Spis treści
Dedykacja
Motto
Przedmowa do polskiego wydania
CZĘŚĆ I. Skrawek nieba
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26...
6 downloads
4 Views
Spis treści
Dedykacja
Motto
Przedmowa do polskiego wydania
CZĘŚĆ I. Skrawek nieba
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
CZĘŚĆ II. Skrawek ziemi
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
Podziękowania
O Autorce
Pamięci moich Rodziców
A co raz zajdzie, o swojej porze
I straci prawo istnienia,
To się do życia obudzić może
Już tylko echem wspomnienia.
SZMUL KOWALSKI
porucznik rezerwy 29 Pułku Strzelców Kaniowskich w Szczypiornie
Z wpisu do pamiętnika Janiny Nowickiej (z domu Libiszewskiej)
Szczypiorno, 1 lipca 1933
Przedmowa do polskiego wydania
Ten krótki wiersz na poprzedniej stronie wpisał mój kuzyn Samulek Kowalski
do pamiętnika panny Janiny Libiszewskiej w lipcu 1933 roku. Poznali się w autobusie
kursującym na trasie Kalisz-Szczypiorno. Samulek, oficer rezerwy, jeździł
do Szczypiorna na ćwiczenia wojskowe. Przyjaźń trwała podobno tylko to jedno lato,
ale pozostawiła miłe wspomnienia w pamięci panny Janiny – i ten wiersz.
Skrawek nieba jest książką wspomnień. Brzmią w niej echa dawno zamilkłych
głosów. Kiedy po latach spędzonych w Australii wróciłam do Europy i zamieszkałam
w Londynie, głosy te odezwały się, uporczywie żądając swych praw. Druga wojna
światowa nie zostawiła widocznych śladów w Melbourne. Południowe słońce wypala
kolory, pustynny wiatr sypie w oczy czerwonym piaskiem, zaciera obrazy pamięci.
Londyn we wczesnych latach powojennych przedstawiał całkiem inny obraz. Puste
place po zburzonych budynkach, zdewastowane doki, ogólna szarość, zniszczone
otoczenie, wszechobecna sadza pokrywająca miasto i zatruwająca powietrze obudziły
wspomnienia innych gruzów, ruin i duszących dymów nad zgliszczami miast.
Przez wszystkie lata po zakończeniu wojny unikałam opowiadań o moich
wojennych przeżyciach. Każdy, kto przeżył wojnę, mógł opowiedzieć swoją historię.
Kiedy inni mówili, ja wolałam milczeć. Ale ci co zginęli? Czy oni nie mieli prawa
do głosu? Uświadomiłam sobie, że dla wielu z nich byłam może ostatnim świadkiem
ich życia. Ja jedna pamiętałam, jak tam wtedy było... Wraz z moją pamięcią zaginie
i pamięć o nich. W roku 1958 zaczęłam pisać. Najpierw poszczególne sceny,
wydarzenia, rozmowy i wypadki, które najmocniej utkwiły mi w pamięci. Wybrałam
język angielski, który dał mi dystans konieczny dla wyrażenia tego, co w języku
polskim byłoby nie do wypowiedzenia. Gdzie indziej opisałam moją pierwszą wizytę
w Polsce w roku 1962. Chciałam sprawdzić, czy to, co napisałam o moim wczesnym
dzieciństwie, o rodzinie i życiu w przedwojennym Kaliszu, było naprawdę takie, jak
pamiętałam. Ta wizyta upewniła mnie, że byłam na właściwej drodze.
Zimę 1962–1963 spędziłam w Paryżu, pisząc dalej i kiedy na wiosnę wróciłam
do Londynu, manuskrypt był skończony. Odłożyłam go z ulgą. Minął jeszcze rok,
zanim go otworzyłam i po długim wahaniu wysłałam do wydawcy. Spodziewałam się,
że otrzymam go z powrotem po wielu miesiącach, z grzeczną odmową, jeśli w ogóle
jeszcze kiedyś go zobaczę. Przyjęto go w ciągu tygodnia. Z nową otuchą zabrałam się
do pracy nad dalszym ciągiem.
Skrawek nieba (A Square of Sky) wydano w Wielkiej Brytanii w 1964 roku.
