Mojej Babci Elizabeth Potter Kruesi Z wielką miłością i wdzięcznością Morska Bryza, Wyspa Sullivana, Karolina Południowa 5 kwietnia 2012 r. Do moich u...
9 downloads
17 Views
1015KB Size
Mojej Babci Elizabeth Potter Kruesi Z wielką miłością i wdzięcznością
Morska Bryza, Wyspa Sullivana, Karolina Południowa 5 kwietnia 2012 r. Do moich ukochanych wnuczek – Dory, Carson i Harper Witajcie, najdroższe dziewczynki! 26 maja obchodzę osiemdziesiąte urodziny… Możecie uwierzyć, że jestem już taka sędziwa? Przyjedziecie do domu, do Morskiej Bryzy i swojej starej Buni, aby pomóc jej świętować? Zrobimy to jak należy, z miejscową potrawką, bułeczkami Lucille i – co najważniejsze – razem. Moje Drogie, niczym przejrzała brzoskwinia, najlepszy okres mam już za sobą. Ale umysł nadal ostry, a zdrowie dobre, zważywszy na okoliczności. Z myślą o przyszłości postanowiłam jednak przeprowadzić się do domu seniora, nadchodzi więc pora, aby uporządkować wszystko, czym zdołałam zagracić swój dom przez te długie lata. Uświadomiłam sobie też, że zbyt wiele czasu minęło, odkąd po raz ostatni byłyśmy razem. Wiem, że jesteście zajęte, a Wasze letnie wakacje są wypełnione planami i podróżami. Mimo to… proszę, napiszcie, że przyjedziecie na moje przyjęcie. Na całe lato, jeśli tylko możecie! To jedyny prezent, jakiego sobie życzę. Najbardziej pragnę dzielić to ostatnie lato w Morskiej Bryzie z moimi Letnimi Dziewczętami. Wasza Bunia PS Zaproszenie nie obejmuje Waszych mężów, kawalerów ani matek!
Rozdział pierwszy Los Angeles Carson przeglądała nudną jak zwykle pocztę, w której roiło się od rachunków i ulotek, gdy nagle jej palce zatrzymały się na grubej kremowej kopercie zaadresowanej do Panny Carson Muir znajomym niebieskim atramentem. Zacisnęła kopertę w dłoni, a serce gwałtownie przyspieszyło, gdy wbiegła po rozgrzanych betonowych schodach z powrotem do mieszkania. Klimatyzacja się popsuła, więc jedynym źródłem świeżego powietrza był wiatr wpadający przez otwarte okna, który niósł z sobą hałas i zapach spalin z ulicy. Mieszkanie w dwupoziomowym otynkowanym budynku pod LA było małe, ale blisko oceanu i miało dość niski czynsz, dlatego też Carson została w nim na całe trzy lata, dłużej niż w jakimkolwiek innym miejscu. Niedbale rzuciła resztę poczty na stolik do kawy, wyciągnęła długie nogi na supełkowej brązowej sofie, po czym wsunęła palec pod pieczęć na kopercie. Niecierpliwie wyjęła kremowy arkusz papieru listowego z granatową obwódką. Od razu poczuła woń perfum – łagodne słodkie przyprawy i kwiaty pomarańczy – a gdy zamknęła oczy, zobaczyła Atlantyk, a nie Pacyfik, i biały drewniany dom na palach otoczony palmami i starymi dębami. Na jej wargi wypłynął uśmiech. Babcia chyba spryskuje listy swoim zapachem. To takie staroświeckie i takie… południowe. Usadowiła się wygodniej na poduszkach, by rozkoszować się każdym słowem listu. Gdy skończyła, podniosła wzrok i zapatrzyła się w chmurę kurzu unoszącą się w promieniach słońca. List okazał się zaproszeniem… Czy to możliwe? Była gotowa zerwać się z kanapy i wirować na palcach, wprawiając w ruch długi warkocz, jak dziewczynka w jej wspomnieniach. Bunia zaprosiła ją na Wyspę Sullivana. Lato w Morskiej Bryzie. Całe trzy miesiące bez czynszu! Bunia i jej doskonałe wyczucie czasu, pomyślała, wyobrażając sobie wysoką, elegancką kobietę o włosach w kolorze piasku i uśmiechu tak zmysłowym, jak zachód słońca na wybrzeżu. Carson miała za sobą okropną zimę pełną rozstań. Serial telewizyjny, przy którym pracowała, został skasowany bez ostrzeżenia po trzech sezonach. Gotówka już prawie się jej skończyła i właśnie kombinowała, skąd weźmie na czynsz w przyszłym miesiącu. Od pewnego czasu dryfowała po mieście, szukając pracy, niczym kawałek drewna na wzburzonych wodach. Znów spojrzała na list, który trzymała w dłoni. – Dziękuję, Buniu – powiedziała na głos z głębokim przekonaniem. Po raz pierwszy od dawna poczuła przypływ nadziei. Okrążyła pokój tanecznym krokiem, podeszła do lodówki, wyjęła butelkę wina i nalała sobie do kieliszka. Następnie stanęła przy małym drewnianym biurku, zepchnęła stos ubrań z krzesła, usiadła i otworzyła laptop. Wyznawała zasadę, że jeśli toniesz, a ktoś rzuca ci linę, nie tracisz czasu na rozważanie następnego kroku. Po prostu ją chwytasz, a potem młócisz wodę i płyniesz co sił do bezpiecznego miejsca. Miała dużo do zrobienia i mało czasu, jeśli chciała opuścić to mieszkanie przed końcem miesiąca. Znów podniosła list, ucałowała go, po czym położyła dłonie na klawiszach i zaczęła pisać. Przyjmie zaproszenie Buni. Wróci na wybrzeże – do niej. Do jedynego miejsca na ziemi, które kiedykolwiek nazywała domem.
Summerville, Karolina Południowa Dora stała przy kuchence i mieszała czerwony sos. Była siedemnasta trzydzieści pięć, a pełen zakamarków wiktoriański dom wydawał się pusty i smutny. Do niedawna mogła regulować zegarek według rozkładu dnia męża. Nawet teraz, po sześciu miesiącach od odejścia Calhouna, wciąż
oczekiwała, że zaraz wejdzie przez drzwi, niosąc pocztę. Uniosłaby wtedy policzek ku mężczyźnie, który był jej mężem przez czternaście lat, aby otrzymać zdawkowy pocałunek. Usłyszała odgłos kroków na schodach. Chwilę później do kuchni wpadł Nate. – Udało mi się przejść do następnego poziomu – oświadczył. Nie uśmiechnął się, lecz jego oczy jaśniały triumfem. Uśmiechnęła się do niego. Dziewięcioletni syn był dla niej całym światem. Odpowiedzialne zadanie dla tak małego chłopca. Był szczupły i blady; miał rozbiegane spojrzenie, przez które zawsze się zastanawiała, dlaczego jej mały synek się boi. Czego się boi? Zapytała o to nawet jego dziecięcego psychiatrę. – Nate nie tyle się boi, ile jest ostrożny – odparł, by dodać jej otuchy. – Nie powinna pani brać tego do siebie, pani Tupper. Nate nigdy nie lubił się przytulać, ale martwić się zaczęła, dopiero gdy po ukończeniu pierwszego roku życia przestał się uśmiechać. Jako dwulatek nie nawiązywał kontaktu wzrokowego i przestał odwracać głowę, gdy go wołano. W wieku trzech lat przestał przychodzić do niej po pocieszenie, gdy się zranił, przestał też zauważać, gdy płakała albo się denerwowała. Chyba że krzyczała. Wtedy Nate zakrywał uszy i kołysał się histerycznie. Instynkt krzyczał w niej, że coś się dzieje z jej dzieckiem, zaczęła więc ukradkiem czytać książki o rozwoju dzieci. Wiele razy dzieliła się z Calem swoimi obawami, że Nate zbyt długo nie mówi, a jego ruchy są niezdarne. Wiele razy Cal reagował gniewem, utrzymując, że chłopak jest zdrowy, a ona zmyśla niestworzone rzeczy. Zachowywała się jak struś, który chowa głowę w piasek w obawie przed konfrontacją. Temat prawidłowego rozwoju Nate’a wbił się pomiędzy nich niczym klin. W końcu gdy Nate skończył cztery lata i zaczął wymachiwać rękami oraz wydawać osobliwe dźwięki, umówiła się na pierwsze, od dawna przekładane spotkanie z dziecięcym psychiatrą. To wtedy lekarz ujawnił to, czego Dora od dawna się obawiała: jej syn ma autyzm wysokofunkcjonujący. Cal potraktował diagnozę jak psychologiczny wyrok śmierci. Dora natomiast niespodziewanie przyjęła ją z ulgą. Oficjalna diagnoza była lepsza niż wymyślanie wymówek i życie z wątpliwościami. Teraz mogła przynajmniej aktywnie pomóc swojemu synowi. I pomogła. Od razu zaczęła zgłębiać temat zaburzeń autystycznych. Uznała, że nie ma sensu robić sobie wyrzutów z powodu tego, iż wcześniej nie posłuchała głosu instynktu – wcześniejsza diagnoza i leczenie mogły być ważnymi krokami w rozwoju Nate’a. Zamiast tego skoncentrowała całą swoją energię na grupie wsparcia i pracowała nad stworzeniem intensywnego programu terapii domowej. Wkrótce jej życie kręciło się wokół Nate’a i jego potrzeb. Wszystkie plany dotyczące odrestaurowania domu zeszły na dalszy plan, tak jak wizyty u fryzjera, spotkania z przyjaciółkami, ubrania w rozmiarze ósmym. I jej małżeństwo. Była zdruzgotana, gdy Cal znienacka oświadczył w pewne sobotnie popołudnie w październiku, że dłużej nie zniesie życia z nią i z Nate’em. Zapewnił, że się o nią zatroszczy, po czym spakował walizkę i wyszedł. Tak po prostu. Szybko wyłączyła kuchenkę i wytarła dłonie w fartuch. Uśmiechnęła się radośnie do syna, zwalczając instynktowne pragnienie pochylenia się i ucałowania go, gdy wszedł do kuchni. Nate nie lubił dotyku innych ludzi. Sięgnęła po zaproszenie z granatową obwódką, które przyszło w porannej poczcie. – Mam dla ciebie niespodziankę – oznajmiła śpiewnie z przeczuciem, że to odpowiednia chwila, by podzielić się z nim planami Buni na lato. Nate przechylił głowę, nieco zainteresowany, ale wciąż nieufny. – Jaką?
Otworzyła kopertę i wyjęła z niej list, czując zapach perfum babci. Szybko odczytała list na głos. Nate milczał, więc dodała: – To zaproszenie. Bunia wydaje przyjęcie z okazji swoich osiemdziesiątych urodzin. Chłopiec natychmiast się przygarbił. – Muszę jechać? – zapytał i zmarszczył z obawą brwi. Rozumiała niechęć Nate’a do spotkań towarzyskich, nawet tych organizowanych przez ludzi, których kochał, jak jego babcia. Pochyliła się nad nim z uśmiechem. – Tylko do domu Buni. Przecież kochasz wizyty w Morskiej Bryzie. Odwrócił głowę do okna, by uniknąć spojrzenia matki, odpowiedział: – Nie lubię przyjęć. Na żadne nie jesteś zapraszany, pomyślała ze smutkiem. – Tak naprawdę to nie będzie przyjęcie – wyjaśniła pospiesznie, pilnując, by jej głos brzmiał energicznie, ale spokojnie. Nie chciała, by Nate negatywnie się nastawił. – To tylko spotkanie rodzinne… ty, ja i twoje dwie ciotki. Otrzymaliśmy zaproszenie do Morskiej Bryzy na weekend. – Z jej gardła wyrwał się pełen niedowierzania śmiech. – A w zasadzie na całe lato. Nate wykrzywił twarz w grymasie. – Na całe lato? – Nate, przecież zawsze jeździmy do Morskiej Bryzy do Buni w lipcu, pamiętasz? Tym razem pojedziemy nieco wcześniej, ponieważ są Buni urodziny. Kończy osiemdziesiąt lat. To dla niej bardzo wyjątkowy dzień. – Miała nadzieję, że wyjaśniła mu to na tyle wyraźnie, aby zadziałało. Nate bardzo nie lubił zmian. W jego życiu wszystko musiało mieć określony porządek. Zwłaszcza teraz, po odejściu jego taty. Ostatnie pół roku było trudne dla nich obojga. Choć Nate miał z ojcem ograniczony kontakt, w tygodniach po jego wyprowadzce był wyjątkowo pobudzony. Chciał wiedzieć, czy Cal jest chory i czy leży w szpitalu. A może wyjechał w interesach jak ojcowie niektórych kolegów z klasy? Gdy Dora dała chłopcu jasno do zrozumienia, że jego ojciec nigdy już nie wróci do domu, aby z nimi mieszkać, Nate zmrużył powieki i zapytał, czy Cal umarł. Spojrzała na swojego małomównego syna i z niepokojem odkryła, że taka możliwość wcale go nie zasmuciła. Po prostu chciał wiedzieć na pewno, czy Calhoun Tupper żyje, czy nie, aby zaprowadzić porządek. Musiała przyznać, że to uczyniło perspektywę rozwodu o wiele mniej bolesną. – Jeśli pojadę do Buni, będę musiał wziąć akwarium – oświadczył w końcu Nate. – Rybka by umarła, gdyby została sama w domu. Dora powoli wypuściła wstrzymywany oddech. – Tak, to doskonały pomysł – zgodziła się wesoło. Zmieniła temat na taki, który Nate uzna za mniej groźny. – A teraz opowiedz mi o tym nowym poziomie. Jakie będzie twoje następne wyzwanie? Przez chwilę rozważał pytanie, po czym przechylił głowę i zaczął wyjaśniać jej nużące szczegóły wyzwań, które stawiała przed nim gra, oraz to, jak zamierzał się z nimi mierzyć. Wróciła do kuchenki, nie zapominając o potakujących pomrukach od czasu do czasu, gdy Nate szczebiotał. Sos ostygł, a cała radość, którą czuła, gdy czytała zaproszenie, zgasła i pozbawiła ją energii. Bunia dała jasno do zrozumienia, że to babski weekend. Och, tak bardzo marzyła o weekendzie bez niezliczonych monotonnych obowiązków, o kilku dniach wypełnionych winem i śmiechem, o nadrobieniu zaległości z siostrami, o byciu znowu Letnią Dziewczyną. Tylko na parę dni… Czy prosiła o zbyt wiele? Najwyraźniej tak. Zadzwoniła do Cala zaraz po tym, jak otrzymała zaproszenie. – Słucham? – zagrzmiał jego głos w słuchawce. – Mam pilnować dziecka? Przez cały weekend? Od razu się najeżyła.
– Będzie fajnie. W ogóle nie widujesz się z Nate’em. – Nie, nie będzie fajnie. Wiesz, jaki się staje, gdy wyjeżdżasz. Nie zaakceptuje mnie jako twojego substytutu. Nigdy. Słyszała w jego głosie, że już postanowił. – Na miłość boską, Cal. Jesteś jego ojcem. Musisz coś z tym zrobić! – Zachowuj się rozsądnie, Doro. Oboje wiemy, że Nate nigdy nie zgodzi się na mnie ani na opiekunkę. Bardzo się denerwuje, gdy wyjeżdżasz. W jej oczach wezbrały łzy. – Nie mogę go zabrać. To babski weekend. – Uniosła zaproszenie. – Wyraźnie napisała: „Zaproszenie nie obejmuje Waszych mężów, kawalerów ani matek!”. Cal prychnął. – Typowe dla twojej babki. – Cal, proszę… – Nie rozumiem, na czym polega problem – odparł zniecierpliwiony. – Zawsze przywozisz Nate’a, gdy jedziesz do Morskiej Bryzy. Zna dom, Bunię… – Ale napisała… – Szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie, co napisała – przerwał jej bezceremonialnie. Nastąpiła pauza, po której zimno dorzucił: – Jeśli chcesz jechać do Buni, musisz zabrać z sobą Nate’a. To tyle. Do widzenia. Z Calem zawsze tak właśnie było. Nigdy nie dostrzegał dobrych cech Nate’a – jego poczucia humoru, inteligencji, pracowitości. Nienawidził jej za czas, który spędzała z ich synem, narzekał, że ich życie kręci się tylko wokół małego. Dlatego sam postąpił jak samolubny smarkacz i ich zostawił. Zwiesiła ramiona, przyklejając zaproszenie Buni do drzwi lodówki magnesem obok listy zakupów i szkolnego zdjęcia syna. Na zdjęciu Nate wykrzywiał twarz w grymasie, wbijając w obiektyw dziki wzrok. Westchnęła, ucałowała fotografię i wróciła do gotowania. Kiedy siekała cebulę, jej oczy znów wypełniły się łzami.
Nowy Jork Harper Muir-James dziobała swój tost niczym ptaszek. Odkryła, że mniej je, jeśli skubie małe kawałki i przeżuwa każdy z nich dokładnie, a w międzyczasie sączy wodę. Jedząc, próbowała uporządkować burzę emocji. Trzymała w palcach zaproszenie i wpatrywała się w znajomy charakter pisma naniesiony niebieskim atramentem. – Bunia – szepnęła. Słowo zabrzmiało obco w jej ustach. Od lat nie wypowiadała go na głos. Oparła gruby arkusz o kryształowy wazon z kwiatami na marmurowym blacie stołu śniadaniowego. Jej matka nalegała, aby we wszystkich pomieszczeniach ich przedwojennego apartamentu z widokiem na Central Park zawsze stały świeże kwiaty. Georgiana dorastała w rodzinnej posiadłości w Anglii, gdzie było to de rigueur. Harper leniwie przeniosła wzrok z zaproszenia na park za oknem. Zawitała już do niego wiosna, która przekształciła surowe brązy i szarości zimy w eksplozję zieleni. Przed oczami miała jednak zieloną spartynę porastającą wilgotne wybrzeże, wijące się strumienie usiane przystaniami i duże, woskowo białe pąki magnolii na tle lśniących zielonych liści. Jej uczucia dla babki z Południa były niczym droga wodna biegnąca za Morską Bryzą – głębokie i pełne szczęśliwych wspomnień. W zaproszeniu Bunia nazwała je Letnimi Dziewczętami. Harper nie słyszała tego określenia – nie myślała o nim nawet – już od ponad dekady. Miała dwanaście lat, gdy po raz ostatni spędziła w Morskiej Bryzie lato. Ile razy odwiedziła Bunię przez wszystkie te lata? Ze zdumieniem uświadomiła sobie, że tylko trzy.
Otrzymała w tym czasie całą masę zaproszeń. Na większość odpowiedziała przecząco. Poczuła teraz ukłucie wstydu, myśląc o tym, dlaczego od lat nie odwiedziła Buni. – Harper? Gdzie jesteś? – rozległ się głos w holu. Zakrztusiła się okruszkiem suchej grzanki. – Ach, tutaj – powiedziała jej matka, wchodząc do kuchni. Georgiana James nigdy tak po prostu nie zjawiała się w pomieszczeniu, ona do niego przybywała. Najpierw rozlegał się szelest materiału, a potem ujawniała się otaczająca ją aura roziskrzonej energii. Nie zapominając o perfumach, które były niczym ryk zapowiadających ją trąb. Jako dyrektor wydawniczy jednego z dużych wydawnictw Georgiana zawsze się spieszyła – aby zdążyć przed terminem, aby umówić się z kimś na lunch, kolację lub na inne z wielu niekończących się spotkań. Gdy Georgiana się nie spieszyła, siadała za zamkniętymi drzwiami i czytała. W każdym razie Harper rzadko widywała matkę, gdy dorastała. Teraz, w wieku dwudziestu ośmiu lat, pracowała jako jej osobista asystentka. Choć mieszkały razem, wiedziała, że musi się wpisać do jej terminarza, kiedy chce porozmawiać. – Nie spodziewałam się, że jeszcze cię tu zastanę – oświadczyła Georgiana, cmokając ją w policzek. – Właśnie wychodziłam – odparła Harper, wychwytując nutę krytyki w głosie matki. Bladoniebieska tweedowa marynarka i granatowa ołówkowa spódnica nieskazitelnie opływały jej drobną postać. Harper zerknęła na swoją czarną ołówkową spódnicę i szarą jedwabną bluzkę, szukając na nich luźnych nitek i brakujących guzików, które mogłyby przykuć sokoli wzrok rodzicielki. Następnie celowo nonszalanckim ruchem sięgnęła po zaproszenie, które z głupoty oparła o szklany wazon z kwiatami. Za późno. – Co to takiego? – zapytała Georgiana. – Zaproszenie? Harper bez słowa spojrzała w twarz matki. Była to twarz piękna urodą marmurowego pomnika. Skóra blada jak alabaster, wydatne kości policzkowe, a jasnorude włosy śmiałą linią podkreślały spiczasty podbródek. Ani jedno pasmo nie odstawało. Harper wiedziała, że w pracy wszyscy nazywają jej matkę „królową śniegu”. Uznała, że przydomek doskonale do niej pasuje. Obserwowała twarz Georgiany, gdy ta czytała zaproszenie, i zauważyła, że jej wargi powoli się zaciskają, a niebieskie oczy powlekają lodem. Georgiana oderwała wzrok od zaproszenia i wbiła go w Harper. – Kiedy to dostałaś? Harper była równie drobna jak matka i równie blada. Różniły się tym, że jej rezerwa wynikała nie z chłodu, ale bardziej z bezruchu ofiary. Odchrząknęła. – Dzisiaj. Przyszło w porannej poczcie – odparła cichym, drżącym głosem. Oczy Georgiany rozbłysły, gdy uderzyła dłonią w kartkę z pogardliwym prychnięciem. – Piękność Południa kończy osiemdziesiąt lat. – Nie nazywaj jej tak. – Dlaczego nie? – zapytała Georgiana z ironicznym śmiechem. – Przecież to prawda, czyż nie? – To nie jest miłe. – Bronisz jej? – rzuciła matka z kpiącym zaśpiewem. – Bunia pisze, że się przeprowadza – odparła Harper, zmieniając temat. – Nikogo nie oszuka. Zarzuciła komentarzem przynętę, aby was do siebie ściągnąć po meble, srebra czy co tam chowa w tym swoim małym domku na plaży. – Georgiana prychnęła. – Jakbyś mogła być zainteresowana tym, co ona nazywa antykami. Harper zmarszczyła brwi, poirytowana snobizmem matki. Jej angielska rodzina miała antyki datowane na kilkaset lat wstecz. To jednak według niej nie umniejszało uroku amerykańskich antyków w domu Buni. Nie żeby Harper cokolwiek chciała. W zasadzie już odziedziczyła więcej mebli i srebra,
niż mogłaby spożytkować. – Nie dlatego nas zaprosiła – zaprotestowała. – Bunia pragnie, żebyśmy wszystkie znów spotkały się w Morskiej Bryzie, po raz ostatni. Ja, Carson, Dora… – Uniosła nieco ramiona. – Dobrze się tam razem bawiłyśmy. Georgiana oddała zaproszenie Harper, trzymając je pomiędzy dwoma czerwonymi paznokciami, jakby ją parzyło. – Cóż, nie możesz jechać, oczywiście. Mama z kilkorgiem gości przyjeżdża z Anglii pierwszego lipca. Oczekuje cię w Hamptons. – Przyjęcie Buni wypada dwudziestego szóstego maja, a babcia James przyjedzie dopiero w następnym miesiącu. To żaden problem. Zdążę wrócić do Hamptons przed czasem. – Po chwili dodała pospiesznie: – Przecież to osiemdziesiąte urodziny Buni. Nie widziałam się z nią od lat. Matka wyprostowała ramiona, rozdęła nozdrza i uniosła podbródek, co jednoznacznie wskazywało na irytację. – Cóż – oświadczyła. – Skoro lubisz marnować czas, proszę bardzo. Ja na pewno nie zdołam cię powstrzymać. Harper odsunęła talerz. Poczuła ucisk w żołądku na to ostrzeżenie, które równało się oświadczeniu: „Jeśli pojedziesz, nie będę zadowolona”. Wbiła wzrok w zaproszenie z granatową obwódką i potarła kciukiem delikatny welin, rozkoszując się jego miękkością. Znów przypomniała sobie lata w Morskiej Bryzie i rozbawiony, tolerancyjny uśmiech, którym Bunia witała wszystkie wyskoki swoich Letnich Dziewcząt. Podniosła wzrok na matkę i uśmiechnęła się radośnie. – W takim razie postanowione. Chyba raczej pojadę. Cztery tygodnie później poobijane volvo Carson wtoczyło się na Ben Sawyer Bridge prowadzący na Wyspę Sullivana niczym stary koń zmierzający do stodoły. Carson wyłączyła muzykę i na świecie zapadła cisza. Niebo nad mokradłami wyglądało jak panorama iskrząca się paloną sjeną, patynowanym złotem i humorzastym błękitem. Kilka strzępiastych chmur nie przysłoniło wspaniałej ognistej kuli zachodzącej za wodny horyzont. Przejechała most i znalazła się na Wyspie Sullivana. Prawie na miejscu. Realność jej decyzji sprawiła, że zaczęła ze zdenerwowania stukać palcami w kierownicę. Zamierzała zjawić się na progu Buni i zostać na całe lato. Miała nadzieję, że propozycja starszej pani była szczera. Błyskawicznie zrezygnowała z mieszkania, wszystko, co mogła, spakowała do volvo, a resztę oddała na przechowanie. Pobyt u Buni zapewni jej schronienie na okres poszukiwania pracy i pozwoli zaoszczędzić parę dolarów. Miała za sobą wyczerpującą trzydniową podróż z Zachodniego Wybrzeża na Wschodnie, lecz w końcu dotarła do celu – z zamglonym wzrokiem i zesztywniałymi ramionami. Na szczęście gdy tylko opuściła stały ląd, wyspiarskie powietrze dało jej drugiego kopa. Stanęła na skrzyżowaniu z Middle Street i uśmiechnęła się na widok siedzących w ogródkach restauracji ludzi, którzy śmiali się i pili, podczas gdy ich psy spały pod stołami. Pierwsze majowe dni. Za kilka tygodni ruszy sezon, a restauracje wypełnią się turystami. Opuściła szybę, by wpuścić do środka oceaniczną bryzę, balsamiczną i słodką. Skręciła z Middle Street w wąską drogę prowadzącą ku oceanowi po drugiej stronie wyspy. Minęła kościół katolicki Stella Maris, którego dumna iglica przeszywała niebiesko-fioletowe niebo. Zahamowała oponami na żwirze i zacisnęła dłoń na puszce red bulla. – Morska Bryza – szepnęła. Zabytkowy dom otaczały dęby, palmiczki i karłowate drzewka w miejscu, w którym Cove Inlet oddzielało Charleston Harbor od Intracoastal Waterway. Na pierwszy rzut oka Morska Bryza była
skromnym drewnianym domem z szerokim gankiem i długimi stopniami eleganckich schodów. Bunia kazała podnieść dawny budynek na palach, aby uchronić go przed falami przypływu podczas sztormów. Mniej więcej w tym samym czasie go rozbudowała, odnowiła domek dla gości i wyremontowała garaż. Ten miszmasz drewnianych budynków nie miał w sobie może wystawnego dostojeństwa nowszych domów na wyspie, ale zdaniem Carson żaden z nich nie mógł się równać z Morską Bryzą pod względem subtelności i autentycznego uroku. Wyłączyła światła, przymknęła piekące zaczerwienione oczy i odetchnęła z ulgą. Dała radę. Przejechała ponad cztery tysiące kilometrów i nadal czuła je w swoim ciele. Siedząc w zaciszu samochodu, otworzyła oczy i przez przednią szybę spojrzała na Morską Bryzę. – Dom – szepnęła, smakując to słowo. Silne, nasycone znaczeniem i emocjami słowo, pomyślała, gdy nagle ogarnęła ją niepewność. Czy same narodziny dawały jej prawo do tego miejsca? Była tylko wnuczką, i to do tego niespecjalnie troskliwą. Ale to dla niej, w przeciwieństwie do pozostałych dziewcząt, Bunia była kimś więcej niż babcią. Była jedyną matką, jaką Carson kiedykolwiek znała. Miała zaledwie cztery lata, gdy mama zmarła, a ojciec zostawił ją Buni, gdy odchodził, aby lizać rany i na nowo odnaleźć siebie. Wrócił po czterech latach i zabrał ją do Kalifornii, ale Carson wracała tu na każde lato aż do ukończenia siedemnastego roku życia. Jej miłość do Buni zawsze była niczym to światło na ganku, jedyne prawdziwe jasne światło w jej sercu, gdy świat okazał się mroczny i przerażający. Teraz widok złotego blasku Morskiej Bryzy na tle ciemniejącego nieba wzbudził w niej wstyd. Nie zasługiwała na ciepłe powitanie. Przez ostatnie osiemnaście lat pojawiła się tutaj zaledwie parę razy – na dwóch pogrzebach, jednym ślubie i na wakacje. Miała zbyt wiele wymówek. Oblała się rumieńcem na myśl o tym, jaka była samolubna, gdy uznała za pewnik, że Bunia zawsze będzie tu na nią czekać. Z trudem przełknęła ślinę, mierząc się z prawdą: zapewne teraz też by nie przyjechała, gdyby nie finansowy dołek i problemy mieszkaniowe. Oddech uwiązł jej w gardle, gdy frontowe drzwi się otworzyły, a na ganek wyszła kobieta. Stanęła w złotym świetle, wyprostowana i królewska. Jej potargane białe włosy utworzyły aureolę wokół głowy. Oczy Carson napełniły się łzami, gdy wysiadła z samochodu. Bunia uniosła rękę, aby jej pomachać. Carson ciągnęła walizkę po żwirze ku gankowi. Gdy podeszła bliżej, zobaczyła, że oczy Buni wypełniła miłość. Carson zostawiła bagaże i wbiegła na schody prosto w jej otwarte ramiona. Przycisnęła policzek do policzka Buni, pozwoliła, by spowił ją znajomy zapach, i nagle poczuła, jakby znów miała cztery lata – przerażona sierota, która zaciska ręce wokół talii babci. – Cóż – szepnęła Bunia w jej policzek. – Nareszcie jesteś w domu. Czemu to tak długo trwało?
Rozdział drugi Marietta Muir nienawidziła urodzin. Za kilka dni skończy osiemdziesiąt lat. Aż się wzdrygnęła. Stała na tarasie swojego plażowego domku z widokiem na Atlantyk, który tego ranka był spokojny i muskał brzeg niczym stary przyjaciel. Ile wakacji spędziła w objęciach tego akwenu? Nigdy nie będzie miała ich dość. Zabębniła palcami w poręcz. Nie ma sensu przejmować się urodzinami. Ostatecznie sama przecież poczyniła przygotowania do imprezy i zaprosiła swoje wnuczki na Wyspę Sullivana. Czy jednak miała jakiś wybór? Czy mogłaby nie obchodzić hucznie osiemdziesiątych urodzin? Ile razy przez lata zapraszała dziewczęta do swego domu na wyspie i ile razy się wymówiły? Marietta pomyślała o listach, które otrzymywała – każdy napisany charakterem pisma różniącym się pod względem osobowości i stylu, tak jak same autorki, a jednak każdy wypełniony identycznymi wymówkami. „Och, Buniu! Przepraszam! Chciałabym przyjechać, ale…”. Wykrzykniki na końcu długiej listy wykrętów sprawiały, że przeprosiny wydawały się jeszcze bardziej nieszczere. Jak inaczej mogłaby zmusić trzy krnąbrne młode kobiety rozsiane po całym kraju do wizyty w Karolinie Południowej? Jako dzieci uwielbiały przyjeżdżać do Morskiej Bryzy. Ale potem pochłonęło je dorosłe życie. Dora wyszła za mąż i, szczerze mówiąc, przygniotły ją wymagania syna i męża. Ambicje Carson zmusiły ją do latania po całym świecie z aparatem. A Harper… Któż by pomyślał? Przeniosła się do obozu matki, ignorowała listy, przesyłała zdawkowe podziękowania za prezenty, które otrzymywała, nigdy nie zadzwoniła. Prawda była taka, że odkąd dziewczęta wyrosły na kobiety, sporadycznie odwiedzały babkę. Marietta znów zabębniła w poręcz. Cóż, przynajmniej tym razem zamierzały się zjawić, nawet jeśli być może zwabiła je subtelna obietnica zdobyczy. Małe piratki… Wszyscy wiedzieli, że założyciel tej szacownej linii morskich kapitanów w długiej i znamienitej historii rodziny naprawdę był piratem. Nie rozmawiano o tym w towarzystwie, ale dyskretnie dawano do zrozumienia, że zamożność rodziny wyrosła z nasienia korsarskich łupów. Z niepokojem zacisnęła coraz cieńsze wargi. Nie wspomniała w liście, że zamierzała też zdemaskować rodzinne sekrety, w tym zwłaszcza te dotyczące ich ojca. Podczas swojej długiej egzystencji nauczyła się, że mroczne i brudne sprawki zawsze wypływają na powierzchnię i burzą spokój. Najlepiej je ujawnić, dopóki jeszcze jest czas. Czas… to było sedno jej zaproszenia. Zaprosiła wnuczki na swoje urodziny. Miała nadzieję, że zgodzą się spędzić tu całe lato. Po prostu muszą, myślała z niepokojem. Złożyła dłonie. „Proszę, Boże, spraw, aby zgodziły się zostać na jedno ostatnie lato”. Spojrzała na swoje dłonie ozdobione dużym diamentem starego szlifu. Ach, niszczące działanie czasu, westchnęła. Kiedyś dłonie miała gładkie i pełne gracji, a nie przywiędłe, jak teraz. Cierpiała, gdy patrzyła na swoją pomarszczoną skórę, pokrytą ciemnymi plamami, bolał widok niegdyś długich palców zakrzywionych wokół poręczy niczym szpony starej wiedźmy. Starość jest taka poniżająca. Chociaż wcale nie czuła się staro – na pewno nie jak osiemdziesięciolatka. Nie wyobrażała sobie dawniej, że dożyje takiego wieku. Żyła dłużej niż jej matka, ojciec i liczne grono znajomych. A także jej ukochany mąż Edward, który odszedł dekadę temu. Nawet jej najdroższy syn Parker. Myślała, że sama umrze, gdy on umarł. Rodzice nie powinni przeżywać swoich dzieci. Ona go jednak przeżyła, i to znacznie. Nie myślała o sobie ani jako o starej Marietcie, ani o młodej Marietcie. W swoich myślach była po prostu Mariettą. Jej dolegliwości i bóle były jednak dostatecznie realne, tak jak pogarszający się wzrok i niemożność zapamiętania nazwisk. Jeszcze raz spojrzała na ocean. Z wysokiego dachu jej domu, Morskiej Bryzy, rozciągał się widok daleko poza pierwszy rząd domów na wyspie i gęstwinę nadmorskich krzewów przy
złotej plaży. Gdy po raz pierwszy przybyła do Morskiej Bryzy jako młoda żona, nie było żadnych zabudowań pomiędzy jej domem a oceanem. Teraz jeszcze dwa rzędy budynków wciśnięto w wąską przestrzeń dzielącą ją od plaży. Na szczęście z tarasu nadal widziała ten sam lśniący ocean pomimo zasłaniających go kominów. W lazurowej wodzie odbijało się bezchmurne niebo, a białe grzbiety fal uderzały o brzeg w leniwym tempie i rozrzucały piasek równie stary i tajemniczy, jak sam czas. Roześmiała się smutno. Tak stary, jak ona. – Pani Marietto! Och, do diaska, pomyślała. Lucille bez wątpienia się zdenerwowała, gdy odkryła, że jej chlebodawczyni znów wymknęła się na dach. Marietta odwróciła się od poręczy i z niepokojem spojrzała na prowadzące na dach strome schody. Gdy była młoda, wbiegała po nich jak gazela każdego ranka, nie mogąc się doczekać, by zerknąć na morze. Trzeba mieć charakter, powiedziała sobie, zaciskając dłoń na poręczy. Z wahaniem, powoli zaczęła torować sobie drogę w dół po wąskich stopniach. W połowie drogi spotkała Lucille. Ciemne, okrągłe oczy pokojówki zapłonęły na widok Marietty. – Lucille, przestraszyłaś mnie! – zawołała, mocniej zaciskając dłoń na poręczy. – Ja panią przestraszyłam? Co to za pomysły, biegać po schodach w górę i w dół niczym jakaś młódka? Mogła pani spaść! A z takimi kośćmi to byłby koniec. Cała jestem zadyszana od biegu tutaj, gdy już zrozumiałam, dokąd panią poniosło. – Pokonała jeszcze kilka stopni i mocno ujęła Mariettę pod ramię. – Na minutę nie sposób pani spuścić z oka, żeby się pani zaraz nie pakowała w kłopoty. – Nonsens – fuknęła Marietta, przyjmując jednak wsparcie Lucille. – Chodzę po tych schodach, odkąd pamiętam. Lucille się żachnęła. – A bardzo, bardzo daleko sięga pani pamięcią. Nie jest już pani młodą dziewczyną, pani Marietto, niezależnie od tego, co sobie pani myśli. Obiecała pani, że da mi znać, zanim wybierze się na ten dach. Przybiegłam, żeby pani nie spadła. – A co byś zrobiła, gdybym spadła? – zapytała Marietta figlarnie. – Jesteś równie wiekowa, jak ja. Obie zamieniłybyśmy się w kupkę połamanych kości. – Nie aż tak wiekowa… – wymamrotała Lucille, stając na podeście. Pomogła Marietcie pokonać ostatnie stopnie. Marietta nie lubiła, gdy ją traktowano jak nieporadne dziecko. Zawsze szczyciła się swoją niezależnością. Tak jak szczyciła się swoim zdaniem i tym, że nigdy nie wahała się powiedzieć, co myśli. Gdy stanęła pewnie na podłodze, wyprostowała ramiona i wyswobodziła się z uścisku Lucille z niecierpliwym prychnięciem. – Doskonale wiem, ile masz lat. Sześćdziesiąt dziewięć i jesteś taką samą starą jędzą jak ja. Lucille zachichotała i smutno pokręciła głową. – To prawda – przytaknęła. – Ale z radością powitam każdy kolejny rok, dziękuję bardzo. Marietta popatrzyła na stojącą naprzeciwko Lucille, która skrzyżowała ramiona na piersiach na znak dezaprobaty. Mierzyły się wzrokiem. Marietta była długa i szczupła jak czapla. Jej krótkie białe włosy wyglądały niczym piórka na jej głowie, a gdy stała w milczeniu i spoglądała, właśnie tak jak teraz, wydawała się równie królewska jak ten elegancki ptak z mokradeł. W przeciwieństwie do niej Lucille była niska i korpulentna jak dobrze wykarmiona kokoszka. Jej kiedyś lśniące czarne włosy dawno już posiwiały, lecz duże ciemne oczy nadal lśniły uporem i przebiegłością tego towarzyskiego ptaka. Jej śmiech był równie głośny. Mimo wieku skóra Lucille wciąż była gładka jak wypolerowany mahoń. Marietta od lat próbowała nakłonić Lucille do zdradzenia, czym nawilża starzejącą się skórę, że jest tak jędrna. Lucille została zatrudniona jako pokojówka Marietty prawie pięćdziesiąt lat temu i od tamtej pory
z oddaniem opiekowała się domem i rodziną Muirów przy East Bay w Charlestonie. Gdy Marietta sprzedała posiadłość i na stałe przeniosła się do Morskiej Bryzy, Lucille pojechała za nią. Obecnie była bardziej towarzyszką niż pokojówką. Znała każdą tajemnicę Marietty i ofiarnie ich strzegła. Marietta miała czasami wrażenie, że Lucille wie zbyt wiele o niej i jej rodzinie. Odczuwała pewien dyskomfort na myśl, że istnieje osoba zaangażowana w jej intymne życie, której nie da się oszukać. Tylko Lucille miała prawo do wygłaszania ironicznych komentarzy, które mogły zburzyć iluzje Marietty, oraz mówienia prawdy prosto w oczy. Marietta ufała Lucille bez zastrzeżeń, a ich wzajemnej lojalności i oddania nie sposób było podać w wątpliwość. Marietta pewnym krokiem zeszła z werandy. Zachodnie skrzydło, najstarsza część domku na plaży, składało się z trzech pokojów: sypialni jej i Edwarda, dawnego pokoju Parkera oraz przestronnego salonu z sosnową boazerią, półkami na książki i obrazami polujących psów. Wiele lat później Marietta rozbudowała dom, a gdy na lato zaczęły przyjeżdżać trzy córki Parkera, zajęły zachodnie skrzydło niepisanym prawem dzikich lokatorów. We wspomnieniach nadal słyszała ich śmiechy i piski. Biedni mężczyźni zostali wygnani ze swojej pieczary, mrucząc pod nosem coś o hormonach i ulotnej młodości. – Wyjęłaś naszyjniki, tak jak prosiłam? – zapytała Marietta, gdy przechodziły przez salon. – Leżą na łóżku w pani pokoju. Przez salon Marietta weszła do głównej sypialni. Zajmowała całe wschodnie skrzydło domu i zmieniła je w swoje sanktuarium. Odnowiła i przemeblowała Morską Bryzę, gdy przeprowadziła się z Charlestonu na stałe na wyspę. Biedny Edward nie nacieszył się emeryturą. Znalazła go pochylonego nad komputerem zaledwie rok po śmierci Parkera. Zostawił ją samą w tym wyremontowanym domu. Przez pluszowy dywan przeszła do misternie rzeźbionego mahoniowego łóżka z baldachimem. Na narzucie leżały trzy czarne aksamitne woreczki. Trzy naszyjniki dla trzech wnuczek. – Najwyższa pora, abym wybrała, który naszyjnik dać której dziewczynce. Lucille skrzyżowała ramiona na bujnym biuście. – Myślałam, że pozwoli pani im wybrać. – Nie, nie, Lucille – odparła Marietta ze zniecierpliwieniem. – To nic by nie dało. – Urwała i odwróciła głowę, by spojrzeć na Lucille. – Mówi się – kontynuowała niczym mędrzec – że perły przejmują istotę osoby, która je nosi. – Skinęła głową, jakby chciała podkreślić swoje słowa. Zaczęła spacerować po pokoju. – Nosiłam te naszyjniki przez lata. Dlatego też każda perła jest pozytywnie nasycona moją energią. Nie rozumiesz – oświadczyła, jakby było to oczywiste – że przekazując wnuczkom te perły, przekazuję każdej z nich cząstkę siebie? – Ta myśl sprawiała jej przyjemność. – Czekałam na tę chwilę od dawna. Lucille przywykła już do dramatyzmu Marietty i pozostała niewzruszona. – Mogłyby same wybrać sobie naszyjniki i dostać z nimi tę magiczną moc. A jeśli im się nie spodoba to, co pani dla nich wybierze? – Co miałoby się im nie spodobać? Te naszyjniki są bezcenne! – Nie mówię o tym, ile są warte. Mówię, że mogą im nie przypaść do gustu. Przecież nie chce pani, aby patrzyły na siebie ukradkiem i oceniały, co dostała druga. Jest ryzyko, że pani się pomyli. Nie znam trzech osób, które bardziej by się różniły od siebie niż te dziewczęta. Gdyby mi pani kazała wybrać, cóż, nie potrafiłabym. Nie miałabym pojęcia, co każdej się spodoba. – Zmrużyła powieki i energicznie pokiwała głową. – Pani też nie ma. Marietta uniosła podbródek. – Oczywiście, że mam. Jestem ich Bunią. Ja wiem. – Aha – odpowiedziała Lucille z powątpiewaniem. – A miała pani przestać manipulować ludźmi. – Słucham? Myślisz, że nimi manipuluję?
– Tak tylko mówię… Chyba pamiętam, jak pani mówiła, że chce usiąść z tyłu i pozwolić dziewczętom wybrać, aby się przekonać, jakie mają gusta i na jakie kobiety wyrosły. Powiedziała pani, że chce im pomóc znów się do siebie zbliżyć. Jak chce pani to osiągnąć, skoro wszystko ustawia pani pod siebie? Niczego się pani nie nauczyła po Parkerze? Marietta odwróciła wzrok, zaniepokojona prawdą dźwięczącą w tych oskarżeniach. – Całe życie poświęciłam Parkerowi – oświadczyła drżącym od emocji głosem. – Wiem – odparła łagodnie Lucille. – I obie wiemy, że to chłopca zgubiło. Marietta zamknęła oczy, aby się uspokoić. Minęło wiele lat od przedwczesnej śmierci jej syna, mogła już więc spojrzeć na jego czyny z bardziej obiektywnej perspektywy, której nie przesłaniało oddanie matki. Marietta i Edward pragnęli dzieci, czekali na nie. Może nie na całą gromadę, lecz na dziedzica i jego zmiennika na pewno. Z perspektywy czasu to był cud, że Marietta wydała na świat syna. Po narodzinach Parkera doświadczyła całej masy poronień i rozpaczy powicia martwego noworodka. Hołubiła Parkera… psuła go. Dopiero wiele lat później dowiedziała się, że to ona była tym, co lekarze nazywają siłą sprawczą. Edward wiecznie narzekał, że wydał fortunę w dotacjach, żeby przepchnąć chłopaka przez pijacką rozpustę imprez w bractwie i niezliczone romanse, by cudem uzyskał stopień naukowy. Po ukończeniu studiów Edward chciał „wykreślić syna z listy płac” i zmusić go, by „stał się mężczyzną i przekonał się, co znaczy zarobić dolara”. Na co Marietta odparła, wypychając językiem policzek: „Och? Tak jak ty musiałeś?”. W oczach matki Parker nigdy nie popełniał błędów, a Marietta szybko zyskała biegłość w tłumaczeniu porażek syna. Jego humory nazywała wrażliwością. Jego uganianie się za spódniczkami, nawet po ślubie, zawsze wynikało z winy jego niesatysfakcjonujących towarzyszek życia. A jego picie… cóż, każdy mężczyzna lubi wypić, nieprawdaż? Parker był pięknym dzieckiem i wyrósł, nikt nie mógłby się z tym kłócić, na nieprzyzwoicie przystojnego mężczyznę. Wysoki i szczupły, miał jasne włosy i lazurowe oczy – kolor Muirów – okolone niewiarygodnie długimi rzęsami. W połączeniu z arystokratycznym południowym dziedzictwem zdaniem Marietty był reinkarnacją Ashleya Wilkesa. Gdy Parker spoglądał rozbrajająco w oczy swojej mamy, ta nie potrafiła się na niego gniewać za jego wyskoki. Jego ojciec uodpornił się na to spojrzenie z biegiem lat. Kobiety natomiast – nigdy. Garnęły się do niego. Marietta w skrytości ducha uwielbiała obserwować, jak stroszą przed nim piórka. Próżność nakazywała jej sobie przypisywać za to zasługę. Ale nie była naiwna. Wiedziała, że Parkerowi obojętne są konsekwencje, postanowiła więc osobiście poznać go z jego przyszłą żoną. Wybranką okazała się Winifred Smythe, dostatecznie atrakcyjna młoda dama z poważanej charlestońskiej rodziny. Co więcej, była to kobieta uległa, wychowana w poszanowaniu dla moralności i pełna zapału. Każdy, kto widział ich razem, potwierdzał, że stanowią „złotą parę”. Ich ślub u Świętego Filipa trafił na łamy rubryk towarzyskich. Gdy rok później Winnie urodziła córkę, Marietta odczuła to jako swój osobisty triumf. Parker nazwał dziecko Dora po swojej ulubionej pisarce z Południa – Eudorze Welty. W tym samym czasie Parker zapewniał, że pisze powieść. Marietta dała się uwieść pomysłowi, że jej syn zostanie artystą. Edward uznał to za wymówkę, aby nie szukać prawdziwej pracy. Parker próbował pracować w banku z ojcem, ale nie trwało to dłużej niż rok. Nienawidził zamknięcia w budynku bez okien, nienawidził cyferek, garniturów i krawatów. Twierdził, że musi pisać. Gdy rodzice przyznali mu kieszonkowe, rozpoczął pisanie powieści, która miała go wynieść
do zaszczytnego grona wielkich pisarzy Południa. Były to lata siedemdziesiąte, a Parker ucieleśniał stereotyp pisarza: zaszywał się w swoim obskurnym gabinecie w Domu Konfederata z butelkami Jima Beama i marihuaną dla inspiracji. Nosił golfy, zapuścił włosy i generalnie bardzo sobie pobłażał w odniesieniu do swego „rzemiosła”. Dwa lata później powieść Parkera nadal nie była skończona, gdy na jaw wyszedł jego romans z nianią córki. Marietta wpadła jak burza do domu przy Colonial Lake w Charlestonie, który kupiła młodej parze, i zażądała, aby Parker zostawił nianię i wybłagał u żony przebaczenie, nie skąpiąc jej kosztownej biżuterii. Ku jej zdumieniu, Parker sprzeciwił się matce po raz pierwszy w życiu. Ta druga kobieta, zaledwie osiemnastoletnia, urzekająca Francuzka, była w ciąży, postanowił więc rozwieść się z Winnie i poślubić Sophie Duvall. Tak właśnie uczynił. Po rozwodzie z Winnie natychmiast ożenił się z Sophie. Przeprosiny i błagania Parkera ostatecznie przywiodły jego rodziców do zrujnowanej chaty, którą wraz z Sophie wynajmował na Wyspie Sullivana. Marietta rozpaczała przy Edwardzie, że dom ten stoi jeszcze tylko dlatego, iż termity w ścianach trzymają się za ręce. Marietta i Edward nie wzięli udziału w lipnym ślubie udzielonym przez sędziego pokoju, lecz zlitowali się, gdy ich syn znalazł swoją pierwszą pracę jako menedżer niezależnej księgarni. W Edwardzie to zobowiązanie syna do czegokolwiek wzbudziło takie nadzieje, iż zgodził się wypłacać kieszonkowe, by wspomóc młodą parę po narodzinach dziecka – kolejnej dziewczynki. Parker nazwał drugą córkę Carson, zgodnie z upodobaniem do nadawania swoim dzieciom imion po pisarzach Południa. Biedna Sophie, pomyślała Bunia, wspominając tę wiotką istotę. Po porodzie wpadła w depresję i w końcu została partnerką Parkera do kieliszka. Ich styl życia ze stadium cyganerii osunął się w patologię. Ich picie sprawiało, że Marietta nie spała po nocach ze zmartwienia. Tragedia, której się obawiała, wydarzyła się cztery lata później. Nikt nigdy nie wspominał o straszliwym pożarze, który odebrał życie Sophie. Okoliczności zostały wyciszone, stając się jeszcze jednym sekretem rodziny Muirów. Po tragicznej śmierci Sophie Parker pogrążył się w pisaniu i ukończył powieść. Przepełniony wskrzeszonym entuzjazmem, przeprowadził się do Nowego Jorku, by pracować jako asystent w domu wydawniczym. Zamierzał znaleźć redaktora i, pomyślała Bunia z westchnieniem, w sumie to zrobił. Niestety, redaktor nie opublikował jego powieści. Zamiast tego doszło do kolejnego ślubu. Georgiana James była dobrze zapowiadającym się młodszym redaktorem w wydawnictwie Viking. Miała zapał, ambicję i hojne wsparcie zamożnej brytyjskiej rodziny. Szybko się pobrali… i rozwiedli parę miesięcy później, jeszcze przed narodzinami dziecka. Kolejnej dziewczynce nadano imię Harper po pisarce Harper Lee – Georgiana wyjątkowo ustąpiła Parkerowi w tej kwestii, pochwalała bowiem literackie nawiązania. Poza tym okazała się zagorzałym krytykiem wszystkiego, co związane z nazwiskiem Muir. Odrzucała zaproszenia Marietty do Charlestonu, nie zapraszała jej też do Nowego Jorku, by mogła odwiedzić Harper. Bunia jednak przetrwała i z determinacją nie dała się wyrzucić z życia żadnej z wnuczek. W tym burzliwym okresie Carson zamieszkała z Bunią w jej domu w South of Broad w Charlestonie. Na lato do Morskiej Bryzy na Wyspie Sullivana przyjeżdżała mała Dora, aby bawić się z przyrodnią siostrą. Bunia uśmiechnęła się smutno na wspomnienie tamtego okresu. Dziewczynki były jak marchewka z groszkiem – zawsze razem. Nawet po przeprowadzce z ojcem do Los Angeles Carson przyjeżdżała do Morskiej Bryzy, by spędzać z Dorą każde lato. Dopiero wiele lat później Harper urosła na tyle, by dołączyć do nich na wyspie. Te bezcenne wakacje we wczesnych latach dziewięćdziesiątych były jedynym okresem, który cała trójka spędziła razem w Morskiej Bryzie. Zaledwie trzy lata, a wszystkie magiczne. Potem zaczął się etap
dorastania. Po ukończeniu siedemnastego roku życia Dora nie chciała już spędzać cennych wakacji z młodszymi siostrami. Carson i Harper zostały duetem. Tak więc to Carson okazała się więzią pomiędzy dziewczętami. Środkowe dziecko, które samo spędzało lato z każdą z sióstr. Bunia uniosła dłoń do czoła. Cały kalejdoskop wspomnień. Dawniej jej wnuczki łączyła wyjątkowa więź. Cierpiała, że obecnie stały się sobie niemal obce. Bunia nie znosiła terminu „przyrodnie siostry”. Były po prostu siostrami związanymi krwią. Jedyną rodziną Buni. Przepełniona determinacją wzięła do ręki aksamitne woreczki. Po kolei wysypała z nich perłowe naszyjniki na bladoróżową lnianą narzutę. Trzy naszyjniki zalśniły w naturalnym świetle wlewającym się do środka przez wysokie okna. Gdy przyglądała się lśniącym perłom, nieświadomie uniosła dłoń do podbródka. Kiedyś każdy z tych naszyjników zdobił jej kształtną szyję, która wówczas jaśniała jeszcze pełnią swojej chwały. Teraz, niestety, była dla niej powodem do wstydu. Naturalne perły wysokiej jakości. Nie te nowoczesne słodkowodne drobiazgi, które stanowiły raczej dodatek niż cenny element biżuterii. W czasach jej młodości perły były rzadkością, stanowiły najcenniejsze eksponaty w kolekcji biżuterii damy. Tradycja nakazywała podarować pannie z okazji szesnastych urodzin lub debiutu skromny, klasyczny naszyjnik z pereł, sięgający tuż za podstawę szyi. Marietta uniosła pierwszy naszyjnik. Potrójny sznur pereł z krzykliwym rubinowo-diamentowym zapięciem. Dostała tę obróżkę od rodziców z okazji Balu Debiutantek Świętej Cecylii. Jej ojciec uwielbiał ekstrawagancję, a ten naszyjnik bez wątpienia był wyborem ekstrawaganckim, dzięki któremu poczuła się jak królowa pomiędzy księżniczkami odzianymi w białe suknie i pojedyncze sznury pereł. Marietta przyglądała się perłom zwisającym z jej dłoni, zastanawiając się, komu powinna podarować ten właśnie naszyjnik. – Oddam go Harper – oświadczyła. – Tej cichej – skomentowała Lucille. – Nie tyle cichej, ile skrytej – sprzeciwiła się Marietta. – To ta Angielka, która w niej siedzi, jak sądzę. – Dla mnie bez różnicy – mruknęła Lucille. – Była jak mała myszka, prawda? Zawsze pogrążona w lekturze. I łatwo było ją przestraszyć. Ale, mój Boże, ta dziewczyna była słodka jak miód z tupelo. – Lucille w zamyśleniu zacisnęła wargi, by po chwili pokręcić głową. – Sama nie wiem, to zbyt krzykliwy naszyjnik dla takiego chucherka. – Właśnie o to chodzi. Perły ją wyeksponują. A ona będzie je dobrze nosić – odparła Marietta, myśląc o dumnej postawie wnuczki. – Widzisz, Harper jest najbliższa wiekiem mnie w okresie, gdy otrzymałam te perły. I sądzę, że ich kremowy kolor będzie pasował do jej kremowej karnacji. – Kremowej? – Lucille zachichotała. – To najbledsza biała dziewczyna, jaką w życiu widziałam. Marietta uśmiechnęła się na te słowa. Harper nigdy nie opalała się na słońcu, tylko się przypiekała… niezależnie od tego, ile balsamu nałożyła. – Ma taką samą jasną angielską cerę jak jej matka. Georgiana James – oświadczyła z niesmakiem, przypominając sobie chłodną, kosztownie ubraną kobietę, która obraziła ją, gdy ostatnio rozmawiały. – Zapewniam cię, że musi nakładać makijaż kielnią. Wygląda dosłownie jak trup! I twierdzi, że w jej żyłach płynie królewska krew – prychnęła Marietta. – W tych żyłach nie ma nawet kropli błękitnej krwi. Ośmielam się twierdzić, że niewiele jest też czerwonej. Nasza droga Harper ma jednak najsmutniejsze spojrzenie, nie sądzisz? Ten odcień Muirów… Lucille przewróciła oczami. Marietta zacisnęła dłoń na perłach, myśląc o młodej kobiecie, która mieszkała w Nowym Jorku i traktowała ludzi z chłodnym dystansem.
– To Georgiana wpływa na Harper – oświadczyła poruszona. – Nigdy nie kochała mojego syna. Wykorzystała go ze względu na jego urodę i nazwisko rodowe. – Pochyliła się do ucha Lucille i szepnęła dramatycznie: – Potraktowała go jak dawcę spermy. Lucille cmoknęła językiem, zmarszczyła brwi i cofnęła się o krok. – I znowu pani zaczyna. Nic pani o tym nie wie. – Doprowadziła do rozwodu, gdy tylko zaszła w ciążę! – To nie jest wina dziecka. – Nie obwiniam Harper – burknęła z urazą Marietta. – Obwiniam jej matkę, angielską snobkę, która uważa Południowców za bandę wieśniaków i ignorantów. – Machnęła niedbale dłonią. – Wszyscy wiemy, że Parker nie był łatwy w pożyciu, niech Bóg zlituje się nad jego duszą. Ale zabronić mu zobaczenia dziecka po urodzeniu? Okrutne i podłe. A on już wtedy nie był do końca sobą. – Do końca sobą? – powtórzyła Lucille. – Tak pani nazywa picie na umór? Marietta z trudem powstrzymała się przed złośliwą ripostą w obronie syna. To Lucille pojechała z nią do Nowego Jorku, by oddać Parkera do pierwszej z wielu klinik odwykowych. I pomogła stawić czoła smutnej prawdzie, że Parker, mimo swojego uroku i inteligencji, okazał się notorycznym moczymordą. To go ostatecznie zabiło. Marietta nie chciała teraz o tym myśleć. Zdecydowanym ruchem odłożyła obróżkę do aksamitnego woreczka i podniosła drugi naszyjnik. Dziewięćdziesiąt centymetrów idealnie dobranych, lśniących, różowych pereł przelało się przez jej palce, gdy wyjęła je z woreczka. Westchnęła cicho. Włożyła ten wyjątkowy sznur pereł na swój ślub, a później przy bardziej formalnych okazjach te perły, opadające poniżej linii biustu, ozdabiały jej niezliczone wspaniałe suknie. – Ten naszyjnik przypadnie Dorze. – Tej apodyktycznej – zauważyła Lucille. Wargi Marietty zadrżały na myśl o tym, jak celnie Lucille umie podsumować osobowości jej dziewczynek. – Nie tyle apodyktycznej, ile najbardziej zdecydowanej – oświadczyła. Dora podążyła najbardziej tradycyjną ścieżką wytyczoną dla młodych kobiet z Południa. Poślubiła Calhouna Tuppera, mężczyznę ze swojej warstwy społecznej, wkrótce po ukończeniu college’u. Poświęciła się roli żony wspierającej karierę męża w bankowości, swojej społeczności, kościołowi, a później synowi. Tak jak Marietta miała trudności z zajściem w ciążę, i tak jak Marietta w końcu urodziła syna. – Ta długość wyszczupli jej sylwetkę – dodała Marietta. – Przyda się jej to. To duża dziewczyna. – Nie jest duża – stanęła Marietta w obronie wnuczki. – Po prostu się zaniedbała. – Och, nie miałam na myśli nic złego. Lubię kobiety, które mają trochę ciała. Nie znoszę chudych, którym wystają kości. Nie pełna figura Dory, ale jej nieszczęście martwiło Mariettę. Dora nie tylko miała nadwagę, ona była przeciążona. Marietta wsunęła długi naszyjnik do oddzielnego aksamitnego woreczka. W końcu podniosła ostatni. Był to pojedynczy sznur dużych czarnych pereł Morza Południowego. Wspaniałe perły o barokowym kształcie mieniły się barwami od bladego srebra do głębokiej czerni i opalizowały. Pomyślała o Carson, jej ciemnych włosach i skórze, którą wyzłacały latem długie godziny w oceanie. Z jej podróżniczą pasją na pewno doceni egzotyczny naszyjnik. – A ten jest dla Carson – oświadczyła zdecydowanie. – To ta niezależna – dodała Lucille.
– Tak – przyznała miękko Marietta. W skrytości ducha najmocniejszym uczuciem darzyła Carson. Może dlatego, że najwięcej czasu spędziła z tą osieroconą przez matkę dziewczynką, gdy Parker, udając się na swoje wyprawy, bezceremonialnie podrzucał córkę na przedłużone wizyty u babci. Carson najbardziej też przypominała Mariettę: miała pasję życia i nie bała się wyzwań, szybko podejmowała decyzje i była prawdziwą pięknością z długą historią zalotników. – Czy Carson wyszła posurfować? – zapytała. Carson jako pierwsza zjawiła się w Morskiej Bryzie. – Oczywiście – potwierdziła Lucille ze śmiechem. – Ta dziewczyna wstaje z kurami, podczas gdy reszta z nas jeszcze smacznie śpi. Nie jest leniwa, to pewne. – Najszczęśliwsza jest w wodzie. – Marietta znów spojrzała na perły o zmiennej barwie i pomyślała, że Carson posiada tę samą cechę. Ogień i lód. Miała na wskroś czułe serce, ale szybko potrafiła ochłonąć. Nie potrafi jednak znaleźć sobie miejsca… ani mężczyzny… na dłużej. Coś mrocznego płonęło w duszy Carson, tak jak te perły. Coś niebezpiecznego dla kobiecego serca. Marietta pozwoliła, by perły powoli zsunęły się z jej palca do aksamitnego woreczka. Spojrzała na trzy aksamitne sakiewki leżące na narzucie. Prawem starej kobiety było przyznać się do błędów, jakie popełniła w życiu. Teraz rozumiała, że problemy małżeńskie Parkera wyrosły na jej matczynym grzechu zaniechania. Było już za późno, aby martwić się o synowe, z których każda okazała się rozczarowaniem. Natomiast jej Letnie Dziewczęta… To lato było jej ostatecznym wysiłkiem, by zatoczyć koło, by spojrzeć świeżym okiem na każdą z wnuczek, zasypać ziejącą przepaść, która wyrosła pomiędzy nimi, i wskrzesić jakąś część ich uczucia do siebie nawzajem. Trzy wnuczki, trzy naszyjniki, trzy miesiące..., pomyślała. Taki jest plan.
Rozdział trzeci Carson jako dziecko wierzyła, że w jej żyłach płynie słona woda. Nie potrafiła długo przebywać na lądzie. Dzień bez zanurzenia palców stóp chociaż raz w oceanie uważała za dzień stracony. Mówiąc krótko, ocean był jej życiem. Ten dzień zaczął się jak każdy majowy poranek na Wyspie Sullivana. Już po paru dniach pobytu w Morskiej Bryzie Carson wpadła w wygodny dla siebie rytm. Budziła się, gdy blade promienie świtu malowały ściany jej sypialni na odcień perłowego różu. Bezdźwięcznie wstawała z pojedynczego łóżka w pokoju, który zawsze zajmowała w domu babci. Tego ranka głowa jej ciążyła, a usta były suche jak pieprz od wina, które wypiła poprzedniej nocy. Nadal nie rozumiała, jak Bunia zdołała przerwać po dwóch zaledwie kieliszkach. Włożyła bikini, nadal zimne, wilgotne i lepkie od soli po wczorajszej późnej kąpieli. Obserwując przez żaluzje skrawki księżyca na ciemnym niebie świtu, nałożyła na twarz grubą warstwę kremu z filtrem 50. Uśmiechnęła się na myśl, że złapie falę, gdy czerwone słońce będzie się wynurzać zza horyzontu. Jej ulubiona pora dnia. W pośpiechu włożyła klapki i związała długie ciemnobrązowe włosy w luźny węzeł. Sosnowe deski skrzypiały w starym domu na plaży, gdy na palcach przeszła przez wąski korytarz do kuchni. Ostatnie, czego by chciała, to obudzić Bunię. Poza kilkoma nowszymi urządzeniami stara kuchnia z sosnowymi szafkami, podłogą i oknami ze szprosami w ogóle się nie zmieniła. Lucille nigdy by na to nie pozwoliła. Dawno temu wnętrze pomalowano żółtą farbą, która przez lata spłowiała i w żarze tutejszego lata zawsze przypominała Carson zjełczałe masło. Kochała jednak wszystko w tym domu i bardzo bolała ją myśl, że Bunia zamierza go sprzedać. Otworzyła drzwi z siatki i wyszła na spotkanie pełnego świeżych obietnic poranka. Wokół panowała cisza. Gdy zeszła z ganku na pokrytą rosą trawę, omiotła wzrokiem pochylający się garaż, dom i uroczą chatkę, w której mieszkała Lucille. Budynki skupiły się wokół starego dębu pokrytego długimi smugami mchu. W porannym świetle wyglądało to wszystko jak pastelowy obraz Elizabeth Verner przedstawiający dawny Charleston. Bunia uwielbiała Morską Bryzę i zawsze troskliwie o nią dbała. Teraz Carson uderzyła myśl, że dom wygląda na równie zmęczony i wiekowy, jak jego właścicielka. Znów przypomniała sobie, jaki cenny jest każdy dzień. Obok deski surfingowej trzymała dużą płócienną torbę z sandałami, kremem do opalania, ręcznikiem i czapeczką. Dorzuciła czysty ręcznik i butelkę zimnej wody, po czym poszła przez podwórko do samochodu, któremu nadała przydomek Bestia. Samochód pachniał solą i olejkiem kokosowym, podłogi miał pokryte piaskiem i pustymi butelkami po wodzie. Od jej ulubionego miejsca na sąsiedniej Isle of Palms dzieliła ją krótka przejażdżka. Rozpoznała kilka samochodów już zaparkowanych wzdłuż Palm Boulevard niedaleko Thirty-Second Avenue. Ogromne domy stały ściana przy ścianie pomiędzy drogą a wydmami niczym płot w pastelowych kolorach, odgradzający ocean od ulicy. Zeszła na ścieżkę na plaży, gdzie stopy zostawiały głębokie odciski w chłodnym piasku. Wydmy ożywiały wiosenne polne kwiatki – żółte pierwiosnki, fioletowe petunie, jaskrawoczerwone i pomarańczowe dzianwy. Zauważyła wyniszczone zwłoki martwego ptaka, ledwo widoczne pomiędzy pączkami. Mrówki maszerowały po pustych kościach, a strzępki połamanych piór unosiły się na wietrze. Biedactwo, pomyślała Carson. Wiedziała, że natura nie zawsze jest śliczna. Deska surfingowa ciążyła jej na ramieniu, ale doszła bez przystanków do ostatniej wydmy. Stanąwszy na jej szczycie, poczuła pierwszy powiew słonego powietrza. Oparła deskę na piasku i uśmiechnęła się
szeroko na widok niezrównanej panoramy ciemnego morza i nieba wtapiającego się w bezkresny horyzont. Zamknęła oczy i głęboko odetchnęła zapachem domu. Nigdy nie potrafiła odmówić nieustępliwemu wołaniu fal. Było coś w tutejszym zapachu – cierpkiego błota wymieszanego z solą – co pobudzało pamięć. Południowe wybrzeże z gładkimi, nachodzącymi na siebie falami było łagodniejsze i o wiele serdeczniejsze niż skaliste klify i potężne fale przyboju Kalifornii. Wszystko w tym krajobrazie koiło. Niezależnie od tego, ile razy stąd wyjeżdżała, jak często przysięgała, że nigdy tu nie wróci, te głęboko zakorzenione w niej przypływy zawsze wzywały ją do powrotu. Na plaży zauważyła kilku opalonych mężczyzn i kobiet; woskowali deski i gawędzili z sobą. Koleżeństwo wśród lokalnych surferów było głęboko zakorzenione. Dorastali razem i przez lata widywali się codziennie na wodzie, dzięki czemu luźne znajomości przekształcały się w przyjaźń na całe życie. Echa ich wysokiego śmiechu mieszały się z nawoływaniem ptaków. Daleko na wodzie kilkoro już leżało na deskach i podskakiwało niczym boje, oczekując na przyzwoitą falę. Szybko do nich dołączyła i odświeżyła deskę woskiem tam, gdzie jej stopy wytarły ostatnią warstwę. Nie traciła czasu. Martwa fala miała sześćdziesiąt do dziewięćdziesięciu centymetrów, sporo jak na standardy Karoliny Południowej. Poczuła, jak entuzjazm musuje w jej żyłach. Na koniec włożyła wiosenną piankę – z krótkim rękawem i krótkimi nogawkami – która opływała jej ciało jak druga skóra. Kombinezon był obcisły, musiała więc zignorować irytujące spojrzenia niektórych facetów na plaży. Skończyła przygotowania, podniosła deskę i weszła do chłodnej wody. Zaczynamy, pomyślała, przecinając fale i wiosłując w lodowatej wodzie do miejsca, gdzie uderzały bałwany. Dostrzegła pierwszą błękitną ścianę dobrej fali, więc ścisnęła brzegi deski, przytuliła się do niej, pochyliła głowę i zanurkowała. Deska przecięła wodę, która załamała się tuż nad nią. Carson wynurzyła się z mokrymi włosami, z wysiłkiem łapiąc powietrze, a kropelki zalśniły na jej twarzy w świetle słońca. Uwielbiała to pierwsze upajające zanurzenie w oceanie. Było niemal jak chrzest – pozostawiało ją odnowioną i czystą, odpuszczało wszystkie grzechy. To dla tego oświecenia wciąż tu przychodziła, poranek za porankiem. To uzależniało. Uśmiechając się szeroko, znów zaczęła wiosłować na spotkanie fali. Gdy w końcu wydostała się poza linię bałwanów, usiadła na desce, by czekać na falę. Jej długie gołe nogi kołysały się w ciemnej wodzie, gdy patrzyła na piaszczysty brzeg rozciągający się przed nią. Przy tej odległości czuła się bardziej częścią morza niż lądu. W głębi oceanu ogarniało ją przemożne uczucie osamotnienia, świadomość, jaki mały jest człowiek w obliczu takiego bezmiaru. Ona jednak nie czuła się mała, na tym terytorium czuła się częścią czegoś większego od siebie. To dawało jej poczucie władzy i spokoju. Koledzy surferzy dołączyli do niej w oceanie, podskakując na deskach niczym pelikany na wodzie, gdy czekali na właściwą falę. Surfowanie było sportem samotnym, ale surferzy mieli swoje ulubione miejsca. To należało do niej. Surfowała tu, gdy była nastolatką, i z radością myślała o spotkaniu z obecną wspólnotą surferów. Zauważyła nawet znajome twarze. Choć w głębi serca była samotnikiem, cieszyła się, mając w pobliżu kogoś, na kim może polegać pośród zmiennego oceanu. Przez dłuższą chwilę unosiła się na wodzie w oczekiwaniu na dobrą falę. Gdy podniosła wzrok na wschodzące słońce, uświadomiła sobie, że prąd wyniósł ją znacznie dalej od brzegu niż zazwyczaj. Za nią unosił się kuter krewetkowy. Dystans pomiędzy nimi wydał się jej zaskakująco krótki. W zasadzie kuter był tak blisko, że słyszała krzyki zawieszonych nad zielonymi sieciami mew, które czekały na okazję do kradzieży pożywienia. Wokół krążyły też pelikany i pływały delfiny, szukając resztek. Z irytacją zmarszczyła brwi. Prosiła się o kłopoty. Tam, gdzie zbierały się ryby, czaiły się też
drapieżniki. Instynkt nakazywał oddalić się od łodzi, ale w oddali dostrzegła wzbierającą falę. – Nareszcie – wymamrotała i mocno chwyciła się deski. Zapowiada się niezła przejażdżka. Nagle jej uwagę przykuł pelikan, który złożył długie skrzydła i zanurkował w oceanie zaledwie trzy metry od niej. – Ojej! – zawołała, gdy poczuła zmarszczki na wodzie. Po chwili w miejscu, gdzie ptak zniknął pod wodą, gwałtownie wynurzył się rekin z pelikanem w szczękach. Oddech uwiązł Carson w piersi, gdy obserwowała, jak rekin odwraca się w powietrzu niczym lśniący szary pocisk, po czym wpada do wody z pluskiem zaledwie metr od jej deski. Wyciągnęła nogi z wody i wbiła w nią przerażone spojrzenie, kołysząc się na wzburzonej tafli. Miała wrażenie, że cały świat wstrzymał oddech. Na brzegu ludzie zbili się w gromadkę i wskazywali ją sobie palcami. Przepływający niedaleko niej surfer szeroko otworzył oczy ze strachu. – Zwiewaj stamtąd! – zawołał, wiosłując mocno ku brzegowi. Co robić?, krzyczał jej umysł. Bała się włożyć ręce i nogi z powrotem do wody. Przegapiła falę, a rekin mógł czaić się wszędzie, nawet tuż pod nią. Zaczęła przeczesywać toń wzrokiem. Słońce lśniło jak diamenty na wodzie. Nad jej głową mewy znów zaczęły krzyczeć, kołując nad oddalającym się kutrem. Wszystko wyglądało spokojnie. Wypuściła powietrze z płuc i powoli położyła się na brzuchu, aby zacząć wiosłować. W tej samej chwili kątem oka dostrzegła zwinny ruch. Odwróciła się i zobaczyła charakterystyczną płetwę grzbietową rekina okrążającą kuter. Dobry Boże, nie pozwól, aby ta bestia wpadła w żarłoczny szał, modliła się, mocno wiosłując i koncentrując całą narastającą adrenalinę na dotarciu do brzegu. Wśród krzyków mew usłyszała okrzyki innych surferów wzywające ją do ucieczki. Chwilę później poczuła szorstkie otarcie masywnego cielska na prawej nodze. Niczym mokry papier ścierny. Z okropnym uczuciem ściskania w dołku wyciągnęła nogi z wody, postawiła na desce i objęła kolana ramionami. – O Boże, o Boże! – zajęczała. Oczy piekły ją od słonej wody i cała się trzęsła, gdy wpatrywała się w mroczną otchłań. Wiedziała, że na powierzchni wody jej deska wygląda jak żółw morski albo foka… idealna ofiara dla rekina. Po raz pierwszy w życiu poczuła się na wodzie przerażona i bezradna. Dygotała, czekając, śledząc upływ czasu. Wokół znów zapadła cisza. Słońce zmieniło barwę nieba z ciemnego na jaskrawy, bezchmurny błękit. Uniosła dłoń do oczu i zmrużyła powieki, wpatrując się w bezkresną niebieską wodę. Była sama. Inni surferzy dotarli do brzegu, a kuter zmierzał leniwie na północ. Poczuła przypływ nadziei. Rekin musiał przecież popłynąć za kutrem. Wtedy deska zakołysała się, a niedaleko przemknął mroczny cień, niemal tak długi jak jej prawie dwumetrowy sprzęt. Carson zdusiła okrzyk, gdy szare cielsko wynurzyło się z głębin tuż obok niej, ale odetchnęła z ulgą na widok zaokrąglonej głowy, wydłużonego pyska i słodkiego uśmiechu delfina. Delfin okrążył deskę, wyginając się w typowy dla siebie sposób, powtórzył ten manewr jeszcze dwa razy, po czym zniknął. Carson odsunęła włosy z twarzy i wzięła głęboki oddech. Czytała gdzieś, że delfiny nie przepływają w pobliżu rekinów. Ośmielona, znów powoli zanurzyła nogi i zaczęła ostrożnie wiosłować ku brzegowi, starając się nie chlapać. Poczyniła pewne postępy, gdy znów zauważyła rekina krążącego po jej lewej stronie. Posyłając go do diabła, oparła nogi na desce. Rekin miał co najmniej trzy metry długości, a na jego masę składało się nie mniej niż sto osiemdziesiąt kilogramów twardych mięśni. Był to żarłacz tępogłowy, jeden z najagresywniejszych i najbardziej nieprzewidywalnych przedstawicieli gatunku, który polował na płytkich wodach. Ludzie nie stanowili składnika jego diety, ale żarłacze bywały drażliwe i potrafiły zadawać śmiertelne ugryzienia. A ten drapieżnik wyraźnie sobie ją upatrzył. Teraz zbliżał się charakterystycznym zygzakiem. Nagle znów podpłynął delfin. Przepłynął tuż obok deski i zaczął agresywnie rozchlapywać wodę płetwą ogonową, jakby uderzał ostrzegawczo w bęben. To chyba zadziałało: rekin nagle zmienił kierunek, a delfin się zanurzył. Carson czuła upływ sekund; kurczowo obejmowała nogi i szczękała
zębami. Co się stało? Słyszała o wypadkach, kiedy delfiny chroniły ludzi przed rekinami, i modliła się gorączkowo, aby ten okazał się jej obrońcą. Rekin nie dał się jednak odpędzić. Pojawił się nieco dalej i najwyraźniej nie zamierzał się poddać. Delfin zawrócił i zaczął energicznie pływać pomiędzy nią a rekinem, po czym znów zniknął. Carson utkwiła wzrok w rekinie, który teraz skierował się ku niej. W tej chwili miała wrażenie, że czas zaczął się krystalizować. Poczuła się otępiała, gdy wszystkie dźwięki zniknęły w pustce tych bezdusznych oczu. Rozchyliła wargi w niemym krzyku. Znienacka delfin przemknął obok niej, prosto na rekina. Był taki szybki, że sunął przez wodę niczym pocisk wymierzony w bok przeciwnika. Zwalisty drapieżnik niemal zgiął się wpół, gdy delfin z ogromną siłą uderzył w jego czułe skrzela. Przez ułamek sekundy oszołomiony rekin wyglądał na zwiotczałego, zawieszonego w wodzie. Po chwili jednym szybkim, zwrotnym ruchem potwór machnął głową i odsłonił w ataku krwiste dziąsła i ostre zęby. Delfin rzucił się do ucieczki, ale rekinowi udało się zacisnąć zęby na jego ogonie. – Nie! – Carson nie zdołała zdusić okrzyku, gdy oba zwierzęta znów zniknęły pod wodą. To wszystko stało się tak szybko… na przestrzeni sekund. Serce jej pękało z powodu delfina, ale wiedziała, że musi uciekać, dopóki jeszcze może. Na szczęście wezbrała przyzwoita fala. To mogła być jej najlepsza, a być może jedyna szansa ucieczki. Wiosłowała z całych sił, głęboko zanurzając kończyny, nieskończenie wdzięczna za znajome wrażenie unoszenia się na wodzie do przodu. Przywarła do deski i utkwiwszy wzrok w plaży, dopłynęła na drżących nogach blisko brzegu. Zazwyczaj uważała, aby nie porysować deski, gdy wpływała na plażę, ale tego dnia unosiła się na fali, dopóki mogła. Nogi miała jak z waty, mocno podrapane przez piasek. Koledzy podbiegli, aby jej pomóc i wynieść deskę z morza. Ludzie tłoczyli się wokół Carson, a ona stała na brzegu i wpatrywała się w ocean, kurczowo obejmując się ramionami i dygocząc pomimo porannego słońca. Z powodów, których nie pojmowała, delfin ocalił jej życie, być może w konsekwencji stracił własne. Słyszała podobne opowieści od innych surferów, ale to nie przydarzyło się komuś innemu. To było prawdziwe. Przydarzyło się jej.
