Wilbur Smith
Płomienie gniewu
Tom I
(Rage)
Przekład
Paweł Józefowicz
Monika Szymanowska Tara Courtney nie ubierała się na biało od dnia swojego ślubu...
3 downloads
0 Views
Wilbur Smith
Płomienie gniewu
Tom I
(Rage)
Przekład
Paweł Józefowicz
Monika Szymanowska Tara Courtney nie ubierała się na biało od dnia swojego ślubu. Jej ulubionym kolorem był zielony, gdyż najlepiej podkreślał gęste, kasztanowe włosy.
Była lekko zaniepokojona, ale cieszyła się i wierzyła w słuszność tego, co robi. Rękawy i dekolt sukni były delikatnie przyozdobione kremową koronką, a na gładko uczesanych włosach słońce zapalało czerwone błyski. Podniecenie zaróżowiło jej policzki, a choć była matką czworga dzieci, miała talię smukłą jak młoda dziewczyna. Przez ramię przewiesiła szeroką, żałobną czarną szarfę, ostro kontrastującą z młodością i pięknem jej twarzy. Pomimo niepokoju, jaki odczuwała, stała cicho i spokojnie z założonymi rękoma i opuszczoną głową.
Była jedną z blisko pięćdziesięciu ubranych na biało i przepasanych czarnymi szarfami kobiet, stojących w żałobnym milczeniu, w ściśle odmierzonych odstępach na chodniku naprzeciw głównego wejścia do parlamentu Związku Południowej Afryki.
Prawie wszystkie kobiety należały do tej samej uprzywilejowanej sfery, co Tara: były bogate i znudzone łatwym trybem życia. Wiele z nich przyłączyło się do protestu, gdyż podniecało je sprzeciwianie się władzy i występowanie przeciwko ludziom z własnej sfery. Niektóre chciały ponownie zwrócić na siebie uwagę własnych mężów, którym, po na przykład – dziesięciu latach, znudziło się pożycie małżeńskie i teraz zajmowali się raczej interesami, golfem lub czymkolwiek innym. Ruch miał jednak swoich przywódców – parę starszych kobiet, a także kilka młodszych, jak Tara i Molly Broadhurst. Kierował nimi wyłącznie wstręt do niesprawiedliwości. Rano, na konferencji prasowej Tara starała się wyrazić swoje uczucia, gdy na pytanie reporterki „Dlaczego pani to robi?” odpowiedziała: „Bo nie lubię tyranów i nie znoszę oszustw”. Jej zdaniem taka postawa była teraz szczególnie uzasadniona.
– Nadjeżdża duży, zły wilk – powiedziała cicho kobieta stojąca o pięć kroków na prawo od Tary. – Trzymajcie się dziewczyny!
Molly Broadhurst, jedna z założycielek Czarnej Szarfy, była niską, trzydziestoparoletnią kobietą o twardym charakterze. Tara podziwiała ją i starała się naśladować.
Czarny chevrolet z rządową tablicą rejestracyjną wjechał na Parliament Square. Wysiadło z niego czterech mężczyzn. Jeden z nich był fotografem policyjnym. Wyposażony w aparat Hasselblad szedł szybko wzdłuż szeregu ubranych na biało, przepasanych szarfami kobiet, robiąc każdej zdjęcie. Zaraz za nim szło dwóch następnych, wymachując notatnikami. Byli ubrani w ciemne garnitury o nie najlepszym kroju, mieli na sobie ciężkie buty policyjne. Przechodząc wzdłuż szeregu i pytając protestujące kobiety o nazwiska oraz adresy, zachowywali się rzeczowo i szorstko. Tara miała już pewne doświadczenie i domyślała się, że to sierżanci z wydziału specjalnego. Jednak, podobnie jak większość kobiet, znała zarówno twarz, jak i nazwisko czwartego mężczyzny.
Miał na sobie jasnoszary, letni garnitur, brązowe trzewiki, ciemnobrązowy krawat i szary kapelusz. Był średniego wzrostu i niczym się nie wyróżniał, a kiedy uchylając kapelusza zwrócił się do Molly, uśmiechał się szeroko i przyjaźnie.
– Dzień dobry, pani Broadhurst. Jesteście wcześnie. Kawalkada nie przyjedzie wcześniej niż za godzinę.