Skrawek ziemi (A Touch of Earth) rok później. Parę lat później obie książki ukazały
się w Stanach. Z biegiem lat wyszły tłumaczenia w innych obcych językach. Niemiecka
telewizja ARD nakręciła ośmiogodzinny serial, książki były czytane w audycjach
radiowych, nagrano je na płyty, powstały ich adaptacje teatralne. Przeglądałam te obce
wydania, brałam udział w kręceniu filmu, sama także wystąpiłam w filmie
dokumentalnym dla niemieckiej telewizji, prowadziłam odczyty i wykłady
na zagranicznych uniwersytetach i zebraniach, ciągle mając nadzieję, że doczekam
kiedyś i polskiej wersji. To przecież w Polsce miały miejsce wszystkie opisywane
wydarzenia i ci, o których pisałam, mówili po polsku. Teraz Skrawek nieba dotarł
do kraju. Przemówił własnym głosem.
A motto? Ten wiersz przysłała mi właścicielka pamiętnika, pani Janina Nowicka
z domu Libiszewska, która zimą 2011 roku przeczytała w „Życiu Kalisza” moje
wspomnienia o domu moich dziadków Kowalskich. Napisałam w nich też o Samulku,
który razem z bratem mojej matki, Jakubem Kowalskim, tak jak on oficerem rezerwy,
wyruszył w 1939 roku na wojnę. Samulek poległ w bitwie nad Bzurą. Przed śmiercią
zdjął obrączkę i dał ją Jakubowi, prosząc, by przekazał jego młodej żonie. Jakub nosił
tę obrączkę przez wiele lat. Wzięty do niewoli po upadku Warszawy, wrócił do Kalisza
po zakończeniu wojny i z najbliższej rodziny odnalazł tylko mnie. Żona Samulka, ich
dziecko i cała rodzina zginęli w warszawskim getcie.
Nie wspominałam o Samulku w Skrawku nieba. On sam jednak pospieszył
i w ostatniej chwili zjawił się, by dołączyć swój głos do wszystkich tych, których echa
brzmią w tej książce, i zająć swoje miejsce w rodzinie.
Londyn, sierpień 2012
CZĘŚĆ I
Skrawek nieba
1
Pokoik wypełnia zapach dojrzewających jabłek i gruszek.
Owoce stoją rządkiem na parapecie, gdzie ślicznie się zarumienią od słońca.
Za półotwartym oknem pomrukuje rozmarzony sad, a za sadem trzyma straż
rozszeptana ściana lasu. Z każdego okna domu i z każdego miejsca na drodze widać
ciemną linię drzew okalających wioskę.
Drzewa podchodzą pod samą drogę przed naszym domem: wysokie, ciemne jodły
i sosny, chropowate i lepkie od żywicy; potężne dęby z błyszczącymi, pięknie
wyciętymi liśćmi, najlepszymi na korony dla królów, w których bawimy się w lesie;
a między ich sękatymi pniami kołyszą się tanecznie srebrzyste brzozy, księżniczki
i panny młode w zielonych letnich sukniach, które wczesną jesienią, gdy zbliża się
koniec wakacji, opadają kaskadą złota. Wtedy nadchodzi pora, by obmyślić szczęśliwe
zakończenia do moich letnich opowieści i zostawić wszystkie ich bohaterki w błogim
stanie zawieszenia aż do przyszłego roku.
Nocne powietrze wibruje od kumkania żab, a wioskowe psy przenikliwie
doszczekują swój komentarz. Za oknem jakiś nocny ptak ćwiczy nową piosenkę,
a w pokoju wściekle brzęczy złapana na lep mucha. Z ganku dochodzą szepty
i stłumione chichotanie. Wszyscy już tam są, niecierpliwi i podekscytowani, czekając,
aż Stefa da znak i zacznie się kolejna nocna wyprawa do sadu.
Głos Stefy jest przyciszony: „Zobaczę, czy już zasnęła”. „Ja też chcę pójść” – prosi inny
głos, a mnie serce podskakuje w piersi, gdy rozpoznaję Tadka. Szybko poprawiam
głowę na poduszce, rozrzucając włosy jak aureolę. Podciągam prześcieradło pod samą
brodę, a ręce splatam jak Śpiąca Królewna na obrazku w mojej książce z bajkami.
