Powieści Charlesa D. Taylora w Wydawnictwie Amber Cienie zemsty Podwodny drapieżca Wojny cieni Żądło w głębinie w przygotowaniu Sightings Przełożył JA...
12 downloads
25 Views
1MB Size
Powieści Charlesa D. Taylora w Wydawnictwie Amber Cienie zemsty Podwodny drapieżca Wojny cieni Żądło w głębinie w przygotowaniu Sightings
Przełożył JAROSŁAW KOTARSKI AMBER
Tytuł oryginału SHADOW WARS Ilustracja na okładce CHRIS FOSS Redakcja merytoryczna KATARZYNA PASCHALSKA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta BOŻENA SZEJNA Copyright © 1992 by Charles D. Taylor For the Polish cdition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. ISBN 83-7082-812-4
Książka ta dedykowana jest pamięci Dicka Makina i Petera Simondsa — przyjaciół, o których nie zapomniałem, gdy przestaliśmy być razem. Obu spodobał się pomysł zostania literackimi bohaterami i pływania wraz z moją wyobraźnią pod powierzchnią Pacyfiku w „Podwodnym drapieżcy". W obu rzeczywistościach byli doskonali i brak ich nam.
PODZIĘKOWANIE Wiele stron zajęłoby podziękowanie wszystkim, dzięki którym książka ta ujrzała światło dzienne, gdyż pomagali przy jej powstaniu historycy, ekonomiści, naukowcy politolodzy, specjaliści od wywiadu i terroryzmu, dziennikarze i przedstawiciele wielu innych profesji. Specjalne podziękowania należą się kilku spośród nich, toteż pozwolę sobie wymienić ich nazwiska i zasługi: Steven owi Emersonowi, którego wspaniały artykuł o Stasi cytowany jest na następnej stronie; Paulowi McCarthy'emu — jak zwykle najlepszemu z redaktorów; Dominickowi Abelowi, którego spokojne rady stawały się w miarę pisania tej książki coraz bardziej nieocenione; Dr Carmine Gorga o niewyczerpanej cierpliwości, próbującej wytłumaczyć ignorantowi (to jest mnie) ryzyko związane z natychmiastową przemianą ekonomii socjalistycznej w rynkową. Pragnę też zaznaczyć, że jeśli w tej materii do książki zakradły się jakieś bzdury, to wyłącznie z mojej winy; Danowi Mundy'emu i Jake'owi Jaquithowi z US Navy za to, że David Chance nie stał się „papierowym bohaterem", oraz Normowi MacVicarowi za geniusz komputerowy, który uratował autora i wydawcę w ostatniej chwili; Billowi i Anne McDonald, którzy jak zwykle witali mnie zawsze serdecznie mimo trzydziestoletniej znajomości; Georgie — mojej żonie, która nadal pozostała najbardziej krytyczną czytelniczką, co zresztą jest jednym z wielu powodów, dla których ją kocham.
6
OD AUTORA Choć budzące strach KGB zostało przemianowane na Agencję ds. Bezpieczeństwa Federacji, cele i metody nie zmieniły się ani radykalnie, ani poważnie. Reforma, zapoczątkowana euforią zmian z 1991 roku, trwała zaledwie cztery miesiące. Z tych powodów postanowiłem nadal używać znanego wszystkim skrótu: KGB. ..... porządek świata zmienia się i wiele ze zmian, których dziś jesteśmy świadkami, będzie kontynuowanych niezależnie od postępowania USA czy Związku Sowieckiego". Adm. Carlise A.H. Trost USN (emeryt), Szef Operacji Morskich US Navy 1987-90, przemawiając do 1150 oficerów, instruktorów i członków Sztabu Generalnego w Akademii Floty w Leningradzie.
* .....Wschodnioniemieckie Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwa Staatsicherheit, znane popularnie jako Stasi, było najprawdopodobniej najbardziej wszechstronną organizacją szpiegowską w dziejach człowieka... Oficerowie Stasi tworzyli zwartą i silną subkulturę, dumni z organizacji, w której działali, a szok spowodowany utratą
8
uprzywilejowanej pozycji był dla wielu nie do zniesienia. Autorytety wschodnich Niemiec obawiały się, a część polityków zjednoczonych Niemiec nadal się obawia, iż zręczny demagog jest w stanie zjednoczyć eks-Stasi i wywołać przewrót, używając broni nadal przechowywanej w tajnych arsenałach na terenie byłego NRD". Steven Emerson: „Gdzie podziali się wszyscy szpiedzy?" New York Times Magazine 12 sierpnia 1990
WSTĘP „Niezadowoleni... ta grupa składa się z różnych osób o jednej wspólnej przypadłości: upadek rządu spowodował albo straty uczuciowe, albo materialne. Nigdy nie biorą aktywnego udziału w powstaniach (mowa naturalnie o przywódcach). Jako biegli politycy są zbyt zręczni, by pozostawić ślady swych machinacji, a polecenia docierają do wykonawców za pośrednictwem trzecich czy czwartych z kolei łączników. Jak dotąd policja nie była w stanie prześledzić tego łańcucha łapówek i intryg do źródła. Ludzie ci są najgorszym elementem społeczeństwa, od którego najczęściej zaczyna się ferment. Są też najgroźniejsi dla każdego rządu". „Historia Tajnych Stowarzyszeń" napisana w 1864 r. przez Luciena de la Hodde, szefa francuskiej tajnej policji w latach 1830-1840. g
C Wwieży śnieg wyglądał ślicznie w półmroku późnego popołudnia: czysty, biały i doskonale maskujący wszelkiej maści pyły, brudy ze starych fabryk czy sadze z kominów, zwykle pokrywające wszystko tłustym, czarnym osadem. Ryng stwierdził ze zdziwieniem, że 11
zauważa takie bzdury — prawdopodobnie dlatego, że był sam w obcym mieście i czuł się nieswojo, rozpamiętując pewną kobietę... A jak wiele lat temu powiedział Pratt, wspomnienia o dobrych kobietach i starych wojnach są wszystkim dla starzejących się żołnierzy. Pratt, jak zwykle, miał rację, co w niczym nie zmieniało smutnej prawdy, iż był martwy, a on, Bernie Ryng, nadal żył i stawał się coraz bardziej samotny. I w dodatku zakochany w dziewczynie, która mogłaby być jego córką... Teraz, idąc zaśnieżonym chodnikiem jednej ze staromiejskich uliczek Pragi ku mieszkaniu, wynajętemu dla niego na gwałt przez ambasadę, miał przed oczyma kobietę, którą kochał ponad dwadzieścia lat temu. Coraz bardziej jednak na pierwszy plan wysuwała się twarz Katherine (Kat, jak chciała, by ją nazywać, gdyż nadęty tatuś zawsze używał pełnego imienia). Zamyślenie spowodowało, że nie usłyszał wolno podjeżdżającej limuzyny o zaciemnionych szybach, która zatrzymała się przy najbliższym narożniku. Normalnie taki czarny pojazd po prostu musiałby zwrócić jego uwagę. Normalnie... ale to, że Kat zakochała się w kimś takim jak on, także nie było normalne... Obywatele tego wschodnioeuropejskiego miasta też mogliby zainteresować się limuzyną, ale po pierwsze, miała dyplomatyczną rejestrację, po drugie, za bardzo kojarzyła się z pojazdami, którymi poprzednia władza rozbijała się po kraju. Przez czterdzieści lat wbijano obywatelom do głowy, że tych pojazdów nie ma, że zainteresowanie nimi jest niezdrowe. Toteż nic dziwnego, że stare nawyki nadal działały. Demokracja demokracją, ale lepiej dmuchać na zimne.
* Siedzący obok kierowcy uniósł dłoń i wóz zwolnił, a po chwili zatrzymał się. — To on — mruknął mężczyzna, na wpół do siebie, na wpół do pozostałych. — Za sto lat też bym go rozpoznał... Trudno zresztą było się dziwić. Bernie Ryng był postacią charakterystyczną — szeroki w barach, o sprężystym kroku, roztaczał wokół atmosferę typową dla wojownika, i to z tych najlepszych. Kiedyś byłby gladiatorem, muszkieterem czy lisow 12
czykiem, teraz należał do nieco innej formacji — Navy SEAL. Szanowany przez przyjaciół, znienawidzony przez wrogów, uważany za niezbędne zło przez tych, których bronił. Od dwudziestu pięciu lat działał w praktycznie każdych warunkach, na wszystkich kontynentach, biorąc udział tak w oficjalnych, jak i tajnych operacjach. Dziś, gdy po dziesięciomilowym biegu czy godzinnym pływaniu tracił oddech, był już za stary, by brać aktywny udział w akcjach, czego jednakże nikt wolał nie mówić ani jemu, ani też żadnemu z jego współpracowników. Co można zrobić ze starym SEAL-em? Przenieść na emeryturę naturalnie albo jeśli ma się myślących przyjaciół, to wyznaczyć na attache wojskowego w którymś z postkomunistycznych krajów Europy. W ten sposób był pod ręką, gdyby zaszła konieczność, a jednocześnie nie brał udziału w akcjach bojowych, gdzie mógłby narazić resztę zespołu, jak twierdzili specjaliści. Ot, i wilk syty, i owca cała. — Pamiętajcie, nie zbliżać się bardziej niż na odległość ramienia, on nadal potrafi dwóch takich załatwić — przypomniał spokojnie siedzący obok kierowcy, adresując wypowiedź do swych towarzyszy na tylnym siedzeniu. — Bądźcie uprzejmi i zdecydowani. Zwracajcie się do niego „kapitanie Ryng", żeby nie podejrzewał pomyłki. I pod żadnym pozorem nie wymieniajcie mojego nazwiska! Od razu mu powiedzcie, że nie chcecie go do niczego zmusić, bo potem nie będzie można niczego wyjaśnić. Były współpracownik pragnie z nim mówić w warunkach gwarantujących maksymalne bezpieczeństwo. Za dwie godziny zostanie odwieziony dokładnie w to samo miejsce. I nie spieprzcie tego, bo jak on was nie zabije, to ja to zrobię na pewno! * Ryng sprężył się słysząc pierwsze zdanie, klnąc w duchu własne gapiostwo i grube, krępujące ruchy, cywilne ubranie. Mówiący był barczysty i, podobnie jak jego towarzysz, też nie najlepiej się czuł po cywilnemu. Mówił kolokwialną, ciężko akcentowaną angielszczyzną, najwyraźniej wykute na blachę zdania. Bernie nie widział dotąd żadnego z nich, lecz sądząc po zachowaniu i ruchach, miał do czynienia z dobrze wyszkolonymi zawodowcami, zdecydowanymi wykonać zadanie. 13
— Dlaczego w ten sposób nawiązujecie kontakt? — spytał, by zyskać na czasie. Ten, który mówił, spojrzał bezradnie na kumpla, który nie zmieniając pozycji, by nie stwarzać wrażenia nerwowości czy zagrożenia, oznajmił: — Nic panu nie grozi, kapitanie Ryng. Otrzymaliśmy rozkazy, by tak postąpić. Pana powrót tu jest... — zamilkł szukając słowa. — Gwarantowany — pomógł mu Ryng z lekkim uśmiechem. — Wiem. Kto chce ze mną rozmawiać? — Proszę iść z nami... — Jesteście uzbrojeni? — Nie w broń palną — zaprzeczył pierwszy — ale możemy dać radę... Znaczącym gestem zwinął dłoń w pięść. Ryng rozejrzał się i spytał niewinnie: — I uderzyłbyś mnie przy tych wszystkich świadkach? — Czasy się zmieniły, ale ci tutaj jeszcze nie do końca rozumieją, że mogą pomóc przechodniowi i nie skończyć w więzieniu. — Angielszczyzna drugiego była zdecydowanie lepsza. — Takimi samochodami nie należało się dotąd interesować, a poza tym znamy czeski i z łatwością byśmy ich przekonali, że jest pan groźnym przestępcą... — Czas... — Pierwszy spojrzał wymownie na zegarek. — On... — Ucieka — dodał Ryng, przyznając im w duchu rację: nic by nie zyskał dając im po łbach, podszedł więc do wozu. — Proszę wsiąść, kapitanie Ryng. — Jeden z zapraszających otworzył drzwi. Ryng siadł na nieco wysłużonym, skórzanym siedzeniu, a obaj młodzieńcy po jego bokach. Wnętrze pachniało starym drewnem i dymem tytoniowym, a zapadła w nim dziwna cisza — wszyscy trzej wpatrywali się wyczekująco w siedzącego obok kierowcy mężczyznę, który nie odwrócił się. Odezwał się dopiero wtedy, gdy minęli dwie przecznice. — Kapitanie Ryng, dzięki za zgodę na krótką pogawędkę. Jeśli zaufa mi pan przez dwie godziny, ma pan moje słowo, że wróci pan tam, skąd pana zabraliśmy, niezależnie od wyników naszej rozmowy. — Jego angielski był doskonały i idealnie pozbawiony wyrazu. — Jedziemy teraz do miejsca gwarantującego całkowitą 14
dyskreq'ę, toteż proszę pozwolić, by moi ludzie zawiązali panu oczy ze względów bezpieczeństwa, zarówno pańskiego, jak i naszego, w przypadku gdybyśmy nie doszli do porozumienia. Jeden z siedzących zawiązał mu ciasno przepaskę z gęsto tkanej czarnej materii. Wóz zaczął skręcać to w prawo, to w lewo. Błyskawicznie stracił orientację. * Gdy silnik zgasł, rozległ się szczęk zamykanych drzwi garażu i trzask otwieranych drzwiczek wozu — pasażer z przedniego siedzenia wysiadł jako pierwszy. Bernie został wyprowadzony z wozu dopiero po chwili. Ujęto go grzecznie, acz stanowczo pod pachy i ruszył zgodnie z dokładnymi instrukcjami, najpierw przez drzwi, a potem schodami do starej, skrzypiącej windy. Kiedy ta dotarła na miejsce, był jeszcze krótki korytarz i drzwi, które zamknęły się z charakterystycznym mlaśnięciem dźwiękoszczelnego pomieszczenia. — Możecie odejść. — Rozległ się dziwnie znajomy, spokojny głos. — Jestem w stanie poradzić sobie z kapitanem Ryngiem w razie potrzeby. Drzwi mlasnęły ponownie i zapanowała cisza. — Zdjąłbym panu opaskę, ale jakoś mam wewnętrzne opory przed dawaniem panu okazji do gwałtownych posunięć, kapitanie. Proszę rozwiązać węzeł... Ryng zrobił, co mu kazano, i z niedowierzaniem spojrzał na stojącego za masywnym biurkiem rozmówcę. — Woronow... nadal żywy! — syknął. — I w doskonałej kondyq'i — dodał Woronow. — Skoro dotąd nie udało się nam wzajemnie pozabijać, wątpię, by ktokolwiek inny zdołał tego dokonać. Proszę usiąść na tym krześle, zanim uczucia wezmą górę nad rozsądkiem i nagły szlag pana trafi. Sądząc po wyrazie pana oczu, może to szybko nastąpić. Ryng wymacał oparcie krzesła, nie przestając przyglądać się przeciwnikowi. Rysy jego twarzy miał tak wbite w pamięć, że rozpoznałby je w środku nocy: szeroka twarz, wystające kości policzkowe, typ skandynawski z domieszką tatarskiej krwi, widocznej zwłaszcza w leciutko skośnych, błękitnych oczach. Blond włosy 15
były rzadsze niż wówczas, gdy się spotkali ostatni raz, ale tak samo krótko ścięte. Wąskie usta wyginał lekki uśmiech, w którym nie było śladu wesołości. Szyty na miarę ciemny garnitur pasował jak ulał, a spodnie i białą koszulę wyprasowano z wręcz nieprzyzwoitą perfekcją. Nic jednak nie było w stanie przytłumić brutalnej siły, którą zawsze i wszędzie roztaczał wokół siebie Paweł Woronow. — Cóż, w takim razie siądę pierwszy na znak dobrej woli... choćby tylko na czas tego spotkania — zaproponował Rosjanin. — Proszę usiąść i przypomnieć sobie, że nigdy nie złamałem słowa, tym razem naprawdę nie będę próbował pana zabić. Ryng usiadł, idąc za jego przykładem, nadal zaskoczony opanowaniem tamtego — Woronow rozparł się wygodnie niczym ambasador, któremu Bernie rano dostarczył raport. Co i tak nie zmieniało istoty rzeczy: jak zawsze od początku znajomości Ryng życzył mu szybkiej i niekoniecznie bezbolesnej śmierci, najlepiej z własnych (to jest Rynga) rąk. — Dziesiątki razy w ciągu ostatnich dni powtarzano mi, że miałem więcej szczęścia niż rozumu nie zabijając pana poprzednio, Ryng. Uszami mi to wychodzi, ale muszę przyznać, że jeśli zakończymy to spotkanie wynikiem pozytywnym, obaj będziemy zadowoleni, że do tej pory się nie pozabijaliśmy. — Może bez zbędnego pieprzenia i uprzejmości, dobrze? — zaproponował niespodziewanie Ryng. — Dla kogo tym razem zabijasz? — Doskonale! —Woronow prawie się uśmiechnął. —A już się bałem, że skapcaniałeś odchodząc z linii. Dla nikogo obecnie nie zabijam, jak to zgrabnie ująłeś, a jeżeli zacznę, to mam nadzieję, że będziemy to robić dla odmiany razem i po tej samej stronie. Uprzedzając twój komentarz: właśnie przyleciałem z Moskwy, konkretnie ze spotkania z prezydentem i tylko, i wyłącznie jemu podlegam. Wykonuję jego osobiste polecenia i jemu składam meldunki — żadnych pośredników. Co ty na to? — Trudno mi w to uwierzyć... podobno miał się zajmować zaprowadzaniem pokoju, pieriestrojki i innych szczytnych ideałów. Jeśli tak, to po cholerę mu zawodowy zabójca? — Zajmuje się pokojem i innymi szczytnymi ideami. Przede wszystkim zaś próbuje zachować tenże pokój w raczej nie sprzyjających warunkach — dlatego właśnie tak się zbliżyliśmy. Jestem 16
zabójcą, ale z gatunku najlepszych, co sam przyznasz, jestem też lojalny wobec ojczyzny i wykonuję rozkazy ludzi, których szanuję. Jako SEAL doskonale wiesz, że utrzymanie pokoju bywa czasem nader kłopotliwe. — Dobra, może byśmy przeszli do rzeczy? Poza tym już nie jestem SEAL-em, tylko attache wojskowym. — I właśnie dlatego cię wybraliśmy, a raczej ja wybrałem. Wyrobiłeś się, przebywasz wśród kulturalnych ludzi, którzy nigdy nie uwierzyliby w to, co robiłeś w przeszłości. Poza tym SEAL zawsze będzie SEAL-em, prawda? Tacy jak my nigdy nie są za starzy. Dlatego prezydent wybrał mnie, a ja wybrałem ciebie. Żywimy wobec siebie „uczucia mieszane", jak to określił mój szef, gdy mu opowiedziałem o tobie. Tak na marginesie, sympatyzuje on z moimi poglądami na twój temat. — „Uczucia mieszane" to raczej właściwe określenie — przyznał Ryng. Dotąd spotkali się dwa razy, zawsze na zachodniej półkuli i w obu wypadkach Woronow prawie zakończył zadanie sukcesem, w obu też Ryng krzyżował mu plany i jedynie niezwykłemu szczęściu Rosjanin mógł zawdzięczać, iż uszedł z życiem. Dzięki temu zresztą zyskał opinię niezniszczalnego, a to w świecie sił specjalnych mówiło samo za siebie. — Po co mnie tu ściągnąłeś? — przerwał milczenie Ryng. — By zaproponować ci układ. — Nie ma i nie będzie układów między nami. — Zgadzam się z tobą, ale mój szef prezydent ma na ten temat zupełnie inne zdanie. Wyobraź sobie dla ułatwienia, że nie rozmawiasz ze mną, tylko z nim, bo dokładnie ci powtórzę jego słowa... — Nie męcz się. — Bernie wstał. — Odwieź mnie na miejsce, zgodnie z umową. — Nie odejdziesz... — A założymy się? — Nie wyjdziesz stąd, zanim nie wysłuchasz tego, co mam ci do powiedzenia, i gówno mnie obchodzi, czy ci się to podoba, czy nie! — warknął rozeźlony Woronow. — Teraz siądź na dupie i przestań się wygłupiać. Tu chodzi o zbyt poważne sprawy: ty i ja jesteśmy chłopcami na posyłki, a wiadomość jest bezpośrednio od Markowa dla waszego prezydenta. 2 — Wojny cieni
17
— Masz minutę, by mnie przekonać — poinformował go Ryng nie siadając. — W porządku. — Woronow wyraźnie się odprężył, spoglądając na swoje alter ego. Ryng co prawda nie miał skośnych oczu (ale też błękitne) i był szpakowaty, lecz z charakteru, figury i zachowania byli prawie identyczni. — Spróbuj sobie wyobrazić odtworzony Związek Sowiecki wraz z Układem Warszawskim, kierowany przez ludzi żądnych zemsty za hańbę obecnej sytuacji, których jedynym pragnieniem jest zniszczenie NATO i danie nauczki USA. Jeśli cię to nie przekonuje, mogę udowodnić, że ich pierwszym krokiem będzie zniszczenie Markowa i Rosji w jej obecnym kształcie. I to się już zaczęło! Zainteresowałem cię wystarczająco, by spokojnie porozmawiać? Zabrałem ci zaledwie dwadzieścia sekund twego cennego czasu, masz więc jeszcze czterdzieści, by się zdecydować, czy wychodzisz jak obrażona panienka, czy zaczynasz myśleć i słuchać. Jak chcesz iść w diabły, to i tak dotrzymam słowa... Bernie przez dłuższą chwilę przyglądał się twarzy doskonale mu znanej ze zdjęć jeszcze przed ich pierwszym spotkaniem. Nie drgnął w niej żaden mięsień, ale Ryng w końcu siadł nie mówiąc słowa. Przez następne dwadzieścia minut słuchał o spisku skierowanym przeciwko Siergiejowi Markowowi i jego krajowi desperacko próbującemu wrócić do normy, a przede wszystkim przeciwko reformom, zarówno w samej Rosji, jak i w innych krajach dawnego Układu Warszawskiego. Większość informacji opierała się na domysłach i logicznych wnioskach, faktów było niewiele. Natomiast skala pomysłu, zaawansowanie przygotowań i trudności w uzyskaniu potwierdzeń skomplikowanego przecież planu, w którym uczestniczyło wiele osób, mówiły same za siebie. W żaden sposób nie przypominało to nieudolnej próby zamachu stanu z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku. Tym razem nie było żadnych nazwisk, żadnych zmian stron czy niespodziewanych sojuszy, by uratować własną skórę. Tym razem były tylko trupy, na pierwszy rzut oka przypadkowe i nie powiązane ze sobą w żaden sposób. Z początku wyglądało to na zbieg okoliczności, dopiero po pewnym czasie okazywało się, iż ofiarami wypadków czy przypadkowych zabójstw stawali się najczęściej zwolennicy reform i nowego porządku. Zaczęło się na terenach dawnej NRD, a w zeszłym miesiącu dotarło przez Polskę i Czechy 18
do Rosji. Zagadkowe było zarówno miejsce rozpoczęcia tej starannie obmyślanej egzekucji reformatorów, jak i nazwiska głównych planistów oraz sposoby ich działania. Na razie jedynym niepodważalnym faktem była coraz dłuższa lista ofiar, na którą w Rosji składali się głównie ci, którzy w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym opowiedzieli się za zwrotem w prawo. Markowowi zwrócił na to wszystko uwagę pewien stary znajomy w randze pułkownika KGB. Po jego śmierci Siergiej poprosił swego wypróbowanego przyjaciela, generała GRU, o wybór jednego człowieka, który mógłby się podjąć walki z owym spiskiem, i to mając szansę na sukces, co w istniejących warunkach zakrawało na cud. — No to doszliśmy do ciebie — podsumował Ryng. — W takim razie, z kim walczysz? — Gdybym wiedział, nie marnowałbym czasu na pogawędki z tobą. Nie mamy pojęcia, kim są przywódcy, ale na mój nos to coś zbyt istotne jest dawne NRD. Być może okaże się w tej chwili ważniejsze od samej Rosji... Nie wiem. Mam nadzieję, że się mylę, że wyolbrzymiam zagrożenie... że oni są we wcześniejszym stadium, niż sądzę... — Pomysł jest tak niesamowity, że może być prawdziwy. Natomiast w całej tej historii jest dziura. — Jaka? — Gdyby taki spisek był faktem, to twój szef wisiałby na gorącej linii, a nie załatwiał kontakt z moim przez pełnomocników. Z raportów zaś CIA wynika... — Oj, bo stracę dobre zdanie o tobie! — przerwał mu Woro-now. — CIA nadal za głównego wroga uważa KGB lub ludzi z eks-KGB. Nie jestem w stanie ci powiedzieć, kto należy do moich głównych wrogów, ale z całą pewnością nie są to wyłącznie ci z bezpieki. Mam pewność, że paru pracuje razem z Markowem, oficjalnie życząc mu wszystkiego najlepszego. Podobnie było w dziewięćdziesiątym pierwszym z Gorbaczowem. Są dobrzy i dlatego nadal nie wiemy, kto pozostał lojalny, a kto jest zdrajcą. Wiem, że część z tych, z którymi walczyłem i których uważałem za wiernych przyjaciół, już nimi nie jest. I jeszcze coś: od generała Szaporina, któremu ufam, dostałem informację, że w spisek są zamieszani Amerykanie, i to nie tacy zwykli sobie urzędnicy, ale ludzie będący blisko waszego prezydenta. Dlatego ty tu... 19
— Zaczynasz opowiadać pierdoły! — Szaporin był lojalnym wobec Jelcyna eks-pracownikiem KGB i wieść niosła, że został szefem supertajnej jednostki. — Możliwe, ale sam rozumiesz, że w tej sytuacji trudno tak po prostu złapać za telefon. Musi zostać ustalony system łączności przez zaufanych ludzi. Ja jestem takim dla Markowa. Jak się dogadamy, być może zdołam ci dostarczyć jednego z tych Amerykanów. — Nie wierzę ci. — Jak chcesz. Zastanów się i zdecyduj sam, weź tylko pod uwagę jedno: nie zadawałbym sobie tyle trudu z tobą, gdybym nie wierzył w to, co ci powiedziałem. Kiedy nie wiesz, kto jest wrogiem, nie rozpytujesz o to każdego napotkanego, prawda? — Wydaje mi się, że zaczynasz cierpieć na manię prześladowczą... — Powiedz mi, tak po starej znajomości, czy ulżyłoby ci, gdybym cię teraz zastrzelił, udowadniając, że to wszystko było oszustwem obliczonym na to, by cię dostać? — A masz broń? — Nie potrzebuję pistoletu, żeby sobie z tobą poradzić. Ryng w zamyśleniu potarł podbródek. — Słuchaj, jeżeli to wszystko jest prawdą, to co ty masz za korzyść, by robić to, co robisz? — zapytał w końcu. — Sporo i to różnych, ale to już zupełnie nie twój interes — odparł z uśmiechem Rosjanin. — A jaką mam gwarancję, że nie zmienisz frontu, gdy tamci zaczną wygrywać? — Mam zwyczaj dotrzymywać słowa, poza tym jestem wierny przywódcy, zwłaszcza takiemu, który obdarzył mnie zaufaniem. Natomiast przejdę na drugą stronę i daję ci na to słowo, jeśli mi nie pomożesz. Widzisz, Siergiej Marków powiedział wprost, że bez pomocy Stanów Zjednoczonych nie uda się nam wygrać. Mamy zbyt mało czasu, a wszystko wskazuje, że będziemy go mieli jeszcze mniej, bo wydarzenia następują coraz szybciej, co w efekcie powoduje, iż nie stać nas na luksus ostrożności. Co gorsza, Rosjanie nie mogą obecnie jawnie działać poza granicami, a tajnie —jedynie nader ostrożnie. Wy możecie włazić, gdzie chcecie, i robić, co się 20
wam podoba, zwłaszcza w dawnych krajach socjalistycznych. Nasi prezydenci muszą działać wspólnie, aby istniała szansa sukcesu. — Więc chcesz, żebym tak po prostu zadzwonił do Crandalla i wpadł pogadać? — Chcę, byś użył metody, którą obaj uzgodnili na wypadek ostateczności i którą dotąd znają trzy osoby: Marków, Crandall i ja. — Jeden drobiazg: prezydent USA nie marnuje czasu na pogawędki z byle attaché wojskowym. — Bo nie musi. Wystarczy, jeśli taki attaché wyśle mu normalnymi kanałami dyplomatycznymi depeszę, w której poinformuje, iż został poproszony o przesłanie mu skrzynki polskiej wódki o nazwie „Luksusowa". Reakcja powinna być zaskakująca... — Obawiam się, że po dzisiejszym spotkaniu niewiele może mnie zdziwić. — Mnie też. I żeby nie było wątpliwości, nadal mam ochotę cię zabić! Pierwszy raz tego popołudnia Bernie Ryng szeroko się uśmiechnął. * Zapadł już zmrok, gdy Ryng wysiadł z czarnej limuzyny przed wejściem do kamienicy, w której mieściło się jego służbowe lokum. Znów padał śnieg, skrywając wszystko wokół — chwilowo.
