Dla Kimberly Whalen i Roberta Gottlieba Rozdział pierwszy Morska Bryza, Wyspa Sullivana, Karolina Południowa Podobno lipiec to najgorętszy miesiąc w C...
5 downloads
18 Views
958KB Size
Dla Kimberly Whalen i Roberta Gottlieba
Rozdział pierwszy Morska Bryza, Wyspa Sullivana, Karolina Południowa Podobno lipiec to najgorętszy miesiąc w Charlestonie. Marietta Muir, pieszczotliwie nazywana przez rodzinę Bunią, w pełni się z tym zgadzała, a przeżyła na Południu już osiemdziesiąt lat. Otarła chusteczką górną wargę i czoło, po czym odpędziła uprzykrzonego komara. Lato na Południu oznaczało upały, wilgoć i robaki. Przesiadywanie na Wyspie Sullivana w cieniu dębu z mrożoną herbatą w dłoni i oczekiwanie na kapryśne powiewy wiatru od morza stanowiły dla niej kwintesencję lata. Westchnęła ciężko. Stary dąb rozkładał swoje potężne konary tak rozłożyście, że czuła się schowana w jego bezpiecznym uścisku. Tego ranka atmosfera była wyjątkowo ospała, tak gęsta i przesłodzona aromatem jaśminu, że co rusz walczyła z opadającymi sennie powiekami. Chłodna bryza przywiała znad oceanu słodki zapach trawy i schłodziła wilgotne włosy. Bunia położyła sobie haft na kolanach, zdjęła okulary i przetarła oczy. Przeklęta starość. Mam coraz większe trudności ze śledzeniem wzoru, pomyślała. Zerknęła na Lucille siedzącą na ocienionej werandzie domku gościnnego, który nazywała swoim domem. Jej przyjaciółka pracowała właśnie nad dnem kosza z turówki wonnej1. Silnymi dłońmi wplatała kruche źdźbła i ciasno przeszywała każdy rząd długimi liśćmi palmiczki. Stos trawy leżał na jej kolanach, a u stóp spoczywały jeszcze większa sterta i torba z sosnowymi igłami. Widok dłoni wieloletniej towarzyszki, które splatały ze sobą tak różne rośliny w piękny kosz, sprawił, że Marietta znów pomyślała o czekającym ją tego lata ważnym zadaniu: połączeniu na nowo swoich trzech wnuczek i Morskiej Bryzy. Jej Letnich Dziewcząt. Westchnęła cicho. Wnuczki nie były już dziewczętami. Dora skończyła trzydzieści sześć lat, Carson trzydzieści trzy, a Harper dwadzieścia osiem – to już przecież dorosłe kobiety. Gdy w dzieciństwie spędzały razem wakacje, były sobie bliskie, tak jak siostry być powinny. Z biegiem lat oddaliły się od siebie. Przyrodnie siostry, wzdrygnęła się Marietta. Jakby fakt, że łączył je tylko ojciec, umniejszał ich więź. Siostry to siostry, a krew to krew. Buni udało się w czerwcu zebrać całą trójkę w Morskiej Bryzie na całe lato, ale był dopiero początek lipca, a Carson wyjechała na Florydę, podczas gdy Dora planowała wrócić do Summerville. A Harper… ta nowojorska dziewczyna miała wzrok utkwiony w Północy. – Ciekawe, czy Carson już dotarła na miejsce – odezwała się Lucille, nie podnosząc głowy. Jej palce poruszały się rytmicznie, splatając rząd za rzędem. Bunia uśmiechnęła się na myśl o tym, jak przez lata zsynchronizowały się ich umysły. Zatrudniła Lucille w charakterze gospodyni pięćdziesiąt lat temu, gdy była świeżo po ślubie. Połączyło je życie pełne sukcesów i porażek, narodzin i śmierci, skandali i radości. Na starość Lucille stała się dla niej bardziej powiernicą niż pracownicą. W istocie rzeczy Lucille była jej najbliższą przyjaciółką. – O tym samym pomyślałam – przyznała Bunia. – Pewnie już dojechała i rozpakowuje się w hotelu. Mam nadzieję, że szybko do nas wróci. – Na pewno. Carson wie, że to lato jest dla pani bardzo ważne. Wróci, gdy tylko się przekona, że Delphine ma się lepiej – oświadczyła Lucille. Położyła kosz na kolanach i spojrzała Buni prosto w oczy. – Carson nie zawiedzie. Nie można tracić wiary.
– Nie tracę wiary! – zawołała Bunia obronnym tonem. – Ale jestem na tyle stara, aby wiedzieć, że życie lubi psuć nawet dopięte na ostatni guzik plany. Doprawdy! – Wzniosła ręce w geście frustracji. – Któż mógł przewidzieć, że ten delfin stanie mi na drodze? Lucille zachichotała gardłowo. – Ta Delphine… – Uśmiechnęła się. – Ale to nie była jej wina, prawda? Mam nadzieję, że na Florydzie zdołają pomóc temu biedactwu. – Ja również. Dla dobra Delphine i dla dobra Carson. – Urwała. – I Nate’a. – Martwiła się o syna Dory. Bardzo przejął się wypadkiem delfina. Chłopiec czuł się winny, bo zwabił delfina do pomostu, a zwierzę zaplątało się w żyłkę wędkarską. W rzeczywistości zawinili dorośli. Najbardziej ona sama. – Dla dobra nas wszystkich – poprawiła się. – Amen – przytaknęła ponuro Lucille. Urwała, aby rozsypać źdźbła trawy na wietrze. – Proszę się nie denerwować, pani Marietto. Wszystko będzie dobrze. Czuję to w kościach. Nawet się pani nie obejrzy, a wszystkie nasze dziewczęta znów znajdą się razem w Morskiej Bryzie. – Cześć, Buniu! Lucille! – Kobiecy głos, dobiegający od strony podjazdu, przerwał ich rozmowę. – A oto jedna z nich – wymamrotała Lucille, wracając do wyplatania kosza. Marietta odwróciła głowę i uśmiechnęła się na widok najmłodszej wnuczki. Harper szła ku nim w jednym z tych swoich kusych, obcisłych ubranek do joggingu, które zdaniem Marietty wyglądały jak druga skóra. Rude włosy ściągnęła w koński ogon, a po jej zaczerwienionej twarzy spływał pot. – Harper! – przywołała ją Bunia gestem. – Mój Boże, dziecko, przeforsujesz się! Tylko turyści są na tyle głupi, aby biegać tutaj w południe. Nabawisz się udaru! Mój Boże, jesteś czerwona jak burak! Harper przystanęła obok schodów wiodących na werandę i pochyliwszy się, oparła dłonie na biodrach, aby złapać oddech. – Och, Buniu, nic mi nie jest – sapnęła, ocierając przedramieniem pot ze skroni. – Codziennie to robię. – Cóż, wyglądasz, jakbyś miała zaraz się przewrócić. – Dzisiaj faktycznie jest gorąco – zgodziła się Harper, uśmiechając się słabo. – Ale zawsze robię się czerwona po wysiłku. To przez moją jasną cerę. Nałożyłam tonę kremu przeciwsłonecznego. Lucille cmoknęła z dezaprobatą. – Napij się wody, słyszysz? – A może wskoczysz do basenu? Chyba masz na sobie kostium… – Bunia urwała i powachlowała się dłonią. Robiło się jej słabo na sam widok poczerwieniałej twarzy Harper i jej przesiąkniętego potem ubrania. – Świetny pomysł – odparła Harper, pomachała im i podeszła do frontowych drzwi. Odwróciła jeszcze głowę i zawołała: – Śliczny kosz, Lucille! – Po tych słowach zniknęła w domu. Lucille zachichotała i wróciła do swojej robótki. – Tylko młodzi mogą tak się forsować. – Ja nigdy nie biegałam, gdy byłam młoda – oświadczyła Bunia. – Ja też nie. Kto miał na to czas?
– Ani czasu, ani takich ubrań. W czym te dziewczęta dzisiaj paradują… Jej strój niewiele pozostawia wyobraźni. – Och, założę się, że młodzi mężczyźni wiele sobie mogą wyobrazić. – Lucille znów zachichotała. Bunia prychnęła. – Jacy młodzi mężczyźni? Przecież nikt jej nie odwiedza. Nie pojmuję tego. Dopilnowałam, aby dostała zaproszenia na kilka wydarzeń w mieście, na których mieli być obecni inni młodzi ludzie. Na przykład sympatyczne przyjęcie na łodziach w jachtklubie Sissy… Stawili się licznie młodzi kawalerowie. – Pokręciła głową. – Harper to śliczna dziewczyna i dobrze wychowana. – Urwała. – Nawet jeżeli jej matka jest Angielką. – Uniosła igłę i dodała wyniośle: – Jej ojciec, bądź co bądź, był charlestończykiem. – Och, nie powiedziałabym, że nikt jej nie zapraszał… – mruknęła Lucille, wplatając kolejne źdźbła trawy w kosz. Bunia podejrzliwie zerknęła na przyjaciółkę. – Nie powiedziałabyś? Oczy Lucille rozbłysły. – Tak się składa, że kilku młodych ludzi zapraszało naszą Harper. Wiem na pewno. – Doprawdy? – Bunia w milczeniu poddała się złości, zastanawiając się, czemu nikt jej o tym nie poinformował. Nie lubiła dowiadywać się ostatnia, zwłaszcza gdy chodziło o jej wnuczki. Sięgnęła po gazetę „Island Eye” i zaczęła się wachlować. – Ktoś mógł mi o tym powiedzieć. Lucille wzruszyła ramionami. Bunia opuściła gazetę. – Cóż… dlaczego w takim razie nie chodzi na randki? Jest nieśmiała? – Nasza Harper jest cicha, ale nie jest nieśmiała. To twarda dziewczyna. Wystarczy przypomnieć, z jakim uporem nie tyka mięsa, białego chleba ani niczego, co usmażę na bekonie. Wargi Buni rozciągnęły się w uśmiechu, gdy przypomniała sobie sprzeczkę przy stole podczas pierwszego wieczoru Harper w Morskiej Bryzie. Dorę prawie do szału doprowadziła surowa dieta siostry. – Jest tu dopiero od miesiąca – kontynuowała Lucille. – I zostanie kolejne dwa. Po prostu nie włączyła jeszcze swojego światła. I cóż się dziwić? Ma na głowie sporo spraw, więc podejrzewam, że umawianie się z młodym człowiekiem plasuje się gdzieś na dole jej listy priorytetów. Zamyślona Bunia kołysała się w fotelu. Przyznała rację Lucille. Wszystkie tego lata miały dużo na głowie – ona na pewno. Czas uciekał i wiedziała, że jeśli nie znajdzie sposobu, aby zacieśnić więzi pomiędzy wnuczkami, z nadejściem września, gdy Morska Bryza zostanie sprzedana, dziewczęta znów się rozjadą po świecie, a ona zostanie na pomoście i będzie wyła do księżyca. W maju zaprosiła wnuczki – Dorę, Carson i Harper – na uroczyste przyjęcie z okazji swoich osiemdziesiątych urodzin. Miała pewien plan. Jesienią zamierzała wystawić Morską Bryzę na sprzedaż i przeprowadzić się do domu opieki. Dom na wyspie był trudny w utrzymaniu i nie była w stanie dłużej sama mieszkać, nawet przy wsparciu Lucille. Postanowiła zatrzymać całą trójkę na całe lato. Pragnęła, by znów stały się jej Letnimi
Dziewczętami – na to ostatnie lato, zanim Morska Bryza przejdzie w obce ręce. Przez lata zbywały regularne zaproszenia Buni rozmaitymi wymówkami – chciałabym, ale jestem bardzo zajęta, muszę pracować, nie będzie mnie w mieście – a każda okraszona wyrazami szczerego żalu i lasem wykrzykników. Tym razem uciekła się do podstępu. Skoro jej wnuczki odziedziczyły piracką krew po przodkach, postanowiła skłonić je do przyjazdu podstępem – kusząc je obietnicą ukrytego skarbu. Kochane dziewczęta przyjechały, ale tylko na weekend. Rozpaczliwie pragnęła zatrzymać je na wyspie, więc uciekła się do swoistej manipulacji – zagroziła, że je wydziedziczy, jeśli nie zostaną na całe lato. Zachichotała cicho na wspomnienie ich zszokowanych min. Carson właśnie straciła pracę i była zachwycona wakacjami bez konieczności płacenia czynszu. Dora w samym środku rozwodu szybko dała się przekonać do zostania w Morskiej Bryzie z Nate’em na czas remontu swojego domu w Summerville. Tylko Harper zrobiła scenę i fortel babci nazwała szantażem. Bunia poruszyła się w fotelu. Szantaż, doprawdy! Harper dramatyzuje, pomyślała, przewracając oczami. Na pewno istniał jakiś bardziej wyrafinowany, łagodniejszy termin na określenie postępowania zaniepokojonej i kochającej staruszki, zdecydowanej na nowo połączyć wnuczki. Uśmiechnęła się z satysfakcją. W końcu wszystkie zgodziły się zostać na całe lato, nieprawdaż? Tyle że nie minęła nawet połowa wakacji, a Carson wyjechała – choć obiecała, że szybko wróci – natomiast Dora była już jedną nogą za drzwiami. Bunia zamknęła oczy, rozkoszując się kojącym powiewem bryzy znad oceanu. Musi się udać. Osiemdziesiąt lat to długie życie. Przetrwała śmierć męża i jedynego dziecka. Zostały jej tylko trzy cenne klejnoty, jej wnuczki. Zacisnęła dłonie w pięści. Choćby się waliło i paliło – albo gniewało – zamierzała podarować im to ostatnie idealne lato. Najbardziej obawiała się sprzedaży Morskiej Bryzy i zamieszkania w domu opieki; wątła więź pomiędzy siostrami się zerwie, a one rozpierzchną się na cztery strony świata jak te drobinki trawy, które wiatr wywiał z kosza Lucille. – A oto nadchodzi kolejna – oświadczyła Lucille niskim głosem, wskazując podbródkiem Dorę, która właśnie wyszła zza rogu. Bunia zmierzyła najstarszą wnuczkę krytycznym spojrzeniem. Dora miała na sobie kostium khaki i bluzkę w takim samym odcieniu bladej żółci jak jej włosy. Gdy podeszła bliżej, Bunia zauważyła, że ma też na sobie nylonowe pończochy i czółenka. Na taki upał! Ciągnęła po żwirze walizkę do srebrnego lexusa zaparkowanego na podjeździe. Po twarzy spływały jej kropelki potu. – Dora! Wyjeżdżasz? – zawołała Bunia. Dora przystanęła gwałtownie, gdy usłyszała swoje imię, i odwróciła głowę ku domkowi dla gości. – Witam panie! – zawołała i pomachała dłonią do kobiet siedzących na werandzie. – Tak – odparła, przyklejając na twarz uśmiech, który jednak nie obejmował jej oczu. – Muszę lecieć, jeśli chcę zdążyć na spotkanie z prawnikiem. Zapowiada się długi poranek. Zostawiła walizkę i podeszła do nich. – Tylko na siebie popatrzcie, siedzicie sobie jak dwie kurki na grzędzie i gawędzicie przez cały ranek.
– Weszła na werandę i ukryła się w cieniu. Bunia odłożyła igłę i skoncentrowała wzrok na Dorze. Z uwagą przyglądała się jej twarzy. Ze wszystkich wnuczek Dora najlepiej umiała ukrywać swoje emocje za udawaną radością. Zawsze taka była, nawet jako dziecko. Nawet w dniu swojego ślubu, gdy jej ojciec, jedyny syn Buni, przyjechał do kościoła pijany w sztok, Dora uśmiechała się przez całą drogę do ołtarza, do którego poprowadził ją ojczym zamiast biologicznego ojca. Uśmiechała się pomimo szeptów skrywanych za uniesionymi dłońmi, uśmiechała się podczas rozwlekłego toastu Parkera, uśmiechała się, gdy przyjaciele odeskortowali go do hotelu, aby tam wytrzeźwiał. Bunia widziała teraz ten sam przyklejony uśmiech. Zdawała sobie sprawę, ile poświęceń kosztowało Dorę zachowanie pozorów i udawanie przed światem szczęśliwej żony i matki. Rozwód uderzył ją prosto w serce, wstrząsnął jej życiem. Ale nawet teraz Dora wytrwale udawała, że wszystko ma pod kontrolą. – Wyglądasz bardzo… nobliwie – oświadczyła Bunia, ostrożnie dobierając słowa. – Dzisiaj jest chyba trochę za gorąco na garsonkę i nylony, nie sądzisz? Dora odgarnęła blond włosy z szyi, aby wiejąca znad oceanu bryza schłodziła nieco zbierającą się tam wilgoć. – Dobry Boże, pewnie. Jest tak gorąco, że mogłabym napluć na ziemię i patrzeć, jak ślina skwierczy. Ale muszę wywrzeć odpowiednie wrażenie na prawnikach Cala. Biedactwo, pomyślała Bunia. Ta garsonka jest strasznie ciasna. Biedna Dora wygląda jak kiełbaska wciśnięta w osłonkę. Dora odrzuciła włosy i wykrzywiła twarz. – Calhoun zachowuje się niepoważnie. – Już gdy za niego wychodziłaś, wszyscy wiedzieliśmy, że ta winda nie dojedzie na samą górę. – On nie musi być mądry, Buniu. Jego prawnik musi. A zatrudnił sobie prawdziwego rekina. – Zadzwoniłaś do kancelarii Rosenów, jak ci radziłam, prawda? Dora pokiwała głową. – Znakomicie – pochwaliła Bunia. – Robert złowi rekina na haczyk, już ty się nie martw. – Postaram się – odparła Dora, wygładzając fałdy spódnicy. – Zamierzam dać dobry przykład. Bunia sięgnęła do kołnierzyka sukienki i odpięła broszkę. Swoją ulubioną. Małe cząsteczki jasnego koralu osadzone w złocie tworzyły gwiazdę. Wnuczka potrzebowała teraz odrobiny gwiezdnego pyłu w swoim życiu. – Podejdź tu, moja droga – przywołała Dorę. Nakazała gestem, aby się pochyliła, po czym przypięła dużą broszkę do klapy jej żakietu. – Proszę – powiedziała, cofając się i podziwiając swoje dzieło. – Odrobina koloru czyni cuda, moja droga. Ta brosza należała do mojej matki. Teraz jest twoja. Dora otworzyła oczy szeroko, a jej stoicka fasada od razu się posypała. Uścisnęła babcię z rozpaczliwą siłą. – Och, Buniu, dziękuję. Nie spodziewałam się… To wiele dla mnie znaczy. Zwłaszcza dzisiaj. Muszę przyznać, że denerwuję się konfrontacją z Calem. I z jego prawnikami. – Niechaj to będzie twoja zbroja – odparła Bunia z uśmiechem. – Dziękuję. – Dora wyprostowała się i wygładziła żakiet. – Wiecie, strasznie się cieszę, że znowu mogę się wcisnąć w tę garsonkę. Dzięki Carson, która nie pozwala nam pić żadnego
alkoholu, i Harper, która wmusza w nas zdrowe jedzenie, naprawdę straciłam kilka kilogramów! Kto by pomyślał? Twarz Dory rozświetlił szczery uśmiech, a Bunia dostrzegła w niej przebłysk tamtej oszałamiającej młodej kobiety, która kiedyś potrafiła oczarować każdą poznaną osobę ciepłem swojego uśmiechu. Dziesięć lat nieszczęśliwego małżeństwa i opieka nad dzieckiem specjalnej troski sprawiły, że Dora popełniła kardynalny błąd żony z Południa – zaniedbała się. Co gorsza, smutek wydrenował z niej cały blask. Bunia cieszyła się, że mgnienie dawnego blasku tego ranka znów zawitało w jej oczach. – Nate jedzie z tobą? – zapytała Lucille. – Obawiam się, że nie. Właśnie wracam z jego pokoju. Błagałam go, ale wiecie, jaki jest Nate, gdy się uprze. Powiedział tylko jedno słowo… Nie. Chyba niespecjalnie mnie teraz lubi – dodała łagodniejszym tonem. – Było tak, jakby… – Jej głos zaczął się rwać pod wpływem emocji. – …jakby nie mógł się doczekać, kiedy wyjdę. – Kochanie, nie przejmuj się – doradziła jej Bunia ciepło. – Wiesz, że wciąż dręczy go wypadek delfina. To było dla niego traumatyczne przeżycie. Dla nas wszystkich – dodała. – Carson powinna wkrótce zadzwonić z Florydy – wtrąciła pocieszająco Lucille. – A ja wiem, że to będą dobre wieści – zapewniła Bunia, wieczna optymistka. – Nate dojdzie do siebie. – Mam nadzieję… – odparła Dora i w pośpiechu otarła oczy, a potem zerknęła na zegarek i krzyknęła cicho. – Naprawdę muszę już jechać, inaczej się spóźnię – oświadczyła. – Jesteście pewne, że dacie sobie radę z Nate’em? Bywa nieznośny, gdy wyjeżdżam. – Trzy dorosłe kobiety poradzą sobie z jednym małym chłopcem. Niezależnie od tego, jaki bywa drażliwy – orzekła Bunia, unosząc brew. Lucille zaśmiała się cicho znad swojej plecionki. – Tak, oczywiście – wymamrotała Dora, gorączkowo szukając w torebce kluczyków. – Po prostu teraz, gdy martwi się chorym delfinem i moim spotkaniem z jego ojcem, jest wyjątkowo trudny. Bunia zbyła jej obawy machnięciem ręki. – Jedź i nie martw się nami. Poradzimy sobie. Masz już dość kłopotów z remontem. Dora zmrużyła powieki na wzmiankę o domu. – Oby robotnicy wciąż tam byli, bo w przeciwnym razie rozpętam piekło. Bunia i Lucille wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. To była Dora, którą znały. Wyjęła kluczyki z torebki i ruszyła do samochodu. – Dora? – zawołała do niej Bunia, zatrzymując ją w pół kroku. Znieruchomiała, odwróciła głowę i spojrzała babci w oczy. – Pamiętaj, kim jesteś. Jedną z Muirów. Jesteś kapitanem swojego statku. – Bunia pociągnęła nosem i dodała: – Nie pozwól, aby ludzie pokroju Calhouna Tuppera wmawiali ci bzdury, słyszysz? Błękit Muirów zalśnił w oczach Dory. – Tak, Buniu – odparła z przekonaniem i wyprostowała ramiona. Dwie starsze panie odprowadziły ją wzrokiem do samochodu. Włożyła walizkę do bagażnika i odjechała z piskiem opon, spod których pryskał żwir. – Mmm-mmm-mm – wymamrotała Lucille, wracając do wyplatania kosza. – Ta kobieta
wyładuje dzisiaj swój gniew na wszystkich mężczyznach w mieście. Bunia pozwoliła sobie na uśmiech, który przez cały ranek igrał na jej ustach. – Nie wiem, komu bardziej współczuć – oświadczyła. – Robotnikom od remontu czy Calhounowi Tupperowi. 1 Turówka wonna, żubrówka – gatunek trawy z rodziny wiechlinowatych (przyp. red.).
Rozdział drugi Charleston, Karolina Południowa Dora siedziała w biurze swojego prawnika, nerwowo zaciskając dłonie w pięści na kolanach. Klimatyzacja dzielnie walczyła z upałem, ale obaj prawnicy i Cal zdjęli marynarki i podwinęli rękawy. Była jedyną kobietą w pokoju i nadal miała na sobie żakiet. Postanowiła, że nie pozbędzie się ani jednej warstwy swojej zbroi. Oczami wyobraźni cały czas widziała agrafkę, podtrzymującą jej spódnicę, ponieważ nie zdołała dopiąć guzika. Siedziała więc w żakiecie, luzując kołnierzyk i pałając zimną furią, gdy prawnik Cala, pan Harbison, tłumaczył, dlaczego suma, którą zaproponowali w ugodzie, jest wyjątkowo uczciwa. Tylko tyle mogła zrobić, aby nie zerwać się na równe nogi z frustracji i gniewu. Uczciwa? Suma, którą zaproponowali, nie wystarczyłaby na życie, o opiece nad Nate’em i jego terapii nie wspominając. Zerknęła z nadzieją na swojego prawnika, pana Rosena. Wcześniej dał jej do zrozumienia, że ma się nie angażować w dyskusje i odpowiadać krótko na pytania. Wpatrywał się w stos papierów, leżących obok otwartego laptopa, i skrzętnie notował, gdy omawiali kolejne punkty ugody. Sfrustrowana Dora spojrzała przez długi stół konferencyjny na Cala i uniosła brwi. Jej, wkrótce już były, mąż siedział nieruchomo i wpatrywał się w swoje dłonie. Unikał jej wzroku, odkąd weszła do sali. Przez cały poranek nie odezwał się do niej ani nie zerknął z otuchą czy troską. Nigdy nie był szczególnie uczuciowym mężczyzną, ale dziś w biurze prawnika wydawał się wyzuty z wszelkich uczuć. Nie widziała go od kilku miesięcy, ale czasami rozmawiali o sprawach codziennych. Gdy weszła dziś do biura, ze zdumieniem odkryła, że pozbył się oponki na brzuchu i zadbał o swój wygląd. Miał na sobie klasyczny południowy garnitur z lnu, a na szyi wytworną muchę, której musiała poświęcić dodatkowe spojrzenie. Trzymała się sztywno, miała obojętną minę, ale pod spodem cała się trzęsła. Zerknęła na zegar ścienny. Dochodziło południe. Poranek spędziła na przysłuchiwaniu się zimnej recytacji obu prawników, którzy poruszali kolejne kwestie. Teraz przeszli do wymieniania przedmiotów należących do niej i do Cala. Prawnik odczytał długą listę. Gdy rozpoczęło się dzielenie rodzinnych antyków Muirów, wyprostowała się na krześle. – Nie! – zawołała. W pokoju natychmiast zapadła cisza, a trzej mężczyźni jednocześnie odwrócili głowy w jej stronę. – Wkradł się chyba jakiś błąd – oświadczyła. – Nie dzielimy rodzinnych antyków. Uzgodniliśmy z Calem, że on zabierze swoje rodzinne meble, a ja swoje. Pan Harbison uśmiechnął się do niej łagodnie. – Obawiam się, pani Tupper, że to nie byłoby sprawiedliwe. – Ja nie… – Urwała, gdy pan Rosen położył dłoń na jej ramieniu. – Widzi pani, wszystkie wasze ruchomości wchodzą w skład majątku wspólnego –
kontynuował pan Harbison. – Na pewno nie – warknęła, czując wypływający na twarz rumieniec. – Nie obchodzi mnie, czy to sprawiedliwe, czy wspólne – mówiła coraz głośniej. – Meble należące do rodziny Muirów są moje i on nie może ich dostać. Już o tym rozmawialiśmy i doszliśmy do porozumienia. Twarz Cala ze zdenerwowania poczerwieniała. – Doro, może o tym rozmawialiśmy, ale przedwcześnie. Teraz wiem, że to niesprawiedliwe. Dora zmrużyła powieki. – Bo teraz wiesz, ile są warte. Wyceniłeś meble. Mogę przeczytać raport. – Gdyby chodziło o kilkaset dolarów… – powiedział. Postukał palcami w leżące przed nim papiery, a jego policzki oblały się rumieńcem. – Ale krzesła i sofa chippendale, empirowe skrzynie… Już to jest warte ponad sto tysięcy dolarów. Srebra są warte trzydzieści. Dora uniosła brwi z uznaniem. Wartość przedmiotów okazała się miłą niespodzianką, ale nie zamierzała sprzedawać swojego dziedzictwa. – Nie chodzi o pieniądze. Nie sprzedam moich mebli. Są w mojej rodzinie od pokoleń. Przekażę je Nate’owi. My tylko opiekujemy się nimi dla następnego pokolenia. Nie sprzedajemy. – Sprzedajemy, jeśli musimy – podsumował zwięźle Cal. – A biorąc pod uwagę koszty terapii Nate’a i fakt, że dom, który chciałaś mieć, to inwestycyjna dziura bez dna, teraz musimy. – To nie są nowe wydatki – zripostowała Dora. – Pozwól, że przypomnę ci, iż pragnąłeś tego domu równie mocno. Widziałeś potencjalny zysk. Jakoś nigdy nie pomyślałeś o tym, że najpierw trzeba zrobić remont. Nie pozwoliłeś mi nic zrobić. Był dość dobry, żebyśmy w nim mieszkali, a teraz nagle potrzebujemy pieniędzy, żeby dokonać napraw i unowocześnić wyposażenie? Pan Harbison chrząknął. – Pani Tupper, rozumiem, że temat wzbudza emocje. Wymagane są tylko minimalne naprawy, konieczne, aby wystawić dom na sprzedaż. Ostatecznie celem jest wyższa cena zakupu. Dora zacisnęła wargi, aby przestały drżeć, pod powiekami czuła piekące łzy. Mężczyźni w pokoju poruszyli się w fotelach i wymienili znaczące spojrzenia: „i co się dziwić?”. Przecież to kobieta. Nie potrafi załatwić formalności bez zbędnych emocji. Oczywiście, że była rozemocjonowana! Ci mężczyźni rozdzielali bliskie jej sercu przedmioty z taką nonszalancją, jakby sadzili ziemniaki. A w rezultacie miała zostać oszukana. Przypomniała sobie słowa Buni: „Jesteś Muirem. Jesteś kapitanem swojego statku”, najeżyła się i surowo spojrzała na prawnika Cala. Zamierzała odrzucić podłe ultimatum. – Wyrażę się jasno. Nie obchodzi mnie cena domu. Nie obchodzi mnie też wartość posiadanych przeze mnie przedmiotów – oświadczyła, siląc się na chłodny spokój. – Nie sprzedam rodzinnych antyków. Poproszę babcię, aby poświadczyła to na piśmie. Wszyscy znacie Mariettę Muir na tyle dobrze, aby wiedzieć, że dopilnuje, by meble pozostały w rękach naszej rodziny. – Złożyła dłonie na kolanach. – Nic więcej nie mam do powiedzenia w tej sprawie. Pan Harbison zacisnął wargi. Zerknął na Cala, który wpatrywał się w Dorę z ledwie skrywaną frustracją.
– Dobrze, pani Tupper – powiedział pan Rosen pojednawczo. Poprawił okulary na nosie i zwrócił się do prawnika Cala. – Sugeruję, abyśmy omówili tę kwestię z naszymi klientami indywidualnie i spotkali się ponownie. Porównamy terminarze i wybierzemy datę odpowiednią dla wszystkich. Dora czuła się wymęczona tym całym chaosem i nie podnosiła głowy, by nie napotkać gniewnego wzroku Cala. Gdy w końcu mężczyźni wstali, dołączyła do nich. Sięgnęła po torebkę i wymamrotawszy coś o przypudrowaniu nosa, z pośpiechem opuściła pokój. Summerville, Karolina Południowa Słońce zachodziło powoli, gdy Dora jechała ocienionymi ulicami Summerville w Karolinie Południowej. Promienie słońca sączyły się przez gęste listowie, a letnie kwiaty czarowały wesołymi kolorami, gdziekolwiek spojrzała. Zawsze czuła się jak w domu w tej historycznej dzielnicy, w której jej ukochane tradycje Południa znalazły odzwierciedlenie w krajobrazie – ulicach, parkach i ogrodach. Nigdy nie miała dość leniwego przyglądania się czarującym kreolskim chatkom, neoklasycystycznym fasadom i oszałamiającym domom w stylu wiktoriańskim. Rodzina Cala mieszkała w Summerville od pokoleń, ale to ponadczasowość tej starej zabudowy skłoniła ją ostatecznie do przeprowadzki tutaj. Uważała się za szczęściarę, gdy dziesięć lat temu „upolowała” duży wiktoriański dom na aukcji. Położenie w zabytkowej dzielnicy było nader pożądane, czym chlubił się w tej dzielnicy jeden odnowiony dom po drugim. Dom wybudowany na końcu jej ulicy sprzedano za oszałamiającą sumę. Wywołało to burzę w sąsiedztwie i obudziło nową dumę we właścicielach. Byli z Calem bardzo młodzi, gdy wprowadzali się do tego domu, pełni nadziei, pewni, że nadeszła wymarzona zmiana, a ich przeznaczeniem jest sukces. Okazali się strasznie naiwni, pomyślała z ukłuciem smutku, gdy mijała rynek otoczony malowniczymi sklepikami – wiosną klomby ożywały tu azaliami, dzięki którym Summerville otrzymało przydomek „miasta kwiatów”. Minęła kościół św. Pawła, gdzie udzielała się jako wolontariuszka w Misji Kobiet; zabytkową Timrod Library, w której pomagała podczas zbiórek i spędziła długie godziny, ucząc Nate’a. To była jej społeczność, jej dom… a teraz, jadąc krętymi drogami, które znała na pamięć, czuła się tutaj obca. Wiele lat poświęciła na zadzierzgnięcie więzi ze swoim kościołem i wspólnotą. Myślała, że może polegać na tych ludziach. Gdy jednak usłyszeli z Calem diagnozę o autyzmie Nate’a, natura sąsiedzkich relacji uległa zmianie. Jej tak zwani przyjaciele jeden za drugim zrażali się do zachowania Nate’a. Dzieci go ignorowały, a matki przestały proponować, aby przyprowadzała syna na zabawy. Ona również przestała się starać. Szybko zrezygnowała z wolontariatu, ze szkolnych imprez i rozrywek. Poświęciła się terapii i domowej edukacji syna. Tylko rodzic dziecka z zaburzeniem autystycznym zrozumiałby jej poświęcenie. Wzięła długi, uspokajający oddech, koncentrując się na teraźniejszości. To wszystko nie ma znaczenia, powiedziała sobie. Oni nie mają znaczenia. Poradziła sobie sama, nieprawdaż? Zerknęła na koralową broszkę w klapie garsonki. Jej widok dodał jej otuchy niczym
serdeczny uścisk, przypominając jej, że są ludzie, którym na niej zależy i którzy się liczą – Bunia, Lucille, Carson i Harper. Napięcie w barkach ustąpiło, gdy uwolniła się od urazy i poczucia odrzucenia, jakie w sobie pielęgnowała. Stworzyła sobie własny świat. Jej matka, Cal, kobiety, którymi się otaczała, brali, nigdy nie dawali. Gdy potrzebowała ich pomocy, zniknęli. Teraz, pomyślała z nadzieją, może zdoła rozpocząć z nimi proces brania i dawania. Skręciła w ulicę, która wiodła od parku do długiego podjazdu przy jej domu. Od ulicy spojrzała na dom tak, jak mogli na niego patrzeć przejeżdżający nieznajomi. Biała wiktoriańska fasada wychylała się zza gęstej zieleni niczym nieśmiała oblubienica, czarując czerwonym, skośnym dachem otoczonym misternymi ozdobami. Niestety, przy bliższym poznaniu okazywała się podobna do panny Havisham2. Za welonem dystansu i listowia krył się brzydki i stary dom. Nie zdołała przykryć marzeniami dekad łuszczącej się farby, niszczejących fundamentów z cegły i kolumn werandy, które garbiły się pod ciężarem przerośniętej winorośli. Zaparkowała przed domem i zgasiła silnik. Siedziała w parnym upale, wpatrując się w duży, biały wiktoriański budynek. Nie czuła nawet cienia dawnego podekscytowania. Zamiast niego w jej żyłach krążyła rozpacz. Nie widziała już tego, co mogłoby być. Gdziekolwiek się obejrzała, dostrzegała tylko zgniliznę, która skaziła wszystko od fundamentów po dach, i świadomość, że żadne wysiłki z jej strony nie zdołają go ocalić. Porównanie do jej małżeństwa było zbyt bolesne, aby się nad nim rozwodzić. Z bolącym sercem sięgnęła po zakupy – schłodzoną butelkę białego wina i smażonego kurczaka – które zrobiła po drodze do domu z kancelarii. Była wyczerpana i całkowicie pozbawiona energii; z trudem wspięła się po schodach do frontowych drzwi. Po krótkiej walce z zamkiem zderzyła się w holu ze ścianą zakurzonego upału. Zwiesiła ramiona, do reszty tracąc humor. – Ile katastrof mnie jeszcze dzisiaj spotka? – jęknęła, w myślach dopisując speca od klimatyzacji do długiej listy. W domu było cicho jak w grobowcu. Robotnicy skończyli dniówkę, ale w powietrzu wciąż unosił się ciężki odór farby i lakieru. W promieniach słońca szybowały drobinki kurzu, gdy chodziła po pokojach, kontrolując postępy prac. Zabytkowe meble, które wraz z Calem odziedziczyli, stały na środku pomieszczeń pod foliowymi płachtami. Ekipa zerwała już tapety i zaczęła łatanie ubytków w tynkach, usunęła też przegniłe parapety. Czekało ich sporo pracy, ale zawsze to był jakiś początek. Na widok napraw ogarnął ją gorzki smutek. Zawsze marzyła o tym, że odrestauruje dom – nowa warstwa farby, wesoła tapeta, nowe obicia na meblach, może nawet nowoczesne wyposażenie kuchni. Tekturowe teczki wypełniła po brzegi wycinkami z gazet. Cal jednak wiecznie powtarzał, że nie mają pieniędzy na remont kanalizacji ani nowe sprzęty. Teraz prace, o które błagała Cala od lat, w końcu się rozpoczęły – a ona nie mogła się nimi cieszyć. Prawnicy dali jej do zrozumienia, że dom trzeba jak najszybciej sprzedać. Miała się spakować i wyprowadzić. Nagle poczuła się tak, jakby gorące i wilgotne ściany domu zamykały się wokół niej. Nie mogła złapać tchu. Zdarła z siebie obcisły żakiet i zaczęła biegać po wnętrzach i otwierać okna w kuchni, jadalni i salonie. Framugi były spuchnięte od wilgoci, ale gniew, który w niej narastał, odkąd usiadła w biurze prawnika, dodał jej sił. Stękała, pociła się i przeklinała,
waląc pięściami w ramy okienne, aż w końcu wszystkie ustąpiły. Stała przez chwilę w oknie, oddychając świeżym powietrzem, aby jej serce zwolniło rytm. Odwróciła się i objęła wzrokiem wszechobecny chaos. Popołudnie z prawnikiem wstrząsnęło nią. Poczuła się jak ten stary dom, gdy oparła się o ścianę. Rozsypywała się pod swoim wiecznie obecnym uśmiechem. Została wychowana w przekonaniu, że jeśli będzie przestrzegać zasad obowiązujących damy z Południa – idealnie wychowane młode kobiety o odpowiednim pochodzeniu – może oczekiwać idylli. Jej życie miało być gładką kontynuacją życia, jakie wiodła jej matka, i jej matka przed nią. Zasady nie były spisane, ale przekazywano je poprzez przykłady i reprymendy z matki na córkę, z córki na wnuczkę, z pokolenia na pokolenie. Dora żyła według tych zasad. Była grzeczną dziewczynką. Chodziła na bale kotylionowe, posłusznie wypisywała kartki z podziękowaniami, zadebiutowała w bieli na balu św. Cecylii i poślubiła prawego człowieka z porządnej południowej rodziny. Jako idealna żona wspierała karierę męża i udzielała się w lokalnej społeczności i kościele. Po latach nieudanych prób w końcu urodziła syna. Wierzyła, że idealne życie rozpościera się przed nią, a ona tylko musi po nie sięgnąć. Idiotka, przeklęła samą siebie, ukrywając twarz w dłoniach. Wszystkie jej oczekiwania okazały się iluzjami. A te rzekome zasady… Odsunęła ręce od twarzy z grymasem gniewu. Cóż za farsa! Miała teraz napisać kartkę z podziękowaniami dla Cala za nędzne grosze, które jej zaoferował? Spojrzała na kolekcję antyków przykrytych foliową płachtą. Tak, dom rozsypywał się na jej oczach. Tak, meble potrzebowały nowych obić. Ale te meble, porcelana i srebra – miały dla niej ogromne znaczenie. Skarby przekazywane z pokolenia na pokolenie. Miałaby z nich zrezygnować? A poza tym to nie ona postanowiła zakończyć małżeństwo! Emocjonalna jak cholera, pomyślała, gniewnie wchodząc do kuchni. Wzięła torbę z kurczakiem na wynos, którego przywiozła do domu, i rozdarła ją. Parująca, tłusta rozkosz zapachniała w powietrzu i sprawiła, że do ust napłynęła jej ślinka. Z poczuciem winy sięgnęła po wysmażone udko. Harper i Carson wpadłyby w szał, gdyby zobaczyły, co je. Zamrugała powiekami, aby wyrzucić obrazy ich pełnych potępienia twarzy. Niech się złoszczą. Do diabła z dietą i figurą. Tego wieczoru zasługiwała na ucztę. Zamknęła oczy, zatopiła zęby w wysokokalorycznym jedzeniu i przełknęła. Ugryzła raz jeszcze, choć wcale jej nie smakowało. Wiedziała, że posiłek chwilowo ją napełni, ale nie zdoła ukoić prawdziwego głodu, który zżerał ją od środka. Zdążyła zjeść zaledwie kilka kęsów, gdy zabrzęczał dzwonek. Zastanawiała się, czy otworzyć. Posłała tęskne spojrzenie w stronę makaronu z serem, odłożyła nóżkę na talerz i westchnęła z rezygnacją. Nie mogła sobie pozwolić na to, aby nie odebrać telefonu lub nie otworzyć drzwi. Otarła usta serwetką i przeszła do holu. Nie spodziewała się takiego gościa. Jej serce natychmiast zaczęło kołatać; mimowolnie uniosła rękę do włosów. Cal zdjął muszkę i marynarkę, które miał na sobie w biurze prawnika. Stał w zrelaksowanej pozie, w białej koszuli z podwiniętymi rękawami, butelką wina w dłoni i nieśmiałym uśmiechem na ustach. – Cal! Co cię tutaj sprowadza? – Pomyślałem, że wpadnę. Zobaczę, jak sobie radzisz. Po dzisiejszym dniu… cóż,
doszedłem do wniosku, że moglibyśmy porozmawiać – oświadczył, podając jej butelkę niczym gałązkę oliwną. Zmierzyła go chłodnym spojrzeniem pomimo walącego głośno serca. – Chyba już dość się nagadaliśmy tego ranka. – Mówili tylko prawnicy. Sądzę, że my również zasługujemy na podobną szansę. Nie wierzyła własnym uszom. Czyżby źle go zrozumiała? Z wahaniem zacisnęła dłoń na klamce. – Nie wiem, czy powinniśmy rozmawiać bez prawników – odparła wymijająco. – Oni tak mówią, bo pobierają wynagrodzenie od godziny, kiedy pozwalamy, żeby mówili za nas. Doro, oboje wiemy, że dzisiaj było po prostu okropnie. Przeżyliśmy wzloty i upadki – kontynuował Cal. – Zawsze jednak staraliśmy się być uczciwi i rozsądni. Dlaczego teraz mielibyśmy przestać? Spróbujmy oddzielić ziarna od plew i osiągnąć porozumienie. – Roześmiał się autoironicznie. – A przy okazji zaoszczędzimy tysiące dolarów na prawnikach. Poza tym – dodał z szerokim uśmiechem – od dawna nie rozmawialiśmy. – Gdy wciąż nie odpowiadała, dodał: – Możemy przynajmniej się postarać. Dobrze? Wpatrywała się w męża długo i twardo. Calhoun Tupper nie był przystojnym mężczyzną, gdy za niego wychodziła, ale jego niegdyś niesymetryczna twarz ładnie się starzała. Niektórzy mężczyźni mają takie szczęście. To jego niezaprzeczalny urok południowca przykuł jej uwagę. Teraz też go przed nią roztaczał. – Zastanawiam się, gdzie dzisiaj byśmy byli, gdybyś to zaproponował rok temu – powiedziała łagodniej. – Albo pół roku temu, zamiast po prostu się wyprowadzić. Miał na tyle przyzwoitości, aby się zawstydzić. – No tak. Przyglądała się stojącemu przed nią mężczyźnie. Proponował rozejm, a ona żałowała, że nie potrafi mu uwierzyć. Nadal był jej mężem, ojcem jej dziecka. Wypowiadał wszystkie właściwe słowa. W biurze prawnika spotkało ją jednak upokorzenie, którego nie potrafiła przełknąć. Teraz do głosu doszła jej praktyczna natura, która nakazywała trzymać dystans. Otworzyła szeroko drzwi i chłodnym gestem zaprosiła go do swojego domu. Ich domu, poprawiła się w myślach, dopóki sąd nie orzeknie inaczej. Idąc za jego znajomą postacią do kuchni, myślała o tych niezliczonych razach, kiedy szedł tędy po powrocie z pracy. Rozluźniał krawat, zostawiał aktówkę, cmokał ją w policzek i wyjmował piwo z lodówki. Dzisiaj przyniósł wino, zauważyła. Alkohol, który ona preferowała. Gdy Cal się rozgościł i wyjął z szuflady korkociąg, podeszła do lodówki i wyjęła z niej winogrona bez pestek, które dziś kupiła. Płukała owoce w zlewie, obserwując, jak Cal powoli wyciąga korek z butelki. Zanieśli wino i winogrona do jadalni i zdjęli ze stołu folię. Zapadał wieczór, na ścianach tańczyły cienie. Dora włączyła kilka lamp. Łagodne żółtawe światło spłynęło na podłogę, ale nastrój daleki był od romantyzmu czy choćby pojednania. Usiadła, zastanawiając się nad tym, jakie to dziwne, że siedzi przy stole z mężczyzną, z którym żyła wiele lat, a wydaje się jej obcy. – Klimatyzacja nie działa. – Cal stwierdził oczywistość. – Owszem, jutro zadzwonię do serwisu. – Módlmy się, żeby nie trzeba było wymieniać całej instalacji. Przecież ma co najmniej dwadzieścia lat. – Nie musiał dodawać, że trzeba dopisać to do listy, bo znali nawzajem swoje myśli. Oparł się wygodniej na krześle i błądził wzrokiem po pokoju. – Widzę, że
malarze już zaczęli. – Bez niespodzianek. Na razie. – Dobrze widzieć, że dekarze też zaczęli. – Gdy skinęła głową, dorzucił: – Musisz nad nimi stać, słyszysz? To zajmie całą wieczność, jeśli im na to pozwolisz, a chcemy, żeby dom trafił na rynek jak najszybciej. – Aha. – Jest jeszcze działka – kontynuował. – Agent nieruchomości dał do zrozumienia, że wymaga uwagi. Jest zarośnięta. Nie wiem, dlaczego posadziłaś ten ogród dla motyli. Teraz to same chwasty. – Dla Nate’a – odparła, poirytowana. – Na jego lekcje przyrody, pamiętasz? – Gąsienice fascynowały Nate’a. Monarchy, pazie królowej, rusałki. Zbierali je, przynosili do domu i obserwowali, jak się przepoczwarzają i zmieniają w motyle. Cal prychnął drwiąco. – Bardzo kosztowna lekcja. Teraz dom otacza dżungla. Zapuściłaś wszystko. – Nie mam tu żadnej pomocy, Cal – odparła cicho. – Agent nieruchomości powiedział, że musisz coś zrobić, żeby ogród lepiej wyglądał. Wybierz najtańszą opcję. Zatrudnij kogoś, żeby to wszystko skosił. Zacisnęła palce na nóżce kieliszka i w milczeniu upiła łyk wina. – A jak Nate znosi zamieszanie związane z remontem? Ucieszyła się, że w końcu zapytał o syna. – Nie ma go tutaj. Cal zrobił zaskoczoną minę. – A gdzie jest? – W Morskiej Bryzie z Bunią. Zatrzymaliśmy się tam na całe lato. – Całe lato? – zapytał z niedowierzaniem. – Kiedy podjęłaś decyzję? – W zeszłym miesiącu. Mówiłam ci, że jedziemy. – Na urodziny babci. Nie na całe lato. – Bunia nas zaprosiła – to ostatnie słowo wzięła gestem palców w cudzysłów – na całe lato. W zasadzie – dodała ze śmiechem – oznajmiła nam, że musimy zostać albo nas wydziedziczy. Z trudem powstrzymała uśmiech na widok jego zdumionej miny, która bardzo przypominała miny sióstr, gdy Bunia odpaliła swoją bombę. – Stara jędza – mruknął Cal. – To dość arbitralne, jeśli mogę się tak wyrazić. Nawet jak na nią. Skąd pomysł, że możecie tak po prostu się spakować i wyjechać na lato jak w dzieciństwie? Twoje siostry mają pracę, a ty… ty masz obowiązki tutaj, w domu. A co z remontem? – Gestem objął wnętrze. – Nie możesz wyjechać. Dora poczuła, jak kręgosłup jej sztywnieje. Najpierw obraził jej wysiłki z Nate’em, a teraz nią dyryguje? Przypomniała sobie, co mówiła Bunia o duchu Muirów, i uniosła podbródek. – Zapominasz, Cal. Mogę po prostu się spakować i wyjechać, jeśli zechcę. Nie muszę już niczego z tobą konsultować ani prosić cię o pozwolenie. Zmieniłeś układ pomiędzy nami. Urwała, gdy zacisnął wargi, a jego twarz oblał rumieniec. Wyglądał tak, jakby miał zaraz eksplodować, ale wziął się w garść. Odchrząknął.
– Doro, bądź rozsądna… – Jestem rozsądna – odparła z wymuszonym uśmiechem, gdy zirytowała ją sugestia, że znów jest zbyt emocjonalna. Usiadła prosto na krześle i zaczęła wyjaśniać swoją decyzję, siląc się na spokojny ton. – Przemyślałam wszystko. To sensowne, abyśmy zostali z Nate’em w Morskiej Bryzie na czas remontu. Robotnicy pracują cały dzień. Nate nie zniósłby walenia młotkiem, dziwnych zapachów, upału. Bałby się, gdyby przez cały dzień otaczali go obcy ludzie. Na szczęście mamy Morską Bryzę. Oczywiście, ty mógłbyś nocować w domu podczas remontu. Aby mieć oko na ekipę – dodała ze słodkim uśmiechem. Proszę, ani trochę emocjonalna, pomyślała z dumą. Cal zacisnął zęby, ale się nie odezwał. – Poza tym chcę spędzić trochę czasu z Bunią i siostrami. Babcia sprzedaje Morską Bryzę. To nasza ostatnia szansa, aby być znowu razem. Wzrok Cala się wyostrzył. – Sprzedaje Morską Bryzę? Nie zaskoczyło jej, że właśnie ten szczegół go zainteresował. Morska Bryza była warta miliony. – Tak. – Powinna nieźle na tym zarobić. Nawet nie wzruszyła ramionami. Wyobrażała sobie liczby przetaczające się przez jego głowę. – Rozumiem, dlaczego postanowiłaś tam pojechać – odparł po chwili namysłu. – Nie masz pracy. Nie denerwuj się – dodał, unosząc dłonie. – Chodziło mi o prawdziwą pracę, w jakiejś firmie. Nie rozumiem natomiast, jak twoje siostry mogą sobie na to pozwolić. Kogo stać na trzymiesięczny urlop? Nawet jak na nie… Cal nigdy nie miał wysokiego mniemania o Harper i Carson, chociaż ledwie znał jej przyrodnie siostry. – Tak się jakoś złożyło. Serial Carson został zlikwidowany, a nie ma nowego zlecenia. Bardzo się ucieszyła, że będzie mogła mieszkać za darmo w Morskiej Bryzie przez całe lato. – A czym się przejmuje? Czy ludzie w Hollywood nie zarabiają kokosów? – Carson nie ma żadnych oszczędności. W zasadzie jest całkiem spłukana. Cal wybuchnął krótkim śmiechem, w którym pobrzmiewała nuta satysfakcji. Zawsze drażniło go, że nie zarabia tyle, ile większość jego przyjaciół z dzieciństwa. Rzadko przytrafiały mu się awanse i podwyżki. – A Hadley? Przecież ona nie musi pracować. – Harper – poprawiła go Dora. Fakt, ostatnio nie były sobie bliskie z Harper, ale zapominanie jej imienia to niedorzeczność. – Nie pamiętasz, że tatuś nadał nam imiona po swoich ulubionych pisarkach Południa? – Racja – mruknął, przeciągając głoski, jakby opowiadał dowcip. – Zastanówmy się, Harper Lee, Carson McCullers i… – wskazał na Dorę gestem fałszywej galanterii – Eudora Welty. – Zerwał z kiści jedno winogrono i ujął je w palce. – Parker Muir, wybitny pisarz. Biorąc pod uwagę, że twój ojciec nigdy nie opublikował żadnej książki, to raczej żałosne, nie sądzisz? – Wrzucił sobie winogrono do ust. Poczerwieniała z irytacji.
– Wcale nie – odparła, stając w obronie ojca. – Myślę, że to odzwierciedla jego wyczucie kultury… i specyficzny południowy urok. – Sięgnęła po swój kieliszek wina, by dodać sobie pewności siebie. Cal wzruszył ramionami. Odczuła subtelną zmianę atmosfery. Wróciło napięcie. – Jak Nate sobie radzi w Morskiej Bryzie? – zapytał w końcu. – Dziwię się, że go tam zostawiłaś. Żadnych fajerwerków? Chciała odpowiedzieć, że gdyby chociaż raz zadzwonił, toby wiedział, uznała jednak, że nie zejdzie z obranej drogi spokoju. – Nieźle, biorąc pod uwagę okoliczności. – Okoliczności? Nie rozumiem. – To długa historia. Westchnął, zniecierpliwiony. Postanowiła przedstawić mu skróconą wersję. Wiedziała, że jego koncentracja w kwestii rodziny była ograniczona, nawet jeśli chodziło o syna. – Nate zakochał się po uszy w delfinie, który podpływał do pomostu. Wiesz, jaki się staje, kiedy coś go zainteresuje. Studiował obyczaje delfinów, ciągle o nich mówił i spędzał wiele czasu z Carson, pływając w zatoce. Uwielbiał to. – Jej twarz rozświetlił uśmiech, gdy przypomniała sobie szczęśliwą minę Nate’a dokazującego z delfinem. – Och, Cal, żałuj, że nie widziałeś, jak pływa. Zmężniał i pięknie się opalił. Przystojny z niego gość. – Ciekawe. Kiedyś musieliśmy z nim toczyć boje, żeby wszedł do wody. – Wiem. – Urwała, przechodząc do trudniejszej części. – Lubił też łowić ryby, żeby karmić nimi Delphine. A wabienie delfina do pomostu doprowadziło do wypadku. Nieszczęśliwie zaplątał się w żyłkę wędkarską. Och, Cal, to był straszny widok… – Zamknęła oczy ze zgrozą, przypomniawszy sobie, jak żyłki wpijały się głęboko w ciało delfina za każdym razem, gdy zwierzę próbowało zaczerpnąć tchu. – Zdechł? – zapytał. – Na razie stan jest ciężki. Carson pojechała za nim na Florydę, do ośrodka rehabilitacyjnego. Martwię się, co zrobi Nate, jeśli delfin umrze. Tkwi zamknięty w swoim pokoju i cały czas gra w te przeklęte gry wideo. Nie wychodzi na zewnątrz, nie chce pływać. Obawiam się, że to jeden z jego najgorszych okresów. – Nigdy się nie przydawałem w takich chwilach – przyznał Cal. – Mogłeś próbować – wytknęła mu Dora. Ku jej zaskoczeniu nie zaprzeczył. – Przyznaję, że mogłem wykazać wobec Nate’a więcej cierpliwości. Patrzyła na niego ze zdumieniem. Cal nigdy przedtem nie przyznał, że źle traktował syna. – Ma dopiero dziewięć lat. Jest jeszcze mnóstwo czasu, żeby odbudować te mosty. – To prawda. Na chwilę w Dorę wstąpiła nadzieja. Może jednak zdołają to przepracować, znów stworzyć rodzinę? Byli to winni Nate’owi. Już miała podzielić się tą myślą z Calem, ale nie zdążyła. Gdy się odezwał, jego ton był rzeczowy i stanowczy, a skruszony ojciec zniknął. – W każdym razie, Doro, nie o tym chciałem z tobą porozmawiać. Poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła, a na policzki znów wypłynęły rumieńce.
Wbrew logice opuściła na chwilę gardę, myśląc, że może się zmienił. Już wiedziała, że zaraz znów wykorzysta jej słabość. – Rozumiem – odparła chłodno. – A o czym mianowicie? Wpatrywał się w swój kieliszek z takim napięciem, jakby kryły się w nim wszystkie tajemnice wszechświata. Po chwili złożył dłonie na stole i spojrzał jej w oczy. – Chciałbym omówić z tobą polubowny rozwód. – Polubowny rozwód? – zapytała z niedowierzaniem. – Tak. – Pochylił się lekko do przodu i zaczął przemawiać namaszczonym tonem, jakby nauczył się na pamięć każdego słowa. To przeraziło ją bardziej, niż gdyby krzyczał. – Widzisz, rozwód nie musi oznaczać wojny. Widziałaś, ile napięcia i gniewu zebrało się w biurze prawnika dziś rano. Rozwód może być polubowny, jeśli rozwodnicy otwarcie komunikują swoje potrzeby i pragnienia, od razu rozwiązując problemy, które przed nimi stają. – Rozwodnicy – powtórzyła, zdumiona i rozgniewana jego pretensjonalnością, jego dystansem. – Wielkie nieba, Cal, mówisz tak, jakbyś brał udział w jakiejś reklamie. Rozwodnicy? Tu chodzi o ciebie i o mnie. Usiadł na krześle, urażony. – Właśnie – powiedział. – Mów dalej. Słucham. – Omówimy szczegóły sami – kontynuował, rezygnując z oficjalnego tonu. – Jeśli poprosimy prawników, żeby rozwiązali nasze problemy, może się zrobić nieprzyjemnie, a sprawa będzie się ciągnąć wieczność i kosztować fortunę. Spójrz, co się dzisiaj stało. Twój prawnik niemile zaskakiwał mojego. Prawie doszło do awantury. Moim zdaniem możemy sami stworzyć plan ugody, dać prawnikom do przejrzenia i pozostać przyjaciółmi. Ja bym tego chciał, a ty? Tak byłoby też lepiej dla Nate’a, nie sądzisz? Teraz, gdy Cal ostatecznie rozwiał jej złudzenia, słuchała jego przemowy i słyszała pobrzmiewający w niej fałsz. Jej prawnik niemile zaskakiwał? Przecież było odwrotnie. – Nie sądzę, Cal – odparła spokojnie. – Słyszałam, co mi dzisiaj zaproponowałeś. Jeśli tak wygląda twoja propozycja, możesz wziąć swoją ugodę i wsadzić ją tam, gdzie słońce nie dochodzi. – Uśmiechnęła się słodko. Cal się zaczerwienił. – Czyli wybierasz tę drogę, tak? – Ja tylko podążam drogą, na którą ty nas wyprowadziłeś. – Myślałem, cóż… – Cal rozsiadł się na krześle i zniecierpliwiony klepnął dłońmi w uda. – Nie wiem, dlaczego spodziewałem się, że będziesz rozsądna. – Myślałeś, że po prostu założę ręce i pozwolę ci robić, co chcesz? Jak zwykle. Tak? Dobra stara Dora. Na pewno się podporządkuje. – Szturchnęła go palcem. – To ty odszedłeś, Cal. Zostawiłeś nie tylko mnie, ale również swojego syna. Myślałam, że człowiek, który zrobił coś takiego, będzie odczuwał jakieś wyrzuty. Myślałam, że okażesz się hojny. Rozsądny. – Roześmiała się pogardliwie. – Widziałam, jaki jesteś rozsądny. Nie utrzymamy się z Nate’em z tego, co nam zaproponowałeś! – Gdybym miał więcej, zaproponowałbym więcej! – Doskonale wiem, ile zarabiasz, i wiem, kiedy dostaję krótszą zapałkę. Zawsze byłeś
sknerą, Cal. Nie mówię tylko o pieniądzach. Umówiliśmy się, że jeśli kiedyś coś nam się stanie, antyki, które ty odziedziczyłeś, wrócą do twojej rodziny, a moje do mojej. Teraz zapragnąłeś również moich rodzinnych antyków. – Wszystko, co mamy, w tym meble, stanowi majątek wspólny. Prawnicy to wyjaśnili. Musimy to równo podzielić. – Musimy? Skoro rozwodzimy się polubownie, możemy zrobić, co zechcemy. Sam właśnie to powiedziałeś. Cal odstawił kieliszek i wstał gwałtownie, szurając krzesłem po drewnianej podłodze. – Widzę, że dyskusje z tobą nie mają sensu, gdy jesteś w takim nastroju. Widać, po kim Nate to ma. Jęknęła cicho, czując ostre ukłucie bólu, jakby przebił tymi słowami jej serce. W głębi ducha zawsze wiedziała, że Cal wini ją za autyzm Nate’a. Poczuła, że serce mocno wali jej w piersi, a w ustach zaschło tak, że nie była w stanie odpowiedzieć. – Lepiej już pójdę – powiedział. – Tak, idź sobie. W tym jesteś dobry! Jego twarz stężała, odwrócił się do wyjścia. – Nie zostawiłeś tylko mnie, wiesz? – zawołała za nim. – Porzuciłeś Nate’a! Odwrócił się do niej twarzą, na której malowała się determinacja. – Wiem. Serce jej pękało ze względu na syna – jej smutnego, samotnego chłopca. – Nie dzwonisz do niego, nie odwiedzasz go. Jesteś beznadziejnym ojcem, wiesz? – Czuła, jak wzbierają w niej emocje. Nie potrafiła ich zatrzymać, nie chciała ich zatrzymać. – Nigdy nie zabrałeś go nawet na ryby! – Ryby? Co do… Skąd ten pomysł? – Chciał się nauczyć łowić ryby. Który chłopiec nie chce? Bunia go nauczyła. Nie ty. Ty nigdy niczego go nie nauczyłeś. Zawsze był dla ciebie rozczarowaniem. – Doro, zbaczamy z tematu. Po co wyciągamy na światło dzienne cały ten gniew, gdy jedynym powodem, dla którego tu dzisiaj przyszedłem, była chęć znalezienia pokojowego rozwiązania? Zawsze to robisz. Jesteś taka emocjonalna. – Zaraz pokażę ci prawdziwe emocje! – Podniosła głos. – Dlaczego mnie zostawiłeś? Nigdy mi nie wyjaśniłeś. Dlaczego? Im głośniej krzyczała, tym bardziej Cal się wycofywał. Odetchnął głęboko. – Nienawidziłem mojego życia – odparł zwyczajnie. Zamilkła z otwartymi ustami, niemile zaskoczona. – Każdego wieczoru, gdy wracałem do domu, stawałem w tych drzwiach i wzdragałem się na myśl, że muszę wejść do środka. – Objął wzrokiem pokój. – Nienawidzę tego cholernego domu – kontynuował zimnym, monotonnym głosem. – Kamień u szyi. Gdy wchodziłem, ty zaczynałaś mówić o problemach Nate’a, problemach w domu, problemach na podwórku. Same problemy! Nie miałem nawet pięciu minut na to, żeby usiąść i się zrelaksować, bo ty natychmiast chciałaś poruszyć jakiś wstrząsający problem, typu zepsuty młynek w zlewie. – Trzeba było mi powiedzieć! Dałabym ci czas. – Nie chodzi tylko o to. – A o co jeszcze? – O nas. – Co z nami?
– Nie ma żadnych nas! – eksplodował Cal. – Nie ma od dawna. Jesteś ty i Nate. To ja byłem intruzem. Jasne, rozumiem, że Nate wymaga specjalnej troski. Naprawdę rozumiem. Ale gdy pojawiła się diagnoza, dostałaś obsesji. Nic nie było dość dobre. Za bardzo się zaangażowałaś. Całe nasze życie kręciło się wokół niego. Dora, ty trzymasz go pod kloszem. Planujesz każdą chwilę jego życia. – To moja praca! – zawołała, niemal we łzach. – Jestem jego matką! – Byłaś też moją żoną! O tym zapomniałaś. Stałem się dla ciebie zawadą w tym domu. – Zawadą? Gotowałam ci, sprzątałam, prałam. – Ja chcę żony, a nie cholernej pokojówki! Dora z sykiem wciągnęła powietrze. Bardziej niż wszystkie słowa wypowiedziane w biurze prawnika, bardziej niż wszystkie zapisy w księgach, ten moment dobitniej utwierdził ją w przekonaniu, że jej małżeństwo jest skończone. Nie kocha jej, nie kochał od dawna. Nigdy znów nie pokocha. – Ja… Nie wiedziałam, że tak czujesz. – Przełknęła łzy. Cal ciężko westchnął. Wyglądał jak człowiek, który się poddaje. Złagodził ton. – Nie płacz, Doro. Proszę… Jego słowa sprawiły, że zaszlochała jeszcze mocniej. Zakrztusiła się powietrzem, nie mogąc złapać tchu. Czuła się tak, jakby ktoś wziął w dłonie jej serce i ściskał je coraz mocniej i mocniej. Czuła ból pod żebrami. Zgięła się w pół, przyciskając dłoń do mostka. – Dora, co się stało? – zapytał z niepokojem. Serce waliło jej tak mocno, że niemal nie słyszała głosu Cala przez szum w uszach. Zatoczyła się do przodu, kolana ugięły się pod nią. – Moje serce. Nie mogę oddychać. 2 Postać z powieści Wielkie nadzieje Karola Dickensa, bogata, zdziwaczała stara panna (przyp. red.).
Rozdział trzeci Sarasota, Floryda Duszna, słona bryza uniosła długie, ciemne włosy z ramion Carson niczym kupon jedwabiu, gdy siedziała nieruchomo jak posąg na metalowym krześle, pochyliwszy się do przodu, z brodą opartą na dłoni. Miała silne i wysportowane ciało. Mogła wytrzymać w tej pozycji przez długi czas, koncentrując wzrok na niebieskim zbiorniku w szpitalu dla waleni Mote Marine. Zaplecze wyglądało funkcjonalniej niż większe, piękniejsze oceanarium Mote. Na wysokiej ścianie dominował ładny mural w odcieniu morskiej zieleni i bieli, przedstawiający delfiny. Mural odrywał uwagę od szarych ścian i górujących nad wszystkim, schowanych za zewnętrzną areną zbiorników wypełnionych wodą. Kilka stłoczono w kącie. Tylko w jednym pływał delfin. – Och, Delphine – szepnęła Carson. Z trudem rozpoznała piękną, urzekającą Delphine, którą znała z Wyspy Sullivana, energiczną, zwinną samicę w doskonałej formie. Skóra tego delfina miała odcień szarości, zwierzę było apatyczne i słabe, a całe jego długie ciało poznaczone krzyżującymi się bliznami. Wpatrywała się w ospałego delfina, a jej serce przytłaczało poczucie winy. Siedziała w palącym słońcu, czuła jego pieczenie na skórze, i przyznawała, że to z jej winy delfin został ciężko ranny. Blake miał rację – to jej egoizm do tego doprowadził. Blake Legare pracował w oddziale NOAA w Charlestonie. Był jej przyjacielem i kochankiem, ale fakt, że ukrywała przed nim swoją znajomość z delfinem, który przypływał do pomostu przy Morskiej Bryzie, wywołał między nimi rozłam. Zakwestionowała wszystko, o co walczył, choć przy okazji udowodniła, że to on ma rację. Karmiła dzikiego delfina i delfin został ranny. Mimo to Blake zorganizował dla niej wstęp do Mote Marine, szpitala dla waleni, dokąd przywiózł na leczenie Delphine. Carson wiedziała, że za to zawsze będzie mu wdzięczna. Przyjechała do Sarasoty z Wyspy Sullivana dzień wcześniej. Zmęczona i głodna, zjawiła się w mieście późno, więc wynajęła pokój w tanim motelu blisko szpitala. Prawie nie zmrużyła oka i o świcie stała przed drzwiami szpitala, czekając na otwarcie. Personel, powiadomiony o jej przyjeździe, okazał się serdeczny, ale na razie mogła tylko obserwować, ponieważ nie wpłynęła jeszcze oficjalna zgoda. Siedziała tak już od godziny i to wystarczyło, aby się przekonała, że Delphine jest bardzo chora. Nawet uprzedzona przez Blake’a nie była gotowa na taki widok. Na dźwięk swojego imienia odwróciła się i zobaczyła wysoką, atrakcyjną kobietę w kostiumie kąpielowym i jaskrawoniebieskiej sportowej koszulce z literami MOTE na piersi. Długie włosy miała spięte w koński ogon, a w dłoni trzymała podkładkę do pisania. Carson zerwała się z krzesła. Nie mogła się już doczekać, by porozmawiać z kimś o Delphine. – Ty jesteś Carson Muir? – zapytała kobieta. – Tak – potwierdziła Carson, wyciągając dłoń. – Nazywam się Lynne Byrd – przedstawiła się, uścisnąwszy krótko dłoń Carson. Spojrzała na swoją podkładkę. – Tu jest napisane, że prosisz o pozwolenie na odbycie wolontariatu w ramach programu rehabilitacji delfinów. – Tak.
– Okej. Zobaczmy. – Sprawdziła notatki. – Skontaktował się z nami doktor Blake Legare. – Podniosła wzrok. – Znasz Blake’a? Carson spojrzała na tę wyjątkowo ładną kobietę i poczuła ukłucie zazdrości. – Przyjaźnimy się. Kobieta pokiwała głową z uśmiechem. – Tak, Blake to porządny facet. Pracowaliśmy razem – dodała obojętnym tonem, który podkreślał, że chodziło o relację zawodową. – Prosił, byśmy pozwolili ci pracować z tym delfinem. – Spojrzała pytająco. – Dlaczego akurat z tym? – Znam Delphine. – Znasz ją? Carson usłyszała u Lynne ten sam krytyczny ton, który usłyszała w głosie Blake’a, gdy po raz pierwszy opowiadała mu o swojej przyjaźni z dzikim delfinem. Przytaknęła. – To długa historia. – Chciałabym ją usłyszeć. Carson z rezygnacją przestąpiła z nogi na nogę. Wiedziała, że Lynne uważnie słucha i wyłapie każde niedopowiedzenie. Przywołała w myślach pierwszy raz, kiedy spotkała Delphine w Atlantyku tamtego pamiętnego poranka. – Gdy surfowałam niedaleko Isle of Palms, delfin ocalił mnie przed atakiem żarłacza tępogłowego. Czytałam o takich wypadkach, o tym, że delfiny ratują ludziom życie, ale nigdy nie wierzyłam w te opowieści, wiesz? To jednak mi się przytrafiło – opowiadała. – Wierzę… wiem… że ten delfin uratował mi życie. Lynne przechyliła głowę w sposób, który zdradzał, że Carson wzbudziła jej zainteresowanie. – Ja też słyszałam podobne historie – zgodziła się. – Istnieje zbyt wiele udokumentowanych wypadków, aby w to nie wierzyć. Carson od razu ją polubiła. – Delphine zapłaciła za swój heroizm. Rekin rzucił się na nią i ugryzł ją w płetwę. – Domyślaliśmy się, że ubytek w płetwie to wynik jakiegoś ataku – wtrąciła Lynne. Carson przytaknęła. – Kilka dni później płynęłam deską po zatoce przy Wyspie Sullivana, a ten delfin dołączył do mnie. Gdy zobaczyłam uszkodzoną płetwę, zrozumiałam, że to mój wybawiciel. Nie mogłam w to uwierzyć. – Roześmiała się cicho. – Delfin rozpoznał mnie, zanim ja rozpoznałam jego. Lynne pokręciła głową. – Niezmiennie mnie bawi, gdy ludzie podają w wątpliwość inteligencję delfinów. Wiadomo, że delfiny są wyjątkowo mądrymi stworzeniami, ale gdy próbujemy przypisać im ludzkie cechy, trudno jest nam to zaakceptować. A delfiny naprawdę są aż tak mądre. – Urwała, by napisać coś na podkładce. – Jak doszło do tego, że zaplątała się w tę żyłkę wędkarską? – Wstydzę się o tym mówić – wyznała Carson. Nie mogła jednak niczego pominąć. – Chyba pochlebiło mi, że delfin mnie rozpoznał. Wydawała się chętna, żeby się ze mną zaprzyjaźnić, i ja też ją polubiłam.
Teraz wiem, że na tym trzeba było poprzestać. Stało się inaczej. Myślałam, że jestem wyjątkowa. Dlatego ją zachęcałam. Nadałam jej imię. Pływałyśmy razem, przyzywałam ją do pomostu. – Urwała i wykrzywiła twarz w grymasie. – Karmiliśmy ją. Wiem, wiem… – dodała szybko, dostrzegając płomień w oczach Lynne. – Nie powinnam. Wszystko zrobiliśmy źle. – To prawda – skwitowała Lynne, ale w jej głosie nie było gniewu. Carson kontynuowała. – Pewnego wieczoru mój siostrzeniec zostawił wędki na pomoście, żeby złapać rybę dla Delphine. Ma dopiero dziewięć lat, chciał dobrze. Następnego ranka odkryłam, że Delphine zaplątała się w żyłki. Zamknęła oczy. Wiedziała, że nigdy nie zapomni krzyków Delphine, przeszywających poranną ciszę, ani widoku zwierzęcia walczącego o każdy oddech we wzburzonej wodzie. Za każdym razem, gdy delfin unosił się nad powierzchnię, aby zaczerpnąć tchu, ostra jak brzytwa żyłka wrzynała mu się głębiej w ciało. – Zadzwoniłam do Blake’a i ekipa NOOA uratowała Delphine. Moja babcia załatwiła samolot, aby ją tu przetransportować. – Wbiła wzrok w ziemię. – Resztę już znasz. Zapadła cisza, podczas której Lynne rozważała opowieść Carson. Carson chrząknęła. – Jak się czuje Delphine teraz? Lynne zrobiła ponurą minę. – Cóż – oświadczyła rzeczowo, wracając do swoich notatek. – Delfin jest w stanie krytycznym. Ma rozległe obrażenia płetwy grzbietowej i piersiowej oraz poważne rozcięcia na ciele. Żyłka wpiła się głęboko i trzeba ją było usuwać operacyjnie. – Lynne przewróciła stronę i zmarszczyła brwi. – Najgorsze okazały się jednak dwa haczyki rybackie, które wbiły się w jej miękkie podniebienie. – Pokręciła głową. – Okropnie ostre haczyki. Ssakom tak bliskim śmierci rzadko udaje się przeżyć. Miała poluzowane szczęki, szkliste oczy. Myślałam, że już po niej. Na szczęście ma silną wolę przetrwania. Podajemy jej antybiotyki i nawadniamy ją. Myśleliśmy, że robi postępy. – A nie jest tak? Lynne oderwała wzrok od notatek. – Przestała jeść. Delphine nie wykazuje żadnego zainteresowania jedzeniem. To poważny problem. Carson poczuła ucisk w żołądku. – Co możecie zrobić? Lynne pochyliła się ku Carson i ze współczuciem lekko dotknęła jej ręki. – Robimy, co w naszej mocy. Na tym etapie może być różnie. Roztaczamy nad Delphine całodobową opiekę dzięki grupie wyszkolonych wolontariuszy, którzy uważnie ją obserwują. Są naprawdę oddani sprawie. Niektórzy z nich biorą nocne zmiany. Jesteśmy im wdzięczni. – Mogłabym to robić – zapewniła Carson automatycznie. Lynne się zawahała. – Będę z tobą szczera. Gdy usłyszałam, że przyjeżdżasz, wpadłam w złość. Uznałam, że ostatnie, czego potrzebuję, to żółtodziób, który chce się bawić we Flippera3 w moim zbiorniku. Znam jednak Blake’a Legare’a. Ufam mu. Powiedział, że powinnam dać ci szansę. Carson nie odpowiedziała. – Delphine jest słaba, ale w krótkich okresach pływa samodzielnie w bardziej pionowej pozycji niż na początku, gdy do nas trafiła. Personel stara się ją zachęcić, aby dłużej pływała
samodzielnie. – Spojrzała na Delphine w zbiorniku i westchnęła, zmartwiona. – Jest strasznie apatyczna. Carson podążyła spojrzeniem za wzrokiem Lynne. – Wygląda na przygnębioną. – Nie lubię przypisywać delfinom ludzkich cech, ale… – Lynne wzruszyła ramionami. – Owszem, powiedziałabym, że wygląda na przygnębioną. – Jest tam całkiem sama. – Nie chcemy jej przyzwyczajać do kontaktów z ludźmi. Nie chcemy, żeby ludzie kojarzyli się jej z jedzeniem, więc im większy dystans zachowamy, tym lepsze na dłuższą metę będzie to dla niej. – Położyła notatki obok siebie. – Ale… Pracuję w tym zawodzie ponad dwadzieścia lat. Raz na jakiś czas spotykam delfiny, które są wyjątkowo towarzyskie. Myślę, że Delphine do nich należy. – Uśmiechnęła się na wspomnienie, które przemknęło przez jej twarz. – Staramy się ich nie dotykać, ale raz przypadkowo otarłam się o nią dłonią. Zagwizdała i spojrzała na mnie. Naprawdę na mnie spojrzała, tak jak opowiadałaś. Przysięgam, gdyby była kotem, zamruczałaby. Carson przypomniała sobie, jak Delphine pływała po zatoce z przechyloną głową i blaskiem w ciemnych oczach. – Znam to spojrzenie. Lynne z namysłem studiowała jej twarz. – Jeśli ciebie i tego delfina łączy silna więź, jeżeli cię rozpozna, to może wyciągniemy ją z kryzysu. – Wiem, że mnie rozpozna – zapewniła Carson. Lynne spojrzała na zegarek. – Musimy podać Delphine leki. Możesz wejść z nami do zbiornika. Zobaczymy, jak na ciebie zareaguje. Pozwolimy jej zadecydować. – Dziękuję – powiedziała Carson. – Nie dziękuj mi – odparła Lynne szorstko. – Obie chcemy tego, co najlepsze, dla delfina. Carson przebrała się w szatni w kostium kąpielowy, a wolontariusz wręczył jej niebieską koszulkę Mote, po czym zaprowadził ją do Lynne, która stała z panią weterynarz przed niebieskim zbiornikiem. Słońce grzało mocno, a cement parzył w stopy, gdy przechodziła przez plac. Serce biło jej szybko; nie mogła się doczekać, a jednocześnie bała się ponownego spotkania z Delphine. Jak ją powita? Czy stan delfina okaże się tak zły, że jej nie rozpozna? Lynne i weterynarz wspięły się po drabinie do zbiornika, a Carson podążyła za nimi. Zajrzała do środka i zobaczyła Delphine po drugiej stronie dużego basenu; oddech uwiązł jej w gardle. Przerażające białe blizny, krzyżujące się na szarym ciele, nadal bardzo świeże, budziły żałość. Carson zeszła po drabinie do chłodnej wody, która sięgała jej do talii. Lynne i weterynarz były już przy Delphine, podtrzymywały ją. Carson trzymała się z tyłu, wbijając wzrok w zwierzę. Delphine unosiła się na wodzie bardziej pionowo niż typowy delfin. Jej piękne oczy były otwarte. Wyglądała na kompletnie pozbawioną życia. – Musisz przytrzymać jej głowę, żebym mogła podać leki – oświadczyła Lynne, przyzywając Carson gestem.