Skrzypią drzwi. Spod przymkniętych powiek widzę Stefę ze świecą w ręku, a za nią
czarną, kędzierzawą czuprynę i lśniące oczy Tadka. Patrzą na mnie w milczeniu, a ja
wstrzymuję oddech i uśmiecham się słodko przez sen. Drzwi się zamykają. „Śpi
twardo” – mówi Stefa. „Jest bardzo ładna” – mówi jednocześnie Tadek; słychać wybuch
tłumionego śmiechu, kiedy wszyscy zeskakują z ganku i rozbiegają się po sadzie. Teraz
będą śpiewać, grać na gitarze i gonić między drzewami, aż wreszcie w nocy Stefa wróci
do domu, niosąc w podołku pełno na wpół dojrzałych owoców.
Słyszę, kiedy przechodzą pod moim oknem, ale ich głosy szybko cichną, mieszają się
z poszumem drzew, dochodzącym zza drogi. Podążam za nimi myślami i powoli
zanurzam się w sen.
Jest lato 1939 roku, mam dziewięć lat.
Wieś Krzyżówki, typowa polska wieś, składała się z około stu gospodarstw
i letniskowych willi rozrzuconych po lesie. Przy głównej drodze znajdowało się kilka
pensjonatów, ogródek piwny i sklep, który służył jednocześnie za pocztę. Było w nim
wszystko, jak mówiła Stefa: igły, widły i powidły.
Dwa lata wcześniej, kiedy los nagle przestał nam sprzyjać i w ciągu jednej nocy
doszczętnie spłonął rodzinny młyn, fundując całemu Kaliszowi efektowne fajerwerki,
mama zdecydowała, że nie stać nas już na wakacje za granicą. W rezultacie Stefa i ja
po raz drugi spędzałyśmy lato same w dwóch maleńkich, pobielonych pokoikach
na Krzyżówkach. Willa podzielona na trzy mieszkanka mieściła oprócz nas jeszcze
jedną rodzinę – nianię z dwoma małymi chłopcami. Trzecią część zajmowały córki
gospodarza – starsza, niebieskooka blondynka Krysia i Jasia, która była ciemnowłosa
tak jak ja. Fascynowało mnie to, że miały różne mamy – obie żyjące. Tyle że mama
Krysi nie mieszkała już w ich domu. Może nie lubiła mamy Jasi, która tam teraz
mieszkała. Siostry spędzały wspólnie wakacje w willi, gdzie troszczyły się o wygody
lokatorów. Zeszłego lata, wkrótce po naszym przyjeździe, dołączył do nich ich
trzynastoletni brat, którego bez chwili wahania wybrałam na mojego rycerza. Tadek
musiał być bardzo niski jak na swój wiek, gdyż był tylko o głowę wyższy ode mnie.
Miał czarne kędziory, spadające nisko na gęste brwi i wpadające mu do oczu,
w których, jak uznałam, tliła się iskra geniuszu.
W szortach koloru khaki, które zdawały się jedynym ubraniem, jakie posiadał,
opalony na kolor ziarnka kawy był dla mnie uosobieniem wolności, za którą
zazdrośnie wzdychałam. Tadek łaził po drzewach i płotach, pływał w żabim stawie,
brodził boso po kałużach i znikał nie wiedzieć gdzie na całe godziny. Często nocował
na drzewie lub w szopie na narzędzia, gdzie spał zwinięty w kłębek na wiórach
w towarzystwie miejscowego kota. Desperacko usiłowałam mu dorównać i zasłużyć
na jego podziw, ale po kilku próbach, z których wyszłam poobijana, popalona słońcem
i poowijana bandażami, dałam za wygraną. O moją porażkę obwiniałam Stefę i jej
twardy reżim, który tłumił wszelkie próby samodzielności, nie zostawiając mi
swobody nawet podczas wakacji.
Zasady, które rządziły moim życiem w mieście, na wsi uległy tylko lekkiemu
rozluźnieniu. W upalne, suche dni wolno mi było biegać boso i czasem wieczorem
udawało mi się odwlec nieco porę snu. Jednak całymi dniami byłam doglądana przez
Stefę, która zostawiona ze mną sam na sam traktowała swoje obowiązki bardzo
poważnie. Posiłki podawano o wyznaczonych porach, a Stefa pilnowała, żebym nie
grymasiła przy jedzeniu, gotowa w razie czego karmić mnie łyżeczką. Ciągle jeszcze
ubierała mnie i myła, jakbym była małym dzieckiem, a popołudniami, kiedy wszyscy
w najlepsze się bawili, zmuszała mnie do leżakowania. Słuchałam pokrzykiwań
i śmiechów dzieci, patrzyłam, jak biegają dookoła, podczas gdy ja – objedzona, pełna
żalu i nienawiści do całego świata – musiałam leżeć i nabierać opalenizny.