1. POCZĄTEK CIENI
r Whance osłonił oczy — w Kolorado słońce całkiem ostro prażyło, a odbijając się od śniegu nieźle oślepiało. Widok ze szczytu Vail przypominał zdjęcia orbitalne ziemi — powietrze było idealnie przezroczyste, a przed nim rozciągała się niczym nie zmącona panorama Rockies. Dopiero potem przeniósł wzrok na dziewczynę w różowych spodniach i takiejż wiatrówce, która razem z nim wjechała tu kolejką linową. Ubranie przylegało do niej niczym druga skóra, podkreślając zgrabną sylwetkę, a gracja ruchów wskazywała na doskonałą znajomość nart i narciarstwa. Oceniła stan pogody, poprawiła różową przepaskę osłaniającą uszy i gdy się wyprostowała, prezentując doskonałe piersi, Chance przyznał sam przed sobą, że pojedzie za nią. Zjazd po dziewiczym śniegu nie był szczytem możliwości, ale nie był też zajęciem dla początkujących. Ponieważ w okolicy roiło się od doskonałych tras, nikt nie zawracał sobie głowy tą leżącą na uboczu dolinką, gdyż niewiele osób jest w stanie zrozumieć wrażenie, jakie na fanatyku może wywrzeć wyoranie pierwszego śladu desek na niczym nieskażonej powierzchni sypkiego śniegu. Dziewczyna odbiła się mocno kijkami i runęła w dół na wschód, najpierw łagodniej wzdłuż stoku, ku Syberii, potem ostro w dół ku parkowi Gorkiego. Na moment wyskoczyła w powietrze na garbie 23
i zniknęła mu z oczu. Gdy przez dłuższą chwilę nie ukazywała się w dole, podjechał do uskoku i rozejrzał się uważnie. Dopiero po paru sekundach dostrzegł ślady nart znikające za drugim garbem. Jak dotąd znalazł w Europie tylko jedno takie miejsce i nie sądził, by kobieta była zdolna je przejechać... Różowy błysk w dole zaprzeczył jego myślom, toteż czym prędzej ruszył jej śladem, nie chcąc zgubić tego fenomenu. Skok, lot, amortyzowane lądowanie i kolejny skok. Ugięte kolana złagodziły zetkniecie z ziemią i teren nagle stał się równiejszy. Odszukał ją — była z prawej, zjeżdżała szerokimi zakosami, jak narciarz wodny, ku drzewom kończącym otwarty teren zjazdu. Zacieśnił skręt, ale zniknęła między sosnami, zanim zdołał się bardziej zbliżyć. Odnalazł ją dopiero opartą o barierkę wyciągu, ze zdjętymi nartami. Podszedł niepewny, czy się dziewczyna uśmiecha, czy też słońce robi z niego durnia. — Zjeżdżałem trochę później... — zaczął. — Wiem. Widziałam pana, zanim wyruszyłam. — ... i chciałbym pogratulować pani jednego z najdoskonalszych zjazdów, jakie widziałem od lat — dokończył. — Dzięki. Pan też nieźle zjeżdżał, mogłam obejrzeć końcówkę. A po śladach sądząc, wyszła niezła imitacja. Chance spojrzał za siebie na stok, gdzie jego ślady biegły blisko śladów jej nart. — Zjeżdżałem tak w Europie — wyjaśnił. — Niewiele kobiet potrafi... — Wiem — przerwała mu ponownie. — Słyszałam to już. Jest też niewielu mężczyzn, których nie zawodzi przy tym kondycja... i większość z nich nie zostawia takich śladów, jak pańskie. — Wygląda, że pani odpoczęła. Jedziemy na górę? — Dlaczego nie? — Potrząsnęła blond włosami i sięgnęła po kije. — Przed lunchem mam ochotę na jeszcze jeden zjazd, ale tym razem do Chin. Zjeżdżał pan Dżyngis-Chanem? — Nigdy. 24
Przyjrzała mu się z rozbawieniem niebieskimi oczyma i spytała: — Może byśmy tak przeszli na ty? — Z przyjemnością: David Chance. — Wyciągnął dłoń. Przez moment wyglądała, jakby nazwisko to było jej znajome, ale tylko przez chwilę. — Katherine Ellyson. — Uścisnęła jego dłoń nie zdejmując rękawicy. — Kathy? — Mój ojciec zawsze nazywał mnie Katherine, więc nalegam, by przyjaciele mówili mi Kat — odparła ruszając w stronę wyciągu. — Wobec tego będę ci mówił Kat, jeśli uważasz mnie za przyjaciela. — Na razie uważam. A do ciebie mówić Davie czy bardziej formalnie? — Zawsze David, nawet dla najlepszych przyjaciół. Nigdy nie byłem Davem — dodał siadając na krzesełko. — Chance... kiedyś sobie przypomnę, skąd znam to nazwisko. Często tu zjeżdżasz? — Pierwszy raz. Przyjaciel pożyczył mi domek w Redstone. Przyleciałem z D.C. i zażywam świeżego powietrza. — Waszyngton... może tam... — Przyjrzała mu się ze zmarszczonymi brwiami. — Nie wyglądasz na gryzipiórka. — Bo nim nie jestem. Pochodzę z Norfolk i jestem wojskowym. Mam nadzieję, że to lepsze niż gryzipiórek. — Nie ma nic gorszego niż gryzipiórek. Marynarka? — Brawo. A ty? Vail to drugi dom czy tylko wakacje? — Niewiele czasu tu spędzam, ale ojciec ma domek w wiosce. Przyjechałam tu za jego pieniądze, a ponieważ obecnie nie pała on miłością do US Navy, więc porozmawiajmy o nartach... Zanim się rozstali, David zrozumiał, skąd jej rzadki talent zjazdowy — zwiedziła wszystkie lepsze nartostrady świata. Dowiedział się też, że na lunch umówiła się z przyjaciółką, a potem miała w planach zakupy. Kolację mogli zjeść razem pod warunkiem, że nie będzie desperował, gdyż ma zamiar wyjść za jego przyjaciela, co 25
wprawiło go w lekkie osłupienie. Zacięła się jednak w tej kwestii, obiecując wyjaśnić wszystko wieczorem. Uzgodnili czas i miejsce i rozstali się. * W Vail samochód jest rzeczą zbędną, gdyż autobusy kursują z nienormalną wręcz punktualnością, obejmując swym zasięgiem praktycznie cały obszar wraz z wyciągami i restauracjami. Było to ze wszech miar rozsądne posunięcie władz miasta, gdyż w przeciwnym razie wąskie i kręte uliczki stanowiłyby jeden gigantyczny korek. Chance ku swej uldze odkrył też, że krawaty należały tu do rzadkości. Mając „byczy kark" nigdy nie lubił chomąta, jak nazywał krawat, a jako dobry fachowiec w walce wręcz wiedział, jak groźny może się on stać dla swego właściciela, co potęgowało jego uczucia. Mając potężne bary nosił koszule szyte na miarę, a dobiegając czterdziestki zdążył zapomnieć, kiedy wstąpił do oddziału SEAL US Navy, który to oddział co głupsi nazywali „fokami" *. Z uwagi na wiek został przeniesiony z zespołu operacyjnego do sztabu, a w Vail znalazł się chcąc dojść do ładu sam ze sobą w kwestii, czy pozostać w wojsku, czy złożyć rezygnację. Wysiadając z autobusu w pobliżu mieszkania Kat, nie wyglądał na swoje lata — opalona twarz i wyprostowana sylwetka nie kojarzyły się z czterdziestką na karku. Odruchowo omiótł wzrokiem okolicę, zwracając szczególną uwagę na mroczniejsze zakątki, i ruszył przez lekko puszysty śnieg. Domek położony był w starej części miasteczka, gdzie znajdowały się siedziby pierwszych odkrywców uroków doliny. David zdziwił się nieco, widząc ciemne okna, ale spokojnie nacisnął dzwonek. Nic. Ponownie nacisnął i też nic. Zastukał — wpierw delikatnie, potem ostro. Nic. * Seal to po angielsku foka, lecz SEAL to skrót od Sea Air Landing, to jest Morze Powietrze Ziemia, jako że członkowie tej formacji mogli dotrzeć na miejsce akcji wykorzystując każdy środek transportu i działać wszędzie (przyp. tłum. J.K.).
26
Choć nie do końca: drzwi za jego plecami otworzyły się i stanęła w nich kobieta w jego wieku. — Mogę panu w czymś pomóc? — spytała. — Miałem spotkać się z Katherine Ellyson — odparł spoglądając na zegarek. — Zakładając naturalnie, że to właściwy adres. — Adres jest właściwy, a pan jest pewnie tą kolacyjną randką, 0 której mi mówiła. — Dotąd też tak myślałem. — Dziwne, po południu mówiła mi, że jest ciekawa, jaka będzie ta kolacja. Nie dzwonił pan wcześniej? — Niestety, nie poprosiłem jej o numer telefonu. Dała mi na wyciągu adres i jakoś mi to wyszło z głowy. — Żaden problem, zaraz zadzwonię, a jeśli nie odbierze, mam zapasowy klucz. Sprawdzimy, czy nic się jej nie przytrafiło. — Wróciła z kluczem po mniej niż minucie. — Niech pan chwilkę poczeka, może bierze prysznic. Gdy ponownie pojawiła się w drzwiach domku Kat, miała raczej ogłupiałą minę. — Nikogo nie ma... — wykrztusiła. — I wygląda, jakby nigdy nie było... Chance prześlizgnął się obok niej, przemierzył krótki hall i wszedł do salonu, który sprawiał wrażenie od dawna opuszczonego: nie wysiedziane poduszki foteli, na dywanie ślady po ssawce elektroluksu. W kuchni panował wręcz nieprzyzwoity porządek — żadnych resztek żywności czy choćby umytych naczyń na suszarce. Łóżka były idealnie zaścielone, w łazience wisiała nie tknięta rolka papieru 1 dziewicze ręczniki. — Dałabym głowę, że była tu całe popołudnie. Koło wpół do czwartej wróciłyśmy z zakupów... — Widziała ją pani potem? Albo słyszała? — Zdrzemnęłam się i nikogo nie widziałam ani nie słyszałam... — Przygryzła nerwowo wargę. — Boję się... co się z nią stało? Nie wiem nawet, kim pan jest. — To najdziwniejsze w całym spotkaniu z Kat; gdy powiedziałem, że nazywam się David Chance, zachowała się, jakby słyszała już to nazwisko... Powiedziała mi, że to dom jej ojca. Wie pani, skąd tutaj przyjechała? — Może pan w to nie wierzyć, ale z Europy. Jej ojciec to szycha 27
w Departamencie Stanu, jest ambasadorem czy kimś podobnym, w jednym z tych państw koło Rosji. Kat niewiele mówiła, dlaczego się tu zjawiła, ale wywnioskowałam, że między nią a ojcem nie panują specjalnie sielskie stosunki rodzinne... być może problemy z chłopakiem, ale nie jestem pewna. Wydaje mi się, że mieszka w Pradze... — Serdeczne dzięki za pomoc. Proszę dokładnie zamknąć drzwi i nie wpuszczać nikogo bez odznaki — polecił idąc ku drzwiom. — Znam kogoś w praskiej ambasadzie. Jeszcze dziś się z nim skontaktuję. * Był środek spokojnej, zimowej nocy, więc nic dziwnego, że dyżurny sekcji attaché wojskowego ambasady USA w Pradze leżał na polowym łóżku w biurze i smacznie spał. Do jego obowiązków należało odbieranie telefonów, co dla weterana wcale nie oznaczało siedzenia przy aparacie. Kontrole odbywały się regularnie, a telefony alarmowe już od dawna nie zakłócały snu podczas nocnej służby. Tym razem dzwonek telefonu zabrzmiał o zupełnie nienormalnej porze, a i tak dyżurny odebrał go po trzecim sygnale. — Sekcja wojskowa, starszy sierżant Gannett. To nie jest bezpieczna linia. Przez chwilę panowała cisza, po czym rozległ się głos z charakterystycznym echem, oznaczającym połączenie międzykonty-nentalne: — Przypadkiem słynny Ben Gannett — łysy orzeł „Gettysbur-ga" i zagorzały miłośnik ginu, dup i fałszywego wycia zwanego śpiewem? — Kto, do ciężkiej cholery, budzi mnie po nocy, żeby mi szargać opinię? — warknął Gannett. — Wiesz, która godzina? — W Kolorado nie ma jeszcze ósmej i zapowiada się całkiem miły wieczór. — Co znaczy, że w Pradze dochodzi czwarta rano i dzień się nawet nie zaczął. Kto mówi, do diabła? — Nazwisko Chance, dla przyjaciół David. — David! Ty zapijaczona łajzo! Miło cię słyszeć. Albo może 28
mam się zwracać — kapitanie Chance? Bo to, zdaje się, właściwy ostatnio stopień? — I ostatni — zaśmiała się głucho słuchawka. — Nie awansuję dalej. Dla przyjaciół został David, poza tym inni zwracają się do mnie sir! — Skąd wiedziałeś, gdzie mnie znaleźć? — Nie wiedziałem, bo cię nie szukałem. Skąd miałem wiedzieć, że wylądowałeś na zielonej trawce na takim zadupiu?! — Mam nadzieję, że nie na zielonej trawce. Powiedziano mi, że dzięki listowi pewnego oficera nazwiskiem Chance mogę wybrać, jaką chcę, służbę na lądzie. A co może być lepszego niż przydział do ambasady? Z tydzień mógłbym opowiadać, jaka tu tania gorzała i miłe panienki — nie uwierzysz, ale tu jest nawet paru barmanów, którzy wiedzą, jak się robi uczciwe martini! — Wszystko jasne. Słuchaj, zaczynam cię gorzej słyszeć, więc zanim szlag trafi połączenie, powiem ci, o co chodzi: chcę się skontaktować z Bernie Ryngiem, który robi u was za attaché. Daj mi jego telefon i po kłopocie. — Wiem, że się znacie, bo go zaskoczyło, że my się znamy. Cholera, poczułem się wtedy autentycznie sławny przez całe pięć sekund, ale w tej chwili nie mogę podać jego numeru nawet prezydentowi USA. Ryng wieczorem zostawił mi w tej kwestii wyraźne rozkazy: nawet prezydent nie ma prawa dostać jego telefonu czy adresu. — Dlaczego, do diabła? Nie jestem pewien, ale coś mi się widzi, że sprawa, którą mam do niego, może być dość ważna. Muszę z nim gadać, Ben! — Jedyne co mogę zrobić, to zapisać twój numer, zadzwonić do niego i przekazać, że chcesz z nim rozmawiać. To na tyle ważne, żeby go teraz budzić? — Znasz ambasadora? — Ellysona? — Właśnie — potwierdził Chance. — Mógłbym ci podać szczegóły, gdyby to była bezpieczna linia. — Ma córkę? — Pewnie, miła i zgrabna blondynka. Jej matka jest w Stanach 1 Kat zastępuje ją w służbowych obowiązkach. A raczej zastępowała, bo przedwczoraj niespodziewanie wyjechała do Stanów. Pewnie coś 29
ze starym, jak znam życie. Mogę ci też nadmienić, że jest zaprzyjaźniona z Ryngiem i to znacznie bardziej, niż to się podoba tatusiowi. — W takim razie tym bardziej muszę zaraz się skontaktować z Berniem! * W zimie berliński ranek nadchodzi wolno i niechętnie. Słońce z trudem przebija się przez chmury i mgłę, próbując ogrzać pokryty szronem krajobraz i nieruchome powietrze. Co prawda Berlin właściwie nigdy nie śpi, ale w takie ranki jest prawie cichy i niemal pusty. W taki właśnie ranek przewodniczący Sądu Najwyższego został obudzony przez zimną rękawiczkę, zatykającą mu usta w jego własnej sypialni. — Proszę się nie ruszać, panie Strauss, albo zanim doliczy pan do trzech, pańska żona umrze — poinformował go chrapliwy głos, zanim zdołał zrobić cokolwiek. Zapalono nocną lampkę, rękawiczka ujęła sędziego za podbródek i przekrzywiła mu głowę tak, by mógł zobaczyć żonę leżącą nieruchomo obok. Pochylał się nad nią zamaskowany osobnik, trzymając dłoń w rękawiczce na jej ustach, a drugą opierając o jej gardło ostrze długiego noża. Rękawiczka przesunęła głowę Straussa do pierwotnego położenia, dzięki czemu zobaczył jeszcze dwóch intruzów. Wszyscy mieli kominiarki z otworami na oczy i usta, uniemożliwiające jakąkolwiek identyfikację. — Moi ludzie są także przed pokojami dzieci — poinformował ten sam co poprzednio napastnik. — Dzieci, jak na razie, grzecznie śpią, ale ten stan może się zmienić, jeśli pan lub żona zaczniecie się nierozsądnie zachowywać. Zgodzi się pan, że nagłe zakończenie ich młodego życia byłoby wstydem i głupotą, prawda? Proszę odpowiadać na pytania i nie podnosić głosu. — Proszę... — Głos sędziego był ledwie słyszalny. — Błagam... obiecuję, nie... — Wystarczy. Nie jesteśmy tu, by wysłuchiwać przemowy. Będzie pan odpowiadał tylko tak lub nie, gdy o coś spytam. Kiedy zrozumie pan, o co chodzi, i zgodzi się na moją propozycję, znikniemy nie wyrządzając nikomu krzywdy. Radzę zrozumieć, że 30
nie ma pan innego wyboru — albo się pan zgodzi, albo wszyscy zginiecie. Do rzeczy: dziś gdy zjawi się pan w pracy, zadzwoni pan do sędziego Schaude, który przewodniczy w sprawie Rolfa Gerter-sa, i wyjaśni mu, że tę sprawę należy oddalić. Na tej kartce ma pan uzasadnienie, które, o ile wiem, jest całkowicie logiczne i poparte precedensem prawnym. Schaude, tak na marginesie, spodziewa się pańskiego telefonu i zgodzi się z pana opinią. Ogłaszając decyzję, zacytuje pana własne słowa. Wyrażam się jasno i zrozumiale? — Tak. — Przez ciało leżącego przebiegł dreszcz. — W takim razie powiem panu, dlaczego będzie pan wdzięczny samemu sobie, że podjął pan rozsądną decyzję. Otóż dziś przed godziną dwunastą jeden z pańskich kolegów sędziów umrze i ostrzegam, że próba chronienia czy ostrzeżenia, a musiałoby to objąć wszystkich, bo nie powiem panu który, zakończy się śmiercią pańskiej rodziny. Informuję też, że telefony, tak w domu, jak i w pańskim biurze, są na podsłuchu. Pan zresztą także cały czas jest pod obserwacją. Gdyby pan wiedział, kto z nami współpracuje, byłby pan naprawdę zaskoczony... ale nie dowie się pan, dla naszego i własnego dobra. Dotyczy to także żony i dzieci, więc najlepiej niech robią to samo co zwykle. Rozumiemy się? Zapytany otworzył usta, lecz nie wydał żadnego dźwięku. — Proszę być bardziej konkretnym, bo jeśli zachowa się pan w ten sposób publicznie, ludzie zaczną podejrzewać, że coś jest z panem nie w porządku. Rozumie pan, co mam na myśli? — Tak — rozległ się cichy szept. — Śmierć pana kolegi będzie wyglądała na wypadek, ale już pan wie, że wypadkiem nie będzie. Ma ona na celu przekonanie pana, że lepiej jest współpracować ze mną w przyszłości, gdyż będę potrzebował ludzi, którzy trafią przed pański sąd. Jeśli pan ich nie zwolni, zginą inni, wchodzący w skład grona Sądu Najwyższego, choć nie wszyscy, bo to by wywołało zbyt wiele podejrzeń. Wbrew pozorom jestem człowiekiem rozsądnym i mam nadzieję, że państwo także. Pani Strauss, nie zrobi pani niczego, by narazić rodzinę na niebezpieczeństwo, prawda? Kobieta wytrzeszczyła oczy i dopiero po chwili zdołała wykrztusić: — Nie... 31
Zamaskowany mężczyzna pochylił się, opierając dłońmi o łóżko pomiędzy małżonkami i uważnie się im po kolei przyjrzał. — Powinniście wiedzieć, że jest wiele osób w sytuacji podobnej do waszej. Osób ważnych dla Niemiec i dla innych państw. W pierwszej chwili ich sytuacja będzie trudna, potem zostaną uznani za patriotów... Spotkamy się jeszcze, panie sędzio, ale poza mną pojawią się także moi wysłannicy i ręczę, że część z nich będzie dla pana kolejnym zaskoczeniem... Wyprostował się i wyszedł, a w ślad za nim pozostali. W sypialni zapanowała cisza, nieodparcie kojarząca się z grobowcem. Dopiero po kilku minutach małżonkowie odważyli się spojrzeć na siebie ze strachem. Wygodne i bezpieczne życie należało do przeszłości. * — Jak ci się to udało, Ryng? — zdziwił się Chance, rozpoznając głos w słuchawce. — Ktoś taki jak Gannett jako prowadzący sekcję to skarb. Tyle razy uratował mi skórę, że pogubiłem się w liczeniu. — Mogłem wybierać godząc się na tę robotę, a resztę załatwiła twoja rekomendacja. Jedyny problem z sierżantem to to, że obudził mnie w środku nocy i nie podał żadnego rozsądnego powodu, dla którego mam do ciebie dzwonić. Był jednak wystarczająco przekonujący, bym to, jak słyszysz, zrobił. Co jest? — Przypadkiem nie jest to bezpieczna linia? — spytał bez nadziei Chance. — Cały boży świat może nas słuchać, więc nie opowiadaj świństw. — Szkoda, cholera, bo właśnie chciałem ci zdać relację z sukcesów sercowych. Widzisz, siedzę sobie w Vail i zjeżdżam na nartach, ile dusza zapragnie, a panienki są tu bardziej niż miłe. — Nastąpiła znacząca przerwa. — Przy okazji będę ci musiał opowiedzieć o pewnej rasowej blondynce imieniem Kat, z którą dziś zjeżdżałem. Wiesz, pieprzyć resztę świata, ale ze starym kumplem bym się nią podzielił... może zadzwonisz z bezpiecznego numeru, jeśli interesują cię szczegóły? — Siedź na dupie. Zadzwonię za pół godziny z biura. 32
Czterysta pięćdziesiąt mil na południowy wschód, w Budapeszcie, rozpaczliwe miauknięcie obudziło szpakowatego mężczyznę. Powtórne miauknięcie dobiegające od kuchni spowodowało, że zrezygnował z kuszącej perspektywy obudzenia żony — jak by nie było, to jej kot — i jednak wstał. Kot należał, co prawda, do żony, ale awantura, która by dzięki niemu wybuchła, byłaby jego udziałem. Wygodniej więc uwolnić kota z pułapki, w jaką by nie wlazł i mieć spokój. Dlatego też prezydent Węgier zajął się tym osobiście i ruszył w porannej szarówce po prowadzących na parter schodach, wyślizganych przez pokolenia przodków. Wierzył bowiem głęboko, że wszyscy ludzie są równi, wobec czego rezydencją prezydencką stał się jego rodzinny dom. Schody skrzypiały, z ulicy dobiegał hałas ciężarówki mleczarza, a z kuchni kolejne rozpaczliwe miaukniecie. Otworzył drzwi, automatycznie sięgając do kontaktu, i bardziej wyczuł, niż dostrzegł ruch za plecami. Obrócił się, odruchowo podnosząc ręce. — Miauuuu — rozległo się obok. Kot miał prawo rozpaczliwie miauczeć, gdyż był unieruchomiony wprawnym chwytem za łeb, a ciągnięcie za ogon nie jest miłym przeżyciem. Puszczony teraz, prysnął przez ruchomą klapkę w drzwiach prowadzących do ogrodu, aż się za nim kurzyło. — Wiemy, że jest pan miłośnikiem zwierząt — odezwał się były szef bezpieki, celując w pierś gospodarza. — To na końcu, to tłumik, gdyby przypadkiem miał pan wątpliwości, panie prezydencie. — Jak się tu dostaliście? — Dzięki pańskiej głupocie: redukcja ochrony była nierozsądnym pomysłem. Dziś pilnowało pana zaledwie czterech ludzi, z których jeden był mój. W tych warunkach zneutralizować pozostałych to żaden problem. — W ten sposób giną uczciwi, a przeżywają ścierwa! — Nie do końca, panie prezydencie. To oczywiste, że gdyby ten człowiek zniknął, zbyt ostro by go szukano, a nie mogę zostawiać świadków. Pozostawienie zaś przy życiu jednego ochroniarza z czterech byłoby tak podejrzane, że najgłupszy policjant zwróciłby na to uwagę, a są jeszcze ludzie w moim byłym resorcie, którzy Wojny cieni
33
wiedzą, jak zmusić świadków do mówienia i to w krótkim czasie. Przykra konieczność życiowa, ale nie było innego sposobu. — Mogę usiąść? Widzi pan chyba, że nie jestem uzbrojony? — Przykro mi, panie prezydencie, ale nie. Głupotą byłoby przedłużać naszą wizytę i ryzykować bez potrzeby. Właśnie jedzie tu mleczarz i nie ma sensu, żeby niepotrzebnie czekał. — Gdzie mnie... — Proszę to założyć — przerwał mu generał, podając płaszcz, narciarkę i wysokie buty. — Jest zimno, a nie chcemy, żeby pana rozpoznano. Na zewnątrz ktoś zmienił biegi i z lekkim zgrzytem przed drzwiami zatrzymała się ciężarówka. — Idziemy! Nic się panu nie stanie, jeśli będzie pan wykonywał moje polecenia. Prezydent ubrał się bez protestu, a generał otworzył drzwi i dał znak pozostałym. Pospiesznie wyprowadzili opatulonego więźnia na podjazd, na którym stała ciężarówka mleczarza. Ledwie wsiedli, wóz ruszył, a prezydent dostał zastrzyk, po którym w ciągu paru sekund stracił przytomność. Wóz jechał zwykłą trasą, jak co dzień rozwożąc mleko, aż dotarł do parku Pokoju, gdzie był koniec trasy, i skręcił w stronę garaży. Ktokolwiek by się nim zainteresował, stwierdziłby tylko, że dzisiejsza trasa w niczym nie różniła się od codziennej rutyny. Tyle że samochód nie zatrzymał się przy garażach, tylko wyjechał z miasta, kierując się w stronę Vac, choć grubo przed tym miastem skręcił z autostrady i w końcu gruntową drogą podjechał do oddalonego od innych zabudowań gospodarstwa. Ciężarówka została wprowadzona do świeżo wykopanego dołu, gdzie generał zastrzelił kierowcę, zgodnie ze swą zasadą niezostawiania świadków, i wysiadł wraz z resztą pomocników. Buldożer, który w nocy wykopał dół, natychmiast zajął się jego zasypaniem, a ledwie praca ta dobiegła końca, teren został pokryty świeżym krowim łajnem, które błyskawicznie zamarzło, tworząc nie wzbudzającą podejrzeń pryzmę obornika przy oborze. Dopóki nie nadejdzie wiosna, nikomu nie przyjdzie do głowy się nią zainteresować. 34
Telefon w biurze Rynga, podobnie jak pozostałe, był bezpieczny, a przynajmniej tak twierdzili specjaliści. To znaczy można było do niego, jak do każdego, podłączyć podsłuch, tyle że kodowaniem zajmował się komputer, który w takim przypadku natychmiast przerywał połączenie. — Dzięki za tempo — przywitał go Chance, ledwie Ryng zadzwonił. — Nie dostałeś zadyszki? — Nie wydurniaj się! Co z Kat? — Zaraz, moment! Po pierwsze, to chcę wyjaśnić, żeby potem nie było nieporozumień: nie próbowałem jej rwać, po prostu mnie zaintrygowała. Po drugie, to powiedz mi, kto to jest i dlaczego się tak niezdrowo podniecasz. Znali się dobrze, toteż zdziwienie Davida było uzasadnione. W życiu prywatnym Rynga od lat nic się nie zmieniało, a on sam przyznawał się do dwukrotnego zakochania. Obie kobiety były już zresztą martwe, a Bernie, choć tego wyraźnie nie powiedział, obwiniał się o ich śmierć. Jedyną rzeczą, której tak naprawdę się obawiał, był fakt, że kolejną może spotkać ten sam los. — Jeżeli mówimy o tej samej osobie, to nazywa się Katherine Ellyson i jest córką naszego ambasadora w Pradze. Do przedwczoraj była we mnie zakochana, przeciwko czemu absolutnie nic nie mam. Równie szybko, jak powiedziała, że mnie kocha, zdecydowała się wyjechać do Vail, żeby to przemyśleć. Może dotarło do niej, że mógłbym być jej ojcem. Cholera, wiesz, jak starałem się unikać takich sytuacji! — No, no — gwizdnął cicho Chance. — Poznałem ją na stoku, umówiliśmy się na kolację. Miałem ją zabrać z domku starego, a o tobie, choć wtedy tego nie wiedziałem, mieliśmy pogawędzić. Wyjechała, stosując się do woli tatusia w związku z tobą. Gdy się zjawiłem, nie było jej, a mieszkanie wyglądało, jakby tam w ogóle nikt nie mieszkał, i to od dawna. Jej sąsiadka i znajoma była tym wszystkim równie zaskoczona, jak ja. Gdy usłyszałem od niej 0 Pradze i dyplomacji, skojarzyłem, że musisz coś o tym wiedzieć 1 stąd telefon. W życiu bym nie wpadł, że jesteś tym osobiście zainteresowany. 35
— David... nie, to na nic... Słuchaj, sprawy są bardziej powikłane, niż na pozór wyglądają. Nie wiem nic konkretnego, ale sądzę, że jeśli coś się stało z Kat, to z powodu ojca. Jak bezpieczny jest twój telefon? — Dzwonię od Jaquith i pojęcia nie mam, po co ktokolwiek miałby jej zakładać podsłuch, a bo co? — Przerwij urlop. Wróć do D.C. i czekaj. Postaram się o przydział dla ciebie, bo coś mi się wydaje, że będziesz mi potrzebny na gwałt albo i szybciej. — A co z Kat? — Przestań o niej myśleć, zaraz zorganizuję ekipę, żeby przeszukali ten domek. A resztą niech się zajmie wywiad. To tymczasem. Ryng delikatnie odłożył słuchawkę i natychmiast zacisnął pięści, aż paznokcie wbiły się w ciało. Dłuższą chwilę trwało, zanim uspokoił się na tyle, by móc myśleć w miarę spokojnie. * Ostatni raz widzieli się w zeszłym tygodniu. Noc była zimna, ale bezwietrzna, prószył śnieg i skrzypiał im pod nogami, gdy szli zamkniętym dla ruchu bulwarem noszącym nie wiedzieć czemu nazwę placu Wacława. Zatrzymywali się przed oświetlonymi wystawami, całowali niczym uczniacy i opowiadali co śmieszniejsze przeżycia. — Słyszałam różne opowieści o SEAL-ach — powiedziała w pewnym momencie całkiem poważnie. — Są prawdziwe? — Część pewnie tak i z czasem stają się coraz ciekawsze. Nie słyszałaś ich natomiast na pewno od nikogo, kogo znam, ani od żadnego SEAL-a... Sądzę zresztą, że nie były to prawdziwe historie. Kiedyś opowiem ci parę prawdziwych, nie chcę, byś usłyszała je od kogokolwiek innego. Czy takie postawienie sprawy jest OK? — Jeśli tak powinno to być zrobione, poczekam. — Tak to powinno być zrobione. Mam przyjaciół, z którymi chcę cię poznać, i pragnę, żebyście się dobrze zrozumieli... Chodź, przed kolacją obiecaliśmy sobie dojść do końca tego placu... 36
Najpierw dostrzegli migotliwe płomyki świec, dopiero potem klęczące postacie. Bernie dotąd nie był tu po zapadnięciu zmroku, w dzień zaś jedynymi dowodami pamięci Aksamitnej Rewolucji były zwiędłe kwiaty i plamy różnokolorowego wosku. Kilka lat temu właśnie tu od pobicia przez milicję demonstrujących studentów wszystko się zaczęło. Tu także szybko się zakończyło. Kat ujęła go wpół przykładając palec do ust, gdy prawie weszli na zapalającą świeczki parę, która ucałowała się i wolno wstała. Widząc przybyszów skłonili się lekko i wycofali w noc. — Studenci — szepnął Ryng. — I ich wieczny płomień. — Przecież gaśnie, gdy nikogo nie ma w pobliżu... — Ale to nie znaczy, że nie jest wieczny; dla nich nigdy nie gaśnie. Tu narodziła się nadzieja i tylko to się dla nich liczy... Dla nas też, nadzieja i wieczność... — Pocałowała go lekko. — A teraz chodźmy na tę kolację, którą mi obiecałeś! Wrócili na Starówkę, gdzie przy rynku była restauracja zachwalana przez Gannetta: mała, przytulna i o niezłej kuchni. Słowem to, o czym marzą wszyscy zakochani. No i naturalnie romantyczna, bardziej niż Bernie by sobie życzył, będąc z natury cynikiem. Nie zmieniało to w niczym faktu, iż pijąc kawę nie pamiętał, co jadł, uważając się za najszczęśliwszego z ludzi. — Och, do diabła! — Kat spojrzała na zegarek. — Mamy ledwie piętnaście minut! — Do czego? — Do obejrzenia zegara staromiejskiego wybijającego pełną godzinę. — A co w tym takiego niezwykłego? — Pospiesz się, to się dowiesz! Dobrze, że znam Starówkę, bo mógłbyś się zgubić!