Carson wolno podeszła do Delphine. Delphine przechyliła głowę na widok kogoś nowego. Carson spojrzała jej w oczy. Nagle delfin wydał z siebie głośny gwizd i wyswobodził się z objęć weterynarz jednym stanowczym ruchem ogona. – Delphine! – zawołała Carson i rozłożyła ramiona. Delphine lekko otarła się o nią i przepłynęła obok. Okrążyła zbiornik, gwiżdżąc z podekscytowania. Potem wróciła do Carson z szeroko otwartymi oczami, w których lśniła radość. Carson wyciągnęła rękę, ale zanim dotknęła Delphine, spojrzała pytająco na Lynne. – Mogę jej dotknąć? Lynne uśmiechnęła się szeroko. – Śmiało. Ona tego bardzo chce. Carson rozkoszowała się dotykiem gładkiej skóry pod palcami, gdy gładziła dużą głowę i boki, uważając na rany. Skóra przy skórze, był to cudowny moment ponownego spotkania. Poczuła przypływ miłości dla delfina i radość płynącą ze świadomości, że uczucie jest odwzajemnione. Gdy Delphine zatrzymała się przed nią i otworzyła usta jakby w uśmiechu, Carson wzdrygnęła się na widok ran podniebienia. – Co myśmy ci zrobili? – wymamrotała. Zaskakująco radosnym ruchem Delphine przetoczyła się i odsłoniła brzuch do głaskania. Lynne głośno wciągnęła powietrze, widząc ten pokaz uczucia i zaufania. Carson pogłaskała gładki brzuch, przepuszczając wodę pomiędzy palcami. Biała skóra delfina zaróżowiła się z radości. Delphine odwróciła się, aby unosić się na wodzie twarzą do Carson. Lynne podeszła bliżej i pogłaskała Delphine po głowie. – Cóż, nazwałabym to pozytywną reakcją – oświadczyła radośnie. Weterynarz uśmiechnęła się porozumiewawczo. – Sprawdźmy, czy zje trochę. Podała Carson pojemnik z żywymi rybami. – Rzuć jedną. Łbem do przodu. Tak łatwiej jej połykać. Carson wypełniła polecenie. Przecież wiele razy rzucała Delphine ryby, wiedziała więc, że delfin bez problemu chwyci zdobycz, jeśli zechce. – Delphine! – zawołała. Ciemne oczy delfina obserwowały ją z ciekawością, a nawet wyczekiwaniem. Sięgnęła do wiadra i złapała jedną śliską rybę. – Jesteś głodna? Zjesz smacznego śledzia? Delphine nie spuszczała z niej wzroku. – Proszę bardzo! – zawołała Carson i rzuciła rybę. W ułamku sekundy Delphine pochwyciła rybę i zjadła. Trzy kobiety wzniosły pełne ulgi okrzyki, a Delphine znów spojrzała na Carson, domagając się kolejnej porcji. Carson nakarmiła ją resztą ryb, nagradzając okrzykami każdy kęs, aż opróżniły wiadro. – Wspaniale – oświadczyła Lynne. – Poszło lepiej, niż się spodziewałam. Musi zjadać około trzech i pół kilograma śledzia i gromadnika dziennie. A zatem – uśmiechnęła się szeroko – jak długo możesz u nas zostać? – Tydzień, może. Nie mam pracy ani mieszkania. Nie stać mnie na dłuższy pobyt. Czy tydzień wystarczy, aby Delphine pokonała kryzys? – Już sobie lepiej radzi. Zaczęła jeść, a to ogromny postęp. – Spojrzała na Delphine, która
powoli okrążała zbiornik raz za razem. – Czasami potrzebujemy tylko odrobiny miłości. Carson pomyślała o babci, siostrach, Blake’u. O miłości, którą obdarzono ją tego lata i która ją zmieniła. – Będziesz odpowiedzialna za karmienie Delphine – kontynuowała Lynne. – Angela pokaże ci, jak przygotowywać jedzenie. Możesz jakiś czas karmić ją z ręki, dopóki nie nabierze sił. Potem musi zacząć jeść sama. Chciałabym wkrótce wypuścić ją do dużego basenu, gdzie jest więcej miejsca. Tam będziemy wrzucać ryby, żeby mogła je łowić, a nie jeść nam z ręki. To konieczne, jeśli chcemy, aby wróciła na łono natury. Im większy dystans z naszej strony, tym lepiej dla niej. – Wróciła na łono natury? – zapytała Carson, zdumiona. – Myślałam, że Delphine zamieszka w ośrodku. – Nic pewnego. Do dzisiaj nie byłam nawet pewna, czy ona przeżyje. Naszym priorytetem jest zawsze powrót delfinów na łono natury, gdy wyzdrowieją. Przed nią jeszcze długa droga. Pożyjemy, zobaczymy. – Jeśli ją wypuścicie, co się z nią stanie? – zapytała Carson z obawą. – Wróci do swojej społeczności. Delfiny są silnie związane ze swoim stadem rodzinnym. Komunikacja ze wspólnotą ma ogromne znaczenie dla ich przetrwania. – A jeżeli nie uda się wypuścić jej na wolność? Lynne milczała przez chwilę. – Cóż, taki jest nasz główny cel. – Nie rozumiem. Blake nie mówił ci, że są wątpliwości, czy ona w ogóle jest częścią społeczności naszej zatoki? Nie odnalazł jeszcze Delphine w swojej bazie. Wciąż szuka. Lynne zrobiła zmartwioną minę. – Nic nie wspominał. To poważna sprawa. Ostatecznie znajdziemy dla niej odpowiedni ośrodek. – Blake wspominał o Dolphin Research Center. – Doskonałe miejsce. Byłaś tam kiedyś? Carson pokręciła głową. – Powinnaś pojechać. Obejrzeć wszystko. Jestem ciekawa twojego zdania. – Mam nadzieję, że Delphine wróci do zatoki. – Wiesz jednak, co to oznacza dla ciebie, prawda? – zapytała Lynne. – Będziesz mogła ją tylko obserwować z daleka. Delphine równie dobrze może wrócić do twojego pomostu wyżebrać darmowy posiłek. To łatwiejsze niż polowanie. – Blake już zmieszał mnie za to z błotem, zapewniam cię. – Wyobrażam sobie. Za dużo widział, aby to lekceważyć. Jak my wszyscy. – Lynne dała sygnał innemu pracownikowi Mote. – Możesz z nią trochę zostać. Podeślę zabawki, żebyś mogła ją trochę zaangażować. Jeżeli uznasz, że jest zmęczona, po prostu stań z boku i obserwuj. Daj znać, gdy zauważysz coś dziwnego. I jeszcze jedno: cieszę się, że tu jesteś. Dobrze się sprawiłaś. Carson została w zbiorniku sama z Delphine. Nie potrafiła rozstać się z nadzieją, która tliła się w jej sercu, że Delphine wróci do zatoki. Do dzisiaj jednak nie miała pojęcia, jak poważne są jej obrażenia, jak bardzo jest osłabiona. Delphine podpłynęła do niej. Przez parę minut wpatrywały się w siebie w przyjaznym milczeniu.
Słońce grzało plecy Carson. Woda delikatnie się kołysała, wprawiana w ruch przez Delphine. Gdzieś w oddali krzyczały mewy. Carson zamknęła oczy i pierwszy raz od dawna poczuła spokój. Wiedziała, że wiele czasu upłynie, zanim pogodzi się z bolesną prawdą, którą poznała miesiąc wcześniej. O śmierci matki w pożarze domu, o alkoholizmie rodziców, o swoim zagrożeniu tą chorobą. Gdy patrzyła teraz w oczy Delphine, widziała tylko bezwarunkowe wybaczenie i miłość. I poczuła, jak jej serce taje i rozpoczyna się proces wybaczania sobie błędów przeszłości. Wyspa Sullivana, Karolina Południowa Harper stała przed drzwiami biblioteki i zaglądała do słabo oświetlonego pokoju. Nate siedział po turecku na podłodze przed telewizorem. Szczupły, blady chłopiec z jasnymi włosami, które ewidentnie wymagały strzyżenia, siedział nieruchomo, tylko jego zwinne palce biegały szybko po kontrolerze do gry. W pełni skoncentrowany, nie miał pojęcia, że Harper go obserwuje. Widok Nate’a w tym pokoju, drobnego i samotnego, zanurzonego we własnym świecie, przywołał wspomnienia. Gdy była w jego wieku, często ukrywała się w tym pokoju, tyle że wtedy nie było gier. Uciekała w świat książek. Nadal ceniła sobie powieści swojej młodości, nazywała je przyjaciółmi: Fałdka czasu, Lew, czarownica i stara szafa oraz wszystko, co wyszło spod pióra Judy Blume. Dziesiątki książek, setki godzin… Pamiętała, jak zatracała się w tych historiach, przenosiła w zaczarowane światy. Tam nie czuła się samotna. Jako dziecko zbyt często bywała sama. Wychowano ją tak, jak całe pokolenia Jamesów przed nią. Brytyjska arystokracja hołdowała zasadzie, że dzieci powinno być widać, a nie słychać. Jamesowie nie całowali ani nie tulili swoich pociech. Okazywanie uczuć uważano za wstydliwe. Nikt nie powiedziałby, że Georgiana zaniedbywała potrzeby Harper. Wręcz przeciwnie, Harper zawsze była ładnie ubrana, nakarmiona i doglądana przez tabuny niań. Zaniedbanie przybiera jednak różne formy. Matka ciągała ją za sobą pomiędzy ich domami na Manhattanie, w Hamptons i Anglii, zostawiając ją pod opieką niani, kobiety, która zazwyczaj siedziała i patrzyła, jak Harper sama się bawi, podczas gdy Georgiana uczestniczyła w niezliczonych spotkaniach biznesowych albo angażowała się w bogate życie towarzyskie. Gdy Harper skończyła sześć lat, matka uznała, że jest już dość duża, aby spędzić lato w Morskiej Bryzie. Choć nigdy nie podobał się jej pomysł wysyłania Muirom córki na dłużej niż parę dni, taki układ był dla niej najwygodniejszy, więc przyjęła zaproszenie Buni. Dopiero tutaj, w Morskiej Bryzie, samotność Harper dobiegła końca. Gdy tu po raz pierwszy przyjechała, wszystko na Wyspie Sullivana wydawało się jej dziwne i obce. Ogromne dęby porośnięte mchem, fale bijące o brzeg, brak dyscypliny. Bunia nie zezwalała nianiom na przyjazd do Morskiej Bryzy i pozwalała dziewczynkom biegać po całej wyspie, wymagała jedynie, aby na posiłki stawiały się umyte i schludne. Z początku Harper czuła się jak dryfująca łódź bez surowego harmonogramu oraz niani, która mówiła jej, co ma robić. Wolność okazała się przerażająca dla samotnej sześciolatki. Czuła się też onieśmielona w towarzystwie dwóch starszych sióstr. Carson i Dora były sobie bliższe wiekiem – a także odpowiednio o pięć i osiem lat starsze od Harper. Znały dom,
krajobraz, miejscowe obyczaje. Morska Bryza należała do nich, a Harper czuła się jak intruz. Pierwsze kilka tygodni tamtego lata spędziła ukryta w swoim pokoju i czytała. Aż w końcu interweniowała Bunia. – Dziecko, musisz się bawić na zewnątrz! – oświadczyła. Podzielała miłość Harper do książek, ale podzieliła się z nią także innymi pasjami: łowieniem ryb, pływaniem łódką, kąpielami w morzu i odkrywaniem tajemnic wybrzeża. Bunia przyjęła wobec dziewcząt rolę prowodyra. Pakowała lunch i zabierała je na wycieczki po wyspie i szlakach wodnych, podczas których opowiadała im o ich niesławnym przodku, czarującym kapitanie Muirze, straszliwym piracie. Obudziła w nich ducha przygody, którego miały we krwi, i zasiała w ich młodych sercach marzenie o odnalezieniu ukrytego skarbu, który, jak twierdziła, zgodnie z prawem należał do nich. Tamtego lata Dora zaczęła dorastać i koncentrowała się raczej na miejscowych chłopcach. Carson, potrzebując przyjaciółki na lato, zwróciła się do Harper. Wkrótce odkryły, że są pokrewnymi duszami, stworzeniami napędzanymi wyobraźnią i snami. Pięcioletnia różnica wieku zniknęła w obliczu inteligencji Harper i uwielbienia przygód Carson. Miłość Harper do książek często stawała się kreatywną pożywką dla ekscytujących nowych pomysłów, które można realizować w ich świecie. Wakacje w Morskiej Bryzie okazały się dla niej zbawieniem, gdy była mała. Nie była już sama z książkami. Z Carson ożywiała swoją wyobraźnię. Miała przyjaciółkę, z którą mogła się bawić. Jeszcze raz zerknęła na małego chłopca siedzącego samotnie przy konsoli. Cicho odeszła od drzwi z uśmiechem na ustach. Wiedziała już, co należy zrobić. 3 Amerykański film familijny z 1996 roku o przyjaźni nastolatka z delfinem.
Rozdział czwarty Charleston, Karolina Południowa Dora obudziła się w obcym wnętrzu. Zamrugała powoli, gdy dotarło do niej, gdzie jest i jak się tu dostała. Przypomniała sobie ból w piersi, kłopoty z oddychaniem, Cala, który pomógł jej wsiąść do samochodu i zawiózł do szpitala. Materac był cienki, a pościel sztywna od krochmalu, tak jak zielono-biały fartuch wokół jej bioder. Poczuła zawroty głowy, gdy zamrugała w jaskrawym świetle. – Cześć – powiedział Cal, stojący u jej boku. – Cieszę się, że się obudziłaś. Zdobyła się na słaby uśmiech. – Cześć. – Powiodła opuchniętymi oczami po pokoju, dając im czas, aby przywykły do nowego otoczenia. W kącie dostrzegła Bunię, siedzącą prosto na metalowym krześle. Wyglądała elegancko w tunice, tym razem w odcieniu morskiego błękitu, i beżowych lnianych spodniach. Uśmiechnęła się do wnuczki z otuchą, gdy ich oczy się spotkały. W pokoju rozległ się głos: – Boże, strasznie się przez ciebie martwiliśmy! Sama prawie dostałam zawału! Dora zobaczyła, że Bunia przewraca oczami, po czym odwróciła głowę i dostrzegła matkę spieszącą do jej łóżka. Winifred Smythe miała na sobie błyszczący, biały top, który przylegał do jej bujnych krągłości i wyglądał jak śnieg na szczycie góry w kombinacji z czarnymi obcisłymi spodniami. – Mama? Winifred podeszła do Dory. Jej kiedyś blond włosy były teraz siwe, uczesane zawsze z grzywką na boba, którego Cal nazywał „kaskiem”. Miała niebieskie oczy, jej szyję otaczał sznur pereł, a z jej uszu zwisały delikatne kolczyki w kształcie kropli. – To ja, kochanie. Jestem tu! – powiedziała, ściskając dłoń Dory. – Kiedy przyjechałaś? – Rzuciłam wszystko i przyjechałam zaraz po telefonie Cala. Biedaczek, tak bardzo się o ciebie martwił, że zapomniał mi powiedzieć, do którego szpitala cię zabrali. Dora przez chwilę próbowała sobie wyobrazić, że Cal się o nią martwi. – Kochanie, ależ nas wystraszyłaś – kontynuowała Winifred, ściskając jej dłoń. – Pomyśleć, że moja córeczka miała zawał. Płakałam przez całą drogę z Charlotte. Jestem wrakiem człowieka! Głos zabrała Bunia: – Nie gorączkuj się, Winnie. Jeszcze nie wiemy, czy to był zawał. – Oczywiście, że tak – odparła Winifred lekceważąco. Uwolniła dłoń Dory i poklepała ją. – Łagodny, jestem pewna… – dodała pocieszająco. Cal podszedł do łóżka po drugiej stronie. Dora przesunęła głowę na poduszce, aby skupić wzrok na jego twarzy. Miał głębokie cienie pod oczami, a jego zazwyczaj schludnie uczesane włosy były zmierzwione. Na jego twarzy malowała się troska, a nawet skrucha. – Dora – powiedział niskim, łamiącym się głosem. – Nigdy nie chciałem, aby doszło do czegoś takiego. Gdy zobaczyłem, jak osuwasz się na podłogę… – Ponuro pokręcił głową. Winifred zakląskała językiem ze współczuciem. – Ja… Pomyślałem… – Zawahał się. – Może powinniśmy jeszcze porozmawiać o tym całym rozwodzie. Może postępujemy zbyt pochopnie.
Dora usłyszała, jak jej matka gwałtownie wciąga powietrze. Nagle u boku Cala stanęła Bunia. – Cal, wyglądasz na wyczerpanego. Przeżyłeś trudne chwile i ani na krok nie odstępowałeś Dory. Może zejdziesz do kawiarni napić się kawy. Ja zostanę tutaj z Winnie. Zadzwonimy po ciebie, gdy przyjdzie lekarz. Cal spojrzał na Dorę, a ta skinęła potakująco. – Okej – powiedział. – Przyda mi się chwila oddechu. Niedługo wrócę. Gdy zamknęły się za nim drzwi, Winifred znów chwyciła dłoń Dory i uścisnęła ją z entuzjazmem. – Słyszałaś, kochanie? – szepnęła. Jej oczy lśniły radością. – Cal nie chce rozwodu! Dora odwróciła wzrok. Nie czuła podobnego przypływu entuzjazmu. W ogóle niewiele czuła. Jakby wszystkie nagromadzone emocje wylały się z niej, gdy coś dziwnego przytrafiło się jej w domu. – Nie powiedział tego, mamo – zauważyła bez emocji. Winifred machnęła ręką. – Otworzył drzwi, a ty powinnaś pędem do niego wrócić. Czas odbudować spalone mosty. Dorze zakręciło się w głowie, gdy matka znów zaczęła nadużywać metafor. Winifred uwielbiała rozmaite powiedzonka i szafowała nimi bez umiaru. Dora nie odpowiedziała. – Nie chcesz tego rozwodu, prawda? – zapytała ze zdumieniem Winifred. – A czemu nie? – wtrąciła Bunia władczym tonem. Winifred odwróciła się do niej z twarzą ściągniętą złością. Panie nie darzyły się sympatią, a konfrontacja była ostatnią rzeczą, której potrzebowała teraz Dora. Zawsze wierzyła, że jej matka niesprawiedliwie obwiniała Bunię za wady Parkera. Bunia robiła, co mogła, aby wspierać Winifred podczas jej małżeństwa z Parkerem i rozwodu. W końcu to ona ich sobie przedstawiła, a byli bardzo młodzi, gdy się pobierali. Parker właśnie skończył szkołę, a Winifred zrezygnowała po drugim roku i nigdy nie zrobiła dyplomu, więc to Bunia kupiła im uroczy dom w modnej dzielnicy Colonial Lake w Charlestonie. Edward załatwił Parkerowi pracę w swoim banku. Dora wiedziała, że rodzice nie mogliby być hojniejsi. Dwa lata później, gdy na jaw wyszedł romans Parkera z nianią Dory, Bunia udzieliła wsparcia Winifred i zagroziła, że wydziedziczy Parkera, jeśli nie zakończy romansu z osiemnastoletnią Sophie. Cały ten bałagan Winifred odebrała jako hańbę, z której przez wiele lat nie zdołała się otrząsnąć. W Charlestonie długo rozpamiętywano takie skandale. Nie była to jednak na pewno wina Buni. – Rozwód jest bolesnym doświadczeniem – oświadczyła Winifred z naciskiem. – Wiem coś o tym. Nie wspominając już o związanym z nim skandalu. Jeśli Cal chce to przemyśleć, Dora powinna zrobić wszystko, co w jej mocy, aby ocalić swoje małżeństwo. Dora poczuła ukłucie w sercu. – Winnie – powiedziała Bunia, podchodząc bliżej. Zmieniła ton na bardziej ugodowy. – Wiem, że rozwód z Parkerem był dla ciebie trudny. Złamał ci serce. Oboje byliście bardzo młodzi, ty właśnie urodziłaś dziecko. – Pokręciła głową z żalem. – To wszystko było bardzo smutne. Ale Parker nigdy się nie zmienił, prawda? Łamałby ci serce raz za razem, gdybyście zostali ze sobą. Rozwód dał ci wolność. Gdybyś tkwiła w tym małżeństwie, nigdy nie poznałabyś Henry’ego. A jesteś z nim szczęśliwa, prawda?
– Prawda – przyznała udobruchana Winifred. – Ale Cal to nie Parker. Jest zrównoważony, godny zaufania. Nie jest alkoholikiem – podkreśliła, jakby wiedziała, że zrani teściową tymi słowami. Bunia zignorowała przytyk. – Ale czy kocha naszą Dorę? To jedyne kryterium, które powinna brać pod uwagę. Dora zasługuje na więcej niż życie wypełnione urazami i żalami. Obie znamy zbyt wiele kobiet, które są nieszczęśliwe, ponieważ tkwią w małżeństwie pozbawionym miłości. – Małżeństwo to nie tylko miłość – zaprotestowała Winifred, podnosząc głos. – Miłość to głównie namiętność i zauroczenie. Małżeństwo to obowiązek. Zobowiązanie. Przyrzeczenie. To ciężka praca. Bunia prychnęła. – Jakbyś opisywała więzienie. I ośmielę się dodać, że jeżeli to są jedyne powody, dla których ktoś decyduje się na życie z innym człowiekiem, to właśnie w więzieniu skończy. Dora czuła, jak ten pojedynek wpływa na jej serce. Wzdrygnęła się, jakby ktoś drapał paznokciami po tablicy. Stanowisko Winifred znała. Córka nie powinna dopuścić do rozwodu. Spojrzała na matkę, która stała wyprostowana jak żołnierz i mierzyła Bunię gniewnym spojrzeniem, gotowa wypowiedzieć wojnę potężnemu wrogowi. Uświadomiła sobie, jak często matka używa słowa „powinność”. Nie dbała o to, czy córka jest w małżeństwie szczęśliwa albo chociaż zadowolona. Winnie nigdy nie inwestowała w związki. Bardziej zależało jej na konwenansach i zachowaniu pozorów. Dora już miała im przypomnieć, że nie są w pokoju same, gdy drzwi się otworzyły, a do środka wszedł bohater ich rozmowy z kubkiem kawy w dłoni. Obie kobiety natychmiast umilkły, a na ich twarzach pojawiły się cierpkie uśmiechy. Dora uświadomiła sobie, że Calowi nawet nie przyszło do głowy, aby zapytać panie, czy mają ochotę na kawę, herbatę albo pączka. Siedziały w szpitalu równie długo jak on. Nigdy nie był troskliwy. Postanowiła odsunąć od siebie tę myśl. Przecież był tutaj z nią, starał się. To powinno wystarczyć. Znieruchomiała. To powinno wystarczyć? Zdanie, które sobie powtarzała, ilekroć Cal ją rozczarowywał. Gdy odmawiał opieki nad Nate’em albo kupna obiadu w mieście, gdy była zbyt zmęczona, by gotować. Gdy mówił, że nie stać ich na zmywarkę, i gdy zapominał o ich rocznicy. Gdy wzdragał się przed jej dotykiem. Przecież ją kocha, powtarzała sobie. Jest dobrym człowiekiem. Dba o dom. Nie pije, nie romansuje jak jej ojciec. Jest jej mężem. To powinno wystarczyć. Problem polegał na tym, że jej to nigdy nie wystarczało. Liczyła, że od matki otrzyma jakąś podnoszącą na duchu radę. Winifred zbyła jej narzekania śmiechem i wyjaśniła jej, że wszystkie żony pod pewnymi względami czują się ignorowane i że to normalne po upływie paru lat. Róże nie są wiecznie różowe, zakpiła. Energiczne pukanie do drzwi wyrwało Dorę z zamyślenia. Do pokoju wszedł lekarz, a za nim wysoka, śliczna pielęgniarka. – Dzień dobry, panie doktorze – powiedziała Bunia. Dora obserwowała doktora Newella, gdy przeglądał jej kartę. Kardiolog przypominał Opiego z popularnego serialu Mayberry – był piegowaty i wyglądał tak, jakby dopiero skończył szkołę. Zaczęła się zastanawiać, jak to możliwe, że ktoś tak młody ma tyle dyplomów. – Jak się czujemy? – zapytał, błyskając uśmiechem.
Dora nienawidziła, gdy lekarze używali tego królewskiego „my”. – Nie wiem, jak pan się czuje, doktorze, ale ja miewam się fatalnie. Roześmiał się, rozbawiony. Uznała, że go polubi. – Nic dziwnego – odparł przyjaźnie. Głos zabrała Bunia: – Czy to był zawał? Doktor Newell oderwał wzrok od papierów i skoncentrował uwagę na pacjentce. Posłał Dorze profesjonalny uśmiech i pokręcił głową. – Nie. Objawy Dory naśladowały atak serca, ale po wykonaniu badań okazało się, że chodzi o inny rodzaj zaburzenia nazywany kardiomiopatią stresową. – Nie miałam zawału? – zapytała Dora nieco odprężona. – Nie. Czy w ostatnim czasie była pani narażona na silny stres? Zerknęła na Cala, który z obawą zmarszczył brwi. – Tak. – Rozumiem. Ta choroba jest zazwyczaj wywoływana przez bardzo silny stres lub smutek. Nazywamy to zespołem złamanego serca. Dora w milczeniu patrzyła na lekarza. Właśnie tak się czuła – jakby ktoś złamał jej serce. Na twarzy Buni odmalowała się ulga. – To dobre wieści. Nigdy jednak nie słyszałam o zespole złamanego serca. Nazwał to pan chorobą. Czy to poważne? – Niekoniecznie. Stresujące wydarzenie uruchamia układ współczulny, co jest też nazywane mechanizmem walcz lub uciekaj. – Słyszałam o tym – wtrąciła Winifred. Doktor Newell uśmiechnął się jak nauczyciel do ucznia, który wykrzyczał odpowiedź poza kolejnością. – Tak. To normalna reakcja. Ciało wysyła do krwi lawinę związków chemicznych, w tym adrenalinę. Gwałtowny napływ może pozbawić mięsień sercowy umiejętności poprawnego pompowania krwi. Wszystkim nam towarzyszy stres. Kardiomiopatia stresowa to choroba, która atakuje niespodziewanie i dotyka przede wszystkim kobiet po menopauzie. – Urwał i znów się uśmiechnął. – Szybko też mija. Zwłaszcza u osób ze zdrowym sercem, jak Dora. Zatem nawet jeśli zespół złamanego serca daje objawy identyczne do ataku serca, stanowi mniejszy problem, który wymaga innego rodzaju leczenia. – Są jakieś leki, które powinna brać? Kolejne badania? – dopytywała Bunia. – Kiedy może wrócić do domu? – wtrąciła Winifred. Lekarz wysłuchał powodzi pytań, po czym zwrócił się do Dory: – Chcę tu panią zatrzymać na jeden lub dwa dni. Jest pani lekko odwodniona, a ja czekam na wyniki jeszcze paru badań. Leki nie będą potrzebne. Przynajmniej na razie. – Spojrzał na resztę. – Dora miała wielkie szczęście. – Szczęście? – zapytała Dora. – Tak, ponieważ możemy zadbać o pani serce teraz, zanim pojawią się poważniejsze problemy. Cieszę się, że pani tu jest – powiedział, zwracając się do Buni. – Chciałbym potwierdzić historię rodziny.
Rozumiem, że pani mąż zmarł na serce? I ojciec? – Tak. Naszą rodzinę wyniszczają choroby serca! – zawołała Bunia. – Edward, mój mąż, zmarł na serce w wieku siedemdziesięciu dwóch lat. Jego ojciec i dwóch braci, wszyscy mieli problemy kardiologiczne. Mój syn umarł, mając zaledwie pięćdziesiąt pięć lat. Odszedł w młodym wieku. Muirowie umierają na serce… albo na wojnie – dodała ponuro. – A pani? – zapytał doktor Newell. – Ja na szczęście nie. Colsonowie dostają raka. Chociaż dopadają mnie takie palpitacje, gdy się denerwuję. Dora przez chwilę zastanawiała się nad tym, co Bunia właśnie powiedziała o Parkerze. – Buniu, mówiłaś przecież, że tatę zabiło picie. – Fakt, ale bezpośrednią przyczyną zgonu był atak serca. Biedaczek był chudy i niedożywiony. Wkrótce zapewne wysiadłaby mu wątroba. Ale – dodała z naciskiem, przypomniawszy sobie istotny fakt – Parkera dopadły identyczne palpitacje serca, kiedy był niewiele starszy od ciebie, Doro. Zawieźliśmy go z Edwardem do lekarza, ale badania nic nie wykazały. W ciszy, która nastąpiła po tych słowach, Dora słyszała skrobanie pióra doktora Newella, który w pośpiechu zapisywał coś w karcie. Nie miała pojęcia, że ma w rodzinie taką długą historię chorób serca… To ją przeraziło. – Dobre wiadomości na dzisiaj są takie, że pani serce nie wykazuje żadnych niepokojących oznak – oświadczył doktor Newell. – Ale z taką historią i po ostatnim incydencie nadszedł czas na zmiany. Czy pani dużo pije? – Nie – zapewniła szybko. – Piję wino, głównie czerwone – dodała, bo czytała gdzieś, że czerwone wino jest korzystne dla serca. – I koktajl od czasu do czasu. W zeszłym miesiącu jednak na tydzień w ogóle przestałyśmy z siostrami pić, aby się upewnić, że możemy. Martwiłyśmy się ze względu na alkoholizm ojca. Nie miałam z tym problemu. – To dobrze. Pracuje pani? – Jestem matką na pełny etat. Uczę syna w domu. – Ćwiczenia? Zawstydzona, pokręciła głową. – Ile ma pani dzieci? – Jedno. Mój syn Nate skończył dziewięć lat. – A dieta? – Doktor Newell zajrzał do karty. – Ma pani nadwagę, a zbędne kilogramy umiejscowiły się, niestety, w okolicach talii, co ewidentnie wskazuje na możliwą chorobę serca. Siostra Langelan jest dietetyczką i doradzi pani, co należy zmienić w diecie i stylu życia. – Przywołał gestem stojącą za nim pielęgniarkę. Była wysoka i szczupła, doskonały przykład zdrowego odżywiania i ćwiczeń. – Na pewno zna pani zasady. Ale koniec z odkładaniem tego na później, pani Tupper – kontynuował życzliwie. – Musi pani to zrobić. Natychmiast. To jest ostatni dzwonek. Dora spojrzała na Bunię i Winifred. W oczach Buni pojawił się nowy blask, podczas gdy Winifred wyglądała na przerażoną, jakby właśnie usłyszała diagnozę dla siebie. – Poza tym wkrótce wyjdzie pani do domu. Dora zdobyła się na pełen ulgi uśmiech. – Dziękujemy, panie doktorze – oświadczyła Winifred wielkodusznie. – Jesteśmy wdzięczni za dobre nowiny. Doro, pojedziesz ze mną do Charlotte. Henry z radością cię ugości, jak długo
będziesz chciała. I Nate’a oczywiście też – dodała. – Panie doktorze, jak długo powinna leżeć? – Leżeć? Tego akurat Dora nie potrzebuje. Chcę, żeby wstała i się ruszała, niech zacznie od nieobciążających ćwiczeń. – Znów zwrócił się do Dory. – Proszę chodzić na długie spacery po równym podłożu. Pół godziny minimum i potem o dziesięć minut zwiększać dystans. Gdy odzyska pani kondycję, proszę regularnie ćwiczyć. Siostra Langelan przekaże sugestie. W razie pytań, proszę dzwonić. – Uśmiechnął się do Dory z otuchą. – Proszę to potraktować poważnie, Doro. Jest pani młoda i ma pani jeszcze czas na zmiany. Powodzenia. Dora uśmiechnęła się blado, zastanawiając się nad tymi wszystkimi nadchodzącymi zmianami. Po wyjściu doktora Newella siostra Langelan zapewniła Dorę, że wkrótce wróci, i wyszła za nim. Przez chwilę w pokoju panowała cisza. Bunia odezwała się pierwsza: – Nie ma sensu, aby Dora jechała do Charlotte. Już się zadomowiła w Morskiej Bryzie. Mamy tam mnóstwo świeżego powietrza i plaż do spacerów, a Lucille przygotuje zdrową dietę. Poza tym Nate już się przyzwyczaił. A on nie lubi zmian – przypomniała wszystkim. – Ona potrzebuje teraz matki – odparła Winifred. – Och, Winnie, bądź rozsądna – syknęła Bunia, tracąc cierpliwość. Przez chwilę obie kobiety mierzyły się wzrokiem. – Buniu… – wtrącił Cal. – Przepraszam – przerwała mu Bunia, patrząc na niego z pogardą. – Wyłącznie rodzinie pozwalam używać tego zdrobnienia. Ty możesz mnie nazywać panią Muir. Kolor odpłynął ze ściągniętej twarzy Cala. – Pani Muir – uległ. – Chciałbym przez chwilę porozmawiać z Dorą na osobności. – Tylko jej nie denerwuj! – ostrzegła go Bunia. – Nie będę. – Trzymam cię za słowo. Cal wziął się w garść. – Wiem, że popełniłem błędy. – Jego oczy rozbłysły. – Ale to nie pani muszę się z nich tłumaczyć. Tylko Dorze. Zapadła cisza. Po chwili Bunia zwróciła się do Dory: – Późno się zrobiło. Powinnam wracać do Morskiej Bryzy. A ty odpoczywaj. Zadzwoń do mnie rano, dobrze, kochanie? Mam nadzieję, że wrócisz na Wyspę Sullivana. Wszystkie na ciebie czekamy. – Dobranoc, Buniu – odparła Dora z uśmiechem. Pragnęła wrócić z nią do domu już teraz. Opuścić sterylny szpital z jego niewygodnym łóżkiem i kolejnymi badaniami. Uciec od Cala i matki. Zobaczyć syna. Tęskniła za nim. – Ucałuj ode mnie Nate’a, dobrze? Bunia pochyliła się i pocałowała Dorę w policzek. – Nie omieszkam. – Gdy się wyprostowała, zwróciła się do Winifred: – Winnie, gdzie spędzisz noc? Jesteś zawsze mile widziana w Morskiej Bryzie. Zaproszenie ewidentnie zdumiało Winifred. Jej twarz na ułamek sekundy złagodniała, ale
szybko powróciła na nią maska obojętności. – Dziękuję, ale zatrzymam się w hotelu. Chcę być blisko córki – oświadczyła dumnie. – Oczywiście – powiedziała Bunia. – W takim razie zmykam. Winifred także się pożegnała, zapewniła Dorę o swojej miłości i obiecała jej troskliwą opiekę w Charlotte, gdzie było jej miejsce. Przed wyjściem pocałowała jeszcze Cala w policzek. – Porozmawiajcie sobie, dzieci – rzuciła. – Pogódźcie się. Gdy drzwi się za nią zamknęły, Dora zamknęła oczy, zbierając siły, aby poradzić sobie z tym, co chodziło Calowi po głowie. Była wyczerpana i emocjonalnie wymęczona. Z trudem zdołała otworzyć oczy. Cal stał przy jej łóżku z rękami w kieszeniach i patrzył wyczekująco. – Myślę, że wystarczy rozmów na dziś – mruknęła. – Doro – odparł, wbijając w nią intensywne spojrzenie. – Mówiłem poważnie. O tym, że powinniśmy przemyśleć nasz rozwód. – Cal… – To wszystko… – objął gestem salę szpitalną – sprawiło, że zacząłem się zastanawiać nad tym, jaki to poważny krok. Jakie krótkie jest nasze życie. Nie powinniśmy tak pochopnie rezygnować z małżeństwa, które razem zbudowaliśmy. Słuchała go uważnie. – Może… – zaczął i wziął ją za rękę. Spojrzała na ich splecione dłonie. – …powinnaś zamieszkać ze mną w moim mieszkaniu. Przeniosła wzrok na jego twarz, ale nie odpowiedziała. – To ładny budynek z windą w naszej okolicy, blisko sklepów. Mogłabyś chodzić przez park do domu. – Uśmiechnął się zachęcająco. – Będziesz mogła ćwiczyć, a przy okazji mieć oko na ekipy remontowe. Upieczesz dwie pieczenie przy jednym ogniu. – Jakoś ci nie wierzę. Otworzył usta, aby odpowiedzieć, po czym je zamknął. Milczał przez chwilę i znów włożył ręce do kieszeni. – Wiem. Rozumiem, Doro. Przepraszam, że cię zraniłem. Uwierz mi teraz. Zmierzyła męża twardym spojrzeniem. Jego twarz była ściągnięta i blada. Uderzyło ją to, że nie wygląda na szczęśliwego. Próbowała sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni widziała szczęście na jego twarzy. Nie zdołała. Zaczęła się więc zastanawiać, kiedy ostatnio sama czuła się szczęśliwa. Odpowiedź nadeszła od razu. W Morskiej Bryzie, na pomoście z Nate’em, Bunią i siostrami. Ten szalony delfin w wodzie rozśmieszył je wszystkie. Wciąż widziała przed sobą ten zapierający dech, szeroki od ucha do ucha uśmiech na twarzy Nate’a i jego oczy wypełnione radością. – A co z Nate’em? Mieszkanie jest małe. Nie będzie nam ciasno? Cal spochmurniał i z konsternacją potarł podbródek. – Jasne. Nate… Trudna sprawa. Przeszedł ją dreszcz, gdy stało się jasne, że Cal nie wziął pod uwagę syna. Obserwowała go, gdy podszedł do okna, spoglądał przez chwilę, po czym wrócił do niej. – Masz rację – oświadczył normalnym tonem. – Mieszkanie jest małe. Nie ma w nim miejsca. Ale wiesz – dodał szybko. – Nie mówimy o długim okresie. Tylko takim, abyś doszła
do siebie. A w międzyczasie poszukamy czegoś większego. Nate może zostać przez kilka tygodni w Morskiej Bryzie? Gniew zapłonął w jej piersi. Jak to możliwe, że Cal był gotów tak chętnie zostawić Nate’a w Morskiej Bryzie? – Nie! – To ma sens. Mówiłaś, że się tam zadomowił. Jest mu tam wygodnie. Ponowna przeprowadzka nim wstrząśnie. Wiesz, że nie lubi zmian. A poza tym – dodał z naciskiem – będziemy mieli czas na rozmowy. Tylko we dwoje. Potrzebujemy tego. – Ale… – Na trochę. – Jak długo? Wzruszył ramionami. – Parę tygodni. Może miesiąc. Nie mogła uwierzyć, że Cal uznał, iż zgodzi się zostawić Nate’a na kilka tygodni, a co dopiero miesiąc. Z drugiej strony jego oferta pojednania, która nadeszła tuż po kłótni w biurze prawnika, zdezorientowała ją. Przypomniała sobie słowa matki: „Jeśli Cal jest gotów to przemyśleć, Dora powinna zrobić wszystko, co w jej mocy, aby ocalić swoje małżeństwo”. – Masz rację, Cal. Nie powinniśmy tak po prostu rezygnować z naszego małżeństwa. Ale teraz jestem zmęczona. Kręci mi się w głowie i muszę się zdrzemnąć. – Tak, oczywiście. W takim razie idę. Zdobyła się na słaby uśmiech. – Wrócę rano. – Pojedziesz jutro odwiedzić Nate’a? Nie chcę, żeby się martwił. Na jego twarzy odmalował się żal. – Chciałbym, ale przez cały dzień mam spotkania. W Morskiej Bryzie na pewno jest w dobrych rękach. Podciągnęła cienki koc pod samą szyję, gdy przeszedł ją nagły dreszcz. Spojrzała na swoje paznokcie. Były krótkie i niepomalowane. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio robiła sobie manikiur. Na lewym palcu wciąż nosiła cienką obrączkę z diamentami. Cal mówił długo, ale nawet się nie zająknął, że ją kocha. Nie powiedział, że za nią tęskni albo że tęskni za ich synem. Odetchnęła głęboko, uwalniając wszystkie obawy, gniew i niepokój, które zbyt długo tłumiła w sobie. Zmiana adresu nie odmieni Cala. Nie chciał, aby wróciła, dlatego, że ją kochał. Ona to właśnie pragnęła usłyszeć. Cal chciał, aby nadzorowała remont domu. Chciał ją zmiękczyć, aby uzyskać korzystną ugodę przy rozwodzie. Zasługiwała na więcej. Nate zasługiwał na więcej. To nie wystarczy. – Nie musisz mnie odwiedzać, skoro jesteś taki zajęty – oświadczyła obojętnie. – Poradzę sobie. Dziękuję za propozycję przeprowadzki, ale jest jeszcze za wcześnie. Potrzebuję czasu, aby pomyśleć w samotności… o naszym małżeństwie, o sobie… o wielu innych rzeczach, zanim
będę gotowa porozmawiać. Cal odchrząknął, aby coś powiedzieć, ale kontynuowała, nie dopuszczając go do głosu. – Tymczasem wrócę na Wyspę Sullivana. Masz rację. Nate jest tam szczęśliwy. I wiesz co? Ja też jestem tam szczęśliwa. Myślę, że wszyscy zasługujemy na odrobinę szczęścia. Możemy wrócić do rozmowy za parę tygodni. Może miesiąc. – Uśmiechnęła się słabo, cytując jego słowa. – Co do nadzorowania remontu… – Wzruszyła ramionami. – Życzę ci powodzenia.
Rozdział piąty Bunia uwielbiała święta. Najbardziej Boże Narodzenie, rzecz jasna. Potem walentynki z sercami i czekoladkami, a także Wielkanoc z barwnymi jajkami i pastelowymi kwiatami. Teraz nadeszła pora, aby świętować Czwartego Lipca. Udekorowane flagami ulice wypełniły się tłumami turystów. Wraz z Lucille mozolnie przedzierały się przez korki, aby odebrać Dorę ze szpitala i zawieźć ją do Morskiej Bryzy. Lucille prowadziła swoją starą camry przez Ben Sawyer Bridge ku Mount Pleasant. Był to porządny samochód – dziesięcioletni, z niskim przebiegiem, bez żadnych wgnieceń ani rys. Odkąd Bunia podarowała Carson cadillaca, została bez samochodu. I dobrze, pomyślała, wyglądając przez okno przy fotelu pasażera. Jej wzrok mocno się pogorszył, podobnie jak czas reakcji. Westchnęła. W sumie Lucille wcale nie była lepsza. Patrzyła przez szybę, gdy jechały przez rozległe, podmokłe wybrzeże. Wysoki przypływ zakrył całkowicie ławice ostryg. Wystawały teraz tylko czubki traw, jaskrawozielone po ostatnich ulewach. Na wyspie zaczął się najpopularniejszy tydzień roku, więc nawet w południe ruch był duży i powolny na wąskiej drodze, która przecinała bagna pomiędzy wyspą a stałym lądem. Bunia zauważyła, że pomiędzy ich samochodem a tym przed nimi jest cała masa miejsca. – Jeździsz jak żółw – powiedziała do Lucille. – Nie jestem powolna – prychnęła Lucille w odpowiedzi. – Jestem ostrożna. Bunia zerknęła w lusterko wsteczne. Za nimi ciągnął się długi sznur samochodów. Nie było tu zatok ani pasów do wyprzedzania. Wyobrażała sobie, jak kierowcy w innych samochodach przeklinają dwie staruszki, które w leniwym tempie posuwają się do przodu. Zachichotała. Zazwyczaj gdy siedziała za kierownicą, ktoś przynajmniej raz na nią zatrąbił. Na pewno turysta. Nikt z Charlestonu nie postąpiłby na tyle nieuprzejmie, aby trąbić na starszą panią. Gdy już wjechały na stały ląd, droga poszerzyła się do czterech pasów, a samochody zaczęły przemykać obok nich. Niektórzy z młodych kierowców rzucali im gniewne spojrzenia, gdy wyprzedzali je z rykiem silnika. – Niech jadą – wymamrotała Lucille, wysuwając do przodu podbródek i zaciskając dłonie na kierownicy. – Ja nie będę się spieszyć. Nigdy w życiu nie dostałam mandatu i nie zamierzam zarobić teraz, po tylu latach. Jeśli będą tak prowadzić, nigdy nie dożyją moich lat. Takie są fakty. – Młodzi są nieśmiertelni, Lucille. Nie wiedziałaś? Lucille prychnęła, marszcząc brwi. – A skoro mowa o młodzieży, zastanawiam się, o której wróci dzisiaj Carson. Jestem z niej naprawdę dumna. Dobra z niej siostra, skoro wyruszyła w drogę do domu, gdy tylko usłyszała o złamanym sercu Dory. – Wiedziałam, że tak będzie. – Dora też wraca, więc trzeba poczynić pewne zmiany w Morskiej Bryzie. Musimy trzymać się zaleceń lekarza. Co do słowa. – To oznacza jeszcze więcej zmian – podsumowała Lucille. – Już wcześniej dostałam zakaz gotowania wieprzowiny i kaszy kukurydzianej. – Jeśli będę musiała zrezygnować ze szklaneczki rumu co wieczór… Lucille zarechotała.
– Chyba jednak nie w każdy wieczór, prawda? Bunia odwróciła głowę w stronę Lucille. Wiedziała o ukrytej piersiówce! – Nie widzę nic złego w małym kieliszku, gdy wieczorem czytam książkę. Przecież jestem sama w pokoju. – Jeśli ja muszę zrezygnować z podrobów dla Dory, pani powinna zrezygnować z rumu dla Carson. I Harper… – Lucille wykrzywiła twarz w grymasie. – Nie jeść niczego białego. Kto słyszał o czymś takim? Jako dziecko umarłabym z głodu! – Mamy inne czasy. I musimy wspierać dziewczęta. – Zniżyła głos. – To jednak nie znaczy, że nie możemy od czasu do czasu dopuścić się małego oszustwa i pozwolić sobie na odrobinę luksusu, nieprawdaż? – Racja, proszę pani – przytaknęła Lucille z entuzjazmem. – Może zacznę częściej gotować w moim domku. Oczy Buni zalśniły. – Tak! Będę wpadać na małe tête-à-tête. Często. Lucille zachichotała, nie odrywając oczu od drogi. – Aha. – Ale w głównym domu musimy pozostać czujne – dodała Bunia. – Tylko dieta zdrowa dla serca! – Lekarz powiedział, że nie przeszła zawału. Jak to się nazywa? – Kardiomiopatia stresowa. – Mmm. – Lucille pokręciła głową. – Proszę, proszę. Teraz ci lekarze mają wymyślną nazwę nawet na coś, co przydarza się ludziom od wieków. Zespół złamanego serca. – Pokiwała głową. – To właściwa nazwa. Moi dziadkowie robili do siebie słodkie oczy od pierwszego spotkania. Byli małżeństwem ponad sześćdziesiąt lat, gdy zmarła moja babcia Etta. Dziadek odszedł kilka miesięcy później. Nieważne, co mówili lekarze, wszyscy wiedzieliśmy, że dziadziusia Earla zabiło złamane serce. – Miałam ciotkę, której przytrafiło się to samo. Po prostu wzięła i umarła po śmierci męża. – Bunia westchnęła. – Nie wolno nam umniejszać roli, jaką odgrywają bliscy w naszym życiu. Ani tego, jak potężna potrafi być żałoba. Spojrzała na siedzącą obok kobietę. Lucille zaciskała cienkie wargi w wyrazie koncentracji; prawie nie odrywała wzroku od kierownicy. Tego dnia miała na sobie gładką, jasnoniebieską bawełnianą sukienkę z kołnierzykiem; ubierała się tak samo, odkąd zaczęła pracować dla rodziny Muirów. Jej talia poszerzyła się przez pięćdziesiąt lat, tak jak talia Buni. Teraz włosy Lucille przypominały raczej sól niż pieprz, a do jazdy zawsze zakładała okulary w drucianych oprawkach. Jej skóra wciąż była jednak gładka jak pupcia niemowlaka. Bunię nieodmiennie irytował fakt, że Lucille odmawia zdradzenia jej receptury na krem do twarzy, którą stworzyła. Toczyły o to boje od lat. – Nie wiem, co bym bez ciebie poczęła – oświadczyła nagle Bunia. Lucille ze zdumieniem odwróciła do niej głowę. – Och, proszę się nie wygłupiać. Doskonale by sobie pani poradziła. – Ależ, Lucille – odparła Bunia, nieco urażona, że jej wyznanie spotkało się z lekceważeniem. – Przecież wiesz, ile dla mnie znaczysz. Jesteś moją najdroższą przyjaciółką. To jasne, że bym sobie nie poradziła, gdybyś odeszła. Lucille zmarszczyła brwi, ale wzrok dalej miała utkwiony w drodze.
– Tak, proszę pani, jesteśmy dobrymi przyjaciółkami, to prawda. Ale przecież nie uschłaby pani z żalu, gdybym umarła, prawda? – Pewnie bym nie uschła. Nie uschłam przecież, gdy zmarł mój mąż. Chociaż wydaje mi się, że na tobie polegam bardziej niż na Edwardzie. – Gadanie. – Wcale nie. Jesteśmy jak sól i pieprz, my dwie. Lucille nie odrywała wzroku od drogi. – Wiesz, że to będzie ostatnie święto, jakie obchodzimy w Morskiej Bryzie? – zapytała Bunia smutno, gdy jechały Coleman Boulevard. – Chyba tak. – Po chwili Lucille dodała ponuro: – Jeśli dom się sprzeda. – Sprzeda się – zapewniła Bunia stanowczo. – Masa ludzi pragnie położyć łapę na mojej własności. – Znów westchnęła. – Naprawdę żałuję, że nie mogę zostawić domu dziewczętom, aby miały dokąd przyjeżdżać na lato, spotkać się, poznać swoje dzieci. Chyba nie było nam to pisane. – A może dostanie pani więcej, niż pani myśli – wtrąciła Lucille. – Liczę na to, rzecz jasna. Ale Morska Bryza jest obciążona sporą hipoteką, a koszty życia w domu seniora są tak wysokie, że po odjęciu tego wszystkiego zostanie o wiele mniej, niż myślisz. Od bardzo wielu lat nie było w tej rodzinie żadnych dochodów. – Westchnęła. – Zasugerowano mi, abym przygotowała się na coraz wyższe koszty opieki medycznej, wydatki na życie… – Urwała, aby spojrzeć na Lucille. – Wiesz, że nie pozostaniesz bez wsparcia. Pan Edward wszystko zaplanował, zanim odszedł. Dostaniesz pieniądze ze sprzedaży chatki, oczywiście bez potrąceń. – Tak, proszę pani. Wiem. Bunia westchnęła. – Dom trzeba sprzedać. Im wcześniej, tym lepiej. Pogodziłam się z tym. Lucille nie odpowiedziała, ale obie posmutniały. – Nie smućmy się – oświadczyła Bunia po chwili, siląc się na wesoły ton. – Musimy urządzić najwspanialsze przyjęcie pod słońcem. Wszystkie dziewczęta znów razem w Morskiej Bryzie. Zerwijmy jeszcze parę pąków róż, dopóki możemy. Lucille spojrzała na nią przelotnie. – Jakich pąków róż? Bunia roześmiała się z własnego żartu. – To ze starego wiersza, którego się nauczyłam jeszcze w szkole. Rwijcie róż pąki, póki młode. Czas pierzcha w bystrym pędzie: kwiat, co dziś stroi się w urodę, jutro umierać będzie4. Więcej nie pamiętam. Ale cieszę się, że chociaż tyle sobie przypomniałam. – Nie brzmi zbyt radośnie – mruknęła Lucille. – Całe to gadanie o umieraniu. – Raczej o cieszeniu się teraźniejszością. A ja właśnie to zamierzam robić. W naszych planach nastąpiły pewne zawirowania przez całe to zamieszanie z Delphine i zdrowiem Dory. Ale przecież nadal mamy przed sobą resztę lata, prawda? Zbierzmy nasze słodkie różane pąki: Dorę, Harper i Carson, w Morskiej Bryzie i bądźmy szczęśliwe. Koniec ze złymi nowinami! – Koniec ze złymi nowinami – zgodziła się Lucille i roześmiała się cicho. – Tylko pąki róż. Późnym popołudniem Dora siedziała na tylnym fotelu w samochodzie Lucille, wracając ze szpitala do domu, i radowała się w duchu, bo Wyspa Sullivana jeszcze nigdy nie wyglądała tak pięknie. Amerykańskie flagi zwisały z każdej ulicznej latarni, a domy – i nawet wózki golfowe –
przystrojone były w czerwień, biel i błękit. Wszędzie, gdzie spojrzała, spacerowali ludzie, a większość, z torbami plażowymi i składanymi krzesełkami pod pachą, zmierzała na plażę. Dwa dni w szpitalu dłużyły się jej w nieskończoność, pielęgniarki budziły ją o różnych porach, aby pobrać krew i wykonać kolejne badanie. A jedzenie… Nie mogła się już doczekać, aby znów zakosztować domowej kuchni Lucille. Te drobiazgi były jednak niczym w porównaniu z gradem pochlebstw i żądań, jakimi zasypali ją matka i Cal, aby zmieniła zdanie w kwestii powrotu do Morskiej Bryzy. Doprawdy, niedorzeczne. Pomijając fakt, że chciała być w Morskiej Bryzie z siostrami, Nate był w najlepszej możliwej formie po zaledwie miesiącu na wyspie. Wyobrażała sobie, jak bardzo by zmężniał po całym lecie spędzonym w słońcu. Zmęczyły ją mało subtelne namowy matki, aby przyjęła propozycję Cala i zamieszkała z nim w Summerville. Stanowili z Nate’em całość i już podjęła decyzję. Pod koniec pobytu w szpitalu czuła się wyczerpana fizycznie i emocjonalnie, więc chłodno pożegnała się z tą dwójką. Samochód skręcił z Middle Street w krętą drogę na wyspie i wszystko ucichło. Lucille zwolniła, prowadząc auto po wybojach. Rozłożyste dęby i palmy tworzyły ocieniony tunel, zasłaniając domy przed spojrzeniami ciekawskich. Dora czuła narastającą ekscytację, gdy zbliżyły się do znajomego, wysokiego, zielonego żywopłotu. – Morska Bryza – szepnęła. Otworzyła drzwi i wysiadła na duszne powietrze. Cień starego dębu dawał miłą ochronę przed palącym słońcem. Spodziewała się, że drzwi wejściowe otworzą się na oścież, gdy rozlegnie się dźwięk zamykania drzwi samochodu. Nikt się jednak nie pojawił. – Chodźmy do środka – zaproponowała Lucille, okrążając auto. – Harper później wyjmie twoje bagaże. Nie powinnaś niczego dźwigać, przynajmniej na razie. Chodźmy, panienko Doro – dodała, szturchając ją lekko. Dora ruszyła wolno za Bunią. Czuła się zmęczona, ale nie chora. W normalnych okolicznościach wbiegłaby na schody bez namysłu, ale atak sprawił, że zaczęła się bać o swoje serce pomimo zapewnień lekarza. W domu panowała cisza. Bunia położyła torebkę na stoliku w holu. – Harper! – nawoływała. Nikt nie odpowiedział. Puls Dory natychmiast przyspieszył ze zdenerwowania. Weszła do salonu. – Nate?! Znów nic. Przebiegła przez salon do zachodniego skrzydła. Drzwi do biblioteki, w której sypiał Nate, były zamknięte. Bez pukania popchnęła je, szukając syna. Harper i Nate siedzieli po turecku obok siebie na podłodze przed telewizorem. Harper była niewiele większa od chłopca; wyglądała jak dziecko, gdy oboje pochyleni nieco do przodu, z oczami utkwionymi w ekranie, stukali palcami w kontrolery. Od czasu do czasu jedno wydawało z siebie jęk albo okrzyk „O nie!”. Upłynęła chwila, zanim Dora zrozumiała, że Harper gra z Nate’em w grę wideo – i że doskonale się przy tym bawi. Bunia i Lucille podążyły za Dorą i stanęły obok niej w drzwiach. Hałas, którego narobiły,
zaalarmował Harper, która odwróciła głowę. Na widok Dory jej wielkie, niebieskie oczy ożyły, a jej twarz wyrażała pełne zachwytu zaskoczenie. Odłożyła kontroler. – Dora, wróciłaś! – zawołała. – Tak, przed chwilą – odparła Dora, wciąż nieco zdumiona widokiem tej dwójki siedzącej ramię w ramię na podłodze. – Spójrz tylko na siebie! – powiedziała Harper. – Wcale źle nie wyglądasz. A ja myślałam, że będziesz kuśtykać, zgarbiona jak staruszka. – Nie, naprawdę nic mi nie jest. Skończyło się na strachu. – Dora spojrzała na syna z rozpaczliwą tęsknotą. Nate nie odwiedził jej w szpitalu. Wiedziała, że nie lubi takich miejsc, ale strasznie się za nim stęskniła i miała nadzieję na jakiś sygnał, że chłopiec cieszy się z jej powrotu. On jednak nie oderwał wzroku od ekranu. Harper odwróciła się do chłopca. – Nate, twoja mama wróciła – powiedziała z naciskiem. Nate nie przerwał gry. – Cześć, Nate – szepnęła Dora. Spojrzał przelotnie w jej stronę, po czym szybko wrócił do zabawy. Harper zmarszczyła brwi i pochyliła się ku niemu. – Nate, przywitaj się z mamą. Właśnie wróciła ze szpitala. Zignorował napomnienie. Dora widziała, że Harper zdenerwowała się nieposłuszeństwem Nate’a, ale sama przywykła do takiego zachowania. Często ignorował ludzi i nie zwracał uwagi na normy społeczne, zwłaszcza gdy był zatopiony w grze. – On nie jest niegrzeczny – zwróciła się do Harper. – Szkoda tylko, że zachęcasz go do grania – dodała szorstko. – Przecież wiesz, że próbuję go do tego zniechęcić, aby więcej wychodził na powietrze. Dlaczego to zrobiłaś? – Starając się modulować głos, znów spojrzała na Nate’a. – Synu, twoje zachowanie jest niegrzeczne. Gdy twoja mama wraca do domu ze szpitala… albo z innego miejsca… należy się z nią przywitać i przerwać to, co akurat robisz. Podejdź więc tutaj i przywitaj się z matką. Nate przerwał grę i położył kontroler na podłodze. Harper przesunęła się na bok, dając mu miejsce, aby wstał powoli i podszedł do matki. Stanął przed nią i zmierzył ją obojętnym spojrzeniem. – Wyglądasz na chorą. Umrzesz? Dora usłyszała, jak Bunia gwałtownie wciągnęła powietrze. – Nie jestem chora, Nate, i nie umrę – zapewniła. – Jeszcze długo nie zamierzam. Jestem blada, bo jestem zmęczona. Myślałeś, że umrę? – Tak. Pojechałaś do szpitala jak Delphine. A ona może umrzeć. Zapragnęła przytulić go mocno do piersi, pocieszyć i obsypać jego policzki pocałunkami, ale wiedziała, że zaraz by się wyrwał, więc tylko delikatnie ujęła jego twarz w dłonie i uśmiechnęła się ciepło. – Tęskniłam za tobą – powiedziała z sercem przepełnionym miłością. Nate wyswobodził twarz z jej dłoni – to była jego jedyna odpowiedź. – Tęskniłeś za mną?
Pokiwał głową, patrząc na swoje ręce. Nachyliła się do jego ucha. – Martwiłeś się? Nate znów skinął głową. Dora poczuła, że jej serce wzbiera miłością. – Nie musisz się już martwić. Jestem w domu. – Jesteś? – zapytał, podnosząc wzrok. – To jest teraz nasz dom? – dodał, wyraźnie skonsternowany. – Oczywiście, Nate! Na całe lato – wtrąciła Bunia. Dora wiedziała, że Bunia próbuje okazać uczucie, ale Nate jej wypowiedź potraktowałby dosłownie. Poza tym zmarszczka na jego czole przypomniała Dorze, że nie lubi być w centrum uwagi. To go frustrowało. – Tak, to jest nasz dom – oświadczyła wprost. – Na lato. Rozmawialiśmy o tym, pamiętasz? Czy to cię niepokoi? Odwrócił wzrok. – Mogę wrócić do mojej gry? – zapytał. Nie chciała, aby siedział w ciemnym pokoju z Harper i grał. – Myślę, że skończyliśmy z grami na jakiś czas. – Harper wygrywa, a ja nie chcę przegrać. – Jego głos stał się płaczliwy. – Długo się nie widzieliśmy. Chodźmy na zewnątrz. Jest piękny dzień. Zrobię ci coś do jedzenia. Na co masz ochotę? – Chcę wrócić do mojej gry. – Grasz od wielu godzin – oświadczyła Dora bardziej stanowczo. – Czas to wyłączyć. Na jego twarzy natychmiast odmalował się bunt. Zaczął gorączkowo wymachiwać rękami w powietrzu. – Nie! – ryknął na całe gardło. – Wystarczy – warknęła Dora. Nate podskakiwał teraz w górę i w dół. – Nienawidzę cię! – powtarzał jak nakręcony. Podniósł kontroler z podłogi. – Nie wyłączę gry. Dorę ogarnął gniew. Podeszła do syna i wyrwała mu kontroler. – Czas wyłączyć grę. Nate był drobnym chłopcem, ale jego złość była gwałtowna i potężna. Oblał się rumieńcem i zacisnął dłonie w pięści. Zamachnął się i uderzył Dorę w mostek. Sprawił jej ból tym większy, że chodziło o serce; zatoczyła się do tyłu, przyciskając dłoń do piersi i walcząc o oddech. Nate dostał ataku szału i rzucił się na ziemię. Dora bezradnie obserwowała, jak zawodzi i kopie podłogę. Nie mogła się ruszyć, nie potrafiła wykrzesać z siebie energii, aby podejść i uspokoić go. Zawładnęły nią panika i rozpacz. – Dłużej nie dam rady! – Z jej gardła wyrwał się krzyk. Odsunęła się od syna i ukryła twarz w dłoniach. – Potrzebuję pomocy! W mgnieniu oka poczuła wokół siebie ramiona Buni i usłyszała jej głos przy uchu:
– Pomożemy ci, Doro. Nie jesteś sama. 4 Fragment wiersza Do panien, aby czasu próżno nie trwoniły Roberta Herricka w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka.
Rozdział szósty Dni mijały, a Dora nie opuszczała swojej sypialni. Nie potrafiła wykrzesać z siebie odrobiny chęci, a co dopiero energii. Leżała apatycznie na łóżku w cienkiej, białej, bawełnianej koszuli nocnej, wpatrując się we wzory, które światło kreśliło na suficie. Mijał kolejny z gorących dni lata. Klimatyzacja mruczała, ale Bunia nigdy nie obniżała przesadnie temperatury. Wentylator na suficie poruszał powietrzem, chociaż skrzydła były nieco wykrzywione i wprawiały całe urządzenie w drżenie, czemu towarzyszyły monotonne odgłosy klikania. Dora dzieliła małą sypialnię z Harper, odkąd przyjechały do Morskiej Bryzy w maju. Gdy wróciła ze szpitala, odkryła, że Harper przeniosła się do pustej sypialni Carson. Dora spodziewała się, że Harper wróci do pokoju, gdy Carson przyjechała poprzedniego wieczoru, ale chichotały i rozmawiały do świtu niczym małe dziewczynki, Dora słyszała je przez ścianę. Nie miała nic przeciwko dzieleniu pokoju z Harper. Nie mogłaby sobie wymarzyć lepszej współlokatorki. Harper była wręcz przesadnie schludna. Mieszkała jak zakonnica, tyle że dobrze ubrana. Wszystkie ubrania, buty i biżuterię przechowywała w ładnych kartonach albo aksamitnych pokrowcach. Laptop i książki trzymała w nieskazitelnym porządku na małym stoliku w kącie. Codziennie rano słała łóżko, zakładając prześcieradło pod materac. W łazience sprzątała nie tylko po sobie, ale kompulsywnie również po Dorze. Zbierała ręczniki z podłogi, wycierała umywalkę i wannę, odkładała przybory toaletowe do koszyków, które kupiła. Spanie w tym samym pokoju, nawet na oddzielnych łóżkach, było jednak bardziej intymne, niż obie mogłyby sobie życzyć. Harper pracowała na komputerze albo czytała książki do późna. Dora zazwyczaj zasypiała bez problemu, ale zdarzały się noce, podczas których udawała, że śpi, gdy monotonne stukanie klawiszów komputera sprawiało, że zgrzytała zębami ze złości. Wszyscy zebrali się na werandzie. W swoim pokoju Dora słyszała szum rozmów, śmiechy i szczęk talerzy. Wytężyła słuch, ale nie zdołała rozróżnić słów. Mogłaby wstać z łóżka, rzecz jasna, ale nikt nie pomyślał, aby do niej zajrzeć ani ją zaprosić. Przewróciła się na bok, czując napływającą falę smutku tak chłodnego i mrocznego, jak głębiny Atlantyku. Dlaczego mieliby pragnąć, aby do nich dołączyła? Dlaczego ktokolwiek miałby ochotę na jej towarzystwo? Cal uważał, że bywa nudna, a ona mu wierzyła. Ludzie nie pałali do niej sympatią tak jak do Carson, która z miejsca oczarowywała każdego i sprawiała, że czuł się jak członek rodziny. Carson była taka jak Bunia – spontaniczna, zabawna. Ludzie lgnęli do niej. Harper też, mimo swojej rezerwy, zdawała się mieć milion znajomych. Dostawała mnóstwo esemesów i mejli. Jej telefon wiecznie wydawał jakieś dźwięki. Dora nie miała przyjaciół, kochanków, życia. Nawet syn nie chciał z nią przebywać. Zacisnęła dłonie w pięści, przypominając sobie swój atak histerii. – Boże, dopomóż. Strasznie mi wstyd. Jej wybuch dorównał siłą wybuchowi Nate’a. Dopiero teraz, z perspektywy czasu, dostrzegała, że przeoczyła niemal wszystkie znaki. Teraz rozumiała, że Nate nie zdenerwował się tym, że kazała mu wyłączyć grę. W jego wybuchach nigdy nie chodziło jedynie o gniew. Gdy leżała w szpitalu, martwił się, był przerażony, samotny, sfrustrowany, a może nawet smutny. Jej ultimatum przelało czarę. Gdyby miała być ze sobą szczera, musiałaby przyznać, że
nie zauważyła tego, bo wszystko przesłonił jej widok Harper, która znalazła sposób na zabawę z Nate’em, tak jak wcześniej Carson. Dora wiedziała, że siostry próbują jej pomóc. Lepiej poznać swojego siostrzeńca. Po części była zachwycona, że podjęły wysiłek. Wdzięczna. Z drugiej strony odczuwała zazdrość, że bawią się razem. Dlaczego z nią syn nie chciał się bawić? Znała odpowiedź na to pytanie. W jego oczach tylko narzucała dyscyplinę. Ustalała zasady. W przeciwieństwie do ciotek, które były fajne. Carson pływała z delfinami. Harper znała się na grach. Oddech uwiązł jej w gardle, gdy dotarła do niej oczywista prawda. Nie umiała się z nim bawić. Na korytarzu rozległy się kroki, więc z niepokojem patrzyła na drzwi. Idź sobie, idź sobie, pomyślała, zaciskając powieki. Chciała, aby wszyscy zostawili ją samą z jej nieszczęściem. Chwilę później rozległo się pukanie do drzwi. Zamierzała udawać, że śpi, ale usłyszała głos Buni. – Dora? Kochanie, wstałaś już? Zanim zdołała podjąć jakąś decyzję, drzwi się uchyliły, a w szparze pojawiła się srebrzysta głowa Buni. – Obudziłam cię? – Nie – odparła niechętnie. – To dobrze. – Bunia weszła do środka. Dora spodziewała się, że położy dłoń na jej ramieniu i poklepie delikatnie w geście otuchy. Zamiast tego babcia chwyciła za prześcieradło i zerwała z niej jednym ruchem. Dora okręciła się i spojrzała na nią, oniemiała. – Najwyższy czas skończyć z tym użalaniem się nad sobą i wstać z łóżka! – Nie chcę. – Chwyciła za prześcieradło i z powrotem naciągnęła na siebie. – Nie obchodzi mnie to. Mówię ci, że masz natychmiast wstać z łóżka. Słyszysz? Nikt w ten sposób nie zwracał się do Dory, odkąd była małą dziewczynką. Ze zdumienia nie zdołała odpowiedzieć. Odwróciła się do Buni plecami, zwinęła w kłębek i zaczęła płakać. – Och, Doro – mruknęła Bunia z rozdrażnieniem, siadając na krawędzi łóżka. – Jestem nieszczęśliwa – zaszlochała Dora. – Kochanie, nieszczęśliwa byłaś wiele godzin temu. Teraz jesteś przybita i na dobrej drodze do depresji. – Wiem – załkała Dora. – Nienawidzę swojego życia, nienawidzę siebie. Nienawidzę wszystkiego. Bunia wybuchnęła śmiechem. – To nie jest zabawne – stęknęła Dora. – Owszem, nie jest. Masz coś, co moja matka nazwała „globusem”. Leżenie w łóżku i zawodzenie nic tu nie pomoże. – Mnie tu dobrze. Bunia wstała i oparła dłonie na biodrach. – Kochana dziewczyno, gdy poprosiłam cię, abyś ze szpitala wróciła do Morskiej Bryzy, myślałam, że zaczniesz tutaj dochodzić do siebie. Jeśli chciałaś leżeć w łóżku i rozpaczać, trzeba było jechać z matką. Dora jęknęła i mocniej przycisnęła kolana do piersi.
Bunia podeszła do okna i odsłoniła zasłony, a pokój zalało światło słońca. – Wyjrzyj na zewnątrz, dziecko! Masz ocean, plażę, słońce, słodko pachnące powietrze… To wszystko na ciebie czeka. Koniec z odwracaniem się plecami. – Poklepała Dorę po ramieniu. – I z odwracaniem się plecami do mnie, skoro już o tym mowa. Zachowujesz się jak rozpuszczony bachor, a ja sobie tego nie życzę. To była typowa Bunia – rzeczowa i śmiało wypowiadająca własne zdanie. Nagle Dora poczuła wdzięczność, że Bunia wtargnęła do tego pokoju niczym promień słońca. Nieco zawstydzona, odwróciła się do niej twarzą. – Czuję się jak idiotka – oświadczyła. – Zawiodłam jako żona. Jako matka. – Oczywiście, że nie. – Nie? Moja matka jest innego zdania. Czuję, jakbym złamała jakąś zasadę kobiecości. Upadłam i nie mogę się pozbierać. Ilekroć próbuję, znów upadam. Twarz Buni złagodniała. – Pozwól, że ci pomogę. Ujęła Dorę pod ramię i delikatnie pomogła jej usiąść. – Proszę. Tak lepiej. – Cofnęła się i zmierzyła Dorę wzrokiem, mrużąc powieki. – Dziecko, wyglądasz okropnie. Kiedy ostatnio myłaś włosy? Jesteś blada jak śmierć. Jasna cera i bladość to nie to samo. Wiem, czego ci trzeba. Wstawaj, dziewczyno. Słyszałaś? Wstań! Dora posłuchała. Nie mogłaby zignorować nakazu Buni. Westchnęła teatralnie i wstała powoli, nieco się chwiejąc po tylu godzinach w pozycji horyzontalnej. – Dobrze. A teraz spójrz na mnie, Doro. Powoli, z wahaniem podniosła wzrok na Bunię. Spojrzała jej w oczy i poczuła ich nierozerwalną więź. – Chodź ze mną, dziecko. Bez słowa podała Buni rękę, a jej serce szepnęło: „Tak!”. Bunia ujęła jej dłoń i poprowadziła ją przez korytarz do swojej łazienki. Dora strzelała oczami na prawo i lewo z nadzieją, że siostry nie zobaczą jej w takim stanie. Czuła rękę Buni na swojej, jakby ta wyciągała ją z otchłani. Nie chciała jej puścić. W pokojach Buni poczuła się bezpiecznie. To było kobiece sanktuarium babci – wygodne perkalowe fotele, masa ślicznych poduszek, obrazy oceanu i wybrzeża na ścianach, falbanki przy zasłonach. Dora uśmiechnęła się delikatnie. – O właśnie, tak lepiej – powiedziała Bunia. – Ilekroć czuję się, jakby ktoś mnie przeżuł i wypluł, szykuję sobie przyjemną, gorącą, perfumowaną kąpiel. Czyni cuda dla mojego ducha. Co ty na to? Twarz Dory pojaśniała na tę sugestię. – Cudowny pomysł. – Usiądź, moja droga, a ja napełnię wannę – poinstruowała ją Bunia. – Nic nie rób, po prostu się odpręż! – dodała wesoło, zbywając deklaracje pomocy ze strony Dory. Bunia zniknęła w łazience, a Dora usiadła na ogromnym łóżku i czuła się znów jak mała dziewczynka. Usłyszała dudnienie rur i szum wody. Zaraz potem do pokoju napłynął słodki aromat. Zamknęła oczy i głęboko odetchnęła. Róże… upajające. Bunia wróciła do pokoju z wielkim ręcznikiem w kolorze akwamaryny i wręczyła go Dorze.
– Rozbierz się – poleciła. – Wanna napełni się za kilka minut. Na razie wypij to. – Wręczyła jej mały kieliszek bursztynowego płynu. – Co to takiego? – Rum. Czysty. Jest stary i aksamitny jak pupa niemowlaka, więc się nim rozkoszuj. Ale ani słowa Lucille. Zamorduje mnie, jeśli się dowie, gdzie ukryłam butelkę. – Zachichotała, a jej oczy zabłysły triumfalnie. – Za przyborami toaletowymi. Mała flaszka idealnie się tam wpasowała! – Buniu, nie powinnam tego pić. – Wyciągnęła dłoń, aby oddać kieliszek. – Wszystkie się zgodziłyśmy. Żadnego alkoholu. Bunia delikatnie odepchnęła jej rękę. – Kochanie, o to jedno w twoim wypadku się nie martwię. Nikt z nas nie jest doskonały. Ale doskonałość nie jest nam potrzebna. Wystarczy równowaga. Dora uniosła kieliszek do ust. Rum był aksamitny i piekł tylko trochę, spływając do gardła i rozgrzewając jej pierś. Doznanie było wyjątkowo rozkoszne i dekadenckie, biorąc pod uwagę porę dnia. Zdjęła koszulę nocną ozdobioną koronką, w której zawsze czuła się jak staruszka. Posłała ją kopniakiem przez pokój, przysięgając sobie, że nigdy więcej jej nie włoży. Owinęła się grubym, frotowym szlafrokiem Buni. Bunia wyszła z łazienki, wołając: – Dora! Chodź, dziecko. Dora weszła do pomieszczenia wypełnionego parą i aromatem. Bunia pomogła jej zdjąć szlafrok i poprowadziła ją do parującej wanny. Woda była tak gorąca, że Dora zanurzała się w niej po centymetrze, dając ciału czas na przyzwyczajenie się do temperatury. Powoli wyciągnęła przed siebie nogi i zamoczyła się cała w perfumowanej, pieniącej się kąpieli. Głowę oparła na poduszce leżącej na krawędzi wanny. Zamknęła oczy, odetchnęła głęboko parą i poczuła, jak napięcie opuszcza jej ciało i rozpływa się w wodzie. Westchnęła z przeczuciem, że w jakiś sposób została uratowana. Krople na jej twarzy nie były łzami, lecz potem. Bunia rozlewała słodką herbatę na tylnej werandzie, a Lucille rozdawała jagodzianki zakupione w Village Bakery. Naprędce zorganizowała spotkanie rodzinne, gdy Dora moczyła się w kąpieli. Zapowiadało się urocze popołudnie w cieniu czarno-białej, pasiastej markizy. Duże, pierzaste obłoki płynęły po niebie nad zatoką. Rabaty pełne kwiatów pod werandą pyszniły się kolorami i wypełniały powietrze ciężkim aromatem. Bunia stuknęła łyżeczką w szklankę, aby uciszyć gwar. Carson i Harper przerwały rozmowę, a Harper zamknęła laptop. – Gdzie Dora? – zapytała Carson. – Dalej śpi w swoim pokoju? – dodała Harper. – Nie. – Bunia posłała młodszej wnuczce karcące spojrzenie. – Właśnie z tego powodu nas tu jednak zebrałam. Dora nie jest sobą. – Mało powiedziane – wtrąciła Carson. – Jeszcze nie widziałam jej w takim stanie. – Wpadła w szał… – mruknęła Harper, kręcąc głową. Bunia uznała za stosowne ją poprawić. – Nie wpadła w szał, tylko się załamała. To spora różnica. Najważniejsze jest to, że
poprosiła o pomoc. – Nigdy nie prosiła o pomoc – zamyśliła się Lucille. – Właśnie. Musimy się naradzić, jak pomóc jej w tym trudnym okresie. Dzięki Bogu nie miała zawału, ale na pewno dostała ostrzeżenie. Lekarz jasno dał nam do zrozumienia, że Dora musi zmienić swoje nawyki żywieniowe i zadbać o aktywność fizyczną… – Westchnęła. – W ogóle się nie rusza. – Urwała i spojrzała na drzwi werandy, aby się upewnić, że są zamknięte. Lepiej, by Dora nie usłyszała. To mogłoby zranić jej uczucia. – Niestety, zamiast próbować coś zmienić, ona zamknęła się w swoim pokoju. Utrzymuje, że wciąż czuje się zbyt zmęczona, ale… – Bunia westchnęła teatralnie, jakby chciała zaznaczyć, że chodzi o znacznie więcej niż tylko zmęczenie. – Pomyślałam, że znajdziemy jakiś sposób, aby ją zmotywować. Zjednoczyć się wokół niej. Pokazać jej, że nam zależy. – Wyciągnąć ją z łóżka – dodała Lucille sucho. Siostry milczały przez chwilę. W końcu głos zabrała Harper: – Idea jest słuszna… – zaczęła z wahaniem. Bunia patrzyła wyczekująco. Harper nie rzucała słów na wiatr i wszystko głęboko, uważnie analizowała. Jej opinie były wyważone i odzwierciedlały dojrzałość intelektualną, wyprzedzającą znacznie jej wiek. – …ale chęć zmiany musi wypływać z niej samej. Nie jest małą dziewczynką. Nie możemy jej do niczego zmusić. – Racja, ale możemy ją zachęcić – powiedziała Carson. – Czułam wdzięczność, gdy poparłyście moją decyzję o skończeniu z alkoholem. Wyniosłyście z domu wszystkie butelki. Wiem, bo ich szukałam – dodała. Roześmiała się ze wszystkimi, po czym kontynuowała poważniejszym tonem: – Gdyby wieczorami było w lodówce wino, raczej bym mu się nie oparła. – Nadal go tam nie ma, na wypadek gdybyś szukała – wtrąciła Lucille z naciskiem. Carson wykrzywiła twarz w grymasie, gdy pozostałe panie zachichotały. Harper pochyliła się ku Carson. – A jak się trzymasz? Carson przez chwilę kołysała szklanką pełną mrożonej herbaty. – Miałam mnóstwo czasu na refleksję w drodze na Florydę i z powrotem. Nie chcę myśleć, że jestem alkoholiczką, ale oboje moi rodzice byli alkoholikami, a z moją historią… – Wzruszyła ramionami. – To zdecydowanie jest problem. Prawdę mówiąc, ochota na drinka mnie nie opuszcza. Dawniej myślałam, że piję tylko towarzysko. Większość samotnych dziewczyn w naszym wieku chadza do barów i restauracji. To jednak zawsze wiąże się z alkoholem. Prawda? – zwróciła się do siostry. Harper pokiwała głową. – I nadzieją, że pozna się jakichś facetów. – Policzyłam i okazało się, że piłam co najmniej pięć drinków każdego wieczoru. – Ale te pięć drinków wypijałaś pomiędzy ósmą wieczorem a pierwszą w nocy – wtrąciła Harper. – Co daje jednego drinka na godzinę. Trudno mówić o przesadzie. – Tyle że wychodziłam ze znajomymi kilka razy w tygodniu. W domu też wypijałam kieliszek lub dwa. – Carson zmarszczyła brwi. – Tak czy inaczej, jeśli się to wszystko zsumuje, wychodzi sporo. – Wzięła głęboki oddech. – Myślę o wstąpieniu do AA, na wszelki wypadek. Może
jeśli usłyszę historie innych ludzi i zobaczę, gdzie z tym wszystkim stoję, to jakoś mi pomoże. Bunia uniosła brwi. – Myślisz, że to konieczne? – Skoro tak myśli – mruknęła Lucille. – Jeszcze nie podjęłam decyzji – wykręciła się Carson. – Na razie się zastanawiam. – Myśl, myśl – zachęcała ją Lucille. – Nie pozwól sobie na lenistwo i lekceważenie tego. Bunia pochyliła się i poklepała dłoń Carson. – Odważna decyzja. Twój ojciec powinien był ją podjąć. Żałuję, że go nie zachęcałam. Jeśli podejrzewasz, że potrzebujesz pomocy AA, idź na spotkanie. Jestem z ciebie dumna. Spojrzały na siebie z miłością. – Widzicie, właśnie o to mi chodzi – powiedziała Harper. – To Carson sama podjęła decyzję, aby walczyć z piciem. Odniesie sukces, bo tego chce. Jeżeli Dora ma zmienić swoją dietę i styl życia, to pragnienie musi wyjść od niej. Bez tego nasze kibicowanie i sugestie nic nie dadzą. – Owszem, decyzję podejmie sama – odparła Bunia. – Ale my możemy jej pomóc dojść do tego etapu. I zachęcać ją. Dziewczęta, nasza Dora przeszła w szpitalu piekło i nie mówię tylko o problemach ze zdrowiem. – Co się stało? – zapytała Carson. – Mówiąc krótko, terroryzowano ją. Jej matka – Bunia przewróciła oczami – okropna kobieta, naciskała, aby Dora pojechała z nią do Charlotte, i okazywała jej dezaprobatę, pod wpływem której Dora zazwyczaj ustępuje. A Cal… – Nawet nie próbowała ukryć pogardy w swoim głosie. – Nagle zasugerował, że powinni przemyśleć rozwód. Poprosił, aby wprowadziła się do jego mieszkania w Summerville. – Naprawdę? – zapytała zaskoczona Harper. – To chyba dobrze? – Wręcz przeciwnie – odparła Bunia z naciskiem. – To dowód jego wstrętnego egoizmu. Ledwo się powstrzymałam, by nie powiedzieć mu paru przykrych słów. Winnie, rzecz jasna, piała z zachwytu. Nie ma rozwodu, nie ma skandalu. Nawet nie pomyślała o tym, co jest najlepsze dla Dory. – Buniu – zaczęła Carson ostrożnie. – Na pewno kocha Dorę. W końcu jest jej matką i ma prawo do swojej opinii. – Zgadzam się z Carson. Co jest złego w ratowaniu małżeństwa? – dodała Harper, wciąż nieprzekonana. – Ależ oczywiście, nie ma nic złego, jeśli pobudki są szczere – odparła Bunia. – Cal Tupper ma Dorę w nosie. Swojego syna również. – Wyprostowała się w fotelu. – Mógł zwieść Winnie, ale mnie oczu nie zamydli. Dora naprawdę nie ma pojęcia o mężczyznach. Cal chce zatrzymać ją w Summerville, blisko tego okropnego domu, aby mogła nadzorować remont. Raz, raz. Taki miał motyw. – Przepraszam, ale co w tym złego? – zapytała Harper ponownie. – Przecież to właśnie teraz by robiła, gdyby nie mieli problemów małżeńskich, prawda? W końcu jest jego żoną. Dbanie o dom należy do jej obowiązków. – Nie o to chodzi. – Zatem o co? Carson zmrużyła powieki i pomachała palcem. – Czego nam nie mówisz?
