Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsz...
5 downloads
11 Views
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Czytelnia Online.
STUKOSTRACHY
STEPHEN
KING
STUKOSTRACHY
Prze∏o˝y∏
¸ukasz Praski
Tytu∏ orygina∏u:
THE TOMMYKNOCKERS
Copyright © 1987 by Stephen King, Tabitha King
and Arthur B. Greene, Trustee
All Rights Reserved
Projekt ok∏adki: Ewa Wójcik
Ilustracja na ok∏adce: Vincent Chong
Redaktor serii: Renata Smoliƒska
Redakcja: Jacek Ring
Korekta: Jolanta Kucharska
Mariola B´dkowska
Redakcja techniczna: Anna Niepor´cka
¸amanie: Ma∏gorzata Wnuk
ISBN 978-83-7648-027-5
Warszawa 2008
Wydawca:
Prószyƒski Media Sp. z o.o.
ul. Gara˝owa 7, 02-651 Warszawa
www.proszynski.pl
Druk i oprawa:
Drukarnia Naukowo-Techniczna
Oddzia∏ Polskiej Agencji Prasowej
ul. Miƒska 65, 03-828 Warszawa
DLA TABITHY KING
„…mam obietnice do spe∏nienia”
Podobnie jak wiele wierszyków dla dzieci, ten o Stukostrachach wydaje si´
na pozór nieskomplikowany. Trudno wytropiç pochodzenie tego s∏owa*.
S∏ownik Webstera powiada, ˝e Stukostrachy to (a) olbrzymy drà˝àce pod-
ziemne korytarze lub (b) duchy nawiedzajàce opuszczone kopalnie i jaski-
nie, natomiast wed∏ug s∏ownika oksfordzkiego Stukostrachy to duchy gór-
ników, którzy umarli z g∏odu, ale nadal stukajà, domagajàc si´, aby ich
uwolniç i nakarmiç.
Pierwszy wers („W nocy, gdy ca∏y dom ju˝ Êpi” itd.) jest doÊç znany
i oboje z ˝onà s∏yszeliÊmy go w dzieciƒstwie, mimo ˝e wychowaliÊmy si´
w ró˝nych miastach, w ró˝nej wierze i mamy ró˝ne pochodzenie – ˝ona ma
przodków francuskich, ja szkockich i irlandzkich.
Pozosta∏e wersy sà wytworem wyobraêni autora.
Autor – czyli ja – pragnie podzi´kowaç swojej ma∏˝once Tabicie, która
jest nieocenionym, choç czasem irytujàcym krytykiem (jeÊli irytujà was kry-
tycy, to mo˝ecie byç prawie pewni, ˝e majà racj´), redaktorowi Alanowi
Williamsowi za jego starannoÊç i pe∏nà ˝yczliwoÊci uwag´, Phyllis Grann
za cierpliwoÊç (ta ksià˝ka zosta∏a nie tyle napisana, ile wyszarpana),
a w szczególnoÊci George’owi Everettowi McCutcheonowi, który czyta∏
wszystkie moje powieÊci i niezwykle starannie je sprawdza∏ – zwracajàc
uwag´ g∏ównie na sprawy zwiàzane z bronià i balistykà, ale tak˝e i ciàg∏oÊ-
cià akcji. Mac zmar∏ w trakcie redagowania tej ksià˝ki. W∏aÊnie pos∏usz-
nie wprowadza∏em poprawki, jakie zasugerowa∏ w jednym ze swoich listów,
gdy dowiedzia∏em si´, ˝e w koƒcu skapitulowa∏ przed bia∏aczkà, z którà
toczy∏ bitw´ od dwóch lat. Bardzo mi go brakuje, nie dlatego ˝e pomaga∏
mi naprawiaç b∏´dy, ale dlatego ˝e mia∏ miejsce w moim sercu.