Rozdział czwarty Następnego dnia Carson wróciła na Isle of Palms, stanęła na plaży i spojrzała na znajomy bezmiar oceanu. Deska surfingowa ciążyła jej na ramieniu, a późnopopołudniowe słońce paliło barki, ale zwlekała, patrząc na ocean i łagodne fale obmywające brzeg. Na wodzie dostrzegła tylko jednego surfera – podskakiwał na spokojnej tafli i obserwował horyzont. Fale były niemal niezauważalne, zbyt niskie, aby zwracać na nie uwagę. Nie to jednak sprawiało, że stopy Carson jakby zapuściły korzenie w piasku. Bała się. Miała sucho w ustach. Serce waliło jej nie w radosnym oczekiwaniu, lecz z przerażenia. Patrzyła na przestwór wody, a w jej umyśle pojawiały się wczorajsze obrazy. Widziała śmierć w nieruchomych oczach rekina, jego odchylony łeb, gdy odsłonił potężne krwawe dziąsła i zęby ostre jak brzytwa. Znów poczuła bezsilny strach dryfowania na desce, kiedy tuż pod nią, w mętnej wodzie, straszna bestia wyczekiwała odpowiedniego momentu, by zaatakować. Nigdy, nawet jako dziecko, nie zawahała się przed skokiem do słonej wody, czyniła to równie chętnie, co każda morska istota, która zbyt długo przebywała na lądzie. Ocean, zwłaszcza Atlantyk, był jej ojczyzną. Wiedziała, że dzieli tę przestrzeń z niezliczonymi innymi stworzeniami. Także z rekinami. Ocean był również ich domem, dzieliła go z nimi przez całe życie. Powtarzała sobie, że to, co wydarzyło się wczorajszego ranka, to tylko aberracja. Strzepnęła nogi, przełknęła ślinę i wypuściła długi, drżący oddech. – Musisz tam wrócić. Tam jest twoje miejsce. No dalej… Weszła do wody. Jej stopy zapadały się w miękki piasek. Gdy znalazła się dostatecznie daleko, opuściła na wodę deskę. Poczuła chłodne mrowienie na gołej skórze, kiedy położyła się płasko na zimnej powierzchni, wyciągnęła ramiona i zaczęła wiosłować. Wiosłuj, wiosłuj, wiosłuj, powtarzała sobie, oddychając głośno. Słońce odbijające się od wody niemal oślepiało jasnością. Czuła chłód, słona woda piekła ją w oczy. Nadchodziła pierwsza fala. Mocno uchwyciła się deski. Pochyliła głowę. Wzięła głęboki oddech, żeby zanurkować. I stchórzyła. Nic nie mogła na to poradzić. Jej mięśnie stężały, a serce łomotało w panice. Mogła myśleć tylko o tym, że musi wyjść z wody, musi wrócić na brzeg. Zachłystując się powietrzem, wiosłowała co sił w ramionach. Na płyciźnie zeskoczyła z deski i wyciągnęła ją na brzeg, po czym osunęła się na piasek. Siedziała w kucki z czołem opartym na kolanach, a jej oddech powoli wracał do normy. Gdy znowu była w stanie, otarła twarz dłońmi i zdumiona popatrzyła na ocean. Co się tam stało? Spanikowała bez powodu. Kim jest ta dziewczyna? Zawsze uważała się za nieustraszoną. Dziś jednak nie walczyła. Uciekła. Zeszła z plaży, zapakowała rzeczy do bagażnika i wróciła do Morskiej Bryzy. Zaciskała dłonie na kierownicy tak mocno, aż knykcie jej zbielały. Powtarzała sobie raz po raz, że panika to normalna reakcja w tej sytuacji. Z czasem lęk zniknie, tak jak zagubienie, które czasami ogarnia nas po sennym koszmarze. Musi zwyczajnie próbować. Mimo to czuła się wstrząśnięta. Życie wymykało się jej z rąk. Spadała swobodnie bez spadochronu i teraz nawet surfowanie nie dawało jej poczucia przynależności, jak kiedyś. Może ten strach nie był porażką, ale raczej znakiem? Przed Bunią niczego nie dało się ukryć. Gdy tego wieczoru Carson wzięła prysznic i zjadła paluszki krabowe z czerwonym ryżem, usiadły z Bunią na chwilę na tylnej werandzie. Podwinęła nogi w wielkim czarnym wiklinowym fotelu i nalała sobie kieliszek wina, a Bunia usiadła naprzeciwko niej w fotelu bujanym, owinięta niczym królowa szkarłatnym szalem. Świeca migotała w zmierzchu, a Carson słyszała łomotanie fal w oddali.
– No cóż, panienko – oświadczyła Bunia. Jej niebieskie oczy lśniły w blasku świecy. – Przyjechałaś wcześniej z dziwną miną w samochodzie wypakowanym po brzegi, dąsasz się od paru dni, a dziś wieczorem jesteś zdenerwowana jak kot z długim ogonem w pokoju pełnym foteli na biegunach. – Uniosła lewą brew. – Słucham. Carson westchnęła, upiła łyk chłodnego wina, po czym postawiła kieliszek na stole. – Nic mi nie jest. Trochę się przestraszyłam, to wszystko. Wczoraj niemal zostałam karmą dla rekinów. Bunia gwałtownie wciągnęła powietrze i uniosła dłoń do pereł otaczających jej szyję. – Słucham?! Co się stało? – To był jeden z tych dziwacznych idealnych zbiegów okoliczności. Wypłynęłam dalej niż zwykle, a kuter krewetkowy łowił bliżej niż zwykle. Do tego kręciły się wokół niego wszystkie te mewy, pelikany i delfiny. – Nie najlepsza kombinacja. – Właśnie. Jak szwedzki stół. – Rekin… – Bunia wzdrygnęła się teatralnie. – Kochanie, wiesz, że nie mogę ścierpieć świadomości, że pływasz z tymi bestiami. – Och, Buniu, są tam cały czas. To ich dom, nie zapominaj. To znaczy, widziałam już dużo rekinów. Naprawdę dużo. – Dostrzegła szok na twarzy Buni, którego się spodziewała, i postanowiła zaoszczędzić jej zmartwień. – Nie należymy do ich menu i zwykle zostawiają nas w spokoju. Ale ten… Urwała, znów czując kamień w żołądku, jak po zdeterminowanym szturchnięciu, które rekin zadał jej nodze. – Po prostu się przestraszyłam. – Opowiedziała Buni szczegóły tego spotkania, kończąc na delfinie, który niemal nadział rekina na swój nos. – Gdyby ten delfin mnie nie obronił, nie wiem, co by się stało. – Urwała i wzięła do ręki kieliszek. – I… – Zaczerpnęła tchu. – I, Buniu… nie mogę wrócić do wody. Próbowałam dzisiaj, ale po prostu nie dałam rady… Nigdy się tak nie czułam. Nigdy. Wiesz, że ocean to moja tratwa ratunkowa. Jestem zagubiona, zrozpaczona, jakby ktoś odciął mnie od mojej kotwicy. – Jej głos zadrżał. – Nie wiem, co robić. Bunia uniosła obie dłonie do ust i zamyśliła się głęboko. – Ten incydent w oceanie… Nie tylko on cię niepokoi, prawda? Przyjechałaś tu już nieco zagubiona? Pod wpływem spojrzenia babci Carson zaczęła wiercić się w fotelu. Był to wzrok kogoś, kto zaraz powie coś, czego nie chcemy usłyszeć. – Chyba tak… – przyznała. – Tak myślałam. – Bunia rozsiadła się wygodniej i wprawiła fotel w ruch, czekając na właściwy moment, niczym fale bijące o brzeg w oddali. – Mam kłopoty, Buniu – wyznała Carson. – Nie mam pracy, mieszkania, pieniędzy. – Ukryła twarz w dłoniach. – Strasznie mi wstyd. Bunia przestała się kołysać. – Moja kochana dziewczyno. Nie rozumiem. – Tylko ona potrafiła jednym tonem wyrazić szok i opanowanie. – A ten program telewizyjny? Wydawał się wielkim sukcesem. – Był nim – potwierdziła Carson. – Przetrwał trzy sezony, a to sporo jak na standardy tej branży. Wieść, że go skasowano, pojawiła się znikąd. Nawet nie wyjaśnili dlaczego. – Sięgnęła po kieliszek i upiła potężny łyk wina. – Na pewno znajdziesz kolejną pracę – naciskała Bunia. – Tkwisz w tej branży ponad dziesięć lat. Zjeździłaś cały świat, pracowałaś przy filmach. Chwaliłam się tobą każdemu, kto chciał słuchać. – Pokręciła głową z niedowierzaniem. – Carson, nie rozumiem. Odniosłaś sukces.
Carson wzruszyła ramionami, nie mogąc znieść świadomości, że musi się tłumaczyć. – Sama nie wiem… To trudny rynek. Po ulicach LA łazi pełno osób takich jak ja, które próbują znaleźć pracę. Próbowałam, naprawdę próbowałam. – Westchnęła ciężko. Nie mogła powiedzieć babci, że dzwoniła w tej sprawie do facetów, z którymi spała, ani że z jednej fuchy wywalili ją, bo pojawiła się na planie pijana. Jej reputacja w branży nie była tak nieskazitelna, jak myślała Bunia. – To było upokarzające – wyznała. – Jestem spłukana. – Na pewno odłożyłaś coś na czarną godzinę? – Pracowałam na zlecenia. Nie było za bardzo co odkładać. A wiesz, że mam spore doświadczenie w wiązaniu końca z końcem. Bunia pokiwała głową. Jej syn, ojciec Carson, był człowiekiem niegodnym zaufania w najlepszym wypadku, a niedbałym w najgorszym, i to Carson najbardziej odczuła jego naganny tryb życia. Przeprowadzali się z miejsca na miejsce, żyli od wypłaty do wypłaty i wiecznie czekali na ten jeden scenariusz, dzięki któremu się wzbogacą. – Nic nie zostało, Buniu – oświadczyła Carson gorzko. – Jakby wszystkie lata mojej pracy w ogóle się nie liczyły. – Och, skarbie, wiem, że teraz tak ci się wydaje. W takich chwilach musisz jednak patrzeć w przyszłość. Uwierz mi. Nie wiesz, dokąd cię zaprowadzi ten zakręt. Bóg nigdy nie zamyka drzwi, nie otwierając przy tym okna. Carson zacisnęła wargi. Nie ośmieliła się powiedzieć babci, zadeklarowanej chrześcijance, że dawno temu przestała wierzyć w Boga. – A ten młody człowiek, z którym się spotykałaś? Jak miał na imię? Todd? Jak on wpisuje się w ten scenariusz? Carson stłumiła dreszcz i wychyliła resztę wina. – Zerwałam z nim zeszłej zimy – oświadczyła krótko. – Źle to przyjął, obawiam się. Twierdził, że złamałam mu serce i że oszczędzał na pierścionek. Bunia gwałtownie wciągnęła oddech. – Pierścionek? Carson od razu rozwiała jej nadzieje. – Dobrze się stało. Udało mi się uciec w ostatniej chwili. – Podniosła się szybko, by przynieść więcej wina. – Zaraz wracam. Doleję sobie. Masz ochotę na kieliszek? Bunia pokręciła głową. Carson przeszła przez werandę do kuchni, czując narastające pragnienie. Lucille już posprzątała i udała się na spoczynek, ale zostawiła na stole talerz domowych batoników cytrynowych. Carson nalała sobie wina, po czym, przypomniawszy sobie, w jakim kierunku zmierza ta rozmowa, wzięła z sobą całą butelkę. Wsunęła ją pod ramię, złapała jeszcze ciastka i wróciła na werandę. Bunia wpatrywała się w mrok z zadumaną miną. – Och, Carson – powiedziała, ze smutkiem kręcąc głową, gdy wnuczka usiadła w fotelu. – Martwię się o ciebie. Skończyłaś już trzydziestkę, moja droga, i choć jesteś piękna jak zawsze – dodała pospiesznie – starzejesz się. Może nie powinnaś tak beztrosko odrzucać tych oświadczyn. Oczy Carson zalśniły, gdy pocisk sięgnął celu. – Mam dopiero trzydzieści cztery lata – zripostowała. – W ogóle nie myślę o ślubie. Nie jestem nawet pewna, czy chcę wychodzić za mąż. – No już, nie strosz piórek. – Nie jestem nastroszona – mruknęła, wiercąc się w fotelu. Trudno było siedzieć nieruchomo i słuchać kogoś o dwa pokolenia starszego, kto narzuca wartości dziś niemające już tak wielkiego
znaczenia. Wychowano ją w szacunku do starszych, ale to zabolało. – Ja… Sama nie wiem, obraża mnie twoje przekonanie, że jedyną nadzieją dla mnie jest ślub. Szczerze mówiąc, Buniu, z mojej perspektywy tacie nie wyszło to na zdrowie. Jesteś z innej epoki. Trzydzieści cztery lata to wcale nie tak dużo. Kobiety nie wychodzą już za mąż zaraz po ukończeniu college’u. Zaczynamy własne kariery. Nie czekam na mężczyznę, który by się mną zaopiekował. Polegam na sobie. – Tak, moja droga – odparła Bunia spokojnie. – Doskonale ci to wychodzi. Carson podwinęła palce stóp, gotując się w środku ze złości. – Cóż, nie zamierzam iść na kompromis tylko po to, żeby złapać męża. Jak Dora. – Carson – wtrąciła Bunia z dezaprobatą. – Nie powinnaś mówić tak o siostrze. Zwłaszcza teraz. – To znaczy? Bunia spojrzała na nią ze zdumieniem pomieszanym z żalem. – Litości, dziecko. Nie wiedziałaś, że Dora się rozwodzi? Carson pochyliła się do przodu i wydała cichy okrzyk zdumienia. – Nie! – Och, tak… – Bunia smutno pokiwała głową. – To bardzo smutne. Cal odszedł siedem miesięcy temu. Powiedział, że dłużej nie chce tak żyć. Dora była zdruzgotana. Obawiam się, że nadal jest. Carson słuchała przejęta. Jej zdaniem Dora była idealną gospodynią domową z Południa o tradycyjnych wartościach, zaangażowaną w karierę męża, życie swojego kościoła i społeczności. Na każde Boże Narodzenie wysyłała siostrze pięknie ozdobioną kartkę ze zdjęciem rodziny z uśmiechami na twarzach, w czerwonych swetrach, usadowionych na werandzie albo przed przystrojonym sosnowymi gałązkami kominkiem. Faktycznie pozory mylą. – Biedna Dora. Jak długo byli małżeństwem? Dwanaście lat? To musiał być dla niej straszny cios. Nigdy nie dała po sobie poznać, że ma problemy. – Nie zrobiłaby tego, moja droga. To nie w jej stylu. Carson pomyślała, że jej siostra nigdy nie ujawniała porażek, nawet jako dziecko. Jeśli otrzymała nagrodę, cały świat o tym wiedział. Jeśli oblała egzamin, chciała zabrać z sobą tę wiedzę do grobu. – Spodziewała się tego? – Poza synem Dora nie dostrzega niczego. To mógł być powód ich rozstania. Poświęciła swoje życie Nate’owi. Żona nie powinna jednak zapominać o mężu. Cal czuł się ignorowany, i ośmielę się stwierdzić, że był ignorowany. – Kobieta nie powinna zapominać też o sobie – dodała Carson. Bunia podniosła wzrok. – To fakt. Carson westchnęła, ogarnięta szczerym współczuciem dla siostry. – Nie mogę uwierzyć, że mi nie powiedziała. – Podobnych wyznań nie umieszcza się na bożonarodzeniowej kartce, kochanie. Nie był to też żaden sekret. Boli mnie, że nie utrzymywałyście z sobą kontaktów. – Owszem – potwierdziła Carson cicho. Żałowała, że tak bardzo oddaliła się od siostry, choćby przyrodniej, iż ta nawet nie poinformowała jej o swoim rozwodzie. Musiała wziąć winę na siebie. Ona też nie poprosiła siostry o pomoc, gdy straciła pracę, a jej życie zaczęło kuleć. Może teraz zdołają sobie pomóc. – Co z nami nie tak, Buniu? – zapytała szeptem. – Jeśli ktoś taki jak Dora nie potrafi utrzymać małżeństwa, to czy dla mnie istnieje jakaś nadzieja? Poznałam wielu mężczyzn, byłam w związkach. – Prychnęła. – O ile zasługują na to miano. Gdy siedzę nocami sama w domu w ciemnościach z drinkiem w dłoni, czasami zastanawiam się, czy jestem jak tatuś, czy mnie też brakuje genu miłości i w związku
z tym jestem skazana na długie życie pełne nieudanych relacji. – Nie sądzę, moja droga. Faktem jest, że twój ojciec nie stanowił najlepszego przykładu. Ale przecież jesteś moją wnuczką. I jesteś najbardziej do mnie podobna. Ja też cieszyłam się powodzeniem u kawalerów, to fakt. Ale nie zapominaj, że przez pięćdziesiąt lat miałam jednego męża. Edward był miłością mojego życia. – Sięgnęła po dłoń Carson i delikatnie ją poklepała. – Ty po prostu jeszcze nie znalazłaś tego właściwego mężczyzny. Carson spojrzała na babcię sceptycznie. – A Dora? Bunia westchnęła ciężko. – Kto wie? Może jednak Cal nie był tym właściwym. Carson zachichotała. – Poszła na kompromis. – Popełniła błąd – poprawiła ją Bunia. – To się zdarza. – A Harper? – Dobry Boże, Harper to jeszcze dziecko! – Ma dwadzieścia siedem lat. – Chyba tak – przyznała Bunia ze zdumieniem. – Zawsze myślę o niej jak o małej dziewczynce. No cóż… Czy to nie ty przed chwilą powiedziałaś mi, że nie spieszysz się ze ślubem? A trzydziestka to jeszcze nie starość? Carson zachichotała. – Ugodzona własną strzałą. – Zdjęła sandały i podwinęła stopy w fotelu, ciesząc się na plotki. – A co w ogóle słychać u Harper? Wstyd przyznać, ale nie miałam z nią kontaktu. Nadal mieszka w Nowym Jorku? – Ze mną Harper też rzadko się komunikuje. Jestem pewna, że matka ją do tego zniechęca. Wiem tylko, że nadal mieszka w Nowym Jorku. Z matką – dodała z wyraźną dezaprobatą. – I pracuje w jej wydawnictwie. Jej matka głęboko zatopiła szpony w tym pisklątku, tyle mogę ci powiedzieć. Harper jest bardzo bystra, jak zapewne wiesz. Ukończyła najlepsze szkoły. – Oczywiście – wymamrotała Carson, czując, jak ożywa w niej stara zazdrość. Czuła jej ukłucie za każdym razem, gdy Bunia napomykała, jakie dobre szkoły ukończyła Harper. Carson oddałaby wszystko, aby uczęszczać do szkoły z internatem takiej jak Andover i college’u takiego jak Vassar. Tyle że ona wybrałaby California Institute of the Arts albo Savannah College of Art and Design. Wypełniła nawet podania, ale dla niej nigdy nie było pieniędzy. Po ukończeniu liceum w dzień pracowała, a wieczorami chodziła na wykłady z fotografii w miejscowym college’u. Wszystkie swoje sukcesy zawdzięczała talentowi i ciężkiej pracy. Od rodziców dostała tylko urodę. – Musi być miło, gdy wszystko podają ci na tacy – mruknęła, słysząc gorycz w swoim głosie. – To też jest przekleństwo. I przecież chodziłaś do college’u. Czując, że pieką ją policzki, odparła z żarem: – Nie, nie chodziłam. Nie tak naprawdę. Chodziłam na zajęcia w miejscowym college’u. Nigdy nie zrobiłam dyplomu. – Wzruszyła ramionami i z irytacją pokręciła głową. – Nie chcę o tym rozmawiać – oświadczyła, zapadając się w poduszki i popijając wino dla pokrzepienia. Zapadła niezręczna cisza, gdy Bunia bujała się w fotelu, a Carson opróżniała kieliszek. – Przepraszam – powiedziała w końcu. – Po prostu użalam się nad sobą. Nie powinnam być taka złośliwa. – Nie jesteś – odparła Bunia pobłażliwie. – Chcę, żebyś czuła, że tutaj, mnie, możesz powiedzieć wszystko. – To miejsce zawsze było moim domem. Moim schronieniem. Potrzebuję teraz twojego wsparcia,
Buniu. Czuję się zagubiona – wyznała drżącym głosem. – Boję się. Bunia natychmiast pochyliła się i otoczyła ją długimi, szczupłymi ramionami. Odsunęła jej włosy z czoła i ucałowała je. Carson odprężyła się; znów poczuła się bezpieczna po wielu miesiącach niepewności. Nie wiedziała, czego spodziewać się po Buni, gdy podjęła decyzję o powrocie do Morskiej Bryzy. Może paru dolarów, krzepiącego poklepania po ramieniu przy kieliszku wina. Odrobiny pobłażliwości, to na pewno. Czy nie to zawsze otrzymywał jej ojciec, gdy przestawało mu sprzyjać szczęście? Carson potrzebowała teraz odrobiny pobłażliwości. Bunia odsunęła się, chwyciła Carson za ramiona i potrząsnęła nią delikatnie. Carson uśmiechnęła się nieśmiało, oczekując jednego z frazesów Buni, który miałby jej dodać otuchy. – A teraz posłuchaj mnie, młoda damo – oświadczyła Bunia, patrząc Carson prosto w oczy. – Wystarczy już tego rozczulania i użalania się nad sobą, słyszysz? Koniec z rozmowami o strachu. Nie jesteś taka. Należysz do Muirów, nie zapominaj. Przyznaję, nie miałaś łatwego życia ze swoim ojcem. W chwilach takich jak ta pobłażałam Parkerowi i podejrzewam, że popełniłam błędy. W twoim wypadku ich nie powtórzę, moja droga. – Bunia uwolniła Carson i usiadła w swoim fotelu. – Możesz nie chcieć znaleźć sobie męża, rozumiem. Jesteś już dużą dziewczynką i potrafisz podejmować własne decyzje. Ale, kochanie, nie możesz snuć się z kąta w kąt z nieszczęśliwą miną i lizać rany. To nie jest walka. Posłuchaj babci. Jutro wcześnie wstaniesz i stawisz czoło nowemu dniu. Wrócisz na wodę. – Przyszpiliła Carson spojrzeniem. – I musisz znaleźć pracę! Następnego ranka budzik w telefonie Carson zabrzmiał niczym dzwony pogrzebowe. Wyciągnęła rękę, żeby go wyłączyć, zanim obudzi wszystkich innych. Gdy wstała, przejrzała się w lustrze, zobaczyła, że jej niebieskie oczy świecą jasno w odbiciu, i uświadomiła sobie, że czuje się pełna sił, wypoczęta… i zadowolona. Nie dręczyło jej przymulenie, które towarzyszyło jej zazwyczaj po piciu alkoholu na noc. Położyła się wcześnie, żeby się wyspać, i teraz miała jasny umysł, czuła mrowienie energii krążącej w jej żyłach. Podbudowana radą Buni, aby przestała się dąsać, postanowiła uczynić w tym kierunku pierwszy mały krok i wrócić na wodę. Gdy wyszła na zewnątrz, powitało ją świeże wilgotne powietrze. Było cieplej niż poprzedniego dnia. Czuła, że wraz z nadchodzącym czerwcem zbliża się lato. Wkrótce woda też stanie się cieplejsza, pomyślała z uśmiechem. W domu wszyscy mocno spali. Poszła od razu na tylną werandę, gdzie zostawiła deskę. Wzięła ją pod ramię i zaniosła na koniec pomostu, oswajając się z trzeszczeniem drewna pod stopami i wodą uderzającą o pale. Słońce jeszcze nie wzeszło nad linię wody. Uśmiechnęła się. Nie przegapiła go. Idąc przez długi, drewniany pomost, zaciskała ruchliwe palce na desce, czując przypływ paniki. Była to tylko zatoka, a nie fale na otwartym oceanie, ale i tu czaiło się zagrożenie. Odchrząknęła, stając twarzą do morza, i otworzyła przed nim serce. – Nie wiem, jak to pokonać. Liczę, że mi pomożesz. – Wzięła głęboki oddech. – Oto jestem. Nie zostało już nic poza zamoczeniem się. Carson opuściła deskę na wodę tak, jak niezliczoną ilość razy wcześniej. Trzęsły się jej ręce, a stopy nie wydawały się stabilne na znajomym podłożu, ale odepchnęła się. Gdy już odzyskała równowagę, wzięła głęboki oddech i włożyła do wody wiosło. Ruch za ruchem, powiedziała sobie, odpływając od pomostu z prądem. Tym porannym wycieczkom zawsze towarzyszyły spokój i osamotnienie przypominające medytację. Tu była tylko kolejnym stworzeniem na samotnym morskim szlaku. Poziom wody był niski. Czaple białe stały na trawiastych brzegach w godnych pozazdroszczenia pozach na swoich szczupłych czarnych nogach. Nieco dalej w dół strumienia zauważyła czaplę modrą, majestatyczną i wyniosłą. Było tuż po szóstej, więc za większością okien w domach nad strumieniem panowały jeszcze
ciemności. Ich mieszkańcy przesypiają najlepszy pokaz dnia, uznała. Cieszyła ją jednak ta samotność. Dobrze jest mieć kogoś, kto czuwa nad tobą, gdy surfujesz. Tutaj jednak, na spokojnym szlaku wodnym, czuła się bezpieczna w towarzystwie jedynie swoich myśli. Skoncentrowała się na miarowym rytmie wiosłowania, lewa do prawej, prawa do lewej, i na szemraniu wioseł. Miarowo posuwała się do przodu wzdłuż strumienia, gdy nagle po lewej usłyszała głośny plusk. Odwróciła głowę w samą porę, by zobaczyć czubek płetwy grzbietowej, zanim ta zniknęła pod wodą. Jej puls przyspieszył, a ręka znieruchomiała z wiosłem w powietrzu. Po chwili znów zobaczyła, jak szara płetwa wynurza się parę metrów przed jej deską. Odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła, że to delfin, i roześmiała się na myśl o wcześniejszej panice. Atlantyckie delfiny butlonose często wpływały na te wody. Tutejsze ujścia rzek były ich domem. Kochała te tajemnicze stworzenia, a jej miłość się umocniła, gdy jeden z nich uratował jej życie. Znów zanurzyła wiosło w wodzie i odepchnęła się mocno w nadziei, że jeszcze zobaczy delfina. Kręcąc głową, obserwowała taflę wody, aż jej towarzysz wynurzył się z dźwięcznym prychnięciem, aby zaczerpnąć tchu. Podążyła za tym wdzięcznym pływakiem w dół strumienia, a on zaskoczył ją, wracając do niej. Opuściła wiosło i pozwoliła, by prąd niósł ją niczym kawałek drewna. Kształtny szary delfin płynął swobodnie obok deski, przechylając się lekko tak, aby móc na nią z zaciekawieniem spojrzeć. Zajrzała w duże, ciemne, migdałowe oczy i odniosła wrażenie, że ten delfin ją sprawdza. Nie tylko z czystej ciekawości. Wiele razy delfiny podpływały blisko jej deski. Ta chwila wydawała się jednak nierealna. Wyczuła – wiedziała – że za tym spojrzeniem kryje się myśląca istota. – No cóż, dzień dobry – powiedziała do delfina. Na dźwięk jej głosu delfin odwrócił głowę i zanurkował. Carson rozbawiła jego kapryśność. Jakże inne miał spojrzenie w porównaniu z morderczym wzrokiem rekina. We wzroku delfina dostrzegała ciekawy świata umysł, a nie swoją zgubę. Ten przyjacielski delfin naprawdę ją zaintrygował. Poziom wody powoli wzrastał wraz z nadchodzącą falą przypływu. Słońce także wspinało się wyżej, a ona dopływała do granicy zatoki za Wyspą Sullivana. Gdyby nie zawróciła, przypływ wyniósłby ją na wzburzone wody Charleston Harbor. Włożyła wiosła do wody i zaczęła wiosłować pod prąd w stronę domu. Była to ciężka praca, korzystna jednak dla jej płaskiego brzucha, który zawsze budził zazdrość Dory. Skoncentrowała się na zadaniu, kiedy nagle kątem oka znów zauważyła ciekawskiego delfina. Dyskretnie dotrzymywał jej towarzystwa, aby co jakiś czas wypływać do przodu, a potem zawracać. Uśmiechnęła się. Delfin najwyraźniej ją śledził. Zastanawiała się, czy bawi się z nią, czy może jest ciekaw tyczkowatej istoty, która czyni na wodzie takie żałosne postępy w przeciwieństwie do opływowego i pełnego gracji delfina. W końcu dotarła do pomostu, a w oddali rozległy się dudnienia silników łodzi, zwiastujące koniec spokoju w zatoce. Wspięła się na pomost i wyjęła deskę, wzdrygając się, gdy kropelki lodowatej wody padły na jej nagą skórę. Znów usłyszała dźwięczne prychnięcie, opadła więc na kolana, uniosła dłoń do oczu i zmrużyła powieki. Duża szara głowa wychyliła się z wody parę metrów dalej. Carson nie poruszała się, by nie przepłoszyć delfina. Błyszczące oczy, mądre i uważne, przez parę minut wpatrywały się w nią nad wodą. Potem stworzenie wydało z siebie serię krótkich, piskliwych dźwięków. Delfin przechylił głowę, jakby chciał zapytać: „Co teraz?”. Carson wybuchnęła śmiechem. – Jesteś piękny – powiedziała, wyciągając dłoń. W odpowiedzi zanurkował, unosząc wysoko swój ogon. Carson gwałtownie wciągnęła powietrze i wbiła wzrok w kręgi na wodzie w miejscu, gdzie zwierzę
zniknęło. Lewej płetwie delfina brakowało fragmentu, jakby został odgryziony. Stanęła na drżących nogach i utkwiła spojrzenie w wodzie, gdy napłynęło do niej wspomnienie ataku rekina. Przypomniała sobie, jak delfin pomknął ku rekinowi niczym pocisk i wbił się w jego bok. Drapieżnik na ułamek sekundy zgiął się wpół, ale równie szybko się okręcił, by zaatakować. Widziała potężne szczęki zaciskające się na ogonie delfina, który próbował uciec. – O mój Boże – szepnęła. To musiał być ten delfin. Ten sam, który ocalił ją przed rekinem. Czy to możliwe? Sensowne wydawało się, że delfin wpłynął do stosunkowo zacisznego ujścia rzeki, aby się wykurować. Przypomniała sobie, jak na nią patrzył, obserwował ją i wrócił, aby ją dokładnie obejrzeć. Delfin ją rozpoznał. Wybuchnęła śmiechem. Racjonalny umysł podpowiadał jej, że to nie może być prawda. Ale dlaczego nie? Tak jak ludzie, delfiny były świadome siebie i bardzo inteligentne. Utkwiła wzrok w wodach zatoki. W oddali, na tle niebieskozielonej tafli zobaczyła swojego towarzysza, który z gracją wynurzał się spomiędzy fal. Zmierzał ku przystani. Przyłożyła dłonie do ust i zawołała: – Dziękuję!
Rozdział piąty Bunia zadzwoniła do swojej przyjaciółki i po tygodniu Carson zaczęła pracę kelnerki w Dunleavy’s, małym irlandzkim barze na Wyspie Sullivana. Tak właśnie załatwiano podobne sprawy na wyspie, gdzie rodzinne powiązania trzymały się mocniej niż kleszcz na psie. Carson musiała zapomnieć o dumie, ale prawdę mówiąc, cieszyła się, że ma pracę. Nie miała żadnych oszczędności, akcji… nic. Jej życie przy ekipach filmowych zawsze było spontaniczne, podróżowała z nimi z jednego egzotycznego miejsca do drugiego. Niektórzy nie potrafili utrzymać równie szybkiego tempa, ale ona już dawno do takiego przywykła. Ojciec nigdy nie pozwolił, aby obrośli mchem, i przenosił ich z jednego mieszkania do następnego. Ostatnie tygodnie w Morskiej Bryzie były dla niej miłą odmianą. Stopniowo wracała do południowego rytmu życia. Musiała też przyznać, że polubiła swoją pracę. Pub Dunleavy’s, rodzinny interes na Middle Street, w gwarnej dzielnicy pełnej uroczych restauracji i małych sklepików, oferował wspaniałe piwo z kija, świeży popcorn i swojską atmosferę. Na dworze stały piknikowe stoły i parasole, było gdzie usiąść z psem. Wewnątrz na ścianach wisiały puszki po piwie i tablice rejestracyjne, a drzwi z siatki trzaskały przy każdym poruszeniu. Carson pracowała na porannej zmianie i otrzymywała przyzwoite napiwki, ale po dwóch tygodniach pracy wciąż miała przed sobą jeszcze mnóstwo nauki. Próbowała wziąć za dużo talerzy ze stolika, gdy przez przypadek popchnęła dłonią kufel, który spadł i rozbił się na podłodze. Na szczęście godziny szczytu w porze lunchu dobiegły już końca i tylko kilkoro gości siedziało przy małych drewnianych stolikach. Wszystkie sześć głów odwróciło się ku źródłu hałasu, tak jak głowy jej szefa i koleżanki, Ashley. – Uważaj! – zawołał Brian ze swojego miejsca przy barze. – Znowu… – dodał, kręcąc głową. Carson zacisnęła zęby i uśmiechnęła się do menedżera, po czym schyliła się, aby zebrać potłuczone szkło. – Co się z tobą dzisiaj dzieje? – zapytała Ashley, podbiegając do niej ze szczotką i śmietniczką. – Zostaw, bo się pokaleczysz. Pozamiatam. Carson oparła się o stolik. Turyści wrócili do jedzenia, a w lokalu znów rozległ się cichy szum rozmów. – Jestem najgorszą kelnerką świata – mruknęła. Ashley zachichotała. – Cóż, najlepsza nie jesteś, ale dopiero zaczęłaś. Wyluzuj. Nauczysz się. Ja tu dokończę. Może podasz kartę temu facetowi, który właśnie usiadł w twojej sekcji? – zaproponowała. Carson sięgnęła po menu. – Uśmiechnij się ładnie – zażartowała Ashley. – To Pan Przewidywalny. – Przestań – syknęła Carson. – Zawsze siada w twoim rewirze. – To znaczy, że lubi to okno, a nie mnie. – Pewnie, bo nie zauważyłaś, jak wodzi za tobą rozmarzonym wzrokiem. – Serio? – zapytała Carson, nieco zaskoczona. Choć przywykła do męskich spojrzeń, tym razem jej radar niczego nie zasygnalizował. Odwróciła głowę i ukradkiem zerknęła na obiekt rozmowy. Był wysoki i szczupły, nieco zbyt kanciasty, i miał ten bałaganiarski podkoszulkowo-szortowo-sandałowy miejscowy wygląd. Jego ciemnobrązowe włosy kręciły się i wymykały spod czapeczki. Nie pamiętała, jakiego koloru ma oczy; w zasadzie niewiele na jego temat zapamiętała. – Nie jest w moim typie – oświadczyła.
– Czyli nie jest tym superhollywoodzkim ciachem, z jakimi zazwyczaj zadajesz się w LA? Opowiedziała Ashley o niektórych facetach, z którymi umawiała się w Los Angeles – głównie z aktorami i filmowcami. Poprawił się jej humor, gdy Ashley z wrażenia szeroko otworzyła oczy. Według niej do tej grupy należeli gwiazdorzy filmowi, przystojni albo naprawdę odlotowi. Pan Przewidywalny nie zaliczał się do żadnej z tych kategorii. Carson uśmiechnęła się znacząco i zacisnęła sznurki fartuszka, który zawsze wkładała na swój mundurek, czyli zielony podkoszulek z logo Dunleavy’s. – Może ty przyjmiesz jego zamówienie? Jest bardziej w twoim typie… niechlujny stary dobry swojak. Ashley westchnęła pożądliwie. – Jest słodki. Ale mam chłopaka. Nie jestem do wzięcia. Poza tym… – Przyłożyła dłoń do serca w geście teatralnego przerażenia. – Nie mogłabym tego zrobić biedakowi. Byłby taki rozczarowany, gdybym podeszła do jego stolika zamiast ciebie. – Cóż, może sobie patrzeć, ile tylko chce. Nie szukam romansu. – Kochanie – mruknęła Ashley z uśmieszkiem, po czym uniosła miotłę i śmietniczkę. – My zawsze szukamy romansu. Carson podeszła do stolika, a ciemnowłosy mężczyzna odwrócił się do niej od okna. Tym razem Carson spojrzała mu w oczy. Miały odcień głębokiej czekolady, która topniała, gdy krzyżował z kimś spojrzenia tak, jak teraz. Szacował ją wzrokiem, czuła to, jakby zaskoczyło go to, że w końcu zwróciła na niego uwagę. – Witam – powiedziała z zachęcającym uśmiechem. Ten uśmiech od lat przynosił jej wiele szczęścia i dawał oczekiwane rezultaty. – Miło znów pana widzieć. Mężczyzna z rozbawieniem uniósł brew. – Tak, cóż, podoba mi się tutaj – oznajmił, powstrzymując uśmiech. – Dobre jedzenie. Miła atmosfera. – Aha – odparła. – Co podać? Zaraz, niech zgadnę. Burgera black-’n’-blue? Oderwał wzrok od menu i spojrzał na nią. – Zauważyła pani? – Cóż, zamawia pan codziennie to samo. – Po co zmieniać dobre przyzwyczajenia? – oświadczył, zamykając kartę i wręczając ją Carson. – Piwo do tego? – Słodką herbatę – powiedzieli jednocześnie, po czym wybuchnęli śmiechem. – Już podaję. Zerknęła przez ramię i uśmiechnęła się, po czym zachichotała cicho, gdy okazało się, że Ashley miała rację. Wodził za nią rozmarzonym spojrzeniem. Rzeczywiście był przewidywalny. Chwilę później zaniosła do stolika popisowe danie pubu. Mężczyzna oderwał wzrok od stosu papierów i uśmiechnął się do niej zbyt szeroko, gdy podeszła. By go nie zachęcać, nie odpowiedziała uśmiechem i bezceremonialnie postawiła przed nim jedzenie. – Na pewno nie chce pan piwa? – zapytała rzeczowo. – Mamy guinnessa z kija. – Nie, dziękuję. Nie piję. – Och. – Poczuła się niezręcznie, naciskając na piwo, jeśli facet był alkoholikiem. – W takim razie może dolewkę? – Lód zadzwonił głośno w dzbanku, gdy dolała mu herbaty. – Czymś panią uraziłem? – zapytał. – Nie – zaprzeczyła, przestępując z nogi na nogę. – Ależ skąd. Po prostu się zamyśliłam. – Mogę jakoś pomóc?
– Nie, chyba że zna pan kogoś, kto szuka fotografa. – Jest pani fotografem? – Tak. Ale nie takim od portretów i ślubów. Chociaż takie zlecenie też bym teraz przyjęła. Pracuję w LA. W przemyśle rozrywkowym. W jego oczach pojawiło się zrozumienie. Odchylił się na oparcie krzesła. – Robi pani te wszystkie zdjęcia promocyjne, które widujemy w gazetach i w sieci? – Nie – odparła powoli, uświadamiając sobie, że po raz tysięczny musi wyjaśniać komuś, na czym polega jej zawód. – Robię fotosy. Fotografuję odcinki, scenografię, kulisy… wszystko, co służy do promocji programu. To skomplikowane – dodała, ucinając rozmowę. Przypomniała sobie, że powinna odsłuchać wiadomości i sprawdzić, czy któryś z jej kontaktów odezwał się z propozycją zlecenia. – Muszę wracać do pracy. – Och, jasne – powiedział w pośpiechu, uświadomiwszy sobie, że zabiera jej czas. Okręciła się na pięcie i odeszła. Zatrzymywała się przy stolikach, aby napełniać szklanki, przyjmowała zamówienia i podawała posiłki w tańcu kelnerek. Pół godziny później mężczyzna nadal siedział przy stoliku i czytał. Zatrzymała się przy nim. – Jeszcze słodkiej herbaty? – U Południowców ostatnie dwa słowa zawsze zlewały się w jedno. Oderwał wzrok od papierów i uśmiechnął się. – Nie, dziękuję – odparł, przeciągając samogłoski. – Tylko rachunek. Już miała po niego pójść, gdy przypomniała sobie o napiwku i dodała jeszcze: – Przepraszam, że wcześniej tak uciekłam. – A ja przepraszam, że odrywałem panią od pracy. Naprawdę ma sympatyczny uśmiech, pomyślała. Gdy jego wargi unosiły się nieco w słodkim, kpiącym uśmiechu, jego ciemnobrązowe oczy zaczynały lśnić czymś, co rozpoznała jako zaproszenie do flirtu. – Jak się pan nazywa? – zapytała. Uznała za niewłaściwe nazywanie go dłużej Panem Przewidywalnym. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, odsłaniając białe zęby. – Blake. Blake Legare. Słyszała już to nazwisko. – Jeden z tych Legare’ów z Johns Island? – Przyznaję się do winy. – Nie żartujesz? Znasz Ethana Legare’a? – Którego? Jesteśmy dużą rodziną i mamy kilku Ethanów. – Tego, który pracuje w oceanarium. Mąż Toy, która nadzoruje szpital dla żółwi morskich. – Jasne, że znam. Ethan to mój kuzyn. – Naprawdę? – Zapomniała już, że mieszkanie w Charlestonie jest jak mieszkanie w małym mieście. Bunia zawsze naciskała, aby ładnie się ubierała i uprzejmie wypowiadała, bo w Charlestonie wszyscy się znają. – Kiedyś surfowałam z Ethanem. Nie widziałam go od… cóż, od lat. – Nie sądzę, aby miał teraz dużo czasu na surfowanie, przy dwójce dzieci. – Ethan ma dwoje dzieci? – Zachichotała, przypominając sobie chudego chłopaka, który na wodzie był równie nieustraszony jak ona. – Trudno w to uwierzyć. – Zdarza się. – A ty? – zapytała. – Masz żonę i dzieci? – Ja? – Ten pomysł go rozbawił. – Boże, nie. To znaczy… – Zawahał się, widząc jej zszokowaną reakcję na jego emfazę. – Nie, żebym był przeciwny małżeństwu ani nic takiego, ja tylko, cóż… Nie, nie
mam. Zaczerwienił się lekko, a Carson uznała, że to dość urzekające. – Surfujesz? – zapytała, zmieniając temat. – Surfowałem w liceum. Teraz nie. Typowe dla mężczyzn dorastających na wybrzeżu. Większość chłopców, których znała, próbowała surfingu przynajmniej raz, ale mało który naprawdę zaangażował się w ten sport. Szkoda, pomyślała. – Przerzuciłem się na latawce – dodał Blake. Carson dokonała w myślach zwrotu. – To znaczy na kitesurfing? Pokiwał głową. – Tak, to mi się bardziej podoba. Idę polatać, gdy tylko mam wolną chwilę i wieje dobry wiatr. Carson ujrzała jego długie, szczupłe ciało w zupełnie nowym świetle. Nie był przesadnie umięśniony, ale jej zdaniem to nigdy nie było seksowne. Przez ciemnobrązowy podkoszulek widziała jednak jego twarde, żylaste mięśnie, typowe dla pływaków. Kto by pomyślał?, mruknęła do siebie z nowym zainteresowaniem. Pan Przewidywalny okazał się wcale nie taki przewidywalny. Skroplona woda spłynęła z dzbanka z herbatą mrożoną wzdłuż jej ramienia. Dzbanek z każdą chwilą stawał się coraz cięższy. Odważnie postawiła go na stoliku, po czym wytarła dłonie w fartuch. – Kiedyś chciałam się nauczyć kiteboardingu – oznajmiła z entuzjazmem. – Ale niewiele dziewcząt to robi. Mam wrażenie, że opanowanie latawca wymaga dużo siły w górnych partiach ciała. – Niespecjalnie. Ramionami kontroluje się latawiec, ale człowiek jest z nim połączony linką przytroczoną do uprzęży, służącej jako pas. Pomaga więc siła mięśni korpusu. Wiele kobiet próbuje. Skoro surfujesz, nie powinnaś mieć żadnych kłopotów. – Urwał i dodał po chwili: – Mógłbym ci pokazać… Właśnie. Nadeszło zaproszenie, którego się spodziewała. A jednak wcale nie takie, jakiego się spodziewała. Spotkanie na plaży, aby się nauczyć kitesurfingu, to nie byłaby prawdziwa randka – żadnych drinków, świec, niezręcznych pogawędek. To byłaby lekcja, na świeżym powietrzu, w środku dnia. Jeśli go nie polubi, pożegnają się i na tym się skończy. – Byłoby super. Gdzie latasz? – W okolicach Station Twenty-Eight. – Tak, widziałam tam latawce. Okej, chyba mogłabym… Urwała, gdy ktoś zawołał ją po imieniu. – Caaaaaaarson Muir! Czy to naprawdę ty? Odwróciła głowę do drzwi i zobaczyła mocno opalonego mężczyznę o szerokich barach ze zmierzwionymi blond włosami, w postrzępionym niebieskim polo i szortach khaki. Ruszył w jej stronę z wyciągniętymi ramionami, a po chwili oderwał ją od ziemi. – Do diabła, to naprawdę ty! – zawołał, stawiając ją z powrotem i uśmiechając się od ucha do ucha. Carson odgarnęła włosy z twarzy i roześmiała się, poruszona zarówno tym ciepłym powitaniem, jak i oszałamiająco pięknymi niebieskimi oczami mężczyzny. – Cześć, Dev! – odparła bez tchu. – Ale niespodzianka! Kochała się w Devlinie Cassellu przez jedno lato, gdy była nastolatką. Chodził wtedy z Dorą, ale połączyła go z Carson jedna gorąca i namiętna sesja pocałunków na plaży w pewien leniwy ciepły wieczór, gdy Dora wyjechała do college’u. Na tym się skończyło. – Kiedy wróciłaś? – zapytał, pożerając ją wzrokiem. – Kilka tygodni temu. – Zatrzymałaś się u Buni?
– Nie, wynajmuję willę w Wild Dunes. Otworzył szeroko oczy. – Naprawdę? – A pracowałabym wtedy tutaj? Oczywiście, że mieszkam u Buni. – Dobra stara Bunia. Drugiej takiej nie ma na całym świecie. Jak się czuje? Co teraz porabia? Nadal organizuje te wielkie przyjęcia? – Skończyła z tym. Ale świętujemy jej urodziny w ten weekend. Kończy osiemdziesiąt lat. – Żartujesz? – Devlin z niedowierzaniem pokręcił głową. – Założę się, że nie wygląda na więcej niż sześćdziesiąt. Carson wybuchnęła śmiechem. – Bunia mawiała, że każdego potrafisz oczarować. Roześmiał się i mruknął: – Tak, to by się zgadzało. Podobała się jej intonacja męskiego głosu Południowca; nagle uświadomiła sobie, jak bardzo za tym tęskniła. – Pamiętasz Brady’ego i Zacka? – zapytał Devlin, odsuwając się i obejmując gestem dwóch kolegów w podobnym wieku i stroju. Zdjęli czapeczki baseballowe, odsłaniając spalone słońcem twarze i suche od soli włosy. Nie znała ich, ale uśmiechnęła się i pomachała im swobodnie. – Chodź, ślicznotko, potowarzysz mi – oświadczył Devlin, kładąc dłoń na jej krzyżu i prowadząc ją do baru. – Strasznie chce mi się pić, gardło mam suche jak pustynia. Pachniał, jakby pił od wielu godzin. – Pracuję – poinformowała go. – A ja jestem wypłacalnym klientem. – Podszedł do baru i usiadł na wysokim stołku. – Co słychać, Brian? – zawołał. – Masz dla mnie guinnessa? – Podpisanego twoim imieniem – odparł Brian. Devlin był stałym i mile widzianym klientem pubu. – I jednego dla damy. Jego towarzysze również zamówili piwo i zajęli pobliskie stołki. Carson zerknęła na Briana i uniosła brwi, aby bez słów poprosić o pozwolenie na rozmowę ze znajomym. Brian dyskretnie skinął głową, po czym odwrócił się do dystrybutora. – Cóż, Carson – powiedział Devlin, odwracając głowę i wpatrując się w jej twarz. – Wciąż jesteś najładniejszą dziewczyną, jaką w życiu widziałem. Długo zostaniesz? Wzruszyła ramionami, ignorując komplement. – Nie wiem. Dopóki nie wyjadę, jak sądzę. – Żaden mężczyzna na ciebie nie czeka? Żadnego pierścionka na palcu? Pokręciła głową. – Boże, nie – odparła, a po chwili uświadomiła sobie, że odpowiedziała tak samo jak Blake Legare. Oczy Devlina zalśniły. – Zawsze wiedziałem, że jesteś rybką, której nikt nie złowi. – A ty? Wykrzywił twarz w grymasie. – Złowiony i wypuszczony na wolność. Rozwiodłem się w zeszłym roku. Brian podał im piwo i poszedł dalej, choć wiedziała, że słyszy każde słowo ich rozmowy. – Owszem, ciężko było – przyznał Devlin, po czym upił duży łyk piwa. – Ale mam dzięki temu moją Leigh Ann, więc chyba było warto. – Masz dziecko? Trudno mi sobie wyobrazić ciebie jako męża, a co dopiero ojca.
Ze smutkiem pokręcił głową. – Podobnie jak mojej żonie. Uczciwie przyznaję, że to była moja wina. Nawaliłem. – Posmutniał i znowu uniósł szklankę do ust. Zdradzał, domyśliła się. Szkoda, ale nie była zaskoczona. Devlin nie był kobieciarzem, ale za to wiecznym chłopcem, który lubi się bawić. Dawniej wszyscy go lubili. To on był facetem z wolną łódką, deską do pożyczenia, chłodnym piwem – facetem, który zawsze wiedział, jaki letni domek na Capers Island jest pusty w weekend. Większość jej znajomych z tamtego okresu nadal mieszkała w okolicy, ale ustatkowała się, zawarła związki, miała dzieci. Nawet Devlin spróbował. Słyszała, że został specem od nieruchomości na wyspach i odniósł wielki sukces. Spotkanie z nim w środku dnia, gdy ewidentnie wracał z wycieczki na ryby z kumplami, potwierdziło jednak jej podejrzenie, że jako ojciec i mąż najwyraźniej nie zdołał odłożyć zabawek i zapomnieć o wolności, aby wziąć odpowiedzialność za innych. To dopiero było przewidywalne. Na to słowo zerknęła na stolik Blake’a. Poczuła ucisk w sercu, gdy zobaczyła, że jest pusty. Podeszła do niego. Nie znalazła żadnej wiadomości na skrawku papieru, żadnej wizytówki z numerem telefonu. Tylko dwudziestodolarowy banknot wsunięty pod talerz. Sięgnęła po pieniądze. Napiwek okazał się hojny, ale z jakiegoś powodu poczuła się ograbiona.
Rozdział szósty Pierwsza dobra nowina tego dnia dla Harper nadeszła, gdy pilot ogłosił, że dzięki pomyślnym wiatrom uda im się wylądować w Charlestonie przed czasem. Gdy jednak odłożyła iPada, nagle pożałowała tych dwudziestu minut, dzięki którym mogłaby skończyć pracę. Odwróciła głowę i wyjrzała przez okno samolotu Delta, który właśnie wydostał się z chmur i zaczął podejście do lądowania w Charlestonie. Schodzenie obudziło w niej mieszane uczucia. Ze swojego miejsca widziała charakterystyczny krajobraz wybrzeża rozciągniętego nad Atlantykiem. Długie, kręte strumienie wiły się pomiędzy tysiącami arów zielonych mokradeł, wyglądając jak batiki Mary Edny Fraser. Był to kuszący krajobraz, falisty i bujny. Zmysłowy wręcz. Nic dziwnego, że ta część wybrzeża stała się domem dla wielu wybitnych pisarzy, pomyślała. Sam krajobraz stanowił inspirację. Niestety, jej ojciec nigdy nie dołączył do ich grona. Biedny tatuś, pomyślała. Miał marzenia, lecz brakowało mu dyscypliny i talentu. Harper nie czuła ani miłości, ani pogardy dla swego biologicznego ojca. Ledwo go znała. Jej matka nigdy nie mówiła o nim ani o ich małżeństwie, wspomniała tylko, że to on nadał córce imię, i na tym zakończyła. W mieszkaniu nie było ani jednego jego zdjęcia. Gdy Harper dorosła na tyle, aby zadawać pytania, Georgiana poinformowała jedynaczkę, że wyszła za Parkera Muira z powodu jego uroku osobistego, dowcipu i potencjału. Rozwiodła się z nim, gdy odkryła, że się pomyliła. Podsumowała to z okrutną zwięzłością redaktora: – Parker Muir lepiej opowiadał o pisaniu, niż pisał. Harper widziała ojca tylko raz – na ślubie Dory. Nadal byłby przystojny, gdyby nie był taki wychudzony i zniszczony alkoholem. Zadygotała i zacisnęła dłonie na podłokietnikach – pozostałość dziecięcego strachu przed lataniem. Jeden łagodny wybój i samolot sunął gładko na pasie. Natychmiast chwyciła telefon i zaczęła przytupywać, gdy się włączał. Dwugodzinny lot zdawał się wiecznością bez łączności ze światem. Przed opuszczeniem lotniska weszła do łazienki, aby przejrzeć się w lustrze. Chciała wywrzeć silne wrażenie na Buni i siostrach przyrodnich, pokazać im, że choć najmłodsza z paczki, nie jest już dzieckiem. Była dorosła: odnosiła sukcesy i zyskała obycie. Jej włosy opadały na ramiona niczym mandarynkowy jedwab. Jej duże niebieskie oczy przypominały ślepia kota, z grubą czarną kreską i gęstymi ciemnymi rzęsami. Przyciemniała je. Przed wyjściem upudrowała jeszcze skórę, zakrywając blade piegi, którymi usiane były jej policzki i nos. Oczyściła z kłaczków dopasowaną czarną bawełnianą marynarkę i pociągnęła za brzegi, aby ją wygładzić tuż nad szczupłymi biodrami. Musi wyglądać idealnie, gdy dojedzie na miejsce – dojrzale i pewnie. Miała na sobie jeszcze obcisłe czarne dżinsy i seksowne czarne sandały na szpilce. Torturowały jej stopy, ale wyglądały fantastycznie. Przy swoim metrze pięćdziesiąt siedem nie chciała się czuć jak karzełek przy siostrach i Buni. Będę jak matka, postanowiła. Zrobię odpowiednie wejście. Przewiesiła czarną markową torebkę przez ramię i z uśmiechem satysfakcji wymamrotała: „Nikt nie upchnie małej w kącie”, po czym chwyciła walizkę na kółkach i afektowanym krokiem udała się na postój taksówek. Gdy Carson wjechała na podjazd, ze zdumieniem się przekonała, że jej miejsce przed garażem zajmuje lexus SUV. Wysiadła z samochodu, wzięła swoje rzeczy z siedzenia pasażera i na chwilę zatrzymała wzrok na limuzynie. W przeciwieństwie do jej poobijanego i przerdzewiałego niebieskiego volvo srebrny lexus z rejestracją z Karoliny Południowej nie miał nawet draśnięcia; czarne skórzane wnętrze było nieskazitelne. Na tylnym siedzeniu leżała książeczka z łamigłówkami dla dzieci i czerwona bluza. Niechybny znak, że jej przyrodnia siostra Dora przyjechała z Summerville.
Carson westchnęła z irytacją. Dlaczego akurat dzisiaj? Miała przyjechać dopiero w weekend. Nie chodziło o to, że nie cieszyła się na myśl o spotkaniu z Dorą, ale akurat nie była w towarzyskim nastroju. I może to samolubne, ale chciała mieć Bunię jeszcze parę dni tylko dla siebie. Zdjęła deskę z dachu i schowała w garażu. Zapach mchu i pleśni połaskotał ją w nos. Obeszła kamienną ścieżką gęste krzewy hortensji i stanęła na tylnej werandzie, gdzie za ogromną kwitnącą gardenią ukryto zewnętrzny prysznic. Otworzyła drzwi, ominęła pajęcze sieci w kącie i chwasty rosnące pomiędzy kamieniami, po czym odkręciła kran. Z prysznica leciała tylko zimna woda, ale podczas lata na wyspie zawsze była ciepława. Zdjęła plażowe ubranie i wykąpała się w stroju kąpielowym. Wdychając słodki aromat lawendowego mydła i gardenii, czuła, jak napięcie opuszcza jej ciało. Wytarła się, zebrała mokre długie włosy w luźny warkocz, wzięła ręcznik i patchworkową torbę, a potem podeszła przez ganek do drzwi kuchennych. Kiedyś przebiegłaby przez podwórko i niemal wyważyła drzwi, aby powitać siostrę. Piszczałyby, chichotały i w pośpiechu dzieliły się nowinami z całego roku. Mówiłyby tak szybko, że przypominałoby to raczej cytowanie nagłówków z zastrzeżeniem, że czas na detale przyjdzie później. Źle więc świadczyło o ich relacji, że zamiast biec, zwolniła kroku, by odwlec nieuniknione. Gdy Dora skończyła siedemnaście lat, przestała przyjeżdżać do domu Buni na dłużej i zostawała tylko okazjonalnie na letnie weekendy, zawsze przywożąc sobie kogoś do towarzystwa. Nawet po wszystkich tych latach Carson pamiętała urazę i ból bycia piątym kołem u wozu, gdy starsze dziewczęta szeptały i śmiały się razem. Przypomniała sobie ślub Dory z Calhounem Tupperem. Dla przyrodniej siostry włożyła żenująco strojną sukienkę w kolorze różu i dopasowane odcieniem buty. Było to wyrafinowane spotkanie wyższych sfer, ślub, o jakim Dora zawsze marzyła. Dla Carson to byłby koszmar. Ale to Dora była piękną panną młodą w obłoku bieli. Nawet jeśli Carson krzywiła się na myśl, że biedna Dora wróci po tej nocy do domu ze swoim mężem nudziarzem. Kopnęła kamyk, zastanawiając się, jak to możliwe, że aż tak się od siebie oddaliły. W najlepszym razie miały sobie niewiele do powiedzenia. W najgorszym, krzywo patrzyły na swoje życie. Pchnęła drzwi i weszła do kuchni. Mimo klimatyzacji w środku było parno. Bunia uważała, że klimatyzacja w domu na wyspie to nie tylko głupota, ale i marnowanie pieniędzy. Carson i dziewczęta otwierały okna na oścież albo sypiały na werandzie pod moskitierami. Gdy jednak Bunia osiągnęła wiek przekwitania, gorące, wilgotne powietrze stało się dla niej nie do zniesienia i zainstalowała centralną klimatyzację podczas renowacji domu. Mimo to nadal nie znosiła chłodu i utrzymywała taką temperaturę, aby tylko się nie pocić. Gdy Lucille gotowała latem, system po prostu nie nadążał. Lucille stała przy kuchence z jedną dłonią na biodrze; drugą mieszała zawartość wielkiego bulgoczącego garnka. Garbiła się niczym polityk. Przy stole stała kobieta pokaźnej postury – upłynęła chwila, zanim Carson uświadomiła sobie, że widzi Dorę. Była o wiele grubsza niż podczas ich ostatniego spotkania i jakby wyblakła. Jej cienkie jasne włosy, kiedyś zawsze schludnie ułożone, wysuwały się niedbale z czarnej gumki. Kropelki potu perliły się na jej szyi i czole. I kto wybrał dla niej tę granatową sukienkę w grochy? Wyglądała w niej na starszą od Buni, która nigdy nie włożyłaby czegoś takiego. Dora wachlowała się chusteczką i mówiła coś z naciskiem do Lucille. Podniosła wzrok, gdy weszła Carson. Przestała się wachlować i szeroko otworzyła oczy, poznając siostrę. – Carson! – Cześć, Dora! – zawołała Carson z wymuszoną radością, zamykając za sobą drzwi, aby ocalić to, co wynikło z pojedynku klimatyzacji z ukropem. – Przyjechałaś! – Podeszła do niej i pochyliła się, aby ją pocałować. Policzek Dory był mokry od potu. – Cieszę się, że cię widzę. – Za długo się nie widziałyśmy. – Uśmiech Dory zlodowaciał, gdy objęła wzrokiem sylwetkę Carson
w bikini. – No, no, wyglądasz super. Carson poczuła przeszywający dreszcz, od którego zesztywniał jej kręgosłup. Nagle poczuła się, jakby była całkiem naga. – Wracam znad oceanu. Powinnaś jutro popływać. Zapowiada się gorący dzień. Dora wydała z siebie teatralne westchnienie. – Może… Jestem matką. Nie mam tyle wolnego czasu co ty. Ty pewnie przywykłaś do pływania i chodzenia na plażę, kiedy tylko przyjdzie ci ochota. – Uśmiechnęła się znacząco. – Styl życia sławnych i bogatych, prawda? Carson spojrzała na nią krzywo. – Nie jestem sławna ani bogata, ale lubię wodę. Dora odgarnęła włosy z czoła. – Ależ z ciebie ranny ptaszek, już zdążyłaś popływać. Kiedy przyjechałaś? – Jakiś czas temu – odparła Carson wymijająco, pochylając się, żeby położyć torbę i ręcznik na podłodze. Podeszła do Lucille, która mieszała gumbo na wielkiej kuchence, i pocałowała ją w policzek. – Ładnie pachnie. Lucille uśmiechnęła się z zadowoleniem. – Tak? – zapytała Dora. – To znaczy kiedy? Carson odwróciła się do niej. – Na początku miesiąca. – Jesteś tu od trzech tygodni? – Zaskoczenie w głosie Dory mieszało się z dezaprobatą. – Dlaczego nie zadzwoniłaś? – Miałam mnóstwo spraw do załatwienia po przyjeździe, a wiesz, jak tutaj szybko płynie czas. Poza tym wiedziałam, że przyjedziesz na przyjęcie i że wtedy cię zobaczę. I oto jesteś! – Spojrzała siostrze prosto w oczy i uśmiechnęła się szeroko, z determinacją okazując radość i ignorując coraz szybsze wachlowanie Dory. Podeszła do kuchennego stołu, zerknęła na ostry sos, przyprawy, kawałki kiełbasy i krewetki. Zauważyła talerz pokrojonej okry i sięgnęła po plasterek. – Ręce precz od mojej okry! – zawołała Lucille od kuchenki. Carson z poczuciem winy cofnęła dłoń. – Przysięgam, masz oczy z tyłu głowy. – Okra jest mi potrzebna do gumbo. Weź sobie krakersy i ser, które ci zostawiłam. – Wskazała kredens. – Boże, dziecko, nie mogę ugotować jednego posiłku, żebyś nie przetrząsnęła całych moich zapasów. Zawsze tak było. – Urwała i odwróciła się gwałtownie, marszcząc brwi i machając na Carson łyżką. – Otworzyłam dzisiaj spiżarnię, bo naszła mnie ochota na ciastko figowe do kawy, ale znalazłam tylko stos okruszków! – Byłam wczoraj strasznie głodna… – odparła Carson ze wstydem. – Spałaszowałaś całe opakowanie! Carson roześmiała się ze skruchą. – Wiem, przepraszam. Odkupię. – Nie trzeba – zapewniła udobruchana Lucille, odwracając się do kuchenki. – Następnym razem pamiętaj po prostu, że są w tym domu ludzie, którzy też mogą mieć na nie ochotę. – Pokręciła głową, mamrocząc: – Nie rozumiem, jak możesz jeść niczym drwal i tak wyglądać. – Wymierzyła łyżkę w winowajczynię. Carson tylko się roześmiała, ale po chwili odwróciła się i zobaczyła, że Dora mruży powieki, taksując wzrokiem jej napięty, płaski brzuch tak rażąco wystawiony na pokaz w kuchni. Carson
westchnęła w duchu. Często dosięgały ją takie zazdrosne spojrzenia, zarówno ze strony szczupłych, jak i grubych kobiet, zwłaszcza gdy jadła przy nich hamburgery lub słodycze. Zazdrość płonęła w ich oczach, jakby przeklinały Boga za to, że ona może się objadać, podczas gdy one są cały czas na diecie, a kilogramów im nie ubywa. Carson nie mogła zapewniać każdej z nich, że to jedyny posiłek, jaki zjadła tego dnia, albo że właśnie przebiegła dziesięć kilometrów, lub surfowała w lodowatej wodzie oceanu przez ostatnie dwie godziny. Podeszła do kredensu, na którym Lucille postawiła talerz z brie i krakersami, i poczęstowała się grubym trójkącikiem sera. – Chcesz? – zapytała Dorę. Dora ze zbolałą miną spojrzała na ser, ale z wyraźną powściągliwością pokręciła głową. – Zaczekam na obiad. Może się czegoś napiję. Już prawie piąta, prawda? Czy w lodówce jest wino? – Nie czekała na odpowiedź. Otworzyła lodówkę wypełnioną po brzegi zakupami, które poczyniła Lucille na weekendowe przyjęcie. Na drzwiach zauważyła napoczętą butelkę białego wina. Przez chwilę stała przed lodówką, rozkoszując się chłodem, po czym niechętnie ją zamknęła. Zdjęła z półki trzy kieliszki i zanim napełniła jeden dla siebie, pytająco spojrzała na Lucille, która odmówiła, i na Carson, która entuzjastycznie przyjęła propozycję. – Dlaczego przyjechałaś tak wcześnie? – zapytała, wręczając siostrze kieliszek. Carson upiła spory łyk. Musiała jakoś złagodzić skutki chłodnego powitania Dory. – Z wielu powodów. Minęły wieki, odkąd złożyłam Buni wizytę, a nadarzyła się okazja. – Wbiła zęby w ser, nie mając ochoty wtajemniczać siostry w szczegóły. Dni, kiedy dzieliły się sekretami, dawno się skończyły. – Poza tym, nie wiem… – dodała, a jej ton zmienił się, gdy przemówiła z głębi serca: – Dora, byłam zdziwiona, kiedy zobaczyłam, jak postarzała się Bunia. – W końcu ma już osiemdziesiąt lat. – Wiem. O tym właśnie mówię. Dla mnie zawsze była stara. To znaczy, gdy miałam dziesięć lat, ona miała… – Urwała, aby to policzyć. – Pięćdziesiąt sześć, czyli w sumie wcale nie tak dużo. – No, raczej! – prychnęła Lucille. Carson się uśmiechnęła. – Ale dla mnie wówczas to oznaczało starość. Tak samo jak sześćdziesiąt lat, i siedemdziesiąt. Była przy tym zawsze taka energiczna, pełna życia. Wiecznie młoda. – Nie jest Świętym Mikołajem – wtrąciła Dora. Carson oburzyła ta drwina. – Nie, oczywiście, że nie – odparła, krzyżując ramiona na piersi. – Ale dla mnie Bunia zawsze była taka sama. Nieśmiertelna. Teraz, gdy przyjechałam do domu i ją zobaczyłam… ona nie tylko wygląda starzej, bardziej krucho… Przysięgam ci, że się kurczy. – Zamieszała wino w kieliszku. – Chyba po raz pierwszy uderzyło mnie, że Bunia nie będzie tu wiecznie czekać. Nie powinnam brać za pewnik, że zawsze będzie przy nas. Każdy rok, każdy dzień to dar. – Ja nie biorę tego za pewnik – oświadczyła Dora. – Przyjeżdżam w odwiedziny, gdy tylko mogę. – Masz szczęście, że mieszkasz blisko. – Wcale nie tak blisko – wyjaśniła Dora. – Przy małym ruchu to wciąż jest czterdzieści pięć minut drogi. Muszę wszystko zaplanować. Nie mieszkamy przy jednej ulicy. Ale stać mnie na ten wysiłek. Carson umilkła, zrozumiawszy przytyk, że ona nie czyniła takich wysiłków od kilku lat. Nie mogła się jednak bronić. Lucille odwróciła się i powiedziała: – Wiesz, nie pamiętam, kiedy ostatnio przyjechałaś z wizytą do pani Marietty. – Ależ Lucille, wiesz, że przyjeżdżamy tu co lato – odparła Dora.
– Aha – mruknęła Lucille, odwracając się do kuchenki. – Kiedy miło jest poleżeć na plaży. – Wiesz, że Bunia odwiedza nas w każde Boże Narodzenie, Wielkanoc i Święto Dziękczynienia. Przy każdej wyjątkowej okazji. Zapadła niezręczna cisza, podczas której policzki Dory zapłonęły, a Carson poczęstowała się jeszcze jednym kawałkiem sera. Wiedziała, że Lucille chciała dla niej wyrównać boisko, eliminując fałszywe oskarżenia, i za to była jej wdzięczna. – A jak się miewa Nate? – zapytała Carson, zmieniając temat. – Ach, Nate! Świetnie – odparła Dora zdecydowanie. – Niedługo go zobaczysz. Chyba układa rzeczy w swoim pokoju. Carson znieruchomiała z kawałkiem sera w dłoni. – Jest tutaj? – Oczywiście. A gdzie miałby być? Zawsze przywożę Nate’a z sobą, żeby mógł się zobaczyć z prababcią. I najwyższa pora, żeby poznał swoje ciotki, nie sądzisz? – Oczywiście. Jestem zachwycona. Ale… – wymamrotała Carson. – Myślałam… – Co myślałaś? – zapytała Dora, wyczuwając wyrzut. – Myślałam, że to babski weekend. – Bunia byłaby zdruzgotana, gdyby zabrakło jej jedynego prawnuka. – Gdzie będzie spał? – W bibliotece, tam, gdzie zwykle. – Harper zajmie bibliotekę. To jej pokój. – A teraz to pokój Nate’a. Harper może spać gdzie indziej. – Nie ma nigdzie indziej – odparła Carson, powstrzymując się od dodania: „jak doskonale wiesz”. Dora zawsze lubiła się rządzić, nawet jako dziecko, ale nigdy nie była nierozsądna. – Cóż, Nate może dzielić pokój z tobą. Są tam dwa łóżka. Dora potarła dłonie. – Porozmawiam z Bunią. Będzie wiedziała, co zrobić. Carson podniosła ręce. – Nie zawracaj jej tym głowy. Drzemie. Posłuchaj, Dora, wiem na pewno, że Bunia planowała umieścić Harper w bibliotece, ponieważ miałam za zadanie odświeżyć pokoje i ułożyć kwiaty. Jeśli nie chcesz, żeby Nate spał u ciebie, może najlepiej będzie odwieźć go do domu. Przynajmniej na czas przyjęcia. Dora znowu oblała się rumieńcem. – Nie mogę – oświadczyła głosem zmienionym przez urazę i cierpienie. – Nikt inny się nim nie zajmie. Carson westchnęła i zacisnęła palce na grzbiecie nosa. Musiała pamiętać, że Dora właśnie przechodzi rozwód. Lucille wyłączyła kuchenkę i odłożyła łyżkę z brzękiem, który położył kres dalszej rozmowie. Odwróciła się do nich, uniosła brzeg białego bawełnianego fartucha i zaczęła ze wzburzeniem wycierać w niego ręce. – Pójdę i pomogę chłopcu przenieść rzeczy do twojego pokoju – poinformowała Dorę tonem sugerującym, że klamka zapadła. – Carson, przebierz się do obiadu i obudź Bunię. Dora – dodała uprzejmie – masz teraz chwilę dla siebie, możesz się odświeżyć po podróży. Gumbo jest gotowe! Dora pochyliła się nad umywalką i ochlapała wodą twarz. Zapragnęła rozebrać się do naga i wskoczyć pod prysznic. Rozkosznie byłoby zanurzyć się w oceanie jak Carson i zmyć z siebie cały ten kurz, pot i wspomnienia okropnego dnia. Ona jednak nie miała, rzecz jasna, czasu na prysznic, a co dopiero kąpiel w morzu. Nate zaraz
dostanie napadu furii z powodu przeprowadzki do innego pokoju, a Lucille, niech ją Bóg błogosławi, nie zdoła nad nim zapanować, gdy chłopak wpadnie w szał. Wzięła ręcznik i zaczęła wycierać twarz. Przerwała, gdy dostrzegła swoje odbicie; nienawidziła przeglądać się w lustrze. Z trudem rozpoznawała opuchniętą, bladą twarz. Jej niebieskie oczy, które zdaniem Cala dawniej lśniły jak klejnoty, teraz wydawały się martwe. Powinna przestać tyle pić… i ograniczyć słodycze, nakazała sobie, choć wiedziała, że to niemożliwe. Brakowało jej sił, by odmawiać sobie drobnych przyjemności, jak kieliszek wina lub dwa albo czekoladowy batonik. Podniosła dłoń, aby poprawić gumkę, która zsunęła się z włosów, i odwracając wzrok od lustra, uczesała się kilkoma szybkimi, wydajnymi ruchami. Już nie myślała o sobie, lecz o Nacie i o tym, co mu zrobi na obiad. Przecież nie weźmie gumbo do ust… – Cholera jasna – mruknęła, z przerażeniem opierając się o umywalkę. Zapomniała zatrzymać się w sklepie spożywczym, aby kupić chleb bezglutenowy. Teraz będzie musiała znów wsiąść w samochód i wyruszyć na poszukiwania, bo w przeciwnym razie Nate nie zje śniadania. Zawsze był wybredny. Miała wrażenie, że niezależnie od tego, ile energii włoży w zaplanowanie swojego dnia, jej wysiłki zawsze spełzną na niczym. Kochała swojego syna, chciała być dla niego jak najlepszą matką, ale codziennie pod wieczór padała z nóg, tyle nocy przepłakała. Czasami czuła się jak więzień w swoim rozsypującym się domu, o którym kiedyś tak bardzo marzyła. Położyła się na jednym z dwóch łóżek Jenny Lind, uważając, aby nie dotknąć butami patchworkowej narzuty. Oparła ramię na czole, by odciąć dostęp światła. Mózg nakazywał jej wstać i pomóc Lucille w zmaganiach z Nate’em, ale ciało nie chciało się ruszyć z miękkiego materaca. Czuła się tak, jakby cofnęła się w czasie aż do okresu, kiedy była młoda, spędzała wakacje w domu Buni, nie miała żadnych zmartwień i mogła się wylegiwać w łóżku do woli. Zapadła cisza, a jej mięśnie powoli się rozluźniały. Lucille jest cierpliwą kobietą, wmawiała sobie, która radzi sobie z wybuchami Nate’a od dnia jego narodzin. Jeszcze tylko parę minut i wstanie, aby jej pomóc. To był naprawdę trudny dzień dla tego małego człowieka. Nie lubił zmian i już rano wyczuł, że coś się dzieje, gdy zauważył walizki w holu. – Nie, nie, nie, nie, nie! Dora jęknęła, słysząc furię w głosie syna. Mowy nie ma, żeby Lucille poradziła sobie z czymś, co ona rozpoznała jako początek histerii. To był prawdziwy powód, dla którego nie chciała przenosić Nate’a z biblioteki. Powinna wyjaśnić Carson od razu, że chłopiec ma autyzm i przywykł spać w bibliotece, gdzie są jego ulubione książki i Nintendo, które uwielbia. Już i tak wytrąciła go z równowagi podróż do domu Buni. Nagły odgłos uderzenia i rozbitego szkła zmusił ją do poderwania się z łóżka. Bunia otworzyła powieki, gdy tylko usłyszała huk. Zasnęła z książką na kolanach. Nie mogła powstrzymać powiek przed opadaniem… to nie była wina fabuły. Ostatnimi czasy była po prostu tak zmęczona, że pokusa snu okazywała się nie do odparcia. Przechyliła głowę i słuchała w napięciu. Krzyk dziecka, czyli to na pewno Nate. Usłyszała szuranie stóp na schodach i donośne głosy usiłujące przekrzyczeć chłopca. Boże, ten dzieciak naprawdę potrafił wrzeszczeć. Usiadła, w napiętej ciszy przysłuchując się awanturze po drugiej stronie holu. Z czasem krzyki osłabły i znów usłyszała kroki w korytarzu. Ktoś lekko zapukał do drzwi, po czym uchylił je odrobinę. – Buniu? Śpisz? – Carson? Boże, nie, nie śpię. Nikt nie zdołałby zmrużyć oka w takim hałasie. Usłyszała gardłowy śmiech wnuczki, która weszła do sypialni pewnym krokiem i zapaliła małą lampkę. Ciepłe światło zalało pokój, ukazując postać odzianą w długą letnią luźną sukienkę w odcieniach
ognistej pomarańczy i żółci. Carson odziedziczyła po Buni wysoką, szczupłą sylwetkę. Bunia uśmiechnęła się i wyciągnęła do niej ręce. Carson podeszła bliżej i pochyliła się, aby pocałować ją w policzek. – Mmm… Uwielbiam twoje perfumy – powiedziała, zamykając oczy. – Czuję się tak, jakbym znała ten zapach od zawsze. Taki piżmowy. Mam wrażenie, że ty i ta woń jesteście nierozłączne. Bunia pogłaskała wnuczkę po włosach. – To Bal à Versailles. W zasadzie, moja droga, był to zapach twojej matki. Podarowała mi mój pierwszy flakonik i od tamtej pory nie używam niczego innego. Opalona twarz Carson zbladła o ton. Opadła na kolana przed fotelem Buni. – To był zapach mojej matki? – zapytała ze zdumieniem. – Jak to możliwe, że tego nie wiedziałam? Bunia lekko wzruszyła ramionami. – Nie umiem ci powiedzieć. Rzadko rozmawiamy o Sophie. Zawsze skrapiała się tymi perfumami. Była Francuzką, rzecz jasna – dodała, jakby to wyjaśniało wszystko. – Tak wielu rzeczy o niej nie wiem – napomknęła Carson cicho. Bunia poklepała ją po dłoni. Och, dziecko, pragnęła jej powiedzieć. To prawda, że wielu rzeczy nie wiesz o swojej matce. – Flakonik stoi na blacie w łazience. Może spróbujesz? Zapach jest bardzo wymagający w kwestii tego, kto może go używać. To przez paczuli albo piżmo. Na tobie może pachnieć zupełnie inaczej. Jeśli przypadnie ci do gustu, dam ci flakonik. Chciałabym myśleć, że łączy nas zapach, chérie. Powietrze przeszyło kolejne głośne „Nie!”. – O co to całe zamieszanie? – zapytała Bunia. Carson wstała. – Nate wpadł w szał, gdy powiedziałyśmy Dorze, że musi spać na jednym z łóżek w jej pokoju. Był w bibliotece. – Harper ma tam spać. – To właśnie jej powiedziałam. – Dora jest przeciążona, prawda? Powinna mieć pomoc do Nate’a, zwłaszcza teraz, po odejściu Cala. Biedactwo, pada ze zmęczenia. – W pierwszej chwili jej nie poznałam. Wygląda staro. – Tak, cóż, to także wina nadwagi. Nic tak nie dodaje wieku jak dodatkowe kilogramy. Może powinnaś ją zachęcić do przejścia na dietę. I ćwiczeń. W końcu jesteś jej siostrą. – O nie, nie zamierzam się wtrącać. – Cóż, może jednak powinnaś – upierała się Bunia. – To pewnie ten wielki dom jej tak ciąży. Carson przewróciła oczami. – A Cal… – Wystarczy. Nie wolno ci wspominać o rozwodzie. Jest bardzo wrażliwa. Teraz potrzebuje naszego wsparcia bardziej niż kiedykolwiek. Krzyki w holu przybrały na sile niczym startujący samolot ponaddźwiękowy. Bunia poczuła, że jej serce gubi rytm. Uniosła ręce w górę i oświadczyła drżącym głosem: – Biegnij i powiedz Dorze, żeby pozwoliła temu biednemu dziecku spać w bibliotece, skoro to tak wiele dla niego znaczy. Dla Harper wymyślę coś innego. Po prostu nie mogę już słuchać tych krzyków! Moje przyjęcie urodzinowe jeszcze zamieni się w mój pogrzeb! Dora przebiegła przez hol do biblioteki, w której Lucille mocno trzymała wijącego się Nate’a i przemawiała do niego uspokajająco. Pobudzony Nate dziko wymachiwał rękami. Zanim Dora zdołała do nich dotrzeć, uderzył Lucille prosto w nos. Gospodyni odsunęła się i przycisnęła dłonie
do zszokowanej twarzy. Na buzi Nate’a nie pojawił się nawet cień zrozumienia, że zadał jej ból. Gdy zobaczył matkę, wbił w nią oskarżycielsko palec i krzyknął: – Powiedziałaś, że mam tu spać. Zawsze tu śpię u babci! Dora spojrzała na syna, szeroko otwierając oczy bardziej z przerażenia niż gniewu. Podeszła do niego powoli i przemówiła niskim, kojącym głosem. Chciała mu dodać otuchy. – Tak, Nate, zawsze tu śpisz w letnim domu. Ale dzisiaj będziesz spał w pokoju mamy, dobrze? Przeniesiemy twoje Nintendo do mojego pokoju, dobrze? – Nie! – wrzasnął Nate zdecydowanie. Przez ramię Dora dostrzegła Carson, która stanęła obok Lucille. W jej oczach mieszały się zdumienie i brak zrozumienia. Dora odwróciła się do Nate’a, ogarnięta ulgą, że pozwolił jej się objąć, gdy kontynuowała kojącą litanię ze świadomością, że syn reaguje bardziej na jej ton niż słowa. Nie miała czasu ani ochoty na tłumaczenie Carson, czym jest autyzm. Podobnie się czuła, gdy Nate dostawał ataku w sklepie spożywczym. A ludzie bezczelnie zatrzymywali się i patrzyli, jak bije głową o posadzkę albo zawodzi. Gromili ją wzrokiem, jakby była złą matką, jakby miała możliwości, aby go poskromić. W panującym chaosie nikt nie zauważył drobnej, rudowłosej kobiety, która z wahaniem stanęła w drzwiach. Jej oczy zogromniały pod wpływem szoku. – Halo?! – zawołała Harper. Nie na takie wejście liczyła.
