze, pragnę w imieniu swoim i Jeffreya powitać cię w rodzinie. Wznieśmy toast! – Uniosła kieliszek wyżej. Wcześniej marszczyła brwi, a teraz emanowała radością. – Za Harper i Taylora! – Za Harper i Taylora! – Pozostali także wesoło trącali się kieliszkami. Zdumiona Bunia wypuściła powietrze, które dotychczas wstrzymywała. Wiedziała, że nigdy nie zapomni dźwięku radosnych salw śmiechu mieszających się z brzękiem kryształu. Girard przysunął się do niej, a ich twarze dzieliły zaledwie centymetry. Tyle dramatów tego wieczoru, pomyślała, że strasznie zaniedbałam tego biedaka. A on znosił to wszystko z cierpliwością i wdziękiem. – Marietto – powiedział na tyle cicho, aby tylko ona go słyszała. Wzniósł kieliszek. – Za nas. Żartobliwie uniosła brew. – Chyba za ciebie i za Imogene? Roześmiał się rubasznie. – Nie. – Jego oczy rozbłysły. – Zdecydowanie nie. Jej serce zgubiło rytm, gdy uniosła kieliszek i, wpatrując się w jego oczy, upiła łyk. Jeszcze nigdy szampan nie smakował tak słodko.
Rozdział dwudziesty pierwszy Nie wychodźcie! – zawołała Harper. – Mam jeszcze jedną niespodziankę. Devlin już wstał z krzesła i odłożył serwetkę na stół. Inni poszli jego śladem, ale znowu usiedli, wymieniając zaciekawione spojrzenia. Harper podniosła się i szybko wyszła z pokoju. Imogene wróciła na swoje miejsce i posłała Buni uprzejmy uśmiech. Bunia pochyliła się ku niej. – Wiesz, o co chodzi? – zapytała. – Pojęcia nie mam. O wszystkim dowiaduję się ostatnia. Gdy czekali, nikt nie ośmielił się odezwać. Devlin chrząknął i sięgnął po wodę. Carson bębniła palcami w stół. Dora sięgnęła po kolejną czekoladkę. Taylor spojrzał w głąb korytarza, wypatrując Harper. Gdy zauważył ją z naręczem kartek w rękach, zerwał się z krzesła i podbiegł do niej. Uwolnił ją od ciężaru, po czym weszli razem do salonu. – Gdzie mam to położyć? – Tutaj. – Poklepała blat stołu. Grube pliki były przewiązane czerwoną wstążką. Taylor ułożył je w dwóch wysokich stosach, i na nich skoncentrowała się uwaga zebranych. – Co to jest? – Oczy Buni zalśniły ciekawością. Harper odwróciła się do Taylora, który jako jedyny wiedział, co się zaraz wydarzy. – Jesteś gotowa? – zapytał. – Bardziej już nie będę. – Wszyscy patrzyli na nią z wyczekiwaniem. – Nie trzymaj nas dłużej w niepewności. – Dora pochyliła się do przodu. – Robi się późno. Harper chrząknęła i splotła ciasno palce. – Pewien mądry człowiek powiedział mi niedawno – spojrzała na Taylora – że dzielenie się swoją twórczością to dar. Oddajesz w darze część swojej duszy. Wszyscy tutaj czymś mnie obdarowali, przede wszystkim swoją miłością, a nie ma nic cenniejszego. – To – położyła dłoń na stosie rękopisów – jest mój dar dla was. Spoglądała w każdą z twarzy przy stole, rozkoszując się chwilą. – Napisałam książkę. Rozległo się zbiorowe westchnienie. – Wiedziałam! – Dora odwróciła się do Carson. – A nie mówiłam! Mówiłam ci, prawda? Carson uśmiechnęła się chełpliwie. – Ja już czytałam. – Co? – Z Dory natychmiast uszło całe powietrze. Harper patrzyła na babcię James. Pod uniesionymi brwiami jej oczy błyszczały niepokojem. Najwyraźniej tego się nie spodziewała. Posłała Taylorowi pytające spojrzenie. Odpowiedział
triumfalnym uśmiechem. Bunia natomiast była zszokowana. Wyglądała tak, jakby właśnie zobaczyła ducha. – Mam je rozdać? – zapytał Taylor cicho. Harper oblizała spierzchnięte wargi i przytaknęła. Wzięła dwa egzemplarze z samej góry i podeszła do Buni. – Obiecałam, że kiedyś dam ci przeczytać moją książkę – powiedziała cicho. Bunia powoli odebrała od niej rękopis. Dłonie jej drżały. Drugi egzemplarz Harper wręczyła babci James. – To właśnie knułaś? To jest twoja nowa pasja? – zapytała babcia James z łagodną kpiną. – Tak. – Harper spojrzała jej prostolinijnie w oczy. Babcia James uroczyście przyjęła rękopis i musnęła palcami pierwszą stronę. – Jestem pod wrażeniem. Ogromnym. – Nie wiem, czy to jest dobre – Harper cofnęła się i podeszła do Taylora – ale jest skończone. Początek, środek i koniec. Taylor opiekuńczo otoczył ją ramieniem. Bunia zaciskała palce na kartkach i wpatrywała się w Harper. Nagle się postarzała. Jej twarz była blada, a oczy puste, zachmurzone wspomnieniami. Harper wiedziała, że myśli o swoim synu, ich ojcu, Parkerze. Zerknęła na Carson i Dorę, które również wpatrywały się w babcię. Bunia położyła rękopis na stole i delikatnie rozwiązała czerwoną wstążkę. Babcia James wstała, przyciskając swój egzemplarz do piersi. – Ja zmykam. To był uroczy wieczór. Bardzo udane przyjęcie. Dziękuję państwu, ale – uśmiechnęła się przelotnie, zerkając na wnuczkę – pragnę zanurzyć się w lekturze. Bunia podniosła wzrok, jakby nie zauważyła wyjścia Imogene. Jej oczy były ogromne ze zdumienia. – Harper! Tytuł! Harper zaśmiała się krótko. – A jak inaczej miałam ją zatytułować? Wargi Buni zadrżały, gdy miliony wspomnień przemknęło przez jej twarz. – Letnie Dziewczęta. Później tego wieczoru, gdy przyjęcie dobiegło końca i goście się rozeszli, Carson zakradła się do kuchni na filiżankę herbaty. Światła pod szafkami rozpraszały mrok i wskazywały jej drogę przez ciemny korytarz. Weszła do środka i zdumiała się na widok Buni, która przy kuchence stała nad czajnikiem. – Jeszcze nie śpisz? – Oczywiście, że nie – odparła Bunia. – Wątpię, by ktokolwiek spał. Wszyscy czytamy. Carson przeszła przez kuchnię, aby wyjąć sobie kubek z szafki. – W którym miejscu przerwałaś? – Na samym początku. Delektuję się każdym słowem. Teraz czytam, jak z Harper bawiłyście się w piratów i wspięłyście się na wzgórze w Fort Moultrie. Nie miałam pojęcia, że wchodziłyście do tych ponurych podziemi. Na pewno bym wam zabroniła. Carson postawiła swój kubek obok kubka babci. – Dlatego ci nie powiedziałyśmy. Woda zawrzała, a czajnik zagwizdał. Bunia podniosła go z kuchenki, a Carson wyjęła z opakowania torebkę herbaty rumiankowej. Bunia napełniła oba kubki wrzątkiem. W pomieszczeniu od razu rozszedł się słodki aromat ziół.
– Jest naprawdę wyjątkowa. – Odstawiła czajnik na kuchenkę. – To prawda. – Bałam się zacząć. Bałam się, że mi się nie spodoba. – Ja też. Co za ulga, prawda? Bunia zaśmiała się cicho. – O tak. Carson wyjęła dwie łyżeczki z szuflady i miód z szafki. Ostrożnie nabrała łyżeczkę miodu i włożyła do parującego kubka, po czym przekazała słoik Buni. – Wygląda na to, że ktoś jednak odziedziczył po tacie gen pisarza. Łyżeczka Buni cicho zabrzęczała w szklance podczas mieszania. – Na to wygląda. – Kochany tata. Ja odziedziczyłam gen alkoholizmu. Ojej, dzięki, tatku. Bunia położyła łyżeczkę na blacie i przesunęła ją nieco, aby leżała prosto. – Nie przeszkadza ci to całe zamieszanie wokół Harper? – Nie – odparła Carson szczerze i bez wahania. – Cieszę się. Teraz kolej na nią. – Ale jej światło rozjaśnia także twój mrok. O to chodzi? – Chyba tak. – Objęła kubek dłońmi, rozkoszując się bijącym od niego ciepłem. – Moja droga – Bunia odstawiła swój kubek – zwierz się swojej starej babci. Carson westchnęła. – Wiecznie gadam o problemach. Mam już dość słuchania samej siebie. – A ja nie. Carson uśmiechnęła się do Buni z wdzięcznością. – Ja tylko… – Tylko co? – Siedziałam dzisiaj przy stole i patrzyłam na te wszystkie szczęśliwe twarze. Harper i Taylora, Dory i Devlina. Nawet twoją i Girarda! Bunia ze smutkiem uniosła kącik ust. – Same pary. – Właśnie. A do tego ja. Biedna Carson. Całkiem sama. Znowu. – To był twój wybór. – Wiem, wiem… – Westchnęła ciężko. – Najlepiej mi wychodzi rujnowanie sobie życia. – Jesteś też dobra w czerpaniu z życia pełnymi garściami tego, co najlepsze. Moja droga, nie da się żyć i nie zostać zranionym. Zdolność kochania oznacza zdolność cierpienia. – To dlatego nie chcę związku. Za bardzo boli. Ja za bardzo ranię. – Zdecydowanie pokręciła głową. – Nie warto. – Dlatego wolisz uodpornić się na miłość? Zamknąć się w sobie? – Bunia położyła dłoń na jej ramieniu. – Carson, nie jesteś taka. – Może powinnam być. Bunia zamknęła oczy i upiła łyk herbaty. Odstawiła kubek i skrzyżowała ramiona na piersi. – Przypomnij sobie koniec maja. Rekin cię przestraszył i bałaś się wrócić do wody. Pamiętasz, jaka byłaś nieszczęśliwa? Czułaś się odcięta od tego, co daje ci najwięcej radości. A potem spotkałaś Delphine. Jej największym darem dla ciebie było przypomnienie ci, jak żyć chwilą. Śmiać się. Nurkować bez strachu. – I została ranna. – Wyzdrowiała.