– Czy zamierza pan nas znów zaaresztować, inspektorze? – spytała cierpko Molly.
– Ani mi to w głowie – inspektor uniósł lekko brew. – Wie pani, że to wolny kraj.
– Prawie w to uwierzyłam.
– Ależ pani Broadhurst! – potrząsnął głową. – Chce mnie pani sprowokować.
Mówił doskonale po angielsku, z ledwie wyczuwalnym akcentem afrykanerskim.
– Nie, panie inspektorze. Protestujemy przeciwko coraz liczniejszym manipulacjom tego przewrotnego rządu, upadkowi prawa i odmawianiu podstawowych praw ludzkich naszym południowoafrykańskim współobywatelom tylko na podstawie koloru skóry.
– Wydaje mi się, że pani się powtarza, pani Broadhurst. Powiedziała mi to pani podczas naszego poprzedniego spotkania – roześmiał się inspektor. – Zaraz pani zażąda, bym znów panią aresztował. Nie zakłócajmy tej wspaniałej uroczystości...
– Otwarcie sesji parlamentu popierającego niesprawiedliwość i ucisk powinno być opłakiwane, a nie świętowane.
Inspektor dotknął rąbka kapelusza, ale pod jego kpiącym sposobem bycia krył się prawdziwy szacunek, a może nawet nieco podziwu.
– Tylko tak dalej, pani Broadhurst – mruknął. – Z pewnością niedługo się spotkamy.
Przeszedł dalej i zatrzymał się przed Tarą.
– Dzień dobry, pani Courtney.
Tym razem jego podziw był nie ukrywany.
– A co sądzi o pani zdradzieckim zachowaniu pani wybitny małżonek?
– Czy jest zdradą sprzeciwianie się nadużyciom Partii Narodowej oraz wprowadzonym przez nią prawom opierającym się na rasie i kolorze skóry, inspektorze?
Musnął wzrokiem jej duży, kształtny, okryty białą koronką biust, po czym zwrócił spojrzenie na jej twarz.
– Jest pani zbyt ładna, żeby zajmować się takimi głupstwami – powiedział. – Niech pani to zostawi starszym i brzydszym babom. Niech pani idzie do swego domu i opiekuje się dziećmi.
– Jest pan wyjątkowo arogancki, inspektorze – wybuchnęła, zarumieniona z gniewu, nie zdając sobie sprawy, że stała się przez to jeszcze ładniejsza.
– Chciałbym, żeby wszystkie zdrajczynie tak wyglądały. Moja praca byłaby wtedy dużo przyjemniejsza. Dziękuję, pani Courtney. – Uśmiechnął się prowokująco i odszedł.
– Nie daj się wyprowadzić z równowagi, moja droga – powiedziała cicho Molly. – On jest specjalistą w tej dziedzinie. Protestujemy biernie. Pamiętaj o tym, co głosił Mahatma Gandhi.
Tara z trudem odzyskała panowanie nad sobą i powiedzmy, pokorę. Na chodniku za nią zaczął się gromadzić tłum gapiów. Rząd biało odzianych kobiet wzbudzał zaciekawienie, rozbawienie, nieco życzliwego zainteresowania, lecz przede wszystkim wrogość.
– Przeklęte komunistki – warknął zjadliwie mężczyzna w średnim wieku. – Chcecie oddać władzę w kraju bandzie dzikusów. Powinni was zamknąć. Wszystkie!
Był dobrze ubrany i mówił z dobrym akcentem. W klapę marynarki miał nawet wpięty mały miedziany hełm, oznakę, że w czasie wojny walczył ochotniczo przeciw faszystom. Jego postawa przypominała o tym, jak wielkie poparcie miała rządząca Partia Narodowa, nawet pośród anglojęzycznej białej społeczności.
Tara zagryzła wargi i stojąc ze spuszczoną głową zmusiła się, by zachować spokój, nawet wtedy, gdy obelgi wywołały ironiczne uwagi niektórych kolorowych znajdujących się wśród rosnącego tłumu.