Bunia zerknęła na drzwi i zniżyła głos. – Chodzi o Nate’a. – Co z nim? – zapytała Harper. – Zaproszenie do mieszkania w Summerville go nie obejmuje. Carson wpadła w złość. – Nie obejmuje? Przecież to ich syn! – Właśnie o to chodzi – oświadczyła Bunia, kiwając głową z satysfakcją, że dowiodła swego. – Masz na myśli, że chciał, abyśmy go uchroniły przed kłopotem, jakim jest Nate? – dopytywała Carson z niedowierzaniem. – Dokładnie. Carson odchyliła się na oparcie krzesła. – Masz rację. Prawdziwy dupek z niego. Biedny Nate. Biedna Dora. – W ogóle go nie znam, więc go nie bronię – wtrąciła Harper. – Ale czy znamy jego wersję wydarzeń? – Jak możesz tak mówić? – wypaliła Carson, zwracając twarz do siostry. – To palant. O czym wiedziałyśmy od dawna. – Ale jej palant! – zripostowała Harper. Zamilkła, usłyszawszy własne słowa, i wszystkie wybuchnęły śmiechem. Bunia wróciła do tematu. – Dora postanowiła przyjechać do nas, więc nie traćmy czasu na omawianie zalet i wad Calhouna Tuppera. – Jej ton wyraźnie głosił, że uznaje, iż dość słów zmarnowała już na tego człowieka. – Dora przez większość życia robiła to, co jej kazano. I stawiała potrzeby innych ponad własne, zwłaszcza potrzeby Nate’a. Po raz pierwszy jasno powiedziała, czego chce, gdy oznajmiła, że jej i Nate’owi najlepiej będzie w Morskiej Bryzie. To dobry początek. Spojrzała na Harper. – Masz rację, że Dora powinna sama podjąć decyzję. My jednak możemy poprowadzić ją ku nowym nawykom, dzięki którym lepiej się poczuje. W duchu i na ciele. Drobiazgi, które dla was są oczywiste, jak manikiur i pedikiur, ćwiczenia, wyjście z koleżankami, dla niej są niedostępne. Skupia się na Nacie i jego potrzebach, na Calu i na tym domu. Siebie stawia wiecznie na końcu. Nic dziwnego, że przytyła. Po prostu się poddała. Poza tym wątpię, aby miała pieniądze na takie zbytki. – Buniu – powiedziała Carson, odchylając się na oparcie szerokiego fotela i obejmując kolana ramionami. – Kiedyś Dora nie była taka. Gdy razem spędzałyśmy lato, wszystko musiało być tak, jak ona chciała. Nigdy nie uważałam jej za nieśmiałą ani zahukaną. W zasadzie dzisiaj też taka nie jest. Jest wręcz apodyktyczna. – Owszem – zgodziła się Bunia. – Zastanów się nad tym jednak przez chwilę. Nie znosi sprzeciwu w jakich kwestiach? – Harmonogramu Nate’a – odparła Carson natychmiast. – Jedzenia Nate’a, ubrania Nate’a… – Postępowania według zasad – wtrąciła Harper szybko. – To znaczy zasad obowiązujących damy z Południa. Na przykład odsłaniania dekoltu albo noszenia zbyt krótkich spódniczek. – I chodzenia w bieli przed Wielkanocą i po Święcie Pracy – dodała Carson. – A także manier, przeklinania, podnoszenia głosu i chodzenia do kościoła – kontynuowała
Harper. Carson uśmiechnęła się krzywo. – Bycia damą. W mgnieniu oka obie odwróciły głowy i wycelowały palce w siebie nawzajem. – Śmierć damom! Bunia musiała się roześmiać. W dzieciństwie Carson i Harper biegały po wyspie, udając piratów poszukujących ukrytego skarbu. Bunia wiedziała doskonale, że te dwie chłopczyce nie znosiły zasad i wręcz się wiły, gdy nakazywała im zdejmować zapiaszczone stopy z łóżek i łokcie ze stołu, wypluwać gumę i używać chusteczki zamiast rękawa do wycierania nosa. Kazała im myć ręce przed obiadem, czesać włosy, zniżać głos i wciąż im powtarzała, że powinny „zachowywać się jak damy”. Dziewczęta ukuły więc zawołanie, które wykrzykiwały na głos, gdy tylko udało im się czmychnąć za próg: Śmierć damom! – Dokładnie – potwierdziła. – Dora jest jak pies pasterski, który warczy i podskubuje owce oddalające się od stada. Bardzo stara się przestrzegać zasad. Być grzeczną, dobrze wychowaną dziewczyną. – Uśmiechnęła się przebiegle. – Moim zdaniem powinna pozwolić na więcej piratowi, którego ma we krwi, a waszym? Carson i Harper odpowiedziały uśmiechami. – Śmierć damom… rzecz jasna! – zawołała Carson. – Dora powinna złamać parę zasad – dodała Harper, wyraźnie ciesząc się z kierunku, w którym zmierza rozmowa. Pochyliła się do przodu. – Jak możemy pomóc? Dora nie miała pojęcia, jak długo leżała w wannie, zanurzona i w pełni zrelaksowana, ale woda ostygła, zanim wróciła Bunia. Przytrzymała dla Dory suchy frotowy szlafrok niczym pokojówka, owinęła nim wnuczkę, po czym zaprowadziła ją do sypialni. Toaletka Buni była prawdziwym dziełem sztuki – francuski antyk z potrójnym lustrem i blatem z białego marmuru w mosiężnej ramie. Dora przypomniała sobie wieczór, kiedy jako mała dziewczynka obserwowała przygotowania Buni przed wyjściem z dziadkiem Edwardem. Siedziała po turecku na masywnym łóżku, ze wzrokiem utkwionym w swoją piękną babcię, przeglądającą się w lśniącym lustrze toaletki. Bunia wyglądała jak królowa w rubinowym szlafroku. Jedwab opadał szykownie z jej szczupłych ramion, tworząc barwną plamę na podłodze. Dora spojrzała na swoją piżamkę Hello Kitty i zapragnęła być piękna jak babcia, z długimi złotymi włosami, upiętymi spinkami wysadzanymi klejnotami. Bunia uniosła pędzel i zanurzyła go ostrożnie w jednym z kolorowych słoiczków. Pochyliła się do lustra i nałożyła makijaż wprawnymi ruchami. Dora aż westchnęła głośno, gdy Bunia przykładała różne kolczyki do uszu, odwracając głowę od lewej do prawej, aby zadecydować, którą parę włoży. Na koniec, gdy nałożyła delikatnie rubinową czerwień na usta, Dora prawie omdlała z zachwytu. Bunia uśmiechnęła się do wnuczki. – Chcesz spróbować? – Kto? Ja? – zapytała Dora, siadając prosto. Matka nigdy nie zaproponowała, że zrobi jej makijaż. Raz odważyła się zapytać, czy może wypróbować jej szminkę, Winnie otworzyła oczy ze zdumienia i zawołała: „Jesteś za młoda na makijaż!”. – Oczywiście, że ty – odparła Bunia, wstając. Wyciągnęła do Dory rękę i pozwoliła jej usiąść na swoim miejscu. Dora z zachwytem podziwiała swoje odbicie w trzech wspaniałych lustrach.
Bunia wzięła do ręki szczotkę z włosia dzika i zaczęła rozczesywać włosy Dory długimi, gładkimi pociągnięciami. Dora czuła się błogo, jak we śnie. – Mamy włosy w takim samym odcieniu. – Z tonu Buni wynikało, że cieszy się z tego faktu. – Musisz je szczotkować codziennie po sto razy, aby lśniły. Bunia odłożyła szczotkę na toaletkę i sięgnęła po pędzel do makijażu. Zanurzyła go w różowym proszku i delikatnie musnęła kilka razy policzki Dory. Dziewczynka wstrzymała oddech, gdy Bunia nałożyła odrobinę niebieskiego cienia na jej powieki. – Tylko lekkie muśnięcia – poinstruowała ją Bunia. – Chcesz delikatnie podkreślić swoją urodę. Nałożysz za dużo, a będziesz wyglądać jak pospolita wywłoka. Dora nie była pewna, co to jest ta wywłoka, ale usłyszała nutę pogardy w głosie Buni. Gdy przejrzała się w lustrze, poczuła się dorosła… a nawet piękna! W tamtej chwili pokochała swoją babcię jak nikogo na świecie. Teraz, po latach, Bunia znów posadziła ją przed tym samym potrójnym lustrem. Dora zwiesiła ramiona i odwróciła wzrok, nadal czując się jak niezdarna dziewczyna. Nawet bez patrzenia w lustro czuła się bardziej jak błazen niż jak królowa. – A teraz, drogie dziecko, wypij to – powiedziała Bunia, wręczając jej szklankę. Dora zerknęła na nią podejrzliwie. – To tylko woda. – Bunia roześmiała się lekko. – Po gorącej kąpieli trzeba uzupełnić płyny. Skóry nie wolno odwodnić. Dora posłusznie uniosła szklankę do ust. Bunia otworzyła szufladę toaletki i wyjęła krem. Zanurzyła palce w słoiczku i nakładała krem na skórę Dory delikatnymi, kolistymi ruchami. Dora zamknęła oczy, gdy Bunia zaczęła czesać jej włosy gładkimi pociągnięciami szczotki. – Jesteś piękną kobietą – oświadczyła Bunia, gdy skończyła. – Otwórz oczy i zobacz, jak twoja skóra jaśnieje! Dora niechętnie uniosła powieki. Z lustra wpatrywała się w nią para błyszczących niebieskich oczu. Skóra była zaróżowiona po gorącej kąpieli. Dora z zaskoczeniem odkryła, że kobieta po drugiej stronie lustra naprawdę jest niebrzydka. – Zawsze miałaś najładniejszą cerę – kontynuowała Bunia, czesząc ją. – Taką miękką. Ani jednej zmarszczki. Masz to po mnie, rzecz jasna. Gdy zaczniesz chodzić na spacery, zawsze nakładaj kapelusz i smaruj się kremem z filtrem. Słońce nie jest twoim przyjacielem. – Na spacery? – zapytała Dora. – Oczywiście. Musisz codziennie maszerować, tak zalecił lekarz. Wcześnie rano albo późnym popołudniem, gdy słońce nie jest takie ostre. To najlepsze lekarstwo dla serca… A twoja figura też ci za to podziękuje – dodała. – Możesz zacząć dzisiaj. – Sama nie wiem… – Oczywiście, że wiesz. Już o tym rozmawiałyśmy w szpitalu, moja droga. Dobrze wiesz, że czas zacząć od nowa. – Nie wiem, czy potrafię. Chcę się ukryć. Jestem zraniona. Rozczarowana… życiem, Calem. Ludźmi. Bunia przerwała czesanie i spojrzała Dorze w oczy w lustrze. – Ludzie zadają ból, są bezduszni, niewrażliwi, puści i okrutni… ale miejsce leczy rany, koi gniew, wypełnia straszliwą pustkę, którą tworzą te ludzkie istoty. – Położyła dłonie na
ramionach Dory. – Wiesz, kto to powiedział? – Nie. – Twoja imienniczka. Eudora Welty. – Ach, ona – mruknęła Dora, marszcząc brwi. – Też nie miała wielkiego szczęścia w miłości, prawda? – Skąd możemy to wiedzieć? Tak naprawdę nie ma znaczenia, czy była mężatką albo miała szczęście w miłości. Żyła pełnią życia. – Całe życie spędziła samotnie w małym miasteczku, w którym przyszła na świat – skrzywiła się Dora. – Wciąż nie rozumiesz – odparła Bunia, klepiąc ją po ramieniu. – Życie, które stworzyła dla siebie Eudora, było jej własną zasługą. Nieważne, gdzie przyszło jej żyć, zawsze była w domu. Tak, spędziła większość życia w małym miasteczku w Missisipi, ale rozumiała, i o tym właśnie tak pięknie pisała, że miłość do miejsca może wypełnić duszę. Rozumiem ten sentyment. Oznacza głębokie przywiązanie do miejsca, w którym znajdujemy spokój. Zadowolenie. Gdzie zapuszczamy korzenie. Bunia potrząsnęła szczotką, aby podkreślić swoje słowa. – Doro, widziałam wiele zachodów słońca na całym świecie, ale żaden nie mógł się równać z zachodem słońca na naszym wybrzeżu, gdy całe niebo rozświetla się odcieniami sjeny, fioletu i złota. Ani z widokiem plaży, która zmienia się każdego dnia. To jest mój dom. Stąd jestem. Tutaj mogę być sobą. Do oczu Dory napłynęły łzy, przez co ich błękit zapłonął niczym pochodnia. – Ja już nie wiem, gdzie jest mój dom. Bunia pochyliła się, aby otoczyć Dorę ramionami, i pocałowała ją w czubek głowy, wilgotnej i słodko pachnącej po kąpieli. – Poczuj naszą miłość, która cię otacza. My cię podtrzymujemy. Jesteś bezpieczna. Idź więc, Doro. Pospaceruj po plaży. Poczuj piasek pomiędzy palcami. Przejdź się po ulicach, poluj na widoki. Maszeruj. I uwierz, podczas wędrówki odkryjesz miejsce pełne ciszy i spokoju. Jeśli odnajdziesz siebie, odnajdziesz też drogę do domu.
Rozdział siódmy Zaraz po naradzie rodzinnej Carson wskoczyła do wózka golfowego i ruszyła prosto do mieszkania Blake’a. Nie minął tydzień od ich ostatniego spotkania, była więc zdziwiona siłą swojej tęsknoty. Wcisnęła gaz do dechy, ale wózek nie był w stanie jechać szybciej niż dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę. – No dalej, jedź – mamrotała, ze zniecierpliwienia pochylając się do przodu. W końcu dotarła do długiego rzędu apartamentowców z białego drewna, które kiedyś były kwaterami dla wojska stacjonującego na Wyspie Sullivana. Zaparkowała wózek, wbiegła na schody i energicznie zapukała do drzwi. Usłyszała ostrzegawcze warknięcie – to Hobbs – a chwilę później drzwi się otworzyły i stanął w nich Blake w beżowych szortach, brązowym podkoszulku, sandałach i z wyrazem zachwytu na atrakcyjnej twarzy. – Nareszcie! – zawołał, po czym otoczył ramionami jej talię, przygarnął ją do piersi i wycisnął solidny, niecierpliwy pocałunek na jej ustach. Jak zwykle przeskoczyła pomiędzy nimi znajoma iskra. Carson zarzuciła mu ręce na szyję, spragniona jego pocałunków. Zawisła na nim, wciąż go całując, gdy Blake ruszył do pokoju, zamknąwszy za nią drzwi. Hobbs szczekał radośnie, biegał obok i szturchał ich łapami, aby zwrócić na siebie uwagę. Blake oderwał usta od jej ust. – Leżeć! – warknął na psa. Hobbs stęknął, ale legł na swoim posłaniu, z ostentacyjnym rozczarowaniem. – Ona jest tylko moja – szepnął Blake w jej wargi. Jego oczy zapłonęły, gdy znów zaczął ją całować. Spragnieni, przepełnieni radością, nie odrywając od siebie warg, chwiejnie skierowali się do sypialni, po drodze do łóżka ściągając buty. Leżąc później nago w ramionach Blake’a, Carson zastanawiała się nad fenomenem ich namiętności. Rozbieranie i dotarcie do łóżka stanowiły mgliste wspomnienie, będąc częścią jednego nieprzerwanego, wygłodniałego, nieustępliwego pocałunku, który żądał więcej. Z nim często tak jest, pomyślała, wodząc leniwie palcem po jego ramieniu. Bawiąc się miękkimi, ciemnymi włoskami na jego piersi, myślała o tym, że odbyła dwunastogodzinną podróż do domu z Florydy, spała we własnym łóżku, odnowiła więź z Bunią i siostrami. A jednak dopiero teraz, w ramionach Blake’a, poczuła się jak w domu. Było to dla niej nowe doświadczenie, równie dezorientujące, co przyjemne. Odchyliła głowę, aby na niego spojrzeć. – Tęskniłam za tobą. Roześmiał się z satysfakcją płynącą z zaspokojenia. – Właśnie widzę. Uśmiechnęła się lekko i delikatnie, dla żartu pociągnęła go za włosy. – Dobrze się sprawiłaś z Delphine. Uśmiechnęła się, wtulona w jego tors. Wypadek Delphine wciąż był dla nich drażliwym tematem. Wiedziała, że Blake nadal był trochę zły na nią za wabienie dzikiego delfina do pomostu jedzeniem i sympatią, więc ta pochwała zabrzmiała słodko w jej uszach.
– Lynne ci mówiła? – Zadzwoniła po twoim wyjeździe. W zasadzie telefonowała, aby mi podziękować. Stan Delphine znacznie się poprawił. Lynne jest bardzo zadowolona. I pod wrażeniem. Carson zrobiło się ciepło na sercu. – Mam wyrzuty sumienia, że wyjechałam tak nagle. – Zrozumiała. Przecież chodzi o sprawy rodzinne. Poza tym uznała, że tak będzie najlepiej. – Naprawdę? Dlaczego? – Twoja więź z Delphine jest bardzo silna. Jeśli Delphine zostanie wypuszczona na wolność, nie może dalej przyjaźnić się z ludźmi. Zwłaszcza z tobą. Carson przewróciła się na plecy i spojrzała w sufit. Skrzydła wentylatora obracały się powoli. Wciąż nie wyobrażała sobie świata bez Delphine. Ogarniał ją smutek, ilekroć o tym myślała. Wiedziała jednak, że jeśli naprawdę kocha tego delfina, powinna pozwolić mu odejść. – Ja też tego chcę. – Usiadła na łóżku, nie wstydząc się swojej nagości. – Potrzebna mi twoja rada – dodała. Blake podłożył ręce pod głowę. Zwrócił na nią ciemne oczy. – Chodzi o Nate’a. Martwimy się o niego. Wciąż dręczy się wypadkiem Delphine. Harper czytała o terapiach z udziałem delfinów dla dzieci ze specjalnymi potrzebami emocjonalnymi i zastanawiała się, czy taki program by pomógł Nate’owi zwalczyć poczucie winy związane z Delphine. – To możliwe. – Blake zmarszczył czoło, co oznaczało, że rozważa pytanie. – Nic nie wiem o efektach terapii z delfinami dla dzieci specjalnej troski. To nie moja działka. – Ale znasz Dolphin Research Center. Uniósł brwi. – Zwróciłyśmy uwagę na ich ofertę – wyjaśniła. – I to nie przypadek, że DRC jest miejscem, do którego prawdopodobnie trafi Delphine. Carson uśmiechnęła się znacząco. – Pomyślałam sobie, czemu nie zwiedzić ośrodka, a przy okazji pomóc Nate’owi. Blake uniósł się na łokciu. – Ty zawieziesz Nate’a do DRC? Wzruszyła ramionami. – Ja, Harper albo my obie. Decyzja nie zapadła. Jęknął cicho. – Jakoś sobie nie wyobrażam, aby Dora pozwoliła tobie lub Harper zabrać Nate’a. – To skomplikowane. – Chyba nadążam. Przypomniała sobie długą naradę rodzinną. Jeszcze nie przedstawiły pomysłu Dorze. To miał być następny krok. – W dużym skrócie: Dora jest teraz w kiepskim stanie. Miała kryzys parę dni temu. Biorąc pod uwagę to i jej zdrowie, Bunia chce, aby zrobiła sobie krótkie wakacje i odzyskała równowagę bez zmartwień i obowiązków. Uznałyśmy z Harper, że jeśli zapiszemy Nate’a na terapię, oboje zyskają czas, aby dojść do siebie. Idealne rozwiązanie. Chciałam więc zapytać, czy pomożesz mi załatwić formalności w Dolphin Research Center. – Prosisz, abym znów pomógł ci wyjechać. Oblizała wargi, wiedząc, że to drażliwy temat.
– Tak, chyba tak. Ale nie na długo. – Poprzednio też tak mówiłaś. – I nie było mnie krócej niż tydzień. – A teraz znów cię nie będzie. – Nie wyjeżdżam na zawsze – mruknęła z nutą frustracji w głosie. – Zabiorę Nate’a na kilka dni na Florydę. Hej – dodała wesoło, gdy wpadła na pewien pomysł – a może pojedziesz z nami? – Nie mogę. Wziąłem wolne, aby pojechać na Florydę poprzednim razem. Z Delphine. Poza tym przez tydzień będę poza bazą, aby zebrać próbki. Nie mogę tego odwołać. Znów spojrzała w sufit. – Tak jak mówiłem – kontynuował Blake cicho – niewiele wiem o tego rodzaju terapiach, ale znam Joan, która jest ich koordynatorką w DRC. Lubię ją i słyszałem, że świetna z niej terapeutka. Dopasowuje program do potrzeb dzieciaków. Carson poczuła przypływ nadziei. – Myślisz więc, że to dobry pomysł? – Na pewno nie zaszkodzi. – Uśmiechnął się z wahaniem. – Tak, myślę, że Nate doskonale sobie tam poradzi. – Pomożesz nam się umówić? – Zadzwonię do Joan i wyjaśnię sytuację. Tyle mogę zrobić. Pochyliła się, aby go pocałować, przepełniona wdzięcznością. – Dziękuję ci, Blake. Uśmiechnął się do niej jak człowiek, który właśnie dał się nabrać na sztuczkę. – Chodź tutaj – powiedział, wyciągając ręce. Wtuliła się w niego z westchnieniem. Blake przycisnął usta do jej głowy, otoczył ją ramionami i przygarnął do siebie, opierając policzek na jej włosach. Zamknęła oczy. Wsłuchując się w silne, miarowe bicie jego serca, czuła się bezpiecznie i pewnie. Nie chciała wyjeżdżać. Mogłabym pokochać tego mężczyznę, pomyślała. Lucille wróciła ze swojego spotkania i dołączyła do Buni na werandzie. W dłoni trzymała talię kart. – Nareszcie! – zawołała Bunia, która miała wielką ochotę na partyjkę remika. Bunia potasowała karty, Lucille rozdała i odwróciła pierwszą. Bunia nie była zadowolona z rozdania, ale powściągnęła grymas. Wiedziała, że Lucille uważnie ją obserwuje. Pobrała waleta trefl, zmarszczyła brwi i natychmiast go odrzuciła. – Tak sobie pomyślałam… – O Boże, i znów kłopoty. – Lucille pociągnęła kartę, zatrzymała ją i odłożyła królową kier. Bunia pociągnęła kartę. – Napięcie pomiędzy Harper a Dorą bywa czasami tak gęste, że można je kroić nożem. Pomyślałam, że dobrze, by zrobiły coś razem, coś, co przyniosłoby owoce i zbliżyło je do siebie. – Odrzuciła kartę. Lucille pociągnęła z jej zrzutki. – Mnie się wydaje, że są sobie nawet zbyt bliskie. – Odrzuciła kartę. Bunia oderwała wzrok od kart. – To znaczy? Lucille spojrzała na Bunię, zgorszona.
– Przecież mieszkają razem! Śpią obok siebie! To dużo bliskości dla dwóch młodych dziewcząt, a co dopiero dorosłych kobiet. Nic dziwnego, że się na siebie boczą. Pani kolej. Bunię zdumiała ta obserwacja. Rzecz jasna, Lucille miała słuszność. Jak zwykle. Dlaczego Bunia tego nie zauważyła? Beztrosko uznała, że napięcie wynika z różnicy wieku albo pochodzenia. Tylko Lucille mogła wpaść na coś tak oczywistego. Bunia podniosła kartę i z zachwytem stwierdziła, że właśnie na nią liczyła. – Racja – oświadczyła. – Proste jak drut. Ale jak? Nie mam już wolnych pokojów, a nie stać mnie na rozbudowę domu. – To nie będzie konieczne. Proszę odrzucić. Bunia zerknęła na swoje karty i szybko odrzuciła jedną. – Dora nie chce spać w bibliotece z Nate’em, a już się przekonałyśmy, że jego nie da rady przenieść. Gdzie twoim zdaniem mamy jeszcze jeden pokój? Lucille przyjrzała się zrzutce Buni, pociągnęła kartę z talii i odrzuciła ją z grymasem. – Sama wpadła pani na ten pomysł jakiś czas temu. Bunia odchyliła się na oparcie fotela i zaczęła szukać w pamięci. Po chwili jej twarz rozświetliła się niczym wczesny poranek. – Mój salonik! – To nic trudnego. – Lucille podniosła kartę. – Racja. Niewiele roboty, a koszt do przyjęcia. – Usiadła prościej, podekscytowana. – Każda z dziewcząt miałaby własny pokój. – Rozpromieniła się i zerknęła na swoje karty. – Rozwiązałyśmy problem miejsca, ale wciąż nie wymyśliłyśmy, jak zbliżyć do siebie Harper i Dorę. – Cóż, a co mają ze sobą wspólnego? – zapytała Lucille. – Niewiele, z tego, co wiem. Dora jest południowym snobem, jeśli chodzi o ludzi z Północy, i obawiam się, że Harper odwzajemnia ten sentyment. Harper lubi biegać, a Dora zaczyna swoje marsze. To jakiś początek. – Ale nie coś, co mogłyby robić razem. – Fakt. Może gotowanie? – Dora jest na diecie, a Harper nie jada niczego poza zieleniną. Bunia dobrze wiedziała, że Lucille nigdy nie zaakceptuje wegetariańskiej diety Harper. – Jedyne, co poza tym lubi Harper, to jej komputer. Ciągle coś w nim pisze… Lucille położyła karty na stole. – A co mianowicie? To właśnie chciałabym wiedzieć. Jej palce aż fruwają. Bunia zniżyła głos. – Carson mówi, że to nie tylko surfowanie po Internecie. Ona coś pisze. – Surfowanie po Internecie? Co to w ogóle znaczy? Bunia wykrzywiła się zabawnie. – Też musiałam dopytać. To znaczy, że niczego nie szuka ani nie ogląda filmów. Harper naprawdę coś pisze, może dziennik czy pamiętnik. Albo jakiś artykuł podróżniczy o wyspach. – Więc po co ta cała tajemnica? – zapytała Lucille. Bunia pokiwała głową. – No właśnie. – Cóż. – Lucille podniosła karty. – Spodziewam się, że nam powie, gdy będzie gotowa. Bunia zebrała karty, podniosła jedną, spojrzała, po czym natychmiast ją odrzuciła.
– Nic z tych rzeczy się nie przyda. Zastanówmy się, co lubi Dora. Zapadła cisza, gdy obie wpatrywały się w swoje karty. Prawda była taka, że Bunia miała trudności z odpowiedzią na to pytanie. Lucille wylosowała kartę, którą szybko odrzuciła. – Wiem! Bunia patrzyła na nią z zaciekawieniem, losując kartę. – Dora miała wielki ogród w Summerville. Uwielbiała w nim pracować. – I myślisz, że Harper też lubi grzebać w ziemi? – Tego nie wiem – odparła Lucille. – Pytała pani, co lubi robić Dora. Bunia roześmiała się i wyciągnęła kartę. – Będziemy się dalej zastanawiać. Moim zdaniem plan zbliżenia Harper i Dory powinien być dwuetapowy. Najpierw je rozdzielimy, każda dostanie osobny pokój. Potem je do siebie zbliżymy, znajdując dla nich wspólne zajęcie. Coś wymyślę – dodała, wyciągając kartę, i pomachała nią z triumfem. – I wtedy ruszę do ataku. – Położywszy kartę na stole, zawołała śpiewnie: – Remik! Dora nie mogła już dłużej tego odwlekać. W starych spodenkach do ćwiczeń i jednym z podkoszulków Cala, zawiązała znoszone tenisówki i wyszła na spacer. Bunia i Lucille siedziały na werandzie, więc wyszła przez frontowe drzwi, by nie zwracać na siebie ich uwagi. Nie miała żadnego planu – w przeciwieństwie do Harper, która każdego ranka wypadała z domu jak pocisk. Było już po trzeciej, a Dora nie planowała mierzyć dystansu ani tętna, nie miała też modnego stroju ani butów do biegania. Zamierzała po prostu zacząć się ruszać. Bunia powiedziała jej, że ma wyjść z domu i odkrywać, nie snuć planów, ale rozglądać się i podziwiać widoki. Pozwolić sobie na wolność i włóczęgę. Wzięła sobie tę radę do serca. Odetchnęła głęboko i ruszyła przed siebie w umiarkowanym tempie – nie na tyle szybko, aby się od razu spocić, ale szybciej niż w tempie spacerowym. Rozłożyste, opadające gałęzie dębów zapewniały ulicom mile widziany cień. Mijając domy po drodze, podziwiała ich urodę i obserwowała, które rośliny już kwitną. Był uroczy dzień z lazurowym niebem; musiała zadać sobie pytanie, dlaczego tyle czasu z uporem odmawiała wyjścia z domu. Znała odpowiedź – z powodu czarnej chmury, wiszącej nad jej głową, przez którą cały świat wydawał się posępny. Teraz jednak szła, z determinacją zaciskając dłonie w pięści. Dotarła do końca chodnika i stanęła na piaszczysto-kamiennej ścieżce pomiędzy nieprzeniknionym gąszczem nadmorskich krzewów. Zatrzymywała się, aby podziwiać starzec, woskownicę i ostrokrzew, które jakoś znosiły surowy wpływ niesionej przez wiatr soli i piasku, wręcz rozkwitały dzięki nim. Twardziele, każdy z nich. Lekcja na przyszłość, powiedziała sobie i ruszyła dalej. Wąską ścieżką zeszła na plażę, ukazała jej się szeroka panorama Atlantyku. Lazurowe niebo odbijało się w błyszczącej wodzie, a promienie słońca skrzyły się na niej niczym diamenty. Pełna otuchy, przyspieszyła kroku, krocząc po ubitym piasku. Przypomniała sobie, że wiele lat temu spacerowała po tej samej plaży. W dzieciństwie często bawiły się z Carson w kucyki; unosiły wysoko kolana i rżały, galopując wzdłuż fal. Mama zawoziła ją do Morskiej Bryzy na początku czerwca, zaraz po zakończeniu roku szkolnego, i przyjeżdżała w sierpniu, aby ją przygotować na powrót do szkoły. Carson płakała, gdy Dora wracała z matką do Charlotte. Dora zawsze współczuła tej małej dziewczynce
pozbawionej matki. Ale była też o nią trochę zazdrosna. Carson mieszkała z Bunią w jej pięknym domu na East Bay, najpiękniejszej ulicy świata. W weekendy i święta jeździła do Morskiej Bryzy. Bunia starała się nie faworyzować żadnej z wnuczek, gdy były razem, a wszyscy wiedzieli, że Carson jest dla niej wyjątkowa. Jako dorosła kobieta Dora rozumiała, że siłą rzeczy Bunia musiała czuć coś więcej do dziewczynki, której zastępowała matkę. Jako dziecko jednak zazdrościła Carson przeróżnych drobiazgów, na przykład tego, że Carson dostawała najlepszy pokój, który powinien przypaść Dorze z racji starszeństwa. Kilka lat później zrezygnowała z dziecinnych zabaw na rzecz siadania na słońcu z warstwą oliwki na skórze i smażenia się niczym oskubany kurczak. Carson błagała ją, aby się razem pobawiły, ale Dora była od niej trzy lata starsza i w tym okresie zajmowały ją bardziej siedzące rozrywki, jak rozmawianie na ręczniku z koleżankami, flirtowanie z chłopcami i czytanie książek. Zanurzona była w morzu hormonów, między śmiechem a łzami. Jednego dnia chciała bawić się z Carson jak dawniej, by następnego próbować spławić młodszą siostrę. Było to dezorientujące lato rosnących piersi, chłopców i przyjaciółek od serca. Lato, kiedy Dora stanęła na progu kobiecości, było też pierwszym latem Harper w Morskiej Bryzie. Carson miała jedenaście lat, a Dora czternaście. Wtedy z Manhattanu przyjechała drobna, podobna do lalki, sześcioletnia dziewczynka z wyrazistymi niebieskimi oczami i rudymi włosami. Przedstawiono ją jako Harper, ich przyrodnią siostrę. Wszyscy skakali wokół niej, zachwycali się jej urodą, doskonałymi manierami, inteligencją. Dora słyszała o młodszej siostrze, rzecz jasna, ale wcześniej jej nie spotkała. Różnica wieku pomiędzy nimi była zbyt duża, aby się razem bawiły, jak ona z Carson. W najlepszym razie znajdowały kilka rozrywek, które mogły je latem połączyć; w najgorszym – Dora służyła za nianię. Gdy później wspominała tamte letnie dni, uparcie wracała myślami do pewnego wydarzenia, gdy wszystkie trzy po raz pierwszy były w Morskiej Bryzie razem. Bunia zabrała je na plażę, co często robiła. Usiadła na składanym krzesełku pod dużym, kolorowym parasolem. Tuż za nią leżały na piasku trzy ręczniki. Bunia czytała, a dziewczynki się bawiły – budowały zamki z piasku, zbierały muszle, pluskały się w płytkiej wodzie przy brzegu. Najsurowsza zasada Buni głosiła, że nikomu nie wolno wchodzić głębiej, kiedy ona nie patrzy. W ten konkretny słoneczny dzień Carson błagała Dorę, aby popływały razem na skimboardach wzdłuż brzegu. Dorę coraz bardziej to irytowało. Carson była taką chłopczycą, że to aż żenujące. Przecież tylko chłopcy pływali na skimboardach, a Dora nie zamierzała się wygłupiać przy znajomych rówieśnikach. Harper budowała zamek z wilgotnego piasku na granicy fal. Dora położyła się na brzuchu na ręczniku, wyciągnęła Seventeen i szybko zatonęła w lekturze. Nagle usłyszała krzyk Harper. Rzuciła gazetę i zerwała się na równe nogi, aby poszukać wzrokiem małej, rudowłosej dziewczynki w różowym kostiumie. Harper stała nieruchomo obok swojego zamku, z wyciągniętymi rękami i wpatrywała się w ogromny statek towarowy, mijający wyspę. Dora podbiegła do siostry i chwyciła ją za rękę. Carson również usłyszała krzyk, porzuciła swoją deskę i stanęła po drugiej stronie Harper. Mała dziewczynka trzęsła się ze strachu, gdy obok przepływał wielki statek. Ogromny, czarny, rdzewiejący kadłub tak blisko brzegu stanowił przerażający widok dla dziecka, a nawet dla Dory. Wysoki niemal jak wieżowiec, poruszał się niczym lewiatan na falach wokół wyspy.
Najlepiej Dora zapamiętała właśnie to, jak stały na plaży razem z Carson i Harper, trzymając się za ręce i dodając sobie nawzajem otuchy, gdy potwór rzucał na nie swój cień. Obie pospieszyły na ratunek, gdy Harper krzyknęła. W tamtej chwili Dora poczuła głęboką solidarność z siostrami. Gdy statek przepłynął, a słońce wróciło na plażę, dziewczyny opuściły ręce i każda wróciła do swojej zabawy. Ta chwila przypieczętowała jednak niepisany pakt pomiędzy nimi. Były siostrami. Musiały się wspierać. Bunia, uświadomiła sobie teraz Dora, nie zapomniała o milczącej obietnicy, którą sobie złożyły, choć przez wiele lat były rozdzielone. Stała tamtego dnia za nimi i obserwowała bez słowa. Wiele lat później sprowadziła je z powrotem, na tę samą wyspę, na tę samą plażę, aby znów poczuły tę więź. Czy to możliwe? – zastanawiała się Dora. Czy można odzyskać niewinność i zaufanie młodości po przesiąknięciu cynizmem dorosłości? Spacerowała, zagubiona w myślach, gdy skręciwszy za cypel, nagle dostrzegła tuzin lub więcej latawców, mknących nad wodą niczym kolorowe ptaki. Uśmiechnęła się, zahipnotyzowana widokiem. Carson opowiadała jej o tym nowym sporcie, a Dora z ciekawości stanęła wśród innych gapiów na brzegu, aby obserwować zabawną akrobatykę na wodzie. Carson, rzecz jasna, już nauczyła się surfować z latawcem od Blake’a. Dora uśmiechnęła się i pomyślała: może w przyszłym roku. Stanęła na cyplu, rozejrzała się i postanowiła wrócić na Middle Street. Nie zdawała sobie sprawy, że dotarła aż do północnego krańca Wyspy Sullivana. Gardło miała wyschnięte na wiór, bolało ją całe ciało; była wyczerpana, spocona, a miała przed sobą jeszcze długą drogę do Morskiej Bryzy, położonej na drugim końcu wyspy. Zrugała się w duchu za wyjście z domu bez wody, ale przecież nie planowała długiej wyprawy! W okolicy nie było żadnego sklepu ani kawiarni, nie miała więc wyboru – musiała stawiać nogę za nogą i iść. Pot spływał po jej twarzy, zbierał się na szyi i pomiędzy piersiami, plamił podkoszulek. Jesteś taką idiotką, skoro zapuściłaś się tak daleko już pierwszego dnia, powtarzała sobie. A jeśli tym razem dostaniesz prawdziwego zawału? Gdy tuż obok niej rozległ się klakson, niemal wyskoczyła ze skóry. Mrugając w jaskrawym świetle słońca, przyłożyła dłoń do czoła, aby zobaczyć, kto do niej macha. Przy krawężniku zatrzymała się lśniąca czerwona furgonetka na wielkich kołach, z błyszczącą kratownicą z przodu. – Cześć? – zawołała pytająco. – Dora! Dora Muir, to ty? Nie rozpoznała mężczyzny za kierownicą, nie chciała też, aby ktoś znajomy zobaczył ją tak ubraną i spoconą. Pomachała i odwróciła się, aby iść dalej. Furgonetka podążyła za nią. – Dora! – znów rozległ się głos. Nie zatrzymała się. – Zaczekaj. To ja. Devlin. Devlin? Zmrużyła powieki. Za kierownicą siedział barczysty mężczyzna ze zmierzwionymi, wypłowiałymi od słońca włosami i mocno opaloną skórą. Miał na sobie bladoniebieską koszulkę polo. Wyglądał jak tubylec. Nie potrafiłaby określić, co konkretnie nadaje komuś taki wygląd, ale
było to równie głęboko zakorzenione jak DNA. – Devlin Cassell? – zawołała. Jakiś czas temu Carson mówiła jej, że wpadła na Devlina. Mężczyzna w furgonetce uśmiechnął się szeroko. – Jedyny i niepowtarzalny. To nazwisko przywoływało wiele wspomnień schowanych w ślicznym pudełeczku z naklejką „byli chłopcy”, upchniętym w najdalszych zakamarkach pamięci. Gdyby jej twarz nie była już czerwona z gorąca, Devlin zobaczyłby, jak jej policzki pokrywają się szkarłatem. Słyszała, że odnosi sukcesy jako agent nieruchomości i jest po rozwodzie. Otarła czoło. Ona to ma szczęście – żeby wpaść na Devlina Cassella po piętnastu latach w takich ciuchach i mokra od potu. – Cześć, Devlin! – zawołała. – Miło cię znowu widzieć. – No podejdź bliżej, dziewczyno – odparł Devlin, przywołując ją ręką. – Przecież nie będziemy do siebie krzyczeć. – Jestem spocona – zaczęła się wykręcać. – No to co? – Nie mam teraz ochoty na pogawędki. – Zdenerwowanie sprawiło, że w jej suchych ustach zaschło jeszcze bardziej. Rozkaszlała się, a był to jeden z tych ataków, który trwa wiecznie. – Dobrze się czujesz? – zawołał Devlin. Zbyła go gestem, marząc, aby już odjechał albo żeby ziemia się pod nią rozstąpiła. Zatrzymał furgonetkę i podbiegł do niej z butelką wody. Wręczył jej butelkę i delikatnie poklepał po plecach. Wypiła chciwie wodę, a gdy napad kaszlu minął, oddychała ciężko, dogłębnie zawstydzona. – Dzięki – wymamrotała. Było jej tak gorąco, że najchętniej resztę wody wylałaby sobie na głowę. – Chodź, posiedzisz chwilę w mojej furgonetce. Jest klimatyzowana. Chciała tego. Rozpaczliwie. Rozejrzała się wokół, aby sprawdzić, czy ktoś znajomy zobaczy, jak wsiada do samochodu mężczyzny, który nie jest jej mężem. Głupie, rzecz jasna, biorąc pod uwagę, że tak naprawdę nie miała już męża. Trudno się wyzbyć starych nawyków. – Chętnie, dzięki – odparła. Poszła za Devlinem do furgonetki, obciągając po drodze podkoszulek, żeby tak bardzo nie przylegał do ciała. W furgonetce panował błogi chłód. Niemal zaszlochała z wdzięczności, gdy Dev przesunął kratkę tak, aby powietrze wiało prosto na nią. Oparł się o drzwi i uśmiechnął się jak kot z Cheshire, gdy patrzyli na siebie. Jego oczy miały barwę szokująco bladego błękitu w ogorzałej twarzy. Gdy byli nastolatkami, wszystkie dziewczęta mówiły, że przypomina Paula Newmana. Cóż, pomyślała Dora, przełykając kolejny łyk wody z butelki, nie ja jedna przytyłam od tamtych czasów. Devlin nie tyle był gruby, ile raczej potężnie zbudowany. Wyglądał jak mężczyzna, który uwielbia spędzać czas na świeżym powietrzu i równie mocno lubi wypić. – Dora Muir – oświadczył z niedowierzaniem. – Zaraz skonam. – To raczej ja skonam – odparła, śmiejąc się autoironicznie. – Po co biegasz w najgorszym upale? Prawie trzydzieści osiem stopni. Uznał, że biegała? Postanowiła go nie poprawiać. – Nie wiedziałam, że jest aż tak gorąco. Hm, trochę przesadziłam. – Jesteś czerwona jak burak. Odwiozę cię do Morskiej Bryzy. Była gotowa go ucałować.
– Miło z twojej strony – odparła, ocierając pot z czoła najbardziej nieznacznym gestem, na jaki mogła się zdobyć. – Dziękuję. Devlin uruchomił wielki silnik, który ożył z pomrukiem. – Fajna furgonetka – powiedziała. Przypomniała sobie poobijanego, starego, szarego forda, którym jeździł przed laty, i dodała: – Fajniejsza niż ta, którą miałeś kiedyś. Jego usta rozciągnęły się w uśmiechu, a w końcu się roześmiał. – Pamiętasz tamtego gruchota? – Czy pamiętam? Z twoją śmierdzącą ciężarówką wiąże się kilka moich najmilszych wspomnień. Oczy Devlina błysnęły rozbawieniem, a ona od razu zrozumiała, że oboje wspominają sesje intensywnych pieszczot, które połączyły ich na wysłużonej kanapie samochodu, gdy Dora miała szesnaście lat, a Devlin siedemnaście. Podczas długiego, gorącego lata Dora dotarła z Devlinem Cassellem do pierwszej, drugiej i trzeciej bazy, a w pewną szczególnie parną noc niemal zaliczyła asa. – Tak – mruknął Devlin, przeciągając głoski, gdy zmieniał biegi. Ruszyli główną ulicą. – Serce mi pękało, gdy pozbywałem się tego samochodu. Trzymałem go tak długo, ile się dało. – Zerknął na nią. – Dobrze cię znów widzieć. Jesteś śliczna jak zawsze. – Och, daj spokój. – Machnęła ręką. – Wyglądam okropnie. Spociłam się jak świnia. – Biegałaś. To normalne. Nie zamierzała się z nim kłócić. Dotarli do rogu, na którym znajdował się pub Dunleavy’s. – Hej – powiedział Devlin. – Postawić ci drinka? Widzę miejsce na parkingu. O tej porze to rzadka okazja. – Dobry Boże, nie. Nie wejdę do środka w tych łachach. Minął Dunleavy’s, a potem szereg restauracji na Middle Street, w których jeszcze nie było tłumów. Wieczorami wszystkie zapełniały się gośćmi. – Cóż, więc podwiozę cię i doprowadzisz się do porządku. Wrócę po ciebie za, powiedzmy, godzinę? Co ty na to? – Sama nie wiem… – zawahała się. To działo się zbyt szybko. – Daj spokój, Doro – kusił ją tym swobodnym akcentem, któremu nigdy nie potrafiła się oprzeć. – Mamy sporo do nadrobienia. Pozwól, że postawię ci drinka. Albo kolację. W tej chwili pragnęła tylko wziąć prysznic i rzucić się na łóżko. Może pooglądać telewizję przez chwilę. Wyjście na drinka nie należało do jej typowego repertuaru. – Nie dzisiaj. – Jutro? – nalegał. – Nie wiem. – Nie dam za wygraną, więc równie dobrze możesz się zgodzić. Roześmiała się, ulegając jego urokowi. – Okej – odparła, zaskoczona własną spontanicznością. – O której? Devlin wjechał na żwirowy podjazd Morskiej Bryzy, zaparkował i odwrócił się do niej, otaczając ramieniem szczyt jej siedzenia. Miał na twarzy ten sam ognisty uśmiech, który doskonale pamiętała.
– Kochanie – mruknął, przeciągając samogłoski. – Będę tu siedział do sądnego dnia, jeśli mi obiecasz, że wrócisz. Posłała mu zalotne spojrzenie. – Nie możemy do tego dopuścić. Pojutrze o piątej. Dora zaczekała, aż Devlin odjedzie, po czym wybuchnęła głośnym śmiechem. Ale numer! Po tych wszystkich latach Devlin Cassell zaprosił ją na drinka. Kręciło się jej w głowie. Pobiegła ku domowi, aby wziąć prysznic i się przebrać, ale znieruchomiała nagle, bo coś sobie przypomniała. Harper i Carson po bieganiu albo pływaniu w oceanie wchodziły pod zewnętrzny prysznic, aby się opłukać. Gdy przyjeżdżała do Morskiej Bryzy jako dziecko, nie było zewnętrznego prysznica. Dawniej używały po prostu węża ogrodowego. Cofnęła się i kamienistą ścieżką, okalającą ogromny krzew gardenii, podążyła do zewnętrznego prysznica, na który składały się cztery drewniane ścianki bez sufitu. Weszła do środka, ominąwszy pajęczyny w kątach. Był tylko jeden kurek; latem na wyspie zawsze płynęła ciepła woda. Bunia trzymała w drewnianych koszyczkach lawendowe mydło, szampon i odżywkę do włosów, a ich zapach od razu przypomniał Dorze siostry. Rozebrała się i stanęła pod delikatną mgiełką wody, kojącej rozpaloną skórę. Nagość pod gołym niebem okazała się podniecająca – oswobadzająca – aż roześmiała się z rozkoszy. Była niemal taka sama jak jej piękne, szczupłe, seksowne i samotne siostry. Jasne, czekała ją długa droga, aby wrócić do formy, ale po raz pierwszy poczuła, że to możliwe. Nie chciała być szczupła. Po epizodzie z sercem chciała być zdrowa i emanować pewnością siebie kobiety, która czuje się swobodnie we własnym ciele. Harper i Carson siedziały przy kuchennym stole, jadły świeże truskawki i zastanawiały się, co powiedzą Dorze. – Moim zdaniem nie ma szans – mruknęła Carson. – Ja myślę, że się zgodzi – odparła Harper. – Wszystko już wiemy. – Uniosła plik dokumentów na temat różnych programów terapeutycznych z udziałem delfinów i badań potwierdzających ich skuteczność. – Ty wszystko wiesz – poprawiła ją Carson. – A ty poprosiłaś Blake’a o pomoc. Wciąż nie mogę uwierzyć, że tak szybko załatwił nam miejsce w Dolphin Research Center. – Spojrzała pytająco na siostrę, mrużąc powieki. Obie były podekscytowane planem, lecz teraz Carson wyraźnie się wahała. – Tchórzysz, bo nie chcesz zabrać Nate’a? Jeśli tak, ja z nim pojadę. – Nie o to chodzi. Po prostu przypomniałam sobie reakcję Dory, gdy Cal zasugerował, aby zostawiła Nate’a w Morskiej Bryzie. – Na całe lato – przypomniała Harper. – A tu chodzi tylko o tydzień. To zupełnie inna sytuacja. Nie porzuca Nate’a. To my proponujemy, że go zawieziemy. Dla dobra dziecka. I jej. Gdy to zrozumie, na pewno się zgodzi. Carson klepnęła dłońmi w stół. – W takim razie chodźmy. Wzięły raporty i laptop Harper, po czym podeszły do drzwi sypialni, którą Dora dzieliła z Harper. Zapukały cicho, wpadły do środka i wskoczyły na jej łóżko, jak uwielbiały robić kiedyś, gdy były dziećmi. Dora ze śmiechem podniosła gazetę.
Siostry usiadły po turecku twarzą do niej; oczy im zogromniały z podekscytowania. Harper poczuła świeży lawendowy zapach swojego mydła i szamponu. – Co się dzieje? – zapytała Dora. – Dobrze wyglądasz – powiedziała Carson. – Nabrałaś kolorów. – Dzięki. Byłam na spacerze. – Brawo! – zawołała Harper, moszcząc się na łóżku. – Pamiętałaś o rozgrzewce? – Nie. – Pokażę ci. Nie chcesz cała zesztywnieć. – Okej – mruknęła Dora. Zapadła cisza, podczas której Harper i Carson wymieniły spojrzenia. – Mamy dla ciebie propozycję – oświadczyła Carson z powagą. – Wysłuchaj nas, zanim odpowiesz – wtrąciła Harper, widząc błysk w oczach Dory. – Okej – odparła Dora, tym razem z wahaniem. – A więc – zaczęła Carson, gdy Harper otworzyła laptop. – Gdy spacerowałaś, my rozmawiałyśmy. Jest sprawa. – Podniosła ręce, aby podkreślić swoje słowa. – Uważamy, że zasługujesz na trochę czasu wyłącznie dla siebie, bez żadnych zmartwień i obowiązków. – Coś jak tygodniowy wyjazd do spa, tyle że spa jest tutaj – dodała Harper. Dora uśmiechnęła się krzywo. – Brzmi nieźle. – Rozmawiałyśmy też o Nacie – kontynuowała Carson. – O jego potrzebach. Dora czujnie nadstawiała uszu. – Wiemy, że zadręcza się wypadkiem Delphine. – A ty zamartwiasz się tym, że ciągle przesiaduje w pokoju – podchwyciła Harper. – Zastanawiałyśmy się, jak mu pomóc wydostać się ze skorupy. Odpowiedź nadeszła szybko: delfiny. Czuje się winien z powodu Delphine, chociaż nie powinien. Ty to wiesz, my to wiemy. Tylko Nate nie wie. Poszperałam więc w sieci i znalazłam kilka ośrodków, które przygotowały dla dzieci specjalne programy z delfinami. Szukałam miejsca, w którym mógłby się bezpiecznie z nimi bawić i dzięki temu odzyskać równowagę. Skonsultowałyśmy się z Blakiem, który potwierdził, że najlepszy byłby program w Dolphin Research Center na Florydzie. – Mówisz o terapii? – zapytała Dora sceptycznie. – To nie jest klasyczna terapia – odparła Harper. – Raczej zajęcia dla dzieci ze specjalnymi potrzebami. Cel tygodniowego programu ustala się z terapeutami, jest spersonalizowany, co moim zdaniem jest ważne, zwłaszcza dla Nate’a. – Nate znów byłby z delfinami – dodała Carson. – Tyle że tym razem we właściwym otoczeniu. Nie w ich naturalnym środowisku. Poczuje się bezpiecznie, bo będzie wiedział, że nie może ich skrzywdzić ani one jego. – Zobacz – zaproponowała Harper, przesuwając laptop, aby Dora mogła spojrzeć na ekran. – To ich strona. Dora wzięła laptop od Harper. – Wygląda interesująco. Nate zawsze lepiej reagował na zwierzęta niż na ludzi, zwłaszcza na delfiny. Myślicie, że powinnam go tam zabrać?
Harper spojrzała na Carson, po czym znów odwróciła głowę do Dory. Wiedziała, że ta część będzie najtrudniejsza. – Cóż, doszłyśmy do wniosku, że to my powinnyśmy go tam zabrać, a ty powinnaś zostać tutaj. Dora aż wstrzymała oddech. – Słucham? – Wiemy, że pomysł wykracza poza twoje przyzwyczajenia, więc spróbuj do tego podejść niesztampowo. Potrzebujesz przerwy, Doro. – Absolutnie. Nie możecie zabrać tam Nate’a beze mnie. – Dlaczego? – zapytała Carson. – Po pierwsze, nie pojedzie z wami. Po drugie, cóż… – zająknęła się. – Nie pozwolę wam go zabrać. – To twoja decyzja, rzecz jasna – oświadczyła Harper spokojnie. – Ale weź pod uwagę jedną rzecz. Nawet matki dzieci ze specjalnymi potrzebami nie obejdą się bez chwili wytchnienia. Tak? Czy Nate ma specjalne potrzeby? – Oczywiście, że ma – przyznała Dora z irytacją. – Jesteś jego matką? Zmarszczyła brwi. – Wiem, do czego zmierzasz – mruknęła. – Ale nie mogę go puścić. – Posłuchaj siebie – wtrąciła Carson łagodnie. – Nie możesz go puścić. Doro, słodka siostrzyczko, tak kurczowo się go trzymasz. Odpuść sobie trochę. Zaufaj Nate’owi. Zaufaj nam. Poradzimy sobie. – Wciąż jest na ciebie zły! – zripostowała Dora. – Skąd pomysł, że zechce z tobą pojechać? Kiedy Carson się uśmiechnęła, Dora dostrzegła jej niesamowite podobieństwo do Buni. – Mam Delphine – odparła rezolutnie. Dora zmrużyła powieki. – Po terapii zabiorę go do Delphine – wyjaśniła Carson. – Ile to będzie dodatkowych dni? – Tylko jeden. Ale nie o to chodzi. – A o co? – Jeśli pragnie zobaczyć Delphine, zgodzi się i to będzie nasza odpowiedź. Jeśli odmówi… – Wyrzuciła ręce w górę. – Zapomnimy o całej sprawie. – Niezależnie od jego decyzji, dlaczego sama nie mogę go tam zawieźć? – zapytała Dora. – Jasne – przyznała Harper. – Ale zamiast tego możesz zrobić sobie przerwę. – Ujęła dłonie Dory. – Spójrz na swoje paznokcie. Rozpaczliwie potrzebują manikiuru. Dora spróbowała wyrwać ręce, ale Harper mocno je trzymała. – Potrzebujesz czasu, aby dostrzec takie rzeczy – dodała łagodnie. – Potrzebujesz czasu dla siebie. – Jeden tydzień – oświadczyła Carson. – To niedużo. Gdybyś wyjechała do spa, nie byłoby cię co najmniej pięć dni. Dora odwróciła się do Carson. Na jej twarzy odmalowała się wewnętrzna walka. – Carson, myślisz, że poradzisz sobie z Nate’em? To słodki chłopiec, ale potrafi być trudny.
– Zapominasz, że w zeszłym miesiącu opiekowałam się nim niemal równie długo i daliśmy sobie radę. – Ale to było tutaj… z delfinem. – Pojedziemy do delfinów! Doro, kocham Nate’a i choć jest teraz na mnie zły, wiem, że on też mnie kocha. – I mnie – dodała Harper. – Naprawdę się zaprzyjaźniliśmy. Dora wzięła wydruki i zaczęła je przeglądać. Harper spojrzała na Carson z nadzieją. Po kilku minutach Dora odłożyła papiery i utkwiła w Carson spojrzenie, próbując podjąć decyzję. – To mnie przeraża. – Wiemy – powiedziała Carson. – Brzmi nieźle… – zawahała się. Harper i Carson milczały, dając Dorze czas do namysłu. Panowała cisza, gdy Dora kołysała się machinalnie, pogrążona w myślach. W końcu znieruchomiała i położyła dłoń na ramieniu Carson. – Nikomu poza tobą nie powierzyłabym Nate’a. Twarz Carson złagodniała, gdy przykryła dłonią rękę Dory. – Nie martw się. Nie zawiodę cię. Zaopiekuję się nim. I będę dzwonić, gdyby zaszła taka potrzeba. Ale, hej, to mój siostrzeniec, już się nim opiekowałam, zapomniałaś? Poradzimy sobie. – Jesteś kochana, że to robisz. – Ty zrobiłabyś to samo dla mnie – odparła Carson. Harper poczuła, że jej entuzjazm opada. W głębi serca wiedziała, że to Carson powinna zabrać Nate’a na Florydę. Połączyła ich miłość do delfinów, więc ona powinna go zawieźć z wizytą do Delphine. To była ich sprawa. Ale przecież na pomysł, aby włączyć siostrzeńca do programu, wpadła Harper, a Carson jej go ukradła. Poza tym Dora dała jej do zrozumienia, że nie ma odpowiednich kwalifikacji do opieki nad Nate’em, i Harper poczuła się jak w dzieciństwie, gdy jej dwie starsze siostry odchodziły, pogrążone w zajmującej rozmowie, w której dla niej nie było miejsca, nieświadome, że zostawiają ją z tyłu. – Jest jeszcze jedna dobra wiadomość – dodała Carson, pochylając się ku siostrze z podekscytowaniem, że decyzja została podjęta. – Blake zadzwonił do dyrektor programu i Nate dostał miejsce. – Urwała, aby dodać swojej wypowiedzi nieco dramatyzmu. – Zaczyna w tym tygodniu! Dora nie kryła zdumienia. – Tak szybko? – Ktoś się wycofał. W przeciwnym razie musiałybyśmy czekać Bóg wie jak długo. Im szybciej, tym lepiej. Idealnie się złożyło. To niemal przeznaczenie, prawda? Dora roześmiała się lekko, unosząc ręce. – Chyba tak. – Jutro możesz porozmawiać z koordynatorką programu – ciągnęła Carson. – Razem określicie cele. – Nie wiem, co powiedzieć. – Dora patrzyła z wdzięcznością na siostry. – Dziękuję. Harper dostrzegła w oczach Dory ulgę i wdzięczność i postanowiła zapomnieć o rzekomej zniewadze. Sprawiedliwe rozwiązanie, pomyślała. Carson zaopiekuje się Nate’em, a ona zaopiekuje się Dorą.
– Parę dni temu poprosiłaś o pomoc. My właśnie próbujemy ci ją zapewnić – oświadczyła. – Carson pojedzie z Nate’em na Florydę, a ja pomogę ci zaplanować program ćwiczeń. Zabawimy się. Zrobimy sobie paznokcie. Pójdziemy na masaż. Będziemy robiły, co zechcesz, bez zamartwiania się o harmonogramy, przyzwyczajenia i potrzeby innych. A najlepsze jest to, że będziesz dochodzić do siebie i odpoczywać ze świadomością, że Nate robi to samo. – Nie obchodzą mnie paznokcie – odparła Dora, pociągając nosem, gdy do jej oczu napłynęły łzy. – Chcę tylko włóczyć się po plaży i spać. Boże drogi, westchnęła w duchu Harper. Nagle doszła do wniosku, że opieka nad Nate’em może okazać się łatwiejsza niż opieka nad jej nieznoszącą sprzeciwu i obecnie bardzo rozedrganą wewnętrznie siostrą.
Rozdział ósmy Centrum Wyspy Sullivana, czyli dwie ulice pełne restauracji i barów, rozbrzmiewało gwarem i śmiechem turystów. Dora narzekała pod nosem na widok tłumów, wszyscy szukali miejsca, aby zjeść kolację. Dni, kiedy Wyspa Sullivana była cichym, spokojnym zakątkiem, dawno odeszły w niepamięć. Jej sława się rozeszła i wieczorem znalezienie miejsca parkingowego, a co dopiero stolika, graniczyło z cudem. Wózek golfowy był na szczęście mały, więc zdołała się wcisnąć pomiędzy drzewo a kupę kamieni w bocznej uliczce. Zaciągnęła hamulec ręczny i przez chwilę siedziała w milczeniu. Co ja wyprawiam? – zapytywała samą siebie. Nadal jest mężatką, a spotyka się w barze z mężczyzną, którego nie widziała od piętnastu lat. Powinna siedzieć w domu z Nate’em. Przecież za parę dni wyjeżdża na Florydę. Tyle że gdy wychodziła, umawiał się na granie z Harper i nawet nie raczył się z nią pożegnać. Lucille miała mu dać kolację, a Dora zamierzała wrócić, zanim chłopiec pójdzie do łóżka. Wiedziała, że to ona stanowi największy problem. Nie chciała zostawiać Nate’a, bała się, że coś mu się stanie pod jej nieobecność. Denerwowała się także spotkaniem – że powie coś nieodpowiedniego albo zrobi coś niewłaściwego z Devlinem. O czym będą rozmawiać? Spojrzała na zegarek. Nie lubiła się spóźniać. Przywołała w myślach twarz Devlina. Na wspomnienie iskry, którą poczuła, gdy zaprosił ją na drinka, znów przeszedł ją dreszcz. Od bardzo dawna nie wychodziła na drinka z mężczyzną. Wzięła torebkę i wysiadła z samochodu. Szła za parą młodych ludzi, którzy rozmawiali uprzejmie i z rezerwą, co zdradzało, że to ich pierwsza randka. Wieczór idealny na romans. Światełka w restauracyjnych ogródkach migotały w balsamicznym powietrzu. Dora czuła się ładnie w letniej, luźnej sukience od Lilly Pulitzer. Jej blond włosy opadały miękko na ramiona; założyła je za uszy, w które wpięła perły. Wiedziała, że jej fryzura i strój niewiele różnią się od tego, jak wyglądała w liceum, ale mama zawsze jej powtarzała, że klasyka nigdy nie wyjdzie z mody. Spojrzała na zegarek; dwie minuty po piątej. Wciągnęła brzuch i weszła do środka. W lożach siedzieli roześmiani goście, jedli i dobrze się bawili. Wentylatory na suficie mieliły powietrze, a wszystkie okna były otwarte. Nerwowo zaczęła szukać przy stolikach Devlina. Nie przyszedł. Wyparowała z niej cała radość. Stała niezręcznie w drzwiach, czując żar na policzkach. Devlin wcale na nią nie czekał. Ogarnęło ją rozczarowanie większe, niż mogłaby się spodziewać. Przecież to nie była prawdziwa randka. Devlin zasugerował, aby spotkali się na drinka. Powodował nim impuls, uprzejmość wobec dawnej koleżanki. Może odczekałby parę minut, ale czy ryzykowałby spędzenie całego wieczoru tutaj, czekając, aż Dora się pojawi? Kolejna para postanowiła wejść do restauracji. Odsunęła się na bok, aby ich przepuścić. Wszystkie stoliki były zajęte, ale nie chciała z podkulonym ogonem wracać do domu. Zauważyła wolne miejsce przy barze. Słyszała w głowie głos matki: grzeczne dziewczynki nie siadają samotnie przy barze. Dora nigdy nie siadała. Zawsze przestrzegała zasad obowiązujących grzeczne dziewczynki. I co mi to dało? – zapytała samą siebie. Tego wieczoru wzięła prysznic, włożyła śliczną sukienkę, nałożyła makijaż, a nawet spryskała się perfumami. Powrót do domu oznaczałby kapitulację. A ona miała dość ucieczek.
Podeszła do barowego stołka. Czuła się jak bezwstydna latawica, gdy się na niego wspinała. Splotła dłonie na barze i rozejrzała się wokół. Prawda była taka, że czuła się głupio, gdy tak siedziała sama na wysokim stołku. Jakby miała na nogach dwa lewe buty. – Co podać, panienko? – zapytał barman. Rozpoznała siwowłosego mężczyznę, którego pamiętała z kilku wizyt w tym pubie podczas lunchu. Był to menedżer i były szef Carson. Nie zdołała sobie przypomnieć jego imienia, a on również jej nie rozpoznał. – Poproszę kieliszek białego wina – odparła. – Mamy chardonnay. – Może być. Szybko zrealizował zamówienie, po czym obsłużył innego klienta. Dora upiła łyk, aby dodać sobie otuchy. Czas płynął dokuczliwie powoli. Bezmyślnie oglądała zdjęcia, puszki po piwie i pamiątki sportowe, które ozdabiały pub, udając, że ją to interesuje. Wcale dobrze się nie bawiła. Na zewnątrz zapadał zmrok. Nie wróci przecież po ciemku wózkiem golfowym. Nie była nawet pewna, czy przednie światła działają. Zerknęła na zegarek, a potem za bar z nadzieją, że przywoła barmana i poprosi o rachunek. – Dora! Przyszłaś! Czyjeś ramię objęło ją w talii. – Devlin! Jesteś – odparła z uprzejmą obojętnością, aby zamaskować ogromną ulgę. – Oczywiście, że jestem. Przecież się umówiliśmy. – Nie widziałam cię. – Musiałem zadzwonić. Tutaj nie słyszę telefonu. Chyba nie myślałaś, że cię wystawiłem? Wiem, że gdybym to zrobił, Dora Muir nigdy nie dałaby mi drugiej szansy. Cholera, jestem głupi, ale nie aż tak. Kazałem Billowi cię wypatrywać. – Odwrócił się i dał sygnał barmanowi, który natychmiast postawił przed nim zimne piwo. – Dzięki, Bill. Hej, mówiłem ci, żebyś miał oko na Dorę. Bill spojrzał na nią, mrużąc powieki. – Ty jesteś Dora? Wybacz. Powiedział mi, że przyjdzie siostra Carson, ale nie zauważyłem podobieństwa. – Nikt nie zauważa – odparła Dora, po czym dodała: – Jesteśmy przyrodnimi siostrami. – Dora to ta ładna – wtrącił Devlin. Był to tani chwyt, zdawała sobie z tego sprawę, ale w jego oczach błyszczała szczerość, a komplement sprawił jej przyjemność. – Mają takie same oczy. Ten błękit – mruknął Devlin. – Miło cię poznać. – Bill krótko skinął głową. – Jak się miewa pani Muir? Rzadko ją ostatnio widuję. – Dobrze. Naprawdę dobrze. – Dopisz do mojego rachunku – powiedział Devlin, wskazując palcem wino. – Jasne – odparł Bill i odszedł do kolejnego klienta. Para siedząca obok Dory wstała, a Devlin od razu zajął wolny stołek. – Głodna? – zapytał, wchodząc w rolę troskliwego dżentelmena. Nie jadła obiadu, a frytki pachniały po prostu bosko. W normalnych okolicznościach zamówiłaby je na przekąskę, ale wypadły, niestety, z jej diety. Pokręciła głową.
Devlin upił spory łyk piwa. – Bill wie, co zamówisz, zanim to zrobisz? – zauważyła. – Och, pewnie. Znamy się jak łyse konie. To tak jakby moje biuro. Uniosła brew. – Naprawdę? Nie sądzę, abyś mógł się tu skupić. – Wystarczająco – mruknął ze sprytnym uśmieszkiem. – Nieruchomości to branża, w której liczy się, kogo znasz. A wszyscy na wyspie bywają w Dunleavy’s. – I jest tu mnóstwo piwa z kija. – To też – przytaknął wesoło. – Nie widziałem cię tutaj jeszcze w tym roku. Ani nigdzie indziej, gdyby się zastanowić. Gdzie się ukrywałaś? – Ukrywałam? Mieszkam w Summerville. Przyjeżdżam do Buni na kilka letnich tygodni z moim synem Nate’em. Rzadko wychodzę. – A twój mąż? Umilkła na dłuższą chwilę. – Dni powszednie spędza w Summerville i dojeżdża do nas na weekendy. To znaczy dojeżdżał – poprawiła się, wbijając wzrok w kieliszek. – Doszły mnie słuchy, że chyba się rozwiedziecie. Potrząsnęła głową, zirytowana, że jej życie prywatne stało się tematem rozmów na wyspie. – Carson wygadała, jak mniemam? Wzruszył ramionami. – Aha. – Znów spojrzała na kieliszek. – Jesteśmy w separacji. – Ja jestem po rozwodzie. – Słyszałam. Przykro mi. – Zdarza się. Nie będę kłamał, trudno przez to przejść. Ale mam za to moją małą dziewczynkę. Śliczna jak obrazek. Jest w tym samym wieku, co twój syn. Spojrzała na niego z zaciekawieniem. – Jak to zniosła? Podobno rozwód mocno odbija się na dzieciach. Spochmurniał, a ona dostrzegła błysk żalu pod wesołą fasadą. – Starałem się jej to ułatwić. Dałem byłej żonie wszystko, czego zażądała. A i tak robiła, co mogła, żeby uniemożliwić mi widywanie Leigh Anne. To było najtrudniejsze. – Upił łyk piwa. – Leigh Anne… Tak ma na imię twoja matka? Jego oczy rozbłysły radością. – Pamiętałaś – powiedział, mile zaskoczony. – Oczywiście. Twoja matka zawsze była dla mnie bardzo serdeczna. – Lubiła cię. Uśmiechnęła się na wspomnienie pulchnej kobiety o pięknych, smutnych oczach. – Zmarła rok po narodzinach Leigh Anne. Zbyt młodo. Poczułem się okradziony. – Na dłuższą chwilę przytknął kufel do ust. – Cóż, przynajmniej doczekała narodzin swojej pierwszej wnuczki. – Przykro mi, Devlinie. Nie wiedziałam, że twoja mama umarła. – Devlin był jedynakiem, a jego matka po rozwodzie wychowywała go samotnie. Łączyła ich silna więź. – Było mi ciężko – przyznał. – Miałem parę gorszych lat. To nie mogło być łatwe dla Ashley. Dużo piłem, często wychodziłem. To mnie kosztowało moje małżeństwo. Pochyliła się ku niemu, gdy zniżył głos. – Ale po jakimś czasie wszystko się układa, a żal i ból mijają.