Carson zmarszczyła brwi i wpatrywała się w swój kubek. – Przez długie lata snułam plany. – Bunia parsknęła śmiechem. – Jak pewnie wiesz. Nauczyłam się, że priorytety zmieniają się z upływem czasu, a ja muszę się przystosować. – Pokręciła głową z żartobliwą rezygnacją. – Życie jest pełne niespodzianek. A wyczucie czasu… Ludzie często go nie doceniają. Zapatrzyła się w przestrzeń. W przymglonym świetle, z tą melancholią na twarzy wygląda jak tamta młoda kobieta, która planowała swoją przyszłość – pomyślała Carson. Miała taki elegancki profil. Jej twarz emanowała inteligencją, uporem i osobowością. Carson dostrzegła w niej też profil ojca. I własny. Bunia odwróciła się do niej z cierpkim uśmiechem. – Pozwól, że dam ci radę. Nie bój się zmian. Zaakceptuj zło i dobro. Triumfy i porażki. Będzie ich mnóstwo w twoim życiu, zapewniam cię. To wszystko część procesu. Tajemnica szczęścia to przyjąć upokorzenie, zaakceptować to, co nadchodzi, i mieć odwagę, aby podążać swoją drogą z otwartym sercem. Carson pochyliła się nad blatem, myślała o swoim totemie. – Iść do przodu. – Tak, kochanie. – Bunia złożyła delikatny pocałunek na jej czole. Wyprostowała się i sięgnęła po kubek. – Myślę, że dość już rozmów na jedną noc. Biorę herbatę i mówię dobranoc. – Zabawnie poruszyła brwiami. – Książka czeka. Carson leżała w łóżku z dłońmi pod głową i skrzyżowanymi kostkami, wpatrując się w misternie oprawiony portret swojej przodkini, Claire Muir. Bunia powiesiła ten obraz w sypialni Carson, gdy dziewczynka w okresie dorastania przechodziła fazę brzydkiego kaczątka. Rozpaczliwie pragnęła być jasnowłosą pięknością Południa, jak jej siostra Dora. Bunia opowiedziała wtedy Carson o odważnej Claire, która zerwała z rodziną, aby poślubić słynnego Pirata Dżentelmena. Ich miłość przeszła do legendy. Od tamtej pory, ilekroć Carson dokuczała niepewność albo niepokój, patrzyła na portret pięknej kobiety o kruczoczarnych włosach i lśniących niebieskich oczach, i znajdowała w nim pociechę i inspirację. Wpatrywała się teraz w obraz i zastanawiała nad tym, skąd swoją odwagę i niezależność czerpała Claire. Przywołała w myślach słowa babci: „Tajemnica szczęścia to przyjąć upokorzenie, zaakceptować to, co nadchodzi, i mieć odwagę, aby podążać swoją drogą z otwartym sercem”. – Babciu Claire – szepnęła. – Daj mi siłę. Usiadła i skrzyżowała nogi na łóżku. Na spotkaniach AA dowiedziała się, że musi przemyśleć dawne błędy. Poprosić o wybaczenie. Podniosła telefon i w kontaktach znalazła numer, którego szukała. Nacisnęła zieloną słuchawkę i wzięła głęboki oddech. Po drugiej stronie rozległ się męski głos. – Halo? – Halo. Czy to Jason Kowalski? – wyrzuciła z siebie, gdy pokonała strach. – Tak. – Głos mężczyzny brzmiał niecierpliwie, jakby żałował, że odebrał telefon. – Kto mówi? – Tu Carson Muir. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. – Carson Muir? – Z jego tonu domyśliła się, że jej nie pamięta. – Pracowałam jako fotograf na planie pana filmu Aimless. Zwolnił mnie pan. Nastąpiła długa pauza. – Ach, tak… – Nie zajmę panu dużo czasu. Niedawno wstąpiłam do AA, a częścią programu jest zadośćuczynienie za błędy. Dzwonię, aby przeprosić za to, że upijałam się podczas zdjęć do pana filmu. Wiem, że spowodowałam opóźnienia. To było nieprofesjonalne i bardzo mi przykro z tego powodu. – Wzięła
głęboki oddech. – To wszystko. Dziękuję, że mnie pan wysłuchał. – Zaraz. Wstąpiłaś do AA? Zawahała się. – Tak. – Jak długo nie pijesz? – Trzy miesiące. – Dobry początek. – Dzięki. Odkaszlnął. – Sam jestem w AA. – Och? – Wstrzymała oddech. Po chwili pan Kowalski chrząknął. – Słuchaj, robisz niezłe zdjęcia. Kiedy jesteś trzeźwa – uściślił. – Miałbym dla ciebie propozycję.
Rozdział dwudziesty drugi Poranek powoli zakradł się do Morskiej Bryzy. Jej mieszkanki zaspały, wykończone wydarzeniami poprzedniego wieczoru. Harper wstała niespiesznie, ziewając głośno i mrużąc powieki przed ostrym, przeszywającym słońcem wlewającym się do pokoju przez listwy zamkniętych żaluzji. Widziała, że jest już późno, lecz po raz pierwszy od miesięcy nie czuła przymusu, aby zerwać się o świcie. Dziś nie będę biegać, postanowiła. Za dużo wypiła poprzedniego wieczoru, za bardzo się emocjonowała i, co teraz sobie przypomniała, przeciągając się leniwie niczym zadowolony kot, za dużo się całowała. Potarła twarz dłońmi, znów ziewnęła i powoli się podniosła. Pokój nieco się zakołysał, usiadła więc na chwilę na krawędzi materaca, aby odzyskać równowagę. – Wody – wymamrotała przez spierzchnięte wargi. – Wypiłabym całą studnię wody. Wstała i podeszła do biurka, by opróżnić do połowy pełną szklankę. Otworzyła przesuwane drzwi do pokoju Buni, z zamiarem przejścia do kuchni. Zmieniła zdanie, gdy zobaczyła siedzącą na łóżku Bunię. – Och, przepraszam! – zawołała, zawstydzona tym, że naruszyła prywatność babci. Odkąd Bunia przerobiła swój salonik na jej sypialnię, bardzo się starała unikać takich sytuacji. Zazwyczaj wychodziła z pokoju wczesnym rankiem przez werandę i czasami nawet już o tej porze widywała Bunię w kuchni zajętą parzeniem kawy. Rano babcia nigdy nie wylegiwała się w łóżku. Zaczęła wycofywać się z pokoju i zamykać za sobą drzwi. – Zaczekaj, Harper! Znieruchomiała. – Czekałam, aż się obudzisz. Chodź do mnie, dziecko. – Bunia otworzyła ramiona. Harper z uśmiechem wspięła się na łóżko z baldachimem. Przeczołgała się przez pościel i przytuliła do piersi Buni jak wtedy, gdy była mała. Wkrótce zatonęła w ramionach Buni, wdychając jej unikalny zapach. – Nie chciałam cię obudzić. – Nie obudziłaś. Czytałam długo, a potem zasnęłam jak kamień. Miałam cudowne sny. – Pochyliła się, aby ucałować wnuczkę w czubek głowy. – Śniły mi się moje Letnie Dziewczęta. Harper obiecała sobie, że nie zapyta, ale nie zdołała się powstrzymać. Spojrzała Buni w oczy. – Podobało ci się? Uśmiech Buni był niczym wschodzące słońce, olśniewający i inspirujący. – Och, bardzo. Jestem zachwycona. Harper wypuściła długo wstrzymywane powietrze i rozpromieniła się. Opinia Buni była dla niej niezwykle ważna. – Chcę ci podziękować. – Mnie? Za co? – Za zachętę. Za wiarę we mnie, gdy sama w siebie nie wierzyłam. – Och, moje dziecko… – Bardzo się o ciebie martwiłam.
– O mnie? Ale dlaczego? – Wyglądałaś na poruszoną, gdy wczoraj dałam ci książkę. Bunia przez chwilę milczała. – Przyznaję, dopadł mnie smutek. Nie dlatego, że napisałaś książkę – zapewniła pospiesznie – ale dlatego, że choć Parker o tym marzył, nigdy nie zdołał tego osiągnąć. – Po chwili dodała cicho: – Żałuję, że nie skończył swojej książki. Nie musiał jej nawet publikować, ale poznałby smak satysfakcji płynącej z ukończonego projektu. Z napisania „Koniec” na ostatniej stronie. Podejrzewam jednak, że na tym właśnie polegała jego słabość. Smutne, nieprawdaż? Harper pokiwała głową złożoną na piersi babci. – Może nie słabość – powiedziała po chwili z zadumą. – Raczej strach. Po tylu latach opowiadania o książce, zapewnień, że pisał, wydawania twoich pieniędzy… Wysoko zawiesił poprzeczkę. W końcu chełpił się, że spod jego pióra wyjdzie kolejna wielka amerykańska powieść. – Zaśmiała się smutno. – Kto sprosta takim oczekiwaniom? Podejrzewam, że wolał ponieść porażkę, nie kończąc, niż skończyć i ponieść porażkę. To oznaczałoby koniec jego marzeń. Bał się, że nigdy nie miał żadnego talentu. Znam ten strach. Trzeba dużo odwagi, aby skończyć książkę. I jeszcze więcej, aby pozwolić ją komuś przeczytać. – Jesteś odważną dziewczyną. – Sama nie wiem. Wczoraj wieczorem umierałam ze strachu. Wyprzedzała mnie reputacja taty. Bunia westchnęła cicho. – Och, Harper. Nie wstydź się go. – Nie wstydzę się – zapewniła pospiesznie. – Ale jego nazwisko zawsze było powodem do kpin w mojej rodzinie. Gdybym zwierzyła się mojej matce albo babci James, że piszę książkę… Wzdragam się na samą myśl. Z nikim nie mogłam o tym rozmawiać. Nawet z tobą, Buniu. Dopóki nie skończyłam. Musiałam osiągnąć choć tyle. – Wtuliła się w ramiona babci. – Nie wiedziałam. – Nie mogłaś. Nic ci nie powiedziałam. – Urwała na chwilę. – Nie osiągnęłabym tego bez Taylora. Pomógł mi przezwyciężyć strach. – To odważny mężczyzna. Wojownik. – Tak, ale nie taki rodzaj odwagi mam na myśli. Ryzykował własne życie na polu bitwy i został ranny. – Spojrzała w oczy Buni. – Teraz mówi, że to było łatwe. – Roześmiała się na widok zdumionej miny babci. Ona zareagowała tak samo. – Nauczył mnie, że prawdziwa odwaga to wiara w siebie. Mierzenie się ze swoim strachem i pokonywanie go lub zgoda na to, aby on cię pokonał. Bunia znieruchomiała i wyjrzała przez okno. – Rozumiem ten rodzaj odwagi – przyznała cicho. – Wiem – odparła Harper, myśląc o wszystkich stratach, jakie poniosła Bunia. Utracić kogoś, kogo kochasz, zwłaszcza własne dziecko… Wyobrażała sobie, że wymaga to wielkiego męstwa. – Pamiętaj – powiedziała Bunia – słowo odwaga ma źródłosłów francuski i łączy się z sercem6. Ty masz wielkie serce, Harper. – A co się stało z jego książką? – zapytała Harper. – Jest na strychu? W jednym z pudeł? Bunia pokręciła głową. – Zniszczył ją – wyznała cicho. – Parker zniszczył wszystko, co kiedykolwiek napisał. Nawet swoje listy. Nic nie zostało. – To straszne. – Głęboko odczuła tę stratę. – I samolubne. Bardzo chciałabym przeczytać to, co napisał. – Może to był wyraz egoizmu. Czytałam jego wczesne prace. Powiedzmy, że Parker źle znosił krytykę. A skoro poniósł porażkę, nie chciał, aby jego prace krytykowano po jego śmierci. – Harper poczuła, jak