Letnie dni mijały spokojnie i bez większych wydarzeń. Nie miałam lekcji, więc
wyciągnięta pod sosnami czytałam po raz kolejny ulubione książki. Pisałam nowe
wiersze i opowiadania, razem z innymi dziećmi chodziłam na grzyby i nad staw, gdzie
próbowaliśmy łapać żaby. Polowałam na motyle i bez końca bawiłam się z córkami
stróża, które mieszkały w drewnianym baraku w ogrodzie. Wiele dni minęło, zanim
doliczyłam się wszystkich dzieci w tej rodzinie. Z trudem mogłam uwierzyć, że było
ich aż tyle. Chyba z dziesięć dziewczynek, wszystkie łudząco do siebie podobne, tylko
różnego wzrostu. Jasnowłose, niebieskookie, chude i nieśmiałe, wszystkie jakimś
cudem mieściły się co noc w dwóch izbach. Wczesnym rankiem piszcząc i podskakując,
wysypywały się na dwór z najmłodszą na rękach. Rodzice odwiedzali nas w niedziele
i wysłuchiwali relacji Stefy na temat mojego zachowania w ciągu całego tygodnia.
Mama chciała wiedzieć, czy posłusznie zjadałam posiłki, a ojciec zawsze pytał, czy
byłam grzeczna. Co tydzień drżałam, słuchając sprawozdania Stefy. Nigdy nie można
było liczyć na jej dyskrecję.
Raz w tygodniu harcerze, którzy obozowali w lesie, urządzali na polanie ognisko.
Wtedy do późnej nocy siedzieliśmy kręgiem przy płonących polanach, śpiewając
i słuchając opowieści. Te noce były główną atrakcją mojego lata. Na wpół śpiąca
błagałam Stefę, żeby mi pozwoliła zostać dłużej; zapatrzona w krąg oświetlonych
ogniem twarzy, przyłączałam się do śpiewów, wodząc oczami za smugami dymu
wijącymi się aż do granatowego nieba, aż do gwiazd zasłuchanych w nasze piosenki.
Wokół nas las szumiał tysiącami ramion, kołysały się szepcące sosny, zagarniając nasz
mały świat w swe opiekuńcze objęcia.
Leżąc na miękkich poduszkach mchu, rozmyślałam o rychłym powrocie do domu.
Należało rozważyć pewne ekscytujące perspektywy. Tuż przed wyjazdem z Kalisza
obejrzałam Królewnę Śnieżkę, nowy film Disneya. Nasi sąsiedzi z willi mieli płytę
z piosenkami z filmu i nauczyłam się już ich wszystkich na pamięć. Poza tym całe lato
spędziłam na odgrywaniu głównej roli. „Jesteś urodzoną aktorką” – zapewniała mnie
wielokrotnie Stefa, choć nie brzmiało to jak komplement. Pochylona nad cembrowiną
studni obserwowałam swoje odbicie w nieruchomej wodzie. Widziałam krąg
błękitnego nieba, na jego tle gałąź gruszy, a poniżej własną twarz. Tak jak na filmie,
pomyślałam, zaczynając stosowną piosenkę. Ale zamiast księcia pojawiła się Stefa,
która odciągnęła mnie od studni.
„Nigdy nie widziałam dzieciaka tak zakochanego w sobie” – mamrotała. Udało mi
się wyrwać i wrzucić do studni kamień. Lśniąca, błękitna tafla zamieniła się w kolistą
paszczę, spazmatycznie połykającą niebo, gałąź gruszy i mnie. Cofnęłam się
przestraszona. Ale przynajmniej będę mogła wszystkie te piosenki zaśpiewać w szkole,
pomyślałam. Lepiej niż Arela! Przypomniałam sobie swoją jedyną poważną rywalkę
w klasie. Czarnowłosa i czarnooka jak ja, ale w przeciwieństwie do mnie powściągliwa
i zamknięta w sobie.