Rozdział siódmy Tego wieczoru kolacja trwała dłużej niż miesiąc złożony z samych niedziel. Nie, żeby posiłek nie był przepyszny… Lucille włożyła całe serce w przygotowanie pikantnego gumbo, ciasteczek kukurydzianych i ulubionego bananowego puddingu Carson na deser. Przy stole panowało jednak napięcie, którego Carson nie potrafiła znieść. Miał to być szczęśliwy powrót do domu. Czas śmiechu i nadrabiania zaległości. Zamiast tego Carson czuła ból głowy wyrastający z powstrzymywania tuzinów zwięzłych komentarzy, które cisnęły się jej na usta. Szczerze mówiąc, cały wieczór zaczął się fatalnie. Kolacja została podana z opóźnieniem, a wszyscy siedzieli jak na szpilkach po napadzie złości Nate’a. Dora przygotowała dla niego osobny talerz i zaniosła mu na tacy do pokoju, aby zjadł przed telewizorem, bo właśnie leciały jego ulubione programy. Potem Harper odmówiła jedzenia białego ryżu, na co wszyscy unieśli w zdumieniu brwi. Nie mogły się też na nią nie gapić, gdy zaczęła z gracją wyciągać kawałki wieprzowej kiełbasy z gumbo widelcem. Lucille głośno prychnęła, ale reszta uprzejmie nie skomentowała. Poza Dorą. – Jesteś teraz wegetarianką? – zapytała krytycznym tonem. – Nie – odparła Harper beztrosko. – Po prostu nie jadam czerwonego mięsa. – Wieprzowina to białe mięso – sprostowała Dora. Harper spojrzała siostrze prosto w oczy i uśmiechnęła się. – W takim razie nie jadam mięsa – uściśliła. Gdy przekazywały sobie ciasteczka kukurydziane, Harper także odmówiła. – Ciastek kukurydzianych też już nie lubisz? – zapytała wyraźnie poirytowana Dora. – Nie zawierają mięsa. Carson posłała jej spojrzenie mówiące, żeby przestała zadręczać Harper o jej nawyki żywieniowe, ale Dora to zignorowała. Carson przypomniała sobie, jaka cicha i pokorna była Harper jako dziecko. Ta uległość oraz drobna postać sprawiły, że nadano jej przezwisko „mała myszka”. Dora nigdy nie mogła rozstawiać po kątach Carson tak, jak rozstawiała Harper. W zasadzie wstawianie się za Harper weszło Carson w krew. – Nie chodzi o to, że ich nie lubię – odparła Harper. – Nie jadam smażonych rzeczy. Ani niczego białego. – Co to znaczy? – naciskała Dora. – Że nie jadasz niczego białego? – Białej mąki, białego ryżu, białego makaronu i tak dalej. – Harper wzruszyła ramionami. – Nie są tak zdrowe jak brązowe. – Och, na litość boską. Lucille urobiła się po łokcie przy gotowaniu, wiesz? – oświadczyła Dora, kipiąc gniewem. – Mogłabyś przynajmniej spróbować. – Dora, ona nie jest twoim dzieckiem. Sama potrafi podjąć decyzję, co zje – wtrąciła Carson. Blade policzki Harper poróżowiały. Odwróciła się do Lucille ze słodkim uśmiechem. – W takim razie na pewno spróbuję jednego z tych doskonałych ciastek, Lucille. – Wzięła w palce jedno ciasteczko i położyła je na swoim talerzu. Potem sięgnęła po jarmuż i nałożyła sobie dużą porcję. – Pachnie bosko. Robisz najlepszy jarmuż na całym świecie, Lucille. Lucille nadęła się dumnie. – Przygotuję ci jutro rano gofry razowe – zaproponowała. A pod nosem mruknęła: – Trochę cię podtuczę, nie martw się. Jesteś taka chuda, że nie widzę twojego cienia. – Ja akurat zamierzam zjeść wszystko co do okruszyny – oświadczyła Dora, podnosząc widelec.
– Na pewno – mruknęła Carson, za co została obdarowana przez Bunię ostrzegawczym spojrzeniem. – Wielkość porcji, jaką zjadamy, nie zawsze oznacza, że doceniamy jedzenie – rzekła Bunia, biorąc widelec do ręki. – Harper nigdy nie była łasuchem, o ile dobrze pamiętam. Ty, Doro, zawsze miałaś zdrowy apetyt. Dora zaczerwieniła się i spojrzała na swój talerz po brzegi wypełniony jedzeniem. Rozmowa przy stole przybrała jeszcze gorszy obrót, gdy Dora zaczęła narzekać na to, jak bardzo zmieniła się wyspa, jak bardzo brakowało jej tych spokojniejszych czasów, i jak ludzie z Północy – a zwłaszcza mieszkańcy Manhattanu – na nowo niszczyli Południe, tym razem za pomocą dolarów i swobodnych obyczajów zamiast kul. Rozwód, nie rozwód, pomyślała Carson, ale Dora powinna się trochę pohamować. Harper, na szczęście, miała najwyraźniej własną metodę. Ignorowała komentarze Dory, koncentrując się na krojeniu krewetek i okry na coraz mniejsze kawałeczki, co doprowadzało Dorę do szału skuteczniej niż jakakolwiek riposta. Gdy zjadły bananowy pudding, Bunia wstała od stołu i oświadczyła, że jest zmęczona i idzie spać. Zasugerowała też, aby dziewczęta zmyły naczynia, skoro Lucille przez cały dzień szykowała posiłek. Dora natychmiast wyszła, aby sprawdzić, co u Nate’a, obiecała jednak, że wróci. Harper i Carson weszły do kuchni i dosłownie zdębiały na widok góry brudnych naczyń, garnków i patelni. – Witaj w domu! – zawołała Carson, biorąc ścierkę z blatu. Harper uśmiechnęła się szeroko i przeszła przez kuchnię, aby zdjąć fartuch z haczyka na ścianie. – Chyba nie pamiętam, jak się nosi coś takiego – zachichotała, przekładając pętlę przez głowę. Fartuch był bladozielony i ozdobiony zakładkami przy ramiączkach i na brzegach. Niezdarnie zawiązała go z tyłu. – Nie wkładałam fartucha, odkąd skończyłam dziesięć lat. W sumie wydaje mi się, że to ten sam fartuch. Carson wybuchnęła śmiechem i stanęła za nią. Mocno zawiązała tasiemki. Jej siostra zawsze była drobna, i chyba nie urosła wiele, odkąd skończyła dziesięć lat. – Ty chyba naprawdę masz czterdzieści pięć centymetrów w pasie. – Ja i Scarlett O’Hara – zażartowała Harper i podeszła do zlewu. Carson, zakasawszy rękawy, włączyła radio. Buchnęła z niego muzyka country. – Widzę, że Lucille nadal kocha country – oświadczyła. – Pamiętasz, że to radio zawsze na cały regulator grało jej muzykę? – To albo mecze bejsbolowe. Nie wydaje mi się, żebym choć raz słyszała country, odkąd przestałam tu przyjeżdżać. – Ja też – mruknęła Carson. Zerknęła szybko na Harper. – Zapomniałam już, jak bardzo to lubiłam. – Ja też! Myjąc i wycierając górę naczyń, poruszały lekko stopami i śpiewały refreny o miłości utraconej i odnalezionej, o żalach i nadziejach, psach pasterskich i seksownych czarnych sukienkach. Przy okazji same zaczęły dzielić się strzępkami własnych historii. Stopniowo lód, który skuł wszystko w czasie kolacji, zaczął topnieć. Gdy w końcu ostatni garnek, umyty i wytarty, trafił na swoje miejsce, Harper rzuciła fartuch na blat, odwróciła się do Carson i powiedziała stanowczo: – Muszę się napić. Chodźmy gdzieś. Carson mogłaby ją za to ucałować. Pobiegły do łazienki, aby odświeżyć makijaż i uczesać się. Carson cieszyła się nowością siostrzanej więzi, gdy gawędziły o butach i markach, które obie lubiły, z błogością unikając trudniejszych tematów. Było tak, jakby narzekania Dory je do siebie zbliżyły, niestety, przeciwko niej.
– O co jej chodzi, tak w ogóle? – Oczy Harper rozbłysły. – Boże, wolałabym się do tego nie przyznawać… i nie waż wypaplać, że to powiedziałam… ale bolało mnie, gdy przy kolacji mówiła te wszystkie rzeczy o „ludziach z Północy” i nowojorczykach. Jest równie subtelna co wywrotka. – I tak samo wyładowana śmieciami – dodała Carson. – Mam nadzieję, że nie bierzesz sobie jej opinii do serca. Ja nigdy tego nie robię. Czasami jest taka nadęta, że boję się, że pęknie z hukiem jak przebity balon. Harper zachichotała. – Zawsze była o wiele starsza ode mnie. W dzieciństwie nawet się jej bałam. – Urwała. – Ale już się nie boję – dodała śmielej. – Jest teraz w kiepskiej sytuacji. Cal ją zostawił. Rozwodzą się. Harper znieruchomiała. – Nie miałam pojęcia. – Ja też, Bunia powiedziała mi niedawno. – To wiele wyjaśnia. Mimo to nie powinna wyżywać się na mnie. Carson zdawkowo machnęła ręką. – Nie myślmy teraz o niej. Zamierzam naprawdę się upić. A poza tym to twoja pierwsza noc tutaj. – Sięgnęła po flakonik perfum i skropiła sobie szyję. – To zapach Buni! – zawołała Harper. Jej wielkie niebieskie oczy stały się jeszcze większe ze zdumienia. – Jak… co to jest? Gdzie to znalazłaś? – Bunia dała mi flakonik. Mam je wypróbować, zobaczyć, jak na mnie pachną. – Spryskała sobie nadgarstek. – Co myślisz? – Wyciągnęła rękę, aby Harper mogła ją powąchać. Siostra powąchała, uniosła głowę i uśmiechnęła się znacząco. – Na tobie pachną idealnie. Jakby należały do ciebie – dodała smutno. – Bardzo seksownie. – Prychnęła. – To oczywiste. – Dlaczego tak mówisz? – To ty jesteś najbardziej podobna do Buni. – Nieprawda. Wszystkie jesteście bladymi blondynkami. Ja jestem ciemna, wysoka i mam wielkie stopy. Harper wybuchnęła śmiechem i sięgnęła po perfumy. – Może nie z wyglądu. – Wzruszyła ramionami. – Sama nie wiem. Trudno to nazwać. Jesteś jej ulubienicą, to pewne. – Tylko nie to – jęknęła Carson. – Daj spróbować – poprosiła Harper i pokropiła nadgarstek perfumami. – Co myślisz? Carson posłusznie pochyliła się i powąchała, aby natychmiast się wzdrygnąć. – O nie – oświadczyła, bo piżmo na skórze siostry nie pachniało dobrze. – Naprawdę, Harper, nie pasuje to do ciebie. – Zachichotała. – Będziesz musiała to wyszorować, jeśli chcesz, żeby jakiś facet zbliżył się do ciebie na odległość mniejszą niż dwadzieścia kroków. Harper pociągnęła nosem i bezwiednie go zmarszczyła. – O Boże, naprawdę. – Od razu podeszła do umywalki i namydliła rękę. – Pozostanę przy mojej starej niezawodnej… Chanel numer pięć, dziękuję uprzejmie. Zabawne, jak to działa, prawda? Perfumy mogą pachnieć tak strasznie na mnie i tak cudownie na tobie. Jakby miały własną osobowość. Własne szczegółowe preferencje co do ludzi. – A może to kwestia genetyki – napomknęła cicho Carson, zerkając na etykietę na buteleczce, którą trzymała w dłoni. Uniosła ją do nosa, znów powąchała i zamyśliła się. – To był zapach mojej matki. – Naprawdę? – Harper odwróciła się, by na nią spojrzeć. – Nie wiedziałam. Zawsze myślałam, że to
zapach Buni. – Sama się właśnie dowiedziałam. Przecież jej nie pamiętam – wyjaśniła Carson niedbale. Już gdy wypowiadała te słowa, wiedziała, że nie mówi prawdy. Miała wspomnienia związane z tym zapachem, niewytłumaczalne, świadczące o tym, że ją tulono, śpiewano jej, kochano ją. Zapach, który zawsze kojarzyła z Bunią, budził poczucie bezpieczeństwa i ciepła. Utożsamiała te emocje z Bunią, to jasne. Tyle że teraz wiedziała, iż sięgają one głębiej… do jej matki. Z tą świadomością czuła osobliwy niepokój, wręcz smutek, gdy wdychała ten aromat. – Ja… To jednak nie jest zapach dla mnie. – Stanęła przy umywalce i tak jak Harper zmyła perfumy z nadgarstków i szyi. – Naprawdę? Moim zdaniem pachniałaś cudownie. Muszę przyznać, że jestem nieco zawiedziona. Ja chciałabym, aby coś łączyło mnie z Bunią. Carson osuszyła szyję ręcznikiem, zastanawiając się nad tym komentarzem. – Zawsze myślałam, że nie akceptujesz więzi łączących cię z twoim południowym dziedzictwem. Harper wytarła dłonie i oparła się o blat. – To stanowisko mojej matki. Starała się, żebym nie utrzymywała kontaktu z moim ojcem… naszym ojcem. Ani jego rodziną. Dorastałam w przekonaniu, że podobieństwo do niego i jakiekolwiek więzi z nim i jego rodziną są w jakiś sposób… złe. Carson poczuła nieprzyjemne ukłucie w sercu. – Co za suka – wypaliła, po czym zmitygowała się szybko: – Przepraszam. Harper pokręciła głową. – Potrafi być suką. Ale jest moją matką, więc… – Wzruszyła ramionami i odwróciła się do lustra, aby poprawić włosy. – Wiesz, w Nowym Jorku nie myślę o Muirach jako części rodziny. Co z oczu, to z serca. – Spojrzała na swoje dłonie, na złoty pierścionek na palcu z herbem rodziny Jamesów. – Jestem dumna z mojej rodziny. Kocham ją, rzecz jasna. Ale bycie Jamesem wiąże się z pewnym obciążeniem. Gdy przyjeżdżam tutaj, czuję się… nie wiem, wolniejsza. Spokojniejsza. Zawsze tak było. – To przez wilgoć. Gdy już zaczyna cię osaczać, musisz poruszać się wolniej – zażartowała Carson. – Mózg ci się lasuje. Harper wybuchnęła śmiechem. – Cóż, jest też bardzo korzystna dla mojej skóry. Ale nie, to przez to miejsce. Jeśli już rozmawiamy o zapachach… Tu powietrze jest nimi przesycone, a każdy z nich łączy się z jakimś wspomnieniem. Wróciły do mnie, gdy tylko rozpoznałam woń tutejszego błota. Wspomnienia o Buni, która czesała nam włosy, nurkowała z nami w falach, o leniwych lekturach w gorące letnie dni, o tych wielkich statkach kontenerowych, które tu pływają. – Jej głos zmienił się, gdy dodała cicho: – A przede wszystkim wspomnienia o tobie i o mnie, Carson. Carson poruszył widok łez w oczach siostry. – Wiem, co masz na myśli. – Co ty pamiętasz? – zapytała Harper. Carson sapnęła cicho, rozważając odpowiedź. – Plażę, rzecz jasna. – Prawie nie wychodziłaś z wody. Chłopczyca. – Wiesz, co jeszcze? – zapytała Carson z iskrą w oczach. – Pamiętam, jak biegałyśmy po całej wyspie niczym dzikie piratki w poszukiwaniu ukrytego skarbu. – Tak – zgodziła się Harper, szeroko otwierając oczy. Uniosła pięść i zawołała: – Śmierć damom! To był ich okrzyk bojowy, gdy w dzieciństwie bawiły się w piratów. Krzyczały tak na zewnątrz, ile sił w płucach, i szeptały do siebie w domu, gdy Bunia udzielała im reprymendy za zachowanie, które nie
przystoi damom. Carson wybuchnęła śmiechem i również uniosła pięść w powietrze. – Śmierć damom! Ten okrzyk nadal miał w sobie więziotwórczą siłę, gdy roześmiały się razem i spojrzały na siebie porozumiewawczo. W tym krótkim przebłysku dzielące je lata zniknęły i znów stały się dwiema dziewczynkami, które wymykają się z domu, by bawić się w piratów na wyspie, ignorując okropne zasady kobiecej etykiety, gotowe odkryć wszystkie skarby świata. – Co się tu dzieje? – dobiegł je gniewny głos. Carson podniosła głowę i zobaczyła Dorę, która stała przy drzwiach i zaciskała dłoń na futrynie. Jej blada twarz błyszczała od kremu nawilżającego, a jasne włosy opadały jej na ramiona. Włożyła staroświecką koszulę nocną, przez którą jej obfite piersi i brzuch wyglądały niczym wyspy na fioletoworóżowym morzu. – Myślałam, że już się położyłaś – powiedziała Carson, gdy Harper włożyła błyszczący turkusowy top na gołe ciało. – Nie. Nate długo nie mógł usnąć. Przepraszam, że wam nie pomogłam w kuchni. Jutro pozmywam. – Nie ma sprawy – mruknęła Carson, wciskając się w dżinsy. – Wychodzicie? – Tylko na drinka – odparła Carson, wciągając brzuch i zapinając zamek. Harper zapięła naszyjnik, a Carson odwróciła się, aby podziwiać niezwykłą aranżację z wielkich kawałków turkusów osadzonych w złocie, które płonęły, podkreślając błękit oczu Harper. – Nie jest na to trochę późno? – zapytała Dora. – Nie – prychnęła Harper. – Dokąd się wybieracie? – A co za różnica? – mruknęła cierpko Harper. Nie spojrzała nawet na Dorę, zamiast tego pochyliła się nad umywalką i zaczęła malować usta błyszczykiem. – Gdzieś niedaleko – wyjaśniła Carson, chcąc zaprowadzić pokój pomiędzy najstarszą a najmłodszą. – Pewnie do Station Twenty-Two. – Dostrzegła tęsknotę w oczach Dory i poczuła nagły przypływ współczucia. Pamiętała, co znaczy być piątym kołem u wozu. Dora założyła pasmo włosów za ucho. – Chcę wam coś powiedzieć o Nacie. – Co takiego? – zapytała Harper, nie przerywając malowania ust. Jej ton sugerował, że w ogóle nie jest zainteresowana. Dora chrząknęła nerwowo. Carson właśnie czesała włosy. Z zaciekawieniem spojrzała na Dorę w lustrze. Najstarsza siostra rzadko kiedy bywała zdenerwowana. – Mój syn ma autyzm. Carson znieruchomiała. Spojrzenia, które natychmiast wymieniły z Harper, były pełne zrozumienia i współczucia. Carson opuściła rękę i odwróciła się do Dory. Nie wiedziała, jak brzmi właściwa odpowiedź. „Przykro mi” wydawało się zbyt zdawkowe. Ogarnęło ją jeszcze większe współczucie na myśl o wyzwaniach, z jakimi musiała się mierzyć jej siostra. – Jesteś pewna? – zapytała Harper. Dora się najeżyła. – Oczywiście, że jestem pewna. Chyba nie sądzisz, że to zmyśliłam? – Nie – zaprotestowała szybko Harper z wyraźnym zażenowaniem. – Chodziło mi o to, czy został zdiagnozowany.
– Tak, poszliśmy do dziecięcego psychiatry, gdzie przeszedł wymagane testy. Jest wiele zaburzeń, które mieszczą się w terminie autyzm. Nate ma syndrom Aspergera, wysokofunkcjonujący. Nie zrozumcie mnie źle. Jest bardzo inteligentny. To jak dysleksja w odczytywaniu norm społecznych. Rzeczy takie, jak wyraz twarzy, gest… te wszystkie małe sposoby, które pomagają nam się komunikować... – Urwała i objęła siostry wzrokiem. – Jak na przykład to spojrzenie, które przed chwilą wymieniłyście w lustrze… Nate tego nie rozumie. I nie zawsze okazuje emocje tak, jak otoczenie tego oczekuje. – Zaczęła sobie okręcać diamentowy pierścionek wokół serdecznego palca. – To naprawdę dobry chłopiec. Nie chciałam, żebyście myślały, że jest rozpieszczonym bachorem, który miewa napady złości. – Ależ skąd – zaprotestowała natychmiast Carson z czystej uprzejmości. W rzeczywistości to właśnie pomyślała. – Są inne rzeczy, o których powinnyście wiedzieć – kontynuowała Dora. – Nate nie lubi być dotykany. Proszę więc, nie przytulajcie go ani nie całujcie. Jest bardzo wymagający co do pewnych rzeczy, na przykład jedzenia i swoich przyzwyczajeń. Zmiany wytrącają go z równowagi. To dlatego nie chciałam go przenosić do innego pokoju. – Roześmiała się smutno. – Widziałyście, jaki był efekt. Gdy czuje się przytłoczony, reaguje w ten sposób. Carson obserwowała, jak Dora bawi się pierścionkiem. Skóra pod nim była zaczerwieniona i podrażniona. – Powinnam była od razu wam wszystko wyjaśnić – dodała. – Ale w jego wypadku szybko przyjmuję pozycję obronną. – Niepotrzebnie – wtrąciła Carson. – Cieszę się, że nam powiedziałaś. To nam pomoże zrozumieć, co się dzieje. Przykro mi też z powodu twojego rozwodu. – Mnie również. Przykro mi też, że nie byłyśmy w kontakcie – dodała Harper. – Czy Bunia wie o Nacie? – zapytała Carson. Dora pokręciła głową. – Wtajemniczyłam tylko moją rodzinę w Charlotte i kilkoro przyjaciół. Uczę go w domu, więc… Carson spojrzała na Dorę, na jej bladą i zmęczoną twarz, i pomyślała o pięknej, pewnej siebie dziewczynie, która marzyła o przyszłości szczęśliwej żony u boku uwielbiającego ją męża z dwójką lub trójką idealnych dzieci, w pięknym, doskonale utrzymanym domu. Małżeństwo Dory przechodziło kryzys, jej dziecko wymagało specjalnej troski, a dom należało wystawić na sprzedaż. Los mocno dał jej w kość. – Och, Dora – powiedziała, impulsywnie obejmując siostrę. – Do dupy. Dora zesztywniała, a po chwili wybuchnęła śmiechem. Gdy się odsunęła, Carson dostrzegła w jej oczach ulgę. – Fakt – przyznała, dławiąc śmiech, który bardziej przypominał szloch. – Do dupy. Teraz Carson i Harper też zaczęły się śmiać. Jakby puścił wentyl i uwolnił całą nagromadzoną w pomieszczeniu parę. – Hej, Dora, chodź z nami na drinka. Będzie fajnie – zaproponowała Carson. – Może innym razem – odparła Dora. – Nate wciąż jest zdenerwowany, nie mogę go zostawić. – Na pewno? – zapytała Harper. Carson dostrzegła tęsknotę w oczach Dory, ale siostra tylko pokręciła głową. – Następnym razem. Harper zapięła kosmetyczkę tak energicznie, że suwak aż zamruczał. – W takim razie idziemy. Aha, Dora – dodała. – Naprawdę rozumiem, dlaczego Nate jest w bibliotece. W porządku. Ale w takim razie przenocuję dzisiaj na łóżku w twoim pokoju, więc się nie przestrasz, jeśli zobaczysz, jak ktoś snuje się wokół ciebie na paluszkach.
Carson puściła oko do Dory i wyszła za Harper. – Nie czekaj na nas. Bunia ukrywała się w cieniu za drzwiami biblioteki z książką przyciśniętą do piersi i głową przechyloną, aby nie uronić ani słowa z rozmowy wnuczek. Nie mogła zasnąć i przyszła do biblioteki po jakąś lekturę. Nate spał mocnym snem na rozkładanej sofie; biedaczek był wyczerpany. „Och, Dora, dlaczego nie skorzystałaś z szansy na odrobinę zabawy i dlaczego po prostu z nimi nie poszłaś?”. Tęsknotę w głosie Dory słychać było nawet po drugiej stronie korytarza. Zauważyła, że Dora poszła do swojego pokoju. Usłyszała stukot wysokich obcasów na drewnianych podłogach. Poczekała, aż zamkną się drzwi, i podeszła do okna. Widziała, jak Harper siada na miejscu pasażera w samochodzie Carson, słyszała żałosne skrzypienie zardzewiałych drzwiczek, gdy je za sobą zatrzasnęła. Gdy Carson uruchomiła silnik, dziewczęta zawołały: „Śmierć damom!”. Bunia weszła do pogrążonego w półmroku salonu i najpierw rozejrzała się za Lucille. Gdy jej nie zauważyła, podeszła szybko do małego barku. Zapełniła go po brzegi na weekend. Nalała sobie swojego ulubionego jamajskiego rumu na dwa palce, dodała lód i upiła łyk. Do diabła z ostrzeżeniami lekarza. Wkrótce miała skończyć osiemdziesiąt lat, a tego wieczoru potrzebowała odrobiny wzmocnienia. Słodkie pieczenie spłynęło do jej gardła i rozgrzało brzuch. Mlasnęła z upodobaniem. Po powrocie do pokoju zapaliła nocną lampkę i wsunęła się pod wydęty koc na dużym łóżku. Bez Edwarda czuła się jak rozbitek na tym oceanie prześcieradeł i poduszek. Nadal nie czuła senności, więc otworzyła powieść i zaczęła czytać. Po kilku minutach, czy to przez powolną akcję, czy przez zaaferowany umysł, odłożyła książkę na bok. Jakoś nie mogła tego wieczoru się uspokoić. Jej myśli pędziły kilometr na minutę, powtarzały raz za razem każdy gest, komentarz i spojrzenie jej wnuczek. Zrezygnowała ze snu, wstała z łóżka i wyszła na tylną werandę, aby posiedzieć w wyściełanym fotelu bujanym. Wilgotne powietrze rozluźniło nieco jej kości. Z Edwardem w gorące noce często brali poduszki i spali na werandzie, tak jak ich rodzice i dziadkowie w czasach przed klimatyzacją. Kładła głowę na jego ramieniu i leżeli cicho na małym żelaznym łóżku w świeżej białej pościeli, wsłuchani w odgłosy nocy – śpiew cykad, ćwierkanie świerszczy, pojedyncze pohukiwania sowy i stłumione śmiechy dziewcząt. Czasami Edward mawiał: „Najwyższy czas, żeby te smarkule poszły spać”. Ona jednak zatrzymywała go, bo wiedziała, jak wyjątkowe są te letnie przyjaźnie. Miała nadzieję, że tego wieczoru również usłyszy rozmowy i śmiech, jak dawniej. Carson i Harper nie mogły się jednak doczekać, by uciec, a Dora ukryła się w swoim pokoju. Bunia westchnęła ciężko. Nie mogła ich winić. Kolacja okazała się fiaskiem. Zachowywały się jak obcy sobie ludzie. Gorzej niż obcy. Oparła czoło na dłoni. Co powinna zrobić? Weekend nie zaczął się tak, jak planowała. Harper i Dora dały jej jasno do zrozumienia, że zostaną tylko parę dni. Bunia wiedziała natomiast, że potrzebuje całego lata, aby uleczyć rany, które je rozdzieliły. Westchnęła i zaczęła obserwować świetliki, które płonęły w mroku, bez celu unosząc się w powietrzu. – Proszę, Boże – powiedziała, zamykając oczy. – Proszę tylko o dość czasu, aby te dziewczęta odkryły na nowo łączące je więzi. Aby sobie uświadomiły, że są czymś więcej niż znajomymi. Więcej niż przyjaciółkami. Że są siostrami. Otworzyła oczy i uniosła palce do ust, rozważając swoje opcje. Przyjęcie odbędzie się jutro wieczorem. To jej ostatnia szansa. Westchnęła. Nie pozostało jej nic innego, jak zrealizować plan B. Station 22 była popularną restauracją na Wyspie Sullivana. Carson czuła się swobodnie w tym bezpretensjonalnym wnętrzu z barwną kolekcją miejscowej sztuki na ścianach. Była to najstarsza restauracja na wyspie i słynęła z wybornych owoców morza. W środku panował tłok. Poszły za hałasem do dużego baru na tyłach sali, gdzie zebrali się mężczyźni z opalenizną słoneczną, w czapeczkach
z daszkiem i hawajskich koszulach oraz kobiety w seksownych letnich topach i na obcasach. Wszyscy trzymali szkło w dłoniach, śmiali się i rozmawiali. Carson szukała znajomych twarzy i uśmiechnęła się, gdy dostrzegła Devlina przy stoliku po drugiej stronie sali. Pomachała i zawołała go po imieniu. Wstał i przywołał ją gestem. Devlin, towarzyski jak zawsze, przysunął jeszcze dwa krzesła, aby mogły się przysiąść do już zatłoczonego stolika, i dał sygnał kelnerce. Dokonano prezentacji, a Carson ogarnęło rozbawienie, gdy czterej faceci wbili wzrok w jędrny biust Harper, a kobiety lustrowały jej strój. Zwłaszcza szpilki od Louboutina. Najbardziej Carson spodobało się jednak to, że Harper również to zauważyła i przyłączyła się do zabawy. Tłum był tak gęsty i głośny, że Carson musiała krzyczeć, aby ją słyszano. Po jakimś czasie skapitulowała, oparła się o ramię Devlina i z piwem w dłoni wbiła wzrok w Harper, która znalazła się w centrum uwagi. Kto by pomyślał, że ta mała myszka to taka imprezowiczka?, zastanawiała się. Devlin pochylił się do jej ucha. – Prawdziwa lisica z twojej małej siostrzyczki. Carson podniosła wzrok i dostrzegła błysk uznania w jego oczach, gdy zerknął na Harper. – Widzę, że dokonała kolejnego podboju. Jego wzrok padł na nią, a jego jasne oczy powlekły się uwodzicielską mgiełką. – To nie tą siostrą jestem zainteresowany. Prychnęła z niedowierzaniem. – A skoro mowa o siostrach, gdzie jest Dora? – zapytał, odsuwając się. – Dlaczego nie przyszła z wami? Carson uświadomiła sobie, którą siostrą Devlin naprawdę jest zainteresowany. – Utknęła w domu z Nate’em. Swoim synem – wyjaśniła, na co Devlin pokręcił głową. Upił spory łyk piwa. – No, mogłem się spodziewać, że będzie już mężatką z dziećmi. – Rozwodzi się. Z zaciekawieniem uniósł brwi. – Nie podniecaj się, Romeo. Nie należy do takich, co włóczą się po barach. – A do jakich? – zapytał z rozbawieniem. – Do tych, co chodzą do kościoła i siedzą w domu. – Naprawdę? – Rozważał jej odpowiedź, popijając piwo. – Nie taką Dorę pamiętam. Wiesz, co mówią o tych cichych? – Dora, cicha? – Carson zachichotała. – Siostry ci się pomyliły. To nasza Harper była tą cichą. Spojrzał na nią krzywo. – Masz na myśli kocicę, która właśnie podbija świat? To chyba tobie się siostry pomyliły. Carson dokończyła piwo i zaczęła się zastanawiać, jak dobrze Devlin znał Dorę i czy plotki o tym, że złamała mu serce, kryły w sobie ziarno prawdy. Uniosła dłoń, aby przywołać kelnerkę i zamówić jeszcze jedno piwo. – Żałuj, że nie słyszałeś Dory przy kolacji – oświadczyła. – „Cicha” i „nieśmiała” to nie są słowa, których bym użyła do opisania, jak zmiażdżyła Harper. A przy okazji – uniosła dłoń i odhaczała kolejne palce – ludzi z Północy, nowojorczyków, gejów, ekologów i demokratów. Devlin roześmiał się i uniósł kufel do ust. – Wiedziałem, że ją lubię. – Proszę cię – mruknęła Carson, chichocząc cicho. Czuła, jak alkohol uruchamia swoją magię i likwiduje napięcie. – Oszczędź mi tego. Buni tu nie ma, więc mnie nie powstrzyma przed wytarciem
tobą podłogi. – Chciałbym to zobaczyć. – Devlin otoczył ją ramieniem i znów się do niej pochylił. – Może zapomnimy o twoich siostrach i zmyjemy się stąd? Zmarszczyła brwi, odwracając głowę. Patrzył jej prosto w oczy z uwodzicielskim błyskiem. Nie miałabym nic przeciwko pójściu z nim do domu, pomyślała. Minęło trochę czasu, odkąd była z mężczyzną, a Bóg jeden wie, ile razy jako nastolatka marzyła o byciu z Devlinem. – Przestań koło mnie węszyć, ty stary psie. Właśnie mi wyznałeś, że masz słabość do mojej siostry. – Co wy w sobie macie, dziewczyny Muirów? – odparł z leniwym uśmiechem. – Głupieję przy was. – Jesteś głupcem, to fakt – mruknęła żartobliwie. Cofnęła się i wstała. Podłoga zakołysała się pod jej stopami. Zatoczyła się na obcasach i chwyciła go za ramię. – Na mnie już pora. – Odwiozę cię do domu. Spojrzała mu w oczy i uświadomiła sobie, że jest jeszcze bardziej pijany niż ona. – Przyjechałam tu z Harper. – Och, nic jej nie będzie – mruknął Devlin przekonującym tonem. – Will ją odwiezie. Zrobi to z wielką chęcią. Carson zerknęła na barczystego mężczyznę w modnie podartym czarnym podkoszulku z piwnym błyskiem w oku. Harper wyglądała jak karzełek, opierając się o jego szeroki tors. – Zbyt chętnie. Nie, sądzę, że mała dama wypiła o jedną tequilę za dużo. Ja ją odwiozę. Devlin przysunął się nieco i musnął dłonią jej udo. – Jesteś pewna? – zapytał ochrypłym głosem. – Nie. – Westchnęła i odepchnęła jego dłoń. Przeklęta Harper, pomyślała, podchodząc do siostry. Chwiejąc się lekko, zawołała na cały głos: – Harper! Zmywamy się stąd. Harper odwróciła głowę. Ze zmierzwionymi włosami jęknęła w pierś Willa: – Tak szybko? – Tak. Chodź, siostrzyczko. Wzięła ją za rękę, postawiła na nogi i pokręciła głową, gdy rozległ się chór ochotników gotowych odwieźć Harper do domu. Doskonale wiedziała, że żaden z nich nie pojechałby prosto do Buni. Beztroska imprezowiczka w niczym nie przypominała nieśmiałej, pełnej rezerwy dziewczyny, którą zapamiętała. Z rozbawieniem obserwowała, jak Harper śmieje się głośno z czegoś, co postawny facet w czarnym podkoszulku szepnął jej do ucha, zanim nieśmiało pomachał jej na pożegnanie. Carson stanowczo zacisnęła dłoń na ramieniu siostry i chwiejnym krokiem ruszyła przez salę. Gdy wyszły na zewnątrz, kamienie i piasek pokonały ostre obcasy Harper. Dziewczyna pochyliła się, aby je zdjąć, i w trakcie tej czynności zaczęła się pozbywać nadmiaru tequili z żołądka. Carson przytrzymała jej włosy i cierpliwie czekała. Po wszystkim posadziła Harper na miejscu pasażera i obeszła samochód, żeby usiąść za kierownicą. Szukała właśnie kluczyków w ciemnościach, gdy przestraszył ją męski głos, który rozległ się tuż przy szybie. – Jesteś pewna, że możesz prowadzić? Najpierw pomyślała, że to Devlin, ale gdy zamrugała w jaskrawym świetle restauracyjnych lamp, okazało się, że pytał Pan Przewidywalny. Przez chwilę łamała sobie otumanioną alkoholem głowę nad jego imieniem. To znaczy Blake. – Proszę cię – powiedziała, próbując wyraźnie artykułować głoski pomimo opornego języka. – W dniu, w którym nie zdołam pokonać prostej Middle Street z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę, będziesz mógł odebrać mi kluczyki. – Myślę, że ten dzień właśnie nadszedł – powiedział Blake. Uśmiechał się, ale spojrzenie miał stanowcze. – Może dasz mi kluczyki i ja was odwiozę? – Otworzył drzwi samochodu.
Carson uświadomiła sobie, że nie prosi jej o pozwolenie. Siedząca obok Harper już cicho chrapała. Carson zamknęła na chwilę oczy i poczuła, że świat się obraca. Nie była pijana, ale chyba wypiła więcej, niż sądziła. Gdy otworzyła oczy, Blake nadal stał przed nią w niebieskich dżinsach i podkoszulku, z dłonią wyciągniętą przed siebie. – Jak wrócisz do swojego samochodu? – zdołała wykrztusić. – To żaden problem. Nie mam samochodu. Po prostu wrzucę mój rower do bagażnika. – Nie dasz rady. Pełno tam śmieci. – W takim razie się przejdę. – Potrząsnął dłonią. – Kluczyki. – Cholera – mruknęła pokonana Carson. Włożyła rękę do torebki i znalazła kluczyki zawieszone na srebrnym łańcuszku. – W sumie nawet cię nie znam – dodała ostrożnie, cofając rękę. – Jasne, że znasz. Ale jeśli poczujesz się przez to lepiej, poszukam w środku kogoś z twoich przyjaciół, kto nie jest zbyt pijany, aby was odwieźć. Tak czy inaczej, Carson, dzisiejszej nocy nie poprowadzisz. – To nie są moi przyjaciele. – Carson wydęła wargi i wepchnęła mu kluczyki w dłoń, muskając ją przy tym palcami. Przesiadła się do tyłu i skrzyżowała ramiona na piersi w geście sprzeciwu. Wiedziała, że zachowuje się dziecinnie, ale musiała ocalić resztki szacunku do samej siebie. Gdy Blake usiadł za kółkiem, objęła wzrokiem jego szerokie ramiona i silne dłonie. Od domu Buni dzieliło ich nie więcej niż dwa kilometry, ale podróż zdawała się trwać w nieskończoność, kiedy jechali przez mrok w ciszy, którą zakłócało tylko pochrapywanie Harper. Chmury przesłoniły księżyc i gwiazdy, a niebo było atramentowe. Carson oparła się o poduszki i wyjrzała przez okno na światła domów, które migotały po drodze. Zaczęła się zastanawiać, jakim cudem Blake pojawił się w tamtej właśnie chwili na parkingu. Był wszędzie, gdziekolwiek się obróciła. – Myślałam, że nie pijesz – powiedziała, odwróciwszy do niego głowę. W ciemności nie widziała jego miny. – Co robiłeś w barze? – To także restauracja – odparł. Przejechał jeszcze parę metrów, po czym dodał: – Ale poszedłem tam, żeby cię znaleźć. Nagle ogarnął ją niepokój. Nie sądziła, aby był to przypadek. – Znaleźć mnie? Czemu? – Chciałem z tobą porozmawiać – oświadczył swobodnie. – Ale zobaczyłem, jak podchodzisz do tamtego faceta, tego samego, z którym byłaś w Dunleavy’s, i doszedłem do wniosku, że jesteście razem. Nie chciałem wam wchodzić w drogę. Uświadomiła sobie, że mówi o Devlinie. – Nie jestem z tym facetem. To tylko stary przyjaciel. Mam wielu przyjaciół facetów. Uniósł dłoń i podrapał się po szczęce. – Aha. – O czym chciałeś ze mną porozmawiać? – zapytała, bo nadal uwierała ją świadomość, że ją śledził. – Wcześniej nam przerwano. W Dunleavy’s. Mieliśmy ustalić, kiedy się spotkamy, żebym cię nauczył kiteboardingu. Nadal jesteś zainteresowana? – Och. Tak, jasne – odparła. Poczuła ulgę, że za nią nie łazi… nie bardzo w każdym razie. W sumie pochlebiała jej jego determinacja. – Kiedy znajdziesz czas? Wzruszył ramionami. – W ciągu dnia pracuję, więc weekendy są w porządku. Albo po piątej. Carson przypomniała sobie o przyjęciu Buni. Naprawdę cieszyła się na lekcję i nie chciała tego odkładać. Blake wjechał na podjazd Morskiej Bryzy i zaparkował. – Poniedziałek? – zasugerowała, pochylając się do przodu.
Odwrócił się do niej twarzą; w nikłym świetle zauważyła, jak kącik jego ust unosi się w uśmiechu. – Niech będzie poniedziałek. Spotkajmy się przy Station Twenty-Eight o piątej. Wysiadł z samochodu i otworzył drzwi po stronie pasażera, a Carson wygramoliła się z tyłu. Blake delikatnie potrząsnął Harper. Obudziła się z wyjątkowo niegodnym damy czknięciem. Pomógł jej wysiąść, trzymając ją mocno, gdy uderzyło w nią chłodne powietrze. – Niedobrze mi – jęknęła. Carson odsunęła się o krok, na wszelki wypadek. – Położymy cię do łóżka, żebyś mogła to przespać. Stanęli po obu stronach Harper i doprowadzili ją do drzwi. – Pomóc ci ją wnieść? – zapytał Blake. – Nie, dzięki, stąd już sobie poradzę. – Carson mocniej objęła Harper w talii. – To chucherko. Nie mogę obudzić Buni ani Lucille. Harper nie chciałaby, aby ktokolwiek się o tym dowiedział. – Jutro niełatwo będzie jej utrzymać w tajemnicy takiego kaca. – Owszem. Ma słabą głowę. – A ty? – Jak widzisz. – Cóż, nie jesteś tak pijana, jak się obawiałem. – Próbowałam ci powiedzieć. – Nie sądzę jednak – dodał poważnie – żebyś mogła prowadzić. – Dyskusyjne. Harper jęknęła. – Chcę się położyć. – Lepiej wejdę z nią do środka. Dzięki. Wręczył jej kluczyki, włożył dłonie do tylnych kieszeni i odsunął się. – Do zobaczenia w poniedziałek o piątej. – Chodź, skarbie – mruknęła Carson do pojękującej cicho Harper. – Czas położyć małą do łóżka.
Rozdział ósmy Carson nie mogła się już doczekać, aby włożyć kostium kąpielowy i wymknąć się do zatoki, zanim wszyscy się obudzą. Niebo było jeszcze zamglone i szare, gdy przebiegła przez pomost i wspięła się na deskę. Wiosła pluskały dyskretnie w porannej ciszy, gdy popłynęła ku ujściu, rozglądając się po zatoczce. Delfin szybko wynurzył się tuż obok deski, głośno wydychając powietrze przez nozdrza. Puls Carson przyspieszył, a jej wargi od razu rozciągnęły się w uśmiechu. Wiedziała, że to ten sam delfin, nie musiała nawet oglądać jego uszkodzonego ogona pod wodą. – Wróciłeś! – zawołała rozradowana. Delfin wydał z siebie przenikliwy gwizd, który zabrzmiał wesoło w uszach Carson. Błyskawicznie wypłynął do przodu, po czym wyskoczył w powietrze i wrócił do deski z podekscytowanym spojrzeniem. Obserwował ją, zapraszał do kontaktu. Tym razem nie było wątpliwości, że towarzyskie zwierzę jej szukało. Co więcej, próbowało się z nią porozumieć. Chciała na to odpowiedzieć, ale czuła się niema i głucha. Jak zwykle w jej podświadomości rozległ się drwiący głos: „To tylko twoja wyobraźnia. Delfin nie próbuje się z tobą porozumieć. To dzikie zwierzę”. Drugi głos zaprotestował natychmiast i nakazał jej zignorować racjonalne obiekcje – po prostu zaakceptować to, co się dzieje. Gdy spojrzała delfinowi w oczy, pozbyła się wątpliwości na temat jego inteligencji. Jakby rzucał jej wyzwanie. W tym momencie Carson postanowiła uwierzyć. A to była kwestia raczej serca niż umysłu. Powoli położyła się na desce na brzuchu. Twarzą w twarz z delfinem. Nie odpłynął, jak się obawiała. Został i patrzył na nią przenikliwymi, ciekawskimi oczami. Oparła policzek na dłoniach i przez chwilę po prostu przyglądali się sobie w radosnej ciszy. Przypomniało jej to noce z siostrami, gdy były małe, leżały w łóżkach i opowiadały sobie historie przed zaśnięciem. Gdy deska podskoczyła, woda, słona i chłodna, opryskała jej twarz i zawisła grubymi kroplami na rzęsach. Delfin przechylił głowę na bok i znów spojrzał na nią. Z zachwytem zrobiła to samo i przetoczyła się na bok. Delfin obrócił się na brzuch, a potem znów na bok. Carson zrobiła to samo. W tym momencie przyszedł jej do głowy pewien pomysł, przewróciła się więc całkiem na plecy. Wstrzymała oddech. Po chwili delfin też się obrócił, ukazując błyszczące białe podbrzusze. Carson zobaczyła jedną długą linię i coś, co wyglądało jak nawiasy po obu jej stronach. Oboje przewrócili się w tym samym czasie. Aha, pomyślała z uśmiechem. Jesteś dziewczynką, wiedziałam. Uniosła głowę, spojrzała w świetliste oczy i wymówiła imię, która od jakiegoś czasu miała na końcu języka. – Witaj, Delphine. Bunia leniuchowała w szlafroku na tylnej werandzie, z nogami na podnóżku, popijając kawę i czytając „Post & Courier”. Dziś miała urodziny! Osiemdziesiąt lat… Czuła, że zasłużyła na dekadencko leniwy dzień. Przeszłość była już za nią, przeżyła życie w pełni. Nie lubiła myśleć, że ma już za sobą także najlepsze dni, ale jako realistka wiedziała, że to może być prawda. Mimo wszystko błogosławieństwem było żyć na tyle długo, aby zobaczyć, jak dzieci dorastają, rozkwitają i wydają na świat potomstwo, i poznać następne pokolenie, które przejmie pałeczkę. Było też klątwą przeżyć własne dziecko, męża, przyjaciół. Takie jej karty jednak rozdano i cieszyła się, że nadal jest w grze. Osiemdziesiąt lat dobrych postanowień i błędnych decyzji. Osiem dekad marzeń i rozwianych nadziei. Gdy była młoda, ze spokojem odmierzała sukcesy i porażki. Miała przecież przed sobą mnóstwo czasu, aby wszystko naprawić. Gdy skończyła sześćdziesiąt lat, zaczęła przykładać większą wagę do upływu lat, a jako osiemdziesięciolatka nie ośmielała się marzyć o kolejnej dekadzie, modliła się tylko o jeszcze parę lat, aby mogła zobaczyć,
jak te młode kobiety odnajdują swoją drogę. W zasadzie ucieszyłaby się, gdyby przeżyła to lato. W zachodnim skrzydle domu skrzypnęły drzwi z siatki. Bunia odwróciła głowę i zobaczyła Nate’a w jego dyżurnym ubraniu złożonym z szortów z miękkiego materiału, podkoszulka i tenisówek. Usiadł w kucki i pokonywał werandę niczym krabowy duch. Obserwowała go, jak mknie po długim drewnianym pomoście, łamiąc jedną z najsurowszych zasad matki. Bunia gwałtownie odstawiła filiżankę i podeszła najszybciej, jak mogła, do poręczy werandy. Zastanawiała się w duchu, co kombinuje ten chłopak. Wielkie nieba! Zmierzał prosto na koniec pomostu. Chyba nie wskoczy do wody, prawda? Czy w ogóle potrafi pływać? Poczuła, że puls jej przyspiesza; już zamierzała wzywać pomocy. Wtedy jej uwagę przykuł ruch na wodzie, zobaczyła, co obserwował chłopiec i na co czekał. Carson płynęła na desce ku pomostowi. Ociekała wodą w wesołym koralowym bikini; jej długie ciemne włosy lepiły się do umięśnionego, opalonego ciała. Tylko na nią spójrzcie, pomyślała Bunia z dumą i zdumieniem. Z mroczną urodą i atletycznym ciałem wyglądała niczym egzotyczna amazońska księżniczka. Bunia też była kiedyś uważana za piękność, ale zastanawiała się, czy kiedykolwiek miała w sobie tyle witalności co Carson. Jej uwagę przykuł ruch przy desce. Dostrzegła płetwę grzbietową. Chwyciła się za serce na wspomnienie opowieści Carson o rekinie. Zmrużyła powieki, przechyliła się przez poręcz i zobaczyła, że to delfin! Z jej gardła wyrwał się krótki śmiech, gdy niemal osunęła się z ulgi na ziemię. Delfin… Nate zapewne zobaczył go z okna. Nic dziwnego, że jest taki podekscytowany. Obserwowała, jak Carson zręcznie przeskoczyła na unoszący się na wodzie pomost i z łatwością wyciągnęła deskę z wody. Nate przepełznął bliżej dolnego pomostu i utkwił wzrok w wodzie, zahipnotyzowany pływającym tuż obok delfinem. Usłyszała przeszywający gwizd ssaka, po którym rozległ się wysoki śmiech Nate’a. Położyła dłoń na sercu, tym razem w geście czułego zdziwienia. Nie pamiętała, kiedy po raz ostatni słyszała śmiech chłopca. Drzwi na werandę znów trzasnęły. Pojawiła się w nich przerażona Dora, rozglądająca się dziko na boki. Stanęła na krawędzi werandy, a gdy uniosła dłoń do oczu, zobaczyła postaci na pomoście. – Nate! – zawołała. – Och, daj mu spokój – nakazała jej Bunia. – Jest z Carson. Nic mu się nie stanie. Dora okręciła się na pięcie, przestraszona głosem Buni. Miała na sobie schludną niebieską marszczoną spódnicę i białą haftowaną lnianą bluzkę. Zadbała o swój wygląd, co zdaniem Buni wiele mówiło. – Wyglądasz dzisiaj całkiem ładnie – pochwaliła wnuczkę. – Nie powinien chodzić po pomoście – oświadczyła Dora nerwowo, opierając ręce na biodrach. – Zna zasady. – Och, Dora, daj chłopcu spokój. Świetnie się bawi. I jest w dobrych rękach. Carson pływa jak ryba. Nie pozwoli, żeby stała mu się krzywda. Na litość boską, dziecko, skorzystaj z wolnej chwili i napij się kawy. Nie sądzę, abyś często miała czas dla siebie. Dora przeniosła wzrok na babcię. Na jej twarzy odmalował się konflikt, jakby nie była pewna, co powinna zrobić. – Idź, przynieś sobie kawy i dotrzymaj mi towarzystwa – poleciła Bunia, poklepując fotel obok swojego. – Dziś są moje urodziny. Bardzo by mnie ucieszyła czyjaś obecność. Dora jeszcze raz zerknęła na pomost, po czym odwróciła się do Buni. Niepewność zniknęła z jej twarzy, a w jej miejsce pojawił się szeroki uśmiech. – Z przyjemnością – powiedziała, po czym weszła do domu. Bunia rzuciła okiem na tamtych dwoje na pomoście, pogrążonych w rozmowie. I dobrze, pomyślała.
Ten chłopiec powinien spędzić trochę czasu z ciotkami. A Dora potrzebuje chwili wytchnienia. Kiedy Dora wróciła na werandę z parującym kubkiem, Bunia uśmiechnęła się do niej wesoło. Może jednak to będzie udany weekend. Carson stanęła na pomoście i ze zdumieniem zauważyła, że siedzi na nim Nate. Skrzyżował nogi i wpatrywał się w delfina. Chudy, mały chłopiec z naprawdę okropną fryzurą. Staromodną, ciętą jak od garnka. Dora zapewne strzyże go sama, pomyślała, przyglądając się poszarpanym, nierównym końcówkom. Chłopiec przeniósł wzrok na nią, a ona wyczuła jego zdenerwowanie, jakby się bał, że podejdzie za blisko. – Cześć, Nate. Co tu robisz? – Nic – odparł, wbijając wzrok w deski pomostu. Usłyszeli dobiegające z oddali wołanie Dory. Chłopiec zesztywniał i zaczął skubać strupek na ramieniu. – Nie słyszałeś, że mama cię woła? Wykrzywił wargi. – Powinieneś jej odpowiedzieć. Może się martwi. – Nie chcę. – Dlaczego? – Nie chcę, żeby tu przyszła, bo każe rybce odpłynąć. – Rybce? – Urwała. – Och. – Nate miał na myśli delfina, co wyjaśniało jego obecność tutaj. – To nie jest ryba, Nate. To ssak. Delfin. Chodź, poznasz go. W oczach Nate’a pojawiła się ciekawość, ale też niepewność. Carson wyciągnęła do niego rękę, którą zignorował. Zamiast tego powoli zszedł na unoszący się na wodzie pomost i stanął na samym brzegu. Delphine odpłynęła parę metrów, ale zawróciła, ciekawska jak zwykle, wydając trzaskające odgłosy. – Delfin cię lubi – oświadczył Nate. Carson się uśmiechnęła, czując, że to prawda. – Mam nadzieję. Ja lubię delfina. – Jak twój delfin się nazywa? – To nie jest mój delfin. Jest dzika… Ale mówię na nią Delphine. – Delphine – powtórzył Nate. – Pasuje. Carson roześmiała się i pochyliła do przodu, aby objąć chłopca, ale gdy tylko Nate to zobaczył, natychmiast zesztywniał. Przypomniawszy sobie ostrzeżenia Dory, Carson szybko się wycofała. Nate nie zauważył jej dylematu. Zaabsorbowało go wypatrywanie Delphine, która tymczasem zanurzyła się w wodzie i zniknęła w głębinach. – Dokąd popłynęła? Carson zrobiła z dłoni daszek i zaczęła penetrować zatokę. Po dłuższej chwili zauważyła Delphine daleko na drugim końcu. – Tam jest – powiedziała do Nate’a, wyciągając palec. – Prosto. Zaczekaj, znów zanurkowała. – Nate stanął na palcach i zmrużył oczy. Podziwiali razem, jak Delphine wyskakuje nad powierzchnię, łapie oddech i odpływa dalej. Po kilku minutach zniknęła im z pola widzenia. – Odpłynęła. Ale nie martw się. Wróci. – Ale ja chcę ją zobaczyć teraz. Carson nie miała wielkiego doświadczenia z dziećmi, a te wymagające działały jej na nerwy. – Cóż, dzieciaku, nie możesz. To dzikie zwierzę. Przypływa i odpływa, kiedy chce. A właśnie, na nas już czas. Chodź. – Szturchnęła go delikatnie, po czym zaczęła odchodzić. Mała dłoń poklepała ją
delikatnie po ramieniu. Odwróciła się i zobaczyła, że Nate zagryza wargę i wpatruje się w wodę. – Czy mogę znów zobaczyć delfina? – Pewnie – przytaknęła z uśmiechem. – Gdy wróci. A myślę, że wróci. Może później przyjdziemy tutaj razem. Weźmiesz kamizelkę ratunkową i popływamy. Umiesz pływać, prawda? Nate pokiwał głową. Po chwili także się uśmiechnął i było to jak słońce wychodzące zza ciemnej chmury. Z kuchni dolatywał zapach smażonego bekonu. Carson z burczeniem w brzuchu podążyła za nim. Wprawdzie kuchnię zastała pustą, ale pod dużą misą dostrzegła talerz chrupiącego bekonu i krakersy, które wystawiła Lucille. Właśnie sięgała po jedzenie, gdy usłyszała za sobą kroki. Odwróciła głowę i zobaczyła Harper. Jej twarz była blada, a oczy szkliste, ale zdobyła się na wysiłek. Włosy zebrała z tyłu w kucyk i włożyła wąskie madrasowe bermudy, białe polo i śnieżnobiałe tenisówki. Carson spojrzała na swój zielony podkoszulek i wymięte dżinsowe szorty, i doszła do wniosku, że Harper pasuje bardziej do Nantucket niż do Wyspy Sullivana. – Dzień dobry – powiedziała. – Wybierasz się na żagle? Harper ponuro pokręciła głową, w ogóle nie zrozumiawszy żartu. – Chcesz trochę bekonu? – zapytała Carson, odgryzając z emfazą wielki, tłusty kęs. Harper wyraźnie zbladła. – Och. Nawet nie wspominaj o jedzeniu. Jest jeszcze kawa? – Podam ci filiżankę. – Carson nałożyła sobie na talerz stos bekonu, wiedząc, że nie będzie się nim musiała dzielić z Harper. Sięgnęła do szafki i wyjęła duży kubek z wyblakłym logo Gamecocks. – Przesadziłaś wczoraj z tequilą? Harper syknęła, strzelając oczami na boki. – Ciszej. Nie chcę, żeby Bunia albo Lucille się dowiedziały. – Powoli upiła łyk kawy. – Nie mam pojęcia, ile wypiłam. Ktoś cały czas stawiał przede mną nową kolejkę. Bez końca… – Upiła łyk kawy, po czym podeszła do szafki. Wyjęła z niej szklankę, nalała sobie wody, a potem sięgnęła do kieszeni i wysupłała dwie aspiryny. – Śniadanie mistrzów – wymamrotała, z dygotem połknąwszy pastylki. Carson roześmiała się cicho, ze współczuciem. – Wybacz, siostrzyczko. Nie życzyłam ci kaca. Mogłam lepiej cię pilnować. Taki z ciebie drobiażdżek. – Nie potrafiła oprzeć się pokusie zażartowania z niej. – Waga piórkowa. – Nie musisz mnie pilnować, dziękuję bardzo. Zazwyczaj doskonale radzę sobie sama – odparła Harper. – Ale to był zwariowany dzień, a ja niewiele zjadłam. – Wypiła jeszcze trochę wody. – Niech zgadnę. Ty nigdy się nie upijasz. Carson uśmiechnęła się i wrzuciła pokaźny kawałek bekonu do ust. – Czuję się świeżo jak poranek. – Świetnie. – Podczas gdy ty smacznie chrapałaś, pojechałam do miasta i kupiłam nam kije i przynętę. Siostrzyczko, łap krem z filtrem, bo idziemy na ryby. Harper posłała jej spojrzenie spod półprzymkniętych powiek. – Ty chyba żartujesz. Robaki? Ryby? Ja? Zapomnij. Do kuchni weszli Nate, a za nim Dora. Carson poczuła przypływ emocji, gdy niebieskie oczy chłopca rozbłysły na jej widok. – Cześć, mały – powiedziała do niego. – Chcesz iść na ryby? – Na ryby? – powtórzyła Dora ze zdumieniem. – Nie pamiętam, aby ktoś wspominał, że mamy to dzisiaj w planach. – Nie wiedziałam, że w ogóle mamy jakieś plany – odparła Carson. Jako najstarsza, Dora zawsze
zakładała, że to ona powinna organizować rodzinne spotkania. Była też z natury apodyktyczna. – Ależ oczywiście, że mamy. O piątej pijemy koktajle na werandzie, wszyscy już odświętnie ubrani, żeby można było zrobić zdjęcia – wyjaśniła Dora. – Zdjęcia? Uroczy pomysł. Przygotuję aparaty. – Nie ty będziesz je robić. Bunia wynajęła fotografa. Carson poczuła się urażona. – Po co miałaby kogoś zatrudniać? Ja jestem zawodowym fotografem. Powiedz jej, żeby to odwołała. – Chce, żebyś ty też była przed obiektywem, a nie za nim – oświadczyła Dora. – Nigdy nie słyszała o samowyzwalaczu? Gdzie ona jest? Porozmawiam z nią. Głos zabrała Harper. – Daj spokój. Bunia poczyniła swoje ustalenia. Jestem pewna, że myślała o tobie. – Harper ma rację. Bunia wynajęła catering, żeby Lucille mogła odpocząć i także do nas dołączyć. Zadała sobie wiele trudu, by zorganizować to wszystko. – Dora posłała Carson znaczące spojrzenie. – Ale nikt nie wspominał nic o łowieniu ryb. W tej samej chwili do kuchni weszła Bunia z błyszczącymi oczami w towarzystwie Lucille. – To miała być niespodzianka, Doro. Proszę więc, uśmiechnij się i spróbuj jej nie popsuć. – Bunia zaczęła wymachiwać czerwoną wędką z kołowrotkiem. – Patrzcie, co znalazłam! – Delikatnie pogładziła sprzęt i zwróciła się do Nate’a. – Ta wędka należała do twojego pradziadka Edwarda. Uwielbiał łowić ryby i miał kilka wędek, rzecz jasna. Ale to tej używał niemal zawsze na końcu. Była jego ulubienicą. Wiem, że bardzo by się ucieszył, gdyby mógł nauczyć cię łowienia ryb. A jako że jego już nie ma, daje tę wędkę tobie, jego jedynemu prawnukowi. I życzę ci, byś złapał na tym pomoście tyle ryb, ile on. Bunia wręczyła chłopcu wędkę teatralnym gestem. Carson dostrzegła, że ta chwila wiele dla niej znaczy. W przeciwieństwie do niej Nate nie okazał żadnych emocji. Przyjął wędkę i spojrzał na nią obojętnie. Dora stanęła obok syna ze sztucznym uśmiechem na twarzy. – Jakie to cudowne! Podziękuj Buni – poleciła mu. Nadal wpatrując się w wędkę, chłopiec posłusznie powiedział: – Dziękuję. – Uroczy prezent – dodała Dora piskliwym z entuzjazmu głosem. – Dziękujemy ci bardzo, Buniu. Wędka bardzo mu się podoba. Uśmiech Buni nieco zbladł w obliczu nijakiej reakcji Nate’a, ale wzięła się w garść i uśmiechnęła się słabo do Dory. – Mam nadzieję, że będzie mu dobrze służyła. – Och, na pewno! – zawołała Dora. – Prawda, Nate? Chłopiec nie odpowiedział. Opuścił wędkę i zaczął ze skrępowaniem przestępować z nogi na nogę. Nie lubił skupiać na sobie uwagi. Carson dostrzegła, że Harper opiera się o blat i w milczeniu wpatruje w chłopca. Trudno jej było patrzeć na determinację, z jaką Dora okazuje entuzjazm w odpowiedzi na prezent Buni; nagle ogarnęło ją współczucie dla siostry. – Wiesz, Nate – rzekła spokojnie. – To bardzo dobra wędka. Gdy już zaczniesz łowić, pokochasz ją. Gwarantuję ci to. – Nie umiem łowić ryb – odparł Nate z nutą emocji w głosie. – Mój ojciec potrafi, ale nigdy mnie nie nauczył. Powiedział, że jestem za mały i niezdarny. Carson posłała spojrzenie Dorze, której twarz wykrzywiła się z żalu. Przeklęła Cala pod nosem za to,
że był zbyt leniwy i egoistyczny, aby zabrać dziewięcioletniego syna na ryby. – Jesteś w idealnym wieku, żeby się nauczyć – orzekła. – Wiesz, że dziadziuś nauczył mnie tego, gdy byłam jeszcze młodsza od ciebie? Siadywaliśmy na pomoście i łowiliśmy kulbaki, flądry, wszystkie rodzaje ryb. Potem je czyściliśmy, a Lucille je piekła i podawała na maśle z odrobiną cytryny i pietruszki. Pamiętasz, Buniu? Oczy Buni zajaśniały na to wspomnienie. – Twój pradziadek jest już w niebie, Nate, więc my cię nauczymy. – Co ty na to? – zapytała Carson. – Na to? – powtórzył Nate, nie zrozumiawszy tego wyrażenia. – Chcesz, żebyśmy cię nauczyły łowić ryby? – wyjaśniła Carson. – Nie. – Och – mruknęła pokonana. – Chcę, żebyś mnie nauczyła, jak się bawić z delfinem. – Delfinem? – zdziwiła się Dora. – Jakim delfinem? Carson jęknęła w duchu. Nie zamierzała z nikim dzielić się Delphine. – Delfinem, który przypływa do pomostu – oznajmił Nate. – To delfin cioci Carson. Dora spojrzała na siostrę z konsternacją. – Twój delfin? – Nie, oczywiście, że nie. To tylko dziki delfin, który czasami przepływa obok pomostu. – Jej delfin ma imię – wtrącił Nate. – Nazywa się Delphine. Pasuje do niego. Delphine bawi się z ciocią Carson – dodał z przekonaniem w głosie. Carson rozejrzała się po kuchni i zobaczyła, że wszyscy na nią patrzą. Westchnęła. – To długa historia. Skoro chcecie ją usłyszeć, chodźcie na pomost. Łowienie ryb to leniwy sport, więc będziemy mieć mnóstwo czasu na pogaduchy. Popołudnie okazało się ogromnym sukcesem. Bunia rozdała wszystkim kapelusze z szerokimi rondami i balsam do opalania, a Lucille z myślą o lunchu włożyła do kosza piknikowego skrzydełka kurczaka w curry na pełnoziarnistym chlebie, pikle, mandarynki, domowe ciastka owsiane i mnóstwo słodkiej mrożonej herbaty. Dora przygotowała osobny piknik dla Nate’a, który chłopak zjadł bez narzekania. Kobiety zasiadły do uczty w cieniu daszku nad pomostem, a potem rozpoczęły się wielkie połowy. Z początku Harper próbowała się wymówić od łowienia. Wygłosiła całą litanię wymówek – nie lubi siedzieć na słońcu, musi popracować, odpowiedzieć na mejle. Bunia przekonała ją jednak, żeby przyniosła laptop na pomost i usiadła w cieniu. Harper uległa i usadowiła się pod daszkiem z iPadem. W tym czasie Bunia nałożyła przynętę i pomogła Nate’owi i Dorze ją zarzucić. Carson przyniosła aparat i z radością robiła zdjęcia po raz pierwszy od wyjazdu z Los Angeles. Dzięki obiektywowi mogła łowić rodzinne chwile w zbliżeniach, uwieczniać cechy osobowości, których często nie widać gołym okiem. Zauważyła, że Harper po mistrzowsku potrafi znikać. „Mała myszka” siedziała cicho w kącie, ludzie zapominali o niej, co jej pozwalało ich obserwować. Jej palce wiecznie biegały po klawiaturze laptopa lub telefonu. Carson zastawiała się, czy pisze drwiące nowelki do matki, coś w stylu „Zabawnych opowieści z Południa” albo „Plotki z wieśniaczej riwiery”. Mały Nate bardzo przeżywał wszystko, co robił. Na każdym zdjęciu ze zmarszczonymi brwiami wpatruje się w Bunię, która uczy go, jak zakładać przynętę, zarzucać i wciągać. Na jego korzyść przemawiał fakt, że obserwował wszystko w milczeniu, niezależnie od tego, jak długo Bunia wyjaśniała mu różne rzeczy – a często dawała się ponieść. Gdy nadeszła jego kolej, aby spróbować, okazało się, że ma zwinne palce.
Dora się nie angażowała. Krążyła wokół Nate’a, czy to z niepokoju, czy z nawyku – tego Carson nie wiedziała. Trzymała swoją wędkę apatycznie, opierała się o poręcz i wpatrywała w morze. Na zbliżeniu Carson uchwyciła jej piękne niebieskie oczy wypełnione łzami. Około drugiej słońce wzeszło wysoko, a ryby przestały brać. Nikogo to jednak nie zraziło. Carson dolała nieco wódki do mrożonej herbaty, aby dać jej lekkiego kopa i rozwiązać wszystkim języki. Zadziałało. Gdy odłożyła aparat, Harper schowała iPada i wszystkie zaczęły przyjacielsko rozmawiać na bezpieczne tematy, takie jak kino, kuchnia i szczęśliwe wspomnienia. Tylko Nate trwał nieustępliwie przy pomoście. Od czasu do czasu Carson szła do niego, aby pomóc mu znów zarzucić, albo Dora smarowała mu kremem ramiona i buzię. Nagle Bunia pisnęła i pociągnęła za wędkę. – Złapałam coś! Wszyscy podbiegli do niej, krzycząc z radości. Zachęcona sukcesem i może nieco mniej zasadnicza za sprawą „herbaty” Bunia pohukiwała, gdy dziewczęta śmiały się i gwizdały. Carson sięgnęła po aparat, aby uwiecznić komiczną walkę Buni. W końcu starsza pani wciągnęła najmniejszego kulbaka, jakiego Carson kiedykolwiek widziała. Dora zachichotała. – Zacięta walka jak na tak niepozorną rybkę. – Hej – wtrąciła Carson obronnym tonem. – To nasza jedyna zdobycz! – Cóż, zróbmy zdjęcie mojego łupu – powiedziała Bunia, dumnie unosząc rybę w powietrze. – Zanim wrzucę biedaka z powrotem do wody. Nate niczym pies gończy podążył za Bunią, gdy ta chwyciła za kleszcze. Carson, niepewna, czy lekko zamroczona Bunia sobie poradzi, postanowiła ją wyręczyć, na co babcia zareagowała oburzeniem. – Łowiłam ryby w czasach, gdy ty byłaś jeszcze błyskiem w oku swojego ojca. Odsuń się. – Chwyciła rybę i sprawnie wyjęła haczyk. – Nate, kochanie, zechcesz czynić honory i wrzucić tę niepozorną rybkę z powrotem do wody? – Tak – odparł Nate głosem ochrypłym od strachu i podekscytowania. Wyciągnął obie ręce i mocno chwycił rybę. Wiła się, ale zdołał ją utrzymać i zanieść na skraj pomostu, ze sztywno wyciągniętymi przed siebie ramionami. Carson poszła za nim w nadziei, że nie zadusi ryby, zanim ją uwolni. Przechyliła się przez poręcz i ze zdumieniem zauważyła Delphine ze wzrokiem utkwionym w Nacie, który trzymał kulbaka nad wodą. – Nie karm delfina! – zawołała, ale było już za późno. Nate uwolnił rybę. W mgnieniu oka Delphine skoczyła, aby po mistrzowsku ją przechwycić. Podrzuciła ją w górę, złapała raz jeszcze i zanurkowała, znikając ze swoim skarbem. Nate wybuchnął wysokim, radosnym śmiechem. Przechylił się przez poręcz, stając na palcach, i rozpromieniony szukał śladów Delphine. Dora przycisnęła dłonie do ust, a jej oczy zogromniały z zaskoczenia na widok radości syna. Delphine wynurzyła się tuż obok pomostu, by wydać z siebie serię nosowych dźwięków dla wdzięcznej publiczności. Harper usiadła na pomoście i zanurzyła stopy w wodzie. Pomimo hojnie nakładanego balsamu i ogromnego kapelusza jej skóra już poróżowiała. – Chyba chce więcej ryb! – Żebraczka – oświadczyła Carson z dezaprobatą, zerkając na delfina i kręcąc głową. – Ktoś ją już najwyraźniej karmił rybami. To tłumaczy, dlaczego jest taka przyjacielska. Och, przestań! – zawołała do Delphine. – Damy nie żebrzą!
– Czy to ten sam delfin, który był tu dziś rano? – zapytała Bunia. – To Delphine – oświadczył Nate. – Delfin Carson. – To nie jest mój delfin – zastrzegła znów Carson z przeczuciem, że toczy przegraną bitwę. Spojrzała na wodę, w której czekała Delphine z błyszczącymi oczami. – Nie pomagasz mi – mruknęła, ale jak zwykle nie zdołała powstrzymać uśmiechu. – Jak się tu dostała? – zapytała Harper. – Do naszego pomostu? Carson próbowała bagatelizować wydarzenie. – Co mogę powiedzieć? Lubi mnie. Bunia roześmiała się z zadowoleniem. – Zawsze byłaś naszą małą syrenką. – Łagodnie pogłaskała Carson po policzku. Potem odwróciła się i przechyliła przez poręcz, aby władczo spojrzeć w dół na delfina. Delphine przechyliła głowę i posłała jej zalotne spojrzenie. – Ależ z ciebie ślicznotka – zauważyła Bunia. Gdy się wyprostowała, wiatr porwał jej koralowy jedwabny szal i uniósł go w powietrze. Krzyknęła cicho, a Carson rzuciła się, aby go złapać, ale nie zdążyła; szal przez chwilę szybował, po czym wpadł do wody. – I po zawodach – powiedziała Bunia z westchnieniem. – To nic, to tylko Ferragamo. Delphine popłynęła za jaskrawym szalem unoszącym się na wodzie. Z zaciekawieniem szturchnęła materiał nosem, jakby to były pływające szczątki, po czym uniosła go w powietrze i podrzuciła. Zabawa bardzo się jej spodobała, pływała wokół szala w ciasnym kółku, podrzucając go raz za razem. W końcu chwyciła go i zniknęła pod powierzchnią. – Ty mała złodziejko! – zawołała Bunia do kręgów na wodzie. – Wraca! – powiedziała Harper, wskazując palcem delfina, który wynurzył się trochę dalej. Wybuchnęła śmiechem. – O. Mój. Boże. Delfin wrócił do pomostu, ciągnąc za sobą szal przyczepiony do płetwy piersiowej. Wyglądał niczym dama na czerwonym dywanie. Wszyscy zaczęli się śmiać, nawet Bunia. Przechyliła się przez poręcz. Na dole Delphine trzymała szal Ferragamo w ustach. Carson opuściła aparat i spojrzała na twarze swojej rodziny – Harper, Dory, Buni, Nate’a – zrozumiawszy, że to dla wszystkich ważna chwila. Wszyscy się śmiali lub uśmiechali, i to właśnie ten tajemniczy delfin, który pojawił się znikąd, doprowadził do tego przełomowego momentu. – Przynajmniej wykazujesz dobry gust! – zawołała Bunia władczym tonem. – Witaj, Delphine, ty mała kokietko! Niniejszym ogłaszam cię jedną z moich Letnich Dziewcząt. Carson, Harper i Dora zaczęły klaskać i pohukiwać, przyłączając się do powitania delfina. Nastrój od razu się poprawił, gdy Delphine paradowała z szalem w wodzie pod nimi. – Chcę złapać następną rybę dla Delphine – zadeklarował Nate, idąc po swoją wędkę. – Zaczekaj. Nie. Nie powinniśmy! – zawołała za nim Carson. – Prawo zabrania karmienia delfinów. Są za to grzywny. – Och, dlaczego nie? – zapytała Dora, zachwycona pasją syna. – Kto nas tu zobaczy? I co złego się stanie, jeśli rzuci delfinowi jedną rybkę? Tym się przecież żywi, prawda? Nate tak się cieszy. Jeszcze nie widziałam, żeby coś poza grami wzbudziło w nim taki entuzjazm. I zobacz, ona tego wyraźnie się domaga! – Pobiegła do Nate’a. Bunia wzięła przynętę i przywołała wnuka gestem. – Weź wędkę. Lepiej bierz się do roboty, chłopcze. Klient czeka. – Nie martw się. – Harper poklepała Carson po ramieniu w geście pocieszenia. – Całe popołudnie zajęło nam złapanie tej jednej ryby. Wątpię, żeby schwytali następną. Carson z niepokojem skrzyżowała ramiona na piersi, zerkając to na Delphine, to na rodzinę. Bunia
i Nate pochylali się nad haczykiem głowa przy głowie, zakładając przynętę. Dora podniosła swoją wędkę i zarzuciła. Nawet Harper postanowiła dołączyć do zabawy; wzięła wędkę Carson i podała ją Buni, aby ta założyła przynętę. Rozmawiali z sobą, nawiązali prawdziwy kontakt. Delphine przyglądała im się z ciekawością. Szal zniknął; bez wątpienia schowała go w jakimś bezpiecznym miejscu. Carson nie miała serca, żeby się kłócić. W końcu kim była, aby się wtrącać? Przecież Delphine była wolna i mogła przypływać i odpływać wedle swojej woli. Może Dora ma rację. Co złego się stanie, jeśli nakarmią Delphine jedną małą rybą?