Podzi´kowania nale˝à si´ wielu innym, których nie potrafi´ nawet wy-
mieniç: pilotom, dentystom, geologom, kolegom pisarzom, nawet moim
7
* Autor podaje bardziej rozbudowanà genez´ tytu∏u orygina∏u – „The Tommyknockers”
– wymieniajàc znaczenie s∏owa tommy („szeregowiec armii brytyjskiej”, a tak˝e „racja ˝yw-
noÊciowa w wojsku”) oraz wspominajàc wiersz Kiplinga „Tommy” (przyp. t∏um.).
dzieciom, które s∏ucha∏y, kiedy im g∏oÊno czyta∏em. Jestem tak˝e wdzi´cz-
ny Stephenowi Jayowi Gouldowi. Chocia˝ kibicuje Jankesom, co oznacza,
˝e nie do koƒca mo˝na mu ufaç, jego uwagi na temat prawdopodobieƒstwa
tego, co nazywam „dr´twà ewolucjà”, pomog∏y mi w redakcji tej powieÊci
(np. „The Flamingo’s Smile”).
Haven nie jest prawdziwe. Bohaterowie nie sà prawdziwi. To fikcja lite-
racka z jednym wyjàtkiem:
Prawdziwe sà Stukostrachy.
JeÊli sàdzicie, ˝e ˝artuj´, to przegapiliÊcie dzisiejsze wiadomoÊci.
8
W nocy, gdy ca∏y dom ju˝ Êpi,
Stukostrachy, Stukostrachy
stukajà do drzwi.
Chcia∏bym stàd uciec, lecz boj´ si´,
˝e Stukostrach zabierze mnie.
9
KSI¢GA PIERWSZA
Statek w ziemi
P∏ynàc z Independence, zabraliÊmy Harry’ego Trumana.
Mówimy: Co z wojnà?
On na to: Krzy˝yk na drog´!
Mówimy: Co z bombà? Przykro ci, ˝e to zrobi∏eÊ?
On na to: Podajcie flaszk´ i pilnujcie w∏asnego nosa.
THE RAINMAKERS „Downstream”
11
I
Anderson si´ potyka
1
Kamyczek uruchamia lawin´ – do tego mniej wi´cej sprowadza si´ kate-
chizm. Koniec koƒców wszystko sprowadza si´ do czegoÊ podobnego
– tak w ka˝dym razie o wiele póêniej myÊla∏a Roberta Anderson. Albo
wszystko zrzàdzi∏ przypadek… albo los. Dwudziestego pierwszego czerw-
ca 1988 roku w miasteczku Haven w stanie Maine Anderson dos∏ownie
potkn´∏a si´ o w∏asne przeznaczenie. Ca∏a sprawa zacz´∏a si´ od tego w∏a-
Ênie potkni´cia; reszta to ju˝ historia.
2
Tego popo∏udnia Anderson wybra∏a si´ na spacer z Peterem, starym
beagle’em, który by∏ ju˝ Êlepy na jedno oko. Dosta∏a Petera od Jima Garde-
nera w roku 1976. Rok wczeÊniej Anderson opuÊci∏a college, zaledwie dwa
miesiàce przed uzyskaniem dyplomu, i zamieszka∏a w domu swojego wuja
w Haven. Nie zdawa∏a sobie sprawy z w∏asnej samotnoÊci, dopóki Gard nie
przywióz∏ jej psa. Peter by∏ wtedy szczeniakiem i Anderson czasem nie mo-
g∏a uwierzyç, ˝e tak bardzo si´ zestarza∏ – wed∏ug psiego wieku mia∏ osiem-
dziesiàt cztery lata. W ten sposób liczy∏a w∏asny wiek. Rok 1976 wydawa∏ si´
zamierzch∏à przesz∏oÊcià. Tak, bez dwóch zdaƒ. Gdy masz dwadzieÊcia pi´ç
lat, mo˝esz wcià˝ pozostawaç w bardzo przyjemnym przeÊwiadczeniu, ˝e
w twoim przypadku dorastanie to tylko urz´dniczy b∏àd, który w koƒcu zo-
stanie naprawiony. Kiedy jednak pewnego dnia budzisz si´ i stwierdzasz, ˝e
twój pies ma osiemdziesiàt cztery lata, a ty sama trzydzieÊci siedem, docho-
dzisz do przekonania, ˝e nale˝y zrewidowaç swoje poglàdy. Tak, bez dwóch
zdaƒ.