Robiło się już gorąco, słońce miało biały, śródziemnomorski blask i choć wał chmur zbliżał się od strony spłaszczonych Gór Stołowych, zwiastując nadejście wiatru południowo-wschodniego, w mieście powietrze było jeszcze nieruchome. Wokół gromadziło się już coraz więcej ludzi, narastał zgiełk i Tara czuła, że jest popychana, jak podejrzewała, celowo. Zachowała jednak spokój i całą swoją uwagę skupiła na budynku stojącym po przeciwnej stronie ulicy.
Zaprojektowany przez Sir Roberta Bakera, wybitnego architekta Imperium, masywny, imponujący budynek z czerwonej cegły z białą kolumnadą był perłą architektury kolonialnej. Odbiegał daleko od gustu Tary, która lubiła otwarte przestrzenie i linie, szkło i jasne sosnowe meble skandynawskie. Budynek wydawał się symbolizować wszystko to, co niezmienne i przestarzałe, wszystko to, co Tara chciałaby zburzyć i zmienić.
Jej zadumę przerwał wzmagający się zgiełk oczekującego tłumu.
– Nadjeżdżają – zawołała Molly.
Tłum zafalował, zakołysał się i zaczai wiwatować. Rozległ się szczęk podków końskich na twardej nawierzchni i oddział policji przekłusował aleją z wesołym trzepotem chorągiewek powiewających na czubkach lanc. Wspaniali jeźdźcy na dobranych wierzchowcach o bokach lśniących w słońcu jak polerowany metal.
Za nimi jechały otwarte powozy. W pierwszym z nich znajdowali się gubernator generalny i premier. Oto on, Daniel Malan, przywódca Afrykanerów, człowiek o odpychającej, niemal żabiej twarzy, którego jedyną troską i deklarowanym celem było zachowanie przez tysiąc lat nadrzędnej pozycji swojego Volk w Afryce. Gotów był zapłacić za to każdą cenę.
Tara patrzyła na niego z jawną nienawiścią, gdyż uosabiał wszystko to, co było dla niej wstrętne w rządzie władającym teraz krajem i ludźmi, których tak kochała. Gdy powóz przejeżdżał koło niej, ich oczy spotkały się na chwilę i starała się przekazać siłę swoich uczuć. W jego zamyślonym, jakby nieobecnym spojrzeniu nie było cienia zawstydzenia. Patrzył na nią, ale jej nie widział. Jej wściekłość zmieniła się w rozpacz.
– Co trzeba zrobić, żeby ci ludzie zaczęli chociaż słuchać? – zastanawiała się.
Dygnitarze wysiedli już z powozów i stali poważni, słuchając hymnów narodowych. I choć wtedy nie mogła tego wiedzieć, hymn „Boże zachowaj króla” był grany po raz ostatni na otwarciu sesji parlamentu Południowej Afryki.
Orkiestra zakończyła grę dźwiękami trąbek i gabinet ministrów, poprzedzany przez gubernatora generalnego i premiera, wszedł do parlamentu przez potężne drzwi wejściowe. Za nimi szli przywódcy opozycji. Tara bała się tej chwili, gdyż byli wśród nich członkowie jej bliskiej rodziny. Za przywódcą opozycji szedł ojciec Tary z jej macochą; byli najbardziej wyróżniającą się parą w długim rzędzie ludzi. Ojciec był wysoki i pełen godności, o dostojnym wyglądzie patriarchy, a u jego boku Centaine de Thiry Courtney-Malcomess, szczupła, delikatna, w żółtej, połyskliwej sukni odpowiedniej na te okazję i w lekkim kapeluszu bez ronda z woalką przesłaniającą jedno oko. Można by sądzić, że była rówieśnicą Tary, choć wszyscy wiedzieli, że nadano jej imię Centaine, dlatego że urodziła się pierwszego dnia dwudziestego wieku.
Tara sądziła, że jej nie zauważono, gdyż żadne z nich nie wiedziało, iż zamierza przyłączyć się do protestu, ale u szczytu schodów wchodzący zostali na chwilę zatrzymani i Centaine, zanim weszła do środka, odwróciła się z rozmysłem i spojrzała w tył. Z tej wysokości mogła patrzeć ponad głowami strażników i dostojników i przez chwilę popatrzyła Tarze prosto w oczy. Choć nie zmieniła wyrazu twarzy, Tara nawet z tej odległości dojrzała ostrą naganę w jej wzroku. Dla Centaine honor, godność i dobre imię rodziny były rzeczami najważniejszymi. Niejednokrotnie ostrzegała Tarę przed publicznymi wystąpieniami, a przeciwstawianie się Centaine było sprawą niebezpieczną, gdyż była nie tylko macochą Tary, ale także teściową i głową rodziny Courtney.