Rozdział dziewiąty W końcu przyszedł czas na przyjęcie. Bunia odpoczywała w chłodzie swojego saloniku, z zaciągniętymi przed nieustępliwym słońcem zasłonami, i bawiła się talią kart. Jej dłonie z dużą wprawą dzieliły talię na pół. Powietrze poruszyło się wokół nich, gdy karty wróciły na miejsce. Jedna po drugiej, rozłożyła siedem kupek na małym biurku i zaczęła kolejnego pasjansa. Jej dłonie znieruchomiały na dźwięk pukania do drzwi. – Proszę! – Gotowa, aby zacząć się ubierać? Bunia odwróciła się i zobaczyła Lucille w niebieskiej sukni z tafty z wyszywanym koralikami gorsetem. – O mój Boże, Lucille. Wyglądasz pięknie! – Myśli pani, że nie wiem? Uwielbiam błysk – odparła Lucille, puchnąc z dumy. – Dziękuję za sukienkę. – Pasuje ci. Promieniejesz w niej. Błękit królewski to twój kolor. – A teraz czas odłożyć karty i się wystroić. – Jesteś pewna, że nie mamy już czasu na szybką partyjkę remika? Lucille roześmiała się i podeszła bliżej. – Nie znam nikogo, kto tak lubiłby grać w karty, jak pani. – Może tylko z wyjątkiem ciebie? – Nawet ja. Bunia westchnęła teatralnie i położyła karty na stół. – Wiedziałaś, że te karty podarował mojemu dziadkowi sam admirał Wood? A on otrzymał je od admirała Perry’ego. To moja najcenniejsza talia. – Ucałowała ją na szczęście. – To wyjątkowy dzień, prawda? – Z pewnością. Chodźmy, pani Marietto. Pomogę pani. – No dobrze – odparła, z żalem odkładając karty. – Nie należy odwlekać dłużej nieuniknionej partyjki z moimi wnuczkami dzisiejszego wieczoru. – Nie, proszę pani. Jest pani gotowa. – Bardziej gotowa nie będę. Pozostało już jedynie sprawdzić, czy zdołam się wcisnąć w moją suknię. – Trzeba było sprawić sobie coś nowego, pani Marietto. To przecież pani urodziny. Zamiast kupować rzeczy wszystkim innym. Bunia otworzyła drzwi wielkiej garderoby. Wzdrygnęła się na widok tych wszystkich ubrań, kapeluszy i butów. – Och, Lucille, nie potrzebuję kolejnej sukni. Nie chcę. – Obrzuciła zawartość garderoby obojętnym spojrzeniem. – Większości nie wkładałam od lat. W niektóre już od dawna się nie mieszczę. Nie mam pojęcia, po co je trzymam. – Może więc nadszedł czas, aby je przejrzeć, wybrać niektóre i oddać na cele charytatywne. Przed przeprowadzką. W nowym domu nie będzie pani miała tyle miejsca. – Dobry pomysł. Nie zdołam wszystkiego wziąć z sobą. – Uśmiechnęła się krzywo. – Przeprowadzka do domu starców to jak próba generalna przed ostatecznym odejściem, prawda? Redukcja? Bóg jeden wie, że jestem gotowa. Zmęczyło mnie już dbanie o to miejsce, martwienie się każdą nadciągającą burzą, zaciąganie zasłon przed słońcem, te srebra, porcelana, meble. To teraz tylko ciężar. Marzę, aby się uwolnić od wszystkich tych rzeczy. Aby znów się zabawić. – Przyłożyła dłoń do policzka i spojrzała na rząd sukien w szafie. – Ale trudno będzie mi się rozstać z sukniami wieczorowymi. Z każdą z nich
łączy się wyjątkowe wspomnienie. Bunia z westchnieniem przesunęła dłonią po wspaniałych jedwabiach, taftach i brokatach. Wciąż widziała siebie nie jako Bunię, ale jako Mariettę Muir, bywalczynię charlestońskich salonów znaną z wydawania oszałamiających przyjęć, błyskotliwości i wyrafinowanego smaku. – Takie piękne materiały i kolory. Myślisz, że dziewczęta zechcą najpierw w nich pomyszkować i wybrać coś dla siebie? Carson nosi mniej więcej ten sam rozmiar co ja kiedyś. I Harper, gdyby je skróciła. – Pomyślała, że Dora nie zmieści się w żadną suknię. – Dora mogłaby wziąć buty i torebki. – To możliwe… – Był czas, że kupowałam nową suknię na każdą ważniejszą okazję – dodała z tęsknotą. – Oczy Edwarda jaśniały, gdy widział mnie taką wystrojoną. – Urwała, przypomniawszy sobie minę męża, gdy wchodziła do salonu i specjalnie dla niego obracała się z gracją wokół własnej osi. – To może cię zaskoczyć, ale tak naprawdę nie obchodzi mnie już, jak wyglądam. – To dopiero zmiana – mruknęła Lucille. – Myślisz, że to znak, że coraz gorzej ze mną? Staczam się? No wiesz, demencja czy coś w tym stylu? Lucille wybuchnęła śmiechem i pokręciła głową. W uszach Buni zabrzmiało to jak gdakanie kury. – Litości, oczywiście, że nie – oświadczyła, machając dłonią. – Podejrzewam po prostu, że ma pani teraz na głowie ważniejsze rzeczy niż falbanki. – Tak – potwierdziła Bunia z przekonaniem. – To prawda. – W takim razie którą suknię mam wyjąć? – Tę w kolorze złamanej bieli z czarnymi wzorami. Powinna pasować, nie sądzisz? – Istnieje tylko jeden sposób, aby się przekonać. A teraz proszę mnie wziąć za rękę, rozłożę ją, żeby mogła pani wejść do środka. Bunia uchwyciła się kurczowo ramienia Lucille i zatoczyła się lekko, niepewnie wchodząc w sukienkę. Lucille przez chwilę siłowała się z zamkiem w talii. – Może pani wciągnąć brzuch? – zapytała. Bunia najmocniej, jak tylko zdołała, wciągnęła brzuch, ale mięśnie miała już zwiotczałe, więc niewiele to dało. Kiedyś miała płaski brzuch; teraz w tym miejscu gromadziły się chyba wszystkie kalorie. Lucille z wysiłkiem podciągnęła zamek wyżej. Bunia wypuściła powietrze i poczuła, że wąska talia obejmuje jej brzuch niczym boa dusiciel. – Boże drogi, ledwie mogę oddychać! Teraz wiem, jak czuły się moje antenatki w gorsetach. – Przy akompaniamencie szelestu materiału podeszła ostrożnie do wysokiego lustra na drzwiach. Wyprostowała ramiona i przyjęła dumną postawę, studiując swoje odbicie. Ozdobne czarne zawijasy w talii odwracały uwagę od zaokrąglającego się brzucha, a trapezowe cięcia spływały aż do podłogi i dodawały sylwetce lekkości. – Nieźle – orzekła, wygładziwszy materiał rękami. – Całkiem, całkiem. Nie wyglądam nawet na siedemdziesiątkę – pochwaliła się. – Szwy wyglądają tak, jakby miały lada chwila puścić – zawyrokowała Lucille. – Och, niech puszczają – odparła Bunia, wachlując się dłonią. – Będę płytko oddychać. Chcę wyglądać ładnie do naszych zdjęć. Czy fotograf już jest? – Tak, proszę pani. Od jakiegoś czasu. Oczywiście Carson marudzi, że lepiej zrobiłaby te zdjęcia i że powinnyśmy były ją poprosić. – Ale ja chcę, żeby ona była na zdjęciach. – To samo jej powiedziałam. Ale rozumiem, co czuje. To głupie, zatrudniać catering, skoro ja mogłam ugotować coś smaczniejszego. – I co ja mam z wami począć? – zapytała Bunia, unosząc dłonie. – Chciałam, żeby dla odmiany ktoś
obsłużył ciebie. Lucille mruknęła coś niewyraźnie pod nosem. – Po prostu powiedz: dziękuję – zażartowała Bunia. – À propos cateringu, oni też już są? – Pewnie, że tak. Od wielu godzin wszystko rozstawiają. A dziewczęta czekają w salonie. Wszyscy już są. Brakuje tylko pani! – Och… – Bunię ogarnęło podenerwowanie. Nie lubiła, aby ją pospieszać. – Cóż, to moje przyjęcie urodzinowe. Nie mogą zacząć beze mnie. Podeszła do komody i wyjęła z szuflady małe pudełko na biżuterię. Starannie ją dobrała na ten wieczór. Choć było jej niewygodnie, w tej sukni wyglądała jak królowa. Żałowała, że Edward nie może jej teraz zobaczyć. Pochyliła się do lustra, aby włożyć do uszu diamentowe kolczyki, które Edward podarował jej na pięćdziesiątą rocznicę ślubu. Na palcu serdecznym miała zabytkowy brylant o fasetowym szlifie. Duży kamień odbijał światło i lśnił na jej palcu niczym milion gwiazd. W końcu wzięła trzy czarne aksamitne woreczki z perłami i włożyła je do czarnej wyszywanej paciorkami torebki. Na komodzie został niebieski woreczek z aksamitu. Spojrzała przez ramię na Lucille. – Zamierzałam dać ci to później, gdy zjemy deser. Ale sądzę… – Odwróciła się do Lucille twarzą. – Cóż, droga przyjaciółko, powinnaś włożyć to już teraz. – Wręczyła jej aksamitny woreczek. Lucille szeroko otworzyła oczy. – Cóż to takiego? Już kupiła mi pani sukienkę. – To do kompletu. Lucille posłała jej żartobliwie podejrzliwe spojrzenie, po czym otworzyła woreczek i wysypała zawartość na dłoń. – Boże wszechmogący! – zawołała na widok pary dużych kolczyków z szafirami okolonymi diamentami. – Boże, Boże… – Znów spojrzała na Bunię, tym razem z przerażeniem. – Czy one są prawdziwe? – Oczywiście, że tak. – Bunia wybuchnęła śmiechem. – Należały do mojej matki. A teraz są twoje. Będą wyglądały cudownie do tej sukienki. Nie mogę się doczekać, by cię w nich zobaczyć. No dalej, załóż je. Lucille stanęła przed lustrem i drżącymi z podekscytowania dłońmi wyjęła złote kółka, aby zastąpić je szafirami i diamentami. Bunia poczuła przypływ miłości na myśl, że te ręce dbały o nią przez lata. Lucille się wyprostowała. Kolczyki lśniły w jej uszach, ale gasły w blasku jej oczu. – Jak wyglądam? Bunia poczuła się szczęśliwa, widząc, że kolczyki – błyskotki, które od lat leżały bezużytecznie w sejfie – przyniosły komuś tyle radości. – Myślę, że… seksownie to właściwe słowo – orzekła, za co została nagrodzona rumieńcem, na który liczyła. Wesołość prysła, gdy ujęła Lucille za ręce. – Droga przyjaciółko, przyjmij, proszę, te kolczyki jako dowód mojej miłości i wdzięczności, której nigdy nie zdołam wyrazić słowami. Lucille przygryzła wargę do głębi wzruszona. – Idziemy? Czas wyłożyć karty na stół. Ujęła Bunię pod ramię i dwie stare przyjaciółki razem podeszły do drzwi. Bunia zatrzymała się tuż przed nimi i mocniej uścisnęła dłoń Lucille, po czym gwałtownie wciągnęła powietrze. – Proszę się nie denerwować. Poradzi sobie pani – zapewniła Lucille, by dodać jej otuchy. – Od dawna pani o tym myślała. – Denerwować? Trzeba znacznie więcej niż trzech głupiutkich dziewcząt, żeby mnie zdenerwować. –
Położyła dłoń na brzuchu i wzięła głęboki oddech. – Ale tak wiele leży teraz na szali, nieprawdaż? – Zażądają prawdy. Bunia jeszcze raz głęboko odetchnęła i spojrzała na Lucille błagalnie. – Czy nie wydam się apodyktyczna przez żądania, które dzisiaj postawię? – Pani? Apodyktyczna? – Lucille zachichotała. – Boże broń. Manipulantka, być może. Przebiegła, wyrachowana, despotyczna… – Tak, tak… – zgodziła się Bunia. – Teraz widzę, że moje intrygi wywoływały tylko żałosne skutki. – Oraz intrygi pana Edwarda. Bunia umilkła, znów myśląc o mężu. Był dobrym człowiekiem, ale chyba kochał ją zbyt mocno. Miłość go zaślepiała, a ona nie wahała się tego wykorzystać, gdy chodziło o ich syna. – Myślisz, że Edward, cóż, skreślił Parkera? – zapytała. – Nie. Ale według mnie powinien był spuścić chłopakowi porządne lanie. – Może. – Myśli Buni znów podążyły wyboistą ścieżką, gdy zaczęła bezwiednie obracać pierścionek na palcu. – Jego żonie także należało się lanie. Pozwalał mi na zbyt wiele. Och, Lucille, obawiam się, że osłabiłam obu mężczyzn w moim życiu. – To było wtedy – odparła Lucille. – A teraz jest teraz. Proszę powiedzieć swoje i pozwolić, aby karty ułożyły się same. – Tak – przyznała Bunia, zerkając na diament. – Muszę się opanować i własne opinie dziś wieczorem zachować dla siebie. Niech to poukładają między sobą. – Taki jest plan. Bunia nie znosiła głupców, a Lucille głupia nie była. Bunia zawsze mogła liczyć na jej umiejętność przejścia prosto do sedna i na jej szczere, jasne opinie. Zebrała myśli. Grając w brydża, denerwowała swoich partnerów, całą wieczność obmyślając, jak rozegra swoją rękę. Gdy jednak zaczynała, rzucała karty na stół, mając zaplanowany w głowie każdy ruch. Odetchnęła głęboko. – Jestem gotowa. Idziemy? Lucille zacisnęła dłoń na jej ramieniu. – Zaczynajmy. Przyjęcie rozpoczęło się dokładnie tak, jak zaplanowała. Gdy fotograf skończył pracę, podano jej ulubionego wytrawnego różowego szampana we francuskich kryształowych kieliszkach, które należały do rodziny od pokoleń. Bunia wolała czarki od fletów. Różowe bąbelki łaskotały ją w nos, gdy piła. Nate z radością uciekł do swojego pokoju, gdzie przygotowano dla niego oddzielną kolację na tacy oraz film. Ten wieczór należał do jej dziewcząt i chciała, aby był doskonały. Pięć kobiet usiadło razem w świetle kryształowego żyrandola, w zielonej jadalni. Bunia kazała usunąć dwie sekcje stołu Sheraton, aby stworzyć intymną atmosferę. Blask świec odbijał się od rodzinnych sreber i kryształów. Od czasu do czasu dolatywał ją zapach białych róż z kwiatowej aranżacji. Odchyliła się na oparcie i spojrzała na twarze wokół siebie. Konwersacja toczyła się gładko, koncentrując się wokół wspomnień z wakacji sprzed lat. Gdzieś pomiędzy łowieniem ryb a szampanem nawet Dora się rozluźniła i z entuzjazmem włączyła do rozmowy. Najstarsza z wnuczek Buni miała doskonałą pamięć do szczegółów, ożywiających jej historie. Bunia uznała, że odziedziczyła tę cechę po Parkerze. Carson śmiała się dźwięcznie. Zawsze uwielbiała się śmiać i nie wstydziła się tego. Swobodnie dorzucała swoje trzy grosze, które dodawały historiom pikanterii, i była nieustraszona w wyrażaniu własnych opinii, będących raczej żartami niż drwinami. Ona także była gadułą.
Tylko Harper zachowała rezerwę. Zachowywała się przyjaźnie i śmiała ze wszystkimi. Rzadko natomiast dodawała coś od siebie. Gdy jednak zdobywała się na komentarz, każdy cechował się mądrością i ciętym dowcipem. Bunia przysłuchiwała się, a jej oczy błyszczały nad brzegiem kieliszka; dziwiła się tej dotychczas nieznanej stronie wnuczki. Obserwowała swoje dziewczęta, kosztowała różnych dań, próbowała win i z zaskakującym znawstwem wypowiadała się o przyprawach i winnicach. Promieniała, widząc, że wszyscy dobrze się bawią, śmieją i mlaszczą z apetytem. Nastrój był równie promienny co migoczące płomienie świec. Gdy wniesiono tort kokosowy, a Bunia zdmuchnęła osiem świec (nalegała, aby nie postępować śmiesznie i nie upychać osiemdziesięciu na ostatniej warstwie), nadszedł czas na prezenty. Bunię o wiele bardziej cieszyło to, co zamierzała podarować, niż to, co mogła otrzymać. Dostała już tyle podarków od swoich przyjaciół. Dzwonek odzywał się przez cały tydzień, gdy kurierzy i listonosze bezustannie zatrzymywali się przed domem. Morska Bryza tonęła w powodzi pięknych bukietów, a w ślicznych pudełkach nadeszło więcej mydełek i słodyczy, niżby zdołała spożytkować do końca życia. Dora nieśmiało wręczyła jej pięknie opakowane puzderko. W środku Bunia znalazła ręcznie robiony szal z najdelikatniejszej wełny merynosów z uroczymi długimi frędzlami. Wspaniały prezent, a fakt, że był ręcznej roboty, głęboko wzruszył Bunię, choć Dora nie mogła przestać przepraszać za jego wszystkie rzekome wady. Bunia uznała wtedy, że naprawdę trzeba ją nauczyć czerpać dumę ze swoich osiągnięć. Harper zaskoczyła ją jakimś nowoczesnym ustrojstwem, które nazywała iPadem. Na dziewczętach podarek zrobił ogromne wrażenie, stłoczyły się wokół niego, aby ocenić wszystkie funkcje, ale Bunia nie miała w ogóle pojęcia, jak tego używać. Harper obiecała, że ją nauczy, i dodała, że pomoże jej „podłączyć się do sieci”. Miły gest, cokolwiek to oznaczało. Na końcu Carson położyła przed nią pudełko owinięte w fioletowy materiał w kwiaty w japońskim stylu furoshiki. Bunię rozbawił ten egzotyczny akcent, jakże typowy dla Carson. Nie była jednak przygotowana na sam prezent. W środku leżała oszałamiająca fotografia Buni w jej ulubionym fotelu bujanym na werandzie wychodzącej na zatokę. Carson cały swój talent włożyła w uchwycenie odpowiedniego balansu czerwieni i żółci zachodzącego słońca, które dodawało blasku skórze Buni, nadając jej eteryczny wygląd. Była to szczególna chwila zamyślenia, a nie poza. Carson uwieczniła rzadko spotykany smutek na jej twarzy, ogromną czułość, którą każda z dziewcząt rozpoznała i poczuła się głęboko poruszona. Bunia spojrzała Carson w oczy i podziękowała jej. Gdy wymawiała te słowa, ze zdumieniem myślała o przenikliwości kobiety, która potrafiła zauważyć takie przebłyski czyjejś duszy. Gdy kelnerzy sprzątnęli ze stołu ostatnie nakrycia, Bunia dała im sygnał, aby rozlali kolejną butelkę szampana. Nadszedł moment, na który tak długo czekała. – Teraz moja kolej na wręczanie prezentów – oświadczyła. – Dostaniemy prezenty? – zapytała Dora, ze zdumieniem unosząc brwi. Bunia sięgnęła po czarną, wyszywaną koralikami torebkę, którą przewiesiła przez oparcie krzesła. Wyjęła z niej trzy aksamitne woreczki i wręczyła je wnuczkom. Rozległy się wysokie piski, a potem chór zachwytów. Dziewczęta zerwały się na równe nogi, aby ucałować Bunię pośród deklaracji miłości i podziękowań, od których aż zakręciło się jej w głowie. Uśmiechnęła się szeroko na myśl, że dziewczęta wyglądają jak motyle w jej ogrodzie, przenoszące się z kwiatka na kwiatek, gdy wirowały wokół, pomagając sobie nawzajem zapiąć perłowe naszyjniki. Za chwilę w kaskadach śmiechu pobiegły do łazienki, aby podziwiać się w lustrze. Bunia i Lucille zostały przy stole, z uśmiechem wznosząc toast za swój sukces. Wkrótce dziewczęta wróciły i zajęły miejsca przy stole, a ich twarze jaśniały z radości. Bunia przez chwilę uważnie mierzyła je wzrokiem, szukając śladów rozczarowania i oznak transakcji, do których mogło dość w łazience. Ku jej uldze każda z dziewcząt wydawała się zachwycona swoim naszyjnikiem.
Lucille i Bunia wymieniły znaczące spojrzenia, a Lucille natychmiast wstała, taktownie przeprosiła, po czym wyszła, aby dopilnować wyjazdu firmy cateringowej. Bunia spojrzała na każdą z wnuczek po kolei, rozkoszując się ich radością z otrzymanego prezentu – na Dorę w długich różowych perłach, na Carson w ciemnych perłach z Morza Południowego i na Harper w kremowej obróżce z trzech sznurów. Każda z nich wyrosła na niepowtarzalną piękność. Nie mogłaby kochać ich bardziej niż w tej właśnie chwili. Teraz musiała się pomodlić o siłę, aby stawić im czoło. Uniosła srebrną łyżeczkę i uderzyła lekko w kryształowy kieliszek, by przyciągnąć ich uwagę. Rozmowy ucichły i wszystkie oczy zwróciły się na nią. – Moje drogie – rozpoczęła. Znów ogarnęło ją zdenerwowanie. Odchrząknęła. – Zbyt dużo czasu minęło, odkąd po raz ostatni spotkałyśmy się w Morskiej Bryzie. Mam nadzieję, że wszystkie czułyście, iż to jest wasz dom, miejsce, do którego możecie wrócić, kiedy tylko zapragniecie. Każda z dziewcząt uprzejmie zapewniła ją, że to prawda. – Czas pędzi jednak do przodu. Jak wiecie, nie młodnieję. Jestem już stara i pogodziłam się z tym, że nadeszła dla mnie pora na przeprowadzkę do domu spokojnej starości, gdzie zamieszkam wśród przyjaciół i, co ważniejsze, gdzie będę mogła korzystać z wielu dobrodziejstw, które ułatwią mi życie, gdy osiągnę pewien wiek. Dora, która siedziała najbliżej, poklepała jej dłoń. – Dla nas pozostaniesz wiecznie młoda, Buniu. – Dziękuję ci, kochanie. Niestety, nie staję się też bogatsza. Co prowadzi do sedna. Wszystkie trzy ułożyłyście sobie życie w innych częściach kraju. Wszystkie jesteście zajęte; macie inne miejsca, do których jeździcie na wakacje. Rozumiem to i muszę pogodzić się z faktem, że wasze wizyty w Morskiej Bryzie są sporadyczne. Nie mówię tego, aby was krytykować. Zawsze byłam jednak realistką. – Rozłożyła dłonie. – Sprzedaję Morską Bryzę – dodała z gorzkim uśmiechem. Na twarzach dziewcząt odmalowała się mieszanina szoku i żalu. Dora przemówiła pierwsza. – Ale przecież dom był w rodzinie od pokoleń. – Owszem, to prawda. Czuję ten ciężar. Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy. – Nie ma jakiegoś sposobu, aby go zatrzymać? – zapytała Carson. Wyglądała na załamaną. – Naprawdę nie sądzę. – A… ale – wyjąkała Dora. – Ja… myślałam… – Pokręciła głową. – Nie wiem, co sobie myślałam. – Roześmiała się skrępowana. – Chyba to, że masz kufry wypchane pieniędzmi. Bunia uśmiechnęła się pobłażliwie. – Byliśmy zamożni, fakt. Ale nasza fortuna znacznie się skurczyła. Pojawiły się złe inwestycje, wzloty i upadki giełdy, wysokie koszty życia i wydatki związane z chorobami i zaawansowanym wiekiem. Gdy wasz dziadek przeszedł na emeryturę, żyliśmy z oszczędności. Nie mieliśmy żadnych dochodów, gdy wydatki poszły w górę. Gdybyście wiedziały, ile dzisiaj kosztuje ubezpieczenie tego domu, zapłakałybyście rzewnymi łzami! – Urwała, ostrożnie dobierając słowa. – Były też wydatki Parkera. Prawda jest taka, że mój syn, a wasz ojciec, przejadł w swoim życiu całą górę moich pieniędzy. Wspierałam go i muszę zaakceptować swój udział w tym, jak to wszystko się skończyło, ale jest, jak jest. Zapadła cisza, gdy dziewczęta przetrawiały nowe informacje. – Co zrobił? – wypaliła Dora, przerywając milczenie. – Nie rozumiem – dodała ciszej Harper. – Co to znaczy, że przejadł całą górę twoich pieniędzy? Bunia zerknęła na Carson, która siedziała nieruchomo, z zaciśniętymi zębami. Jej niebieskie oczy płonęły jak pochodnie. – Parker nigdy nie utrzymywał się sam – oświadczyła Bunia, próbując złagodzić swój komunikat
dobrocią. – Drogi chłopiec, angażował się w mnóstwo różnych projektów i miał wielki potencjał. Niestety, nigdy tego potencjału nie zrealizował. Potrzebował… – urwała, szukając właściwego słowa, szczerego, ale uczciwego – …wsparcia przez lata. A my z Edwardem udzieliliśmy mu tego wsparcia. Carson nie zdołała dłużej zachować milczenia. – Wsparcia? On żył z kieszonkowego, które dawała mu Bunia. – Chwileczkę – wtrąciła Harper. – Chcesz powiedzieć, że nie zarabiał żadnych pieniędzy? Że Bunia po prostu mu je dawała? – To właśnie mówię – przytaknęła Carson. – A co z jego pisaniem? Bunia zakryła oczy dłonią, gdy Carson wybuchnęła obraźliwym śmiechem. – Jego pisaniem? – zapytała drwiąco. – Pytasz poważnie? – Tak. Poważnie – odparła Harper nieugięcie. – Żyłam w przekonaniu, że mój ojciec był pisarzem. Twarz Carson wykrzywił niezwykły jak na nią okrutny uśmiech. – Czyżby? Nie, Harper. Nasz ojciec nie był pisarzem. Był niedoszłym pisarzem. A raczej nie tyle chciał być pisarzem, ile zyskać sławę. A to duża różnica. – Nie musisz być taka okrutna – zbeształa ją Harper, patrząc siostrze prosto w oczy. Carson wzruszyła ramionami. – Ja, okrutna? Wiesz, że jego wielka amerykańska powieść nigdy nie została wydana, prawda? Powinnaś to wiedzieć. Twoja matka była pierwszym redaktorem, który ją odrzucił. – W jej głosie zabrzmiało oskarżenie. – Tak – odparła Harper z rezerwą, zachowując panowanie nad sobą. – Matka zawsze bez ogródek wyrażała się o jego talencie, a raczej jego braku. Myślałam jednak, że na jej osąd wpływa ogólna pogarda, jaką do niego żywiła. Te słowa nieco udobruchały Carson. – Cóż, nie była jedyna, jeśli chodzi o taką ocenę jego talentu. Mógłby wytapetować pokój odmowami. – A scenariusze? – naciskała Harper. – Czy to nie dlatego wyjechał do Kalifornii? – O Boże – jęknęła Carson, kręcąc głową ukrytą w dłoniach. Podniosła wzrok na Harper i dodała: – Ty naprawdę o niczym nie masz pojęcia, prawda? Głos zabrała Dora. – Najwyraźniej ja też nie. Zawsze sądziłam, że tatuś żył z pisania scenariuszy. Carson opuściła dłonie i wbiła oskarżycielskie spojrzenie w Bunię. – One nie wiedzą? – zapytała. Bunia uniosła brodę. – To była tylko jego sprawa. – A więc cudowny mit o Parkerze Muirze artyście, pisarzu, przedsiębiorcy, ukochanym synu wspaniałego klanu Muirów żyje i ma się świetnie – mruknęła Carson sarkastycznie. – Dobra robota, Buniu. Dora oparła obie dłonie na stole. – Myślę, że to jest także nasza sprawa, Buniu. Nie jesteśmy już dziećmi. To nasz ojciec, niezależnie od tego, jak bardzo nieobecny, który najwyraźniej znacząco naruszył rodzinny majątek. Właśnie nam powiedziałaś, że sprzedajesz Morską Bryzę z powodu jego długów. To ma wpływ na każdą z nas. W końcu jesteśmy twoimi spadkobierczyniami. Po naszych matkach, rzecz jasna. Bunia wyprostowała się na krześle. – Waszych matkach? – powiedziała z niesmakiem. – Moje synowe to nic więcej jak rozczarowanie. Mój syn miał może trzy żony, ale do tanga trzeba dwojga.
Carson gwałtownie wstała i sięgnęła po butelkę szampana. Napełniła swój kieliszek, po czym obeszła stół, aby dolać szampana siostrom. Żałując swojego komentarza, Bunia utkwiła wzrok w kwiatowej aranżacji na stole. Róże wyglądały nieziemsko na tle migoczących świec. Cofnęła się myślami do dawnych przyjęć, gdy Parker był młody i świetnie się zapowiadał. Wyglądał doskonale w wieczorowej marynarce, a ze swoim bystrym dowcipem, eleganckimi manierami i czarującym wyglądem był wręcz oszałamiający. Żałowała, że jego córki nie mogły go wtedy znać. Harper odwróciła się do babci i powiedziała spokojnie: – Buniu, nie znam mojego ojca. Poza kilkoma historiami, którymi mnie karmiłaś, i strzępkami uzyskanymi od matki, to dla mnie całkowicie obcy człowiek. Od ciebie usłyszałam, że był pisarzem, przymierającym głodem artystą. Romantyczna postać. Od matki się dowiedziałam, że był beznadziejnym pijakiem, pisarzem bez talentu, za to z wygórowanymi oczekiwaniami. I kobieciarzem. – Myślę, że twoja matka celnie go podsumowała. – Carson uniosła kieliszek z szampanem w drwiącym toaście. – Za starego dobrego tatkę. – Wystarczy, Carson – oświadczyła Bunia, urażona do głębi. Spojrzała na wnuczkę, zastanawiając się, skąd tyle w niej nienawiści. Carson z pogardliwym grymasem jednym haustem opróżniła kieliszek. – Wciąż nie odpowiedziałaś na pytanie Harper – wtrąciła Dora, wracając do bolesnego meritum. – Jak tatuś zarabiał na życie przez te wszystkie lata w Kalifornii? Carson powoli odwróciła się na krześle do Buni, obracając w dłoniach nóżkę kieliszka i czekając, wręcz rzucając jej wyzwanie, aby odpowiedziała na pytanie. Gdy Bunia się nie odezwała, odstawiła kieliszek na stół i wbiła w niego wzrok. – Dobra matka przesyłała swojemu synalkowi kieszonkowe co miesiąc – poinformowała siostry. – W domu to zawsze była wielka sprawa, wiecie? Tata czekający na swój czek. – Spojrzała na pusty kieliszek i dodała zmienionym tonem: – Wiem, że chciałaś mu pomóc. – Nie tylko jemu – wtrąciła Bunia. – Także tobie. Carson sięgnęła po butelkę i znowu napełniła swój kieliszek. – Na początku nie było tak źle. Mieliśmy ładne mieszkanie. Bunia i dziadek dali mu sporo pieniędzy na inwestycję w jakieś nowe przedsięwzięcie. Byłam jeszcze mała. Nie pamiętam, co to było. – Film – wyjaśniła Bunia. Carson spojrzała na nią przeciągle. – Nie, nie sądzę, aby to był film. – Chyba lepiej wiem – odparła Bunia. – Pamiętam to doskonale. Napisał scenariusz i znalazł producenta. – Pomachała dłonią. – Ja… nie pamiętam tytułu. – Chciałabym go zobaczyć – szepnęła Dora. – Film na podstawie scenariusza tatusia. To jest coś, prawda? – Ostatnie słowa wypowiedziała jak kibicka próbująca zaszczepić w dziewczętach dumę z ojca. Bunia ugryzła się w język. Edward od początku podejrzliwie podchodził do całego projektu, ale naciskała na wsparcie finansowe, wierząc w zapewnienia Parkera, że jeśli zdoła zrobić jeden film, za nim pójdą następne. Była to znacząca inwestycja; modliła się, aby w końcu dała początek jego karierze. Gdy film został ukończony, polecieli z Edwardem do Atlanty, aby go zobaczyć. Kupiła nową sukienkę na tę okazję i chciała wydać przyjęcie, ale syn był osobliwie przeciwny nagłaśnianiu sprawy i wręcz próbował ich zniechęcić do przyjścia na pokaz. Premiera odbyła się w obskurnym kinie w gorszej dzielnicy, co powinno być dla nich pierwszym ostrzeżeniem. Bunia była tak zszokowana, a Edward oburzony filmem, że wstali i wyszli po pierwszym kwadransie. W drodze do Charlestonu Edward musiał wyjaśnić Buni, czym jest miękka pornografia.
– Gdzie jest ten film? Chciałabym go zobaczyć – powiedziała Harper. – Nie mam pojęcia – odparła Bunia nieobecnym tonem. – Zapewne został zniszczony. Zgubił się. Carson odwróciła się i dorzuciła swobodnie: – Film się nie zachował, a najważniejsze jest to, że nigdy nie odniósł sukcesu, a po nim nie było żadnych innych. Koniec historii. Odwróciła się do Buni, sugerując wymownym spojrzeniem, aby przerwały w tym punkcie. Bunia natychmiast zrozumiała, że Carson zna całą prawdę, ale nie chce o tym rozmawiać. Wstydziła się, ale chroniła też reputację ojca i, być może, Buni. – Potem było już tylko gorzej – kontynuowała Carson. – Eksmitowano nas z różnych mieszkań częściej, niż dałam radę spamiętać, a każde z nich było brzydsze od poprzedniego. Tatuś był mistrzem w jednej dziedzinie. – Roześmiała się gorzko. – A mianowicie w oszukiwaniu egzekutorów. Zaraz – dodała, unosząc palec. – Był dobry w jeszcze jednym – przyznała. – Umiał opowiadać niezłe historie. Cholerna szkoda, że nie zdołał nigdy przelać ich na papier. Jego jedyną publicznością byli kumple w barze. – Opróżniła kieliszek. – Umarł sam, w barze. Wiedziałyście o tym? – Zerknęła na siostry, po czym przeniosła wzrok na Bunię. – Policja zadzwoniła do mnie, żebym zidentyfikowała ciało. – Urwała, po czym, obracając nóżkę kieliszka w dłoni, dodała ponuro: – Nie jest to jedno z moich najszczęśliwszych wspomnień. Bunia uniosła dłoń do gardła, czując, jak się zaciska. Nie wiedziała o tym. Zanim Carson do niej zatelefonowała, ciało przewieziono już do kostnicy. Edward natychmiast poleciał do LA, aby zabrać trumnę i Carson do domu, do Karoliny Południowej. Przyjęła za pewnik, że to Edward dokonał identyfikacji, a on nigdy nie wyznał jej prawdy, zapewne by ją chronić. To byłoby w jego stylu. – Myślałam… – bąknęła Dora, ale zakłopotana przerwała, aby zaczerpnąć tchu. – Boże, myślałam, że było zupełnie inaczej – wyjaśniła powoli. Zerknęła na Carson. – Przez wszystkie te lata, gdy mieszkałaś w Kalifornii, wyobrażałam sobie, że żyjesz w luksusowym mieszkaniu z widokiem na ocean. Korzystasz z życia, otoczona gwiazdami filmowymi i splendorem. Byłam o ciebie zazdrosna, Carson. Myślałam, że to ty jesteś szczęściarą. – Ja i luksusy? – Carson roześmiała się gorzko. – Niekoniecznie. – Przynajmniej wiesz, że cię kochał – oświadczyła nieugiętym tonem Dora. – Ja wiedziałam, że mnie nie kochał nigdy. Matka często mi to powtarzała. Mówiła, że jestem dla niego tylko irytującym ciężarem, kimś, komu musi przesyłać prezenty na urodziny i Gwiazdkę, jeśli sobie przypomni. Co nie zdarzało się często. – Skrzyżowała ramiona na piersi i odwróciła głowę. – Och, Doro – mruknęła cicho Bunia, gotowa udusić Winnie za bezduszność. Cóż za wstrętna kobieta. Jak matka może mówić podobne okrucieństwa młodej dziewczynie? Dora odwróciła się, aby ponad ramieniem Buni spojrzeć na Carson. – Wiesz, co jest w tym wszystkim najdziwniejsze? To nie jego nienawidziłam. Nienawidziłam ciebie, bo to ciebie tatuś kochał najbardziej. Zatrzymał cię przy sobie, a mnie i Harper zostawił. – Kochał mnie? Ciągał mnie za sobą tylko po to, żebym się nim zajmowała. – Carson! – Bunia przerwała jej ostro. – To nieprawda. Chciał cię mieć przy sobie. Nie miałaś matki, która by cię wychowywała. – Miałam ciebie – odparła Carson łamiącym się głosem. – Chciałam zostać z tobą. Błagałam cię, żebyś mnie zatrzymała, ale ty nie chciałaś. Bunia jęknęła cicho, słysząc, ile zawodu jest w oskarżeniach Carson. – Marzyłam, żeby cię przy sobie zatrzymać. Pragnęłam tego. Ale co miałam zrobić?! – zawołała. – Byłaś jego córką! – Nie! – krzyknęła Carson. – Nie z tego powodu pozwoliłaś mi odejść. Nigdy nie potrafiłaś mu
odmówić. – Łzy zapiekły ją pod powiekami. – Nawet dla mnie. Bunia uniosła dłonie do policzków. – Nie możesz w to wierzyć! Parker… on cię kochał – oświadczyła rwącym się głosem. – Kochał was wszystkie. – Czyżby? – Carson wzruszyła ramionami, pociągając nosem i ocierając łzy z policzków. Żałośnie pokręciła głową. – Może. Sama nie wiem. Próbował. Ale wiesz co? Nic mnie to nie obchodzi. Był okropnym ojcem. Włóczęgą, leniwym menelem… – Carson, przestań – syknęła Dora. – Tatuś wcale taki nie był! – A ty skąd możesz wiedzieć? – wypaliła Carson. – Nie widywałaś się z nim, chyba że ten jeden raz, kiedy wrócił do domu, aby poprowadzić cię do ołtarza. – Pochyliła się, by przyszpilić Dorę wzrokiem. – Nie pamiętasz, jak powiedziałaś, że się boisz, że się wywali po drodze, bo będzie tak pijany? On to słyszał. I to go zabolało. Dora zbladła. Bunia poczuła, że kurczy się w środku. Nie mogła złapać tchu. Głos zabrała Harper. – Ja widziałam ojca tylko raz w życiu, na ślubie Dory. Miałam czternaście lat. Strasznie się wtedy denerwowałam i cieszyłam na myśl, że go zobaczę. Gdy jednak wszedł do kościoła, nawet ja zauważyłam, że jest pijany. Tak jak przepowiadała moja matka. Pamiętam, że dziadek był na niego zły. Później, na przyjęciu, doszłam do wniosku, że muszę go poznać. W końcu był moim ojcem. Poszłam za nim. Znalazłam go w holu na tyłach, opierał się o ścianę. Marzyłam, że mnie obejmie i powie, jak bardzo mnie kocha. A on podszedł i wbił we mnie wzrok, kołysząc się lekko na nogach, a ja uśmiechnęłam się szeroko, że aż mnie rozbolały policzki. Rozciągnął szyderczo wargi i powiedział: „Wyglądasz identycznie jak twoja matka”. Harper urwała, jej twarz wykrzywiła się z bólu na to wspomnienie. – Nigdy nie zapomnę tego jadu w jego głosie. Zabrzmiało to jak najgorsza rzecz, jaką mógłby mi powiedzieć. Jakby to była klątwa, jakby mną gardził. A potem po prostu sobie poszedł. – Drżącymi palcami otarła łzy z policzków. – Nie o takim wyrazie miłości ojca marzy młoda dziewczyna. Gdy młode kobiety sprzeczały się i przywoływały bolesne wspomnienia, Bunia przycisnęła dłoń do piersi. Poczuła na barkach ciężar tych lat. Bolało ją, gdy jej wnuczki wymieniały wady Parkera tak otwarcie i z taką urazą. Wpatrywała się w migoczące świece, próbując uspokoić oddech. Wosk stopniał, przelał się przez świeczniki i kapał na kryształy i płótno. Nie wiedziała, czy zdoła uprzątnąć ten bałagan. Zacisnęła dłonie na podłokietnikach i podniosła się niepewnie. – Potrzebuję odrobiny świeżego powietrza – powiedziała słabo. Dyskusje natychmiast ucichły, a Carson i Dora zerwały się z krzeseł, aby podtrzymać Bunię. Nie mogła na nie patrzeć; była zbyt zdenerwowana. – Muszę się wydostać z tej sukni.
Rozdział dziesiąty Bunia usadowiła się w bujanym fotelu na werandzie. Gdy podniosła wzrok, otuchy dodał jej widok charakterystycznego dla Karoliny Południowej sierpa księżyca z jasną Wenus tuż obok. Wokół gwiazdy błyszczały niczym świetliki, tworząc nastrojową atmosferę. Lucille pomogła jej zdjąć tę śmieszną, obciskającą suknię. Była zszokowana, gdy zobaczyła na swoim ciele różowe ślady od gorsetu, które bez wątpienia z czasem zsinieją. Teraz mogła już oddychać swobodnie w powiewnym szlafroku. Powinna być mądrzejsza, a nie wciskać się w suknię, którą nosiła, gdy miała talię. Próżność zawsze utrudniała jej życie. Zapatrzyła się w mrok i zaczęła odtwarzać w myślach rozmowę przy kolacji, która przybrała taki bolesny obrót. Emocje wybuchnęły z większą siłą, niż się spodziewała. Pożar niemal wymknął się spod kontroli. – Chcesz jeszcze wina? – zapytała Carson, podchodząc bliżej. – Wielkie nieba, nie, dziecko – odparła, wciąż czując zawroty głowy. – Nie wypiję już ani kropelki. Dni całonocnych libacji już dawno dla mnie przeminęły. Nie mogę się odwodnić. Carson postawiła na stole dwa kieliszki i butelkę, usiadła obok Buni i wzięła ją za rękę. – Buniu, przepraszam za mój wcześniejszy wybuch. To było złe i niegrzeczne, a przecież lepiej mnie wychowano. – Nie przepraszaj. To ja powinnam przeprosić ciebie. Mogłam być uważniejsza. Gdy myślę o tym, co przeszłaś tamtej nocy, gdy umarł twój ojciec… Carson zacisnęła powieki. – Starałaś się. – Śmiem twierdzić, że wszyscy się staraliśmy – powiedziała Bunia. Na twarzy Carson odmalowała się wdzięczność za okazane zrozumienie. – Ale aż tyle gniewu! Nie wiedziałam, że dźwigasz taki ciężar. – Nagle po prostu wybuchło. Nie planowałam tego. Nie zamierzałam popsuć twojego przyjęcia. Bunia machnęła ręką. – Przyjęcie… Jesteśmy rodziną. Nie zadręczaj się. – Nie mogę. Nie potrafiłam przestać. Nie wiem, czy to dlatego, że jestem na takim żałosnym etapie, czy może dlatego, że chciałam, aby moje siostry poznały prawdę o tym, jak wyglądało moje życie w Kalifornii. Z nim. Gdy usłyszałam Dorę, przekonaną, że wiedliśmy tam życie ludzi sławnych i bogatych… Musiałam rozwiać te złudzenia i pokazać im smutną prawdę. – Żałuję, że nie powiedziałaś mi wcześniej, jaka zła była wasza sytuacja. Ściągnęłabym cię do domu. Tutaj. – Teraz już za późno, aby to zmienić – mruknęła Carson. – Nie mam już tutaj życia, Buniu. Kalifornia jest moim domem. – Czyżby? – zapytała Bunia. – Tam mam pracę. – Czyżby? – powtórzyła Bunia. Carson tylko pokręciła głową. – Kochałam go – przyznała szeptem. – Naprawdę go kochałam pomimo wszystko. Bunia poczuła, że zaraz pęknie jej serce. – Wiem – powiedziała drżącym głosem. – Ja też go kochałam. Drzwi z siatki trzasnęły i dołączyły do nich jeszcze dwie kobiety. Bunia odchyliła się na oparcie, by odzyskać panowanie nad sobą, a Carson szybko otarła policzki, po czym sięgnęła po butelkę, aby napełnić sobie kieliszek po same brzegi.
Harper wręczyła kieliszek Buni. – Ja już nie chcę wina! – zawołała Bunia. – Ja też nie – mruknęła Harper. – To jest woda. – Niech cię Bóg błogosławi. – Bunia upiła wielki łyk. Dora i Harper wzięły dwa masywne fotele bujane i przysunęły je bliżej, by utworzyć krąg. Bunia uśmiechnęła się na widok dziewcząt, które miały już na sobie piżamy, ale nie zdjęły perłowych naszyjników. Nawet ich bielizna nocna różniła się od siebie, zdradzając cechy ich osobowości. Harper wyglądała kształtnie i elegancko w szarym jedwabiu i potrójnej obróżce. Perły Dory opadały na długą babciną koszulę nocną w odcieniach fioletu i różu. Bunia nie była pewna w tym słabym świetle, ale wyglądało na to, że czarne perły Carson ozdabiały spodnie do jogi i krótką haleczkę na ramiączkach. Dora pochyliła się i zapaliła dużą świecę pośrodku stołu. – Wyglądamy jak sabat – orzekła. – Trzy wiedźmy – dodała Harper. Bunię ucieszył fakt, że wszystkie trzy próbowały rozładować atmosferę po wcześniejszych wybuchach, choć napięcie wciąż wisiało w powietrzu. – Buniu – powiedziała Carson łagodnie, wychylając się z fotela, aby dotknąć jej dłoni. – Jak się czujesz? Chcesz się położyć? – Nie – odparła Bunia, uświadomiwszy sobie, że to zebranie jest dla niej drugą szansą. – Jestem trochę zmęczona, ale też stara; to było do przewidzenia. Dzisiejszy dzień był pełen wrażeń. I może przesadziłam z alkoholem. – Chcesz jeszcze wody? – zapytała Dora, podnosząc się. – Nie, nie, zostań. Niczego nie potrzebuję. Naprawdę, moje drogie, czuję się lepiej, odkąd uwolniłam się z tej sukni. Wszystkie musicie jednak pamiętać, aby pić dużo wody, gdy tu jesteście. Nawadniajcie się. W przeciwnym razie zrobią się wam straszne zmarszczki. Dziewczęta zaczęły się śmiać, i choć śmiały się jej kosztem, tym razem Bunia nie miała nic przeciwko temu. – Nie śmiejcie się! – zbeształa je. – Pewnego dnia spojrzycie w lustro i dostrzeżecie te wszystkie linie i szczeliny, a wtedy pożałujecie, że nie słuchałyście rad ukochanej babuni. – Słuchamy! – wtrąciła Carson, chichocząc. Bunia pochyliła się do przodu i dodała szeptem: – Jeśli któraś z was wydobędzie z Lucille jej przepis na zachowanie gładkiej skóry, sowicie ją wynagrodzę! – Umowa stoi – mruknęła Carson. – No nie wiem – szepnęła Dora z powątpiewaniem. – Jest bardzo skryta, jeśli chodzi o przepisy. Od lat próbuję z niej wyciągnąć przepis na gumbo. – Stara wiedźma – oświadczyła Bunia, opadając na poduszki. Wszystkie zaśmiały się cicho, po czym Harper oświadczyła już bardziej refleksyjnym tonem: – Buniu, nie chcę się wtrącać, ale rozmawiałyśmy w kuchni… i zastanawiałyśmy się, czy niczego ci nie brakuje. Czy potrzebujesz naszej pomocy? – Och, drogie dziewczęta, jesteście słodkie jak cukier. Macie mnóstwo własnych problemów, a martwicie się o mnie? To naprawdę wzruszające, ale niepotrzebne. Moją największą chlubą jest to, że nie będę dla was ciężarem. Nie mam głowy do cyferek, ale mam dobrych doradców, którzy pomagali mi zarządzać majątkiem. A Edward był, rzecz jasna, bardzo skrupulatny w kwestiach bankowych. Uporządkowałam swoje sprawy, aby przenieść się do domu spokojnej starości, a gdy już się tam zadomowię – roześmiała się – nie opuszczę go, dopóki nie zawezwie mnie do siebie Pan.
– A to jeszcze długo się nie wydarzy, o co się modlimy – wtrąciła Dora. – Módlcie się – powiedziała Bunia. – Nie chciałam was zdenerwować. Wyjaśniałam tylko, obawiam się, że nie najlepiej, dlaczego sprzedaję Morską Bryzę. – Urwała. W końcu rozpoczynała temat, który od początku zamierzała poruszyć. – Chciałabym zostawić dom wam, ale… – Spojrzała na wnuczki po kolei. – Oczywiście, jeśli któraś z was wyrazi pragnienie zakupu Morskiej Bryzy, zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby jej to umożliwić. – Zamilkła, ale nie padły żadne propozycje. W sumie się ich nie spodziewała. Sytuacja żadnej z dziewcząt nie pozwalała na zakup jakiegokolwiek domu, a co dopiero Morskiej Bryzy, która była warta zdumiewająco dużo. – Skontaktuję się także z członkami dalszej rodziny. Przy rosnących podatkach i szalejących stawkach ubezpieczeń… – Westchnęła. – Nie wiem, czy ktoś zdoła ją kupić ani czy choćby zechce. Pragnęłabym, rzecz jasna, zatrzymać ten dom w rodzinie. Jeśli jednak nikt nie wyrazi zainteresowania, będę musiała skontaktować się z agentem nieruchomości, a dom przejdzie w obce ręce. – Westchnęła i złączyła palce na podołku. – Nic się nie da na to poradzić. – Kiedy? – zapytała z żalem Carson. – Na jesieni, jak sądzę. – Gdy żadna z wnuczek się nie odezwała, Bunia kontynuowała: – Co prowadzi mnie do kolejnego tematu. Jako że dom zostanie sprzedany, muszę rozlokować część najważniejszych rodzinnych pamiątek. Oto, co proponuję. – Gdy się rozejrzała, odkryła, że oczy dziewcząt lśnią zainteresowaniem. – Proszę, abyście wybrały z tego domu jeden przedmiot. Rzecz, której pragniecie rozpaczliwie, bardziej od innych. Chcę zyskać pewność, że każda z was zabierze stąd coś, co kocha. – Tu jest mnóstwo pięknych rzeczy – wtrąciła ochoczo Dora. – Nie wiedziałabym, od czego zacząć. – Już zaczęłaś! – zakpiła Carson. – Widziałam, jak węszysz po całym domu, oceniając sprzęty. Dora oblała się rumieńcem. – Wcale nie! To nieprawda, Buniu! – wyjąkała. – Och, daj spokój, Doro – mruknęła żartobliwie Harper. – Nawet ja widziałam, jak oglądasz porcelanę, oceniając jej pochodzenie. – Nie ma nic złego w zdobywaniu wiedzy – wypaliła Dora. – A ty? – Proszę cię… – oświadczyła Harper protekcjonalnie. – Nie zgrywaj mi tu angielskiej królowej. Wiecznie siedzisz przed komputerem. Szukasz informacji o historii amerykańskiego meblarstwa, hm? Harper wybuchnęła śmiechem. – Nie bardzo. Ale jak o tym pomyśleć… – dodała, a jej oczy rozbłysły wesoło. Odwróciła się do Carson i pokiwała palcem. – Widziałam, jak sprawdzasz ceny zabytkowych cadillaców! Carson opadła szczęka. – To dlatego, że pragnę odkupić samochód od Buni. To czysto biznesowa transakcja. Muszę znać jego obecną wartość. – Aha. – Harper przewróciła oczami. – Na pewno. – Czy to nie tobie oczy niemal wyszły z orbit, gdy zobaczyłaś diamentowe kolczyki Buni? – zapytała Dora. Harper miała na tyle przyzwoitości, aby się roześmiać. – Trafiłaś. Naprawdę są wspaniałe. Faktycznie kocham zabytkowe cuda natury z węgla. – Zmierzyła Bunię przenikliwym spojrzeniem. – Spodobał mi się ten pierścionek, który miałaś dzisiaj na palcu. On też jest do wzięcia? – Nie! – Dora wyprostowała się gwałtownie i niemal wykrzyczała to słowo. – To pierścień rodzinny!
Przekazywano go synom Muirów na prezent dla małżonki. Zgodnie z tradycją pierścionek przypadnie Nate’owi. Jest jedynym męskim dziedzicem. – Na razie – wtrąciła Carson. – Skąd pomysł, że my nie będziemy mieć synów? – Cóż – odparła Dora sztywno. – Ty skończyłaś już trzydzieści cztery lata i nawet nie masz chłopaka. – Moje jajeczka czują się znakomicie, dziękuję ci bardzo – mruknęła Carson groźnie. Harper uśmiechnęła się pewnie. – Cóż, siostrzyczki, ochłońcie trochę. Ja mam dwadzieścia osiem lat i całą masę chłopaków. Umieszczam ten pierścionek na mojej liście. – Nie możesz! – Dora zapłonęła gniewem. – Otrzymała go moja matka, która zdobyła się na szlachetny gest i zwróciła go Buni po rozwodzie. Pierścionek powinien więc przypaść mojemu synowi. – Dora – oświadczyła Bunia tonem, który natychmiast ją uciszył. – Twoja matka otrzymała po rozwodzie niezłą sumkę pod warunkiem, że zwróci pierścionek. Nie chcę więc już więcej słyszeć o jej szlachetnych intencjach. A co do innych żon… – Zaczęła wiercić się w fotelu, jakby siedziała na gwoździach. – Nie chcę okazywać braku szacunku zmarłym – zerknęła na Carson – ale żadna z dwóch pozostałych kobiet nie zasługiwała na pierścionek i powiedziałam to Parkerowi. Pierścionek należy do mnie. I tak się składa, że go lubię. Jakąkolwiek decyzję podejmę, będzie ona moja i tylko moja. Czy to jasne? Dziewczęta z wahaniem pokiwały głowami. Bunia kontynuowała stanowczym tonem: – Moje drogie, o mnie nie musicie się martwić. Zawsze potrafiłam o siebie zadbać. Każda z was tak samo będzie musiała znaleźć swoją własną drogę na tym świecie. Pozwólcie jednak, że dam wam pewną radę: przyjaciele przychodzą i odchodzą. W dobrych i złych chwilach, w zdrowiu i w chorobie możecie liczyć tylko na rodzinę. – Wzięła głęboki oddech. – To jest najważniejsze. Rodzina. – Spojrzała na twarze wnuczek, ciesząc się, że ma ich niepodzielną uwagę. – Co prowadzi mnie do następnego punktu. – To jest więcej? – mruknęła Harper pod nosem. – Tak, droga Harper – potwierdziła Bunia z naciskiem. – Jest jeszcze jedna sprawa. Długo nad tym myślałam, więc mam nadzieję, że nie weźmiecie tego, co powiem, za majaczenia ekscentrycznej staruszki. Martwi mnie… bardzo mnie martwi, że my, ostatni Muirowie, nie jesteśmy sobie tak bliscy, jak kiedyś, na pewno nie tak bliscy, jak podczas wspólnych wakacji tu, w Letniej Bryzie. Oddaliłyśmy się od siebie. Długo się zastanawiałam, co mogłoby na nowo scalić naszą rodzinę, zanim Morska Bryza zostanie sprzedana i wszystkie rozjedziemy się na cztery krańce świata. – Nigdy nie wracałam na Wyspę Sullivana dla Morskiej Bryzy – wtrąciła Harper. – Szczerze mówiąc, nie przepadam za tym domem. Jest absolutnie uroczy, nie zrozumcie mnie źle, ale zawsze to dla ciebie, Buniu, tutaj przyjeżdżałam. I dla moich sióstr. – Uśmiechnęła się nieśmiało. Bunia osunęła się na oparcie fotela, wzruszona tym wyznaniem. Gdy spojrzała na Dorę i Carson, dostrzegła wzruszenie także na ich twarzach. – Bardzo mnie radują twoje słowa – powiedziała powoli. – Obawiam się jednak, o wiele bardziej niż dawniej, że gdy mnie zabraknie, więzy krwi w rodzinie Muirów całkiem zanikną. – Nie chcę myśleć o twojej śmierci – mruknęła Carson. – Nie będę żyła wiecznie. – Bunia roześmiała się łagodnie. – Nikt nie będzie. A gdy mnie zabraknie, co się stanie z moją rodziną? Przez tę obawę nie śpię po nocach. Słuchajcie! – Uderzyła dłońmi w uda. – Mam plan. Proszę was, abyście zostały w Morskiej Bryzie na całe lato. Nasze ostatnie lato. Co wy na to? Carson odchyliła się na oparcie i wzruszyła ramionami.
– Wiesz, co ja na to. Dora zsunęła się na krawędź fotela. – Zawsze przyjeżdżam w lipcu na dwa tygodnie. Myślę, że dam radę przedłużyć pobyt o tydzień lub dwa, skoro sobie życzysz. – Przykro mi, Buniu. Ja nie mogę zostać nawet na miesiąc, a co dopiero całe lato – oświadczyła Harper z niedowierzaniem w głosie. – Nie mam nawet miesiąca wakacji! Przepraszam, Buniu. Doceniam zaproszenie. Naprawdę. Ale ten weekend to wszystko, na co mnie stać. Uwierz mi, i tak było mi ciężko. Ale mamy ten weekend, prawda? – dodała, aby zakończyć pozytywnym akcentem. Bunia powoli odchyliła się na oparcie i złożyła dłonie. – Chyba nie wyraziłam się jasno. Wierzyłam, że wszystkie z entuzjazmem przyjmiecie moje zaproszenie na lato. Nie mam jednak na co liczyć, jak widać, muszę więc wyjaśnić, że to jest coś więcej niż zaproszenie. To raczej, cóż… – zabębniła palcami – …warunek. – Jej dłonie znieruchomiały. – Warunek czego? – zapytała Dora. Bunia wzięła głęboki oddech. – Zostańcie na lato albo wykreślę was z testamentu. – Słucham!? – Harper zerwała się na równe nogi. – To szantaż! – oświadczyła Dora gniewnie. – Każda z nas musi tu spędzić całe lato, bo w przeciwnym razie nas wydziedziczysz? Bunia uniosła wzrok, a na jej ustach zaigrał podstępny uśmiech, z którego jej piracki przodek byłby dumny. – Wolę o tym myśleć jako o lukrze na torcie – odparła. – Doprawdy, same pomyślcie! Wspólne wakacje. Czas wzmocnić więzi. Powinnyście to potraktować jako prezent. Czekała w napięciu, gdy dziewczęta rozważały jej ultimatum. Dora opadła na fotel z wyraźną rezygnacją. – Dobrze, Buniu. Skoro to tak wiele dla ciebie znaczy, jakoś się zorganizuję. I tak będę miała gromadę robotników w domu – dodała z przygnębieniem. – Zresztą nikt już tam na mnie nie czeka. Zajrzę do Summerville kilka razy, ale myślę, że jeśli trochę pewne sprawy poprzesuwam… – Popadła w zamyślenie. – Dziękuję ci, kochanie. Miałam nadzieję, że się zgodzisz – powiedziała Bunia. – Nate także zostaje – uprzedziła stanowczo Dora. – Oczywiście. – Ja jestem za. – Carson uśmiechnęła się szeroko i wyprostowała nogi. Bunia spojrzała na Harper, która spacerowała nerwowo po patio. Po chwili odwróciła się i wróciła do grupy, by stanąć naprzeciwko Buni. Jej twarz była zaróżowiona z emocji. – To absurdalne – oświadczyła rzeczowym tonem. Siedząca obok Dora odwróciła głowę w jej stronę. – To nie jest szantaż, Doro. Tylko łapówka – kontynuowała Harper. – Widzę, że piracka krew wciąż krąży w żyłach rodziny Muirów. – Śmierć damom! – zawołała Carson, unosząc pięść. Próbowała załagodzić atmosferę, ale jej wysiłki spełzły na niczym. Harper na to nie pozwoliła. Wyprostowała plecy i zacisnęła zęby. Nie była świadoma, jak bardzo w takich chwilach przypomina matkę. – Wiesz, Buniu, to śmieszne – powiedziała z niedowierzaniem. – Oczekiwałaś, że wszystko rzucimy i popędzimy tu na wakacje, jakbyśmy znów były małymi dziewczynkami. Nie jesteśmy! Jesteśmy dorosłymi kobietami. Mamy pracę. Ja mam pracę. Może gdybyśmy mogły zostać na miesiąc… Ale dwa,
trzy miesiące…! – Chodzi o coś więcej niż wakacje – naciskała Bunia. – To nasza ostatnia szansa, aby pobyć razem. – A co się wydarzy, twoim zdaniem? – zapytała Harper. – Nagle znów się do siebie zbliżymy? Poczujemy się siostrami? Na to już za późno. Mogłaś o tym pomyśleć dawno temu. – W zasadzie pomyślała – wtrąciła Carson. Posłała siostrze ponure spojrzenie. – Zapraszała nas co lato. – Cóż, przykro mi – odparła Harper. – Nie mogłam przyjechać. W tym roku też nie zostanę. – Uniosła dłonie do zamka przy obróżce. Carson pochyliła się i dotknęła jej nogi. – Harpo – powiedziała, używając starego przezwiska. – Co ty robisz? Harper nie zareagowała. Gdy perłowy naszyjnik zsunął się na jej dłoń, podeszła do Buni i wręczyła go jej. – Proszę, weź to. Ja już go nie chcę. Bunia wyciągnęła rękę, aby złapać perły, które wysunęły się z dłoni Harper. – Dobranoc. – Harper odwróciła się na pięcie i odmaszerowała. – Harper! – zawołała za nią Carson. – Zostaw ją – mruknęła Dora ponuro. Bunia zmusiła się do zachowania milczenia. Zacisnęła palce na perłach i przycisnęła dłoń do galopującego serca. – Lepiej pójdę za nią – powiedziała Carson. Wstała i przebiegła przez werandę, a potem weszła do domu. – Cóż! – prychnęła Dora. – Jestem oburzona. Mówić do ciebie w ten sposób! Wzgardzić perłami. Może w jej żyłach płynie królewska krew, ale żadna dama nie odezwałaby się równie arogancko do swojej babci. Niech sobie wraca do Nowego Jorku. Bunia nie słuchała. Utkwiła wzrok w mroku, pogrążona w myślach. Wieczór nie przebiegał zgodnie z jej oczekiwaniami. W domu zapanował chaos, a dziewczęta były sobie bardziej obce niż kiedykolwiek. – Buniu? – powiedziała Dora, szturchając ją lekko. Starsza pani wróciła do rzeczywistości. Dora przysunęła się i wpatrywała się w nią z troską. – Idź sprawdzić, czy Lucille już śpi, dobrze, skarbie? Grzeczna dziewczynka. Jeśli tak, nie budź jej. I pomóż mi wstać. Jestem taka zmęczona. Pójdę do siebie. – Skinęła dłonią. – Moje serce trzepoce jak u królika. Jestem wykończona. – Mamo? To ja. – Harper usiadła na łóżku w pokoju, który dzieliła z Dorą. Poduszka była płaska, materac twardy, a stara różowo-niebieska narzuta postrzępiona. Całkowite przeciwieństwo umeblowanych przez dekoratora wnętrz pokojów w domu jej matki w Hamptons. Nagle poczuła się przeraźliwie samotna. Zatęskniła za wschodnim wybrzeżem, daleko od Południa, daleko od każdego, kto mógł skruszyć mur, który wokół siebie wzniosła. Spojrzała na ekran laptopa, czerpiąc pociechę z jego stałego połączenia z bezkresnym, bezosobowym światem. – Dzwoniłaś do mnie. – Tak – potwierdziła Georgiana z Nowego Jorku. – Nawet dwa razy. Stała się rzecz straszna. Harper zdrętwiała. – To znaczy? – Mama przewróciła się i złamała biodro. Harper otworzyła oczy i przewróciła się na bok. – O nie. Tak mi przykro. Kiedy? – Wczoraj. Jest teraz w szpitalu, ogromnie wzburzona. – Biedna babcia. Jak to się stało?
– Przygotowywała się do wyjazdu do Hamptons i spadła ze schodów. Na szczęście nie stało się nic gorszego. – W takim razie chyba nie przyjedzie do Hamptons. – Oczywiście, że nie przyjedzie. Harper oblała się rumieńcem i zacisnęła powieki. – Oczywiście, że nie. Jak mogłam tak powiedzieć? Chodziło mi o to… – Nie wiedziała, o co jej chodziło. Był to po prostu jeden z tych bezsensownych komunikatów, które wyrywają się ludziom w chwilach napięcia. Jej matka nie tolerowała głupców ani głupot. – Będzie potrzebować opieki, gdy wyjdzie ze szpitala – kontynuowała Georgiana. – Tak więc, kochanie, chciałabym, abyś jak najszybciej poleciała do Anglii. – Do Anglii?! – zawołała Harper, zszokowana tym poleceniem. – Tak – potwierdziła jej matka szorstko. – Babcia potrzebuje opieki. Kogoś z rodziny. – Może ty powinnaś jechać? Wolałaby ciebie niż mnie. – Pojechałabym, rzecz jasna, ale muszę być w Hamptons. Przyjęłam już tyle zaproszeń, że po prostu nie mogę teraz odwołać. – Ale moja praca… Ton matki stawał się coraz bardziej niecierpliwy. Harper widziała ją przy biurku pomimo późnej pory, z zebranymi do tyłu włosami i w dwuogniskowych okularach zsuwających się z nosa. Spieszyła się i chciała natychmiast załatwić sprawę, bez żadnych sprzeciwów. – Pracujesz dla mnie. Twoja praca polega na tym, że robisz to, co ci każę. A ja życzę sobie, abyś jechała do Anglii. Harper odsunęła dłoń od ucha. Twoja praca polega na tym, że wykonujesz moje polecenia. Pomimo wielu złudzeń musiała stawić czoło rzeczywistości, w której zaiste tak wyglądał opis jej stanowiska. – A co z projektami, które mam na biurku? – zapytała. Bardzo cieszyła się z redagowania, które zaplanowała na lato. – Przekażę je Ninie. – Ninie? Przecież ona nie zajmuje się redakcją. – Zasługuje na awans i jestem pewna, że świetnie sobie poradzi. Obserwuję ją od jakiegoś czasu. To będzie dla niej doskonała szansa. Nina była błyskotliwą i atrakcyjną kobietą i rówieśnicą Harper. Nie robiła tajemnicy z faktu, że pragnie zostać redaktorem, i brała wszystko, co jej podrzucano. Harper już była zazdrosna o szereg zleceń redakcyjnych, które Georgiana przekazała Ninie w ostatnim czasie, mimo iż Harper błagała ją o więcej. Zaczynały ją mierzić obowiązki bardziej pasujące do stanowiska osobistej asystentki – drobne sprawunki, umawianie spotkań, prowadzenie korespondencji. – Może ją poślesz do Londynu, żeby opiekowała się babcią? – Nie wymądrzaj się – zbeształa ją matka. – Widzę, że wystarczyło parę dni w tamtym towarzystwie, abyś stała się arogancka. Nie podoba mi się wpływ, jaki wywierają tam na ciebie. Zawsze wracałaś z Wyspy Sullivana zbyt pewna siebie i pyskata. Tygodnie mijały, zanim zdołałam przywrócić cię do porządku. – Nieprawda – zaprotestowała Harper, choć w głębi duszy pamiętała, jaka była odważna po wakacjach u Buni. Jej serce było pełne wolności, dzikiego biegania po wyspie i zabaw w piratów, zmyślania historii, śledzenia dzikiego życia i oceanu, rzecz jasna. Latem nikt nie zabraniał ganiać z gołymi kolanami, rezygnowano z grafików i można było rozmawiać przez całą noc, dopóki nie zmorzył cię sen. – Myślę, że dłuższy pobyt w Anglii z babcią James dobrze ci zrobi – orzekła Georgiana.
– Nie jestem już dzieckiem, mamo – oświadczyła cierpko Harper. – Nie trzeba mnie uczyć dobrych manier. – To kwestia dyskusyjna – odparła Georgiana. – Ale nie mam teraz na to czasu. Chcę, żebyś zarezerwowała sobie bezpośredni lot z Charlestonu. Skorzystaj z usług mojego biura podróży. Nie martw się o ubrania. Kupisz wszystko, czego ci będzie trzeba, w Londynie. Mama będzie w domu pojutrze. Harper przełknęła ślinę. – Nie. Zapadła cisza. – Słucham? Poczuła, jak całe jej ciało tężeje. Zaczerpnęła tchu, po czym powtórzyła: – Nie. Nie jadę do Anglii. Myślę, że ty powinnaś pojechać. To twoja matka. Znów zapadła cisza, tym razem dłuższa. – Harper, jutro masz być w samolocie do Londynu, czy to jasne? – Nie. – Znów poczuła się jak zbuntowane dziecko, które krzyżuje ramiona na piersi i wydyma wargi. Tyle że nie była już dzieckiem, a stawka znacznie wzrosła. – Zachowujesz się niepoważnie. Nie zamierzam tego tolerować. Jestem twoją szefową i wydaję ci polecenie. Słowa zawisły pomiędzy nimi, prowokując pytania bez odpowiedzi. Harper przez chwilę je przełykała, trawiła i pozwalała, aby się w niej układały. Wyciągnęła rękę i opuściła monitor laptopa. Gdy znów przemówiła, jej głos brzmiał zaskakująco spokojnie. – Może nie powinnaś być moją szefową. Może powinnaś być po prostu moją matką. – Cisza się przedłużała. – Oddaj moją posadę Ninie. Na pewno będzie w tym dobra. – Rezygnujesz? – Jako twoja asystentka, tak. – Harper roześmiała się lekko. – Jako twoja córka, nie. – Mnie to nie bawi. Harper byłaby zaskoczona, gdyby jej matka dostrzegła smutny humor w tej sytuacji. – Nie myśl sobie, że wrócisz do mojego mieszkania i będziesz się tu pętać – oświadczyła Georgiana w przypływie gniewu. – Cóż, w takim razie zatrzymam się w Hamptons. – Nie, nie możesz. Dom jest zajęty przez większość lata. – Rozumiem – odparła Harper. Faktycznie zrozumiała. Bardzo wyraźnie. W końcu. Carson nie miała pojęcia, która godzina. Było późno, tylko tyle wiedziała. Poznawała to po wysokości sierpa księżyca na niebie. Siedziała na krawędzi pomostu i moczyła stopy w wodzie. – Nieźle to rozegrałaś, Buniu – wymamrotała. W domu Harper przeklinała jak marynarz, wrzucając ubrania do eleganckiej walizki i deklarując, że jej noga nigdy więcej nie postanie w tej faulknerowskiej powieści. Nie wiedziała, dokąd poszła Dora, a Bunia ukrywała się w swojej sypialni. Uniosła do księżyca butelkę wódki, którą ukradła z barku Buni. – Śmierć… Nie. – Pokręciła głową, znów się namyślając. – Do diabła z damami! – Zakołysała się i omal nie wpadła do wody. Gdzieś w mroku usłyszała głośny, dźwięczny okrzyk delfina. Dobiegał z bliska. Natychmiast się uśmiechnęła i uniosła wzrok. Z wody wychyliła się głowa Delphine, mieniąc się srebrem w blasku księżyca. Carson powoli wyciągnęła przed siebie rękę. Delphine wdzięcznie szturchnęła jej dłoń, przepływając obok. Jeden nikły dotyk, a przy tym dowód głębokiej więzi. Wiedziała, że obie ją poczuły. Tuż za nią zadudnił pomost. Delphine zniknęła pod wodą, pozostawiając po sobie tylko zmarszczki
na powierzchni. – Znów rozmawiasz ze swoim delfinem?! – zawołała Harper z górnego pomostu. Zeszła niżej i stanęła obok Carson. Pochyliła się, aby spojrzeć siostrze w twarz, i zapytała czulej: – Płaczesz? – Nie – warknęła Carson. Marzyła tylko o tym, aby Harper sobie poszła i pozwoliła jej cierpieć w samotności. Harper usiadła na pomoście i zanurzyła stopy w wodzie. Machała nimi leniwie przez chwilę. – Pijesz – zauważyła łagodnie, wyczuwając zdenerwowanie Carson. – I co z tego? – Nic. Myślę tylko, że wszystkie zachowywałyśmy się dziś wieczorem bardzo emocjonalnie, a teraz znajduję cię tutaj sam na sam z butelką wódki, i zastanawiam się, z jakimi demonami walczysz. – A co cię to obchodzi? Wyjeżdżasz. – Carson uniosła butelkę i przytknęła szyjkę do ust. – Wszyscy wyjeżdżają. Harper nie odpowiedziała. Zanurzyła dłoń w wodzie. Pływający pomost zaskrzypiał, gdy drewno uderzyło o drewno, a fala ochlapała deski. – Cierpisz na rodzinną przypadłość? – zapytała. Carson poczuła, że jej ciało tężeje. – Przypadłość? O jakiej przypadłości mówisz? Harper uśmiechnęła się smutno. – O cudzie genetyki. Wszystkie nosimy w sobie gen alkoholizmu. To nabity pistolet w grze w rosyjską ruletkę. Jeden dostaje, a inny nie. Ty to masz? – Nie – odparła Carson, machnięciem dłoni zbywając taką możliwość. – A ty? – zapytała bardziej z gniewu niż prawdziwej ciekawości. – Nie sądzę – odparła Harper szczerym tonem. Jej gotowość do rozmowy na ten temat, otwarcie i bez osądzania, zmieniła podejście Carson. – Ja też nie – mruknęła, wzruszając ramieniem. – Lubię się napić od czasu do czasu. Ale kto nie lubi? To czynność czysto towarzyska. Harper uniosła dłoń i wyciągnęła ją w kierunku butelki z wódką. – Od kiedy picie w samotności to czynność towarzyska? Carson przygryzła wargę. – Dzisiaj jest inaczej – oświadczyła ponuro. – Ten wieczór obudził wiele złych wspomnień. – No tak – zgodziła się Harper z emfazą. Carson spojrzała na butelkę, jakby chciała odczytać z niej swoją przyszłość. – Przepraszam, że wygadywałam te wszystkie bzdury o tacie. Spotkanie z wami tu, w Morskiej Bryzie, to wszystko – uczyniła szeroki gest – wszystko wraca. Nie mogłam się powstrzymać. Przepraszam – powtórzyła. – Nie przepraszaj. To nie było w porządku, że całkiem sama musiałaś dźwigać ciężar zwariowanego życia taty – powiedziała Harper. Pomost kołysał się i trzeszczał pod nimi. – Żałuję tylko, że nie wiedziałam. Carson pokręciła głową, przypomniawszy sobie, jak dumny był ojciec z rodzinnego dziedzictwa. Pomimo trosk finansowych obnosił się ze swoim pochodzeniem niczym z odznaką honorową. – Tata nie chciałby, żeby go zawstydzać w oczach twojej matki. – Czemu? Myślisz, że twój tata był lepszy niż mój tata? – zażartowała Harper. Carson roześmiała się krótko, doceniając jej poczucie humoru. – Dlaczego zawsze go bronisz? – zapytała Harper z naciskiem. – Z przyzwyczajenia.
Harper spojrzała nią tak, jakby widziała ją po raz pierwszy. – To potrafię zrozumieć. – Opiekowałam się nim. Nie robiłam tego świadomie. Byłam dzieckiem. Chodziło o przetrwanie. A on miał też dobrą stronę. Tak jak mówiła Bunia: potrafił być czarujący, zabawny, a nawet troskliwy. Kochałam go, wiesz? Bardzo. Nawet gdy odeszłam z domu, chodziło bardziej o przetrwanie niż gniew. On był jak chory szczeniak. Nie możesz nienawidzić szczeniaka; nienawidzisz choroby. – A co z tobą? – zapytała znów Harper, odsuwając ciemne włosy z mokrego od łez policzka siostry. – Cierpisz na tę chorobę? – Nie wiem – szepnęła Carson tak cicho, że Harper musiała się nachylić, aby ją usłyszeć. – Chyba istnieje ryzyko, że… – Nie zdołała dokończyć myśli. Harper opadła na czworaki i podpełzła do Carson, aby zabrać jej butelkę. Odkręciła zakrętkę i zaczęła wylewać zawartość do wody. – Bunia się wkurzy – ostrzegła ją Carson. Harper wytrząsnęła ostatnie krople, po czym zakręciła butelkę. – W takim razie co może sprawić, że przestaniesz? – zapytała. – Kto powiedział, że przestanę? Sama przestań. – Dobrze. Przestanę. Od teraz. – Harper posłała Carson wyzywające spojrzenie. Carson wojowniczo wysunęła podbródek. – Dobry pomysł. – Spróbuj przez tydzień – nalegała Harper. – Robię tak raz na jakiś czas tylko po to, aby się upewnić, że mogę. Tak jak powiedziałam, mamy to w genach. Jeśli nie wytrzymasz tygodnia, będziesz musiała przyznać, że problem istnieje. – Zapominasz, że pracuję w pubie. – Odejdź! – Potrzebuję pieniędzy. – Och, daj spokój – przerwała jej Harper. – Ile możesz zarabiać jako kelnerka na dziennej zmianie? Nie potrzebujesz tej pracy. Carson otarła twarz dłońmi, czując przypływ trzeźwości. – Po pierwsze, nie mam funduszu powierniczego w odwodzie, jak niektórzy. Gdy mówię, że jestem spłukana, to naprawdę jestem spłukana. Po drugie – dodała z wahaniem – nie byłam z tobą do końca szczera. – Nie wiem, czy udźwignę kolejny sekret – jęknęła Harper. – Mówiłam, że wzięłam urlop w pracy, aby spędzić trochę czasu z Bunią… – Carson wzięła głęboki oddech, bo zrozumiała, że czas wymówek się skończył. – Prawda jest taka, że nie mam pracy. Mój program telewizyjny został skasowany. Przedtem zwolniono mnie z jednej fuchy przez picie. To był tylko jeden raz – dodała pospiesznie – ale obawiam się, że rozeszła się plotka i jestem bojkotowana lub coś w tym stylu, bo nie zdołałam znaleźć nowej pracy. – Odwróciła wzrok, przypominając sobie imprezy, które organizowała po zakończeniu zdjęć z ekipą i które wymykały się spod kontroli. – Jestem tutaj, bo nie mam gdzie się podziać. Trochę żałosne w moim wieku, prawda? Harper zmieniła nieco pozycję, aby usiąść i podkurczyć nogi. – W duchu tej całkowitej szczerości – oświadczyła, kiwnąwszy głową na Carson – muszę przyznać, że ja też nie powiedziałam wszystkiego. Carson była siostrze wdzięczna, że postanowiła dołączyć się do zwierzeń. – Mów, siostrzyczko – poprosiła. – Czyżby królewska rodzina Jamesów była w rzeczywistości – zrobiła minę – bez grosza? Nie jesteście już książętami, lecz żebrakami?
Harper zachichotała i pokręciła głową. – Nie. Obawiam się, że nie. Żadnych zmartwień na tym polu. To moja matka… – Uniosła pustą butelkę po wódce i zmierzyła ją przerażonym spojrzeniem. – Teraz żałuję, że wszystko wylałam. – Co z twoją matką? – Widziałaś film Diabeł ubiera się u Prady? Carson pokiwała głową. – Pamiętasz redaktor naczelną? Grała ją Meryl Streep? To właśnie moja matka. – A ty jesteś jej asystentką? – Już nie. Rzuciłam pracę. – Zaraz, zaraz. Nie rozumiem – wyznała Carson. – Powiedziałaś Buni, że wracasz do domu. – No cóż, to było, zanim rzuciłam pracę. Zostaję tutaj, jeśli mi pozwoli. Najpierw muszę przeprosić – mruknęła Harper, pochylając głowę. – I to na poważnie. – A jej ultimatum? – Masz na myśli łapówkę? – poprawiła ją Harper ze śmiechem. – Całą tę sprawę z testamentem – wtrąciła Carson, czując potrzebę bronienia Buni. – To nie tyle była łapówka, ile desperacja. Ona tylko próbowała nas zmusić, żebyśmy tu zostały. Jest stara. Niewiele czasu jej zostało. A my jesteśmy wszystkim, co po sobie zostawi. – Myślałam o tym dzisiaj – przyznała Harper mroczniejszym tonem. – Chyba zrozumiałam różnicę pomiędzy ultimatum wynikającym z miłości a tym opartym na egoizmie. – Zaczęła skubać brzeg bluzki. – Do diabła z moją matką – dodała z żarem. – Traktuje mnie bardziej jak pachołka niż córkę. Pachołka bez talentu. W ogóle we mnie nie wierzy. Czasami gdy na mnie patrzy, w oczach ma taką odrazę, i wiem, że widzi… naszego ojca. – Roześmiała się gorzko. – A wiemy przecież, co o nim sądziła. Carson milczała. – Nie mogę już dla niej pracować – zadeklarowała Harper z pałającym wzrokiem. Potem, jakby dotarły do niej konsekwencje tego oświadczenia, zwiesiła ramiona, a mina jej zrzedła. – Problem polega na tym, że nie wiem, co innego mogłabym robić. Zawsze byłam grzeczną dziewczynką, która robi to, co się jej każe. – Wrzuciła do wody kamyk. – Ale już nie jesteś – zapewniła Carson, próbując podnieść siostrę na duchu. Kąciki ust Harper lekko się uniosły. – Nie. Już nie jestem jej służącą. – Podniosła wzrok i z naciskiem spojrzała Carson w oczy. – Chyba nie ma pomiędzy nami wielkiej różnicy, Carson. Ja też nie mam dokąd iść. Carson, ogarnięta współczuciem dla siostry, spojrzała na czarną taflę. Na końcu zatoki miękkie zielone światło przeszywało ciemność. Zapalało się i gasło z dodającą otuchy stałością. Carson odwróciła głowę, kołysząc się lekko, a na jej twarz wypłynął kpiący uśmiech. – W pewien szalony sposób się cieszę – powiedziała do Harper. – Fajnie jest mieć towarzystwo w tej szalupie.