• Droga do ratusza powinna trwać nie więcej niż pięć minut, ale można było zabłądzić w wąskich, krętych uliczkach, wyłożonych kamieniami i najczęściej zbyt wąskich dla samochodów. Całość przypominała labirynt z baśni, w której zatrzymał się czas. 37
— Jest po pełnej godzinie — mruknął Ryng, gdy stanęli przed ratuszem. — Jest! Największa atrakcja turystyczna Pragi spóźnia się 0 dwie minuty. Patrz! Gdy to mówiła, otworzyły się kute w metalu drzwi, wypuszczając procesję figur naturalnej wielkości, przedstawiających Jezusa i dwunastu apostołów. Figury znieruchomiały, zwrócone ku zebranym, a stojąca poniżej śmierć, otoczona przez muzyków i skąpca z workiem dukatów, pociągnęła za drut sygnaturki, której czysty dźwięk wypełnił ciszę. — Warto było? — spytała szeptem. — Tysiąc razy bardziej, niż sądzisz — odparł spoglądając w jej bezdenne oczy; na moment czas przestał istnieć. — Tylko nie zaczynaj się roztkliwiać, bo całusy skończą się tu 1 teraz — mruknęła porozumiewawczo. — Jestem okropną kłamczucha. Chodźmy do domu przez most.
* Most Karola również był zamknięty dla ruchu, a postacie świętych i grzeszników pokrywała warstwa świeżego śniegu. — Kocham cię — szepnęła, gdy zatrzymali się, by spojrzeć na Wełtawę. Powtórzył bezgłośnie, myśląc jednocześnie, że zbyt dawno temu mówił coś podobnego po raz ostatni. W milczeniu doszli do Mosteckiej, kierując się ku ambasadzie, gdy Kat przerwała milczenie: — Dokąd mnie teraz zabierasz? — Do ambasady, i to zanim nie zamienię się w żabę, co za chwilę nastąpi, jeśli mnie nie pocałujesz. — Nie chcę do ambasady! — Pani wola. W takim razie prowadź, dokąd chcesz. — Jak daleko jest twoje mieszkanie? — Nie spodoba ci się ta dziupla. — Jak daleko? — powtórzyła uparcie. — Niedaleko. — To pani właśnie zdecydowała. Ale ty prowadzisz. — Naprawdę chcesz tam iść? — spytał poważnie. 38
— Nie wie pan, jak należy reagować na propozycję nie do odrzucenia, kapitanie Ryng? — spytała krzyżując ręce. — Cóż... prawdę mówiąc, nie jestem do nich przyzwyczajony, zwłaszcza od kogoś w twoim wieku... — Dość! Ani słowa o czyimkolwiek wieku. Minutę temu powiedziałeś mi, jak bardzo mnie kochasz... i to w taki sposób, że ci uwierzyłam. Wyjaśnijmy więc coś raz na zawsze: mówiłeś to poważnie czy nie? — Bardziej poważnie, niż można by sądzić po takim starym ośle... tego, chciałem powiedzieć, po kimś z moim doświadczeniem. Kocham cię bardziej, niż sam rozumiem. — W takim razie prowadź, jak na kogoś z doświadczeniem przystało — odparła podając mu dłoń. * Mieszkanie faktycznie było dziuplą. Budynek mógł mieć i pięćset lat, jak twierdził gospodarz wyglądający równie leciwie. Jedyne okno wychodziło na przewód wentylacyjny i skrzypiało niemożliwie tak przy otwieraniu, jak i przy zamykaniu. Stojący w rogu grzejnik dostawał drgawek i wył codziennie rano o szóstej, gdy w piwnicy puszczano ciepłą wodę. W przeciwległym rogu na pajęczych wspornikach stała porcelanowa umywalka, obok której znajdowały się jedyne, poza wejściowymi, drzwi prowadzące do toalety, przy której budka telefoniczna stanowiła przestronną budowlę. Dodatkową atrakq'ą był huk wodospadu przy każdym użyciu spłuczki. Przez środek sufitu biegła pordzewiała rura, na której Ryng wieszał cywilne ubranie. — Zupełnie jak w reklamie turystycznej — zachichotała. — Ciasne, ale własne. — Kat... — Nie wiesz, co powiedzieć, więc nic nie mów. Otrzep płaszcz ze śniegu, a ja spróbuję zrobić z tego gniazdko miłosne. Ryng zajął się umieszczeniem płaszczy na rurze, a Kat jedynym oświetleniem — to znaczy nocną lampką, która nagle zaczęła świecić łagodnym, pomarańczowym światłem, gdyż na abażur zarzuciła swoją bluzkę. — I powiedz, że nie zrobiło się seksownie — mruknęła. 39
— Nigdy bym na to nie wpadł — przyznał szczerze. — Tym właśnie się różnimy — siadła na łóżku i dodała: — Jestem pełnoletnia, trzeźwa i zakochana w tobie, więc przestań się zachowywać jak zawodowy wojskowy i chodź tu!
* Była druga w nocy, gdy Kat obudziła go pocałunkiem. — Chcesz wrócić na Starówkę podziwiać apostołów? — spytała wsparta na ramieniu. — Tak naprawdę to niekoniecznie. Zdecydowanie bardziej mi się tu podoba. — To dobrze, bo mnie też. — Tym razem przerwa na pocałunek była dłuższa. — Ale tak sobie myślę, że aby nie doszło do zerwania i tak napiętych stosunków między pewnym attaché i pewnym ambasadorem, byłoby lepiej, żebym obudziła się we własnym łóżku.
* Gdy ją zostawił przy bocznym wejściu, śnieg przestał padać, a wiatr od gór przegonił chmury i dym, odsłaniając czyste, rozgwieżdżone niebo. Zamyślony i radosny Ryng wrócił do swojej dziupli. Mniej niż trzydzieści sześć godzin później, gdy skończył rutynowy raport dla ambasadora i jego zastępców, ten poprosił go, by pozostał. — Rozumie pan, dlaczego Katherine zdecydowała się wrócić do Stanów? — spytał Ellyson, gdy zostali sami. — Sądzę, że tak — odparł kryjąc uśmiech, Kat zadzwoniła przed wyjazdem. Rozmowa była błyskawiczna i chaotyczna: coś o siostrze w Denver, która miała wypadek, i naleganiach ojca. Nie bardzo przypominał sobie, by wcześniej wspominała o siostrze, ale nie ulegało wątpliwości, że jest solidnie wytrącona z równowagi. — Odbyłem długą rozmowę z córką i oczekuję, że poważnie 40
zastanowi się nad waszym związkiem podczas pobytu w Vail. W końcu, co prawda, jest to jej decyzja, ale dla jej własnego dobra, jak i dla dobra rodziny, lepiej żeby zaczęła myśleć. A potem pokazał solidnie rozeźlonemu Ryngowi kopię listu wysłanego do USA, w którym prosił o nowego attache wojskowego. Oczywiście pominął milczeniem fakt, że zagroził córce, iż zrobi wszystko, by doprowadzić do szybkiego i niechlubnego końca wojskowej kariery Bernie Rynga, jeżeli ona natychmiast nie wyjedzie do Stanów i nie przemyśli tego beznadziejnie kretyńskiego związku z facetem o tyle lat od niej starszym. Znała ojca wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że dotrzyma słowa. Więc wyjechała.
2. MACKI Konrad Braun był z urodzenia Austriakiem, z wyboru zaś obywatelem NRD, jako że zakochał się w Stasi w latach siedemdziesiątych, gdy organizacja ta stała się najprężniejszą instytucją w całym państwie. Ponieważ był zmiennych nastrojów, za to doskonałego wyczucia koniunktury, poczuł się demokratą, zanim jeszcze posypał się tynk z Muru Berlińskiego. W duchu jednak zawsze pozostał wyższym oficerem Stasi, czyli tajnej poliq'i NRD. To był świat, który doskonale rozumiał i w którym czuł się jeszcze lepiej. Rzeczywista i wszechobecna władza dawała mu większą satysfakcję niż pieniądze. Gdy Stasi została zlikwidowana, ta władza nagle wymknęła mu się z rąk, toteż bez wahania posłuchał rady Marcusa Wolfa i zniknął. Wolf samodzielnie stworzył Haupver-waltung Aufklarung, w skrócie HVA, czyli Wydział Wywiadu, jeden z najlepszych na świecie, porównywalny z KGB. Wiedział, że Braun jest psychicznie niezdolny, by zostać kolejną ofiarą demokraci, toteż osobiście polecił mu zniknąć. Nie było to takie proste, gdyż przy wzroście przekraczającym sześć stóp, barach jak u ciężarowca i proporcjonalnej figurze szybko wpadał w oko. W dodatku bardziej lubił mundur niż garnitur, więc łatwo go kojarzono ze Stasi. Na szczęście wystarczająco wcześnie zaczął grać rolę reformatora. 42
W niczym nie zmieniało to faktu, iż z niecierpliwością czekał na ponowne założenie munduru, a czekając utrzymywał formę, ćwicząc codziennie i trzy razy w tygodniu biegając. Od czasu do czasu spotykał się ze starymi znajomymi, którzy także zniknęli. Łączyła ich cierpliwość, której nauczyli się przez lata w masywnym kompleksie przy Normannenstrasse w Berlinie. W czasie tych nostalgicznych spotkań większość była przekonana, że Wolf wróci, gdyż ustalili, że to on poradził każdemu z nich zniknąć. Wolf nigdy się z nikim nie skontaktował, za to uporczywie powtarzał światu, że przeszedł na emeryturę. W końcu media mu uwierzyły. Zanim nadeszło wezwanie, Braun zmuszony był znaleźć źródło utrzymania, co przy jego umiejętnościach i zwiększonym popycie na narkotyki nie stanowiło większego problemu. Przynosiło to spore dochody, ale niewiele satysfakqi; pracodawcy bali się użyć metod, które by im zapewniły monopol na rynku, a o których wciąż im napomykał. Biedacy nadal uczyli się zasad kapitalizmu. Skontaktował się z nim ktoś, kogo od dawna uważał za nieboszczyka. — Dla całego świata nazywam się Konrad i dla ciebie też — oznajmił gość kategorycznie. — Poza tym wszyscy wiedzą, że tamten nie żyje. — Myślałem, że to będzie Marcus Wolf. — W głosie Brauna pobrzmiewało rozczarowanie. Spojrzał badawczo na Karla Haidera siedzącego po przeciwnej stronie stolika, stojącego pod tylną ścianą najlepszego w Berlinie gasthausu, jeśli chodzi o jakość serwowanych parówek. — Kazał mi czekać, to czekałem — dodał. — Nigdy nie powiedział, że sam zajmie się odbudową i powinienem się domyślić, że jest na to za stary. — Jak chcesz, to zostawię cię w spokoju — Haider wzruszył ramionami zaskoczony reakcją. — Nikogo nie zmuszamy do udziału. Był starszy i rangą, i wiekiem — miał stopień generała i jak wszyscy szefowie sekcji zajmował stanowisko osobistego pomocnika Wolfa. Włosy przyprószyła mu siwizna, lecz twarzy nie znaczyły zmarszczki, a szare oczy nadal patrzyły zimno i przenikliwie. — To zaszczyt, nie przymus — Braun doskonale wiedział, że odmawiając nie dożyłby rana. — Po prostu zaczynałem już tracić nadzieję. Wszystko wokół rozłazi się w szwach i nikt na to nie 43
reaguje... sądziłem, że nie będzie już drugiej okazji. Prósz się nie martwić, generale Haider, całym sercem będę z panem współpracował. — Musisz mi ufać bezgranicznie, gdyż nie będziesz miał okazji dowiedzieć się, kto wydaje mi polecenia, tak samo jak on nie wie, że ty pracujesz dla mnie. Werbować będziesz tylko tych, którym ufasz, i nie chcę znać ich nazwisk. Jeśli dowiem się, że kiedykolwiek podałeś któremuś z nich moje nazwisko, będzie to oznaczać, że przestałeś być użyteczny. — To... zupełnie inaczej, niż było... — Pamiętaj, że Stasi oficjalnie nie istnieje, a co za tym idzie, nie ma oficjalnej władzy. Dopóki tego nie zmienimy, nie możemy postępować jak dawniej. Wiadomo, że niektórych złapią, bo choćbyś był nie wiem jak ostrożny, to przypadków nie da się wykluczyć ani przewidzieć. Przy tej strukturze organizacyjnej i ograniczonych do minimum kontaktach likwidacja siatki będzie fizyczną niemożliwością. — Zaczyna mi się to podobać. Jak wielka ona jest? Ta organizacja? Miasto czy cały kraj? — Gdy będzie kompletna, wielkością dorówna poprzedniej. — Haider uśmiechnął się i pogroził mu niczym swawolnemu studentowi. — Jak zwykle bez zbędnych szczegółów. Rób, co do ciebie należy, a wspomożesz sprawę bliską nam wszystkim. Sądzę, że wkrótce awansujesz na generała, naturalnie gdy sprawy wrócą do normy. Zresztą, już byś nim był, gdyby Stasi nadal istniała. Braun uśmiechnął się — też tak myślał. — Sądzę, że powinienem się przygotować do wyjazdu — stwierdził. — Jak wszyscy. Skoro władza marnuje tyle czasu i pieniędzy, by nas znaleźć, to zmiana adresów jest koniecznością. — Wyjął z kieszeni kopertę. — Tu masz nowe papiery na to samo nazwisko, tylko teraz masz na imię Karl. W jutrzejszej prasie pojawi się wiadomość o zamordowaniu niejakiego Konrada Brauna, eks--oficera Stasi. Władzom się to spodoba: jeden problem mniej, więc niezbyt będą zabiegać o ujęcie zabójcy. Mieliby kłopot, czy go wsadzić, czy dać mu medal. Dzięki temu, jeśli nawet pojawi się gdzieś twoje nazwisko, uznają to za zbieg okoliczności. Cóż, umarł król, niech żyje król! 44
Gilbert Crandall kiedyś lubił być prezydentem USA. Wyzwanie, romantyzm, władza, prestiż oraz parę innych spraw, które go fascynowały. W ciągu pierwszych siedmiu dni fascynaqa i pozytywne podejście przeszły mu, jak ręką odjął. Od tego momentu zaczął traktować swoje zajęcie jako ćwiczenia w rozwiązywaniu problemów, a ponieważ już w młodości był niezłym szaradzistą, potrafił dać sobie z tym radę. Tyle że z zabawą nie miało to już, niestety, nic wspólnego. — Niech to wszyscy diabli! — mruknął czytając kolejny ze sterty telegramów z czerwoną obwódką. — Jeszcze tego mi było trzeba! — Co tym razem? — Henry Hunter nawet nie podniósł głowy znad papierów, które przeglądał. Szef kancelarii w przeciwieństwie do swych poprzedników nie był ani złośliwy, ani agresywny. Natomiast łysiał i ciągle poprawiał opadające mu na czubek nosa okulary. Został wybrany przez Crandalla z uwagi na pamięć, zarówno odnośnie ludzi, jak i detali, i przyznawał, że rola bufora całkiem mu odpowiada. — „Proszę o instrukcje w sprawie dostarczenia jednej skrzynki polskiej wódki «Luksusowa»" — przeczytał Crandall, lecz nim zdążył dodać złośliwy komentarz, otworzyła mu się klapka w pamięci i przypomniał sobie, co naprawdę znaczyła ta wiadomość... Gdy spotkał się z Markowem, jedno popołudnie mieli wolne i popijali ten właśnie alkohol. Marków powiedział wtedy, zwracając baczną uwagę, by nikt nie mógł go usłyszeć: — Obawiam się, że należy się spodziewać jeszcze przynajmniej jednego zamachu i być może będę potrzebował twojej pomocy. Jeśli się z tym zwrócę, to dlatego, że to, co stanie się ze mną, będzie groźne dla ciebie. Jeżeli uznam, że gorąca linia przestała być bezpieczna, bo wśród moich zaufanych jest zdrajca, ktoś zgłosi się do ciebie po instrukcje dostarczenia ci skrzynki takiej wódki, jak ta: polskiej „Luksusowej". Jakoś... postaram się dać ci znać najprędzej, jak będę w stanie... Jeśli mówiąc to grał, był naprawdę doskonałym aktorem, a o to go Crandall nie podejrzewał. 45
— I skąd, do cholery, ma nadejść ta wódka? — mruknął budząc się z retrospekcji. — Nadawca to zawsze lewy, górny róg — poinformował go Hunter zaglądając przez ramię. — Od attache wojskowego z Pragi... Tylko nie rozumiem, po co ktoś to zakodował i oznaczył jako ściśle tajne. Chyba że sama treść ma zaszyfrowany sens. Crandall nie odpowiedział. Przełożył jednak depeszę ze sterty na bok i wcisnął guzik interkomu. — Carol, dowiedz się, proszę, kto jest attache wojskowym w Pradze — poprosił sekretarkę i zabrał się za dalszą korespondencję. Interkom brzęknął po kilkunastu sekundach. — Kapitan Bernard Ryng, US Navy, sir. — Kto to jest, Henry? Facet żądny awansu? — To pytanie było skierowane do Huntera. — Pojęcia nie mam — przyznał zapytany. — Wojskowymi niżej generała nie zaprzątam sobie głowy. Prezydent zdjął okulary i przetarł oczy, gładząc się potem odruchowo po przerzedzonej, rudej czuprynie. Co takiego wydarzyło się w Moskwie, że Marków uruchomił tak niepewną i niekonwencjonalną łączność? Z tego, co wtedy powiedział, wynikało, iż osoba, która wyśle depeszę tej treści, będzie absolutnie godna zaufania, a wszystkie inne systemy łączności przestały być bezpieczne. Wtedy można użyć gorącej linii, ale musi to zrobić on, Crandall, i to osobiście, a nie jak zwykle przez operatora, i rozmawiać z samym Markowem, bez pośrednictwa tłumaczy i innych pomagierów. Tylko tak bowiem można mieć gwarancję, iż treść rozmowy pozostanie tajemnicą. — Henry, uruchom gorącą linię, wyrzuć tłumacza i sprawdź, czy cię nie ma w sekretariacie, dobra? — zaproponował z uśmiechem. Być może nie będzie to mimo wszystko kolejny nudny dzień.