Konkurowałyśmy na wszystkich lekcjach z wyjątkiem rysunków – tu Arela była
bezsprzecznie najlepsza. Jej ojciec był znanym malarzem i Arela najwyraźniej
odziedziczyła po nim talent. Obserwowaliśmy z podziwem, jak dobiera kolory, zawsze
inaczej niż reszta klasy. Jej postaci były pełne ruchu – szły, biegły, siadały – i nigdy nie
było wątpliwości, co właśnie robią.
Z żalem oglądałam własne prace. W moich obrazkach oddawałam wprawdzie
najdrobniejsze szczegóły, starając się wyrazić wzniosłe uczucia, lecz postaciom
brakowało witalności. Wyglądały jak sztywne kukiełki, zastygłe w niewygodnych
pozach, a ich płaskie ciałka nie miały w sobie nawet iskierki życia.
Skoro nie mogłam Areli pokonać, postanowiłam się z nią zaprzyjaźnić. Jednak
po kilku tygodniach usilnych zabiegów musiałam przyznać, że – o dziwo! – Arela nie
chce mojej przyjaźni. Była bardzo cichą i spokojną dziewczynką, która dobierała sobie
przyjaciół poza szkołą, a w klasie wolała towarzystwo innej uczennicy. Głęboko
zawiedziona, uznałam to za dowód złego smaku.
Jedyną pociechą dla mnie było to, że Arela nie miała słuchu. Ja za to miałam dobry
głos i śpiew sprawiał mi nie mniejszą przyjemność niż pisanie wierszy, czyli bardzo
dużą. Piosenki z Królewny Śnieżki zapowiadały się na wielki sukces.
Pomyślałam o reszcie klasy. Ciągle będzie tam Icek, ale w tym roku pewnie nie
będę już z nim siedziała. Już odpokutowałam swój grzech. Na samą myśl oblałam się
gorącym rumieńcem.
Na początku ubiegłego roku dzieliłam ławkę z Małgosią, nieśmiałą, bladą
dziewczynką, która od pierwszego dnia poprzysięgła mi wieczną miłość. Niestety nie
umiała usiedzieć cicho, a jej bezustanne próby zwrócenia mojej uwagi zwróciły za to
uwagę wychowawczyni, która postanowiła nas rozdzielić.
W ławce za nami siedziało dwóch Icków – Duży Icek, najczęściej karany chłopiec
w klasie, któremu tylko psoty były w głowie i który chwili nie mógł usiedzieć
spokojnie, i Mały Icek – nieuk, najbardziej zapuszczony, cuchnący i tępy dzieciak
w całej szkole. Nikt nie chciał siedzieć z Małym Ickiem i polecenie, by dzielić z nim
ławkę, uważane było za ciężką karę. Wychowawczyni zdecydowała, że ja przesiądę się
do tyłu do Dużego Icka, a Mały Icek usiądzie z przodu z Małgosią.
Ogarnęło mnie przerażenie. Przez klasę przebiegł tłumiony chichot, a Duży Icek
podskoczył z radości, szczerząc zęby w uśmiechu. Sytuacja była dużo poważniejsza, niż
się nauczycielce wydawało.
W naszej klasie panował zwyczaj, że na początku roku chłopcy wybierali sobie
„dziewczyny”. Swoje względy okazywali w mniej lub bardziej oczywisty sposób,
a podczas częstych „wojen” między rozmaitymi grupami dokładali szczególnych starań,
żeby potarmosić swoje wybranki, jak przystało na młodych jaskiniowców. Nie
przeszkadzało im to wyzywać rywali na poważne pojedynki. Podczas ostatniej
„wielkiej wojny” Karol, mój kawaler od zamierzchłych, jeszcze przedszkolnych czasów,
został ostatecznie sprany przez Dużego Icka. Przyłożyłam mu chusteczkę
do krwawiącego nosa i z całkowitą obojętnością potraktowałam Dużego Icka, który
w tak prymitywny sposób starał się o moje względy. Cierpliwie ponawiał próby, raz
po raz podsuwając mi pod ławkami czekoladki w srebrnych papierkach. Zbierałam
sreberka i czasami pokusa była naprawdę duża. W grę wchodził jednak mój honor,
więc cała klasa widziała, jak niewzruszona odkopywałam te czekoladki z powrotem.
A teraz miałam posłusznie usiąść z nim w jednej ławce.