Rozdział jedenasty Dora siedziała w salonie, rozkoszując się spokojnym popołudniem i lekturą, gdy nagle zauważyła Harper, idącą korytarzem do pokoju Buni. Zaskoczyło ją, że siostra ma na sobie białe szorty i podkoszulek zamiast czerni, którą zazwyczaj nosili nowojorczycy. Zerknęła na zegar szafkowy, wskazywał trzecią. Czy Harper nie powinna być już w samolocie do Nowego Jorku? Włożyła zakładkę i położyła książkę na sofie. Wstała i przemknęła na palcach do drzwi Buni, przy których się zatrzymała. Usłyszała głosy i wytężyła słuch. Nie potrafiła rozróżnić słów, ale brzmiały tak, jakby Harper płakała. Z ciekawości postąpiła krok dalej i skrzywiła się, gdy deski zatrzeszczały pod jej stopami. Wychyliła się i zajrzała przez szparę w drzwiach. Bunia siedziała w fotelu, otoczona swoimi pięknymi oknami. Na stoliku obok niej stały w wazonie różowe róże. U jej stóp siedziała Harper, trzymając głowę na jej kolanach. Bunia z miłością głaskała ją po włosach. Carson była już spóźniona na spotkanie z Blakiem. Nie zamierzała nazywać tego randką. Wiał dość silny wiatr. Źle dla surfowania, dobrze dla kiteboardingu. Zmienność wiatru czyniła z Charlestonu idealne miejsce do uprawiania sportów wodnych. W dowolny dzień każdy mógł ujeżdżać fale. Wyjęła torbę z samochodu i zeszła na krętą ścieżkę na plaży otoczoną nieprzeniknioną barierą z krzewów starca. Bariera ta była domem dla niezliczonej ilości zwierząt i ptaków, a także głównym źródłem pożywienia i schronieniem dla migrujących motyli monarchów. Zielona jaszczurka przebiegła przez ścieżkę, a zaraz potem obok Carson przeszli w przeciwną stronę młodzi ludzie. Skinęli jej na powitanie i uśmiechnęli się przyjaźnie. Station 28 znajdowała się na północnym końcu plaży niedaleko Breach Inlet, gdzie pływanie było zabronione ze względu na niebezpieczne prądy. Choć nie była to strefa oficjalnie przeznaczona dla kiteboardingu, miejscowi wiedzieli, że na tym obszarze swoje dzikie akrobacje uprawiają szybko poruszające się z latawcami deski. Ocieniona ścieżka otworzyła się szeroko na słoneczną plażę. Atlantyk pieścił linię brzegową spienionymi falami. Carson wyszła na słońce i przystanęła, rozkoszując się perspektywą i uśmiechając od ucha do ucha. Nie była na plaży od incydentu z rekinem. Tęskniła za przypływem energii, który czuła, ilekroć zobaczyła bezkres nieba i wody. Tęskniła za piaskiem pomiędzy palcami. Na tej plaży niebo eksplodowało kolorowymi latawcami. Osiem lat temu bywali tu trzej, czterej kiteboardziści, aby mknąć po wodzie. Tego dnia naliczyła co najmniej trzydzieści latawców. Roześmiała się na myśl, że wyglądają jak stado ogromnych, jaskrawo upierzonych ptaków łapiących prądy powietrzne nad oceanem. Podekscytowana, złożyła sobie obietnicę, że nauczy się tego sportu. Miała ochotę przeskoczyć plażę, tak bardzo nie mogła się doczekać. Podeszła do gromady gapiów, którzy stali na brzegu i obserwowali amatorów tego popularnego nowego sportu. Niektórzy z nich byli bardzo daleko, mknęli po wodzie, łapiąc powietrze i wykonując zapierające dech w piersiach obroty i skoki na swoich deskach. Niektórzy męczyli się bliżej brzegu, ucząc się, jak manewrować latawcem. Jeszcze inni stali na plaży, łapiąc powietrze latawcami i rozdzielając długie linki uprzęży, albo czekając na swoją kolej do wypłynięcia. Carson uwielbiała surfować – była w tym świetna. Chciała jednak spróbować tego nowego sportu, który pozwoliłby jej surfować bardziej w powietrzu niż na falach. Preferowała indywidualne sporty wodne. Na wodzie kumpel się przydawał, ale każdy sam łapał wiatr lub falę. Każdy dzień przynosił nową próbę latania. Uśmiechnęła się, zastanawiając się, czy nie powinna przypadkiem zastosować tego podejścia do wszystkich aspektów swojego życia. Uniosła dłoń do oczu, by poszukać Blake’a. Zauważyła wytatuowanego faceta, który bezustannie na nią zerkał, co stanowiło zazwyczaj pierwsze ostrzeżenie przed próbą podrywu. Podniosła torbę
i ruszyła w przeciwną stronę. Na plaży dobiegały ją okrzyki: „Woduj!”, „Dobry wiatr!”, „Jaki to rozmiar?”. Jej uwagę przykuł wysoki, szczupły mężczyzna. Trzymał szkielet swojego latawca, podczas gdy na drugim końcu długiej uprzęży pomagał mu inny mężczyzna, unosząc wygięty w łuk, niebieski latawiec w powietrze. Mężczyzna w uprzęży miał ciało pływaka – szerokie w barkach i wąskie w biodrach. Jego żylaste mięśnie napięły się, gdy latawiec złapał wiatr. Piękne ciało, pomyślała jak fotograf, symetryczne i opalone. Coś w sposobie, w jaki ciemne włosy opadały mu na czoło, sprawiło, że przyjrzała się uważniej, zmrużywszy powieki. W tej samej chwili mężczyzna odwrócił głowę w jej stronę, a ich spojrzenia się spotkały i zwarły. Wbiła palce w piasek. Blake. Poczuła, że oblewa się rumieńcem. Blake z łobuzerskim uśmiechem podniósł dłoń w geście powitania, ale w tej samej chwili wiatr szarpnął jego latawcem. Obserwowała, jak sprawnie manewruje podobną do dzikiego mustanga czaszą, sterując nią, gdy powoli szedł ku wodzie z deską pod pachą. Na linii wody opuścił deskę i wszedł na nią, po czym poluzował linki latawca i odpłynął, ślizgając się przez ocean na wzburzonej fali. Jest niezły. Albo się popisuje, pomyślała z uśmiechem. Często pozwalał się ponieść wiatrowi, wzbijał się wysoko w powietrze i wykonywał sztuczki, dzięki którym przyciągnął uwagę większości gapiów. Carson rozglądała się na boki, uśmiechając się z dumą, bo przecież go znała, nawet jeśli powierzchownie. Popołudnie było piękne, z porządnym wiatrem. Rozłożyła ręcznik na piasku i obserwowała ludzi oraz biegające nieco dalej wzdłuż brzegu, bliżej zatoki, stado brodźców, na swoich prostych nóżkach szukających pożywienia. W końcu zauważyła, że Blake wraca na plażę po linii przekątnej. Jego mięśnie napięły się, gdy wyciągnął latawiec z wody. Poczuła łaskotanie w żołądku, gdy wstała i otrzepała piasek z ręcznika. Naprawdę nie mogła się już doczekać, aby znów z nim porozmawiać. Jej zainteresowanie wzrosło, gdy zobaczyła jego umiejętności na wodzie. Sprawność fizyczna zawsze ją podniecała. Schowała ręcznik do torby, w której miała też butelkę z wodą, książkę i balsam do opalania, po czym w pośpiechu narzuciła podkoszulek na bikini. Ruszyła w kierunku Blake’a, który zwijał swój latawiec, ale nie za szybko, by nie wydać się zbyt chętną. W połowie drogi zatrzymała się nagle, bo u jego boku zobaczyła młodą, kształtną blondynkę. Rozmawiała z nim w ten charakterystyczny dla młodych kobiet zalotny sposób – kręcąc się na pięcie i bawiąc włosami. Trzy małe tęczowe trójkąciki, z których składało się jej bikini, odsłaniały prężne, opalone ciało. Blake, jak każdy inny facet, czerpał przyjemność z flirtu. Carson z irytacją zacisnęła wargi, gdy dziewczyna położyła dłoń na jego ramieniu i pochyliła się ku niemu ze śmiechem. Carson bez namysłu obróciła się na pięcie i wróciła na ścieżkę. Uciekła z plaży, jakby ktoś ją gonił. Mieli się dzisiaj spotkać i choć może trochę się spóźniła, czekała cierpliwie, gdy pływał z latawcem. Wykrzywiła twarz w grymasie niezadowolenia. I pomyśleć, że niemal się skompromitowała, podchodząc do niego, aby porozmawiać. Dotarła do swojej Bestii, otworzyła drzwi i wrzuciła torbę na siedzenie pasażera. W samochodzie było gorąco jak w piecu, na dywanikach leżało niemal tyle piasku, co na plaży. Wszędzie zalegały puste butelki po wodzie, płyty kompaktowe, zmięte papierki, opakowania z gum i kapelusze. Opuściła szyby i usiadła za kółkiem. Jej uda przykleiły się do nagrzanej skóry. Silnik naprężył się i zakasłał, ale nie zapalił. – No dalej, Bestio – wymamrotała, próbując jeszcze dwa razy. Z każdą próbą silnik słabł, jakby Bestia oddawała ducha. Carson uderzyła dłonią w kierownicę, po czym oparła na niej czoło. W tej chwili naprawdę nie wiedziała, kto jest większym frajerem: samochód czy ona. Wróciła do Morskiej Bryzy zlana potem i oblepiona piaskiem. Szybko wzięła prysznic i włożyła spodnie do jogi i czysty bawełniany podkoszulek. Gorzki posmak po zepsutym spotkaniu z Blakiem
i śmiertelna zdrada jej samochodu sprawiły, że zachciało się jej pić. Otworzyła lodówkę i spojrzała na otwartą butelkę pinot grigio. Ogarnęła ją tęsknota. Pamiętając jednak o swoim postanowieniu, wyjęła dzbanek ze słodką herbatą i napełniła sobie szklankę po brzegi. Czując przypływ pewności siebie po oparciu się pokusie, udała się na poszukiwania Buni. Znalazła ją w cieniu tylnej werandy, gdzie grały z Lucille w remika. Nad nimi wirował wiatrak, przyjemnie wprawiając w ruch powietrze. Carson przysunęła sobie czarny fotel bujany, aby do nich dołączyć. – Znowu gracie w karty? – zapytała. – Codziennie, czy czujemy potrzebę, czy też nie – odparła Lucille z rechotem. – Taki jest plan – dodała Bunia, odrzucając z ręki zrzutkę. – Remik! Lucille wymamrotała coś pod nosem, po czym dokładnie sprawdziła rękę Buni, aby się upewnić, że ta nie oszukuje, i podliczyła punkty. Carson chrząknęła. – Buniu, chciałabym z tobą porozmawiać. – Tak, kochanie? – Bunia spojrzała na nią z zaintrygowanym uśmiechem. – Mam sobie iść? – zapytała Lucille. – Nie, zostań, proszę. W zasadzie ty też będziesz mi potrzebna. Bunia i Lucille wymieniły zaciekawione spojrzenia i skupiły wzrok na Carson. – No tak, otóż… – Carson oblizała wargi. – Rozmawiałyśmy z Harper o tacie i jego piciu. I o tym, cóż, że możemy nosić w sobie gen tej choroby. – Och! – zawołała Bunia z mieszaniną zdumienia i zainteresowania. – Myślisz, że ty go masz? – Nie wiem – przyznała Carson szczerze. – Przeraża mnie ta myśl. W LA piłam trochę za dużo i robiłam rzeczy, z których nie jestem dumna. Nie sądzę jednak, abym była alkoholiczką – dodała szybko. – Nie potrzebuję drinka, aby zacząć dzień, ani nic takiego. Piję do towarzystwa, ze znajomymi. I do kolacji. Bunia siedziała nieruchomo, uważnie słuchając każdego słowa. – W każdym razie – kontynuowała Carson celowo swobodnym tonem. – Wpadłyśmy z Harper na pewien pomysł. Chciałybyśmy spróbować nie pić przez jakiś czas. Przynajmniej tydzień. Chcemy zobaczyć, czy możemy przestać. To jak zakład – dodała, próbując zbagatelizować sprawę. – Och, kochanie, to naprawdę mądre – oświadczyła Bunia. – Gdybyś tylko wiedziała, ile razy błagałam twojego ojca, żeby przestał, chociaż na chwilę. Nigdy tego nie zrobił. Mówił, że nie ma problemu. Że mógłby przestać, kiedy tylko zechce. – Nie potrafił przestać – wtrąciła Lucille – ale nie umiał się do tego przyznać. Bunia nachyliła się do przodu i przechyliła głowę niczym zaciekawiony ptak. – Dziecko kochane, jak możemy ci pomóc? – Zerwijcie z gorzałą – oświadczyła Carson obcesowo. Bunia szeroko otworzyła oczy z powodu wulgarności tego sformułowania. Carson uśmiechnęła się błagalnie. – Gdybyście mogły usunąć z domu alkohol, schować go, zrobić z nim, co tylko chcecie, żebym ja… żebyśmy my nie mogły go znaleźć, byłabym wam wdzięczna. Tylko na tydzień, może dłużej, jeśli dobrze pójdzie. To dotyczy również wina. Jeśli podacie wino do kolacji, skapituluję. Wiem, że tak będzie. Jeśli jednak będę jadała posiłki tutaj, a wokół nie będzie alkoholu, który by mnie kusił, naprawdę się przekonam, czy potrafię przestać. – Potarła dłonie o kolana, czując na nich wilgoć. – To nie będzie łatwe. Na samą myśl o niepiciu dziś wieczorem mam ochotę się napić. – Nie musisz mówić nic więcej! – zawołała Bunia. – Gdy jutro wrócisz z pracy, w domu nie będzie ani kropli – zapewniła Lucille; jej ciemne oczy rozbłysły jak u kobiety z misją. Spojrzała z ukosa na Bunię. – Nigdzie. Już ja tego dopilnuję.
Bunia zmrużyła powieki, odczytawszy aluzję. Carson wiedziała, że Bunia zastanawia się w duchu, czy zdoła zrezygnować ze swojej wieczornej szklaneczki rumu. – Kto wygrywa? – zapytała Carson dziarsko, zmieniając temat. Bunia napuszyła się jak królowa i z pewnym siebie uśmiechem zaczęła tasować talię. – Oczywiście ja. – Dzisiaj – mruknęła Lucille. Bunia tasowała sprawnie jak krupierka, co wywarło na Carson spore wrażenie. – Jak tam w pracy? – zapytała starsza pani. – Super – odparła Carson. – Turyści już się zjechali, więc napiwki są niezłe. To powinno być udane lato. – Cieszę się – odparła Bunia rozkojarzonym głosem i sięgnęła po karty. Jej palce, układając je, poruszały się szybko. Carson wzięła głęboki oddech, po czym zaczęła wykładać misterny plan, który ułożyła sobie w głowie. – Buniu, skoro już rozmawiamy o lecie… Wiesz, co by sprawiło, aby to lato było dla mnie naprawdę cudowne? – Naprawdę nie wiem – odparła Bunia nieprzytomnie. – Pewnie ma to coś wspólnego z wodą? Carson wzięła głęboki oddech. – Nie. To już tu jest, więc mnie wysłuchaj, dobrze? Nie odrywając wzroku od kart, Lucille mruknęła na tyle głośno, aby usłyszały ją obie: – A oto i haczyk. – No tak… – rozpoczęła Carson, ignorując kpinę Lucille. Pochyliła się do przodu niczym profesjonalny akwizytor. – Mój samochód, Bestia, padł dzisiaj. Gdy wracałam do domu z plaży. Wskrzeszano ją więcej razy, niż potrafię zliczyć, ale tym razem to definitywny koniec. Myślę, że podróż przez cały kraj dokonała dzieła. Przynajmniej wyzionęła ducha tutaj, a nie gdzieś pośrodku pustkowia – dodała beztrosko. – Mam nadzieję, że usuniesz tę kupę złomu z mojego podjazdu – wtrąciła Bunia, zerkając nad nią znad okularów. – Nie chcę, żeby Morska Bryza stała się jednym z tych domów białej biedoty, przed którymi jest pełno kurzu i przeżartych rdzą samochodów. – W połowie tygodnia przyjedzie ktoś, aby odholować Bestię – zapewniła Carson. – Dostałam sto dolarów za złomowanie. – Cóż za ulga – powiedziała Bunia, znów koncentrując się na kartach. – Tak sobie pomyślałam – kontynuowała Carson, podwijając palce stóp pod stołem. – Czy zechciałabyś rozważyć… cóż… może dasz mi Niebieskiego Bombowca? Bunia przerwała układanie kart i podniosła głowę, zdjęta niepokojem. – Słucham? – Potrzebuję samochodu, Buniu, więc zastanawiałam się, skoro cadillac i tak stoi w garażu nieużywany… Bunia odłożyła karty i spojrzała na twarz Carson, mrużąc powieki. – Chcesz, żebym ci oddała mój samochód? – Nie oddała – poprawiła ją Carson. – Chyba że byłabyś skłonna pozwolić mi umieścić go na mojej liście? – Nie byłabym. – Och. – Carson westchnęła z rozczarowaniem. Lucille mruknęła pod nosem:
– Pierwsza piłka na aut. – Nie pomagasz – powiedziała Carson. – Ja tylko mówię, co widzę – odparła Lucille, po czym zachichotała i lekko wzruszyła ramionami. Carson spojrzała błagalnie na Bunię. – Może pozwolisz mi go odkupić? – A masz pieniądze? – Jeszcze nie – przyznała Carson, wiercąc się w fotelu. – Druga piłka na aut – wymamrotała Lucille. Carson zmierzyła ją gniewnym spojrzeniem. – Mam pracę i dostaję hojne napiwki – poinformowała Bunię. – Uzbieram. – Kiedy? – Do końca lata. Wcześniej, jeśli pojawi się oferta pracy z LA. – Oczekujesz więc, że ci go dam? Carson ciężko westchnęła z frustracji. Tak, miała nadzieję, że babcia od razu da jej samochód i pozwoli później go spłacić. Samochód i tak marniał w garażu. Buni nawet by go nie brakowało. – A jeśli teraz wpłacę ci zaliczkę? – Carson się skrzywiła. To było żenujące, w jej wieku nie mieć żadnych pieniędzy, musieć pożyczać i błagać. – Powiedzmy, sto dolarów… – To nie wystarczy nawet na jedno tankowanie tego wielkiego starego samochodu – odparła Bunia. – Skarbie, nawet gdybym pozwoliła ci go kupić, nie stać cię na benzynę. – Nie będę potrzebowała dużo benzyny – zripostowała Carson. – Samochodu potrzebuję tylko po to, żeby jeździć do Dunleavy’s. A poza tym kocham Niebieski Bombowiec. Przecież wiesz. Bunia podniosła swoje karty i zaczęła je układać. Nie spieszyła się, pstrykała w brzegi kart, gdy je przesuwała. – Mam lepszy pomysł – powiedziała w końcu. – Skoro będziesz tu przez lato i musisz mieć środek transportu tylko do Dunleavy’s i z powrotem, nie potrzebujesz samochodu. – Odrzuciła dwa trefle. – Możesz jeździć na moim rowerze. W sumie możesz go sobie wziąć. Pomyśl, ile oszczędzisz na benzynie. I o wysiłku fizycznym. – Rower?! – zawołała rozczarowana Carson. – Trzecia piłka na aut – mruknęła Lucille, podnosząc kartę i odrzucając waleta karo. – A jeśli będzie padać? – zapytała Carson, z coraz większą rozpaczą obserwując dwie starsze panie grające spokojnie w karty. – Przecież nie mogę pojawić się w pracy mokra. – To fakt – przyznała Bunia z namysłem. Podniosła kartę Lucille i przearanżowała rękę. – Wiem! – zawołała, odrzuciwszy dziesiątkę karo. Spojrzała na Carson błyszczącymi oczami. – Możesz korzystać z wózka golfowego. Pewnie potrzebny mu nowy akumulator. I porządne mycie. Od lat stoi w garażu nieużywany, ale powinien jeszcze działać. – Carson zmarszczyła brwi, ale się nie odezwała. – Carson. – Bunia usiadła wygodniej w fotelu i spojrzała na wnuczkę, poświęcając jej teraz całą uwagę. – Kocham cię bardziej niż kogokolwiek i cokolwiek na świecie. Wiesz to, prawda? Kochałam też twojego tatę. I popełniłam w jego wypadku wiele błędów. Teraz to widzę. Za bardzo ułatwiłam mu życie. Usuwałam z drogi każdą przeszkodę. Jego powinnam zmusić do jeżdżenia na rowerze do pracy. Na litość boską, trzeba go było zmusić do pójścia do pracy! – Amen – wymamrotała Lucille. Bunia z czułością położyła dłoń na policzku Carson. – Moja droga dziewczyno, nie popełnię tych samych błędów w twoim wypadku. – Och, ależ proszę bardzo – mruknęła Carson, po czym opuściła wzrok, śmiejąc się z zawstydzeniem. W tym momencie nie żartowała. O swoją duszę mogła się pomartwić później. Teraz była spłukana
i potrzebowała środka transportu. Bunia pogłaskała ją po policzku i cofnęła dłoń, po czym podniosła karty i ułożyła je kilkoma zwinnymi ruchami. – Ten wózek golfowy ma porządny dach. Jest absolutnie fantastyczny. Idź i sama się przekonaj. Westchnienie Carson zmieszało się z jękiem, gdy wstała z fotela. Lucille zatrzymała ją, położywszy jej dłoń na ramieniu. Carson zapragnęła się odsunąć, tak bardzo była zła na obie kobiety. Zerknęła w ciemne oczy Lucille, nie wiedząc, czy ta próbuje być miła, czy może znów sobie z niej zakpi. Lucille poklepała ją po ramieniu ze współczuciem. – Wiem, że teraz może ci się wydawać, że odpadłaś z gry – powiedziała. – Jednakże, kochanie, ty właśnie zdobyłaś decydujące przyłożenie.
Rozdział dwunasty Następne dni upływały w Morskiej Bryzie pod znakiem chaosu. Harper zaczekała, aż jej matka wyjedzie do Hamptons, a następnie poleciała do Nowego Jorku, aby spakować ubrania i zakończyć swoje sprawy z działem zasobów ludzkich wydawnictwa. Sądziła, że nie zajmie jej to więcej niż dwa tygodnie, a Carson jej wierzyła. W tym samym czasie Dora pojechała do swojego domu w Summerville, aby dopilnować szczegółów związanych z wystawieniem go na sprzedaż i stawić czoła żmudnym naradom z prawnikami w kwestii rozwodu. Niechętnie zgodziła się, aby Nate został w Morskiej Bryzie pod opieką Buni, Carson i Lucille. Dom wydawał się taki cichy po wyjeździe sióstr. Carson kochała je, rzecz jasna, ale nie były sobie bliskie. Leżała na żelaznym łóżku z rękami pod głową i wspominała te lata, które jako dziewczynki spędzały w Morskiej Bryzie. Lata, kiedy Bunia nazywała je swoimi Letnimi Dziewczętami. Na początku tylko ona i Dora spędzały razem wakacje. Carson mieszkała z Bunią w Charlestonie, a Dora, trzy lata od niej starsza, przyjeżdżała ze swojego domu w Charlotte, z Karoliny Północnej. Ten pierwszy okres był najbardziej udany dla nich obu – lata pełne zabaw w syreny i malowania z Bunią na werandzie. Później różnica wieku okazała się przeszkodą nie do pokonania, gdy Carson skończyła dziesięć lat, a Dora trzynaście. Wtedy Dora zaczęła uważać przyrodnią siostrę za irytującą; zapraszała do Morskiej Bryzy koleżanki, a Carson nie wolno było brać udziału w ich zabawach. Zwrot nastąpił, gdy Harper zaczęła przyjeżdżać do Morskiej Bryzy jako sześciolatka. Była tak drobna i delikatna, ubrana niczym jedna z lalek Madame Alexander, na które patrzyła z taką zazdrością. Dziewczęta spędziły razem tylko trzy pełne lata – różnica wieku pomiędzy Dorą a Harper wynosiła osiem lat. Carson stała się łącznikiem pomiędzy najstarszą a najmłodszą, pośrednikiem i rozjemcą. Gdy Dora skończyła siedemnaście lat, przestała przyjeżdżać na lato do Morskiej Bryzy. Carson i Harper kolejne dwa lata spędziły razem, co umocniło ich więź. Dora uwielbiała bawić się w przebieranki i naśladowanie dorosłych pań, podczas gdy Carson i Harper wolały przygody w stylu Hucka Finna. Zwiedziły każdy centymetr Wyspy Sullivana i Isle of Palms, szukając pirackiego skarbu, który, co wiedziało każde tutejsze dziecko, gdzieś tu zakopano. W końcu dorosły. Carson skończyła siedemnaście lat i znalazła pracę na lato w Los Angeles, a w tym samym czasie matka Harper kupiła dom w Hamptons. To oznaczało koniec epoki Letnich Dziewcząt w Morskiej Bryzie. Kilka lat później dziewczęta spotkały się znowu, na ślubie Dory z Calhounem Tupperem. Potem nastąpiły dwa pogrzeby. Ich ojciec zmarł młodo, w wieku czterdziestu siedmiu lat, a zaraz po nim odszedł dziadek Edward. Po jego pogrzebie w 2000 roku siostry już się nie spotkały. Teraz, wiele lat później, Carson zastanawiała się, czy marzenie Buni o ponownym zebraniu Letnich Dziewcząt nie jest tylko romantyczną mrzonką. Przeniosła wzrok na staranny portret przodkini rodu Muirów zawieszony na przeciwległej ścianie. Jej praprapraprababcia Claire Muir miała na sobie elegancką suknię z granatowego aksamitu obszytą grubymi warstwami doskonałej koronki, jaką Carson widywała tylko w książkach historycznych o królowych i wielkich damach. Gęste, kruczoczarne włosy Claire miała zebrane do góry i ozdobione rzędami pereł. Kolejne perły, długie, olśniewające sznury, spływały na jej bujne piersi. Gdy Carson spojrzała na jej twarz, odniosła wrażenie, że błyszczące niebieskie oczy kobiety patrzą prosto na nią. Zawsze tak czuła, odkąd Bunia przeniosła portret z głównego domu w Charlestonie do pokoju wnuczki. Carson spojrzała wielkiej damie w oczy, wspominając ten dzień. Była wtedy w tym okropnym okresie pomiędzy dzieciństwem a dorosłością, boleśnie świadoma niezgrabności swojego długiego, kanciastego ciała, wielkich stóp i brzydoty ciemnych, gęstych włosów.
Nie to, co jej siostra Dora z miękkimi złotymi lokami, jasną skórą i biustem, który zaczynał już rozkwitać na jej kształtnym ciele. Bunia zapukała delikatnie do drzwi jej sypialni, a gdy usłyszała łkanie, weszła do środka. Carson próbowała opanować szloch, ale nie potrafiła. – Co się stało? – Jestem paskudna! – zawołała Carson i znów zaniosła się płaczem. Bunia usiadła na łóżku obok niej. – Kto powiedział, że jesteś paskudna, dziecko? – Tommy Bremmer – wymamrotała, ukrywając twarz w dłoniach. – Powiedział, że moje włosy wyglądają jak gniazdo szczura. Babcia prychnęła władczo. – Cóż, jest Bremmerem, więc dobrze wie, jak wygląda szczur. Nie ma za to pojęcia o dziewczynach. Jego dziadek też nie miał. A teraz przestań pociągać nosem, dziecko. To nie przystoi panience. Gdy Carson próbowała się opanować, Bunia poszła do łazienki i wróciła z wilgotnym ręcznikiem. Carson zamknęła oczy i z rozkoszą poczuła chłód, gdy Bunia delikatnie otarła jej zapłakaną, zasmarkaną twarz. Gdy znów otworzyła oczy, łatwiej się jej oddychało, bo nie czuła już tej strasznej nienawiści. – Muirowie nigdy nie tchórzą – oświadczyła Bunia, siadając obok niej na łóżku. Zaczęła rozczesywać długie, zmierzwione włosy Carson. – Stajesz się młodą damą, wiesz? – Och, przestań – jęknęła Carson, uciekając przed grzebieniem. Bunia nie dała za wygraną. – Uroda to nasze zobowiązanie, które czasami boli. Musimy to znosić. A teraz pozwól mi uczesać twoje wspaniałe włosy. Carson zamknęła oczy i poddała się zabiegom babci. Po pierwszych bolesnych pociągnięciach babcia przesuwała grzebień po jej włosach bez przeszkód od nasady po końcówki. – Masz włosy swojej matki – powiedziała Bunia. – Gęste i ciemne. – Nie pamiętam jej. – Byłaś malutka, gdy umarła. Biedna Sophie… – Nie mam nawet jej zdjęcia. Wszystko przepadło w pożarze. – Tak – przyznała Bunia cicho. – Jaka była? Bunia znieruchomiała i westchnęła. – Bardzo piękna. Śniada, przyciągała spojrzenia. – Wzruszyła ramionami. – Na wskroś francuska. I raczej nieśmiała, a może po prostu słabo mówiła po angielsku, nie wiem. Jesteś interesującą kombinacją obojga swoich rodziców. – Wolałabym mieć jasne włosy po tacie, jak Dora. A nie to szczurze gniazdo. – Gniewnie szarpnęła się za włosy. Nienawidziła ich ciemnego koloru i gęstości, nienawidziła tego, że koleżanki czasami nazywały ją Cyganką. – Pewnego dnia, gdy będziesz w moim wieku, podziękujesz Bogu za te gęste włosy, gdy czupryny twoich przyjaciółek zaczną się przerzedzać. Twoje włosy będą jednym z twoich największych atutów – powiedziała Bunia z przekonaniem. Ujęła Carson za brodę i poddała jej twarz dokładnym oględzinom. – I twoje oczy, rzecz jasna. Carson wykrzywiła się z niedowierzaniem. – Nie, Buniu – zaprotestowała, próbując zachować spokój. – Wiem, że nie będę piękna, gdy dorosnę. Nie tak jak Dora. Bunia prychnęła, uwalniając jej podbródek.
– To prawda, nasza Dora jest piękna. Ma urodę prawdziwej damy z Południa. Ty jesteś piękna inaczej. Musisz do swojego piękna dorosnąć. – Jak moja matka? – Tak – odparła Bunia. – A czy wiesz, moja droga, że ciemną karnację dziedziczysz też po naszej stronie rodziny? Carson szeroko otworzyła oczy. – Ale wy wszyscy macie jasne włosy. – Nie wszyscy. W naszych żyłach płynie krew ciemnych Irlandczyków. Carson nie uwierzyła, że to pomoże jej zostać pięknością, ale pokochała Bunię jeszcze bardziej za te próby podniesienia jej na duchu. Następnego ranka Bunia włożyła letnią sukienkę z jedwabiu, uczesała się i wsiadła do niebieskiego cadillaca, aby przejechać na drugą stronę mostu do swojego domu w Charlestonie. Wróciła kilka godzin później z dużym przedmiotem opakowanym w brązowy papier. Dora i Carson szły za nią krok w krok, gdy razem z Lucille wniosły tajemniczą paczkę do domu. Z błyszczącymi oczami zaniosły ją prosto do pokoju Carson. Carson i Dora spojrzały na siebie ze zdumieniem w szeroko otwartych oczach. Bunia ignorowała ich pytania, uśmiechając się tajemniczo. Gdy zerwała warstwy brązowego papieru, oczom wszystkich ukazał się wielki portret w misternej złotej ramie. Carson krzyknęła cicho, nie zdoławszy oderwać wzroku od dumnej, pięknej kobiety na płótnie. Bunia i Lucille uniosły obraz i powiesiły go z wysiłkiem. Gdy skończyły, Bunia otrzepała dłonie z kurzu i oparła je na biodrach, po czym cofnęła się, aby podziwiać dzieło. – Carson – powiedziała tonem, który kazał wnuczce się wyprostować. – To jest twoja praprapraprababcia Claire. Za czasów swojej młodości uważana za największą piękność w mieście. Była legendą. Spójrz na jej oczy. Ten błękit… to błękit Muirów, który przekazujemy sobie z pokolenia na pokolenie. Claire była żoną słynnego wilka morskiego, kapitana mórz i oceanów, który dał początek naszej fortunie. – Uniosła dłoń i wyjaśniła scenicznym szeptem: – Pirata! Historia głosi, że gdy tylko zobaczył Claire, porzucił pirackie życie i osiadł w Charlestonie, aby zdobyć jej serce. Poślubiła go wbrew woli rodziny. Reszta, jak to powiadają, jest historią. Miłość dobrej kobiety może odmienić mężczyznę, jak wiesz – dodała Bunia. – Ale, Buniu, po co przywiozłaś tutaj ten obraz? – dopytywała się Carson. Bunia uniosła podbródek Carson czubkiem palca. – Dostrzegłam podobieństwo, które łączy cię z Claire. Chcę, żebyś ty też je zobaczyła. Każdego dnia, gdy się obudzisz, spojrzysz na ten obraz i zobaczysz, jaka jesteś piękna. I odważna. – Kochana, mądra Bunia – mruknęła Carson, wspominając tamten dzień. Jako że nie było nikogo, kto mógł jej opowiedzieć o matce, po której nie zostały nawet zdjęcia, ta przodkini miała przyjąć na siebie rolę jej matki. Nocami przed zaśnięciem Carson spoglądała w piękne oczy Claire i to z nią dzieliła się sekretami, wierząc, że zostanie wysłuchana. Ze wszystkich skarbów w tym domu wiedziała już, że wybierze tylko ten obraz. W twarzy Claire dostrzegała wyzwanie, spojrzenie kobiety, która nigdy się nie poddawała. Gdy teraz spojrzała na obraz, poczuła przypływ energii. Wzięła głęboki oddech i wstała z łóżka. Zeszła na dół po wiadro, mocny środek czyszczący i naręcze ścierek, po czym uciekła przed najnowszym napadem gniewu Nate’a do garażu i wygrzebała spod stosu śmieci obiecany wózek golfowy. Albo to, albo zardzewiały rower. W garażu było ciemno i ponuro jak w zapomnianej stodole. W każdym kącie wisiały pajęczyny, a wszystkie szpary wypełniał piasek. Pojedyncze okno z czterema szybkami było tak brudne, że promienie słońca z trudem przebijały się przez warstwę kurzu. Wózek golfowy stał w odległym kącie za popsutą
kosiarką, dwoma starymi rowerami i zjedzonym przez robaki stołem, na którym leżały brązowe pudła wypełnione całą masą pokrytych rdzą narzędzi, które, zdaniem Buni, mogły się jeszcze przydać. Carson pomyślała, że lepiej byłoby wynająć kontener i wyrzucić te bezużyteczne graty. Zapach octu i nagromadzonego kurzu zakręcił jej w nosie i sprawił, że oczy zaczęły łzawić, ale zacisnęła zęby i pracowała dalej, ścierając i zdrapując brud, pajęczyny i mysie bobki z białego wózka golfowego. Był to pojazd z dwoma siedzeniami i ławką z tyłu. Kiedy już go wyszorowała, spłukała wodą z węża i wytarła szmatkami, które dała jej Lucille, ze zdumieniem odkryła, że sam wózek i winylowe siedzenia są w zaskakująco dobrym stanie. Zapewne tak jak z cadillaca korzystano z niego od wielkiego dzwonu. Carson poczuła przypływ otuchy. Nowy akumulator, może kilka drobiazgów i wózek okaże się całkiem udanym pomysłem. Kilka dni później toczyła się wózkiem po wąskich drogach ocienionych palmami i wdzięcznymi konarami starych dębów. Wiatr muskał jej policzki, słyszała chrzęst żwiru pod kołami i czuła się podobnie jak w unoszącej się na falach łodzi, bliżej otaczającego ją świata, od którego nie dzieliły jej stalowe drzwi i szyby. – Przeklęta Bunia ma zawsze rację – wymamrotała pod nosem, zmuszona przyznać, że pokochała swój nowy środek transportu. Ochrzciła wózek „Podskakującą Matyldą”, która – choć nie mogła się równać z Niebieskim Bombowcem pod żadnym względem – miała swój specyficzny urok i spełniała swoją funkcję, czyli przenosiła Carson z punktu A do punktu B po wąskich drogach wyspy… przynajmniej za dnia. Pojazd toczył się dostojnie, a ona zachichotała na wspomnienie, jak dwie stare kwoki całkowicie ją wykiwały. Tego wieczoru Carson odwiedziła Nate’a w jego pokoju, gdy leżał już w łóżku w swojej ulubionej piżamie w statki kosmiczne i gwiazdy. Czytał książkę. Spojrzał na zbliżającą się Carson i cały zesztywniał. Zauważyła to i ogarnął ją smutek. Pragnęła, żeby ją polubił i poczuł się tu jak w domu. Płochliwy mały chłopiec o ciemnych nieufnych oczach. Nagle przypomniała sobie Delphine i w tej samej chwili zrozumiała, jak powinna się zachowywać w stosunku do Nate’a. Naprawdę są podobni pod wieloma względami, pomyślała. Podeszła powoli do łóżka – nie za blisko i bez żadnych gwałtownych ruchów. – Proszę. – Podała mu dwie książki. – Kupiłam je dla ciebie. Uznałam, że ci się spodobają. – Co to jest? – zapytał cicho. – Cóż, weź i zobacz. Nate podniósł się powoli, usiadł i ostrożnie wziął od niej książki. Gdy zobaczył, że obie są o delfinach, jego twarz pojaśniała. – To nie są książki dla dzieci – wyjaśniła, podchodząc bliżej, lecz pamiętając o zachowaniu dystansu. – Ta opisuje badania nad inteligencją delfinów. Naprawdę mi się spodobała. Wiedziałeś, że delfiny przeglądają się w lustrach? Czyli wiedzą, że patrzą na siebie. To się nazywa samoświadomość. – Już o tym czytałem – odparł Nate rzeczowym tonem. – Dostałem od Buni książkę o delfinach. – Och. Cóż, tutaj także znajdziesz wiele interesujących informacji. A ta druga to rodzaj ilustrowanego przewodnika po całym morskim świecie. W morzu żyją różne inne zwierzęta, na przykład orki, morświny i wieloryby. Nate zaczął z pasją przeglądać zdjęcia. – Czy delfiny naprawdę się cieszą, że widzą ludzi? – Tak – odparła Carson szczerze. – Myślę, że tak. – Dużo czytałem o delfinach – kontynuował z powagą Nate. – Wiedziałaś, że samce delfinów są większe od samic? Duże delfiny w Pacyfiku mogą ważyć nawet czterysta pięćdziesiąt kilogramów. Zastanawiałem się… Delphine jest delfinem butlonosym żyjącym w Atlantyku, i jest samicą. Nie znam jej
wieku. A ty? – Nie. Nate przez chwilę to rozważał. – Może ważyć jakieś dwieście dwadzieścia kilogramów. Carson uśmiechnęła się, doceniając inteligencję chłopca. – To by się zgadzało. Nate zaakceptował jej aprobatę. Zamknął książkę i podniósł głowę, ale tym razem jego oczy, choć nie patrzył prosto na nią, były przepełnione obawą. – Czy moja matka jest sama z ojcem? Carson doceniła powagę jego pytania i odpowiedziała szczerze: – Nie, nie sądzę. – On się nią nie zaopiekuje. – Nate, twoja matka czuje się dobrze i na pewno da sobie radę. Ma tylko spotkać się z twoim ojcem, spakować dla ciebie trochę rzeczy, i potem tu wróci. Przez chwilę się namyślał. – Czy możesz zaznaczyć w kalendarzu, kiedy wróci? Carson podrapała się po głowie. Wiedziała, że musi być szczera i otwarta w stosunku do Nate’a. – Nie wiem dokładnie. Powiem ci jednak, co zrobię. Zadzwonię do niej jutro i ją zapytam. Jeśli poda mi konkretną datę, zaznaczę ją dla ciebie w kalendarzu. Może tak być? – Dobrze. Wydawał się taki mały, smutny i samotny, że Carson zapragnęła znaleźć jakiś sposób, aby nawiązać z nim kontakt. – Połóżmy się dzisiaj wcześniej – powiedziała. – Musimy odpocząć. Bo jutro idziemy popływać. Oczy Nate’a zaokrągliły się ze strachu. – Nie. Nie chcę. – Spodoba ci się. Zobaczysz. – Nie chcę. Carson skrzyżowała ramiona na piersi i wyciągnęła asa z rękawa. – Delphine też tam będzie. – Dobrze – mruknął ponuro Nate, wsuwając się pod koc. – Dobranoc, Nate. – Chciała go pocałować, ale się powstrzymała. Zamiast tego podsunęła mu koc pod samą brodę. – Słodkich snów. Śnij o delfinach. – To głupie. Nie możesz się zmusić do konkretnych snów – odparł Nate, zamykając oczy i ziewając. Carson obserwowała, jak zwija się w kłębek. Poczuła ukłucie w sercu na myśl, jakie ciężkie musi być życie w świecie wypełnionym zasadami i bezdusznymi faktami, w którym nie ma miejsca na spontaniczną radość i nieokiełznaną wyobraźnię. Kolejna zaleta posiadania wózka golfowego – łatwo znaleźć miejsce do parkowania! Carson w radosnym nastroju rozpoczęła swoją zmianę w pubie. Przez zamknięte szkoły wszystkie stoliki były zajęte, a przy drzwiach tłoczyła się kolejka. Gdy nadeszła ostatnia godzina jej zmiany, powłóczyła nogami, a co gorsza, narastała w niej ochota na coś alkoholowego do picia. Na samą myśl zaczęła się trząść, ale wytłumaczyła sobie, że to zbyt niski poziom cukru we krwi. Devlin był w barze jak zwykle, pił piwo z shotami. Zazwyczaj nie spożywał mocnego alkoholu wczesnym popołudniem, co zauważyła z niepokojem. Gdy wyszedł jej ostatni klient, wytarła stolik i skorzystała z wolnej chwili, aby usiąść z colą przy barze i złapać oddech. – Hej, co słychać? – zapytała Devlina.
Wzruszył ramionami. – Bywało lepiej. – Odwrócił się i uśmiechnął do niej leniwie. – Na twój widok mi się poprawia. Spojrzenie już miał mgliste. Nie chciała się wtrącać, a z doświadczenia z ojcem wiedziała, że najlepiej jest nic nie mówić. Po prostu być w pobliżu. Wyjęła napiwki i zaczęła liczyć utarg z tego dnia. – Dobry dzień, co? – zapytał Devlin. – Przyzwoity, ale więcej bym zarobiła na wieczornej zmianie. – Dlaczego nie poprosisz Briana, żeby zmienił ci przydział? – Prosiłam – odparła – ale inne dziewczyny dłużej tu pracują. Dostanę miejsce, gdy jakieś się zwolni. – Ashley nie będzie chciała? – Nie. Woli mieć wolne wieczory, żeby je spędzać ze swoim chłopakiem. – Tak jak każda kobieta powinna – mruknął Devlin, popijając piwo. Carson odwróciła do niego głowę poirytowana, ale zaraz potem zaczęła się zastanawiać, czy jego była żona nie ma czegoś wspólnego z jego złym humorem. Współczuła mu, gdy tak siedział i ponuro wpatrywał się w swoje piwo. Para na szklance podpowiadała jej, że jest lodowato zimne. Aż oblizała wargi. – Boże, to piwo nieźle wygląda – wymamrotała. – Masz ochotę? – zapytał Devlin. Miała, i to bardzo. Przecząco pokręciła głową. – Hej, co się dzieje? – zapytała Ashley, siadając obok Carson przy barze. Carson dostrzegła milczące pytanie pulsujące w jej oczach. Wcześniej zwierzyła się koleżance ze swojego planu, aby nie pić przez tydzień. – Nic. Siedzę sobie i piję colę – odparła, unosząc plastikowy kubek do ust. – Ja też się napiję – oświadczyła Ashley w poczuciu koleżeństwa. Nalała sobie coli z dystrybutora i zderzyły się kubkami. Gdy podniosła głowę, Carson zauważyła, że coś przykuło jej uwagę. – O mój Boże – wymamrotała, po czym przesunęła się do ucha Carson i dodała szeptem: – Spójrz, kto przyszedł. Carson zerknęła przez ramię i zobaczyła Blake’a, który właśnie zamykał za sobą drzwi. Miał na sobie swój dyżurny strój złożony ze starego podkoszulka i szortów khaki na długich, opalonych nogach. Jego opalenizna pociemniała, a włosy tak mu urosły, że opadały na czoło. Podniósł głowę i spojrzał na Carson. Od razu się odwróciła. – No to… co się stało z Panem Przewidywalnym? Zajmuje stolik w mojej sekcji. – Ashley szturchnęła Carson w żebra. – Może już nie jest taki przewidywalny. – Nie nazywaj go tak. Ma na imię Blake. – W porządku – powiedziała Ashley zalotnie. – Muszę iść do Blake’a. Carson wbiła spojrzenie w swój napój i zmarszczyła brwi. Nie chciała się do tego przyznać, ale zabolało ją, że Blake zajął stolik w sekcji Ashley. I to bardzo. – Co się stało? – zapytał Devlin, przysunąwszy się do niej. Jego oddech śmierdział piwem. – Och, nic takiego. Nogi mnie bolą. Devlin spojrzał na drugą stronę długiego baru. Brian stał do nich plecami. – Proszę – mruknął, przesuwając ku niej kieliszek i poruszając ramieniem tak, aby to ukryć. – To uśmierzy ból. Na mnie działa. Carson spojrzała na złoty płyn w małym kieliszku i poczuła przemożne pragnienie, aby wychylić zawartość do dna. Już czuła to pieczenie w gardle. Wzięła głęboki oddech i pokręciła głową. Do diabła, przecież musi wytrwać dłużej. – Nie, dzięki. – Oj, daj spokój – powiedział Devlin, pochylając się ku niej, aby dodać cicho głosem spiskowca: –
No dalej, Brian nie patrzy. – Nie o to chodzi – mruknęła z naciskiem. – Ja nie piję. Kropka. – Co? – Jego twarz wykrzywiła się z konsternacją. – Od kiedy? No dalej, skarbie, napij się. Wygląda na to, że naprawdę tego potrzebujesz. – Pchnął kieliszek w jej stronę. Carson odsunęła się w odpowiedzi, a Devlin otoczył ją ramieniem. – Powiedziałam nie – syknęła, odpychając kieliszek tak mocno, że się przewrócił, a zawartość wylała się na bar. – Hej – wyjąkał Devlin. Carson próbowała odepchnąć jego ramię, ale Devlin chwiał się i trzymał ją mocno, aby nie spaść ze stołka. – Co jest, do cholery? – mruknął, a jego nieudolna próba flirtu zaczęła się przeradzać w coś mroczniejszego i smutniejszego. – Czemu to zrobiłaś? Carson widywała już takie zmiany nastrojów, a wzbudzały w niej raczej odrazę niż współczucie. – Powiedziałam nie – powtórzyła, wydostając się z jego uścisku. – A teraz mnie puść – syknęła. Nagle obok nich pojawił się Blake. Popchnął Devlina tak mocno, że ten zsunął się z barowego stołka. – Pani powiedziała nie. Devlin przez chwilę siedział oszołomiony na podłodze, po czym zerwał się z niej w przypływie pijackiej furii i rzucił na Blake’a, który zatoczył się parę kroków, lecz odzyskał równowagę i popchnął Devlina. Devlin zachwiał się, ale stanął pewniej na nogach i zacisnął dłonie w pięści. – Dev, przestań! – zawołała Carson, zeskakując ze stołka. Brian podbiegł, by stanąć pomiędzy mężczyznami. – Wystarczy. Idźcie z tym na zewnątrz. – Nie mam nic do tego faceta – mruknął Devlin do Briana, aby go udobruchać. – Ale wetknął nos w nie swoje sprawy. – Tak, widziałem te sprawy – odparł zaczerwieniony Brian. – Gdyby ten facet się nie wtrącił, ja bym to zrobił. Masz już dość na dzisiaj, stary. Idź do domu. Devlin spojrzał na Briana i uszła z niego para. Mina mu zrzedła, postąpił w kierunku Carson. Blake uczynił to samo. – Przepraszam – powiedział Devlin do Carson. – Nie miałem nic złego na myśli. – Wiem, w porządku – odparła Carson swobodnie. – Wracaj do domu. Brian ujął go pod ramię. – Odwiozę cię, dobra, stary? Chodźmy. – Posłał swoim podwładnym przez ramię spojrzenie, które oznaczało, że zaraz wróci. Ashley spojrzała na Blake’a, który stał z rękami na biodrach z niepewną miną. – Dzięki, hm… – Blake – podpowiedział jej, uśmiechając się przelotnie. – Nie musisz dziękować. – Oczywiście, że muszę. Może masz ochotę na drinka? Piwo? Na koszt firmy – zaproponowała. – Nie, dziękuję. – Zerknął z ukosa na Carson. – Lepiej już pójdę. – Zaczekaj! – zawołała za nim Carson. Blake zatrzymał się i obejrzał przez ramię. – Dziękuję – powiedziała i uśmiechnęła się nieśmiało. – Nie ma sprawy. – Odwrócił się i podszedł do drzwi. Carson spojrzała Ashley w oczy. Ashley uniosła brwi i pomachała dłonią, pokazując jej gestem, aby poszła za nim. Carson odetchnęła głęboko i wybiegła na zewnątrz. Blake właśnie odwiązywał smycz dużego żółtego labradora, który siedział w cieniu piknikowego stołu. Pies podniósł łeb, gdy podeszła,
i szczeknął krótko – nie była pewna, czy to powitanie, czy też ostrzeżenie. Blake odwrócił głowę. Przez chwilę wpatrywały się w nią dwie pary ciemnych smętnych oczu. – Chciałabym z tobą przez chwilę porozmawiać, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Blake wstał; smycz swobodnie zwisała mu z dłoni. – Jasne. – To, co się tam stało… To nie było tak, jak by się mogło wydawać. Devlin był po prostu pijany. Nie chciał mi zrobić krzywdy. W policzku Devlina zadrgał mięsień, gdy znieruchomiał. – Cóż, odniosłem wrażenie, że tobą poniewiera, więc nie mogłem bezczynnie siedzieć i patrzeć. – Wspaniale postąpiłeś, stając w mojej obronie. Rycersko. Spojrzał na labradora i nie odpowiedział. – To twój pies? – zapytała. – Tak – odparł, poklepując zwierzę po grzbiecie. – Poznaj Hobbsa. Mojego dobrego kumpla. Pochyliła się i pogłaskała labradora po masywnej głowie. Pies był przyjacielski, tak jak większość przedstawicieli tej rasy, ale był też największym okazem, jaki w życiu widziała. – Jesteś pewien, że nie ma w nim czegoś z mastiffa? – Roześmiała się, gdy Hobbs polizał jej dłoń długim językiem. – Może da się znaleźć coś w jego rodowodzie. To duży chłopak. Nie lubi zostawać sam w domu, więc zabieram go z sobą, kiedy tylko mogę. Dawniej chadzaliśmy razem nawet do restauracji, ale prawo się zmieniło, więc teraz musi czekać na zewnątrz. – Nie ucieknie? – On? Nie. Lubi obserwować ludzi. I nie odejdzie daleko od wodopoju. Dostrzegła stalową miskę z wodą w cieniu. Dobry zwyczaj wielu restauracji na wyspie. Gdy uprzejmościom stało się zadość, Carson postanowiła przejść do sedna. – Chcesz porozmawiać tutaj? – A może pójdziemy na kawę? – Zaczekaj chwilę. Moja zmiana już się kończy. Muszę tylko pogadać z Ashley. – Kilka minut później wróciła z torebką. – Ashley mnie zastąpi. W pubie jest teraz spokojnie. Dokąd chcesz pójść? Udali się do małej cukierni przy Middle Street. Lokal palił ziarna na miejscu. Hobbs położył się w cieniu, a oni stanęli w długiej kolejce dorosłych i dzieci spragnionych letniej porcji cukru lub kofeiny. Carson potrafiła odróżnić miejscowych w swobodnych strojach – podkoszulkach i sandałach – od staranniej ubranych przyjezdnych. Blake stał z rękami w kieszeniach i kołysał się na piętach, studiując menu wypisane na ogromnej tablicy, a ona doszła do wniosku, że idealnie tu pasuje. Należał do mężczyzn, którzy nie muszą się przejmować takimi rzeczami jak nowe style i trendy. Nie rozpoznałby znanej marki, nawet gdyby dostał nią w głowę. Uśmiechnęła się. Dzięki Bogu, pomyślała. – Hej – powiedział, nachylając się nad nią. Jego oczy były ciemne jak espresso. – Na co masz ochotę? Uporządkowała myśli i zerknęła na tablicę. – Poproszę o chai z chudym mlekiem. W milczeniu czekali na swoją kolej. Carson czuła się w jego towarzystwie wyjątkowo zdenerwowana. Przycisnęła dłoń do brzucha, próbując uspokoić oddech i odzyskać panowanie nad sobą. W końcu Blake złożył zamówienie, a po chwili z parującymi kubkami w dłoniach rozejrzeli się po małej sali. Dwie pary z laptopami wyglądały tak, jakby zamierzały się tu kisić jeszcze długie godziny. Pozostałe stoliki zajmowały rodziny z rozgadanymi lub marudzącymi dziećmi. – Usiądźmy na zewnątrz z Hobbsem – zaproponował Blake.
Ale tam również wszystkie stoliki były zajęte. – Za rogiem jest park – zasugerował. – Hobbs go uwielbia. Było to urocze czerwcowe popołudnie, ani za gorące, ani zbyt wilgotne. Gdy mijali staroświeckie restauracje, agencje nieruchomości i klinikę masażu, Carson zauważyła, że Blake przeszedł na stronę chodnika od ulicy. Ktoś musiał go nauczyć dobrych manier, uświadomiła sobie. Buni to by się spodobało. Hobbs również był dżentelmenem. Nie szarpał smyczą ani nie obwąchiwał przechodniów. Szedł spokojnie przy nodze Blake’a. Na rogu zatrzymali się, aby spojrzeć na piękne obrazy w witrynie Sandpiper Gallery. Carson pomyślała o domu Buni wypełnionym lokalną sztuką. Przy remizie przecięli ulicę i weszli do parku. Kwiaty już kwitły, a gęste, bujne liście na drzewach rzucały szczodry cień. Blake poprowadził ją do cichej ławki ustawionej pod dorodnym dębem. Zmiótł resztki liści i kurz, aby mogła usiąść. Hobbs legł u jego stóp z zadowolonym stęknięciem. – Ładnie tutaj – powiedziała Carson, podziwiając spokojną scenerię i unosząc pokrywkę z kubka. Aromatyczny zapach chai uderzał do głowy. – Od lat tu nie byłam. Kiedyś grywałam w tenisa na tamtych kortach. – Ja często tu przychodzę – odparł Blake. Uniósł kubek do ust i upił łyk. – Mieszkam tuż za rogiem. W dawnych kwaterach oficerskich. – Bardzo mi się podoba ten dom – oświadczyła Carson, wyobrażając sobie długi, biały budynek z zabudowanymi werandami. Dawniej korzystali z niego oficerowie, gdy na Wyspie Sullivana funkcjonowała baza wojskowa. Potem przerobiono go na mieszkania. – Kiedyś ci je pokażę – zaproponował Blake. Wargi Carson zadrżały w odpowiedzi na to ledwie zawoalowane zaproszenie. Zerknęła na siedzącego obok mężczyznę. Widziała jego profil, gdy pił kawę. Gdyby teraz zrobiła mu zdjęcie i umieściła je w gazecie, nikt nie uznałby go za modelowo przystojnego. Doświadczonym okiem wychwytywała wady: miał zbyt mocno zarysowany nos, za blisko osadzone oczy, na spalonej słońcem twarzy już rysowały się kurze łapki i zdecydowanie potrzebował wizyty u dobrego fryzjera. Nagle odwrócił się do niej i uśmiechnął. Ten uśmieszek oznaczał, że coś go rozbawiło, zapewne przyłapał ją na gapieniu się. Znowu. Jej serce zgubiło rytm. To właśnie tak piekielnie ją intrygowało w uśmiechu Blake’a. Był czarujący. Rozbrajający. Ale nigdy zjadliwy. Już samo to było odświeżające. – Wiesz – oznajmiła – wymyśliłam ci przezwisko, zanim poznałam twoje prawdziwe imię. Ale teraz nie jestem pewna, czy w ogóle do ciebie pasuje. Uniósł brwi, ale się nie odezwał. – Nie jesteś ciekaw jakie? – zapytała, zalotnie klepiąc go w ramię. – Gdyby ktoś powiedział, że miał dla mnie przezwisko, wytrząsnęłabym je z niego. Wzruszył ramionami. – To ty mi je przypisałaś, więc jest twoje, a nie moje. Możesz mnie nazywać, jak tylko chcesz. – Dobra. W takim razie ci nie powiem – mruknęła żartobliwie. – Nie mów. Twój wybór. – Czasami cię nie rozumiem. Być może bardzo się pomyliłam z tym przezwiskiem. Bezustannie mnie zaskakujesz. – Okej, co to było? – zapytał, wyraźnie bardziej z sympatii do niej niż ciekawości. – Nieważne – odparła. – Ten statek już odpłynął. – I cieszyła się z tego. Przezwisko było nie tylko niewłaściwe, uznała, ale mogłoby też zranić jego uczucia, a tego nie chciała. – Myślisz, że jestem sztywniakiem? – zapytał z udawanym oburzeniem. – Facetem bez poczucia humoru? Zapewniam, że poczucia humoru mam pod dostatkiem. – Czyżby?
Odchylił się na oparcie ławki. – Oczywiście. Obserwowała jego wargi, gdy mówił. Nie zauważyła tego wcześniej, ale ten facet miał idealne zęby. – Masz uroczy uśmiech. To była jedna z pierwszych rzeczy, którą u ciebie zauważyłam. Rozświetla twoją twarz. Uśmiech nadszedł, leniwy i uwodzicielski. – Teraz próbujesz być miła? – A kiedy nie byłam miła? Wzruszył ramionami. – Tego dnia, kiedy mnie olałaś. Zeszłaś z plaży, nawet się nie przywitawszy. – Ja, niemiła? Słucham? Przyszłam na plażę, żeby się z tobą spotkać. Tak jak się umówiliśmy. Uniósł sceptycznie brew. – Spóźniłaś się. Bardzo. Już myślałem, że nie przyjdziesz. – Zatrzymano mnie w pracy. – Więc dlaczego odeszłaś? Wiem, że widziałaś, kiedy do ciebie pomachałem. Zaczęła skubać brzeg kubka, nagle oniemiała. – Ja… cóż, zobaczyłam cię z dziewczyną i nie chciałam przeszkadzać. – Sączyła chai i nie zamierzała wyjaśniać nic więcej. – Z dziewczyną? – Na jego twarzy odmalowała się konsternacja. Potem nadeszło zrozumienie i ten uśmieszek, gdy jego oczy rozbłysły rozbawieniem. – Ach, tak, z nią. Poczuła, że się czerwieni. Upiła jeszcze łyk herbaty. – To tylko ktoś, kto wiecznie przesiaduje na plaży. Znajoma. Znajoma? Wyglądali na kogoś więcej niż znajomych. Nie była pewna, czy powinna mu wierzyć. – Nieważne. Rzuciła ci się na szyję. Założyłam, że chodzi o coś więcej. Nie odpowiedział, przez co jej rumieniec jeszcze pociemniał. – Wygląda na to, że oboje poczyniliśmy błędne założenia. Spojrzała mu w oczy, próbując się nie uśmiechać. – Na to wygląda. Sięgnął po jej dłoń i odwrócił ją, aby ją uścisnąć. – Przyjaciele? – Przyjaciele. Powoli rozpletli dłonie, ale ona wciąż czuła mrowienie. Cieszyła się, że napięcie pomiędzy nimi zelżało; zastąpiło je to nowe ciepło, które krążyło w jej żyłach. Lubiła go bardziej, niż myślała, że to możliwe. Była w nim otwartość i szczerość, dzięki którym czuła się przy nim swobodnie, a nawet bezpiecznie. – Wiesz, co? – powiedział, wyciągając przed siebie długie nogi i krzyżując je w kostkach. – Zacznijmy jeszcze raz. Może zadzwonię do ciebie, gdy znów będzie dobry wiatr? Powiedzmy, po pracy? Idąc za jego przykładem, odchyliła się na oparcie i skrzyżowała nogi. – Dobry pomysł. Wyciągnął telefon. – Podaj mi swój numer. Teraz będą wymieniać numery, uświadomiła sobie. Duży krok. Wyjęła telefon i wyrecytowała cyfry. – A twój? – Podał jej swój numer. – Już wiemy, gdzie mieszkamy – skwitował ze śmiechem. Uśmiechnęła się, wpisując numer do pamięci telefonu.
– A właśnie, Harper prosiła, żeby ci podziękować. – Nie trzeba. Oboje wiemy, iż zrobiłem to dla ciebie. Jej ręka zamarła, a cały dobry humor prysł, zastąpiony przez szczerość, która wzbudziła w niej niepokój. To wszystko nabierało zbyt szybkiego tempa. Gdzieś na ulicy przeraźliwie strzelił gaźnik samochodu. Chwila przeminęła, za co była wdzięczna losowi. Wrzuciła telefon do torebki. – Właśnie sobie myślałam, że ty dużo już o mnie wiesz, a ja o tobie praktycznie nic. – A co chcesz wiedzieć? – Cóż, czym się zajmujesz? Tak na początek. – Klasyka – odparł. – Pracuję w NOAA. – Narodowa Ocean… – Urwała, nie potrafiąc rozszyfrować skrótu. – Oceaniczna i Atmosferyczna Administracja – dokończył za nią. Przechyliła głowę i spojrzała na niego w zamyśleniu. – Jaka dziedzina? Oceany, woda, rafy? Zaraz, jesteś pogodynką? – Zaskoczyłbym cię, gdybym potwierdził? Zachichotała. – Odrobinę. – Delfiny – powiedział. Jej uśmiech znikł, a nagle wzmogła się czujność. – Co: delfiny? Jej reakcja nieco go zdziwiła. – Pracuję z waleniami. A dokładniej Tursiops truncatus. Atlantyckie butlonosy. Nasze miejscowe. Carson wyprostowała się i odwróciła do niego twarzą. Serce biło tak głośno, że Blake musiał je słyszeć. – A co robisz? – zapytała. Odetchnął głęboko i skrzyżował ramiona na piersi. – Cóż, w zasadzie wszystkiego po trochu. Moje podstawowe zadanie polega na prowadzeniu badań nad wpływem zanieczyszczenia środowiska, nowo powstałych chorób i czynników stresu na zdrowie ssaków morskich. Mówiąc w skrócie: studiuję delfiny, ich zdrowie i siedlisko. Jest wiele do zrobienia, a bardzo mało czasu. I pieniędzy. – Jesteś biologiem? – Tak. Zrobiłem doktorat z molekularnej biologii morskiej. Nie odpowiedziała. Na razie nie potrafiła przyswoić faktu, że jej przyjazny kumpel od kiteboardingu jest też doktorem – i to od delfinów. Powinna była go nazywać Doktorem Przewidywalnym. – Interesujesz się delfinami? – zapytał. Nie wiedziała nawet, od czego zacząć. – Tak – wypaliła. – Bardzo. W każdym razie teraz. – Dlaczego teraz? Machnęła ręką. – To długa historia. – Mam czas, jeśli ty masz. Opowiedziała mu o rekinie. Nawet przy czwartym powtórzeniu tej historii czuła te same przyprawiające o mdłości doznania jak wówczas, gdy wpatrywała się w martwe oko rekina i czuła dotyk szorstkiego cielska ocierającego się o nią. Nigdy nie zapomni tego obezwładniającego przerażenia. Blake znieruchomiał i zmarszczył brwi, wsłuchując się w każde jej słowo.
– To niesamowita historia. Rzecz jasna, słyszałem, że delfiny chroniły pływaków. Te przypadki są doskonale udokumentowane. Ale nigdy tego nie widziałem. – Dokładnie. To jak otarcie się o śmierć. Fajnie się tego słucha, ale gdy przytrafia się tobie, nie tylko przestajesz wątpić, że to możliwe, ale wręcz czujesz, jak odmienia ci życie. – Pewnie tak. Szczerze mówiąc, jestem trochę zazdrosny. Doceniła to, że wziął jej słowa na poważnie. Byłaby zdruzgotana, gdyby wyśmiał to jako przejaw wybujałej wyobraźni. – Co to był za rekin? – Żarłacz tępogłowy. – Potrafią być groźne. – Ten właśnie taki był. Wyskoczył z wody niczym pocisk, obrócił się, a potem wpadł brzuchem do oceanu, chlapiąc i robiąc fale. – To groźba – zauważył Blake. – Ostrzeżenie dla innych ryb. Mimo to ataki rekinów na ludzi nie zdarzają się często. Naprawdę wkurzają mnie te wszystkie programy telewizyjne o – uniósł dłonie w groźnym geście i obniżył głos niczym zły duch – rekinach mordercach. To tylko marketing, który psuje rekinom reputację. Przecież woda nie jest przejrzysta. W twoim wypadku kształt deski mógł przypominać żółwia albo fokę, czyli smaczny kąsek dla rekina. Nie miałaś na sobie żadnej błyszczącej biżuterii? – Boże, nie. Surfuję całe życie. Wiem lepiej. – Nazywamy to napaścią błyskawiczną. Gdy rekin zorientuje się już, że pływak jest za duży, aby być częścią jego menu, zazwyczaj odpływa. Co najwyżej draśnie go zębami. – Świetnie – mruknęła Carson, przewracając oczami. – To lepsze niż ugryzienie. Wzdrygnęła się na myśl o draśnięciu tymi ogromnymi zębami, które widziała. – Ten rekin nie żartował. Czułam to. Blake zamilkł na chwilę. – Powiedziałaś, że cię szturchnął? Pokiwała głową. Zacisnął wargi. – Takie szturchnięcie oznacza poważne polowanie. Rekin okrąża ofiarę, po czym szturcha ją na chwilę przed faktycznym atakiem. – Potarł szczękę. – Gdy zastanawiam się nad tym, co ci się przytrafiło, upewniam się w przekonaniu, że miałaś szczęście. Wygląda na to, że padłaś ofiarą szału żerowania. Delfin ocalił cię przed ugryzieniem. – Wiem – przyznała powoli, szeroko otwierając oczy. – Jestem mu naprawdę wdzięczna. Chciałabym coś zrobić. – Zrobić? – Pomóc jakoś. Zostać wolontariuszem… cokolwiek. – Kopnęła stopą kamyk. – Może mógłbyś coś zaproponować? Uśmiechnął się leniwie, z namysłem. – Myślę, że mógłbym. Co miesiąc przeprowadzam ocenę mieszkających tu delfinów. Bierzemy naszą łódź i wypływamy na szlaki wodne, gdzie pływają stada delfinów. Chcesz popłynąć z nami? Nie zdołała ukryć podekscytowania. – Tak! Blake spojrzał na zegarek. – Cholera. Późno już. Muszę lecieć. – Ja też powinnam – powiedziała Carson, zapomniawszy o tysiącu pytań, które miała na końcu języka.
W sumie mogłaby z nim siedzieć w tym pięknym parku godzinami. Blake był jednak spóźniony i zaczął się spieszyć. Wstał, a Hobbs natychmiast przypadł do jego stóp. Blake włączył telefon i sprawdził kalendarz. – Mamy wziąć łódź w tym miesiącu. – Podniósł wzrok. – Zajmie to cały dzień. Weźmiesz wolne? – Spróbuję. Raczej nie będzie problemu. – Świetnie. Dam ci znać. – Okej – odparła. Na tę wycieczkę łodzią cieszyła się bardziej niż na cokolwiek innego od bardzo długiego czasu. Czy to przeznaczenie, że Blake był związany zawodowo z delfinami? Kolejny znak? Uśmiechnął się i pomachał jej na pożegnanie. – Okej. Mam twój numer. Odpowiedziała uśmiechem i wesoło mu odmachała, a potem obserwowała, jak odchodzi szybkim krokiem z Hobbsem u boku. Sięgnęła po torebkę i ruszyła powoli przez park do swojego wózka golfowego. Och, tak, pomyślała, machając wesoło rękami. Blake Legare zdecydowanie ma mój numer.
Rozdział trzynasty Carson zeszła na plażę na swoją lekcję kiteboardingu. Jej ciało było doskonale przygotowane i nakarmione, a w dodatku czuła się pewnie, mając Blake’a za nauczyciela. Była gotowa wejść do wody. Nie była gotowa na to, że spędzi cały dzień z latawcem szkoleniowym na piasku. – Nie potrzebuję latawca treningowego – marudziła do Blake’a, gdy szli plażą w spokojniejsze miejsce. Wyzywająco uniosła podbródek. – Jestem niezłym surferem. Czy to jest naprawdę o tyle trudniejsze? – Posłuchaj, Carson – oświadczył Blake stanowczo. – W kiteboardingu chodzi raczej o kontrolowanie powietrza niż surfowanie. Nauka panowania nad latawcem to pierwszy krok. Duży. Poza tym prawdziwe latawce są o wiele droższe niż te treningowe. – Jeśli to kwestia pieniędzy… Blake zacisnął wargi i zmarszczył brwi z irytacją. – Jeśli chodzi o naukę kiteboardingu, Carson, nie zamierzam się wygłupiać. To sport ekstremalny i potencjalnie niebezpieczny. Twoje doświadczenie w surfowaniu to zaleta, ale nie na tyle istotna, aby cię bezpiecznie wypuścić w powietrze. Jeśli nie będziesz wiedziała, co masz robić, możesz poważnie zranić nie tylko siebie, ale też inne osoby na wodzie. Ba, nawet tutaj na plaży. Te latawce mają potężną moc i najpierw musisz się nauczyć je powściągać i nad nimi panować. Dlatego też dzisiaj poćwiczymy na lądzie. Zgoda? Sposób, w jaki to powiedział, jednoznacznie wskazywał, że wcale nie prosi o zgodę. Nie zamierzał też tolerować marudzenia. Kontynuował wątek. – Potem przejdziemy do innych umiejętności. Gdy opanujesz te kroki, pozwolę ci wejść do wody. – Urwał. – Ze mną. Doszła do wniosku, że opór jest na tym etapie bezcelowy, więc przełknęła dumę i posłusznie pokiwała głową. Blake podszedł bliżej, objął ją ramieniem i pocałował. – Nie chcę, żeby coś ci się stało. Był to przelotny pocałunek, pozbawiony namiętności, ale rozbrajający. Carson zrozumiała nagle, co oznacza powiedzenie: „nabrać wiatru w żagle”. Blake zabierał ją na plażę każdego dnia, gdy był wiatr, a ona z każdym dniem coraz mniej bała się powrotu do oceanu. Pod koniec tygodnia błagała Blake’a, aby pozwolił jej wejść do wody. W końcu oświadczył, że jest na to gotowa. W ten wielki dzień poszli ramię w ramię na spokojniejszą część plaży, z dala od innych. Gdy rozłożyli latawiec, przeszła kilka metrów w uprzęży, a on rozplątywał długie linki. – Sprzęt gotowy. A ty?! – zawołał. Poczuła dzikie kołatanie serca w piersi. Zamarła w uprzęży, nie mogąc zdobyć się na odpowiedź. – Carson?! – zawołał znowu. Gdy nie odpowiedziała, odłożył latawiec i podbiegł do niej. – Dobrze się czujesz? – zapytał ze szczerą troską. Przełknęła ślinę i pokręciła głową. – Jestem przerażona – wychrypiała. – Okej – odparł tonem irytującego terapeuty, który jednak dodawał otuchy. Ugiął nogi w kolanach, aby ich oczy znalazły się na jednym poziomie. – Dlaczego? Że zrobisz sobie krzywdę? Przytaknęła. – Trenowałaś. Jesteś gotowa. A ja będę tuż obok. Znów pokręciła głową, próbując ubrać swoje lęki w słowa.
– Wciąż widzę tamtego rekina. Blake westchnął, otoczył ją ramionami i przygarnął do swojego torsu. – Opowiadałem ci kiedyś, jak latałem na Breach Inlet i uderzyłem deską w głowę rekina? – Usłyszała śmiech rezonujący w jego piersi. – Przestraszyłem go bardziej niż on mnie, zapewniam cię. Przechyliłem nieco latawiec i w następnej chwili znów znalazłem się w powietrzu. To jest właśnie najlepsze w surfowaniu z latawcem. Ujeżdżasz wiatr. O to w tym chodzi. Wyskakujesz, łapiesz prąd powietrzny, może łapiesz się deski, a potem uderzasz w wodę. Zostałaś stworzona do tego sportu, Carson. Idź tam i baw się. Czując przypływ adrenaliny, zacisnęła zęby i skinęła głową. Blake odbiegł, aby poprawić długie linki prowadzące od uprzęży do jaskrawej żółto-czarnej czaszy. Carson przywarła do drążka sterowniczego i skoncentrowała się na sierpowatym kształcie latawca podrygującego na drugim końcu linki. Blake zaczął odliczanie i razem ruszyli ku wodzie, gdzie wysoko w powietrzu dryfował jej latawiec, dał sygnał i puścił. Gdy tylko wiatr uderzył w czaszę, Carson poczuła silne szarpnięcie ku oceanowi. Ścisnęła drążek, odchyliła się i poczuła ogromny przypływ mocy. Nie zdążyła nawet odetchnąć, a już mknęła po czubkach fal w głąb morza niczym pilot jednopłatowca! To było upajające. Bardziej podniecające niż wszystko, czego dotąd doświadczyła na desce. Daleko od brzegu czuła się pewnie dzięki swojemu towarzyszowi. Szorowanie pupą po falach przypomniało jej, że wciąż jeszcze jest nowicjuszką. Ilekroć straciła wiatr i wpadła do wody, Blake był tuż obok i pomagał jej się pozbierać. Najwyraźniej reputacja Charlestonu jako miasta dobrych manier rozciągała się też na Wyspę Sullivana. Surferzy w Station 28 byli uroczą gromadką – i wyrozumiałą. W ramach świętowania jej pierwszego dnia na wodzie Blake zaprosił swojego kuzyna i starego kumpla Carson Ethana, aby do nich dołączył. Żona Ethana, Toy, i ich dzieci tworzyli drużynę kibiców, która pohukiwała i wykrzykiwała jej imię, ilekroć podpłynęła do brzegu. Niedługo potem Carson ogłosiła przerwę i pomknęła ku plaży. Opadła na ręcznik zachwycona, ale wyczerpana. – Mam ręce jak z gumy – jęknęła. – Całkiem nieźle ci poszło – powiedział Blake. – Jak na nowicjuszkę. Carson wyjrzała zza dłoni, którą zasłaniała oczy przed słońcem. – Myślałam, że powiesz: „jak na dziewczynę”. – Aż taki głupi nie jestem – mruknął Blake ze śmiechem. – Słuszna decyzja – zakpił Ethan. – Tu prawie nie ma dziewczyn – dodała Toy. – Cieszę się, że ty reprezentujesz naszą płeć. – Zaczęła pohukiwać, wymachując rękami. Carson naprawdę polubiła Toy Legare. Była urocza w stylu Christie Brinkley – z burzą jasnych włosów i kobiecymi krągłościami. Miała na sobie skromny, jednoczęściowy, czarny strój i nie spuszczała wzroku z dzieci, które parę metrów dalej budowały zamki z piasku. Ethan i Blake zabrali sprzęt i wrócili na wodę, aby posurfować na poważnie. Carson i Toy usiadły na leżakach i obserwowały ich ze swojej wyspy na plaży. – Ci dwaj są jak dzieci, gdy już znajdą się blisko wody – oświadczyła Toy, wcierając balsam do opalania w ramiona. – Wyglądają bardziej jak bracia niż kuzyni – powiedziała Carson, przyglądając się, jak zmierzają ku morzu. Obaj byli wysocy i szczupli, mieli brązowe oczy i ciemne kręcone włosy. Chodziło jednak o coś więcej niż tylko wygląd. O sposób, w jaki się poruszali, o sprężystość bioder i żylaste ramiona. – Prawie jak bliźnięta. – Wielu chłopców w tej rodzinie ma brązowe kręcone włosy. Ale ci dwaj naprawdę dobrali się jak
w korcu maku – przyznała Toy. – Ich mamy mówiły, że każda z nich ma jeszcze jedno dziecko, tak często bywali u siebie w domach. – Ciekawe, że wybrali podobną ścieżkę kariery. – Biologię morską? To wcale nie jest zaskakujące. Obaj uwielbiają wodę. Blake pracuje z delfinami, a Ethan w S.C. Aquarium. Ze mną – dodała dumnie, nakładając balsam na nogi. – Ethan zarządza dużym zbiornikiem, uwielbia ryby wszelkiego rodzaju. – Roześmiała się lekko. – Ja kocham żółwie. – Podała Carson balsam, po czym odchyliła się do tyłu, przyciskając dłonie do ręcznika, i zwróciła twarz do słońca, zamykając oczy. Carson wiedziała, że Toy jest zbyt skromna. Była dyrektorem szpitala dla żółwi morskich w oceanarium – zajmowała wysokie stanowisko. – Jak długo jesteście małżeństwem? – zapytała. – Och, jej, to już siedem lat. Czas szybko płynie. Carson zerknęła na dwoje dzieci bawiących się w piasku. Mały chłopiec nie mógł mieć więcej niż sześć lat. Dziewczynka, choć drobna, musiała być od niego co najmniej o połowę starsza. Toy otworzyła jedno oko i podążyła za spojrzeniem Carson. Uśmiech rozświetlił jej twarz. – Wiem, co sobie myślisz. To moja córeczka Lovie. Urodziłam ją, zanim się poznaliśmy, ale to Ethan jest jej ojcem pod każdym liczącym się względem. Jest wspaniałym rodzicem. Wiesz – dodała z fałszywą skromnością – Blake też będzie dobrą głową rodziny, tak jak Ethan. Carson wycisnęła trochę balsamu na ramiona. – Dlaczego Blake jeszcze się nie ożenił? Już dawno ktoś powinien go złapać. – Nie dlatego, że żadna nie próbowała, zapewniam cię! – roześmiała się Toy. – Nie wiem. Bardzo dużo podróżował w związku z pracą. Nigdy nie widziałaś szczęśliwszej z powrotu dziecka do domu matki niż Linda Legare, gdy Blake poinformował nas, że będzie pracował tutaj w NOAA. Dziewczyny zaczęły garnąć się do domu jak muchy do miodu. Umawiał się z nimi, rzecz jasna. Była jedna, o której myśleliśmy, że to ta jedyna, ale zerwali w zeszłym roku. – Pochyliła się ku Carson. – Ja się ucieszyłam. Była śliczna, ale nieszczególnie lotna, wiesz, co mam na myśli. Carson się roześmiała, ciesząc się w skrytości ducha. Mogła zrozumieć, że Blake znudził się w końcu kimś, kto nie był oczytany. Toy kontynuowała: – Blake mówi, że po prostu czeka na właściwą osobę. – Żartobliwie przyszpiliła Carson wzrokiem. – Może właśnie ją znalazł. Choć Carson wiedziała, że to żart, ogarnęła ją irytacja. Oddała Toy tubkę z balsamem. – Nie wybiegajmy tak daleko w przyszłość. Jesteśmy przyjaciółmi. – Tak tylko mówię – mruknęła Toy ze znaczącym uśmieszkiem. – Poza tym już zostałaś wstępnie zaakceptowana przez Ethana. Zaraz wracam. – Wstała i podeszła do dzieci, które budowały zamek z piasku. Mała dziewczynka potulnie poddała się nacieraniu balsamem, ale chłopiec, co było do przewidzenia, zaczął marudzić i próbował się wyrywać. Toy była szybka i skuteczna; w mgnieniu oka pokryła oboje białą warstwą ochronną. – Przy tej dwójce jestem bardziej zajęta niż mól w rękawiczce. Chcesz wody? – zapytała, wycierając natłuszczone dłonie w oddzielny ręcznik. Wyjęła z torby duży termos. – Chętnie się napiję – odparła Carson, podając jej cztery kubki. Zdumiewał ją macierzyński instynkt Toy. Entuzjazm wobec dzieci i Ethana, wobec życia, buzował w niej, tworząc aurę wesołości i pewności siebie. Toy rozlała zimną wodę do plastikowych kubków, zakręciła termos i odłożyła go do ogromnej torby. Znów zaczęła w niej grzebać i wydobyła plastikowy pojemnik. Wyjęła krakersy, słupki selera
i marchewki. W drugiej torbie miała słodkie ciasteczka. Zaniosła to dzieciom razem z wodą. – Tylko nie wyrzucajcie kubków – nakazała im. – Nie używam już plastikowych butelek – wyjaśniła Carson. – Gdy wyjmujesz z brzuchów żółwi tyle plastiku, ile ja, uczysz się nie korzystać z plastikowych torebek, butelek ani niczego innego. – Jesteś wspaniałą matką – pochwaliła ją Carson. Twarz Toy pojaśniała. – Dzięki. Gdybyś znała moją matkę, wiedziałabyś, ile te słowa dla mnie znaczą. – Zawsze chciałaś mieć dzieci? – Boże, nie – odparła Toy, wkładając na głowę granatową czapeczkę z logo South Carolina Aquarium. – Zostałam matką, zanim byłam na tyle dorosła, aby w ogóle się nad tym zastanawiać. Urodziłam Lovie jako dziewiętnastolatka. Jej ojciec był draniem do niczego, ale nawet bycie z nim wydawało mi się lepsze niż bycie z moją matką. Carson uświadomiła sobie, że właśnie poznała kogoś, kto miał chyba jeszcze gorsze dzieciństwo niż ona. – Ale gdy spojrzałam w oczy Lovie – w spojrzeniu Toy rozbłysła tęsknota – wiedziałam, że jestem w domu. Tego właśnie zawsze pragnęłam, wiesz? Domu. Oczywiście potem poznałam Ethana i stało się to. – Spojrzała na wodę i zlokalizowała swojego mężczyznę ujeżdżającego fale. – Tylko na niego popatrz – szepnęła z zakochaną miną. – Popisuje się. – Odwróciła się do Carson. – A mnie to podnieca jak cholera. Carson zauważyła Ethana bliżej brzegu, rozpryskującego wodę. Nieco głębiej dostrzegła Blake’a, łapiącego wiatr. Poszybował wysoko w górę, a w najwyższym punkcie podkurczył nogi i wygiął plecy, unosząc deskę wysoko za sobą. Toy zachichotała i wskazała go palcem. – Nie tylko Ethan się popisuje. – Odwróciła się z powrotem do Carson. – Widzę, jak na ciebie patrzy. Powiedziałabym, że ktoś tu złapał kogoś na wędkę. Carson przeniosła wzrok z Blake’a na Toy, ciesząc się, że okulary ukrywają lęk, który zapewne odbił się w jej oczach. Gdy ludzie zaczynali łączyć ją z kimś w parę, dla niej to zazwyczaj oznaczało sygnał do ucieczki. Chwilę później Toy nagle uniosła się na wyprostowanych kolanach, roześmiała się i wskazała ocean. – Oto dwaj niesforni chłopcy wracają ze swojej wojny. Zdejmij kapelusz, dziewczyno, bo mają na twarzach łobuzerskie uśmieszki. Od razu wiadomo, że wrzucą nas do wody. – Pisnęła, gdy mężczyźni ruszyli biegiem w ich stronę. Carson podniosła wzrok. – Nawet nie próbuj – ostrzegła Blake’a, który chwycił ją za ręce i poderwał na nogi. Ethan skoczył po dzieci i włożył je sobie pod ramiona. Toy nie miała wyboru, musiała potruchtać za nimi, ze śmiechem ostrzegając Ethana, że mały Danny nie pływa jeszcze zbyt dobrze. Fale biły o brzeg, a słońce świeciło wysoko na bezchmurnym niebie. Złapali drugi oddech, pluszcząc się w wodzie, gdy dzieci śmiały się i piszczały z radości. Blake i Ethan posadzili je sobie na ramionach i bawili się w tchórza, podczas gdy Carson i Toy głośno im kibicowały. Danny zapiał triumfalnie jak kogut, gdy razem z Blakiem popchnęli Lovie i Ethana pod wodę. Gdy popołudnie minęło, dzieci zaczęły się trząść, a ich palce pomarszczyły się od wody, wszyscy wrócili na swoje ręczniki, gdzie Ethan i Toy wytarli swoje pociechy do sucha. Kobiety zebrały rzeczy, a mężczyźni spakowali sprzęt do latania. Dzieci stały otulone ręcznikami na ciepłym piasku z wilgotnymi włosami sterczącymi na wszystkie strony, i skubały ciastka. Ich powieki opadały niczym składane markizy. Carson obserwowała je, czując osobliwy ból w sercu. Nigdy na poważnie nie rozważała posiadania
dzieci. Cały jej czas pochłaniały projekty, nad którymi pracowała, splendor podróży w egzotyczne miejsca, poznawanie sławnych ludzi. Tego dnia jednak uroczo się bawiła z tymi dwoma maluchami na plaży, napawając się ich piskami i rozkosznie szczerymi komentarzami. Doskonale bawiła się z Nate’em w Morskiej Bryzie. W mijającym miesiącu odkryła inny, spokojniejszy rodzaj szczęścia na wsi, z rodziną, nowymi przyjaciółmi i Delphine. Wyglądali jak rozwydrzona armia, gdy schodzili z plaży. Blake i Ethan nieśli latawce i torby niczym woły pociągowe. Zmęczone dzieciaki wlokły się za nimi. Carson i Toy zamykały pochód z resztą toreb. Wzrok Carson pobiegł w stronę mężczyzn. Blake był wyższy od Ethana, choć niewiele. Łączył ich taki sam spokojny chód i takie samo oddanie przybrzeżnym wodom. Blake odwrócił do niej głowę. Nawiązali kontakt wzrokowy i uśmiechem przekazali sobie wiele mówiącą wiadomość. Bardzo się różnił od innych mężczyzn, z którymi była, a umawiała się z wieloma facetami. A może wcale się tak nie różni, zastanawiała się. Może to ona się zmieniła? A może chodziło raczej o miejsce i czas? Przez cały tydzień cieszyli się słonecznymi dniami i balsamicznymi wiatrami. Oprócz spędzania czasu na plaży z Blakiem Carson godzinę dziennie poświęcała na zachęcenie Nate’a, by zszedł na pomost, a później powoli oswoił się z morską wodą. Gdy chłopiec w końcu pokonał lęk, odkryli, że kocha przebywanie w oceanie. Było coś takiego w rytmicznym kołysaniu fal i ciasnocie jego kamizelki ratunkowej, co go koiło. Carson była cierpliwa, pomagała mu nauczyć się podstawowych ruchów rękami i sztuki kopania, bezwstydnie wykorzystując urok Delphine jako motywację. Pierwszego dnia Nate narzekał na wszystko – na temperaturę wody, na to, że jest brudna, na tłusty balsam do opalania i na to, że po prostu nie potrafił wykonywać jej poleceń. Nie słuchała tych narzekań i cierpliwie go zachęcała. Poruszała się w jego rytmie i nie skąpiła mu pochwał, uważając, aby nie naciskać zbyt mocno. W wodzie Nate musiał zaufać sam sobie. Po upływie tygodnia liczba skarg z każdym dniem malała. Codziennie wypatrywali eleganckiego szarego delfina. Delphine się nie pojawiała. Biorąc pod uwagę obecność Nate’a, którego nie znała, nic dziwnego, że zachowywała dystans. Carson wiedziała jednak, że ich obserwuje. Raz poczuła charakterystyczne łaskotanie fali echolokacyjnej na nodze. Siódmego dnia Delphine w końcu ich zaszczyciła. – Tam jest! – zawołał Nate, niemal wyskakując z kamizelki. Carson podzielała jego radość na widok dużej głowy, która wynurzyła się obok nich. Ciemne oczy Delphine śledziły każdy ich ruch z wielką uwagą. Wypuściła bańkę powietrza przez otwór nosowy i odsunęła się nieco, zaciekawiona i onieśmielona zarazem. – Gdzie byłaś? – zapytała Carson. Delphine przechyliła głowę, aby spojrzeć na chłopca, przepływając obok nich z gracją. Gdy mijała ich po raz drugi, usłyszeli ciche buczenie. – Śmieszne uczucie – powiedział Nate. – Ona cię sprawdza. Nie ma powodu do obaw. Czujesz jej echolokację. To trochę jak promienie rentgenowskie. – Raczej jak sonar – poprawił ciotkę Nate. – Tak – odparła, przypominając sobie, że ma do czynienia z wymagającym rozmówcą. Co wieczór studiował swoje książki. Tak jak ona. Wyczytała gdzieś, że delfiny lubią dzieci, a tego dnia się przekonała, że chłopiec intryguje Delphine. Ośmieliła się podpłynąć bliżej i musnęła nogę Nate’a płetwą piersiową. Chwilę później podpłynęła jeszcze bliżej i szturchnęła go w nogę swoim długim pyskiem. Carson wstrzymała oddech, wiedząc, że Nate nie lubi być dotykany. To był cudowny moment. Nate nie tylko pozwolił, aby delfin dotknął jego nogi, lecz w dodatku wyciągnął rękę i musnął palcami ciało Delphine, gdy
przepływała. Dotknął delfina. A on mu na to pozwolił. Carson wiedziała, że nigdy nie zapomni tej chwili. Znikła jakaś bariera. Nawiązał się kontakt. Żałowała, że Dora nie może tego zobaczyć. Spędzili boskie popołudnie w chłodnej wodzie, pluszcząc się i śmiejąc. Nate ewidentnie pokochał Delphine. Stała się centrum jego świata, a ona wydawała się równie zafascynowana chłopcem. Pływała blisko niego, jakby chciała, aby podążył jej śladem. Krążyła wokół niego, uważając na jego położenie i często gwiżdżąc. Gdy odpływał za daleko, uderzała w wodę brodą, trajkotała i kierowała go z powrotem ku pomostowi. Carson wspięła się na pomost i wyjęła aparat z torby. Znów poczuła tę twórczą potrzebę uwiecznienia Delphine. Przyłożyła aparat do oka i zaczęła szybko naciskać spust, utrwalając bezcenne momenty porozumienia pomiędzy dawniej zamkniętym na świat chłopcem a delfinem. Odnosiła wrażenie, że zwierzę rozumie, iż Nate jest delikatnym dzieckiem, i tak jak w stosunku do każdego młodego w stadzie zachowywało się wobec niego jak jeszcze jedna ciotka. Opuściła aparat i spojrzała na chłopca i jego delfina. Nie miała wątpliwości, że w tej zatoczce pomiędzy Delphine a Nate’em i nią dzieje się coś, co mogła nazwać tylko magią. Gdy późnym popołudniem Lucille zawołała ich na obiad, Carson musiała wręcz siłą wyciągać Nate’a z wody. – Wyglądasz jak suszona śliwka – orzekła, pomagając mu wejść na pomost. Owinęła czystym, ciepłym ręcznikiem dygoczące ramiona i się roześmiała. – Duszona suszona śliwka. – Nie jestem śliwką, jestem ssakiem – odparł Nate. Nie protestował, kiedy zabrała go na górę i wsadziła pod prysznic. Jego namydlona skóra słodko pachniała, gdy wkładał czystą piżamę. Pozwolił się nawet uczesać bez typowego dla siebie marudzenia. Lucille ugotowała jego ulubione danie. Ostrożnie położyła na talerzu trzy kawałki szynki i trzy różyczki brokułu tak, aby się nie stykały. Potem podała mu drugi talerz z tłuczonymi ziemniakami. Nie powiedziała ani słowa, tylko cofnęła się i złożyła dłonie, czekając. Carson i Bunia wymieniły zaniepokojone spojrzenia, gdy Nate pochylił się nad ziemniakami, aby się im uważnie przyjrzeć. Potrawy tej Dora nie wymieniła na bardzo szczegółowej liście, ale Lucille uprzedziła je wcześniej, że zamierza dać chłopcu szansę na odmowę. Ziemniaki były białe i zawierały jako dodatek tylko masło, więc miała nadzieję, że zyskają jego aprobatę. Wszystkie wstrzymały oddech, gdy Nate zanurzył czubek łyżki w miękkiej masie, dotknął językiem i spróbował. Bez komentarza zanurzył łyżkę głębiej. Wszystkie odetchnęły z ulgą. Lucille wyraźnie odsapnęła, siadając przy stole. Przez cały posiłek Nate jadł z apetytem i dzielił się z nimi swoją wiedzą o delfinach. Nie był szczególnie dobrym rozmówcą. Nie zadawał pytań ani nie dbał o opinie słuchaczy. Raczej ich ignorował i mówił bez przerwy, wyrzucając z siebie niezliczone dane o delfinach, które wyczytał w książkach. Carson i Bunia z radością powitały jego otwartość i żywiołowość. – Chłopcze, jesteś prawdziwą kopalnią informacji! – zawołała Bunia, przewracając oczami. Wieczorem Nate był tak zmęczony pływaniem i słońcem, że bez oporów pozwolił się położyć. – Ćwiczenia i podekscytowanie wyleczyły go z przekory – skomentowała Lucille. Carson otuliła siostrzeńca kołdrą, a gdy podchodziła do drzwi, zawołał za nią sennym głosem: – Ciociu Carson? – Tak? – zapytała, kładąc dłoń na włączniku światła. – Dzisiaj chciałbym śnić o delfinach. Uśmiechnęła się zaskoczona. Nigdy wcześniej nie wspominał o swoich snach. Nie wiedziała nawet, że je miewa. – Ja też – przyznała cicho, wznosząc dziękczynne modły. Później, już w łóżku, zamknęła oczy i wyobraziła sobie Nate’a w oceanie z Delphine i ich błyszczące szczęściem oczy.