Z wysokości połowy schodów Shasa Courtney dostrzegł ostre spojrzenie matki. Podążając za jej wzrokiem odwrócił się. Pośród przepasanych czarnymi szarfami kobiet zobaczył swoją żonę, Tarę. Kiedy rano przy śniadaniu powiedziała mu, że nie będzie z nim na ceremonii otwarcia parlamentu, ledwie podniósł głowę znad gazety.
– Jak sobie życzysz, kochanie; to będzie dość nudne – mruknął. – Gdybyś mogła, chciałbym jeszcze filiżankę kawy.
Teraz, gdy ją rozpoznał, uśmiechnął się lekko i kpiąco potrząsnął głową tak, jakby przyłapał niegrzeczne dziecko na psocie. Po chwili odwrócił się i wszedł z innymi po schodach.
Był wyjątkowo przystojny, a czarna opaska przykrywająca jedno oko nadawała mu wygląd pirata, co dla większości kobiet było intrygującym wyzwaniem. Razem tworzyli najpiękniejszą młodą parę w Kapsztadzie. Lecz w dziwny sposób w ciągu kilku krótkich lat ich płomienna miłość przemieniła się w kupkę popiołu.
– Jak sobie życzysz, kochanie – powiedział, powtarzając to, co mówił ostatnio bardzo często.
Ostatni posłowie zniknęli w drzwiach parlamentu, oddział policji i puste powozy odjechały i ludzie zaczęli się rozchodzić. Demonstracja była skończona.
– Idziesz, Taro? – spytała Molly, ale Tara potrząsnęła głową.
– Muszę się spotkać z Shasą – powiedziała. – Do zobaczenia w piątek.
Tara zdjęła przez głowę czarną szarfę, złożyła ją i, przeciskając się wśród rozchodzącego się tłumu, schowała ją do torebki. Przeszła na drugą stronę ulicy.
Pokazała przepustkę do parlamentu strażnikowi przy wejściu dla gości, nie dostrzegając ironii w tym, że wchodzi do budynku instytucji, przeciwko której przed chwilą tak żywo protestowała. Weszła bocznymi schodami i rzuciła wzrokiem na galerię dla gości. Siedziało tam wiele żon posłów i ważnych osobistości; spojrzała w dół ponad ich głowami, do wyłożonej boazerią sali parlamentu, gdzie poważnie ubrani posłowie siedzieli na pokrytych skórą, zielonych ławach, uczestnicząc w uroczystości otwarcia sesji. Wiedziała jednak, że przemówienia będą banalne i śmiertelnie nudne, a już cały ranek spędziła stojąc przed parlamentem. Musiała teraz szybko udać się do toalety.
Uśmiechnęła się do woźnego i wymknęła ukradkiem, po czym odwróciła i odeszła szybko szerokim korytarzem. Kiedy opuściła toaletę, skierowała się do biura swego ojca.
Wychodząc zza rogu, niemal zderzyła się z mężczyzną idącym z przeciwka. Omijając go w ostatniej chwili zobaczyła, że był to wysoki Murzyn ubrany w strój służby parlamentu. Już chciała przejść obok niego z uśmiechem, gdy nagle zdała sobie sprawę, że służący nie powinien przebywać w tej części budynku w trakcie obrad parlamentu, gdyż na końcu korytarza znajdowały się biura premiera i przywódcy opozycji. Poza tym, chociaż niósł szczotkę i kubeł, w jego twarzy nie było śladu uniżoności ani służalczości. Przyjrzała mu się uważnie.
Poznała go. To było dawno temu, ale nie mogła zapomnieć tej twarzy o rysach egipskiego faraona, dostojnej i dzikiej, z ciemnymi oczami ożywionymi inteligencją. Był jednym z najpiękniejszych mężczyzn, jakich kiedykolwiek spotkała. Pamiętała jego głos, tak głęboki i przejmujący, że teraz lekko zadrżała na samo wspomnienie. Pamiętała nawet jego słowa:
– Nadchodzi pokolenie o zębach ostrych jak miecze... by oczyścić ten świat z nędzy.