– Wiele przeszedłeś, współczuję. – Życie toczy się dalej – skwitował weselszym tonem, wyraźnie pragnąc zostawić ten temat. – Ty i ja to było coś wyjątkowego, wiesz? – dodał, zmieniając kierunek rozmowy. – Machnął dłonią, gdy wykrzywiła twarz w grymasie. – Nie mówię tego dlatego, że tu siedzisz. Często myślę o tamtych dniach. Jak długo ze sobą chodziliśmy? Cztery lata? Uśmiechnęła się do swojego kieliszka. – Co najmniej. Do twojego wyjazdu do college’u. – Columbia jest tylko dwie godziny drogi stąd – zakpił. – Zapominasz, że mieszkałam wtedy w Charlotte, a bez samochodu mogłeś równie dobrze mieszkać na drugim końcu kraju – odparła wyniośle. – Zadzwoniłem do ciebie, pamiętasz? Gdy dostałaś się do Converse College. Uśmiechnęła się na wspomnienie dreszczu, który poczuła, gdy znów usłyszała w słuchawce jego głos. – Umawiałam się już wtedy z Calem. – Tak – mruknął powoli. – Nieodpowiedni moment. – Powiódł leniwie wzrokiem po jej twarzy. – Wiesz, gdybyśmy się zeszli trochę wcześniej, może ja nie ożeniłbym się z Ashley, a ty nie wyszłabyś za tego, jak mu tam, i teraz bylibyśmy małżeństwem. Roześmiała się. – Być może – przytaknęła. – Ale wtedy ja nie miałabym Nate’a, a ty nie miałbyś swojej słodkiej Leigh Anne. – Nie możemy zmienić przeszłości. – Uśmiechnął się i pochylił ku niej. – Ale możemy zmienić przyszłość – dodał swawolnym tonem. Odwrócił się i gestem poprosił Billa o jeszcze jedną kolejkę. Opierała łokcie na barze i obracała w palcach kieliszek z winem, przysłuchując się barwnej opowieści Devlina o tym, jak razem z kumplami złowili marlina. Mówił w takim przyjemnym tempie, z południowym akcentem, o wiele wyrazistszym niż akcent Cala. Przeciągał samogłoski, a jego oczy błyszczały wesoło, gdy się roześmiał. Był tym samym przyjacielskim facetem, którego zapamiętała, lecz jednocześnie bardzo się różnił od chłopca, z którym się umawiała wiele lat temu. Zyskał pewność siebie, która zastąpiła jego tupet; stanowczość, która była pochodną jego sukcesu. Gdy obserwowała jego ożywioną twarz, zrozumiała nagle, że przysłuchuje się nie tyle opowieści, ile melodii jego głosu. Nagle dotarło do niej, że Nate odbiera ludzi tak samo. Wieczorami lubił, gdy opowiadała mu różne historie do snu. Gdy miał napad złości, nie liczyło się to, co mówiła, lecz to, jak wypowiadała słowa, aby go uspokoić. Słuchała Devlina, sącząc wino i rozkoszując się prostą przyjemnością wyjścia z domu i uwagą mężczyzny. Nie czuła się już skrępowana ani zdenerwowana. Nie siedziała przy barze sama. Obok niej siedział Devlin – stary przyjaciel, dawny kochanek. I po prostu piła drinka. Nie byli na randce. Mogła zostać, mogła też wyjść. Żadnych oczekiwań. Żadnej presji. I to właśnie, uświadomiła sobie z rozbawieniem, wystarczy. Trzy dni później Carson była w drodze na Florida Keys. Zaciskała dłonie na kierownicy Niebieskiego Bombowca, wpatrując się w ciągnącą się po horyzont autostradę. Była zmęczona, sztucznie napędzana kofeiną i na skraju wytrzymałości. Floryda to naprawdę długi
stan! Słońce już zachodziło, gdy zjechała z lądu na pierwszą z wysp Keys. Miała nadzieję, że dotrze do motelu przed zmrokiem. Zaplanowana na dwanaście godzin podróż trwała już czternaście godzin z powodu przystanków, które musiał robić Nate. Zerknęła w lusterko wsteczne i z ulgą stwierdziła, że chłopiec siedzi cicho, zaabsorbowany przenośną konsolą do gier. – Dzięki Bogu – wymamrotała. Podróż okazała się wyczerpująca. Przednie siedzenie zasłoniły różnego rodzaju wilgotne chusteczki, które kupowała, dopóki Nate w końcu nie zaakceptował jednej marki. Dobry Boże, naprawdę lubił mieć czyste ręce. Posiłki okazały się koszmarem. Dora i Lucille przygotowały im prowiant i spakowały go do przenośnej lodówki. Niestety, okazało się, że coś jest „nie tak” z kanapkami, które zrobiły. Carson wciąż nie wiedziała co. Chyba chodziło o sposób przyrządzenia, ich wygląd, może o masło… Nate obojętnie je odrzucił. Zatrzymywała się więc przy każdej restauracji z nadzieją, że Nate wybierze coś dla siebie. Samochód śmierdział fast foodami, ponieważ kupowała mu hamburgery, burgery rybne, kanapki z tuńczykiem, naleśniki, aż w końcu zgodził się zjeść nuggetsy z kurczaka i frytki – pod warunkiem że nie będzie na nich keczupu ani żadnego innego sosu. Boleśnie się o tym przekonała. Jedzenie okazało się trudne, ale wydalanie – jeszcze gorsze. Zdaniem Carson, Nate miał pęcherz ciężarnej kobiety. Zatrzymywali się na siusiu co dwie godziny, jak w zegarku. Przerażony perspektywą wpadki, gdy tylko poczuł potrzebę, krzyczał na nią, aby skręciła w następny zjazd. – Dojechaliśmy na Keys – powiedziała radośnie do Nate’a, gdy znów zaczął się domagać wizyty w łazience. – Zaczekaj. To niedaleko! – Jest szósta czterdzieści siedem – odparł Nate. – Podróżujemy od dwunastu godzin i trzydziestu dwóch minut. Powinniśmy być już na miejscu. We wstecznym lusterku zauważyła, że Nate patrzy na swój zegarek. Sapnęła cicho i odsunęła kosmyk mokrych włosów z czoła. To dobry dzieciak, przypomniała sobie. Dora przygotowała ją na dziwactwa syna – uprzedziła, że nie okazuje żadnych emocji ani mimiką, ani werbalnie. Że czasami coś wzbudza jego obsesyjne zainteresowanie. Że często reaguje przesadnie na coś pozornie bez znaczenia. Podróż z Nate’em na Florydę okazała się jednak podróżą z dyktatorem. Spełniaj jego zachcianki albo spadnie na ciebie jego gniew! – Tak planowaliśmy – oświadczyła spokojnie, maskując frustrację. – Ale po drodze zrobiliśmy mnóstwo przystanków, które nas spowolniły. Dotrzemy na miejsce za godzinę. – Och. – Chwila napiętej ciszy. – Nie mogę tyle czekać. Muszę do łazienki. Teraz! Motel okazał się dwupiętrowym, otynkowanym budynkiem z lat pięćdziesiątych, pomalowanym na odcień limonkowej zieleni, z dumnym szyldem „kurort”. Carson zarezerwowała pokój przez Internet i, jak to zwykle bywa, profesjonalne zdjęcia mocno idealizowały rzeczywistość. Nazwanie tego małego, obskurnego motelu kurortem zakrawało na ironię, ale był tani, miał wolny pokój i był blisko Dolphin Research Center. Niezaprzeczalne zalety w jej nastawionym na oszczędność umyśle. Zapadł już zmrok, gdy zaparkowała na żwirowym podjeździe. Zameldowała się, zebrała bagaże i poprowadziła zmęczonego Nate’a długim, słabo oświetlonym chodnikiem na tyły motelu, modląc się, aby z cienia nie wyskoczył wąż, iguana ani jakiś gryzoń. Światło nad drzwiami chatki było nikłe, ale bez problemu otworzyła drzwi. Dłonią namacała na ścianie
włącznik. Ich oczom natychmiast ukazał się pokój. Domek był mały i surowo urządzony tanimi, plażowymi meblami z wikliny. Do tego był różowy. Różowe ściany, różowe tkaniny, różowe płytki w łazience i różowe akcenty na wszystkich żeglarskich obrazkach na ścianie. Niska ścianka dzieliła przestrzeń na dwie sekcje. Pierwsza była długa i wąska. Na lewo mieścił się maleńki aneks kuchenny. Na prawo umieszczono wysłużoną sofę i stary telewizor na stoliku z białej wikliny, a z tyłu wielkie łóżko, wiklinową komodę i małe biurko. Dalej zauważyła drzwi do łazienki. Carson postawiła walizki na podłodze i uważnie obejrzała pomieszczenie. Otworzyła lodówkę, by sprawdzić, czy jest lód. Nie było. – Rozgość się – powiedziała Nate’owi. – Tu będziemy mieszkać przez pięć następnych dni. Nate stał w progu wyprostowany jak strzała i przyciskał do siebie swoją torbę. – Nie podoba mi się tutaj. – To nie pałac, ale jest czysto. – Brzydko pachnie. – Tak, to prawda – mruknęła. Śmierdziało stęchlizną. – Otworzymy okna, dobrze? Wpuścimy trochę przyjemnego wiatru od oceanu. – Jest brudno. Podążyła za jego wzrokiem do kąta, gdzie kruszyło się podwinięte linoleum. – Nie jest brudno, Nate. To wszystko jest po prostu stare. – Chcę do domu. – Wykrzywił twarz. Ogarnęło ją współczucie dla tego małego człowieka, który przez cały dzień bardzo starał się zachować spokój. Przywołała w myślach ostrzeżenia Dory o napadzie złości i natychmiast podeszła do Nate’a, aby łagodnie zabrać mu torbę. – Hej, chodźmy obejrzeć sypialnię. Jesteśmy zmęczeni, zapadła noc. Rano lepiej się poczujemy. Jutro zjemy śniadanie, a potem odwiedzimy delfiny – powiedziała z nadzieją, że Nate poczuje się swobodniej, kiedy przedstawi mu plan na następny dzień. – Możesz się położyć przed telewizorem. Co ty na to? To jest twoja przestrzeń – kontynuowała, podchodząc do sofy. – Wiesz co? Ja wskoczę pod prysznic, a ty pooglądaj telewizję i się rozpakuj. Bez pośpiechu. Okej? Nate utkwił wzrok w materacu, ale nie odpowiedział. Carson czuła, jak kilometry podróży oblepiły jej skórę. Nie mogła się już doczekać, aby je z siebie zmyć. Włączyła telewizor, znalazła lokalną stację nadającą kreskówki, po czym rozłożyła sofę. Pościel była świeża i pachniała czystością. Nalała wody do szklanki, postawiła ją na stoliku przy sofie i czekała. Chwilę później kreskówki przykuły uwagę Nate’a. Chciała, aby się zaaklimatyzował w swoim tempie. Przeszła do drugiego pokoju, zdjęła ubranie cuchnące fast foodami i weszła do różowej łazienki. Pomieszczenie było za małe, aby zmieściła się w nim więcej niż jedna osoba, ale woda pod prysznicem okazała się gorąca. Gdy z błogością wyszorowała się do czysta, poczuła, że odzyskuje energię do życia. Owinęła się ręcznikiem i wróciła do pokoju. Znalazła Nate’a obok łóżka – wkładał swoje książki o delfinach i ubrania do szuflad. Na komodzie ustawił w równych odstępach swoją szczoteczkę do zębów, pastę, szczotkę do włosów, grzebień, szampon, mydło w płynie i
książkę. – Dobra robota – pochwaliła z ulgą, że się zadomowił. Idąc za jego przykładem, otworzyła swoją torbę. Bez namysłu położyła kosmetyczkę na komodzie. – Nie! – zawołał poruszony Nate. – Tam leżą moje rzeczy. – Moje także się zmieszczą. Jest mnóstwo miejsca. – Nie. Ugryzła się w język, podniosła kosmetyczkę i pochyliła się, aby włożyć ją do dolnej szuflady. – Tam włożę moje książki – oświadczył Nate. W jego głosie pobrzmiewała panika. – Nate, tu są trzy szuflady. Musimy się podzielić. – Nie! – eksplodował. – Tylko moje książki. – A moje ubrania? – Nie wiem. – Wysunął podbródek i odwrócił się do niej plecami. Słyszała upór w jego głosie i zdawała sobie sprawę, że tego wieczoru Nate jest na krawędzi wybuchu. Rozpoznawszy sygnały, znów ugryzła się w język, podeszła do małej szafy i włożyła tam swoją walizkę. Żyłam już na walizkach, powiedziała sobie. – Gdy skończysz, twoja kolej na prysznic – oświadczyła radośnie. – Ja się kąpię. – Jego głos, chociaż monotonny, zadrżał. Jej puls przyspieszył; przeklęła swoje szczęście. Nie ma wanny… Wiedziała, że Nate zmaga się z odmiennością otoczenia; jego porządek został naruszony. Wyczuwając, że zaraz wybuchnie bomba, uciekła się do wesołości. – Masz szczęście! Dzisiaj nie musisz się kąpać! Masz wybór. Możesz najpierw umyć zęby albo włożyć piżamę. – Włożę piżamę. – Świetnie. Była wyczerpana czternastogodzinną podróżą obfitującą w postoje i radzeniem sobie z humorami dziecka, lecz wiedziała, że jej praca jeszcze nie dobiegła końca. Zostawiła Nate’a, aby się przebrał, i wyszła na werandę. Wybrała numer Dory i zmówiła modlitwę dziękczynną, gdy siostra odebrała po drugim sygnale. – Dotarliście na miejsce? – zapytała nieco bez tchu. – Tak, niedawno. Motel jest w porządku, ale bez przesady. Ujdzie. Ale nie ma wanny. – O Boże, nadchodzi koniec świata – szepnęła Dora z udawanym przerażeniem. Carson wybuchnęła śmiechem. – Nate mówi, że śmierdzi. – O Boże – powtórzyła Dora. Właśnie to Carson pragnęła usłyszeć. Martwiła się, że Dora straci panowanie nad sobą, a ona będzie musiała uspokoić kolejną histerię. Na szczęście siostra żartowała i łagodziła napięcie. Reakcja siostry mile zaskoczyła Carson. – Co robi teraz? – zapytała. – Wkłada piżamę. Powiedziałam mu, że nie musi się dzisiaj myć. Kupiłam sobie trochę czasu. – Niezły pomysł. Nate musi radzić sobie teraz z wieloma nowymi bodźcami i nie ma bezpiecznego miejsca, w którym mógłby je przemyśleć. Ty i ja mamy umiejętności, aby stawić
czoła takim sytuacjom, ale on nie. Jest zmuszony przepisać całą mentalną mapę swojego świata. To gotowy scenariusz wybuchu. Pamiętaj, że jeśli będzie miał napad, to nie ze złości, ale dlatego, że musi jakoś odreagować. – Powiedz mi, co powinnam zrobić. – Naprawdę świetnie sobie radzisz. Zdusiłaś konflikt w zarodku, gdy mu powiedziałaś, że nie musi się myć. Jestem pod wrażeniem. – A ja jestem przerażona – mruknęła Carson kpiąco, choć wcale nie żartowała. Żałowała, że nie może powiedzieć Dorze, jak bardzo nieporadnie czuje się przy jej dziecku. Co ona sobie wyobrażała? Nie miała pojęcia o dzieciach, a mimo to zasypała Dorę zapewnieniami, aby ta zgodziła się na ich plan. Nie mogła teraz denerwować siostry. – Och, siostrzyczko, współczuję ci. Wiesz, że ci współczuję. Ale nie musisz się bać. To on się boi. – Jej głos zadrżał. – To tylko przerażony mały chłopiec. Pamiętaj o tym, a sobie poradzisz – dodała normalnym tonem. – Jeśli wybuchnie, po prostu trzymaj go mocno, dopóki mu nie przejdzie. Po wszystkim będziesz równie wyczerpana jak on. Ale dacie radę. Myślę, że priorytet na teraz to ustalić dla niego nowy porządek. Może napisz mu jakiś plan. – Ze złotymi gwiazdkami i tak dalej? – Rozejrzała się po pokoju, zastanawiając się, gdzie go powiesi. – Dzieci z aspergerem lepiej sobie radzą z obrazkami niż z tabelkami. Jak ci idzie rysowanie? Carson włożyła klapki i pobiegła do samochodu po pudełko z artykułami biurowymi, które Dora spakowała na podróż. Pewnie nie przypuszczała nawet, że to Carson będzie z nich korzystać. Przez chwilę mocowała się z kluczem, ale zdołała wrócić do pokoju, zanim Nate zauważył jej nieobecność. Położyła pudełko na małym, szklanym stoliku i podniosła wieczko. W środku znalazła papier do drukarek, kolorowe kredki i pisaki, akwarele, kolorowanki, klej i taśmę klejącą. Uśmiechnęła się na widok naklejek z delfinami. Jej siostra była naprawdę wspaniałą mamą. Piętnaście minut później miała już stos rysunków. Zaniosła je razem z taśmą do łazienki, gdzie Nate obojętnie płukał swoją szczoteczkę do zębów w wodzie. To go uspokajało, więc mu nie przeszkadzała. Uniosła rękę, aby przykleić obrazek po lewej stronie od lustra. Obrazek przedstawiał ludzika, który myje zęby pod słońcem. Obok przykleiła podobnego ludzika, myjącego zęby pod księżycem i gwiazdami. Nate utkwił wzrok w rysunkach. – To po to, aby ci przypomnieć, że rano trzeba myć zęby. A ten jest na wieczór – wyjaśniła. Przeszła prosto do sypialni, z zadowoleniem stwierdziwszy, że Nate podążył za nią. Do ściany przykleiła rysunek kobiety śpiącej w łóżku, pod którym umieściła swoje imię. Nijaka kobieta miała długie, czarne włosy – żadna inna charakterystyczna cecha nie przyszła jej do głowy. – Tutaj śpię ja. Podeszła do komody, którą zajął Nate, i umieściła nad nią jego imię. Swoje przykleiła do szafy, nad sofą powiesiła rysunek śpiącego chłopca, a na lodówce – spis posiłków. Łyżkę i wstające słońce narysowała nad godziną siódmą, aby zaznaczyć śniadanie. Talerz, widelec i księżyc nad szóstą wieczorem oznaczały kolację. – To nasz grafik – wyjaśniła, wskazując rysunki. – Mamy nowe reguły. Od jutra wstajemy o siódmej, ubieramy się i jemy śniadanie. O ósmej trzydzieści wyruszamy do Dolphin Research
Center. Co wieczór o szóstej jemy kolację. Będziesz się kładł o ósmej tak jak w domu i możesz oglądać telewizję albo grać przez godzinę. – Widziała, jak napięcie opuszcza jego ciało, gdy przyglądał się grafikowi na lodówce. – Jest już dziewiąta, więc wskakuj do łóżka, ale to pierwsza nasza noc tutaj, a przez to wyjątkowa, więc możesz pooglądać telewizję do dziewiątej trzydzieści. Chyba że chcesz od razu iść spać. Co wolisz? Przyglądał się jej uważnie, a ona niemal widziała trybiki poruszające się w jego głowie, gdy rozważał wybór, jaki mu dała. Dora miała rację: dzięki rysunkom zyskał mapę swojego świata. – Obejrzę telewizję. Proszę – dodał. – Nie ma sprawy. Położyła na sofie jego poduszkę z domu, a on wspiął się na posłanie. Zerknął na rysunek chłopca w łóżku i zachichotał. – Nie umiesz rysować, ciociu Carson! – zawołał. Carson wybuchnęła śmiechem. – Masz rację! Rysuję okropnie. Spójrz na te stopy. Są gigantyczne! Nate patrzył na nią ogromnymi oczami, w których jaśniały zdumienie i radość, że się roześmiała. – To bardzo zły rysunek! – zawołał z humorem. Wyciągnął rękę. – Ten chłopiec ma sześć palców u stóp. Carson wybuchnęła jeszcze głośniejszym śmiechem. To było zaraźliwe. Im bardziej śmiało się jedno, tym bardziej śmiało się drugie. Nie było w tym nic szczególnie zabawnego, ale śmiali się razem z tego samego i dobrze im to zrobiło. Czuła, jak stres opuszcza jej ciało. Widok Nate’a, który trzymał się za brzuch i wył z radości, podpowiadał jej, że on czuje to samo. Nie widziała, aby się tak śmiał, odkąd pływali razem w zatoce przed wypadkiem Delphine. Po raz pierwszy od tamtej pory jednocześnie uznali, że coś jest fajne i zabawne. Ogarnął ją spokój płynący ze świadomości, że dobrze zrobiła, przywożąc tu Nate’a. Dam sobie radę, uświadomiła sobie, ocierając oczy i kładąc się na guzowatej sofie obok siostrzeńca, aby cieszyć się jego towarzystwem.
Rozdział dziewiąty Wyspa Sullivana Następnego ranka Dora obudziła się z dudnieniem w skroniach. Mrugając w porannym świetle, uświadomiła sobie, że dudnienie dobiega z zewnątrz. Wstała i poszła do kuchni, aby nalać sobie kawy, po czym podążyła za hałasem na tylną werandę. Wyszła na zewnątrz i przystanęła, gdy uderzyło w nią parne powietrze. Ostry zapach borowiny był tego ranka bardzo silny, łaskotał ją w nos. Odetchnęła głęboko. Brązowy, drażniący, bogaty aromat błota z nutą spartyny i słonością fal – perfumy wybrzeża. Zapach domu. Gdy sączyła kawę, jej myśli popłynęły do Nate’a. Zastanawiała się, jak mu się spodoba pierwszy dzień w Dolphin Research Center. Poprzedniego wieczoru długo rozmawiała z Carson. Wciąż nie mogła uwierzyć, że się zgodziła, by Carson zabrała Nate’a na Florydę. Gdy Carson zadzwoniła, aby poprosić o pomoc, Dora miała ochotę wskoczyć w samochód i popędzić na ratunek. Zmusiła się jednak, aby lekko potraktować tę sytuację, zarówno dla własnego dobra, jak i spokoju Carson. I chyba zadziałało. Po raz pierwszy w życiu odpuściła sobie i dała Carson szansę na rozwiązanie problemu. Była dumna z siebie tak samo, jak była dumna z Carson. Odważyła się ufać komuś innemu – zaufała Nate’owi. Dowiedziała się również, że nie jest niezastąpiona. Świadomość ta była jednocześnie upokarzająca i wyzwalająca. Poranne niebo nad oceanem jaśniało błękitem upstrzonym białymi obłokami. Wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze. Myśl, że tego dnia może robić, co tylko zechce, nadeszła znienacka i zaskoczyła ją możliwościami. W cieniu czarno-białej pasiastej markizy, w swoim ulubionym bujanym fotelu, z nogami opartymi na podnóżku i szklanką mrożonej herbaty w dłoni, siedziała Bunia i czytała książkę. Wyglądała jak królowa w białej, lnianej tunice i szkarłatnych spodniach. Poranną ciszę zakłócił nagle odgłos uderzeń i wysoki szum narzędzi. – Na litość boską, cóż to za hałasy? – zapytała Dora, stawiając kubek z kawą na szklanym blacie wiklinowego stolika. Z ogrodu wyszła Harper z nożyczkami i bukietem żałośnie wyglądających róż w dłoni. – Ściśle tajne – powiedziała, wchodząc po schodach na werandę. Uśmiechnęła się pod słomkowym kapeluszem z szerokim rondem. – Bunia robi remont w swojej sypialni, ale nie chce zdradzić szczegółów. Dora przywitała się z siostrą i podeszła do Buni, aby pocałować ją w policzek. – Powiedz nam, Buniu. Co knujesz? – Czy kobieta nie może mieć sekretów nawet we własnym buduarze? – odparła wyniośle Bunia. – Nie – oświadczyły dziewczęta chórem. Dora usiadła w fotelu bujanym obok Buni i wyciągnęła przed siebie długie nogi, z cichym jękiem. – O której przyszli? Myślałam, że to w głowie mi dudni, gdy się obudziłam. – Znów byłaś w Dunleavy’s? – zapytała Harper. – Zauważyłam, że dość późno wczoraj wróciłaś. Dora posłała siostrze ostrzegawcze spojrzenie, ale było za późno. Bunia usłyszała komentarz i skwapliwie się nim zajęła.
– Spotkałaś się z Devlinem? – zapytała. – Buniu, schowaj swoje radary. Jesteśmy z Devem starymi znajomymi, którzy nadrabiają zaległości. Koniec tematu. – Starzy znajomi, hę? – mruknęła Bunia, przeciągając samogłoski. – Cóż. – Włożyła okulary przeciwsłoneczne. – Przyznam, że gdy słyszę nazwisko Devlina Cassella, mam déjà vu. – Spojrzała znacząco na Dorę w krótkiej koszuli nocnej. – Dawniej nie pozwoliłabym ci paradować o dziesiątej rano w koszuli nocnej. A swoją drogą, nie powinnaś już być na spacerze? Dora stłumiła ziewnięcie. – Wiem, wiem. Pójdę później. – Ja tylko staram się cię wspierać. Harper włożyła łodyżki małych, żółtych róż do butelki z wodą i podała je Buni. – Więcej nie znalazłam. – Cóż, dziękuję – odparła Bunia, odkładając książkę i przyjmując kwiaty. Delikatnie oberwała suche, poskręcane listki. – Biedactwa, popatrzcie, jak zdziczały. Doprawdy wielka szkoda. Moje róże były kiedyś takie duże i pachnące, że zapierało dech w piersi. – Pamiętam. Co się stało z ogrodem? – zapytała Harper. Nalała sobie mrożonej herbaty z dzbanka i usiadła w fotelu obok nich. – Tutaj zawsze było pełno kwiatów i motyli. Niewiele z tego zostało poza chwastami. Dora wyciągnęła szyję i spojrzała na ogród położony wzdłuż werandy. Był to mały, wąski pas ziemi pomiędzy domem a dziką spartyną, wyznaczającą granicę zatoki. Studiowała ogrodnictwo w college’u i choć nigdy nie zrobiła dyplomu, wybierając zamiast tego małżeństwo z Calem, kontynuowała potem kursy ogrodnicze. Jedną z zalet jej domu w Summerville był rozległy teren otaczający budynek. W pierwszym roku po przeprowadzce urządziła imponujący ogród; zainwestowała w ten projekt ogromną ilość czasu i energii. Wciąż pamiętała poczucie radosnego spełnienia, gdy popołudniami siadywała w ogrodzie, zakurzona i spocona, i uśmiechała się jak wariatka. Gdy na świat przyszedł Nate, jej zainteresowania całkowicie się zmieniły, a gdy syn rósł i stawał się coraz bardziej wymagający, ogród popadł w zapomnienie. – Teraz bardzo przypomina mój ogród w Summerville – mruknęła z nutą cynizmu. – W tym klimacie wszystko w mgnieniu oka zamienia się w dżunglę. Zwłaszcza tu, na wyspach. Gorąco jak w piecu, a do tego ta wilgotność. – Usiadła wygodniej i zwróciła się do Harper: – Musisz to czuć, gdy biegasz. Harper uniosła włosy z karku. – Dlatego biegam wcześnie rano. – Opuściła włosy i dodała znacząco: – Ty też powinnaś. – Nie marudź – zakpiła Dora. – Przysięgam, już samo chodzenie sprawia, że jestem zgrzana i mokra od potu. – Znów spojrzała na resztki ogrodu. – Buniu, muszę powiedzieć, że róże to ambitny wybór. Na wyspie barierowej nie opłaca się sadzić nic poza lokalnymi roślinami. – Nie dbam o to. Kocham róże. Nie ma tu dużo wartościowej ziemi, zapewniam cię. Ale próbuję. Gdy wspominam mój piękny ogród w domu w Charlestonie… – Bunia westchnęła tęsknie. – Kamelie i róże… Pamiętacie, dziewczynki? Najładniejsze światło sączące się przez gałęzie… Mur osłaniał rośliny od wiatru i soli znad morza. Próbowałam go tutaj odtworzyć, ale… – Znów westchnęła. – Pokonała mnie kombinacja pogody i starości, niestety. Nie zdołałam tego
wszystkiego ogarnąć i w konsekwencji po prostu straciłam do tego serce. Tęsknię jednak za różami. W sumie poradziły sobie tutaj zaskakująco dobrze, Doro, pomimo okoliczności. Te biedne rośliny są już po prostu stare i zmęczone, jak ja. Harper poklepała Bunię po udzie. – Nie takie stare. – Gdy pracuję w upale – przyznała Bunia – czuję się stara jak Matuzalem. – Będziesz żyła wiecznie – wtrąciła Dora. – Ale współczuję. Ja też zapuściłam swój ogród. To praca zrodzona z miłości. – Prawda, prawda – mruknęła Bunia, wracając do lektury. – Ja kompletnie się na tym nie znam – zauważyła z żalem Harper. – W mieście nie mamy nawet balkonu, a co dopiero skrzynek na kwiaty. Zawsze chciałam mieć własny ogród. – A w twoim domu w Hamptons? – zapytała Dora. – Och, tamtejsze ogrody są piękne, to fakt. Ale odwiedzam ten dom tylko w weekendy i na tydzień wakacji, więc nie mam czasu na zabawy w ogrodniczkę. Poza tym moja matka opłaca cały tabun specjalistów, którzy dostaliby szału, gdybym zbliżyła się z łopatą albo szpadlem do ich rabatek. Powinnyście też zobaczyć ogród mojej babci w Anglii. To prawdziwy ogród angielski, z powodzią kwiatów i kwitnących krzewów. Babcia ścina je każdego ranka i układa bukiety do całego domu. Naprawdę urocze. Jest pod tym względem podobna do ciebie, Doro. Kocha wszystko, co związane z ogrodnictwem. Ogrody zostały zaprojektowane wieki temu, ale babcia od czasu do czasu wprowadza zmiany i sama zatwierdza wszelkie nasadzenia. Oczywiście służba wyręcza ją w kopaniu i pieleniu. – To ułatwia sprawę – mruknęła Dora drwiąco. – Dokładnie – zgodziła się Harper. – Biedna babcia niedawno złamała nogę. Nie sądzę, aby tego lata mogła się zająć swoim ogrodem. – Urwała i dodała z poczuciem winy: – Naprawdę powinnam ją odwiedzić. – Często latasz do Anglii? – zapytała Dora. Harper powoli zdejmowała rękawiczki ogrodnicze. – Nie tak często, jak powinnam. – Nieco ciszej dodała: – To bardzo duży dom z bardzo dużymi oczekiwaniami. – Co masz na myśli? Bunia odłożyła książkę, aby posłuchać. – Moja matka jest jedynaczką, a ja jestem jej jedynym dzieckiem. Dom na wsi jest rodzinną siedzibą Jamesów, a ja jestem dziedziczką. Nie ma – mówiła nieśmiało – żadnego zastępstwa. Ilekroć ich odwiedzam, czuję się, jakbym mieszkała w szklanej wieży. – Pociągnęła za palce rękawiczek krótkimi, gniewnymi ruchami. – Wszyscy mnie obserwują, oczekują, żebym znalazła sobie odpowiedniego męża i przekazała nazwisko Jamesów następnemu pokoleniu. – Zdjęła rękawiczkę i utkwiła wzrok w swoich kolanach. – Są rozczarowani tym, że mam już dwadzieścia osiem lat i żadnych perspektyw małżeńskich. – Oczekują, że wyjdziesz za mąż i zamieszkasz w Anglii? – naciskała Dora, uświadomiwszy sobie, jak niewiele wie o presji wywieranej na jej młodszą siostrę. Zakładała, że Harper prowadzi urocze, beztroskie życie zamożnej mieszkanki wielkiego miasta. – Babcia by tego chciała, rzecz jasna. Podczas każdej mojej wizyty wydaje wielkie
przyjęcia, aby mnie przedstawiać okolicznym kawalerom do wzięcia. Podobnie do ciebie, Buniu – dodała Harper odważnie. Bunia udała zdumienie. – Nie kierują mną żadne ukryte motywy. Chcę tylko, abyś czuła się tutaj jak w domu! Harper roześmiała się lekko. – Jesteś kochana, ale nikogo nie zwiedziesz. Wolałabym znaleźć sobie męża na własnych warunkach, dziękuję bardzo. – W jej głos znów wkradła się tęsknota. – On gdzieś tam jest. – Romantyczna wizja – wtrąciła Dora. – Ale czas ucieka, siostro. Nie znajdziesz go, siedząc tutaj w samotności. Nie byłaś na randce, odkąd się tu zjawiłaś. – Powiedziała nasza nadworna imprezowiczka! – mruknęła Harper kpiąco. – We własnej osobie – przyznała Dora ze śmiechem. – Ale mówiąc poważnie, jesteś taka młoda i śliczna. Harper wyprostowała plecy i uniosła podbródek. – Rozpoznam go, kiedy go spotkam – oświadczyła. – To będzie jak grom z jasnego nieba. Słyszałam, że takie rzeczy się zdarzają, a wy? Spoglądasz w oczy nieznajomemu i bum, po prostu wiesz. Dora pomyślała o motylach w brzuchu, które czuje za każdym razem, gdy patrzy w oczy Devlina. – Nie wiedziałam, że jesteś romantyczką. – Roześmiała się krótko. – To wszystko bajki. Ty mówisz o pożądaniu. Małżeństwo to coś zupełnie innego. Pioruny są zabawne, ale mąż musi dbać o dom. A w twoim wypadku powinien mieć długi i nieskazitelny rodowód. Bunia odwróciła głowę i zerknęła na Dorę z ukosa. – Zabrzmiałaś jak twoja matka – mruknęła sucho. Dora zbladła i uniosła dłoń do ust. – Mówię jak ona, prawda? – Odwróciła się do Harper. – Och, cholera jasna, nie słuchaj mnie. Co ja tam wiem? Spójrz, jak zabałaganiłam sobie życie. – Nieźle sobie radzisz – odparła Harper. – Nie mówmy już o mnie – poprosiła. – Cieszę się, że ty wychodzisz z domu dla odmiany. – Ty też powinnaś – oświadczyła Dora, niwecząc jej wysiłki. – Robi się z ciebie introwertyczka, która gada z ludźmi tylko w sieci. To niedobrze. – Właśnie, że dobrze – sprzeciwiła się Harper. – Dla mnie. Przez całe życie, od dziecka, żyłam jak w kołowrotku, dążąc do określonego celu. – Urwała, a potem dodała spokojnie: – Moja matka jest mistrzynią w wytyczaniu celów. Dora prychnęła w sposób absolutnie nieprzystający damie. – Rozumiem cię. Bunia znów odłożyła książkę i spojrzała na Dorę. – Doro, może ty potrzebujesz teraz ludzi – oświadczyła Harper. – Ja natomiast potrzebuję samotności. – Samotność to nie jest izolacja. Izolowałam się w Summerville, choć wokół mnie było mnóstwo ludzi, i powiem ci, że byłam samotna. Rozumiem pragnienie chwili spokoju, ale musisz uważać, żebyś nie zaczęła się ukrywać. – Wiem, na czym polega różnica – odparła Harper obronnym tonem. – Trudno to wyjaśnić. Nie uświadamiałam sobie tego, dopóki się tu nie zjawiłam w maju. Myślałam, że przyjechałam na weekend, a potem pojadę dalej. Oczywiście – zerknęła na Bunię nieśmiało, napotkała jej wzrok i uśmiechnęła się – stało się inaczej. Odkąd tu jestem, mam wrażenie,
jakby całe moje ciało zwolniło. Zwracam uwagę na drobiazgi, które nagle wydają się znaczące. I to mi się podoba. Wyszłam z kołowrotka. Nie muszę wytyczać celów, nie muszę spełniać niczyich oczekiwań. Mogę po prostu być. – Magia Morskiej Bryzy – powiedziała Dora. – Ale to iluzja. – Czyżby? – zapytała Harper retorycznie. – Jesteś na wakacjach – upierała się Dora. Harper powiodła wzrokiem po rozległych mokradłach, które rozciągały się przed jej oczami. – Buniu, dzięki tobie nigdy nie czułam, że muszę sprostać twoim oczekiwaniom. Dla ciebie byłam po prostu wnuczką i jedyne, czego ode mnie wymagałaś, to okazjonalne wizyty. – Zerknęła na Bunię z drwiącym uśmiechem. – Oraz dobre maniery. Bunia wykrzywiła twarz w zabawnym grymasie. Harper wbiła wzrok w swoją słodką herbatę i zamieszała lód palcem. – Można mnie posądzić o eskapizm, zdaję sobie sprawę – kontynuowała. – Ale gdy przyjeżdżam do Morskiej Bryzy… Nie wiem, jak to wyjaśnić. – Znów spojrzała na zatokę. – Czuję się odłączona od tego drugiego świata. Tu jest inaczej. Czas jest niekonsekwentny. Mój wewnętrzny zegar regulują słońce, księżyc i przypływy. Czuję się niczym nieskrępowana. A jeśli przebywam tu dostatecznie długo, czuję, jak w tym spokoju coś się rodzi. Coś ważnego. Zapadła cisza, a Harper wciąż wpatrywała się w zatokę. W końcu pokręciła głową, zawstydzona swoim wyznaniem. – Jestem pewna, że to wszystko brzmi strasznie hipisowsko. Nic mi nie jest, naprawdę – zapewniła wymijająco. Dora spojrzała na Bunię. Ta uważnie przyglądała się Harper. – Dziewczęta – oświadczyła z błyskiem w oku. – Właśnie wpadłam na doskonały pomysł. Harper rozpromieniła się, ucieszona ze zmiany tematu. – Zamieniam się w słuch. Bunia odłożyła książkę i pochyliła się do przodu, bliżej dziewcząt. – Doro, kochasz ogrodnictwo i znasz się na tym. Harper, ty chcesz się ogrodnictwa nauczyć. Może razem zajmiecie się tym biednym, żałosnym ogródkiem? Projekt wymaga więcej niż jednej pary rąk. Ja dostarczę rośliny. Poszukam nawet moich rękawiczek i dołączę do was. Co wy na to? – Buniu – powiedziała Harper z entuzjazmem. – To świetny pomysł! – Sama nie wiem – mruknęła Dora, ociągając się. Bez tego miała sporo na głowie. – Masz pojęcie, ile to wymaga pracy? I jak tu jest gorąco? – Ależ, Doro. Przecież ty kochasz pracę w ogrodzie – zauważyła Bunia. – Nie chodzi o coś wielkiego, w stylu twojego ogrodu w Summerville. Nie zajmie wam dużo czasu, jeśli zaplanujecie coś skromnego. Poza tym ogrodnictwo koi duszę, prawda? Dora posłała babci spojrzenie pełne powątpiewania. Wstała i spojrzała na ogród, stukając w usta palcami, jakby rozważała możliwości. Chyba dobrze mi zrobi zanurzenie rąk w ziemi, pomyślała. Stworzenie czegoś. Potrzebowała kreatywności w życiu… jak każda kobieta. Przyszło jej do głowy, że dobrowolnie zrezygnowała z tej istotnej części swojego życia. – Najpierw musimy opracować plan – oświadczyła.
Harper skwapliwie otworzyła laptop. – Jasne. – Mamy środek lata, więc posadzimy tylko te rośliny, które zniosą tutejsze upały. Nie wiem, co zostało w centrum ogrodniczym. Tak na początek, nadałaby się trawa włosowata, która kwitnie dopiero w październiku, tworząc różowe, puszyste niebo. Będzie ładnie wyglądała, gdy wystawisz dom na sprzedaż, Buniu. Są też odporne rośliny, dzianwa, lantana, werbena… – Wolniej – wtrąciła Harper. – Ja notuję. – I róże – dodała Bunia, dając się porwać entuzjazmowi. – Nie może zabraknąć krzaków róż. – I róże. – Dora westchnęła teatralnie. – Skoro nalegasz. – Znam kilka gatunków róż, które zniosą te upały. Posadzimy je specjalnie dla ciebie. Harper, wyszukaj te rośliny i pamiętaj o strefach klimatycznych. To Wyspa Sullivana, a nie Hamptons. Harper prychnęła. – Tyle to sama wiem. Bunia klasnęła w dłonie. – Och, dziewczęta, wspaniały pomysł! Nagle hałasy w głębi domu ucichły i zapadła cisza. – Idę do środka na śniadanie – oświadczyła Dora. – A może to już pora na lunch? Nieważne, ostatnio wszystkie moje posiłki wyglądają identycznie… warzywa i owoce. A właśnie, gdzie jest Lucille? Nie widziałam jej w kuchni. – Ma wizytę u lekarza. Niedługo wróci – odparła Bunia, znów biorąc do ręki książkę. Dora z niepokojem zmarszczyła brwi. – Nic poważnego, mam nadzieję. – Kochanie – mruknęła Bunia. – W naszym wieku regularnie chodzimy na przeglądy. Dora wstała, aby pójść do kuchni. Przed opuszczeniem werandy spojrzała jeszcze na Harper, która pochylona była nad laptopem i energicznie stukała palcami w klawiaturę. Wiecznie coś pisała. Co się wyprawia w tej mądrej główce? Tego ranka Dora odkryła, że w gruncie rzeczy mało wie o młodszej siostrze. Postanowiła ją lepiej poznać. Floryda Nastał gorący, parny lipcowy poranek, w którym nawet dziewczyna z Południa się pociła. Klimatyzacja w domku hałaśliwie mieliła powietrze, ale gorzej radziła sobie z jego chłodzeniem. Budzik Carson włączył się o siódmej. Z trudem uniosła powieki, gdy promienie słońca przeszyły zaciągnięte zasłony. Nate nie spał już i grał w grę wideo. Doszła do wniosku, że gra dodaje mu otuchy w tym obcym miejscu, i pozwoliła mu się bawić, aż nadeszła pora, żeby się ubrać. Niewiele do siebie mówili, wykonując poranne czynności. Nikt nawet nie wspomniał o strasznym prysznicu, a Nate sam włożył swoje ulubione miękkie ubranie z elastyczną gumką w pasie. Na śniadanie zeszli do hotelowej restauracji. Nate uważnie przejrzał menu, po czym zdecydował się na jogurt owocowy i grzankę z białego pieczywa. Rozbawiły go małe opakowania płatków, więc wziął sobie jedno, chociaż nie jadał. Carson wystarczyła kawa, którą piła jak wielbłąd, magazynujący w ciele kofeinę, aby przygotować się na niespodzianki nadchodzącego dnia. Od Dolphin Research Center dzieliła ich krótka przejażdżka, podczas której klimatyzacja nie zdołała schłodzić powietrza w samochodzie nawet o kilka stopni. Nate’a zdążyło jednak ogarnąć zdenerwowanie, zanim wjechali na parking, na którym ustawiono gigantyczną rzeźbę
delfina z oseskiem. Nate kołysał się na stopach i ciągnął ją ponaglająco za spódnicę, gdy zamykała samochód. Przeszli przez obrotowe bramki obok sklepu z pamiątkami. Gadżety i podkoszulki nie przykuły uwagi Nate’a. Bębnił palcami w usta, gdy zgłaszała ich w recepcji i odbierała przepustki. Gdy otworzyła drzwi do parku, Nate wystrzelił do przodu jak z procy. – Nate! Zaczekaj! – zawołała i pobiegła za nim wijącym się pasażem pomiędzy klatkami z egzotycznymi ptakami, które umiały się przywitać, parkiem wodnym a kilkoma uroczymi chatkami. Gdy skręciła za róg, zauważyła Nate’a, stał nieruchomo z wyciągniętymi sztywno ramionami w zdumionej pozie. Przed nim rozpościerała się rozległa laguna, łącząca się z Zatoką Meksykańską. – Dlaczego uciekłeś? – zapytała, stanąwszy obok niego. Nie odpowiedział. Zastygł w bezruchu, wpatrując się z niedowierzaniem i zdumieniem w lagunę. Poruszały się tylko jego palce, które drżały. – Dobrze się czujesz? – zaniepokoiła się, ogarnięta nagłym lękiem, że Nate zaraz wybuchnie. Wtedy usłyszała wysoki gwizd. W jej uszach zabrzmiał on jak koncert powitalny, który sercem przetłumaczyła na swój język. W wodach laguny dostrzegła pięć delfinów skupionych wzdłuż ścieżki; obserwowały przechodniów i czekały. Spojrzała na Nate’a i natychmiast zrozumiała, dlaczego znieruchomiał. – Widzisz delfiny, Nate? Wspaniałe, prawda? – Nie mogę się do nich zbliżać. – Oczywiście, że możesz. Po to tu przyjechaliśmy. – Nie. Blake powiedział, że nie wolno zbliżać się do delfinów. – Blake mówił o dzikich delfinach. O delfinach w zatoce. Te delfiny mieszkają w lagunie. To jest ich dom. Możemy je odwiedzić, Nate. – Nie… nie chcę ich skrzywdzić – wyjaśnił drżącym głosem. Ścisnęło ją w gardle, gdy to usłyszała. Wiedziała, że wypadek Delphine głęboko nim wstrząsnął. Nie domyślała się jednak, jaką wielką część winy wziął na siebie. Teraz już wiedziała, że obwiniał wyłącznie siebie, a był to zbyt duży ciężar do udźwignięcia jak na tak młode barki. Uklękła obok niego. – Nate, to, co przytrafiło się Delphine, było wypadkiem – powiedziała łagodnie. – To przede wszystkim moja wina, bo wabiłam ją do pomostu. Ale coraz lepiej sobie radzi. Wyzdrowieje. Sam się przekonasz, gdy do niej pojedziemy. Te delfiny są zdrowe. Przywykły już do ludzkich odwiedzin. Tutaj możesz z nimi pływać i zbliżać się do nich. Dlatego cię tu przywiozłam. Żebyś zrozumiał różnicę pomiędzy delfinami żyjącymi w takich ośrodkach a dzikimi delfinami. Okej? Przycisnął palce do ust. – Posłuchaj! Gwiżdżą na ciebie. Zachęcają cię. Podejdziemy bliżej? Poprowadziła go zadaszonym przejściem wzdłuż laguny. Podziwiała piękne, naturalne otoczenie z morską wodą i przepływającymi rybami. Nate podszedł nieco bliżej liny, która wyznaczała granicę laguny. Wyjrzał poza krawędź, gotów do ucieczki. Zaledwie miesiąc wcześniej radośnie zbiegał po pomoście w Morskiej Bryzie i wskakiwał do wody. Był nieustraszony przy Delphine. Teraz Carson obserwowała jego ostrożne, nieśmiałe wręcz ruchy
i czuła ciężar odpowiedzialności – musiała pomóc temu chłopcu uporać się z poczuciem straty. Długi, zwinny delfin podpłynął prosto do Nate’a, przechylił głowę, aby na niego spojrzeć, po czym wydawał z siebie odgłosy klikania. Carson poczuła ulgę, gdy Nate się uśmiechnął. – Pani Tupper? Odwróciła się w stronę, z której dobiegał głos. Szczupła kobieta z powiewającymi na wietrze brązowymi włosami, w nylonowych spodniach rybackich i bladobłękitnym podkoszulku z delfinem, podeszła do nich z podkładką biurową w dłoni. Uśmiechnęła się, a jej ciepłe spojrzenie sprawiło, że Carson poczuła się tu serdecznie powitana. – Nazywam się Carson Muir. Jestem ciocią Nate’a Tuppera. Przyjechałam z nim, aby wziąć udział w programie. – Miło mi panią poznać. Jestem Joan, dyrektorka programu. Będę pracować z Nate’em w tym tygodniu. – Dziękuję, że wcisnęła nas pani do grafiku praktycznie w ostatniej chwili. – Zrobiłam to z radością. Rozumiem, że mały chłopiec miał złe doświadczenie z delfinami. – Wzrokiem odszukała Nate’a. Gdy dostrzegła go przy barierce z liny i usłyszała, jak klikaniem odpowiada delfinom, uśmiechnęła się szeroko. – Jestem przekonana, że nasi podopieczni doskonale się nim zaopiekują. – Metoda małych kroków – mruknęła pod nosem Carson, powtarzając sobie radę, której poprzedniego wieczoru udzieliła jej Dora przez telefon. Pierwsza sesja z Joan wypadła lepiej, niż Carson mogła sobie wymarzyć. Rozpoczęli ją w małej sali lekcyjnej, w której – za pomocą rysunków z delfinami jako tematem przewodnim – zobrazowali cele wyznaczone przez Dorę i Joan. Dora we wcześniejszej rozmowie telefonicznej z Joan wyjaśniła, że chciałaby, aby Nate przepracował poczucie winy związane z wypadkiem i rozwinął swoje umiejętności interpersonalne. Joan stworzyła „Drużynę Nate’a”, która miała zadbać o to, aby chłopiec zrealizował wyznaczone cele. Gdy wręczyła Nate’owi jego plan, chłopiec stanowczo zacisnął na nim palce i natychmiast pochylił się nad stołem, by go uważnie przestudiować. Carson niemal usłyszała westchnienie ulgi na widok planu – zwykłego kawałka papieru, który zagwarantował mu porządek dnia i przegnał groźbę nieznanego. Przez większość sesji Carson siedziała pod ścianą jako obserwator. Niczym mucha na ścianie z zafascynowaniem przyglądała się, jak Joan powoli, stanowczo, krok po kroku buduje atmosferę, dzięki której Nate mógłby się rozluźnić. Mówiła do niego z ciepłym zaśpiewem w głosie, którym ostatecznie przełamała jego rezerwę. Carson poczuła dumę, gdy Nate ujawnił, jaki jest bystry i jak dużo wie o delfinach. Od czasu do czasu Joan odwracała się do Carson, unosząc z zaskoczeniem brwi, gdy Nate błyskawicznie odpowiadał na jej pytania. Po sesji nadszedł czas na pracę z delfinami. Carson czuła podekscytowanie, gdy Drużyna Nate’a wyruszyła w kierunku laguny. Chłopiec był zdenerwowany, ale Joan i Rebecca, trenerka delfinów, przemawiały do niego pełnymi otuchy, radosnymi głosami i odwracały jego uwagę od tremy, dopasowując mu kapok. Gdy zeszły z Nate’em na niższy pomost, Carson rozejrzała się za miejscem w cieniu, gdzie mogłaby usiąść i obserwować. Wypatrzyła drewnianą ławę pod ścianą budynku trenerów. Ławka stała w cieniu podłużnego dachu krytego strzechą. Siedział na niej mężczyzna ze wzrokiem utkwionym w lagunę. Mięśnie wypychające jego czarny podkoszulek pasowałyby do kulturysty, ale sztywna
postawa, stanowcza linia szczęki, krótkie włosy, ciemne okulary przeciwsłoneczne i sposób, w jaki skrzyżował ramiona na piersi, kazały jej się zastanowić, czy przypadkiem nie służy w armii. Całym sobą dawał do zrozumienia, aby trzymać się od niego z daleka. Nigdzie indziej nie było jednak miejsc siedzących, poza tym niełatwo ją było przestraszyć, więc podeszła do ławki i usiadła po drugiej stronie. Zerknął, gdy siadała, i uprzejmie skinął głową. – Cześć – przywitała się. A po chwili zapytała z ciekawości: – Jesteś tutaj, żeby popływać z delfinami? Uniósł kąciki ust z rozbawieniem. Miał piękne usta i silny, prosty nos, który przywiódł jej na myśl DawidaMichała Anioła. Jako zawodowy fotograf gwiazd filmowych i modelek wyrobiła w sobie nawyk zauważania i zapamiętywania detali. Ten facet był wręcz oszałamiająco męski. Gdyby pracowała, wręczyłaby mu wizytówkę z zaproszeniem na przesłuchanie. – Można tak powiedzieć – mruknął. Nie była pewna, co to ma oznaczać. Tak czy nie? – pomyślała z irytacją. Nie dodał też nic, co mogłoby wskazywać na chęć kontynuowania rozmowy. Ciekawska i uparta Carson jednak nie pozwoliła, aby chłodem zbił ją z tropu. – Ja towarzyszę siostrzeńcowi. Pływa z delfinami – wyjaśniła, wskazując gestem pomost nad laguną dokładnie przed nimi. Po prawej stronie na końcu stała kolejna grupa. Wyglądali jak rodzina: rodzice z dwójką dzieci w wieku około ośmiu lat. – To twoja rodzina? Zerknął w tamtą stronę i zaśmiał się cicho. – Nie. Rozmowa z tym facetem przypominała rozmowę z Nate’em. Tyle że facet nie należał do rodziny ani nie miał dziewięciu lat – z tych powodów nie zamierzała dłużej narażać się na jego nieuprzejmość. Wyjęła aparat i skoncentrowała się na Nacie, który siedział na pomoście i moczył nogi w wodzie. Zwinny szary delfin czekał parę metrów od niego. Przysunęła się bliżej, obserwując przez obiektyw, jak Nate z wahaniem wyciąga rękę i daje sygnał delfinowi. W mgnieniu oka delfin wystrzelił wysoko nad wodą i stanął na ogonie, dając imponujący pokaz siły i zwinności. Rebecca dmuchnęła w gwizdek, a Drużyna Nate’a wydała z siebie wesoły okrzyk, wiwatując na cześć delfina i Nate’a. W zbliżeniu Carson dostrzegła, jak błyszczą oczy chłopca, gdy na jego twarz wypływa szeroki uśmiech. Szybko nacisnęła spust migawki, aby uchwycić ten moment, po czym uniosła dłonie do ust i gwizdnęła przeciągle. Uśmiechała się, wracając na ławkę. – Niezły gwizd – pochwalił mężczyzna. – Dzięki – odparła pewnie, przepełniona radością z powodu Nate’a. Po chwili znów się odezwał: – To jego pierwsze spotkanie z delfinami? Zaskoczona, że zainicjował rozmowę, odwróciła się do niego twarzą. Wpatrywał się w wodę, ale wyczuła, że zza okularów obserwuje każdy jej ruch. – Nie. Spędził wiele czasu z dzikim delfinem w pobliżu naszego domu w Karolinie Południowej. Spojrzał na nią z nagłym zainteresowaniem. – Jesteś z Karoliny Południowej? – Tam się urodziłam, ale mieszkałam głównie w Kalifornii. – Gdzie? – W LA.
– Nie. Pytałem, gdzie się urodziłaś w Karolinie Południowej. – Na Wyspie Sullivana. Jako dziewczynka mieszkałam w Charlestonie. Na East Bay – odparła, podając nazwę jednej z najmodniejszych ulic w mieście. – Wakacje spędzałam w domu babci na wyspie. Wróciłam tam niedawno. – Wyspa Sullivana to piękne miejsce – przyznał, prostując ręce i kładąc jedną na oparciu ławki. Ich wspólne pochodzenie najwyraźniej rozluźniło napięcie, którym odgradzał się od świata. – Jeździłem tam czasami na plażę. Moja rodzina mieszka niedaleko. W McClellanville. – Och, pewnie. Znam McClellanville. Naprawdę piękne miejsce na wodzie. To tam cumują kutry krewetkowe, prawda? – To, co z nich zostało. – Rozsiadł się wygodniej i oparł nogę na kolanie. – Mój tata łowił krewetki. Musiał jednak z tego zrezygnować. Jak większość innych. – Tam mieszkasz? – Nie. Tutaj. Ale myślę o powrocie do domu. Gdy będę gotowy. Zaciekawił ją, ale postanowiła nie dopytywać. Miała wrażenie, że ten człowiek niechętnie zdradza informacje o sobie. – Czyli jesteśmy sąsiadami – oświadczyła, ciesząc się, że przełamali pierwsze lody. – Prawie – mruknął sucho. – My przyjechaliśmy tylko na tydzień – kontynuowała. – Nate, mój siostrzeniec, bierze udział w programie. – Pracuje z Joan? Przechyliła głowę, zaintrygowana tym, że zna Joan. – Zgadza się. Nie zdradził nic więcej. Ponownie zapadła cisza, podczas której obserwowali, jak Nate wydaje kolejne polecenia delfinom do wtóru wiwatów swojej drużyny. Carson również gwizdała i klaskała. Po ostatnim aplauzie drużyna wstała i zaczęła zbierać swoje rzeczy. Sesja dobiegła końca. Carson podniosła się, schowała aparat i wyjęła ręcznik z ogromnej, płóciennej torby. Odwróciła się do mężczyzny na ławce. – Miło się rozmawiało. Jestem Carson. – Wyciągnęła rękę. Chętnie ujął jej dłoń i uścisnął stanowczo. – Jestem Taylor, mnie również było miło. Fajny dzieciak – dodał, obejmując gestem Nate’a. Komplement napełnił ją dumą. – To prawda.
Rozdział dziesiąty Wyspa Sullivana Następnego ranka ktoś zapukał energicznie do drzwi. – Wstawaj, śpiochu! Pobudka! – zawołał wesoły głos. Dora cisnęła w drzwi poduszką. – Idź sobie, Harper! – Dostawa! Dora uśmiechnęła się wbrew sobie. Harper przeprowadziła się do pokoju Carson, ale nie ustawała w wysiłkach, aby zbliżyć się do siostry. Dorę poruszył, a nawet pochlebił jej upór młodszej siostry. Czując przypływ energii, odrzuciła bawełniany koc i podbiegła do drzwi. – Co ty… Harper nie było. Na podłodze przed drzwiami leżało pudełko na buty i torba na zakupy. Dora podniosła je i położyła na łóżku. Usiadła na materacu, czując się tak, jakby w lipcu nadeszła Gwiazdka. W pudełku znalazła nową parę butów sportowych modnej marki, którą lubiła Harper. Przesunęła palcami po białym bucie z różową lamówką i sprawdziła rozmiar – idealny. Z podekscytowaniem włożyła rękę do torby i aż pisnęła, gdy wyciągnęła z niej białe, elastyczne spodenki do biegania, stanik sportowy i koszulkę w różowy wzorek. Zerknęła na metki i ze zdumienia otworzyła usta na widok cen. Wszystkie pochodziły z luksusowej firmy, w której zaopatrywała się Harper. A do tego… Harper wybrała strój w ulubionym kolorze Dory. Dora uniosła koszulkę i położyła ją na łóżku. Zawstydziła się. Czy tak źle wyglądała w starym podkoszulku i szortach? Boże, Devlin ją w nich widział. Może wcale nie chcę wyglądać modnie, gdy ćwiczę, pomyślała z uporem. Spoglądając na ubrania, zrozumiała jednak, że to nieprawda. Po prostu nigdy wcześniej nie ćwiczyła i nie wiedziała, co wybrać. Zawsze trochę zazdrościła kobietom biegającym w profesjonalnych strojach. Do torby przymocowano zszywaczem odręczny liścik: Czekam przed domem o siódmej! Zerknęła na zegarek. Do siódmej brakowało dziesięciu minut. Czując przypływ adrenaliny, zdjęła piżamę i włożyła nowe ubranie do biegania. Westchnęła z ulgą, gdy okazało się, że idealnie pasuje. Przed wyjściem przejrzała się w lustrze. Nie wyglądała tak niedbale jak w starych spodenkach gimnastycznych i workowatym podkoszulku męża. Nowy sportowy wizerunek dodał jej pewności siebie. Wyszła z pokoju sprężystym krokiem. Harper czekała na nią z butelką wody. – Fajnie wyglądasz! – zawołała. Dora podbiegła prosto do niej i uścisnęła ją mocno. – Dziękuję, dziękuję! Piękne ciuchy. Na pewno się wykosztowałaś. Mój Boże, mogłabym sobie kupić suknię wieczorową za te pieniądze. – Przesadzasz. To drobiazg – odparła Harper, zbywając podziękowania machnięciem ręki. – Mam wobec ciebie dług za wszystkie przegapione prezenty urodzinowe, więc uznaj to za pierwszą ratę. Świetnie się bawiłam, wybierając je. – Nie wiem, co powiedzieć. – Więc nic nie mów. Oszczędzaj siły. Tracimy ranek. Nauczę cię paru ćwiczeń
rozciągających, które powinnaś wykonywać codziennie, zanim pobiegniesz. Nie chcesz narażać się na kontuzje. Gotowa? Dorze spodobało się rozciąganie, a jeszcze bardziej to, że rozciąga się z Harper. Siostra pokazała jej całą sekwencję ćwiczeń, po czym życzyła jej powodzenia i pobiegła. Dora patrzyła za nią, gdy oddalała się z kucykiem podskakującym wesoło od lewej do prawej, i westchnęła, podejrzewając, że Harper przebiegnie co najmniej osiem kilometrów. Niezrażona, rozpoczęła własny trening. Floryda Carson zaskoczył widok Taylora, który tego ranka znów stał nad laguną. Uśmiechnął się półgębkiem, gdy do niego podeszła. – Śledzisz mnie czy co? – zapytał z uśmiechem. – No tak, to właśnie robię. – Położyła sprzęt, który przyniosła dla Nate’a na ławce pod daszkiem, i usiadła. Spojrzała na lagunę. Młoda kobieta w jaskrawoniebieskiej koszulce i stroju kąpielowym siedziała na pomoście. Obok niej stała niebieska przenośna lodówka, wypełniona rybami. Dwa młode delfiny w wodzie nie spuszczały z niej wzroku. Taylor i Carson obserwowali, jak trenerka wydaje delfinom kolejne polecenia. Poranną ciszę przerywały krótkie gwizdy i jej wysoki głos, gdy chwaliła podopiecznych. Starsza para z dwojgiem małych dzieci, zapewne wnuków, stanęła przy lagunie, aby popatrzeć. Mała dziewczynka była zachwycona; klaskała, ilekroć delfin wykonał zadanie. – Gdzie Nate? – zapytał Taylor. Zdumiało ją, że zapamiętał imię jej siostrzeńca. – Z Joan w sali lekcyjnej. Wyrzucili mnie, chcą popracować we dwójkę. Martwiłam się, że Nate wybuchnie, gdy Joan poprosiła mnie, abym wyszła, ale nie. Nawet się nie zająknął. Niniejszym zostałam zdegradowana do roli woła roboczego. – Joan taka właśnie jest. Wszyscy ulegają jej urokowi. Wspominałaś, że Nate uczestniczy w programie… ma specjalne potrzeby? Szerzej otworzyła oczy. Najwyraźniej ktoś tu dzisiaj miał ochotę na pogawędkę. – Nate ma aspergera, czyli wysokofunkcjonującą formę autyzmu. Jest bardzo mądry – dodała pospiesznie. – Ale ostatnio zamknął się w sobie i mamy nadzieję, że program pomoże mu znów się otworzyć. – Na pewno – odparł Taylor. Posłała mu przelotne spojrzenie, zastanawiając się, skąd się bierze jego przekonanie. – Mam nadzieję. Moim największym zmartwieniem jest teraz przystosowanie Nate’a do nowego porządku. Nie jest zbyt elastyczny. O włos uniknęliśmy poważnego napadu złości, gdy tu przyjechaliśmy, a ja urabiam sobie ręce po łokcie, aby stworzyć dla niego plan dnia. – Roześmiała się cicho. – Czuję się jak perfekcyjna pani domu. Okleiłam cały pokój obrazkami i mam plan na lodówce… łącznie z błyszczącymi naklejkami, którymi nagradzamy wysiłki. Ustaliliśmy, o której wstajemy, kiedy jemy, kiedy się myjemy i o której kładziemy się spać. – Brzmi jak marzenie dla żołnierza piechoty morskiej. Zamilkła na chwilę. – Służysz w piechocie? – Tak jest. Miała rację, oceniając jego formę fizyczną i krótką fryzurę wojskowego. – Podejrzewałam, że możesz być żołnierzem. – Nie żołnierzem – poprawił ją. – Żołnierzem piechoty morskiej.
– Och, przepraszam. – Nie do końca wiedziała, na czym polega ta różnica. – To po prostu coś innego – wyjaśnił. – Ale większość żołnierzy żyje według surowych reguł. – Ja nigdy nie byłam entuzjastką planowania. Nie jestem leniwa – dodała szybko, zauważywszy grymas na jego twarzy. – Jestem bardzo zdyscyplinowana. Surfuję albo pływam w oceanie o świcie niemal codziennie. Ale życie według zegarka? Niekoniecznie. Tworzenie grafików to dla mnie nowe doświadczenie, zapewniam cię. – Nie masz dzieci? – Boże, nie. Nie mam nawet męża. A ty? – Nie jestem żonaty. Żadnych dzieci. Tylko pies. – Dziewczyna? Nie udało mu się ukryć uśmiechu. – Nie. Zauważyła, że nie zapytał o jej chłopaka. Jego powściągliwość była intrygująca. – Co cię tu sprowadza? – zadała pytanie, które chodziło jej po głowie. – Wczoraj doszłam do wniosku, że jesteś turystą. Ale dzisiaj wróciłeś i znasz Joan. Spojrzał na lagunę. – Przychodzę tutaj prawie codziennie. Ciekawe, pomyślała. Nakłanianie tego mężczyzny do rozmowy przypominało wyciskanie cytryny, ale ponieważ była uparta, postanowiła go przeczekać. Nie naciskać. Jego rezerwa podpowiadała jej, że to by mu się nie spodobało. – Pracuję z Joan – wyjaśnił w końcu. Popatrzyła na niego ze zdumieniem. Taylor przyglądał się grupie w wodzie. Wyczuwając jej zaciekawienie, przeciągnął się i zaczął zbierać swoje rzeczy. – Muszę iść. Moja sesja zaraz się zaczyna. – Gdzie się odbywa? – Po drugiej stronie parku, tam, gdzie zbierają się chłopaki. Nazywają to stadem kawalerów. – Urocze. – Uśmiechnęła się krzywo. Wstał i przewiesił plecak USMC przez ramię. – Do zobaczenia. Gdy się pożegnali, zniknął na ścieżce prowadzącej do innej części parku. Zaczęła się zastanawiać, czy się jeszcze spotkają. Miała nadzieję. W długich szortach z kieszeniami, szarym podkoszulku i sandałach wyglądał jak zwyczajny turysta, zwiedzający lagunę. Nie utykał, nie zauważyła też widocznych na zewnątrz śladów obrażeń. Poruszał się z niekwestionowaną pewnością siebie. Bardziej świadoma jego przeszłości, zauważyła teraz, jak się rozgląda, badając wzrokiem tłum. Wyspa Sullivana Dora włożyła nowy strój do biegania i ostrożnie, aby nikogo nie obudzić, na palcach przeszła przez cichy, spowity mrokiem dom. Cieszyła się, że dała radę wstać przed Harper na poranny spacer. Szybko przemierzała ulice, a w drzewach ptaki świergotały swoją pieśń świtu. Wkrótce stanęła na piasku, a jej oczom ukazał się przestwór plaży i oceanu. Stanęła na wydmie, odetchnęła morskim powietrzem i poczuła jego oddech na twarzy. Podniebna symfonia pastelowych barw odbijała się w spokojnej tafli wody.
Wczesnym rankiem piasek był nieskazitelnie równy. Odłamki miki mieniły się w lawendowym świetle. Przystanęła i zdjęła nowe buty, wolała bowiem przejść boso przez plażę. Twardy piasek okazał się wilgotny, gdy zdążała energicznie ku linii fal. Dla ptaków nastała pora śniadania. Brodźce biegały na prostych nóżkach, bawiąc się w berka z falami, mewy latały nisko nad wodą, a nad nimi unosiły się pelikany w kluczu. Para młodych ludzi przebiegła obok niej. W oddali mężczyzna bawił się z czekoladowym labradorem – wrzucał piłkę do wody, a wielki pies radośnie wskakiwał za nią do morza. Dora na razie nie biegała, ale już po kilku dniach mogła zwiększyć tempo, a jej krok nabrał sprężystości i precyzji. Nie traciła tak szybko oddechu. Gdy szła, regulowała tempo, powtarzając sobie swoją nową mantrę: energia, moc, siła. Na samą myśl o tych słowach poprawiał się jej humor. Podobnie jak Harper miała uczucie, że się odradza. Budziła się w niej tamta śmiała, młoda dziewczyna, którą kiedyś była, do tej pory głęboko ukryta. Przywołała w wyobraźni zdjęcia Nate’a, które dzień wcześniej przesłała jej Carson. Widok jej chłopca, który znów się śmiał i bawił w wodzie, przekroczył jej najśmielsze oczekiwania. Żałowała, że Cal nie zna swojego syna od tej strony – bardziej otwartego i skorego do zabaw. Może wtedy doceniłby wyjątkowość Nate’a. Bunia i Lucille rozpływały się z zachwytu nad zdjęciami, sprzeczając się o to, kto wpadł na pomysł, aby zasugerować tę podróż. Dora wiedziała, że był to wysiłek grupowy – Harper i Carson obmyśliły plan, a Bunia sponsorowała pobyt – ale zdaniem Dory przede wszystkim Carson zasługiwała na uznanie. Pojechała tam z Nate’em, nieustraszona, choć przecież nie miała żadnego doświadczenia z dziećmi. Rozmawiały przez telefon wielokrotnie przez ostatnie dni. Najpierw omawiały postępy Nate’a, później zaczęły poruszać rozmaite tematy, jakie przychodziły im do głowy. Nie rozmawiały tyle od dzieciństwa, kiedy potrafiły przegadać całą noc. Przechodziła właśnie obok czarno-białej latarni morskiej, gdy dostrzegła grupę kobiet, stojących razem na wydmie wokół jaskrawopomarańczowego znaku, przedstawiającego żółwie gniazdo. Zaciekawiona, skręciła ku nim. Trzy z pięciu kobiet miały na sobie identyczne niebieskie podkoszulki Drużyny Żółwi. Pozostałe dwie przyglądały się koleżance klęczącej przy gnieździe. Dora podeszła do kobiety z podkładką biurową, która sugerowała, że to ona tu dowodzi. Kobieta była wysoka jak Dora, szczupła i miała lśniące, ciemnobrązowe włosy, ukryte pod czapką z daszkiem. – Co robicie? – zapytała Dora. – Inwentaryzujemy gniazdo – odparła kobieta, pochylając się nad swoim plecakiem. Wyjęła z niego jednorazowe rękawiczki, wyprostowała się i podała je jednej z wolontariuszek. Potem odwróciła się do Dory. – Trzy dni po wylęgu rozkopujemy gniazdo, aby policzyć skorupy i całe jajka. Departament Zasobów Naturalnych monitoruje skuteczność wysiadywania wzdłuż wybrzeża. Czasami znajdujemy kilka żółwi, które utknęły w skorupkach, i wtedy je uwalniamy. – Uśmiechnęła się. – To najlepsza część pracy. W tej kobiecie było coś znajomego, ale przez okulary na jej nosie Dora nie miała pewności. – Czy my się znamy? – zapytała. Nienawidziła tego pytania, ponieważ zazwyczaj otrzymywała przeczącą odpowiedź. Kobieta zdjęła okulary przeciwsłoneczne, odsłaniając uderzająco piękną twarz z
ciemnobrązowymi oczami pod wygiętymi łukami brwiowymi. Była przyjacielska, choć zachowywała się jak ktoś przyzwyczajony do rządzenia. Zmrużyła powieki. – Może. Wyglądasz znajomo. – Jestem Dora Tupper. Kiedyś Dora Muir – dodała. – Wnuczka Marietty Muir. Kobieta otworzyła szerzej ciemne oczy i uśmiechnęła się. – Mała Dorrit? Mój Boże, oczywiście, że cię znam! Pamiętam. To ja, Cara! Opiekowałam się tobą dawno, dawno temu. Dora przywołała wspomnienie wakacji, które spędzała u Buni, gdy miała siedem lat, a Carson – cztery. Nikt nie nazywał jej Małą Dorrit od dzieciństwa. – Cara Rutledge! To naprawdę ty? Nie wierzę. – Wyciągnęła rękę w kierunku gniazda. – Ależ oczywiście. Jesteś Rutledge. Opiekujesz się żółwiami. Cara przewróciła oczami. – Tak, matka mnie w to wciągnęła, chociaż gryzłam i kopałam. Teraz nazywam się Beauchamps. – Jak się miewa twoja matka? Jestem zdumiona, że nie ma jej tutaj z żółwiami. Nawet po tylu latach myślę o pani Lovie za każdym razem, gdy widzę jeden z tych pomarańczowych znaków. – Mama umarła. – Och, Caro, bardzo mi przykro. Nie wiedziałam. Twoja matka była wspaniałą kobietą. Solą tej ziemi. Wszyscy ją kochali. Pamiętasz, jak chodziłyśmy za nią po całej wyspie, gdy opiekowała się żółwiami? – Dora zaśmiała się cicho na to wspomnienie. – Pamiętam, że parę razy zaprosiłaś nas na swoją plażę na Isle of Palms. Pani Lovie częstowała nas ciastkami z cukrem i słodką herbatą. – Starałam się pomagać mamie w opiece nad dziećmi – wyjaśniła Cara. – Nadal masz ten domek na plaży na Isle of Palms? – Oczywiście. Nigdy go nie sprzedam. Moja matka go uwielbiała. Wciąż czuję tam jej obecność. A jak twoja siostra? Była taka śliczna. – Cara zmarszczyła brwi. – Nie pamiętam jej imienia. Tyle lat minęło. – Carson. – Właśnie. Tworzyłyście niezły duet. Ty ze swoimi jasnymi włosami i ona z ciemnymi. Nie miałyście jeszcze jednej siostry? – Mówisz o Harper, ale nią chyba się nie zajmowałaś. Zanim zaczęła przyjeżdżać tutaj na lato, ja dorosłam na tyle, aby się nią zajmować. Bunia nigdy nie pogardziła darmową siłą roboczą. Cara się roześmiała. – Nie widziałam twojej babci od wieków. Jak się miewa? – Doskonale. Modlę się, aby żyła wiecznie. Pisk podniecenia przerwał ich wspominki. Cara okręciła się na pięcie, a Dora podążyła za jej spojrzeniem i zobaczyła wolontariuszkę, która rozgarniała piasek, trzymając w dłoni małego żółwia. Wokół zebrało się więcej osób, gdy Dora rozmawiała z Carą, i teraz wszyscy tłoczyli się wokół gniazda, aby lepiej widzieć.
– Później pogadamy – oświadczyła Cara. – Muszę wracać do pracy. Chwyciła czerwone, plastikowe wiaderko i podała je koleżance, by włożyła żółwia do środka. Dora przysunęła się i z fascynacją obserwowała dwie kobiety, które odkopały gniazdo, a teraz wygarniają z niego połamane skorupki, kilka całych, bezbarwnych jaj i, ku zachwytowi gapiów, jeszcze trzy maleństwa. Cara poruszała się z taką samą gracją i energią jak jej matka i Dora ucieszyła się, że więź pomiędzy matką a córką wciąż żyje. Sama kiedyś marzyła o córce, kimś, komu mogłaby przekazać rodzinne tradycje, chodzić razem na zakupy, gotować i piec, po prostu być dziewczyną. Teraz pomyślała sobie, że jej modlitwy zostały wysłuchane. Nie miała córki, ale na tym etapie życia odzyskała siostry. Podążyła za Carą, która zaniosła czerwone wiaderko na brzeg. Poprosiła zebranych, aby utworzyli dwa szpalery prostopadle do linii brzegowej, wzdłuż szerokiego pasażu, który pozwoli żółwiom odnaleźć drogę do oceanu. Dora stanęła na samym końcu; cieszyła się ogromnie, że w końcu to zobaczy na własne oczy. Przyjeżdżała tutaj na wakacje przez większość życia, a nigdy nie widziała, jak wykluwają się morskie żółwie. Cara położyła wiadro na piasku i delikatnie je przechyliła. Cztery ciemne żółwiki wyczołgały się z niego, poruszając w dzikim tempie płetwami, i torowały sobie drogę przez piasek. Jeden z nich miał wgniecenie w skorupie i trudności z chodzeniem. Dora wątpiła, czy to biedactwo długo pożyje w oceanie pełnym głodnych ryb. Jego rodzeństwo z energią pędziło ku falom. Cara stanęła obok niej, przyglądając się małym. – Nie mogę uwierzyć, że jeszcze nigdy tego nie widziałam – powiedziała Dora. – Ja też. To ma miejsce co roku – odparła Cara z krzywym uśmiechem. – Jak długo się tym zajmujesz? – Od pięciu lat. Zaczęłam od pomagania mamie, gdy zachorowała, a potem mnie wciągnęło. Nie wiedziałam, że moje zainteresowanie żółwiami morskimi przekształci się w życiową pasję. Pasja. Znowu to słowo, pomyślała Dora. Coś, co Harper miała nadzieję odnaleźć. Coś, co zdaniem Winifred nie było warte utraty Cala. Podeszła za żółwiami na sam brzeg. – Uważnie obserwuj – powiedziała Cara. – Gdy dotrą do wody, włączy się instynkt i zanurkują. Nigdy nie znudzi mi się obserwowanie tej natychmiastowej przemiany z czołgającego się pisklęcia w wybornego pływaka. Instynkt to potężna siła. Dora w milczeniu dopingowała pisklaki, gdy z całej siły wiosłowały płetwami w wodzie. Nadchodząca fala uniosła je i wyrzuciła na piasek niczym kamyki. – Nie ruszajcie się! – zawołała Cara do gapiów. – Macie żółwie pod stopami. Stójcie nieruchomo i dajcie im czas na powrót do wody. – To smutne – mruknęła Dora. – Tyle wysiłku, żeby dotrzeć do oceanu, a fala wyrzuca je na brzeg. Nie możemy im pomóc? Pozbierać i zanieść do wody? Cara energicznie pokręciła głową. – Nie, muszą tego dokonać same. Natura jest cudowną nauczycielką. Wydaje nam się, że fale brutalnie je traktują, ale tak naprawdę pomagają im się zorientować we właściwym kierunku. Będą płynęły od dwudziestu czterech do trzydziestu sześciu godzin, zanim dotrą do Golfsztromu, na którym unoszą się rozległe połacie gronorostów. Posłużą one za szkółkę dla piskląt przez kolejnych dziesięć lat. – Urwała.
– Ocenia się, że jedno na tysiąc piskląt dożywa dorosłości. Dlatego tu jesteśmy. Każde pisklę się liczy. I choć liczba gniazd wzdłuż naszego wybrzeża wciąż jest mniejsza niż w czasach, gdy żółwiami opiekowała się moja mama – uśmiechnęła się – znów obserwujemy tendencję wzrostową. – Brzmisz jak twoja mama. Cara podziękowała jej szczerym uśmiechem. – Wspanialszego komplementu nie mogłam usłyszeć. Dora spojrzała na kolejną falę, która wyrzuciła dwa z trzech piskląt z powrotem na brzeg. Pisklęta odwróciły się i podjęły komiczny marsz ku wodzie. Podążyła za jednym z nich, czując więź z małym żółwiem, którego nigdy wcześniej nie widziała i nigdy więcej zapewne nie zobaczy. Czy to instynkt macierzyński? Pragnienie, aby chronić młode życie? Instynkt to potężna siła, jak powiedziała Cara. Tym razem pod wpływem instynktu pisklęta zanurkowały głębiej i udało im się pokonać linię fal. Dora poczuła ożywienie, gdy stanęła po kostki w ciepłej wodzie, kibicując żółwiowi, który znów zanurkował i zniknął. Utkwiła wzrok w gładkiej powierzchni wody za bałwanami. Znów je zobaczyła! Oddech uwiązł jej w gardle, gdy dostrzegła dwa maleńkie łebki nad taflą wody – maleństwa wynurzyły się, by zaczerpnąć tchu. Stała przez długą chwilę, przypatrując się falom i przywołując w myślach heroiczną walkę żółwi w drodze do morza. Może dla mnie takie turbulencje życiowe też okażą się korzystne, pomyślała. Przy odrobinie szczęścia obierze właściwy kierunek i ruszy w dobrą stronę. Musi tylko zaufać instynktowi. Przecież, pomyślała ze śmiechem, powinnam mieć lepsze szanse niż tysiąc do jednego. Gdy wracała do Morskiej Bryzy, zatrzymała się przy niej furgonetka Devlina. Kierowca wydał z siebie przeciągły gwizd. Dorze to pochlebiło, ale udała irytację. – Devlinie Cassellu, zawstydzasz mnie. – Ładny strój! – zawołał. Zaczerwieniła się na myśl, że Devlin widział ją w starych spodenkach gimnastycznych i znoszonym podkoszulku. Podeszła do ciężarówki i oparła się o otwarte okno. – Chłodno u ciebie. – Wskakuj. – Nie mogę. Muszę dokończyć spacer. – Oj, daj spokój. Chcę ci coś pokazać. To zajmie tylko chwilę. Wskakuj. Zmrużyła pytająco powieki, ale ciekawość zwyciężyła. Przeszła na drugą stronę furgonetki, otworzyła drzwi od strony pasażera i wsiadła. Devlin wrzucił bieg, a spod kół prysnął żwir, gdy skręcił ku Breach Inlet. – Ładnie wyglądasz, gdy spacerujesz – powiedział. Zbyła jego komplement milczeniem. – Co chcesz mi pokazać? – Cierpliwości. Zaraz będziemy na miejscu. – Wjechał na parking przy Breach Inlet i otworzył drzwi. – No chodź. Szybko. Pobiegli ścieżką na most łączący Wyspę Sullivana z Isle of Palms. Po zachodniej stronie
mostu leżały Hamlin Creek, mokradła i Intracoastal Waterway. Na wschodzie rozpościerał się Atlantyk. Zdumiewał kontrast pomiędzy wodą po obu stronach – po zachodniej panował spokój, po wschodniej woda była pienista i wzburzona. Devlin zaprowadził ją na środek mostu, a następnie przeszli przez drogę, aby móc spojrzeć na strumień. Stanęła obok niego, gdy mijały ich samochody przejeżdżające z jednej wyspy na drugą. Nagle wyciągnął palec. – Tam! Patrz przed siebie, dokładnie na środek. Widzisz delfiny? Uniosła dłoń do oczu i zmrużyła powieki. Wtedy je zobaczyła. Jeden większy delfin zakreślił łuk nad wodą, a po chwili – aż pisnęła z radości – zauważyła mniejszą płetwę grzbietową oseska. – Widzę je. Matka i dziecko! Są piękne. Devlin uśmiechnął się z satysfakcją. – Matki lubią przyprowadzać tutaj młode, aby je nakarmić. Widzisz, jaka wzburzona jest woda? Co ułatwia polowanie i gwarantuje mnóstwo ryb. Podobno samice rodzą tu młode, ale nigdy tego nie widziałem. Spojrzał na fale. Promienie słońca odbijały się od mętnych, brązowych głębin. – Dokładnie pod nami! Widzisz? – zawołał, podekscytowany. – Kolejna rodzinka. Pod mostem Dora zauważyła jeszcze jedną matkę wzbijającą się nad wodę, a tuż za nią jej maleństwo. Przywarła do boku Devlina, a on w odpowiedzi otoczył ją ramieniem w talii. Przyglądała się płynnym ruchom samicy i jej młodego, gdy w tandemie sunęli po wodzie. Młode poruszało się bezpiecznie w strumieniu matki. Jej myśli natychmiast powędrowały do Nate’a i ogarnęła ją fala tęsknoty. Na pewno spodobałby mu się ten widok; żałowała, że nie ma go teraz przy niej. Chciała dzielić wyjątkowe chwile szczęścia ze swoim synem, zamiast wiecznie go dyscyplinować. Stali ramię w ramię, obserwując delfiny. Czuli ciepłe promienie słońca na plecach, dopóki zwierzęta nie wpłynęły do strumienia. Spojrzała na dłoń Devlina na swojej talii, a potem podniosła wzrok – wpatrywał się w wodę z wyrazem głębokiego namysłu i spokoju na twarzy. Lubię spędzać czas z Devlinem, pomyślała. Czuła się z nim swobodnie. Grał rolę starego dobrego kumpla, ale był bardzo mądry. Niewiele osób znało wybrzeże równie dobrze jak on. Kochał morze, ziemię, tutejszą kulturę, historię – wszystko. Te wyspy były jego domem. Uznała to za bardzo pociągające. Odwrócił głowę i zauważył, że Dora się w niego wpatruje. Jego oczy rozbłysły. – Pomyślałem, że chciałabyś to zobaczyć. Ogarnęło ją wzruszenie. Nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy Cal pomyślał o niej w ten sposób. Uśmiechnęła się z nadzieją, że on zrozumie jej uczucia. – Nie pomyliłeś się. – Odwiozę cię. Muszę w końcu dotrzeć dzisiaj do pracy. Niechętnie się odwróciła i poszła za Devlinem do furgonetki. – Niezwykły poranek – powiedziała. – Najpierw żółwie, teraz delfiny. – Kolejny zwykły dzień na wybrzeżu – odparł wielkodusznie, otwierając jej drzwi. – Musisz po prostu wyjść z domu i patrzeć. – Masz rację – przyznała. Zaczęła się zastanawiać, ilu jest w tym raju ludzi takich jak ona, którzy mieszkają tutaj, ale ignorują cuda. Usiadła w fotelu, a Devlin zajął miejsce obok niej. – Zasiedziałam się w domu.