Następnego dnia do Morskiej Bryzy wróciła Dora. Znalazła babcię siedzącą w cieniu werandy niczym królowa pszczół w żółtej bawełnianej tunice. – Kochana dziewczyno! – zawołała Bunia, wyciągając ręce do wnuczki. – Wróciłaś. Pocałuj mnie. Dorę zaskoczyło to, że babcia wygląda na taką ożywioną i opaloną. Ona dla kontrastu czuła się blada i wyczerpana. – Jak ci poszło? Spędziła długie godziny z prawnikiem, przygotowując ugodę rozwodową. Było to wyczerpujące emocjonalnie doświadczenie. Następnie musiała zatrudnić malarzy, hydraulików i elektryków, aby doprowadzić dom do przyzwoitego stanu, zanim wystawi go na sprzedaż. Szczerze mówiąc, cieszyła się, gdy zapakowała ubrania swoje i Nate’a do samochodu i wróciła z nimi na Wyspę Sullivana. Dom, który kiedyś kochała, teraz ją przygnębiał. – Zgodnie z oczekiwaniami – odparła wymijająco. – A dom? Kiedy zacznie się malowanie? – Za dwa tygodnie. Wiele trzeba zrobić, ale nas stać tylko na niezbędne minimum. Nie chcę go sprzedawać takiego jak teraz. – Westchnęła. – Jestem za biedna, aby go pomalować, i zbyt dumna, aby go pobielić. – Rób, co musisz. Na końcu się opłaci. – A gdzie Nate? – zapytała Dora, siadając w fotelu obok Buni. – W wodzie z Carson. – Nate jest w wodzie? – Ogarnął ją niepokój. – Ten chłopiec pływa jak ryba, zapewniam cię. – Kąpie się w zatoce? – zapytała znów Dora z rosnącym przerażeniem. Wstała, utkwiła wzrok w pomoście i zmrużyła powieki. – Nie pływa jeszcze dostatecznie dobrze! – Uspokój się, Doro – poleciła jej Bunia. – Jest z nim Carson, dawała mu lekcje pływania. Doskonale sobie radzi. Zdumiona Dora osunęła się na fotel. – Lekcje pływania? – powtórzyła, próbując to wszystko zrozumieć. – Bierze lekcje… bez narzekania? – Przez lata woziła Nate’a na lekcje pływania do ich miejscowego country clubu, ale on tego nienawidził, nienawidził instruktora, nienawidził wszystkiego. Miał napady złości za każdym razem, gdy tam szli. – Nawet nie mrugnął. To grzeczny chłopiec – odparła Bunia. – Rozkwita za sprawą tego nowego reżimu. Jak my wszyscy! – Jakiego nowego reżimu? – wyjąkała Dora. – Ty też będziesz musiała mu się podporządkować, moja droga. Wszystkie się zadeklarowałyśmy. Czuję się wspaniale! Żadnego tuczącego jedzenia. Żadnego alkoholu. – Uśmiechnęła się znacząco. – No, prawie żadnego. A ten grafik… Kochanie, spodoba ci się. Carson jest naszym rannym ptaszkiem. Wstaje przed wschodem słońca i biegnie powiosłować. Nie potrafi się powstrzymać, niech jej to wyjdzie na zdrowie. Reszta z nas wstaje po wschodzie słońca, około siódmej. – Nate też? Sam wstaje? – zapytała Dora, myśląc o tych wszystkich porankach, kiedy musiała przekupstwem nakłaniać go do wstawania. – Dobrze tu sypia? – Jak zabity! – zawołała Bunia szczerze. – Przesypia całą noc. Czemu pytasz? Dora wzruszyła ramionami z otwartymi ustami. W domu często budził się w nocy. Bunia kontynuowała. – Jest wybredny w kwestii jedzenia, tak jak nas ostrzegałaś, i naprawdę starałyśmy się trzymać jego diety. Gdy jednak uda się coś przemycić… – Pokręciła głową i dodała na marginesie: – Nie jest to łatwe
zadanie, zapewniam cię! Powinien pracować w Departamencie Bezpieczeństwa Wewnętrznego. W każdym razie gdy coś już zyska jego aprobatę, je, aż mu się uszy trzęsą. A ten jego apetyt! Imponujący! Lucille weszła na werandę ze szklanką mrożonej herbaty i podała ją Dorze. – Ten chłopak uwielbia tłuczone ziemniaki. Nigdy nie ma dość. Zjada co do okruszka – zachichotała, odchodząc. – Tłuczone ziemniaki – wymamrotała Dora. – Dokładnie tak, moja droga. Nie przeszkadza mu konsystencja – wyjaśniła Bunia. – Będziesz dumna, gdy zobaczysz, jak pływa. Poczynił ogromne postępy! I to w takim krótkim czasie. Zawsze powtarzałam, że Carson jest syreną, a teraz jest nią też twój syn. A może powinnam powiedzieć: syrenem? Nie mam pojęcia, jak to się nazywa, ale naprawdę nie wychodzi z wody. Musimy go siłą z niej wyciągać. Gdy Carson idzie do pracy, ja go pilnuję. Czasami zabieram go na ryby. Boże, chłopak uwielbia łowić ryby. Ale ich nie jada, co jest moim zdaniem osobliwe. Lucille przyrządza nam te ryby, ale on woli swoją szynkę. – Czasami zabieramy go z Lucille na targ, ale za tym nie przepada. – Bunia pochyliła się ku Dorze i wyznała jej w zaufaniu: – Chyba nie lubi tłoku. Denerwuje się wtedy, zwłaszcza gdy ktoś na niego wpadnie. Musiałam mu jednak kupić parę rzeczy, nowe kąpielówki i sandały. I książki. Nigdy nie widziałam dziecka, które by tak kochało czytać. Może poza Harper. – Na jej twarzy odmalowała się czułość. Dora tylko kiwała głową, przyswajając nowiny. – Późnymi popołudniami – kontynuowała Bunia – wszyscy jesteśmy zmęczeni i głodni, i wtedy odpoczywamy w swoich pokojach. Wieczorami Carson trochę pracuje u siebie, a Nate zwija się w kłębek przed telewizorem i ogląda Animal Planet albo coś o przyrodzie. – Uśmiechnęła się. – To urodzony Jacques Cousteau. – Westchnęła i wzruszyła ramionami, najwyraźniej zmęczona swoją długą przemową. – Potem jest kolacja i idziemy spać – podsumowała. Dora przysłuchiwała się tej prezentacji szczerze zdumiona. Ona odchodziła od zmysłów, zamartwiając się, jak radzi sobie Nate w Morskiej Bryzie, pełna obaw, że zbyt wiele stresów i obowiązków złożyła na barki Buni i Lucille, a tymczasem wszyscy żyli sobie tutaj szczęśliwie niczym biwakowicze bez komarów. – Ja… nie wiem, co powiedzieć – wyjąkała. – Nie musisz nic mówić, moja droga. Może zaniesiesz te ręczniki na pomost i sama się przekonasz? Ta dwójka siedzi tam od wielu godzin. Bądź tak dobra i zawołaj ich na kolację. Dora zeszła na długi drewniany pomost prowadzący nad wodę, próbując ogarnąć rozumem wszystko, czego się dowiedziała o grafikach, pływaniu i dobrej zabawie. Gdy stanęła na krawędzi kładki, zamarła, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Nate pływał jak foka, silnymi ruchami rąk zagarniając wodę pomimo kamizelki i próbując doścignąć czerwoną piłkę, która unosiła się na wodzie parę metrów przed nim. Już niemal jej dosięgnął, gdy tuż obok niego przemknął szary cień i wybił piłkę z wody. To był delfin! Serce Dory niemal zamarło. Wielkie zwierzę tak blisko jej syna! Już miała ostrzegawczo krzyknąć, gdy powstrzymał ją wyraz twarzy Nate’a. Jej syn się śmiał. Rzucił się do przodu, by znów złapać piłkę, uśmiechnięty od ucha do ucha. Carson stała niedaleko i dopingowała go okrzykami. Tym razem Nate złapał piłkę i uniósł ją w górę rozpromieniony, Carson zaczęła wiwatować, a delfin – wydawać z siebie nosowe dźwięki, które w jej uszach brzmiały jak śmiech. Przechyliła się przez poręcz. Carson dostrzegła ją na pomoście. – Dora! – zawołała, wyciągając rękę z wody, aby jej pomachać. – Zobacz, Nate. Twoja mama
przyjechała! Nate odwrócił głowę i dostrzegł matkę na pomoście. Dora pomachała mu i uśmiechnęła się. – Cześć, kochanie! Tu jestem! Nate zmarszczył brwi i przycisnął piłkę do piersi. – Idź sobie! – krzyknął. – Nate! – zbeształa go Carson. – To nie było miłe. Przywitaj się z mamą. – Nie wyjdę! – zawołał gniewnie. Mierzył matkę wściekłym spojrzeniem. Dora wzdrygnęła się, jakby fizycznie odczuwała, jak delikatna więź łącząca ją z synem zostaje wydarta z jej serca. Bolało, i to bardzo. Zobaczyła, jak Carson pochyla głowę nad Nate’em i namawia go, aby wyszedł z wody i przywitał się z matką. Nate słuchał jej uważnie, a potem z niechęcią uległ. Zaczął płynąć obok niej w idealnie zsynchronizowanym tempie. Zawsze marzyła, aby to z nią syn tak pływał. Stała samotnie w cieniu pomostu, wpatrując się w szybki prąd przepływającej pod nią wody. Spędziła okropny tydzień na spotkaniach z prawnikami, aby zainicjować rozwód. Poczyniła tymczasowe uzgodnienia z bankiem i płakała, opuszczona i samotna w tym pustym wiktoriańskim domu, pakując na lato rzeczy swoje i Nate’a w przeczuciu, że w międzyczasie dom znajdzie nabywcę. Życie przeciekało jej przez palce. Calhoun ją zostawił. Sprzedawali jej dom. Został jej na świecie już tylko syn. A teraz nawet on nie chciał mieć z nią do czynienia. Obserwowała, jak Carson wspina się na pomost. Woda spływała po jej jędrnym, pięknym ciele. Pochyliła się, aby pomóc Nate’owi, a on pozwolił, aby dotknęła jego ręki, jego ramienia. Wydawał się o wiele silniejszy, zdrowszy. Rozkwitł bez niej. Objęła się ramionami, próbując opanować emocje. Carson… miała tak wiele. Mogła mieć każdego. Dora zacisnęła palce na ramionach. Dlaczego więc próbowała ukraść jej syna?
Rozdział czternasty Blake przyjechał po Carson zielonym dżipem z napędem na cztery koła. Boki i opony były ochlapane błotem, a tył oblepiony naklejkami NOAA i South Carolina Aquarium, z których jedna głosiła NIE KARMIĆ DELFINÓW. Była dopiero ósma rano. Carson miała nadzieję, że wymknie się z domu niezauważona, ale Bunia dostrzegła, jak wygląda przez frontowe okno, co natychmiast wzbudziło jej czujność. Gdy rozległ się dzwonek, Bunia zerwała się na równe nogi i podbiegła do drzwi szybciej niż pchła skacząca po psie. – Czy to nie pan jest tym miłym młodym człowiekiem, który uczy Carson surfowania z latawcem? – zapytała głosem idealnej gospodyni, zapraszając Blake’a do środka. – Tak, proszę pani, to ja – potwierdził Blake i uśmiechnął się uprzejmie. Był doskonale wychowanym chłopcem z Południa, Carson wiedziała więc, że poświęci Buni całą swoją uwagę. Miał na sobie nylonowe spodnie rybackie z kieszeniami i zamkami w każdym miejscu oraz jeden ze swoich ulubionych podkoszulków, tym razem z Guyem Harveyem. Najbardziej w oczy rzucało się to, jak stwierdziła z żalem Carson, że obciął włosy. Skrócił je tuż przy głowie i jego loki przypominały teraz owcze runo. – A dokąd się wybieracie tak wcześnie? – zaciekawiła się Bunia. – Pomyślałem, że zabiorę Carson na wycieczkę łodzią. – Jakie to ekscytujące! – zawołała Bunia. – Dokąd? – Opłyniemy wszystkie lokalne rzeki: Ashley, Cooper, Wando i Stono, aby sprawdzić populację rezydujących w nich delfinów. Trasa jest długa, więc nie będzie nas cały dzień. Nie zapomnij czapki – mruknął do Carson. Odpowiedziała mu uniesieniem dłoni, ponieważ miała już czapkę na głowie. – Zapakowałem dla nas lunch – dodał. – Jesteś gotowa? – Jestem gotowa – odparła. Podeszła do Buni, aby pocałować ją w policzek. – Zobaczymy się wieczorem. – Wzięłaś kurtkę przeciwdeszczową? – zapytała Bunia. – Chmurzy się. – Poradzę sobie. Pa, Buniu. Blake podszedł bliżej. – Miło było mi panią poznać, pani Muir. – Bawcie się dobrze, dzieci. Blake pochylił się do ucha Carson, gdy szli do samochodu. – Już wiem, po kim odziedziczyłaś swój urok. – Bunia była znaną bywalczynią salonów w czasach swojej młodości. Działa też aktywnie na rzecz ochrony przyrody. Przypomina teriera z kością w zębach, jeśli w grę wchodzi zachowanie dzikiego krajobrazu Wyspy Sullivana. Nie opuściła żadnego spotkania. Mam nadzieję, że w jej wieku będę równie zaangażowana. Blake otworzył dla niej drzwi. – To by mnie wcale nie zdziwiło. Nie rozmawiali dużo, przejeżdżając przez mosty nad Cooper i Ashley w drodze do Fort Johnson na James Island. Harbor View Road wiła się wzdłuż wody pomiędzy szerokimi połaciami porośniętych bujną zielenią mokradeł i pod rozłożystymi dębami pokrytymi mchem. Gdy minęli bramę Departamentu Bogactw Naturalnych Karoliny Południowej, Blake zapytał: – Byłaś kiedyś w Fort Johnson? Pokręciła głową. – Nigdy. – To bardzo ciekawe miejsce z długą i barwną historią. Pierwszy fort zbudowano tutaj w 1708 roku
i nazwano go na cześć ówczesnego gubernatora Johnsona. Tamtego fortu dawno już nie ma. Późniejszy wznieśli i wykorzystywali Brytyjczycy podczas wojny o niepodległość. Ten też zburzono. Wiele lat później, w 1861 roku, wojska stanowe Karoliny Południowej zgromadziły tu dwie baterie i właśnie z tego miejsca ostrzelały Fort Sumter, co dało początek wojnie secesyjnej. Carson rozejrzała się po rozległym terenie usianym szeregiem nowoczesnych budynków pośród wiekowych dębów i niezliczonych palmiczek. – A kiedy powstało to wszystko? – zapytała. – Cóż, aż do lat siedemdziesiątych niewiele się tu działo. W tamtym okresie cały szereg nieruchomości zostało przekazanych Departamentowi Bogactw Naturalnych. Stały się one znaczącym ośrodkiem badań morskich dla kilku organizacji. – Wyciągnął rękę. – Tam znajduje się Instytut Badań nad Zasobami Morskimi. Obok mieści się Laboratorium Morskie Hollings. Kolejne budynki należą do Laboratorium Morskiego Grice i do Uniwersytetu Medycznego, który ma tutaj swój wydział nauk biologicznych. – A to? – Wskazała na piękny biały dom. Blake spojrzał w tamtą stronę i zachichotał. – Wiele osób dziwi się, widząc go pomiędzy tymi wszystkimi biurowcami, niczym diament pośród skał. To zachowany dom z plantacji, która należała do rodziny Ballów. Zbudowano go na terenie ich majątku Marshlands nad rzeką Cooper. Jakiś czas temu College of Charleston uratował go przed rozbiórką i przeniósł tutaj. Został odnowiony i przerobiony na biura. Od tamtej pory codziennie, mijając go, uśmiecham się i dziękuję Bogu za obrońców zabytków. Wjechał na duży parking. – A to – wskazał imponujący biurowiec – jest mój drugi dom. – Wzięli lodówkę oraz torby i weszli do środka. Był to rozłożysty labirynt długich wyłożonych linoleum korytarzy i mnóstwem zatłoczonych biur, laboratoriów, pokoi komputerowych i składzików; w holu dostrzegła wózki na kółkach wiozące okazy do badania. Wrzało tu jak w ulu, wszyscy ciężko pracowali, albo przed komputerami, albo biegając gdzieś z papierami w dłoni i konkretnym celem. W końcu zatrzymali się przed jednym z identycznych małych gabinetów z dwoma metalowymi biurkami, komputerami i sprzętem. – Muszę tylko zabrać parę rzeczy – powiedział Blake, wyraźnie zaabsorbowany. – Czuj się jak u siebie w domu. Carson zaintrygowała ta możliwość wglądu w jego życie. Biuro, które zapewne z kimś dzielił, było bardzo skromne, ale po zdjęciach delfinów na ścianach, zdobytych przez niego nagrodach i mapach charlestońskich rzek z czerwonymi pinezkami oznaczającymi współrzędne widziała, że jest oddany swoim badaniom. Zdziwiła ją imponująca kolekcja sprzętu fotograficznego. – Niezłe wyposażenie. Kto robi zdjęcia? – zapytała. Blake w skupieniu przeglądał swoje papiery. – Ja – odparł. – Współpracujemy przy projekcie badawczym. – O jaki projekt chodzi? – Długoterminowy – mruknął, podchodząc do biurka. – Jeden z kilku prowadzonych wzdłuż południowo-wschodniego i południowego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Polega na identyfikacji na podstawie zdjęć. Podniósł jakiś element wyposażenia i uśmiechnął się z satysfakcją. – Zaraz sama zobaczysz. – Nie wiedziałam, że jesteś fotografem. – Bo nie jestem – odparł, podnosząc torbę z aparatami. – Ale jestem na tyle dobry, aby wykonywać swoją robotę. Proszę, weź to – podał jej czerwoną lodówkę. – Chodź, marnujemy najlepsze światło.
Musiała biec, aby za nim nadążyć, gdy znów wszedł w labirynt biurowych korytarzy. Popchnął podwójne drzwi i nagle znaleźli się na tyłach budynku na rampie z kilkoma dużymi łodziami badawczymi. Jakiś mężczyzna, wysoki i barczysty, odcumowywał właśnie jedną z nich. – To nasza łódka – oznajmił Blake z wyraźną dumą, pokazując jej dużego czarnego Zodiaca. – Fajna, nie? Jest szybka i doskonale radzi sobie z falami. Usłyszała zachwyt w jego głosie i doszła do wniosku, że jest jak każdy chłopiec z Południa – zakochany w swojej łajbie. Musiała jednak przyznać, że ta prezentuje się naprawdę nieźle. Podał jej kamizelkę ratunkową. – Musisz to włożyć – powiedział, po czym dodał: – Nie masz choroby morskiej, prawda? – Trochę za późno na to pytanie – odparła i ze śmiechem pokręciła głową. – Urodziłam się, żeby pływać. Pół godziny później trzymała się mocno liny w Zodiacu, który mknął przez Zatokę Charlestońską. Zodiac był łodzią pneumatyczną o długości ponad siedmiu metrów wyposażoną raczej do badań niż wypoczynku. Carson czuła podniecenie, słysząc ryk silnika i czując krople wody na twarzy, gdy przecinali zatokę niczym nóż masło, nisko na wodzie. Zmęczyło ją przytrzymywanie czapki, więc włożyła ją pomiędzy kolana i uśmiechnęła się przepełniona euforią. Spojrzała na Blake’a, który stał przy sterze na szeroko rozstawionych nogach. Nie widziała jego oczu ukrytych za ciemnymi okularami, ale wiedziała, że także błyszczą z podekscytowania. Od czasu do czasu zerkał w papiery i korygował kurs, przypominając jej, że dla niego to nie tylko zabawa, ale część wieloletnich badań. Gdy opuścili zatokę, woda się uspokoiła. Wpłynęli do pierwszej z miriady rzek tworzących sieć szlaków wodnych w sercu wybrzeża. Fale tchnęły życie w podmokłe tereny w rytmie tak złożonym i powiązanym jak żyły w jej ciele. W górze dostrzegła klucz pelikanów, a w trawach polujące czaple. Przepływali pod mostami, które niezliczone razy przemierzała samochodem. Zastanawiała się, czy ludzie w autach patrzą w ogóle na wspaniałą wodę poniżej. Czy ona patrzyła? Zupełnie inaczej czuła się tu, na dole, w łodzi, mknąc po wodzie niczym ryba. Blake zwolnił i wyciągnął rękę. – Delfin na dwunastej. Ocknęła się z zamyślenia, gdy skoczył po aparat i natychmiast zaczął robić zdjęcia. – Są dwa! – zawołał. – Dorosłe. Uniosła dłoń do oczu i zmrużyła powieki, ale niczego nie zauważyła. – Gdzie? Zignorował pytanie i opuścił aparat, aby spojrzeć na wodę. Po kolejnej minucie krzyknął: – Na trzeciej! Zanim odwróciła głowę we właściwą stronę, dostrzegła już tylko płetwę ogonową nurkującego delfina. Spojrzała na Blake’a, który stał na podeście i robił zdjęcia. – To był numer dziewięćdziesiąt osiem, na pewno. I osiemdziesiąt. Ci dwaj to kumple – dodał. – Od lat pływają razem. – Znasz te delfiny? Pokiwał głową. – Od lat to robimy, więc potrafimy je rozpoznać. Oznaczenia na płetwach grzbietowych są unikalne jak odciski palców. – Ale ty widziałeś je co najwyżej przez sekundę! – To wystarczy. Poczuła się jak żałosna amatorka.
– Ja nawet nie potrafię zauważyć delfina, a ty widzisz go, identyfikujesz i robisz mu zdjęcie. – Zdjęcia są bardzo ważne. Gdy wrócę później do biura, zespół je przestudiuje, szukając blizn i urazów, aby bezdyskusyjnie zidentyfikować delfina. Dzięki temu określamy status stada: kogo brakuje, kto jest chory, kto przybył. Carson zaswędziały palce na widok aparatów. To była przecież jej działka. W tym akurat mogła pomóc. – Może pozwolisz mi zrobić parę zdjęć? – poprosiła. – Naprawdę się na tym znam. Dzięki temu poczułabym, że robię coś przydatnego. – Przykro mi. Nie mogę – odparł Blake, wracając na tyły łodzi. Mówił rzeczowo, nie dopuszczając sprzeciwów. – Warunki ubezpieczenia nie pozwalają nikomu poza nami obsługiwać sprzętu. To bardzo drogi sprzęt. I nie jest łatwo zrobić zdjęcie odpowiednio szybko. – Pomachał dłonią, przywołując ją bliżej siebie. – Ale możesz pomóc. Trzymając się liny, podeszła do niego ostrożnie przez kołyszącą się łódź. – Przyda się dodatkowy zwiadowca. Patrz w dal – poinstruował ją. Jedną rękę trzymał na sterze, a przy pomocy drugiej wyjaśniał jej wszystko. – Twój wzrok powinien swobodnie wędrować. Będziesz wtedy w stanie zauważyć każdy ruch, nawet kątem oka. Wtedy możesz się skupić na danym elemencie. – Obejrzał się, aby na nią spojrzeć. Uśmiechnął się, gdy ich oczy się spotkały. Podpłynęła do nich kolejna łódź i wzbudziła szeroką falę, która zakołysała Zodiakiem. Gdy Carson straciła równowagę, Blake ramieniem otoczył Carson w talii, aby ją podtrzymać. – Nie chciałbym cię stracić. Odsunęła włosy z twarzy i uśmiechnęła się z pewnością siebie, nie mogąc znieść świadomości, że przy tym mężczyźnie czuje się jak nieśmiała nastolatka. To była dla niej nowość i nie była jeszcze pewna, czy podoba się jej fakt, że to nie ona sprawuje kontrolę. Blake puścił ją nagle i sięgnął do dźwigni zmiany biegów. – Trzymaj się. Uchwyciła się platformy, gdy uruchomił silnik, a Zodiac znów wystartował. Zrezygnowała z wkładania czapki i pozwoliła, aby włosy powiewały za nią na wietrze. Przez następnych kilka godzin podróżowali w górę i w dół różnych rzek. Było dla niej zagadką, skąd Blake wie, dokąd płynąć; dla niej wszystko wyglądało tak samo. Mijali niezliczone kilometry błotnistych brzegów i hektary ciemnozielonej spartyny. Od czasu do czasu napotykali skupisko domów ze skromnymi podwórkami albo oszałamiające rezydencje z pomostami. Przez większość czasu czuli się jednak jak w Afrykańskiej królowej – jakby podróżowali samotnie przez dżunglę, wiele kilometrów od cywilizacji. W pewnej chwili zauważyła małą grupę delfinów, wśród których były matki i młode. Młode trzymały się blisko siebie; ich płetwy grzbietowe srebrzyły się w słońcu, gdy unosiły się nad wodą niczym w balecie. Jeden ciekawski młodziak podpłynął do łodzi, a jego jasne oczy wyrażały szczere zainteresowanie. Carson przechyliła się przez burtę, obserwując go z zachwytem. – Słodkie maleństwo – zaszczebiotała. – Nie zachęcaj ich! – zawołał Blake, kręcąc głową z dezaprobatą. Po młode szybko podpłynęła matka, wydając z siebie głośne trzaskające odgłosy, które w uszach Carson zabrzmiały jak besztanie. Ilekroć zauważyli delfina, Blake wyłączał silniki i chwytał za aparat. W końcu i Carson nauczyła się dostrzegać delfiny, które wyskakiwały z wody i błyskawicznie się zanurzały. Ku swojemu rozczarowaniu wciąż dostrzegała tylko ułamek tego, co widział Blake, ale gdy już coś zauważyła, czuła przypływ adrenaliny i głośno podawała lokalizację. Zazwyczaj siedziała jednak pośród ryku silników i obserwowała Blake’a. Jego chłopięcy entuzjazm był ujmujący. Co ciekawe, jego zapał nie koncentrował się na nim samym. Była to znacząca różnica
w porównaniu z mężczyznami, z którymi się dotąd umawiała. Bogactwo, pozycja, władza – żadna z tych rzeczy nie liczyła się dla Blake’a, uświadomiła sobie. Nie szukał tego, co mógł zyskać – pieniędzy, nowego samochodu, wakacji czy butelki drogiego wina. Obserwowała go, gdy stał z dłońmi na sterze i lustrował wodę wzrokiem. On szukał tego, co mógł dać z siebie. To do niej przemawiało. Dzięki Delphine zrozumiała, czym jest pasja. Położyła dłoń na wodzie i pozwoliła jej unosić się bezwładnie. Czuła się związana z tą wodą i wszystkim, co w niej żyło. Podniosła wzrok ku bezkresnemu niebu i poczuła więź z ptakami w powietrzu, chmurami, wszechobecną zielenią i morskimi stworzeniami. Poczuła to w głębi serca. Była częścią czegoś o wiele większego niż ona sama. Ta świadomość uczyniła ją jednocześnie bardziej kruchą i silniejszą, niż się kiedykolwiek czuła. Gdy podskakiwała na falach w łódce, z twarzą uniesioną do słońca i wiatrem we włosach, obserwując naturalne piękno, które ją otaczało, zrozumiała, dlaczego Blake chciał, aby to zobaczyła. Pokazał jej okno, przez które mogła spojrzeć i zobaczyć naprawdę. Nie przez soczewkę, ale chłonąć wszystkimi zmysłami. Dzielił się z nią ważną częścią siebie. Jakiś czas później zwolnił i podprowadził Zodiaca blisko małej plaży, choć większej niż wiele piaszczystych skrawków, które mijali tego ranka. Silniki zaryczały nisko, gdy wrzucił luz, po czym nagle wszystko ucichło. Łódź kołysała się na wodzie, a Blake z wprawą płynącą z doświadczenia zarzucił kotwicę. Carson przysłuchiwała się dźwiękom delikatnego chlupotania fal o burtę i skrzypienia liny, której się trzymała. – Masz ochotę na lunch? – zapytał Blake, podając jej rękę. – Umieram z głodu – przyznała. – Możesz się trochę zamoczyć, czy wolisz, żebym cię zaniósł na brzeg? Uśmiechnęła się znacząco i przez chwilę rozważała nakazanie mu, aby wziął ją na ręce. Płaskie dno Zodiaca pozwoliło Blake’owi podpłynąć blisko brzegu. Musieli wejść do wody po kolana, aby dojść do plaży. Po przygodzie z latawcami za bardzo by się wstydziła nie pokonać takiego dystansu sama. – Chyba sobie poradzę – mruknęła z sarkazmem. – Uważaj na błoto – ostrzegł. – Może być śliskie. I głębokie. Znałem faceta, który niemal utonął po kolana w tej mazi. Musiał się położyć na plecach, żeby uwolnić nogi. Przewiesiła stopy przez burtę i znieruchomiała. – Próbujesz mnie nastraszyć? Żebyś mógł mnie zanieść? – Próbuję tylko być dżentelmenem – odparł. – A wspominałem ci o robakach? Zesztywniała i włożyła nogi z powrotem do łodzi. – Robakach? – O, jasne – odrzekł z naciskiem. – W tych błotach mieszka cała masa insektów. A oprócz tego ślimaki i kraby, rzecz jasna. – Pokręcił głową. – Tak. Całe tłumy krabów. Jak myślisz, czym żywią się tu ptaki? Carson spojrzała w dół i zmrużyła powieki, by dostrzec, czy coś się rusza pod wodą. – Zastanawiasz się nad moją propozycją? – Nie, ale dzięki, kapitanie. – Chwyciła się mocniej gumowej burty i przewiesiła nogi. – Zaryzykuję. – Spojrzała jeszcze raz na wodę pod nią, po czym wzięła głęboki oddech i zdała się na grawitację. Zsunęła się do wody z pluskiem. Jej stopy zanurzyły się nieco w błocie, ale nie aż tak głęboko, jak straszył Blake. – Och, nie, zastanawiam się, jak ja dojdę do brzegu – zakpiła z niego. – Nigdy nic nie wiadomo – odparł z błyskiem w oku i się roześmiał. Włożył okulary, przewiesił
sobie plecak przez ramię, owinął sobie duży ręcznik wokół szyi, po czym zsunął się po burcie do wody. Przeszli ramię w ramię przez trzęsawisko do miejsca, gdzie błoto stało się suche i piaszczyste. Blake rozłożył ręcznik na piachu, zdjął plecak, po czym zaprosił ją gestem, aby do niego dołączyła. Usiadła i wyciągnęła pokryte błotem i piaskiem nogi do słońca, aby wyschły. Znaleźli się w swoim prywatnym świecie otoczonym lśniącą wodą i jaskrawą zielenią trawy i drzew. Nad nimi rozciągało się bezkresne lazurowe niebo usiane gęstymi białymi chmurami. Gdy Blake rozpakowywał jedzenie, Carson oparła się na łokciach i przysłuchiwała się odgłosom wiatru w spartynie i okazjonalnym plaśnięciom, które mogły być bańkami powietrza przy brzegach, krewetkami albo nawet rybami wyskakującymi z wody w oddali. Z góry dobiegały ją przeszywające okrzyki rybołowów, a gdy podniosła wzrok, zobaczyła krążącego nad nimi czarno-białego osobnika. – Tu jest tak spokojnie – powiedziała z westchnieniem. – Czuję się oddalona od wszystkiego o milion kilometrów. Uśmiechnął się zadowolony, że Carson dobrze się bawi, i podał jej brązową papierową torebkę z delikatesów. Usiadła zaskoczona tym, jaki silny odczuwa głód. W torebce znalazła grubą kanapkę z indykiem na pełnoziarnistym chlebie, duże ciastko z kawałkami czekolady i jabłko. Blake otworzył duży termos i napełnił jej kubek słodką herbatą. – Dziwi mnie, że jeszcze tu nie byłaś – zauważył. – Wiele razy pływałam łodzią, ale nigdy w tej okolicy. – Rozejrzała się z konsternacją. Płynęli bardzo długo. – Gdziekolwiek jesteśmy – dodała ze śmiechem. – A poza tym minęło dużo czasu od mojej ostatniej wizyty na wybrzeżu. – W jej głosie zabrzmiała tęskna nuta. – Zapomniałam już, jak tu pięknie… – Te wody zawsze były moim podwórkiem – odparł Blake, wbijając zęby w kanapkę. Carson jadła, wyobrażając go sobie jako chłopca na tym wspaniałym placu zabaw. Bez wątpienia był chudy i ogorzały jak dzika jagoda, z niesfornymi lokami okalającymi ciekawskie czarne oczy. On i Ethan na pewno przypominali bardzo ją i Harper, tylko że już wtedy znali zapewne każdy zakręt tych szlaków wodnych i każdą mierzeję oraz płyciznę. Najlepsze miejsca do łowienia ryb, pływania, a gdy trochę podrośli – do wypicia kilku zimnych piw. Uśmiechnęła się na tę myśl. – O czym myślisz? – zapytał. Ze zdumieniem uświadomiła sobie, że śniła na jawie. Gdy spojrzała na niego, jak siedział z wielką kanapką w dłoni, czapeczką na głowie i policzkami lekko zaróżowionymi od słońca, dostrzegła w nim tamtego chłopca. – Byłeś niegrzeczny jako dziecko? Blake wybuchnął śmiechem. – Ja? – Uniósł brwi, pokazując na siebie palcem jak mały chłopiec, którego sobie wyobraziła. – Tak, ty – odparła wesoło. – Tak, chyba byłem. Trochę. W dobry sposób. Nigdy nie złamałem prawa ani nic takiego. – Upił duży łyk herbaty i otarł usta dłonią. – Może trochę je naginałem. – Na pewno. – Zachichotała. – A ty? Byłaś małą dzikuską? Czy miałaś surowych rodziców? Napiła się herbaty, rozmyślając o tym, że gdy Blake ujeżdżał fale i rozganiał kurz na tutejszych drogach, ona w LA zajmowała się ojcem, gotowała posiłki, sprzątała ich mieszkanie i robiła zakupy. Nie raz wstawała z łóżka w środku nocy, wkładała płaszcz i wychodziła samotnie na ulicę, aby go przyprowadzić do domu z jakiegoś baru. – W dzieciństwie razem z Harper siałyśmy postrach na wyspie, ale największe kłopoty, w jakie się wpakowałyśmy, to zwiedzanie tunelów Fort Moultrie bez pozwolenia. Spędzałam tutaj wakacje, gdy byłam mała. W ciągu roku mieszkałam w LA. Nie miałam tam czasu na wygłupy. Moja matka zmarła, gdy
miałam cztery lata. Zostałam sama z ojcem. Polegał na mnie. Blake zmarszczył brwi. – Przykro mi z powodu twojej matki. Carson wzruszyła tylko ramionami, nie chcąc psuć nastroju. – Tak naprawdę jej nie znałam. – Z wprawą zmieniła temat. – A twoja matka? Blake usiadł wygodnie i zaczął się z nią dzielić opowieściami o licznym i hałaśliwym klanie Legare’ów. Słuchała, zahipnotyzowana myślą o posiadaniu takiej wielkiej rodziny. Blake miał duszę gawędziarza. Wplatał w swoje historie barwne detale i uwodził ją nimi ze swadą, a ona śmiała się tak serdecznie, że łzy ciekły jej z oczu. Dosłownie widziała tych ludzi, znała ich tak, jak poznała wiele dobrych, przyzwoitych osób mieszkających na Wyspie Sullivana. Choć teraz była tutaj, jego opowieści sprawiły, że ogarnęła ją tęsknota za latami, które straciła. Ocierała łzę śmiechu z policzka, gdy zauważyła, że Blake przygląda się jej z nikłym uśmiechem na ustach oczami tak ciemnymi i pełnymi tajemnic, jak błoto w strumieniu. Przeszedł ją dreszcz, coś, co Bunia nazwałaby palpitacją, a co było poczuciem więzi. W ciszy, która pomiędzy nimi zapadła, uświadomiła sobie nagle, że pragnie tego mężczyzny, pragnie poczuć na sobie jego wargi bardziej, niż kiedykolwiek tego pragnęła. Spojrzała na niego ze zmysłowym zaproszeniem w oczach, próbując odgadnąć, co w tej samej chwili dzieje się w jego głowie. Blake poruszył się i spojrzał na zegarek. – Powinniśmy już wracać. Nadciągają chmury. Carson zalała fala przygnębienia, kiedy podmuch zimnego wiatru zmierzwił jej włosy i cisnął ziarnkami piasku w twarz. Żałowała, że nie mogą zostać tu dłużej i jeszcze porozmawiać. Przekroczyli pewną granicę i chciała się przekonać, dokąd ich to zaprowadzi. Gdy jednak podniosła wzrok na niebo, wstała w pośpiechu. Pozbierała śmieci i wrzuciła je do plecaka, a Blake otrzepał ręcznik z piasku i znów zarzucił go sobie na ramiona. Po powrocie na łódź Blake znów zaczął się zachowywać bardzo profesjonalnie, jednym okiem cały czas mierząc niebo. Jego mięśnie naprężyły się, gdy wypchnął łódź z błota długim metalowym drągiem, a później podbiegł do kontrolek i dodał gazu. Wielki silnik ożył. Wystartowali, wzbijając fontannę wody, a Carson mocno trzymała się liny. Płynęli bez zatrzymywania, podskakując na wzburzonych falach, i dotarli do doku NOAA w tej samej chwili, w której mocny, zimny wiatr poruszył trawami, a pierwsze krople deszczu rozprysnęły się na ziemi, tworząc duże, mokre plamy. Grzmot przetoczył się po niebie, gdy Harper płaciła za taksówkę. – Burza szybko się przesuwa – zauważył kierowca, wręczając jej resztę. – Tak. – Wzięła paragon. – Dziękuję. – Wysiadła z taksówki i przez chwilę stała na zewnątrz, smakując słodką wilgoć, która zawsze nasycała powietrze chwilę przed burzą. Zwiesiła ramiona po raz pierwszy, odkąd wyjechała, i stała tak po prostu z rękami po bokach i zamkniętymi oczami, pozwalając się atakować nadmorskiej bryzie. Spędziła w Nowym Jorku dziesięć wyczerpujących dni. Jej matka w przypływie furii wyrzuciła wszystkie jej ubrania z szafy na podłogę. Przejrzała też należące do córki pudełko z biżuterią i zabrała wszystko, co jej kiedykolwiek podarowała. Czując na twarzy kroplę deszczu, Harper otworzyła oczy. Z miejsca, w którym stała na podjeździe, widziała uroczy, biały, drewniany domek z czerwonymi drzwiami pod łukowatym sklepieniem i szerokie, witające ją ciepło schody. Choć po niebie przetaczały się grzmoty, Morska Bryza wydawała się bezpiecznie schowana pomiędzy starymi dębami, których konary otaczały dom niczym sękate palce mitycznego strażnika. Harper wyobraziła sobie, że zapraszają ją do wnętrza przesyconego miękkim złotym światłem, które gwarantowało ochronę przed burzą.
Zakołysała się na piętach, gdy spadły na nią zimne i mokre krople. Nie poruszyła się. Nie mogła. Pozwoliła, by deszcz spłukał z niej kurz miasta, brud podróży i odór rozczarowania. Gdy stała, wpatrując się w Morską Bryzę, poczuła, jak lód, którym otoczyła swoje serce, zaczyna pękać. Niemal słyszała jego trzeszczenie, gdy się łamał i topił, tworząc łzy, które wypłynęły z jej oczu i zmieszały się z deszczem.
Rozdział piętnasty Wycieraczki dżipa Blake’a pracowały miarowo, gdy po długim, pełnym wrażeń dniu wracali rzekami do domu, tym razem mostami. Carson była wykończona, ale też zachwycona. Zwiedzając łodzią szlaki wodne, czuła się jak gość w świecie delfinów. Ujścia były ich królestwem, tam tworzyły swoje rodziny. Blake opowiadał, że jedno stado może się rozciągać na całe kilometry i komunikuje się za pomocą echolokacji na długich dystansach, wzywając się językiem złożonym z gwizdów i trzasków. Delfiny rezydujące na wybrzeżu były też misternie połączone siecią rozwiniętych rytuałów społecznych. Wszystko to sprawiło, że zaczęła się zastanawiać, dlaczego pewien konkretny delfin porzucił swoją społeczność, aby zaprzyjaźnić się z samotnym człowiekiem. – Jestem ciekawa – powiedziała, odwracając się od drogi, aby spojrzeć na Blake’a. Jedynym źródłem światła w samochodzie były kontrolki na desce rozdzielczej. – A co z delfinami, które podpływają do ludzi? Do łodzi albo do doków? Co sprawia, że szukają ludzkiego towarzystwa? – Cieszyła się, że prowadzi i nie może na nią patrzeć, bo bała się, że wyczyta w jej pytaniu coś więcej. Jęknął i pokręcił głową. – Tylko nie zaczynaj. – Po prostu się zastanawiam – powtórzyła uparcie. – Czy to normalne, że jedne delfiny są bardziej towarzyskie niż inne? – Jeśli można to nazwać towarzyskością. Ja nazywam to żebraniem. Delfiny nie różnią się tak bardzo od innych zwierząt. Jeśli ktoś proponuje im jedzenie, wybiorą łatwiejszą drogę. Jeśli to się powtarza, uczą się żyć z żebrania i przestają się bać ludzi. Pomyśl o niedźwiedziach z Yosemite. To żadna różnica. Po prostu zostają pasożytami na cały etat. – Karmienie ich jest takie złe? Nawet troszeczkę? Gdy odwrócił wzrok od szyby, dostrzegła furię w jego oczach. – Tak, to jest złe – potwierdził z żarem w głosie. Znów spojrzał na drogę. – Karmienie dzikich delfinów niszczy ich struktury społeczne i zagraża ich umiejętności przetrwania w naturalnym środowisku. Widziałaś dzisiaj te matki z młodymi? Pokiwała głową. Był to uroczy widok, którego nigdy nie zapomni. – Uczyły swoje młode, jak żerować i polować. Gdyby żebrały, ich młode też wyrosłyby na żebraków i nigdy by się tego nie nauczyły. Jak by się rozwijały na diecie złożonej z hot dogów, precli, ciastek i cukierków? Młode by nie przetrwały. Co więcej, podpływanie do łodzi i doków naraża delfiny na niebezpieczeństwo zranienia przez śruby napędowe albo zaplątania się w żyłki i haczyki od wędek. To cholernie niebezpieczne dla delfinów i bezmyślne ze strony ludzi. Carson nie odpowiedziała. Blake postukał palcami w kierownicę. – Przepraszam. Nie chciałem się tak unosić. – Nic się nie stało… Po prostu nie sądzę, aby ludzie, którzy karmią delfiny, chcieli je skrzywdzić. – Może nie. Myślą, że postępują dobrze. „Tylko troszeczkę”. – Jego twarz stężała. – Wszędzie stawiamy znaki, na których wielkimi literami piszemy: Nie karmić delfinów. Mamy ulotki edukacyjne, reklamy w telewizji wyjaśniające, jak to krzywdzi delfiny. Ale jeśli jedna osoba uważa, że nie robi nic złego, pomnóż to przez tysiąc innych i otrzymasz obraz tego, jak często dochodzi do takich aktów. – Jasne – powiedziała Carson, czując głęboki dyskomfort i nie chcąc już o tym dłużej rozmawiać. Blake na chwilę oderwał oczy od drogi, aby na nią spojrzeć. – Ja widzę drugą stronę monety – dodał spokojniejszym tonem. – Muszę przeprowadzać sekcje delfinów, które morze wyrzuca na brzeg. Młode umierają w zastraszającym tempie. Może gdybyśmy
pokazywali takie zdjęcia, ludzie zrozumieliby, jak bardzo trują takie „przysmaki”. Nie, Carson, dokarmianie delfinów nie jest dobre. Jest dogadzaniem samemu sobie. Jest egoizmem. Ludzie myślą o sobie, nie o delfinach. Skurczyła się w fotelu, nic nie mówiąc. Była jedną z tych osób. Choć nie dokarmiała Delphine, przymykała oko, gdy Nate rzucał jej rybę, którą złowił. Zobaczyła oczami wyobraźni, jak Delphine z gracją pływa w wodzie niczym okaz zdrowia. Blake sprawił, że zaczęła się zastanawiać, czy Delphine faktycznie jest zdrowa. Czy została wyrzucona ze stada? Czy stawała się jednym z tych delfinów uzależnionych od ludzi i resztek rzucanych jej z pomostu? – Wyglądasz na zmęczoną – zauważył Blake, zerknąwszy na nią. – Jestem zmęczona – przyznała. Czuła się jak przekłuty balon, z którego uszło powietrze. Blake włączył radio i przez resztę drogi do Morskiej Bryzy słuchali muzyki. Gdy wjechał na podjazd, deszcz przeszedł w łagodną mżawkę. – Chciałabyś znów wypłynąć? – zapytał. – Pewnie – odparła. – Kiedy? – Za miesiąc. To tak długo, pomyślała. – Bardzo bym chciała. Jeśli będę tu za miesiąc. – A gdzie miałabyś być? – Mam nadzieję, że w LA. Albo wszędzie indziej, gdzie znajdę pracę. Pokiwał głową, ale nie odpowiedział. – Możliwe też, że zostanę tutaj na kilka miesięcy – dodała. – Nie wiem. – Rozumiem. Otworzył drzwi, ale chwyciła go za ramię, aby go powstrzymać. – Nie wysiadaj. Pada. Pobiegnę. – Uśmiechnęła się do niego na pożegnanie, choć w środku się krzywiła. Nie mogła się już doczekać, aby uciec z tego dżipa i od poczucia winy, które ją dręczyło. – Jeszcze raz dziękuję. – Cześć – powiedział Blake z uśmiechem, ale jego twarz wyrażała zawód. Dom wydawał się osobliwie mroczny i pusty. Usłyszała ciche głosy z telewizora dochodzące z pokoju Buni. Kuchnia była już posprzątana, choć unosił się tu jeszcze zapach ryby z kolacji. Spojrzała na lodówkę, a myśl o kieliszku schłodzonego białego wina sprawiła, że ogarnął ją fizyczny ból. Otworzyła drzwi i zajrzała do środka. Z mieszaniną ulgi i żalu zauważyła, że Lucille dotrzymała słowa i przeszukała cały dom, aby pozbyć się alkoholu co do kropli. Niech szlag trafi jej skrupulatność. Carson stała w drzwiach lodówki i wpatrywała się w jej zawartość, czując głód, choć nie potrafiła określić, na co. Była straszliwie zmęczona, miała piasek pod powiekami; zastanawiała się, czy nie złapała jakiegoś wirusa. Sięgnęła po wodę i nalała sobie do szklanki. Jej zapiaszczone pięty uderzały o drewno, gdy przeszła wąskim korytarzem do zachodniego skrzydła domu. Niedaleko sypialni usłyszała cichą muzykę i odgłosy palców uderzających o klawiaturę. Zajrzała do środka i zauważyła, że Harper siedzi na jednym z łóżek pochylona nad komputerem. Zachwycona powrotem siostry szerzej otworzyła drzwi. – Harper? – zawołała, wpadając do pokoju jak burza. Dziewczyna podniosła głowę, a jej twarz rozjaśniła się na widok siostry. – Carson! Rzuciły się sobie w ramiona, a Carson wylała przy tym wodę ze szklanki. Odstawiła ją na komodę i znów wróciły do ściskania i radosnych pisków, po czym przeniosły się na łóżko, aby z podkurczonymi nogami dzielić się nowinami.
– Jak tam wojna z gorzałą? – zapytała Harper. – W sumie całkiem nieźle. Nadal wygrywam. – Serio? – zapytała zaintrygowana Harper. – Miałaś zrezygnować z alkoholu na tydzień. – Wiem, ale zdołałam kontynuować. Testuję swoją siłę woli. Nie mogę powiedzieć, że nie mam ochoty na kieliszek wina albo margaritę, ale potrafię się temu oprzeć. Dobrze wiedzieć. – Może więc wcale nie jesteś alkoholiczką? – Może. A może po prostu wolniejsze tempo życia i moje ogólnie dobre samopoczucie nie wymaga już tyle alkoholu, ile wymagał mój styl życia w LA. – W sumie to nie ma znaczenia, prawda? Jestem z ciebie dumna. Naprawdę. A tak na marginesie, wygrałaś zakład. Ja wypiłam co najmniej tyle, ile ważę, mierząc się z matką w Nowym Jorku. Dziewczęta wybuchnęły śmiechem. Bunia usłyszała poruszenie na końcu korytarza i na palcach wyszła z pokoju, kierując się do zachodniego skrzydła. Oparła dłoń na ścianie i pochyliwszy się do przodu, nadstawiła uszu. Dziewczęce głosy wznosiły się i opadały w rozmowie przerywanej śmiechem. Jej twarz złagodniała. Nie chciała być wścibska, ale po prostu musiała zostać jeszcze chwilę. Oparła się o ścianę i zamknęła oczy. Nie rozróżniała słów, lecz wsłuchiwała się w kadencję słodkiej muzyki pojednania i zrozumienia. Na jej wargi wypłynął pełen satysfakcji uśmiech. Z niespokojnego snu wyrwał Carson sygnał telefonu zwiastujący nadejście esemesa. Poruszyła się i sięgnęła po aparat leżący na nocnym stoliku, mrugając, aby przyzwyczaić wzrok do ciemności. Wiadomość pochodziła od Blake’a. „Kolacja dziś wieczorem?”. Opadła na poduszkę i spojrzała na żaluzje, za którymi srebrzyły się pierwsze promienie świtu. Oczywiście, już nie spał… Podniosła telefon i odpisała. „Tak”. – Idziemy do Dunleavy’s? – zaproponował Blake. Carson się skrzywiła. – Nie, tylko nie tam. – A co powiesz na barbecue? – Nigdy nie odmawiam dobremu barbecue. Dopisało im szczęście i znaleźli miejsce parkingowe przed restauracją. Ludzie w każdym wieku siedzieli przy stolikach, wypełniając noc pomrukiem rozmów i okazjonalnymi wybuchami śmiechu. Restauracja Home Team miała stoliki na zewnątrz pod otwartą markizą. Blake zajął jeden z nich. Kelnerką była żwawa młoda kobieta z ogromnymi niebieskimi oczami i rudymi włosami, przez które Carson pomyślała o Harper. Poprzedniej nocy długo rozmawiały, a radość mieszała się ze łzami. Jej siostra okazała się bardzo emocjonalną dziewczyną. To ją zaskoczyło. Była przekonana, że dorosła Harper woli zachować dystans. Jest raczej obserwatorem niż graczem. Jej styl ubierania podkreślał to wrażenie. Była elegancka i wyrafinowana niczym kot syjamski. Roztaczała wokół siebie niemal wyczuwalną aurę chłodu, dzięki której inni nie naruszali jej przestrzeni. Chyba że piła, co Carson przypomniała sobie z uśmiechem. Wtedy rezygnowała z ochronnych barier i stawała się rozchichotaną dziewczyną. Zeszłej nocy jednak nie piły, a mimo to Harper była ożywiona, bezpośrednia i zabawna jak diabli. Kto by pomyślał, że ta dziewczyna ma takie poczucie humoru? Gdy rozmawiały o wakacjach z dzieciństwa, przywoływała o wiele więcej obrazowych, celnych szczegółów niż Carson. Miała pamięć skryby. Kelnerka podeszła do nich i wyciągnęła ołówek i notesik.
– Czego się napijecie? – Dla mnie mrożona herbata – zamówiła Carson. – Niesłodzona. – Dla mnie to samo – wtrącił Blake. – I możemy od razu złożyć zamówienie. Dwie kanapki z odrywaną wieprzowiną, frytki ze słodkich ziemniaków, smażone pomidory, sałatka coleslaw i jarmuż. I niech to nie trwa całą noc; ta dama wiecznie umiera z głodu. Kelnerka się roześmiała i zabrała ich karty. – Niezłe zagranie – mruknęła Carson. Kelnerka szybko wróciła z drinkami i koszykiem ciastek kukurydzianych. – Na koszt firmy – powiedziała, posyłając wyjątkowo powłóczyste spojrzenie Blake’owi. Sięgnęli po ciastka jednocześnie. – O Boże – jęknęła Carson, zatapiając zęby w miękkiej, smażonej w głębokim tłuszczu kulce. – To chyba najlepsze ciastka kukurydziane, jakie w życiu jadłam. – Zgadzam się – potwierdził Blake, przeżuwając. Wrzucali ciastka do ust i obserwowali turystów, którzy śmiali się i rozmawiali, przechodząc obok ich stolika. Carson sięgnęła po herbatę, zastanawiając się, czy znają się już wystarczająco dobrze, aby mogła mu zadać to pytanie. – Blake, mam nadzieję, że nie jestem zbyt bezpośrednia, ale dlaczego nie pijesz? – Nie jestem alkoholikiem, to nie jest kwestia mojej wiary ani niczego takiego. Od czasu do czasu się napiję. To nic wielkiego. – Alkohol ci nie smakuje? – zapytała szczerze zaciekawiona. Spochmurniał i wbił wzrok w swoją herbatę. – Nie o to chodzi. Smakuje mi bardzo, nie zaprzeczę. Ale nie podoba mi się to, co ze mną robi – wyznał. Carson milczała. Śmiech i hałas w barze stały się tylko tłem, gdy przyglądała się siedzącemu naprzeciwko mężczyźnie. Pochyliła się do przodu, by nie uronić ani słowa. – Dawniej dużo piłem – kontynuował Blake. – Wiesz równie dobrze jak ja, że jeśli spotka się paczka dobrych kumpli, zawsze znajdą powód do zabawy. Zazwyczaj łączy się z tym alkohol. Jako nastolatek nie byłem złym dzieckiem, ale byłem nieustraszony. Jaki osiemnastoletni napędzany testosteronem dzieciak nie wierzy, że jest nieśmiertelny? – Umawiałam się z wieloma takimi facetami – wtrąciła. – Myślę, że Devlin wciąż taki jest. – Tak, cóż, niektórzy faceci nigdy nie dorastają. Ja dorosłem szybko, gdy miałem osiemnaście lat. Przyglądała się jego długim opalonym palcom otaczającym szklankę, w którą się wpatrywał. Czekała. – W Clemson mieliśmy wtedy deszczowy tydzień i choć niektórzy narzekali na taką pogodę, mój kumpel Jake i ja wzięliśmy kluczyki do jego bronco i wyskoczyliśmy pojeździć po błocie. Spotkaliśmy paru innych kolegów i cholernie dobrze się bawiliśmy na jakiejś wiejskiej drodze. Ja byłem nieustraszony, ale Jake bił mnie na głowę. Kochał tego cholernego bronco. – Uniósł szklankę do ust i upił łyk. – Nie wiem, czy to dlatego, że piliśmy, czy może był to przeklęty pech, ale Jake zjechał z drogi, a samochód dachował. – Urwał. – Nie zapiął pasów. Wyrzuciło go z samochodu, a ten przeklęty bronco go przygniótł. Ja miałem pas. Odniosłem poważne obrażenia, ale przeżyłem. Miałem na sobie taką uprząż, którą sam tam zainstalował. Wisiałem w środku uwięziony przez całą wieczność, unieruchomiony i bezradny, i słyszałem, jak z Jake’a uchodzi życie. – Tak mi przykro – szepnęła, nie potrafiąc sobie nawet wyobrazić podobnego koszmaru. Blake milczał przez chwilę, wpatrując się w swój talerz. – Nigdy tego nie zapomnę. Wciąż się zastanawiam, dlaczego tamtej nocy Jake nie zapiął pasów.
Przecież sam przystosował bronco dla większego bezpieczeństwa. – Pokręcił głową. – Podejrzewam, że z powodu tego, ile wypiliśmy. Nie pomyślał. – Uniósł głowę i spojrzał na nią. – Straciłem wtedy ochotę na takie rzeczy. Carson rozpaczliwie pragnęła wyciągnąć rękę i dotknąć go, ale uznała, że byłoby to zbyt bezpośrednie. – Dziękuję, że się tym ze mną podzieliłeś. Wieczorne niebo pociemniało, a światła w barze przyciągały ćmy. Kelnerka wróciła z ich zamówieniem i przerwała niezręczną ciszę, która zapadła pomiędzy nimi. Gdy nasycili pierwszy głód, Blake zrewanżował się jej podobnym pytaniem. – A ty? Też zrezygnowałaś z alkoholu? Carson odłożyła kanapkę i otarła usta papierową serwetką. – Nie piję tylko teraz. To rodzaj zakładu, który zawarłam z Harper. Chciałyśmy zobaczyć, czy możemy się przez tydzień powstrzymać. Tydzień zamienił się w dwa. Teraz sprawdzamy, czy damy radę przez całe lato. – Pokręciła głową. – Nie wiem, czy mi się uda. Piwo bez wątpienia pasowałoby do tego barbecue. – Po jakimś czasie przestajesz tęsknić. Tracisz zainteresowanie. Carson dosypała słodzik do swojej niesłodzonej herbaty i zamieszała ją słomką. Lód zagrzechotał kusząco, gdy upiła łyk. Herbata była dobra. Nawet pyszna. Ale nie była piwem. – Mam nadzieję, że to prawda. Szczerze mówiąc, teraz nie ma dnia, w którym nie tęskniłabym za jednym piwem albo kieliszkiem wina. Opuszką palca zebrała wilgoć formującą się na szklance zimnej herbaty. Jej serce kołatało, gdy zastanawiała się, ile powinna mu powiedzieć. Jej oczy pobiegły do baru, przy którym siedzieli ludzie ze szklankami w dłoniach i swobodnie gawędzili; do rzędu krzewów w doniczkach ustawionych przed werandą; do polakierowanego stołu – patrzyła wszędzie, tylko nie na niego. – Wiem, że dopóki odczuwam tęsknotę, nie odpowiedziałam sobie na najważniejsze pytanie. Czy naprawdę potrafię przestać. Jej słowa zabrzmiały rzeczowo, a gdy zerknęła na jego twarz, dostrzegła, że słucha jej uważnie, bez emocji ani osądzania. To ją zachęciło. Mała świeca migotała pomiędzy nimi, a ona opowiedziała mu o swoim ojcu, o tym, jak picie szkodziło jego życiu i talentowi. Jedzenie stygło na talerzach, a ona odsłaniała kolejne tajemnice, przedstawiając mu scenki ze swojego życia, gdy opiekowała się ojcem, jak go zostawiła w wielu osiemnastu lat, aby zawalczyć o siebie, i jak umarł samotnie kilka lat później. Zaczęła pić towarzysko, ale w jej branży ludzie pili towarzysko przez całą dobę. Dopiero niedawno zakiełkowała w niej obawa, że odziedziczyła rodzinny gen alkoholizmu. Gdy skończyła, okazało się, że inne stoliki na werandzie są puste. Tylko przy barze wciąż było tłoczno i gwarno. – Masz ochotę na spacer po plaży? – zapytał Blake. Odetchnęła ciężko i pokiwała głową. Idąc blisko siebie, skierowali się na plażę. Blake dopasował swoje długie kroki do jej wolniejszego chodu. Księżyc świecił jasno, a kiedy już uwolnili się od światła ulicznych latarni i ich stopy dotknęły piasku, oboje zobaczyli bezkres aksamitnie czarnego nieba nad oceanem i mrugające gwiazdy. Poczuła zaskoczenie, że Blake bierze ją za rękę. Fale uderzały o brzeg w leniwym rytmie. Niemal się roześmiała na myśl, że mogliby w zasadzie nakręcić teraz reklamę romantycznego weekendu na wyspie, łącznie z dwojgiem kochanków spacerujących po plaży. Tyle że oni nie byli kochankami. Ta myśl zabolała. Kiedy Blake zamierza wykonać swój ruch? Pragnęła poczuć wokół siebie jego ramiona, jego wargi na swoich; chciała się z nim
kochać. Czuła jego dłoń na swojej, a każdy neuron na tej małej powierzchni jej skóry płonął. Gdy szli po nierównym piasku, ich biodra i ramiona zderzały się, wywołując w niej dreszcze. Blake zatrzymał się i odwrócił do niej twarzą. Delikatnie potarł kciukiem grzbiet jej dłoni. – Carson, wczoraj, gdy powiedziałaś, że wyjedziesz… Czy przyszło ci do głowy, że mógłbym się tym przejąć? Położyła dłonie na jego piersi. – Miałam nadzieję, że się przejmiesz. Stał zaledwie parę centymetrów od niej w ciemnościach, tak blisko, że widziała, jak jego wargi wyginają się w leniwym, zadowolonym uśmiechu. – Carson – dodał z nutą złości. – Przejmuję się od tygodni. Miała trzydzieści cztery lata. Miała też wielu kochanków i uważała się za osobę doświadczoną w relacjach z mężczyznami. Zblazowaną wręcz. Co więc miał w sobie ten mężczyzna, że czerwieniła się przy nim jak egzaltowana nastolatka? Wyciągnął dłoń i musnął delikatnie palcami jej nagie ramiona. Jej oddechy śledziły każdy milimetr tej leniwej, przemyślanej podróży, która przyprawiła ją o gęsią skórkę. Przesunął dłonie na jej plecy i popchnął ku sobie. Zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła do niego w zaproszeniu. Nie trzeba było go namawiać. Opuścił wargi na jej szyję i posmakował tam, po czym przeniósł się rozkosznie powoli wzdłuż linii szczęki ku jej ustom. Tak długo czekał na tę ucztę, że nie zamierzał się spieszyć. Gdy w końcu ich wargi się zetknęły, otworzyła usta w powitaniu. Z początku był łagodny, delikatny. Potem przyciągnął ją do siebie. Pożerał ją ustami. Jego pocałunki stawały się coraz bardziej namiętne, a jego dłonie przeniosły się z jej pleców i wsunęły pod podkoszulek na jej piersiach. Jej sutki stwardniały, jęknęła cicho. Blake odsunął się i musnął dłońmi jej przedramiona, nie wypuszczając Carson z objęć. – Powinniśmy już wracać – oświadczył. Znów wziął ją za rękę i po swoich śladach zeszli z plaży w bardziej zdeterminowanym tempie, po czym ulicami dotarli do jego samochodu. Otworzył dla niej drzwi, po czym obszedł auto i usiadł za kierownicą. Odwrócił się do niej. – Pojedziesz do mnie? Nie dotykał jej, dłonie trzymał na kierownicy, ale jej ciało płonęło. – Tak. Tak – powtórzyła. Blake uśmiechnął się i dłonią odsunął pasmo włosów z jej twarzy. Pochylił się ku niej i musnął jej wargi. Jego dotyk był jak wybuch – rozpalił namiętność niczym iskra na suchym drewnie. Rzucili się na siebie. Jego dłonie drżały, gdy otoczył jej ramiona, aby ją odsunąć, przesunąć nimi po krzywiźnie jej pleców w dół i w górę, i przycisnąć ją mocniej do siebie. Nagle podjął decyzję i odsunął się. Carson wydała cichy okrzyk, czując mrowienie w wargach. Gdy Blake zapalił silnik, odchyliła się na oparcie i zamknęła oczy. Choć nie wypiła tego wieczoru ani kropli alkoholu, czuła się jak pijana. Gdy odjeżdżali, krew pulsowała w jej żyłach, a serce łomotało, dzięki czemu czuła się beztroska i szczęśliwa, jakby znów wyruszyła w rejs Zodiakiem. Carson obudziła się gwałtownie. Podniosła głowę i głęboko wciągnęła powietrze do płuc. Rozglądała się po małym pokoju. Przez pochylone żaluzje w oknach do środka sączyło się szare światło poranka, ukazując rozrzucone po podłodze ubrania. Niektóre należały do niej. Gdy usłyszała niskie, dudniące pochrapywanie obok, odwróciła się i zobaczyła, że Blake śpi na brzuchu z rozchylonymi ustami i zmierzwionymi włosami. Prześcieradło nie zakrywało nawet połowy jego pośladka. Bardzo ładny pośladek, pomyślała z uśmiechem, gdy napłynęły do niej wspomnienia z poprzedniego wieczoru. Blake okazał się tak dobry, jak obiecywały jego pocałunki. Cierpliwy
i dokładny, nie lubił się spieszyć. Podniosła się powoli, uważając, aby go nie obudzić. Na palcach chodziła po pokoju, zbierając swoje rzeczy i ubierając się cicho. Każde skrzypnięcie drewnianej podłogi brzmiało w jej uszach jak budzik. Było to typowe mieszkanie kawalera. Ubrania leżały na każdej powierzchni; na komodzie można było znaleźć klucze, długopisy, puszki po napojach i strzępki papieru. Na ścianie wisiał plakat NASCAR. Reszta mieszkania wyglądała jak przedłużenie sypialni – eklektyczna mieszanina konsternacji. Zupełne zaprzeczenie jej wizji Blake’a, który według niej był pedantyczny i drobiazgowy. Meble były funkcjonalne, ale nie pasowały do siebie ani kolorystyką, ani też stylem czy rozmiarem. Na półkach stało mnóstwo książek, podobnie jak na małym drewnianym stoliku, na którym leżały jeszcze papiery i laptop, wyłączony, ale otwarty. Rower przy drzwiach stanowi miły dodatek, pomyślała ze śmiechem. W przeciwieństwie do reszty mieszkania kuchnia, choć zagracona, lśniła czystością. Carson dała mu wysoką ocenę za brak brudnych naczyń w zlewie. Z wahaniem zajrzała do lodówki, spodziewając się wysuszonego jabłka i skwaśniałego mleka. Słysząc hałasy, Hobbs przydreptał z pokoju, aby do niej dołączyć. Odczuła ulgę i zdumienie na widok świeżego organicznego mleka, plastikowego dzbanka z filtrowaną wodą, torebki świeżych marchewek, selera, sera oraz świeżych owoców. Przeszukując jego lodówkę, usłyszała za sobą kroki. Odwróciła się. – Przetrząsam twoje zapasy. – Uśmiechnęła się zakłopotana. Blake podrapał się po brzuchu i ziewnął. Miał na sobie tylko bokserki. Gdy podszedł bliżej, przyciągnął ją do siebie i pocałował lekko. – Witaj, piękna – powiedział. Rankiem wygląda naprawdę uroczo, pomyślała, pozwalając swoim dłoniom błądzić po jego twardym torsie. – Dzień dobry – odparła. Hobbs wcisnął łeb w udo Blake’a, domagając się pieszczot. – Głodna? Bo Hobbs tak. Nie wiedziała, czy kpi sobie z niej, bo przyłapał ją na przeszukiwaniu lodówki, czy może jest to początek jakiejś śmiesznej gry wstępnej i powinna odpowiedzieć banałem o tym, jak wygłodniała czeka na jego pocałunki. Taka była prawda, ale nie potrafiła się zdobyć na równie tandetne słowa. – Za filiżankę kawy zgodziłabym się posurfować z rekinem. Uśmiechnął się leniwie. – Kawa. Już się robi. – Pocałował ją w czubek nosa i uwolnił, aby napełnić ekspres wodą. – Pomóc ci? – W lodówce jest kawa w ziarnach – powiedział. – I wyjmij przy okazji kaszę kukurydzianą, dobrze? Jego sposób myślenia od razu się jej spodobał. Pracowali w tandemie, gotując kaszę z masłem, mlekiem i wodą. Gdy Blake wyjął kawałek cheddara, Carson zaprotestowała. – Żadnego sera – oświadczyła, zabierając mu trójkącik i przyciskając go do piersi. – Psuje smak kaszy. – Wcale nie – zaprotestował, sięgając po ser. – Właśnie, że tak – powiedziała, wybuchając śmiechem, gdy ją złapał i zaczął się z nią siłować o ser. Wygrał i cofnął się, triumfalnie unosząc ser w powietrze. Hobbs zaczął szczekać. – Naprawdę, Blake – jęknęła. – Kasza jest pyszna bez żadnych dodatków poza morzem masła. – Zaufaj mi – odparł, opuszczając rękę. – Do jajek będziesz chciała ser. – I nici z dobrej zabawy – zakpiła. – Zobaczymy. – Uśmiechnął się znacząco.
Gdy mieszał jajka, pili gorącą kawę i dzielili się z sobą opowieściami o przełomowych punktach swojego życia, szalonych rozdziałach i wzruszających chwilach. Typowe zwierzenia kochanków. Jego fascynacja życiem morskim trwała przez całe życie i odcisnęła piętno na wszystkich najważniejszych wspomnieniach. – Nie kusi cię odkrywanie innych obszarów? Zamieszał kaszę, zastanawiając się nad odpowiedzią. – Wciąż dużo podróżuję w związku z konferencjami i badaniami. Kilka miesięcy spędziłem w Zatoce po tej aferze z wyciekiem ropy. Obserwujemy znaczący wzrost przedwczesnych zgonów delfinów w tej okolicy i obawiam się, że rezultaty tej katastrofy będziemy odczuwać jeszcze długie lata. – Chodziło mi o podróżowanie dla przyjemności. Pokręcił głową. – Mam trzydzieści siedem lat. Już się z tego wyleczyłem. Teraz mam inne priorytety. – Spojrzał na nią, nagle poważniejąc. – A ty? Carson sączyła kawę, nie wiedząc, co mu odpowiedzieć. – Gdybyś zadał mi to pytanie miesiąc temu, nie zawahałabym się. Lubiłam mawiać, że pójdę tam, gdzie wiatr zawieje. Gdy tylko usłyszałam o zleceniu w dowolnej części świata, wsiadałam w pierwszy samolot. Ostatnie cztery lata spędziłam w LA, pracując przy serialu. To była dla mnie wielka zmiana. Myślałam, że spodoba mi się mieszkanie w jednym miejscu, spotykanie się z tymi samymi ludźmi, że może zaoszczędzę parę dolarów. – Rozumiem, że ci się nie spodobało? Pokręciła głową. – W sumie nawet się podobało. Przez jakiś czas. Ale gdy tylko serial został skasowany, obudziła się we mnie tęsknota za włóczęgą. Znienawidziłam swoje mieszkanie i zerwałam z chłopakiem. – Może LA było niewłaściwym miejscem – zasugerował Blake. – Mnie ogromnie podobało się na Bahamach, ale to nie był mój dom. Usłyszała nikły przebłysk nadziei w jego głosie. – Być może – mruknęła bez przekonania. – Pomieszasz to? – zapytał, podając jej łyżkę. Gdy ją od niego wzięła, objął ją w talii i pochylił głowę. – Po prostu muszę cię teraz pocałować. Roześmiała się lekko, czując narastające pożądanie. Gdy ich wargi się zetknęły, znów nastąpił wybuch. Wyciągnął dłoń, aby wyłączyć palnik pod kaszą, po czym wziął ją na ręce. – Zaczekaj! – zawołała, wymachując łyżką. Kapała z niej na podłogę kasza, z którą Hobbs szybko się rozprawił. Blake podszedł do zlewu, by wrzuciła łyżkę. Ze śmiechem położyła głowę na jego ramieniu, gdy niósł ją do sypialni. Nagle wszystkie te oklepane komentarze o apetycie na zupełnie coś innego niż kasza swobodnie popłynęły z jej ust.
Rozdział szesnasty Następnego dnia Carson siedziała na pomoście, mocząc stopy w wodzie i czekając na Nate’a. Im bliżej lata, woda stawała się coraz cieplejsza. Wiedziała, że nim nastanie wrzesień, ocean będzie ciepły jak zupa. Wypracowała już pewną rutynę z Delphine. Jeśli zagwizdała i uderzyła dłonią o pomost, Delphine często się pojawiała. Tęskniła za nią i wiedziała, że Nate również ucieszyłby się z wizyty. Tego dnia doszła jednak do wniosku, że nie może jej zawołać. Na myśl przyszły jej słowa Blake’a. „Dokarmianie delfinów nie jest dobre. Jest dogadzaniem samemu sobie. Jest egoizmem. Ludzie myślą o sobie, nie o delfinach”. Z zacięciem kopała wodę. Jasne, słyszała ostrzeżenia, aby nie karmić delfinów. Widziała znaki. Po prostu uznała, że jej więź z Delphine jest wyjątkowa. Tłumaczyła sobie, że w jej wypadku to jest w porządku, nawet jeśli inni nie powinni tego robić. Kłopot polegał na tym, że nie chciała zrywać relacji z Delphine. Nie wiedziała, czy potrafiłaby z niej zrezygnować. Była rozdarta. Gdy tak siedziała, machając nogami w wodzie, jedno słowo raz po raz odbijało się echem w jej głowie. Egoizm. Usłyszawszy odgłos kroków na pomoście, podniosła głowę i zauważyła, że Nate rozważa zejście niżej. Przybierał na wadze; kamizelka ratunkowa nie zwisała już tak żałośnie z jego ramion. Opalił się, a jego jasnobrązowe włosy wypłowiały od słońca. Uśmiechnęła się na myśl, że jej siostrzeniec wygląda jak typowy chłopiec na plaży. – Cześć, Nate! – zawołała. – Popływamy? Nate spojrzał na wodę. – Gdzie jest Delphine? Carson zamarła, gdy uderzyła ją świadomość, że jego obsesję na punkcie delfina niełatwo będzie pokonać. Mimo to postanowiła w końcu postąpić właściwie. – Bawi się z kolegami albo łowi ryby. Wejdźmy do wody i też się pobawmy. – Zawołaj ją, ciociu Carson. – Już próbowałam – skłamała, nie chcąc prowokować go do wybuchu. – No chodź, wskoczymy do wody. Przypłynie do nas, jeśli będzie chciała. Nate znów badał wzrokiem spokojną taflę, a Carson wstrzymała oddech. Potem chyba zaakceptował jej słowa, bo zaczął schodzić po drabince do wody. Podążyła za nim, uświadomiwszy sobie, że być może znalazła rozwiązanie swojego moralnego dylematu. Nie będzie już więcej karmić delfina ani przyzywać go do pomostu. Delphine sama przypłynie, kiedy zechce. Tego wieczoru Bunia właśnie nalewała sobie w kuchni szklankę mleka, gdy usłyszała dziwne trzaski i szelesty na werandzie. Postawiła szklankę na blacie i podeszła do drzwi. Przeklęte szopy znów wróciły, mruknęła do siebie. Włączyła światło i otworzyła drzwi. Ze zdumieniem zauważyła na progu Nate’a. Zamarł z oczami wielkimi jak łania w świetle reflektorów. W rękach trzymał niepewnie trzy wędki i pudełko z przynętą. – Co tu się dzieje? – zapytała. Nate nie odpowiedział. Pochylił tylko ramiona i zmrużył powieki w ostrym świetle. – Nate, co ty tu robisz? – zbeształa go. – Wiesz, która jest godzina? – Dwudziesta trzecia trzydzieści – odparł Nate. Wciąż nie mogła przywyknąć do tego, jaki dosłowny jest ten chłopiec. – Tak, a ty dawno już powinieneś spać. – Wiem. – Co robisz? Idziesz na ryby?