* „Ciekawe, który najbardziej chce powiesić moje jaja na krem-lowskiej wieży?" — pytanie, choć nieparlamentarne, było jak najbardziej sensowne i nurtowało Sergieja Markowa od dłuższego czasu. 46
— Nie, nie wierzę, abyśmy byli w stanie ograniczyć produkcję tych ruchomych wyrzutni — oznajmił Arkady Malik, głównodowodzący Strategicznych Wojsk Rakietowych. Śniady, o czarnych włosach i oczach, zawsze sprawiał wrażenie nie dogolonego. Doskonały administrator i dowódca, był także zdecydowanym zwolennikiem użycia broni jądrowej, uczciwie uważając, że dzięki niej można wygrać przyszłą wojnę. Nawet w nowej Republice Rosyjskiej nie zaprzestał głoszenia tych poglądów. — A z całą pewnością nie możemy pozwolić Amerykanom na zwiedzanie linii produkcyjnej — dodał. — Ten system jest krytyczny dla... — Wiem, słyszałem — przerwał mu Marków zmęczonym tonem. — Szukam czegoś, co zadowoliłoby wymogi tego traktatu rozbrojeniowego... Było jasne, że obecnie wojskowi nie są skłonni iść na ustępstwa, wykluczało to możliwość dalszej sensownej dyskusji z Malikiem, toteż zdecydował się odprawić go, gdy w drzwiach pojawił się sekretarz: — Przepraszam, panie prezydencie, ale jest prośba o uruchomienie zielonego systemu łączności — oznajmił. Zielony system łączności zastąpił dawną gorącą linię i był efektem współdziałania Crandalla i Markowa. Słowa z każdej strony przesyłane były laserami przez satelitę, a kodowanie odbywało się za pomocą komputera. Odkodowywanie zresztą też, a rozmowy odbywały się z dźwiękoszczelnych pomieszczeń. Oznaczało to, że Crandall otrzymał wiadomość i zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Marków czym prędzej przeszedł do kabiny i uruchomił czułą aparaturę. — Właśnie spodziewam się dostawy skrzynki polskiej „Luksusowej" — poinformował go Crandall po wstępnych uprzejmościach. — Udało się! — sapnął z zadowoleniem Marków. — Dziesięć lat temu mój poprzednik zawału by dostał, gdyby mu ktoś powiedział o czymś takim. To świetnie, że wiadomość już dotarła. — Wyjaśnij, o co chodzi. — Zajęłoby to nam za dużo czasu, a długa pogawędka wywo 47
łałaby podejrzenia i wśród moich, i wśród twoich współpracowników. Mówiąc w skrócie: nie wiem, komu mogę ufać poza bardzo wąskim gronem przyjaciół. Oni też poinformowali mnie o szykującym się przewrocie, który jak wszystko na to wskazuje, rozciąga się poza granice Rosji, a jego reperkusje mogą dotknąć również i ciebie. Odnośnie detali, zna je ten, który przysłał ci depeszę 0 dostawie wódki. To, co on ci powie, pochodzi bezpośrednio ode mnie. — Jeśli tak, a jest to Amerykanin, niby dlaczego mam mu ufać? — To, że mam do niego zaufanie, nie oznacza, że mu płacę. Mój przyjaciel polecił mi pewnego oficera, który współpracuje ze mną w wiadomej sprawie i którego oddanie nie podlega dyskusji. Zapewnił mnie on, że lojalność osoby, o której rozmawiamy, w stosunku do ciebie i twego kraju jest taka sama. Ich znajomość jest, łagodnie mówiąc, nietypowa, ale nie czas i miejsce, by o niej mówić. Nigdy nie widziałem twojego oficera, ba, kilka dni temu nie znałem nawet jego nazwiska. Tym niemniej powierzyłem mu życie. Czy takie wyjaśnienie wystarczy? — Musi, bo po pierwsze, nie mam wyboru, po drugie, nie znam problemu. — Crandall nie lubił działać w ten sposób, a w przypadku Markowa dochodziła jeszcze wieloletnia niechęć i nieufność do Rosjan, co tamten zresztą dobrze rozumiał. — Kiedy się z nim spotkam, będę mógł sobie wyrobić lepsze zdanie. W tej chwili, prawdę mówiąc, poza nazwiskiem nie wiem o nim nic. — Mój człowiek twierdzi, że jest to przeciwnik doskonały 1 ostateczny. Mnie to wystarcza. Dawała znać o sobie kolejna ciekawostka rosyjskiej natury: potrzeba docenienia przeciwnika. — W takim razie skontaktuję się z tobą zaraz po spotkaniu z nim — obiecał Crandall kończąc rozmowę i zastanawiając się, jak ktoś może kierować tak wielkim państwem, jak Rosja, nie mogąc ufać najbliższym doradcom. Problemów im nie brakowało, to fakt, ale żeby aż tak... z drugiej strony, komu on sam mógł ufać... Nie, analizowanie tego tematu prowadziło prosto ku paranoi. Zanim się w nią wpędzi, najpierw porozmawia z tym kapitanem marynarki. 48
Redaktor „Gazety Wyborczej", największego warszawskiego dziennika, wygładził leżące na biurku kartki, wpatrując się nie widzącym wzrokiem w okno. Właśnie skończył pisać kolejny wstępniak, najprawdopodobniej swój ostatni, i to zaprzątało całkowicie jego umysł. Artykuł pisany był szczerze, nie na zamówienie, co już samo w sobie było rzadkością i przepisywał go zeszłej nocy czterokrotnie, ostatnią wersję poprawiając trzy razy. Teraz był zadowolony z wyniku. Polska cierpiała zbyt długo, a ostateczne upokorzenie przyniosły jej ostatnie lata, gdy rządy objęli może i mający dobre intencje, ale chciwi i niedoświadczeni politycy, przywodząc kraj na krawędź ekonomicznej katastrofy. Wyglądało to zupełnie tak, jakby Niemcy zaatakowali ponownie, tylko tym razem od wewnątrz i ekonomicznie. Celem było zniszczenie wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość, tak materialną, jak i duchową, od religii zaczynając na rodzinie kończąc. Efekt końcowy wojskowego czy ekonomicznego ataku niczym się właściwie nie różnił, zwykły obywatel cierpiał podobnie, a kraj tracił niezależność i samodzielność. Polski złoty był niemal bezwartościowy, ceny rosły lawinowo, powodując, iż towary będące fizycznie w sklepach stały się niedostępne dla przeciętnego obywatela. Bogacili się jedynie bankierzy i oszuści zwani biznesmenami — te dwa określenia zaczynały zresztą mieć w Polsce to samo znaczenie. Artykuł był wezwaniem do działania, krzykiem i błaganiem, by kraj odrzucił nie sprawdzające się zasady ekonomii rynkowej, zanim ludzie nie zaczną umierać z głodu i zanim nie pojawi się depresja, przy której owa słynna, amerykańska, sprzed drugiej wojny będzie drobiazgiem. Nawoływał obywateli, by zrobili porządek z politykami i bankierami żyjącymi w luksusie ich kosztem. Nie mówił, co prawda, dosłownie, że należy tę bandę złodziei powywieszać na latarniach, ale sens był oczywisty dla każdego, kto umiał czytać. Uważał, że to bezwzględnie najlepszy artykuł, jaki w życiu napisał, i pomyśleć, że pomysł poddał mu Niemiec! Równie zaskakujące były inne rewelacje, jak i generalne nastawienie do Polaków — Karl Haider był zupełnie innym Niemcem niż wszyscy, — Wojny cieni
49
których dotąd znał. Zupełnie jakby Haider był sumieniem narodu niemieckiego. Trzykrotnie jedli razem obiad, dyskutując o reformach ekonomicznych rozkładających polską gospodarkę: rosnące lawinowo ceny, utrata dotaqi rządowych, rosnące bezrobocie, którego końca nie widać, niezależność NBP zarówno od wpływu opinii publicznej, jak i od interwenq'i rządowych, puste obietnice, które porwały ludzi i których nikt nie mógł ani nie chciał spełnić. Według Haidera eks-NRD borykało się z podobnymi problemami, tyle że było subsydiowane przez resztę kraju. A co Polska miała z rozbicia bloku komunistycznego? Figę i kłopoty. Zdawał sobie sprawę, że artykuł spowoduje żądanie rezygnacji, ale nie miał zamiaru czekać, aż poślą go na bezrobocie — zbyt wielu już tam wylądowało, próbując przeżyć, zariim nie nadejdzie normalna ekonomia rynkowa. On nie zamierzał przymierać głodem na zasiłku zbyt niskim, by przeżyć, a zbyt jeszcze wysokim, by od razu umrzeć z głodu. Zamierzał zniknąć, i to zanim sprawa nabierze rozgłosu. Co prawda pojęcia nie miał, skąd Haider zna jego sympatie, ale, prawdę mówiąc, niewiele go to obchodziło. Interesowała go jedynie obietnica Haidera, że będzie mógł pisać i wydawać w podziemiu, nawołując do powrotu starego porządku. Dla niektórych mogło to oznaczać regres, on jednak był przekonany, że z systemu socjalistycznego można wycisnąć dla ludzi więcej korzyści niż z kapitalistycznego raju. Przyrzekł mu więc, że nie powie żonie o niczym — gdy artykuł ukaże się drukiem i tak zrozumie, co się stało. Przygotował jej kartkę i oddał wstępniak do redakcji. * Następnego ranka wymknął się z mieszkania i udał na umówione spotkanie. Wstępniak ukazał się w takiej formie, w jakiej go napisał, wywołując silną reakqę zarówno wśród nowej władzy, jak i wśród zwykłych obywateli. Można się było z artykułem zgodzić albo i nie, ale niestety nie można było przedyskutować stanowisk z autorem, gdyż ten według ofiq'alnej wersji uległ wypadkowi samochodowemu, 50
a sekcja wykazała zadziwiająco wysoki procent alkoholu we krwi. Świadków nie było, podobnie jak jakichkolwiek dowodów istnienia Karla Haidera. * Wallace Ellyson był pod każdym względem elegantem i to do tego stopnia, że nieznajomi mogli uważać go za podstarzałego pedała. Szpakowaty, lecz nie łysiejący, ubierał się u renomowanych krawców i dbał o dodatki (z których nigdy nie zdejmował naszywek firmowych). Wiele jego przyzwyczajeń pochodziło z czasów uniwersyteckich, gdy był zafascynowany angielskimi uczelniami, ich formalizmem, sztywnością tradycji oraz stosunkami między studentami i wykładowcami. Dlatego też bez większego trudu potrafił zrozumieć ewolucję „apostołów" z Cambridge — Blunta, Philby'ego, Cairncrossa, Burgesa i Hellisa (znanych jako Największa Kompromitacja Inteligence Service). Dokładne prześledzenie ich zdradzieckich karier utwierdziło go w przekonaniu, iż w rządzie wszystko jest do osiągnięcia, a zależy wyłącznie od tego, jak manipuluje się ludźmi i wydarzeniami. Ryng siedząc naprzeciw niego nie mógł się oprzeć wyszukiwaniu podobieństw między ojcem a córką. Było ich wiele, ale tylko na pierwszy rzut oka. Choćby właśnie oczy — oboje mieli błękitne, ale Kat wesołe i roześmiane, a on zimne i wyniosłe. — Może mi pan wyjaśnić, kapitanie Ryng, czemu niższy rangą oficer marynarki, przydzielony do służby w kraju, który nie ma nawet dostępu do morza, zawdzięcza taki stopień uprzywilejowania, iż zgodnie z tą depeszą z Białego Domu ma znaleźć się w pierwszym samolocie odlatującym do Stanów? — spytał cedząc słowa Ellyson, przecież prosił o odwołanie Rynga, a nie o spotkanie z Gilbertem Crandallem. Bernie został o wszystkim uprzedzony przez Gannetta, ledwie pojawił się na terenie ambasady. — Nie mam pojęcia — odparł uprzejmie. Osobiście nie miał nic do Ellysona ani jako do ambasadora, ani jako do ojca Kat, a wolał nie zaogniać stosunków rodzinnych z jednej strony ani też wzbudzać niepotrzebnej uwagi zawodowców. 51
Nie zamierzał też dyskutować na temat Kat do czasu rozmo z Davidem i uzyskania większej liczby danych — chwilowo wychodziło na to, że została porwana przez zawodowców, którzy trzymają ją w bezpiecznym miejscu, najpewniej dla okupu. — Moje obowiązki tutaj dotyczą wszystkich rodzajów wojsk, nie tylko marynarki — dodał Ryng. — Poza tym mam spędzić tydzień na jakimś szkoleniu dotyczącym działalności cywilnej, ale prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, o co dokładnie chodzi. Ellyson zmiął depeszę i wyrzucił do kosza, po czym oświadczył nie spuszczając wzroku z rozmówcy: — Jako ambasador powinienem wiedzieć o wszystkim, czym zajmują się moi podwładni, także wojskowi. Mam nadzieję, że pan zdaje sobie z tego sprawę. Złączył wypielęgnowane dłonie, opierając na nich brodę, i zamilkł. Jego zwyczaj prawienia komunałów zakończonych bzdurnymi mądrościami doprowadzał współpracowników do szału, o czym obie strony doskonale wiedziały. — Także mam taką nadzieję — odparł gładko Ryng. — Choć sytuacja polityczna zmieniła się tu diametralnie w ciągu ostatnich kilku lat, powinniśmy uważać i wspólnie analizować każdy kryzys. Było to dokładnie to, czego oczekiwał ambasador, niezależnie czy wierzył rozmówcy, czy nie. — Miło mi to słyszeć, kapitanie. Będę z zainteresowaniem oczekiwał na informacje, co też działo się w Waszyngtonie. I nawet nie uniósł wzroku. Służbowa limuzyna z szoferem zawiozła Rynga na lotnisko. Przespał cały lot, doskonale wiedząc, że w Stanach może nie znaleźć czasu na sen. Ledwie wylądowali, zadzwonił do przyjaciela w wywiadzie marynarki. Skontaktował się z nim zaraz po telefonie od Chance'a i uzyskał zapewnienie uruchomienia wszystkich kontaktów z FBI i CIA, które jak wiedział z doświadczenia, dawały znacznie szybsze efekty niż oficjalne prośby i kanały. wy 52
Paweł Woronow nigdy nie zastanawiał się, dlaczego tego dnia nie skorzystał z oferty generała Raskowa, aby użył samochodu z kierowcą. Wtedy nie wydawało mu się to ważne, teraz maszerując ulicą stwierdził, że jest zimno i wietrznie, a kurz zdawał się magnetycznie koncentrować w jego pobliżu. Lubił spacery, ale to nie był dzień nadający się na piesze wycieczki pomimo zimowego ubioru. Wysiadł z metra i ruszył ku placowi Dzierżyńskiego znaną od lat trasą. Specnaz często współpracował z KGB w sprawach rozgrywających się na terenie kraju, toteż wielokrotnie gościł w kwaterze głównej KGB, ale nigdy nie polubił ani budynku, ani tych, którzy w nim urzędowali. Skręcił w alejkę stanowiącą wygodny skrót, zastanawiając się, jakim cudem Raskow uzyskał informację o jego locie do Pragi, o którym wiedzieli jedynie dwaj najbliżsi współpracownicy Markowa i załoga jego osobistego samolotu. Raskow był szefem Drugiego Departamentu zajmującego się kontrwywiadem i bezpieczeństwem wewnętrznym i, teoretycznie rzecz biorąc, nie miał prawa o niczym wiedzieć. A wiedział, bo wyraźnie zasugerował mu to przez telefon, zanim zaprosił go w celu przedyskutowania obsady personalnej dowódców jednostek Specnazu w jednej z południowych republik, w której zaczęły się cywilne niepokoje. Przynajmniej taki był oficjalny powód tego zaproszenia. Takim ludziom się nie odmawia, toteż Woronow przyjął zaproszenie i zrezygnował z samochodu, co jak się okazało, było błędem. Marków wyraźnie powiedział, że o roli Woronowa wiedzą tylko ci, którym ufa, co automatycznie wykluczało Raskowa i KGB. Coś tu było poważnie nie tak... Zaczął padać drobny śnieżek, Paweł wyprostował ramiona i ruszył szybciej. Odwrócił głowę, słysząc skręcający w alejkę samochód i poczuł dziwne mrowie w karku. Była to czarna limuzyna marki Ził, komfortowa i szeroka. Rozległ się zgrzyt skrzyni biegów i samochód wyraźnie przyspieszył. Alejka była wąska — dwa wozy nie mogłyby się w niej minąć, toteż przyspieszył kroku, chcąc jak najprędzej z niej wyjść. Nagle usłyszał za plecami stłumiony pomruk zwiększającego obroty silnika. Przez przyciemnione szyby nie mógł dojrzeć kierow53
cy, ale wiedział już, że ten ktoś go zdecydowanie nie lubi. I to zapewne z rozkazu generała Raskowa. Samochód był już znacznie bliżej i jechał coraz szybciej, zdecydowanie za blisko ściany, przy której szedł. Tak wyglądał komitet powitalny KGB. Tuż przed maską Paweł zrobił dwa szybkie kroki ku środkowi alejki i wybił się, jak mógł najwyżej ku przeciwległej ścianie. Pod nim rozległ się ryk silnika i zgrzyt trącej o mur karoserii. Jednocześnie szyba trafiła go w stopę, wybijając z paraboli. Gruchnął ciężko o ścianę. Opadł na bruk niczym worek, widząc tylne światła limuzyny znikające za zakrętem prowadzącym ku głównej drodze. Pozbierał się na nogi, klnąc w duchu własną tępotę — nie zapamiętał numerów. Po paru sekundach potrząsnął głową, i tak nic by to nie dało, według książki wozu był on w zupełnie innym rejonie, a kierowca pruł teraz prosto do warsztatu KGB znajdującego się obok podziemnego garażu pod budynkiem przy placu Dzierżyńskiego. Za godzinę samochód będzie jak nowy i to ze świeżym i suchym (dzięki specjalnym dmuchawom) lakierem. Jeśli zacznie głośno mówić, że ktoś próbował go zabić, nic nikomu nie będzie w stanie udowodnić. Cóż. Jeden zero dla Raskowa. Chwilowo.
3. ZMIERZCH Katherine najpierw zamknęła oczy, a potem spróbowała się odprężyć, gdy dotarło do niej, jak mocno zaciska zęby. Chciała spać — spać choćby przez parę godzin, by uciec od tego koszmaru, ale sen nie nadchodził. Tyle się wydarzyło w ciągu tak krótkiego czasu, że obrazy wirowały jej przed oczyma, a umysł nie był w stanie się uspokoić. Nie bała się już: było pewne, że porywacze nie zamierzają jej ani zgwałcić, ani zabić, ale poza tym nie wiedziała nic, nawet tego, gdzie są. Mężczyzna, który jej pilnował, był wzorem uprzejmości i zdecydowania — nie miał zamiaru ujawniać czegokolwiek, czego nie musiał, a musiał bardzo niewiele. Najgorszy był pierwszy moment — czyste i obezwładniające przerażenie, gdy pierwszy z napastników wszedł do łazienki. Czesała się właśnie przed lustrem, ubrana jedynie w majtki i stanik, gdy on nagle stanął w drzwiach. Nic nie mówił, tylko przyglądał się jej obojętnie. Zareagowała prawidłowo — chciała wrzasnąć, tyle że gardło odmówiło współpracy i to do tego stopnia, że omal się nie udusiła, nie mogąc nagle złapać tchu. O tym, że się cofnęła, przekonała się dopiero dotykając plecami chłodnej ściany. Zamknęła oczy, zastanawiając się, czy tak właśnie wygląda koniec... — Nie mam zamiaru wyrządzić ci krzywdy, chyba że mnie do tego zmusisz — spokojny głos wolno przebijał się przez otępienie i strach. 55
W końcu jednak dotarło do niej, że napastnik mówi stojąc w drzwiach, nie zbliżając się. A zaraz potem zrozumiała, że mdleje, co wydawało się jej nie najgłupszym pomysłem. — Cholera, przecież powiedziałem, że nic ci nie zrobię! — Rozległo się z oddali. — Hej! Chodźcie no tu, bo ta kretynka zemdlała... A potem było coś zimnego i mokrego, niespodziewanie lądującego na jej twarzy i szyi. Szok wywołany przez zimną wodę ocucił ją dość skutecznie. — Kurwa! Więcej wody... ocknij się, do cholery, i przestań wygłupiać! Zobaczyła przed sobą twarz, w nos uderzył ją ciepły oddech przesiąknięty tytoniem, a potem kolejna porcja zimnej wody przepędziła ostatecznie zbawczą ciemność. — Wystarczy, czy chcesz kolejną porcję na otrzeźwienie? — warknął pochylający się nad nią napastnik. Potrząsnęła przecząco głową, czując, jak robi się jej zimno. Świadomość i strach powróciły, a razem z nimi desperacja — uderzyła na oślep, wbijając paznokcie w policzek i czoło (mierzyła w oko, ale nie trafiła). — Kurwa! — ryknął zaatakowany, ale nie szarpnął się. — Zwiążcie jej ręce ręcznikiem, zanim mi oko wydłubie. Szybciej, do cholery! Ktoś szarpnął ją za włosy, ktoś inny wsadził coś w usta i obrócił, a jeszcze ktoś złapał wpół i częściowo zaniósł, a częściowo zaciągnął do sypialni i rzucił na łóżko. W następnej chwili znalazł się na niej, przygniatając ramiona kolanami i blokując resztę ciała. — Posłuchasz mnie teraz, do kurwy nędzy, czy nie? — warknął rozeźlony. Spojrzała przytomniej i ku swemu zaskoczeniu stwierdziła, że gość ma na sobie białą koszulę i krawat, a jego twarz jest młoda i przystojna, a nie krępa i zdeformowana, jak się spodziewała. Jedyną szpecącą rzeczą były wyraźnie krwawiące ślady jej paznokci. — Już myślałem, że będę musiał cię zerżnąć, żebyś zwróciła na mnie uwagę — warknął spokojniej. — Dobra, spokojnie, panienko, nic ci nie zrobię, jak długo będziesz słuchać i myśleć. Jeżeli zaczniesz wyczyniać fanaberie jak w łazience, to inna sprawa, choć będziemy się starali zrobić ci jak najmniejszą krzywdę, bo szef nam łby pourywa. Mamy cię przywieźć żywą i zdrową, co nie znaczy, że nie 56
poobijaną. Miałaś włożyć rzeczy leżące na krześle? Dobrze. Teraz słuchaj: nic ci nie zrobimy, gdy cię puszczę, ubierzesz się grzecznie bez głupich numerów? — Co... — Dopiero teraz zauważyła, że nie ma knebla. — Nie rozumiem... — Tak czy nie? — Potrząsnął nią dość silnie. — Tak... Włożę... — W ubraniu człowiek czuje się znacznie bezpieczniej. — Ślicznie. Będę cię cały czas obserwował, więc nie próbuj niczego głupiego, bo zmusisz mnie, żebym cię związał i ubrał w coś, co na pewno ci się nie spodoba. Rozumiesz? — T... tak... Gdy wstał, zobaczyła drugiego, stojącego w drzwiach i uśmiechającego się niezbyt przyjemnie. — Zacznijcie sprzątać kuchnię — polecił pierwszy, przykładając chusteczkę do r oz oranego policzka. — Mają tu sprzątaczki pucujące lokal po wyjeździe właścicieli. Chcę, żeby wyglądało jak po ich sprzątaniu. Kat wolno usiadła na łóżku. — Musisz się na mnie gapić...? — spytała niepewnie. — Proszę mi wierzyć, że nie pierwszy raz, a poza tym większą frajdę sprawia mi widok rozbierających się kobiet. Muszę, bo tak mi kazano. I proszę się pospieszyć, przyda się nam pomoc przy sprzątaniu. I tak właśnie się to zaczęło. Teraz wydawało się jej to trochę nierealne — jak film grozy. Gdy się ubrała, stwierdziła, że przynieśli ze sobą świeżą pościel. Pomogła prześcielić łóżko i sprzątnąć łazienkę. Z resztą poradzili sobie sami, zabierając nawet śmieci i odkurzając pomieszczenie — worek z odkurzacza też zabrali. Na koniec spakowali wszystko w foliowe worki i wytarli ślady, by usunąć odciski palców. Faktycznie robota zawodowców — mieszkanie było gotowe dla następnych gości, a po niej nie pozostał nawet najmniejszy ślad. Przed drzwiami parkowała furgonetka bez okien, do której wsiedli Kat i jeden z mężczyzn do tyłu, więc nie miała pojęcia, dokąd jadą i gdzie aktualnie są. Wiedziała tylko, że podróż trwała kilka godzin, a gdy wysiedli, znajdowali się na niewielkim lotnisku oświetlonym głównie przez blask księżyca. Bez zapalania świateł 57
wsiadła wraz z dwoma porywaczami do jednosilnikowego samolotu, który natychmiast wystartował. Dopiero wtedy miała okazję zastanowić się spokojnie nad tym, co się stało. Wcześniej strach, zaskoczenie i tempo wydarzeń nie dały jej żadnych szans. Zrozumiała, że na razie nic jej nie grozi, bo porywacze zadali sobie niezwykły wręcz trud, by było jej jak najwygodniej, a to stwarzało szereg możliwości do ucieczki, byle tylko właściwie wykorzystanych. Postanowiła więc czekać na sprzyjający moment. * Wylądowali po kilku godzinach na położonym na odludziu i ledwo oświetlonym lotnisku obok jedynego nowego obiektu w okolicy, czyli dwusilnikowego odrzutowca. Sprawnie i fachowo została przeprowadzona do drugiego samolotu, gdzie pozostawiono ją samą w kabinie. Na pokładzie było w sumie trzech porywaczy, skutecznie blokujących drzwi na zewnątrz. Pogadali chwilę w języku, który dziwnie przypominał niemiecki, i uruchomili silniki. Kabina obliczona była na ponad dziesięć osób, ale zajmowały ją tylko dwie — ona i nowy szef porywaczy, który z wprawą zapiął pasy jej fotela i usiadł wygodnie naprzeciw. Dopóki nie znaleźli się w powietrzu, nie odezwał się słowem. — Będzie nam znacznie przyjemniej, jeśli zrozumiesz, że nie opuścisz tego samolotu beze mnie. — Jego angielski miał jedynie ślad obcego akcentu. — Nic na to nie poradzisz, a lot trochę potrwa. Mogę ci zrobić drinka, a w kuchni jest kuchenka mikrofalowa i jakieś paczkowane dania. Najbardziej zaskoczyło ją nie to, co powiedział, ale sposób, w jaki mówił — spokojnie, jakby rozmawiał o jeździe na piknik. Przypomniały się jej słowa ojca, iż spazmy i histeria niczego nie dadzą, w trudnej sytuacji tylko logiczne myślenie może przynieść pożytek. — Jakiego drinka? — spytała, najspokojniej, jak potrafiła. — Kawę, herbatę, piwo, wino, whisky, wódkę, gin... — Gin — zdecydowała. — Z lodem. — Naturalnie — uśmiechnął się szczerze. — Nie jesteśmy barbarzyńcami. 58