babcia wzrusza ramionami nad jej głową. – To był jego wybór, ale – Bunia pogłaskała wnuczkę po włosach – jego duch żyje w tobie. Wiem, że byłby z ciebie bardzo dumny. Tak jak ja. Harper poczuła w sercu ukłucie żalu. – A ja jestem dumna z tego, że jestem taka jak on. – Tak – westchnęła Bunia. – Tyle że, moja droga – pocałowała Harper we włosy – ty masz dar, którego twojemu ojcu brakowało. Determinację. Bunia siedziała w swoim ulubionym miejscu – w cieniu czarno-białej markizy na tylnej werandzie. Nastało późne popołudnie, lecz fale rozedrganego żaru nadal unosiły się nad wodą. Boże, przecież ja nie narzekam, pomyślała, wachlując twarz. Był wrzesień, pogoda była spokojna, bez zapowiedzi żadnych zagrożeń. Bunia wolała taki upał niż gwałtowne burze. Z drugiej strony jednak, zastanawiała się, sięgając po szklankę mrożonej herbaty, to jeden z najgorętszych okresów w historii Południa od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku. Klimat się zmienia, westchnęła, dowodziła tego również rosnąca liczba manatów w zatoce. – Boże, ale gorąco – mruknęła, po czym upiła łyk herbaty i cmoknęła z aprobatą. Smaczne. Postawiła szklankę na stole i spojrzała na pasjansa, którego przed chwilą rozłożyła. Pomimo upału tutaj było jej najwygodniej: w cieniu, gdzie od czasu do czasu chłodna bryza przynosiła ulgę. Nie mogła znieść gnieżdżenia się w domu niczym kura w kurniku. – Halo! Marietta! Odwróciła głowę i dostrzegła wychodzącą zza węgła kobietę. Zmrużyła powieki, by się upewnić, że wzrok jej nie myli. Tak, to Imogene, choć przez chwilę wydawało się jej, że nadchodzi jedna z dziewcząt. Imogene miała na sobie lniane spodnie do biegania z paskami po bokach i cienką koszulkę w stylu tych, które nosiła Harper. Pod kapeluszem z opadającym rondem widniały ogromne czarne okulary przeciwsłoneczne i zaróżowiona twarz. Wyglądała na wyczerpaną i spoconą. – Piekielny upał! – zawołała. Marietta zdjęła okulary. – Biegałaś? W taką pogodę? – zapytała z niedowierzaniem. – Nie. – Ton Imogene świadczył dobitnie o tym, że nie życzy sobie, by ją posądzać o takie pomysły. – Spacerowałam. – Oddychała z wysiłkiem. – Spacerowałam przez wiele godzin. Po prostu kocham plażę – oznajmiła dziarsko. – A tutaj – dodała z pewną niechęcią – macie urocze plaże. O rety! Prawie zemdlałam, gdy obok przepłynął kontenerowiec. Marietta sięgnęła po czystą szklankę i nalała herbaty z termosu. Podała ją Imogene. – Wyglądasz na spragnioną. – Co to? – Mrożona herbata. – Och, doskonale. Dziękuję. – Imogene napiła się i wykrzywiła wargi. – Strasznie słodka. – Oczywiście. Tak ją tutaj pijemy. – A macie niesłodzoną herbatę? – Może chcesz zamiast tego wody? – Nie rób sobie kłopotu. – Imogene westchnęła z rezygnacją, po czym upiła kolejny łyk. Oblizała wargi i z zaciekawieniem zerknęła na szklankę. – Co w niej jest? Całkiem smaczna. Bunia uśmiechnęła się i sięgnęła po swoją herbatę. – Przyrządziłam ją na podstawie starego rodzinnego przepisu. Jest słodka jak pocałunek dziecka. Imogene postawiła szklankę na stole, a obok położyła torbę plażową. Marietta ze zdumieniem obserwowała, jak Imogene zdejmuje przepoconą koszulkę i spodnie. Pod spodem miała strój
do pływania, skromny, granatowy, jednoczęściowy kostium, niemniej podkreślający jej szczupłą sylwetkę. Miała równie drobną budowę jak Harper i była w doskonałej formie jak na kobietę w jej wieku. Jak na kobietę w każdym wieku, pomyślała Marietta z przekąsem. Wygładziła fałdy swojej tuniki, ciesząc się, że Girard nie widzi tego przedstawienia. – Muszę ochłonąć, popływam trochę. – Imogene zeszła po stopniach na niższy pomost. Stanęła na krawędzi basenu, podniosła ramiona nad głowę i po energicznym skoku zanurkowała w wodzie. Marietta z zazdrością patrzyła, jak Imogene z wigorem sunie pod wodą. Pływała tam i z powrotem, młócąc wodę nogami, i najwyraźniej doskonale się bawiła. Gdy skończyła, wynurzyła się z basenu zwinnie niczym foka. – Boże drogi – mruknęła Marietta, upijając łyk herbaty. – Znacznie lepiej! – zawołała Imogene, wracając do cienia na górnej werandzie. Sczesała z twarzy kasztanowe włosy i wyjęła ręcznik z torby. Otrzepała go z piasku i energicznie się wytarła. Otuliła ręcznikiem ramiona, po czym usiadła obok Marietty. – Mogę? – Wzięła do ręki termos. – Częstuj się. – Uśmiech zaigrał na wargach Marietty, gdy obserwowała, jak Imogene nalewa sobie pełną szklankę. – Dużo pływasz, prawda? – Codziennie. To znaczy w sezonie. Wiosną odwiedzam Georgianę w Hamptons, gdy w Anglii jest jeszcze paskudnie. Woda jest chłodna, ale w młodości spędzałam wakacje w letnim domu rodzinnym w Kornwalii, więc jestem przyzwyczajona do nurkowania w lodowatej wodzie. – Spojrzała na basen. – Twój basen bardziej przypomina jacuzzi. Nie jest szczególnie odświeżający. Ta kobieta świętego wyprowadziłaby z równowagi, pomyślała Marietta. – Tutaj słońce ogrzewa wodę. Lubię ciepło – odparła przyjaźnie. – No tak. – Imogene rozsiadła się w fotelu. – Gdzie są wszyscy? – Wyszli. – Harper też? – Wzięła łyk herbaty. Marietta przewróciła oczami ukrytymi za ciemnymi szkłami okularów. – Tak, Harper też. Pomaga Dorze wieszać zasłony w nowym domu. Dora w przyszłym tygodniu się przeprowadza. Wyjedzie pierwsza. – Westchnęła przeciągle. – Carson pobiera próbki wody z zatoki, bada teren przed wypuszczeniem Delphine. – To ten delfin, z którym się zaprzyjaźniła? Ten, który został ranny? – Widzę, że zaczynasz się orientować w tym, co się tu dzieje. – Cóż, tutaj dzieje się tak wiele. – Imogene uniosła szklankę do ust. – Wiedziemy ciekawe życie. I wszyscy cieszymy się z wypuszczenia delfina. Zostaniesz, żeby zobaczyć? – Może. – Nagle twarz Imogene spochmurniała, jakby zerwano z niej woalkę. Pokręciła powoli głową. – Nie wiem, jak długo jeszcze ośmielę się tu zostać. Obawiam się, że wkrótce muszę wyjechać. Jeffrey kiepsko sobie radzi beze mnie. Bunię zaniepokoił ton jej głosu. – Twój mąż jest chory? – Ma alzheimera. – Och, bardzo mi przykro – szepnęła Bunia ze współczuciem. – Tak, cóż… – Rozterki Imogene odbijały się na jej twarzy. Włożyła okulary przeciwsłoneczne, po czym szybko je zdjęła. – Od kilku lat. Na początku nieźle sobie radziliśmy. Był tylko roztargniony, czasami myliły mu się dni. Drobiazgi. Dwa lata temu choroba przyspieszyła. Teraz jest zagubiony, nie kończy różnych czynności, błąka się po domu z oszołomieniem w oczach. – Przycisnęła dłoń do czoła. –
Nie może czytać – dodała pod wpływem emocji. – Serce mi się kraje. Zawsze miał chłonny umysł i uwielbiał czytać. Książki były jego życiem. Teraz – westchnęła i opuściła dłoń – zapomina, co czytał. Czyta tę samą książkę bez końca i, obawiam się, bez zrozumienia. Nawet mówi coraz mniej wyraźnie… Bunia pomyślała, że jej rozmówczyni też zaczyna się plątać język. Imogene kontynuowała, pochyliwszy się nad stołem. – Powtarza zdania. Albo wyrzuca z siebie dziwne komentarze. Podróże są wykluczone. Potrafi się zgubić w Greenfields Park. Nie poradziłby sobie w obcym miejscu. A poza domem staje się bardzo pobudzony. – Urwała, aby opanować emocje. – Przepraszam. Nie wiem, co mnie napadło. To pewnie przez ten upał. Nie chciałam narzekać. – Nie przepraszaj – oświadczyła serdecznie Marietta. – Od czasu do czasu musimy z siebie to wyrzucić, żeby nie wybuchnąć. – Masz rację. Ostatnio rzadko wychodzę z domu. Jeffrey, i w ogóle. – Musi ci być bardzo ciężko. – Jest. – Imogene pociągnęła nosem. – Jeffrey zawsze był dla mnie oparciem. A teraz… – Rozumiem. – Marietta poczuła łzy pod powiekami. – Snuliśmy z Edwardem ambitne plany na jego emeryturę. A on umarł. Atak serca. – Nie wiem, co jest gorsze. Szybka śmierć czy powolne usychanie. Marietta upiła łyk herbaty, rozmyślając nad tą kwestią. – Ja również nie wiem. Masz jakąś pomoc? Imogene skinęła głową. – Codziennie przychodzi pielęgniarka. I ktoś z nim zostaje, gdy wyjeżdżam, rzecz jasna. Ale to nie to samo. Ja go uspokajam. Bardzo chciałabym zostać dłużej, ale jestem tam potrzebna. – Oczywiście. – Bunia poklepała Imogene po dłoni, aby dodać jej otuchy. – Marzyłam o tym, że Harper wróci ze mną. – Imogene uśmiechnęła się smutno. – Jej obecność byłaby dla mnie pociechą. Często czuję się samotna w tym wielkim domu. Miałam nadzieję, że kiedyś przejmie posiadłość. Chciałam, by pokochała Greenfields Park tak, jak kocha Morską Bryzę. Ale obie wiemy, jakie są fakty, prawda? – Imogene upiła łyk herbaty. Marietta wzięła z niej przykład. – To było samolubne, teraz wiem – kontynuowała Imogene. – Jest dorosła. Podejmuje samodzielne decyzje. Gdybym zrzuciła na jej barki odpowiedzialność za Greenfields Park, wykorzystałabym tylko jej dobroć. Nigdy bym jej tego nie zrobiła. – Przycisnęła dłoń do serca, a jej głos się załamał. – Za bardzo kocham Harper, aby ją obciążać. Marietta poczuła przypływ sympatii dla tej kobiety. Znów napełniła ich szklanki. – Ta herbata z każdym łykiem coraz bardziej mi smakuje. Daje kopa. Jaki jest ten twój sekretny składnik? Marietta uśmiechnęła się psotnie. – Rum. – Wiedziałam, że jest w niej coś, co lubię. – Imogene czknęła i wybuchnęła śmiechem. – Boże, jestem zawiana. – Obie się ubzdryngoliłyśmy. Imogene spojrzała na Mariettę z udawaną surowością. – Wiesz, gdy tu przyjechałam, zamierzałam cię znielubić. Myślałam, że próbujesz zrzucić odpowiedzialność za dom na barki Harper. – Tak jak ty. Imogene wzruszyła ramionami i pogroziła palcem, wyraźnie ośmielona rumem.