Anderson szuka∏a drzew do Êci´cia. Od∏o˝y∏a ju˝ pó∏tora sàga drewna,
lecz na zim´ chcia∏a zgromadziç co najmniej trzy. Âci´∏a ju˝ niema∏o drzew
13
od czasów, gdy Peter by∏ szczeniakiem i ostrzy∏ sobie z´by na starym kap-
ciu (bardzo cz´sto brudzàc dywan w jadalni), ale wcià˝ ich tu jeszcze ros∏o
sporo. Ziemia (którà ludzie w miasteczku ciàgle nazywali farmà Franka
Garricka) przylega∏a do drogi numer 9 na d∏ugoÊci zaledwie stu osiemdzie-
si´ciu stóp, ale kamienne mury wyznaczajàce jej pó∏nocnà i po∏udniowà gra-
nic´ rozchodzi∏y si´, tworzàc kàt rozwarty. Trzy mile dalej, w g∏´bi chaotycz-
nie rosnàcego lasu, w którym stare drzewa by∏y przemieszane z m∏odymi,
sta∏ jeszcze jeden mur – tak stary, ˝e rozpad∏ si´ na pojedyncze sterty obro-
Êni´tych mchem kamieni – wyznaczajàcy koniec posiad∏oÊci. Powierzchnia
tego klina przypominajàcego kszta∏tem porcj´ tortu by∏a naprawd´ du˝a.
Za zachodnim murem ziemi Bobbi Anderson rozciàga∏a si´ ogromna pusz-
cza nale˝àca do Papierni Nowej Anglii. S∏ynny Ognisty Las.
Prawd´ mówiàc, Anderson wcale nie musia∏a szukaç dobrego miejsca.
Ziemia, jakà zostawi∏ jej w spadku brat matki, by∏a cenna przede wszyst-
kim dlatego, ˝e ros∏y tu g∏ównie drzewa dajàce dobre, twarde drewno, w nie-
wielkim stopniu zaatakowane przez brudnic´ niepark´. Ale po deszczowej
wioÊnie nadszed∏ Êliczny, ciep∏y dzieƒ, w ogrodzie jeszcze nic nie wyros∏o
(przez deszcze pewnie wszystko zgnije w ziemi), a na rozpocz´cie nowej
ksià˝ki Anderson mia∏a jeszcze czas. Zamkn´∏a wi´c maszyn´ do pisania
i wyruszy∏a na w´drówk´ ze swoim wiernym jednookim Peterem.
Za farmà bieg∏a stara droga, utwardzona okràglakami. Anderson prze-
sz∏a nià prawie mil´, po czym skr´ci∏a w lewo. Nios∏a plecak (mia∏a w nim
kanapk´ i ksià˝k´ dla siebie oraz psie ciastka dla Petera, a tak˝e pomaraƒ-
czowe wstà˝ki do zawiàzania na pniach drzew, które b´dzie chcia∏a Êciàç,
gdy wrzeÊniowe upa∏y ustàpià przed ∏agodniejszym paêdziernikiem) oraz
manierk´. W kieszeni mia∏a kompas Silva. Zgubi∏a si´ na swojej ziemi tyl-
ko raz, ale ten jeden jedyny raz wystarczy∏. Sp´dzi∏a okropnà noc w lesie,
nie dowierzajàc, ˝e naprawd´ zgubi∏a si´ na terenie posiad∏oÊci, której by-
∏a, na litoÊç boskà, w∏aÊcicielkà, przekonana, ˝e umrze w tej g∏uszy. A by-
∏o to wówczas bardzo prawdopodobne, poniewa˝ tylko Jim zauwa˝y∏by jej
nieobecnoÊç, a Jim zjawia∏ si´ zwykle w najmniej oczekiwanych chwilach.