Dzięki niemu zdała sobie sprawę, co to znaczy urodzić się czarnym w Południowej Afryce. To odległe spotkanie było początkiem jej zaangażowania. Ów człowiek kilkoma słowami zmienił jej życie.
Zatrzymała się zagradzając mu drogę i chcąc przekazać jakoś swe uczucia, ale on był już bardzo blisko i poczuła, że jest zbyt poruszona, by mówić. W chwili, gdy odkrył, że go rozpoznano, stał się niczym leopard, który dostrzegł myśliwych. Na jego twarzy pojawił się wyraz afrykańskiego okrucieństwa i Tara wyczuła, że jest w niebezpieczeństwie, ale nie bała się.
– Jestem przyjaciółką – powiedziała cicho i zeszła mu z drogi. – Walczymy za tę samą sprawę.
Przez chwilę patrzył na nią i nie ruszał się. Jego badawcze spojrzenie paliło ją, wiedziała, że zapamięta ją na zawsze. Po chwili skinął głową.
– Znam panią – odrzekł. Zadrżała słysząc jego głęboki melodyjny głos, w którym brzmiała Afryka. – Spotkamy się jeszcze.
Przeszedł koło niej i nie odwracając się zniknął za zakrętem korytarza. Stała nieruchomo, patrząc w ślad za nim z bijącym mocno sercem.
– Moses Gama – wyszeptała jego imię. – Mesjasz i wojownik Afryki – przerwała i potrząsnęła głową. – Co ty tu, właśnie tu, robisz?
Odpowiedź na to pytanie intrygowała ją i podniecała, gdyż teraz instynktownie wiedziała już, że walka się toczy i że ona weźmie w niej udział. Chciała robić więcej, niż tylko stać na rogu ulicy z przewieszoną przez ramię czarną szarfą. Wiedziała, że wystarczy, by Moses Gama skinął palcem, a pójdzie za nim, podobnie jak miliony innych.
– Spotkamy się jeszcze – obiecał. Uwierzyła mu.
Uradowana poszła dalej korytarzem. Miała własny klucz do biura ojca i otwierając drzwi bezwiednie spojrzała na umieszczoną na nich, wykonaną z brązu tabliczkę:
PUŁKOWNIK BLAINE MALCOMESS ZASTĘPCA PRZYWÓDCY OPOZYCJI
Drzwi nie były zamknięte na klucz. Zdziwiona tym popchnęła je i weszła do środka.
Centaine Courtney-Malcomess odwróciła się od okna i spojrzała na nią.
– Czekałam na ciebie, młoda damo.
Sztuczny akcent francuski Centaine irytował Tarę. Centaine była we Francji tylko raz w ciągu trzydziestu pięciu lat, pomyślała. Wyzywająco podniosła głowę.
– Tara, cherie, nie kręć głową – mówiła dalej Centaine. – Skoro zachowujesz się jak dziecko, musisz zdawać sobie sprawę, że będziesz traktowana jak dziecko.
– Nie, matko, nie masz racji. Nie życzę sobie, by mnie traktowano jak dziecko, ani teraz, ani w przyszłości. Mam trzydzieści trzy lata, jestem mężatką, matką czworga dzieci i panią domu.
Centaine westchnęła.
– No, dobrze – skinęła głową. – Przepraszam, że w trosce o ciebie stałam się nieuprzejma. Ta rozmowa i tak będzie dla nas trudna, więc nie utrudniajmy jej bardziej.
– Nie wiedziałam, że mamy coś do omówienia.
– Usiądź, Taro – rozkazała Centaine; Tara instynktownie posłuchała, i zaraz ją to rozzłościło. Centaine usiadła w fotelu ojca Tary i to ją także rozgniewało – to było miejsce ojca i ta kobieta nie miała do niego prawa.
– Właśnie powiedziałaś mi, że jesteś żoną i matką czworga dzieci – powiedziała spokojnie Centaine. – Zgodzisz się chyba, że masz obowiązki.
– Moje dzieci są pod dobrą opieką – ostro przerwała Tara. – Nie możesz mnie o nic oskarżyć.
– A co z twoim mężem i waszym małżeństwem?