– Policzę się z tobą. – Zachichotała. – Teraz widzę, że się myliłam. Harper dokonała wyboru. Chce tu mieszkać. – Co się stanie z Greenfields Park? – Jego dni są policzone. Ja także, Marietto, doszłam do wniosku, że nie zdołam dłużej utrzymywać tego domu. – Oparła brodę na dłoni. – Zaczynam też rozumieć, że nie poradzę sobie dłużej z Jeffreyem. – Opuściła rękę. – Po powrocie będę musiała znaleźć dla niego odpowiedni ośrodek. – Miała trudności z artykułowaniem głosek. – A gdy już to zrobię… – Urwała. – Chyba będę musiała poszukać też czegoś dla siebie. Już czas. – Machnęła ręką. Marietta roześmiała się i uniosła szklankę. – Za przyszłość. Stuknęły się szklankami. Marietta zadała pytanie, które dręczyło ją od przyjazdu Imogene. – A co z twoją córką? Ona nie chce posiadłości? – Georgiana? Dobry Boże, nie. Ostatnie, czego pragnie, to ciężar obowiązków związanych z Greenfields Park. Georgianie zależy tylko na karierze. – Nie ma jakiegoś wuja albo siostrzeńca? – Aby co zrobić? – Przejąć posiadłość. No wiesz. Odziedziczyć ją. Imogene przechyliła głowę z namysłem. – Czy ty myślisz, że Greenfields Park to posiadłość rodzinna? Kilka pokoleń Jamesów i tak dalej? – Cóż, a nie jest tak? Imogene wybuchnęła wibrującym, zaraźliwym śmiechem. Bunia musiała jej zawtórować. – Ależ skąd. Kupiliśmy tę posiadłość z Jeffreyem. A teraz – złożyła dłonie – ją sprzedamy. – Pochyliła się do przodu i przywołała Mariettę gestem, jakby chciała zdradzić jej wielką tajemnicę. – Z niezłym zyskiem. – Pokiwała głową i opadła na oparcie fotela. – Z radością się jej pozbędę. Chcę podróżować. – Naprawdę? – Teraz to Marietta pochyliła się do przodu. – Ja też! – Bora-Bora – oświadczyły chórem. Znów stuknęły się szklankami. – Myślę, że to początek pięknej przyjaźni – oświadczyła Imogene. – Zgadzam się z tobą. W sumie jesteśmy do siebie podobne. Obie jesteśmy z innej epoki – przyznała Marietta z zadumą. – To prawda. Współczesne kobiety nie chcą dużej posiadłości, bo ta wymaga czasu i uwagi. Poza tym kogo dziś stać na tak wysokie koszty utrzymania? – Dokładnie. – Gdy byłyśmy młode, życie wydawało się prostsze – ciągnęła Imogene. – Chociaż przyznaję, że tutaj nieco odpoczęłam. Morska Bryza ma w sobie coś zmysłowego i uwodzicielskiego. – To magia wybrzeża. I rum – dodała Marietta konspiracyjnie. Obie się roześmiały. Imogene wzięła do ręki wachlarz Marietty. – Mogę? – Proszę. Imogene zaczęła się leniwie wachlować. – Myślę, że wyświadczyłaś swoim wnuczkom ogromną przysługę. Zebrałaś je tutaj i podarowałaś im wspólny czas. Widać, że łączy je silna więź. Naprawdę się kochają. Marietcie głos uwiązł w gardle ze wzruszenia.
– Nawet sobie nie wyobrażasz, ile znaczą dla mnie te słowa. Działałam pod wpływem impulsu. Dziewczęta bardzo się od siebie oddaliły. Dzieliła je nie tylko odległość… Stały się sobie praktycznie obce. – Tak bywa w rodzinach. I to często. – A naszym zadaniem jest to naprawić. Oskarżyły mnie wtedy o szantaż i manipulację… Najgłośniej krzyczała Harper, muszę dodać. Szczerze mówiąc, nie byłam pewna, czy postępuję właściwie. Ale wiedziałam, że coś trzeba zrobić. Czułam to. Moje dziewczynki wprawdzie nie będą miały Morskiej Bryzy, bo muszę ją sprzedać, ale będą miały siebie. – Jesteś wspaniałą babcią. – Imogene znów czknęła. Marietta zdjęła okulary i otarła oczy papierową serwetką. – Ale nie byłam wspaniałą matką. Poznałaś mojego syna Parkera, prawda? – Widziałam go raz. Tak szybko się pobrali i rozwiedli, sama wiesz. Przystojny mężczyzna. – Był przystojny, prawda? – Bunia poczuła ukłucie w sercu. – Rozpieściłam go. Współcześni lekarze ukuli nowy termin na matki takie jak ja. Jestem nadopiekuńcza. Imogene prychnęła i lekceważąco machnęła ręką. – Absurd! Wszyscy uwielbiają winić matki. O mnie też tak mówili. – Naprawdę? – Owszem. Nadopiekuńcza? – Imogene znów machnęła dłonią. – Wstyd przyznać, ale przez większość czasu nie miałam pojęcia, co robi Georgiana. Marietta wybuchnęła śmiechem, po czym zakryła usta dłonią. – Przepraszam. – Mnie również tak wychowano. Dzieci się widzi, ale się ich nie słyszy, tak? Miałam nianię dla Georgiany, tak jak Georgiana dla Harper. Oczywiście – dodała obronnym tonem – nadzorowałam wychowanie mojej córki. Bezpośrednio. – Cóż, ty też jesteś wspaniałą babcią. – Marietta poklepała Imogene po dłoni. – Jestem – przytaknęła tamta energicznie. – Harper łatwo kochać. Marietta uśmiechnęła się przez łzy. – To prawda. – Jak myślisz, co z nimi będzie? Z Harper i Taylorem? Czy on ją utrzyma? – Wierzę, że tak. Może nie na takim poziomie, do jakiego przywykła, ale zapewni jej komfort. A co ważniejsze, uszczęśliwi ją. – Ona szczerze kocha to miejsce, prawda? – Imogene powiodła wzrokiem po zatoce i domu. – Waszą Morską Bryzę. – Bardzo. – Ale to jest wasz dom rodzinny? Od pokoleń i w ogóle? – zapytała Imogene. – Tak. Kiedyś opowiem ci historię naszego przodka, który jako pierwszy osiedlił się w Charlestonie. – Chodzi o tego pirata? Marietta roześmiała się lekko i zabawnie poruszyła brwiami. – Dokładnie. Imogene jej zawtórowała i zaczęła się energicznie wachlować. Zapadła swobodna cisza, gdy obie zatonęły w myślach. – Sprzedałaś już dom? Bunia pokręciła głową. – Jeszcze nie. Negocjujemy. Szczerze mówiąc, gram na zwłokę. Devlin mówi, że wcześniej czy później będę musiała się poddać i wybrać którąś ofertę. Jego zdaniem wszystkie są korzystne.
– Devlin Dory? On jest twoim agentem? – Tak. – Dobry Boże, Marietto, powierzyłaś swoją fortunę temu kmiotkowi? Marietta wybuchnęła serdecznym śmiechem. – Niech cię nie zwiodą jego proste maniery. Ten chłopak jest szczwany jak lis w kurniku, gdy chodzi o interesy. Imogene poprawiła ręcznik na ramionach i prychnęła z powątpiewaniem. – Więc dom jest wciąż na sprzedaż? Marietta unosiła właśnie szklankę do ust, gdy jej ręka zawisła w powietrzu. Zelektryzował ją ton, jakim Imogene zadała pytanie. Imogene zdjęła okulary i spojrzała na Mariettę znacząco. Marietta odstawiła szklankę i usiadła prosto. – Tak. – Świetnie. – Imogene złożyła wachlarz z trzaskiem. – Nie sprzedawaj go. – Och? Dlaczego? – Ja go kupię. A raczej Harper. – Harper? – Docelowo. Trzeba jeszcze dopracować parę szczegółów. Skonsultuję się z prawnikami po powrocie do Anglii. Ale skoro moja wnuczka dla tego domu była gotowa zrezygnować z całej swojej fortuny, poruszę góry, aby spełnić jej marzenie. Marietta poczuła iskierkę nadziei w sercu. – Imogene, dlatego chcesz sprzedać Greenfields Park? Aby pomóc Harper kupić Morską Bryzę? – Nie żartuj. Nie muszę sprzedawać Greenfields Park. Powiedzmy, że Harper pożyczy ode mnie pieniądze, które zwróci, gdy za dwa lata przejmie swój fundusz powierniczy. – Myślałam… – Marietta urwała skonsternowana. – Myślałam, że Georgiana uniemożliwi Harper odziedziczenie czegokolwiek. – Och, proszę cię – mruknęła Imogene z emfazą. – Nie sądzisz chyba, że pozwoliłam Georgianie sprawować pieczę nad funduszem powierniczym Harper? – Tak powiedziała swojej córce. – Oczywiście. Georgiana lubi manipulować prawdą, by osiągnąć swój cel. To ja sprawuję pieczę nad funduszem i Harper nie tylko odziedziczy fortunę w wieku trzydziestu lat, ale do tego czasu nadal będzie co miesiąc dostawać czeki. Georgiana nie ma tu nic do powiedzenia. Marietta wybuchnęła śmiechem, chwyciła za szklankę i uniosła ją do toastu. – Brawo, Imogene! Stuknęły się po raz trzeci. Gdy Marietta znów napełniła szklanki, Imogene zerknęła na rozłożone na stole karty. – Układasz pasjansa, jak widzę? Marietta podała jej wypełnione po brzegi naczynie. – Tak. To ostatnio moja ulubiona rozrywka. – Girard nie gra w karty? – Niestety, nie. W pokera z kolegami od czasu do czasu. To nie dla mnie. – Marietta posłała przebiegłe spojrzenie Imogene i sięgnęła po talię. – A ty grasz? – Uwielbiam grać w karty. Puls Marietty przyspieszył. Zaczęła tasować. – W co najbardziej?
– Cribbage. Znasz? – Niestety, nie. – A remika? To popularna gra w Stanach, z tego, co wiem. Marietta uśmiechnęła się szeroko – zdecydowanie polubiła panią James. – Owszem. Masz ochotę na partyjkę? Imogene przysunęła fotel do stolika. – Rozdawaj. 6 Cœur (franc.) – serce, courage (ang.) – odwaga (przyp. red.).
Rozdział dwudziesty trzeci Carson stała na kraju rampy, która schodziła do zatoki. Od kilku dni w Morskiej Bryzie wrzało jak w ulu, ponieważ lato dobiegało końca. Carson poświęciła się przygotowaniom do wypuszczenia Delphine na wolność. Dora kursowała pomiędzy wyspą a Summerville, gdzie pakowała kartony i szykowała się do przeprowadzki. Harper i babcia James co rano spacerowały po plaży i rozmawiały, a popołudniami konsultowały się z prawnikami i doradcami finansowymi w Stanach i Anglii. Wieczorami siadywały na werandzie, aby pogawędzić i rozegrać partyjkę. Dopiero pod koniec tygodnia wszyscy spotkali się w komplecie. Nikogo nie zdziwiło, że znów połączyła ich Delphine. Nadszedł dzień wypuszczenia jej do zatoki na Wyspie Sullivana. Carson podniosła głowę. Pogoda sprzyjała ich planom – było pochmurno, wiał lekki wiatr, ale nie padało. Patrząc na szeroki pas swojego ukochanego wybrzeża, Carson dostrzegała pierwsze oznaki nadchodzącej jesieni. Gęste kępy spartyny złociły się na czubkach, a w powietrzu wyczuwało się już subtelną zmianę, która sygnalizowała kolejną porę roku. Wiatr wprawiał w ruch proporce na maszcie: gwiazdy i pasy flagi amerykańskiej oraz niebieski sierp księżyca i palmiczkę na fladze Karoliny Południowej – według Carson – najładniejszej wśród stanowych flag. Większość życia spędziła wprawdzie w Kalifornii, ale jej dom był tutaj. Za rampą zauważyła metalowe tablice ostrzegające turystów i rybaków: UWAGA! NIE KARMIĆ DZIKICH DELFINÓW! Znaki postawili Blake i jego ekipa z NOAA. Obok zamocowali kosze na żyłkę wędkarską. Jedno jest pewne, pomyślała, spoglądając na zatokę, w której pływały dziesiątki delfinów. Nigdy już nie nakarmię żadnego delfina ani innego dzikiego zwierzęcia. Wiatr marszczył taflę wody i bawił się jej włosami. Niósł z sobą nową nadzieję. Wkrótce Delphine znów będzie swobodnie pływać w zatoce. Ten dzień był świętem. A także ważnym sprawdzianem dla Carson. Obiecała trzymać się z daleka od Delphine. Obiecała nigdy więcej nie przywoływać jej do pomostu bębnieniem w poręcz ani gwizdami. Nie karmić jej, nie pływać z nią ani w żaden inny sposób jej nie zachęcać. Zaczęła nerwowo skubać wargi. Czy zdoła spojrzeć w ciepłe oczy Delphine i nie odpowiedzieć? Nie wiedziała, czy jest na tyle silna. Kolejny powód, dla którego przyjęła pracę w Los Angeles u pana Kowalskiego. Nadal nie powiedziała Blake’owi. Nie znalazła odpowiedniej chwili. W ostatnich tygodniach połączyła ich mniej lub bardziej platoniczna więź, gdy wspólnie planowali uwolnienie Delphine. Za każdym razem, gdy się spotykali, oboje czuli jednak, że walczą z burzą emocji. Muszę tylko przeżyć ten dzień, postanowiła. Potem mu powiem. Ktoś lekko dotknął jej łokcia. Odwróciła się i zobaczyła obok siebie Nate’a. Pod grzywą jasnych włosów jego oczy były ogromne ze zdenerwowania. Ogarnęło ją współczucie dla siostrzeńca. Wiedziała, że wypadek Delphine wstrząsnął nim do głębi. A teraz nie mógł się doczekać jej powrotu. – Nate – pochyliła się do niego. – Cieszysz się? – Kiedy ją zobaczymy?