Rano Peter zaprowadzi∏ jà do strumienia, a strumieƒ zawiód∏ jà do drogi
numer 9, gdzie z weso∏ym bulgotem przep∏ywa∏ przez przepust pod asfal-
tem dwie mile od jej domu. DziÊ mia∏a prawdopodobnie lepszà orientacj´
w lesie i potrafi∏aby odnaleêç drog´ do szosy albo do jednego z granicz-
nych murów, ale „prawdopodobnie” pozostawa∏o s∏owem kluczowym.
Oko∏o trzeciej natkn´∏a si´ na dobrà k´p´ klonów. W∏aÊciwie znalaz∏a
kilka innych dobrych k´p drzew, lecz ta znajdowa∏a si´ niedaleko Êcie˝ki,
którà zna∏a, na tyle szerokiej, ˝e móg∏ si´ na niej zmieÊciç jej tomcat. W oko-
licach dwudziestego wrzeÊnia – jeÊli wczeÊniej nikt nie wysadzi Êwiata w po-
wietrze – doczepi do traktora sanki, przyjedzie tu i natnie drewna. Poza
tym doÊç si´ ju˝ nachodzi∏a jak na jeden dzieƒ.
14
– Mo˝e byç, Pete?
Pete szczeknà∏ s∏abo i Anderson spojrza∏a z g∏´bokim smutkiem na psa,
który dziwi∏ jà i napawa∏ niepokojem. Peter by∏ wykoƒczony. Rzadko ju˝
rzuca∏ si´ w poÊcig za ptakami, wiewiórkami, pr´gowcami czy wchodzà-
cym im czasem w drog´ Êwiszczem; myÊl o pogoni Petera za jeleniem by∏a
Êmiechu warta. W drodze powrotnej b´dà musieli cz´sto robiç przerwy na
odpoczynek… a by∏y czasy, wcale nie tak odleg∏e (jak uparcie w duchu
utrzymywa∏a), gdy Peter zawsze bieg∏ çwierç mili przed nià, ujadajàc na ca-
∏y las. PomyÊla∏a, ˝e byç mo˝e kiedyÊ nadejdzie dzieƒ, gdy uzna, ˝e doÊç
ju˝ tego; ostatni raz klepnie siedzenie z przodu chevroleta pikapa i zabie-
rze Petera do weterynarza w AuguÊcie. Ale nie tego lata, Bo˝e, jeszcze nie.
Ani tej jesieni, ani zimy. B∏agam, dobry Bo˝e, jeszcze nie.
Bo bez Petera b´dzie zupe∏nie sama. JeÊli nie liczyç Jima, a Jim Garde-
ner w ciàgu ostatnich trzech lat zaczà∏ sprawiaç wra˝enie nieco stukni´te-
go. Wcià˝ by∏ jej przyjacielem, lecz troch´… stukni´tym.
– Stary poczciwy Pete, dobrze, ˝e ci si´ podoba – powiedzia∏a, wià˝àc
wstà˝ki na drzewach, choç doskonale wiedzia∏a, ˝e byç mo˝e postanowi
Êciàç zupe∏nie innà k´p´ i wstà˝ki zgnijà. – Doprawdy, twój gust dorównu-
je urodzie.
Wiedzàc, czego od niego oczekuje pani (by∏ stary, ale nie g∏upi), Peter
zamerda∏ krótkim, cienkim ogonem i szczeknà∏.
– Zrób Wietkong! – rozkaza∏a Anderson.