— Do tej pory tak właśnie myślałam — odpaliła, czując, że Ben Gannett byłby z niej dumny. — Wyłącznie z twojej winy. Gdybyś nie zaczęła utrudniać nam życia... zresztą mniejsza z tym. Przekonasz się, że traktowanie cię będzie zależało od twojego zachowania: posłuszeństwo wyjdzie ci tylko na dobre. Dodać toniku czy soku? Biała koszula, szare spodnie, błękitna kurtka — brakowało mu tylko białych rękawiczek i wyglądałby niczym przeniesiony ze szkoły tańca. — Wystarczy lód. — Przepraszam, zapomniałem, że jesteś Amerykanką — odparł wchodząc do niewielkiej kuchni z tyłu kabiny. Uniosła żaluzję — na zewnątrz było ciemno, pewnie po pomocy, ale nie bardzo mogła dojść do ładu z czasem. Nie dość, że nie wiedziała, która godzina, to jeszcze nie miała pewności, który to dzień tygodnia. — To ci trochę rozjaśni myśli — usłyszała. Mężczyzna zdjął kurtkę, dzięki czemu mogła dokładnie obejrzeć szelki podtrzymujące podramienną kaburę z pistoletem. Bez słowa wzięła od niego szklankę i upiła solidny łyk. Trunek był zimny i mocny, co powitała z zadowoleniem, czując jak alkohol rozgrzewa jej przełyk i żołądek. Co prawda nie martini, nad którym rozpływał się przy ostatnim spotkaniu Gannett, ale też dobre. Szkoda, że go tutaj nie ma. Albo Rynga. — Która godzina? — spytała niespodziewanie. — Trochę po pierwszej lokalnego czasu — odparł siadając ze szklanką piwa. — A dokąd lecimy? — Obawiam się, że tego nie mogę ci powiedzieć. Zapewniam jednak ponownie, że nic ci się nie stanie. Nikt nie jest zainteresowany wyrządzeniem ci krzywdy, o ile da się tego uniknąć. Ciekawe, co będzie, jak się nie da uniknąć — pomyślała niezbyt przestraszona, porywacze byli zbyt uprzejmi i zbyt doskonali, by wzbudzić strach. Zupełnie jak roboty. Jej ojciec postarał się, by wykształciła w sobie maksymalną twardość i niezależność. Zadbał również o to, by potrafiła się zachowywać jak prawdziwa dama, co jej się teraz przydało, i to nie dla pustego jak dotychczas efektu. Co prawda prywatna szkoła i amerykańska uczelnia miały 59
pomóc przerobić ją na obraz i podobieństwo tatusia, ale poza wieloma wadami faktycznie pomogły umocnić charakter, który nigdy nie należał do chwiejnych. — Tak z ciekawości: po co to robicie? Albo ten, kto wami rządzi? — spytała autentycznie zainteresowana. — Wszystko poszło tak sprawnie... nie mogliście mnie złapać bez tego całego zamieszania ze sprzątaniem i odrzutowcami? — Z tego, co o tobie słyszałem, raczej nie. Na pytanie dlaczego nie znam odpowiedzi, a gdybym znał i tak nie mógłbym ci powiedzieć. Proponuję, żebyś się zdrzemnęła, sporo podróżowałaś i jeszcze sporo przed tobą, a czuwanie i martwienie się w niczym ci nie pomoże. Chyba że chcesz najpierw coś zjeść. W miarę ubywania płynu stwierdziła, że coraz bardziej się odpręża. Płakać nie było sensu, z gościa nic konkretnego nie wyciągnie, a z lecącego samolotu nie ma ucieczki, no chyba żeby chciała się przy tej okazji zabić. Ponieważ nie miała takiego zamiaru, więc nie mogła nic zrobić. Dlatego niespecjalnie ją zmartwiło, że powieki stają się coraz cięższe... Zasnęła z nadzieją, że może obudzi się we własnym łóżku... * Crandall machnął na przywitanie, nie gubiąc rytmu — do końca sesji w basenie pozostało mu przepłyniecie dwóch długości, co też czym prędzej zrobił i wyszedł, wycierając się natychmiast w puszysty ręcznik z prezydencką pieczęcią. Ryng i adiutant czekali po drugiej stronie basenu, przy czym ten pierwszy z niejaką ulgą zauważył, że przynajmniej prezydenckie majtki nie są tak ozdobione. Crandall nałożył płaszcz kąpielowy i klapki i podszedł do nich. — Kapitan Ryng, tak? — spytał wyciągając dłoń. — Tak, sir. — Bernie przełknął ślinę. — Miejsce pewnie pana rozczarowało. — Prezydent wskazał szklany stolik z parą foteli. — Wszyscy nasłuchali się o cudach Owalnego Pokoju i chcieliby go oglądać na własne oczy. Przykro mi, ale wolę z panem porozmawiać tu i teraz. Przynajmniej nikt nam nie przeszkodzi. Obawiam się, że nie będzie pan miał nic ciekawego do powiedzenia żonie i dzieciom. 60
— Nie mam żony ani dzieci, wiec to nie problem — palnął Ryng, zanim zdążył pomyśleć. — W takim razie proszę wygodnie usiąść. Czego się pan napije? Bo ja piwa. Zawsze po pływaniu piję piwo, bo wtedy najlepiej smakuje. I zawsze amerykańskie, podobnie jak wolę amerykańskie samochody i buty. Nie taki najgorszy fioł, prawda? — Myślę... myślę, że też się napiję piwa — wykrztusił Bernie. Spotkanie nie przypominało niczego, co próbował sobie wyobrazić, a miał raczej bujną wyobraźnię i rozpatrywał rozmaite scenariusze, łącznie z wywaleniem go za drzwi po pięciu minutach. Tymczasem od chwili wylądowania czekały go same niespodzianki. Ledwie znalazł się na lotnisku, okazało się, że czeka na niego adiutant prezydenta, który przeprowadził go wyjściem dla VIP-ów do czekającej limuzyny i zawiózł do mieszkania, gdzie Ryng spokojnie spał do popołudnia. Nie chciano zmieniać rozkładu dnia prezydenta, by nie wywołać zbędnej sensaq'i, toteż na życzenie Crandalla spotkanie było nieformalne i w cztery oczy. Adiutant przyniósł piwo, precle i ostrą musztardę, Gilbert Crandall zaś przyjrzał się z zainteresowaniem siedzącemu naprzeciwko oficerowi. Teraz wiedział o nim sporo, by nie rzec wszystko, co dało się wycisnąć z oficjalnych dokumentów. — Wolałbym, żebyśmy spotkali się przy tej pańskiej wódce, którą ma mi pan dostarczyć. — Crandall niespodziewanie się uśmiechnął. — Tu wychodzi, że nie jestem dobrym Amerykaninem, bo wolę polską wódkę od amerykańskiej. Zwłaszcza „Luksusową". Robią ją z uczciwych ziemniaków, a nie ze zboża. — Tak naprawdę... — Ryng stwierdził, że zabrakło mu słów. — Dobra, wystarczy — roześmiał się prezydent. — Wiem, że nie ma pan dla mnie żadnego alkoholu, kapitanie, choć byłoby to miłe... Do rzeczy, wiadomość rozpoznałem i jak się pan domyśla, zadzwoniłem do Markowa. Dlatego teraz pijemy piwo, kapitanie. Dziwne, ale zostaliśmy z Siergiejem dobrymi przyjaciółmi... pewnie bardziej z powodu tej nocy przy „Luksusowej" niż z uwagi na bratnie dusze. Ale to też nie na temat. Brał pan już udział w rozmaitych interesujących akcjach, a teraz znalazł się pan po uszy w kolejnej. Proszę mi o tym opowiedzieć. — Nie wiem, ile przekazał panu Marków... — Uzgodniliśmy już wcześniej, że szczegółów czegoś tak waż 61
nego nie będziemy omawiali przez telefon, dopóki nie uzgodnimy, co powinniśmy zrobić. Może się to wydać dziwne, biorąc pod uwagę, jak bezpieczny powinien być nowy system łączności, ale tym razem nie chodzi o sprzęt, lecz o ludzi. Marków uważa, że nie może ufać nawet najbliższym, a przekonany jest, iż ten zamach przekroczy granice Rosji, wpływając na dawne kraje socjalistyczne, które mają podobne kłopoty, choć nie na aż taką skalę. Efekt domina, chyba tak to się nazywa. Najgorsze jest to, że on może mieć rację, a rozwiązania tego problemu nie należy się spodziewać w ciągu najbliższej dekady... Zgadzam się, że jego pomysł z panem i Woronowem był najlepszy. Ten basen z kolei jest, o ile mi wiadomo, najbezpieczniejszym miejscem w całym Białym Domu i poza trzecią wojną nic nie może nam przeszkodzić. Proszę mówić, zaczynając od waszego spotkania w Pradze. Ryng zrelacjonował więc wszystko z detalami. — Wątpię, żeby CIA wpadła na podobnie zwariowany pomysł, a miewali już rozmaite — podsumował Crandall. — Jego szefowie wywiadu, a jednemu ufa z całą pewnością, nie sądzą, by CIA tym razem na wiele się przydała, chyba że ofiq'alne stanowisko agenqi jest wyłącznie dezinformacją. Marków nie wierzy także, by sprawę mogła rozwiązać jakaś duża operacja wojskowa. Ponieważ nie ufa KGB, nie ma zbyt wielu konkretnych danych i wynikiem akcji mogłoby być jeszcze większe utajnienie przeciwników. Uważa, że znacznie lepsze efekty osiągną jednostki speq'alne, które punktowymi uderzeniami wyeliminują przywódców i stanowiska dowodzenia, o ile uda się je zlokalizować. Muszą mieć jakieś centrum łączności, jeśli jeszcze nie działa, to na pewno zostanie uruchomione, gdy sytuaq'a się zaogni. Specnaz lub SEAL może zniszczyć je bez ostrzeżenia. Jakikolwiek większy konflikt w Europie zaszkodzi wszystkim oprócz tej grupy planującej przewrót, która po prostu poczeka w ukryciu, aż przeciwnicy się wykrwawią. Jest jeszcze jeden argument przemawiający za użyciem sił speq'alnych: Marków ma pewność, że istnieją tajne magazyny broni, do której ta organizacja ma dostęp. — Jakie znów magazyny? — To raczej wstydliwa kwestia dla Rosjan, panie prezydencie, i Marków woli jej nie rozgłaszać. Uważa jednak, że pan powinien 62
wszystkim wiedzieć. Moskwa próbowała dokładnie kontrolować zapasy broni i sprzętu, wycofując swe wojska z Niemiec i innych państw w ciągu ostatnich lat, ale zaginęło jej tyle, iż nie może to być wyłącznie efektem przypadków drobnych kradzieży i zwykłego zamieszania. Ktoś musiał zaplanować i dokładnie przeprowadzić akcję gromadzenia zapasów. — Powiedział, ile tego jest? — Głównie lekka broń piechoty z dużymi zapasami amunicji, to nic dziwnego. Poza tym brakuje im paru helikopterów szturmowych i pojazdów pancernych. Wiem, że w to trudniej uwierzyć, ale twierdzi, że tak właśnie jest. Wycofywanie było zbyt szybkie 1 zbyt chaotyczne. Poza tym sprzęt ginął w różnych miejscach i w na pozór prawdopodobnych okolicznościach, dopiero ostatnio zwrócono mu uwagę na sumaryczne dane. Dlatego tak nalega na jednostki specjalne, nasze i własne. Cr and al 1 zmarszczył czoło i milczał długą chwilę. — Jeśli będzie pan chciał, by włączyły się w to inne państwa, proszę mnie o tym powiadamiać po kolei i pojedynczo — powiedział w końcu. — Jaka jest pańska obecna opinia o Woronowie? Jaka była przed tym spotkaniem? — Jest najlepszy ze wszystkich, jakich dotąd spotkałem. Parę razy prawie udało mu się ustawić na głowie równowagę sił. Żałuję, że go nie zabiłem. — A miał pan okazję? — Miałem, choć w unikach jest doskonały. W większości wypadków dopiero później dowiadywałem się, że to był on. Mówi paroma językami i doskonale się charakteryzuje. Spotkaliśmy się na pewno dwa razy i choć zabicie go nie byłoby takie łatwe, gdybym wiedział... — On wówczas wiedział, kto jest jego przeciwnikiem? — Raz na pewno. Żyję, bo nie miał sprzyjającej okazji. — Przy tym nastawieniu to dziwne pytanie, ale jak dalece pan mu ufa w tej sprawie, kapitanie? — Myślę, że jest lojalny wobec Markowa, jeśli nie, to wszystko nie ma sensu. Tak więc ostateczną oceną pozostaje pańska ocena Siergieja Markowa — odparł po namyśle Ryng. — Wierzy pan w to, co powiedział, że przejdzie na drugą stronę, jeśli pan nie weźmie w tym udziału? 63 0
— Jest to prawdopodobne. W pewnym sensie Specnaz można uważać za najemników, gdyż najczęściej działa samodzielnie. Ktoś określił ich kiedyś jako terrorystów w mundurach i to najtrafniejsza nazwa, z jaką się spotkałem. Dla nich najważniejsze jest zwycięstwo, toteż jeśli Woronow czy któryś z dowódców dojdzie do wniosku, że Rosja będzie lepsza w wyniku przewrotu, zmieni sprzymierzeńca bez wahania. Woronow powiedział, że jest lojalny wobec dowódcy, może tak być, wówczas nie zmieni strony. Zbyt mało go znam jako człowieka, by mieć pewność. — Skoro Marków sądzi, że jest niezbędny, nie należy go prowokować. A to oznacza, że wchodzimy w to razem: pan i ja — poinformował Crandall. Ryng w milczeniu skinął głową. — Nie zrobimy niczego, by zaalarmować owego nieznanego wroga, nie zamierzam też robić z pana, kapitanie, Jamesa Bonda. To nadal są Stany, w których przestrzega się Konstytucji, no, przynajmniej, jak długo się da. Zostanie pan moim przedstawicielem do spraw tajnych operacji na miejscu akcji, ale będzie pan działał w określonych granicach. Moi najbliżsi współpracownicy — szef CIA lub NSA — zostaną o wszystkim powiadomieni i będą ze mną współpracować, nie wtrącając się jednak w pana zadanie, chyba że pan coś spieprzy. — Crandall powoli głęboko odetchnął. — Sądzę, że ze dwa tygodnie będę miał spokój, potem, jeśli nic się nie wydarzy, moi dowódcy zaczną się zastanawiać, czy nie zwariowałem. Ale to już ich zmartwienie. Od tej chwili pracuje pan dla mnie, kapitanie Ryng, i tylko przede mną jest pan odpowiedzialny. — Oczywiście, sir. Ale mogą z tym być pewne problemy: nie wyglądałoby naturalnie, gdybym zaraz po wizycie w Stanach został przeniesiony. Jeśli ktoś coś podejrzewa... — Nie mam zamiaru nigdzie pana oficjalnie przenosić, podobnie jak nie mam zamiaru reagować na prośbę o pańskie przeniesienie. Ma pan zostać tam, gdzie jest, i zachowywać się tak samo, jak dotąd. Z Wallacem znamy się od lat, zadzwonię do niego, żeby zostawił pana w spokoju, i opowiem jakąś bajkę, dzięki której będzie pan miał sporo czasu. Oficjalnie otrzyma pan ode mnie polecenie załatwienia jakichś formalności, co będzie wymagało sporo jeżdżenia, zastanowię się i podam panu urzędową wersję. 64
przecież to, co należy do pańskich obowiązków jako attaché, mogą spokojnie wykonywać pana podwładni, prawda? Tym razem uśmiechnął się Ryng. — Prawda, sir. Mam nadzieję, że pretekst będzie dobry, bo ambasador niespecjalnie mnie jak dotąd lubi, a poza tym uważa, że wszyscy podwładni powinni robić to, co im każe, i o wszystkim go informować. — Wiem. Prawdę mówiąc, potrafi być wyjątkowym dyktatorem i dupkiem, choć z natury nie jest zły ani głupi. Pozory kryją wyjątkowo twardy charakter i dlatego nadaje się na to stanowisko. Poza tym jest uparty, niegłupi, metodyczny i godny zaufania. — Crandall uśmiechnął się i mrugnął porozumiewawczo. — Naturalnie nie wiem, czy sam byłbym wniebowzięty, gdyby jakiś Navy SEAL o pańskim doświadczeniu spędzał sporo czasu z moją córką, zwłaszcza gdybym wyśnił sobie dla niej zupełnie inną przyszłość. Bernie zdołał się nie zarumienić, ale zrobiło mu się z lekka nieswojo. — Zapewniam, że panna Ellyson i ja... — Niech mnie pan nie zapewnia o niczym. Kat to miła dziewczyna, od lat ją znam i lubię. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby była moją córką. Ma pan dobry gust, kapitanie. Ojciec nauczył ją, jak być twardą i niezależną, i teraz bierze w dupę od własnego tworu. Chodziło mi jedynie o to, by pokazać panu jego punkt widzenia. Planował, że Kat wyjdzie za jakiegoś zawodowego dyplomatę, którego będzie mógł ustawić, gdzie i jak zechce, i który skończy jako kolejny dupek zapewniający rodzinie bezpieczne życie. — Kat Ellyson zniknęła wczoraj z domku ojca w Vail, więc coś z tym bezpieczeństwem jest na bakier. Twarz Crandalla błyskawicznie spoważniała, a Bernie przekazał mu nowiny usłyszane od Davida. — Wallace wie? — Nie. Nie wiemy, co się z nią stało, minął zaledwie jeden dzień. Zrobili to zawodowcy i teraz również zajmują się tym zawodowcy, najlepsi w tym kraju, sir. Wszyscy są zaskoczeni, jak coś takiego można było zaplanować, skoro prawie nikt nie wiedział, że Kat jest w Vail. Coś tu nie pasuje i być może była to pomyłka. Ja nie bardzo mogę go o tym poinformować, gdyż jestem głównym Powodem jej wyjazdu. Na logikę wkrótce powinni się z nim — Wojny rimi
65
skontaktować w sprawie okupu. Poza tym jestem przekonany, że gdyby Ellyson wiedział, że mam z tą sprawą coś wspólnego, zrobiłby wszystko, co się da, by utrudnić mi życie. Mam spotkanie ze znajomym z wywiadu marynarki, nadzorującym śledztwo, i będzie pan pierwszy, który się dowie, jeśli coś znajdziemy, sir. Nie sądzę, by należało go wcześniej informować o czymkolwiek. — Ten David Chance, o którym pan mówił... gdzieś widziałem to nazwisko. Jak poznał się z Kat? — Przypadek, sir. — Gdzie on teraz jest? — Czeka na mnie w restauraci w mieście. Jeśli to możliwe, chciałbym, żeby oficjalnie ze mną pracował. — Jak najbardziej, kapitanie. Coś mi się wydaje, że przestanę narzekać na nudę tego stanowiska... * — Jak dotąd wiemy tyle: trzech napastników uprowadziło ją w skradzionej w Vail furgonetce, którą odnaleźliśmy niedaleko opuszczonego lotniska przy granicy Wyoming, w pobliżu Steamboat. W wozie brak odcisków. W sprawie brak świadków — poinformował Rynga znajomek z wywiadu marynarki, który czekał na niego w restauracji. Nawet prezydent USA nie musi dokładnie wiedzieć o wszystkim. — Sprawdziliśmy stacje radarowe w okolicy, gdyż nie było żadnego zgłoszonego lotu z tego lotniska. Wyszło nam, że polecieli do Południowej Dakoty na inne małe lotnisko koło Rapid City. Od policjanta z drogówki, który przypadkowo znalazł się w pobliżu, uzyskaliśmy informację, że wylądowała tam w nocy awionetka, a wystartował odrzutowiec. Kanadyjczycy mają zgłoszony lot dwusilnikowego odrzutowca z Północnej Dakoty do Winnipeg, tyle że kod maszyny, plan lotu i lotnisko docelowe są fałszywe. Nikt by na to nie zwrócił uwagi, bo nikt niczego nie przemyca do Mannitoby w środku zimy. Przefaksowaliśmy więc Kanadyjskiej Konnej zdjęcie panny Ellyson wraz z rysopisem. Okazało się, że leciała pod fałszywym nazwiskiem normalnym lotem pasażerskim z Winnipeg do Montrealu w towarzystwie jakiegoś faceta. Musieli mieć wszystko 66
zaplanowane, bo w Montrealu przesiedli się na samolot do Frankfurtu, a jest na to zaledwie dziesięć minut. We Frankfurcie nasi koledzy spóźnili się o kwadrans, by przejąć pasażerów. Od tej pory cisza. Przykro mi, Bernie, ale dalej nic ci nie mogę pomóc... Kat w Europie — to traciło jakikolwiek sens. Bernie zawiadomił Crandalla, dla którego też rozwój wydarzeń był nielogiczny. Ustalili, że jeśli przez następne dwadzieścia cztery godziny porywacze nie skontaktują się z Ellysonem, zrobi to Gilbert Crandall.
* Tego samego dnia miały miejsce rozmaite wydarzenia w Europie, które nie wywołały większego oddźwięku nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale nawet w państwach, w których się wydarzyły. W zachodniej Polsce, w Poznaniu, zmarł biskup, w kilka godzin po upadku ze schodów w swym pałacu. Miał w swojej homilii zapewnić przywódców związków zawodowych o poparciu, jakiego zamierzał im udzielić Kościół. * W znacznie mniejszym Tarnowie burmistrz mianował nowego komendanta policji. Był on poprzednio rezydentem KGB w Warszawie, teraz miał nowe nazwisko i czysty życiorys. Burmistrz o tym nie wiedział, ale i tak by go mianował na to stanowisko, gdyż kazali mu to zrobić ludzie, którzy pewnej nocy złożyli mu towarzyską wizytę. Gdyby tego nie uczynił, lokalna gazeta ze szczegółami opisałaby jego romans ze szwagierką. Nie był ani pierwszym, ani ostatnim burmistrzem we wschodniej Europie, który miał podobne doświadczenia. * W Ostrawie w Czechach sekretarzem burmistrza został bliski współpracownik Marcusa Wolfa. Nominację poprzedziło intymne spotkanie, podczas którego burmistrz przeżył niemiłą niespodziankę: zobaczył własną teczkę osobową z teoretycznie zniszczonego archiwum StB, której konfidentem był w młodości. 67
Na Węgrzech różni bezimienni a życzliwi ludzie informowali chłopów w co mniejszych wioskach, jak obecny rząd zamierza przydusić ich podatkami, by umożliwić w niedalekiej przyszłości przejęcie ich ziemi przez nowo powstające jak grzyby po deszczu spółki, zgodnie z zasadami wolnego rynku. * W rozdartej walkami Jugosławii wzmożoną aktywność wykazały prawie wszystkie walczące strony, dzięki kolejnym rozmowom z bezimiennymi, którzy byli, jak zwykle, doskonale zorientowani w różnicach kulturowych i religijnych, działających na nerwy poszczególnym naq'om. * Obywatele Bułgarii i Rumunii stali się świadkami serii wypadków, którym uległy osobistości świata kultury i nauki, choć na ulicach nie padł żaden strzał. Życie toczyło się dalej, a o zgonach informowała jedynie lokalna prasa. * Karl Haider z zadowoleniem odfajkował kolejne załatwione pozycje na liście. Następne fragmenty układanki znalazły się na miejscu bez zbędnego rozgłosu. Przyznać należało, że zjednoczenie Niemiec znacznie ułatwiło mu zadanie — podróż z Frankfurtu do Drezna byłaby bardziej kłopotliwa, gdyby granica nadal istniała. We Frankfurcie założył bowiem kwaterę główną, ale część informaq'i docierała ze względów bezpieczeństwa na fermę koło Drezna. Jedynym kłopotem wynikłym z tego zjednoczenia był fakt, że nie poszło we właściwą stronę, ale nowa Stasi już się postara, by stolica wróciła do Berlina. Czerwona lampka w aparacie telefonicznym przerwała mu marzenia — sekretarka informowała, że zjawił się Drobner z Amerykanką. Haider w młodości doszedł do słusznego przekonania, że 68
człowiek uczy się całe życie i postępował w myśl tej zasady. Dlatego też gdy trafił do Nationale Volksarmee, od której w NRD nie było odwrotu, postarał się, by zauważyli go właściwi oficerowie i po zakończeniu służby nie miał problemów z dostaniem się do Stasi. A potem była to tylko kwestia nauki i sprytu, by zostać zauważonym przez Marcusa Wolfa. Od chwili, w której zyskał w jego osobie mentora, jego kariera była zapewniona. Rozumieli się doskonale, ale Haider nadal się uczył. Pomysł zniknięcia pochodził od Wolfa, ale koncepcja upozorowania własnej śmierci zrodziła się już w głowie Haidera. Podobnie jak porwanie Katherine Ellyson, co nie było wcale łatwe. I jak widać wybrał właściwych ludzi, gdyż panienka dotarła do Frankfurtu. Drobner był doskonałym fachowcem.
4. LABIRYNT Generał Raskow był osobiście dotknięty arogancją Woronowa, który co prawda zjawił się punktualnie, ale w podartym płaszczu bez dwóch guzików, kulejący i w ośnieżonej czapce z pękniętym emblematem. I w dodatku spokojny, jakby nic się nie stało. Paw nie miał cienia wątpliwości, kto zaaranżował wypadek, ale nie mi też najmniejszej nawet ochoty informować Raskowa, że o tym wi Nie straszy się kogoś na takim stanowisku — albo się udaje, albo zabija. Chwilowo robił to pierwsze i z przyjemnością skorzystał z zaproszenia, by usiąść. Raskow wysłuchał relacji i natychmiast polecił wszcząć śledztw Wrócił, siadł za biurkiem i westchnął: — Prezydent domaga się sroższych kar za jazdę po pijanemu i coś mi się wydaje, że z pańskiego niedoszłego zabójcy zrobimy sprawę pokazową, jak go złapiemy. Na pewno był pijany. Paweł z kamienną twarzą podziękował gospodarzowi za troskę, zastanawiając się, czy już mają ofiarę, czy ukręcą sprawie łeb, i przystąpił do rzeczy, to znaczy do wyjaśnienia oficjalnego powodu, dla którego się tu znalazł. Spotkanie miało trwać pół godziny. Trwało znacznie dłużej, choć gospodarz nie spodziewał się, że w ogóle się odbędzie. Obaj jednak byli zawodowcami, toteż żaden nie był nie przygotowany Raskow miał nawet listę kandydatów na szefa kontrwywiadu ow 70
republiki. Woronow skomentował kandydatury przy tradycyjnej szklance herbaty i obaj odegrali wysoce profesjonalną komedię.
* Gdy Woronow wyszedł, Raskow spróbował dodzwonić się do Haidera, lecz numer był zbyt długo zajęty, jak na aktualny zasób cierpliwości generała. Pobyt Woronowa w Pradze, i to przy wykorzystaniu osobistego odrzutowca Markowa, był sygnałem, iż najwyższa pora zmienić plan, co niespecjalnie mu pasowało. Cała bowiem kariera generała Raskowa opierała się na słuszności wcześniejszych założeń czy podejrzeń. Woronowa należało się pozbyć — był pewien, że Haider będzie tego samego zdania.