– Niedługo. Delphine bezpiecznie wylądowała i już tu jedzie. Nate stanął na palcach i energicznie machał rękami, wyraźnie podekscytowany. – Ciociu Carson! – zawołał piskliwie. – Mama i ja, i Devlin też, pływaliśmy kajakiem – zaczerpnął tchu – i widzieliśmy mnóstwo delfinów. Mamy z dziećmi. Wyglądały tak, jakby uczyły maluchy łapać ryby. – Bez wątpienia tak było. – Wzruszyła się. Opowiadał z takim ożywieniem i entuzjazmem. – Podpłynęły do was? Pokiwał głową, jeszcze szerzej otwierając oczy. – Małe tak. Myślę, że z ciekawości. Ale mamy nie pozwoliły im się zbliżać do kajaków. Po prostu je odpędziły. – Tak. Dobrze zrobiły. – Nie dotykałem ich – powiedział Nate z naciskiem. – Ale patrzyły mi w oczy, a ja patrzyłem na nie. Widziały mnie, ciociu Carson. Wiem to. – Na pewno. Jestem z ciebie dumna – zapewniła żarliwie. Przepełniała ją miłość do tego chłopca. Zawsze będzie jej bliski, nawet jeśli kiedyś urodzi własne dziecko. – Chodź, powiemy reszcie, że Delphine już jedzie. Podeszli z Nate’em do pozostałych członków rodziny, stojących niedaleko zejścia na pomost. Dora opowiadała właśnie własną wersję sprawozdania z wycieczki kajakiem babci James i Buni. – Te oseski były słodkie, prawda, Dev? – A potem kupiliśmy w dokach trochę krewetek, ugotowaliśmy je na parze i zjedliśmy prosto z pancerzyków. – Devlin zwrócił się do babci James. – Tak wygląda idealny dzień na wybrzeżu. Przyrządzę porcję dla pani. Z moim popisowym ostrym sosem. – W jego oku błysnął figlarny ognik. – Drogi chłopcze, jesteś jak nieoszlifowany diament – zażartowała babcia James, a Devlin parsknął śmiechem. Carson stanęła przed nimi. – Dzwonił Blake. – Podniosła telefon. Rozmowy natychmiast ucichły i wszyscy patrzyli na nią wyczekująco. Usłyszawszy imię Blake’a, Nate podszedł bliżej. – Już są? – Podskakiwał niecierpliwie. – Lada chwila będą. Spojrzała na drogę i zobaczyła jaskrawożółtą ciężarówkę Penske dojeżdżającą do rampy na łodzie. Poczuła, jak puls jej przyspiesza; z całego serca pragnęła zobaczyć Delphine. – To oni! Odsunęli się na bok, gdy ciężarówka skręciła, po czym zaczęła się cofać do rampy. Wysokie piski miarowo cięły ciszę. W końcu zamigotały światła hamowania i silnik ucichł. Drzwi się otworzyły, a z szoferki wysiedli Eric i Justin w brązowych podkoszulkach NOAA i szortach. Blake wyskoczył za nimi. Podszedł do niej i czekającej w milczeniu rodziny. Pomyślała, że na zawsze zapamięta jego sposób chodzenia – pochylone ramiona, tyczkowatość, rozkołysane ręce. Wyprostowała się i odgarnęła włosy z twarzy. Znała tę minę. Nie przyjechał tu świętować. To była dla niego poważna sprawa, koncentrował się przede wszystkim na Delphine. – Okej, kochani – powiedział. – To wielki dzień, prawda? Jak się miewasz, stary? – zapytał Nate’a z uśmiechem. – Dobrze. – Oczy Nate’a płonęły. – Znacie swoje zadania. Jakieś pytania? Taylor, Dev, potrzebuję was na pace. Podniesiemy ją
w zbiorniku i przeniesiemy na nosidło, jest dosyć ciężka. Przyda się każda para rąk. Pozostali niech staną tam. – Wskazał rozciągający się nad wodą pomost. – Będziecie mieli stamtąd dobry widok. Kobiety w odpowiedzi ruszyły w stronę wody. Dora pobiegła po Nate’a, a mężczyźni wrócili do ciężarówki. Nagle Blake odwrócił się i podszedł do Carson. Jego twarz złagodniała, gdy dotknął jej ramienia, aby dodać jej otuchy. – Wiem, że sobie poradzisz. Delphine jest w świetnej formie. – Patrzył na nią roziskrzonym wzrokiem. – Wszystko będzie dobrze. Spojrzała mu w oczy i poczuła spokój. – Dziękuję. – W tym prostym słowie kryło się tyle uczucia. – W porządku. – Opuścił dłoń. Znów przybrał rzeczowy ton. – Ty jesteś odpowiedzialna za polewanie. Wiadro weź z ciężarówki. Napełnij je wodą morską i zacznij ją polewać. Chcemy, żeby się zaaklimatyzowała. A poza tym – uśmiechnął się krzywo – na pewno chce cię zobaczyć. Jej serce wezbrało wdzięcznością. Blake zawsze na pierwszym miejscu stawiał jej uczucia i jak nikt rozumiał, jak bardzo martwiła się o Delphine. Wspiął się na pakę, aby dołączyć do ekipy. Carson, skupiona na swoim zadaniu, wzięła wiadro i pobiegła na brzeg, napełniła i zaniosła do ciężarówki. Wspięła się na górę i podeszła do kontenera przykrytego niebieską plandeką, nad którą wisiało nosidło do przetransportowania zwierzęcia do wody. Pochyliła się i znieruchomiała na widok Delphine. Przez chwilę błądziła wzrokiem po jej zwinnym ciele. Obrażenia zadane przez żyłkę wędkarską zagoiły się, ale nadal widoczne były liczne blizny krzyżujące się na pięknej srebrnej skórze. Zatrzymała wzrok na czubku płetwy grzbietowej odciętej przez żyłkę i uszkodzonej przez rekina płetwy ogonowej. Uśmiechnęła się na widok dziurki wielkości dziesięciocentówki w prawej płetwie, dzięki której udało się zidentyfikować Delphine jako członka tutejszej społeczności waleni. Zwierzę leżało spokojnie, bez ruchu, a jej przymknięte oczy tworzyły tylko małe szparki na głowie. Blake odsunął się, aby Carson mogła podejść bliżej. Wepchnęła się pomiędzy niego a Taylora i delikatnie polała Delphine wodą z zatoki. Wiedziała, w którym dokładnie momencie Delphine ją rozpoznała. Jej oczy zamieniły się ze szparek w duże, wesołe paciorki. Gdy Blake poklepał ją po ramieniu, odsunęła się, a on wrócił na swoje miejsce przy kontenerze. Czas miał tu ogromne znaczenie. Znów pobiegła po wodę, a mężczyźni chwycili drążki nosidła. Dwie kobiety, które uczestniczyły w przygotowaniach, doktor Pat Fair z NOAA i doktor Karen Spencer, weterynarz, podeszły, aby pomóc. Stęknęli z wysiłku, gdy podnosili delfina z transportera. – Ostrożnie! – zawołał Blake, gdy zaczęli opuszczać zwierzę. Taylor i Eric, obaj postawni i wysocy, zeskoczyli z paki, aby chwycić za drążki nosidła. Po zdjęciu Delphine z ciężarówki powoli zanieśli ją na koniec rampy i delikatnie położyli. Carson pobiegła po wiadro, aby znów polać zwierzę wodą, podczas gdy doktor Spencer monitorowała temperaturę i puls. Blake i doktor Fair przymocowali mały nadajnik do jej płetwy grzbietowej. Doktor Fair wyjaśniła, że nadajnik będzie sygnalizował jej lokalizację z odległości do trzech kilometrów i pomoże im się zorientować, jak radzi sobie pacjentka. Odpadnie sam za niespełna dwa miesiące. Carson cały czas polewała Delphine wodą z zatoki. Przez cały ten czas delfin nie spuszczał z niej wzroku. – Jest zdumiewająco spokojna – zauważyła doktor Fair. – Niektóre delfiny się denerwują, są niespokojne. Ich puls przyspiesza. – To niesamowity delfin – zgodził się Eric. Blake puścił oko do Carson. Oboje wiedzieli, że spokój Delphine jest zasługą jej obecności. – Niech ktoś inny idzie po wodę! – zawołał Blake. – Ty stań blisko Delphine, tak żeby cię widziała.