Peter pos∏usznie pad∏ na bok – wydajàc przy tym rz´˝àce sapni´cie –
i przeturla∏ si´ na grzbiet, wyciàgajàc w gór´ ∏apy. Ta scena prawie zawsze
rozbawia∏a Anderson, lecz dziÊ widok psa robiàcego Wietkong (Pete uda-
wa∏ martwego równie˝ na komend´ „chata” albo „My Lai”) za bardzo ko-
jarzy∏ si´ jej z tym, o czym w∏aÊnie rozmyÊla∏a.
– Wstaƒ, Pete.
Pete podniós∏ si´ wolno. Ziaja∏, rozchylajàc posiwia∏y pysk.
– Wracamy.
Rzuci∏a mu ciastko. Peter k∏apnà∏ z´bami i chybi∏. Obwàchujàc ziemi´,
przesunà∏ nos obok ciastka, potem wróci∏ i w koƒcu je znalaz∏. Jad∏ wol-
no, bez entuzjazmu.
– Dobra – powiedzia∏a Anderson. – Idziemy.
3
Kamyczek uruchomi∏ lawin´… wybór Êcie˝ki spowodowa∏ odnalezienie
statku.
Anderson by∏a tu ju˝ kiedyÊ w ciàgu trzynastu lat, które okaza∏y si´ za
krótkim okresem, by farma Garricka sta∏a si´ farmà Anderson; pozna∏a
15
nachylenie terenu, pu∏apk´ zastawionà na zwierz´ta przez pracowników pa-
pierni, którzy zmarli prawdopodobnie jeszcze przed wojnà koreaƒskà, wiel-
kà sosn´ z p´kni´tym wierzcho∏kiem. Chodzi∏a ju˝ t´dy i bez k∏opotu od-
nalaz∏aby drog´ do tamtej Êcie˝ki, na której zmieÊci∏by si´ tomcat. Byç mo˝e
w ogóle nie trafi∏aby w to miejsce, gdzie pewnie nieraz si´ ju˝ potyka∏a, mi-
jajàc je o kilka jardów, stóp czy nawet cali.
Tym razem posz∏a za Peterem, który skr´ci∏ troch´ w lewo. Widzia∏a
przed sobà Êcie˝k´, gdy nagle jeden z jej wys∏u˝onych butów o coÊ zaha-
czy∏… zahaczy∏ doÊç gwa∏townie.
– Aj! – wrzasn´∏a, lecz by∏o za póêno, mimo ˝e zamacha∏a ramionami
jak wiatrak. Upad∏a na ziemi´. Ga∏àzka niskiego krzewu zadrapa∏a jej po-
liczek do krwi.
– Niech to szlag! – krzykn´∏a, s∏yszàc g∏os besztajàcej jà sójki.
Wróci∏ Peter, który najpierw obwàcha∏, a potem poliza∏ jej nos.
– Rany boskie, nie rób tego, cuchnie ci z pyska!
Peter zamerda∏ ogonem. Anderson usiad∏a. Potar∏a policzek i zobaczy-
∏a na d∏oni i palcach krew. Chrzàkn´∏a.
– Niez∏a droga, nie ma co – powiedzia∏a, patrzàc, o co si´ potkn´∏a; naj-
prawdopodobniej o opad∏à z drzewa ga∏àê albo wystajàcy z ziemi kamieƒ.
W Maine by∏o mnóstwo kamieni.
Zobaczy∏a lÊniàcy kawa∏ek metalu.
Dotkn´∏a go, przesun´∏a wzd∏u˝ niego palcem, a potem zdmuchn´∏a
czarnà, leÊnà ziemi´.
– Co to jest? – spyta∏a Petera.
Peter podszed∏, obwàcha∏ metal i zrobi∏ coÊ dziwnego. Cofnà∏ si´ o dwa
psie kroki, usiad∏, a potem cicho i krótko zawy∏.