– Nie. Rozkładam wędki. – O tej porze? – Musiałem zaczekać, aż wszyscy zasną. To niespodzianka. Chcę mieć na rano rybę dla Delphine, żeby przypłynęła. Rozłożę wędki tak, jak nauczył mnie stary człowiek. On rozkłada wędki i je zostawia, a gdy wraca, ma ryby. Kilka dni wcześniej sąsiad Buni, pan Bellows, łowił ryby przy swoim pomoście. Bunia podeszła do niego, aby porozmawiać. Znali się od lat. Gdy wróciła, powiedziała Nate’owi, że może iść na pomost sąsiada i poobserwować, jak łowi ryby. Gdy odparł, że się boi, oświadczyła, że najlepiej nauczyć się łowienia, obserwując bardziej doświadczonych rybaków. Potem dodała, że stary pan Bellows był dobrym znajomym dziadka Edwarda i że gdyby dziadek tu był, sam nauczyłby go łowić, tak jak nauczył Carson. – Nate – przemówiła Bunia łagodnie. – Rozumiem, że to niespodzianka. Ale przecież znasz zasadę, że nie wolno ci samemu chodzić na pomost. – To zasada mojej matki. To nie jest zasada Carson. Postanowiłem, że nie chcę już być z matką. Ani z ojcem. Nie lubię, jak się kłócą. Chcę zostać tutaj z tobą i Carson. I z Delphine. Teraz muszę więc przestrzegać zasad Carson. A Carson nigdy nie mówiła, że nie wolno mi samemu chodzić na pomost. To znaczy, że nie łamię zasad Carson. – To przechodzi ludzkie pojęcie – wymamrotała Bunia pod nosem, a do Nate’a powiedziała: – Drogi chłopcze, logicznie przedstawiasz swoje argumenty. Mylisz się jednak w podstawowych założeniach. Nie do ciebie należy decyzja, czy zostaniesz z Carson, czy z matką. Twoja matka to twoja matka. Kropka. To się nigdy nie zmieni. Po drugie, jeśli chodzi o ciebie, zasady twojej matki to zasady obowiązujące w tym domu. W związku z tym nie wolno ci samemu chodzić na pomost. Ani dzisiaj. Ani nigdy. Nate zwiesił ramiona. – Ale ja muszę rozłożyć wędki. Już ulepiłem kulki na przynętę. Wydałem cztery dolary i dwadzieścia trzy centy na składniki i haczyki. Zostało mi już tylko siedemdziesiąt siedem centów z moich pięciu dolarów. Nie mam pieniędzy na kolejną porcję. Jeśli powiedziało się A, należy powiedzieć i B, pomyślała Bunia i zamknęła za sobą drzwi. Poza tym, co to szkodzi? Nate był pełen szalonych marzeń i planów małego chłopca. – Dobrze, Nate. Jeśli pójdę z tobą, nie złamiesz żadnych zasad. Podaj mi te wędki. Noc była chłodna. Chmury zasłaniały księżyc i gwiazdy, było też więc wyjątkowo ciemno. Nate niósł latarkę, którą oświetlał im kamienną ścieżkę. Bunia nigdy nie lubiła włóczyć się po nocach w dziczy. Nie mogła wtedy dostrzec węży, pająków ani innych przerażających stworzeń żyjących w trawie. Gdy postawiła stopy na drewnianym pomoście, od razu poczuła się lepiej. Zeszła za Nate’em na dolny poziom, gdzie chłopiec przystanął i odłożył sprzęt. Uniosła latarkę, a on wyjął plastikowy worek na śmieci ze swojego pudełka. – To się nazywa błotne kulki – oznajmił, wyciągając z worka brejowate kulki. Bunia musiała unieść nos wyżej, tak strasznie śmierdziały te wynalazki. – Stary człowiek, który mieszka obok, nauczył mnie, jak je robić. Powiedział mi, że mam użyć kociego jedzenia i chleba wymieszanego z błotem. Powiedział, że to na pewno zwabi ryby i żebym użył cholernego żarcia dla kotów. Bunia zachichotała w duchu. To faktycznie brzmiało jak słowa Hanka. – Nazywa się pan Bellows. – Pan Bellows – powtórzył pogrążony w pracy Nate. – Jesteś w tym bardzo dobry – pochwaliła go Bunia. – Robiłeś to już kiedyś? – Nie. Tylko z tym starym człowiekiem, panem Bellowsem. Mój ojciec ma dobre wędki i żyłki
w szopie za domem, ale zabrał mnie na ryby tylko raz. To było dwa lata temu, gdy miałem siedem lat. Denerwował się, gdy robiłem błędy. On nie wie, jak robić błotne kulki. Nie złapał żadnej ryby. Pan Bellows łapie dużo ryb. Jest o wiele lepszym rybakiem niż mój ojciec. Bunia westchnęła, współczując chłopcu. Nie przeszkadzała, gdy Nate ostrożnie przymocował przypon do końca żyłki. Wyciągnął haczyk wyglądający jak ryba z wytrzeszczonymi czerwonymi oczami i kilkoma zakrzywionymi rozgałęzieniami, spojrzał na Bunię i uśmiechnął się. To ona mu go kupiła, tylko dlatego, że wyglądał komicznie, ale nie mając pojęcia, jakie ryby się na to łapie. Podeszła do niego, żeby pomóc mu założyć przynętę. Nate zarzucił wędki i dużo czasu poświęcił, by umocować je w równych odstępach wzdłuż poręczy pomostu, upewniając się, że dzieli je około sześćdziesięciu centymetrów. – Stary człowiek, pan Bellows, powiedział, że splątana żyłka to pocałunek śmierci – wyjaśnił Buni. – Wiem, że tak naprawdę to nie jest pocałunek. To znaczy, że to źle dla żyłek, jeśli się splączą. – Rozumiem. – Bunia uznała za fascynującą powagę, z jaką Nate podchodził do swojego zadania. Obserwowała, jak uważnie przywiązuje każdą z wędek do poręczy pomostu kawałkiem nylonowej linki. Zawiązał podwójne węzły, tłumacząc, że chce, aby utrzymały ryby, dopóki rano nie wróci. – Wygląda porządnie i schludnie – oświadczyła Bunia. – Myślę, że już czas wracać do łóżka. Szli przez pomost, a Nate co parę kroków odwracał się za siebie, by się upewnić, że wędki są na swoim miejscu. – Na pewno coś złapiemy – powiedział, gdy weszli do domu i zamknęli za sobą drzwi.
Rozdział siedemnasty Carson obudziła się z dziwnego snu o swojej matce z bijącym sercem, łzami na policzkach i z dojmującym poczuciem tęsknoty. Zamrugała ciężkimi powiekami w bladym świetle świtu. W jej śnie było mgliście, a ona płynęła przez wzburzone wody. Matka ją wzywała, ale nie zdołała jej dosięgnąć. Rzadko śniła o matce, ale tym razem… nawet gdy się obudziła, sen wciąż wydawał się rzeczywisty. Nagle dobiegł ją osobliwy, przeszywający dźwięk z zewnątrz. Czy to ptak? A może ktoś płacze? Oprzytomniała, uniosła głowę z niepokojem i nadstawiła uszu. To nie był ptak. To delfin! Odsunęła koc, włożyła klapki i wypadła z domu jak burza. Krzyki delfina przeszywały powietrze, pełne rozpaczy i przerażenia. Nigdy dotąd nie słyszała czegoś podobnego. W biegu wołała: – Delphine! Niebo było zachmurzone, a woda wzburzona przez prądy i wiatr. Serce dziko kołatało jej w piersi, gdy stanęła na końcu pomostu. Rozglądała się, ale nigdzie nie dostrzegła delfina. Znieruchomiała i zaczęła się przysłuchiwać. Krzyki wcale nie dochodziły z końca pomostu. Rozlegały się za nią, bliżej brzegu. Zacisnęła palce na poręczy i spojrzała w bok. – Nie! – Serce podeszło jej do gardła, gdy to zobaczyła. Delphine miotała się w płytkiej wodzie blisko pomostu, jakby się w coś zaplątała. Gdy zobaczyła Carson, zaczęła uderzać o wodę ogonem i krzyczeć jeszcze głośniej w panice. Carson zmrużyła powieki i dostrzegła, że delfin jest oplątany siecią żyłek wędkarskich i ledwie może się ruszać. Tyle tego było! Wyglądały jak pajęczyna, a Delphine uwięzła w samym środku. Dwie wędki unosiły się na wodzie tuż za nią. Gdy Carson odsunęła się od poręczy, dostrzegła trzecią wędkę przymocowaną do drążka. – Delphine! – krzyknęła, a tysiąc myśli przebiegło jej przez głowę. Przycisnęła dłonie do policzków. Uspokój się. Skoncentruj się, nakazała sobie. Co powinna zrobić najpierw? Pędem wróciła do domu i sięgnęła po słuchawkę telefonu w kuchni. Na tablicy Bunia umieściła listę numerów alarmowych. Potem sobie przypomniała. Blake. Gdzie jest jej telefon? – Buniu! – zawołała, biegnąc do pokoju po swoją torebkę. – Dora! Harper! Niech mi ktoś pomoże! Znalazła telefon. Jej ręka drżała, gdy wybierała numer Blake’a. Usłyszała sygnał i z bijącym sercem modliła się, aby ktoś odebrał. Jej modlitwy zostały wysłuchane. – Blake? – Carson? – Przyjedź tu jak najszybciej. Delphine zaplątała się w żyłki wędkarskie. Musisz jej pomóc! – Delphine? – Delfin! – Zaraz, dobrze zrozumiałem? – Jego głos stał się bardziej ożywiony, skupiony. – Masz delfina zaplątanego w żyłkę wędkarską przy swoim pomoście? – Tak. Pospiesz się. – Jak bardzo jest źle? – Źle. Poprzecinało jej skórę. – Rozumiem. Zaraz tam będę. Carson, posłuchaj mnie. Żadnego bohaterstwa. Trzymaj się z dala od tego zwierzęcia. – Rozłączył się. Carson wciąż słyszała krzyki Delphine. – Do diabła z tym – mruknęła i wyciągnęła szufladę stołu, gdy Harper wpadła do kuchni. – Co się dzieje? Boże, co to za potworne hałasy? – To Delphine – odparła Carson, sięgając po nożyczki. Pobiegła z powrotem nad wodę, a Harper deptała jej po piętach. Na brzegu leżały ostre kamienie, ale jakoś przedarła się przez zimny piasek
do lodowatej wody. Harper przystanęła na brzegu. – Carson, nie podchodź do niej. Zignorowała ją. Napędzała ją adrenalina. Delphine na widok Carson zaczęła się wić. – Jestem tutaj. No już… spokojnie! – zawołała Carson, zwalniając, gdy znalazła się bliżej Delphine. Wbiły się w nią mokre oczy zwierzęcia. Zbierało się jej na płacz, gdy oceniła ogrom zniszczeń. Mocna linka oplatała Delphine od płetwy piersiowej przez grzbietową aż do ogona. Za każdym razem, gdy próbowała zaczerpnąć tchu, napinała linkę, która przecinała skórę i mięso coraz głębiej niczym brzytwa. Carson podeszła i uniosła jej głowę, aby utrzymać otwór nosowy nad wodą. Na całym kiedyś nieskazitelnym, lśniącym ciele delfina widziała teraz krzyżujące się rozcięcia tak głębokie, że linek nawet nie było widać. W najgorszym stanie był jednak pysk. Osobliwy haczyk, który Bunia dla żartu podarowała Nate’owi, ten, który wyglądał jak mała ryba z rozbieganymi oczami i dwiema rozgałęzionymi końcówkami, wbił się głęboko w paszczę Delphine. Carson miała ochotę wyć z wściekłości na widok porozrywanej na kawałki delikatnej tkanki. Krew kapała do wody, a Carson od razu zrozumiała, że musi też pomyśleć o rekinach. Przyjrzała się żyłce i zaczęła ją przecinać w jak największej ilości miejsc, ale żyłka była tak splątana i tak blisko ran, że uznała, iż lepiej będzie zostawić resztę Blake’owi. – Jestem tutaj – powiedziała do Delphine, przysuwając do niej twarz. Miała wrażenie, jakby linka przecinała także jej serce. – Nie martw się. Jestem przy tobie. Bez względu na wszystko, nie zostawię cię. – Carson! – zawołała niepewnie Harper z brzegu. – Idź wypatrywać Blake’a – nakazała jej. Harper odwróciła się na pięcie i pobiegła do domu. Delphine trochę się uspokoiła, gdy nagle niebo się otworzyło, by zesłać na nie ulewny deszcz. Carson pochyliła się nad Delphine, aby osłonić jej otwór nosowy. Nawałnica biczowała jej plecy maleńkimi igiełkami lodu. Zakaszlała i wypluła słoną wodę, gdy wiatr chlusnął jej falami w twarz. Nie zostawi Delphine. Musiała utrzymywać jej otwór nosowy nad powierzchnią. Na szczęście ulewa szybko przeszła znad lądu nad ocean. Deszcz osłabł i przeszedł w słabą mżawkę. Gęste włosy kleiły się do jej twarzy, słona woda piekła ją w oczy, a podkoszulek przykleił się do niej jak druga skóra, ale nie rezygnowała. Podniosła wzrok i odetchnęła z ulgą, gdy blade światło świtu wstało na różowo-niebieskim czystym niebie. Przywarła do Delphine, modląc się, aby był to dobry znak. Rządowy dżip zahamował gwałtownie przed Morską Bryzą. Carson podniosła wzrok i dostrzegła w oddali, jak trzaskają drzwi, a z samochodu wyskakuje mężczyzna. Harper wskazała mu drogę do pomostu. Blake przewiesił plecak przez ramię i piaszczystą stromizną pobiegł w tamtą stronę. Bunia w powiewnym szlafroku także wybiegła z domu, a tuż za nią pojawiła się Dora w piżamie. Usunęły się, gdy Blake przebiegł obok nich. Carson usłyszała, jak jego kroki niosą się echem po pomoście do miejsca, w którym stała. Zdenerwowana Delphine znów zaczęła się wyrywać, aby się uwolnić, przez co żyłka jeszcze głębiej wbiła się w jej skórę. – Tutaj! Szybko! – zawołała Carson. Gdy krzyknęła, Delphine znów zaczęła się wić. – Spokojnie… przestań, Delphine – poprosiła ją, rozpaczliwie próbując utrzymać masywną głowę delfina nad wodą. Jej ramiona zdrętwiały, miała ochotę krzyczeć z bólu. Było to jednak nic w porównaniu z cierpieniem Delphine. – Proszę, przestań się ruszać. Już dobrze. Ktoś przyjechał, aby nam pomóc. Wytrzymaj jeszcze chwilę. – Plecy bolały ją od pochylania się w niewygodnej pozycji, a jej ramiona niczym imadła zaciskały się na śliskim delfinie. Niemal zaszlochała z ulgi na widok biegnącego pomostem Blake’a. Miał na sobie niebieski
podkoszulek NOAA. Rzucił plecak na ziemię i wskoczył do morza. Podszedł bliżej, a w jego ciemnych oczach rozbłysła furia, gdy zobaczył ją w wodzie. Szybko przeniósł wzrok na delfina. Przeklął, gdy zobaczył żyłkę wpijającą się w jego ciało. – Co się stało? – Jego głos był szorstki z niepokoju. – Usłyszałam krzyki delfina, gdy się obudziłam – wyjaśniła szybko Carson. – Od razu tu przybiegłam. Cała zaplątała się w linkę. Wtedy do ciebie zadzwoniłam. Odcięłam tyle, ile zdołałam. – Co za idiota zostawił tu wędki? – krzyknął. – Nigdy nie widziałem tak fatalnego przypadku. I jeszcze ten cholerny haczyk! – Niemal zacharczał z furii, gdy pochylił się, aby obejrzeć duży haczyk z wieloma końcówkami wbity głęboko w pysk Delphine. Nie czekał na odpowiedź. Zostawił Carson i podszedł do swojego plecaka, z którego wyjął telefon. Całe jego ciało emanowało gniewem, gdy patrzył na delfina i szybko rzucał słowa do słuchawki. – Tu Legare. Mam delfina zaplątanego w żyłkę wędkarską. Jest źle. Bardzo źle. Duży haczyk wbity w pysk. Ruchy delfina są poważnie ograniczone. Głębokie rozcięcia. Natychmiast potrzebny jest weterynarz. I mokry transport. W międzyczasie sprawdź możliwe kliniki. Lokalizacja to Wyspa Sullivana. Morska Bryza… Tak, właśnie tu. Jak długo? Naprawdę? To dobrze. To priorytetowa sytuacja. Dziękuję. – Schował telefon do plecaka i od razu wrócił do delfina. – Już jestem – powiedział, wsuwając długie ramiona pod delfina, aby go wesprzeć. – Carson, zrób sobie przerwę. Trzęsiesz się. – Nie zostawię jej. Spojrzał na nią stanowczo. Zniknął wesoły, zadurzony mężczyzna, z którym spędziła noc. To nie był czas na flirty. Teraz to on dowodził i wyraźnie nie był zadowolony z tego, że widzi ją w wodzie. – Posłuchaj. To jest niebezpieczna sytuacja. Jeśli będzie się tak rzucać, możesz zostać ranna. – Ona mnie nie skrzywdzi. – Nie skrzywdzi, powiadasz? – Nie. Przyjaźnimy się. Dlaczego nie możesz po prostu odciąć tej żyłki? – Zbyt głęboko się wbiła. Gdybym ją poluzował, delfin mógłby spróbować odpłynąć. Nie możemy go stracić w takim stanie. Nie przeżyje w naturze z tymi wszystkimi żyłkami. Będzie też potrzebować weterynarza, który wytnie ten haczyk. Cholera, co za przeklęty bałagan. Weterynarz powinien tu być lada chwila. – Zmrużył powieki i dodał niecierpliwie: – Dlaczego w ogóle prowadzimy tę rozmowę? Wyjdź z wody, Carson. To niebezpieczne. Skoncentrował się na Delphine i zaczął delikatnie głaskać jej ciało i pysk. Nie gaworzył ani nie oferował słów pociechy. Delphine przestała jednak walczyć, a Carson uznała, że jakimś cudem zrozumiała, że Blake’owi na niej zależy i stara się pomóc. Nagle, jakby jej słowa w końcu do niego dotarły, podniósł wzrok i zapytał: – Co to znaczy, że się przyjaźnicie? – Znam tego delfina. Przypływa do pomostu. – Delphine… – powtórzył imię, które usłyszał przez telefon. Pokiwała głową. – Nie wolno nadawać imion dzikim zwierzętom. To może doprowadzić tylko do katastrofy. Takiej jak ta. – Jego głos stał się ponury od podejrzeń. – Powiedz mi, że jej nie karmiłaś. Ogarnęły ją wyrzuty sumienia, odwróciła wzrok od jego krytycznego spojrzenia. Jej cisza stanowiła odpowiedź. – Świetnie – wypalił. – Do diabła. Widzisz, co narobiłaś? To nie jest Flipper. To dzikie zwierzę! Nie karmi się dzikich zwierząt. Nie pływa się z dzikimi zwierzętami i, do cholery, nie zawiera się przyjaźni z dzikimi zwierzętami.
Była załamana. – Wiem! – zawołała. – Teraz. Nigdy nie sądziłam, że coś takiego może się wydarzyć. – Spojrzała na poraniony grzbiet Delphine i wsłuchała się w jej ciężki oddech. – Sama tu przypłynęła. To ona odnalazła mnie. Nigdy bym jej nie skrzywdziła. – Doprawdy? Jego słowa raniły tak głęboko, że ugięły się pod nią kolana. Zacisnęła powieki, aby powstrzymać łzy, i przywarła do Delphine. Wziął głęboki oddech. Jego gniew nieco osłabł. – Wiem, że nie chciałaś jej skrzywdzić. Nie wierzę, aby ludzie, którzy karmią delfiny, mieli zamiar je skrzywdzić. – Spojrzał na zwierzę w swoich ramionach. – Ale takie są konsekwencje. Nie była w stanie odpowiedzieć. Delphine znów zaczęła się wić i uderzać potężnym ogonem w wodę. Z każdym ruchem cienkie, niewidzialne linki wbijały się w jej ciało coraz głębiej niczym brzytwa. – Trzymaj ją! – zawołał Blake, siłując się z głową Delphine. – Próbuję! – Niemożliwością było zapanować nad Delphine, nawet ranną. Pochyliła ku niej twarz i zaczęła przemawiać do niej kojącym tonem. – Delphine, wszystko będzie dobrze. Pomożemy ci. Nie zostawię cię. – Delphine zareagowała na jej głos i zaprzestała walki. – Dobrze. Nie przerywaj. To działa – przyznał Blake. – Ja ją kocham – wykrztusiła Carson. Dostrzegła, że pogarda znika z jego oczu, choć jego twarz pozostała napięta. – Wierzę ci. Ale w sumie co z tego? – Wiem. Boże, wiem, i tak bardzo mi przykro. – Przygniotło ją poczucie winy. – Co się z nią stanie? – Dowiemy się, gdy zjawi się weterynarz. Mam nadzieję, że już niedługo. Za każdym razem, gdy się porusza, rany się pogłębiają. – Spojrzał na nią z troską. – Trzęsiesz się, wargi ci sinieją. Może na chwilę wyjdziesz z wody? – Nie. Ona się zdenerwuje, jeśli ją zostawię – odparła, choć nie wiedziała, jak długo jeszcze wytrzyma. Czuła, że energia Delphine słabnie z każdą minutą. – Kiedy tu będą? – Lada chwila – zapewnił ją. Jakby na ten sygnał rozległo się głośne pikanie cofającego samochodu. Obejrzał się przez ramię. – To pewnie oni. Carson spojrzała w stronę domu i dostrzegła żółtą furgonetkę Penske. Tylne światła zamrugały, gdy samochód zaparkował i otworzyły się drzwi. Dwaj młodzi mężczyźni w piankach podbiegli do nich z jaskrawoniebieskimi noszami. – Carson, możesz już puścić. Wyjdź na brzeg i włóż coś ciepłego. Tu będziesz tylko przeszkadzać. – Nie, ja… – Carson – przerwał jej stanowczo. – Pozwól nam się tym zająć. Tak będzie najlepiej dla delf… dla Delphine. Pokiwała głową i ostrożnie uwolniła Delphine. Blake trzymał zwierzę mocno. Miała wrażenie, jakby ktoś wbijał tysiące igieł w jej ramiona. Wyszła na brzeg chwiejnym krokiem, a Delphine zaczęła się wić w objęciach Blake’a i krzyczeć ze strachu. Słysząc ją, Carson jeszcze bardziej się zdenerwowała. Gdy podbiegła do niej Bunia, w końcu dała upust wstrzymywanym łzom. – Wejdź do środka i włóż coś suchego. Jesteś przemoczona. – Nie mogę zostawić Delphine – powiedziała drżącym głosem, wpatrując się w weterynarza, który oglądał obrażenia delfina. Harper przyniosła z domu ręcznik. Bunia wzięła go od niej i otuliła ramiona Carson, po czym zaczęła je rozcierać, aby pobudzić krążenie.
Weterynarz, jego asystent i Blake manewrowali noszami pod Delphine. Obejmowali nimi boki zwierzęcia, aby je unieruchomić. Po chwili weterynarz wyciągnął swoje narzędzia i w końcu zaczął przecinać splątane linki. Carson niewiele widziała pomiędzy trzema barczystymi mężczyznami skupionymi wokół delfina. Gdy skończyli, weterynarz zaczął z przejęciem mówić coś do Blake’a. Carson nie spodobał się sposób, w jaki kręcił głową. Lucille wyszła z domu z tacą z herbatnikami i serem. Tuż za nią szła Dora z termosem i styropianowymi kubkami. Lucille położyła tacę na krawędzi pomostu, wzięła termos, przelała zawartość do kubka, dodała mnóstwo cukru i wręczyła Carson. – Wypij to, słyszysz? Carson z wdzięcznością przyjęła kubek. Płyn był słodki i gorący. Palił przełyk, wlewając mile widziane ciepło w jej żyły. Palce miała pomarszczone jak suszone śliwki, gdy zacisnęła je na kubku. Ukrop sączył się wprost do jej żył. – Carson! – zawołał Blake. Upuściła ręcznik, podała kubek Lucille i wbiegła do wody. – Zaniesiemy ją do ciężarówki. Możesz chwycić jeden koniec? – Oczywiście. Ale teraz, gdy jest wolna, nie możecie jej po prostu wypuścić? – zapytała. – Nie – odparł weterynarz stanowczo. – Jej obrażenia wymagają pomocy medycznej. Okej, na trzy. Każde z nich złapało rączkę elastycznych noszy. Dzięki odliczaniu udało im się zsynchronizować ruchy i delikatnie unieść nosze. Mięśnie Carson drżały, gdy z determinacją niosła swój koniec krok za krokiem. Harper i Dora również chwyciły nosze z brzegów, aby pomóc w tej boleśnie długiej podróży po stromym zboczu do furgonetki, gdzie za metalową rampą czekał już na delfina specjalny transporter. Carson odsunęła się wyczerpana, ponieważ znowu została zignorowana. Mężczyźni pochylili się nad Delphine, pracując zgodnie, gdy weterynarz wykonywał badanie. Carson zeszła z rampy i podeszła do Buni, aby schronić się pod ręcznikiem i czekać. Po krótkiej chwili weterynarz znów wyjął telefon, by zadzwonić. Blake zeskoczył z furgonetki. Carson podeszła do niego, gdy wyżymał brzeg swojej koszuli. Lucille przyniosła tacę z parującą gorącą kawą i jedzeniem. Z wdzięcznością przyjął poczęstunek. Podobnie jak pozostali. – Co z nią? – zapytała Carson. Blake zmrużył powieki nad krawędzią kubka, powoli sącząc kawę. Pokręcił głową. – Niedobrze. Wolimy opatrywać i uwalniać delfiny po wyjęciu żyłki, ale w jej przypadku obrażenia są zbyt rozległe. I jeszcze ten przeklęty haczyk. Głęboko siedzi. Musimy ją przewieźć do szpitala. – O nie. – Krew zakrzepła Carson w żyłach. – To nie jest najgorsza część. Musimy też spełnić dodatkowe wymagania. – Czyli? – zapytała, czując ucisk w żołądku. – To skomplikowane – mruknął, opierając się o ciężarówkę. – Najpierw musimy znaleźć klinikę, która ma miejsce. Nasz weterynarz właśnie szuka. Może znajdzie się coś na Florydzie, w Sarasocie albo Panhandle. – Dlaczego na Florydzie? Nie ma nic bliżej? A wasza placówka? Bunia podeszła bliżej, aby posłuchać. – My przyjmujemy tylko martwe zwierzęta – wyjaśnił ze smutkiem i upił kolejny łyk kawy. Pod Carson ugięły się kolana. – Niech nam Bóg pomoże – mruknęła Bunia, poklepując wnuczkę po plecach, aby dodać jej otuchy. Blake kontynuował. – W Karolinie Południowej nie ma ośrodka rehabilitacyjnego dla delfinów. – Odsunął z twarzy pasmo mokrych włosów. – Co wymusza kolejny warunek. Trzeba ją przetransportować. Jeśli nie
znajdziemy odpowiedniego i dostępnego śmigłowca wojskowego albo USGS, co jest mało prawdopodobne, będziemy musieli przewieźć ją furgonetką. Biorąc pod uwagę, że podróż stąd na Florydę zajmie od dziesięciu do dwunastu godzin, a nawet więcej… weterynarz wątpi, aby to przeżyła. Czasami mamy szczęście i znajduje się sponsor, na przykład FedEx, który godzi się polecieć z delfinem. – Wypuścił powietrze z płuc. Carson znów przeszedł dreszcz. – A jeśli się nie uda? Jeżeli nie zdołamy jej przewieźć… W oczach Blake’a pojawił się ból. – Myślę, że znasz odpowiedź na to pytanie. – Nie! – zawołała Carson. – Nie możecie. Blake odwrócił głowę, aby spojrzeć na morze. – Każdy samolot się nada? – zapytała Bunia. Spojrzał na nią, aby jej odpowiedzieć. – Jeśli jest w stanie zabrać transporter. – Zaczekajcie chwilę, dobrze? Chyba znam koś, kto może pomóc. – Bunia poklepała Carson po ramieniu, po czym zdecydowanym krokiem weszła do domu. Lucille natychmiast podążyła za nią. Carson i Blake nie rozmawiali, gdy zostali sami. Blake odwrócił się i podszedł do furgonetki, by naradzić się z kolegami. Harper i Dora zabrały Carson na pomost. Trzęsły się jej nogi, a poczucie winy i strach kłębiły się w niej, sprawiając, że miała ochotę zwinąć się gdzieś w kącie i płakać. Nie mogła jednak zostawić Delphine. Usiadła na pomoście owinięta ręcznikiem i czujnie obserwowała, jak ekipa NOAA wykonuje kolejne telefony w sprawie Delphine. Po dłuższej chwili z domu wyszła Bunia. Podeszła do nich żwawo, niosąc arkusz białego papieru, który powiewał za nią na wietrze. Carson wybiegła jej na spotkanie. – Mam samolot – oświadczyła Bunia z dumą. – W zasadzie odrzutowiec. – Co takiego? – zapytał zdumiony Blake. Odwrócił się do kolegów. – Hej! Mamy samolot! – Podszedł do Buni. – Co pani ma, pani Muir? – Poprosiłam o przysługę – odparła. Jej oczy lśniły satysfakcją z powodu odniesionego sukcesu. – Mój stary znajomy Gaillard ma służbowy odrzutowiec. To prawdziwy dżentelmen i życzliwy człowiek. Nie wahał się ani przez chwilę, gdy streściłam mu sytuację. Nikt nie kocha naszego wybrzeża bardziej niż on i nigdy nie pozwoliłby temu biednemu delfinowi umrzeć na swojej warcie. Tu są wszystkie informacje. – Podała Blake’owi kartkę. – Proszę zadzwonić pod ten numer. Gill powiedział, że samolot już czeka. – To wielki gest – powiedział Blake, ściskając jej dłoń. Po raz pierwszy w jego głosie zabrzmiała nadzieja. – Dziękuję. Może właśnie uratowała pani życie temu delfinowi. Odwrócił się i pobiegł do ciężarówki. Wręczył papier weterynarzowi i wskoczył do środka. – Ruszamy! – Czekajcie! Jadę z nią! – zawołała Carson. Ręcznik łopotał za nią, gdy popędziła do samochodu. Oczy Blake’a rozbłysły gniewem. – Nie możesz. – Ona mnie potrzebuje. – Dość już zrobiłaś – oświadczył stanowczo. Carson aż się skrzywiła, gdy dosięgło ją ostrze tego dwuznacznego komunikatu. – Marnujesz nasz cenny czas – dodał Blake. – Czas, którego ten delfin nie ma. Nie możesz jechać, Carson, więc odpuść. – Po chwili odezwał się łagodniej: – Zadzwonię do ciebie i dam ci znać, jak ona
się czuje. – Pozwól im jechać, skarbie – powiedziała Bunia, stając obok niej. – Będziesz im tylko zawadzać. Czasami wycofanie się jest najlepszą formą pomocy. Carson niechętnie pokiwała głową i spojrzała na furgonetkę. Zobaczyła tylko kontener, w którym umieszczono Delphine. Twarz Blake’a złagodniała, gdy stanął na krawędzi furgonetki. – Dobrze się nią zajmiemy. Zadzwonię do ciebie. Zatrzasnął tylne drzwi tuż przed jej nosem. Silnik furgonetki ożył. Bunia wzięła ją za rękę i razem odsunęły się od samochodu. Z gardła Carson dobył się rozdzierający szloch, gdy zobaczyła, że furgonetka odjeżdża. Poczuła się tak, jakby wyrywano jej część duszy, zostawiając ją z otwartą raną. Odwróciła się do Buni. – Jak to się stało? Wędki… Skąd się to wzięło? Oczy Buni rozbłysły, zanim odwróciła wzrok. – Chciał dobrze. Próbował złapać dla niej rybę. Carson poczuła, jak cała krew odpływa z jej twarzy, gdy wpatrywała się w puste miejsce, na którym przed chwilą stała furgonetka. Odwróciła głowę, aby spojrzeć na pomost. Krew wciąż unosiła się na wodzie, a kilka długich kawałków żyłki powiewało na kijach na wietrze niczym wesołe chorągiewki. Ogarnęło ją gwałtowne i przytłaczające poczucie winy. Przetaczało się przez nią niczym mdłości. Zaraz po nim nadeszła rozpalona do czerwoności furia, która ją oślepiła. Jej gniew obrał sobie konkretny cel.
Rozdział osiemnasty Nate! Carson czuła się tak, jakby diabeł lizał ją po piętach, gdy po dzikiej trawie wbiegła do domu. Dudnienie w uszach zagłuszało okrzyki Buni i jej sióstr. – Carson, zaczekaj – powiedziała Bunia, biorąc ją za rękę. Była blada i brakowało jej tchu z wysiłku. – Nie rób niczego w gniewie. Będziesz tego później żałować. – Już żałuję. Niedobrze mi z żalu – wykrztusiła Carson. Wyrwała rękę z uścisku Buni i pchnęła drzwi z siatki. – Nate! – zawołała tak głośno, że prawie ochrypła. – Nate, gdzie jesteś? Dora biegła za nią. – Czego chcesz od Nate’a?! – zawołała. Carson odsunęła wilgotne włosy z twarzy i wyszła na korytarz; jej stopy zostawiały ślady błota i piasku na orientalnym dywanie. Bez pukania pchnęła drzwi do biblioteki. Zasłona była zaciągnięta, a w pokoju panował mrok. Nate siedział na brzegu łóżka, a zaciśnięte w pięści dłonie trzymał między kolanami. Kołysał się w tył i w przód, zawodził cicho. Stanęła przed nim na szeroko rozstawionych nogach. Nie spojrzał na nią, jakby nie zauważył jej obecności. – Wiesz, co zrobiłeś?! – krzyknęła. – Masz w ogóle pojęcie, co zrobiłeś Delphine? Nate cały czas się kołysał ze wzrokiem wbitym w podłogę. Dora wpadła do pokoju jak burza, kipiąc gniewem. – Co ty wyprawiasz? Nie waż się krzyczeć na mojego syna! Carson okręciła się na pięcie, by na nią spojrzeć. – Przestań go chronić. Wiecznie go chronisz! Wiesz, co on zrobił? – Nie! A cóż takiego?! – krzyknęła Dora, bliska łez. Był to pojedynek pomiędzy siostrami, twarzą w twarz, z oszalałym wzrokiem. – Rozłożył wszystkie te wędki na pomoście. Zostawił je tam na całą noc. – I co z tego? Oczy Carson zapłonęły. – To z tego, że to właśnie w nie zaplątała się Delphine. Jest ciężko ranna, może umrzeć. To wszystko jego wina! Wie, że nie powinien zostawiać sprzętu na noc. Praktycznie zabił Delphine i nawet nie powie przepraszam. – Właśnie: nie powie. Nie rozumiesz tego jeszcze? Przestań na niego krzyczeć! – wrzasnęła Dora. – Jestem wściekła! – ryknęła Carson, zaciskając dłonie w pięści. – Cóż, to ty nauczyłaś go łowić ryby – powiedziała oskarżycielsko Dora. Carson cofnęła się o krok. – Po prostu cudownie. Obwiniaj mnie. Prawda jest taka, że doskonale się tam bawił bez ciebie, a ty nie mogłaś tego znieść. – Podniosła głos. – Musi poczuć odpowiedzialność, jeśli to jego sprawka. – I ty mówisz o odpowiedzialności! – krzyknęła Dora. – Kto zwabił tego delfina do pomostu? Ty, oto kto! Nie Nate. Tylko ty go wołasz i tylko ty z nim pływasz. To twoja wina, że delfin się zaplątał. W ogóle nie powinien tutaj przypływać. Przestań obwiniać dziewięciolatka. Dla odmiany dorośnij i przyznaj, kto naprawdę zawinił. Ty! Carson cofnęła się jak rażona piorunem, słysząc w słowach Dory echo oskarżeń Blake’a. Zapadła pomiędzy nimi pełna napięcia cisza. – Okej. Dobra – przyznała. – Ale to nie ja zawiesiłam haczyki na żyłkach i nie ja zostawiłam tam wędki jak pułapkę! – zawołała. – Do cholery, Dora, nie możesz wiecznie go chronić. Zranił Delphine.
Prawie ją zabił. Ona może nie przeżyć. A on nawet się do tego nie przyznaje. – Łzy napłynęły do jej oczu, gdy spojrzała na Nate’a oskarżycielsko. Chłopiec nie podniósł wzroku. Uklękła więc i położyła stanowczo dłonie na jego ramionach, aby go do tego zmusić. Nate szarpnął się do tyłu i wymierzył cios. Wszyscy krzyknęli cicho, gdy pięść napotkała czaszkę. Carson zobaczyła gwiazdy i upadła, z dłonią przyciśniętą do policzka. Nate zerwał się z łóżka i popędził do drzwi, ale tam złapała go Lucille. Wymachiwał rękami, histerycznie krzycząc. Dora podbiegła do niego i wzięła go w ramiona, próbując go uspokoić. Wszyscy zaczęli krzyczeć, a w pokoju zapanował chaos. Nate przycisnął dłonie do uszu, osunął się na podłogę i zaczął zawodzić. Dora odwróciła się do Carson z oczami błyszczącymi z gniewu. – Wynoś się stąd! – zawołała przez ramię. – Dość szkód już narobiłaś! Nie zamierzam przyjmować rad od córki niestabilnej psychicznie złodziejki mężów i pijaczki, która odebrała sobie życie! Carson zbladła jak ściana. – Coś ty powiedziała? – wyjąkała. Dora zdała sobie sprawę, że przekroczyła granicę, ale było już za późno. – To prawda. Wszyscy to wiedzą. Nikt nie uwierzył w kłamstwo o błyskawicy. Nikt poza tobą. – Odwróciła się do Carson plecami i zajęła się Nate’em. Zaczęła przemawiać do niego uspokajającym głosem, gdy zawodził. Carson nie odpowiedziała. Stała, wpatrując się w przestrzeń i czując pieczenie od uderzenia na policzku. Coś w tych oskarżeniach nie dawało jej spokoju. Zdumiona słowami Dory instynktownie spojrzała na Bunię. Twarz babci powlekła się smutkiem; nagle gwałtownie się postarzała i zaczęła wyglądać na swoje osiemdziesiąt lat. Powoli pokręciła głową, po czym gestem nakazała Carson opuszczenie pokoju. Zszokowana Harper stała w drzwiach. – Harper – powiedziała Bunia – przynieś swojej siostrze i Nate’owi po szklance zimnej wody. – Zwróciła się do Carson. – Ty chodź ze mną. Czas, abyś usłyszała prawdę. Ciężkie, pikowane zasłony obszyte błękitnymi frędzlami były wciąż zaciągnięte, przez co w pokoju panował chłód i spokój. Bunia zajęła swój ulubiony fotel i gestem poleciła Carson usiąść obok. Carson zamknęła drzwi, odgradzając je od zawodzenia Nate’a, po czym dołączyła do Buni. Bezszelestnie osunęła się na miękkie poduszki, do cna wyczerpana i wciąż jeszcze podenerwowana po koszmarze tego poranka. – Chcesz coś do picia? – zapytała Bunia. – Nie. – Carson zamknęła oczy, próbując się uspokoić. Była tak wytrącona z równowagi, że musiała się skupić, aby wydobyć z siebie słowa. – Chcę wiedzieć, co miała na myśli Dora, gdy mówiła o mojej matce. Powiedziała „samobójstwo”. – Otworzyła oczy i spojrzała na Bunię, domagając się prawdy. Dłonie Buni poruszyły się niespokojnie na podołku. Carson ogarnął niepokój na widok tego nerwowego gestu. Stężała, przeczuwając, że nadchodzi kolejny cios. – Czy to prawda? – zapytała. – Czy moja matka się zabiła? – Nie ma jednoznacznej odpowiedzi – odparła z wahaniem Bunia. – Albo popełniła samobójstwo, albo nie. Bunia spojrzała na nią. – Nie, nie popełniła. Carson rozważała to przez chwilę. – W takim razie dlaczego Dora twierdzi, że to zrobiła? – Myli się. To po prostu podła plotka. – Plotka… – Wysłuchaj tego, co mam ci do powiedzenia, Carson. To jest prawda.
Carson zacisnęła mocno dłonie na poręczach fotela. Bunia westchnęła, po czym zaczęła mówić. – To wydarzyło się wiele lat temu, a mimo to wciąż nawiedza mnie w snach. Carson, śmierć twojej matki była potwornym wypadkiem. Sophie piła. Widzisz, miała problem z alkoholem. Jak Parker. Była w swojej sypialni, w łóżku, oglądała telewizję albo czytała, nie wiem. Ale paliła. Paliła jak smok. – Urwała, by zaczerpnąć tchu. – Jak my wszyscy w tamtych czasach. Strażacy orzekli, że pożar zaczął się w jej sypialni. Najprawdopodobniej straciła przytomność podczas palenia… tak ustalił koroner. Twoja matka nie chciała zginąć w tym straszliwym pożarze. – Urwała. – Modlę się do Boga z nadzieją, że umarła szybko. – Ale… ale ja myślałam… zawsze mi mówiłaś, że pożar wywołała błyskawica – wyjąkała Carson. Bunia złożyła dłonie. – To prawda. Tak właśnie ci powiedziałam. Tamtej nocy rozpętała się burza i faktycznie mocno grzmiało. Rozmawialiśmy o tym z Edwardem i razem uznaliśmy, że nie musisz znać nieprzyjemnych szczegółów. Miałaś przecież tylko cztery lata i właśnie straciłaś matkę. Carson przyciskała palce do oczu i próbowała to wszystko zrozumieć. – A później, gdy dorosłam, dlaczego mi nie powiedziałaś? – Co dobrego by z tego wynikło? Nie wiem, może powinnam była. Po prostu nigdy nie nadarzyła się okazja. – Moja matka też piła? – zapytała Carson, zdumiona powagą tego faktu. – To naprawdę ogranicza moje szanse, nieprawdaż? Gdy przyszłam do ciebie i wyznałam ci, że martwię się, bo mogę mieć problem z alkoholem, wtedy trzeba było powiedzieć mi o matce. Nie sądzisz? Bunia westchnęła i pokiwała głową. – Ale skąd Dora wiedziała? Oczy Buni rozbłysły gniewem. – W ogóle nie powinna tak do ciebie mówić. Postąpiła źle. Źle, że w ogóle wiedziała. Matka musiała jej powiedzieć. To okropna plotka. Nigdy nie zapominaj, że w życiu są plotki i są sekrety rodzinne. Możemy tolerować pogłoski, ale zrywanie więzi rodzinnych jest niewybaczalne. – Nie broń tych sekretów! – zawołała Carson. – Nie bronię – odparła Bunia. – Jeśli niczego innego nie nauczymy się tego lata, zapamiętamy na pewno, że sekrety w rodzinie są jak choroba. Kłamstwo za kłamstwem. Prawda zawsze w końcu wyjdzie na jaw. – Mam już dość rodzinnych tajemnic. Może dla odmiany spróbujemy być szczere? Oczy Buni wypełniły się łzami. – Byłam z Nate’em, gdy zarzucał wędki. – Słucham? – Carson znieruchomiała. – Wczoraj wieczorem – wyjaśniła Bunia, walcząc ze łzami. – Przyłapałam go, jak wymykał się na pomost. Poszłam z nim. Pomogłam mu założyć przynętę i zarzucić. Oboje zostawiliśmy tam wędki. Nie widziałam w tym niczego złego. Zrozum, chciał złapać rybę dla Delphine. Carson spojrzała na Bunię. – Dlaczego pozwoliłaś, żebym nakrzyczała na Nate’a? – Ja… nie wiem, chyba nie do końca rozumiałam, skąd to całe poruszenie, aż nagle było za późno… Ja… czuję się okropnie. A gdy zobaczyłam to biedne zwierzę… Wiem, że chłopiec też musi się czuć okropnie. Tak bardzo kocha delfina i ciebie, Carson. Musisz to wiedzieć. Carson wydała z siebie gardłowy jęk i wstała z fotela. – Nie wiem, co powiedzieć. Boli mnie głowa, boli mnie serce! – zawołała. – Naprawdę fizycznie
mnie bolą. – Urwała i zmierzyła Bunię gniewnym spojrzeniem, próbując dojść do siebie po tych wszystkich rewelacjach. Było tego za dużo. Miała wrażenie, że ściany pokoju zamykają się wokół niej, więc uciekła chwiejnym krokiem na zewnątrz. W Dunleavy’s piece były już rozpalone, frytkownice podłączone, a kawa zaparzona. Ashley właśnie nakrywała stoliki. Gdy Carson wpadła do środka, niemal potknęła się na dostawie alkoholu, która nadeszła tego ranka. Karton z góry zaczął się niebezpiecznie chwiać, ale złapała go w ostatniej chwili. – Co ci się stało? – zapytała Ashley, wchodząc do kuchni. Carson wiązała fartuch w talii. – Nie pytaj – odparła. Wzięła stos kart i wyszła na salę zmierzyć się z lunchową gorączką. Musiała się czymś zająć, aby nie zwariować z troski o Delphine. Brian posłał jej kilka karcących spojrzeń, ale Carson była zbyt otępiała, aby się tym przejąć. Poruszała się jak automat, nie śmiała się z kiepskich żartów opowiadanych przez klientów i monotonnym głosem odpowiadała na te same pytania, które słyszała już tysiąc razy. Ashley wyczuła, że coś się stało, i trzymała się od niej z daleka przez całą zmianę. Gdy ostatni klient w końcu wyszedł, Brian przywołał je obie do baru. Wycierał szklankę ręcznikiem. – Ashley, możesz iść do domu wcześniej – oznajmił. – Dłużej pracowałaś. Carson, ty zamykasz. Jakieś obiekcje? – Ja mogę zamknąć – zaproponowała Ashley, ale jej wahanie wskazywało, że raczej z uprzejmości niż z altruizmu. – Idź do domu – powiedziała Carson. – Dzięki, że mnie zastąpiłaś. Zaczęła układać brudne szklanki na tacy. – Co ci się dzisiaj stało? – zapytał ją Brian, gdy Ashley wyszła. Wzruszyła ramionami. – Utknęłam w domu. Problemy rodzinne – odparła. Przez chwilę się jej przyglądał, ale nie naciskał. – W porządku – mruknął, wracając do wycierania szklanek. – Tylko żeby nie weszło ci to w nawyk. Włożyła brudne naczynia do zmywarki i odłożyła czyste, które były jeszcze tak gorące, że musiała je trzymać przez ręcznik. Potem przygotowała restaurację na wieczorną zmianę. Brian poszedł po coś do sklepu, została więc sama. Uzupełniła lód przy stanowisku kelnerek i wytarła każdy stolik, upewniając się, że pojemniki z przyprawami są pełne. Ostatnim zadaniem było posprzątanie baru. Weszła za ladę i wymyła lakierowane drewno do czysta. Następnie zaczęła wycierać butelki. Przesuwała po nich dłońmi, gdy nagle zawładnęło nią gwałtowne pragnienie. Rozejrzała się i zauważyła, że jest sama. Ukradkiem sięgnęła za bar po kieliszek, a z półki zdjęła butelkę tequili. Gdy napełniała kieliszek, jej ręce drżały tak bardzo, że trochę rozlała. Wzięła głęboki oddech i znieruchomiała, wpatrując się w szkło. Rozum podpowiadał jej, aby tego nie piła, aby zwalczyła pokusę, która mogła ją sprowadzić na złą drogę. Słyszała ten głos w swojej głowie, a mimo to wiedziała, że to zrobi. Nie dbała już o trzeźwość. Jakie to miało znaczenie? Jej matka była pijaczką. Jej ojciec był pijakiem. Ona też musi pić. Pochyliła się i jednym haustem opróżniła kieliszek. Skrzywiła się, mając wrażenie, że do żołądka spływają małe igiełki. Brian by ją zwolnił, gdyby ją przyłapał. To jednak też już jej nie obchodziło. Bez namysłu nalała sobie drugi kieliszek, zamknęła oczy i przytknęła go do ust. Oblizała wargi, zakręciła butelkę, umyła kieliszek, wytarła go ręcznikiem, po czym odłożyła na miejsce. Sięgnęła po plasterek cytryny i wrzuciła go sobie do ust, aby zamaskować zapach tequili. Zegar nad barem był to neon z logo piwa na obudowie. Brian przyznał się kiedyś, że dystrybutorzy przekupili go karnetami na sezon meczów Citadel, aby go tam umieścił. Teraz Carson zerknęła
na wyświetlacz i uznała, że pora wracać do domu. Weszła na zaplecze po swoje rzeczy. Dom. A gdzie to jest, do cholery?, zastanawiała się z goryczą, przyciskając palce do czoła. Jedyne miejsce, w którym kiedykolwiek czuła się jak w domu – Morska Bryza – było też ostatnim miejscem, w jakim chciałaby się teraz znaleźć. Czuła, że dryfuje bez kotwicy. Rozpaczliwie smutna i samotna. Chciała już tylko zapomnieć o tym okropnym dniu. Zapomnieć o Delphine, Nacie i Buni. Zapomnieć o Blake’u. I o matce. Przez jej myśli przemknął potworny obraz matki płonącej we własnym łóżku. O Boże, musi się napić. Porządnie napić. Jej wzrok zatrzymał się na dostawie alkoholu czekającej na rozpakowanie. Karton na górze był otwarty i częściowo opróżniony. W pośpiechu sięgnęła po butelkę Southern Comfort i szybko owinęła ją w jeden z brudnych ręczników. Oglądając się przez ramię, włożyła ją do torebki, zamknęła tylne drzwi i poszła prosto do swojego wózka golfowego. Otworzyła mały metalowy bagażnik z tyłu. Ostrożnie położyła butelkę obok torby plażowej. Gdy podniosła głowę, jej serce podskoczyło w piersi. Brian był parę metrów dalej, wracał do pubu. Niósł pocztę i przeglądał koperty. Nie pomachała mu ani się nie pożegnała. Wsiadła do wózka i odpaliła silnik z bijącym sercem. Nigdy wcześniej niczego nie ukradła. Nawet gdy była dzieckiem, a jej przyjaciółki kradły dla zabawy. Nigdy nie była do tego zdolna, ponieważ wiedziała, że to złe. Jechała ulicą, coraz bardziej oddalając się od Dunleavy’s, i dziwiła się, jak to możliwe, że po tak pełnym emocji poranku nie czuje teraz absolutnie nic. Pływający pomost kołysał się, podskakując na małych falach. Carson ostrożnie stanęła na skrzypiącym drewnie. Piła przez całe popołudnie; wiedziała, że zdecydowanie przesadziła, i że to zły pomysł schodzić w takim stanie na unoszący się na wodzie kawałek drewna. Osunęła się na deski w ponurym nastroju i zanurzyła stopy. Usłyszała rybę wyskakującą z wody i instynktownie obejrzała się, szukając Delphine. Czarne wody zatoki były jednak smętne i puste. – Delphine! – zawołała. Zmęczona i zamroczona oparła głowę na ramionach, obezwładniona samotnością. Tęskniła za nosowym gwizdem Delphine i za jej słodkim pyszczkiem. Odwróciła głowę i spojrzała tęsknie na wodę. Jak ona się czuje? Co teraz robi? Kiedy Blake zadzwoni i zreferuje jej sytuację? Z trudem usiadła, tuląc w ramionach butelkę Southern Comfort. Uniosła ją do ust i przechyliła. Nie miała pojęcia, która jest godzina. Musiała być co najmniej dziewiąta, bo słońce już zaszło, a niebo przybrało głęboko fioletowy odcień szarości, który zwiastował noc. Prąd płynął z falami, zamieniając błoto i wodę w słonawą mieszaninę. W oddali dostrzegła małe, migoczące światła na moście łączącym Mount Pleasant z Charlestonem. Zapragnęła znowu być dzieckiem i pływać z siostrami, niewinna i pełna nadziei na przyszłość, zamiast siedzieć tu na pomoście z butelką Southern Comfort jak zgorzkniała stara kobieta w wieku zaledwie trzydziestu czterech lat i próbować zrozumieć wszystko, co poszło nie tak. Upiła jeszcze łyk SoCo. Czy zdoła kiedykolwiek wybaczyć Dorze te nienawistne słowa, którymi ją obrzuciła niczym kamieniami – „złodziejka mężów i pijaczka, która popełniła samobójstwo”? Położyła się na plecach i spojrzała w gwiazdy, jeszcze blade na niebieskofioletowym niebie, ale już pulsujące. Wiedziała, że jej matka zginęła w straszliwym pożarze, który pochłonął mały dom wynajmowany przez nich na Wyspie Sullivana. Zaakceptowała fakt, że jej matka zginęła w pożarze, tak samo jak gdyby umarła na raka albo wpadła pod samochód. Najistotniejsze dla dziecka było to, że matki już nie ma, a nie to, jak odeszła. Tego wieczoru mniej jednak prześladowały ją słowa Dory, a bardziej Buni. Kołatały się po jej głowie, tworząc makabryczne wizje. „Modlę się do Boga z nadzieją, że umarła szybko”. Cała dygotała. Śmierć w pożarze to chyba najgorszy rodzaj śmierci. Czuła się fizycznie chora na myśl
o niewysłowionym koszmarze spłonięcia żywcem. Trzęsła się, czując zimny pot na skórze. Zamknęła oczy i gdzieś w tych ciemnościach dostrzegła czekające na nią wspomnienie. Szukała go po omacku niczym przerażone dziecko. Było tak blisko. Gdyby tylko mogła go dosięgnąć. – Tato! – zawołała głośno. Brzydko pachniało. Zewsząd dobywały się syczące dźwięki i głośne trzaski, które ją obudziły. Carson miała tylko cztery lata. Nie wiedziała, skąd dobiegają te hałasy, ale nawet z głową pod kołdrą zaniosła się kaszlem przez ten brzydki zapach. Zaczęła się bać. Odsunęła kołdrę z twarzy. – Mamo! – zawołała. – Tato! Gdy nikt jej nie odpowiedział, wstała z łóżka, aby pójść do ich pokoju. Wszystko wydawało się takie gorące – podłogi, powietrze, gałka w drzwiach. Oparzyła się w dłoń, gdy jej dotknęła. Wredny szary dym wdzierał się do pokoju przez szparę pod drzwiami. Nie powinno go tu być. Wróciła do łóżka i naciągnęła koc na głowę. Usłyszała brzęk tłuczonego szkła, jak wtedy gdy mama była w złym humorze i coś rozbiła. – Carson! – To był głos jej ojca. – Tatusiu! – zawołała, a serce podskoczyło jej w piersi z radości. – Tatusiu! – Znów wyszła spod koca i podbiegła do drzwi. Tym razem je otworzyła, znowu parząc sobie rękę, gdy przekręcała gałkę. Musiała się dostać do taty. Dym wtargnął do pokoju. Był gęsty, czarny i palił jej otwarte oczy, i płuca, gdy oddychała. Zakaszlała i potarła powieki, ale to tylko pogorszyło sprawę. Rozpłakała się; wiedziała, że musi dotrzeć do pokoju rodziców, gdzie będzie bezpieczna. Po omacku szła korytarzem, opierając dłonie płasko na ścianie. Nawet ona była gorąca. Wtedy go zobaczyła, stał przed swoją sypialnią. Nie poruszał się. Chciała krzyknąć, że cieszy się, że go widzi, wiedząc, że w jego ramionach będzie bezpieczna. – Tatusiu! – zawołała głosem, który łamał się od suchego żaru. Zatoczyła się ku niemu. Odwrócił się, ale ledwo go widziała przez dym. Wyciągnęła do niego rękę. Zamiast ją złapać, odwrócił się w przeciwną stronę i uciekł. Ostatnie, co zobaczyła, to jego plecy znikające w dymie, gdy zbiegł po schodach. Upadła na kolana, płacząc i kaszląc. Nie była w stanie go zawołać, jej gardło było zbyt podrażnione. Mogła myśleć tylko o tym, aby iść za nim. Doczołgała się do schodów. Wszędzie unosiły się iskry. Bardzo bolało, gdy parzyły jej skórę niczym wgryzające się w nią ostre zęby. Doczołgała się do schodów. W końcu zobaczyła, że drzwi wejściowe są otwarte. Stał w nich mężczyzna w wielkim kapeluszu. – Tatusiu! – zawołała, ale z jej gardła dobył się tylko kaszel. Mężczyzna w wielkim kapeluszu wbiegł na schody i wziął ją na ręce. Ukryła twarz w jego gumowym płaszczu, gdy niósł ją na zewnątrz. Nagle powietrze stało się chłodniejsze i już nie parzyło skóry, choć nadal czuła ból, oddychając. Zakaszlała znów i zamrugała. Jakaś pani wzięła ją od wielkiego mężczyzny i uśmiechnęła się do niej, ale Carson się bała i wzywała ojca. – Nic mu nie jest – powiedziała miła pani. – Tam siedzi. Widzisz? Spojrzała we wskazanym kierunku. Ojciec klęczał na trawie. Był cały brudny, pochylał się i trzymał twarz w dłoniach, jakby się modlił. Tyle że się nie modlił. Płakał. Wyciągnęła do niego ręce. Tu jestem, tatusiu, zapragnęła mu powiedzieć. Nie martw się o mnie, tu jestem. Gardło jednak za bardzo ją bolało, a pielęgniarka niosła ją w przeciwną stronę do czerwonej furgonetki. Położyła ją na pryczy przykrytej czystym białym papierem i powtarzała, że wszystko będzie dobrze. – Chcę do mamy – wychrypiała Carson. Twarz pielęgniarki stężała, a w jej oczach pojawił się ten szczególny wyraz, który zdradził Carson, że
stało się coś złego. Przyłożyła do ust Carson plastikowy kubek i zapewniła, że to pomoże jej oddychać. – Odpoczywaj, kochanie – szepnęła. – Zaopiekuję się tobą. Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Carson miała jednak odmienne zdanie. Czuła, jak przerażenie ściska jej serce jeszcze bardziej niż ten wredny dym w domu. Strasznie się bała. Carson zaniosła się kaszlem, z trudem łapiąc powietrze. Otworzyła oczy i utkwiła oszalałe spojrzenie w mroku, gdy serce mocno waliło jej w piersi. Przez jedną przerażającą chwilę nie wiedziała, gdzie się znajduje. Gdy jej puls nieco się uspokoił, usłyszała chlupotanie wody, poczuła kołysanie się pomostu i przypomniała sobie, że jest na zewnątrz, w Morskiej Bryzie, na pływającym pomoście. Miała zawroty głowy. Była rozpalona i przepełniona strachem, jakby wciąż więził ją gęsty czarny dym. Przypomniała sobie straszliwą noc. Wspomnienie było tak żywe, że niemal czuła żar płomieni i iskry na skórze. Czyżby zepchnęła je w najdalszy kąt umysłu, aby już nigdy się z nim nie mierzyć? Dlaczego je zablokowała? Usiadła i otarła twarz dłońmi. Z nagłym dreszczem przypomniała sobie powód. Zamknęła oczy i znów zobaczyła plecy ojca zbiegającego po schodach. Zostawił ją tam, w pożarze. Zostawił własne dziecko na pewną śmierć, aby szybciej wydostać się z domu i uratować siebie. Co z niego za ojciec? Co z niego za człowiek? Poczuła ostre ukłucie zdrady. Przez całe dzieciństwo była przy nim. Każdego dnia powtarzał, że ją kocha. To wszystko kłamstwa. Jak mógł ją kochać, skoro porzucił ją, aby spłonęła żywcem? Nóż obrócił się w jej sercu, gdy uświadomiła sobie, że w sztuce porzucania doskonalił się całe życie. Ledwo wstała. Całe jej ciało płonęło, jakby zaledwie przed chwilą wyszła z płonącego domu. Spojrzała na swoje przepocone ubranie. Było mokre i kleiło się do niej. Musi ochłonąć. Światła wydawały się teraz nieostre, a pomost kołysał się nieco mocniej. Zdjęła podkoszulek, rozpięła szorty i kopnęła je na bok razem z klapkami. Stanęła na brzegu pomostu i spojrzała na wodę. Ciemność ją wzywała. Odepchnęła się i zanurkowała. Woda była rozkosznie zimna. Kopiąc nogami, zebrała do tyłu mokre włosy. Czuła się osobliwie słabo, więc popłynęła stylem klasycznym, wyginając nogi jak żaba. Ze ślepą wiarą w swoje umiejętności, które nigdy jej nie zawiodły, ruszyła do kolejnego najbliższego pomostu. Żadne łodzie nie pływały już o tej porze, mogła więc rozprostować ramiona i popłynąć przed siebie. Po kilku ruchach zauważyła, że następny pomost się oddala, a nie przybliża. Wypłynęła za daleko. Prąd znosił ją w złą stronę. Kręcąc głową na lewo i prawo, skoncentrowała się na swoim pomoście i zawróciła w kierunku domu, ale prąd okazał się silniejszy. Nakazała sobie nie panikować. Znała te wody jak własną kieszeń. Wiedziała też jednak, że postąpiła głupio, wypłynąwszy samotnie. W nocy. Po alkoholu. Skup się, nakazała sobie, wykonując coraz silniejsze ruchy. Jej ramiona były jednak zbyt słabe, a gdy zaczerpnęła tchu, zachłysnęła się wodą. Musiała przerwać i płynąć pieskiem, gdy krztusiła się i pluła wodą, próbując złapać oddech. O Boże, znalazła się w poważnych tarapatach. Czuła, jak jej serce galopuje; znów zaczęła zagarniać wodę, tym razem bez dbałości o precyzję. Już nie starała się wrócić do pomostu. Pragnęła tylko dotrzeć do błotnistego brzegu. Wiosłowała rękami najmocniej, jak potrafiła, ale nie czyniła żadnych postępów. Była jak kawałek drewna niesiony przez potężny prąd na otwarte morze. Dora sączyła kawę na tylnej werandzie i patrzyła na zatokę. Otaczała ją atramentowa ciemność. Przesuwające się po niebie chmury zasłaniały księżyc i gwiazdy. Co za noc, pomyślała, ziewając. Upłynęły długie godziny, zanim zdołała ułożyć Nate’a do snu. Przez cały dzień był zamknięty w sobie, biedny chłopiec. Nie chciał mówić, nie chciał jeść, nie wychodził ze swojego pokoju. Nie wiedziała, co napadło Carson, aby go tak złapać. Przecież ostrzegała ją, że Nate nie lubi być dotykany. Po wszystkim, co się stało z tym przeklętym delfinem, w ogóle nie przypominał siebie. Żałowała, że to zwierzę w ogóle
przypłynęło do pomostu. Mieli dość problemów rodzinnych bez dzikiego delfina. Z drugiej strony, pomyślała z ukłuciem winy, nie powinna mówić Carson pewnych rzeczy. Zachowała się podle i bezmyślnie. Bunia była zdenerwowana, Lucille patrzyła na nią spode łba, a Harper się do niej nie odzywała. Przecież nie chciała być okrutna. Wypaliła tak bez namysłu. Krew ją zalewała z wściekłości. Tak jak Carson. Chciała skrzywdzić siostrę tak samo mocno, jak ona skrzywdziła jej syna. Zagadkowa postać na pomoście przykuła jej uwagę. Kobieta. Dora przyjrzała się uważniej i rozpoznała Carson. A więc to tam się chowała. Koło południa wyszła do pracy i od tamtej pory nikt jej nie widział. Dora podeszła na skraj werandy, obserwując postać na pomoście. Dziwne. Carson jakby się zataczała i… Co ona robi? Dobry Boże, rozbiera się. Chyba nie zamierza pływać? Sama, po ciemku? Wtedy nadeszła inna myśl. Jest pijana. – Carson! – zawołała. Siostra stanęła na skraju pomostu, chwiała się i wpatrywała się w wodę. Co ona wyprawia, na miłość boską? – Carson! Postawiła kubek z kawą na stole, a gdy znów spojrzała, Carson już nie było. Jej serce zgubiło rytm, ruszyła biegiem ku pomostowi w sandałach na obcasach, które ją spowalniały. Zdarła je z nóg i pobiegła dalej. Stanęła na końcu długiego pomostu, ale nigdzie nie zauważyła Carson. Chmura przeszła, odsłaniając księżyc, który oświetlił wodę. Zmrużyła powieki i dostrzegła błysk nagiej skóry w świetle księżyca w pobliżu ujścia zatoki. Zaklęła. Ta idiotka dała się ponieść prądowi. Czując przypływ adrenaliny, wzięła się do działania. Uruchomiła motor, aby spuścić na wodę łódź z pomostu wyżej, i spacerowała niecierpliwie, czekając i nie spuszczając wzroku z postaci w wodzie. Motor kręcił się na jałowym biegu, gdy łódź w drażniąco leniwym tempie osuwała się na wodę. Pospiesznie odwiązała linki i wskoczyła do środka. To ona zawsze sterowała łodzią w tej rodzinie, to ona holowała narciarzy i gumowe pontony. Dodała gazu i wypłynęła. Przeszukiwała mroczną toń i gwałtownie zatrzymała silnik, gdy zauważyła siostrę unoszącą się na falach. Łódź dryfowała, a Dora sięgnęła w pośpiechu po kamizelkę ratunkową. – Carson! – zawołała. – Tutaj! – odkrzyknęła Carson. – Łap. – Wrzuciła kamizelkę do wody. Kamizelka wylądowała blisko Carson, która zaczęła kopać, machać rękami i w końcu ją uchwyciła, zanosząc się kaszlem. Dora walczyła z prądem i klęła pod nosem, gdy z wysiłkiem przyciągała Carson do burty. – Podaj mi rękę! – nakazała. Carson puściła kamizelkę i uniosła dłoń do siostry. Trzymając ją mocno, Dora odchyliła się do tyłu i wciągnęła ją do łodzi. Carson opadła na siedzenie bez wdzięku niczym wyrzucona na brzeg foka. Usiadła na kolanach, wypluwając wodę z płuc. Potem przechyliła się przez burtę i zaczęła wymiotować. Dora odsunęła długie włosy z jej twarzy, gdy Carson pozbywała się alkoholu i słonej wody z żołądka. Gdy skończyła, osunęła się na miękką ławkę i oparła czoło na dłoniach. Cała się trzęsła. Dora wzięła do ręki koc z apteczki i otuliła nim ramiona siostry. To Carson zawsze była silna, wysportowana, a teraz wyglądała na słabą i przerażoną jak podtopiony kociak. A Dora wiedziała, że to jej wina.
Rozdział dziewiętnasty Och, nie śpisz już. Gdy Carson się obudziła, odniosła wrażenie, że świat spowija biała mgła. Miała suche oczy, czuła piasek pod powiekami, więc zamrugała gwałtownie. Przez wąskie pasy uchylonych żaluzji przepływało jasne światło dnia. – Jak długo spałam? – wychrypiała. – Trzynaście godzin – odparła Bunia. – Ale kto by to liczył? Carson zadrżała pod cienkim bawełnianym prześcieradłem i kocem. Bolały ją wszystkie kości. – Zimno mi. Bunia położyła dłoń na czole wnuczki, sprawdzając, czy ma gorączkę. Jej dłoń była chłodna i dodawała otuchy. – Wciąż masz gorączkę. – Czuję się strasznie. – Nic dziwnego – orzekła Bunia, podchodząc do szafy i wyciągając z niej patchworkowy pled. Strzepnęła go i okryła wnuczkę. – Tkwiłaś w tej zimnej wodzie przez cały ranek, a potem wybrałaś się popływać w środku nocy. I to w dodatku sama! Coś ty sobie wyobrażała? Wiesz, że nocami żerują rekiny. Boże, dopomóż, wszystko się mogło stać. I prawie doszło do tragedii. Gdyby Dora nie wyszła na werandę… – Bunia sięgnęła po szklankę wody stojącą przy łóżku. – Proszę, kochanie. Kilka aspiryn pomoże zbić gorączkę. Zobaczymy, czy dasz radę trochę wypić, dobrze? Pomogła Carson unieść się na łokciach. Ruch odbił się rykoszetem w jej głowie, ale zdołała przełknąć tabletki. Po kilku łykach opadła z powrotem na łóżko. – Po tym powinnaś się lepiej poczuć. Myślisz, że zdołasz coś zjeść? – zapytała Bunia, odstawiając szklankę. – Lucille ugotowała garnek rosołu tylko dla ciebie. – Może później – odparła Carson, oblizując wilgotne wargi. Bunia długimi palcami zatknęła pled wokół materaca. – Nadal jesteś rozpalona. Przyłożę ci zimny okład na czoło. Carson złapała ją za rękę. – Nie odchodź. – Dobrze, kochanie – odrzekła nieco zaskoczona Bunia. – Zostanę, jeśli chcesz. – Usiadła na brzegu łóżka. Miała na sobie jedną ze swoich tunik, tym razem bladokoralową, która pasowała do koralowych kolczyków w jej uszach. – O co chodzi, dziecko? – Buniu, ja… – Carson zmarszczyła czoło. Zamknęła oczy i znów ujrzała koszmarny obraz objętej pożarem na łóżku matki, przez który przewracała się z boku na bok przez całą noc. Wydawało jej się, że ma poparzony mózg, jakby wspomnienie wypaliło znamię na każdej jej świadomej myśli. Wzdrygnęła się i przysunęła do Buni, po czym objęła ją ramionami i zapłakała cicho. – Carson! – zawołała Bunia, kojącym gestem odsuwając jej włosy z twarzy. – Nie tuliłaś się tak do mnie, odkąd byłaś mała. – Buniu, wczoraj w nocy – powiedziała drżącym głosem – przypomniałam sobie pożar. Dłoń Buni znieruchomiała. – Och, dziecko… – Przypomniałam sobie po tych wszystkich latach. Musiałam to wyrzucić z myśli. – Co pamiętasz? – Pamiętam ogień i przebudzenie w gęstym dymie. Było tak gorąco, że parzyło. Usłyszałam, że tata mnie woła. Poszłam go poszukać, ale bardzo się bałam. Mimo to szłam przed siebie. A gdy go
zobaczyłam… – Urwała i przywarła do Buni. – Zobaczyłaś go? Co się stało? – Odwrócił się. Buniu, on mnie tam zostawił, w pożarze. Byłam tylko dzieckiem, a on mnie zostawił. Nigdy nie zapomnę widoku jego pleców, gdy zbiegał po schodach. – Głos uwiązł jej w gardle. – Jak mógł to zrobić? – Och, Carson, Carson – szepnęła Bunia. – Jak mam ci wytłumaczyć, co się wydarzyło? – Nie możesz. To zbyt okropne. Nigdy mu nie wybaczę. Bunia wstała powoli i podeszła do okna. Podniosła żaluzje, aby wpuścić do pokoju więcej światła. Przez chwilę wyglądała przez szybę na łagodny deszcz, który bębnił o parapet. Ziemia potrzebuje deszczu, pomyślała. A Carson potrzebuje łez. Oczyszczały jej duszę. Jak może pomóc wnuczce przetrwać tę burzę? Odwróciła się i złożyła dłonie. – Carson, twój tata przyszedł się ze mną zobaczyć tuż po pożarze. Był tak chory jak ty teraz. Chory na ciele i na duszy. Właśnie stracił twoją matkę. Nie byli dla siebie dobrzy, ale kochali się. Opłakiwał ją. – Urwała. – I płakał z powodu tego, co spotkało ciebie. Leżał w moich ramionach i płakał jak dziecko. Dręczyło go poczucie winy, że nie wrócił po ciebie do płonącego domu. Gdy zobaczył, jak strażak niesie cię na rękach całą pokrytą sadzą i poparzoną, osunął się na kolana i dziękował Bogu. – Ale on mnie widział! – zawołała Carson, odwracając się do Buni. – Nie możesz go wiecznie bronić. Byłam tam. Widział mnie. I uciekł. – Nie, dziecko, nie widział cię – odparła Bunia stanowczo. – Parker opowiedział mi, jak wrócił do domu i w oknach na górze zobaczył ogień. Pobiegł tam w panice po ciebie i Sophie. Zanim dotarł do ich sypialni, pokój stanął w płomieniach. Łóżko. – Uczyniła dłonią drobny, rozpaczliwy gest. – Zobaczył ją. – Pokręciła smutno głową. – Zobaczył jej ciało płonące na łóżku. Nie rozumiesz? On był w szoku, skarbie. Nie wiedział, co robi. Po prostu się odwrócił i wybiegł z domu, i zapewne biegłby tak przed siebie, gdyby strażak go nie zatrzymał. Stracił chwilowo rozum, kochanie. Nie widział cię. Carson zamknęła oczy i przywołała wspomnienie tamtej straszliwej nocy. Pamiętała, że go wołała. Zobaczyła go przed drzwiami sypialni, stał nieruchomo jak skała, po czym odwrócił się i zbiegł po schodach. Nie dotarła do niego. On nie wyciągnął ręki. To, co mówiła Bunia, mogło być prawdą. Jej serce chciało w to uwierzyć, ale jej umysł się wzbraniał. – I tak był tchórzem, że po mnie nie wrócił. Miałam tylko cztery lata. – Och, Carson – szepnęła Bunia zmęczonym głosem. – Tak łatwo jest nam teraz osądzać z perspektywy czasu. Myślimy, że wiemy, co byśmy zrobili w takim wypadku. Nikt jednak nie wie, dopóki nie zostanie poddany próbie. Ja nie wiem, co bym zrobiła w takiej sytuacji. – Nic by mnie nie powstrzymało przed ratowaniem własnego dziecka. Bunia poklepała ją po ramieniu w geście pocieszenia. – Może nie. Jesteś silniejsza niż on. Zawsze byłaś. Jesteś najsilniejszą dziewczyną, jaką znam. Dziecko, nie poddałaś się w tym pożarze. Miałaś tylko cztery lata, ale zdołałaś wydostać się na zewnątrz. Jesteś twarda. Westchnęła ciężko; ostatnia doba wiele ją kosztowała. Usiadła na krześle obok Carson i znów delikatnie pogłaskała ją po włosach opuszkami palców. – Taka trauma to bardzo, bardzo duży ciężar do dźwigania. Przecierpiałaś to i przetrwałaś. Może teraz, gdy rozumiesz, co twój ojciec przeżył w tamtej chwili, zdołasz mu wybaczyć to, co zrobił. I wybaczyć swojej matce rolę, którą odegrała w tej tragedii. – Nie wybaczę żadnemu z nich. Oboje mnie porzucili – oświadczyła Carson gniewnie.