Chcemy, aby zachowała spokój, gdy będziemy ją wyjmować. Carson wręczyła wiadro Taylorowi i usiadła przy głowie walenia. – Jestem tutaj – zanuciła. Delphine znieruchomiała, a w jej pięknych migdałowych oczach odmalowała się ufność. W odpowiedzi Carson wyciągnęła dłoń, aby ją pogłaskać, ale zastygła w pół gestu. Zerknęła na Blake’a. Obserwował ją. Gdy ich oczy się spotkały, skinął głową. Po raz pierwszy od tygodni poczuła pod palcami mokrą, śliską skórę Delphine. Głaskała ją delikatnie, a Taylor polewał wodą jej lśniące srebrne ciało. – Poczuj wodę zatoki – szepnęła do Delphine. – Poczuj zapach błota. Usłysz śpiew ptaków. Jesteś w domu. – Gotowi?! – zawołał Blake. Carson, Blake, Devlin i Taylor otoczyli srebrne ciało ramionami i unieśli zwierzę z nosidła. Rampa opadła powoli i zeszli na piaszczysty brzeg zatoki. Woda była ciepła jak na tę porę roku; rześko wirowała wokół nich. Musieli jeszcze pokonać zarośla przy brzegu i pomost. Gdy Delphine znalazła się w wodzie, wydała się Carson o wiele lżejsza. Odniosła wrażenie, że raczej prowadzą ją do bezpiecznego miejsca, niż niosą. Cały czas czuła na sobie wzrok Delphine. Odwróciła się, aby spojrzeć w jej czarne ufne oczy. – Dziękuję. – Delikatnie pogłaskała ją po głowie. – Dziękuję, że nauczyłaś mnie, jak żyć. – Po jej policzkach płynęły łzy. – Dziękuję, że uratowałaś mi życie. Dziękuję, że byłaś moją przyjaciółką. Dziękuję. – Okej, tu będzie dobrze! – zawołał Blake, gdy minęli pomost. Zatrzymali się, nadal podtrzymując delfina w wodzie. Wiatr chlapał kroplami na ich twarze. Carson przypomniała sobie dzień, kiedy wynosili ranną Delphine z zatoki. Tamtego dnia wiatr szalał, rozgniewane morze smagało falami jej twarz i nos Delphine. Dziś mgiełka jest taka delikatna. Odświeżająca. Przyjazna. Tego ranka płakała ze szczęścia. – Puszczamy na trzy – oświadczył Blake. – Gotowi? Carson pochyliła się nad Delphine i przytuliła ją. Spojrzała na jej słodki uśmiech, chciała na zawsze wyryć sobie jej rysy w pamięci. Była to słodko-gorzka chwila pożegnania. – Jeden! – zawołał Blake. – Dwa! – Do widzenia – szepnęła Carson. – Trzy. Po kolei wypuszczali delfina z objęć i cofali się – Carson jako ostatnia. Przez chwilę Delphine unosiła się na wodzie pomiędzy nimi, po czym wystrzeliła przed siebie. Zaczęli wiwatować. – Do widzenia, Delphine! – zawołał z brzegu Nate. Carson odprowadzała przyjaciółkę wzrokiem. Płynęła we właściwą stronę, na środek zatoki. Nagle zawróciła. Carson zobaczyła, jak wyskakuje nad wodę i wraca do nich. Do niej. – O nie… Z obawą zerknęła na Blake’a. Oboje wiedzieli, że jeśli Delphine nie odpłynie, jeśli postanowi zostać z ludźmi, zostanie uznana za nienadającą się do życia na wolności. W ciszy obserwowali, co zrobi delfin. – Nie wracaj – szepnęła Carson, składając dłonie jak do modlitwy. – Odpłyń stąd. Delphine zbliżyła się do nich na odległość pięciu metrów i zatoczyła małe kółko. Dwa razy. Zanurkowała. Następnie pomachała płetwą ogonową w powietrzu, a po chwili zniknęła. – Czy ten delfin właśnie pomachał nam na pożegnanie? – zapytała doktor Spencer z niedowierzaniem. Doktor Fair uśmiechnęła się.
– Nie doceniasz delfinów. Wpatrywali się w wodę, aby sprawdzić, gdzie Delphine ponownie się wynurzy. Wstrzymali oddech. – Tam! – krzyknął Blake. – Na drugiej! W oddali dostrzegli Delphine wyskakującą nad wodę niczym srebrzysta fontanna na tle nieba. Znów zniknęła. Tym razem na dobre. Pożegnali ją chóralnym westchnieniem i zaczęli się śmiać, ściskać i klepać po plecach, z radości, że kolejna misja wypuszczenia delfina do morza zakończyła się sukcesem. Powoli ruszyli w stronę rampy. Wszyscy poza Carson. Stała sama, do pasa w ciepłej wodzie, wypatrując Delphine. Czuła pustkę w sercu. Rozstanie okazało się trudniejsze, niż się spodziewała. Przetaczały się przez nią emocje. Czekała na jeszcze jeden błysk lśniącej płetwy grzbietowej unoszącej się nad ciemną taflą zatoki. Niczego takiego jednak nie zobaczyła. Prąd był silny, tworzył zmarszczki na wodzie. Delphine zniknęła. – Carson? Blake stanął obok niej. Spojrzała na jego twarz, pociągłą i szczupłą, na gęste, ciemne brwi nad czekoladowymi oczami, które patrzyły na nią z troską. Wrócił po nią. Oczywiście, że wrócił… Spotkanie z Delphine tego ranka, obserwowanie, jak odpływała, aby dołączyć do swojej rodziny, aby żyć pełnią życia, zgodnie ze swoim przeznaczeniem, cała ta emocjonalna huśtawka tego dnia i minionych tygodni doprowadziła w końcu do wybuchu. Padła Blake’owi w ramiona i zaniosła się gwałtownym płaczem. Blake zamknął ją w swoich objęciach i mocno przytulił. Usłyszała jego głos przy uchu. – Wiem… Już dobrze. – Przygarnął ją i przycisnął wargi do jej czoła. – Jestem przy tobie. – Wiem – wykrztusiła, zarzucając mu ręce na szyję. – Zawsze przy mnie jesteś. – Skarbie – przytulił ją mocniej. – Nie wiesz jeszcze, że zawsze będę? Odsunęła się i otarła oczy. Wyglądał na zmęczonego z wilgotnymi, zmierzwionymi, ciemnymi włosami. Widziała zmarszczkę pomiędzy jego brwiami. I miłość w jego oczach. Pojedyncza kropla wody zawisła na jego niewiarygodnie długich rzęsach. Podniosła dłoń, aby ją wytrzeć. – Kocham cię. Oczy mu rozbłysły. – Ja też cię kocham. Pochylił się i pocałował ją. Długi, nieustępliwy pocałunek przepełniały tęsknota i pożądanie. Pocałunek ten wybaczał przeszłość i obiecywał jasną przyszłość. Stała w wodzie po pas w jego ramionach i całowała go namiętnie, nie dbając o to, czy ktoś patrzy. Wypuścił ją z ramion i pozwolił, by woda wpłynęła pomiędzy nich. Wszyscy stali na brzegu, czekając na nich. – Mamy publiczność. – Zachichotał. – Niech sobie popatrzą. – Cofnęła się i umyła twarz w wodzie. – I tak już mają mnie za wariatkę. – Nie jesteś wariatką. Posłała mu zachęcające spojrzenie spod rzęs. – Jesteś wyjątkowa. I moja. – Niech ci będzie. Podał jej rękę. Ujęła ją, ale nawet nie drgnęła, gdy ruszył. Odwrócił się do niej z pytającym wzrokiem. – Chciałabym z tobą porozmawiać. W cztery oczy. – Dobrze. – Odwrócił się i poprowadził ją przez grząskie błoto do rampy, na której stała już
załadowana i zamknięta ciężarówka z włączonym silnikiem. Pożegnał się z ekipą, a Carson uściskała rodzinę i obiecała, że spotkają się później w domu. Razem z Blakiem podeszli do ławeczki nad wodą. Zmietli z niej warstwę piasku i kurzu, po czym usiedli, trzymając się za ręce. – Najlepsze rozmowy odbywamy na ławkach – zauważyła Carson. – Tyle że teraz nie ma z nami Thora. – Jak się miewa twój pies? – Tęskni za tobą. – Przekaż mu, że wkrótce przywiozę mu wielki smaczny gryzak. Przykryła wolną dłonią ich splecione palce i spojrzała w wyczekujące oczy. – Dostałam propozycję pracy. Drgnął. – Jako fotograf na planie filmu. W LA. Znieruchomiał, a na jego twarzy odmalowały się szok i dezorientacja, a także, ku jej rozpaczy, lęk. – Ale właśnie powiedziałaś… – Że cię kocham. Bo tak jest. – Więc dlaczego znów uciekasz? – Nie uciekam. Nie tym razem. Dążę do czegoś. – Odsunęła niesforny kosmyk z jego czoła. – Do ciebie. Zmarszczył brwi. – Nie rozumiem. – Blake, nie wyjadę. Będę szczera, gdy się dziś obudziłam, byłam przekonana, że wezmę tę pracę. Wiesz, jak się pogubiłam. Poronienie było tylko częścią tego bałaganu. Dryfowałam przez całe lato. Gdy dostałam propozycję z LA, byłam zachwycona. Poczułam ulgę. Od dawna nie pracowałam w zawodzie. Pomyślałam, że muszę przyjąć to zlecenie. Potrzebuję go, Boże święty. Nie tylko z powodu pieniędzy. Chcę naprawić swoją reputację. Karierę. Samoocenę. – I zamierzasz odrzucić tę propozycję? – Tak. Nie chcę być sama. Już się nie boję do tego przyznać. – A co z twoim przekonaniem, że musisz pływać sama? Z rekinem? – Gdy wypuściłam Delphine, poczułam się tak, jakby znów przegnała rekina. – To była jedna z tych kwestii, które rozumiała instynktownie, lecz nie potrafiła ująć w słowa. – Dzisiaj w zatoce – próbowała wyjaśnić – gdy Delphine na mnie spojrzała, nie dostrzegłam w jej oczach wybaczenia. Ona już zapomniała o przeszłości. Delphine żyje chwilą. W jej oczach widziałam tylko miłość. Akceptację. I radość. Cieszyła się, że wraca do domu. Pokazała mi, czym jest wolność. Gdy ją obserwowałam, uwolniłam się od przeszłości. Od moich lęków. Blake słuchał w milczeniu. – Nie chcę cię dłużej odpychać. Chcę tu zostać. Z tobą. Tu jest moje miejsce. Powoli wypuścił powietrze z płuc. Patrząc na jej dłoń, zaczął się bawić jej palcami, pogrążony w myślach. Po chwili podniósł wzrok. – Cieszę się, że dostałaś propozycję pracy. Film. To wielka sprawa. – Tak. – Jestem z ciebie dumny. – Dziękuję. Znajdę coś innego. – Uśmiechnęła się krzywo. – Kiedyś. Przyciągnął ją do swojej piersi i przytulił. – Weź tę pracę. – Słucham? Myślałam, że się ucieszysz, że zostaję.
– Oczywiście, że się cieszę. Chcę, żebyś chciała zostać. Ale zasłużyłaś na tę szansę. I myślę, że masz rację. Powinnaś ją wykorzystać z tych wszystkich powodów, które wymieniłaś. Ale… na jak długo tym razem? – Niedługo. Może cztery miesiące. – Wrócisz? Podobał się jej kierunek, w jakim zmierzała ich rozmowa. – Tak. Obiecuję. Wynajmę mieszkanie. Nic stałego. Potem wskoczę w samolot i wrócę prosto do domu. Do ciebie. Jeśli zaczekasz. – Zamilkła. – Jesteś pewien, że będziesz na mnie czekał? – Tak. – Westchnął głęboko, ale uśmiechnął się dziarsko. Zacisnęła powieki. – Dziękuję. – Jeśli… Otworzyła oczy. – Jeśli co? – Wyjdziesz za mnie po powrocie. – Ślub! – zawołała. – Żartujesz? – Nie. Doszedłem do wniosku, że muszę wykorzystać jedyną szansę, abyś powiedziała „tak”. Skrzywiła się i wzruszyła ramionami. – Chyba masz rację. Lepiej się zgodzę. Zamknął ją w swoich ramionach. – Zgodziłaś się? – Tak. Pocałunkiem przypieczętowali obietnicę. Wtuliła się w niego i wsłuchała się w bicie jego serca. Nie chcieli się rozstawać. Już nigdy.