* Woronow dokuśtykał do swego mieszkania późnym popołudniem — mniej więcej w tym samym czasie, w którym zabito pechowego kierowcę czarnego ziła. Podczas jego nieobecności mieszkanie zostało dokładnie przeszukane i to przez zawodowców, którzy nawet nie próbowali maskować swej działalności. Pierwszy raz w życiu był ofiarą i to wyprowadziło go z równowagi — dotąd nawet w przypadku porażki miał zawsze opracowaną drogę ucieczki i udawało mu się wycofać do bezpiecznej bazy z niewielkimi stratami. Gdy znalazł się w rękach Rynga w Panamie, zdołał uciec w sytuacji, zdawałoby się, bez wyjścia. Teraz jednak bezpieczna baza nie istniała. Był zwierzyną bez schronienia i stanowiło to dla mego zupełnie nowe doświadczenie. Na szczęście przeszukujący niczego nie zniszczyli, dzięki czemu mógł nalać sobie solidną porcję zmrożonej wódki z lodówki i siąść w jedynym w mieszkaniu fotelu. Raskow nie miał prawa wiedzieć, po co poleciał do Pragi, co wcale nie oznaczało, że nie wiedział. Najprawdopodobniej pracował dla niego któryś z zaufanych Markowa. Wódka zawsze pomagała Woronowowi myśleć, byle w małych ilościach (góra dwie szklanki), toteż nic dziwnego, iż błyskawicznie doszedł do kolejnego logicznego wniosku: nieudany żarnach wcale nie znaczył, że nic mu już nie grozi. Raczej wręcz przeciwnie — KGB miało dobrych fachowców w odwodzie, a Ras71
kow nie lubił przegrywać. Kolejna próba, tym razem lepiej za-planowana, była pewna. Westchnął i zabrał się za pakowanie do torby zapasowej ] bielizny. W połowie tej czynności sklął się w duchu i wrzucił do nesesera tylko najpotrzebniejsze drobiazgi — nie było najmniejszej potrzeby ogłaszać, że się wyprowadza. A właśnie tak by postąpił wychodząc z torbą. Zadzwonił pod specjalny numer uzyskany od Markowa i zamówił wóz pod tylne wyjście z budynku. Ponieważ mieszkanie musiało być obserwowane, wychodząc nie zgasił ! światła. Ktoś zapewne obserwował także tylne wyjście, ale wątp- i liwe, by bez uzgodnienia próbowano zabić jego i kierowcę limuzyny na kremlowskich numerach. Zbyt duże ryzyko dla niskiego rangą tajniaka, a innych nie stawiano na oku. Pojadą za 1 nim, ale na teren Kremla nie ma wstępu bez specjalnej przepustki, ; a apartamenty Markowa są, jak dotąd, bezpieczne. Podobnie jak ! jego biuro. Ambasador zwykle nie miewa do czynienia z niższym rangą wojskowym niż attache. Ponieważ tym razem Ryng przebywał w Stanach, a jego zastępca na spotkaniu w ambasadzie brytyjskiej, Gannett był najstarszy stopniem, gdy przyszło wezwanie od Elly-sona. Ben założył, że chodzi o coś oficjalnego, więc przejrzał bieżące depesze, poprawił mundur i poszedł. I został całkowicie zaskoczony. — Proszę mi powiedzieć i to bez wojskowego żargonu, jaki jest cel nagłego wyjazdu kapitana Rynga do Waszyngtonu? — Pytanie padło, ledwie stanął w drzwiach. Ellyson zawsze sądził, że jego gabinet i on sam wywierają pożądane (czyli onieśmielające) wrażenie na szeregowych i podoficerach. Ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że na tym podoficerze nie wywarły żadnego. Gannett z kolei z największym trudem stłumił bezczelny uśmieszek — za długo był w wojsku, by takie byle co wywierało na nim wrażenie. W porównaniu z pewnymi admirałami, z którymi miał do czynienia, Ellyson był chłystkiem nie mającym pojęcia o robieniu wrażenia. W dodatku zaskoczyło go jedynie to, że nie chodzi 72
sprawy służbowe, gdyż tego, że temat Berniego wypłynie, był pewien, jednak stało się to nieco szybciej, niż oczekiwał. — Pojęcia bladego nie mam, panie ambasadorze. — W graniu durnia bosman też był starym wygą. — Pan Ryng mówi mi tylko to, co uzna za stosowne. — Bosmanie, miał pan służbę tej nocy, gdy wydzwaniano do niego ze Stanów. Sądzę, że pamięta pan, kto i po co dzwonił. Połączenia powinny być notowane, prawda? — Prawda, panie ambasadorze, ale wątpię, żeby jedno miało coś wspólnego z drugim, to znaczy telefony z wyjazdem. Dzwonił stary znajomy kapitana z SEAL-u. Nie wiem, o czym rozmawiali, ale chyba nie o wyjeździe, bo rozkazy dla kapitana jeszcze nie nadeszły ze Stanów, prawda? Na dobrą sprawę jak dotąd nie zełgał niczego, a że mówił niepełną prawdę, to już inna para kaloszy. Kto mniej wie, ten lepiej śpi, a w przypadku Ellysona w grę wchodził raczej sen jego podwładnych. — Może tak faktycznie było... — Zapadła uciążliwa dla obydwu cisza. — Nie znam porucznika Otto, lekarza, a jest on najstarszy stopniem, prawda? Jak może się zachować w skomplikowanej albo delikatnej sytuacji? Proszę mi powiedzieć, czy jest on zdolny wykonywać zadania takie jak pan czy kapitan Ryng? — Służył na lotniskowcu przez pewien czas, a ponieważ był rezerwistą, mógł skończyć służbę po turnusie na morzu. Nie zrobił tego, korzystając z kontaktów ojca w Pentagonie. Jest doskonałym znawcą win, poza tym wykonuje swe obowiązki bez zarzutu 1 świetnie się bawi. — W oczach Gannetta rozbłysły złośliwe ogniki. — Ma też rzadko spotykane poczucie humoru i lubię z nim pracować. — Przestańcie pieprzyć, bosmanie — przerwał mu Ellyson, przestając silić się na uprzejmość. — Dajecie mi do zrozumienia, że nie macie w zwyczaju wygłaszać zawodowych opinii o oficerach, ożyli mówiąc krótko potraficie obić sobie dupę blachą. — To jeden z powodów, dzięki którym zostałem bosmanem — odpalił Gannett, odruchowo głaszcząc resztkę włosów, jaka mu została. — Porucznik Otto nie jest oficerem liniowym i nie ma Prawa dostępu do materiałów z wyższym stopniem utajnienia niż średni, panie ambasadorze. Oprócz tego, że jest wspaniałym 73 0
lekarzem, jego główna przydatność z punktu widzenia ambasady to stosunki towarzyskie. Chwilowo to jego najmocniejsza strona i sądzę, że zgodzi się z moją opinią. Jeśli coś nie może poczekać do powrotu kapitana Rynga, jestem do dyspozyq'i, panie ambasadorze. — Ale to nie ma prawa wyjść poza nas dwóch... — zastrzegł Ellyson. Gannett bez słowa przytaknął. — Dziś rano zadzwoniła moja córka. Pojechała do Kolorado poużywać śniegu. Rozmowa była krótka i sztywna, co mnie nie zdziwiło, gdyż chwilowo mamy pewną kwestię sporną. Ponieważ miałem umówione spotkanie, zakończyłem ją szybko i zadzwoniłem później. Nikt nie odebrał telefonu, więc powtórnie zadzwoniłem do znajomego opiekującego się po sezonie domkami w Vail. Powiedział mi, że mój od dwóch dni stoi pusty, co oznacza, że Katherine nie dzwoniła z Vail, a nie powiedziała mi o tym. Dlatego też pytałem 0 Rynga i jego nagły wyjazd. Doskonale się pan orientuje, jak wszyscy zresztą, że spotykał się z moją córką. Ten wyjazd wydaje mi się za bardzo przypadkowo zbieżny w czasie... a nie lubię tego typu zbiegów okoliczności. — W takim razie radziłbym zadzwonić do kogoś, kogo pan zna w Departamencie Stanu, i dowiedzieć się, o co konkretnie chodzi z tym wezwaniem kapitana Rynga. — Już to zrobiłem. I nikt nie był w stanie mi udzielić żadnej odpowiedzi. Dlatego spytałem pana, ale jak widzę, nie ma mi pan nic do powiedzenia. — Jedynie to, że nie jestem w stanie pomóc. Mogę jedynie... — Może pan zapomnieć, że ta rozmowa miała miejsce. Moja córka jest wystarczająco dorosła, by umieć troszczyć się o siebie. Jeśli chciała wyjechać z Vail, to jest to jej sprawa. Zadzwoniła, co znaczy, że przynajmniej nie zapomniała mojego numeru. Obojętnie co pan o mnie sądzi, bosmanie Gannett, proszę przyjąć do wiadomości, że zrobiłbym wszystko, żeby jej pomóc, niezależnie od przyczyny jej kłopotów. Mam nadzieję, że dochowa pan dyskreqi 1 pomoże, jeśli będzie w stanie. To wszystko. — Ma pan moje słowo. — Gannett wstał i wyszedł z prawdziwą przyjemnością. Poza tą uwagą o pomocy córce Ellyson nie powiedział słowa prawdy — w opinii Gannetta, ma się rozumieć. 74
Drezno to piękne miasto... przynajmniej, jeśli chodzi o Starówkę. Reszta była ładna do drugiej wojny, a raczej do pewnego tygodnia podczas jej trwania, gdy alianckie bombowce bombardowały miasto w dzień i w nocy, wywołując burzę ogniową, w wyniku której spłonęło wszystko, nawet asfalt na ulicach. Starówkę odbudowano, pozostałe zaś dzielnice zaprojektowano zgodnie z nowoczesnymi założeniami architektury lat pięćdziesiątych, dzięki czemu przypominały dziesiątki podobnych w NRD, Polsce czy Rosji, które powstały w tym samym czasie i z tych samych materiałów. Należało natomiast przyznać, że były w tych miastach przestronne, ładne i czyste parki, co Karl Braun sprawdził osobiście, biegnąc po odśnieżonej i szerokiej alejce, jakby stworzonej do joggingu. Być może troska o park drezdeński brała się stąd, iż poza muzeami była to jedyna dostępna mieszkańcom rozrywka. Dzień był na tyle chłodny, że śnieg nie topniał, i na tyle ciepły, że można było biegać w dresie bez kurtki. Braun utrzymywał się w niezłej formie, toteż taki bieg po parku sprawiał mu przyjemność, tym bardziej że o tej porze przebywało tu niewiele osób. Prawdę mówiąc, poza Willim, biegnącym dwieście jardów z tyłu, nikogo w zasięgu wzroku. Willi był najnowszym rekrutem, naturalnie także eks-Stasi, który doskonale wypełniał rozkazy. Przetrwał, zajmując się okradaniem pijaków, czekając cierpliwie na kontakt i gdy ten w końcu nastąpił, stał się naprawdę szczęśliwym człowiekiem. Co prawda pracował poprzednio w II Oddziale, czyli kontrwywiadzie, a nie jak większość z nich u Wolfa, ale jego lojalność nie podlegała dyskusji. Nie spodziewał się zapłaty, co nie zmieniało faktu, że wyjaśnienia Brauna dotyczące nowych zasad działania przyjął równie radośnie, jak pięć tysięcy marek. Przypieczętowały one jego całkowite oddanie. Braun sprawdził czas i jakby na ten znak zza zakrętu wyłoniła się sylwetka w dresie, zmierzająca w ich kierunku. Krebs, jak przystało na porządnego niemieckiego bankiera, odznaczał się Punktualnością. Willi śledził go przez tydzień nie bez pewnych kłopotów, gdyż kontroler banków w południowo-wschodniej części Niemiec był człowiekiem naprawdę zapracowanym. Bonn wysłało go do Drezna, by przeprowadził finansową restrukturyzację tego 75
rejonu, jako że miał długoletnie doświadczenie pracując w Deutsche Bank. Jego dzień był tak przeładowany spotkaniami i wizytaq'ami, że dwóch ludzi miałoby co robić, natomiast zawsze w południe znajdował pół godziny, by pobiegać po parku. Karl przyspieszył nieco i gdy mijał bankiera, uniósł prawą dłoń w geście pozdrowienia. Willi nie był w tak dobrej formie, gdyż od czasu zlikwidowania Stasi nie ćwiczył, zamierzał natomiast udowodnić Braunowi, że zasługuje na zaufanie, toteż z ulgą zobaczył uniesioną rękę szefa. Zza pazuchy wyjął dziewięciomilimetrową berettę z tłumikiem i znalazłszy się dziesięć jardów od Krebsa, pociągnął za spust. Pochłonięty myślami bankier nie zauważył broni, a o tym, że doń strzelają, dowiedział się, gdy pierwsza kula trafiła go w pierś i przewróciła w tył i w bok na śnieg. Druga trafiła w mózg, zabijając, zanim znieruchomiał w niewielkiej zaspie. Braun biegł z powrotem. Nadal wokół nie było nikogo, toteż Willi spokojnie schował broń, po czym przeciągnęli trupa w krzaki i przykryli śniegiem, zasypując też krew przy ścieżce. Zanim to jednak zrobili, Braun przypiął mu do dresu kopertę. Nie zamierzali ukrywać ciała, chcieli sobie jedynie zapewnić bezpieczną ucieczkę z parku, żaden z nich nie miał bowiem skłonności samobójczych. — Doskonale się spisałeś, Willi. Wracamy do samochodu — polecił Braun i ruszył ostrym krokiem. — Chyba tracisz oddech, Willi, weź się za siebie, bo potrzebujemy ludzi w dobrej kondycji. — Jak pan sobie życzy, panie Braun. Nie uwierzy pan, jak się cieszę, że znów jestem w akcji. Aż do samochodu milczeli. Gdy odjechali spory kawałek, Braun podał Williemu kopertę. — Premia — wyjaśnił. — Zarobiłeś ją uczciwie. Wewnątrz było następne pięć tysięcy marek, gwarantujące, że Willi faktycznie zrobi wszystko — nawet w Stasi tyle nie zarabiał, a nie były to przecież te same marki. Zwłoki Krebsa zostały znalezione po godzinie i pohcja, podobnie jak jego współpracownicy, z zaskoczeniem przeczytała wiadomość przypiętą do zakrwawionej bluzy: 76
Ten człowiek prał brudne pieniądze, uważając, że jest lepszy od systemu. Niech jego śmierć będzie nauczką dla innych bankowców próbujących oszukać obywateli. Ludzie w to uwierzyli — nie rozumiejąc systemu, a widząc, co się dzieje wokół, skłonni byli uwierzyć w każde wytłumaczenie poza prawdą, że był to uczciwy i ciężko pracujący człowiek, a pogorszenie sytuacji finansowej nie wynika z jakichś kantów, lecz jest ceną wprowadzania gospodarki, o której pojęcie mieli jedynie pamiętający okres przedwojenny obywatele byłego NRD. Treści wiadomości nie dało się ukryć, gdyż następnego ranka otrzymały ją pocztą drezdeńskie gazety. W połączeniu z faktem, iż narkotyki stawały się coraz groźniejszym problemem w całym kraju, nie potrzeba było niczego więcej, żeby mieszkańcy uwierzyli, że korzyści z handlu nimi zgarniają banki, których celem miało być uzdrawianie gospodarki. Willi czytając prasę miał prawie taką samą frajdę, jak wydając pieniądze otrzymane od Brauna. Dwa dni później podobny los spotkał komisarza drezdeńskiej policji. Anonimowy telefon spowodował wysłanie do jego mieszkania agentów służb federalnych. Znaleźli nie tylko trupa, ale też spory zapas kokainy, podzielonej już na porcje do detalicznej sprzedaży na ulicach. Trasę przesyłki dało się prześledzić do Bułgarii, gdzie wykryto, iż nie była to pierwsza dostawa pod ten adres. Dalej trop się urwał, ale dla władz boóskich stało się to wystarczającym powodem, by zarządzić dokładne sprawdzenie drezdeńskiej policji. W mieście zapanowała niepewność, wzmocniona śmiercią przyszłej pani burmistrz, która zginęła z ręki kochanka, dowódcy wojskowego rejonu z siedzibą w Dreźnie. On sam popełnił samobójstwo przy jej zwłokach. Mąż zarządził śledztwo, okazało się, że samobójca miał dostęp do tajnych materiałów, a gazety rozpisały sic na temat, iż zabita była rosyjską agentką, zbierającą tajemnice wojskowe, oraz zajęły się snuciem domysłów, komu można jeszcze ufać spośród kandydatów na oficjalne stołki w mieście. Gazety podały też, że na miejscu zbrodni odkryto odciski Palców byłego funkcjonariusza Stasi, z czego wnioskowano, iż 77
agentka używała powiązań niby to nie istniejącej organizacji do przekazywania materiałów Rosjanom. Karl Braun nie posiadał się ze szczęścia po przeczytaniu tych rewelaq°i. Po tych pięciu pracowitych dniach Braun zajął się Willim, który okazał się pomocny, ale przygłupi, co samo w sobie nie było groźne, natomiast dzięki temu wyszło na jaw, że solidnie popija, a gdy popije, lubi pogadać. Jego ciała nigdy nie zidentyfikowano, gdyż wraz z samochodem spaliło się na węgielek. Zanim opuścił Drezno, zwerbował jeszcze Hugona, mającego wykonywać w mieście rozkazy organizacji. Po tym, czego dokonał w ostatnim tygodniu, nie zanosiło się, co prawda, by Hugo zbytnio się przemęczał, ale jak wiadomo, nigdy nie należy być zbyt pewnym swego i dobrze jest mieć gotowych na wszelki wypadek wykonawców. Obywatele Drezna z niepokojem zaczęli wszędzie wokół dostrzegać korupcję zamiast nowego ładu. Sprawdzało się to, czego uczono ich przez całe życie — że kapitalizm to zgnilizna moralna. Byli zmęczeni tym wszystkim i do nikogo już nie mieli zaufania. Coraz częściej przychodziło im do głowy, że niewłaściwy rząd zjednoczył Niemcy. * Haider, w przeciwieństwie do większości Niemców, lubił Bukareszt w czasach komuny. Głównie dlatego, że przyjmowany tam był niczym członek rodziny królewskiej. Po raz pierwszy przyjechał jako wysłannik Marcusa Wolfa, mający pełnić rolę konsultanta Securitate. Mogło się tym zająć KGB, gdyż to ono na własny wzór i podobieństwo stworzyło tajną poliq°ę Rumunii, ale Ceausescu po pierwszym okresie zauroczenia Moskwą zdecydowanie wyżej cenił Stasi. Uważał, że co prawda Securitate powstała dzięki KGB, ale dzięki Stasi stała się formą sztuki, a po co tak niewielkiemu krajowi, jak Rumunia sowiecka biurokraq'a? Obecnie zamiast Securitate istniała Rumuńska Służba Wywiadowcza, stworzona przez nowy rząd i mająca pilnować, by nie powtórzyły się nadużycia i błędy epoki Ceausescu. Nowy wywiad pracował znośnie, głównie dzięki zatrudnianiu co mniej znanych współpracowników Securitate, głośno wyrażających poparcie dla nowej władzy. 78
W ten właśnie sposób wypłynął niejaki Sergiu Roman, obecnie specjalista do spraw wywiadu. W trakcie rewolucji czy zamieszek (nazwa do wyboru) zidentyfikował kilku robotników jako tajniaków Securitate. Zostali rozstrzelani od ręki, ponieważ ludność Rumunii była tak rozeźlona na wodza i bezpiekę, że z zasady nie bawiono się w sądy, a o tożsamość pytano jedynie z rzadka. Dzięki temu Roman zyskał podwójnie — po pierwsze, stał się bohaterem, po drugie, lista jego osobistych wrogów została zamknięta. Z Haiderem poznali się wiele lat wcześniej na tajnym konklawe przedstawicieli wywiadu krajów socjalistycznych, zorganizowanym w Konstancy. Prezentacji dokonał wówczas pułkownik KGB Raskow, z którym później obaj się zaprzyjaźnili. Zgodnie z jego radami nigdy nie spotykali się publicznie. Rumunia nadal oscylowała na krawędzi chaosu, niezależnie od oficjalnych opinii nowego rządu na temat gospodarki, toteż Roman nie miał specjalnie ciężkiej pracy. W kraju kotłowało się od dłuższego już czasu, a kolejne tygodnie miały jeszcze zintensyfikować niepokoje społeczne. Pierwszy raz Haider znalazł się w ponurym i szarym Bukareszcie w zimie, gdy zawinięte z chusty i stare palta babcie zamiatały śnieg na ulicach. Tym razem wszystko wyglądało tak samo, z jednym może wyjątkiem: ludzie byli tak samo biedni, ale chodzili z podniesionymi czołami, spoglądając innym w oczy. Zupełnie jakby śmierć jednego człowieka mogła sama z siebie zmienić losy całego kraju. To, że walił się on finansowo równie gwałtownie, jak za czasów Ceausescu, do większości w ogóle nie docierało. Z Budapesztu do Belgradu Haider dotarł pociągiem, po czym taksówką przejechał na lotnisko i używając innego paszportu niż w czasie reszty podróży wsiadł do samolotu lecącego do Frankfurtu. Gdyby ktokolwiek próbował go szukać w Belgradzie, straciłby trop bezpowrotnie. Musiał wrócić do Frankfurtu, choć nie bardzo mu to pasowało, gdyż Drobner miał nieoczekiwane kłopoty z panną Ellyson, a nie mógł działać ostrzej, mając ścisłe rozkazy co do sposobu jej traktowania. Trzeba będzie jej przydzielić innego strażnika, bo biedny Drobner zaczynał wpadać w histerię. 79
Stojąc na frankfurckim lotnisku w kolejce obywateli niemieckich i czekając na odprawę, Haider zwrócił uwagę na dwóch Amerykanów w sąsiedniej kolejce turystów ze Stanów. Jeden szpakowaty, drugi brunet o równomiernej opaleniźnie. Dla wprawnego obserwatora obaj się wyróżniali z reszty tłumu w dość drastyczny sposób: szerokie bary i potężne karki, ale przede wszystkim oczy, a raczej sposób, w jaki przyglądali się ludziom. Turyści nigdy się nie przyglądali innym, długo i uważnie obserwując twarze, ubiory i zachowanie. Turyści zawsze pospiesznie odwracali wzrok, jeśli obserwowany zauważył ich spojrzenie. Tak zachowywali się agenci lub członkowie oddziałów specjalnych, ale trzeba było podobnego im zawodowca, by to zauważyć. Ponieważ dostrzegł ich pierwszy, postarał się, by go nie zauważyli. Przyrzekł też sobie przy tej okazji, że niedługo już nadejdzie dzień, w którym żaden Amerykanin nie będzie mile widziany na niemieckiej ziemi.
* Stanie w kolejce miało w sobie coś, czego David Chance organicznie nienawidził. Tym razem było to samo — przestępował z nogi na nogę, czekając na odprawę paszportowo-celną na frankfurckim lotnisku, i zabijał czas przyglądając się innym nieszczęśnikom. Nawyk uważnej obserwacji otoczenia i ludzi tak silnie się w nim zakorzenił, że do śmierci się go nie pozbędzie. Zbyt wielu kolegów zginęło, gdyż nie dostrzegli tego jednego człowieka, który był ich zabójcą, albo na takim lotnisku jak to nie unikali grupy, która stała się celem ataku. Chance akceptował możliwość śmierci, ale nie miał zamiaru być jej przypadkową ofiarą. — Wyglądasz jak babunia w kolejce do banku z oszczędnościami w skarpetce — podsumował go Ryng. — Ty wyglądałeś tak samo w chwili wejścia na dworzec i nie widzę gwałtownych zmian w zachowaniu. — Staram się upodobnić do otoczenia. — Chyba obaj dziwaczejemy na starość... 80
— Jak długo pomaga to pozostać w zdrowiu, mogę być dziwakiem — zgodził się Bernie. — Widzisz tu jeszcze jakichś dziwaków? — Ani sztuki. Reszta to uczciwi turyści. Świat się zmienia na lepsze. — Najwyższy czas. — Ryng wskazał głową atrakcyjną blondynkę, kończącą właśnie formalności. — Wygląda na szczęśliwą i może uszczęśliwić innych. Powinno być więcej takich jak ona... i nie powinno być zapotrzebowania na takich jak my. — W pierwszej chwili myślałeś, że to Kat? — spytał cicho Chance. — Myślałem... ale życie nigdy nie jest takie proste. Wiem, jak polować na ludzi, ale nie mam pojęcia, jak ich szukać. Na szczęście jej szukają fachowcy. — Przesunęli się znacznie, gdy przed nimi zakończyła kontrolę wieloosobowa rodzina. — Ben Gannett ma kumpli wszędzie, tu też. Powinien na nas czekać ktoś z GSG-9. — To ich najlepszy oddział antyterrorystyczny, ale oni tu nie stacjonują. — I co z tego? To ich kraj, poza tym mają doskonałe źródła informacji. To może być strzał w ciemno, ale dobrze, że im powiedział, kiedy przylatujemy. Czekająca przed nimi wycieczka szkoły żeńskiej została załatwiona błyskawicznie i nadeszła ich kolej. — Pan Ryng i pan Chance, zgadza się? — spytała niespodziewanie celniczka, zanim zdążyli podać paszporty. Jej stanowisko było na podwyższeniu, tak by mogła spoglądać w oczy stojących nie unosząc głowy, a pulpit, na którym kładziono dokumenty, skutecznie zasłaniał wnętrze z ekranem komputera oraz jej dłonie. — Zgadza się — odparł zdziwiony Dawid. — Co... — Paszporty, proszę. — Wojskowi — uprzedził Ryng podając papiery. — Tak też mi powiedziano, ale formalności przy przelotach cywilnymi samolotami są konieczne — oddała dokumenty. — Macie broń? — Nie. Przy lotach cywilnych to zabronione — wyjaśnił Chance. — Zapytać i tak musiałam. Proszę przejść przez te drzwi, ktoś na was czeka i zajął się już waszym bagażem. — Wojny cieni
81
— To się nazywa miłe powitanie — mruknął Ryng, łapiąc za klamkę wskazanych drzwi. Wewnątrz siedział w fotelu mężczyzna. Na ich widok wstał, odłożył książkę i spytał doskonałą angielszczyzną: — Który z panów to kapitan Ryng? Bernie uniósł dłoń. — Jestem Adolf Geyer, szef wywiadu GSG-9 — przedstawił się oczekujący z uśmiechem. Nosił doskonale dopasowany mundur z dystynkcjami majora i zielony beret ze stylizowanym orłem, będącym godłem jednostki. — Mam być waszym przewodnikiem, a być może popracujemy razem. Nie wiem, o co dokładnie chodzi, ale moje rozkazy pochodzą z tego samego szczebla co wasze — dodał ze znaczącym uśmiechem. — O ile mi wiadomo, macie sporo informacji dotyczących naszych problemów we wschodniej części kraju. Zacznijmy jednakże od najważniejszego: od panny Ellyson i jej zniknięcia. Mogę pana zapewnić, że nic się jej nie stało i to jest dobra wiadomość. Zła to ta, że z przykrością muszę pana poinformować — kilka godzin temu straciliśmy jej ślad. — Ale czegoś zdołaliście się dowiedzieć? — wtrącił się Chance. — David Chance. Geyer uścisnął jego dłoń, potem dłoń Rynga i wyjaśnił: — Miło mi poznać. Nie licząc niesamowitych kontaktów, jakie pan posiada, kapitanie Ryng, chcę, żeby pan wiedział, że mamy wspólnego przyjaciela — bosmana Gannetta. Zadziwiający charakter. Moje rozkazy nadeszły prosto z Bonn, a ledwie odłożyłem słuchawkę po rozmowie o pannie Ellyson z osobistym doradcą kanclerza, zadzwonił Gannett. To chyba się nazywa operator pierwszej wody, prawda? — Chyba spodoba mu się to określenie — uśmiechnął się Ryng. — A co z panną Ellyson? — Ostatnio widziano ją wczoraj, całą i zdrową. Przyleciała tu samolotem z Montrealu w towarzystwie mężczyzny zidentyfikowanego jako Drobner i tak naprawdę to on zwrócił naszą uwagę. Był członkiem Stasi, niezbyt ważnym, ale zawsze, a na nich jesteśmy szczególnie wyczuleni. Ponieważ nie był o nic podejrzany, nie śledziliśmy go, po uzyskaniu informacji o pannie Ellyson sytuaqa naturalnie uległa zmianie. Powinniśmy go znaleźć, ponieważ jest 82
osobnikiem znanym w określonych kręgach frankfurckiego podziemia, a jak go znajdziemy, zaprowadzi nas do dziewczyny. Jak się to panu podoba? —- Bardzo — przyznał mile zaskoczony Ryng. —- Pozwólcie ze mną, odbierzemy wasz bagaż, bo jak rozumiem, nie cierpicie na nadmiar wolnego czasu. Aha, jeszcze jedno, bo obiecałem celnikom... macie broń? — Nawet scyzoryka — odparł Chance. — Tak myślałem, ale głupio by było, gdybym nie sprawdził, a włączylibyście alarm na bramce. Dobra, w takim razie idziemy i możecie być pewni, że jeżeli panna Ellyson jest z Drobnerem, znajdziemy ją i to szybko. — Dziękuję, majorze. Sami nie wiedzielibyśmy, od czego zacząć, a poza tym poszukiwanie Kat nie jest najważniejszą sprawą w naszych planach zajęć. — Ryng włożył sporo wysiłku, by to sobie jasno i wyraźnie uzmysłowić. Crandall załatwił już konieczne wyjaśnienia dyplomatyczne, a GSG-9 było najlogiczniejszym partnerem. To, że przy okazji wiedzieli, gdzie szukać Kat, Bernie uznał za niespodziewaną premię. * Grigorij Raskow został generałem KGB, ponieważ z równym oddaniem co krajowi służył partii komunistycznej i od chwili wstąpienia do pionierów zdecydowany był pracować w KGB. W Komsomole robił wszystko, co mógł, by zwrócić na siebie uwagę oficera KGB nadzorującego riazański oddział tej młodzieżowej organizacji. Nic więc dziwnego, że dopiął celu, a potem został wyjątkowo zdolnym, młodym oficerem, awansowanym wolno, ale stale. Ponieważ w dodatku starał się być uczciwy, zyskał także szacunek liberałów, którzy potem poparli Gorbaczowa. Nieodłączną częścią charakteru Raskowa była lojalność, toteż z trudem próbował zrozumieć gwałtowne zmiany mające miejsce w ostatniej dekadzie w sowieckiej polityce. Wymagało czasu i odpowiedniej perspektywy, aby z każdej nowej sytuacji wyciągnąć odpowiednie wnioski. Kraj miał wiele problemów i to krytycznych, ale nie były one bynajmniej nierozwiązywalne, zwłaszcza gdyby Związek Sowiecki znów stanowił całość i jedność. Przyjął do 83
wiadomości rozpad Układu Warszawskiego — należące doń państwa tak naprawdę nigdy nie stanowiły części ZSRR, a zawsze powodowały więcej kłopotów, niż przynosiły korzyści. Natomiast separacyjne wysiłki poszczególnych republik, po których nastąpiła próba puczu i załamanie wpływów partii, to już zdecydowanie zbyt wiele. Liberalizacja w przyszłości mogła mieć miejsce, ale w silnym Związku, a teraz nie było nawet Związku — trzeba więc wrócić do starego systemu. Miał swoje wady, ale był zdecydowanie lepszy od otaczającego bezhołowia. Jako lojalny Rosjanin doszedł do wniosku, że utrzymując pozycję będzie bardziej pomocny w wykonaniu tego zadania, niż gdyby złożył dymisję. Wystąpił więc z partii, wspierając gdzie trzeba reformy, których nienawidził, wiedząc, że nie tylko on tak postępuje. Miał rację, co się dość szybko potwierdziło, a wszyscy pozostali jakoś tak dziwnie jednomyślnie uznali go za przywódcę. Trochę czasu zajęło mu zdecydowanie, czy przyjmie tę rolę, lecz gdy się w końcu zdecydował, nie miał już wątpliwości ani rozterek. Historia lubi się powtarzać, jak mawiał Arkady Malik, z którym mniej więcej równocześnie podjęli decyzję, iż gdy krajowi zagraża niebezpieczeństwo, a jest on rozdarty wewnętrznie, muszą pojawić się jednostki, które poświęcą siebie dla dobra innych. Zawsze tak było i zawsze tak będzie. Tym razem na tym polegała odpowiedzialność Raskowa — był to jego obowiązek jako lojalnego Rosjanina. Najtrudniejszej decyzji nie dzielił z nikim, nawet z tymi nielicznymi, którzy dobrze go rozumieli. Siergiej Marków był bowiem jego przyjacielem od początku, od pierwszych dni spędzonych w jednostkach KGB ochrony pogranicza. Marków trafił potem do wywiadu, on do kontrwywiadu, ale to dzięki Markowowi został szefem tego ostatniego w nowym, zreformowanym KGB. Tak więc decyzja była trudna i przykra, ale w końcu przyznał sam przed sobą, że stary przyjaciel stanowi zbyt wielkie zagrożenie dla kraju. Siergiej Marków musiał umrzeć, jako że w nowych warunkach nie można było kogoś tak znanego wykreślić z życia samym zesłaniem na Syberię. Ostatecznie uświadomił mu to Malik, ale prawda była bezlitosna: żywy Marków zawsze będzie stanowił zagrożenie. Z drugiej strony nie mógł zginąć natychmiast, gdyż zostałby 84
bohaterem, a nie ma nic groźniejszego niż martwy bohater, wokół którego narósł mit martyrologiczny. Trzeba było najpierw doprowadzić do odpowiedniej sytuacji — takiej, w której ludzie zarówno w cywilnych, jak i wojskowych strukturach władzy zauważą, że jego śmierć i zastąpienie przez konserwatywnego przywódcę stanowią jedyne rozwiązanie gwarantujące odtworzenie Związku Sowieckiego.