– Co takiego z Shasą? – Tara zaczęła się bronić.
– Proszę, powiedz mi – zachęciła Centaine.
– To nie twoja sprawa.
– A jednak to moja sprawa – zaprotestowała Centaine. – Poświęciłam mu całe życie. Dążę do tego, by był jednym z przywódców tego narodu. – Przerwała i na chwilę przymknęła oczy o rozmarzonym spojrzeniu.
Tara widywała u niej wcześniej taki wyraz twarzy zawsze wtedy, gdy Centaine była głęboko zamyślona. Teraz chciała zakłócić ten nastrój tak gwałtownie, jak tylko mogła.
– To niemożliwe i zdajesz sobie z tego sprawę.
Centaine spojrzała na Tarę przytomnym już wzrokiem.
– Nic nie jest niemożliwe – nie dla mnie, nie dla nas.
– Owszem, to jest niemożliwe – upierała się Tara. – Wiesz tak samo dobrze, jak ja, że nacjonaliści manipulują elektoratem i że nawet w senacie mają swoich popleczników. Na zawsze pozostaną przy władzy. Już nigdy nikt, kto nie jest jednym z nich, nie jest afrykanerskim nacjonalistą, nie będzie przywódcą tego kraju – nigdy, aż do rewolucji, a po rewolucji przywódcą będzie czarny.
Tara przerwała i pomyślała o Mosesie Gamie.
– Jesteś naiwna – powiedziała ostro Centaine. – Nie rozumiesz tych spraw. To, co mówisz o rewolucji, jest dziecinne i nieodpowiedzialne.
– Niech tak będzie, matko. Ale w głębi i ty masz świadomość, że tak jest. Twój ukochany Shasa nigdy nie spełni twoich marzeń. Nawet on zaczyna odczuwać bezsens tego, że wiecznie jest w opozycji. To, co niemożliwe, przestaje go interesować. Nie byłabym zdziwiona, gdyby wycofał swoją kandydaturę w następnych wyborach, porzucił zaszczepione mu przez ciebie aspiracje polityczne i po prostu zajął się robieniem następnego tryliona funtów.
– Nie – Centaine potrząsnęła głową. – On się nie podda. Lubi walczyć, podobnie jak ja.
– Nie tylko nie zostanie premierem, ale nawet ministrem – odrzekła spokojnie Tara.
– Jeżeli tak sądzisz, nie jesteś odpowiednią żoną dla mojego syna – powiedziała Centaine.
– To ty powiedziałaś – odparła cicho Tara. – Ty, nie ja.
– Och, Taro, kochanie, przepraszam – Centaine sięgnęła przez biurko, zbyt szerokie, by mogła dotknąć ręki Tary. – Wybacz mi. Straciłam panowanie nad sobą. To wszystko jest dla mnie bardzo ważne. Głęboko to odczuwam, ale nie chcę cię urazić. Chcę ci tylko pomóc – tak się martwię o ciebie i Shasę. Chcę pomóc, Taro. Czy pozwolisz sobie pomóc?
– Nie sądzę, byśmy potrzebowali pomocy – skłamała gładko Tara. – Shasa i ja jesteśmy szczęśliwi. Mamy czwórkę cudownych dzieci.
Centaine wykonała gest zniecierpliwienia.
– Taro, nigdy nie zgadzałyśmy się ze sobą. Ale mimo wszystko naprawdę jestem twoją przyjaciółką. Chcę tylko dobra twojego, Shasy i dzieci. Czy pozwolisz sobie pomóc?
– Jak, matko? Dając nam pieniądze? Już nam dałaś dziesięć czy dwadzieścia, a może to było trzydzieści milionów funtów. Czasami już się w tym gubię.
– Czy pozwolisz, że podzielę się z tobą moimi doświadczeniami? Czy wysłuchasz moich rad?
– Tak, matko, wysłucham. Nie obiecuję, że się im podporządkuję, ale wysłucham.
– Po pierwsze, kochana Taro, musisz porzucić tę zwariowaną działalność lewicową. Narażasz na szwank reputację całej rodziny. Przebierając się i wychodząc na ulicę robisz z siebie – a także z nas – przedstawienie. Poza tym, to naprawdę niebezpieczne. Ustawa o zwalczaniu komunizmu jest obowiązującym pra...