Rozdział dwudziesty czwarty Cóż, to wszystko! – zawołała Bunia. – Morska Bryza oficjalnie należy do ciebie. Harper poczuła ukłucie w sercu na widok swojego podpisu na akcie notarialnym. Swoim schludnym pochyłym pismem napisała: Harper Muir-James. Jednak tego dokonała. A raczej dokonała tego babcia James. Użyła ostrożnej manipulacji i mądrej strategii, żeby umożliwić wnuczce kupno Morskiej Bryzy. To wydawało się nierealne. Harper czuła się, jakby frunęła we śnie, z którego wkrótce ktoś ją obudzi. To dzieje się naprawdę, pomyślała ze zdumieniem, spoglądając na radosne twarze zgromadzone przy długim, wypolerowanym stole jadalnym w Morskiej Bryzie. Jej decyzja miała wpływ na wiele osób. Na Taylora, rzecz jasna. Na Carson i Blake’a. Na Dorę i Devlina. A przede wszystkim na jej babcie. Na Bunię i babcię James. Stanęła pomiędzy nimi i spojrzała najpierw na jedną, a potem na drugą. Mogła uważać się za szczęściarę, skora miała za wzór te dwie wspaniałe kobiety. To była ich wspólna radość. Przycisnęła drżącą dłoń do ust. Jednym podpisem dała radość wszystkim ludziom, których kochała najbardziej na świecie. Taylor podszedł do niej, położył dłonie na jej ramionach i pochylił się, aby ją pocałować. Jego wargi okazały się ciepłe i stanowcze. Zaborcze. – Gratulacje, kochanie. Wiem, jakie to było dla ciebie ważne. Patrzyła mu w oczy z kpiącym uśmiechem. – Wiem, że byłbyś tak samo szczęśliwy, mieszkając na „Miss Jenny”. – Och, podejrzewam, że przywyknę do Morskiej Bryzy. Gdy już się pobierzemy. Wystrzał korka od szampana przykuł uwagę zgromadzonych. – Trzeba to uczcić! – zawołał Devlin, napełniając kieliszki na tacy. Wezbrane bąbelki przelewały się przez krawędź. – Świetny pomysł! – przyznała babcia James. – Ostrożnie, Dev. – Dora podbiegła, aby mu pomóc. – Mamy tego mnóstwo – zachichotał Devlin. – Z czego się tak cieszysz? – zakpiła z niego Carson. – Straciłeś prowizję. – Żartujesz? – Wręczył jej kieliszek. – Żyję dla takich dni. Właśnie zyskałem wspaniałych nowych sąsiadów! Dora zaczęła roznosić szampana. Taylor wziął dwa kieliszki i jeden podał Harper. Wznieśli toast, patrząc sobie w oczy z nadzieją. Harper przytknęła kieliszek do ust i zerknęła na Bunię i babcię James, które stały razem przy ozdobionym jedwabiem oknie. Bunia miała na sobie jasnoniebieską suknię, która podkreślała wyjątkową barwę jej oczu. Babcia James włożyła granatowy kostium z jasną lamówką. Obie wyglądały bardzo elegancko. I zgodnie, pomyślała Harper z radością, gdy stuknęły się kieliszkami, po czym z uśmiechem je opróżniły. Sama też upiła łyk. Bąbelki połaskotały ją w nos, poczuła słodki, drożdżowy zapach trunku. Zapach szczęścia, elegancji i świętowania. Spojrzała na stojącego obok niej mężczyznę o szerokich barkach, równie solidnego jak wyciosane
niczym w granicie rysy jego twarzy. Jej przyszły mąż. Wiedziała, że Taylor zawsze będzie stał u jej boku, niezmienny i niewzruszony w swojej miłości do niej, będzie opiekował się nią i dziećmi, które miała nadzieję urodzić. Z uśmiechem patrzyła na jego opaloną skórę, grzywę brązowych włosów, teraz dłuższych i muśniętych słońcem. Był jej mężczyzną z Południa, tak samo częścią miejsca, które teraz nazywała domem, jak sól w powietrzu, duszny zapach torfu i krewetek, które łowił, jak tradycje i wartości. Był jej domem. Tak jak moje siostry, pomyślała, obserwując szczęśliwe twarze Carson i Dory. Wzięła głęboki oddech. Teraz to ona była panią Morskiej Bryzy. Zadba o ten dom troskliwie, ochroni go przed nadchodzącymi burzami, posieje tu swoje ziarna i będzie obserwowała, jak rosną. Morska Bryza zawsze będzie schronieniem dla jej rodziny. Będzie dbała, by jej światło nigdy nie zgasło, jak Bunia przed nią. Podniosła kieliszek, a wszyscy umilkli i patrzyli na nią. To była jej chwila. – Za rodzinę – rozległ się jej czysty głos. – I za Morską Bryzę. Gdy wszyscy wypili swoje wino, Harper zerknęła na zegarek. – Musimy się pospieszyć, babciu James, bo inaczej spóźnisz się na samolot! Po serdecznych uściskach i pożegnaniach babcia James, Bunia i Harper wyszły przed dom, gdzie czekał już wynajęty samochód z włączonym silnikiem. Babcia James splotła dłonie i zamrugała szybko, wyraźnie ociągając się z wyjazdem. Posłała chatce tęskne spojrzenie. – Powinnam jeszcze tam zajrzeć, aby się upewnić, że wszystko wzięłam. – Sprawdzałaś już dwa razy. – Bunia wzięła ją pod ramię. – Jeśli czegoś zapomniałaś, odeślę ci to pocztą. – Nie, nie rób sobie kłopotu. Wrócę. – Babcia James uśmiechnęła się ciepło. – Trzymam cię za słowo. – Bunia ucałowała ją w oba policzki, po czym uwolniła jej ramię i wróciła do domu, aby dać jej i Harper odrobinę prywatności. – Nigdy nie zdołam podziękować ci za wszystko, co dla mnie zrobiłaś – oświadczyła Harper. – Nie chcę żadnych podziękowań. Zrobiłam to, bo cię kocham. – Szkoda, że moja matka nie podziela tych uczuć. Babcia James spojrzała na Harper z czułością. – Georgiana cię kocha, chociaż trudno ci w to czasami uwierzyć. – Nigdy mi nie wybaczy, że kupiłam Morską Bryzę. Ani tobie, skoro już o tym mowa. Babcia James zaśmiała się krótko. – Oczywiście, że wybaczy. Do kogo innego miałaby dzwonić, żeby poplotkować? – Nie daruje mi, że napisałam powieść. Może wyślę jej Letnie Dziewczęta razem z zaproszeniem na ślub? Babcia James spojrzała na wnuczkę z udawanym oburzeniem. – Wszystko w swoim czasie, moja droga. Nie od razu Rzym zbudowano. – Pochyliła się, aby pocałować Harper w policzek. – Zadzwonię do niej. Wyjaśnię, jak się sprawy mają. Jestem jej matką. Nadal mam pewną władzę. Nawet nad Georgianą. – Będę za tobą tęskniła, babciu. – A ja za tobą. – Po raz ostatni objęła posiadłość melancholijnym wzrokiem. – I za Morską Bryzą. – Odwiedź nas wkrótce. – Nie omieszkam! – oświadczyła babcia James z typową dla siebie werwą. – Biorąc pod uwagę, że zamierzasz poślubić kawał chłopa, spodziewam się wnuków w niedalekiej przyszłości. – Babciu… – Harper zachichotała.
– Mówię poważnie! Ja nie młodnieję. – Klasnęła w dłonie. – Bierzcie się do roboty! Następnego ranka Harper wstała z łóżka i na palcach podeszła do przesuwanych drzwi, które oddzielały jej pokój od pokoju Buni. Drzwi zastukały na szynie, gdy je rozsunęła. Bunia już nie spała, opierała się na poduszkach w swoim ogromnym łóżku z baldachimem. – Jesteś! Właśnie o tobie myślałam. Harper przebiegła radośnie przez pokój, aby dołączyć do babci. Chwilę potem opierała się obok niej na poduszkach. Wsunęła nogi pod koc i wyciągnęła przed siebie. Już po raz drugi urządziły sobie takie tête-à-tête. Miała nadzieję, że wejdzie im to w nawyk. Zamknęła oczy, rozkoszując się zapachem egzotycznego drewna i przypraw z orientalną nutą. – Uwielbiam twoje perfumy – westchnęła z lubością. – Ten zapach należy do ciebie. Wypróbowałam go na sobie. – Zmarszczyła nos. – Nie pachniał ładnie. Natomiast na Carson rozkosznie. – Prychnęła. – Oczywiście. Bunia się roześmiała. – Dlaczego to takie oczywiste? – Bo ona jest podobna do ciebie. Wysoka, piękna… – Ty jesteś równie piękna. Masz w sobie własne unikalne piękno. Dora również. To jak perfumy. Każda z was ma swój własny odrębny zapach. Markowe perfumy nigdy z sobą nie konkurują. – Ja nie mam swojego zapachu. – W takim razie ci znajdziemy. Myślę, że – Bunia w zamyśleniu postukała się palcem w policzek – Joy by do ciebie pasowały. To też francuskie perfumy, wspaniałe. Słodsze, z głęboką kwiatową nutą. I niezwykle wybredne. Niewiele osób może ich używać. Harper przypomniała sobie o przeprowadzce Carson. – Ona naprawdę wyjeżdża do Los Angeles? – Tak – potwierdziła Bunia wesoło. – Idzie do przodu. To dobrze, Harper. Musi dokończyć ten cykl. Zatoczyć koło. Tak jak ty. – Ja? – zapytała zdumiona Harper. – Tak. Tego lata odnalazłaś siebie. Napisałaś książkę! – To prawda – przyznała Harper z satysfakcją. – Jakie wiążesz z nią plany? – Najpierw znajdę sobie agenta. Znam kilku dobrych, których bardzo lubię. Jestem przekonana, że przynajmniej przeczytają moją książkę. Mam nadzieję, że się sprzeda. – Och, z pewnością się sprzeda – oświadczyła Bunia pewnie. – To świetna powieść. – Jesteś moją babcią. Oczywiście, że ci się podoba. – Nieprawda! Nie byłam fanką twórczości twojego ojca. Podejrzewam, że to podłe, aby matka tak mówiła o własnym synu? Harper pokręciła głową. – Nie. To szczera ocena. – Twoja książka jest wspaniała. Sprzeda się. Zobaczysz. Nigdy się nie mylę w takich sprawach. Dora też jest na dobrej drodze. Lubię Devlina. Jest o wiele lepszy dla niej niż Calhoun Tupper. Ten nie jest wart nawet soli w swoim chlebie. – A Carson? Bunia namyślała się przez chwilę. – Carson da sobie radę. – Wróci?