– Sophie była zbłąkaną duszą. Zaryzykowała życie własne i swojego dziecka. Zapłaciła za to najwyższą cenę. Nic więcej nie można na ten temat powiedzieć. – Bunia spojrzała na portret wiszący nad łóżkiem. Modliła się o słowa, dzięki którym mogłaby na nowo tchnąć pewność swojej przodkini w duszę wnuczki. – Co do Parkera – kontynuowała – on również zapłacił wysoką cenę za swoje błędy. Nie wybaczył sobie tego, że nie pomógł Sophie, gdy zaczęła pić, ani tego, że zostawił cię w tym płonącym domu. Dręczyło go to do ostatniego dnia. Obawiam się, że twój ojciec już nie otrząsnął się po tym pożarze. Jak myślisz, dlaczego nie chciał cię u mnie zostawić? Błagałam go, aby pozwolił mi się tobą zająć, ale oświadczył, że to on jest twoim ojcem i nigdy więcej cię nie porzuci. – Powinien był – szepnęła Carson w kolana Buni. – Żałuję, że tego nie zrobił. – Ja również. Ale był twoim ojcem i pomimo wszystkich swoich wad kochał cię. Pamiętaj o tym, kochanie, i uwolnij się od gniewu. Carson zamknęła oczy. – Nie chcę o tym myśleć. Ani o nim. Chcę po prostu zapomnieć. – To zaprzeczenie, moja droga – odparła Bunia. – Nie jesteś już małą dziewczynką. Jesteś kobietą. Teraz przynajmniej znasz prawdę, a z czasem pomoże ci ona nabrać dystansu. Carson odwróciła głowę do poduszki. – Posłuchaj. Wiem, że jest w tobie poczucie winy, niezasłużone, za to, że nie było cię przy ojcu, gdy umierał. Moje biedne, pozbawione matki dziecko. A kto zajmował się tobą? Nie byłaś rodzicem Parkera. To nie było twoje zadanie, lecz moje. Wyrzuć poczucie winy ze swojego serca. Uwolnij się od gniewu na swojego ojca. Uwolnij się od tego wszystkiego. Carson zacisnęła powieki i poczuła wzbierające pod nimi łzy. – Nie mogę – zaszlochała. – Musisz. Jeśli pozwolisz, by poczucie winy i gniew żerowały na tobie, zatrują ci życie. Musisz znaleźć w swoim sercu siłę i wybaczyć swojemu ojcu… Nate’owi… swojej biednej nieżyjącej matce. – Urwała. – Mnie. I sobie. Dla twojego własnego dobra. Poklepała Carson po dłoni i wstała z wysiłkiem. Czuła się staro, niemal jak relikwia, której kości zaraz zamienią się w pył. Przed wyjściem z pokoju odwróciła się w drzwiach i jeszcze raz spojrzała na wnuczkę. – Pamiętaj, moja droga. Twój ojciec cię nie uratował. Ale ty uratowałaś jego. Pogoda nad wybrzeżem się pogorszyła. Przez trzy dni bezustannie lał deszcz. Dora wyszła z pokoju Nate’a i cicho zamknęła za sobą drzwi. Oparła się o framugę. Nate zawsze był wrażliwy na hałasy, a grzmoty rozbrzmiewające przez całą noc nie pozwoliły mu zasnąć. Jeszcze jeden czynnik, który napędzał jego obecny regres. Wyprostowała się i otarła twarz dłońmi. Spojrzała przez korytarz na drzwi do sypialni Carson, które również były zamknięte. W pokoju, który dzieliła z Harper, rozlegało się stukanie palców na klawiaturze. Westchnęła z irytacją. Harper siedziała tam od trzech dni z telefonem, iPadem albo komputerem. Ukrywała się. Dora postanowiła poszukać Buni. Znalazła ją w salonie. Wydawała się zagłębiona w lekturze i nie zareagowała, gdy Dora wypowiedziała jej imię. Gdy podeszła bliżej, zauważyła, że Bunia drzemie. Odwróciła się, aby wyjść, ale zahaczyła stopą o stolik do kawy. Bunia obudziła się gwałtownie. – Przepraszam – powiedziała Dora zła na siebie. – Nie chciałam ci przeszkadzać. Starsza pani zamrugała. – Tylko się zdrzemnęłam. – Uśmiechnęła się słabo. – To przez ten deszcz. To miarowe stukanie o szyby zawsze mnie usypia. – Odetchnęła głęboko. – Uwielbiam porządny letni deszcz, zapach ziemi
i pomruki piorunów w oddali. – Poklepała poduszki sofy obok siebie. – Chodź, usiądź ze mną. Przyda mi się towarzystwo. W tym domu jest cicho jak w grobowcu. Dora usiadła obok babci. Gdy się do niej odwróciła, zauważyła, że Bunia przygląda się jej ubiorowi. Pomimo deszczowej pogody miała na sobie białe spodnie i niebieską tunikę w białe rozgwiazdy. W towarzystwie swoich stylowych sióstr starała się bardziej o siebie dbać. Zrezygnowała ze spodni z gumką w talii i workowatych podkoszulków. – Wyglądasz dzisiaj bardzo ładnie – skomplementowała ją Bunia. – Radośnie. Przydałoby nam się tutaj trochę więcej radości. – Dziękuję – odparła Dora, zadowolona, że ktoś docenił jej wysiłki. – Jak się czuje Carson? Uśmiech Buni zbladł. – Nie najlepiej. A Nate? – Tak samo. Dlatego przyszłam z tobą porozmawiać. Buniu, martwię się o niego. Nie wychodzi ze swojego pokoju, tylko siedzi na łóżku i czyta te książki o delfinach. W ogóle się nie odzywa, chyba że pyta o Delphine. Czy coś wiadomo? – Nie – odparła Bunia. – Nikt nie dzwonił. Podejrzewam, że jeszcze nic nie wiedzą. Dora namyślała się przez chwilę. – To nie musi być dobra wiadomość. Buniu, a jeśli nie zdołają jej uratować? – Nie sądzę, aby do tego doszło. – Powinnam się przygotować także na taką możliwość. Myślałam o tym… Może najlepiej zawieźć Nate’a do domu, z dala od tego wszystkiego, bo tu myśli tylko o tym delfinie. Nie chcę, aby tu był, jeśli Delphine umrze. – Czy to coś zmieni? – Tutaj wszystko mu o niej przypomina. – Według mnie powinien zostać, przynajmniej dopóki się nie dowie, co z Delphine. Wiesz, że będzie się nad tym zastanawiał i się zamartwiał. Nie należy do osób, które zapominają. – Masz rację. – Dora z wahaniem zaczęła wykręcać palce. Czuła się zagubiona, nie potrafiła nawigować na tych familijnych wzburzonych wodach. Bunia zamilkła; obawiała się zainicjować tę rozmowę, ale wiedziała, że musi. – Myślisz, że Nate rozumie, co zrobił? To bardzo duży ciężar na tak wątłe barki. Dora westchnęła ciężko i opadła na poduszki, ukrywając twarz w dłoniach. – Nie wiem! Po prostu nie wiem, czy on rozumie pojęcie winy. Nie potrafi mi tego zakomunikować. – Wzięła głęboki oddech, uświadomiwszy sobie, że Bunia nie może w pełni zrozumieć, co ona przechodzi z Nate’em. – Rozumie, że Delphine jest ranna – próbowała wyjaśnić – i że pojechała do szpitala na Florydzie. Bardzo mu przykro z tego powodu. – Do oczu napłynęły jej łzy. – Ma takie trudności z regulowaniem emocji w normalnych okolicznościach, a teraz… – Wyrzuciła ręce w górę. – Zrobił się z tego straszny bałagan. Bunia poklepała wnuczkę po dłoni. – Trudno jest patrzeć na cierpienie własnego dziecka. – Wiem, Buniu. Ale to o wiele intensywniejsze w przypadku dziecka z autyzmem. – Jestem pewna, że tak jest. Niemniej Nate musi się nauczyć mierzyć z konsekwencjami swoich czynów. Nie zdołasz go przez całe życie chronić przed trudnościami, przecież wiesz. Żaden rodzic tego nie zrobi. Możemy tylko pozwolić mu przez to przejść i wyciągnąć z tego lekcję. Dać mu narzędzia, których potrzebuje. – Bunia przemawiała łagodnie, ale stanowczo. – Dlatego nie sądzę, aby wyjazd był dobrym rozwiązaniem. Naprawdę. Ze względu na Nate’a. Nabył tutaj dobrych nawyków. A do domu przecież nie wrócicie. Mówiłaś, że masz tam ekipę, która przygotowuje go do sprzedaży. Jak sobie
poradzicie w oparach farby i lakieru? To nie przysłuży się ani tobie, ani twojemu synowi. Pomyśl o tych wszystkich nerwach! Fakt, napotkaliśmy przeszkodę w naszej rutynie, ale teraz musimy zebrać wszystko do kupy i zacząć od nowa. – Chyba tak – odparła Dora bez przekonania. Nie przemyślała tego dokładnie, w przeciwieństwie do Buni, jak zawsze mistrzyni strategii. – Czy Nate odwiedzi Carson? – zapytała Bunia. Dora pokręciła głową. – Nie. Nie chce jej widzieć. – To niedobrze. Doskonale się dogadywali. Robili duże postępy. Ależ powstał mętlik. – Spojrzała na Dorę. – Cóż, moja droga, idź do jej pokoju i sprawdź, czy jeszcze śpi. Wiem, że byłoby jej przykro, gdybyście i wy się nie widywały. Dora zawahała się. W zasadzie nie miała ochoty rozmawiać z siostrą. – Nie chcę jej obudzić. Bunia wzruszyła ramionami. – Powinnaś. Nie ma już gorączki. Bardziej mnie martwi to, co ją boli w środku. Nic, tylko śpi i śpi. A gdy się budzi, wpatruje się w ścianę. Nawet nie podnosi żaluzji. – Naprawdę mi przykro, że przywołałam te wszystkie złe wspomnienia. Postąpiłam bezmyślnie. Dałam się ponieść emocjom. Czasami najpierw mówię, a potem myślę. – Tak… – Bunia zacisnęła wargi. – Postaram się to zmienić. – Cieszę się, moja droga. – Bunia westchnęła. – Według mnie jednak dobrze się stało, że prawda w końcu wyszła na jaw. Choć ta konkretna uraza sięga bardzo głęboko. Carson musi po prostu w swoim tempie pogodzić się z przeszłością. I zrobi to. – Poklepała Dorę po dłoni, tym razem energiczniej. – A teraz idź do siostry. Myślę, że potrzebuje cię bardziej niż kiedykolwiek. Dora zapukała do drzwi sypialni. – Carson? Śpisz? – Wejdź – padła pozbawiona entuzjazmu odpowiedź. Pomyślała, że głos Carson brzmi słabo, a gdy otworzyła drzwi, dostrzegła ją na łóżku w pogrążonym w półmroku pokoju. Leżała na plecach, miała zamknięte oczy. Żaluzje były zamknięte, a atmosfera ponura jak w szpitalnej izolatce. – Cześć, kochanie – powiedziała, wchodząc do środka. – Jak się czujesz? – W porządku. – Głos Carson był bezbarwny. Dora stanęła przy łóżku i spojrzała na siostrę. – Moja droga, wyglądasz tak, jak ja się czuję. Carson otworzyła oczy i uśmiechnęła się krzywo. – Dobre. Dora usiadła na krawędzi materaca, wzięła Carson za rękę i uścisnęła ją. – Nie chcę cię takiej oglądać. Nie smuć się, proszę. Wszystko się ułoży. – Wiem… – odparła Carson słabo, bez przekonania. Dora poczuła ciężar na sercu. Nie przyszła tu, aby urządzać scenę, ale nie zniesie widoku siostry w takim stanie. – Tak bardzo mi przykro! – zawołała, wybuchając płaczem. – Przepraszam, że powiedziałam ci te wszystkie okropne rzeczy. Och, Carson, nigdy bym nie pomyślała, że mogłabyś… – Pociągnęła nosem i otarła oczy. – Nic nie jest warte rezygnacji z życia, Carson. Masz wspaniałą przyszłość przed sobą. Carson uniosła głowę i spojrzała na siostrę jak na wariatkę.
– Zaraz, zaczekaj chwilę. Czy ty myślisz… czy ty naprawdę myślisz, że próbowałam się zabić? Dora otarła łzy. – A nie próbowałaś? – Nie! – zawołała Carson, wyrywając dłoń z uścisku Dory. – Dobry Boże, nie. Skąd ci to przyszło do głowy? – Ja… nie wiem – wymamrotała Dora. – Chyba stąd, że… cóż, byłaś taka smutna z powodu tego delfina, a ja powiedziałam ci o matce. Pomyślałam… – Pomyślałaś, że skoro moja matka popełniła samobójstwo, to ja też to zrobię? – Nie, nie, gdy mówisz to w taki sposób. – Znów to zrobiła. Powinna się sama zakneblować. – Nie wiem, co sobie myślałam. – Jezu, Dora… – Carson odwróciła wzrok. – Po prostu zobaczyłam, jak znikasz w tej wodzie, i zadziałał instynkt. Carson wybuchnęła śmiechem, co zaskoczyło Dorę. Gdy znów odwróciła się do niej twarzą, nie wyglądała na złą ani zdenerwowaną. W zasadzie wydawała się nieco rozbawiona. – Och, Dora – powiedziała. – Chyba powinnam Bogu dziękować za twój instynkt. Dora westchnęła ciężko. Oczy Carson pociemniały. – Miałam kłopoty. Wiedziałam, że nie powinnam pływać sama, ale byłam pijana, więc i tak to zrobiłam. Porwał mnie prąd. Cud, że nie utonęłam. Ale nie, Doro, nie próbowałam się zabić. – Przeczesała włosy palcami. – I wyjaśnijmy sobie jedną rzecz. Moja matka nie popełniła samobójstwa, okej? Była pijana, paliła papierosy i zasnęła. Okej? Dora pokiwała głową. – Cholera – mruknęła Carson ponuro. – Ale chyba jednak miałaś rację co do mnie. Pogubiłam się. Jestem pijaczką. Tak jak moja matka. Dora znów poczuła palący wstyd za swoje okrutne słowa. – Nie znałam twojej matki. Była moją nianią, ale byłam wtedy taka mała, że niewiele pamiętam poza jej urodą. Zapomnij o tym, co powiedziałam. Chciałam się odegrać za to, że zaatakowałaś Nate’a. Postanowiłam odpowiedzieć ci pięknym za nadobne. To żadne usprawiedliwienie, wiem. – Odwróciła wzrok. – Kim ja jestem, żeby oceniać inne matki, prawda? Wiem, twoim zdaniem jestem okropną matką. Nadopiekuńczą, przytłaczającą. – Nigdy tak nie twierdziłam. Jesteś doskonałą matką, Doro. Najlepszą. Tylko trochę… nadopiekuńczą. Z gardła Dory wyrwał się krótki, rozpaczliwy śmiech. – Cal mówi to samo. Powiedział, że to dlatego mnie zostawił. W każdym razie był to jeden z powodów. Powiedział, że tak wiele dałam Nate’owi, że dla niego nic nie zostało. I że Nate go nawet nie lubi. Na początku zaprzeczałam. Ale ostatnio miałam dużo czasu na myślenie i zrozumiałam, że Cal miał rację. Nie, żeby sam był ideałem. – Wargi Dory zadrżały, gdy sięgnęła do kieszeni po chusteczkę. – Nagle straciłam wszystko. Męża, dom, moje życie. – Spojrzała na swój brzuch. – Do diabła, nawet moją figurę. Wszystko, na czym mi kiedykolwiek zależało, wymyka mi się z rąk. Jestem przerażona. Wiesz, czasami, kiedy jestem całkiem sama, przyciskam twarz do poduszki i krzyczę, aż nic we mnie nie zostanie. – Pociągnęła nosem. – Jak myślisz, co to znaczy? Czy ja też tracę rozum? – Nie – odparła Carson, siadając. – Kogo obchodzi ten cholerny dom? Był kamieniem u twojej szyi od wielu lat. Tak jak Cal, szczerze mówiąc. Zawsze uważałam, że nie jest ciebie wart. Dora zachichotała cicho. – Jakbym słyszała Bunię.
Carson uniosła brwi. – Więc uwierz. Bunia nigdy się nie myli. Roześmiały się razem, czując, jak napięcie pomiędzy nimi znika. – Mówię poważnie – dodała Carson. – Krzyżyk na drogę. – Dlaczego w takim razie jest mi tak smutno? – zapytała Dora płaczliwie, skubiąc chusteczkę. – Ty i ja – oświadczyła Carson szczerze – obie jesteśmy teraz w złym miejscu. Harper też. Ale poradzimy sobie. Zapewniam cię. Dora, rzuciłaś mi kamizelkę ratunkową i wyciągnęłaś mnie z wody, gdy cię potrzebowałam. Pozwól, że ja zrobię to samo dla ciebie. – Złapała siostrę za rękę i potrząsnęła nią z czułością. – Jestem przy tobie, okej? Ty też nie jesteś sama. Długo oczekiwany telefon zadzwonił o czwartej następnego dnia. Carson wstała z łóżka i wzięła prysznic, a potem wyszła na werandę, aby spojrzeć na morze, gdy zapukała Lucille. – Telefon do ciebie. To ten chłopak od delfinów – powiedziała. Gdy Carson minęła ją na progu, biegnąc do telefonu, uśmiechnęła się lekko i zamknęła za nią drzwi. – Tu Carson. – Carson, mówi Blake. Dzwonię ze szpitala Mote Marine Laboratory w Sarasocie. Mocniej ścisnęła słuchawkę. – Jak się czuje Delphine? – Lepiej. Przez chwilę mało brakowało, ale jest młoda, silna i przezwyciężyła kryzys. Żyłka wędkarska wbiła się bardzo głęboko i trzeba było ją usuwać chirurgicznie. Podajemy jej antybiotyki i uzupełniamy płyny. Na początku nie okazywała zainteresowania jedzeniem, ale pływała sama, a to dobry znak. Przeprowadzono kolejną operację, aby usunąć żyłkę otaczająca podstawę ogona, który już był zniekształcony po ugryzieniu rekina. Dzisiaj niebezpieczeństwo minęło. Wyniki krwi tego ranka znacząco się poprawiły i zaczęła jeść. Lepiej też pływa. Nie wszystko jeszcze jest w porządku, ale odzyskaliśmy nadzieję. Carson się rozpłakała. Nie spodziewała się po sobie takiej emocjonalnej reakcji. Ściskając słuchawkę w dłoni, osunęła się po ścianie na podłogę i szlochała rozpaczliwie. Odczuwała wstyd, że Blake jest tego świadkiem, ale nie mogła się powstrzymać. – Już dobrze, Carson – powiedział łagodnie. – Delphine to delfin z charakterem. – Tak się cieszę – wykrztusiła. – Ty… nie wiesz, co przechodziłam. – Chyba się domyślam. – Dziękuję ci, Blake. Bardzo ci dziękuję. – Nie dziękuj mnie. Tu w Mote mają niewiarygodny zespół. To oni zasługują na pochwałę. – Dobrze. Napiszę do nich jeszcze dziś. – Dotacja byłaby mile widziana. Koszty opieki nad Delphine będą bardzo wysokie. – Oczywiście – zgodziła się. – Moja wdzięczność jest bezgraniczna. – Cóż, będę kończył. Muszę złapać samolot. Chciałem tylko, żebyś wiedziała. – Wracasz do domu? – Tutaj już skończyłem. – A kiedy wróci Delphine? – Nie potrafię powiedzieć. Trzeba cierpliwie czekać i obserwować, jak sobie radzi. Decyzja nie należy do mnie. – Blake… – Zawahała się. – Zadzwonisz do mnie po powrocie? – zapytała. – Chciałabym się z tobą zobaczyć. – Nie odpowiedział. – Proszę – dodała. – Tak, oczywiście – odparł, choć bez radości. – Pozałatwiam pilne sprawy i się odezwę. Mam tonę papierkowej roboty na biurku. Ale zadzwonię.
Usłyszała dźwięk odkładanej słuchawki. Zmartwił ją ton Blake’a. Wydawał się chłodny i zdystansowany. Wolała już jego gniew. Ale Delphine wyzdrowieje. Po raz pierwszy od wielu dni Carson się uśmiechnęła. Zapukała do drzwi Nate’a. Nikt nie odpowiedział. – Nate?! – zawołała. Żadnej reakcji. Przekręciła gałkę w drzwiach i delikatnie je popchnęła. Nie chciała przestraszyć siostrzeńca, nie była też pewna, jak zareaguje na jej widok. Może znów zacznie zawodzić. W pokoju panował półmrok. Dora uprzedziła ją, że Nate nie otwiera żaluzji, bo woli oglądać telewizję i grać w swoje gry po ciemku. Tak jak przepowiadała Dora, siedział przed ekranem z grą wideo. – Nate? Obrócił się gwałtownie. Znów dostrzegła rezerwę w jego oczach, tę samą nieufność, którą zauważyła, gdy po raz pierwszy się spotkali. To ją zabolało. – Mogę wejść? – Nie. – Odwrócił się do telewizora. Zawahała się na progu. – Mam dobre wieści. – Idź sobie. – Chodzi o Delphine. Palce Nate’a znieruchomiały. – Co? Carson podeszła bliżej. – Dzwonił Blake. To on przyjechał, gdy Delphine zachorowała, i zabrał ją do szpitala na Florydzie. Żadnej odpowiedzi. – Powiedział, że Delphine czuje się o wiele lepiej. Wyzdrowieje. Wyraz twarzy Nate’a się nie zmienił, ale chłopiec opuścił dłoń i położył kontroler do gier na podłodze. – A co z jej ranami? – Cóż, lekarze podali jej lekarstwa i trochę czasu upłynie, zanim wszystko się zagoi, ale są zdania, że nic jej nie będzie. Tylko to wymaga czasu. Nate milczał. – Chciałam ci to powiedzieć. I chciałam cię przeprosić. Wiem, że się zdenerwowałam i próbowałam tobą potrząsnąć. Źle postąpiłam. Czasami ludzie wpadają w gniew i robią rzeczy, których nie powinni. Rzeczy, których żałują. Przepraszam – powtórzyła. Nie zareagował. – Dobrze. – Zdobyła się na uśmiech i odwróciła, aby wyjść z pokoju. Miała nadzieję, że Nate ją zatrzyma i powie, iż cieszy się z powrotu Delphine do zdrowia. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Podniósł kontroler i wrócił do gry. Zamknąwszy za sobą drzwi, uświadomiła sobie, że nie tylko rany Delphine muszą się zagoić.
Rozdział dwudziesty Tydzień później Carson pobiegła na spotkanie w kawiarni Medley na Wyspie Sullivana. Blake w końcu zadzwonił. Po wypadku Delphine jego nastawienie do niej zdecydowanie się zmieniło. Brzmiał bardzo formalnie i szorstko, ale odważyła się poprosić go o spotkanie. Weszła do środka i zauważyła, że Blake stoi już przy ladzie. Miał na sobie szorty khaki, brązowy podkoszulek i sandały. Wyglądał jeszcze bardziej niedbale niż zazwyczaj. Jego ciemne włosy urosły i zapuścił jedną z tych bródek z wąsem, które uważała za bardzo fajne u mężczyzn lekceważących modę. Pewnie nie chciało mu się golić. Na jego widok poczuła przypływ pożądania i z niepokojem uświadomiła sobie, że lubi go bardziej, niżby chciała. Wpatrywał się w ścianę, na której białą kredą wypisano ofertę dnia. – Cześć – powiedziała, podchodząc bliżej. Zerknął na nią przez ramię. Od razu się uśmiechnął, a jego oczy rozbłysły. Potem jakby przypomniał sobie, że powinien być zły, i jego uśmiech zbladł. – Cześć – odparł chłodno. – Miło cię znów widzieć. Wracamy więc do bycia dla siebie obcymi osobami, pomyślała z żalem. – Dzięki, że zgodziłeś się ze mną spotkać. – Nie ma sprawy – mruknął niedbale. – To część mojej pracy. Wciągnęła powietrze do płuc. – Musisz być taki podły? – Nie sądziłem, że jestem podły. – Nieważne – prychnęła, odwracając się, aby odejść. – Widzę, że to nie był dobry pomysł. – Zaczekaj! – zawołał pospiesznie. Odwróciła się, mierząc go złym wzrokiem ze zranioną miną. – Okej, nadal jestem zły. – A ja nadal jestem zdruzgotana – odparła drżącym głosem. Zmarszczył brwi z namysłem. – Masz ochotę na kawę? – zapytał pojednawczym tonem. Pozbierała myśli i zerknęła na menu wypisane kredą na ogromnej tablicy. – Poproszę latte. Blake złożył zamówienie. Carson przycisnęła dłoń do żołądka, próbując uspokoić oddech i odzyskać panowanie nad sobą. Z kubkami w dłoniach rozejrzeli się po małej sali, o tej porze prawie pustej, i zajęli stolik przy oknie. – Blake – zaczęła. Obawiała się tej rozmowy, ale wiedziała, że nie sposób jej uniknąć. Lepiej od razu rzucić się na głęboką wodę, niż męczyć się bolesnymi pogaduszkami. – Poprosiłam cię o spotkanie, bo chciałam… musiałam powiedzieć ci osobiście, jak bardzo mi przykro z powodu wypadku Delphine. Podniosła wzrok i zobaczyła, że Blake siedzi z dłońmi zaciśniętymi na kubku i wpatruje się w swoją kawę. – Nie byłam w stanie normalnie oddychać, dopóki nie zadzwoniłeś i nie powiedziałeś, że Delphine wyzdrowieje. Gdyby umarła, nie wiem, co bym zrobiła. Czuję się tak, jakbym otrzymała drugą szansę – kontynuowała. – Tak, to Nate zostawił te wędki na noc. Ale ja zawiniłam bardziej, w ogóle zapraszając Delphine do pomostu. Teraz to wiem. Chciałam jej tam dla własnej przyjemności. Z jakiegoś powodu, możesz w to wierzyć lub nie, ona też szukała mojego towarzystwa. Ale to nie jest żadne usprawiedliwienie. Teraz wiem, że pojawiła się tam, gdzie nie powinna być. – I została ranna.
– Tak – potwierdziła. – Bardzo mi przykro. – Rozumiem, że to się zdarza – powiedział. – Nie rozumiem jednak, jak mogło przydarzyć się tobie. Byłem pewny, że jesteś po mojej stronie. – Jestem. – Czyżby? To dlaczego ani razu nie wspomniałaś, że masz tego przyjaznego delfina, który przypływa do twojego pomostu? Karmiłaś go. Pływałaś z nim. Zachowywałaś się nie lepiej niż te łodzie wycieczkowe, które wabią delfiny dla turystów. Czuję się zdradzony, Carson. Czuję się… – Zraniony – podpowiedziała. Zacisnął wargi i pokiwał głową. – I rozczarowany. Nie miała nic na swoją obronę. Zniosłaby jego gniew, ale jego uraza i rozczarowanie były druzgocące. – Blake, przepraszam. Spojrzał jej w oczy, jakby oceniał jej szczerość. Dostrzegła w nich błysk. – W porządku. Wiedziała, że tak mówi się tylko wtedy, gdy naprawdę nie zostało już nic do powiedzenia. Nie zasłużyła jeszcze na jego wybaczenie. – Co teraz? – zapytała. – Czy mówiłem ci już, że zgodnie z federalną ustawą o ochronie ssaków morskich karmienie delfinów jest nielegalne i podlega karze grzywny do wysokości dwudziestu dwóch tysięcy dolarów w sądzie cywilnym lub karze roku więzienia i grzywny w wysokości dwudziestu pięciu tysięcy dolarów w sądzie karnym? Carson zbladła i utkwiła w nim wzrok. – Czy mówiłam ci już, że przekazujemy znaczącą dotację na szpital? Blake uśmiechnął się półgębkiem. – Cieszę się, że to słyszę. Potrzebują pieniędzy. – Nie zamierzasz chyba… – Nie, jeśli przestaniesz… – Przestanę – obiecała. – Jeśli więc Delphine zostanie wypuszczona do zatoki – zapytał – nie będziesz jej przywoływać do pomostu? Ani karmić? Nigdy? Zobaczyła przed oczami Delphine i znów poczuła moc łączącej ich więzi. Na samą myśl o zerwaniu jej poczuła nagły, przenikliwy ból. – To będzie trudne – przyznała powoli. – Czuję się tak, jakbym traciła najlepszego przyjaciela. Ale nie chcę, by kiedykolwiek znów spotkało ją coś złego. A jeśli sama przypłynie? Czy mogę się chociaż z nią przywitać? – Oczywiście, że możesz. Dopóki nie zaczniesz jej karmić ani z nią pływać. I nikomu innemu nie pozwolisz jej karmić. – Wystarczy mi, że znów ją zobaczę. Okropnie za nią tęsknię. – Urwała, uświadomiwszy sobie, że stąpa po grząskim gruncie. Nie chciała znów zacząć płakać. – Sprawdzisz mnie, jeśli zechcesz. Powstrzymał ten swój uśmieszek. – Może to zrobię. – Zerknął na zegarek i rozprostował nogi. – Muszę już iść – oznajmił stanowczo, podnosząc swój kubek. Jego nagła decyzja zbiła Carson z tropu. Pod wpływem impulsu złapała go za rękę. – Zaczekaj. – Wrócił na swoje krzesło, a ona cofnęła dłoń i wbiła wzrok w blat stolika.
– Posłuchaj, wiem, że cię rozczarowałam. Co będzie z nami? Wzruszył ramionami. – Nie wiem. Spojrzała na niego i poczuła dreszcz strachu. W tej samej chwili zrozumiała, że nie chce, aby odszedł. Było to dla niej nowe doznanie. W przeszłości, jeśli tylko pojawił się jakiś konflikt lub problem, uciekała jako pierwsza. Teraz jednak, po raz pierwszy w życiu, nie chciała, aby to się skończyło. – Popełniłam błąd. Przyznaję. Ty nigdy nie popełniłeś błędu? – Jasne, że popełniłem. Nie o to chodzi. – Zamilkł i minęły całe wieki, zanim znów się odezwał. – Po prostu nie wiem, czy pragniemy tego samego. Myślałem, że tak, ale po tym… Carson próbowała zebrać rozbiegane myśli. – Jestem tą samą osobą dzisiaj, którą byłam wczoraj i przedwczoraj. Ale wiele przeszłam w ostatnich dniach. Wiele się nauczyłam. Naprawdę. Zaczęła mówić i nagle jakby puściły wszystkie tamy, a słowa znalazły sobie ujście. Nie zataiła żadnego szczegółu, opowiedziała mu, jak zbudziły ją krzyki Delphine, jaki przeżyła wstrząs na widok jej potwornych okaleczeń i haczyka w ustach, jaka była zrozpaczona, gdy okazało się, że Delphine musi lecieć na Florydę. Opowiedziała mu o swoim gniewie na Nate’a za to, że zostawił wędki na noc, o tym, co Dora powiedziała o jej matce, i o wyjaśnieniach Buni. O tym, co sobie przypomniała po wielu latach z nocy, kiedy zginęła jej matka. W końcu szczerze opisała, jak z rozpaczy upiła się na pomoście. – Wiem, że nie zmienię przeszłości. Nie naprawię własnych ani cudzych błędów. Ale mogę zacząć od tego, że zmienię siebie. Blake, mam wrażenie, jakbym stała na progu nowego początku. To pora na drugą szansę. Dla Delphine i dla mnie. – Wzięła głęboki oddech. – Proszę też więc o drugą szansę z tobą. Blake w zamyśleniu potarł szczękę. Gdy znów się odezwał, w jego głosie nie było protekcjonalności. Carson przyjęła to z wdzięcznością. – Wiem, że potraktowałem cię zbyt surowo tamtego dnia. Nie chodzi o to, że nie gniewałbym się na każdego w podobnej sytuacji. Byłem wyjątkowo zły, bo zobaczyłem tam ciebie. – Wiem – odparła. Odwróciła się do okna. – Poczułeś się zdradzony. – Byłem przerażony. Odwróciła głowę, aby na niego spojrzeć. Skubał brzeg swojego papierowego kubka. – Bałem się, że spotka cię coś złego. Delfiny to silne dzikie zwierzęta i bywają bardzo agresywne. Mogą mocno ugryźć… istnieją dowody wielu takich przypadków. Jeśli wydawałem się wściekły, to dlatego, że zobaczyłem cię w wodzie i bałem się o ciebie. Wiedziała, że dostrzegł ulgę na jej twarzy. – Ty jesteś jedyną osobą, która może mnie zranić. – Nie chcę cię zranić. – Więc nie rań. Po rozstaniu z Blakiem Carson poszła prosto do Dunleavy’s. Musiała odpokutować jeszcze jeden grzech. W pubie panowała cisza, był to spokojny okres pomiędzy lunchem a wieczornym napływem gości. Kilku stałych bywalców siedziało przy stolikach. Zauważyła Devlina przy barze. Nie było sposobu, aby go uniknąć i dostać się do Briana za bar. Gdy Brian podniósł głowę, zobaczył ją i przestał polerować szkło. – Cześć, Brian! – zawołała, podchodząc bliżej. – Carson – odparł wyjątkowo powściągliwie. – Lepiej się czujesz? – Tak, dziękuję – odparła zdenerwowana jego wyraźnym chłodem.
Oczy Devlina zalśniły na jej widok. – Witaj, nieznajoma – powiedział, opierając się o bar. – Cieszę się, że cię widzę. Brakowało mi twojej ślicznej buzi. Ciężko jest gapić się cały dzień na paskudną gębę Briana. Zerknęła na Devlina, w ogóle niezaskoczona faktem, że nie wykazywał nawet cienia skruchy za swoje wcześniejsze wybryki. Zaczęła się zastanawiać, czy w ogóle coś pamiętał. – Cześć, Dev – odparła swobodnie, po czym znów spojrzała na Briana. – Możemy porozmawiać? Na osobności. – Jasne. – Odłożył szklankę i ręcznik. – W moim biurze – dodał żartobliwie, pokazując jej gestem jedną z lóż. Poszła za nim do loży najbardziej oddalonej od baru i usiadła naprzeciwko niego. Devlin ze zdumieniem odprowadził ich wzrokiem. Usiadła na kanapie, zaciskając kolana i łącząc dłonie na podołku. Spojrzała przez drewniany stół na Briana. Odchylił się na oparcie, złożył dłonie na blacie i czekał. – Brian, bardzo się wstydzę czegoś, co zrobiłam – zaczęła niepewnie. – Może słyszałeś, co przydarzyło się delfinowi przy pomoście Morskiej Bryzy? Ponuro pokiwał głową. – To mała wyspa. Bardzo smutna historia. – Kochałam tego delfina, ale to z mojej winy doszło do wypadku. Kilka innych spraw potoczyło się źle tamtego dnia i dało mi w kość. Bardzo. Gdy przyszłam do pracy, nie byłam sobą. Nie, żeby to usprawiedliwiało to, co zrobiłam – dodała pospiesznie. Z trudem przełknęła ślinę. Musiała przestać owijać w bawełnę i po prostu to z siebie wyrzucić. – Brian, ukradłam ci butelkę Southern Comfort. Milczał przez chwilę. – Fatalnie się z tym czuję – przyznał, patrząc na swoje dłonie. – Więc jest nas dwoje. Czy poprawi ci jakoś humor, jeśli powiem, że to był jedyny raz, kiedy coś ukradłam? Jedyny w całym moim życiu? Podniósł wzrok i dostrzegł szczery żal w jej oczach, ale nadal zaciskał wargi. – Czy poprawi ci humor, jeśli powiem, że to nie ma znaczenia? Zbladła, przez chwilę bała się, że zemdleje. – Zapłacę za alkohol – obiecała. Jego spojrzenie mówiło wyraźnie, żeby dała sobie spokój. – Tak, i wtedy wszystko wróci do normy? Pomiędzy nami będzie po staremu? – zapytał ze smutkiem. Patrzyła na swoje dłonie, a jej serce waliło jak oszalałe. – Nie, zdaję sobie sprawę, że już nigdy tak nie będzie. – Wiem, że picie odsuwa problemy na później. – Zacisnął palce na grzbiecie nosa. – Żadnego odkładania na później, mała. Tylko ignorujesz w ten sposób problemy, nic więcej. To żadne rozwiązanie. – Tak, uświadomiłam to sobie. I mam wrażenie, że wiesz, o czym mówisz – dodała z wahaniem. – Od dwudziestu lat trzeźwy. Tak, jestem alkoholikiem. Jego wyznanie zbiło ją z tropu. – Więc dlaczego pracujesz w barze? Uśmiechnął się lekko. – Posłuchaj, dzieciaku. Robię to od lat. Wiem, jak pracować z alkoholem i nie pić. Ty nie wiesz. Dlatego nie możesz pracować z alkoholem. Przyglądała mu się, gdy odchylił się na oparcie kanapy. Był troskliwym, uczciwym mężczyzną, który nie zasługiwał na to, co mu zrobiła. – Co teraz? – zapytała.
– Z kradzieżą czy piciem? – zapytał cicho, bez sarkazmu. – I z tym, i z tym. – Nie zamierzam ci wmawiać, że wszystko będzie dobrze, bo nie będzie. Możesz wierzyć lub nie, ale nie jesteś pierwszą osobą, która mnie okradła. Widziałem już wiele. Wpychanie różnych rzeczy, gorzały i jedzenia, do plastikowych worków. A potem udawanie, że się wynosi śmieci. Cholera, miałem kiedyś kucharza, który wrzucił do takiego worka na śmieci dwadzieścia steków, a jego kumpel przyszedł, aby je odebrać. Sprytne, ale rozpaczliwe. Nie byłem dla nich miły. Restauracja to jeden z najtrudniejszych biznesów do prowadzenia. Każdy cent się liczy. Prawda była taka, że miała wtedy w nosie zyski i straty restauracji. Który pracownik o to dba? Zwiesiła głowę. Nie wiedziała, czy można czuć się jeszcze gorzej z powodu kradzieży, niż ona się czuła. – Nie zazdroszczę ci mierzenia się z tym problemem – kontynuował Brian. – Ale chyba nie muszę ci mówić, że nie możesz tu już dłużej pracować. – Wiem – odparła. – Jestem ci wdzięczna, Brian. Za tę pracę i za twoją dobroć. – Nie jesteś małą dziewczynką, Carson. Sama podejmujesz decyzje. Przyznałaś jednak, że masz problem z alkoholem, więc chciałbym… modlę się, że rozważysz AA. Myślę, że jesteś dość silna, aby z tym walczyć. Z radością zabiorę cię na spotkanie. Gdybyś wolała pójść sama, sporo się ich odbywa w naszej okolicy. Ale idź. Chociaż raz. – Zastanowię się nad tym, Brianie, obiecuję. Doceniam twoją wyrozumiałość w kwestii kradzieży i dziękuję, że troszczysz się o mnie na tyle, aby zaproponować pomoc. Wyciągnął dłoń i uścisnął jej rękę. – Doceniam to, że miałaś odwagę sama się przyznać. Wiedziałem, że zabrałaś tę butelkę. Zbladła na te słowa, gdy ściskała mu dłoń. Brian się uśmiechnął. – Jesteś tu zawsze mile widziana. I przyprowadź z sobą Bunię. Od wieków nie widziałem tej renegatki.
Rozdział dwudziesty pierwszy Kilka dni później Carson wyjrzała przez okno i ze zdumieniem zauważyła, że przed drzwiami domu stoi Blake. Spędziła z nim noc, pożegnali się po porannej kawie. Blake pojechał do pracy w Fort Johnson, a Carson wróciła do Morskiej Bryzy. Zastanawiała się teraz, czego zapomniał, że przywiodło go to aż tutaj. – Cześć – powiedziała z serdecznym uśmiechem, otwierając drzwi. Uśmiech Blake’a był wymuszony, a w jego ciemnych oczach błyszczał niepokój. – Cześć – mruknął. – Wejdź – poprosiła. Spochmurniała, odsuwając się. – Co się stało? – Możemy przez chwilę porozmawiać? Zakręciło się jej w głowie. – Hm, pewnie. Zapraszam. – Wskazała salon. Usiedli naprzeciwko siebie w fotelach. Blake siedział sztywno w bladoniebieskiej dżinsowej koszuli postrzępionej przy mankietach, które odsłaniały opalone dłonie ułożone płasko na jego udach. Carson odgarnęła włosy z twarzy. – Wyjątkowo dziś wilgotno – zauważyła, inicjując rozmowę. – Ale Bunia nie chce włączyć klimatyzacji. Twierdzi, że to lubi. Blake roześmiał się, ale bez przekonania. Złożył dłonie i utkwił w nich wzrok. Skrzyżowała nogi i zacisnęła mocno wargi, czując skurcz w żołądku. – Carson, muszę ci coś powiedzieć. – Okej – mruknęła ostrożnie. – Chodzi o Delphine. – Co z nią? – Przez kilka ostatnich dni przeszukiwałem całą moją dokumentację fotograficzną delfinów, które zauważyliśmy w tej okolicy w ciągu ostatnich pięciu lat, próbując znaleźć odpowiedniki zdjęć, które mi podesłałaś. Carson, szukałem, aż oczy zaczęły mi łzawić. Eric też. Nie ma żadnego śladu po Delphine w naszych plikach. Zmarszczyła brwi. – Co to oznacza? – Nie jest sklasyfikowana jako mieszkaniec charlestońskiego estuarium. Nie jest jednym z naszych delfinów. – Jak to możliwe? Przecież była tutaj, prawda? – Istnieje kilka możliwości. Mogła po prostu migrować wzdłuż wybrzeża, gdy przytrafił się ten wypadek z rekinem i została ranna. Wypłynęła na jakiś czas na spokojniejsze wody. Wtedy znalazła ciebie i darmowe posiłki, więc postanowiła zostać. – Czy one to robią? Przybrzeżne delfiny wpływają do rzek? Pokiwał głową. – Owszem. Większość preferuje dany obszar, ale niektóre akceptują obie drogi. Są też takie, które pływają za kutrami krewetkowymi znad wybrzeża do zatoki, a ty mówiłaś, że tamtego ranka widziałaś w pobliżu kuter. Moim zdaniem z jakiegoś powodu wpłynęła do zatoczki i już została. – Więc jest tutaj sama? – Carson ogarnęło współczucie dla Delphine. – Nic dziwnego, że się ze mną zaprzyjaźniła. – Albo została, bo ty zaprzyjaźniłaś się z nią. A to różnica. – Zawsze z gorliwością wypominasz mi mój błąd.
– Przepraszam. Po prostu nie chcę, żebyś trzymała się tego sentymentalnego myślenia. Dla dobra was obu. – To co teraz zrobimy? Gdy wróci, czy zostanie członkiem lokalnej społeczności delfinów? Potarł dłonie, jakby się denerwował, że nie radzi sobie z sytuacją. – Na tym, Carson, polega problem. Wyczuła zmianę w jego głosie i napięcie promieniujące z jego ciała. Wyciszyła emocje i skoncentrowała się na słuchaniu. – Jaki problem? – Carson – zaczął spokojnie. – Skoro Delphine nie stanowi części populacji z tego obszaru, szpital Mote Marine Laboratory nie odeśle jej tu z powrotem. – Co takiego? Nie mogą tego zrobić. Tu jest jej dom. Nie mogą jej tam zatrzymać! – Nie zatrzymają jej – wtrącił, próbując ją uspokoić. – Nie mogą jej wypuścić na Florydzie! To absurd. Nie jest stamtąd. Jaki to miałoby sens? Tutaj przynajmniej ma mnie. Zna mnie. – Carson, posłuchaj. To jest o wiele bardziej skomplikowane. Po pierwsze, fakt, że nie jest rezydentką naszych wód, oznacza, że nie dostanie tu żadnego wsparcia. To pierwszy problem. Drugi polega na tym, co właśnie powiedziałaś: ty się nią zajmiesz. Do tego nie możemy dopuścić. Rozmawialiśmy już o tym. Szczerze mówiąc, Carson, szczególna przyjacielskość Delphine budzi w nas niepokój, że ona już nauczyła się za bardzo polegać na człowieku. Jest kandydatką na kolejnego żebraka, a to dla niej niewskazane. Po trzecie, i najważniejsze, odniosła poważne obrażenia, a to w połączeniu z uszkodzoną płetwą ogonową czyni z niej zagrożonego delfina. – Wypuścił powietrze i spojrzał jej w oczy. – Wzięliśmy pod uwagę wszystkie aspekty. NOAA nie traktuje lekko takich decyzji. Chcemy, aby delfiny wracały na łono natury, jeśli tylko to możliwe. Nie ma jeszcze żadnych rozstrzygnięć, wszystko zależy od postępów w leczeniu. I – dodał ponuro – przygotuj się. Pojawił się także czwarty problem. Delphine nie robi oczekiwanych postępów. Nie ma apetytu i staje się coraz bardziej apatyczna. – Od jak dawna o tym wiesz? – Od kilku dni. – I czekałeś do dzisiaj, żeby mi o tym powiedzieć? – Nie chciałem cię denerwować. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że jakoś przezwycięży kryzys. Próbowała wyobrazić sobie Delphine – jej ciekawskie oczy, jej upartą przyjacielskość – smutną i ranną w jakimś obcym zbiorniku. Jej dłonie zwilgotniały, a na czoło wystąpiły krople potu. Otarła wilgoć, przeklinając parne powietrze. – Niektóre delfiny stają się apatyczne w obcym środowisku – kontynuował Blake. – Czasami istnieje ukryty problem medyczny, ale nie wiemy, co dolega Delphine. Niewykluczone, że przeniosą ją do innej placówki. – Nie! – zawołała Carson. Wstała i zaczęła spacerować po pokoju przerażona nowymi informacjami. – Nie rozumiem! Dlaczego pokazałeś mi tamte dzikie delfiny? Wmawiałeś mi, że lepiej jest im żyć w naturalnym środowisku, socjalizować się, polować. A teraz mówisz, że oni nie chcą wypuścić Delphine na wolność. Że zamierzają ją przenieść do innej placówki. Zgodzisz się na to? Ona nie zrozumie, dlaczego ją tam zamknięto. To okrutne. Blake wyciągnął do niej rękę. – Carson. – Nie dotykaj mnie! – zawołała, unosząc dłonie do góry. – Nie rozumiem, dlaczego na to pozwalasz. Pracujesz w NOAA. Powstrzymaj to. Możesz im nakazać przywieźć ją tutaj. – Nie mogę. Nie mam takiej władzy. A nawet gdybym miał, nie zrobiłbym tego.
– Dlaczego? – syknęła przez zaciśnięte zęby. – Bo zawsze kierujemy się tym, co jest najlepsze dla delfina. Wydała z siebie charkot, gryząc się w język. Miała ochotę wykrzyczeć mu w twarz, że go nienawidzi, ale oczywiście nie zrobiła tego. Czuła, że sytuacja ją przerasta. Nie potrafiła znieść swojej odpowiedzialności za stan Delphine. Nie mogła już dłużej patrzeć na Blake’a ani przebywać blisko niego. Miała dość tych jego zasad i przepisów, jego nieumiejętności zrozumienia jej relacji z Delphine. Jego braku wrażliwości. Skończyła z nim, skończyła z tym wszystkim. Stara panika zaczęła narastać w jej piersi – wiedziała tylko tyle, że musi stąd uciec. – Chcę zostać sama – oświadczyła. Wskazała mu drzwi. – Proszę, wyjdź. – Odwróciła się i wybiegła z pokoju, gardząc sobą za ten emocjonalny wybuch. Przebiegła przez parny dom, gnana rozpaczliwym pragnieniem wydostania się na zewnątrz, na świeże powietrze, aby odzyskać panowanie nad sobą. Potrzebowała kojącego spotkania z wodą. Niebo nad lądem wyglądało jak fioletowa ściana deszczu. Na wyspie wciąż jeszcze świeciło słońce. Błyskawice rozdzierały chmury, a zaraz po nich rozlegały się niskie powarkiwania grzmotów. Nad wyspami, jakby dla kontrastu, niebo nadal było błękitne. Carson wbiegła na pomost, mocno uderzając stopami o ziemię. Rozebrała się do bielizny, po czym zawisła z palcami nad krawędzią. Oddychała głęboko i coraz spokojniej, gdy promienie słońca przeszywały wodę. W głębinie przy porośniętych mchem palach dostrzegła długi, ciemny cień. Jej serce zgubiło rytm, instynktownie pomyślała o Delphine. Pochyliła się nad krawędzią i zaczęła lustrować wzrokiem fale. Nie zobaczyła nic wyjątkowego, tylko poruszanie się w górę i w dół żyjącego, oddychającego wodnego świata. Wpatrywała się w błękitne głębiny oceanu i czuła, jak niepokój powoli ulatnia się z jej ciała. Jakby ktoś jednym naciśnięciem guzika usunął całą litanię obaw, które składowała w mózgu. Niedługo potem jej oddech zrównał się z łagodnym rytmem fal, a myśli stały się spokojne i racjonalne. Morze było, jak wiedziała, domem niezliczonych żywych istot. Małe rybki krążyły pomiędzy dającymi bezpieczeństwo palami, skubiąc glony. Wzdłuż linii brzegu czarne końcówki ostryg ułożone jedna na drugiej tworzyły smakowite kolczaste łoże. Wpatrując się w piaszczyste dno zatoki, zastanawiała się, czy tamten mroczny cień sobie tylko wyobraziła. Objęła się ramionami i przygryzła wargę w zamyśleniu. Jak długo jeszcze będzie tak stać i trząść się na krawędzi? Przypomniała sobie słowa Buni. „Jesteś najsilniejszą dziewczyną, jaką znam”. Przypomniała sobie bezczelnie śmiałe, pewne siebie spojrzenie swojej przodkini Claire na obrazie. W końcu pomyślała o matce i odwadze, jakiej wymagała od młodej kobiety samotna podróż do Ameryki, aby tu rozpocząć nowe życie. Musiała na nowo odnaleźć tę odwagę w sobie. Pewnie, nadal bała się mrocznych cieni w wodzie. Byłaby głupia, gdyby się nie bała. Ale to morze stanowiło też jej terytorium. Ponad pięćset milionów lat temu wszyscy nazywaliśmy morze domem. Nasza więź z oceanem była osobista. Świadomość tej więzi wyssała z mlekiem matki. Poruszyła nogami i poczuła krążenie krwi w żyłach. Promienie słońca łaskotały jej twarz, gdy uniosła ramiona nad głowę, a potem zaznaczyła wzrokiem miejsce w oddali. Zaczerpnęła powietrza, tym jednym aktem podkreślając ogromną ewolucyjną różnicę pomiędzy sobą a rybami w morzu. Ta sama potrzeba oddychania łączyła ją z delfinami. Zanurkowała. Chłodna woda objęła ją na powitanie. Dom, pomyślała, szeroko rozkładając ręce i uwalniając przez usta strumień bąbelków. Kopiąc mocno, wypłynęła na powierzchnię spragniona powietrza. Krople wody spływały po jej uśmiechniętej twarzy, gdy wyrzuciła ramiona do przodu i znów kopnęła, mocno. Jeden ruch za drugim, płynęła bez
zatrzymywania się pod prąd, upojona triumfem. Popłynęła prosto do pomostu pana Bellowsa, gdzie odpoczęła, czując, że jej ramiona zmęczyły się po wielu dniach bezczynności. Udało się, westchnęła w euforii. Spojrzała na pomost Morskiej Bryzy, aby ocenić odległość. A teraz powrót. Odepchnęła się i ruszyła z powrotem. Tym razem narzuciła sobie spokojniejsze tempo, rozkoszując się doznaniem wyciągania ramion najdalej, jak tylko się da, i dotykiem słońca na twarzy. Wyobraziła sobie, że Delphine płynie obok, zobaczyła jej przyjazne błyszczące oczy, ciekawe następnej przygody. Poczuła, że przepływa przez nią energia delfina. Te wody pełne są wspomnień, uświadomiła sobie, i w tej chwili olśnienia zrozumiała, że Delphine już zawsze będzie przy niej. Gdy podpłynęła bliżej pomostu, zobaczyła Blake’a. Czekał na nią. Wyciągnął rękę, aby pomóc jej wejść. Uraza i gniew, które czuła, zniknęły, gdy inna część niej – silniejsza, bardziej pewna siebie – ucieszyła się na jego widok. W jej sercu nie było już miejsca na małostkową drażliwość. Chwyciła pomocną dłoń. Blake otulił jej ramiona ręcznikiem, po czym uprzejmie się cofnął, bez wątpienia wciąż obawiając się wybuchu. – Czy możemy o tym porozmawiać? – zapytał. – Proszę, Carson. To bardzo ważne. – Tak, oczywiście – odparła pojednawczym tonem. Zaczęła wycierać się ręcznikiem. – Przepraszam za moje zachowanie. Nadal jestem przeczulona na punkcie Delphine. Ale o czym chcesz rozmawiać? Właśnie mi powiedziałeś, że decyzja już zapadła. – Urwała, oddychając powoli. – Delphine zostanie przeniesiona do innej placówki. – Wcale tak nie powiedziałem – odparł, wyraźnie artykułując słowa. – Powiedziałem, że Delphine kiepsko sobie radzi. Rozważają przeniesienie jej do innej placówki. – Bez dowodu na to, że jest częścią tutejszej społeczności, i tak by do tego doszło – mruknęła. Westchnęła z przygnębieniem i owinęła się ciaśniej ręcznikiem. – Co to za różnica? – Jest różnica i chcę, abyś to właśnie zrozumiała. – Przeniósł ciężar z nogi na nogę i położył dłonie na biodrach. Carson wiedziała już, iż postawa ta oznacza, że wiele na ten temat myślał i zamierza się wytłumaczyć. – Miejsce, do którego może trafić Delphine, jest naprawdę wyjątkowe. Znajduje się na Florida Keys i ma naturalne laguny, przez które przepływa morska woda. Nadal będzie w Oceanie Atlantyckim, jej domu. To nie jest betonowy zbiornik. Zostanie przedstawiona nowej rodzinie. Oni tam wiedzą, co robią. Delphine powita oddany personel i w końcu też inne delfiny. Jeśli tam trafi, zyska nową rodzinę. Widywałem już podobne przypadki. Na myśl, że Delphine stanie się częścią rodziny delfinów, uszło z niej całe zdenerwowanie. To było typowe dla Blake’a – wysłuchać jej trosk i zaoferować inteligentne rozwiązania. Jego reakcja była spokojna, subtelna i przekonująca. Osunęła się na pomost, skrzyżowała nogi i ciaśniej otuliła się ręcznikiem. Wpatrywała się w zatokę, która nadal wydawała się boleśnie pusta bez Delphine. Blake usiadł obok. Wokół panowała cisza, którą zakłócał tylko cichy pomruk piorunów niesiony przez nadpływające burzowe chmury. Lekko wzburzone szarozielone fale rozpryskiwały się na deskach. – Myślałam, że jesteś przeciwny trzymaniu delfinów w niewoli – szepnęła. Blake zdawał się doceniać jej wysiłek, jakby w końcu zrozumiał, że dla niej to nie jest czarno-białe i na tę sprawę nakładają się skomplikowane emocje. – Jeśli mnie zapytasz, czy jestem przeciwny odławianiu do niewoli dzikich delfinów, jednoznacznie odpowiem: tak, jestem przeciwny. Dzikich delfinów nie należy zabierać z ich środowiska naturalnego bez względu na powód. Z drugiej strony faktem jest, że istnieją już oceanaria i placówki, gdzie ranne, niesamodzielne delfiny mogą dożyć swoich dni otoczone troskliwą opieką i miłością. Takie delfiny najprawdopodobniej skończyłyby jako przynęta na rekiny albo zdechłyby z głodu, gdyby je wypuszczono. – Urwał. – Dolphin Research Center to właśnie takie miejsce. Tam trafi Delphine, jeśli zostanie uznana
za zbyt słabą, aby żyć na wolności. Podmuch chłodniejszego wiatru opryskał ich wodną mgiełką ze wzburzonej fali. Carson zadygotała i zaczęła szczękać zębami. Blake otoczył ją ramieniem. Przez chwilę się opierała, ale wymruczał łagodnie jej imię i przyciągnął ją bliżej. Poczuła siłę jego ramion i odprężyła się. Przytulił ją mocniej. Oddychała głęboko nikłym zapachem jego ciała w znoszonej koszuli. Nic nie mówił, zamiast tego oparł podbródek na jej miękkiej czuprynie. Założyła kosmyk włosów za ucho. – Myślę i myślę… – Urwała. – O czym myślisz? – Próbuję złożyć w całość elementy układanki, która męczy mnie od lat. Teraz wszystko nabiera dla mnie sensu. – Zamilkła. – Fakt, że zawsze unikałam związków, nigdy na nikogo ani na nic nie liczyłam, uciekałam od zobowiązań… może nie byłam dotychczas tego świadoma, ale spoglądając wstecz, jak inaczej mogę to wyjaśnić? Nie chciałam nawet mieszkania na własność, na litość boską. Zawsze miałam ten… – Urwała, szukając słowa. – Ten przymus bycia nieskrępowaną, wolną od wszystkiego i każdego, kto mógłby mnie spętać. Zaczerpnęła tchu. – Aż pojawiła się Delphine. Tego lata po raz pierwszy naprawdę się do kogoś przywiązałam, i wybrałam akurat delfina. – Roześmiała się, nadal dziwiąc się cudowi, którego doświadczyła. – Ona mnie odmieniła. Nie widzę innego sposobu, aby to wyjaśnić. Przez całe życie trzymałam wszystko na dystans… emocje, ludzi, na których mi zależało, odpowiedzialność. Nie mogłam tak potraktować Delphine. Musiałam wyjść ze skorupy, by się z nią porozumieć. – Pokręciła głową. – Jej nie mogłam zwieść. Nie mogłam z nią pływać zła albo smutna. Zmuszała mnie do tego, żebym wzmacniała swoje wibracje. Uszczęśliwiała mnie. – Jęknęła i ukryła twarz w dłoniach. – Czuję wstyd, gdy ci to mówię. Musisz myśleć, że jestem jakąś nawiedzoną świruską z LA. – Opuściła dłonie i spojrzała mu w oczy. – Ale to prawda. Nie jestem jeszcze gotowa na życie bez Delphine. – Wiem. Usiadła twarzą do niego. – Czuję się tak, jakbym ją porzucała. Zawsze wszystko porzucałam… kolejne zlecenia, związki. – Potrząsnęła głową. – Nigdy więcej tego nie zrobię. Blake, wiesz, że to jest mój najcięższy grzech. – Ona nie została porzucona, Carson – zapewnił z mocą Blake. – Wręcz przeciwnie. Oni bardzo chcą ją tam mieć. Nie przyłożyłaś ręki do tej decyzji. Była ranna, a ty jej pomogłaś przetrwać. – Czy potrafisz to wytłumaczyć Delphine? – zapytała. – Tak, żeby zrozumiała? Nie potrafisz – odpowiedziała za niego. – Tak jak nie potrafisz zrozumieć, co czuję. Postrzegasz delfiny jako fascynujące, inteligentne stworzenia. Na tym poprzestajesz. Nie bierzesz nawet pod uwagę możliwości, że delfiny i ludzie mogą nawiązać autentyczną więź, bo nie jest poparta naukowo. To coś, co czuję w sercu, a nie w głowie. Nie dysponuję dowodami, którymi mogłabym się z tobą podzielić. Ale wiem, że nasza więź istnieje. Jestem tego pewna. – Ależ nie wątpię, że łączy was więź – odparł, wytrzymując jej spojrzenie. – Wierzę ci. Westchnęła z ulgą, że w końcu zaakceptował jej uczucia. – Cała się trzęsiesz – mruknął. – Powinniśmy już wracać. – Masz rację – oświadczyła, zdecydowana zrealizować pomysł, który świtał jej w głowie, odkąd zabrano Delphine. – A ja muszę wyjechać. Na Florydę. Chcę zobaczyć Delphine. Na własne oczy się przekonać, jak ona się czuje. – Carson…
– Jeśli jest przygnębiona, ucieszy się na mój widok. Zna mnie. Może zdołam jej pomóc. Muszę spróbować. – Wzięła Blake’a za rękę. – Pomożesz mi? – Chcesz jechać do Dolphin Research Center? – Nie, do szpitala. Do Mote Marine Laboratory – odparła. – Leczenie może potrwać tygodniami. Miesiącami. – Zostanę tylko do czasu, dopóki nie zacznie się jej poprawiać. – Gdzie się zatrzymasz? Z czego się utrzymasz? – Znajdę pracę. Wynajmę coś taniego. Mam w tym wprawę. – Nie pozwolą ci do niej wejść. Tylko personel może ją widywać. – W takim razie pomóż mi znaleźć tam pracę. Albo staż. Wolontariat. Mogę zamiatać podłogi, czyścić zbiorniki. Wszystko, co otworzy mi drzwi do Delphine. Zmarszczył brwi. – Nie dasz rady wpłynąć na ich decyzję. – Nie mam takiego zamiaru. Chcę tylko pomóc Delphine. Jestem jej to winna. Po niebie przetoczył się grzmot, blisko i donośnie. Blake uniósł głowę, a błyskawica oświetliła jego profil. – Prosisz, abym pomógł ci wyjechać – rzekł. – Tak. – A co potem? – zapytał, zwracając ku niej twarz. – Teraz ja pytam ciebie. Co z nami? Carson poczuła, że przepełnia ją poczucie celu. Ujęła Blake’a za drugą rękę, uścisnęła mocno i spojrzała mu prosto w oczy. – Nie zrezygnuję z nas – powiedziała z mocą. – Blake, zależy mi na tobie. Bardzo. Wiem, że łączy nas coś wyjątkowego. Ale czuję też w głębi serca, że jeśli z tego zrezygnuję, jeśli sama nie przekonam się, że z Delphine wszystko w porządku, i nie sprawię, aby zrozumiała, że jej nie porzucam, nigdy nie zdołam ruszyć dalej. Znów będę uciekać. Rozumiesz? To właśnie robię za każdym razem. Przecinam więzi i odchodzę. A teraz próbuję wyjść z tego błędnego koła. Tylko jeżeli zdołam zamknąć tę sprawę z Delphine, będzie nadzieja dla mnie i dla ciebie. Pochylił się do przodu, aby ich czoła się zetknęły. – Obiecaj, że wrócisz. – Wrócę. Przesunął głowę i pocałował ją, leniwie, zaborczo. Grzmoty błyskawic zaryczały i odbiły się echem nad nimi, ostrzegając, że zbliża się epicentrum burzy. Blake ujął twarz Carson w dłonie, jakby chciał utrwalić sobie jej obraz. Chwycili się za ręce i pobiegli przez pomost ku bezpiecznemu schronieniu Morskiej Bryzy.
Rozdział dwudziesty drugi Wołałaś mnie? Bunia oderwała wzrok od starannie opakowanego pudełka, które trzymała na kolanach. Carson stała w drzwiach z zaciekawioną i być może też nieco zaniepokojoną miną z powodu niespodziewanego wezwania do pokoju Buni. Następnego ranka wyjeżdżała na Florydę. Przez cały dzień była niczym wirujący derwisz, pakując się i szykując do podróży. Teraz dom był pogrążony w ciszy, którą zakłócały tylko głosy dziewcząt na tylnej werandzie i stukot lodu w ich szklankach. Bunia przyjrzała się uważnie młodej kobiecie odzianej w coś, co zdążyła już zaakceptować jako jej wersję piżamy – męskie bokserki i stary podkoszulek. Długie włosy opadały Carson na ramiona niczym szal z czarnego aksamitu. – Tak, wejdź – odparła Bunia, zapraszając Carson gestem do środka. Poklepała fotel obok siebie. Carson uśmiechnęła się i dołączyła do Buni w saloniku przylegającym do sypialni. Z małej lampki z niebieskim kloszem sączyło się żółte światło na okrywający stół i krzesła perkal. Był to ulubiony pokój Buni, idealne miejsce na tête-à-tête. Bunia od niechcenia wygładziła palcami kołnierzyk jedwabnego szlafroka, mierząc kroki podchodzącej do niej Carson. Pocałowała babcię w policzek. – To miło. – Chciałam z tobą porozmawiać, zanim wyjedziesz – zaczęła Bunia. – Jestem spakowana i gotowa do drogi, całkiem jak w piosence – wtrąciła Carson. Bunia spojrzała na twarz wnuczki i dostrzegła znajome oznaki zbliżającego się wyjazdu – podekscytowanie w oczach, emanujący z niej przypływ energii. Dlaczego wszyscy, których kochała, zawsze tak chętnie wyjeżdżali? Bezkresna droga nigdy nie kusiła Buni. Nie rozumiała, dlaczego ktokolwiek chciałby zostawić wijące się strumienie, fenomenalne zachody słońca lub pieśń surferów tej części wybrzeża. W Charlestonie było mnóstwo przybytków kultury, które zadowoliłyby najbardziej wyrafinowany gust. Bunia nie chciała nawet wiedzieć, jaki urok kryją w sobie te dalekie obce miasta. Carson dostrzegła chyba niepokój na jej twarzy, bo pochyliła się i położyła dłoń na dłoni Buni. – Niedługo wrócę. Obiecuję. Nie będzie mnie tylko kilka tygodni. Wiem, jakie ważne jest dla ciebie to lato. Nie zawiodę cię. – Och, dziecko – powiedziała Bunia, klepiąc Carson po ręce. – Nigdy mnie nie zawiodłaś. Carson zmierzyła ją nieufnym spojrzeniem. – Nigdy? A ja mam wrażenie, że znów narobiłam bałaganu. Jak zwykle. – Nigdy – powtórzyła stanowczo Bunia. Nienawidziła defetyzmu u swoich wnuczek. Od razu próbowała go wyplenić. – Wręcz przeciwnie. I właśnie dlatego chciałam z tobą porozmawiać, Carson. – Spojrzała wnuczce prosto w oczy, chcąc, aby ta ją dobrze zrozumiała. – To był dla ciebie bardzo trudny miesiąc. A mimo to zniosłaś tę emocjonalną kolejkę górską rodzinnych sekretów, stawiłaś czoło swojemu piciu, wzięłaś na siebie odpowiedzialność za ten potworny wypadek z delfinem, a wszystko to z gracją i odwagą, które cechują niewiele kobiet. Urwała, gdy oczy Carson zogromniały z niedowierzania, i w tym momencie znów ujrzała małą dziewczynkę, która wprowadziła się do niej po pożarze cała w bandażach, z przypalonymi włosami i niebieskimi oczami pełnymi kruchej nadziei, która sprawiła, że Bunia oddała jej swoje serce. – Jestem z ciebie dumna – dodała z naciskiem, chcąc, aby jej słowa trafiły do celu. Carson na chwilę zacisnęła powieki, po czym znów je otwarła. – Nie jestem pewna, czy na to zasługuję – przyznała, jąkając się. – A co do mojego picia, mierzę się z nim codziennie. – Nikt z nas nie może zrobić więcej, moja droga. Budzimy się, dodajemy sobie otuchy i stawiamy
czoła nowemu dniu. Bo w przeciwnym razie leżelibyśmy w łóżku i marnowali życie. Zasłuchana Carson pokiwała głową. – Teraz mówisz jak Blake. Jest bardzo, jak by to powiedzieć, optymistyczny. – Doprawdy? – Bunia natychmiast nadstawiła uszu na wzmiankę o młodym dżentelmenie. – A jak się miewa ten miły młody człowiek? Carson uśmiechnęła się znacząco. – Znakomicie, Buniu. Starsza pani odczekała chwilę, ale gdy nie uzyskała więcej informacji, nie zdołała się powstrzymać przed pytaniem: – Nadal się z nim widujesz? Po tym wypadku z delfinem? – Chyba jestem na okresie próbnym – odparła Carson ze śmiechem. – Co myśli o twoim wyjeździe? – Nie jest zadowolony – przyznała Carson szczerze. – Ale rozumie moje pobudki. Załatwił mi spotkanie z Delphine. Nigdy nie uzyskałabym tam wstępu, gdyby nie on. – Cóż, to bardzo miły młody człowiek. – Już to mówiłaś, Buniu – mruknęła Carson, delikatnie szturchając babcię łokciem. – Naprawdę mi na nim zależy. Bardziej niż na kimkolwiek innym do tej pory. I jestem prawie pewna, że on czuje to samo. Bunia postanowiła ukryć swoje zadowolenie z tej nowiny, zerkając na paczuszkę na swoich kolanach. – Otóż – oświadczyła radosnym tonem, prostując się w fotelu i biorąc pudełko do ręki. – Mam dla ciebie mały prezent. – Prezent? Nie mam dziś urodzin. – Dobrze wiem, że nie masz dziś urodzin, głuptasie. To też nie Boże Narodzenie, czwarty lipca ani święto sadzenia drzew. – Wręczyła Carson małe pudełko owinięte lśniącym niebieskim papierem i białą wstążką. – Czy babcia nie może podarować czegoś swojej wnuczce, jeśli ma taki kaprys? Otwórz! Carson uśmiechnęła się wyczekująco, pochyliła się nad pudełkiem, ostrożnie rozwiązała wstążkę, zwinęła ją w rulonik, po czym powoli odkleiła taśmę, tak by nie podrzeć papieru. Bunia z radością przyglądała się tym niespiesznym gestom, znów wspominając czasy, gdy Carson była małą dziewczynką. Bardzo różniła się od Harper, która rozrywała papier, darła go na strzępy i pozwalała, by resztki rozsypywały się wokół niej. Przed podniesieniem wieczka Carson potrząsnęła pudełkiem przy uchu i uniosła oczy do sufitu, dokonując żartobliwej oceny. – To bransoletka? A może broszka? Bunia nie odpowiedziała, uniosła tylko brwi i splotła dłonie, czekając z niecierpliwością na reakcję wnuczki. Carson otworzyła pudełko i uniosła rogi pożółkłej, bawełnianej chusteczki z wyhaftowanymi inicjałami MCM, którą Bunia wsunęła sobie do rękawa w dzień swojego ślubu. Znieruchomiała. Bawełną owinięto klucz przyczepiony do srebrnego breloczka w kształcie delfina. Carson spojrzała na babcię z wyrazem niedowierzania na twarzy. – Żartujesz? Czy to… czy to klucz do Niebieskiego Bombowca?! – zawołała. – Nie inaczej. – Ale ja… Przecież powiedziałaś… Nie rozumiem – wymamrotała Carson. – Nie ma tu nic do rozumienia – odparła Bunia, śmiejąc się cicho. – To mój prezent dla ciebie! Cadillac jest może stary, ale za to w doskonałym stanie. Bezpiecznie zabierze cię na Florydę i z powrotem. A także wszędzie indziej, gdzie zapragniesz pojechać. Teraz należy do ciebie. Chcę, żebyś go miała. Zasłużyłaś na niego.
Oniemiała Carson otoczyła Bunię ramionami i uściskała ją mocno. Bunia poczuła aromat własnych perfum na skórze wnuczki – teraz był to już ich zapach – i starą jak świat więź, która zawsze je łączyła. – Nie wiem, co powiedzieć – oświadczyła Carson, siadając w fotelu. Z niedowierzaniem wpatrywała się w kluczyk. – Przy takich okazjach zazwyczaj mówi się „dziękuję” – mrugnęła do niej Bunia. Carson wybuchnęła śmiechem, po czym uśmiechnęła się do babci. – Dziękuję. Przypływ emocji zamglił wzrok Buni. – Och, naprawdę nie chcę, żebyś jechała. Cóż, pocałuj mnie na pożegnanie, moja droga dziewczyno – powiedziała. – A potem marsz do łóżka. Musisz się wyspać przed podróżą. – Teraz pocałuję cię na dobranoc, a jutro na pożegnanie. Bunia pokręciła głową. – Nie, wszystko teraz. Nie cierpię pożegnań. – Westchnęła. – Zbyt wiele ich już było w moim życiu. Carson ucałowała babcię w policzek i szepnęła jej do ucha: – Niedługo wrócę. Obiecuję. Idealny poranek na podróż. Niebo było bezchmurne, a powietrze czyste, wolne od ciężkiej wilgotności Południa, która sprawiała, że każdy czuł się mokry przed dziewiątą rano. Bunia stała na tarasie, zaciskała dłonie na poręczy i z dachu obserwowała scenę rozgrywającą się na dole. – Na pewno nie chce pani do nich dołączyć? – zapytała stojąca obok Lucille. – Siedzimy tu jak dwie stare kwoki na grzędzie. – Na pewno – odparła Bunia, znów czując w sercu ukłucie, które zawsze towarzyszyło jej przy pożegnaniach. Z wigorem wyprostowała ramiona i dodała wyniośle: – Już się pożegnałyśmy, a wiesz, jak gardzę takimi melodramatami. – Jasne – mruknęła Lucille z sarkazmem. – Pani zdecydowanie nie lubi żadnych dramatów. Bunia zachichotała cicho. Zwróciła wzrok ku gromadce młodych kobiet zebranych wokół błękitnego cadillaca. Samochód był już spakowany, a dach opuszczony. Przypomniała sobie siebie jako młodą kobietę, gdy stała na tym podjeździe, śmiała się, ściskała i całowała, gdy wiele razy żegnała się z Parkerem, który wyruszał na swoje włóczęgi, jak zmuszała się do uśmiechów mających ukryć jej złamane serce za każdym razem, gdy pod koniec lata jej Letnie Dziewczęta wracały do swoich dalekich domów. A także te potworne ostateczne pożegnania z mężem i synem. Taki ciężar niosło z sobą długie życie. Zbyt wiele pożegnań, zbyt wiele wschodów i zachodów słońca, wspomnienia radosne i bolesne. Carson była najwyższa, miała na sobie wyblakłe dżinsy i bladoniebieską lnianą koszulę. Ciemne włosy zebrała w warkocz, który opadał na jej plecy niczym długi sznur. Na głowę włożyła słomkową fedorę z jasnoniebieską wstążką. Opierała się o wielki samochód, roztaczając aurę posiadaczki, i machała siostrom przed nosami kluczykami. Obok niej stała Dora w różowych bermudach i kwiecistym podkoszulku; jasne włosy luźno spływały na ramiona. Gdy rozmawiały, piła coś z kubka, który trzymała w dłoniach. Harper była foremna niczym mały kos, w spodniach do kostek i koszuli, z miedzianymi włosami zebranymi w koński ogon. Bunia nie pojmowała, jak może stać w tych sandałach na szpilce. – Dziś różnią się od siebie tak samo jak zawsze – rzekła do Lucille. – Mimo to wierzę, że przez te minione tygodnie zrozumiały, jak wiele je łączy. Prawda? – Jeśli chce pani przez to powiedzieć, że już nie skaczą sobie do oczu i zaczynają znów się lubić, to muszę się zgodzić – przyznała Lucille. – To też, rzecz jasna – mruknęła Bunia z nutą niecierpliwości w głosie. Chodziło jednak o coś znacznie ważniejszego, co trudno było ubrać w słowa. Choć dziewczęta nadal badały delikatne granice siostrzanej więzi, w minionych tygodniach słyszała w ich głosach i dostrzegała w drobnych gestach
początki prawdziwego pojednania. Wskrzeszenie magii, którą dzieliły kiedyś, gdy razem spędzały w Morskiej Bryzie wakacje: gdy leżały na plaży pod jednym ręcznikiem, szeptały do siebie w łóżkach, sączyły przez trzy rurki jedno piwo korzenne, odkrywały tajemnice wyspy i plaży. Modliła się, by wraz z upływem lata i czasem znów dzielonym w Morskiej Bryzie – a sama nazwa zakładała powiew świeżego powietrza – odnalazły tę życiową siłę, która nada ich życiu cel i znaczenie. Dobiegający z dołu głośny śmiech znów przykuł uwagę Buni. Coś wywołało w dziewczętach erupcję wesołości, przez którą zgięte wpół trzymały się teraz za brzuchy i miały łzy w oczach. Ich wysokie pohukiwania były głośniejsze niż przeszywające krzyki krążącego nad nimi rybołowa. Bunia poczuła, że serce jej rośnie, a oczy znów się zamgliły. – Spójrz na nie – powiedziała do Lucille. – Takie właśnie zawsze chcę je oglądać. Szczęśliwe. Połączone więzią, wspierające się nawzajem. Gdy odejdziemy, tylko to im zostanie. Czy proszę o zbyt wiele? – To chyba modlitwa każdej matki – odparła Lucille. – Martwię się o nie – wyznała Bunia z głębi serca. – Teraz wyglądają na szczęśliwe, ale wciąż są takie niespokojne. One wszystkie. Zastanawiam się, jak mogę im pomóc. – Tylko proszę znów nie zaczynać. Pamięta pani kłopoty, jakie z tego wyniknęły? To pani je tutaj zebrała. Dzięki pani wróciły do gry. Nic więcej nie może pani zrobić. Od nich zależy, jak to rozegrają. – Wciąż mają sporo asów w rękawie – zauważyła Bunia. Lucille wzruszyła ramionami. – To fakt. Gra się jeszcze nie kończy. – Odwróciła się do Marietty i wymieniła z nią spojrzenie świadczące o długim życiu pełnym wspólnych trosk. – Czasami się wygrywa, a czasami przegrywa. Rozległ się donośny ryk klaksonu. Carson spojrzała na dach i pomachała im radośnie. Bunia i Lucille z entuzjazmem odpowiedziały tym samym gestem. Obserwowały, jak cadillac powoli wycofuje się z podjazdu, a Dora i Harper biegną za nim z okrzykiem: „Śmierć damom!”. Carson zatrąbiła po raz ostatni i wcisnęła gaz. Silnik zaryczał i odjechała, znikając za zielonym żywopłotem. Dora i Harper stały na końcu podjazdu jeszcze przez kilka chwil, machając. Potem wzięły się pod ręce i ruszyły ku plaży. – No, no – mruknęła Bunia na ten widok. To coś nowego dla tej dwójki. Spojrzała na błyszczący niebieski ocean. Fale przybijały do brzegu i odpływały w swoim metronomicznym rytmie. Może Lucille ma rację, pomyślała, choć nigdy głośno by tego nie przyznała. Może życie to po prostu tylko gra w karty. Odwróciła się do swojej przyjaciółki. – Trzeba już zejść z tego słońca. Masz ochotę na partyjkę remika? Dam ci fory, na początek dwadzieścia punktów. Lucille prychnęła. – W dniu, w którym będą mi potrzebne fory, przerzucę się na warcaby. Bunia wybuchnęła śmiechem, czując nagły przypływ nadziei. Zacisnęła palce na poręczy, ale przed zejściem z tarasu przystanęła jeszcze, podniosła wzrok i po raz ostatni skierowała go ku morzu. Niebieski cadillac już dawno zniknął za zakrętem, ale w oddali dostrzegła sylwetki dwóch kobiet idących razem długą, wijącą się ścieżką.
Podziękowania Świat delfinów jest fascynujący i złożony, jestem więc ogromnie wdzięczna wielu osobom, które dzieliły się ze mną swoją wiedzą i doświadczeniem, wtajemniczając mnie w życie tych inteligentnych i charyzmatycznych stworzeń. Mam wielki dług wdzięczności wobec doktora Pata Faira, dyrektora Marine Mammal Program, NOAA, który był moim mentorem, przyjacielem i redaktorem wszystkich wątków związanych z Tursiops truncatus. Dziękuję też Ericowi Zolmanowi z NOAA za wspomnienia o Zodiacu. A także Justinowi Greenmanowi i Wayne’owi McFee. Szczere podziękowania kieruję do całej oddanej ekipy Dolphin Research Center w Grassy Key na Florydzie za edukację w obszarze umysłu i ducha. Szczególnie dziękuję Lindzie Erb, Joan Mehew, Becky Rhodes, Mary Stelli, Ricie Erwin i Kirsten Donald za odpowiedzi na moje niezliczone pytania oraz za przenikliwe spostrzeżenia, za wsparcie i doświadczenia z delfinami, które zawsze będę sobie cenić. Dziękuję też wszystkim kolegom wolontariuszom – Sarah, Candace, Stacy, Nate’owi, Lindsay, Ryanowi, Alice, Marissie, June, Claire, Arielle, Abby, Jeanette, Donnie, Debbie, Viv i Misty – którzy pomogli mi opanować opiekę nad zwierzętami. Wielki uścisk i podziękowania dla Joela Martino, który uczynił mój pobyt w Port Kaya niemal idealnym. Dziękuję również Stephenowi McCullochowi z Harbor Branch Florida Atlantic University – twoja wiedza i wyobraźnia są zdumiewające i inspirujące. Szczere podziękowania dla Lynne Byrd, Randalla Wellsa i Hayley Rutger z Mote Marine Laboratory and Aquarium, dla Shelley Dearhart z South Carolina Aquarium i dla Rona Hardy’ego z Gulf World za waszą pomoc i rady podczas pisania tej książki. Jak zwykle kieruję serdeczne podziękowania do wspaniałej ekipy Gallery Books za niesłabnące wsparcie. Cieszę się talentem i wielkim sercem moich redaktorek, Lauren McKenny i Alexandry Lewis, mojego wydawcy Louise Burke i mojej specjalistki od reklamy Jean Anne Ross. Wyrazy wdzięczności przesyłam moim agentom Kimberly Whalen i Robertowi Gottliebowi oraz całej ekipie Trident Media Group, a także Joemu Veltre z Gersh za mądre rady i wskazówki. Na froncie domowym wyrazy miłości i wdzięczności przesyłam Marguerite Martino, Jamesowi Crynsowi i Margaretcie Kruesi za waszą krytykę, burze mózgów i wsparcie. Dziękuję mojej ekipie: Angeli May, Buzzy Porter, Kathie Bennett, Lisie Laing i Lisie Minnick. W końcu Marcusowi – za wszystko.
Drogi Czytelniku Delfiny kocha cały świat. Od początku dziejów krążą legendy o ich inteligencji, pięknie – ach, ten uwodzicielski uśmiech! – i ciekawości świata oraz ich więzi z ludźmi. A jednak pomimo naszej miłości do delfinów to ludzkość jest ich największym zagrożeniem. Największe niebezpieczeństwa to urazy i śmierć ze strony sprzętu do połowów, takiego jak sieci skrzelowe, okrężnice, włoki; a także morskie odpadki, komercyjne połowy przy użyciu sznurów haczykowych oraz łodzie rekreacyjne, które wabią delfiny jedzeniem. Inne niebezpieczeństwa to zanieczyszczenia przemysłowe i biochemiczne, epidemie wirusowe i odławianie bezpośrednie. Jak możesz pomóc? DYSTANS
Zachowaj dystans – co najmniej pięćdziesiąt metrów od delfinów
OMIJAJ
Omijaj delfiny okazujące oznaki niepokoju
ZAWSZE
Zawsze przełączaj silnik na luz, gdy delfiny są w pobliżu
WYSTRZEGAJ SIĘ
Wystrzegaj się karmienia ich i dotykania oraz pływania z dzikimi delfinami
INTELIGENTNIE Uświadamiaj innych, aby inteligentnie kochali delfiny Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o delfinach, odwiedź www.education.noaa.gov. Wszyscy możemy się przyczynić do ochrony tych „aniołów głębin”. Mary Alice Monroe
Fakty o delfinach Atlantycki delfin butlonosy (Tursiops truncatus) może mierzyć od dwóch do czterech metrów i ważyć od 135 do 635 kilogramów. Delfiny żyją w stadach o zmiennej liczebności. Stado liczy od dwóch do piętnastu osobników. Na dietę butlonosów składają się ryby i skorupiaki. Delfiny nie przeżuwają jedzenia, połykają je w całości. Zazwyczaj żerują w grupach i wykorzystują swoją inteligencję, aby współpracować podczas polowań. Przybrzeżne butlonosy są bardzo towarzyskimi zwierzętami. Delfiny płci żeńskiej często pomagają chować małe w stadzie niczym ich nianie lub ciocie. Dojrzałe osobniki płci męskiej zbierają się w grupy kawalerów, a czasami dwa lub trzy samce mogą stworzyć małe stado. Takie samce trzymają się razem przez długi okres, czasami nawet całe życie. Zarówno młode, jak i stare delfiny ścigają się, unoszą przedmioty, rzucają sobie morskie glony i wykorzystują obiekty jako zaproszenie do wspólnej zabawy. Ciąża u butlonosa trwa dwanaście miesięcy. Jako ssaki delfiny rodzą młode osobniki i opiekują się nimi około dwóch lat. Matki pozostają z młodymi około pięciu lat i uczą je nawiązywania więzi oraz umiejętności społecznych. Średnia długość życia przybrzeżnego butlonosa wynosi dwadzieścia pięć lat. Choć nie jest to częste zjawisko, mogą one dożyć nawet pięćdziesiątki. Delfiny mają wysoko wyspecjalizowany organ wzroku, oczy przystosowane do zmiany światła w wodzie i na powierzchni. Butlonosy widzą dobrze do prawie trzech metrów pod wodą i aż do trzech i pół metra w powietrzu. Dźwięk podróżuje dalej i szybciej niż światło w oceanie. Delfiny mają bardzo wrażliwy słuch. Tworzą dźwięki i wsłuchują się w nie, aby wykrywać ofiary i drapieżniki, aby nawigować, komunikować się i określać lokalizację innych delfinów. Delfiny wydają trzaski i odgłosy przypominające jęki, trele, chrząknięcia i piski. Nad wodą wydają dźwięki, uwalniając powietrze poprzez otwór nosowy. Delfiny tworzą popisowe gwizdy, czyli swojego rodzaju „imiona”. Dźwięki emitowane przez delfiny odbijają się od obiektów w podwodnym świecie i wracają jako echo, które delfiny odbierają przez dolną szczękę. Dzięki powrotnemu echu mogą określić rozmiar, kształt, odległość, szybkość, kierunek podróży i gęstość obiektu, co pozwala im go „widzieć” pod wodą. Echolokacja występująca u delfinów uważana jest za najbardziej zaawansowany istniejący system echolokacyjny, z którym nie może się równać żaden sonar na ziemi, czy to stworzony przez człowieka, czy też przez naturę.