Devlin włożył kluczyk do stacyjki, po czym odwrócił się do niej. – Dziewczyno, wiesz, czego ci trzeba? Jej wargi zadrżały. – Nie. – Ktoś musi ci znów pokazać twoje własne podwórko. Przechyliła głowę, rozbawiona jego sugestią. – Tak sądzisz? – Owszem. – Zapalił silnik. – A znasz może kogoś, kto by się do tego nadawał? Wrzucił bieg i posłał jej chytry uśmieszek. Jej puls gwałtownie przyspieszył. – Może znam. – Aha – mruknęła żartobliwie. Przejechał parę przecznic w cieniu Middle Street. – Zaczniemy od tego, że zabiorę cię na łódkę – zaproponował. – Dawniej uwielbialiśmy przemierzać razem te wody, pamiętasz? Wyjrzała przez okno, przypominając sobie letnie dni swojej młodości, kiedy wypływali łodzią Devlina, pokonywali strumienie, zarzucali gdzieś kotwicę i całowali się do utraty tchu, a łódź kołysała się łagodnie na falach. – Tak – przyznała z rozmarzeniem. – Pamiętam. Furgonetka zatrzymała się przed znakiem. – Powtórzymy to – poprosił. Błysk entuzjazmu w jego niebieskich oczach okazał się zaraźliwy. – Popłyniemy wzdłuż wybrzeża, wypijemy parę drinków, a potem zabiorę cię na kolację. Zsunęła okulary przeciwsłoneczne na czubek nosa, aby móc mu spojrzeć w oczy. – Brzmi jak randka. – Cóż, mam nadzieję! – wypalił. – Tak miało zabrzmieć. Zbieram się na odwagę od trzech cholernych dni. Jaka jest twoja odpowiedź? Tak czy nie? Wsunęła okulary z powrotem na nos. – Tak.
Rozdział jedenasty Harper nie mogła się doczekać, aby wrócić do ogrodu. Zamówiła już cztery książki o ogrodnictwie, o roślinności w ciepłym klimacie i ogrodach motyli. Wspólnie z Dorą opracowały skromny plan, a Harper zamówiła rośliny. Dora sprawowała nad projektem stanowczą kontrolę – najczęściej odrzucała sugestie Harper, a jej brak zaufania bolał, zwłaszcza w świetle tego, że nie ufała Harper na tyle, aby posłać syna na Florydę pod jej opieką. Nieważne, co robiły i jak bardzo Harper się starała, Dora trzymała ją na dystans. Harper porównywała właśnie różne gatunki lantany, gdy poranną ciszę zakłócił pisk radości, po którym rozległo się dudnienie kroków. Gdy oderwała wzrok od komputera, drzwi na werandę otworzyły się z hukiem i stanęła w nich rozpromieniona Dora. – Zrzuciłam pięć kilo! – zawołała bez tchu. – Pięć kilo! Harper odwróciła się w fotelu, patrząc ze zdumieniem na ekscytację Dory. – Hej, gratulacje! Sporo. Od kiedy? – Odkąd się ostatnio ważyłam w szpitalu. – Mówiłam ci, że chudniesz. – Ty zawsze byłaś szczupła i wysportowana. Nie rozumiesz, jaki to sukces – oświadczyła Dora. Jej oczy błyszczały triumfem. – Próbowałam pozbyć się tych pięciu kilogramów od dekady. Harper zastanawiała się przez chwilę, dlaczego dobra forma fizyczna miałaby umniejszać jej radość z powodu zwycięstwa siostry. – To przede wszystkim ćwiczenia, bardziej niż dieta – powiedziała. Zamknęła laptop i wstała. – Musimy to uczcić. – Jak? Nie mogę jeść niczego dobrego. – Dlaczego miałybyśmy jeść? Chodźmy na zakupy! Dorę zdumiał ten pomysł, jak gdyby nigdy wcześniej nie świętowała niczego bez jedzenia. – Cóż, przydałoby mi się coś ładnego na randkę z Devlinem. – Coś, co podkreśli twoją figurę. – Na razie nie ma co podkreślać – mruknęła Dora z rezerwą. – Muszę zrzucić jeszcze co najmniej drugie tyle. – Szklanka do połowy pusta. – Harper pokiwała palcem. – Kupisz sobie kolejną sukienkę, gdy zrzucisz kolejnych pięć kilo. Chodź, siostrzyczko, życie jest za krótkie, aby nie świętować takich okazji. – Wzięła ze stolika laptop, butelkę wody oraz długopisy i papier. – Poza tym nigdy nie byłyśmy razem na zakupach. Ani u kosmetyczki. Wydaje mi się, że miałyśmy to na liście rzeczy do zrobienia w tym tygodniu. Będzie fajnie. Tylko my dwie, siostro. W zamierzeniu Harper ta wycieczka miała je zbliżyć do siebie, na razie skutek był odwrotny. Stała przed przymierzalnią w piątym sklepie, który przeszukiwały z taką samą radością jak wojska Shermana maszerujące ku morzu. Każda sukienka i bluzka, którą przynosiła Dorze do przymierzenia, była torpedowana gniewnym wzrokiem i bez namysłu odrzucana. Harper policzyła do dziesięciu i obiecała sobie, że to ostatnie naręcze ubrań, które wybrała w tym uroczym sklepie. Miała dość. Nie zdoła przekonać Dory do rezygnacji z oblekania się w powiewne tkaniny bez zaznaczonej talii ani do pokazania odrobiny ciała. Dora chciała wchodzić do sklepów przeznaczonych dla osób z nadwagą lub kobiet w określonym wieku,
które chcą tuszować swoje krągłości. Harper zaciągnęła ją na King Street w Charlestonie do swoich ulubionych butików w nadziei, że wniesie trochę młodości i nowoczesności do wyglądu starszej siostry. Harper uwielbiała stroje. W Nowym Jorku do jej ulubionych rozrywek należało oglądanie witryn i zachwycanie się nowymi stylami. Zaletą zakupów na King Street była masa wspaniałych, modnych butików, w których nie trzeba było walczyć z tłumami. Naprawdę myślała, że będzie fajnie. Zamiast tego wybuchła wojna. Dora odmawiała mierzenia każdego stylowego stroju, który podała jej Harper; wszystko było „za ciasne” albo „za małe” i „zbyt krzykliwe”. Nawet nie siliła się przy tym na uprzejmość. Warczała i gryzła jak zapędzony w kozi róg pies i dąsała się, gdy siostra biegała po sklepach, wybierając ubrania. Harper odnosiła wrażenie, że torturuje Dorę, zamiast jej pomagać. To naręcze bluzek i sukienek było jej ostatnią próbą przed kapitulacją. Zmobilizowała się i zapukała do drzwi przymierzalni. – Gotowa? – zapytała miłym głosem. – Jeszcze więcej? – jęknęła Dora. Harper zamknęła oczy, po czym odparła z wymuszoną radością: – To już ostatnie! Jestem przekonana, że tym razem trafiłam w dziesiątkę. Dora uchyliła drzwi na tyle, aby ukazać swoją zaciętą minę. Wyglądała tak, jakby zaraz miała wybuchnąć płaczem. – Nie chcę tego mierzyć. Skończyłam na dzisiaj. – Doro, jeszcze kilka rzeczy. Wyglądałaś pięknie w niektórych sukienkach. – Wcale nie. Wyglądałam grubo. We wszystkim wyglądam grubo! – warknęła Dora. Podeszła do nich ekspedientka, młoda, wesoła dziewczyna gotowa do pomocy. – Coś się paniom spodobało? – Jeszcze nie jesteśmy pewne – odparła Harper uprzejmie. – Owszem, jesteśmy. Nic nam się nie podoba. Proszę to wszystko zabrać – syknęła Dora. – Hm, dobrze – powiedziała ekspedientka, wyczuwając napięcie. – Zabiorę wszystko, aby miała pani więcej miejsca. – Przecisnęła się obok Harper do środka. Dora zmarszczyła brwi, odbierając to jako najście, ale odsunęła się na bok, w pośpiechu okrywając się jedną z sukienek, które leżały na niskim krześle. Gdy drzwi się otworzyły, Harper kątem oka dostrzegła wielki biały stanik Dory i babcine majtki. Na jej twarzy odmalowało się zdumienie. Przymierzalnia wyglądała jak po przejściu huraganu – wszędzie walały się bluzki, sukienki i spódnice. Weszła do przestronnego wnętrza, aby pomóc ekspedientce zebrać porozrzucane ubrania. Zawstydził ją bałagan i całkowity brak szacunku Dory dla ubrań. Gdy sprzedawczyni odeszła, Harper została w przymierzalni z siostrą, która zaciskała palce na trzech ostatnich sukienkach. Dora napadła na nią, mrużąc powieki z gniewu. – Chcę, żebyś stąd wyszła. Widziałam, jaką miałaś minę, gdy zobaczyłaś moje ciało. Byłaś zszokowana. Harper zamknęła oczy i jęknęła. – Nie byłam zszokowana twoim ciałem – odparła, siląc się na cierpliwość. – Zszokował mnie bałagan w przymierzalni! – Tak, jasne. – Cóż – mruknęła Harper, uśmiechając się półgębkiem. – Mogła mnie też trochę zszokować
twoja bielizna. Nasze kolejne zadanie to kupno przyzwoitego stanika! Wybierzemy coś uszytego w tym stuleciu. Dora wiedziała, że Harper próbuje rozładować napięcie, ale jej młodsza siostra nie miała pojęcia, że jej przytyki trafiły w najczulszy punkt. Czy nie wiedziała, że Dora czuje się jak matrona w porównaniu z nią i Carson? Spojrzała na nią w lustrze. – Proszę cię, Harper, wyjdź – oświadczyła z wymuszoną uprzejmością. – Chcę się ubrać i wrócić do domu. – Dlaczego tak strasznie wszystko utrudniasz? – zawołała sfrustrowana Harper. – Miałyśmy się dobrze bawić, a ty od początku się dąsasz i rozrzucasz ubrania jak rozpieszczony bachor. – Więc może przestań się zachowywać jak moja matka! – wypaliła Dora. – Słucham? Dlaczego mówisz, że zachowuję się jak twoja matka? – Nie słuchasz. Mówisz, co mam nosić. Dyrygujesz mną. To nie są zakupy. To cholerna metamorfoza! Oskarżenia Dory rozgniewały Harper. Cisnęła pozostałe sukienki na krzesło. Od razu zsunęły się na podłogę. – Próbuję ci pomóc! Znam się na modzie i pokazuję ci ubrania, w których moim zdaniem będziesz dobrze wyglądać. A ty nawet nie raczysz ich przymierzyć. Boże, jesteś niemożliwa. Uparta jak osioł. – Nie prosiłam cię o metamorfozę. Przestań mnie zmieniać. Harper eksplodowała. – Ubierasz się jak babcia! Dorze opadła szczęka, a do oczu napłynęły jej łzy. W pełnej zdumienia ciszy Harper dopadły wyrzuty sumienia. W lustrze zauważyła, jak Dora kuli się za skrawkiem materiału. Wszystko w niej – postawa, wykrzywiona w grymasie twarz, upór – znamionowało porażkę. – Przepraszam – powiedziała łagodniej. – Naprawdę chciałam, żebyś dzisiaj dobrze się poczuła. Nie wiem, może faktycznie próbowałam cię zmienić. To dlatego, że zależało mi, byś dostrzegła, że jesteś piękna. – Nie potrafiła już ukryć frustracji. – Ale ty na to nie pozwalasz. Jesteś uparta jak osioł, Doro, i to bez powodu. Zaczynam myśleć, że może jednak lubisz swoją rutynę, bo jest ci w niej wygodnie. Dora nie odpowiedziała. Zapadła nerwowa cisza. Harper schyliła się, aby podnieść sukienki z podłogi i powiesić je na haczykach na ścianie. Dora stała sztywno, z odwróconą twarzą, przyciskając sukienkę do ciała niczym tarczę. Harper odwróciła się do siostry. – Przykro mi, że nie podoba ci się twój wygląd. Ale nie powinnaś wyżywać się na mnie. I wiesz co? Nie chodzi tylko o dzisiaj. Odpychasz mnie, odkąd przyjechałam. Często to robisz, Doro. – Nie odpycham cię – mruknęła Dora obronnym tonem. Po czym bez przekonania wzruszyła ramionami. – Po prostu doszłam do wniosku, że się nie dogadamy. Harper wyglądała tak, jakby ktoś ją spoliczkował. – Ale dlaczego? Starałam się, Bóg wie, jak się starałam. – Może to przez sposób, w jaki zostałyśmy wychowane. Ty jesteś z Nowego Jorku, a ja z Charlestonu. Głos Harper zamienił się w lód.
– Nie baw się ze mną w te secesyjne gierki. To banał, a my już dawno pokonałyśmy te różnice. To sięga głębiej. Do zaufania. – Co masz na myśli? Harper westchnęła wymownie. – Od czego zacząć? – Spojrzała na Dorę. – Okej, od początku. Naprawdę dobrze się bawiłam, grając z Nate’em. Zmyłaś mi za to głowę, nawet nie dałaś mi szansy na wyjaśnienie, dlaczego to zrobiłam. Do twojej informacji, on lubi gry, Doro, i jest w nich świetny, a poza tym istnieją solidne dowody wspierające tezę, że dobrze mu robi granie z kimś. Najważniejsze słowo w tym zdaniu, Doro, brzmi: ktoś. Nie był sam. Porozumiewaliśmy się. Znów posłała Dorze twarde spojrzenie. – Kolejny przykład. To ja wpadłam na pomysł, aby zapisać Nate’a na terapię z delfinami. Nie chcę żadnych podziękowań i rozumiem, dlaczego to Carson zawiozła go na Florydę. Ona ma doświadczenie z delfinami. Zna Florydę. Delphine łączy ją z Nate’em. – Jej głos złagodniał. – Boli mnie jednak, że nawet nie wzięłaś mnie pod uwagę. Pozwoliłabyś mi go tam zawieźć? – zapytała wprost. – Ja… Ja… – wyjąkała Dora. – Nie, na pewno nie – odpowiedziała Harper za nią. – Bo mi nie ufasz. Nie powierzysz mi nawet cholernego ogródka! – Nikomu nie powierzyłabym Nate’a! – wypaliła Dora. – Nawet jego ojcu. Masz pojęcie, ile mnie kosztowała zgoda na jego wyjazd z Carson? Nigdy nie obdarzyłam nikogo takim zaufaniem. Zawierzyłam również tobie i temu, co mi powiedziałaś o terapii. Posłuchałam cię, bo, cóż, cholera jasna, wiem, że jesteś mądra i wszystko masz dokładnie przemyślane. Szanuję cię za to. Harper znieruchomiała. – Szalenie się bałam, gdy wyjeżdżał – kontynuowała Dora głosem drżącym z emocji. – Wciąż się boję. Tęsknię za nim. – Objęła się ramionami, gdy nagle poczuła chłód. – Proszę, idź sobie. – Zadygotała. – Nie mam już na to siły. – Ja też nie. Wychodzę. – Ruszyła do drzwi, ale odwróciła się jeszcze do Dory. Dora cofnęła się pod ścianę. Na widok pleców siostry Harper zwiesiła ramiona. – Jesteś moją siostrą – oświadczyła beznamiętnym głosem. – Kocham cię, ale teraz cię nie lubię. Rób, co chcesz. Nie obchodzi mnie to. Idę do kawiarni na rogu. Gdy skończysz, dołącz do mnie i wrócimy do domu. Wyszła, zamykając za sobą drzwi. Dora stała nieruchomo w przymierzalni, dygocząc z urazy, szoku i gniewu po wybuchu Harper. Jak śmiała powiedzieć jej to wszystko? Nie lubi jej? Cóż, ona też nie darzyła w tej chwili siostry sympatią. Sięgnęła po szorty i wbiła nogi w nogawki. Gdy zapinała guzik, znów zauważyła, jakie luźne są spodnie w pasie i biodrach. Przypomniała sobie zachwyt, w jaki wpadła, gdy okazało się, że zrzuciła pięć kilo, a także szczere gratulacje Harper. Kim jest ta dziewczyna? – zastanawiała się, zdumiona wybuchem Harper. Mała myszka ryknęła! Dora musiała przyznać, że ta strona Harper, której jeszcze nie znała, wzbudziła jej
podziw. Siostra była odważna, a to zaimponowało Dorze. W miejsce gniewu szybko pojawiła się skrucha. Dora opadła na krzesło i wbiła wzrok w lustro. Policzki zaróżowiły się od słońca, ale włosy wciąż miała mysie, a bermudy i stanik pasowały raczej do jej matki. Jak mogła gniewać się na Harper, skoro siostra powiedziała prawdę? Dora nienawidziła swoich ciuchów. Czy Harper miała rację także w innych kwestiach? Może Dora faktycznie odpychała ludzi? Pomyślała o Calu. Jak często wymawiała się wieczorami zmęczeniem i bólem głowy? Znała mnóstwo kobiet, które wykorzystywały te wymówki, jeśli nie były w nastroju, ale Calowi w końcu się to znudziło i wpadł w złość. „Nigdy nie jesteś w nastroju”, narzekał. Nie potrafiła mu wyjaśnić, że prawdziwym źródłem problemu jest to, że nie czuje się ładna, seksowna, godna pożądania ani nawet kobieca. Odpychanie ludzi było łatwiejsze niż dopuszczanie ich do siebie. Harper miała rację. Znowu. Odpychała ją. Była zazdrosna. Zawsze zazdrościła Harper i Carson ekscytującego życia. Podróżowały po świecie, podczas gdy Dora nigdy nie opuściła Południa. Były młodsze, szczuplejsze, bogatsze – przynajmniej Harper. Dumą Dory miało być małżeństwo, dziecko, stabilizacja. Fasada idealnej damy z Południa. Ostatecznie fasada się wykruszyła, a ona została z pustymi rękami. Pozory łatwiej utrzymuje się na dystans. Fasady ładnie wyglądają z daleka. Nadszedł jednak taki czas, że fasady ich wszystkich pękały i kruszyły się. Odkąd zjechały do Morskiej Bryzy, na jaw wychodziły kolejne prawdy. Carson była z nimi brutalnie szczera, gdy podzieliła się smutnymi szczegółami swojego dzieciństwa. Harper ujawniła samotność kryjącą się za zamożnością rodziny Jamesów. Dlaczego więc Dora tak się wstydziła opowiedzieć siostrom o rozwodzie? Wewnętrzny głos napominał ją, że rozwód to żenujący skandal i należy go unikać za wszelką cenę. Ten sam głos krytykował ją surowo, że jest gruba i brzydka. Czy to przez kompleksy zachowywała się sztywno i z uporem tkwiła w klatce starych przyzwyczajeń? Czy była zbyt krytyczna i zawsze doszukiwała się winy w innych, odpychała ich… a z nimi szansę na szczęście? Ukryła twarz w dłoniach. W ostatnim tygodniu dostrzegała przebłyski zmiany. Podobało się jej, jak zaczyna się ze sobą czuć. W lustrze zauważała odbicie młodej dziewczyny, którą kiedyś była. Dziewczyny, która wierzyła w siebie i miała marzenia. Dziewczyny, która uważała, że wszystko jest możliwe. Jak miała odrzucić stare nawyki, które oplatały jej serce niczym bluszcz? Jak miała uciszyć pesymistyczne głosy i słuchać tych pozytywnych? Odsunęła dłonie od twarzy i powoli podniosła wzrok na sukienki zawieszone na haczykach. Harper powiedziała, że ładnie w nich wygląda. Devlin powtarzał jej, że jest piękna. Kiedy w końcu zacznie w to wierzyć? – Och, dajcie mi tę przeklętą sukienkę – mruknęła do siebie, wstając, i sięgnęła po pierwszą z brzegu. Harper siedziała przy małym stoliku w kawiarni City Lights. Blat stolika był zasłany serwetkami pokrytymi jej charakterem pisma. Ilekroć czuła się zraniona lub zła, w ramach terapii spisywała w formie dialogu wszystko, co chciałaby powiedzieć, lecz brakowało jej odwagi. Napędzana złością, komponowała pełną jadu scysję pomiędzy sobą a Dorą w
przymierzalni, ciskając zniewagami, ubraniami i ciosami. Gdy skończyła, osunęła się na oparcie krzesła, odłożyła długopis i sięgnęła po latte. Dopiła kawę, odstawiła pusty kubek i rozejrzała się po kawiarni. Przy ścianie stały duże ekspresy z nierdzewnej stali, a na ladzie ustawiono wypieki. Kobiety i mężczyźni w każdym wieku siedzieli przy stolikach, rozmawiając, czytając, pisząc coś na laptopach. Gęsty aromat świeżo parzonej kawy i słodyczy dodawał jej otuchy, której teraz potrzebowała. W Nowym Jorku często chodziła do kawiarni z laptopem i obserwowała. Lubiła opisywać to, co widziała – otoczenie, ludzi, ich zamówienia. Spisywała komentarze, które uznała za zabawne lub wzruszające. Czasami podsłuchana rozmowa zainspirowała ją do tego stopnia, że tworzyła krótkie opowiadanie, puszczając wodze fantazji. Nigdy nie pokazywała nikomu swoich utworów. Dawno temu dowiedziała się, że nie ma za grosz talentu. Wciąż jednak lubiła pisać. Wyrzucała skrawki papieru albo chowała je w kartonach w swojej szafie. Nie wiedziała, dlaczego pisze. Po prostu robiła to od zawsze. Jako dziecko pokazywała innym swoje historie. Były zabawne, opisywała to, co ją zaintrygowało. Była z nich dumna. Pewnego dnia, gdy miała osiem lat, matka wezwała ją do swojego gabinetu. – Harper James-Muir! – Głos matki rozbrzmiał w ich nowojorskim apartamencie. – Przyjdź do mojego gabinetu, proszę. Harper siedziała przy stole kuchennym, leniwie machała nogami i jadła cynamonowe grzanki, wpatrując się w lodowy wzór na szybie. Na dźwięk głosu matki znieruchomiała i posłała przerażone spojrzenie niani. Matka używała jej pełnego nazwiska tylko wtedy, gdy dziewczynka wpakowała się w kłopoty, a wezwanie do gabinetu oznaczało, że sprawa jest poważna. Luisa, jej niania, pokręciła głową na znak, że nie wie, o co chodzi. Harper odłożyła grzankę, a Luisa wytarła okruszki z jej twarzy i szkolnego mundurka. Wygładziła włosy Harper, a potem, trzymając dłonie na jej ramionach, zaprowadziła do gabinetu matki. Georgiana siedziała w pełnym książek pokoju za lśniącym, hebanowym biurkiem. Miała na sobie ubranie służbowe – stylowy czarny kostium z wełny w kurzą stopkę. Harper zmarszczyła nos, czując odór dymu z papierosów, który zawsze przyprawiał ją o mdłości. – Wejdź – rozkazała Georgiana. – Zamknij za sobą drzwi. To wszystko, Luiso. Słysząc ten oficjalny ton, Harper nerwowo wykonała polecenia. Stanęła przed biurkiem na baczność. – Usiądź. Przeszła przez miękki dywan do jednego z jaskraworóżowych, aksamitnych foteli i usiadła na nim, prostując ramiona i krzyżując nogi w kostkach, jak ją nauczono. Rzuciła okiem na biurko matki, szukając powodów nagłego wezwania. Zauważyła swoją książkę Willy, marzycielski wieloryb. Była wyjątkowo dumna z przygód młodego wieloryba, który szuka swojej rodziny. Sama namalowała ilustracje i oprawiła książkę, wykorzystując do tego dziurkacz do papieru i wstążkę. Napisała nawet do książki piosenkę. Odetchnęła z ulgą, myśląc, że jej matka, redaktorka książek, doceni wysiłek córki. W końcu przecież stworzyła swoją pierwszą powieść! Georgiana wzięła książkę do ręki. – Ty to napisałaś? – Tak.
– Wiele takich historii piszesz? Ośmielona Harper uśmiechnęła się. – Czasami. To znaczy piszę, kiedy coś mi przyjdzie do głowy. – A skąd wzięłaś pomysł na tę książkę? Dziewczynka wzruszyła ramionami. – Nie wiem. Po prostu przyszedł mi do głowy. – Po prostu przyszedł ci do głowy – powtórzyła Georgiana, cedząc słowa. – Rozumiem. Harper wiedziała, że chłód matki zapowiada nadchodzący wybuch. Czekała, wstrzymując oddech. – Okłamujesz mnie? Zbladła, bo nagle ogarnęły ją mdłości. – Nie! – Zaczerpnęłaś pomysł z książki, którą czytałaś, prawda? – Ja… Ja… – Harper nie wiedziała, co odpowiedzieć. Matka ją przerażała. – Nie wiem. – Tak myślałam. – Georgiana zaciągnęła się papierosem, po czym odłożyła go do popielniczki. Położyła dłonie na biurku. Harper utkwiła wzrok w jej idealnych różowych paznokciach. – Harper, posłuchaj mnie uważnie. Nigdy, przenigdy nie wolno ci kopiować prac innych. W świecie wydawniczym to się nazywa plagiat. Jest przestępstwem. Nie wspominając już o skandalu. Nie pozwolę na to, nawet dla zabawy. Rozumiesz? Harper oniemiała, gdy usłyszała okrutne oskarżenie, że kłamała i oszukiwała, pisząc swoją pierwszą książkę. Pomysł zrodził się tak jak wszystkie inne – gdy śniła, czytała, przysłuchiwała się rozmowom innych. Czasami pomysły przychodziły jej do głowy, gdy była w parku albo w zoo z nianią i przyglądała się zwierzętom. Czy to było kopiowanie? Czy źle postąpiła? – Po co piszesz książki? – zapytała matka z wyraźnym zdenerwowaniem. Przeszyła ją znaczącym spojrzeniem. – Naśladujesz ojca? Harper pokręciła głową. Nagle zrozumiała, że stąpa po grząskim gruncie. Oczy jej matki rozbłysły gniewem, jak zawsze wtedy, gdy poruszała temat Parkera Muira. – Cóż, nie próbuj. Nie znasz go. Ja znam i uwierz mi, nie chcesz pójść w jego ślady. Jest moczymordą i kobieciarzem. Łajdakiem. – Celowała w nią nieskazitelnie pomalowanym paznokciem. – Jesteś Jamesem i jesteś lepsza od niego. Lepsza od nich wszystkich. – Jej rysy stwardniały, głos także. – Twój ojciec nie jest pisarzem – kontynuowała z pogardą. – Jego prace są wtórne. Nie ma talentu. Ty – oświadczyła, podnosząc książkę Harper i rzucając ją na biurko niczym śmieć – też nie masz. Harper poczuła, że jej entuzjazm i duma z pierwszej książki ulatują i zastępuje je wstyd. Georgiana po raz ostatni zaciągnęła się papierosem, wypuściła smugę dymu i zmierzyła spojrzeniem córkę siedzącą ze zwieszonymi ramionami w fotelu przy biurku. Sięgnęła po popielniczkę i zgasiła niedopałek. – Cieszę się, że odbyłyśmy tę rozmowę – powiedziała. – Jesteś moją córką. Kocham cię i wiążę z tobą wielkie nadzieje. Wiem, że mnie nie rozczarujesz. – Uśmiechnęła się tym samym uśmiechem, który posyłała swoim gościom, gdy opuszczali jej dom. Stuwatowym uśmiechem, dzięki któremu czuli się jak obdarowani. – Możesz już iść. Zobaczymy się przy kolacji, dobrze? Harper wzdrygnęła się na to wspomnienie i sięgnęła po swój kubek. Zmarszczyła brwi, gdy
zauważyła, że jest pusty i zimny. Znudziło się jej czekanie, była gotowa do wyjścia. Gdzie jest Dora? – zastanawiała się z poirytowaniem. Podparła dłonią brodę i zaczęła rozglądać się po kawiarni, a potem wyjrzała przez okno. Dostrzegła Dorę wychodzącą ze sklepu. Nad drzwiami zabrzęczał dzwonek, gdy Dora weszła do środka. Harper poczuła, jak cała frustracja i gniew znikają w krótkim wybuchu zachwyconego śmiechu. Dora promieniała w sukience, którą wybrała dla niej siostra. Był to marynarski wzór z pionowymi pasami, który podkreślał jej figurę. Harper nie wiedziała, co spowodowało tę zmianę w Dorze, ale wiele dla niej znaczyła. Uśmiechając się, uniosła ręce w górę i pomachała entuzjastycznie. Na widok siostry Dorze rozbłysły oczy. – Wyglądasz cudownie! – zawołała Harper, wstając. – Zachwycająco. Dora uścisnęła siostrę z całych sił. – A ja uwielbiam ciebie – szepnęła do jej ucha. Przytulały się przez chwilę, nie potrzebując tym razem słów, aby wyrazić przeprosiny i mocną, nierozerwalną więź pomiędzy nimi. Dora uwolniła Harper i odsunęła się, wzruszona. Harper dostrzegła jej zaczerwienione oczy, które zdradzały, że płakała. – Masz ochotę na kawę? – zapytała. – Ja zamówię. I ja stawiam. Długo się na mnie naczekałaś. Dora stanęła w kolejce do baru. Harper obserwowała ją, a do głowy napływały jej pomysły: fajne rzeczy, które mogłyby razem zrobić – dwie kobiety, dwie przyjaciółki, dwie siostry z wolnym popołudniem na King Street. Z uśmiechem pozbierała zapisane w gniewie serwetki, zgniotła je w dłoniach, przeszła przez salę i wyrzuciła do kosza. Popołudniowe słońce już zachodziło, gdy dziewczęta w końcu wróciły do Morskiej Bryzy. Bunia czekała przy oknie, wypatrując ich niecierpliwie. – Lucille! – zawołała, gdy jej serce mocniej zabiło. – Już są! Lucille wyszła z kuchni sztywnym krokiem, wycierając ręce w wykrochmalony, biały fartuch. – Nareszcie – prychnęła. – Mam nadzieję, że niczego nie jadły. Od godziny gotuję to jedzenie dla królików, próbując mu dodać jakiegoś smaku. – Mam nadzieję, że moja niespodzianka przypadnie im do gustu – powiedziała Bunia nerwowo. – Jak myślisz? – Oczywiście, że przypadnie. Dlaczego miałyby kręcić nosem? – Nie chcę, aby mnie znów posądziły o… – Knucie? Bunia zmarszczyła brwi. – Okropne słowo. Raczej o ingerencję. Lepiej brzmi. Lucille prychnęła. – Proszę spojrzeć, jak się razem śmieją. Podejrzewam, że ta pani ingerencja zadziałała. Bunia poczuła, że jej obawy słabną. – Tak. A zapewniam cię, były jak olej i woda. – Raczej jak soda i ocet. Cicho już, idą. Boże drogi, wygląda na to, że wykupiły cały towar ze sklepów. Drzwi się otworzyły, a Bunia usłyszała śmiech, zanim zobaczyła Harper i Dorę objuczone różnokolorowymi torbami. – Jesteśmy! – zawołała wesoło Dora. – Cudownie się bawiłyśmy! Harper to najsłodsza
dziewczyna na świecie. Chodźcie zobaczyć, co kupiłyśmy! A raczej co kupiła Harper. Ta kobieta szaleje, gdy ma kartę kredytową w dłoni! Bunia posłała zaskoczone spojrzenie Lucille. Między dziewczętami ewidentnie zaszła zmiana, a Bunia poczuła, jak jej serce rośnie. – Doro, wyglądasz oszałamiająco! Cóż za pozytywna transformacja! – zawołała, podchodząc do wnuczki z otwartymi ramionami. Dora miała jaśniejsze pasemka w blond włosach, które ożywiły jej naturalny kolor, a nową fryzurę cechowała elegancja. Modna letnia sukienka odejmowała jej dodatkowe pięć kilogramów, a twarz dosłownie jaśniała – czy to ze szczęścia, czy dzięki nowemu makijażowi, tego Bunia nie wiedziała. Dora z szerokim uśmiechem przytuliła się do Buni. – To wszystko zasługa Harper. Dokonała całkowitej metamorfozy. Bunia odwróciła się do Harper, która już rozkładała torby z zakupami na sofie chippendale i otwierała pakunki. Nie wyglądało na to, aby cokolwiek kupiła sobie, co zdaniem Buni wiele mówiło. – Jesteś w tym niezła – pochwaliła wnuczkę. – Powinnaś otworzyć własny biznes! – Nie stać mnie – odparła Harper i zaśmiała się cicho. – A mówicie, że to ja jestem apodyktyczna – wtrąciła Dora. – Ja to nic w porównaniu z tą dziewczyną. Kazała mi zrobić włosy, makijaż, i patrzcie! Paznokcie. Lucille, co sądzisz o tym kolorze? – Wyciągnęła dłonie, aby zaprezentować śmiały jaskraworóżowy lakier. – Po prostu krzyczą „lato”, prawda? Lucille pochyliła się nad jej rękami. – Coś krzyczą, to fakt. Dora zachichotała radośnie i podbiegła do sofy, aby sięgnąć po jedną z dużych toreb. Wyjęła z niej dwie mniejsze. – Razem to dla was wybrałyśmy. Och, Harper, ty powinnaś to wręczyć. Zapominam o manierach. Harper tylko się roześmiała i machnęła ręką, ciesząc się z podekscytowania Dory. – Nie krępuj się. Bunia ze zdumieniem przyjęła podarek. – Dla mnie? Dziewczęta kochane, nie zasłużyłam na upominek. Nie mam dziś urodzin. – To nic wielkiego, naprawdę – wtrąciła Harper, przyglądając się. – Tylko takie petit cadeau. Bunia wyjęła z torebki świecę zapachową. – Dziękuję ci, kochanie. Jest urocza. Lucille również dostała świecę. – Różnie pachną – wyjaśniła Harper. – Mam nadzieję, że się wam spodobają. – Powinny – mruknęła Dora. – Kosztowały fortunę. Harper roześmiała się i z zawstydzeniem potrząsnęła włosami. Lucille włożyła swoje okulary do czytania i uważnie przyjrzała się świecy. – Tu jest napisane „Letnie noce”. Moim zdaniem pachnie jaśminem. Uwielbiam kwitnący nocą jaśmin. – Podniosła głowę z uśmiechem. Dora podeszła do pakunków leżących na sofie.
– Zaraz zobaczycie, co jeszcze kupiłam. – Dziewczęta – oświadczyła Bunia, przyciskając dłonie do piersi. Zerknęła na Lucille, która skinęła zachęcająco. – Najpierw ja chciałabym wam coś pokazać. To moja własna mała metamorfoza. Dora odłożyła torbę z zakupami i zerknęła na Harper. – Czy to ma jakiś związek z tym stukaniem i wierceniem w ostatnich dniach? – Same zobaczycie – odparła Bunia przebiegle. – Uwielbiam niespodzianki – wyznała Harper. – Znakomicie. Mam nadzieję, że ta przypadnie ci do gustu. Chodźcie ze mną. Bunia poprowadziła je z salonu przez korytarz ku swojej sypialni. Otworzyła drzwi prowadzące do przedsionka, w którym nad małym stolikiem wisiało oprawione zdjęcie jej i dziadka Edwarda. Na lewo znajdował się mały gabinet. Przeszły przez dużą sypialnię, ozdobioną kolekcją morskich pejzaży pędzla lokalnych artystów. Każdy centymetr ściany był pokryty obrazami. Bunia mawiała, że gdy leży w łóżku, zwłaszcza teraz, po śmierci Edwarda, czuje się dzięki nim otoczona przyjaciółmi. Bunia stanęła przed przesuwanymi drewnianymi drzwiami, oddzielającymi jej sypialnię od saloniku. Kilka dni wcześniej jeszcze ich tu nie było. Harper spojrzała na Dorę z konsternacją. Bunia powiodła wzrokiem po ich zaintrygowanych twarzach. – Trochę się napracowałam, jak słyszałyście – oświadczyła. Zatrzymała wzrok na Harper. – Kochanie, byłaś bardzo dzielna, gdy tego lata wyeksmitowano cię z twojej sypialni. Nikt nie usłyszał od ciebie słowa skargi. Wszystkie to doceniamy. – Oczywiście, Buniu – odparła Harper. – To nic takiego. Podobało mi się dzielenie pokoju z Dorą. – Zerknęła na siostrę z uśmiechem. – Właśnie o tym mówię. Niemniej – kontynuowała Bunia – Carson i Nate wracają za kilka dni, a ja zrobiłam mały remont w nadziei, że efekt cię zadowoli. Oto twój pokój. Chwyciła za duże, mosiężne gałki u drzwi i rozsunęła je. Słońce wlało się do sypialni przez wykuszowe okna, ukazując salonik, który przekształcono w jeszcze jedną sypialnię. Zamiast sofy i fotela stało w nim teraz kobiece zabytkowe łóżko z zawijasami i krzywiznami. Na podłodze leżał jasnoniebieski, wzorzysty perski dywan. Harper gwałtownie wciągnęła powietrze do płuc i weszła powoli do słonecznego pokoju. Rozglądała się uważnie, aby nie przeoczyć żadnej zmiany. Małe biurko z pokoju Dory zostało pomalowane kremową farbą; przesunięto je pod wykuszowe okna, a na blacie ustawiono świeże kwiaty w wazie z chińskiej porcelany, która zawsze się jej podobała. Tylko Bunia mogła do tego stopnia zadbać o najdrobniejsze szczegóły. – Stworzyłaś pokój… dla mnie? – zapytała Harper cicho. – To nic wielkiego. Łóżko i komodę miałam w składziku. Nie masz niestety szafy. Ale możesz korzystać z gabinetu Edwarda. Nikt go od wielu lat nie używa. Poza tym tylko poprzesuwałyśmy z Lucille parę rzeczy. – Poklepała leżącą na łóżku bladoniebieską narzutę. – Uznałyśmy, że sama wybierzesz nową. – Och, Buniu, wystarczyłby mi dmuchany materac na podłodze. Bunia roześmiała się. – Właśnie dlatego z taką przyjemnością to zrobiłam. – Pocałowała wnuczkę w czoło. –
Kazałam wstawić drzwi, abyś mogła się ode mnie odgrodzić. Zamykają się, widzisz? – dodała, wskazując mosiężny zamek. – Kazałam też wstawić drzwi od podwórza, żebyś miała własne wejście z werandy. Wiem, jak cenisz sobie prywatność. – Dziękuję, Buniu. Ja… nie wiem, co powiedzieć. – Harper, od dziecka nauczona ukrywania emocji, zamrugała szybko, próbując powstrzymać łzy. Dora stała z tyłu, wodząc zdumionym wzrokiem po nowym wnętrzu. – Muszę przyznać, że będzie mi ciebie brakowało w naszym pokoju. Bunia spojrzała na Dorę, szukając u niej oznak zazdrości o prezent Harper. Z ulgą dostrzegła szczerą radość na twarzy Dory. To zachęciło ją do wyjawienia kolejnej niespodzianki. Zwróciła się do Dory. – Nie myślisz chyba, że zapomniałam o tobie? Zaczęłyśmy też prace w twoim pokoju. Chodź zobaczyć. Poszły za Bunią, rozchichotane, przez salon do zachodniego skrzydła domu. Gdy minęły bibliotekę, w powietrzu wyczuły zapach świeżej farby. Bunia obejrzała się przez ramię, aby upewnić się, że Dora idzie za nią, uśmiechnęła się na widok ich min – wyglądały jak dzieci w bożonarodzeniowy poranek. Bez zwłoki pchnęła drzwi. Mała sypialnia była w trakcie przemiany. Większość mebli wyniesiono, podłogę wyłożono folią ochronną, a kąty pomalowano lśniącą bielą. Jedną ze ścian pokrywała bladoróżowa tapeta w białe paski, kobieca i elegancka. – Zostało jeszcze sporo do zrobienia – wyjaśniła Bunia. – Musiałam poprosić o rewanż za wszystkie stare przysługi i przez telefon dręczyłam krawcowe w całym mieście. – Z dumą oprowadzała je po pokoju. – Tapetowanie skończy się jutro, więc powiesimy zasłony, kiedy ściany wyschną. Mamy mało czasu, a ja chcę skończyć prace, zanim Carson wróci z Florydy. Do tego czasu przeniesiesz się do jej pokoju. Jeśli nie masz nic przeciwko temu. Lucille zmieniła pościel. – Oczywiście – wyjąkała Dora. – Zaskoczyłaś mnie, Buniu. Nie spodziewałam się… Wystarczyłoby mi większe łóżko. Ale… – W jej głosie zabrzmiała obawa. – Buniu, wszystkie te wysiłki i wydatki. Ja… cóż, będziemy tu mieszkać przez krótką chwilę… – Wiem, ale świetnie się przy tym bawię, a agent nieruchomości powiedział, że należy odświeżyć wnętrza. I tak musiałabym to zrobić. – Wzruszyła ramionami i przewróciła oczami. – Que sera, sera. Chciałam pokazać ci pewien przedmiot, Doro. To on mnie zainspirował – dodała, wyprowadzając wnuczkę z pokoju. – Na razie umieściłam go w sypialni Carson. Chodź zobaczyć. – Nowe łóżko, mam nadzieję? – zapytała Dora. Nienawidziła spać na wąskim tapczanie. – To też – zapewniła ją Bunia. – Łóżko już na ciebie czeka. – Dzięki… – wymamrotała Dora, zanim głos uwiązł jej w gardle. Gdy Bunia otworzyła drzwi do pokoju Carson, Dora dostrzegła w kącie olśniewającą francuską toaletkę babci. Stała w drzwiach, oniemiała, wpatrując się w swój ukochany bezcenny antyk. – Toaletka jest twoja, Doro. Podeszła powoli do mebla i delikatnie przesunęła palcami po misternych krzywiznach mosiężnej ramy lustra.
– Och, Buniu – szepnęła bez tchu. – Skąd wiedziałaś, jak bardzo ją kocham? Bunia uśmiechnęła się pobłażliwie. – Jestem twoją babcią. Powinnam wiedzieć takie rzeczy. Dora odwróciła do niej twarz. – Ale czego ty będziesz używać? – Och, dziecko, w moim wieku im mniej patrzę w lustro, tym lepiej. – Zerknęła na Lucille, która stała w drzwiach, uśmiechając się wesoło. – Zwłaszcza że ta stara wrona nie chce mi zdradzić receptury swojego kremu do twarzy. Lucille uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – I tak już za późno! Bunia z rezygnacją pociągnęła nosem. Odwróciła się do Dory i wzięła ją za ręce. – Moja droga, tak ciężko pracowałaś, aby na nowo odkryć w sobie piękno, zarówno to wewnętrzne, jak i zewnętrzne. Mam nadzieję, że codziennie będziesz spoglądać w to lustro i dostrzegać piękno, które się w nim odbija. – Uścisnęła jej dłonie. – Słyszysz? Do oczu Dory napłynęły łzy, a jej radość przerwał zduszony szloch. – Popsujesz jej makijaż! – zachichotała Harper. Bunia wzięła Dorę w ramiona, rozkoszując się jej miękkością, słodkim zapachem tuberozy w jej perfumach i głębią uczuć, które Dora w końcu pozwoliła sobie okazać.
Rozdział dwunasty Migoczące świece na białych, lnianych obrusach, oryginalna lokalna sztuka na ścianach, orchidee w wazonach, szmer rozmów przerywanych wybuchami śmiechu, brzęk sztućców – wszystko to tworzyło atmosferę idealnej randki. Dora nerwowo poruszyła się na krześle i zamieszała cabernet w kryształowej czaszy swojego kieliszka. Spojrzała na swoje idealnie różowe paznokcie. Tego wieczoru miała na sobie nową błyszczącą sukienkę z błękitnego jedwabiu, którą wyszukała dla niej Harper podczas zakupów. Jej szyję zdobiły duże, kremowe perły Buni. Wiedziała, że wygląda najlepiej, jak tylko może, w tej eleganckiej charlestońskiej restauracji. Naprzeciwko niej Devlin studiował ogromne menu. On również się postarał – wyglądał bardzo przystojnie w doskonale skrojonym, brązowym garniturze, ciemnoróżowej koszuli i krawacie od Ferragamo. Patrzyła na jego dłonie – nie miał długich palców jak Cal. Jego były szerokie i szorstkie. Dłonie mężczyzny. Na serdecznym palcu nosił gruby złoty sygnet. Sączyła wino, dając się ponieść wyobraźni w tej romantycznej restauracji. Co bym poczuła, zastanawiała się, gdyby te dłonie błądziły po moim ciele? Devlin oderwał wzrok od menu i uśmiechnął się, czując na sobie jej wzrok. – Wyglądasz dzisiaj pięknie. To mi przypomina… – Odłożył kartę i z błyskiem w oku sięgnął do kieszonki na piersi, z której wyjął małe pudełeczko. Położył je na stoliku przed Dorą. – Co to jest? – zapytała, czując przypływ paniki. – Nic wielkiego, ale moim zdaniem przypadnie ci do gustu. No otwórz. Posłała mu spojrzenie pełne udawanej podejrzliwości i sięgnęła po szare aksamitne pudełeczko. Gdy je otworzyła, zobaczyła duże kolczyki z niebieskimi kamieniami, otoczonymi maleńkimi diamentami. – Piękne! – zawołała, zszokowana ich rozmiarem. – Musiały sporo kosztować. – Zawsze mówiłem, że masz oczy koloru akwamarynów. Topazy są zbyt jasne. Twoje oczy mają głęboki odcień błękitu. Niczym błękit oceanu. – Nie mogę ich przyjąć. To zbyt drogi prezent. – Proszę, nie zaczynaj. Przeszliśmy już ten etap. Zobaczyłem je, chcę, abyś je miała, i pasują do twojej sukienki. Czy te powody nie wystarczą, abyś natychmiast założyła te kolczyki i pozwoliła mi podziwiać efekt? Uśmiechnęła się i wyjęła prezent z pudełka. Upłynęła chwila, zanim perły zastąpiła akwamarynami. Sięgnęła do torebki po lusterko i przejrzała się w nim. Duże kamienie lśniły takim samym blaskiem jak jej oczy, podkreślając jeszcze ich barwę na tle delikatnej opalenizny. – Miałem rację – oświadczył Devlin, odchylając się na oparcie krzesła, z zadowolonym uśmiechem. – Dziękuję – powiedziała Dora, chowając lusterko, aby poświęcić całą uwagę Devlinowi. – Nigdy nie miałam równie pięknych kolczyków. Będę o nie dbała. – Nie chowaj ich do pudełka w obawie, że się zgubią. Powinnaś je nosić codziennie. Jeśli gdzieś się zapodzieją, kupię ci nowe. Przysłuchiwała się jego słowom ze zdumieniem. Cal zawsze był oszczędny. Nigdy nie
kupował jej biżuterii. Zazwyczaj dostawała od niego sprzęt kuchenny albo szalik. Tego wieczoru Devlin zaprosił ją na kolację do pięciogwiazdkowej restauracji, zamówił wyborne wino, a teraz wręczył jej prezent – bez wątpienia ją uwodził. Kelner zatrzymał się przy ich stoliku. Miał na sobie czarne spodnie, białą koszulę i czarną muchę. Po krótkiej pogawędce przedstawił kwieciście specjalności wieczoru. Dorze aż ślinka napłynęła do ust po tygodniach niskotłuszczowej diety. Devlin wziął kartę do ręki. – Zaczniemy od ciasteczek z homarem. Potem poprosimy zupę z krabów. – Zerknął na Dorę. – To specjalność kuchni. Musisz spróbować. – Przeniósł wzrok na kelnera. – Ta kaczka w miodzie brzmi nieźle. I od razu dodam, że na pewno zamówimy wasze słynne ciasto kokosowe. – Devlin, zaczekaj… – wtrąciła Dora. Spojrzał na nią wyczekująco. Dora zwróciła się do kelnera. – Potrzebujemy jeszcze paru minut. Kelner dyskretnie się odsunął. – Dev, nie mogę zjeść tego wszystkiego. Jestem na… – Nie chciała użyć słowa „dieta”. – Lekarz powiedział, że nie mogę jeść tłustych rzeczy. Boże, sama zupa krabowa mogłaby mnie zabić. Uśmiech Devlina zbladł, a jego oczy zogromniały. – Przepraszam. Zapomniałem. Ależ ze mnie idiota. – Nie – wtrąciła pospiesznie, nie chcąc, by czuł się źle. – Zachowałeś się jak dżentelmen. Myślę jednak, że lepiej sama zamówię sobie kolację. – Oczywiście – przytaknął Devlin, ale widziała, że był poruszony swoim błędem. Uniósł dłoń, a kelner natychmiast powrócił. – Pani złoży zamówienie – oświadczył. – Oczywiście. – Kelner skupił uwagę na Dorze. Odchrząknęła i jeszcze raz przestudiowała ogromne menu. – Poproszę sałatkę szefa bez sosu… Grillowane krewetki bez ciastek kukurydzianych. Czy mogę zamienić purée z kukurydzy na jarmuż? – Zamknęła menu, oddała kelnerowi i dodała: – Bez deseru. – Świetny wybór – podsumował Devlin. Zamknął kartę i oddał kelnerowi. – Poproszę to samo, ale z ciasta kokosowego nie zrezygnuję. – Zerknął na Dorę. – Może przekonam panią, aby spróbowała. – Dev… – Tylko jeden kęs! – zawołał, po czym wybuchnął śmiechem. Ich śmiech przerwał dzwonek jej komórki. Natychmiast sięgnęła po wieczorową torebkę i wyjęła aparat. Nie wyłączała dźwięku na wypadek, gdyby rozmowa dotyczyła Nate’a. – Halo? – powiedziała. – Cześć, Doro. To ja, Cal. Pomyślałem, że zadzwonię do ciebie i sprawdzę, co słychać. – Och, Cal, nie mogę teraz rozmawiać. Oddzwonię do ciebie, dobrze? – Gdzie jesteś? – Na kolacji. – Och. Okej. – Pauza. – Z kim? – Muszę kończyć. Zadzwonię jutro. Pa.
Wsunęła telefon do torebki i nieśmiało spojrzała na Devlina. Przyglądał się jej ze sceptyczną miną. – Przepraszam, myślałam, że chodzi o Nate’a. – To był twój mąż? Słowo „mąż”, które padło z jego ust na randce, popsuło intymną atmosferę. Skrzywiła się, przeklinając ironię losu. Cal, który nigdy do niej nie dzwonił, zadzwonił akurat teraz. – Tak, Cal. – Często do ciebie dzwoni? – Raczej nie. – Jesteście w separacji… Rozwodzicie się? – Tak, oczywiście – odparła, poirytowana. – Chyba nie sądzisz, że jadłabym z tobą kolację i przyjmowała od ciebie prezenty, gdyby tak nie było? Rozłożył ręce. – Tylko pytam. Nie odpowiedziała. W milczeniu sączyła wino. Z wielką ulgą powitała nadejście pierwszego dania. Ciężka atmosfera panowała już do końca wieczoru. Jak gdyby Cal przysunął sobie krzesło i dosiadł się do ich stolika. Rozmowa się rwała; nieudana pierwsza randka. Zniknęły naturalny czar i swoboda, które ich łączyły. Gdy na stoliku wylądowało słynne ciasto kokosowe, oboje stracili nań ochotę i chcieli jak najszybciej wyjść. Krótka jazda do Morskiej Bryzy wyjątkowo się im dłużyła, nawet w luksusowym BMW. Noc była ciemna. Ciężkie chmury przesłoniły księżyc i gwiazdy. Dora zamknęła oczy, słuchając smutnych piosenek śpiewanych przez Michaela Bublé. Gdy wjechali na podjazd, Devlin zatrzymał samochód, ale nie wyłączył silnika. – Nie musisz mnie odprowadzać – powiedziała w mroku. Odwróciła się do niego i dodała ciszej: – Dziękuję za uroczy wieczór. Świetnie się bawiłam. Zapadła cisza, a po chwili Devlin jednak zgasił silnik. Odwrócił się do niej i otoczył ramieniem jej talię. Zesztywniała, ale nie zwolnił uścisku. – Nie musisz być miła. Wcale się dobrze nie bawiłaś – oświadczył niskim głosem. – Ja… Kolacja była pyszna. Pokiwał głową. – Była. Ale telefon Cala wytrącił mnie z równowagi. Przykro mi. Poza tym cała ta sceneria to nie mój styl. Chciałem ci zaimponować. – Zaimponować? Dlaczego? Znamy się od dzieciństwa. – Właśnie dlatego. Znałaś mnie, gdy byłem całkiem spłukany. Nie stać mnie było na to, żeby zapraszać cię do restauracji ani kupować ci śliczne kolczyki. Bardzo chciałem, ale nie miałem pieniędzy. – Dev… nigdy nie potrzebowaliśmy żadnych rekwizytów. Zawsze byliśmy tylko ty i ja. Dobrze się bawiliśmy, bo byliśmy razem. Sięgnął po jej dłonie. Spojrzał na nie, bawił się przez chwilę jej palcami, po czym dotknął obrączki, którą wciąż nosiła. – Ale wyszłaś za niego. – Tak.
– Wiesz co? – Podniósł wzrok. – Daj mi jeszcze jedną szansę. Wypłyniemy łódką, jak kiedyś. Zobaczymy strumienie. Zrobimy to jak należy. – Przyciągnął ją do siebie. – Zgadzasz się? Wsunęła dłonie pod jego marynarkę i objęła go w pasie. Czuła jego ciepło i nikły zapach wody po goleniu o korzennym aromacie, z uśmiechem pomyślała, że nie zdziwiłaby się, gdyby nadal używał Old Spice’a. Uniosła ku niemu twarz. – Bardzo chętnie. Uśmiechnął się leniwie, swobodnie, otaczając ją ramionami i przyciskając wargi do jej warg. Przytulił ją mocniej, gdy jego pocałunek się pogłębił, a wszystkie myśli o Calu rozwiały się w mroku niczym poddany egzorcyzmom duch. Następnego ranka Dora stała przy kuchennym stole, na którym piętrzyły się produkty dostarczone z lokalnej farmy. Pakowała przekąski na rejs z Devlinem. Umyła i pokroiła marchewki i seler, dodała paczuszkę wiśni i migdałów, a wszystko to włożyła do dużej płóciennej torby razem z butelką wody. Miesiąc temu zapakowałaby ciastka, batoniki i gazowane napoje. Mimo że wciąż tęskniła za cukrem, tęsknota ta z każdym dniem słabła, gdy jej kubki smakowe zaczęły doceniać naturalną słodycz owoców. Po rozmowie z Carson o Nacie i ich barwnym planie dnia sama przykleiła do lodówki własny harmonogram i kalendarz diety. Z każdym dniem zyskiwała nowe siły, aby wytrwać w swoim postanowieniu. Lucille stała przy kuchence i mieszała w garnku zupę warzywną. Lucille i Bunia dotrzymywały słowa – usunęły z szafek całe przetworzone jedzenie i słodycze. Bywały noce, kiedy Dora szwendała się po kuchni w poszukiwaniu czegoś na ząb – czyli ciastek, cukierków, czegokolwiek z cukrem – i przeklinała je, że nie zostawiły nawet kostki czekolady. Zyskała przy tym całkiem nowe zrozumienie dla uzależnienia Carson od alkoholu. – Ta zupa pachnie wybornie! – zawołała. Lucille prychnęła. – Byłaby o wiele lepsza, gdybym ugotowała ją na kości wieprzowej. Kość to podstawa dobrej zupy. Dodaje smaku. – Więc dołóż jakąś. Lucille znów prychnęła. – Nie mogę. Harper wywęszy nawet odrobinę wieprzowiny niczym coonhound oposa. Nic jej nie umknie. Zupa będzie smaczna – dodała, mieszając. – Mówię tylko, że nie aż tak smaczna. – Tego lata naprawdę zalazłyśmy ci za skórę tymi wymaganiami, prawda? Żadnego alkoholu, tłuszczu, soli, masła. – Żadnego smaku – wymamrotała Lucille. – Ale zdrowe – wtrąciła Dora. – Robię, co muszę – oświadczyła Lucille, wzdychając cierpiętniczo. – Ale z chleba kukurydzianego nie zrezygnuję. Nieważne, jak bardzo Harper narzeka na tłuszcz z bekonu, nie zrezygnuję z kukurydzianego chleba mojej mamy! – Boże broń! – zgodziła się Dora. – To dobra dziewczyna, ale jest z Nowego Jorku i nie docenia zalet wieprzowiny. Stara się jednak. A ty jesteś geniuszem w kuchni. Wszystko nadal smakuje wybornie. Ja na przykład nie zdołałabym wytrwać na diecie bez twojego wsparcia.
Przysięgam, twoje gotowanie spaja tę rodzinę. Udobruchana Lucille uśmiechnęła się półgębkiem. – Zrobiłabym wszystko dla tej rodziny. Dora przerwała pakowanie i spojrzała na kobietę pochyloną nad kuchenką. Lucille miała serce lwicy, ale rzadko wyrażała emocje słowami. Okazywała swoją miłość poprzez czyny – śniadania do łóżka w urodziny, wyprasowane sukienki na specjalne okazje, świeże kwiaty na stoliku. Jej otwarta deklaracja zaskoczyła Dorę. Podeszła do Lucille i pocałowała ją w policzek. Zdumiona kobieta odsunęła się z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. – A to za co? – Musi być za coś? Należysz do rodziny, przecież wiesz. Lucille, wyraźnie wzruszona dowodem uczuć Dory, uśmiechnęła się z zakłopotaniem, po czym odwróciła się do kuchenki. – Zaskoczyłaś mnie, ot co. Nieczęsto rozdajesz całusy. Dora zastanawiała się nad tym komentarzem, wracając do stołu. Od wielu lat powstrzymywała wszelkie próby okazywania uczuć. Cal nie należał do uczuciowych mężczyzn. Nie klepał jej po pupie ani nie otaczał ramieniem, gdy oglądali film. Zachowywała się szczególnie wstrzemięźliwie w obecności Nate’a, bo wiedziała, że denerwują go spontaniczne uściski i całusy. Czy z natury była pełna rezerwy? Oziębła, jak zarzucał jej Cal? Wepchnęła do płóciennej torby kilka papierowych serwetek. – Cal na pewno by się z tobą zgodził. Może również to powinnam zmienić? – Bez wątpienia mamy lato sprzyjające zmianom. Roześmiała się, słysząc bezsporną prawdę w tych słowach. – Dokąd wybierasz się tym razem? – Popłyniemy łodzią. – My? – Ja i Devlin. Lucille przerwała mieszanie, a jej wargi rozciągnęły się w uśmiechu. – Skąd ja znam to imię? – Devlin Cassell – podpowiedziała Dora. – Chodziłam z nim w czasach licealnych. Jasne włosy, niebieskie oczy, opalenizna. Surfer. Wiecznie tu przesiadywał. Praktycznie mieszkał w tej kuchni. Podkradał twoje ciasteczka. Lucille okręciła się na pięcie, a jej oczy zogromniały. – Ten Devlin? Boże dopomóż. Więc dla niego tak się wczoraj wystroiłaś? Dora wybuchnęła śmiechem. – Oczywiście. Lucille cmoknęła głośno. – Pamiętam, że wtedy twoja Bunia co noc modliła się na kolanach, żeby ten chłopiec nie dostał ci się pod spódnicę. Martwiła się, że ukradnie coś więcej niż tylko ciastka. A teraz wszystko zaczyna się od nowa. – Odwróciła się do kuchenki i zamruczała figlarnie: – Proszę, proszę… – Bunia nie musi się teraz martwić o moje ciastka – oświadczyła Dora sucho. – Powiedzmy, że atmosfera pomiędzy nami nie jest już taka gorąca i gęsta jak wtedy, gdy
byliśmy młodzi. – Mówisz jak stara kobieta. – Mam trzydzieści sześć lat. Prawie trzydzieści siedem. I dziecko. – Ale cały czas masz tam to samo, prawda? – Tak było, gdy ostatni raz sprawdzałam. – I wszystko nadal działa? Dora uśmiechnęła się krzywo. – Naprawdę nie wiem. Sporo czasu upłynęło. – Wydaje mi się, że najwyższa pora, abyś sprawdziła. Dora poczuła się skrępowana. – Cóż, to nie byłoby stosowne – wyjąkała. – Jeszcze się nie rozwiodłam. – Nie żyjecie jak mąż i żona od dłuższego czasu. – Źle bym postąpiła, no wiesz… gdybym z innym mężczyzną. – Kto tak uważa? – Mój prawnik, prawdopodobnie. Moja matka, na pewno. Prychnięcie Lucille wyraźnie dawało do zrozumienia, co sądzi o Winnie. – A kto im powie? Ta kobieta na pewno poczułaby się szczęśliwsza, gdyby ktoś w końcu wyjął jej długi kij z zadka. – Lucille! – Dora wybuchnęła śmiechem. – Przecież to prawda. I nie wmawiaj mi, że się ze mną nie zgadzasz. Dora zachichotała na ten nieoczekiwany wybuch gniewu Lucille. Matka nigdy nie przeprowadziła z nią rozmowy, którą matki powinny przeprowadzać z córkami, gdy te wchodzą w okres pokwitania. Winnie nie zdołałaby się zmusić do wypowiedzenia tych słów. Gdy Dora miała trzynaście lat, znalazła na swoim łóżku ulotkę napisaną przez jakiegoś księdza czy biskupa. Ulotka traktowała głównie o mistycznym ciele Chrystusa i Dora nie potrafiła się połapać, o co autorowi chodzi. – Zawsze była stanowcza w kwestii zasad, muszę przyznać. I seksu. Jej zdaniem seks prawdopodobnie w ogóle nie przystoi damie. – Cud, że przyszłaś na świat, dziecko – podsumowała Lucille. – Gdy Winnie mówi o Adamie i Ewie, mogę się założyć, że myśli tylko o tym, jak popełnili ten swój grzech. Jak ten grzech się nazywa? – Pierworodny. – No właśnie. Chyba niczego się od tamtych czasów nie nauczyliśmy. Nadal nazywamy seks grzechem. A to rzecz tak samo naturalna jak ptaki i pszczoły. – Lucille unosiła się coraz bardziej. Aż oparła jedną dłoń na biodrze. – Bóg umieścił w raju kobietę i mężczyznę razem, golusieńkich. Oczywiste, że wiedział, do czego dojdzie. Moim zdaniem od początku miał taki plan. Skąd niby mieliby się wziąć Kain i Abel? Oraz my wszyscy? Przykryła garnek z zupą i wyłączyła kuchenkę. – Nie słuchaj matki. Nie masz już szesnastu lat. Jesteś kobietą w pełni dojrzałą. Sama podejmuj decyzje. Pamiętaj, że wszystkie jesteśmy córkami Ewy. – Spojrzała Dorze w oczy. – To twoje jedno, jedyne życie, dziewczyno. Twój czas w ogrodzie. – Wycelowała w nią drewnianą łyżkę. – Na co czekasz? Dora stała na pomoście, wpatrując się w prąd zatoki. Mimo że Nate przebywał na
wakacjach, wciąż czuła ciężar swoich zobowiązań. Coraz bardziej upewniała się w decyzji o rozwodzie. To otworzyło puszkę Pandory z innymi decyzjami. Gdzie powinna zamieszkać? Będzie musiała znaleźć szkołę dla Nate’a i pracę dla siebie. Był to przełomowy moment jej życia. Duża ryba skoczyła nad powierzchnię wody i z głośnym pluskiem zniknęła z powrotem, tworząc fale, które rozeszły się dalej, niż sięgał wzrok Dory. Westchnęła – fale jej decyzji również będą miały dalekosiężne konsekwencje. Odgłos silnika przerwał jej ponure rozmyślania. Gdy podniosła wzrok, zobaczyła dziób niebiesko-białej łodzi, zmierzającej do pomostu. Zmrużyła powieki i zauważyła Devlina, machającego jej zza steru. Od razu odmachała z szerokim uśmiechem. Duża łódź podpłynęła bliżej, a Dora musiała przyznać, że była wspaniała – Boston Whaler, długi na co najmniej sześć metrów, z pięknym niebieskim daszkiem. Devlin zawsze lubił takie zabawki, pomyślała i stanęła na krawędzi pomostu z wyciągniętymi ramionami, gotowa do złapania liny. Dora uwielbiała sterować łodzią… Była w tym dobra. Gdy dziewczęta przyjeżdżały do Morskiej Bryzy na lato, to Dora sterowała łódką, podczas gdy Carson i Harper pływały na dętkach i nartach wodnych. Dora nie lubiła się moczyć. Wolała czuć ster w dłoniach i słyszeć ryk podległych jej silników. Silnik wzbił kaskadę bąbelków w wodzie, gdy Devlin powoli przybił do pomostu. Dora zwinnie złapała linę i zacumowała. Stanęła w niebezpiecznym rozkroku między pomostem a łodzią. Na chwilę niemal straciła równowagę i zdała sobie sprawę, że jej dawna zwinność minęła bezpowrotnie. Zaczerwieniła się i spojrzała na Devlina. Był zajęty wiązaniem liny szybkimi, wprawnymi ruchami. Miał krępą budowę ciała, ale poruszał się po łodzi niczym tancerz. Doceniała jego tempo i pewność siebie. Wiedziała, że to efekt wieloletniego doświadczenia. Uśmiechnął się na jej widok. Znoszona czapeczka Ducks Unlimited ujarzmiała jego jasne, rozwiane przez wiatr włosy. Jego twarz była brązowa od opalenizny. Devlin uwielbiał przebywać na świeżym powietrzu, równie dobrze czuł się na wodzie, jak i na lądzie, a Dora uważała to za bardzo atrakcyjne. Odpowiedziała mu uśmiechem i rzuciła mu płócienną torbę, po czym wyciągnęła do niego rękę. Gdy jej dotknął, przeskoczyła pomiędzy nimi iskra, a ona przypomniała sobie rozmowę o naturalnych potrzebach, którą odbyła wcześniej z Lucille. On również musiał to poczuć, bo ścisnął jej dłoń, zanim ją puścił. Podszedł do turystycznej lodówki i wyjął dwa piwa, które włożył w piankowe izolatory. Jedno wręczył Dorze. – Rozgość się, ślicznotko – powiedział, biegając po łodzi tam i z powrotem, żeby odwiązać liny. Następnie podszedł do steru. Dora otworzyła puszkę i stanęła przy nim pod daszkiem. Otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie. – Cieszę się, że tu jesteś – wyznał, klepiąc ją delikatnie po pośladku. Wybuchnęła śmiechem z czystej radości płynięcia łodzią z Devlinem w ten idealny dzień.
– Ja też. Było jeszcze wcześnie. Słońce wędrowało nad nimi po bezchmurnym niebie. Devlin opuścił ramię i odchylił się na oparcie kapitańskiego fotela. Położył jedną rękę na gazie, drugą dzierżył ster i podkręcił silniki. Zaryczały i zakaszlały, gdy powoli prowadził Whalera przez wąskie strumienie moczarów. Dora, trzymając się burty, ruszyła, aby usiąść obok niego. Trzymała swoje piwo, ale palce aż ją świerzbiły. Wiedziała jednak, że kapitan nie lubi oddawać swojego steru, i nie chciała naciskać – przynajmniej nie podczas pierwszego rejsu. Gdy łódź wystartowała, Dora przypomniała sobie ich dawne wycieczki. Devlin pozwalał jej sterować. Opierała dłonie na sterze, a on stawał za nią i kładł dłonie na jej talii. Tłumaczył, że to po to, aby nie straciła równowagi, ale gdy podskakiwali na falach, pochylał się ku niej, otaczał ją mocniej ramionami i opierał usta na jej szyi. Dostawała gęsiej skórki na wspomnienie tamtych doznań. Wciąż pamiętała, jak cudownie całował Devlin. Przez całe lato, dzień po dniu wypływali łodzią we dwoje, aby zwiedzać kręte strumienie i opuszczone skupiska drzew na moczarach, zatrzymując się często, by odkrywać swoje ciała z taką samą radością i głodem przygody. Otworzyła oczy i zza okularów przyglądała się mężczyźnie przy sterze. Naprawdę minęło aż dwadzieścia lat? Gdzie podział się ten czas? Devlin trochę się postarzał, ona także. Miał skórę ogorzałą słońcem i osmaganą wiatrem, pierwsze siwe włosy na skroniach. Ich ciała były pełniejsze, nabrały miękkości. Jej wzrok powędrował do jego warg; uśmiechnęła się ukradkiem. Nadal miał piękne usta. Nasze drogi dawno się rozeszły, uświadomiła sobie. A jednak tego dnia, z powrotem na Boston Whalerze, w nurcie znajomych strumieni, czuła się z Devlinem tak, jakby znów miała szesnaście lat. Wypłynęli na szeroką i wspaniałą Intracoastal Waterway. Devlin zwolnił, zatrzymał łódź, odszedł od steru i skinął dłonią na Dorę, aby podeszła bliżej. – Chodź, kochanie, damy ci szansę przy sterze. Pamiętam, że byłaś w tym całkiem niezła. Uśmiechnęła się szeroko. Pamiętał! Najwyraźniej nie tylko ona wracała dzisiaj pamięcią do przeszłości. Włożyła piwo w uchwyt i ruszyła ku niemu, gdy nagle obok nich z rykiem przepłynęła inna łódź i wzburzyła wodę. Dora straciła równowagę na rozkołysanym pokładzie i zatoczyła się do przodu, wyciągając ręce przed siebie. Devlin chwycił ją w talii. – Trzymaj się, dziewczyno. Przywarła do jego ramienia niczym do kotwicy. Gdy odzyskała równowagę, uwolnił ją, a ona niezdarnie podeszła do steru i zacisnęła na nim dłonie. Podniosła wzrok i zauważyła pędzącą łódź, która minęła kolejną łódź przed nimi. Siedziało w niej czterech nastolatków – bezczelnych, opalonych i pięknych. – Przeklęci chuligani. Ktoś powinien ich aresztować za rozwijanie takich prędkości – wypaliła. Devlin wybuchnął śmiechem. – Och, do diabła, Doro. Byliśmy tacy sami. Historia lubi się powtarzać. Chodź, skarbie. Pokażemy im, jak się to robi. Zerknęła na niego. Nie widziała jego oczu za ciemnymi szkłami okularów, ale wiedziała, że błyszczy w nich chłopięca, figlarna iskra.
– Masz na mnie zły wpływ – oświadczyła. – Zawsze miałem. – Jego wargi rozciągnęły się w uśmiechu. – Pani Doro Tupper. Po raz pierwszy użył jej nazwiska po mężu. Nawet nie wiedziała, że je zna. – Na co czekasz? Rozruszaj tę starą łajbę! Położyła dłoń na gazie. Silnik Whalera znów ryknął. Ruszyli przed siebie. Dora uniosła brodę, czując wibrowanie potężnych silników pod dłonią i powiew wiatru na policzkach. – Z życiem, Doro! Sterujesz jak dziewczyna. Wybuchnęła śmiechem, przyjmując wyzwanie. Pchnęła mocniej. Silniki zawyły, mieląc wodę, a łódź wyrwała się do przodu. Chłodne krople wody pryskały na twarz Dory, a wiatr mierzwił jej włosy, które powiewały za nią niczym flaga. Wydała okrzyk radości, a Devlin wrzasnął buntowniczo. Nie czuła się tak ożywiona od lat. Devlin stanął za nią i położył dłonie na jej talii. – Jak za dawnych czasów – szepnął. Oparła się na nim, rozkoszując się dotykiem twardego ciała na plecach. Zwolniła, by napawać się chwilą. Umieściła dłonie na sterze, jednym okiem wypatrując mielizn, a drugim znaków, gdy finezyjnie mijała wolniejsze łodzie. – Trzymaj się lewej na rozwidleniu! – zawołał Devlin, wskazując kierunek. – Rozkaz, kapitanie. – Skręciła w lewo, manewrując łodzią na wąskim strumieniu, porośniętym na obu brzegach spartyną tak wysoką, że praktycznie nic ponad nią nie widziała. Miała wrażenie, jakby sunęli długim tunelem. – Dokąd płyniemy? – zapytała. – Strasznie wąsko. Jeśli nadejdzie odpływ, możemy tu utknąć. – Nic nam nie grozi – zapewnił Devlin. – Woda jest głęboka. – Pochylił się i zbliżył usta do jej policzka. – Nie pamiętasz, gdzie jesteśmy? – Jego głos stał się chrapliwy. Poczuła zapach piwa, ciesząc się dotykiem jego policzka na swojej skórze. Utkwiła wzrok w długim pasie spartyny, ale za nic w świecie nie potrafiła sobie przypomnieć. – Nie. – Płyń dalej – zachęcił ją. Poprowadziła łódź w wolniejszym tempie wąskim strumieniem, który nagle otworzył się na szeroki przestwór wody usianej gdzieniegdzie małymi skupiskami drzew. Wiatr wzmógł się na otwartej wodzie, poruszając pajęczynami jej wspomnień. – Wiem! – zawołała, odwracając się ze śmiechem do Devlina. – To nasze stare miejsce spotkań. Zacisnął ramię na jej talii. – Więcej niż spotkań, o ile mnie pamięć nie myli – mruknął żartobliwie. Zaczerwieniła się i znów odwróciła twarzą do wody. Wodziła wzrokiem po drzewach w oddali – dżungli wysokich palm, dębów, smokrzynów i krzewów. Ich miejsce. Na tyle odizolowane, aby mogli tu zakotwiczyć i całować się oraz rozmawiać godzinami. To w tym ustroniu straciła dziewictwo. Uśmiechnęła się ze świadomością, że Devlin pamiętał. – Ty stary psie na baby – mruknęła, szturchając go żartobliwie. – Starego psa nie nauczysz nowych sztuczek. Musnął nosem jej szyję, a ona znów poczuła się tak, jakby mknęła po Intracoastal. – Zarzucimy kotwicę. – Wskazał jej mieliznę w pobliżu ich ulubionej polanki wśród drzew. – To chyba dobre miejsce na lunch.
– Lunch? Zapakowałam tylko małe przekąski. – Nie miałaś szykować lunchu. Chyba nie sądzisz, że zaprosiłbym damę na wycieczkę, nie zadbawszy o szczegóły, prawda? – Nie pamiętam, abyś kiedykolwiek przywoził tu jedzenie. – No cóż… – Devlin z zawstydzeniem potarł szczękę. – Od tamtego czasu trochę dorosłem. Nauczyłem się manier na kolanie tatusia. – Tatusia? Założę się, że nauczyłeś się tego metodą prób i błędów z tymi wszystkimi ślicznymi dziewczynami, z którymi przypływałeś tutaj po mnie. – Żadna z nich nie dorównywała ci urodą. Zawstydził ją tym komplementem. Na pewno nie była najładniejsza. – Przestań, Devlin. Nie musisz tak mówić. – Jak? To prawda. Jesteś piękna. – Powiedziałam: przestań – syknęła. – Oboje wiemy, że to nieprawda. – Odwróciła wzrok. – Już nie. Devlin przejął stery, Dora stanęła po drugiej stronie łodzi. Devlin zgasił potężne silniki i zarzucił kotwicę. Łódź kołysała się lekko na falach, pogrążona w ciężkiej ciszy. Dora przyglądała się dwóm białym ibisom, stojącym na mieliźnie, które zanurzały eleganckie, zakrzywione w dół, pomarańczowe dzioby w wodzie. Wydawały się uosobieniem piękna i spokoju. Devlin podszedł do niej, objął ją w talii i odwrócił do siebie twarzą. Zdjął okulary, po czym wyciągnął rękę i odsłonił także jej oczy. Widziała sieć zmarszczek wokół jego oszałamiająco niebieskich oczu. Nie potrafiła odwrócić wzroku. – Doro Muir Tupper – oświadczył. – Wciąż jesteś najładniejszą dziewczyną, jaką w życiu widziałem. W jego oczach dostrzegła tylko dobroć i szczerość. Pod powiekami zapiekły ją łzy, gdy pomyślała: „Boże, dopomóż, nadal mam słabość do tego mężczyzny”. Ich spojrzenia się zwarły. Wszystko, co należało powiedzieć, przekazali sobie wzrokiem; minione lata uczyniły słowa zbyt skomplikowanymi. Zarzuciła mu ręce na szyję, nie martwiąc się tym razem, że jej ciało nie jest szczupłe i idealne i że jest go więcej niż dawniej. Nazwał ją piękną i dostrzegła szczerość w jego oczach. Postanowiła mu uwierzyć. Gdy pochylił głowę, zrozumiała, że nie jest już niezdarną szesnastolatką. Czuła się kobietą zmysłową. W każdym calu. Gdy przywarła do niego swoimi krągłościami, przypomniała sobie słowa Lucille. Wszystkie jesteśmy córkami Ewy. Zrobiło się późno, gdy Devlin odwiózł Dorę do Morskiej Bryzy. Pocałował ją na pożegnanie raz, a potem drugi i trzeci. Przyznali ze śmiechem, że nie chcą się rozstawać. Gdy w końcu wyswobodziła się z jego ramion, poprawiła bluzkę i przygładziła włosy, ciesząc się, że zapadł zmrok. – Zobaczymy się jutro? – zapytał. – Zadzwoń. – Natychmiast gdy wstanę. Spojrzała na niego z ukosa. – Boże, czyli kiedy?