– Mam nadzieję – odparła Bunia z wahaniem. Po chwili się uśmiechnęła. – Jestem pewna. Tu jest jej dom. – I twój. – Harper odwróciła głowę, aby spojrzeć na babcię. – Zawsze będzie twój. Fakt, że kupiłam Morską Bryzę, niczego nie zmienia. – Ależ zmienia! To znów będzie dom rodzinny z małymi dziećmi biegającymi po pokojach – do tego jest stworzony. Czas, aby stare się wyprowadziło i zrobiło miejsce nowemu. Harper patrzyła na Bunię z powagą. – Nie wyprowadzisz się z Morskiej Bryzy – oświadczyła stanowczo. – To twój dom. – Doceniam twoje słowa, ale naprawdę powinnam zapewnić tobie i Taylorowi własną przestrzeń. Nie potrzebujecie starej kobiety siedzącej wam na karku. – Nawet tak nie żartuj. Oczywiście, że cię potrzebujemy, Buniu. Morska Bryza to ty. Nie rozumiesz tego? Oczy Buni zwilgotniały, a jej wargi zadrżały pod wpływem wzruszenia. Patrzyła na swoje dłonie. Duży diament, który otrzymała z okazji zaręczyn, lśnił na tle jej bladej skóry. – Poczyniłam pewne plany… – Zmień je. Często nam powtarzałaś, że zmiany są dobre. Zaplanowałaś przeprowadzkę, ponieważ nie było cię dłużej stać na utrzymywanie Morskiej Bryzy. Nie musisz już tego robić. Ja tu jestem. Po ślubie zamieszka tu Taylor. Morska Bryza trafiła w dobre ręce. Nie musisz się już martwić. Zostań, Buniu. Z nami. Tu jest twoje miejsce. Oczy Buni zalśniły. – Jeśli się zgodzę, nie zostanę w tym pokoju. To główna sypialnia. Ty powinnaś tu spać ze swoim mężem. – To zawsze będzie twój pokój. Bunia stanowczo pokręciła głową. – Już nie. Źle bym się tu czuła, zwłaszcza gdy już się pobierzecie. A poza tym uważam, że twój pokój będzie idealny dla dziecka – dodała znacząco. Harper uśmiechnęła się tęsknie. Pokój dziecka… – Ale Buniu… – Żadnych sprzeciwów. Wiem, co mówię. Ale… Harper pochyliła się do przodu. – Przyznaję, że twoje zaproszenie bardzo mnie ucieszyło. Pozostanie w Morskiej Bryzie uszczęśliwi mnie. – W jej oczach pojawił się zalotny błysk. – I dzięki temu zostanę blisko Girarda. – Buniu… – Zasugeruję kompromis. Przeniosę się do chatki. Harper nie wzięła pod uwagę tej możliwości. Bunia zawsze królowała w głównym domu. Swoim domu. Chatka należała do Lucille i Harper planowała urządzić tam domek gościnny. Propozycja Buni przypadła jej do gustu. – Na pewno? Nie chcę, byś musiała się stąd wyprowadzać. – Zawsze lubiłam tę chatkę. Takie rozwiązanie zapewni nam obu prywatność. – Ale będziesz jadała z nami kolację. – Czasami – odparła Bunia dyplomatycznie. – W takim razie postanowione. – Skoro nalegasz. – Bunia mrugnęła do wnuczki. – A teraz – splotła dłonie – jest coś, co chciałabym ci dać. – Spojrzała na swoje palce. – Wiem, że kochasz ten pierścionek. – Wskazała brylant. – Jest w naszej rodzinie od pokoleń. Podobno właśnie ten pierścionek Pirat Dżentelmen, twój przodek, podarował
Claire. To najczystszy diament. Bez skazy. – Uśmiechnęła się do Harper ciepło. – Jak ty. Zsunęła pierścionek z palca. – Gdy zaproponowałam, abyście wybrały sobie coś, co kochacie, ty poprosiłaś tylko o niego. A jako że nie masz jeszcze pierścionka zaręczynowego… Proszę. – Włożyła pierścionek w dłoń Harper. – Chcę, abyś go wzięła. Z gardła Harper wyrwał się cichy okrzyk. – Nie mogłabym. Mam Morską Bryzę. – Uratowałaś Morską Bryzę dla nas wszystkich. – To nie byłoby w porządku wobec moich sióstr. – Choć raz, Harper, pomyśl o sobie. – Bunia wsunęła pierścionek na jej serdeczny palec. Oszlifowany brylant zalśnił w blasku poranka. – Podoba ci się? Harper z zachwytem wpatrywała się w niespodziewany prezent. – Och, tak. – W takim razie należy do ciebie, moja droga. Daję ci go z miłością. – Dziękuję. – Harper opadła na poduszki, nie spuszczając wzroku z klejnotu na swoim palcu. – Nie musisz dziękować – oświadczyła z satysfakcją Bunia. – Już omówiłyśmy to z Imogene. Harper zrobiła zabawną minę i odwróciła głowę do Buni. – Babcia James nie będzie zadowolona, że przeprowadzasz się do chatki. Uwielbia ją. Nie odda jej bez walki. Perlisty śmiech Buni był przepełniony światłem i tajemnicami jak lśniące brylantowe smugi tańczące na ścianach. – Liczę na to!
Rozdział dwudziesty piąty Przy drzwiach wejściowych stały bagaże Carson. Za nimi na podłodze leżały kartony z rzeczami Dory gotowe do przewiezienia do jej nowego domu. Nastał czas rozstań i wyjazdów. Tego wieczoru mieszkanki Morskiej Bryzy spożywały pożegnalną kolację. Mężczyznom zabroniono wstępu. Bunia, spacerując po domu, zapalała światła i obserwowała, jak ciepły blask wylewa się na wypolerowane podłogi i migocze we wnętrzach. W myślach słyszała głosy przeszłości. Wiele lat spędziła w tym ukochanym domu. Miała wiele związanych z nim wspomnień. Szła przez pokoje, muskała palcami meble, zerkała na ulubione obrazy, abażur lampy, figurynkę… Gdy dotarła na werandę, spodziewała się, że zastanie tam wnuczki w czarnych wiklinowych fotelach, sączące drinki i gawędzące wesoło. Nigdy nie brakuje im tematów do rozmów, pomyślała z uśmiechem. Znieruchomiała z dłonią opartą o drzwi. Na stole paliły się świece, ale nikogo nie było. Dokąd one poszły? Jej uwagę przyciągnął radosny śmiech. Zerknęła na pomost i dostrzegła ukryte w mroku postacie trzech kobiet, pogrążonych w swobodnej rozmowie. Wzruszona przyglądała się im z werandy. Moje Letnie Dziewczęta, westchnęła z miłością. Nie zdawały sobie sprawy, jak uważnie je obserwowała przez całe lato, tak jak każdego lata, odkąd były dziećmi. Tego roku szczególnie. Teraz zeszły na niższy pomost i beztrosko zanurzyły stopy w wodzie. Nie słyszała, o czym rozmawiają. Nie musiała słyszeć. Wystarczała jej świadomość, że dzielą się z sobą problemami i zmaganiami, nadziejami i marzeniami. Ach, moje dziewczęta, uniosła dłoń do twarzy. Czy wiedziały, jaką radością przepełnia ją ich śmiech? Przez lata pielęgnowała wspomnienie całej trójki na plaży, gdy trzymając się za ręce, biegły na spotkanie fal. Teraz, gdy myślała o nich razem, widziała je na pomoście, jak siedzą ramię w ramię i wpatrują się w wody zatoki. Tak jak tego wieczoru. Poczuła wzruszenie na widok kolejnego wspaniałego zachodu słońca. Czy jest gdzieś na świecie miejsce, gdzie słońce piękniej zachodziło? Wątpliwe. Na wybrzeżu zachody były nastrojowe i zmysłowe. Czerwień znaczyła niebo niczym krew po całodziennej bitwie. Złoto obejmowało horyzont niczym skraj anielskich szat. Ludzie mawiali, że kolory wydają się nierealne z powodu gazów unoszących się nad mokradłami. Bunia w to nie wierzyła. Za każdym razem, gdy patrzyła na zachód słońca, myślała, że to dar Boga dla jego ukochanych dzieci. Tych, które pobłogosławił życiem w tym raju. Widok napełnił całą jej duszę mieniącym się światłem, a ją samą nadzieją. Na tle ciemniejącego nieba strumień wił się przez ocienioną spartynę niczym przezroczysty wąż, zwinny i uwodzicielski, a do tego pełen sekretów. Odetchnęła głęboko zapachem soli, ryb i pełnego minerałów, kradnącego duszę torfu z mokradeł. Wzniosła twarz ku niebu i zmówiła dziękczynną modlitwę, a ziemia wokół niej kładła się do snu w swojej wieczornej ceremonii. – Boże, dziękuję, że pozwoliłeś mi przeżyć kolejny dzień. – Uśmiechnęła się melancholijnie. – Jeszcze jedno lato. Rzeczywiście, lato dobiegło już końca. Ale nie czuła smutku. Był to początek nowej epoki. Złożyła
dłonie. W tym domu znów zapanuje radość. Śluby i chrzty. Urodziny i rocznice. A także pogrzeby. Czerpała pociechę ze świadomości, że pamięć o niej będzie żyła w sercach i umysłach Dory, Carson i Harper tak długo, jak długo płynąć będą te kręte strumienie. Rodzina to największy skarb, jaki mogła po sobie zostawić. Tego wieczoru jednak celebrowano życie! Głośny śmiech i piski znów przykuły jej uwagę. Zmrużyła powieki w gasnącym blasku dnia. Trzy szczęśliwe kobiety siedziały na pomoście. Eudora, Carson i Harper. Parker miał wiele ekscentrycznych pomysłów, lecz mądrze postąpił, nadając córkom imiona na cześć wielkich pisarek. Dzięki temu miały do czego aspirować. W jej księdze życia bohaterkami były właśnie wnuczki. Nie znała kobiet obdarzonych większymi sercami. Ani takich, które pełniej rozumiałyby, gdzie jest ich dom. Patrzyła na wnuczki, gdy stały we trójkę na krawędzi pomostu, trzymając się za ręce na tle zachodzącego nad wybrzeżem słońca. Wiedziała, że na zawsze zapamięta ten obrazek. Po chwili z radosnym okrzykiem dziewczęta wskoczyły do wody. Śmiech Buni zmieszał się z ich śmiechami. Razem popłynęły na wietrze w świat. – Dokonałyśmy tego, Lucille. Nasze letnie dzieło zakończyło się sukcesem. Nagle poczuła się znów młoda, wolna od znojów i trosk. Jak tamta dziewczyna, którą kiedyś była, a która zbiegała codziennie po tym samym zboczu prosto do zatoki. Zdjęła buty, uniosła spódnicę i przyspieszyła kroku, aby dołączyć do wnuczek. – Zaczekajcie na mnie, kochane! Już do was biegnę!
@kasiul---1
Podziękowania Na zakończenie trylogii o Morskiej Bryzie pragnę znów podziękować doktor Pat Fair z NOAA za jej nieocenione wsparcie w kwestiach związanych z atlantyckim delfinem butlonosym. Jestem jej również wdzięczna za przeczytanie rękopisu, za twórcze burze mózgów, a szczególnie za wyjątkowe doświadczenie monitorowania zdrowia delfinów rezydujących w okolicach Charlestonu. Było mi dane być świadkiem wypuszczenia delfina do charlestońskiego estuarium i właśnie ta chwila stała się inspiracją dla finałowej sceny powieści. Serdeczne podziękowania dla mojej wspaniałej ekipy domowej: Angeli May, Kathie Bennett, Buzzy Porter, Marjory Wentworth oraz Lisy Minnick za ich niesłabnące wsparcie. A także dla moich sióstr: Marguerite Martino, z którą omawiałam postaci, oraz Jamesa Crynsa i Ruth Cryns za to, że są Thelmą dla mojej Louise. Szczególne podziękowania dla wszystkich pracowników South Carolina Aquarium. Głęboko doceniam wasze gorące wsparcie. Dziękuję też wszystkim moim przyjaciołom i ukochanym delfinom w Dolphin Research Center na Florydzie. Jestem dumna ze swojej więzi z obiema tymi instytucjami. Mam szczęście posiadać cudowne wsparcie wspaniałej ekipy Gallery Books: Lauren McKenny, Louise Burke, Jennifer Bergstrom, Michele Martin, Liz Psaltis, Jean Anne Rose, Elany Cohen, Diany Velazquez i wszystkich, którzy pomagali przy tej trylogii. Szczególne podziękowania dla moich agentów w Trident Media Group: niezrównanych Kimberly Whalen i Roberta Gottlieba, Sylvie Rosokoff, Adrienne Lombardo, Laury Paverman i Tary Carberry. A także dla Josepha Veltre’ego z Gersh. Specjalny ukłon dla Judy Fairchild z Dewees Island, Shane’a i Morgan Zieglerów z Barrier Island Eco Tours oraz dla Amy Sottile z Wild Dunes. Jak zwykle zamykam listę podziękowaniami dla Markusa. Dbaj o nasze światło.
@kasiul---1
Spis treści Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzynasty Rozdział czternasty Rozdział piętnasty Rozdział szesnasty Rozdział siedemnasty Rozdział osiemnasty Rozdział dziewiętnasty Rozdział dwudziesty Rozdział dwudziesty pierwszy Rozdział dwudziesty drugi Rozdział dwudziesty trzeci Rozdział dwudziesty czwarty Rozdział dwudziesty piąty Podziękowania