5. WPLĄTANI Drobner miał meczący dzień, na zakończenie którego Haider polecił mu zająć się dziewczyną. Zdołał przespać się w samolocie do Montrealu, ale to było wszystko. Potem znalazł się w Laval, gdzie dostał paszporty i dokładne instrukcje, a potem zaczęli akcję. No a potem nie miał już najmniejszej szansy na sen. Prawdę mówiąc, to nie tylko na sen, ale nawet na chwilę odprężenia — dziewczyna była tak uparta, że nie potrafił przewidzieć, co zrobi, poza jednym: nie podda się. W końcu wsypał jej do przyniesionego przez stewardesę soku końską dawkę środka nasennego, co na jakiś czas rozwiązało przynajmniej ten problem. Nie miał pojęcia, jak w inny sposób zdołałby ją upilnować do końca podróży. * Do Frankfurtu dotarli poprzedniego ranka i dzień spędzili w mieszkaniu, z którego, miał nadzieję, wyniosą się jak najszybciej — miał serdecznie dość tego zadania i tej panienki. — Gdzie mamy jechać? — Kat nadal była otępiała po środkach nasennych, ale nie na tyle, by nie szukać ewentualnej okazji do ucieczki. — Przecież oboje wiemy, że tego akurat nie mogę ci powie 86
dzieć. — Drobner przyjrzał się jej z uznaniem. Nadal była atrakcyjna i rezolutna. — Zresztą, prawdę mówiąc, sam nie wiem. Może nigdzie nie wyjedziemy... zdecydowanie bezpieczniej jest nie wiedzieć za wiele. Zrobić coś do jedzenia? Kat co prawda nie bardzo pamiętała, kiedy ostatni raz coś jadła, ale nie czuła głodu. — Nie jestem głodna — wzruszyła ramionami. — Trzeba coś zjeść — zdecydował przechodząc do pozbawionej drzwi kuchni i otwierając lodówkę. — Co my tu mamy? Parówki... znowu... o, jest jakiś ser, choć nie powiem dokładnie jaki... hm, dość wiekowy, ale zjadliwy... i piwo... no i jakiś chleb... No, no, możemy urządzić to, co wy, Amerykanie, nazywacie piknikiem. Odwrócił się z uśmiechem, trzymając w jednej dłoni zawinięty w papier ser, w drugiej pęto wędliny. Kat ponownie wzruszyła ramionami bez odpowiedzi, starając się wyglądać na bardziej otępiałą, niż była rzeczywiście. Jedzenie mogło się przydać w każdej sytuacji. — Nie szkodzi, trzeba coś zjeść — zdecydował Drobner otwierając piwo. Następnie pokroił ser i kiełbasę, przysunął dziewczynie stolik i przyniósł z kuchni zapasy. — Smacznego — powiedział, siadając naprzeciwko na przysuniętym krześle. — Może przestaniesz wyglądać jak z krzyża zdjęta. Haider dzwonił mniej niż godzinę temu z informacją, że ktoś się wkrótce pojawi, gdyż muszą zmienić lokal, co Drobnera wprawiło może nie w szampański, ale zdecydowanie w dobry humor. Kat bez słowa wzięła kawałek chleba, położyła na nim parówkę, którą przykryła serem i ugryzła. Po pierwszym kęsie stwierdziła, że jest potwornie głodna, czemu nie należało się dziwić. Ostatni posiłek, to jest śniadanie w samolocie, był już zamglonym wspomnieniem. Piwo smakowało jeszcze lepiej niż kanapka. — Dobre? — uśmiechnął się Drobner przełykając kęs parówki. — Da się zjeść — odparła zaskoczona szybkością, z jaką wracała jej zdolność logicznego myślenia, w miarę jak napełniał się brzuch. — Z uśmiechem byłoby ci bardziej do twarzy — zauważył. — To, co ci się przytrafiło, to jeszcze nie koniec świata czy inny kataklizm. 87
Kat przyjrzała mu się z mieszaniną obrzydzenia i niedowierzania. — A co, byłeś już kiedyś porwany? — spytała średnio obraź-liwie. — Wolę określenie „areszt ochronny". Nikt ci nic nie zrobi, jak długo będziesz współpracować. Uwierz mi, to prawda. Zresztą sama widzisz, że staram się ułatwić ci życie. — Serdeczne dzięki! — parsknęła, pamiętając radę Gannetta, by nie dawać dupkom wytchnienia, a to był dupek. To, co się jej przytrafiło, zdarzało się dotąd jedynie bohaterom sensacyjnych opowiadań, które lubiła czytać. A otumanienie, z wolna ustępujące po posiłku, powinno mieć miejsce jedynie w szpitalu — co za pomysł, żeby dawać jej uspokajacz! Swoją drogą, ciekawe, co za świństwo jej dali? I pomyśleć, że to wszystko przydarzyło się takiej panience z dobrego domu (i ze Środkowego Zachodu) jak ona. Ojciec co prawda nauczył ją samodzielności i stawiania na swoim, ale nie wobec uzbrojonych porywaczy, i to w dodatku używających narkotyków! Drobner w milczeniu skończył posiłek, dopił piwo, czknął, jak na porządnego Niemca przystało, i oznajmił: — Teraz jestem spokojniejszy o ciebie... — zerknął na zegarek i mruknął. — Ktoś tu się już powinien zjawić! Mruknął to do siebie, lecz Kat miała doskonały słuch. — Kto? — Że co? A, słyszałaś... nie wiem, nie powiedzieli mi. Zresztą lepiej nie znać żadnych nazwisk. Kat potrząsnęła głową, zła sama na siebie, że spytała. Co za sytuacja! Tak naprawdę potrzebowała jedynie zjawienia się tu Rynga i zakończenia tego koszmaru. Był jedynym, który się liczył, a te jego dwadzieścia lat więcej nie miało żadnego znaczenia... — Umyjesz naczynia — ni to pytanie, ni to stwierdzenie Drobnera przerwało jej rozmyślania. — Sam sobie umyj parsknęła gniewnie. — Nie będę się z tobą kłócił — westchnął ze znużeniem i zabrał się za sprzątanie ze stołu. Gdy w kuchni rozległ się szum lecącej z kranu wody i brzęk talerzy, Kat rozejrzała się błyskawicznie, oceniając szanse ucieczki. Drzwi były zamknięte, a klucz znajdował się w kieszeni dozorcy. Sprawdziła wcześniej, że mieszkanie znajdowało się na czwartym 88
piętrze, toteż jedyną drogą ucieczki były schody przeciwpożarowe, do których mogła się dostać przez okno saloniku, w którym właśnie siedziała. Podbiegła do okna, próbując je otworzyć, ale bezskutecznie. Gdy przyjrzała się bliżej futrynie, zrozumiała, skąd wzięła się spokojna pewność Drobnera, nadal myjącego naczynia. Zabitego na amen okna nic nie było w stanie otworzyć, chyba że stolarz. Nie docenił Kat — odwróciła się, złapała stojącą na stoliku lampę i rąbnęła w szybę. Hałas przypominał eksplozję, ale nie wahała się, wiedząc, że Drobner nie będzie tracił czasu. Paroma uderzeniami lampą wybiła odłamki i wymknęła się na zewnątrz przez poszarpany otwór. A raczej wymykała się: zdążyła się wysunąć do połowy, gdy Drobner dopadł okna łapiąc ją za ramię. Próba wyszarpnięcia się nic nie dała, więc trzasnęła na odlew i wbiła mu paznokcie w policzek. Drobner zawył, nie puścił jej, lecz odruchowo wyprowadził ładny cios, który trafił ją w czoło. Oszołomiona na moment przestała się szamotać, co dało mu okazję, by złapać ją w pasie i wciągnąć do pokoju. — Dziwka! — warknął, zwalając ją bez ceregieli na podłogę. — Za dobry byłem, cholera! Kat złapała leżącą na podłodze lampę i w odpowiedzi trzasnęła go po nogach. W tym momencie pięść Drobnera wylądowała na jej skroni i na moment jakby ktoś zgasił światło. Korzystając z tego Drobner zaciągnął ją na tapczan i skuł jej nadgarstki za plecami. Zdążył przyłożyć chusteczkę do krwawiących szram na policzku, gdy rozległo się pukanie do drzwi wejściowych. — Kto tam? — spytał łapiąc kolbę pistoletu. — Dostawa dwóch litrów mleka i śmietany. — Chwileczkę — Drobner ochoczo schował broń i podszedł do drzwi. Odsunął sztabę i przekręcił klucz w zamku, ale nie zdjął łańcucha. Uchylił drzwi i wyjrzał. — Haider! — ucieszył się i dopiero w tym momencie zrozumiał kaliber błędu, jaki właśnie popełnił. Na jego twarzy pojawił się strach — poza niepotrzebnym użyciem nazwiska coś tu jeszcze było nie tak; Haider znajdował się zbyt wysoko w hierarchii organizacji, by osobiście zajmować się czymś takim jak pilnowanie czy konwojowanie zakładnika. 89
— Nie spodziewałem się... zaraz, jedną chwileczkę... — wymamrotał zamykając drzwi i dziwnie roztrzęsionymi dłońmi mocując się z łańcuchem. — Nareszcie — szepnął z ulgą. — Lepiej dmuchać na zimne, prawda? Głos drżał mu nie gorzej niż ręce, ale drzwi stanęły otworem. Leżąca Kat zobaczyła wysokiego mężczyznę o szarych oczach i szerokich brwiach. Oczy błyskawicznie omiotły mieszkanie i zatrzymały się na niej. Gdyby nie one, to przy regularnych rysach i szpakowatej czuprynie nowo przybyły wyglądałby zgoła dostojnie. Zimny, kalkulujący wzrok psuł cały efekt. Gość odwrócił się i chłodno spytał Drobnera: — Pamiętasz, kiedy ostatni raz przypominałem ci, byś nie zwracał się do mnie publicznie po nazwisku? — Przecież to nie jest miejsce... — Kiedy? — Przy każdym spotkaniu, a więc ostatni raz przy ostatnim. — Bądź więc uprzejmy łaskawie to wreszcie zapamiętać, do wszystkich diabłów — warknął gość przyglądając się Drobnerowi z obrzydzeniem, po czym przeniósł wzrok na dziewczynę i w końcu z powrotem na mężczyznę, tyle że teraz było to pytające spojrzenie. — Próbowała uciec — wyjaśnił gospodarz. — A ty gdzie byłeś? — Zmywałem naczynia. Haider tylko potrząsnął głową ze smutkiem i zwrócił się do Kat. — Jak widzę, jest pani gotowa do ostatniej podróży? — A dokąd? — zadając to pytanie zdała sobie sprawę, że marnuje czas. — Tego nie mogę powiedzieć z oczywistych powodów. Zapewniam jednak, że zaopiekujemy się panią troskliwie, jak długo nie będzie pani próbowała sprawiać nam kłopotów. Jeśli pani spróbuje, to skończy się tak jak teraz. Zależy nam na tym, by była pani żywa i zdrowa, ale będę szczery: zbyt wiele kłopotów z pani strony i z przykrością będę zmuszony zrezygnować z tego, na czym nam zależy. Nikt się o niczym nie dowie, dopóki nie odkryją pani zwłok, a to może się okazać niemożliwe, bo jestem dość pomysłową osobą. I zamierzam to jasno i wyraźnie uzmysłowić wszystkim zainteresowanym. — W tym mojemu ojcu? 90 |
— Bezwzględnie jest w tej sprawie jedną z zainteresowanych osób. — Nie byłabym tego taka pewna. Z zasady najbardziej zainteresowany jest samym sobą — odpaliła pamiętając, że zainteresowanie ojca nie malało w miarę tego, jak dorastała; zupełnie jakby obawiał się jej jako dorosłej kobiety. — Może mi pani wierzyć, że ojciec jest jak najbardziej zainteresowany tą sprawą — uśmiechnął się mężczyzna i zwrócił do Drobnera. — Czas nam się kończy. Spakuj rzeczy i ruszamy. — Nie ma co pakować. Ona ma tylko torbę podróżną i to wyłącznie dlatego, że ci w Montrealu uznali, że gdyby podróżowała bez bagażu, wyglądałoby to podejrzanie. — A ty? — Ja w takich wyjazdach nie mam nic, zgodnie z zasadą, że każda własność może stanowić sposób zidentyfikowania... — Miło mi słyszeć, że stosujesz się do jakichś reguł. Proszę pani — to było już do Kat — zdejmę te kajdanki i proszę skorzystać z toalety, bo kolejna okazja nie nadarzy się tak prędko. Nie da się z niej uciec, a jeśli się pani zamknie, daję słowo, że wywalę drzwi. Gdy Kat wyszła z łazienki, obaj przebywali w kuchni pogrążeni w rozmowie. A raczej w monologu, gdyż mówił wyłącznie Haider, i to na tyle cicho, że nie mogła zrozumieć słów, jednak ton krył w sobie wystarczającą groźbę, by nawet nie próbowała tam wejść. Zdążyła dojść do rozbitego okna, gdy rozległo się przerażone sapnięcie i stłumiony jęk. Nie wiedziała dlaczego, ale była stuprocentowo pewna, że są to odgłosy śmierci Drobnera... Przez parę sekund rozlegał się szum wody w zlewie, po czym zapadła cisza. W drzwiach pojawił się lekko uśmiechnięty Haider i wskazał leżącą na fotelu torbę: — Mam ją wziąć, czy pani woli sama nosić swoje rzeczy? — Wychodzimy sami? — wykrztusiła ogłuszona jego spokojem. — A co z...? — Pan Drobner ma tu jeszcze parę drobiazgów do załatwienia. Nie kazał pani pozdrowić, więc tego nie robię. Proszę zabrać torbę i iść ze mną. 91
Zdawała sobie sprawę, że gdyby zajrzała do kuchni, zobaczyłaby ciało Drobnera, zastanawiała siy nawet, czy tego nie zrobić. Nagle zrezygnowała z pomysłu — zamiast zaskoczyć Haidera, pewnikiem skończyłaby wymiotując. A w dodatku zaczęłaby się bać znacznie bardziej niż dotąd. Poza tym Haider nie wyglądał na kogoś, kto przyłapany na kłamstwie traci pewność siebie. Pozwoliła więc, by ujął ją pod ramię i wyprowadził z mieszkania. Jedyne, co tak naprawdę trzymało ją psychicznie, to myśl o Berniem i wspomnienia tej nocy w Pradze, gdy kochali się w pomarańczowym półmroku. A właściwie to nie tyle wspomnienia samej miłości, ile tego, że właśnie wówczas zdała sobie sprawę, jak bardzo mu na niej zależy i równocześnie jej na nim. Było to zupełnie jak psychiczna więź, bez słów... no i jeszcze jedno: przy nim czuła się bezpieczna, a jednocześnie znacznie silniejsza — sama obecność Rynga powodowała, iż była w stanie znieść znacznie więcej niż bez niego. Wiedziała, że zrobi wszystko, co tylko w jej mocy, by do niego wrócić. Ellyson zawsze zwracał baczną uwagę na szczegóły, ignorując całkowicie to, że powszechnie nazywano go pedantem i dupkiem żołędnym. Byłby zaskoczony wiedząc, że zdanie to w znacznym stopniu podziela nawet jego przyjaciel, a za takiego uważał Gilberta Crandalla. Wallace zawsze go lubił i nie przeszło mu, gdy Gilbert został prezydentem. Sympatia ta nie zniknęła głównie dlatego, że nadal można było z Crandallem szczerze rozmawiać. Wypowiadał się własnymi słowami, a nie cytując któregoś z osobistych doradców. Poza tym Gilbert pozostał lojalny wobec przyjaciół i jak dotąd mówił, co myślał. Był też jedyną osobą, której Ellyson mógłby się przyznać, że jest trudny we współżyciu. Poza tym znali się długo i pozostali przyjaciółmi, ich oficjalne stosunki znacznie przekraczały normalnie panujące między głową państwa a ambasadorem. Wallace informował Gilberta o rzeczach, o których inni nie ważyli się pisnąć, a ten mówił mu o wszystkim (naturalnie poza wyżej wymienioną opinią o nim). Krótko rzecz ujmując, byli względem siebie uczciwi — no, prawie. Nic więc dziwnego, że gdy Crandall poinformował go telefonicz 92
nie, iż Ryng ma specjalne zadanie i odpowiada bezpośrednio przed nim jako prezydentem, nadal oficjalnie pozostając attache, Ellyson przełknął to bez wyjaśnień i protestów, doskonale wiedząc, że jego prywatne uczucia wobec Rynga nie mają dla Crandalla żadnego znaczenia. Zresztą, niby dlaczego miałyby mieć? Do takich zadań wybiera się kandydatów uważnie, kierując się odmiennymi kryteriami niż urażona duma dyplomaty. Była jeszcze jedna korzyść z tej sytuacji: gdy zrobi się gorąco, przynajmniej nie będzie miał Rynga na karku, a ostatnią rzeczą, której potrzebował, był jakiś pieprzony SEAL wtykający nos w nie swoje sprawy. Następne zdanie Crandalla wprawiło go jednakże w totalne osłupienie: — Obiecuję ci, że zrobię wszystko, co tylko możliwe, by ochronić Kat. Znaczy dla mnie prawie tyle samo, co dla ciebie, możesz dzwonić do mnie o każdej porze. — Obawiam się, że chyba nie do końca cię rozumiem — odparł ostrożnie Ellyson. —Dlaczego Katherine ma potrzebować ochrony? Nie mógł dać poznać, że wie o jej nieobecności w Vail, zwłaszcza że miał pewność, iż przyczyną tego był ten kretyn Haider, a nie jakiś szalony pomysł córki. Uzgodnili, że w przypadku narastania podejrzeń wokół niego, porwanie Katherine będzie stanowiło doskonałe alibi. Tyle że jak dotąd nikt go o nic nie podejrzewał, za to ten durny Szwab zadziałał na własną rękę, i to z zupełnie niezrozumiałych powodów. Jedynym pozytywnym aspektem całej sprawy był fakt, że dziewczynie nic nie groziło. — Nie chciałbym cię niepokoić, ale gdzie ona teraz powinna być? — zapytał skonfundowany Gilbert. — W Vail, na nartach z przyjaciółmi. Gilbert, wiesz coś, czego ja nie wiem, i nie myśl, że nie martwię się o nią. Wiem, że wyjechała nie informując mnie o tym, bo wczoraj dzwoniłem i powiedziano mi, że nie ma jej od dwóch dni. Myślałem, że to w związku 2 pobytem w Stanach kapitana Rynga, ale z twoich słów wynika, że nie, wobec czego niesłusznie go oskarżałem. Od wyjazdu Katherine zadzwoniła do mnie pierwsza i był to, przyznaję, dość dziwny telefon. Nie wiem, gdzie aktualnie jest, ale to nic niezwykłego, tym bardziej że jest na mnie zła w związku z Ryngiem. Nie chcę, żeby spotykała się z facetem, który mógłby być jej ojcem... Gilbert, co chcesz mi powiedzieć? 93
— Z tego, co wiem od naszego przyjaciela Rynga, wynika, że Kat jest we Frankfurcie... — Gdzie?! Jak, do ciężkiej cholery... — Ellyson w ostatnim momencie zapanował nad wściekłością. — Uspokój się i posłuchaj! — Tym razem Crandall nie bawił się w zwyczajową cierpliwość. — Zamknij się i posłuchaj, dobra? Ryng jest z nią silnie związany uczuciowo, wiem, że ci się to nie podoba, ale to inna historia. On może odnaleźć ją szybciej niż my obaj razem, teraz razem z przyjacielem z SEAL-u jest we Frankfurcie w drodze powrotnej do Pragi i próbuje ją odnaleźć. Mam nadzieję, że mu się to uda. Ellyson jęknął w duchu — miał mieć spokój od Rynga, a w każdym razie tak to brzmiało pół minuty wcześniej! — Gilbert, nie mam zamiaru informować o tym jej matki — oznajmił po chwili. — I tak wystarczająco się martwi Ryngiem i nie chcę ryzykować, jak przyjmie wiadomość, że Katherine mogło się coś stać. — Wallace, zejdź na ziemię! Kat coś się stało! Wiesz, że nie ma jej tam, gdzie miała być. Ryng wie, że jest we Frankfurcie i próbuje ją odnaleźć. Nieważne, co o nim myślisz, jest zakochany i co więcej, zdaje się nawet rozumieć, dlaczego zachowujesz się jak dupek. Co ci jest? I skąd wiesz, że Kat nie siedzi po uszy w kłopotach? — Nie wiem, czy siedzi, czy nie. Jeśli ma kłopoty, to dlaczego mi nic nie powiedziała, kiedy zadzwoniła? Nie powiedziała absolutnie nic, co mogłoby wskazywać, że coś jest nie tak... ani słowa, nic... Myślisz, że chodzi o okup? — Może właśnie o okup. — W głosie Gilberta pojawiło się zniecierpliwienie. — Dlatego właśnie proponuję ci pomoc i dlatego Ryng już działa. Przestań zachowywać się jak uparty muł i pozwól, by ci, którzy chcą, mieli możliwość ci pomóc. Wallace Ellyson opuścił ambasadę parę godzin po rozmowie z Crandallem, żeby nikt nie podejrzewał, iż jedno z drugim ma cokolwiek wspólnego. Oficjalnie wyszedł zaczerpnąć świeżego powietrza (tak powiedział sekretarce). W rzeczywistości jego celem była pewna budka telefoniczna w pobliżu placu Maltańskiego na 94
Starówce. Używał jej do rozmów z mieszkającym obecnie w Nicei Normanem Smithem, ponieważ ten znał numer budki i w przypadku zerwania połączenia mógł zadzwonić. Poza tym automat był na karty, nie na monety, co znacznie ułatwiało połączenia. Dotarł do budki, wybrał numer, poczekał chwilę i w końcu usłyszał w słuchawce: — Bonjour. Good afternoon. Tu rezydencja generała Smitha. — Tu Wallace. Poproszę generała Smitha. Znów oczekiwanie i wreszcie głos gospodarza: — Generał Smith, słucham. — Witaj, Norman. Masz parę minut, żeby pogadać o giełdzie? — Każda rozmowa zaczynała się od tego samego zdania, by ustalić, czy Smith może swobodnie rozmawiać. — Naturalnie, Wallace, jesteśmy tu tylko ja i mój brzuch, jak ci się to podoba? — Norman, nie mam czasu na żarty. Nikt mnie nie poinformował, że plan z moją córką wchodzi w życie. Sądziłem, że wysyłając ją do Vail załatwiłem ten problem. Co, do cholery, Katherine robi we Frankfurcie? Smith zamilkł zaskoczony, nie był przyzwyczajony, by ktoś mówił do niego w ten sposób, ale co gorsza, pytanie zaskoczyło go całkowicie. Haider nie pisnął słowa, a to musiała być jego sprawka. Albo Raskowa. — Nie powinno jej tam być — odparł, by zyskać na czasie, nie miał bowiem najmniejszej ochoty przyznawać, że nie wie o niczym. — Powiedz mi, jakim cudem dowiedziałeś się, gdzie ona jest? — Wydaje mi się, że raczej należałoby zapytać, z kim my pracujemy, Norman. — Wallace, nic się nie zmieniło. Jeśli ktoś coś spieprzy, nie będzie miał okazji, by zrobić to jeszcze raz. Wiesz, jak działam, więc uspokój się i opowiedz mi wszystko. Muszę wiedzieć to, co ty wiesz. Jeśli Haider zamierzał zrobić coś na własną rękę, musiał wiedzieć jak najwięcej, ale Ellyson nie miał zamiaru tak łatwo ustąpić. — Skąd wiem, Norman? Wyobraź sobie, że od samego prezydenta, który zadzwonił do mnie parę godzin temu, bo jest moim Przyjacielem, i martwi się o Katherine. Wie, dokąd ją zabrali i jak, Pewnie mógłby mi powiedzieć, co jadła w samolocie. Bądź więc 95
łaskaw powiedzieć mi, jacy to zawodowcy dla nas pracują! — W głosie Ellysona pobrzmiewały nutki triumfu. — Po kolei, Wallace. Najwidoczniej coś do kogoś nie dotarło, nie wierzę, żebyśmy mieli zdrajcę w szeregach. Haider musiał mieć powód, by tak postąpić. Obiecuję ci, że to sprawdzę i jeśli ktoś coś sknocił, polecą łby. Partacz, który zostawił tak wyraźny ślad, mógł jej zrobić krzywdę, a to jest niedopuszczalne. Teraz powiedz mi dokładnie, co usłyszałeś od Starego. — Smith nauczył się w Wietnamie i utwierdził w Delta Force, że przy takich zadaniach nie ma miejsca na błędy, a zostawienie tak wyraźnego śladu było po prostu skandaliczne. Powodowało to bowiem nie tylko zagrożenie tego konkretnego zadania, ale również niszczyło reputację. Jeśli raz nie dotrzymało się słowa, dyscyplinę i szacunek podwładnych błyskawicznie diabli brali. Słuchał więc spokojnie relacji Ellysona, jednocześnie intensywnie myśląc. — ... a wszystkiego domyślił się ten skurwiel, Ryng. Cholera, on może nawet wiedzieć o nas, Norman, a wszystko przez jakichś nieudaczników, których zatrudniasz! — zakończył ambasador. — Tyle że to nie on jest ojcem, a ty — odpalił Smith. — Zresztą takie sytuacje są znacznie bardziej stresujące, jeśli ma się dzieci w późniejszym wieku. Nie pozwól, żeby twoje podejście do Rynga zmąciło ci ocenę sytuacji. Albo troska o dziewczynę, bo jej nic nie grozi, jak długo Karl Haider jest w to wmieszany. Daj sobie spokój z Ryngiem, niech gania za dziewczyną. Albo w końcu spotka lepszego, albo ją znajdzie i będą żyli długo i szczęśliwie. Pamiętaj, że jej znikniecie automatycznie wyklucza cię z grona podejrzanych. Może Haider zadziałał zbyt szybko, dowiemy się tego wkrótce. I pamiętaj, że masz określone miejsce w całej tej sprawie i określone zadanie. Jeśli go nie wykonasz, będę bardzo nieszczęśliwy, rozumiemy się? Ellyson przytaknął w milczeniu — co do tego nie miał najmniejszych nawet wątpliwości. — Rozumiemy się, Norman. Tylko upewnij się, że ci, którzy z nią są, dokładnie wiedzą, że nie może się jej stać nic złego. Katherine musi być bezpieczna przez cały czas, bo inaczej nie ręczę za siebie. — Bądź spokojny, doskonale o tym wiedzą. Jeśli o to chodzi, 96
zupełnie niepotrzebnie dzwoniłeś. Traktują ją jak moją córkę, więc wiedzą, co im grozi, gdyby się zapomnieli. Mam zaufanie do Karla, ale będę jeszcze z nim rozmawiał na temat Katherine. Do ciebie zresztą też mam zaufanie, więc go nie zawiedź. — Nie zawiodę. Do usłyszenia. — Ellyson odłożył słuchawkę, wyjął kartę i wyszedł z budki. Miał dość rozmowy, stąd też jej nagłe zakończenie, ale czuł się dziwnie uspokojony, jak zwykle zresztą po rozmowach ze Smithem. Norman zawsze miał rację i tym razem także; zupełnie niepotrzebnie martwił się o Katherine. Swoją drogą zadziwiające, jak te nowoczesne cudeńka ułatwiają życie. Podejmuje się decyzje wpływające na losy całego świata, nawet nie widząc twarzy rozmówcy.