– Jak tylko otworzę oczy. Zachichotała. Tego akurat psa nie zdołałaby przykuć do budy. Otworzyła drzwi samochodu i zamknęła je najciszej, jak tylko mogła, aby nie obudzić domowników. Bunia zostawiła dla niej zapalone światło. Zapewne już spała, a Harper pewnie stukała w klawiaturę, pochłonięta tym, nad czym tak szaleńczo pracowała. Czując się bezpiecznie, pomachała Devlinowi i odprowadziła wzrokiem odjeżdżający samochód. Gdy ruszyła w stronę domu, włączyło się światło na werandzie Lucille. – Niech to szlag – wymamrotała pod nosem. Drzwi chatki się otworzyły. Wyszła z nich Lucille w długiej, białej koszuli nocnej i niebieskim szlafroku w kwiaty. Dora nie pamiętała, aby kiedykolwiek wcześniej widziała Lucille w nocnej bieliźnie. Jakoś nie potrafiła oswoić się z tym widokiem. – Przepraszam, jeśli cię obudziłam – szepnęła głośno, podchodząc bliżej. – Nie obudziłaś. Nie mogłam zasnąć. Dora stanęła na stopniu. – Dobrze się czujesz? Lucille niedbale machnęła ręką. – Och, to tylko dolegliwości i bolączki starej kobiety. Nie przespałam ani jednej nocy, odkąd skończyłam sześćdziesiąt lat. Starość nie jest dla mięczaków. Pomyślałam, że posiedzę chwilę na werandzie i pozwolę tej ładnej nocy czynić cuda. – Masz ochotę na towarzystwo? – Oczywiście. Ogromną. Chcesz coś do picia? – Ani trochę – odparła Dora, wchodząc po schodkach na werandę. Zajęła bujany fotel obok Lucille i położyła swoją płócienną torbę na podłodze. Lucille przypatrywała się jej ciemnymi oczami. – Wygląda na to, że musnęło cię słońce. – I to mocno. Mam nadzieję, że nie zejdzie mi skóra. – Nałóż na nią dzisiaj aloes i pij dużo wody. – Tak zrobię. Przez chwilę kołysały się zgodnie w fotelach. – To był długi rejs – skwitowała Lucille. Dora zamknęła oczy, rozmarzona. Pierwszy pocałunek na Boston Whalerze rozpalił w niej ogień, którego nie czuła od niepamiętnych czasów. Miała wrażenie, jak gdyby z Devlinem podjęli wątek w momencie, w którym się rozstali, gdy mieli po szesnaście lat, a zarazem odkrywali coś świeżego i nowego. Byli starsi, zdecydowanie bardziej doświadczeni. Obcowanie z Devlinem było jak podrapanie się w miejscu, które swędziało od osiemnastu lat. Znów poczuła dreszcz rozkoszy, którego doświadczyła, gdy znalazł swędzące miejsce i ją podrapał. Raz za razem. Przestała się kołysać i spojrzała na Lucille. – Coś dzisiaj zrozumiałam. – Ach, tak? – Jestem córką Ewy jak cholera. Twarz Lucille rozciągnęła się w znaczącym uśmiechu. – Cóż, znakomicie! Cieszę się, że to słyszę. – Zachichotała i znów zaczęła się bujać w
fotelu. – Ten chłopiec dość się naczekał. Rozumiem, że było warto? – Och, tak. – Dora roześmiała się lekko. – Zdecydowanie. – Spotkasz się z nim jeszcze? – Na pewno. – Bujała się przez chwilę, po czym dodała: – Chce się ze mną spotkać jutro. I pojutrze. Chyba powinnam trochę zwolnić, nie sądzisz? To znaczy jestem zdenerwowana jak za czasów licealnych. To nie jest normalne, prawda? Zawsze tak jest, gdy coś do kogoś czujesz? Nawet w moim wieku? – Mnie nie pytaj. Ja nigdy tego nie czułam. Dora spojrzała na Lucille i nagle zdała sobie sprawę, jak mało wie o jej prywatnym życiu. Lucille zawsze była uwielbianą gospodynią, która mieszkała w Morskiej Bryzie i troszczyła się o wszystkich. A to przecież strasznie dziecinna wizja jakiejś osoby, uświadomiła sobie ze wstydem. – Lucille, dlaczego nie wyszłaś za mąż? – Nie chciałam. – Nigdy nie byłaś zakochana? – Tego nie powiedziałam. Powiedziałam, że nigdy nie chciałam wyjść za mąż. – Dlaczego? – Dlaczego pytasz? Dora bujała się przez chwilę. – Bez powodu. Po prostu właśnie sobie uświadomiłam, jak mało o tobie wiem. O twojej rodzinie. A znam cię od dziecka. Lucille zatrzymała fotel. – Co chcesz wiedzieć? – Czy masz rodzinę? – zapytała Dora. – Nie, już nie. Moja rodzina mieszkała tutaj, na Wyspie Sullivana. Przecież wiesz. Dora przytaknęła. – Wiele czarnych rodzin mieszkało na wyspie. Ale nastały ciężkie czasy i przeprowadziliśmy się do miasta, gdy byłam niewiele starsza od Nate’a. Mama znalazła pracę, ale tata… Pewnej nocy wyszedł i nie wrócił. Nigdy się nie dowiedziałam, co się z nim stało. Mama zmarła kilka lat później. Miałam tylko trzynaście lat. – Lucille, przykro mi. To naprawdę smutne. Zamieszkałaś z krewnymi? – Moje dwie młodsze siostry zamieszkały u ciotki w głębi stanu. Z trudem przyjęła pod swój dach te dwie dodatkowe buzie do wykarmienia. Miała własne dzieci, o które musiała się martwić. Ja byłam najstarsza, więc musiałam się usamodzielnić. – W wieku trzynastu lat? – zapytała zdumiona Dora. – A sierociniec? – Wówczas nie było sierocińców, nie dla kolorowych. – Lucille wprawiła fotel w ruch. Na widok jej zaciśniętych warg Dora postanowiła nie drążyć tematu. – Poradziłam sobie – podjęła Lucille po chwili. – Mama brała prasowanie i mnie nauczyła. Gdy umarła, jej zlecenia przeszły na mnie, więc miałam jakąś pracę. Opiekowały się mną miłe kobiety. – Odwróciła wzrok i zmarszczyła brwi. – Ale nie wszystkie były miłe. Dora nie potrafiła sobie wyobrazić, jak musiało wyglądać w latach pięćdziesiątych życie młodej, czarnej sieroty, która sama musiała zarabiać na życie. Jak u Dickensa.
– Bóg się o mnie zatroszczył. Trafiłam na służbę do twojej babci, gdy miałam osiemnaście lat i od tamtej pory jestem z rodziną. Ty jesteś moją rodziną, słyszysz? Dora pokiwała głową, zrozumiawszy głębię tego wyznania. – Myślisz, że jesteś zakochana w Devlinie? To chcesz powiedzieć? – zapytała Lucille po chwili weselszym tonem. Dora uszanowała to pragnienie zmiany tematu. – Za wcześnie, by o tym mówić. Lubię go. Bardzo. Ale chyba nie powinnam go zachęcać. – Rychło w czas doszłaś do tego wniosku. – Romans to jedno. Związek to coś zupełnie innego. Czy naprawdę chcę się od razu wiązać z innym mężczyzną? Teraz jedynie pragnę się trochę zabawić. Nie zamierzam trafić na języki, mam już dość problemów. – Kochanie, nikt nie zwraca na to uwagi. Jeśli ktoś miele ozorem, to tylko z zazdrości. Spójrz na swoją siostrę. Carson uwodzi mężczyzn na prawo i lewo. Myślisz, że obchodzi ją ludzkie gadanie? – Nie jestem taka jak Carson. – Nie jesteś. Ani taka jak Harper. Każda z was trochę się zmieniła, odkąd byłyście małe, a w nadchodzących latach zmieni się jeszcze bardziej. W głębi serca pozostałyście jednak takie same. Carson, cóż, ona jest nieustraszona. Stawia czoło światu. Ale często też upada przez to na pupę. Harper lubi obserwować. Pozornie trzyma się na uboczu, ale ona wszystko chłonie. Tej dziewczynie nic nie umknie. Coś kiełkuje w tej głowinie, ale nie mam pojęcia co. Może ona też nie wie. Jeszcze. – Odwróciła się, aby zerknąć na Dorę, i powoli objęła ją spojrzeniem. – A ja? – Ty, Doro, jesteś niczym skała. Stoisz obiema nogami mocno na ziemi. Na tobie można polegać. – Nie czuję się jak skała. – Przechodzisz trzęsienie ziemi. Twój świat się zmienia. I dobrze. To spotyka nas wszystkich. Niektórzy się uginają pod tym ciężarem, ale nie ty. Twoje życie się ustabilizuje, a ty znów poczujesz się bezpieczna i silna. Może nawet bardziej niż kiedyś. Jestem tego pewna. Dora sięgnęła po dłoń Lucille. – Och, Lucille, dziękuję. To właśnie potrzebowałam dzisiaj usłyszeć. – Wszystko będzie dobrze – dodała Lucille kojącym głosem, klepiąc Dorę po dłoni. – Mogę tu znów przyjść, żeby porozmawiać? Tylko ty i ja? Lucille uśmiechnęła się, a oczy się jej zamgliły. – Cóż, bardzo bym tego chciała. Naprawdę.
Rozdział trzynasty Na Wyspie Sullivana budził się kolejny upalny dzień. Ani jedna chmurka nie łagodziła nieustępliwego słonecznego żaru, a znad oceanu nie wiał nawet najlżejszy wiaterek. Pot lał się strumieniami po przegrzanych twarzach Dory i Harper, które toczyły morderczą walkę z wszędobylskimi chwastami w ogrodzie. Spędziły tu już ponad godzinę i zdążyły wyplewić prawie pół ogrodu. Ich pierwotny plan okazał się zbyt ambitny, więc gdy podjęły walkę, ograniczyły ogród do skromniejszych rozmiarów. Dzisiaj nawet to je przerastało. – Po co my się tak wysilamy? – mruknęła Dora marudnie. Przerwała kopanie i otarła sobie pot z czoła. – Bolą mnie plecy, a usta mam jak wypchane watą. – Bo to świetna zabawa? – odparła żartobliwie Harper, wbijając motykę w spaloną słońcem ziemię. – Jasne, ubaw po pachy – wymamrotała sarkastycznie Dora. Harper odłożyła motykę, aby złapać oddech. – Poważnie, jaki to ma sens? – zapytała Dora. – Bunia i tak sprzeda dom. Nie zobaczymy, jak ogród rozkwita. – Może nie – odparła Harper. Wytarła twarz, zostawiając na niej smugę błota. – Ale będziemy wiedziały, że tu jest, prawda? Tak jak my kiedyś. Nie przekonała Dory. – I po co… – Właśnie po to – mruknęła Harper, obejmując dom ciepłym spojrzeniem. Jego największym atutem jest widok na zatokę, uznała. Jej przodkowie wiedzieli, co robią, gdy wybrali to miejsce na cichym krańcu Wyspy Sullivana. Stary dom był doskonale położony na wzniesieniu i miał szeroką tylną werandę, wychodzącą na zatokę. Weranda stanowiła wyśmienity punkt, z którego rozciągał się widok na Intracoastal Waterway. Bunia dodała długą markizę w czarno-białe pasy, która zapewniała cień nad masywnymi, czarnymi fotelami bujanymi z wikliny, zarzuconymi miękkimi, czarno-białymi poduszkami. Kilka stopni niżej rozciągała się platforma otaczająca basen, który zajmował całą długość werandy. Z tego poziomu kolejne stopnie prowadziły na mały trawnik, biegnący aż do miejsca, gdzie dzika trawa wyznaczała granicę mokradeł. Nad mokradłami zawieszono długi drewniany pomost, prowadzący aż do zatoki. Stary, elegancki dom w południowym stylu, z szeroką werandą z fotelami i pomostem z przycumowaną do niego łódką, stanowił według Harper wzorzec budownictwa na wybrzeżu. Zaskoczyły ją miłość, którą obdarzyła to miejsce, i ból na myśl, że wszystko to trafi w obce ręce. Czuła kiełkujący w niej opór, gdy uświadamiała sobie, że nigdy więcej nie przyjedzie do Morskiej Bryzy, jedynego miejsca, w którym czuła się naprawdę bezpiecznie. Nie chciała, aby do tego doszło, ot co. Gdy usłyszała śmiech Dory, odwróciła głowę. Siostra przyglądała się jej z rozbawieniem. – Co cię tak bawi? – Ty. Nawet podczas prac w ogrodzie wyglądasz jak z żurnala. Harper spojrzała na swoją białą, bawełnianą koszulę z długim rękawem i dżinsy od projektanta. – Nie mam nic innego – bąknęła obronnym tonem.
– Chyba nie chcę wiedzieć, ile kosztowały te dżinsy – powiedziała Dora. – Po dzisiejszym dniu będą bezwartościowe. A koszula stanie się oficjalnie moją koszulą do ogrodu, bo nigdy więcej nie pokażę się w niej publicznie. Tak jak ty w swojej – zażartowała, wskazując palcem za duże i za długie dżinsy i stary podkoszulek Cala, w których Dora przyszła do ogrodu. Pod szerokim, opadającym rondem słomkowego kapelusza jej twarz świeciła się niczym wiśnia. – Powinnyśmy zrobić sobie przerwę – oświadczyła Harper. – Nie możesz się przemęczać z twoim sercem i w ogóle. Nie chcę, żebyś wykopała tu sobie grób. – O mnie się nie martw. – Dora machnęła ręką. – Mój lekarz zalecił mi solidny trening kardio, codziennie, a to się chyba kwalifikuje. – Muszę przyznać, że jest trudniej, niż myślałam. – Harper wytarła czoło. – Jak duży był twój ogród w Summerville? – Dziesięć arów. Harper pokręciła głową z niedowierzaniem. – Zdumiewające. I ambitne. – Był już wytyczony, gdy się wprowadziłam. A ja byłam młodsza. – Dora wybuchnęła śmiechem. – Zastałam go w równie żałosnym stanie jak ten tutaj. Boże, umordowałam się na tym spłachetku ziemi. Ale każda minuta była tego warta. Hodowałam własne warzywa dla Nate’a. Wszystko naturalne, żadnych pestycydów. I motyle! – Uśmiechnęła się tęsknie. Harper otrzepała koszulę z ziemi. – Dlaczego pozwoliłaś, żeby zarósł? Zadawała sobie to pytanie wielokrotnie. Nie było łatwej odpowiedzi. – Przy Nacie wszystko sprowadzało się do wyborów. Mogłam iść do ogrodu albo spędzać czas z nim. Nate zawsze wygrywał. Potem zaczęłam go uczyć w domu, co zajmowało mnóstwo czasu. Chodziłam z nim na terapię zaburzonych funkcji poznawczych, terapię mowy… na wiele rozmaitych terapii przez lata. Nie żałuję poświęconego czasu – podkreśliła. – Oczywiście, że nie – przytaknęła Harper. – Nie wiem, czy doczekam się własnych dzieci, ale jeśli tak, mam nadzieję, że choć w połowie będę tak oddaną matką jak ty. Komplement zaskoczył Dorę. Harper nawet sobie nie wyobrażała, ile to dla niej znaczy. – To było bardzo miłe. Dziękuję. Bunia machała do nich z werandy. – Zróbcie sobie przerwę, dziewczęta! – zawołała. – Napijecie się mrożonej herbaty. – Przynieś mi szklankę, dobrze? – poprosiła Harper. – Coś tu utknęło i już prawie to wykopałam. – Zacisnęła zęby z determinacją. – Podaj mi łopatę. Dora z ulgą oddała siostrze narzędzie. Zdjęła rękawiczki i otrzepała je o uda, aby strząsnąć brud. Idąc w stronę werandy, zerknęła przez ramię i roześmiała się na widok Harper, która kopała dziurę niczym terier węszący kość. Nieustępliwość stanowiła tę cechę jej siostry, którą uczyła się rozpoznawać i doceniać. – Dzięki, Buniu. – Sięgnęła po szklankę. Herbata była lodowata i słodka, a gdy ją piła, miała wrażenie, że jej gardło jest niczym spalona ziemia, która wita pędzącą rzekę. – Robicie postępy – oceniła Bunia, zdejmując okulary i patrząc na ogród. – Serce wzbiera mi radością, gdy widzę, jak ogród odzyskuje swoje dawne piękno.
– Nie będzie taki ładny jak dawniej. – Będzie wspaniały, bo stworzony waszymi rękami. A teraz pij. Wiesz, co lubię powtarzać. – Trzeba się nawadniać – mruknęła Dora i posłusznie upiła łyk. – I smarować się kremem z wysokim filtrem. Przekazałam wam dobre geny, ale musicie być czujne. – Zniżyła głos i podeszła bliżej. – I wyciągnijcie od Lucille recepturę na krem do twarzy. Przysięgam, ona zabierze go z sobą do grobu. Dora zachichotała, znów słysząc o życiowej misji Buni, polegającej na zdobyciu cudownego kremu. – A gdzie Lucille? – zapytała. – Nie widziałam jej od rana. – Źle się czuje, biedactwo. – To do niej niepodobne. Nie pamiętam, kiedy ostatnio chorowała. – Wiem. Zazwyczaj jest zdrowa jak ryba, ale musimy zaakceptować to, że się starzeje. Nawet jeśli nie chce się do tego przyznać. Drzwi na werandę się otworzyły i stanęła w nich Lucille, mrużąc powieki w ostrym słońcu. Miała na sobie zwyczajowy letni mundurek, składający się z bladoniebieskiej, bawełnianej sukienki koszulowej. Bunia przez lata wielokrotnie powtarzała jej, że nie musi nosić mundurka, ale Lucille wolała to rozwiązanie i uparcie je stosowała. Gdy już coś sobie postanowiła, nikt nie był w stanie jej tego wyperswadować. – Do czego nie chcę się przyznać? – zapytała, podchodząc do nich. Dorze nie spodobała się sztywność jej ruchów ani szarawy odcień skóry. Wyglądała słabo, nagle się postarzała. – Jesteś pewna, że powinnaś wstawać z łóżka? Nie wyglądasz dobrze. – To dlatego, że nie czuję się dobrze. Ale oszalałabym, gdybym wylegiwała się przez cały boży dzień. Równie dobrze mogę posiedzieć sobie na werandzie. – Zwróciła się do Buni. – Do czego nie chcę się przyznać? – Do tego, że się starzejesz – odparła Bunia wyniośle i podeszła do czarnego wiklinowego fotela ustawionego w cieniu. – Nadal jestem młodsza od pani! – syknęła Lucille, po czym wymamrotała coś pod nosem. Dora podeszła do Buni, aby pomóc jej przesunąć fotel w cień, następnie przesunęła tam również podnóżek. – Usiądź sobie, Lucille – powiedziała Bunia. – Powinnaś odpoczywać. Lucille posłusznie opadła z cichym jękiem na grube poduszki w czarno-białe paski. Położyła stopy na podnóżku i odchyliła głowę do tyłu, wyraźnie zmęczona po tym lekkim wysiłku. Dora spojrzała Buni w oczy i dostrzegła w nich odbicie własnych obaw. – Nie masz gorączki, prawda? – zapytała Bunia, pochylając się nad Lucille. – Może to grypa? – Żadna grypa. Po prostu zmęczenie. Tak jak pani mówiła, jestem już stara. – Nie aż tak stara – mruknęła Bunia. Lucille spojrzała na nią i obie wybuchnęły śmiechem. – Może naleję ci słodkiej herbaty? – zaproponowała Dora. – Z chęcią się napiję. – Lucille zerknęła na Bunię. – Zagramy w remika? Oczy Buni rozbłysły.
– Przyniosę karty. Już miała wyjść, gdy zatrzymał ją okrzyk Harper. – Hej! Coś znalazłam! Bunia przycisnęła dłonie do serca. – Wielkie nieba, znalazła ukryty skarb! – zawołała teatralnie. – Od pokoleń szukamy skarbu Dżentelmena Pirata. Legenda głosi, że piraci zakopywali swoje skarby pomiędzy wydmami i w lasach na wyspie – wyjaśniła Dorze. – A z naszą bogatą historią, cóż, coś powinno gdzieś leżeć. Chociaż – dodała z westchnieniem – nikt dotąd nic nie odnalazł. – Lepiej do niej pójdę, zanim upomni się o prawo własności jako znalazca – oznajmiła Dora. – Właśnie tego potrzebują Jamesowie, kolejnego skarbu – dodała z sarkazmem. – Takie moje szczęście. – Upiła ostatni łyk herbaty. – Już idę! – krzyknęła, po czym zbiegła do ogródka, niosąc oszronioną szklankę dla Harper. Harper klęczała przed głęboką dziurą na skraju ogrodu, pochylona nad ubłoconym przedmiotem, który trzymała na kolanach. – Wygląda jak łańcuch – powiedziała, pieczołowicie oczyszczając przedmiot z ziemi. Przerwała na chwilę i z wdzięcznością wzięła szklankę od Dory. – Może to złoty łańcuch. – Dora poczuła narastające podekscytowanie. – Albo po prostu łańcuch. To żelazo. Ciężkie. – Harper wypiła naraz pół szklanki, odstawiła ją i dalej oczyszczała znalezisko. Zdjęła okulary i uniosła łańcuch wyżej. Przyglądała mu się z uwagą. – Nie jestem pewna – powiedziała. – Ale to chyba kajdanki. Dora spojrzała na Harper ze zdumieniem i zachwytem. Kajdany niewolników? Wolałaby znaleźć gruby, złoty, piracki łańcuch, lecz kajdany posiadały ogromną wartość historyczną, aż zaniemówiła z wrażenia. Harper wstała. – Opłuczemy to wężem ogrodowym i pokażemy Buni i Lucille. One będą wiedziały. Bunia i Lucille siedziały w fotelach na werandzie i wyciągały szyje, śledząc wzrokiem Dorę i Harper, idące do węża. – Co tam macie? – zawołała Bunia. – Nie jesteśmy pewne! – odkrzyknęła Dora. – Zaraz przyjdziemy. Dora trzymała łańcuch, a Harper spłukiwała go wodą z węża. Gdy spłynęła ostatnia warstwa błota i gliny, ich oczom ukazał się gruby, zardzewiały łańcuch łączący żelazne kajdany. Stały nad nimi w nabożnym niemal milczeniu. W końcu Harper zakręciła wodę i poszła za Dorą na werandę do czekających tam starszych pań. Ich oczy były ogromne z ciekawości. – Co to takiego? – zapytała Bunia. Lucille zdjęła nogi z podnóżka. Dora położyła na nim ociekający wodą przedmiot, który z brzękiem upadł na poduszkę. Lucille wzięła głęboki oddech i wbiła weń wzrok. Po chwili z wyraźnym niepokojem wyciągnęła ciemną, pomarszczoną dłoń i położyła ją na kajdanach. – Boże święty, dziewczyno, znalazłaś kajdany niewolników – oświadczyła cicho głosem drżącym z emocji. – Tak właśnie myślałam – wtrąciła Dora. Bunia podeszła bliżej, aby przyjrzeć się żelaznym okowom. – Mówią, że jeśli tylko zaczniesz kopać gdzieś na wyspie, odkryjesz historię. Gdy
odnawialiśmy ten dom, znaleźliśmy kule z okresu wojny o niepodległość, monety z czasów wojny secesyjnej, guziki, odłamki naczyń, rozmaite pamiątki. Ale nigdy pirackiego skarbu. Ani niczego równie znaczącego jak to – wskazała kajdany. – To część naszej historii, z której nie jestem dumna. Dłonie Lucille drżały z wysiłku, gdy podniosła kajdany i położyła je sobie na kolanach. – Są takie ciężkie, że ledwie mogę je podnieść. – Wyobrażacie sobie, jak ciężko było w nich chodzić? – zapytała Dora. – Co robią kajdany niewolników na Wyspie Sullivana? Myślałam, że niewolnicy trafiali na targ do Charlestonu – wtrąciła Harper. Bunia popadła w zamyślenie. – Niewolników nie sprzedawano na targu. Zazwyczaj handlowano nimi w portach Charlestonu, prosto ze statków. Po kwarantannie. Miejscowi mieszkańcy straszliwie bali się chorób zakaźnych, takich jak cholera, odra i ospa, rozprzestrzeniających się na statkach. Nie zapominajcie, że to był duży port w naszym kraju. Na Wyspie Sullivana pobudowano więc baraki do kwarantanny. Lokalizacja była korzystna: na wyspie barierowej tuż przy wejściu do portu. Przez cały osiemnasty wiek niewolnicy wpływali do tego portu szerokim strumieniem. Wszyscy musieli przejść kwarantannę, zanim zostali sprzedani. – Jeśli przetrwali podróż – dodała ponuro Lucille. Bunia położyła dłoń na dłoni przyjaciółki. – Smutna prawda. – Ilu niewolników przeszło przez Charleston? – zapytała Harper. – Nikt nie zna dokładnych liczb – przyznała Bunia. – Wielu z nich zmarło tutaj… Mężczyźni, kobiety, dzieci. – Od dwustu do czterystu tysięcy niewolników. Tak słyszałam – dodała smutno Lucille. Harper krzyknęła cicho. – Aż tyle? Lucille zerknęła na nią. – Myślisz, że to dużo? Wcale nie tak wiele, gdy wiesz, że z Afryki wysłano od dziesięciu do dwunastu milionów. – Westchnęła, wpatrując się w kajdany. – Afryka wykrwawiała się swoimi dziećmi. – Charleston był dużym portem przeładunkowym dla niewolników – wyjaśniła Bunia. – Korzenie niemal połowy Afroamerykanów w kraju sięgają właśnie Charlestonu. Większość z nich przechodziła kwarantannę tu, na wyspie. – Spojrzała na kajdany. – Zawsze wydawało mi się, że powinniśmy zrobić coś więcej na Wyspie Sullivana, aby uczcić pamięć niewolników, którzy tutaj umarli. Może postawić jakiś pomnik? W końcu to taka Ellis Island dla setek tysięcy niewolników, którzy stąd ruszyli w głąb kraju. – W ogóle nie przypomina Ellis Island – zaprotestowała Harper. – Imigranci, przypływający na tamtą wyspę, robili to dobrowolnie, szukali lepszego życia, wolności politycznej i religijnej. Kontrast pełen ironii, nie uważacie? Dora poczuła przypływ irytacji. Harper zawsze musiała się mądrzyć. I zazwyczaj miała rację. – Moi przodkowie przypłynęli tu na statku niewolników – wyznała Lucille cicho. Pochylała się nad kajdanami, opiekuńczo obejmując żelazo dłonią. – Tylko najsilniejsi przeżywali podróż – kontynuowała Lucille. – Czarne rodziny mieszkały na Wyspie Sullivana, odkąd pamiętam. Były tu małe farmy. – Objęła gestem ogród. – Duże
ogrody. Kurczaki. Czasem świnia. Ale to wszystko zniknęło. Ubodzy przenieśli się na Daniel Island, gdy wyspa stała się modna. Teraz zniknęli też z Daniel Island. – Urwała, wracając wspomnieniami do przeszłości. – Tęsknisz za swoją rodziną? – zapytała Harper delikatnie. Lucille zamrugała, wracając do teraźniejszości. – Nie, zostałam tylko ja. – Spojrzała na pozostałe kobiety. – I wy. To nic. Wszyscy mamy swój czas, nie ma sensu z tym walczyć. Lubię myśleć, że pewnego dnia wszyscy spotkamy się po drugiej stronie. – Masz w sobie siłę swoich przodków – oświadczyła Dora ze współczuciem. Lucille wzruszyły jej słowa. – Mam nadzieję. Będę jej potrzebować, gdy nadejdą gorsze czasy. – Spojrzała na Harper. – Co zamierzasz z tym zrobić? – Nie wiem jeszcze – odparła Harper. – Chyba podarujemy je muzeum. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, zatrzymam je na chwilę. – Oczywiście. Weź je. Są twoje. Lucille spojrzała na kajdany leżące na jej kolanach. – Dziękuję. Chcę tylko trochę na nie popatrzeć. Wrócę teraz do siebie. – Podniosła się, ale z ciążącym jej łańcuchem potrzebowała więcej sił, niż miała, aby wstać. Zaniepokojone Dora i Harper stanęły po jej bokach, a Bunia chwyciła łańcuch. Razem pomogły Lucille stanąć na nogach. – Wracaj do łóżka – poprosiła Bunia. – Może tak zrobię – odparła Lucille, dysząc ciężko. – Jestem zmęczona. – Sięgnęła po kajdany. – Pomogę – zadeklarowała Harper. Lucille odwróciła się i wzięła kajdany od Buni. – Nie, nie, dziecko. Dam radę. Chcę je zanieść sama. I przekonać się, jakie to uczucie, być zmęczonym i nadal musieć je dźwigać.
Rozdział czternasty Dora przeczytała esemesa od Devlina. Zapraszał ją do domu, nad którym właśnie pracował. Prosił, aby obejrzała efekty jego pracy, a potem zjadła z nim kolację. Szybko odpisała entuzjastyczne „tak”. Uwielbiała domy, zwłaszcza na Wyspie Sullivana, gdzie wiele z nich – dużych i małych, zabytkowych i nowych – miało unikalne położenie, wspaniałe widoki albo historię. Wskoczyła do wózka golfowego z butelką wody i potoczyła się drogą na południową stronę wyspy. Skręciła w boczną ulicę, prowadzącą ku mokradłom. Dęby tworzyły nad nią gęsty cień, oferując chwilę oddechu w ten parny dzień. Sprawdziła adres i zatrzymała się przed małą chatką, ledwie widoczną zza gęstwiny przerośniętych krzewów i palm. Za podjazd służyła ubita ziemia. Zwiększyła obroty silnika i zaparkowała wózek za furgonetką Devlina. Gdy sięgnęła po torebkę, usłyszała, że dzwoni jej telefon. – Halo? – powiedziała do słuchawki, spodziewając się Devlina. Ze zdumieniem rozpoznała głos Cala. – Dora? To ja. – Co słychać? – Nie oddzwoniłaś. Skrzywiła się. Kompletnie o nim zapomniała. – Och, przepraszam. Byłam, hm, bardzo zajęta. – Ach, tak? Czym? – Och, hm… – Przełknęła ślinę, naprędce szukając wymówki. – Zakładamy z Harper ogród. Miałam masę pracy. – Ogród? W lipcu? Chyba nie możesz zajmować się takimi rzeczami. Z twoim sercem? – Moje serce miewa się świetnie – odparła, poirytowana myślą, że wciąż uważa ją za chorą. – A poza tym jesteśmy ostrożne. Przepraszam, że do ciebie nie oddzwoniłam. Czy masz jakiś konkretny temat do omówienia? Zapadła chwila ciszy. – Tak – potwierdził w końcu Cal tonem sugerującym, że Dora powinna się domyślić, o jaki temat chodzi. – Mieliśmy porozmawiać o twojej przeprowadzce do mieszkania. Do mnie. – Przecież wyraziłam się jasno. Zostaję na lato w Morskiej Bryzie. – Przypuszczałem, że zmienisz zdanie. Widzisz, są problemy z domem. Poczuła ucisk w żołądku. Oczywiście, że dzwonił z tego powodu. – Jakie problemy? – Malarze uważają, że sypialnie na górze są zalane. Nie mogą malować i prace się opóźniają. Podejrzewają, że chodzi o dach. Teraz musimy wezwać kogoś, kto oceni szkody wyrządzone przez przecieki na strychu. To nie ma końca – mruknął z frustracją. – Co mam zrobić? Jestem na wyspie. Ty jesteś w Summerville. – Doro – powiedział z wyraźnym zdenerwowaniem. – To dlatego twoja przeprowadzka tutaj ma sens. Dom okazał się większym projektem, niż podejrzewaliśmy. Pilnowanie ekip remontowych wymaga całodobowej uwagi. – Projekt wcale nie jest większy, niż podejrzewaliśmy – zaprotestowała. – Od początku wiedzieliśmy, że to ambitne zadanie, i dlatego nie zaczynaliśmy, przynajmniej ty ciągle tak mi tłumaczyłeś. Powtórzę to, co powiedziałam w biurze prawnika. Sprzedaj dom w tym stanie,
skoro nie chcesz zająć się remontem. – Nie możemy. Wszystko stracimy. – Już wszystko straciliśmy. – Doro, proszę. Siedzę teraz po uszy w robocie. Pomożesz mi? Jęknęła w duchu. – Och, dobrze. Przyjadę do Summerville i zerknę na dom. Zadzwonię w parę miejsc. Ale nic więcej. Nie przeprowadzę się do ciebie, Cal. Nie jestem na to gotowa. – Okej. Ale zadzwonisz do kogoś w sprawie przecieku, tak? Przewróciła oczami i roześmiała się – był taki przewidywalny. – Zadzwonię. Pa. – Zakończyła rozmowę i wrzuciła telefon do torebki. Wyrzuciła ramiona w górę, próbując pozbyć się złości przed spotkaniem z Devlinem. Nie chciała, aby Cal znów stanął pomiędzy nimi. Z wnętrza domu dobiegł ją łoskot ciężkich narzędzi. Zaintrygowana, podążyła za hałasem do frontowych drzwi. Były otwarte. – Halo? – zawołała, wsunąwszy głowę do środka. Zagłuszył ją ryk narzędzi. Weszła głębiej i zobaczyła Devlina w goglach. Stał za piłą elektryczną i rozcinał coś, co wyglądało jak drewniany panel. Przystanęła, upajając się jego widokiem podczas pracy. Znów ją zaskoczył. Od tej strony go nie znała. – Cześć! – zawołała znowu, gdy wyłączył piłę. Uśmiechnął się szeroko. Zdjął gogle, otrzepał się z kurzu i podszedł, aby ją pocałować. – Jesteś! – Właśnie przyjechałam – powiedziała, strzepując trociny z jego włosów. – Co się tu dzieje? – zapytała, rozglądając się z ciekawością po wnętrzu. Chatka została całkowicie wybebeszona i przechodziła obecnie proces gruntownej renowacji. Wiele już zostało zrobione: nowe ściany, szafki, blaty, sprzęty. Marzyła o odnowieniu swojego domu w Summerville od tak dawna, że zawsze odczuwała dreszcz ekscytacji na widok prac remontowych. – Kupiłem ten dom w zeszłym roku, gdy przyszedł kryzys. Wygrałem licytację komorniczą. Odnawiam go w wolnym czasie. Gdy skończę, wystawię go na sprzedaż. – Ty go odnawiasz? Nie wiedziałam, że złota rączka z ciebie. – Jestem stolarzem, do usług – oświadczył z dumą. – Tak właśnie wszedłem w nieruchomości. Pracowałem na budowach… ale o tym wiesz. Kupiłem dom do remontu, gdy tylko zarobiłem tyle, aby pozwolić sobie na coś na wyspie, wszystko zrobiłem sam, a potem sprzedałem go z dużym zyskiem. Potem kupiłem następny, znów zarobiłem. Okazało się, że mam rękę do nieruchomości. – Wzruszył ramionami. – Los mi sprzyjał, bo nadszedł boom budowlany. Reszta jest historią. Ujrzała go w zupełnie nowym świetle. – Dlaczego tak na mnie patrzysz? – Jak? – Jakbyś chciała mnie zjeść. Zachichotała, oblewając się rumieńcem. – Chyba dlatego, że jako budowniczy jesteś strasznie seksowny. Wybuchnął śmiechem, uniósł brwi i odłożył kawałek panelu.
– Cóż, panienko – mruknął, obejmując ją w talii. – Gdybym to wiedział, już dawno pokazałbym ci swoje narzędzia. Całował ją, długo, leniwie i z wprawą, a ona znów poczuła to buzowanie w żyłach. Gdy pocałunek dobiegł końca, odchyliła się w jego ramionach i uśmiechnęła lekko. – Szkoda, że nie wiedziałam o twoich talentach parę miesięcy temu. Przydałaby mi się twoja pomoc. – Tak? Dlaczego? Wyswobodziła się z jego ramion i zaczęła chodzić po pokoju. Nie chciała wprowadzać do rozmowy tematu Cala i domu w Summerville. Devlin mocował cyprysowe panele w pokoju z tyłu, aby nadać mu urokliwy styl wybrzeża. Zewnętrzną ścianę zastąpiły okna wychodzące na mokradła. Dora skrzyżowała ramiona na piersi i stanęła przed szybą, aby spojrzeć na ocean kołyszącej się trawy i lśniącą w promieniach słońca Intracoastal. – Taki widok nigdy się nie znudzi. Devlin stanął obok niej. – To dlatego, że wciąż jest inny. Ludzie spoza wyspy, którzy szukają tu domu, chcą mieć widok na ocean. To bez trudu mogę znaleźć. Ale to mokradła gwarantują zmianę scenerii. Migrujące ptaki, zmieniająca kolor trawa… jaskrawozielona latem, złota jesienią, brązowa zimą i znów zielona wiosną. Odwrócił do niej głowę. – Dlaczego parę miesięcy temu przydałaby ci się moja pomoc? Westchnęła z rezygnacją. – Muszę wystawić mój dom w Summerville na sprzedaż. Kupiliśmy go do remontu, tyle że nawet nie zaczęliśmy. Nigdy nie było pieniędzy. Teraz się rozwodzimy, więc sprzedajemy dom. Nagle wszystko, co latami chciałam zrobić, trzeba zrobić w pośpiechu. – Zamierzasz przeprowadzić remont. – Nawet nie. Jedynie doprowadzić go do stanu na tyle przyzwoitego, aby nadawał się na sprzedaż. Cal chce wydawać pieniądze, których nie mamy, a ja chcę sprzedać dom w obecnym stanie. Cal wygrał, rzecz jasna. – Dlaczego: rzecz jasna? – Bo gdy chodzi o pieniądze, decyduje Cal. – Nawet jeżeli jego decyzje mają wpływ na twoją sytuację finansową? Przeszła na drugą stronę pokoju, do kominka, nad którym zaczął już powstawać nowy gzyms. – Cal nie przejmuje się moją sytuacją finansową. Devlin prychnął. – Dupek. – Tak, cóż… – Dora przyjrzała się drewnianej ramce gzymsu. Usłyszała, że Devlin podchodzi bliżej. – Jak mogę pomóc? Odwróciła się i odkryła, że stoi tuż za nią. – Cal dzwonił przed chwilą. Są przecieki, chyba przez dach. Prosił, żebym znalazła kogoś, kto rzuci na to okiem i powie nam, co trzeba zrobić. – Chce, żebyś to ty znalazła tę osobę? Przytaknęła. Zacisnął wargi, bez wątpienia powstrzymując stek niecenzuralnych komentarzy.
– Ja rzucę okiem. Powinienem mu później przesłać słony rachunek tylko po to, żeby dostał nauczkę. Tyle że pewnie to ty będziesz musiała zapłacić. Pojedziemy tam razem, rozejrzę się i ocenię sytuację, jeśli chcesz. – Byłoby wspaniale. Podobno robotnicy strasznie się obijają. – Znam porządne ekipy, które wykonają robotę za rozsądną cenę. Jeśli twoi ludzie to palanty, wszystkich wyrzucimy. – Jak mogę ci się odwdzięczyć? Posłał jej szelmowskie spojrzenie obiecujące upojne chwile, po czym wskazał pudło z panelami. – Wkładaj rękawice, kobieto, i mi pomóż. Muszę to skończyć, zanim ugotuję ci kolację! Resztę popołudnia spędzili, układając razem panele w rytm rockandrollowej muzyki, płynącej ze starego odtwarzacza. Narzędzia hałasowały tak głośno, że nie byli w stanie rozmawiać. Zamiast tego nucili słowa piosenek, które pamiętali z młodości, a gdy zdarzał się wolniejszy kawałek, Devlin podchodził do niej, kołysząc biodrami, otaczał ją ramionami i porywał do tańca. Trzymał ją blisko, mruczał do ucha, pachniał potem i drewnem, i Dora czuła się jak w niebie. Kiedy skończyli układanie paneli, cofnęli się, aby podziwiać swoje dzieło. Naprawdę pomogłam ułożyć podłogę w pokoju, pomyślała ze zdumieniem. I dobrze się przy tym bawiłam! Właśnie tak wyobrażała sobie pracę razem z Calem w domu, który kupili. Wspólne majsterkowanie, ramię w ramię, duma z własnej pracy i osiągnięć. Nigdy by jednak do tego nie doszło, nawet gdyby mieszkali w tym domu przez kolejną dekadę. Teraz to wiedziała. Nie chodziło o brak czasu ani pieniędzy. Cal nie miał umiejętności Devlina ani chęci, aby zrobić coś własnymi rękami. Nie interesowało go nic poza oglądaniem efektów. Cal po prostu nie był Devlinem. – Dobra robota – pochwalił ją Devlin z wyraźnym zadowoleniem. – Teraz rozumiem, dlaczego cię to wciągnęło. – Setnie się bawiłaś, prawda? – zapytał, zaciekawiony. – Tak – przyznała szczerze. – Nie miałam pojęcia, jakie to męczące, ale świetnie się bawiłam. Mogę ci pomóc w czymś jeszcze? Roześmiał się i wziął ją w ramiona. – Wiedziałem, że się nadasz. – Pocałował ją w nos i poklepał po pośladku, dając do zrozumienia, że skończyli. – Popływajmy przed kolacją. – Nie wzięłam kostiumu. – I co z tego? Wykrzywiła twarz w grymasie. – Nie będę się kąpać nago. Devlin chwycił ją za rękę. – No chodź, nie będę podglądał. Odsunęła się ze śmiechem. – Nie ma mowy. – Tchórz. No dobra. W takim razie pomóż mi z kolacją. – A dokąd idziemy? – Na pomost, rzecz jasna. Wziął ją za rękę i wyprowadził na zewnątrz. Poszli wąską ścieżką, którą wyciął w
wysokiej trawie, do drewnianego pomostu. Pomost był bardzo długi i bardzo wąski, dwa razy dłuższy niż pomost Buni przy Morskiej Bryzie, ponieważ musiał pokonać o wiele więcej zarośli, aby sięgnąć wody. – Sporo tu kamieni, więc uważaj – ostrzegł Devlin. Podążyła za nim rozklekotaną kładką ponad mokradłami i trawą. Kilka desek zbutwiało, a Devlin przestrzegał ją przed każdą z nich. W końcu doszli do miejsca, gdzie chwiejny pomost spotykał się z wodą. – Pomost też będę musiał wymienić – oświadczył Devlin. – Uf, ale dziś gorąco. – Zdjął podkoszulek i wytarł nim czoło. – Woda wygląda na orzeźwiającą. – Zerknął na Dorę. Wyciągnęła ręce. – Nie. Nie rób tego! – Zdejmij buty, kochanie. – Devlin! – W pośpiechu zdjęła klapki. W mgnieniu oka chwycił ją za rękę, pociągnął na koniec pomostu i ryknęli zgodnym chórem, wskakując do wody, która faktycznie okazała się chłodna i orzeźwiająca. Dora z radosnym śmiechem wynurzyła się, aby zaczerpnąć tchu. Jej włosy unosiły się na wodzie, słońce grzało ją w twarz. Devlin znów ją pocałował; przytulił mocno i zaczął powoli z nią tańczyć. Odświeżeni po kąpieli, wspięli się na pomost. Devlin pociągnął za grubą linę przywiązaną do pala. Mokra koszula kleiła się do jego ciała, podkreślając mocne mięśnie, które napięły się, gdy ciągnął linę, aż z wody wynurzyła się duża, czarna, żelazna skrzynia. Zaintrygowana Dora podeszła bliżej, ale szybko się cofnęła, gdy zobaczyła co najmniej tuzin krabów biegających hałaśliwie w pułapce. Devlin uniósł pułapkę i wybuchnął śmiechem. – Jesteś płochliwa jak te maleństwa. Nigdy wcześniej nie łowiłaś krabów? – Nigdy! – zawołała, uważnie obserwując szczypce tnące powietrze. – Odsuń się. – Postawił pułapkę na pomoście. – Mamy kolację! Znów mu pomogła – tym razem w gotowaniu krabów w wielkim garnku ze stali nierdzewnej na palniku gazowym ustawionym na werandzie. Zawiązała na sobie ręcznik niczym sarong i sczesała włosy z twarzy. Na starym stole piknikowym Devlin rozłożył gazetę, włożył świece do starych butelek po piwie, wyjął też dwa drewniane młotki i rolkę ręczników papierowych, podczas gdy Dora łuskała kukurydze i topiła masło. Z radia płynęły stare hity Otisa Reddinga. Słońce zachodziło, a Dora piła już trzecie piwo, gdy w końcu przygotowania do uczty dobiegły końca. W oddali lśniąca tafla wody mieniła się odcieniami lawendy i różu, tworząc romantyczny nastrój. Devlin zapalił świece i poprowadził ją do ławki. – Wiem, że nie wygląda to jak restauracja, w której ostatnio byliśmy – powiedział ze skruchą. – Owszem – odparła, przekładając nogi przez ławkę i siadając. – Wygląda lepiej. Devlin pocałował ją w szyję, a ona zadrżała w oczekiwaniu na to, co miało nadejść. Devlin poinstruował ją, jak użyć młotka do zmiażdżenia skorupek krabów i wyjęcia słodkiego mięsa. Gdy podniosła kraba do ust, poczuła na palcach ostry zapach przypraw i morskiej soli. Jeszcze nigdy w życiu nie jadła nic równie pysznego.
Tego wieczoru nie wkradł się pomiędzy nich duch Cala. Rozmawiali swobodnie o wszystkim, co przyszło im na myśl – o postępach Nate’a, planach Devlina związanych z domem. Później wrócili pamięcią do okresu, kiedy ze sobą chodzili. Śmiali się ze znanych żartów, przywoływali nazwiska wspólnych znajomych, ulubione piosenki, dawne plotki, ujawnione prawdy. Gdy skończyli jeść, Devlin wziął ją w ramiona i znów zaczęli tańczyć. Trzymał ją blisko siebie i kołysali się w rytm muzyki, zapomniawszy o starych czasach, które ich łączyły, a zamiast tego marząc o nowych, które dopiero miały nadejść.
Rozdział piętnasty Floryda Ten dzień był wyjątkowy. Nate czuł się coraz bardziej swobodnie w towarzystwie delfinów, gdy stał na pływającym pomoście. Nauczył się wydawać polecenia dłonią i bawić się z delfinami, używając piłek i obręczy. Miał nawet podkoszulek z namalowanym delfinem. Dzisiaj jednak miał przebywać z nimi w wodzie. – Jak się czujesz przed kąpielą z delfinami? – zapytała go Carson przy śniadaniu. Włożyła do ust łyżkę zimnych płatków i przeżuwała je niespiesznie, dając mu czas na odpowiedź. Na początku lata Nate codziennie pływał z Delphine w zatoce za Morską Bryzą. Carson obawiała się teraz, że będzie się denerwował perspektywą ponownego wejścia do wody z delfinem po wypadku Delphine. Nate włożył sobie płatki do ust, czytając napisy na kartonowym opakowaniu. Gdy skończył, odłożył łyżkę i z powagą pokiwał głową. – Dobrze – oświadczył. – Co: dobrze? Dobrze, że jemy płatki na śniadanie, czy dobrze, że popływasz z delfinami? Nate wykrzywił twarz w grymasie, jakby irytowała go niedomyślność ciotki. – Dobrze, że popływam z delfinami. Tylko tyle Carson pragnęła usłyszeć. Jego słowa oraz błysk ekscytacji w oku powiedziały jej wszystko. Gdy dotarli na miejsce, Nate od razu pobiegł w stronę laguny. Carson szła za nim powoli, czując się jak w letargu w tym nieustępliwym upale Florydy. Gdy obserwowała pędzącego ścieżką chłopca, zamyśliła się nad jego transformacją z nieśmiałego, zamkniętego w sobie dziecka w jego szczęśliwszą, zrelaksowaną wersję. Nie był towarzyski – to nie leżało w jego naturze. Dostrzegała jednak, że dobrze się tutaj czuje. Pracownicy wołali go po imieniu, gdy biegł ścieżką, a on unosił dłoń i machał do nich. Ale najważniejsza była radość, którą uchwyciła na kliszy, gdy przebywał z delfinami. Joan i Rebecca zaprowadziły ich do innej części parku, z przeciwnej strony niż sekcja, w której żyły samice delfinów. Na takie odstępstwo od rutyny Carson aż wstrzymała oddech, gdy obserwowała, jak Nate stuka palcem w wargi – wyraźna oznaka zdenerwowania. Na szczęście Joan pewnie prowadziła Drużynę Nate’a wzdłuż drewnianych barierek, które oddzielały ich od laguny i domków zamieszkanych przez lwy morskie. Dwie lśniące samice wygrzewały się na skałach niczym syreny. Gdy Carson skręciła za róg, aż przystanęła na widok rozległej i pięknej Florida Bay. – A więc to są stada kawalerów – powiedziała. Długa koralowa droga na grobli była osłonięta identycznym, krytym strzechą dachem jak sąsiednia laguna. Daszek tworzył cień dla gości, którzy obserwowali delfiny. Po obu stronach znajdowały się przestronne sektory zamieszkane przez pary albo małe stada delfinów. Gdy stanęli na pomoście, Carson zajęła miejsce na ławce w cieniu. – Popływasz z nami? – zawołała Joan. – Zapraszamy, będzie fajnie. – Nie, dzięki! Chcę robić zdjęcia. – Uniosła zawieszony na szyi aparat. – Mamy fotografa – przypomniała Joan. – Dopilnuje, abyś miała mnóstwo wspaniałych ujęć Nate’a. Carson zawahała się. Miała ochotę wejść do wody z Nate’em, poczuć delikatną skórę płetwy grzbietowej pod
ręką i znów mknąć przez lagunę. To nieporównywalne do innych uczucie. Ale nie potrafiła pływać z innym delfinem. Jeszcze nie. Z Delphine łączyła ją rzadka i unikalna więź. Tęskniła za jej jasnymi, ciekawskimi oczami, za jej wysokimi gwizdami i nosowym śmiechem. Pływanie z innym delfinem byłoby zbyt bolesne. Pokręciła głową. – Źle się czuję – usprawiedliwiła się. – Lepiej zostanę na brzegu. Ale dzięki za propozycję. Pochyliła się nad płócienną torbą, w której nosiła cały ich dobytek, i wyjęła obiektywy. Jej uwagę przykuło szczekanie na drugim końcu laguny, gdzie zobaczyła dużego, czarnego psa na niższym pomoście przy końcu pawilonu. Zdumiewający widok, bo psy rzadko dopuszczano w pobliże delfinów. Z ciekawości wstała i dołączyła do grupy turystów, obserwujących to niecodzienne spotkanie. Ze śmiechem wskazywali sobie palcami czarnego psa i delfina. Carson podniosła aparat. W obiektywie dostrzegła, jak pies schyla czarny, spiczasty nos i zbliża się centymetr po centymetrze do końca pomostu z rozbrajającą powolnością. Delfin wydawał się równie zaciekawiony zwierzęciem – uniósł się nad wodę i pochylił ku niemu. Carson wstrzymała oddech z dłonią na przycisku. Pies dotarł na koniec pomostu i znieruchomiał. Delfin podpłynął, aby dotknąć pyskiem psiego nosa. Carson nacisnęła spust migawki. – Mam! – zawołała radośnie. Sama czuła się jak ten czarny pies, który dziko machał ogonem. Pstrykała zdjęcie za zdjęciem, gdy delfin wracał po więcej całusów. Widać było, że zwierzęta świetnie się bawią. Wtedy nadszedł mężczyzna, który chwycił psa za obrożę i delikatnie odciągnął od krawędzi pomostu. Opuściła obiektyw i dołączyła do chóralnego jęku publiczności, zachwyconej tym czułym spotkaniem zwierząt. Mężczyzna przywiązał psa do słupka w cieniu i delikatnie poklepał po łbie. Gdy zszedł na niższy pomost, Carson uświadomiła sobie, że to Taylor. Wiedziała, że powinna wracać do Nate’a, ale pochłonęło ją obserwowanie Taylora, który ze swobodą i zdecydowaniem, charakteryzującymi trenerów, dawał sygnały dwóm delfinom przy pomoście. Pracował z dwoma samcami, jednym wielkim, a drugim małym. Wycelowała w niego aparat i zrobiła mu zdjęcie, gdy wydał polecenie, po którym oba delfiny zniknęły pod wodą. Nacisnęła szybko migawkę i uwieczniła je, jak wyskoczyły ku niebu z idealną synchronizacją. Wielki delfin osiągnął zdumiewającą wysokość, co nie do końca udało się mniejszemu. Carson poczuła ukłucie w sercu na widok płetwy ogonowej mniejszego delfina, uszkodzonej podobnie jak płetwa Delphine. Podążyła obiektywem za maluchem, koncentrując się na szczegółach. Gdy wynurzył się przy pomoście, aby upomnieć się o rybę, zauważyła, że brakuje mu również kawałka płetwy grzbietowej. Tłum klaskał, a Carson zrobiła świetne zdjęcie twarzy Taylora, na którą wypływa powściągliwy uśmiech. – Mogłabym na niego patrzeć przez cały dzień – mruknęła do przyjaciółki młoda kobieta po lewej stronie Carson. – I nie mówię o delfinie. – Mhm – przytaknęła jej koleżanka, po czym obie zachichotały. Carson zauważyła, że wiele kobiet podziwia nie delfiny, ale przystojnego trenera.
Sfotografowała jego mięśnie prężące się pod koszulką bez rękawów i długimi szortami do pływania, wiszącymi nisko na jego biodrach. Oprócz tego, że dobrze wyglądał, poruszał się z gracją tancerza. Atrakcyjności dodawała mu jeszcze obojętność na otoczenie i kobiece spojrzenia. Skupiał się na delfinach. Opuściła aparat. Czuła szum krwi w uszach i mrowienie w kręgosłupie, niechybne oznaki jej pociągu do byłego żołnierza. W końcu była tylko człowiekiem. W tej samej chwili przed oczami stanęła jej uśmiechnięta twarz Blake’a i dopadło ją poczucie winy – rozstali się zaledwie kilka dni temu, a ona już patrzy pożądliwie na innego. Zakryła obiektyw i wróciła szybkim krokiem na drugą stronę pawilonu, do pomostu Nate’a. Zrobiła kilka zdjęć siostrzeńcowi, który stał po pierś w wodzie i uśmiechał się od ucha do ucha, pewnie przekazując sygnały dużemu delfinowi. Potem wróciła na ławkę i wyjęła telefon, aby zadzwonić do Blake’a. Chciała usłyszeć jego głos, ale połączenie po raz kolejny zostało przekierowane na pocztę głosową. Wiedziała, że od kilku dni przebywał poza bazą i poza zasięgiem. Z westchnieniem włożyła telefon do torby i podniosła wzrok na Nate’a, który ochlapywał delfina wodą. Delfin miał nad nim przewagę, co Nate’owi bardzo się podobało. Obserwując go, wróciła myślami do Blake’a. Nigdy wcześniej nie była zakochana, ale miała wrażenie, że jej uczucia do niego można nazwać miłością. Zaniepokoił ją więc nagły pociąg do Taylora. – Wciąż mnie śledzisz, jak widzę. Poderwała głowę i zobaczyła Taylora stojącego obok ławki, z krzywym uśmieszkiem na ustach. Trzymał za grubą obrożę z napisem „Pies pomocnik” czarnego psa, którego widziała przy pomoście. Zwierzak był tak duży, że gdy siedziała na ławce, ich oczy znajdowały się na tym samym poziomie. – Taylor! – zawołała nieco za głośno, poruszona, że podkradł się do niej, gdy o nim myślała. – Nie spodziewałam się, że znów cię spotkam. A już na pewno nie podczas treningu z delfinami. Uśmiechnął się nieco szerzej i usiadł obok niej. Tego dnia wydawał się bardziej zrelaksowany, a ona zastanawiała się, czy to zasługa sesji z delfinami, czy może jego psa. – Przecież mówiłem ci, że mam tutaj sesje. – Owszem, ale myślałam, że robisz to, co Nate, a nie trenujesz. Nieźle tam wyglądałeś, tak na marginesie. – Zaczerwieniła się lekko, gdy usłyszała podtekst w swojej wypowiedzi. – Zrobiłam kilka zdjęć. Proszę, zobacz. Pochylił się ku niej, aby spojrzeć na wyświetlacz aparatu, a ich ramiona się zetknęły. Znów poczuła ten dreszcz. Przewijała zdjęcia, a Taylor czasami śmiał się gardłowo albo chwalił ją za niektóre ujęcia. – Chciałbym skopiować sobie te z Thorem i delfinem – powiedział. – Jasne, prześlę ci je mejlem. Podasz mi swój adres? – Nie mam długopisu ani kartki. – Żaden problem. – Odwróciła się i sięgnęła do torby po wizytówkę. – Napisz do mnie, a ja prześlę ci zdjęcia. – Super. Dzięki. – Włożył wizytówkę do kieszeni szortów. – Byłeś świetny – pochwaliła.
– Trenuję tu już prawie rok. – Uśmiechnął się nieśmiało. – Zaproponowali mi pracę. Nic dziwnego, pomyślała. Dzięki niemu przy wejściu ustawiałyby się kolejki kobiet bijących się o bilety. – Gratulacje. – Spojrzała w ciemnobrązowe oczy. – On też? Roześmiał się i poklepał psa po głowie. – Gdzie moje maniery? Carson, to jest Thor. Thor – mruknął do psa. – Przywitaj się z tą śliczną damą. Thor przeniósł pełen uwielbienia wzrok ze swojego pana na Carson i podniósł wielką łapę. – Ojej – powiedziała, gdy łapa opadła na jej kolana. – Ale masz wielką łapę, stary. – Uwielbiała psy, zwłaszcza wielkie i łagodne. Thor przypominał jej Hobbsa, psa Blake’a, swoją dużą, kwadratową głową, szeroką klatką piersiową i oklapniętymi uszami. Miał też wielkie, smętne oczy, w których mogłaby zatonąć. Przypominały jej oczy Blake’a. – Wspaniały pies – powiedziała do Taylora, który wpatrywał się w Thora z uczuciem. – To prawda – przytaknął Taylor, znów klepiąc psa. – Uratowano go ze schroniska i poddano szkoleniu na psa pomocnika. To kundel, ale ma sporo z doga niemieckiego, trochę z labradora i trochę z czegoś, co dało mu tę białą plamę na żebrach, która wygląda jak błyskawica. Dlatego nazywa się Thor. Carson podrapała psa za uszami, a ten w odpowiedzi zaczął machać ogonem. Taylor jest żołnierzem z psem pomocnikiem, pomyślała. Ciekawe. – Mówiłeś, że brałeś udział w programie Joan? Spojrzał przez groblę na Joan, która siedziała na pomoście i obserwowała Nate’a. – Brałem udział w projekcie Ranny Wojownik. Nie zaskoczyła jej ta informacja. Czytała, że Dolphin Research Center prowadzi terapię dla rannych żołnierzy. Chociaż nazwa Ranny Wojownik przywodziła jej na myśl kogoś z obrażeniami fizycznymi. – Wiem, co sobie myślisz – wyjaśnił Taylor po chwili niezręcznej ciszy. – Gdzie są te rany, prawda? Nie widzisz żadnych obrażeń. Nie zdołała odpowiedzieć. Szczerze mówiąc, miał rację. – Nie wszystkie rany są widoczne – kontynuował. – Jasne, niektórzy uczestnicy programu przeszli amputacje, jeżdżą na wózkach. Inni są poważnie poparzeni. Za to wszyscy mamy PTSD. Carson sporo wiedziała o zespole stresu pourazowego, zapoznała się bowiem z objawami po wypadku Delphine przy pomoście. Była to działająca destrukcyjnie przypadłość, pojawiająca się w następstwie jakiegoś przerażającego wydarzenia. Śniła straszliwe koszmary po pożarze, który zabił jej matkę, ale wyparła to traumatyczne wspomnienie i dopiero teraz zaczynała sobie z nim radzić. Po wypadku Delphine dręczyło ją poczucie winy i żalu, ale zdołała je przezwyciężyć. Czytała, że PTSD powoduje emocjonalne otępienie, zwłaszcza wobec bliskich. To pomogło jej zrozumieć gniew, który wymierzył w nią Nate. – Myślę, że mój siostrzeniec cierpiał na PTSD po wypadku. – Jakim wypadku? – Z udziałem delfina. Delphine. Przypływała do naszego pomostu na Wyspie Sullivana. Pewnego ranka zaplątała się w żyłkę wędkarską, która bardzo ją poraniła. Na szczęście udało się ją przetransportować do ośrodka rehabilitacyjnego na Florydzie, ale Nate przeżył straszną traumę. To on zostawił wędki na noc.
Taylor spojrzał na chłopca ze współczuciem. – Biedny chłopiec. Musiało mu być ciężko. – Tak jak mnie – dodała Carson. Jej głos niespodziewanie zaczął się rwać. Odchrząknęła. – Joan wspaniale sobie z nim radzi. – Jest świetną trenerką. – Skąd pomysł, żeby pracować z delfinami? – zapytała. – Wiele wspólnego miał z tym pewien mały delfin. – Wskazał podbródkiem lagunę. – Który? Objął wzrokiem wodę i wskazał swojego podopiecznego. – Ten pływający w zbiorniku najbliżej nas. To Jax. – Maluch. Zauważyłam, że brakuje mu kawałka płetwy ogonowej. – Tak. Jax to prawdziwy twardziel. Był tylko oseskiem, gdy znaleziono go ledwo żywego w akwenie koło Jacksonville. Stąd jego imię. Schwytali go i przywieźli do Gulf World w Panama City. Czubek płetwy grzbietowej, połowa lewej płetwy ogonowej i część piersiowej zostały odgryzione, zanim zdołał uciec. Na jego lewym boku wciąż widać blizny pozostawione przez zęby. Pomiary dowodzą, że zaatakował go żarłacz tępogłowy. Carson zadrżała na wspomnienie swojego spotkania z żarłaczem na początku lata. – Podejrzewamy, że matka Jaxa zginęła, broniąc swojego maleństwa. W Gulf World ocalili mu życie, a potem trafił tutaj. – Nigdy go nie wypuszczono? – W naturalnym środowisku nie ma szans. Nie tylko z powodu obrażeń, ale również dlatego, że bez nauk matki posłużyłby jako karma dla rekinów. Zjawił się tutaj jako roczny osesek. Z czasem dołączył do ekipy. Ma swoje bolączki, rzecz jasna. Jest młodszy od reszty i musi jeszcze urosnąć, więc nie skacze równie wysoko jak inne samce. – Uśmiechnął się. – Ale się tym nie przejmuje. Jest gotów na wszystko. Skacze, pływa, wykonuje ćwiczenia ze swoim stadem. Co ważne, inne delfiny nie postrzegają go jako rannego. Jax tak siebie nie postrzega. – Przełknął ślinę. – To daje do myślenia. Usłyszała emocje w jego głosie i zrozumiała, dlaczego czuje taką silną więź z dzielnym młodym delfinem. – Organizatorzy programu dali nam to – wyjął srebrny łańcuszek, schowany pod koszulką. Pokazał jej doczepiony srebrny ogonek delfina, któremu brakowało lewej płetwy. – To ogon Jaxa. Carson ujęła wisiorek w dłoń i powiodła palcami po misternych liniach. Podniosła wzrok na Taylora. – Ciociu Carson! Pochłonięta opowieścią Taylora, nie zauważyła, że Nate skończył sesję. Zaskoczyło ją to, jak szybko minął jej czas. Poczuła się zawstydzona, że nie poświęciła Nate’owi całej swojej uwagi. Chłopiec podbiegł do niej z błyszczącymi ekscytacją oczami, ale znieruchomiał na widok Taylora i Thora u jej boku. Natychmiast się wycofał. – Nate, świetnie sobie poradziłeś, jestem z ciebie dumna! – zawołała. – Podejdź, chcę, żebyś poznał mojego nowego przyjaciela Taylora. Służył w piechocie morskiej. I wiesz co? Trenuje delfiny. Nate w milczeniu wpatrywał się w swoje stopy. Taylor w ogóle nie przejął się jego zachowaniem.
– Cześć, Nate. Chcesz poznać Thora? Nate podniósł wzrok. – Thor to imię psa? – zapytał. – Tak. Przez chwilę przyglądał się zwierzęciu. – Czy mogę go pogłaskać? – Śmiało. Powoli podszedł do psa. Thor cierpliwie wpatrywał się w chłopca i zachował spokój podczas głaskania. – Ile waży? – Pięćdziesiąt cztery kilogramy samych mięśni – odparł Taylor z dumą. – Uwielbia pływać w oceanie. – Z delfinami? – Nie, w naturalnym środowisku nie podpływają blisko. Ale gdyby tylko mógł… Nate znów pogłaskał psa, a gdy zaspokoił ciekawość, zwrócił się do Carson: – Jestem głodny. – Nic dziwnego po całym dniu w wodzie. Wracajmy do domu i wybierzmy jakieś wyjątkowe miejsce na kolację. To nasz ostatni wieczór tutaj. – A może dacie się zaprosić na kolację? – zaproponował Taylor. – Skoro to wasz ostatni wieczór tutaj i w ogóle. Zaskoczył ją tym zaproszeniem. Było całkowicie nieoczekiwane. Taylor czekał na odpowiedź. – Jak myślisz, Nate? Chłopiec odwrócił wzrok i wzruszył ramionami. W jej głowie zawyły syreny alarmowe, wzywające do odwrotu. Zignorowała je. – To bardzo miło z twojej strony. Powinnam cię jednak ostrzec, że musimy iść gdzieś, gdzie serwują jedzenie, które zaakceptuje Nate. Jest dość wybredny. – Jestem głodny teraz – wtrącił Nate. – Ja też, stary – mruknął Taylor. – W takim razie weźcie szybki prysznic, wpadnę do was i od razu pójdziemy coś zjeść. Niedaleko jest Shipwreck i mają tam raczej tradycyjne menu. To będzie wczesny obiad albo późny lunch. Jak zechcemy to nazwać. Jakkolwiek, byle nie randką, pomyślała Carson, uśmiechając się do Taylora. – Dobrze, Nate, czas wyłączyć grę! – zawołała Carson. – Idziesz spać. – Nie, jeszcze nie. Jeszcze chwilę – poprosił Nate. – Prawie skończyliśmy ten poziom – dodał Taylor, nie odrywając wzroku od ekranu. – Nie pomagasz – mruknęła do niego Carson, unosząc brew w nadziei, że przekazuje mu tym jakiś milczący dorosły sygnał. Taylor oderwał się na chwilę od ekranu, posłał jej żartobliwe spojrzenie i wrócił do gry. Stała w małej kuchni, sącząc kawę, i przyglądała się wielkiemu facetowi i małemu chłopcu, którzy siedzieli razem na sofie przed telewizorem. Życie jest pełne niespodzianek, pomyślała, ale Taylor to już szczyt wszystkiego. Zaskoczyło ją odkrycie, że trenuje delfiny. Potem zaprosił ją i Nate’a na obiad i miło spędzili czas. Ostatnie, czego się spodziewała, to że do tego stopnia zaprzyjaźni się z Nate’em. Kto by pomyślał, że połączą ich gry wideo? Chłopiec był zachwycony swoim nowym bohaterem – Taylor znał wszystkie sztuczki. Zaskoczył ją też pociąg fizyczny, który do niego czuła. Zjawił się w materiałowych
spodniach i koszuli z długim rękawem. Zawsze zwracała uwagę na schludnie ubranych mężczyzn. Koszulę rozpiął przy kołnierzyku, a jaskrawa biel mocno kontrastowała z jego opalenizną. Obiad był przyjemny, choć trochę niezręczny przez Nate’a. To nie jest randka – przypominała sobie – ale mogłaby to być randka, gdyby byli sami. Ta opcja wprawiała ją w zdenerwowanie. Tylko się przyjaźnimy, powtarzała sobie. Nie ma sensu robić sobie wyrzutów. Więc skąd się brały? Sięgnęła po telefon i sprawdziła wiadomości. Wciąż ani słowa od Blake’a. Cholera, jak długo będzie poza bazą? Chciała z nim porozmawiać, usłyszeć jego głos. Poczuć z nim więź. Musiała też pozbyć się Taylora. – Przykro mi, panowie, ale czas minął. Jutro musimy wcześnie wstać. Nie chcę słyszeć narzekań – dodała, gdy natychmiast rozległ się jęk Nate’a. – Jedziemy zobaczyć Delphine, pamiętasz? Wzmianka o Delphine wystarczyła, aby zdusić w zarodku wybuch Nate’a. Westchnął, ale bardziej na pokaz, po czym szybko zapisał grę i odłożył kontroler. – Myślę, że masz to w małym palcu, stary – zapewnił go Taylor. – Włóż piżamę i umyj zęby, a ja rozłożę ci sofę, dobrze? – zaproponowała Carson. Nate wstał ze zwieszonymi ramionami. – Co powiesz Taylorowi? – zapytała Carson, zatrzymując go. – Dziękuję – mruknął posłusznie. Taylor się uśmiechnął. – Miło było cię poznać. Nate nie odpowiedział. Pobiegł do łazienki i zamknął za sobą drzwi. Carson odprowadziła go wzrokiem. – Naprawdę to docenia, Taylor. Rzadko się zdarza, aby tak szybko oswoił się z nieznajomym. Jesteś jego bohaterem. Gdzie nauczyłeś się tak dobrze grać? – Wcale nie jestem taki dobry – odparł skromnie Taylor. – Sporo grałem w ramach terapii. – Grałeś w ramach terapii? – Osobliwa koncepcja. – Cóż, idea jest taka, że jeśli na nowo przeżywamy traumatyczne doświadczenie albo konfrontujemy się z irracjonalnym strachem w bezpiecznym otoczeniu, oswajamy się z tym doświadczeniem. Albo ze strachem. Trauma nie znika, ale staje się do zniesienia. Na mnie to podziałało. – A te wszystkie sztuczki? – zapytała. – No cóż. – Potarł szczękę. – Sam na nie wpadłem. Uśmiechnęła się. – Muszę położyć Nate’a. Chcesz już iść? – Mogę zostać. – Och – mruknęła, zaskoczona. – Hm, okej. Wrócę za kilka minut. Zaczekasz na ganku? Są tam krzesła. – Objęła gestem sofę i dodała: – To łóżko Nate’a. – Jasne – odparł swobodnie. – Zapalę. Boże, pomyślała, wchodząc za Nate’em do łazienki. Co się tu dzieje? Przecież nie musiała pomagać Nate’owi. Miał dziewięć lat, sam umiał się przebrać i umyć. Liczyła, że Taylor zrozumie sugestię i zakończy wizytę. Wyjście do restauracji było udane i całkiem niewinne. Rozmowy na ławce w miejscu publicznym również były w porządku. Ale przebywanie z nim sam na sam wieczorem to coś zupełnie innego. Zwłaszcza wziąwszy pod uwagę podskórne
napięcie pomiędzy nimi. Nate wskoczył na sofę, a Carson otuliła go pledem. Gdy spojrzała na jego opaloną twarz i otwarte do ziewania usta, zauważyła, że znów staje się chłopcem, który na początku lata wskakiwał do zatoki i pływał jak ryba. Chłopcem, który się do niej uśmiechał. Przyjazd tutaj okazał się strzałem w dziesiątkę. Dziękuję ci, Harper, pomyślała, że wpadłaś na ten pomysł. Dziękuję ci, Doro, że na to pozwoliłaś. Miała nadzieję, że uda im się kontynuować postępy, gdy wrócą do Morskiej Bryzy. W głębi serca wiedziała, że wiele zależy od jutrzejszego spotkania z Delphine. – Dobranoc, Nate. Będę na ganku. – Ciociu Carson? – Tak? – Czy Delphine mnie pamięta? Zamarła. Często zastanawiała się, jakie są jego odczucia w związku z delfinem. Teraz zrozumiała, że się bał. Może dręczyło go poczucie winy. Usiadła na sofie obok niego. – Myślę, że tak. Jest bardzo mądra. Mnie pamiętała. – Ale ciebie kocha. Poczuła ukłucie w sercu. – Tak, Delphine mnie kocha. Ale kocha również ciebie. Nate ziewnął. – Ja też ją kocham. Zawsze będę ją kochał. Nawet jeśli po jutrzejszym spotkaniu nigdy więcej jej nie zobaczę. Poczuła, jak przepełnia ją miłość do tego chłopca. Zapewne rozmawiał o Delphine z Joan. Rozumiał różnicę pomiędzy dzikim delfinem a delfinem w ośrodku lepiej niż większość dorosłych. – Pięknie wyraziłeś własne uczucia, Nate – powiedziała. – Dobranoc, pchły na noc. – Tutaj nie ma żadnych pcheł – oświadczył rzeczowo. – Sprawdzałem. Roześmiała się cicho – jego błyskotliwy umysł był taki dosłowny. – Dobranoc. – Podeszła do drzwi i wyłączyła światło. Na zewnątrz usłyszała łagodne pluskanie fal o brzeg. Dostrzegła barczystą postać na ganku, zwróconą twarzą w stronę zatoki. Z papierosa unosiła się smużka dymu. – Tu jesteś – zasygnalizowała swoją obecność. Taylor rzucił niedopałek na ziemię i przydepnął go. – Pójdę już. – Okej – odparła, nie wiedząc, czy czuje ulgę, czy rozczarowanie. Podszedł do niej na tyle blisko, aby dostrzegła w mroku rysy jego twarzy: wydatny rzymski nos, pełne wargi. Boże, ależ on ma piękną twarz, pomyślała. – Dobrze się bawiłem. – Ja też. I Nate – dodała pospiesznie. – Wspaniale spędziliśmy tu ostatni dzień. Miło z twojej strony, że zaprosiłeś nas na obiad. Zapadła niezręczna cisza. Nocna, parna, letnia bryza musnęła pieszczotliwie jej skórę. Przyniosła ze sobą ciężkie zapachy morza i słodyczy z nutą ziemi. Odczuła jego bliskość; niewielki margines pomiędzy nimi stopniowo zanikał, gdy zbliżali się do siebie, a nieproszone pożądanie narastało. Tak jak delfin i pies na pomoście przesuwali się ku sobie centymetr po centymetrze, powoli, nieśmiało.
Zamknęła oczy i uległa pokusie. Ich usta się zetknęły. Jego pełne wargi objęły jej wargi. Otoczyły ją silne ramiona. Pocałunek okazał się cudowny. A jednak był zły. Otworzyła oczy i zesztywniała. Położyła dłonie na piersi Taylora i odsunęła się, a światło w jej oczach zgasło. Uniosła wzrok do księżyca, aby uspokoić oddech i zebrać się w garść. Co się dzieje? – zastanawiała się. Ciało rozkoszowało się pocałunkiem. Dawna Carson pocałowałaby tego mężczyznę namiętnie i mocno. Pragnęła go. Tej nocy jednak nawet zetknięcie warg wydawało się zdradą. – Carson? – zapytał Taylor niepewnie, kładąc dłonie na jej ramionach. – Przepraszam – powiedziała, nie wiedząc, jak wyrazić swoje uczucia. – Ja… nie mogę. Spotykam się z kimś. – Och. – Uwolnił ją i cofnął się. Wypuściła powietrze z płuc i uniosła długie włosy z pleców. – To takie dziwne. Nie wiem, co myśleć. – Jesteś zaręczona? – Nie. – Pokręciła głową. – Nie – powtórzyła. – Cieszę się. Nie chciała go zachęcać. – Ale mamy umowę. Jesteśmy ze sobą na wyłączność. – Szanuję to. W mroku rozległ się melancholijny ptasi trel. – Pójdę już. – Posłuchaj, Taylor. – Zatrzymała go. – Naprawdę się cieszę, że cię poznałam. Jesteś świetnym facetem. – Pochyliła się i pocałowała go w policzek. – Mam nadzieję, że mnie odwiedzisz, jeśli kiedyś wpadniesz na Wyspę Sullivana. Możemy zostać przyjaciółmi, prawda? Uśmiechnął się do niej krzywo. – Powodzenia jutro z Delphine. Odprowadzała go wzrokiem z ukłuciem żalu, gdy odchodził. Nie odpowiedział na jej pytanie.
Rozdział szesnasty Wyspa Sullivana Wąski sierp księżyca wisiał na aksamitnym niebie. Wenus jaśniała na północy. Harper siedziała na pomoście, moczyła stopy w wodzie i wpatrywała się w nocne niebo, myśląc o tym, jak bardzo lubi tu być i podziwiać nieboskłon, przypominający flagę Karoliny Południowej. Kiedy rozpoczął się jej romans z wybrzeżem? Burzyła wodę nogami, czując na skórze siłę prądu. Zawsze lubiła odwiedzać te strony, lecz gdy była dzieckiem, traktowała Morską Bryzę jako swojego rodzaju obóz letni. Miejsce, gdzie można się wyszaleć i bawić z innymi dziewczynkami. Miejsce, z którego wracało się do domu. Tak jak powiedziała Dora, pobyty w Morskiej Bryzie nie były prawdziwym życiem. A może były? Tego lata wróciła tutaj jako kobieta – mimo że Bunia nadal uparcie nazywała je swoimi Letnimi Dziewczętami. W minionych miesiącach Harper zrozumiała, że wolniejsze tempo życia na wybrzeżu jest prawdziwe. Po prostu bardzo różniło się od życia, które znała z Nowego Jorku, Hamptons czy nawet Anglii. A może to lato, pomyślała, jest tylko wytchnieniem od żądań i oczekiwań, którym będzie musiała stawić czoło, gdy sierpień dobiegnie końca? Usłyszała kroki na pomoście i dostrzegła zbliżającą się ku niej ciemną postać. – Dora? – zawołała. – Znalazłam cię – odparła Dora, schodząc na niższy pomost. – Co tu robisz całkiem sama? – Nic. – Masz ochotę na towarzystwo? – Pewnie. – Harper poklepała deski obok siebie. Poczuła zapach kwiatowych perfum Dory, która usadowiła się obok niej i zanurzyła stopy w czarnej wodzie. – Dziwnie tutaj bez Carson – mruknęła Dora. – Tak. Cały czas wypatruję Delphine. Biedaczka… – Przypomniała sobie słodki uśmiech delfina. Ogarnęły ją wyrzuty sumienia na myśl o strasznych dla Delphine konsekwencjach ich czynów. – Kiedy wraca Carson? – Nie jestem pewna. Jutro albo pojutrze. – Widziałam prognozę pogody. Nad wybrzeżem afrykańskim uformował się tropikalny sztorm, a modele komputerowe sugerują, że zmierza w naszą stronę. – Daj spokój… – Dora machnęła dłonią. – Na wieść o najmniejszym poruszeniu w tamtych stronach meteorolodzy dostają białej gorączki i sieją panikę. Pewnie są rozczarowani, gdy burza przechodzi bokiem. Nie zwracam uwagi na takie ostrzeżenia, dopóki faktycznie nie dotrą do naszego wybrzeża. Harper należała do osób, które studiują modele komputerowe, i wiedziała, że obecnie większość z nich przepowiada rychły sztorm w Charlestonie. – Mieszkasz tu dłużej niż ja – skapitulowała. – Jeśli Carson wraca jutro, zdąży przed deszczem. Mam nadzieję, że nie utkną z Nate’em gdzieś po drodze. Twarz Dory spochmurniała. – Chyba jednak sprawdzę prognozy. Harper dostrzegła lęk na jej twarzy i natychmiast pożałowała, że poruszyła temat burzy. – Nic im nie będzie – zapewniła.