– Co ci´ napad∏o? – zapyta∏a Anderson, lecz Peter siedzia∏, nie reagu-
jàc. Anderson przybli˝y∏a si´, przesuwajàc si´ na siedzeniu d˝insów. Obej-
rza∏a tkwiàcy w ziemi metal.
Z przykrytej warstwà liÊci ziemi wystawa∏y zaledwie trzy cale – akurat
tyle, aby mo˝na by∏o si´ potknàç. By∏o tu nieznaczne wzniesienie i metal
ods∏oni∏a pewnie woda sp∏ywajàca podczas wiosennych deszczów. Ander-
son w pierwszej chwili pomyÊla∏a, ˝e ciàgniki pracujàce przy wyr´bie
w latach dwudziestych i trzydziestych zakopa∏y w tym miejscu Êmieci
pozostawione przez drwali w ciàgu trzydniowej pracy, zwanej wówczas
„weekendem drwala”.
Przemkn´∏o jej przez myÊl, ˝e to blaszana puszka – po fasoli B&M al-
bo zupie Campbella. Poruszy∏a metalem tak jak porusza si´ puszkà, aby
wyciàgnàç jà z ziemi. Po chwili uÊwiadomi∏a sobie, ˝e o wystajàcy brzeg
puszki mog∏oby si´ potknàç tylko stawiajàce pierwsze kroki dziecko. Me-
tal w ziemi ani drgnà∏. Tkwi∏ mocno jak ska∏a. Czy˝by jakieÊ dawne urzà-
dzenie u˝ywane przy wyr´bie lasu?
16
Anderson zaintrygowana przyjrza∏a si´ dok∏adniej, nie zauwa˝ajàc, ˝e
Peter wsta∏, cofnà∏ si´ jeszcze cztery kroki i znów usiad∏.
Metal by∏ szary i matowy – barwà w ogóle nie przypomina∏ blachy ani
˝elaza. By∏ te˝ grubszy od puszki, na koƒcu mia∏ mo˝e çwierç cala. Gdy
Anderson po∏o˝y∏a opuszk´ palca wskazujàcego na kraw´dzi, poczu∏a
przez chwil´ dziwne mrowienie. Jakby wibracj´.
Oderwa∏a palec od metalu i przyjrza∏a mu si´ zdziwiona.
Przy∏o˝y∏a jeszcze raz.
Nic. ˚adnego drgania.
Chwyci∏a metal kciukiem i palcem wskazujàcym, usi∏ujàc wyciàgnàç go
z ziemi jak obluzowany zàb z dziàs∏a. Nie uda∏o si´. Trzyma∏a wystajàcy
kawa∏ek za chropowatà Êrodkowà cz´Êç. Cofnà∏ si´ w g∏àb ziemi – tak si´
jej przynajmniej zdawa∏o – nieca∏e dwa cale z ka˝dej strony. Póêniej An-
derson mia∏a powiedzieç Jimowi Gardenerowi, ˝e przez nast´pnych czter-
dzieÊci lat mog∏aby przechodziç t´dy nawet trzy razy dziennie i nigdy si´
nie potknàç.
Odgarn´∏a nieco sypkiej ziemi, ods∏aniajàc wi´cej metalu. Palcami wy-
grzeba∏a wzd∏u˝ niego kana∏ g∏´bokoÊci dwóch cali – ziemia ust´powa∏a ∏a-
two, jak to w lesie… przynajmniej dopóki nie trafi si´ na plàtanin´ korze-
ni. Anderson ry∏a dalej. Unios∏a si´ na kolanach i kopa∏a z obu stron
równoczeÊnie. Znów próbowa∏a poruszyç metalem. Wcià˝ nic z tego.
Zdrapa∏a paznokciami jeszcze troch´ ziemi, ods∏aniajàc coraz wi´cej –
szeÊç, potem dziewi´ç cali, wreszcie stop´ szarego metalu.