Sytuację uratowała Małgosia. Na myśl o siedzeniu z Małym Ickiem opadła
na ławkę, rozpaczliwie szlochając. To podsunęło mi pomysł. Wstałam i nieśmiało
zapytałam, czy to ja mogłabym usiąść z Małym Ickiem. Klasa zamieniła się w słuch,
a nauczycielka spojrzała ze zdumieniem: przecież to Małgosia ma zostać ukarana –
przypomniała mi. Zerknęłam na Małego Icka, żeby zobaczyć, jak przyjął moją
propozycję. Siedział uśmiechając się bezmyślnie, zadowolony, że znalazł się w centrum
zainteresowania. Dużo pewniejszym głosem zaczęłam więc dowodzić, że dla Małgosi
to będzie dostateczna kara, że towarzystwo Dużego Icka jest wystarczająco dokuczliwe
i że jest mi obojętne, z kim będę siedziała. Rozległy się pojedyncze chichoty.
Niepewna, jak to się skończy, zaproponowałam, że jeśli będę siedzieć z Małym Ickiem,
mogę sprawdzać jego prace.
Nauczycielka, głęboko poruszona, wyraziła zgodę – a do kroniki klasowej wpisała
wzmiankę na temat mojego bezinteresownego poświęcenia dla przyjaciółki
i szlachetności mojego charakteru. Pochwała ta została też wysłana moim rodzicom.
Przeniosłam swoje książki na drugą ławkę. Duży Icek obrzucił mnie spojrzeniem
pełnym urazy. Klasa cieszyła się z jego rozczarowania i drwiła z mojej hipokryzji.
Małgosia raz jeszcze runęła na ławkę, wychlipując podziękowania, a Mały Icek
uśmiechał się błogo, nic nie rozumiejąc z dramatu, który rozgrywał się wokół niego.
W ciągu następnych miesięcy często żałowałam mojego szlachetnego postępku.
Mały Icek nieludzko śmierdział i nigdy nie używał chusteczki do nosa, choć bardzo jej
potrzebował. Ale jego prace domowe były tak okropne, że postanowiłam ostro wziąć
się do niego. Dzień po dniu poprawiałam go, karciłam i gnębiłam, aż ku zaskoczeniu
wszystkich dało się zauważyć efekty. I chociaż często dostawałam burę za to,
że pozwalam mu odpisywać swoje prace domowe, nauczycielka pozostawiła mnie
w tej ławce do końca roku, kiedy to oświadczyła, że dzięki mojemu poświęceniu Mały
Icek zdał razem z nami do następnej klasy.
Wspominając tę historię, miałam szczerą nadzieję, że już nigdy nie będę siedziała
koło żadnego z Icków. Ale oczywiście zobaczę ich, i to niedługo. Za dwa tygodnie
wrócę do szkoły. I do domu. Na samą myśl ogarnęła mnie fala ciepła. Odkąd sięgałam
pamięcią, dom oznaczał dla mnie przeładowane meblami, czteropokojowe mieszkanie
na pierwszym piętrze naszej kamienicy. Na tyłach było małe brukowane podwórko,
gdzie w jednym rogu walczyła o przetrwanie zakurzona kępa zieleni. Po drugiej stronie
stała maleńka, dwuizbowa stróżówka, która jakoś pomieściła naszego dozorcę
Stanisława z żoną i siedmioma synami – od malucha na krzywych nóżkach
po przystojnego czeladnika kowalskiego. Wyobrażałam sobie, że byli dopasowani
do siebie jak miniaturowe mebelki z mojego domku dla lalek, które po złożeniu
tworzyły zwartą kostkę.
Z kuchennego okna obserwowałam zazdrośnie zabawy młodszych chłopców i kilku
dziewczynek z sąsiedztwa. Byli hałaśliwi i biednie ubrani. Uganiali się po bruku, grali
w piłkę i przeskakiwali przez rynsztok. Ich zabawy pełne były nawoływań,
podskoków i śpiewów. Cisnęli się dookoła ulicznych akrobatów i żebraków,
przychodzących na nasze podwórko, i pomagali im zbierać groszaki, które rzucaliśmy
z okna. Czasami wołali, żebym do nich zeszła, ale oczywiście nigdy mi na to nie
pozwalano.
Za murem na końcu podwórza stał wielki ciemny budynek. Była to fabryka. Nie
miałam pojęc...