– Och, zapewne… – mruknęła zaniepokojona Dora. – Musisz bardzo tęsknić za Nate’em. – Okropnie. Cudownie było mieć trochę czasu dla siebie, ale już wystarczy. Chcę, aby moje dziecko wróciło do domu. – Ja też za nim tęsknię. Dora odwróciła się twarzą do Harper. – Naprawdę miło spędziłyśmy razem czas w tym tygodniu. Harper uśmiechnęła się do czarnej tafli wody. – Lepiej cię poznałam – kontynuowała Dora. – Czuję, że zbliżyłyśmy się do siebie. Staram się zerwać ze starymi nawykami, a ty naprawdę mi w tym pomogłaś. – Urwała. – Dziękuję. Harper uniosła wzrok i w blasku księżyca dostrzegła szczerość w oczach Dory. – Jesteśmy siostrami – powiedziała. – Nie musisz mi dziękować. Dora skinęła głową, wpatrując się w księżyc nad zatoką. – To mi się podoba. – Nie wiem, kogo trudniej było przekonać do tego wyjazdu… ciebie czy Nate’a. Dora wybuchnęła śmiechem. – To cud, że w ogóle zgodził się wsiąść do samochodu z Carson! Ale muszę przyznać, że znakomicie sobie poradziła. Codziennie przysyła mi zdjęcia. Nate naprawdę robi postępy. Wygląda świetnie, jest pięknie opalony. Jak na chłopca, który rzadko się uśmiecha, śmieje się cały czas! Przesłałam zdjęcia Calowi. On też powinien to zobaczyć. – Urwała. – Carson nie ma problemów z zabawą z Nate’em, prawda? – Carson? Ona każdego namówiłaby do zabawy. Ma prawdziwy dar. – Ty również. Bawisz się z Nate’em. Grasz z nim. – Tak, cóż… – mruknęła Harper z wahaniem, przypominając sobie ostre słowa Dory, gdy odkryła, że grali z Nate’em w gry wideo. – Niepotrzebnie na ciebie wtedy nakrzyczałam. Przepraszam. To… nie chodziło o gry. Byłam zazdrosna – wyznała Dora. – Zazdrosna? – zapytała Harper, zdumiona. – Dlaczego? – Bo znalazłaś sposób na zabawę z Nate’em. Tak jak Carson. Niełatwo mi to przyznać, ale ja nie potrafię. – Uparcie kopała wodę nogami. – To twój syn – odparła Harper. Nie umiała pojąć, jak matka może nie umieć bawić się z własnym dzieckiem. – Matki ustalają zasady. To żadna zabawa. Wiem, że trzeba zachować równowagę, ale dopiero teraz dostrzegam, że z moją obsesją pomagania Nate’owi z powodu jego aspergera zapomniałam, jak się z nim bawić. Nie chcę być tylko jego opiekunką, która mówi mu, co ma robić, sprząta po nim, karmi go. – Zerknęła na siostrę. – W przymierzalni powiedziałaś coś, co dało mi do myślenia. – Oho… – Harper wciąż pamiętała, że powiedziała wówczas kilka ostrych słów. – Dobrze mi to zrobiło. Wiem, że Nate mnie kocha. – Dora wzięła głęboki oddech. – Ale nie mam pewności, czy mnie lubi. – Oczywiście, że cię lubi. Dora wzruszyła ramionami. – Nie lubi się ze mną bawić. – To proste. Zaproponuj coś, co on lubi robić. – Staram się… ale to nie jest łatwe. Nie lubi zabaw angażujących wyobraźnię i zazwyczaj
woli bawić się sam. Nie zliczę gier, które zainicjowałam, ani wyjść, które miały być pouczające albo pomóc mu w nauce czegoś nowego. Zamyka się na mnie. – Na tym właśnie polega problem. Przestań go uczyć i po prostu się baw. – Przecież jestem jego nauczycielką. Kocham Nate’a nad życie. Staram się wszystko mu ułatwiać, walczę z jego chorobą. On potrzebuje pomocy, jeśli ma się nauczyć, jak sobie radzić w świecie. – Ale nie przez cały czas. Nate jest naprawdę niezwykły taki, jaki jest. Zamiast próbować go zmienić, po prostu raz na jakiś czas pobądź z nim bez żadnego planu. Sprawdź, czym się interesuje. Sam ci opowie. Dora ukryła twarz w dłoniach. – Boże drogi, wiem, że masz rację. – Mówię z doświadczenia – kontynuowała Harper. – Jest różnica pomiędzy zmuszaniem dziecka do robienia tego, co ty chcesz, a przyzwoleniem, aby samo odkryło, co chce robić. – Tak postępowała twoja matka? – Nagminnie. Dlatego zawsze lubiłam przyjeżdżać do Morskiej Bryzy. Bunia pozwalała nam na zabawę i dawała wolność. – Harper roześmiała się wesoło. – Moje najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa wiążą się z Morską Bryzą. – Moje też. – Spędzałyśmy tu cudowne wakacje, prawda? Gdy Dora nie odpowiedziała, Harper odwróciła do niej głowę. Siostra wpatrywała się w zatokę. W blasku księżyca jej włosy przybrały niemal nieziemski odcień złota. – Prawda – przytaknęła odległym głosem. – I to jest twoja odpowiedź. Bądź jak Bunia i to samo zrób z Nate’em. Daj mu trochę wolności. Odkrywaj z nim świat. Bawcie się tylko po to, aby robić coś razem. – Harper pogroziła siostrze palcem. – Żadnych planów edukacyjnych. Zgoda? Dora wybuchnęła śmiechem. – Zgoda. Harper wzięła głęboki oddech i postanowiła zadać Dorze pytanie, które dręczyło ją od paru dni. – Przedstawisz Nate’a Devlinowi? Dora odchyliła się do tyłu. – Nie wiem. Zastanowię się. Nie od razu. – Dlaczego? – Nie ma pośpiechu. Poza tym Nate źle znosi zmiany. Już jest zdenerwowany długą nieobecnością ojca. Może poczuć się zagrożony nagłym pojawieniem się Devlina. A poza tym chcę samolubnie spędzić z synem trochę czasu we dwoje. – Jesteś pewna, że nie odpychasz Devlina? – Myślałam o tym, ale nie. Na pewno nie. – Pasujecie do siebie. – Naprawdę? – Dorę ucieszyła opinia Harper, osoby, ze zdaniem której coraz bardziej się liczyła. –
Dlaczego? – On jest jak yin dla twojego yang. Swobodniejszy, bardziej dziki, prostolinijny. Nie boi się odrobiny bałaganu. Myślę, że może dać ci równowagę, której szukasz. Słowa Harper rozpaliły w Dorze światło. Aż pojaśniała ze szczęścia. – Chodziliśmy ze sobą w liceum. – Zerknęła na siostrę i dodała: – To on był moim pierwszym. Harper podniosła na nią zaskoczony wzrok. Nie wiedziała. Uśmiechnęła się, zachęcając Dorę do mówienia i ciesząc się wyjątkową chwilą siostrzanej bliskości. – Nie było wielu innych – kontynuowała Dora, wybuchając zawstydzonym chichotem. – Poza Calem spałam tylko z Devem. – Naprawdę? – zapytała Harper z niedowierzaniem. – A co? Z iloma mężczyznami ty spałaś? – zapytała Dora obronnym tonem. Harper wybuchnęła śmiechem. – Nie wiem – mruknęła wymijająco. Coraz lepiej się dogadywały i nie chciała zszokować siostry. – Z więcej niż dwoma. Powiedzmy, że nie byli warci zapamiętania. Dora uśmiechnęła się znacząco, dając Harper do zrozumienia, że dostrzegła jej uniki. – Aha, pewnie. – Mówię poważnie. – Czy mężczyzna powiedział ci kiedyś, że cię kocha? – Jasne. Mnóstwo razy – oświadczyła Harper nonszalancko. – Problem polega na tym, że nigdy im nie wierzyłam. Dora zerknęła na nią niepewnie. – Można mnie nazwać „dobrą partią”. – Harper uniosła palce, aby w powietrzu zaznaczyć cudzysłów. – Jestem niebrzydka, wykształcona, mam… a raczej miałam… dobrą pracę. Ale nie na tym polega moja magnetyczna siła. Nie, moja droga – kontynuowała z ironią. – Jestem dziedziczką. Bogatą. Z rodowodem. Pełen pakiet. Matki wciskają mi swoich synów. – Roześmiała się gorzko. – Ilekroć mężczyzna mówi mi, że mnie kocha, nie wiem, czy pożąda mnie, czy mojego majątku. – I nigdy się nie zakochałaś? W żadnym z nich? Harper przez chwilę zastanawiała się nad pytaniem, wspominając całą masę ludzi, których poznała w okresie nastoletnim i później. – Kilku naprawdę lubiłam. Z jednym czy dwoma chodziłam przez kilka miesięcy. W Anglii był mężczyzna, przez którego moja babcia prawie dała na zapowiedzi. – Wzruszyła nonszalancko ramieniem. – Niestety, okazało się, że jej podobał się bardziej niż mnie. Szczerze? Nie mogę powiedzieć, abym się kiedykolwiek zakochała. Smutne, prawda? – Masz dopiero dwadzieścia osiem lat! – zawołała Dora. – Jeszcze całe życie przed tobą. Boże, mówisz tak, jakbyś już stała nad grobem. Harper się nie roześmiała. Nie traktowała lekko tego tematu. – Pomyśl o naszym ojcu i jego osiągnięciach. Nigdy się nie zakochał. Był nieodpowiedzialny. A mnie wpojono, że Jamesowie nie pobierają się z miłości. – Jej głos się zmienił, gdy przybrała akcent brytyjskich wyższych sfer. – Jamesowie pobierają się dla sojuszy. – Uśmiechnęła się krzywo. – Moi przodkowie od pokoleń wchodzą w związki małżeńskie dla pieniędzy.
– Iście królewskie z waszej strony – mruknęła Dora kpiąco. Harper wybuchnęła śmiechem. – Dobry Boże, moja matka nigdy nie kochała nikogo poza sobą. Naprawdę uważam, że jest pozbawiona uczuć. Nawet wobec własnej córki. Naszym ojcem gardziła. Teraz śmiały się obie. – Sugerujesz, że Bunia jednak miała rację? Twoja mama wykorzystała go jako dawcę spermy? – Obawiam się, że tak – odparła Harper, oblewając się lekkim rumieńcem. – Tylko nic jej nie mów. Nigdy nie pogodzę się z tym, że jestem owocem tak źle umotywowanego związku. – Będę milczeć jak grób. Cieszę się, że to zrobiła. Bo mam ciebie za siostrę. Może spowodował to intymny czar tej nocy, który na nie rzucono, gdy moczyły stopy w chłodnej wodzie, lecz Harper w końcu odważyła się zdradzić swoje najgłębsze uczucia. – Myślisz, że jestem jakoś genetycznie zepsuta? – Co? – wypaliła Dora. – Boże, ależ skąd. – Zastanawiałam się nad tym. A jeśli mam zakodowaną w genach niezdolność do miłości? To mnie martwi. Może czegoś brakuje w moim kodzie DNA? Dora położyła dłoń na jej dłoni. – Zwariowałaś. Miłość gdzieś tam jest. Musisz ją po prostu znaleźć. Harper uśmiechnęła się blado. – Pragnę wierzyć w miłość – wyznała. – Ale nie chcę się ustatkować. Ani zakuwać w kajdany mojego majątku. Nie chcę być taka jak moja matka – dodała z żarem. – Czekam na prawdziwą miłość. Dora spoglądała z namysłem na siostrę. – Jesteś niezwykle mądra jak na swój wiek – powiedziała. Nieco zawstydzona komplementem, Harper szturchnęła Dorę łokciem w żebra. – Ten romantyzm to pewnie po Muirach, co? Echo wielkiej miłości Dżentelmena Pirata i Claire, nie sądzisz? Dora roześmiała się, po czym spojrzała na wodę i zatonęła w myślach. – A co z tobą? – zapytała Harper. – Powiedziałaś, że być może zakochałaś się w Devlinie. To znaczy, że postanowiłaś na dobre zostawić Cala? Na twarzy Dory pojawiło się rozbawienie. – Sama się nad tym zastanawiałam – odparła. – Nie wiem. – Czego nie wiesz? Wiesz przecież, że Devlin cię kocha. A Cal? Dora poczuła się osaczona. – Wiem, że mnie potrzebuje. – Och, cudownie! – zawołała Harper, wyrzucając ręce w górę. – Szczyt romantyzmu. – Odwróciła twarz do Dory. – Właśnie powiedziałaś, że chcesz dobrze bawić się z Nate’em. Dlaczego inaczej miałoby być z twoim mężem? Doro, jesteś opiekunką. Taka twoja natura. Jasne, opiekowanie się Calem to część małżeństwa, ważna część. Ale czy dobrze się z nim bawisz? Dora się wzdrygnęła. – Nie. – Tak sądziłam. Obserwowałam cię przez te ostatnie tygodnie i ewidentnie świetnie bawisz się z Devlinem.
– Ale czy to wystarczy, aby stworzyć związek? – Na pewno to dobry początek. Jesteś strasznie przywiązana do swojej wizji małżeństwa. Wiesz, jak powinno wyglądać, ale jak sama na tym wyszłaś? Dora wbiła wzrok w wodę. – Pozwól, że zadam ci pytanie. Pragniesz zostać z Calem? Chcesz uratować swoje małżeństwo? Siostra nie odpowiedziała. Siedziała na pomoście, kręcąc obrączką na palcu. – Kochasz go? – zapytała łagodnie Harper. Dora uniosła lewą dłoń. Złoty pasek zalśnił w blasku księżyca. – Gdy mówiłaś o kajdanach swojej fortuny, ja myślałam tylko o tym, że dla mnie więzieniem jest moje małżeństwo. Teraz ta obrączka ciąży mi jak kajdany, zamyka w związku, którego częścią nie chcę już dłużej być. Położyła dłoń na kolanach. – Kochałam Cala, gdy za niego wychodziłam. – Spojrzała Harper w oczy. – Ale nie. Nie kocham go już. Nie mogę wrócić. Chcę być wolna! – Zaczęła szarpać ciasną obrączkę. – Co robisz? – zapytała Harper. – Noszę ją od czternastu lat – wyznała Dora z paniką w głosie. – Nie chce zejść. – Więc przestań szarpać. Puchnie ci palec. Zanurz dłoń w zimnej wodzie. Dora przechyliła się przez pomost i zastosowała się do rady. – Dlaczego nagle postanowiłaś ją zdjąć? – zapytała Harper, zdumiona gwałtownym zniecierpliwieniem zazwyczaj powściągliwej siostry. – Przez ciebie – powiedziała Dora, poruszając palcami w wodzie. – Odkąd zaczęłaś mówić o kajdanach, nie jestem w stanie wyrzucić z głowy tego obrazu. Muszę to zdjąć. – Wyciągnęła rękę z wody i usiadła na pomoście. Znów chwyciła za obrączkę. – Czekaj – mruknęła Harper, kładąc uspokajająco dłoń na jej ramieniu. – Babci James też pierścionek utknął kiedyś na palcu. Jubiler musiał go odciąć. – Wybuchnęła śmiechem na widok miny siostry. – Pierścionek, nie palec. Najpierw kazał jej zanurzyć dłoń w zimnej wodzie, a potem zsunął pierścionek z palca bardzo powoli, by nie podrażnić skóry. Zużył całą tubkę kremu do rąk. Nada się też mydło. Pójdę do domu… – Poczekaj. – Dora sapnęła cicho, po czym zaczęła bardzo powoli zsuwać obrączkę z palca. – Chyba schodzi. – Kręciła zawzięcie złotym kółkiem, choć jej twarz wykrzywiała się z bólu. W końcu pierścionek ustąpił. – Nareszcie! Harper wydała z siebie okrzyk radości i ujęła siostrę za rękę, aby się jej przyjrzeć. Skóra Dory była zaróżowiona i pomarszczona od zimnej wody, a na czwartym palcu pojawiło się zasinienie. – Jestem wolna! – zawołała Dora, wymachując pięścią w powietrzu. – Nie według prawa – mruknęła Harper. – To znaczy jeszcze nie – poprawiła się. – Może nie. Ale od teraz Cal będzie musiał sam się o siebie troszczyć! – Chyba los sprawił, że tego lata znalazłyśmy kajdany. – Harper pochyliła się ku siostrze z błyskiem w oku. – Zawrzyjmy pakt. Już nie pozwolimy, aby ograniczały nas oczekiwania innych. Precz z kajdanami! Dora chwyciła siostrę za rękę. Zawsze zazdrościła Harper i Carson ich okrzyku bojowego. Śmierć damom! Teraz miały z Harper własny okrzyk. W przypływie euforii wzięła zamach i
cisnęła obrączkę do zatoki. – Precz z kajdanami! – zawołały zgodnym chórem. Ich radosne okrzyki niosły się echem po spokojnych wodach.
Rozdział siedemnasty Floryda Nate bębnił palcami w wargi, gdy wraz z Carson szli za Lynne Byrd przez długie korytarze szpitala dla waleni Mote Marine. Lynne postąpiła bardzo uprzejmie, oprowadzając Nate’a po laboratorium i po szpitalu dla żółwi morskich i opisując mu pacjentów. Z zainteresowaniem przyglądał się barwnym muralom na ścianach, przedstawiającym sceny morskie. Carson wiedziała jednak, że przede wszystkim niecierpliwie wygląda Delphine. W końcu Lynne pchnęła drzwi na zewnątrz. Słońce świeciło tak jasno, że Carson musiała zmrużyć powieki, zanim jej oczy oswoiły się z blaskiem. Ogromny basen na środku placu pokrywała siatka. – Dobre wieści – oznajmiła Lynne. – Delphine radziła sobie doskonale, więc przenieśliśmy ją do większego basenu, gdzie ma miejsce do ćwiczeń. Nadal dajemy jej antybiotyki, ale szybko wraca do zdrowia dzięki ogromnej woli życia. Poprowadziła ich ku basenowi. – Dziś rano ją ważyliśmy i na szczęście wciąż przybiera na wadze. Był to poważny problem ze względu na stan jej podniebienia. Na początku karmiliśmy ją tylko żywymi barwenami i lucjanami, ale teraz zjada też martwe ryby, mieszankę śledzia i gromadnika. Coraz częściej interesuje się też przyborami umilającymi czas. – Odwróciła się z uśmiechem do Nate’a. – Czyli zabawkami. – Gdzie jest Delphine? – zapytał chłopiec z naciskiem. – Zobaczysz ją wkrótce – zapewniła go Carson. Ona także pragnęła pobiec już do basenu, aby zobaczyć Delphine. Gdy dotarli do krawędzi zbiornika, Nate ruszył przed siebie, ale powstrzymały go wyciągnięte ramiona Lynne. – Zrobimy tak – oświadczyła stanowczo. – Carson, ty znasz zasady. Pomożesz mi podać Delphine antybiotyki. Pójdę po leki, a ty możesz wejść do wody i pokazać się Delphine. – Zwróciła się do Nate’a: – Przykro mi, Nate, ale ty nie możesz wejść. Chłopiec zrobił rozżaloną minę. – Przecież wchodziłem do wody z innymi delfinami. – Wiem. Ale to szpital. Tutaj jest to zabronione. – Może… – Uśmiechnęła się do chłopca, który niechętnie spojrzał jej w oczy. – Może pozwolę ci się pobawić z Delphine jej zabawkami? Jej ulubiona różowa piłka leży w tamtym koszu. – Wskazała kosz przy ścianie. – Widzisz? Nate przytaknął. – Więc stań przy ścianie i zaczekaj, aż powiem, że możesz jej rzucić piłkę, okej? Razem z Carson musimy najpierw podać Delphine lekarstwa. Stań przy ścianie. – Takie są zasady – dodała Carson dla pewności. Wiedziała, że teraz Nate potraktuje ich słowa poważnie. – Carson, jeśli Delphine ci pozwoli, możesz ją pogłaskać. Uwielbia to. Carson zaskoczyła ta propozycja. Wiedziała, że Lynne nie pochwala żadnych kontaktów z dzikimi delfinami, zwłaszcza dotykania. Zaczęła się zastanawiać, dokąd zostanie przeniesiona jej przyjaciółka, gdy w pełni odzyska siły. – Czy Delphine ma już zapewnione miejsce w Dolphin Research Center?
Lynne pokręciła głową. – Nie. Wciąż nie zrezygnowaliśmy z pomysłu wypuszczenia jej na wolność. – Ale głaskanie… – Dzięki temu wraca do zdrowia, a to jest teraz najważniejsze. Ten konkretny delfin w izolacji popada w przygnębienie. Musieliśmy podjąć decyzję w oparciu o jej potrzeby. Co do jej uwolnienia… kiedy i gdzie… nad tym jeszcze debatujemy. Basen okazał się ogromny i głęboki, a zawieszona nad nim markiza zapewniała uroczy cętkowany cień, który odbijał się w wodzie. Carson stała na brzegu i mrużąc powieki, szukała delfina. Usiadła i zanurzyła stopy w wodzie. Była chłodna, ale nie lodowata; oferowała orzeźwienie w ten parny dzień. Przyglądała się tafli, szukając śladów Delphine. Poruszyła nogami w nadziei, że wibracje zainteresują delfina, który podpłynie do niej, aby zaspokoić ciekawość. Nic. Dodała do tego gwizd. Ostro i dźwięcznie przeszył ciszę. Tak samo przyzywała Delphine do pomostu. Zerknęła przez ramię na Nate’a. Bacznie wodził za nią wzrokiem. Dostrzegła szary cień sunący ku niej pod wodą. Jej serce zgubiło rytm, gdy cień się zbliżył, obrócił i przemknął obok. Wiedziała, że Delphine oswaja się z obcym w basenie. Wybuchnęła cichym śmiechem, gdy lśniąca głowa wynurzyła się z wody tuż przed nią. Para błyszczących oczu wpatrywała się w nią przez chwilę. Potem Delphine wzbiła się w powietrze i wydała gwizd, który w uszach Carson zabrzmiał jak okrzyk radości. – Delphine! – zawołała, czując, że zaraz pęknie jej serce. Usłyszała za sobą, jak Nate wykrzykuje imię Delphine i podbiega do basenu. – To ona! To ona! – pisnął. Podekscytowany, wspiął się na palce i wyciągnął ręce. Delphine przepłynęła obok, przechyliła głowę na bok i podniosła wzrok. Gdy mijała Nate’a, zatrzymała się i uniosła, gwiżdżąc głośno. – Poznała mnie! – zawołał Nate, stanąwszy na krawędzi basenu. Carson obserwowała, jak siostrzeniec spogląda Delphine w oczy. Odczuła obezwładniającą wdzięczność do przyjaciółki, że rozpoznała chłopca. Połączyło ich zainteresowanie… więź… której nie sposób wyrazić słowami. Dwie wolontariuszki odeszły od swoich zbiorników, zaintrygowane sytuacją w basenie. Gdy Nate kucnął przy krawędzi zbiornika, Carson wyciągnęła rękę, aby nie mógł się zbliżyć bardziej. – Kochanie, przykro mi, ale musisz wrócić pod ścianę i czekać, dopóki Lynne nie pozwoli ci tu podejść. – Nie! – Pamiętaj, co powiedziała Lynne. – Nate zaczął podskakiwać z nadmierną ekscytacją. Obawiając się wybuchu, powtórzyła spokojnie, ale stanowczo: – Stań przy ścianie. Takie są zasady. Jeśli zrobisz tak, jak kazała Lynne, będziesz mógł pobawić się z Delphine. Już wkrótce. Nate niechętnie wrócił pod ścianę i znów stanął na palcach. Nie odrywał wzroku od Delphine. Delphine cały czas wychylała się nad taflę wody, aby zerkać na chłopca. – Wie, że tu jesteś! – zawołała Lynne do Nate’a. – Cieszy się ze spotkania. Mówiłam, że tak będzie.
– Co to za ślady na jej ciele? – zapytał Nate z przerażoną miną. Carson spojrzała na Lynne, która pokiwała głową. – Blizny. Ale nie martw się, szybko się goją. Jest już prawie zdrowa. To jest najważniejsze. Delfin zaczął radośnie świergotać, szybko okrążył basen, po czym wrócił do Carson. Przyglądał się jej lśniącymi czarnymi oczami. Carson pochyliła się ku niemu. – Tak, to ja. Wróciłam. – Wskoczyła do basenu. Delphine pływała obok z gotowością w oczach. Zatrzymała się tuż przed nią i czekała, jakby zapraszała Carson do pieszczot. Carson z wahaniem wyciągnęła dłoń w wodzie i zatrzymała ją centymetry od Delphine, która delikatnie szturchnęła jej dłoń i musnęła czołem jej palce. Carson od razu poczuła dawną więź i ze spokojem przesunęła dłonie po gładkiej skórze. – Witaj, Delphine – szepnęła. Delphine pływała wokół niej, za każdym razem pozwalając, aby Carson masowała jej boki okrężnymi ruchami. Po kilku minutach zwróciła się do Carson przodem, tym razem pozostając pod wodą. Carson usłyszała szybkie staccato i poczuła mrowienie na brzuchu, jakby łaskotanie. Roześmiała się i odpędziła Delphine dłonią, ale zwierzę uparcie wracało, aby wysyłać fale do jej brzucha. Lynne podeszła do nich z apteczką w dłoni. – Co ona robi? – Echolokuje. Nie chce przestać. Ciągle wraca i wysyła fale. Spójrz na nią… Znów tu płynie. Delphine delikatnie szturchnęła nosem okolice brzucha Carson. Carson ze śmiechem odwróciła się, pokazując jej plecy. – To jakaś nowa gra? – Nic o tym nie wiem – odparła Lynne, wchodząc do basenu. Podała Carson długą, plastikową sondę. – Czasami echolokuje metalowy drążek, gdy sprzątamy basen. Czuję wtedy mrowienie w dłoniach. Dziwne uczucie. – Dokładnie. Lynne posłała Carson zaciekawione spojrzenie. – Nie jesteś przypadkiem w ciąży? Carson prychnęła. – Boże, nie. Dlaczego pytasz? – Kilka lat temu przydarzyło mi się to samo. Delfin wciąż wracał i wysyłał fale do mojego brzucha. Raz po raz. – Wybuchnęła śmiechem. – Tydzień później okazało się, że jestem w ciąży. Carson poczuła, że jej ciało tężeje. – To znaczy, delfin… – Zobaczył płód przede mną – dokończyła Lynne za nią. – Zdumiewające, prawda? Zobaczył we mnie coś innego i był ciekaw. Ten mały płód ma już trzy lata. Niezła historia, prawda? Carson nie zdołała odpowiedzieć. Oczywiście, że nie jestem w ciąży, krzyczał jej umysł. Blake zawsze pamiętał o zabezpieczeniu. Już sama możliwość ją przerażała. Spojrzała na Delphine, która pływała w pobliżu z otwartymi ustami, w pełni zrelaksowana, i przyglądała
się jej z anielskim uśmiechem. Co ty tam wiesz? – pomyślała Carson z irytacją. Musiała się skupić, gdy pomagała Lynne w podawaniu leków posłusznej Delphine. Potem nadeszła kolej Nate’a, aby się pobawić. Carson wyszła z wody i usiadła na brzegu. Moczyła stopy i obserwowała, jak Nate rzuca piłkę Delphine. Delfin zachowywał się jak pies – w ogóle nie nudził się pływaniem za piłką ani aportowaniem. Tych dwoje było w siódmym niebie. Nate nie musiał wchodzić do wody. Przekonał się na własne oczy, że Delphine wraca do zdrowia, że go nie obwinia. Nie tylko Delphine odzyskuje formę, pomyślała z zaprawionym goryczą uśmiechem. Przypomniała sobie słowa Taylora: nie wszystkie rany są widoczne. Godzinę po gorącym pożegnaniu z Delphine i obietnicy Lynne, że będzie informować o stanie pacjentki, Carson stała w łazience z dłońmi opartymi na biodrach i wpatrywała się nieustępliwie w biały patyczek na umywalce. Było to ćwiczenie cierpliwości, niczym obserwowanie gotującej się wody. Zamknęła oczy. Nie uświadamiała sobie do tej chwili, jak długie mogą być trzy minuty. Ani jak szybko może bić jej serce i jak bardzo mogą jej zmarznąć dłonie. Spojrzała na zegar ścienny. Trzy minuty… Oblizała suche wargi i wzięła głęboki oddech. Ręce jej się trzęsły, gdy przysunęła końcówkę patyczka do kolorowej instrukcji na pudełku. Spojrzała na patyczek i poczuła, jak krew odpływa z jej twarzy. Osunęła się na podłogę, mając wrażenie, że zaraz zemdleje. Raz po raz jej oszołomiony umysł krzyczał: „To pomyłka”. Sięgnęła po pudełko i jeszcze raz przeczytała instrukcję. Znów spojrzała na patyczek. Dwie linie miały jaskrawy, drwiący, różowy kolor. Oparła się o ścianę i utkwiła wzrok w długim, wąskim pęknięciu na czaszy wanny. Na środku rozdzielało się i tworzyło dwie szczeliny. Wodziła po nich wzrokiem, nie mogąc myśleć o niczym poza jaskrawą prawdą dwóch różowych linii. Była w ciąży.
Rozdział osiemnasty Charleston, Karolina Południowa Bunia zaparkowała camry przed szpitalem uniwersyteckim i wyciągnąwszy szyję, szukała wzrokiem Lucille. Zazwyczaj to ona siedziała za kółkiem, Bunia wolała podróżować na siedzeniu pasażera. Camry należała do Lucille, a Bunia nie czuła się swobodnie w cudzym samochodzie, ale odkąd oddała Niebieskiego Bombowca Carson, nie miała „czterech kółek”, jak mawiała jej wnuczka. Tego dnia zawiozła Lucille na kolejną z licznych w ostatnim czasie wizyt. Nie podobał się jej słabowity wygląd Lucille i upierała się, że to ona będzie wozić przyjaciółkę do miasta. Lucille nalegała, aby Bunia nie czekała na nią pod szpitalem. Zamiast tego Bunia miała udać się na zakupy, czego od dawna nie robiła. Szukała dawnej atmosfery na King Street, ale szybko przekonała się, że większość jej ulubionych butików została zamknięta i zastąpiona modnymi małymi kawiarniami i nowoczesnymi sklepami. Dawniej wchodziła do butiku, a ekspedientka oferowała naręcze ubrań w jej rozmiarze. Teraz nikt jej nie rozpoznawał. Przeżyła w tym mieście całe swoje życie – mieszkanka Charlestonu w szóstym pokoleniu. Całe generacje jej rodziny pochowano tutaj, jej męża, syna, kiedyś i ona do nich dołączy. A mimo to, gdy siedziała w samochodzie pomiędzy masywnymi szpitalnymi budynkami i obserwowała tłumy ludzi na chodniku, nie czuła się tutaj jak w domu. Gdzie ona się podziewa? – zastanawiała się z niepokojem. Chwilę później zauważyła w drzwiach obrotowych nieco przygarbioną kobietę w granatowo-białej sukience. Przystanęła na chodniku i z torebką przyciśniętą do piersi rozglądała się wokół siebie, a wiatr podwiewał jej spódnicę. – Lucille! – zawołała Bunia z okna. Lucille podniosła wzrok, dając jej znak, że zauważyła. Kiedy Lucille tak się postarzała? – dumała Bunia, powoli cofając. Kiedy stała się taka krucha? Miała wrażenie, że stało się to jednej nocy. Zmarszczyła brwi z troską. Ciało nie poddaje się tak szybko z powodu grypy. Przeszedł ją dreszcz strachu, gdy zatrzymała się przy krawężniku. Lucille z cichym jękiem opadła na fotel pasażera. Przez chwilę siłowała się z pasem bezpieczeństwa. Gdy Bunia usłyszała kliknięcie sprzączki, włączyła kierunkowskaz i włączyła się do ruchu. – Przepraszam, że musiała pani czekać – powiedziała Lucille. W jej głosie pobrzmiewało zmęczenie. Odchyliła głowę na oparcie i zamknęła oczy. Bunia zerknęła na nią. Lucille miała ściągniętą twarz, jej zazwyczaj pulchne policzki zapadły się. W dłoni trzymała dużą papierową torbę ze szpitala. Leki, odgadła Bunia. Ostrożnie przedzierała się przez ruchliwe miejskie ulice. Skręciła w East Bay i skierowała się ku mostowi. Odetchnęła z ulgą, gdy znalazła się na szerokim Ravenel Bridge, łączącym brzegi rzeki Cooper. Znów spojrzała na Lucille. Przyjaciółka siedziała w milczeniu, wpatrując się w malowniczą rzekę. – Naprawdę kazałaś mi czekać – oświadczyła Bunia.
Lucille odwróciła się do niej. – Słucham? – Tak się zastanawiam – kontynuowała Bunia, nie odrywając wzroku od drogi – jak długo jeszcze każesz mi czekać. – Na co? – Kiedy zamierzasz powiedzieć mi prawdę? – Posłała Lucille pełne niepokoju spojrzenie. – Co się dzieje? Lucille znów patrzyła przez okno. – Myślałam, że jesteśmy przyjaciółkami – mruknęła Bunia. Lucille nie zareagowała. Bunia znowu oderwała wzrok od drogi. Lucille mocniej przycisnęła torebkę do piersi, lecz jej twarz niczego nie zdradzała. – I nie mamy przed sobą tajemnic – dopowiedziała Bunia. – Sama pani mówiła, że nie chce więcej żadnych złych wiadomości – oświadczyła Lucille. – Słucham? Kiedy tak powiedziałam? – Jakiś czas temu. W tym samochodzie. Bunia poczuła zdenerwowanie. – Nie pamiętam, a nawet jeśli tak mówiłam, na pewno nie chciałam, abyś wzięła to dosłownie. Lucille, na litość boską, wiem, że to nie grypa. Powiedz mi, co się dzieje. – Mam raka – oznajmiła Lucille głosem wypranym z emocji. Serce Buni zgubiło rytm, a w żołądku poczuła nieznośny ciężar. – Och, nie. – Przełknęła ślinę. – Jakiego? Co mówią lekarze? – Proszę zwolnić – odparła Lucille, uderzając dłonią w deskę rozdzielczą. – Zabije pani nas obie. Bunia nawet nie zdawała sobie sprawy, że przyspieszyła. Nacisnęła hamulec i ograniczyła prędkość. Zjechała z mostu na Wyspę Sullivana, a potem Coleman Boulevard na pierwszy parking, jaki wypatrzyła. Zatrzymała samochód i odwróciła się do Lucille. – Opowiedz mi wszystko. Lucille spojrzała na nią ze współczuciem. – Wiem, co pani myśli. Już układa pani listę lekarzy, do których trzeba zadzwonić, i terapii, których trzeba wypróbować. Pani Marietto, będzie pani musiała wysłuchać, co mam do powiedzenia, i nie przerywać, dobrze? Bunia pokiwała głową. – Oczywiście. Lucille przesunęła się nieco w fotelu. – Jakiś czas temu zaczęły się te bóle. Próbowałam sobie z nimi poradzić, ale gdy nie mijały, poszłam do mojego lekarza. Odesłał mnie do innego lekarza tutaj w szpitalu, gdzie przeprowadzono serię badań. Bunia obawiała się najgorszego. – Jaki to… Lucille uniosła dłoń, aby powstrzymać pytania, a Bunia zacisnęła wargi. – Powiedzieli mi, że to rak. Nowotwór trzustki. Bunia wzięła głęboki oddech, po czym wypuściła powietrze z płuc.
– O Boże. – Dzisiaj powiedzieli mi, że są przerzuty. To dlatego tak bardzo boli mnie żołądek. – Które to stadium? – musiała zapytać Bunia. – Czwarte. Bunia splotła dłonie. Nowotwór trzustki był poważną chorobą, a stadium czwarte oznaczało wyrok śmierci, o czym obie wiedziały. Lucille wbiła wzrok w swoje kolana. – Nie można już nic zrobić, tylko czekać. – Uśmiechnęła się smutno. – Dzisiaj lekarz powiedział, że nie będę czekać długo. – Nie! – zawołała Bunia. Zgodziła się milczeć, ale kiedy wszystko zostało powiedziane, nie mogła się już dłużej powstrzymywać. Lucille już się poddała, zaakceptowała diagnozę. Bunia nie mogła… nie zamierzała stracić jej bez walki. – Nie zgadzam się. Jest kilka terapii, które można wypróbować. Moja przyjaciółka miała raka trzustki, przeszła operację, coś z jakimś Whipple’em. Zapytam o nazwisko jej lekarza. Musimy coś zrobić. Na pewno znajdziemy jakieś rozwiązanie. Lucille uniosła dłoń, aby uciszyć Bunię. – Po pierwsze, nie mam ubezpieczenia. – Nieważne. Ja zapłacę. – Pani Marietto, obie wiemy, że nie stać pani na taki wydatek. Zresztą nie zgadzam się. Poza tym już za późno. Nie ma lekarstwa na to, co mam. – Może nie ma lekarstwa, ale kupimy więcej czasu. Chemioterapia, naświetlania... – Nie. – Lucille stanowczo pokręciła głową. – Nie zgodzę się ani na chemię, ani na naświetlania. Nie będę się truła. – Chyba nie oczekujesz, że siądę bezczynnie i pozwolę ci umrzeć! Lucille uśmiechnęła się smutno. – Właśnie tego oczekuję. Bunia zdławiła krzyk, przycisnąwszy dłoń do ust. – Absurd! Nie mogę tego zrobić. Twarz Lucille złagodniała. – Musi pani. Pani Marietto, prawda jest taka, że już na to wszystko za późno. Rak jest zbyt zaawansowany. Rozmawiałam z lekarzami i podjęłam decyzję. Bunia ukryła twarz w dłoniach. Zaszlochała w proteście. Lucille sięgnęła do torebki i wyjęła chusteczkę. Wręczyła ją Buni. – Proszę. Zawsze gdy pani płacze, oczy pani puchną jak balon. Bunia roześmiała się i wzięła chusteczkę. Tylko Lucille uchodziło na sucho mówienie takich rzeczy w takich chwilach. – To dla mnie szok. Jestem starsza od ciebie. Miałam odejść pierwsza. – Bóg ma najwyraźniej inne plany. Bunia wytarła nos i zdołała opanować emocje. – Nie zgadzam się. – Pani Marietto, proszę posłuchać – zaczęła powoli surowym głosem. – Była pani silna, gdy odchodził Parker, a potem pan Edward. Proszę, aby była pani silna dla mnie. Do Buni napłynęła fala wspomnień – pielęgnowanie, towarzystwo, dodawanie otuchy, wyczerpujące czuwanie i w końcu niewysłowiony żal. Wiedziała, co nadchodzi. Dobrze rozumiała, o co prosi Lucille.
Niemal niedostrzegalnie pokiwała głową. – Będę. Wiesz, że będę. – I dla dziewcząt. – Dziewczęta… – powtórzyła Bunia. – Kiedy im powiesz? Będą zdruzgotane. Bardzo cię kochają. – Wolę nie mówić. Nie chcę im popsuć wakacji. Pod koniec lata wyfruną stąd niczym sieweczki tam, gdzie poniesie je życie. Miałam nadzieję, że będę jak jedna z nich. Odfrunę. Bez zamieszania. – Odfruniesz i zostawisz mnie samą! – Wiem. Ale to niczego nie zmienia, prawda? Pani ma swoje plany, a teraz ja mam swoje. Bunia uniosła drżącą dłoń do oczu. – Lucille… – Nie boję się śmierci – zapewniła Lucille spokojnie. – Widok tych kajdan wiele mi uzmysłowił. Wszyscy jesteśmy przykuci do życia na pewien okres. Dźwigamy nasze ciężary. Gdy oglądam się wstecz, widzę, że miałam dobre życie. Niczego nie żałuję. Po prostu nadszedł mój czas, aby przebyć wielką wodę. Chcę myśleć, że wykażę się taką samą odwagą, jakiej dowiedli moi przodkowie. – Podniosła głowę. – Będę wolna. Bunia zacisnęła wargi. – Boję się tylko jednego – kontynuowała Lucille, wpatrując się w torbę z lekami na swoich kolanach. – Czego? Uniosła torbę. – Bólu. Dali mi mnóstwo pigułek. Ale one nie działają. Rak przyspieszył. Czas na te wszystkie szpitalne korowody już minął. Nie chcę żadnego leczenia. Wiem to. Ale… nie chcę też mierzyć się z tym sama. Bunia spojrzała w ciemne, zamglone oczy Lucille. Nieruchome na kredowobiałej twarzy. Zobaczyła przerażający obraz nieuchronnej przyszłości. Chwyciła Lucille za rękę i mocno uścisnęła. – Będę tuż obok, przez cały czas u twojego boku. Nie zostaniesz sama. Wargi Lucille zadrżały, gdy odwzajemniła uścisk. – Tylko to chciałam wiedzieć.
Rozdział dziewiętnasty Carson pokonała Ben Sawyer Bridge nad Intracoastal Waterway, gdy nad wybrzeżem zapadał zmierzch. Woda mieniła się przydymionymi różowościami zachodzącego słońca, a rosnące na brzegach gęste palmy tworzyły nad nią mroczny cień. Wyłączyła klimatyzację, opuściła szyby i wpuściła do dusznego samochodu parne powietrze. Odetchnęła głęboko aromatem błota i soli i przeczesała dłonią włosy, zdjęła z nich gumkę i pozwoliła, aby rozwiał je wiatr. Była coraz bliżej domu. Gdy w maju przyjechała do Morskiej Bryzy, nie miała pracy ani miejsca do życia, miała za to pewność, że stoczyła się na dno. Dryfowała bez grosza przy duszy. Z perspektywy czasu doszła do wniosku, że to był spacerek. W drodze powrotnej Nate głównie spał, wyczerpany po pełnym wrażeń tygodniu, miała więc mnóstwo czasu, aby myśleć o rozwijającym się w niej życiu. Wahała się pomiędzy umiarkowaną ciekawością, gdy leniwie klepała się po brzuchu niczym kot bawiący się z muchą, a obezwładniającym przerażeniem na myśl o rosnącej w niej obcej istocie. Najpierw musiała zadecydować, czy powie Blake’owi. Po części pragnęła podjąć decyzję bez jego udziału. Nie chodziło przecież o jego ciało. Pomimo wrodzonej niezależności czuła jednak, że zatajenie przed nim ciąży będzie samolubne, a nawet złe. Blake nie był przygodą na jedną noc. Był kimś, na kim jej zależało. Kimś, kogo może nawet kochała. Był ojcem tego nienarodzonego dziecka. Miał chyba prawo wiedzieć? Zawsze polegała wyłącznie na sobie. Przez większość dzieciństwa opiekowała się ojcem; była bardziej pokojówką niż córką. Gdy skończyła osiemnaście lat, wyjechała i z trudem wiązała koniec z końcem. Nie nawykła do przyjmowania pomocy, a co dopiero proszenia o nią. Przeczesała włosy palcami, zmęczona i senna. Myślała nad tym od dwunastu godzin, ale nie zbliżyło jej to do podjęcia decyzji. Jedno wiedziała na pewno: jest wykończona, spragniona i musi siusiu. Rosnący w niej płód wydawał się nieproszonym gościem. Zerknęła w lusterku wstecznym na małego chłopca, śpiącego na tylnej kanapie i przypiętego pasem. Jego głowa opadała na bok, usta miał otwarte; pochrapywał cicho. Jej serce wezbrało miłością, a oczy napełniły się łzami. Kochała tego chłopca i wiedziała, że on też ją na swój sposób kocha. Naprawdę lubiła przebywać z Nate’em, opiekować się nim, obserwować, jak się rozwija. Czy takimi samymi uczuciami obdarzy własne dziecko? Czy będzie dobrą matką? Zerknęła na drogę i zobaczyła zbliżający się skręt do Morskiej Bryzy. Zacisnęła dłonie na kierownicy, a jej puls przyspieszył, gdy odezwał się w niej pierwotny instynkt. Pragnęła tylko zostawić Nate’a, po czym wcisnąć gaz do dechy i z rykiem silnika opuścić podjazd. Jechać przed siebie bez końca. Uciec jak najdalej. Następnego wieczoru siedziała przy drewnianym stole w mieszkaniu Blake’a, wpatrując się w talerz krewetek i kaszy kukurydzianej. Gorący, wilgotny wieczór zwiastował nadciągającą burzę, a Blake pocił się przy kuchence, aby ugotować dla niej kolację powitalną. Po niebie przetoczył się grzmot; wentylator nad stołem poruszył smukłymi płomieniami świec, z których
na obrus prysnął wosk. Blake usiadł naprzeciwko i z niepokojem wpatrywał się w jej twarz. Krewetki i kasza były jej ulubionym daniem, ale nie mogła nic przełknąć. Zdołała wmusić w siebie kilka łyżek kaszy, ale odstręczył ją gęsty, maślany sos. Sam zapach owoców morza przyprawiał ją o mdłości. Bardziej niż zapach jej żołądkiem rządziła jednak myśl o nadchodzącej rozmowie. Hobbs leżał cierpliwie pod stołem, czekając na krewetki, które wrzucała prosto do jego otwartej paszczy. – Dolać ci wody? – zapytał Blake, podnosząc dzbanek. – Tak, poproszę. – Niewypowiedziane słowa cisnęły się na jej usta. W milczeniu obserwowała, jak napełnia jej szklankę, słyszała brzęk kostek lodu, obijających się o ścianki. Wiedziała, że jest nadąsana i pełna rezerwy. Aby temu zaradzić, Blake zachowywał się przesadnie troskliwie i chodził wokół niej na palcach. Odstawił dzbanek i spojrzał na jej pełen talerz. – Nie jesteś głodna? Prawie nie tknęłaś kolacji. – Nie – odparła. Miała wyrzuty sumienia, że jego wysiłek poszedł na marne. – Źle się czuję. – Och, skarbie, przykro mi. Trzeba było powiedzieć. Faktycznie wyglądasz marnie. Prychnęła śmiechem. – Czyżby? – To znaczy wyglądasz świetnie – dodał pospiesznie. – Pięknie. Jak zawsze. Jej twarz lśniła od potu; wiedziała, że jest przewrażliwiona. Przecież to nie wina Blake’a, że zaszła w ciążę… cóż, nie do końca. Położyła serwetkę na stole i odsunęła nieco krzesło. Hobbs stęknął z niezadowoleniem. – Blake, muszę ci coś powiedzieć. Spojrzał na nią ostrożnie. – Okej. – Jestem w ciąży. Nawet nie drgnął, tylko szeroko otworzył oczy. Po chwili zamrugał, powoli dochodząc do siebie. – Jesteś pewna? Nie, wszystko to zmyśliłam! – miała ochotę krzyknąć. – Tak, oczywiście, że jestem pewna. Okres mi się spóźniał, więc zrobiłam test ciążowy na Florydzie. Wynik był pozytywny. Powtórzyłam test dwa razy, dla pewności. Odchylił się na oparcie, uciekając wzrokiem. Po chwili spojrzał na nią z uśmiechem pełnym zdumienia. – Jesteś w ciąży – powtórzył. – O rany, cóż… to świetnie. Zamrugała, przekonana, że się przesłyszała. – Świetnie? Co przez to rozumiesz? Wcale nie jest świetnie. – To lepsze niż wszystko, czego się spodziewałem. Posłuchaj – oświadczył, kładąc dłonie na stole. – Wiem, że tego nie planowaliśmy, ale się stało. – Zakołysał się na tylnych nogach krzesła i podrapał się po głowie. – Jak to się stało? Znów prychnęła śmiechem i spojrzała na niego z ukosa. Usiadł prosto i uśmiechnął się figlarnie.
– Wiem jak… – Spoważniał. – Ale kiedy zaszłaś w ciążę? Uważaliśmy. – Też chciałabym to wiedzieć – odparła, oskarżycielsko mrużąc powieki. Oczy Blake’a rozbłysły gniewem. – Co? Mowy nie ma. Za kogo ty mnie masz? Gdybym chciał ci zrobić dziecko, powiedziałbym ci o tym. – Cóż, zrobiłeś mi dziecko! – krzyknęła. – Cóż, przepraszam! – ryknął w odpowiedzi. Hobbs zerwał się z podłogi i szczekając, pobiegł do drzwi. – Cisza, Hobbs! – warknął Blake. Pies natychmiast się uspokoił i usiadł na podłodze przy stopach Blake’a. Blake i Carson wpatrywali się w siebie przez chwilę w gęstniejącej ciszy. W końcu Blake otarł czoło i zmarszczył twarz w skupieniu. – Słuchaj – powiedział spokojniej. – Najwyraźniej coś zawiodło. Zdarza się. Nie brałaś pigułek… – Wiedziałeś o tym – mruknęła obronnym tonem i odwróciła wzrok, zawstydzona swoją niefrasobliwością. Zrezygnowała ze środków antykoncepcyjnych przed wyjazdem z Los Angeles. Chciała dać swojemu ciału odpocząć od hormonów i nie planowała zaczynać nowych związków. Planowała wrócić do pigułek po powrocie z Florydy. Myślała, że uważają. Głupia, głupia, głupia. – Mówię tylko… – odparł Blake pojednawczo – że siedzimy w tym razem, okej? – Poklepał ją po dłoni. Gdy podniosła głowę, spojrzał jej w oczy. – Okej? Z wahaniem przytaknęła. – Kiedy się dowiedziałaś? – Przedwczoraj. Doświadczyłam czegoś dziwnego. Byłam w wodzie z Delphine, a ona zaczęła wysyłać fale echolokacyjne do mojego brzucha. Okazało się, że wiedziała o ciąży przede mną. – Żartujesz? – zapytał z niedowierzaniem. – Mnie to również zdziwiło, zapewniam cię. Pojechałam do apteki po test ciążowy. Zrobiłam wszystkie trzy z pudełka i każdy z osobna potwierdził, że jestem w ciąży. – Odsunęła zabłąkany kosmyk włosów z twarzy. – Ta wiadomość uruchomiła w moim ciele jakiś cholerny przełącznik. Cały czas mam mdłości. Pomyślałabym, że to objaw psychosomatyczny, ale nie przy takich torsjach. – Okej – powiedział Blake, odsuwając od siebie talerz. – Będzie dobrze. Mam oszczędności i porządne ubezpieczenie. – Co… Zaraz! – wypaliła Carson, prostując plecy ze zdenerwowania. – Nie jestem nawet pewna, czy urodzę! Blake spochmurniał. – Nie jesteś pewna, czy urodzisz? – To poważna decyzja. Muszę nabrać dystansu i się zastanowić. – Ja kocham ciebie. Ty kochasz mnie. Nad czym się tu zastanawiać? Rzuciła serwetkę na stół i wstała. Czuła, jak ściany pokoju zamykają się wokół niej. – Muszę już iść. Blake podszedł i chwycił ją za ramię. – Wiem, że jesteś wkurzona. Boisz się. Niepotrzebnie. Masz mnie. Mówił wszystkie właściwe rzeczy; naprawdę chciała dzięki temu lepiej się poczuć, ale nie
mogła. – Carson, wiesz, że cię kocham, prawda? Pociągnęła nosem, niezdolna spojrzeć mu w oczy. – Tak. – Rozwiązanie jest proste. Pobierzemy się. – Nie… – Pokręciła głową. – Nie w ten sposób. – Skarbie, ja chcę się z tobą ożenić. Chciałem tego, odkąd po raz pierwszy zobaczyłem cię w Dunleavy’s. – Nie poprosiłbyś mnie o to, gdybym nie była w ciąży. – Może nie dzisiaj. Ale teraz czy w przyszłym roku… co za różnica, skoro jesteśmy razem. – Ucałował ją w czoło, otoczył ramionami i przygarnął do piersi. – Możemy się pobrać, to nie musi być nic wymyślnego. Potem przeprowadzisz się tutaj. Z mojego gabinetu zrobimy pokój dla dziecka. Dopóki nie znajdziemy czegoś większego. Najwyraźniej wszystko zaplanował. Tyle że Carson nie przyszła dzisiaj do niego, aby rozwiał jej wątpliwości ani poukładał życie. Chciała tylko, aby jej wysłuchał, był przy niej, pozwolił wyrzucić z siebie lęki i obawy, aby dzięki rozmowie z nim zyskała perspektywę do podjęcia decyzji. Zamiast tego naciskał na preferowane przez siebie rozwiązanie. Zaplanował jej życie, żeby powiedziała tak. Małżeństwo, dziecko… to był jego plan, nie jej. Poczuła, że jej oddech przyspiesza w ataku paniki. Jego ramiona zaciskały się wokół niej niczym pułapka. Zesztywniała i uwolniła się. – Blake – powiedziała drżącym głosem, przyciskając palce do skroni. – Teraz mam wrażenie, jakby głowa miała mi zaraz eksplodować. Nie jestem w stanie rozmawiać o ślubie i przeprowadzce. Nie wiem nawet, czy w ogóle urodzę to dziecko, więc nie ma sensu rozmawiać o małżeństwie! Zbyt szybkie tempo. Znamy się dopiero od kilku miesięcy! Spojrzał na nią, zwiesiwszy ramiona. – Nie prosiłam, żebyś się oświadczył. Nie chcę, żebyś mi mówił, co mam robić. Nie dlatego tutaj dzisiaj przyszłam. – Zaczęła krążyć po pokoju, zerkając na drzwi. – Próbuję postąpić właściwie, dlatego powiedziałam ci o ciąży. To wszystko. Jak na mnie to i tak dużo. Nie jestem gotowa na macierzyństwo. Nawet nie mam pracy! Jak miałabym zatroszczyć się o dziecko? – Będę utrzymywał ciebie i dziecko. – Ale ja tego nie chcę! Nie chcę być od ciebie zależna. Nie rozumiesz? Zamarł ze zranioną miną. – Powoli zaczynam. Nie chciała go ranić. Nie dlatego tu przyszła. – Przepraszam – powiedziała. – Po prostu boję się tego… – Urwała i objęła gestem swój brzuch. – Tego czegoś. – Dlaczego? – Wszystko się zmieni. – Nic się nie zmieni. Nie pomiędzy nami. – Oczywiście, że się zmieni. Ja się zmienię. – Jak się zmienisz?
– Nie wiem! – zawołała. Wiedziała, że brzmi to irracjonalnie, ale była przekonana o swojej racji. – Po prostu się zmienię. – Carson… – Nie! Nie czuję się gotowa na rozmowę o tym. O nas. Myślałam, że jestem na tyle silna, aby dać sobie z tym radę, ale nie mogę. Oczy Blake’a posmutniały. – Pójdę już. Chwycił ją za rękę. – Carson. Nie usuwaj ciąży. – Blake… – Mówię poważnie. – Jego wzrok stwardniał. Poczuła przypływ gniewu; cofnęła się i wyrwała rękę. – To moje ciało. Ja zdecyduję, co z nim zrobię. – Kocham cię, Carson. Ale jeśli usuniesz ciążę, dla mnie to oznacza koniec. Oddech uwiązł jej w gardle. Właśnie dlatego nie chciała mu mówić. Przyszła w nadziei, że okaże wrażliwość i zrozumienie, że jej wysłucha, pomoże podjąć decyzję, nie osądzając. Dlaczego tak myślała? Wzięła torebkę z krzesła i podeszła do drzwi. Przed wyjściem odwróciła się jeszcze na chwilę. – Nie dzwoń do mnie przez jakiś czas, okej? – poprosiła. – Zrywasz ze mną? – Nie. Tak… – Westchnęła ciężko. – Nie wiem – mruknęła, po czym uciekła, zamknąwszy za sobą drzwi. Tego wieczoru Dora leżała w wielkim łóżku Devlina, pogrążona w zmysłowym rozleniwieniu. Po raz pierwszy kochali się na materacu – i na lądzie w ogóle. Sypialnia Deva była komfortowa w porównaniu z ciasną łodzią. Pokój uznano by za luksusowy w każdych okolicznościach, pomyślała, wodząc wzrokiem po wnętrzu. Devlin był właścicielem dużego domu na wyspie po stronie Breach Inlet, nowej konstrukcji w południowym stylu z licznymi werandami i bujanymi fotelami, z widokiem na ocean. Przez otwarte drzwi balkonowe do środka wpadała oceaniczna bryza. Ci, którzy dorastali na wyspie, przedkładali parne powietrze nad klimatyzację. Naprawdę imponujący dom, pomyślała znów, choć nie była pewna, czy nie wolała uroczej chatki na mokradłach. Zrzucili z siebie pościel i odpoczywali nago w chłodnej bryzie. Pieściła dłonią jego tors, wplatając palce w miękkie włosy. Devlin głaskał ją leniwie po ramieniu, mrucząc do wtóru piosence, która płynęła z odtwarzacza. – Lubię tę piosenkę – powiedział cicho. – Sprawia, że myślę o nas. – Zaśpiewał refren nieco fałszywym barytonem: – I saw you last night and got that old feeling5. – Znasz słowa – mruknęła Dora żartobliwie. – Jestem pod wrażeniem. – Żyję, aby wywierać na tobie wrażenie. Położyła wygodnie głowę na jego ramieniu. Cal nie lubił się przytulać, jej syn również, rzecz jasna. Przy Devlinie odkryła, że pragnie tej łagodnej intymności niemal tak bardzo jak seksu. Seks był wspaniały, ale to… Westchnęła. Chciała, by trzymano ją w ramionach, chciała czuć się cenna.
Devlin znów zaczął śpiewać drżącym głosem: – The spark of love is still burning6. – Ładnie – wymamrotała z roztargnieniem. – Kobieto, czy ty w ogóle mnie słuchasz? Próbuję ci coś powiedzieć. Znieruchomiała, gdy dotarło do niej, że Devlin nie żartuje. – To właśnie do ciebie czuję, Doro. Stara miłość nie rdzewieje. Otrzymaliśmy od losu drugą szansę. – Dev, dopiero zaczęliśmy się spotykać. Nie musimy się spieszyć. – Nieważne, jak długo się spotykamy. Piosenka mówi prawdę. Zobaczyłem cię i dawne uczucie wróciło. – Dev, zaczekaj – wyjąkała. Usiadła i okryła się pościelą. – O co chodzi, kochanie? – zapytał Devlin. Jego uśmiech przygasł. Usiadł, nie wstydząc się swojej nagości. Dora musiała odwrócić wzrok, gdyż wciąż krępowały ją takie widoki. Nigdy nie czuła się swobodnie nago, nawet jako młoda kobieta, i nigdy przy Calu, który był, co zrozumiała niedawno, bardzo pruderyjny. Devlin ujął jej dłoń, którą zaciskała na pościeli. Gdy kołdra się osunęła, Dora próbowała ją złapać, ale wtedy Devlin sięgnął po jej drugą dłoń. Zaczerwieniła się z podenerwowania. – Zdjęłaś obrączkę – zauważył, zerkając na bladą skórę jej palców. – Tak. Nic nie odrzekł; pokiwał tylko głową i potarł palcem puste miejsce po obrączce. – Myślałem, że się ucieszysz, gdy usłyszysz, co do ciebie czuję. Co zawsze do ciebie czułem. Gdy podniosła wzrok, ujęła ją szczerość w jego błękitnych oczach. – W liceum byłaś dla mnie tą jedyną i nadal nią dla mnie jesteś. Przez te wszystkie lata, które przeżyliśmy osobno, chyba byłem zagubiony. Teraz rozumiem, że nigdy się z ciebie nie wyleczyłem. Popełniłem błąd, pozwalając ci odejść. Jego słowa zrobiły na niej ogromne wrażenie. Nie zdołała odpowiedzieć. Nie mogła się nawet poruszyć. – Słyszałaś, co powiedziałem? – zapytał. – Tak. – Wiem, że ty czujesz to samo – dodał. – Wiem. – To prawda – odparła. – Gdy zobaczyłam cię po tych wszystkich latach, znów poczułam się jak szesnastoletnia dziewczyna. – Dla mnie zawsze będziesz miała szesnaście lat. – Ale nie jestem już tamtą dziewczyną. Mam trzydzieści sześć lat. I dziecko. – Cholera, przecież wiem. Liczy się to, co czujemy do siebie. Tu i teraz. – Teraz nie czuję się jak szesnastolatka. O tobie również nie myślę jak o nastolatku. – Roześmiała się na widok jego skonsternowanej miny. – Bogu dzięki! Przeżyłam tyle lat, nabrałam doświadczenia, wiele się nauczyłam… Nie chcę znów być tamtą młodą, głupią dziewczyną. Uległą, posłuszną, naiwną wręcz. Podoba mi się kobieta, którą jestem dzisiaj. Devlinie, dzięki tobie znów czuję się piękna. Kobieca. Seksowna. Teraz. – Spojrzała na niego i pochyliła się, aby pogłaskać go po twarzy. – Podoba mi się mężczyzna, którym się stałeś. Nie chcę wracać do przeszłości i znów być
dzieckiem. Devlin położył dłonie na jej ramionach. – Ja czuję to samo. To właśnie próbuję ci powiedzieć na swój niezdarny sposób. Doro… – Jego głos drżał z emocji. – Ja… ja cię kocham. Zawsze cię kochałem i zawsze będę kochał. Jej puls gwałtownie przyspieszył. Cofnęła się. – Dev… To wszystko dzieje się tak szybko. Jego uśmiech zbladł. – Nie odwzajemniasz moich uczuć? Nie kochasz mnie. Jęknęła gardłowo. – Moje uczucia wobec ciebie są głębokie i prawdziwe. Ale miłość? Nie spieszy mi się, by znów wypowiedzieć to słowo. Nie jestem gotowa. Jeszcze nawet się nie rozwiodłam! – Cóż, a ja tak! – zawołał. – I powiem ci coś. Świstek papieru nie robi żadnej cholernej różnicy. Liczy się to, co jest tutaj. – Uderzył pięścią w swoje serce. Znieruchomiał. – Eudoro Tupper, czy ty nadal kochasz swojego męża? – Devlinie, jak możesz mnie o to pytać? – Mogę, ponieważ już raz złamałaś mi serce. Nie zamierzam znów na to pozwolić. – Kiedy złamałam ci serce? Spojrzał na nią, zdumiony, że nie wie. – Gdy ze mną zerwałaś! – Och, na… Dev, miałam osiemnaście lat! – Dziewiętnaście. Chodziliśmy ze sobą na pierwszym roku, gdy ty byłaś w Converse, a ja na USC. Przez całe lato i część następnego roku. Spojrzała na niego, zaskoczona, że pamiętał, a także urazą i bólem, które usłyszała w jego głosie. – Wtedy poznałaś napuszonego Calhouna Tuppera i wymieniłaś mnie na lepszy model. – Wcale nie! – zaprotestowała, oburzona. – Nie dlatego zerwaliśmy. – Więc dlaczego? – zapytał. Jego oczy płonęły. – Nigdy mi nie powiedziałaś. W zasadzie. Zaczęła się wiercić. – Ja… nie wiem. Dorośliśmy. Zmieniliśmy się. Zakochałam się w Calu – wyjąkała. – Ty czy twoja mama? – mruknął gorzko. – Nie bądź śmieszny. – Śmieszny? Wiesz, że twoja mama nigdy mnie nie lubiła. Dora skrzyżowała ramiona na piersiach. – A cóż ona ma z tym wspólnego? – Wszystko! Byłaś córeczką mamusi. Ona mówiła: skacz, a ty pytałaś: jak wysoko? Zawsze tak było. Zawsze miała o mnie złe zdanie i wyobrażam sobie, że wychwalała Cala pod niebiosa za każdym razem, gdy dzwoniłem. Jestem pewny, że nie przekazała ci nawet połowy moich wiadomości, odkąd spiknęłaś się z Tupperem. Odwróciła wzrok. – Wyszłaś za niego, bo mama ci kazała. – Przestań, Dev – powiedziała, patrząc mu w oczy. – To niesprawiedliwe. Wyszłam za Cala, ponieważ go kochałam. – Gówno prawda – oświadczył, przeciągając głoski i kręcąc głową. Wbił w nią
oskarżycielsko palec. – Nie wierzę ci. Usiadła prosto i otworzyła usta, ale Devlin gniewnie odsunął pościel i wstał z łóżka. W paru długich krokach przemierzył pokój, a po chwili trzasnął drzwiami łazienki. Dora objęła się ramionami, gdy została sama w królewskim łożu. Księżyc błyszczał niczym olśniewająca królowa. Parę minut temu czuła się wyzłocona i równie pełna blasku jak ten księżyc. Teraz czuła się przyćmiona i zimna. Przeciągnęła grubą narzutę ze stóp łóżka na swoje barki. Wpatrując się w mrok, przebiegła palcami po warkoczach na wełnie. Wzory, pomyślała… Znów to słowo. Zaczynała rozumieć potężny wpływ wzorów na zachowanie. Devlin mówił prawdę. Winnie nie robiła tajemnicy ze swojej antypatii do niego. Więc naprawdę zachowała się jak grzeczna dziewczynka i poszła za wzorem matki i jej matki przed nią, wychodząc za Cala? Przypomniała sobie, jak Winnie podkreślała, że Cal nie pije, w przeciwieństwie do jej ojca i Devlina. Winnie zawsze pomstowała na katastrofalne skutki picia, a byłego męża przedstawiała jako smutny przykład alkoholizmu i jego niszczycielskiego wpływu na życie. Wielokrotnie zaznaczyła też, że Cal pochodzi z rodziny o głębokich charlestońskich korzeniach i koneksjach. Miał jej zapewnić wygodny styl życia, do którego przywykła. Kochała Cala na swój dziewczęcy sposób. Od pierwszego spotkania z nim czuła, że ta droga prowadzi do małżeństwa. Gdy uklęknął i poprosił ją o rękę, mogła tylko przyjąć oświadczyny. Pobrali się w kościele episkopalnym św. Filipa w słoneczny czerwcowy dzień. Miała na sobie suknię z białej koronki, a jej druhny – z różowej tafty. Na swój ślubny serwis wybrała porcelanę Aynsley China, tak jak jej matka i babka. Czy faktycznie oceniała Devlina surową miarą swojej matki? Z trudem przełknęła ślinę. Musiała przyznać, że tak. Boże drogi, pomyślała, czując ukłucie wstydu. Zsunęła narzutę z ramion. Gruba, twarda wełna drażniła jej delikatną skórę. Gdy siedziała, drapiąc się po szyi i plecach, zastanawiała się, jak długo jeszcze będzie się ukrywać za starymi wzorami, które dotąd przysporzyły jej tylko cierpienia. Devlin wyszedł z łazienki, zawiązując pasek eleganckiego szlafroka. Miał zmierzwione włosy i gołe stopy. Jego ciężki krok znamionowała pewność siebie pomieszana z gniewem. Czasy się zmieniły, pomyślała. Ciekawe, co teraz powiedziałaby jej mama o Devie. Nie był to już biedny, choć mądry chłopak z wyspy, z którym dorastała. Był milionerem, który zaczynał od zera, a sukces osiągnął ciężką pracą. Stał się mężczyzną, zamożnym biznesmenem, mężem, rozwodnikiem, ojcem. I mimo wielu zmian i upływu lat wciąż ją kochał. Przystanął przy drewnianym stoliku służącym jako barek i nalał sobie drinka. Odwrócił się i spojrzał na nią. – Napijesz się koniaku? Po tonie poznawała, że wciąż się gniewa, ale mimo to zachowywał się jak dżentelmen. – Nie, dzięki. Poproszę szklankę wody. Znieruchomiał, po czym odwrócił się do stolika i zakorkował kryształową karafkę. Otworzył dwie butelki wody i zaniósł je do łóżka. Podał jej butelkę i położył się obok niej na materacu. Przesunęła się, aby zrobić mu miejsce przy zagłówku. Wyciągnął nogi, rozsiadł się wygodnie i upił spory łyk ze szklanki. Oparła się o jego ramię, czując ulgę, że wrócił do łóżka i nie zamierza w gniewie trzymać
ją na dystans. Tylko pewny siebie mężczyzna tak postępuje, pomyślała. Sięgnęła po jego dłoń, którą trzymał na kolanach. Natychmiast odwzajemnił uścisk. – Dev, nie rozmawialiśmy jeszcze o twoim małżeństwie – powiedziała, ciesząc się, że oboje siedzą przy zagłówku i patrzą na ocean, a nie na siebie nawzajem. Dzięki temu łatwiej było zdobyć się na szczerość. – Kochałeś swoją żonę? – Tak mi się wydawało. Nie zaprzeczam. – Cieszę się. – Nie chciałaby usłyszeć, że jej nie kochał. – Ożeniłem się z Ashley wiele lat po naszym zerwaniu – wyjaśnił. – Dlaczego się rozwiedliście? Jego pierś uniosła się w ciężkim westchnieniu. – Dałem ciała. Zdradzałem ją. Byłem za młody na małżeństwo i za głupi, żeby docenić to, co mam. Zbyt długo to ciągnęliśmy. Żadne z nas nie chciało chyba przyznać, że popełniliśmy błąd. Zwłaszcza gdy pojawiła się Leigh Anne. Kiedy jednak Ashley w końcu podjęła decyzję, nie walczyłem. Nie mogłem. Ale rozwód był trudny. Oboje nadal mamy po nim blizny. Mimo to, gdy teraz patrzę wstecz, widzę, że dobrze się stało. – Jak sobie radzi? – Całkiem nieźle. Znów wychodzi za mąż. Zerknęła na niego. – Nie przeszkadza ci to? – Skąd – odparł szybko. – Cieszę się jej szczęściem. To fajny facet. Będzie dobrym ojcem dla Leigh Anne. A ona zawsze będzie moją małą dziewczynką. Zrobiłbym dla niej wszystko. Rozwód nie zmienia uczuć ojca do dziecka. Dora pomyślała o Calu. Devlin miał rację, niestety dla Nate’a. – Gdzie mieszkają? – W Mount Pleasant. Mają naprawdę ładny dom nad strumieniem. Niedaleko. – Często widujesz córkę? – Co drugi weekend i w święta. Nie przegapiłem żadnego szkolnego przedstawienia ani występu tanecznego – oświadczył z dumą. Uśmiechnęła się. Cieszyła się, że to słyszy. Przesunął się bliżej i spojrzał jej w oczy. – Kochanie, wiem, że często rozmawiamy o przeszłości i o tym, co pamiętamy z czasów, gdy mieliśmy po szesnaście lat. Dzięki tobie znów tak się czuję i dobrze mi z tym. – Urwał, bawiąc się jej palcami. – Wiem jednak, że nie jesteśmy już dziećmi. Przypominają mi o tym różne dolegliwości. – Wybuchnął niskim śmiechem. – Nie jestem już tym niefrasobliwym surferem, którego znałaś. Teraz jestem mężczyzną. Fakt, że dojrzałem, nie oznacza jednak, że mam czuć się staro, prawda? Przykryła dłonią jego dłoń. – Ależ skąd. Uwielbiam twoją spontaniczność i żywiołowość. Przy tobie jestem szczęśliwa. Przechylił głowę. – Słyszę jakieś „ale”… Uśmiechnęła się smutno.
– Ale… Ja lubię spokojne życie, mój dom i mój ogród. Mojego syna. Wieczorami lubię siedzieć w domu. Podczas gdy ty… – Spojrzała mu w oczy. – Ty lubisz wychodzić. Chodzisz do baru, a Bill wie, co pijesz. Nazywasz Dunleavy’s swoim biurem. – Taki biznes. Umawiam się z klientami wtedy, kiedy oni mogą, co nierzadko oznacza weekendy i wieczory. Zabieram ich do restauracji, aby porozmawiać o umowie i dać im posmakować miejscowego kolorytu. – To obowiązek służbowy? – Nie, oczywiście, że nie. – Urwał. – O co pytasz? Obawiasz się, że nie potrafię się ustatkować? – Mówię, co widzę. Znów spojrzał na jej dłonie. – Nie pomyślałaś, że mogę być samotny? Gwałtownie podniosła głowę, aby spojrzeć mu w twarz. Jego błękitne oczy płonęły jak pochodnie na tle rumianej opalenizny i wypalały dziurę w całej jej argumentacji. Nie potrafiła oswoić się z tą myślą. Devlin Cassell samotny? Nie wzięła pod uwagę takiej możliwości. Pokręciła głową i oparła się na szerokim, silnym, godnym zaufania ramieniu. Przytulił ją do siebie. – Dev – powiedziała. – To bardzo wiele dla mnie znaczy, że mnie kochasz. I proszę cię o cierpliwość. Nie potrafię wypowiedzieć tych słów. Jeszcze nie. Najpierw muszę podpisać, przypieczętować i uprawomocnić rozwód, zanim będę mogła ruszyć do przodu. Na razie nie jestem gotowa na nic więcej. Westchnął i delikatnie poklepał ją po ramieniu. – Dobrze, skarbie. Nie będę cię ponaglał. – Dziękuję. – Dopóki nie zaczniesz mnie znów odpychać. – Nie zacznę. Obiecuję. – Poklepała jego tors dłonią. – Jestem tutaj. Pochylił się i pocałował ją w czubek głowy. – I chcę, żebyś tu została. Dora obudziła się następnego ranka przepełniona lekkością. Gdy tylko dotarła na plażę, zaczęła biec. Nie rozciągała się. Po prostu wystartowała, poruszając pięściami przy bokach. Jej stopy uderzały o twardy piasek, jedna za drugą. Na prawo od niej ocean burzył się wysokimi falami o białych czubkach. Jesteś silna. Dasz radę. Osiągniesz cel. Powtarzała te słowa raz po raz, niczym metronom odmierzający tempo. Musiała jeszcze w nie uwierzyć. Pot spływał po jej twarzy, ale nie zwolniła, mijając latarnię po drodze na Breach Inlet. Przypomniała sobie pierwszy raz, kiedy dotarła do tego punktu w pierwszy dzień swojego programu ćwiczeń. Była zmęczona, spragniona, z trudem stawiała nogę za nogą. Tego ranka odnalazł ją Devlin. Wyglądała koszmarnie, a on powiedział, że jest piękna. Roześmiała się głośno; radosny dźwięk zabrzmiał niczym larum w wietrzny poranek. Dotarła do przesmyku i zawróciła, utrzymując tempo. Miała wrażenie, że serce zaraz jej pęknie, ale postanowiła dokończyć ostatnie okrążenie. Jej mięśnie krzyczały z bólu, ale zaszła
za daleko, aby zrezygnować przed osiągnięciem celu. Koniec z wymówkami. Dzisiaj to zrobi. Biegła z bijącym sercem jak najdalej na północ, aż w końcu stanęła na końcu wyspy. Zatrzymała się, dysząc ciężko, i oparła dłonie na biodrach. Była wyczerpana, zlana potem, lecz triumfowała. Na jej twarz wypłynął szeroki uśmiech. Dała radę! Stała na piasku, pozwalając, aby rześki wiatr chłodził jej ciało, i wzrokiem wodziła po szerokiej plaży na tej małej wyspie, którą kochała. Za nią rozpościerał się Atlantyk, rycząc jak wielka bestia rozbudzona przez burzę. Gdy głośno się roześmiała, jej głos zlał się z hukiem fal. Przeszła długą drogę do tego punktu. Jej imienniczka Eudora Welty miała rację. Miłość do miejsca może uleczyć duszę. Odwróciła się, aby spojrzeć na drugą stronę wyspy, gdzie zatoka ścigała się z falami, gdzie spartyna szumiała na wietrze, gdzie ucztowały czaple. Nad linią drzew dostrzegła zarys tarasu na dachu Morskiej Bryzy. Uśmiechnęła się, gdy w jej głowie rozbrzmiały słowa Buni. Jeśli odnajdziesz siebie, odnajdziesz też drogę do domu. 5 Zobaczyłem cię wczoraj i obudziło się we mnie to dawne uczucie. Fragment piosenki That old feelingLouisa Armstronga (przyp. tłum.). 6 Iskra miłości wciąż płonie. Fragment piosenki That old feeling Louisa Armstronga (przyp. tłum.).
Rozdział dwudziesty Dora wzięła prysznic i włożyła lekką sukienkę, po czym zaniosła swoją kawę i miskę pełnoziarnistych płatków na tylną werandę. Słońce wyglądało niczym upiorne oko przesłonięte armadą szarych chmur. Zanim weszła na werandę, przestąpiła nad kilkoma sadzonkami warzyw i ziół, i dołączyła do Buni i Lucille, grających w karty w swoim ulubionym miejscu pod markizą. Markiza trzeszczała w podmuchach wiatru. Usiadła przy stole obok Carson, która czytała „Island Eye”. – Dzień dobry! – zawołała do wszystkich. – Idzie burza. Kobiety podniosły głowy i powitały ją ciepło. – Wcześnie dzisiaj wstałaś – zauważyła Bunia. – Mam nadzieję, że cię nie obudziłam. – Uchowaj Boże – odparła Bunia. – W moim wieku nikt nie śpi długo. Harper wstała parę minut po twoim wyjściu. – Bunia spojrzała na ogród. – Kochana dziewczyna zaparzyła kawę, ubrała się i poszła do ogrodu sadzić te rabaty. – Upiła łyk herbaty. – Zobaczcie, co ona dźwiga. Te worki z ziemią są cięższe od niej. Dora spojrzała na podwórko i zobaczyła, że Harper przenosi ogromne worki kompostu i wysypuje zawartość na dwie nowe rabaty. Lucille zachichotała. – Jest mała, ale żylasta. – Doro, dlaczego nie jesteś z nią w ogrodzie? – zapytała Bunia. – To chyba również twój projekt, prawda? – Ależ skąd – odparła Dora, żując płatki. – Harper przejęła ogród. Ja tylko wchodzę jej w drogę. Carson odłożyła gazetę i wybuchnęła śmiechem. – To coś nowego. – Nie całkiem – mruknęła Dora z rozbawioną miną. – To nie jest już tamta cicha mała myszka, którą znałam. Teraz się jej boję. Bunia zachichotała, pociągnęła kartę i uniosła ją wysoko, zastanawiając się, czy ją sobie zostawić, czy może odrzucić. – Zamówiła chyba wszystkie książki o ogrodnictwie, jakie kiedykolwiek powstały. Jej pokój jest nimi zasypany. Założę się też, że każdą z nich przeczytała. – A co to jest? – zapytała Carson, wskazując doniczki. – Sadzonki warzyw – wyjaśniła Dora. – Tylko tego nam brakowało – mruknęła Lucille, ciągnąc kartę. – Więcej warzyw. Szkoda, że nie przyszło jej do głowy wyhodować mi tłustego prosiaka. Albo parę kurcząt. – Nawet o tym przy niej nie wspominaj! – zawołała Bunia. – Bo jutro przyjadą kurczęta. – Odrzuciła kartę. – Nie martwcie się. Wyspa to nie miejsce na żywy inwentarz – wtrąciła Dora. – Nic nie powstrzyma panny Harper, jeśli się uprze – oświadczyła Lucille, podnosząc kartę Buni. – Kochane dziecko – mruknęła Bunia. – Cicho, idzie tutaj. Rozmowy ucichły, gdy Harper powoli szła przez podwórko, otrzepując ubranie z kurzu. Próżny trud.