Nagle pomyÊla∏a, ˝e to samochód, ci´˝arówka albo ciàgnik zakopany
na odludziu. A mo˝e piec z dawnych domków dla biedoty. Ale dlaczego
tutaj?
Nie przychodzi∏ jej do g∏owy ˝aden powód. Absolutnie ˝aden. Od czasu
do czasu znajdowa∏a w lesie jakieÊ przedmioty – ∏uski po nabojach, puszki
po piwie (najstarsze nie mia∏y uszka tylko trójkàtne otwory, które w latach
szeÊçdziesiàtych robi∏o si´ tak zwanym kluczem koÊcielnym), papierki po cu-
kierkach i inne rzeczy. Haven nie znajdowa∏o si´ na ˝adnym z dwóch g∏ów-
nych szlaków turystycznych biegnàcych przez Maine, z których jeden pro-
wadzi∏ przez jeziora i góry na zachodni kraniec stanu, a drugi wzd∏u˝
wybrze˝a na kraniec wschodni, lecz od bardzo dawna nie by∏o dziewiczà
puszczà. Pewnego razu (znalaz∏a si´ wtedy za zdewastowanym kamiennym
murem stanowiàcym granic´ jej ziemi i wesz∏a na teren Papierni Nowej An-
glii) znalaz∏a zardzewia∏y wrak hudsona horneta z koƒca lat czterdziestych,
stojàcy na dawnej leÊnej drodze, która dwadzieÊcia lat po zakoƒczeniu wy-
r´bu zaros∏a m∏odym lasem i nazywana jest przez miejscowych gównostwi-
nà. Nie by∏o ˝adnego logicznego wyt∏umaczenia, skàd wrak auta mia∏by si´
tam znaleêç… ale ∏atwiej mo˝na by∏o wyjaÊniç to ni˝ fakt, ˝e ktoÊ zakopa∏
w ziemi piec, lodówk´ czy inne cholerne urzàdzenie.
17
Wykopa∏a dwa bliêniacze rowy d∏ugoÊci jednej stopy po obu stronach
wystajàcego przedmiotu, ale nie znalaz∏a jego koƒca. Do∏ki mia∏y ju˝ g∏´-
bokoÊç stopy, gdy jej palce w koƒcu trafi∏y na kamieƒ. Byç mo˝e zdo∏a∏a-
by go wyciàgnàç – kamieƒ przynajmniej da∏ si´ poruszyç – ale nie by∏o sen-
su. Przedmiot si´ga∏ jeszcze dalej w g∏àb ziemi.
Peter zaskomla∏.
Anderson zerkn´∏a na psa, a potem wsta∏a. Strzeli∏o jej w obu kolanach.
Poczu∏a mrowienie w lewej stopie. Z kieszeni spodni wydoby∏a zegarek –
stary i zmatowia∏y zegarek kieszonkowy Simon tak˝e by∏ cz´Êcià spadku
po wuju Franku – i ze zdumieniem stwierdzi∏a, ˝e sp´dzi∏a tu bardzo du-
˝o czasu – co najmniej godzin´ i kwadrans. By∏o ju˝ po czwartej.
– Chodê, Pete – powiedzia∏a. – Spadamy stàd.
Peter znów zaskomla∏, ale nie ruszy∏ si´ z miejsca. Anderson powa˝-
nie zaniepokojona zauwa˝y∏a, ˝e jej stary beagle ca∏y si´ trz´sie, jak gdy-
by dosta∏ febry. Nie mia∏a poj´cia, czy psy w ogóle chorujà na febr´, ale
pomyÊla∏a, ˝e stare mogà. Przypomnia∏a sobie, ˝e widzia∏a Petera w ta-
kim stanie tylko raz, jesienià 1975 roku (a mo˝e to by∏o w 1976). W oko-
licy pojawi∏a si´ puma. Kilka, chyba dziewi´ç, nocy z rz´du zawodzi∏a
i wrzeszcza∏a, prawdopodobnie by∏a w rui. Co noc Peter szed∏ do salo-
nu i wskakiwa∏ na starà ∏awk´ koÊcielnà, która sta∏a obok rega∏u z ksià˝-
kami. Nie szczeka∏. Rozchylajàc nozdrza i strzygàc uszami, wpatrywa∏
si´ tylko w ciemnoÊç, skàd dobiega∏ upiorny wrzask. I trzàs∏ si´ na ca∏ym
ciele.