Była od stóp do głów wybrudzona ziemią, która zamieniała się w błoto, mieszając się z jej potem. – Wcale się nie zasapała – szepnęła Dora z zachwytem. – Dzień dobry paniom – przywitała się Harper, stając na stopniach werandy. Zwróciła się do Dory, nalewając sobie wody z termosu. – Doro, cieszę się, że jesteś. Przydałaby mi się twoja pomoc. Muszę posadzić rośliny, zanim zacznie padać. – Nie dam rady, Panno Ogrodniczko – odmówiła Dora bez cienia skruchy. Harper prychnęła i spojrzała błagalnie na Carson. – Carson… – Na mnie nie patrz. Nienawidzę prac w ogrodzie. – Och, dajcie spokój – jęknęła Harper. – Muszę skończyć przed deszczem. – W jej oczach błysnął entuzjazm, gdy zaczęła mówić o swoich postępach. – Zaszłam za daleko, aby teraz to zaprzepaścić. Mamy trzy rodzaje sałaty, pomidory i, och, zioła! Pachną bosko. Pietruszka, tymianek, rozmaryn, szałwia, oregano, koper i mnóstwo bazylii. Czyż nie są cudowne? Takie maleńkie i w ogóle. Nazywam je moimi dziećmi. – Zwróciła się do Lucille. – Lucille, to będzie twój kuchenny ogródek – oświadczyła dumnie. – Za parę tygodni wejdziesz tutaj i wybierzesz, co tylko będziesz chciała. Lucille uśmiechnęła się słodko. – To bardzo miłe. Dziękuję ci, skarbie. – Zerknęła na Bunię. – Chętnie bym pomogła, Harper – powiedziała Dora – ale umówiłam się z Nate’em. Idziemy na kajaki. Chociaż… – Wskazała zbierające się chmury. – Mam nadzieję, że nie odwołają zajęć z powodu burzy. Spojrzały na niebo zwiastujące tropikalny sztorm, nadciągający z południa. – Szybko się przesuwają – zauważyła Bunia. – Nie powinnaś dzisiaj pływać. – Te chmury mają już swoją oficjalną nazwę – poinformowała je Carson, zerkając na Lucille. – Zgadnijcie jaką. – Gdy Lucille wzruszyła ramionami, Carson zawołała: – Tropikalny sztorm Lucy! Boki zrywać, prawda? Myślę, że trafili w dziesiątkę, gdy nazwali tę burzę na twoją cześć, ty stara wietrznico. Dziewczęta wybuchnęły śmiechem, a Carson pochyliła się, aby pocałować Lucille w policzek. Lucille prychnęła. – W całym moim życiu nikt nie nazywał mnie Lucy i już raczej nie nazwie. Zawsze byłam Lucille. Bunia się nie śmiała. – Letnie burze bywają zaskakująco silne. Potrafią mocno uderzyć. Przeżyłam ich zbyt wiele, aby każdej z nich nie traktować poważnie. Zeszłego lata Debby praktycznie starła z powierzchni ziemi nasze wydmy. Po prostu zniknęły. – Złożyła dłonie, ponaglając je wszystkie do roboty. – Dziewczęta, plany nie plany, musimy się dzisiaj przygotować do burzy. Wniesiemy poduszki do środka i schowamy do garażu wszystko, co lekkie albo luźne, aby nie porwał tego wiatr. Harper, ukryj narzędzia. Nie chcemy, aby coś zamieniło się na wietrze w pocisk i powybijało szyby w oknach. Ostrożności nigdy dość. – Buniu, zawsze panikujesz przed burzą – powiedziała Dora. – Ten dom stawia czoło niepogodzie od ponad stulecia.
– To dlatego, że zawsze jestem przygotowana! Musisz wiedzieć, młoda damo, że ten dom może wciąż stoi, ale przez lata dokonałam tu wielu napraw. Hugo niemal zmiótł cały budynek. Gdy już coś takiego przeżyjesz, nigdy nie odwracasz się plecami do oceanu. – Amen – mruknęła Lucille. – Lucy będzie prawdziwym sztormem – wtrąciła Carson, patrząc w niebo. – Czuję to w kościach. Jest zmiana ciśnienia. Dora znów podniosła wzrok, gdy ogarnęło ją złe przeczucie, którego doświadcza każdy mieszkaniec wybrzeża, gdy zbliża się letni sztorm mający imię. – Na szczęście to nie huragan. – Ale prognoza przewiduje silny wiatr – wtrąciła Harper, patrząc nieufnie na chmury. – Martwię się o moje rośliny. – Wzięła głęboki oddech. – Idę. Muszę je posadzić przed burzą. – Pomaszerowała po doniczki z ziołami i objęła je chudymi ramionami niczym pospolity robotnik. – Kim jest ta dziewczyna? – zapytała Carson, opierając podbródek na dłoni. – I skąd czerpie energię? – To zapał neofity, moja droga – odparła Bunia. – Niepohamowany żywioł. – A skoro mowa o energii – mruknęła Dora do Carson – zauważyłam, że dzisiaj znów zaspałaś. Od powrotu nie pływasz na desce. Biorąc pod uwagę te sztormowe fale, zakładałam, że dołączysz do gromady szaleńców na wodzie. – Jestem zmęczona po podróży. Nie czuję się dobrze, to wszystko. – Zerknęła na Lucille. – Chyba złapałam to, co ty. Lucille prychnęła. – Kochanie, na pewno nie masz tego, co ja. Carson oparła się o ramię Lucille. – Cóż, ty za to na pewno nie masz tego, co ja – zadeklarowała z humorem. Sposób, w jaki to powiedziała, sprawił, że Bunia szybko porozumiała się wzrokiem z Dorą, a potem z Lucille. Wszystkie trzy spojrzały po sobie domyślnie i jednocześnie zwróciły wzrok na Carson. Dora pochyliła się ku siostrze. – Carson, jesteś w ciąży? – Powietrze jest takie wilgotne, że można by je pić – oświadczyła Bunia. Krople potu rosiły jej czoło, a jej włosy się puszyły. Tropikalny sztorm Lucy nabierał mocy, wędrując wzdłuż północnego wybrzeża. Morze ryczało niecierpliwie, a huk odbijał się echem po wyspie. Ciężka wilgoć zawisła nad mokradłami niczym całun. We czwórkę szykowały się do burzy, która miała nadejść jeszcze tego wieczoru. Bunia po raz ostatni rozejrzała się po posiadłości i upewniła się, że wszystkie skrzynki z kwiatami, narzędzia ogrodnicze, poduszki i bibeloty bezpiecznie pochowano. – Skończyłyśmy. Jesteśmy zgrzane i spocone – powiedziała Carson, unosząc ramiona nad głowę, aby związać włosy. – Idziemy na plażę. Bunia ucieszyła się na widok kolorów, które tego ranka wróciły na jej twarz. Miała na sobie górę od bikini i spodnie do jogi zawieszone nisko na biodrach. Patrząc na jej płaski brzuch, Bunia nie mogła uwierzyć, że rośnie w nim nowe życie. Carson nie chciała rozmawiać o ciąży nawet z nią. Gdy wyznała prawdę, uciekła do swojego pokoju. Bunia spodziewała się,
że usłyszy pukanie do drzwi swojej sypialni, a Carson jak zwykle wślizgnie się po cichu do środka na pogawędkę, lecz wnuczka uparcie milczała. Harper podeszła do nich w czarnym jednoczęściowym kostiumie i sarongu. Na głowie miała duży kapelusz z opadającym rondem, a pod pachą ręczniki plażowe. – Idziesz z nami? – zapytała Bunię. – Och, nie sądzę, moja droga. Nie dzisiaj. Tuż za nią pojawili się Dora z dużą płócienną torbą i Nate z białymi smugami balsamu do opalania na twarzy. – Dlaczego nie, Buniu? – namawiała Dora. – Tego lata rzadko chodziłaś na plażę. Będzie jak za dawnych lat. – Nie chcę zostawiać Lucille – odparła Bunia. – A poza tym mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia przed burzą. Wy, dzieci, idźcie i bawcie się dobrze. Carson – wbiła we wnuczkę poważne spojrzenie – nie wchodź do wody, słyszysz? Posłuchaj, jak ryczy. Ten prąd głębinowy jest śmiertelny. Carson tylko się uśmiechnęła i nie odpowiedziała. Bunia wiedziała, że wysokie fale przy brzegach Charlestonu to silna pokusa dla miejscowych surferów. Wiedziała też, że mimo ostrzeżeń Carson zrobi po swojemu. – Ty też, Nate. – Zwróciła się do Dory. – Nie pozwól mu wchodzić do wody. – Nie martw się, Buniu. Nie będziemy się kąpać. Odprowadzała wnuczki wzrokiem, bębniąc palcami w uda. Gdy zniknęły za żywopłotem, zerknęła na zegarek i weszła po schodach do domu. Podeszła do kuchennego telefonu i wybrała numer, który zapisała na samoprzylepnej karteczce. Po dwóch sygnałach odebrał mężczyzna. – Devlin Cassell. – Devlinie, mówi Marietta Muir. – Bunia! – powitał ją ciepło. Przez chwilę nie odpowiadała, zszokowana bezpośredniością Devlina. – Proszę wybaczyć tę poufałość, pani Muir. Trudno się wyzbyć starych nawyków. – Nic się nie stało. Ale może formalne tytułowanie będzie lepsze, biorąc pod uwagę naturę naszych relacji. – Tak, proszę pani. Pani Muir. – Dziewczęta poszły na plażę. Masz teraz czas? – Dla pani? Oczywiście. Zaraz będę. – Zachichotał cicho ze swobodą, którą pamiętała z dawnych lat. – Znam drogę. Bunia otworzyła drzwi barczystemu, dobrze ubranemu mężczyźnie w ciemnych okularach. Dopiero gdy zdjął okulary i się uśmiechnął, rozpoznała zdumiewająco niebieskie oczy. – Devlin Cassell. To naprawdę ty. Witaj! Był wyższy i postawniejszy, niż zapamiętała. Blond włosy, schludnie przycięte, ale nadal nieujarzmione, nadawały mu młodzieńczego wyglądu, mimo że miał na sobie eleganckie spodnie khaki i niebieską, markową koszulkę polo. – Pani Muir, w ogóle się pani nie zmieniła – powiedział z szerokim uśmiechem. – Wejdź, proszę. – Zaprosiła go gestem do środka. – Musisz mi wybaczyć ten bałagan. Przez cały dzień razem z dziewczętami wywracałyśmy dom do góry nogami, aby przygotować się do burzy. Devlin zaczął się rozglądać, gdy tylko wszedł. Bunia pożałowała, że nie świeci słońce.
Morska Bryza prezentowała się o wiele lepiej, gdy słońce wlewało się do środka przez okna. W nadchodzącej burzy pokoje wyglądały ponuro. Włączyła lampy. Gdy szli przez dom, złote światło dodawało blasku sosnowym podłogom. Devlin zwracał uwagę na zabytkowe detale, które podnosiły wartość domu. Od czasu do czasu przystawał, aby zapisać coś w notesie lub coś skomentować. „Takich listew już się dzisiaj nie widuje”. Gdy wyszli na tylną werandę, przystanął, oparł ręce na biodrach i spojrzał na rozległą panoramę zatoki. Nadchodził przypływ, a srebrzysta mgiełka nadchodzącego sztormu, wisząca nad mokradłami, nadawała krajobrazowi czarodziejskiej aury. – Właśnie na to się skuszą. Widok za milion dolarów – mruknął. – W tym wypadku za wiele milionów. – Gwizdnął cicho. – Zapomniałem, jak doskonale położony jest ten dom. – Cóż, wierzę, że wtedy patrzyłeś głównie na Dorę. Spojrzał jej w oczy i zachichotał. – To prawda. Nadal patrzę. – Urwał, by zapytać po chwili: – Ma pani obiekcje? Poruszył ją fakt, że zależy mu na jej opinii. – Zależy od twoich intencji. – Przechyliła głowę i złożyła dłonie, ostrożnie dobierając słowa. – To tradycjonalistka przywiązana do konserwatywnych wartości. Rozwód jest dla niej trudnym doświadczeniem. – Wiem. Bunia objęła się ramionami, zaskoczona spadkiem temperatury. – Cóż, uważam, że jeśli ktoś naprawdę chce uczestniczyć w czyimś życiu, zdobędzie się na ten wysiłek. – Odwróciła się do Devlina i spojrzała mu prosto w oczy. – Nie widzieliśmy tu Calhouna Tuppera, odkąd Dora wyszła ze szpitala. Wydaje mi się za to, że ona dość często widywała ciebie w ostatnich tygodniach. Pokiwał głową. – Poznałeś już Nate’a? – Jeszcze nie. Chciałbym, ale Dora woli zaczekać. – Jest bardzo opiekuńcza wobec tego chłopca. Może zbyt opiekuńcza, ale ma swoje powody. Devlin odpowiedział jej równie szczerym spojrzeniem. – Staram się jej nie ponaglać. Zabroniła mi. Ale – dodał – chcę, by pani wiedziała, że moje uczucia dla Dory są prawdziwe. I głębokie. Nie skrzywdzę jej. Ani Nate’a. W zasadzie wydaje mi się, że sam prawdopodobnie zostanę na końcu skrzywdzony. Uśmiech rozświetlił twarz Buni. Devlin wyrósł na wartościowego, uczciwego człowieka. – W takim razie nie ma powodów do zmartwień. Wejdźmy do środka, dobrze? Temperatura spadła chyba o pięć stopni, odkąd przyjechałeś, a zaraz spadnie też deszcz. Przeszli do frontowej części domu. Wzrok Devlina zatrzymał się na chatce. – Możemy wejść do środka? – Nie dzisiaj. Lucille słabo się czuje. Odpoczywa. Nie chcę jej przeszkadzać. A przy tej zmianie pogody obawiam się, że lada chwila wrócą dziewczęta. Chatka jest czysta i schludna. – A garaż? – Zakurzony, pełen pajęczyn i śmieci, ale solidny. – Dobrze. W takim razie pojadę do biura i znajdę coś do porównania, żebyśmy mogli
zacząć rozmawiać o cenie. – Jego oczy rozbłysły. – Od razu mogę jednak zapewnić, że na rynku nie ma teraz nic podobnego. Biorąc pod uwagę czynnik historyczny i ten zabójczy widok… – Myślisz, że szybko się sprzeda? Uśmiechnął się. – Mam w biurze telefony do ludzi, którzy z niecierpliwością czekają, aż taki dom pojawi się w sprzedaży. Tak, pani Muir. Myślę, że sprzeda się bardzo szybko. Bunię przepełniała ulga i wdzięczność dla tego mężczyzny. Spojrzała na chatkę i wyobraziła sobie leżącą w niej Lucille. Planowała zatelefonować do paru lekarzy i dowiedzieć się, czy istnieją jakieś skuteczne i dostępne terapie. Z pieniędzmi w ręku mogła podjąć walkę z rakiem. – Doskonale. – Kiedy chce go pani wystawić na sprzedaż? – Jak najszybciej. Devlin uniósł brwi. – Naprawdę? Dora wspominała, że zaczeka pani do jesieni. – Taki był pierwotny plan. Ostatnie wydarzenia sprawiły, że zmieniłam zdanie. Wolałabym, rzecz jasna, nie opuszczać Morskiej Bryzy do końca lata. – Tak jest, proszę pani. Odebrałem rozkazy. Oddzwonię do pani jak najszybciej. – Odwrócił się do swojego samochodu. Było to duże, niemieckie auto, czarne, lśniące i najwyraźniej drogie. Pochylił się, aby otworzyć drzwi, po czym znieruchomiał i spojrzał na ulicę. Bunia również usłyszała głosy i poczuła ucisk w żołądku. Miała nadzieję, że skończą rozmowę, zanim dziewczęta wrócą do domu. W oddali rozległ się grzmot, a podmuch wiatru wzbił suchy piasek w powietrze. Pomiędzy wysokimi żywopłotami, wyznaczającymi granicę posiadłości, pojawili się Dora i Nate. Dora rozmawiała z Nate’em, ale umilkła na widok Devlina. Tuż za nią szły Harper i Carson, która pomachała mu z uśmiechem. – Cześć, Dev! – zawołała, podchodząc do niego. – Zastanawiałam się, kiedy się pojawisz. Co słychać? – Jest dobrze. Naprawdę dobrze – odparł szczerze, posyłając Dorze zaniepokojone spojrzenie. Dora się nie odzywała. W milczeniu stała obok Nate’a. – Ależ przystojnie wyglądasz, taki odstawiony – zażartowała Carson. – Przyszedłeś porwać naszą dziewczynę na kolację? – Spojrzała przez ramię pytająco na Dorę. – Ja, hm… – Devlin zawahał się i zerknął na Bunię, szukając u niej wskazówek. Bunia wystąpiła do przodu. – To ja poprosiłam Devlina, aby przyjechał. Chciałam, aby wycenił dom. Carson zrobiła zbolałą minę. – Wystawiasz dom na sprzedaż już teraz? – Najpierw chcę zebrać informacje, więc nie róbmy z tego afery. Dajcie temu biednemu człowiekowi wrócić do domu, zanim rozpęta się burza. – Zaczekaj, Devlin – powiedziała Dora. – Skoro już tu jesteś, chciałabym ci przedstawić mojego syna. – Przyzwała Nate’a gestem. – Nate, poznaj mojego dobrego przyjaciela, pana Cassella. Oczy Devlina zogromniały, tak jak jego uśmiech.
– Cześć, Nate. Cieszę się, że nareszcie mogę cię poznać. Twoja mama wiele mi o tobie opowiadała. W sumie nie przestaje o tobie mówić. – Wyciągnął rękę. Dora skrzywiła się w duchu, wiedząc, że Nate jej nie uściśnie. – Cześć – odparł Nate i odwrócił się w stronę domu. Devlinowi należało się uznanie za to, że bez urazy opuścił rękę. – Mam nadzieję, że kiedyś wpadniesz na moją łódź. Znam miejsca, gdzie delfiny pływają i zaganiają ryby do sieci. Widziałeś to kiedyś? Nate pokręcił głową. – Chętnie cię tam zabiorę. Twoja mama mówiła, że lubisz delfiny. Nate nerwowo zerknął na mężczyznę i przytaknął. – Mogę już wejść do środka? – zwrócił się do mamy. – Zimno mi. – Ja go zaprowadzę – zaoferowała Harper. – Cześć, Devlin – rzuciła, przechodząc obok. – Do zobaczenia, Dev. – Carson pomachała mu, idąc za Harper. – Lepiej się pospiesz. Niebo zaraz runie nam na głowy. Bunia podała mu dłoń. – Będę czekać na twój raport – powiedziała, a potem odwróciła się i weszła na schody. Dora zaczekała, aż wszyscy znikną w środku. Błyskawica rozdarła niebo, a zanim drzwi się zamknęły, rozległ się grzmot. Podeszła do Devlina, a on otoczył ją ramionami i przyciągnął do siebie. Spojrzała na niego ze wstydliwym uśmiechem i zaskoczyła go długim, leniwym pocałunkiem. – Czym sobie na to zasłużyłem? – zapytał powoli, nie zamierzając przestać. – Byłeś miły dla mojego syna. I tęskniłam za tobą. – Jestem tu – odparł. Spojrzał jej w oczy i dodał: – Każdego dnia i każdej nocy. I nigdzie się nie wybieram.
Rozdział dwudziesty pierwszy Tego wieczoru zgodnie z prognozami tropikalny sztorm Lucy wył na zewnątrz i trząsł szybami w oknach. Deszcz bębnił o dach. W Morskiej Bryzie natomiast wesoło płonęły lampy. Jej mieszkanki postanowiły zadrwić z burzy i urządzić piknik. Poprzesuwały meble w salonie, położyły koce na podłodze i wyjęły jedzenie z lodówki. Bunia siedziała w fotelu i słuchała swoich wnuczek, które rozłożyły się na kocach i gawędziły wesoło. Gdy jej dziewczęta były razem, ona stawała się niewidzialna. Z przyjemnością słuchała ich opowieści o najgorszych randkach, superdietach, które wypróbowały, modach, które uwielbiały, i ulubionych wspomnieniach z dzieciństwa w Morskiej Bryzie. Z upływem wieczoru tematy stawały się coraz poważniejsze. Od czasu do czasu przyłapywała Harper na zapisywaniu czegoś w swoim nieodłącznym laptopie. Rozmawiały i zajadały się zimnym kurczakiem i krewetkami, słonymi krakersami i serami, piklami i oliwkami, dojrzałymi awokado oraz taką ilością lodów, jaką tylko mogły w siebie wepchnąć, ponieważ Bunia obawiała się, że gdy zabraknie prądu, to wszystko się zepsuje. O dziewiątej sztorm przybrał na sile. Wiatr wył jak potępieniec, a deszcz bębnił w szyby. Nagle światła zamigotały i zapadła nieprzenikniona ciemność. Bunia ścisnęła dłoń siedzącej obok niej Lucille, dziewczęta wstrzymały oddech, a Nate wrzasnął. Carson sięgnęła po leżącą obok niej latarkę. Długi strumień światła natychmiast przywrócił spokój w salonie. – Nie ma powodu do zmartwienia – obwieściła. – Na stole leżą świece i zapałki. Zaraz potem pokój ożył tańczącym na ścianach i suficie blaskiem. – To jak obozowanie – powiedziała Dora do Nate’a. Chłopiec siedział sztywno z kolanami przy policzkach i szeroko otwartymi oczami. Uśmiechnęła się do niego z otuchą. – Prawda? Nie odpowiedział, ale przysunął się do niej. – Sztorm przybiera na sile – mruknęła Harper. Zerknęła na okna, z obawą marszcząc brwi. – Jesteście pewne, że to nie huragan? – Nie, dziecko, to nie huragan – oświadczyła Lucille, zanosząc się cichym śmiechem. – Od razu zauważyłabyś różnicę. Cały dom by się trząsł, nie tylko okna. A my nie siedziałybyśmy tutaj. Opuściłybyśmy wyspę, żeby to przeczekać gdzieś na północy. Po Hugonie nigdy już nie zostanę na wyspie podczas huraganu. O nie – dodała. – Nie martw się. To tylko porządny letni sztorm. Nagle rozbłysły wszystkie lampy. Powitał je okrzyk zachwytu. – Widzisz? – powiedziała Lucille z dumnym uśmieszkiem. – A nie mówiłam? To tylko letni wiatr. Bunia wpadła na pomysł, który mógł oderwać myśli ich wszystkich od pogarszającej się pogody. Podeszła do wieży stereo i przejrzała swoją kolekcję płyt. Przebiegła palcami po opakowaniach, aż znalazła Franka Sinatrę. Wyjęła płytę, włożyła ją do odtwarzacza i nacisnęła guzik. Rozległo się kliknięcie, szuranie, a w końcu popłynął aksamitny głos Franka Sinatry.
The summer wind came blowin’ in from across the sea7. – Tańczyliśmy z Edwardem do tej melodii w czasie burzy – powiedziała z tęsknotą w głosie. – Pamiętam – wtrąciła Carson, wstając. – W dużym domu na East Bay. Kiedyś ukryłam się na schodach i was obserwowałam. – Wyciągnęła ręce. – Zatańcz ze mną, Buniu. Bunia ujęła dłonie wnuczki. – Z przyjemnością. – Roześmiała się lekko, gdy Carson poprowadziła ją w tańcu. Obie były wysokie i z gracją sunęły po parkiecie. Dora wstała i podała dłonie Nate’owi. – Chodź, Nate. Jesteś w tym domu jedynym mężczyzną. Musisz tańczyć z damami. Ku zaskoczeniu wszystkich Nate wstał. Nagrodziły go wiwatami, gdy ujął dłonie matki i zaczął niezdarnie tańczyć. – Chyba nigdy nie zapomni tego tańca – szepnęła Carson do Buni. – Ja też nie. – Kocham cię, Buniu. – Wiem. Ja też cię kocham. Moja miłość jest bezwarunkowa. Wiesz o tym, prawda? Carson pokiwała głową i zacisnęła wargi, walcząc ze łzami. Harper poderwała się z podłogi. – Chodź, Lucille. Nie możemy zostać w tyle! Pomogła Lucille wstać, wzięła ją za ręce i zaczęły tańczyć powoli i swobodnie. Bunia promieniała, gdy rozglądała się po tonącym w świetle świec salonie pełnym tańczących par. Nikt nie biegł do drzwi, nie łapał samolotu ani nie dąsał się w swoim pokoju. Były tu razem, jej Letnie Dziewczęta, jej marzenie w końcu się spełniło. Zmówiła modlitwę dziękczynną za letnią burzę, która zbliżyła je do siebie w tę wyjątkową noc. Odtworzyły piosenkę jeszcze raz, zmieniając partnerów. Nate nie chciał tańczyć z nikim poza Dorą, więc tym razem Carson zatańczyła z Harper. Bunia ujęła dłonie Lucille i zaczęła się z nią łagodnie kołysać, nucąc melodię pod nosem. Nagle Lucille jęknęła cicho i zgięła się wpół. Wszyscy zamarli. Bunia chwyciła Lucille za ramiona i podtrzymała ją, jednocześnie wydając rozkazy. – Carson! Pomóż mi zaprowadzić ją na sofę. Doro, jej lekarstwa są w mojej sypialni. Biegnij po nie. Harper, podaj szklankę wody. Dziewczęta rozbiegły się po domu. Chwilę później Lucille leżała wygodnie na sofie, otoczona ramieniem Buni. Carson, Dora i Harper stanęły nad nimi, pełne niepewności i lęku. Nate siedział spokojnie na kocu. – To nie jest grypa. – Carson patrzyła na Bunię, szukając u niej potwierdzenia. Bunia pokręciła głową. – Nie mnie to mówić. – Spojrzała na Lucille. W pokoju zapadła cisza, którą zakłócał tylko wiatr dokazujący na dworze. Lucille powoli podniosła wzrok, objęła spojrzeniem Carson, potem Harper i Dorę. Ból nieco zelżał i chociaż wciąż trzymała się za brzuch, na jej twarz wypłynął spokój. – Nie róbcie takich zbolałych min – nakazała słabo. – To, co się dzieje, jest równie naturalne jak wiatr wiejący za tymi oknami. Jestem chora, żadna tajemnica. – Na co? – zapytała Dora.
Lucille westchnęła z rezygnacją. – Mam raka. Zastygły w niemym szoku. Po chwili Carson uklękła i położyła głowę na kolanach Lucille. – Och, Lucille. – Jaki to rodzaj raka? – zapytała Harper. Zaraz po niej do rozmowy włączyły się jej siostry, zasypując Lucille pytaniami, sugestiami i adresami najlepszych ośrodków medycznych, do których powinna się zgłosić. – Wystarczy tego paplania. – Lucille uniosła ręce w górę. – Nasłuchałam się już od waszej babki, a nie mam siły na powtórkę. Podjęłam decyzję, słyszycie? – oświadczyła stanowczo. – Przeżyłam życie z godnością. Z godnością zamierzam umrzeć. – Wiem, że trudno to zaakceptować, ale ona zdecydowała – zwróciła się Bunia do dziewcząt. – A naszym zadaniem jest zapewnić jej wszelkie wygody. – Nie chcę psuć zabawy – odezwała się Lucille – ale jestem zmęczona i muszę odpocząć. Chodź, dziewczyno – mruknęła do Carson. – Pomóż starej kobiecie wstać. Bunia i Carson ujęły ją pod ręce i powoli podniosły. Lucille stęknęła cicho i skrzywiła się z bólu. Dora i Harper podały jej dłonie, aby się na nich wsparła. – Zaprowadźcie ją do mojego pokoju – poleciła Bunia. – Nie, nie. Chcę się położyć we własnym łóżku – zaprotestowała Lucille. – Później, gdy sztorm osłabnie. Teraz odpoczniesz chwilę w moim. Pomimo narzekań Lucille położyła się w sypialni Buni na wielkim łóżku z baldachimem. Dora i Harper ułożyły za nią poduszki. – Wracajcie do zabawy. – Lucille odprawiła je gestem. – To nie jest żadne czuwanie przy zwłokach. Po prostu dopadło mnie zmęczenie. Idźcie. Moje kochane dziewczęta – dodała. Carson, Harper i Dora po kolei ucałowały ją na dobranoc, po czym niechętnie opuściły pokój. Bunia odprowadziła je do drzwi. – Nic jej nie będzie. Musi odpocząć. Ja też się położę. Zobaczymy się rano. Pamiętajcie o zgaszeniu świec przed pójściem spać. Z westchnieniem ulgi zamknęła za nimi drzwi sypialni. Cóż to był za wieczór. Poczuła się wyczerpana. Szybko włożyła koszulę nocną i umyła zęby, wsłuchując się w bębnienie deszczu na dachu. Pogasiła światła i weszła do sypialni, w której paliła się tylko lampka przy łóżku, rzucając niesamowite błękitne światło. – Pójdę już do siebie – obwieściła Lucille, odsuwając koc. – O nie, nigdzie się nie wybierasz – zaprotestowała Bunia, na powrót przykrywając ją kocem. – Na zewnątrz szaleje wichura, jakiej dawno tu nie było. Nie chcę, żebyś siedziała sama w chatce. Rozgość się, przyjaciółko, ponieważ zostaniesz tutaj, dopóki sztorm nie minie. – Ale tu jest tylko jedno łóżko! – I na nim właśnie będziesz spała. – A pani? – Tuż obok. – Nie powinnam… – Przestań wydziwiać. Jestem zbyt zmęczona na kłótnie. Wątpię, aby którakolwiek z nas się wyspała, biorąc pod uwagę wyjący wiatr i deszcz bębniący o dach. Lucille spojrzała na okno. – Leje jak przed potopem.
– Mam nadzieję, że biedne małe roślinki Harper jakoś przetrwają. Tak ciężko pracowała… – Bunia westchnęła, kładąc się na łóżku obok Lucille. Starała się przesuwać powoli, żeby nie poruszać materacem. Lucille zdradziła jej, że ból się nasila, a Buni bardzo ciążyła ta świadomość. Wiedziała, że wkrótce będzie musiała zadzwonić do szpitala. Położyła się na plecach i podciągnęła koc pod brodę. Zerknęła na Lucille, która leżała obok na poduszkach całkowicie nieruchomo, jakby bała się poruszyć. – Tego jeszcze nie grali – zauważyła żartobliwie Bunia. Lucille zawtórowała jej cicho. – Trzeba to gdzieś zapisać. Bunia zachichotała cicho. Pięćdziesiąt lat temu nie przyszłoby jej do głowy, że będzie leżeć w tym samym łóżku ze swoją pokojówką. – Przeżyłyśmy wiele lat, przyjaciółko. Wiele zmian. – Nie aż tak wiele jak tego lata. Lucille mlasnęła wargami. – Chcesz wody? – zapytała Bunia. – Nie. Od tych leków zaschło mi w ustach i tyle. – Może trochę lodu? Mogłabyś go ssać. – Nie trzeba. Leżały w milczeniu, wsłuchując się w burzę. – Cieszę się, że im powiedziałaś. Musiały się dowiedzieć. Przygotować się. – Też tak sądzę. – Bardzo cię kochają. – Wiem. – Lucille odwróciła do niej głowę. – To pociecha. – Będę za tobą tęsknić – wyznała Bunia łamiącym się głosem. – To też wiem. Ale będę nad wami czuwać. Tak samo jak zawsze. – Wcale nie tak samo. Kto będzie mnie beształ, kiedy ciebie zabraknie? Tylko ty jedna trzymasz mnie w ryzach. Lucille zaśmiała się cicho w ciemnościach. – Och, podejrzewam, że dziewczęta znajdą sposób. Bunia westchnęła. – Pewnie masz rację. Przez chwilę słuchały dobiegających z salonu odgłosów rozmowy. – Martwię się o nie – wyznała Bunia. – Mhm. – Harper wydaje się strasznie samotna. Dźwiga na barkach ogromny ciężar oczekiwań swojej rodziny. Jej matka… Czy Harper kiedyś zrozumie, czego sama pragnie? Czy znajdzie męża, który będzie odpowiadał standardom Jamesów? – Martwi się pani o Harper? – prychnęła Lucille. – Cóż, o nią martwię się najmniej. – Dlaczego tak mówisz? – Po pierwsze, jest najmłodsza. Ma tylko dwadzieścia osiem lat. I mnóstwo czasu przed sobą. – Za moich czasów większość jej rówieśniczek była już dawno po ślubie – oświadczyła Bunia sztywno. – Cóż, tamte czasy dawno już minęły. Po drugie, jest bogata jak Krezus. Albo jej matka jest.
To dziecko nie musi szukać męża ani pracy, żeby żyć. I to żyć godnie. – Uniosła podbródek, by podkreślić swoje słowa. – Ja nigdy nie wyszłam za mąż, bo nie chciałam, żeby mężczyzna mówił mi, co mam robić. Lubię swoją niezależność. Kto powiedział, że ona nie jest taka sama? – Na jej twarz wypłynął uśmiech. – Gdybym miała pieniądze jak Harper. Boże… – Przewróciła oczami i uśmiechnęła się. – Co byś zrobiła? – zaciekawiła się Bunia. – Czego bym nie zrobiła? Zachichotały zgodnie. Stare przyjaciółki swobodnie czujące się w swoim towarzystwie. – O Dorę też niech się pani nie martwi – dodała Lucille. – Nie? Musi podjąć jeszcze mnóstwo decyzji. Jej rozwód będzie trudny… jeśli w ogóle dojdzie do rozwodu. – Och, rozwód będzie na pewno. – Skąd wiesz? – zapytała Bunia. – Nie mogę powiedzieć. Ale Dora nie marzy już o Calhounie Tupperze. Bunia uśmiechnęła się lekko, doszła już bowiem wcześniej do tego samego wniosku. – To z powodu tej ostatniej nie sypiam po nocach. – Lucille pokręciła głową. – Carson… – Co my poczniemy z tą dziewczyną? – Nie wiem – wyznała Bunia. Zamartwiała się o Carson. – Myślałam, że jest już na dobrej drodze. A teraz dziecko. Co z jej kawalerem? Od jakiegoś czasu go nie widuję. – Blake? Podobno z nim zerwała. – Boże kochany. Ucieka od następnego? – Bunia westchnęła. – Teraz potrzebuje nas bardziej niż kiedykolwiek. – Potrzebuje pani – sprostowała Lucille. – Mnie już tu nie będzie. – Nie mów tak! Oczywiście, że będziesz. Lucille nie odpowiedziała. – Dzięki Bogu przestała pić – rozmyślała na głos Bunia. – Pomyśleć, co by było, gdyby nadal piła, gdy zaszła w ciążę. To mały cud. Biedna dziewczyna dźwiga brzemię ojca alkoholika, ale naprawdę się stara. Nie może wziąć do ust nawet kropli, skoro jest w ciąży. – Czy ona w ogóle urodzi to dziecko? – zapytała Lucille. – Oczywiście, że urodzi. – Najlepiej zaczekać i zobaczyć, co się stanie. – Posłała Buni przeciągłe spojrzenie. – Żadnego wtrącania. – Mam prawo się martwić. – Martwić, tak. Wtrącać, nie. – Nie patrz tak na mnie, ty stara bantamko. W odpowiedzi Lucille zachichotała głośno. – Wychowałyśmy dziewczęta na silne i niezależne kobiety – oświadczyła Bunia poważniejszym tonem. – Udało się nam. Ale, Boże, wstyd przyznać, nadal myślę o nich jak o moich małych dziewczynkach. Chcę zobaczyć je wszystkie ustatkowane. Zamężne. Czy jestem staroświecka? One uważają, że tak…
– Pani i ja, obie pochodzimy z innej epoki. Teraz świat jest inny. One pragną więcej, oczekują więcej, wręcz żądają więcej. Kto powiedział, że małżeństwo jest rozwiązaniem? Proszę spojrzeć na Dorę! Wszystko zrobiła jak należy. Wyszła za mąż w młodym wieku za szanowanego kawalera podczas wystawnej uroczystości, za którą zapłaciła pani i pan Edward. Wprowadziła się do wielkiego domu, urodziła dziecko. Postępowała tak, jak nakazywała jej rodzina, odkąd przyszła na świat. I co teraz? Bunia milczała. – Powiem pani co – kontynuowała Lucille. – Nasza Dora się pozbiera, stanie na nogi i zacznie od nowa. Daje dobry przykład młodszym siostrom. Rozpiera mnie taka duma, że aż pękają mi guziki na piersi. Bunia chwyciła ją za rękę. – Dziękuję ci, Lucille. Potrzebowałam słów otuchy. Widzisz? O tym właśnie mówię – dodała, pociągając nosem. – Jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Co ja bez ciebie pocznę? – Postarzeje się pani i zmądrzeje. Normalna kolej rzeczy. – Urwała. – Dobrze się dzisiaj bawiłyśmy, prawda? – Prawda – przyznała Bunia z cieniem uśmiechu. – Letni wiatr zawodził, a my tańczyłyśmy. Musisz zapamiętać tę noc, Marietto. Gdy nadchodzą trudne czasy, tańcz. 7 Letni wiatr nadszedł znad morza (przyp. tłum.).
Rozdział dwudziesty drugi Dora siedziała po turecku obok Harper na mosiężnym łóżku z baldachimem. Burza i późna pora wywołały chłód i wilgoć, owinęły się więc kocami. Podziwiała zmiany, które zaszły w jej sypialni – tapetę w kwiatowy, biało-różowy wzór, mosiężną toaletkę z lustrem, dywan z Aubusson. Zmiany odzwierciedlały jej gust i stanowiły zewnętrzną oznakę ewolucji, którą przeszła tego lata. Podobnie u jej sióstr. Pokój Harper był spokojniejszy i bardziej klasyczny. Carson nadała swojemu miejscowy, swobodny styl. Bunia podarowała każdej z nich bezpieczne schronienie w Morskiej Bryzie w obliczu burz, z którymi musiały się zmierzyć. Dora spojrzała na Carson. Siostra stała przy oknie, osłaniając się skrzyżowanymi ramionami niczym tarczą, i obserwowała pierzaste liście palm tańczące na wietrze. Nieustępliwy ryk fal odbijał się echem wśród drzew. Dora zastanawiała się, jakie zmiany zastanie rankiem na plaży. – Carson, chodź do nas! – zawołała. Carson usiadła z siostrami na łóżku. Harper przysunęła się do niej i otuliła swoim kocem jej plecy. – To miłe siedzieć tak razem i rozmawiać – powiedziała Dora. – Jak za dawnych czasów – zgodziła się Harper. – Ale nie zawsze tak będzie, prawda? – zapytała Carson z przygnębieniem. – Myśl o utracie Morskiej Bryzy była dostatecznie trudna. A teraz jeszcze Lucille? – Pokręciła głową. – To nie do zniesienia. – Co nie znaczy, że nie możemy znów spotkać się razem – wtrąciła Dora. – Gdzieś. – Czyżby? – mruknęła Carson. – To zależy od nas – oświadczyła Harper. – Przez wszystkie te lata Morska Bryza stała tutaj, a żadna z nas nie przyjechała. Musimy podjąć wysiłek. – No cóż, pamiętajmy, że to Bunia nas tu sprowadziła – odparła Carson. – Co się stanie, gdy ona odejdzie? A Morska Bryza zniknie? – Nie strasz nas – poprosiła Dora. – Nie straszę. Po prostu mówię, jak będzie. Nic nie poradzę na to, że martwię się o nią. Ma osiemdziesiąt lat. Co pocznie bez Lucille? Zwłaszcza gdy nas zabraknie. Spojrzała na strumyki wody na szybie. Wyglądały tak, jakby nawet dom płakał. – Dlatego Bunia nas tu ściągnęła – zauważyła Dora. – Wiedziała, że ten dzień nadchodzi, i chciała, abyśmy zbliżyły się do siebie jak prawdziwe siostry. – Chociaż posłużyła się dość makiawelicznymi metodami. – Harper uśmiechnęła się kpiąco. – Mam wrażenie – wyznała Carson niskim, drżącym głosem – że wszystko, co kocham, przecieka mi przez palce. – Morska Bryza zawsze była dla nas probierzem – oświadczyła Dora, świadoma roli starszej siostry. – Wszystkie jesteśmy wstrząśnięte. Przyznaję, że choć Bunia wspominała o sprzedaży Morskiej Bryzy, mnie nigdy nie wydawało się to realne. Aż do dzisiaj, gdy zobaczyłam Devlina podczas dokonywania wyceny. Dopiero wtedy to do mnie dotarło. Bunia nie żartuje. Sprzeda Morską Bryzę i zniknie miejsce, do którego możemy wracać. – Spojrzała na Harper i Carson. – Co zrobimy po sprzedaży domu?
Pozostaniemy w kontakcie? – Tak – zapewniła Harper. – Chociaż nie wiem, dokąd pojadę ani co zrobię. Mam miesiąc na decyzję. – Nie wracasz do Nowego Jorku? – zdziwiła się Dora. – Być może. Ale na pewno nie zamieszkam znów z matką. – Odsunęła z policzka pasmo miedzianych włosów. – Nie mogłabym do niej wrócić. Rozważam wyjazd do Anglii – dodała. – Chociaż z wizytą. Rozejrzę się, zobaczę, jak się tam czuję. Od jakiegoś czasu planuję odwiedzić babcię James. Myślałam, że będę cała w nerwach krążyć po Internecie i wysyłać życiorysy do miliona firm. Ale się nie denerwuję. Ani nie spieszę. – Otuliła się kocem. – Wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale czuję, że wydarzy się coś, dzięki czemu wszystko stanie się jasne. – Na przykład co? – dopytywała zaintrygowana Dora. – Nie wiem – odparła Harper z nikłym uśmiechem. – Nie siedzę bezczynnie – dodała pospiesznie. – Rozważam różne opcje. Planuję parę rzeczy. Ale też… czekam. – Czekasz? – zapytała Dora z powątpiewaniem. – To do ciebie niepodobne. Harper wzruszyła ramionami z zawstydzoną miną. – Zrozumiem, gdy to nadejdzie. Gdziekolwiek jednak wyląduję, obiecuję, że pozostanę z wami w kontakcie. – To ważne pytanie dla nas wszystkich, prawda? Jakbyśmy były statkami czekającymi w porcie. Ja też nie jestem pewna, gdzie wyląduję. – Dora wykrzywiła twarz w grymasie. – Pod koniec lata będę w środku rozwodu. W trakcie sprzedaży domu. – Złożyła dłonie. – Proszę, Boże, spraw, aby ktoś go kupił. – Opuściła dłonie i zaczęła odliczać na palcach. – Muszę znaleźć mieszkanie. Pracę. Nową szkołę dla Nate’a. – Sapnęła cicho. – Mam na talerzu więcej, niż mogę zjeść, to pewne. – Masz też Devlina w odwodzie – przypomniała jej Harper. – Dev… To dobry facet jedną nogą zawsze w wodzie. To właśnie w nim lubię. Jest niefrasobliwy tam, gdzie ja się spinam. Jest też bystry, odniósł sukces. Stąpa mocno po ziemi. I, Boże, wie też, jak umiejętnie naciskać moje guziki. – Z zawstydzonym uśmiechem spojrzała na ślad po obrączce na swoim palcu. Zasinienie zniknęło, ale skóra w tym miejscu jeszcze się nie opaliła. – Podjęłam decyzję. Ważną decyzję. – Podniosła wzrok na siostry. – Rozwodzę się. Nie wrócę do Cala. Jest mi smutno – przyznała. – Rozbijanie rodziny boli. Tyle że od dawna nie byliśmy rodziną, a ja wiem, że nie dam rady dłużej tak żyć. Wiem też, że oboje będziemy szczęśliwsi osobno. – Cieszę się, że podjęłaś decyzję. – Harper położyła dłoń na jej ramieniu. – Wiem, że nie było ci łatwo. Carson zerknęła na Dorę z ukosa. – To z powodu Devlina? Dora oblała się rumieńcem. – Jasne, że uczucie do Deva pomogło mi w podjęciu decyzji. Ale nie ono przeważyło. Cal już zrezygnował z naszego małżeństwa, nie zapominajcie. Zmierzaliśmy ku paskudnemu
rozwodowi, gdy dostałam ataku. Siostrzyczko, jeśli czegoś się tego lata nauczyłam, to właśnie tego, że nie zgadzam się na małżeństwo bez miłości. To mi nie wystarczy. Carson spojrzała na Dorę z uśmiechem. – To dobrze. – Nie zamierzam też jednak wiązać się z innym mężczyzną – kontynuowała Dora. – Myślę, że przez jakiś czas pozostanę kobietą niezamężną. – Podniosła wzrok. – Teraz jest mój czas. Wydawało mi się, że samolubnie skupiam się na własnych potrzebach i pragnieniach. Przez całe życie myślałam o innych… uszczęśliwiałam ich, szukałam aprobaty. Niedługo stuknie mi czterdziestka. Najwyższy czas postanowić, jak ja chcę spędzić kolejnych czterdzieści lat mojego życia. – Gdy wyprostowała plecy, koc zsunął się z jej barków. – Wiecie, nigdy nie mieszkałam sama. Harper pokręciła głową z niedowierzaniem. – Nigdy? – Nie – potwierdziła Dora, zarzucając na siebie koc. – Z domu matki przeprowadziłam się do domu Cala. – Machnęła dłonią. – Oprócz college’u, rzecz jasna. W kampusie mieszkałam z bandą współlokatorek. To się nie liczy. – Westchnęła. – Nigdy nie wynajmowałam własnego mieszkania. Nie mogę się doczekać. – Gdzie? – zapytała Carson. Dora przez chwilę rozważała odpowiedź. – Nie wyjadę aż do Nowego Jorku ani do Anglii, to na pewno – mruknęła, posyłając Harper przelotny uśmiech. Przed jej oczami mignęła twarz Devlina, ich wspólne wycieczki łodzią, gotowanie krabów, picie piwa, oglądanie zachodów słońca. Pomyślała o uniesieniu, jakie czuła, biegając po plaży, obserwując przypływy i odpływy, zbierając muszle z Nate’em. – Na pewno zostanę w Karolinie Południowej. Marzę o małym domku ze skromnym ogródkiem, któremu nie trzeba poświęcać dużo czasu. Teraz widzę, jak się izolowałam. I jadłam, aby wypełnić pustkę, którą czułam. Tym razem odnowię kontakty ze starymi znajomymi, poznam nowych ludzi, włączę się w życie wspólnoty. Myślę, że zostanę na wybrzeżu. Podoba mi się tutaj – oświadczyła z przekonaniem. – Nate’owi też się podoba. – Przypomniała sobie uśmiechniętą twarz syna. – Najlepiej się czuje blisko morza. – Wzięła głęboki oddech. – Gdziekolwiek wyląduję, pozostanę z wami w kontakcie, obiecuję. Będę potrzebowała sióstr, aby przez to wszystko przejść. Dora i Harper patrzyły teraz na Carson. – A co z tobą? – ponagliła ją do zwierzeń Harper. Carson wzruszyła ramionami. – Dobrze się czujesz? – zapytała Dora. – Nie. Nie czuję się dobrze – wybuchnęła Carson. – Wręcz przeciwnie. – Spojrzała na siostry z błyskiem w oku. – Obie macie wsparcie finansowe, nawet jeśli niedoskonałe. Obie macie rodziny, na które możecie liczyć. Ja mam tylko Lucille i Bunię. Ten dom. I teraz nawet to rozwiewa się niczym piasek na wietrze. Planowanie, co zrobię jesienią, wydaje mi się cholernie niemożliwe. Wybaczcie, jeśli nie wybiegam myślą dalej niż tydzień. Dora położyła dłoń na jej ramieniu. – Masz nas. Och, kochanie, wiemy, jaki to dla ciebie trudny czas. Ale będziemy przy tobie. Hej, możesz zamieszkać ze mną. – Szturchnęła siostrę z otuchą. – Nie obiecuję luksusów, ale pomogę ci zająć się dzieckiem.
Carson się wzdrygnęła. – Dziecko? Nie urodzę dziecka. Dora zrobiła skonsternowaną minę. – Myślałam… Carson cała zesztywniała. – No to się pomyliłaś – odpowiedziała chłodno. Po chwili Dora zrozumiała. – Rozważasz aborcję? – Oczywiście, że tak – potwierdziła Carson, zaciskając dłonie w pięści. – Nie mam męża, pracy, mieszkania… – Carson… – Dora pochyliła się ku niej. – A co z Blakiem? Głos Carson drżał z emocji. – Nawet nie zaczynaj. – Carson, ja… – Doro – wtrąciła Harper ostrzegawczo. – Nie widzisz, jakie to dla niej trudne? To nie jest twoja decyzja. Daj spokój. Dora wpatrywała się w Harper, przyswajając jej słowa. „Daj spokój”. Próbowała to robić przez całe lato. Nie to jednak było istotne. Czuła, że powinna powiedzieć różne rzeczy, aby powstrzymać Carson przed podjęciem decyzji, której mogłaby żałować do końca życia. Tak długo starała się o Nate’a. Cierpiała poronienie za poronieniem, miesiącami leżała w łóżku i przytyła od tego dwadzieścia kilo. Carson powinna utrzymać tę ciążę. Spojrzała na siostrę, która siedziała sztywno, gotowa do walki, ze łzami w błękitnych oczach Muirów. Wtedy coś do niej dotarło. Pomyślała o swojej matce i jej wiecznej gotowości do mówienia córce, co wypada, aby utrzymać ją w ryzach. Dora nie chciała mówić Carson, co powinna zrobić. To źle wpływało na ich relację w przeszłości. Chciała, aby więź z siostrą opierała się na miłości i zaufaniu. Przypomniała sobie te wszystkie rozmowy telefoniczne, które odbyły, gdy Carson była na Florydzie. Rozmawiały o wszystkim i o niczym. Chciała, aby Carson podniosła słuchawkę i zadzwoniła do niej, gdy już opuszczą Morską Bryzę. Przycisnęła palce do powiek. Harper miała rację. Carson nie potrzebowała jej opinii. Życie Dory przypominało obecnie burzę, ale dostrzegła już promienie słońca przedzierające się przez chmury. Tego właśnie potrzebowała teraz Carson. Odrobiny światła, które dałoby jej nadzieję. Zrezygnowała więc ze sporów. – Kilka miesięcy temu usłyszałabyś ode mnie zapewne, co powinnaś zrobić. – Roześmiała się ironicznie. – Nie krępowałabym się. – Chyba wiem, co byś powiedziała – mruknęła Carson beznamiętnie. – Pewnie tak. Ale to tylko moja opinia – przyznała Dora szczerze. – Bardzo się od siebie różnimy. Mamy tego samego ojca, ale wychowano nas inaczej, mamy odmienne przekonania religijne, kulturowe, inny styl życia. Długo by wymieniać. – Nawet gdybyśmy dorastały w tym samym domu – wtrąciła Harper – różniłybyśmy się od
siebie. – Cóż, pewnie tak – zgodziła się Dora. – Kochanie, utknęłam we własnej kupie błota. Nikogo nie będę nim obrzucać. Jestem ostatnią osobą, która powinna udzielać ci rad. Urwała na widok zdumionych min Carson i Harper. Było to nieco irytujące, ale zarazem sprawiało jej przyjemność – ich szok potwierdzał, że postępuje słusznie. – Próbuję powiedzieć – kontynuowała – że w gruncie rzeczy nie wiem, co przeżywasz. Gdy zaszłam w ciążę, nie musiałam dokonywać wyboru. Byłam mężatką. Pragnęłam dziecka. A mimo to miałam problemy. Wojowniczość zniknęła z twarzy Carson. Uważnie słuchała siostry. – Przechodziłam poronienie za poronieniem. Chciałam dziecka tak bardzo, a żadnego nie potrafiłam donosić. Czułam, że poniosłam klęskę. A potem urodził się Nate. Mój słodki, kochany chłopiec. – W jej oczach błysnęły łzy. Otarła je szybko. – Macierzyństwo jest trudne. – Odetchnęła głęboko. – Okej, po prostu to powiem. Nigdy wcześniej tego nie mówiłam, w każdym razie nie głośno. – Otuliła się ciasno kocem. – Diagnoza złamała mi serce. Na początku nie wiedziałam, jak bardzo będzie źle, czy Nate nauczy się mówić, czy w ogóle będzie się komunikował, czy sam będzie korzystał z łazienki. Usłyszałam, że jestem samolubna, że powinnam myśleć o dziecku, a nie o sobie. Starałam się, naprawdę się starałam. – Z trudem przełknęła ślinę na wspomnienie tamtych emocji. – W głębi ducha opłakiwałam jednak stratę dziecka, które planowałam mieć. Idealnego dziecka… – Pokręciła głową. – Wiem, jak okropnie to brzmi. Dlatego nigdy nikomu o tym nie powiedziałam. Nawet Calowi. – Prychnęła śmiechem. – Zwłaszcza Calowi. Spojrzała na siostry, aby wybadać ich reakcję, doszukiwała się w ich oczach potępienia albo pogardy. Gdy niczego takiego nie znalazła, kontynuowała. – Od tamtej pory przebyłam długą drogę. Wiem już, że idealne dzieci nie istnieją. Kocham Nate’a za to, że jest taki, jaki jest. Muszę go uczyć odczuwania emocji, ale on też wiele mnie nauczył. Zdaję sobie sprawę, że zawsze będzie mnie bolał widok mojego syna, który w szkole sam jada posiłki i którego nikt nie zaprasza na urodziny. Będę czuła ból, tuląc go do siebie i kojąc jego lęki, i zażegnując napady złości. Każda matka żywi takie uczucia, gdy nie może zapewnić swojemu dziecku idealnego życia. – Uśmiechnęła się drżąco i wzruszyła ramionami. – Macierzyństwo jest trudne, ale chcę, abyście wiedziały jedno. Dziękuję Bogu za każdy dzień, bo myślałam, że nigdy nie zostanę matką, a teraz mam ten cudowny dar. Spojrzała na twarz Carson i dostrzegła zagubienie w jej oczach. Niewiele więcej mogła dodać. Słowa cisnęły się jej na usta, ale Carson była zbyt krucha. Dora musiała postępować z nią delikatnie. – Nie będzie ci łatwo, bez względu na decyzję, jaką podejmiesz. Tak czy inaczej, twoje życie się zmieni. – Położyła dłoń na ramieniu Carson. – Jesteś moją siostrą, kocham cię. Cokolwiek postanowisz, masz moje wsparcie. Carson pochyliła się i objęła ją. – Dziękuję – szepnęła. – Moje również – dodała Harper, obejmując szczupłymi ramionami plecy obu sióstr.
Carson leżała na boku z dłońmi pod głową i szeroko otwartymi oczami. Przysłuchiwała się odgłosom cichnącej burzy. Przed domem i w środku panował tymczasowy spokój. Dostrzegła pierwsze blade promienie szarego świtu przez szpary w żaluzjach. Usłyszała poranną pieśń ptaków, które w gałęziach drzew obwieszczały z wigorem nowy dzień. Świt zawsze miał dla niej szczególny urok. Wstała z łóżka i narzuciła na bieliznę jedwabne kimono. Przewiązała się w pasie i wyszła na korytarz, stąpała ostrożnie, aby nie obudzić sióstr, które spały w łóżku Dory. Przysłuchiwała się ich rozmowie przez całą noc. Otworzyła drzwi wejściowe i drgnęła, bo zaskrzypiały głośno w ciszy. Kiedy wyszła na zewnątrz, uderzyła w nią wilgotna słodycz powietrza, które zawsze tak właśnie pachniało po letnim sztormie. Krople deszczu odciążały liście dębu, korę i skapywały, by utworzyć na ziemi błękitne kałuże. Perłowa mgiełka unosiła się nad całą wyspą, a gdy Carson zeszła ze schodów, poczuła, że wkracza w zupełnie inny świat. Jej uwagę przykuł jakiś hałas. Odwróciła głowę ku chatce. Zobaczyła Lucille w szlafroku i pantoflach, która powoli wspinała się po schodach na werandę. Pobiegła do niej po chłodnym żwirze. – Pomogę ci wejść na górę. – Ujęła ją pod ramię. Kości starej kobiety wydały się jej lekkie i puste niczym szkielet ptaka. Razem weszły na werandę i przystanęły, by Lucille mogła zaczerpnąć powietrza. Carson nie widziała jeszcze, aby Lucille tak ciężko oddychała, i to ją przeraziło. – Chcę się położyć we własnym łóżku – oświadczyła Lucille. – Otworzę ci drzwi i zapalę światło, żebyś się nie potknęła w ciemnościach. – Mogę chodzić po moim domu z zamkniętymi oczami – wymamrotała Lucille, ale zaczekała, aż Carson włączy światło i przytrzyma dla niej drzwi. Weszła za Lucille do chatki. Wszystko było czyste i schludne. Ściany pomalowano białą farbą, lecz wiszące na nich obrazy przyciągały wzrok jaskrawymi kolorami używanymi przez popularnych afroamerykańskich artystów z Charlestonu. Wszędzie dostrzegała akcenty osobowości Lucille i owoce jej zdolności manualnych – koszyki z trawy, haftowane poduszki, robione na drutach narzuty. Wszystko to krzyczało, że Lucille kocha swój domek i jest w nim szczęśliwa. W jej sypialni panował natomiast zaduch choroby i leków. Pomogła Lucille zdjąć szlafrok i położyć się na czarnym, żelaznym łóżku. Lucille skurczyła się, a jej zdecydowanie zniknęło wraz z kilogramami. Wyglądała jak dziecko z wielkimi, ciemnymi oczami na szczupłej twarzy. Kręcone, siwe włosy tworzyły aureolę wokół głowy, gdy leżała na tle narzuty w wesołych jaskrawych barwach. Carson rozejrzała się po pokoju, zauważając szlafrok Lucille na oparciu małego kobiecego fotela, duży bukiet letnich kwiatów i stolik przy łóżku zastawiony fiolkami leków. – O, tak lepiej – mruknęła Lucille. – Lubię leżeć we własnym łóżku. Pod swoim dachem. – Zamrugała ciężko kilka razy, wyraźnie wyczerpana. Poszukała wzrokiem Carson, a gdy ją znalazła, uśmiechnęła się słabo i poklepała dłonią materac. – Podejdź bliżej, dziecko. Carson usiadła na krawędzi materaca, tak aby nie poruszyć Lucille. Pękało jej serce, gdy widziała ją taką słabą i kruchą. Dla niej Lucille zawsze była silną, zdecydowaną, niewzruszoną opoką i wsparciem. Ta kobieta ją wychowała. Była dla niej matką w każdym calu, tak jak babcia. Wstrzymała
oddech i na próżno próbowała powstrzymać łzy. – Czemu płaczesz? – zapytała Lucille. Carson pociągnęła nosem. – Nie wiem – wyznała. – Musi być jakiś powód, bo ty nigdy nie płaczesz. Powiedz. Nie chciała przyznawać, że płacze, ponieważ widzi ją taką słabą i chorą. Ponieważ nie wyobraża sobie życia bez niej. Zamiast tego zdradziła inne źródło swoich łez, wiedziała bowiem, że Lucille jest chyba jedyną osobą, która wysłucha jej bez osądzania. – Czuję się zagubiona. I przerażona. – Z powodu życia, które w tobie rośnie? Carson wzięła głęboki oddech. – Nie wiem, co robić. – Nic nie musisz robić. Nie odważyła się na nią spojrzeć. – Muszę. – Rozumiem. – Lucille zamilkła. – Myślisz, że jestem złym człowiekiem? Lucille prychnęła i pokręciła głową. – Masz kłopoty. Boisz się. Widzę to. – Rozważam wyjazd. – Oczywiście. Carson zmarszczyła brwi i podniosła wzrok. – Dlaczego tak mówisz? – Zawsze uciekasz, gdy pojawiają się kłopoty. – Wcale nie! Lucille poklepała ją po dłoni. Jej grube knykcie i kwadratowe paznokcie wydały się Carson piękne. – Owszem, dziecko, uciekasz. Zawsze uciekałaś. Znam cię od urodzenia. Gdy ktoś za bardzo się do ciebie zbliży, dajesz nogę. Carson, nigdy nie zdołasz uciec przed strachem, który nosisz w sobie. Myślisz, że jeśli nie pozwolisz niczemu ani nikomu się do siebie zbliżyć, nie zostaniesz znów zraniona jak wtedy, gdy twoja mama umarła, i wtedy, jak tata zabrał cię od nas do Kalifornii. Twoja babcia nie powinna była do tego dopuścić. Płakałaś wtedy tak, jak płaczesz teraz. – Westchnęła ciężko. – Jesteś smutna, bo ja też cię zostawię. Nie zaprzeczaj. – Machnęła dłonią, uciszając Carson. – Prawda jest taka, że umrę i nic nie można na to poradzić. To cię przeraża. Widzę w twoich oczach. Boisz się, że twoja babcia też umrze. Cóż, dziecko, pewnego dnia na pewno. – Nie! – zawołała Carson. Jej ramiona zadrżały, a z jej oczu trysnęły łzy. Położyła głowę na ramieniu Lucille, jak lubiła robić w dzieciństwie. – Nie zostawiaj mnie. Nie chcę, żebyś odchodziła. Lucille klepała ją po dłoni, gdy Carson uwolniła wzbierające w niej łzy, które wstrzymywała zbyt długo. Łzy smutku z powodu choroby Lucille, ciąży, zerwania z Blakiem, wyrzutów sumienia po wypadku Delphine i wszystkich tych smutków, które dopiero nadchodziły. Gdy się uspokoiła, wyprostowała się i sięgnęła po chusteczkę. – Lepiej ci?
Wzruszyła ramionami. – Jestem wyczerpana. – Porządny płacz to jak spuszczenie pary z rur. Trzeba to zrobić, zanim wszystko wybuchnie. Carson wytarła nos. – Ostatnio często płaczę. – To hormony. – O Boże… – Westchnęła przeciągle. – Ty i ja, obie uczestniczymy w cyklu życia. Początek i koniec. Mnie to dodaje otuchy, a tobie? Carson spojrzała w okno. – Przychodzimy na świat i opuszczamy go w samotności. – Lucille poklepała ją po dłoni, aby przykuć jej uwagę. – Ale to dzielenie naszego życia z innymi czyni je wartym przeżycia. Ułatwia też odejście. Gdy nadchodzi twój czas, czerpiesz otuchę z pewności, że cząstka ciebie zostanie z nimi na zawsze. Uniosła się na poduszkach. Jej twarz wykrzywiła się z bólu, gdy Carson poprawiała jej pościel. Po chwili ułożyła się wygodniej i znów spojrzała na Carson przenikliwymi, ciemnymi oczami. – Co tak naprawdę cię dręczy, dziecko? Carson opuściła głowę. Jej zagubienie i rozpacz były niczym czarna dziura, która wysysała światło z jej życia. Wcisnęła swoje szalejące emocje w dwa słowa. – Boję się. – W pośpiechu otarła oczy. – Masz rację. Nie lubię się bać. Jestem sparaliżowana, jak wtedy, gdy unosiłam się na falach oceanu, wpatrując się w zimne oczy rekina. Nie mogłam się poruszyć. Teraz też tak się czuję. Nie potrafię podjąć decyzji. Lucille wykrzywiła twarz w grymasie i prychnęła. – Przecież uciekłaś! Dotarłaś do brzegu. Widzisz? Właśnie o tym mówię. Dziewczyno, masz doskonały instynkt. Dawniej obserwowałam cię, gdy wchodziłaś do oceanu, aby ujeżdżać fale, i zastanawiałam się, jakie to uczucie. – Nie wiedziałam, że patrzyłaś, jak surfuję. – Cóż, patrzyłam. Razem z twoją babcią. Wiesz, jak poruszać rękami i nogami, kiedy przechylić się nieco na prawo, a kiedy na lewo, jak dopłynąć na fali do brzegu. – Roześmiała się cicho. – Wyglądałaś, jakbyś się taka urodziła, ale ja wiem, że wstawałaś codziennie wczesnym rankiem i maszerowałaś na plażę niezależnie od pogody. Po tych wszystkich latach twoje ciało po prostu wie, co ma robić. I teraz zaczynasz w siebie wątpić? Dziewczyno, weź się w garść! Kibicujemy ci z plaży, ale w wodzie jesteś sama. Musisz zaufać swojemu instynktowi, który zaprowadzi cię w dobrym kierunku. – To nie jest ocean. To życie. Coś zupełnie innego. – Wcale nie. – Lucille zmierzyła ją trzeźwym spojrzeniem. W jej pięknych, inteligentnych oczach błyszczały wiara i otucha. – Carson, kochanie, życie jest właśnie jak ocean. Głębokie i szczodre, wiecznie w ruchu. Czasami fale się burzą, a czasami są gładkie jak stół. Musisz je po prostu ujeżdżać, Carson, tak jak zwykle. Jej uśmiech zbladł, a głos osłabł. – Cokolwiek postanowisz, nie bój się. Nie chcę nigdy więcej słyszeć tych słów z twoich
ust. Zrozumiano? Carson pokiwała głową. – Masz instynkt. Słuchaj go, a będziesz wiedziała, co robić. – Jej powieki opadły, po raz ostatni poklepała dłoń Carson. – Jestem zmęczona. Nie zmrużyłam oka w łóżku twojej babci. Teraz idź i daj mi odpocząć, dobrze? Tylko chwilę. Carson pochyliła się i pocałowała pachnący wanilią policzek. – Słodkich snów, Lucille – szepnęła. Wyszła z chatki i cicho zamknęła za sobą drzwi. Stanęła na krawędzi werandy i uniosła twarz do ciepłego porannego słońca. Mgła się rozwiała, choć nadal mżyło. Krzewy, kwiaty i trawy nie uginały się już pod ciężarem kropel, lecz wyciągały się w górę, strząsając z siebie wodę. Na żwirze leżały suche liście i gałęzie, pozostałość po burzy. Zobaczyła kulę słońca przebijającą złotymi promieniami rzednące chmury. Za nimi na porannym niebie malowały się smugi różu i błękitu. Ptaki w gałęziach drzew śpiewały coraz głośniej, a za plecami słyszała ryk oceanu. Jak zwykle podążyła za jego wezwaniem. Przeszła przez żwir ku plaży ze wzrokiem utkwionym w chmurach.
Rozdział dwudziesty trzeci Bunia budziła się powoli. Otworzyła jedno oko, ziewnęła, a potem zebrała siły po długiej, przejmującej nocy. Nagle sobie wszystko przypomniała i spojrzała na poduszkę obok niej. Lucille nie było. Oczywiście, że tak, pomyślała, wzdychając z rezygnacją. Lucille bez wątpienia wymknęła się przy pierwszej oznace kapitulacji burzy. Uwielbiała swoje łóżko. Przesuwane drzwi do jej dawnego saloniku, a teraz pokoju Harper, były otwarte. Bunia podparła się na łokciu, wyciągnęła szyję i zajrzała do środka. W łóżku nikt tej nocy nie spał. Słuchała, jak dziewczęta gawędzą w drugim pokoju, dopóki nie zasnęła. Ciekawe, do której czuwały. Miała nadzieję, że odbyły jedną z tych całonocnych, scalających rozmów, która zostanie w nich jeszcze długo po tym, jak lato przeminie, i zacieśni ich więź mimo dzielących je kilometrów. W domu panowała cisza. Bunia włożyła różowy, jedwabny szlafrok i pantofle, po czym udała się do łazienki, gdzie nie spieszyła się z toaletą; umyła twarz, zęby, nałożyła krem nawilżający i uczesała włosy. Otworzyła okno i poczuła bryzę, która niosła ze sobą zapach błota i słodycz ziemi po burzy. Włożyła bieliznę, miękkie spodnie i tunikę, a następnie weszła do salonu, rozkoszując się widokiem promieni słońca sączących się przez okna. Wyjrzała na zewnątrz, aby ocenić zniszczenia. Szczególnie martwiła się o rozłożysty dąb, który dominował nad podwórzem od frontu. Jego ogromne gałęzie wiszące nad domem od zawsze przysparzały jej trosk. Uśmiechnęła się z ulgą, przekonawszy się, że dąb po raz kolejny oparł się żywiołom. Dobre, stare drzewo, pomyślała z uczuciem. To będzie dobry dzień, uznała, idąc lekkim krokiem do kuchni. Zegar wybił ósmą. Tak późno? Dziwne, że w domu wciąż panuje niezmącona cisza. Odmierzyła ziarna kawy, przesypała je do młynka i wlała wodę do dzbanka na herbatę. Potem wsunęła dwie kromki pełnoziarnistego chleba do tostera. Nucąc pod nosem starą melodię, wyjęła ulubioną tacę Lucille w kwiaty i umieściła na niej porcelanową miskę w kwiaty z Limoges, pasującą do niej filiżankę, spodeczek i sztućce. Postawiła czajnik na piecu i podeszła do frontowych drzwi, aby wziąć gazetę. Kostka brukowa była mokra, a rozsypane na ziemi liście drzew i krzewów wyglądały jak martwi żołnierze po wojnie. Później trzeba będzie posprzątać, pomyślała. Zerknęła na chatkę, w której również panowała cisza. Cieszyła się, że Lucille jeszcze śpi. Czajnik gwizdał, a w powietrzu unosił się wspaniały aromat kawy. Nalała sobie filiżankę i zajęła się śniadaniem dla Lucille. Ostatnio przyjaciółka jadała tak mało, że Bunia musiała ją kusić ulubionymi smakołykami i ładnym wyglądem potraw. Jeśli podawała kilka mniejszych posiłków dziennie, Lucille jadła więcej. Bunia nie chciała, żeby dalej traciła na wadze. Wyjęła gorącą grzankę z tostera, zrezygnowała z masła, które szkodziło Lucille na żołądek, i posmarowała ją grubą warstwą jej ulubionego jeżynowego dżemu. Napełniła miskę jagodami, nalała herbaty i wszystko ładnie ułożyła na tacy. Lucille, pomimo całej swojej obojętności wobec dóbr doczesnych, lubiła ładne rzeczy. Nucąc, podniosła tacę i zakołysała się nieco pod jej ciężarem. Mogła czuć się jak młoda dziewczyna, ale siłę miała starej kobiety, o czym wciąż zapominała. Niemniej jednak przeszła przez dom, drzwi, progi, stopnie i pokonała żwirową ścieżkę do chatki Lucille. Postawiła tacę na stole na werandzie, z grzeczności zapukała i otworzyła drzwi. – Lucille! To ja!
Podniosła tacę i weszła do domu z melodią na ustach. – Śniadanie! – zawołała, idąc korytarzem do sypialni Lucille. Zasłony były zaciągnięte, spowijając pokój osobliwym blaskiem zmierzchu. Pchnęła drzwi do sypialni ramieniem. – Burza już przeszła, a słońce… Urwała, gdy zobaczyła, że Lucille nadal śpi. Biedactwo, pomyślała. Musi być wykończona po wszystkich tych nocnych emocjach. Postawiła tacę na komodzie i odwróciła się, aby podejść do łóżka. Po kilku krokach znieruchomiała. Cała radość z niej uleciała, zastąpiło ją przerażenie. Lucille leżała w cieniu na plecach, z rękami po bokach i głową zwróconą do okien. Bunia poczuła, jak krew krzepnie w jej żyłach. Lucille nie spała. Wyglądała tak, jakby wypatrywała porannego słońca. Tyle że jej oczy już nie widziały. Serce Buni tłukło się w piersi niczym uwięziony w klatce ptak. Z wahaniem wyciągnęła rękę i położyła ją na piersi Lucille. Nie wyczuła bicia serca. Lucille leżała nieruchomo z pustym, nieobecnym spojrzeniem. Bunia chwyciła ją za rękę. Ciało jeszcze nie ostygło. Bunię natychmiast przepełniła rozpacz. Czyżbym przeoczyła jej odejście? Gdybym się nie ociągała. Gdybym się pospieszyła, gdybym obudziła się nieco wcześniej… Była sama, gdy odchodziła. Ze zduszonym szlochem Bunia uniosła dłoń Lucille do ust i ucałowała ją, po czym przycisnęła ją sobie do piersi. Nawet się nie pożegnała… Siedziała przy łóżku Lucille przez jakiś czas, na przemian płacząc rzewnymi łzami i wpatrując się tępo w doczesną skorupę, którą zamieszkiwała jej najdroższa przyjaciółka, aż w końcu wyszła z chatki. Zatrzymała się na werandzie i oparła o białą kolumnę. Przyglądała się światu, który, choć pod wieloma względami był taki sam jak wczesnym rankiem, w jakiś sposób przecież się zmienił. Lucille odeszła. Bunia nie potrafiła tego pojąć. Wiedziała, że Lucille umiera, była świadoma, że śmierć nadejdzie… ale nie tak szybko. Nie dzisiaj. Przez całą noc rozmawiały. Nie mogła uwierzyć, że więcej tego nie zrobią. Przycisnęła dłoń do szyi, gdy odezwała się jej praktyczna natura. Miała mnóstwo rzeczy do zrobienia, telefony do wykonania. Niestety, była doświadczona w pożegnaniach. Muszę wrócić do domu i wziąć się do roboty, pomyślała. Na razie nie była jednak w stanie ruszyć nawet jednym mięśniem. Uleciała z niej cała radosna energia, a ona czuła się bez niej bardzo stara. Otępiała. Męczył ją ciężar jej obumarłego serca. Podeszła powoli do bujanego fotela. Woda zebrała się na siedzisku. Nie przejęła się tym. Osunęła się na fotel, czując zimną wilgoć przez jedwab tuniki. Dobrze znała ten ból. Nie ma gorszej żałoby niż ta po śmierci jedynego dziecka. A jednak przetrwała. Gdy Edward odszedł rok po Parkerze, myślała, że oszaleje. Nie wierzyła, że zdoła dalej żyć. Nawet nie chciała. To Lucille przywróciła ją światu, to ona nie pozwalała jej pogrążyć się w żalu. I znów przetrwała. Ale teraz? Lucille już nie ma. Jej ukochani odeszli. Jaki jest sens w kontynuowaniu walki? Podmuch wiatru ochlapał jej twarz kropelkami deszczu z liści pobliskiego drzewa. Gwałtownie wciągnęła powietrze, czując ich chłód. Odwróciła głowę i zobaczyła, że fotel
Lucille obok niej kołysze się miarowo. Oddech uwiązł jej w gardle. Wyczuła obecność Lucille, prawdziwą i bliską. Tak bliską, że musiała zawołać jej imię. – Lucille? Nie padła żadna odpowiedź. Tylko śpiew ptaków i szelest liści. – Ty stara wariatko – mruknęła do siebie. To przecież letni wiatr. A jednak gdy zamknęła oczy, znów poczuła obecność Lucille. W oddali rozległ się cichy grzmot. Otworzyła oczy i zauważyła, że słońce wyszło zza chmur. Zacisnęła palce na poręczach i wstała, by przejść na krawędź werandy. Wkraczając w mgłę, poczuła chłodną wilgoć na skórze. Spojrzała na pokryte rosą, odświeżone otoczenie i przypomniała sobie słowa Lucille. Gdy nadchodzą trudne czasy, tańcz. Wyciągnęła ramiona i uniosła twarz na powitanie słońca i deszczu. Stanęła na palcach i wykonała obrót. Żyła! Ta noc była wypełniona przerażeniem, ale z porannym słońcem wstał nowy dzień. Lucille chciałaby, aby była wdzięczna za tę chwilę, cieszyła się nią pomimo żalu i bólu. Opuściła ręce i ruszyła w kierunku Morskiej Bryzy, wodząc wzrokiem po domu i krajobrazie, który kochała. Stary dom z wielodzielnymi oknami, wdzięcznymi, krętymi schodami i dwuspadowym dachem także przetrwał burzę. Nie chciała jeszcze wchodzić do środka. Dziewczęta nadal spały. Pragnęła jeszcze kilku chwil sam na sam ze wspomnieniami. Kamienną ścieżką obeszła dom. Minęła zewnętrzny prysznic i zauważyła rabaty Harper przy werandzie. Deszcz i wiatr przygięły do ziemi młode łodygi. Niektóre z maleńkich listków były pozlepiane błotem. Kilka najodporniejszych już jednak się wyprostowało, a z czasem większość uniesie się do słońca. Wyszła z cienia na światło. Ciepłe słońce pieściło jej wilgotną skórę. Mokra trawa przemoczyła jej pantofle, ale zignorowała to, idąc ku zatoce. W powietrzu unosiły się ciężkie i słodkie aromaty błota po burzy, które nazywała perfumami wybrzeża. Odetchnęła nimi głęboko i poczuła się oczyszczona, gdy spojrzała na odświeżoną zieleń trawy morskiej. Szła po przesiąkniętej wodą ziemi do ogródka Harper. Kto by pomyślał, że Harper ma rękę do kwiatów? Słodka miejska dziewczyna zapuszcza korzenie na wsi, pomyślała, przyglądając się niedawno zasadzonym roślinom. Róże ociekały grubymi, ciężkimi kroplami rosy – wiedziała, że wnuczka zasadziła je specjalnie dla niej. Pochyliła się, zerwała najładniejszą i zacisnęła ją w dłoniach. Była jaskraworóżowa, dopiero otwierała płatki do słońca. Uniosła ją do nosa. Pączek nie pachniał mocno, ale ucieszył ją fakt, że była to pierwsza od wielu lat róża, którą zerwała w tym ogrodzie. Usłyszała przeszywające krzyki rybołowa nad zatoką. Poszukała wzrokiem drapieżnika. Lubiła te dzielne ptaki. Przyłożyła dłoń do czoła i dostrzegła go, krążącego z gracją nad wodą w gorączce polowania. O tej porze roku w gnieździe na pewno były już małe, piskiem domagające się śniadania. – Tam jest! – dobiegł ją okrzyk z werandy. Spojrzała w stronę domu i zauważyła wnuczki, które szły ku niej w słońcu. Jej Letnie Dziewczęta. Dora w powiewnym szlafroku w kwiaty, Harper w eleganckiej jedwabnej koszuli i Carson w kostiumie i szortach. Takie różne, a jednak zjednoczone krwią. Razem… Poczuła,
jak serce rośnie jej w piersi dzięki świadomości, że dobrze postąpiły z Lucille, sprowadzając te trzy kobiety do Morskiej Bryzy na ostatnie lato. To był ich wspólny triumf. Te młode kobiety były ich dziedzictwem. Jej serce wypełniło się miłością, emanując ciepłem. Pomimo wszystkich jeszcze nierozwiązanych kwestii, pomimo decyzji, które należało dopiero podjąć, w ten niespokojny poranek, gdy patrzyła na swoje wnuczki, na nowo odkryła swój cel w życiu. Tak, one bardzo jej potrzebują. Wiedziała jednak, że ona potrzebuje ich bardziej. Uniosła rękę nad głowę i pomachała im szerokim gestem. Szły ku niej. Bunia otworzyła ramiona. – Tutaj jestem!
Podziękowania Mam ogromny dług wdzięczności wobec doktor Pat Fair z NOAA za jej opiekę i przyjaźń; wobec Stephena McCullocha z Florida Atlantic University i wobec Lynne Byrd ze szpitala dla waleni Mote Marine. Serdeczne podziękowania składam oddanej ekipie Dolphin Research Center, zwłaszcza Joan Mehew, Mandy Rodriguez, Lindzie Erb, Ricie Irwin, Mary Stelli, Becky Rhodes i Sheri Peiloch. Gratuluję Joan Mehew zdobycia Wounded Warrior Project’s 2013 Carry Forward Award! Niektórzy czytelnicy znają Dolphin Research Center i szpital dla waleni Mote Marine opisane w książce, ale przedstawione sesje, postacie i dialogi to wytwór mojej wyobraźni, który zyskał aprobatę pracowników. Jak zwykle przesyłam szczere podziękowania i wyrazy miłości Marguerite Martino, Angeli May, Kathie Bennett, Buzzy’emu Porterowi, Ruth Cryns i Lisie Minnick za ich nieocenione wsparcie. Serdeczne podziękowania dla cudownej ekipy Gallery Books: Lauren McKenny, Louise Burke, Jennifer Bergstrom, Elany Cohen, Jean Anne Rose, Ellen Chan, Natalie Ebel, Liz Psaltis i wszystkich, którzy wiernie wspierali moją twórczość. Wyrazy miłości i podziękowania dla moich agentów w Trident Media Group: Roberta Gottlieba i Kimberly Whalen, Sylvie Rosokoff, Adrienne Lombardo i Tary Carberry. Bardzo dziękuję również Josephowi Veltre’owi z Gersh. Szczególnie pragnę tu pochwalić książeczkę obrazkową dla dzieci Kajdany ( Shackles) autorstwa Marjory Wentworth (Legacy Publications). Zainspirowała mnie piękna historia o znalezieniu kajdan, w jakie zakuwano niewolników, na jej podwórzu na Wyspie Sullivana. Na koniec przesyłam wyrazy miłości i podziękowania mojemu mężowi Markusowi za niezliczone kubki kawy, kieliszki wina, garści migdałów i słowa zachęty podczas długich godzin pracy za dnia i w nocy.