Anderson przekroczy∏a zrobiony przez siebie wykop i podesz∏a do Pe-
tera. Ukl´k∏a przy nim, ujmujàc w d∏onie jego pysk i czujàc, jak dr˝y.
– Co si´ dzieje, stary? – mrukn´∏a, lecz dobrze wiedzia∏a, co si´ dzieje.
Zdrowe oko Petera na moment spocz´∏o na przedmiocie wykopanym z zie-
mi, po czym znów spojrza∏o na Anderson. W oku, którego nie zasnu∏a ka-
tarakta, wyraênie mog∏a wyczytaç b∏aganie: Chodêmy stàd, Bobbi, ta rzecz
podoba mi si´ tak samo jak twoja siostra.
– W porzàdku – powiedzia∏a niepewnie Anderson. Nagle przysz∏o jej do
g∏owy, ˝e nie pami´ta, aby kiedykolwiek przedtem straci∏a poczucie czasu
tak jak dziÊ.
Peterowi si´ to nie podoba, mnie te˝ nie.
– Chodê. – Zacz´∏a si´ wspinaç po zboczu w stron´ Êcie˝ki. Pete ocho-
czo za nià ruszy∏.
Prawie dotarli do Êcie˝ki, gdy Anderson jak ˝ona Lota obejrza∏a si´ za
siebie. Gdyby nie to ostatnie spojrzenie, mog∏aby daç sobie spokój z tajem-
niczym przedmiotem. Od dnia gdy rzuci∏a college tu˝ przed egzaminami
koƒcowymi – mimo b∏agaƒ zap∏akanej matki oraz diatryb i ultimatów
wÊciek∏ej siostry – Anderson nabra∏a wprawy w dawaniu sobie spokoju
z ró˝nymi rzeczami.
18
Patrzàc z oddali, zauwa˝y∏a dwie rzeczy. Po pierwsze, przedmiot wcale
nie cofnà∏ si´ w g∏àb ziemi, jak jej si´ wczeÊniej zdawa∏o. J´zor metalu wy-
stawa∏ poÊrodku pochy∏oÊci, niezbyt szerokiej, lecz doÊç stromej, która po-
wsta∏a doÊç niedawno, niewàtpliwie pod wp∏ywem roztopów i póêniejszych
intensywnych wiosennych deszczów. Tak wi´c teren po obu stronach wy-
stajàcego metalu by∏ wy˝szy, a metal po prostu znika∏ w ziemi. Jej pierw-
sze wra˝enie, ˝e przedmiot jest koƒcem czegoÊ wi´kszego, okaza∏o si´ b∏´d-
ne albo niekoniecznie s∏uszne. Po drugie, to coÊ przypomina∏o talerz – nie
taki, z którego si´ je, ale jakiÊ okràg∏y element z matowego metalu albo…
Peter szczeknà∏.
– W porzàdku – powiedzia∏a Anderson. – S∏ysz´. Chodêmy.
Chodêmy i dajmy sobie z tym spokój.
Ruszy∏a Êrodkiem Êcie˝ki, pozwalajàc prowadziç si´ Peterowi do lasu
w jego w∏asnym oci´˝a∏ym tempie i rozkoszujàc si´ bujnà zielenià lata…
a w∏aÊnie dziÊ przypada∏ pierwszy dzieƒ lata, prawda? Przesilenie. Najd∏u˝-
szy dzieƒ w...