* Słysząc trzask odkładanej słuchawki Norman Smith po raz kolejny zastanawiał się, czy cywil słusznie zajmuje tak wysokie stanowisko w całej tej sprawie. Nigdy nie lubił, gdy kwestionowano jego autorytet, choć całe życie szkolono go, iż w razie konieczności tę najważniejszą decyzję podejmuje cywil. Z zasady traktowano go z szacunkiem ze względu na nie kwestionowane kwalifikacje, zarówno w czasie wojny, jak i pokoju. Gdyby świat nie stanął na głowie, bez trudu miałby już ostatnią, czwartą generalską gwiazdkę... A tak przeszedł na emeryturę jako trzygwiazdkowy (to jest niepełny) generał. Był urodzonym żołnierzem, który kochał zimną wojnę prawie tak samo, jak klasyczny konflikt i nie potrafił zaakceptować radykalnej zmiany frontu Rosji i reszty państw byłego Układu Warszawskiego wobec NATO. Można by powiedzieć, że po trzydziestu latach służby nagły brak ulubionego wroga wysłał go na emeryturę. Jego militarne sukcesy były dla wszystkich zaskoczeniem, a to dlatego, że Norman Smith już w dniu swych narodzin był milionerem. Brat po Princeton wylądował na Wall Street, siostra wyszła za doskonałą farmę w Charlottesville (farmę, bo jakoś trzeba było nazwać te latyfundia), a on wybrał West Point i jako podporucznik znalazł się w Wietnamie. Stwierdził, że armia jest doskonałym środowiskiem, toteż zignorował oferty brata i szwagra odnośnie wspólnego prowadzenia interesów. — Wojny cieni
97
Po pierwszej turze w Wietnamie doszedł do wniosku, że piechota nie jest atrakcyjną przyszłością na najbliższe dwadzieścia pięć lat, toteż robił, co mógł, by przenieść się do sił speq"alnych. Żołnierze z Zielonych Beretów, których spotkał w Wietnamie, robili to, co według niego było najpotrzebniejsze: zabijali wrogów, a pozostałych zmieniali w przyjaciół. Kurs spadochronowy okazał się najbardziej podniecającą rzeczą, jaka przytrafiła mu się w życiu, a czas spędzony w Fort Bragg, czyli w Centrum Szkolenia, był najlepszym okresem w karierze. Druga tura w Wietnamie, poświęcona wprowadzaniu w życie nabytej wiedzy, utwierdziła go we wcześniejszych przekonaniach i zyskała szacunek przełożonych. Odznaczenia za odwagę zdobył uczciwie i nikt z tych, którzy go znali, ani przez moment nie wątpił, że pierwszą gwiazdkę generalską osiągnie błyskawicznie. Pieriestrojka odebrała mu wiarę w przyszłość, a niedawny zamach w dziewięćdziesiątym pierwszym przekonał, iż Ameryka utraci siłę, pozbawiona silnego i znienawidzonego przeciwnika. Była to przerażająca perspektywa, tym bardziej że jedynymi, którzy na tym skorzystają, będą Rosjanie. Rezygnaq'a z dalszej służby była jedynym honorowym rozwiązaniem. Pojawił się w Stanach tylko raz, by wyjaśnić starym znajomym, dlaczego nie wybrał dobrze płatnej posady w którejś z firm zbrojeniowych ani też nie zamierza kandydować na senatora, a jedyne, czego chce, to emerytura w willi w Nicei, którą kupił wyłącznie w tym celu. Nikt nie mógł tego zrozumieć, podobnie jak nikt nie podejrzewał, że daje mu to całkowite odosobnienie i możliwość spokojnego osiągnięcia celu, do którego go szkolono przez większość życia. Smith wstał zza szerokiego, stojącego pod ścianą biurka i podszedł do drzwi na taras, za którym rozciągał się widok na Morze Liguryjskie, jak Włosi nazywali odnogę Morza Śródziemnego na południe od Korsyki. Dziś zachodni wiatr przeganiał białe grzywy fal, zapowiadając nadejście kolejnego frontu znad Atlantyku, ale słońce świeciło na tyle mocno, że zdecydował się usiąść na tarasie, by przemyśleć rozwój wydarzeń. Stojący tam całkiem wygodny fotel znajdował się na zewnątrz jedynie w celu ułatwienia mu procesów myślowych. 98
Pół godziny później w drzwiach tarasu pojawiła się małżonka, przyzwyczajona już do przesiadywania przez Normana w lekkim sweterku w temperaturze kwalifikującej się według niej na płaszcz. — Jak nic złapiesz katar, jeśli nie coś gorszego — poinformowała go, zamykając drzwi. — Norman, nadal jest zimno! W telewizji ostrzegali, że od północy zbliżają się śnieżyce. Tu będzie deszcz i zimno. Nie jesteś już młodym oficerem, który musi świecić własnym przykładem; łatwiej ci złapać grypę teraz niż dwadzieścia lat temu. Wiesz, że nie lubię marudzić, ale nie chcę, żebyś był chory. — Tak jest — uśmiechnął się, gładząc ją po dłoni. — Według rozkazu, idziemy do środka. Nie dość, że cieplej, to jeszcze powinienem zadzwonić w parę miejsc... Coś mi się wydaje, że pod koniec tygodnia będę musiał wyjechać niezależnie od pogody. Może byś tak zrobiła nam po manhattanie? Gdy żona wyszła, by przygotować drinki, wybrał długą kombinację cyfr, jak zwykle przy międzynarodowych połączeniach, oraz numer, który znały jedynie trzy osoby. Zawsze zgłaszała się pod nim automatyczna sekretarka. Tak było i tym razem, toteż zostawił wiadomość jak przy każdej z poprzednich okazji. — Ponieważ musimy dokonać pewnych zmian w terminach wysyłek, o których ostatnio rozmawialiśmy, proponuję spotkanie w zwykłym miejscu, w Sofii, w czwartek w porze lunchu. Pojęcia nie miał, czy Raskow był w swojej daczy, czy nie, natomiast wiedział, że codziennie sprawdza ten automat. Co do tego, że zdoła dotrzeć do Bułgarii na czas, i to jak najbardziej legalnie, nie miał najmniejszych wątpliwości. A Haider musiał poczekać — rozmowa z nim przed spotkaniem z Rosjaninem była bez sensu. Ciekawe, co też Niemiec chciał zyskać w tej grze, o czym on, Norman, nie wiedział? * W Polsce ceny żywności przekroczyły granicę dostępności dla przeciętnego obywatela. Mięso stanowiło luksus, za to ryby znikały ze sklepu, ledwie się pojawiły. Była zima, toteż po świeżych warzywach nie został nawet ślad, kartofle po miesiącach prze 99
chowywania w nieodpowiednich warunkach zeschły się i pomar czyły, w kapuście zaś pełno było zdechłych owadów. Sytuacja tak panowała wszędzie, a jedynym, co wyróżniało z reszty kraju dw ponad stutysięczne miasta, Poznań i Wrocław, był fakt, iż Haiderowi udało się tam zakończyć montowanie swych siatek. Kolejny rząd nie był w stanie przekonać obywateli, że ekonomi rynkowa jest lepsza od systemu socjalistycznego, w którym wład zapewmały wszystkim niezbędne minimum, nieważne, że kosztem kolejek czy prześladowań politycznych. Próby zredukowania dwudziestu procent bezrobocia spełzły na niczym, osobistości zaś ze świata kultury oraz dostojnicy kościelni zwiększyli liczbę ofiar wypadków, których fala (wraz z tajemniczymi zniknięciami) przetoczyła się przez cały kraj. Wraz z rosnącą liczbą afer podawanych do publicznej wiadomości sprzyjało to dezorganizacji życia. W knajpach, na uczelniach i co ruchliwszych placach pojawili się mówcy, przekazujący w rozmaitej formie jedną prostą wiadomość: tylko od was zależy, czy kraj wróci do starego porządku, który może i nie był najlepszy, ale w którym przynajmniej wszyscy byli najedzeni. Nie mówili całej prawdy, bo zawsze gdzieś czegoś brakowało, lecz było to bez znaczenia — ludzie zazwyczaj pamiętają przeszłość lepszą niż w rzeczywistości, a to trudności dnia dzisiejszego zawsze wyolbrzymiają. Zwłaszcza gdy brak jest perspektyw na poprawę w najbliższej przyszłości, a na zewnątrz śnieżyca goni mróz. polska sama się sobą zajmie we właściwym czasie — tego Haider był pewien, podobnie jak tego, że Niemcy i Rosja są na najlepszej drodze do podobnego stanu rzeczy. Zasady zasadami, a wykorzystanie ludzkich rozczarowań zawsze dawało lepsze efekty. * W Budapeszcie nie sposób było znaleźć kandydata na tyle mocnego, by zdołał zająć miejsce zaginionego w tajemniczych okolicznościach prezydenta. Wielkość partii politycznych uniemożliwiała jakiekolwiek porozumienie między nimi w tej sprawie. Kryzys na szczytach władzy ułatwił członkom Węgierskiej Partii Socjalistycznej rozpoczęcie rozmów ze związkami zawodowymi i organizacjami studenckimi na wypadek powstania rządu, który by 100
reprezentował obywateli, a nie partykularne interesy jakiejś ich części. Przypominali, iż w latach osiemdziesiątych, gdy inflacja narastała wraz ze wzrostem stagnacji ekonomii, Karoly Grosz był w stanie stopniowo przywrócić stabilność państwa, a Węgry jako pierwsze całkiem nieźle połączyły socjalizm z gospodarką rynkową, w wyniku czego demokracja zawitała tam stosunkowo późno, gdyż ludzie nie bardzo chcieli zrezygnować z zabezpieczeń soq"alnych, gwarantowanych przez stary system. Niestety, pierwsze wolne wybory dopuściły do władzy nowych niekompetentnych ludzi. Pewni dziennikarze rozpisali się o „lepszych dniach" i jakoś nikt nie przypomniał głośno, że Węgierska Partia Socjalistyczna stanowi kontynuację Węgierskiej Partii Komunistycznej, a rzeczony Grosz jest komunistą, podobnie jak pozostali jej przywódcy, tyle że w czasach soqalizmu nie byli na świeczniku, toteż przeciętny obywatel nie kojarzył ich z komunistami. To, że zmiany polityczne pozbawiły przede wszystkim tych ludzi świetlanej i pewnej przyszłości, jaką daje sprawowanie władzy, też ogólnie uszło uwagi. Węgry również były na najlepszej drodze, by we właściwej chwili zająć się same sobą. * W zamarzniętym Rostocku, zaśnieżonym Lipsku i reszcie byłej NRD głównym tematem rozmów i przemyśleń były pieniądze. Bonn wymyśliło kompleksowy i logiczny plan finansowej transfor-maq'i zrujnowanej części Niemiec, zaczynając od wymiany bezwartościowej marki wschodniej na swoją, solidną i wymienialną. Plan byłby doskonały, gdyby gospodarka Niemiec pozostała mocna, Wspólnota Europejska potrafiła dokładnie realizować swoje własne plany, USA mogły przeznaczyć większą pomoc dla Europy Wschodniej, podobnie jak Bank Światowy, a wojna w zatoce nie osłabiła więzów między Stanami Zjednoczonymi a niektórymi państwami Europy Zachodniej. No i w końcu gdyby kraje dawnego bloku komunistycznego nie miały tak ścisłych powiązań ekonomicznych z gospodarką Rosji, która leżała w gruzach. Ostateczny jednak cios całej sprawie zadało wykrycie faktu, iż osoby odpowiedzialne za wdrażanie planu skorzystały z okazji, by na nim zarobić. Tego właśnie spodziewali się fatalistycznie nastawieni obywatele byłej 101
Niemieckiej Republiki Demokratycznej. W połączeniu z rosnącym bezrobociem, problemami żywnościowymi i wpajaną od kolebki nieufnością do RFN, choć Mur Berliński fizycznie przestał istnieć, psychicznie pojawił się dwakroć silniejszy. Była to pełna radosnego oczekiwania zima dla wszystkich eks-tajniaków, wojskowych i partyjnych, których pokojowa rewolucja pozbawiła stołków i pi szłości. To interesowało w tej chwili Haidera najbardziej. Uważ bowiem, że gdyby zmiany w pozostałych państwach byłego Układu Warszawskiego nastąpiły same i we właściwym czasie, byłyby to rozwiązania korzystne, lecz nie niezbędne. Jego Stasi działając oficjalnie załatwi tę sprawę błyskawicznie. Najważniejsze stało się teraz reaktywowanie NRD i na tym też skupił wszystkie siły i zasoby.
6. ZNIKNIĘCIE A ^dolf Geyer traktował naukę poważnie, zarówno w szkole, jak i w polu. Jedną zaś z naczelnych prawd, jakie sobie przyswoił przez te wszystkie lata, było twierdzenie, że należy być gentlemanem — chyba że nie ma innej rady. Przyjął to jako życiowe motto, jeszcze zanim znalazł się w Anglii na zaawansowanym szkoleniu antyterrorystycznym prowadzonym przez SAS. Pobyt na Wyspach Brytyjskich utwierdził go w tym przekonaniu, podobnie jak i w innym, że GSG-9 jest naprawdę dobrą jednostką, acz nigdy nie zaszkodzi uczyć się od innych, gdyż zawsze się na tym korzysta. Ze szkolenia w Anglii przywiózł dwie nowe zasady, do których postanowił się stosować: używać najpierw mózgu, a potem mięśni oraz zaufać uprzejmości, która czasem bywa wręcz rozbrajająca. Wiózł Rynga i Chance'a z lotniska, gdy przez radiotelefon zgłosiła się centrala policji, podając adres, pod którym zlokalizowano Drobnera i Amerykankę. Nie zwlekając ruszył we wskazane miejsce. — Najwyraźniej pojechali tam prosto z lotniska — wyjaśnił. — Mielibyśmy ich wcześniej, ale jak już mówiłem, nie wiedzieliśmy nic o porwaniu. W opinii Geyera, gdyby Stary zawiadomił ich na czas, Drobner zostałby aresztowany na lotnisku, co by załatwiło sprawę. 103
— Spróbujemy delikatnie. — Geyer uśmiechnął się i zadzwonił stojąc z boku, tak by przed ewentualnym ogniem osłaniała go ściana, a nie drzwi, przez które przechodzi każdy pocisk. — Halo, paczka do odebrania! — zawołał po niemiecku. Cisza. — Nie śpi, mając jeńca — mruknął Chance przytulony po drugiej stronie drzwi. — Proponuję wejść tam po naszemu. — Zgoda. Zdaje się, że nie mam odpowiedniego wytrychu, więc poradzimy sobie inaczej. —W dłoni Geyera pojawiła się beretta. — 1 Przestrzelę futrynę przy zamku, a jeśli to nie pomoże, będziecie uprzejmi wywalić te drzwi barkami. Zakładam, że kiedy to zrobicie, padniecie na podłogę, a nie będziecie na stojąco podziwiać własne rękodzieło. Przejdę więc po was i skręcę w lewo, David, odtoczysz się w prawo, a ty zajmiesz się pierwszym pokojem od tyłu. Zgadzacie się? Pytaniu towarzyszył lekki uśmiech — nie ulegało kwestii, że Geyerowi podobała się konieczność działania. — Do roboty — odparł zwięźle Ryng. — Sądzę, że szkolono nas w podobny sposób — mruknął Niemiec. Ryng i Chance dopadli drzwi w sekundę po strzale i wyrwali je zgodnym ciosem z zawiasów. Geyer przeskoczył drzwi i obu Amerykanów, skręcając w lewo, ledwie dotknął podłogi. Chance poderwał się w prawo i zamarł w półprzysiadzie, Ryng zaś wpadł do pokoju na wprost korytarza i znieruchomiał nad trupem rozciągniętym w pozbawionej drzwi kuchni. Od wyłamania drzwi nie minęło więcej niż dwie sekundy. — Cholera, za późno — mruknął Geyer, pochylając się nad ciałem. — Zgadza się z rysopisem Drobnera, a krew nie zdążyła jeszcze skrzepnąć. Sądząc po czystości pchnięcia załatwił go zawodowiec, a pchnięcia przez oko do mózgu uczono w obozie nad Morzem Czarnym, gdzie odbywało przeszkolenie wielu funkcjonariuszy Stasi. Taki cios powoduje natychmiastową śmierć, a Drobner to eks-Stasi. Wniosek dość prosty, prawda? Załatwili go swoi. I jeszcze jedno: te I szramy na policzku jak nic pochodzą od damskich paznokci. Coś mi się zdaje, że nie przypadł do gustu pannie Elłyson. 104
— Powiedziałbym, że nie tylko on, mieszkanko również — dodał Chance, wskazując na rozbite okno. — Faktycznie — przyznał Geyer. — Niesamowita dziewczyna. — Jak teraz zdołamy odnaleźć jej ślad? — Ryng wrócił do rzeczywistości. Bywał już zakochany i kochany, ale dopiero teraz dotarło doń, że nigdy dotąd za to, jaki był, zawsze za to, kim był. Od Panamy unikał zresztą jakichkolwiek związków uczuciowych, nie chcąc ponownie przeżywać piekła. Geyer natomiast miał nieodparte wrażenie, że zna Rynga od dawna. Znał ten typ zawodowców na tyle, by wiedzieć, kiedy zadanie staje się sprawą osobistą. Patrząc na Berniego nie miał wątpliwości, że nastąpiło to już dawno. — Przeszliście jakieś speqalne przeszkolenie w szukaniu zaginionych? — spytał niespodziewanie. — Bo przyznam uczciwie, że nie jest to moja najmocniejsza strona i każda pomoc będzie mile widziana. — Wątpię, byśmy wiedzieli o tym więcej niż ty — odparł Ryng. — W takim razie powiem, co zamierzam zrobić, a decyzja należy do was. Mianowicie chcę przekazać sprawę specjalistom, czyli policji i wywiadowi. Nasi są równie dobrzy, jak wasi, a o całe niebo lepsi niż my trzej. Sami nic więcej nie zrobimy, zresztą znaleźliśmy się tu przez przypadek, a sądząc z tego pobojowiska, panna Ellyson nie ułatwia porywaczom zadania. Zniknęła i nie wiemy gdzie, a ponieważ nie jesteśmy najlepsi w poszukiwaniach, proponuję poczekać, aż ją znajdą. Samym odbiciem jej możemy się zająć z przyjemnością: w tym jesteśmy dobrzy. Mój dowódca powiedział mi, że macie specjalne zadanie, może byśmy w takim razie wrócili do niego? Pierwszy zrozumiał Chance; Geyer dostał rozkaz pomóc im ten jeden raz, prawdopodobnie na skutek telefonu z Waszyngtonu. Ryng mówił mu o stosunku Crandalla do Kat, toteż nie byłoby w tym nic dziwnego. — Bernie, on ma raq'ę — odezwał się cicho. — To był prezent-niespodzianka, tylko nie do końca się udał. 105
Paweł Woronow nigdy dotąd nie uciekał. Bywał zmuszany do odwrotu albo sam go wykonywał jako całkiem przydatny manewr. W razie potrzeby występował nawet w roli przynęty. Ale nigdy dotychczas nie miał powodu, by się ukrywać. Dopiero siedząc w prywatnym gabinecie Markowa na Kremlu zrozumiał, jak bezkarni byli jego nowi przeciwnicy i w jak niebezpiecznej sytuacji on sam się znalazł. Relacjonując prezydentowi nieudaną próbę zamachu na siebie oraz powody, dla których się u niego zjawił, dość szybko odzyskał poczucie rzeczywistości. — Wydaje mi się, że masz niezbyt wiele możliwości wyboru — uśmiechnął się smutno Marków. — Masz teraz okazję lepiej zrozumieć politykę. Wojsko zwykle nie wie, kto jest wrogiem, w polityce zaś obowiązuje zasada, że starasz się rozpoznać przeciwników, zanim cię zniszczą. W moim przypadku zabiją, ale dla rasowego polityka to na dobrą sprawę niewielka różnica. Nie wiem, dlaczego Raskow wybrał cię na przeciwnika... Chyba że to ja jestem jego wrogiem i przez ciebie chciał trafić we mnie. Zastanawia mnie co innego: skąd wiedział o tobie. Nie powinien zdawać sobie sprawy, że mamy ze sobą cokolwiek wspólnego, skoro zaś wie, to znaczy, że jest jeszcze ktoś. Ktoś blisko mnie, komu nie powinienem ufać. Tylko że ten ktoś nie jest głupi i będzie teraz siedział cicho, bojąc się zdemaskowania. Ja, przynajmniej chwilowo, jestem jeszcze bezpieczny. Ty nie, więc musisz postępować jak zając —jeśli się nie ruszasz, to tkwisz w ukryciu, a w ruchu zawsze o krok wyprzedzasz nieznanego do końca przeciwnika. To nie jest takie proste... Paweł z grzeczności mu nie przerywał, teraz jednak, korzystając z przedłużającej się ciszy, spytał: — Dlaczego mam się ukrywać? Prościej chyba dla nas wszystkich byłoby zlikwidować ten problem? — Jeszcze nie, ponieważ nie znamy go w całości. Wraz z tymi nielicznymi, którym ufam, rozważaliśmy już to rozwiązanie i zdecydowaliśmy, że jeszcze nie jesteśmy w stanie. Potrzebujemy najpierw informacji kto i dlaczego. Wiemy, że musi istnieć jakiś główny cel, do którego to wszystko zmierza, i musimy go poznać, podobnie jak musimy poznać nazwiska wszystkich głównych przywódców, bo inaczej zaczniemy nie kończącą się wojnę z cieniami. Wojnę, której 106
0ie
da się wygrać, bo miejsce zlikwidowanych zajmą nowi, o których nic nie będziemy wiedzieć. Na przykład nie mamy pewności, że Raskow jest w to zamieszany, istnieje szansa, ze po prostu prywatnie cię nie lubi i postanowił się ciebie pozbyć. Albo chce zrobić przysługę komuś, kto ciebie nie lubi. Z drugiej strony, może być zamieszany w spisek, ale tu też są dwie możliwości: może być przywódcą albo wykonawcą, a to istotna różnica. Nie mam innego wyjścia, jak użyć cię w roli przynęty, bo zbyt wielu rzeczy nie wiemy. Mam nadzieję, że będziesz się dobrze ukrywał, dostarczając nam dane, których potrzebujemy, by wygrać. Byłeś już w trudnych sytuacjach i poradziłeś sobie. — Zawsze wiedziałem, kto jest moim celem. Do tej pory zawsze. — I tak mamy nieco więcej niż wczoraj, ponieważ jeden z moich zaufanych, lojalnych pracowników próbował cię zabić. Pamiętaj jednak, że z innymi, którzy faktycznie byli mi wierni, udało mu się. Każdy z nich popełnił jakiś błąd i zapłacił za to życiem. I pomyśleć, że podobnie było w czasie wielkich czystek, gdy wartościowi ludzie ginęli tylko dlatego, że Stalin był szybszy i bardziej bezwzględny. A mieliśmy to wszystko zmienić... — Marków był urodzonym aktorem i dzięki tonacji głosu i mimice nieraz przekonywał słuchaczy, że wyraża tylko ich własne opinie, co zazwyczaj owocowało absolutną wiernością przekonanych. — W takim razie muszę znaleźć kogoś odpowiedniego i przekonać do zwierzeń — zdecydował Woronow. Był to najszybszy sposób uzyskania informaq'i, a sposoby zależały od uporu przekonywanego. Każdego można zmusić do mówienia. Nikt tego oficjalnie nie przyznawał, ale wszyscy zawodowcy doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Jedynie szukający popularności politycy i nawiedzeni dobroczyńcy ludzkości nie pojmowali konieczności takiego postępowania. A sprawa była prosta: solidne informaq'e stanowiły podstawę istnienia i przetrwania każdego państwa, niezależnie od ustroju czy epoki historycznej. Specnaz szkolił fachowców od szybkiego uzyskiwania potrzebnych informacji, co było zresztą jednym z powodów, dla których ranni, nie mogący samodzielnie się poruszać, byli dobijani, by przeciwnik nie mógł ich z kolei zmusić do mówienia. Woronow mając wybór wolał nieco wolniejsze metody, nie powodujące szybkiego zgonu 107
przesłuchiwanego. Zresztą dotąd nie przepadał za przesłuchaniami, ale miał dziwne wrażenie, że tym razem zmieni zdanie. — Najbezpieczniej będzie to zrobić jak najdalej stąd, jeśli znajdziesz takiego kogoś... — Marków zamilkł i dodał po chwili poważnie. — Nie chcę wiedzieć, kto to będzie i gdzie go zabierzesz. W tym przypadku nadmiar wiedzy może zaszkodzić. Natomiast pewien jestem, że wśród moich wrogów zapanuje strach i niepewność, jeśli uda ci się dostać kogoś z ich grona mającego ważne informacje. Dobrze by też było, aby ktoś jeszcze był świadkiem przesłuchania, najlepiej Ryng. I jeszcze jedno, przykro mi to mówić, ale taka jest brutalna prawda: jeśli powinie ci się noga, nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy. — Rozumiem — Woronow wstał. — Skontaktuję się dopiero po... — Najbezpieczniej będzie, jeśli zrobisz to poprzez naszych amerykańskich przyjaciół. Wiem, że Crandall dał Ryngowi dużą swobodę i jeszcze większe możliwości. Zapewnił też sobie po cichu współpracę sił specjalnych różnych państw w Europie. Coś mi się wydaje, że obecnie Unia specjalna do Białego Domu to mój najbezpieczniejszy środek łączności.
* Specnaz, podobnie jak wszystkie oddziały specjalne, działa z zasady na terenie wroga, wykorzystując zaskoczenie do osiągnięcia sukcesu. To, co najmniej oczekiwane, jest ich świadomym wyborem i atutem. Grigorij Raskow nie obawiał się niczego — stanowisko zapewniało mu nietykalność i bezkarność. Gabinet znajdował się w sercu budynku kwatery głównej KGB, do którego wstęp był bardziej niż trudny, a z którego nieproszeni goście najczęściej nie wychodzili. Restrukturyzowana czy nie KGB była tą samą organizacją, zatrudniającą zbyt wielu akolitów starego porządku, by dało się zauważyć jakieś ważniejsze zmiany. Generał poruszał się niezależnie od odległości czarnym ziłem o przyciemnionych, kuloodpornych szy- | bach i pancernej karoserii. Naturalnie z odpowiednio wyszkolonym i wyselekcjonowanym kierowcą. Mieszkanie w Moskwie oraz daczę 108
na wsi przez dwadzieścia cztery godziny na dobę chronili żołnierze Wojsk Pogranicza, jednostek wchodzących w skład KGB. Dobrze wyszkolone jednostki pogranicza nie były jednak równorzędnym przeciwnikiem dla Woronowa i dwóch ludzi, którzy walczyli pod jego dowództwem na trzech kontynentach. Jeden po drugim wartownicy ginęli z poderżniętymi gardłami, gdyż jest to najskuteczniejszy sposób, jeśli chce się zachować ciszę. Ostatni, stojący przed drzwiami mieszkania, zdziwił się nieco na widok oficera w mundurze swej formacji, ale zgodnie z regulaminem stanął na baczność. W sekundę później był martwy — nóż Woronowa przebił mu tchawicę. Niczym duchy pojawili się w korytarzu pozostali napastnicy w czarnych kombinezonach i kominiarkach. Jeden zlał jakimś płynem drzwi przy zetknięciu z framugą i podpalił. Buchnął biały płomień i środek dosłownie przegryzł się przez drzwi, zamki i zawiasy. Zanim płomień zniknął, drzwi zostały wkopane do środka, a napastnicy trzymając gotowe do strzału uzi wpadli do hallu. Pustego. Doskonale znali rozkład mieszkania — zanim Raskow lub jego żona zdołali oprzytomnieć, obudzeni hałasem, generał został ściągnięty z łóżka i rzucony na podłogę twarzą na dywan, a jego połowica dostała zastrzyk, nie mając nawet okazji zobaczyć postaci napastnika. Raskow błyskawicznie podążył w jej ślady. Gdy wynoszono go z budynku, był nieprzytomny i pozostał w tym stanie aż do następnego ranka, kiedy obudzono go po osiągnięciu celu podróży.
* Sofia w lutym stanowiła przeciwieństwo Nicei — była ponura i zimna, a stały wiatr wiejący od południowego zachodu, czyli od narciarskich zboczy Witoszy, powiększał jedynie chłód. Smith wolałby to miasto w maju, gdy park Juzen rozkwitał feerią barw i zapachów, a ogrody wokół Pałacu Kultury tryskały zielenią, ale nie miał wyboru. Na dokładkę w samo południe zachmurzyło się i zaczął padać śnieg. Zdecydowanie nie był to najodpowiedniejszy czas na odwiedzanie miasta, ale skoro tyle błędów wymagało korekty, osobiste przyjemności nie miały znaczenia. 109
Każda organizacja, niezależnie od liczebności członków, ma swoje słabości. W tym konkretnym przypadku (to jest w sprawie Katherine Ellyson) słabością była najprawdopodobniej zmiana planów lub priorytetów Haidera. Smith chciał jednak mieć pewność co do roli Raskowa w tej sprawie, zanim doprowadzi do konfrontacji z Niemcem. Słabości należy się strzec, przyciągają bowiem uwagę, a w sytuaq'i, w której tak niewiele już brakowało do urzeczywistnienia całego planu, całkowitym nonsensem byłoby przeoczyć drobiazg taki jak ten, który pozostawiony własnemu losowi mógł mieć zgubne skutki. A przecież ostrzegał pozostałych, by nie użyli dziewczyny zbyt wcześnie, czując, że Ellyson nie ufa nikomu poza nim. Jej porwanie miało na celu jedynie osłonę Wallace'a i ten wyłącznie dlatego się na nie zgodził. Z drugiej strony Raskow miał reputaq'ç zwolennika radykalnych metod, zwykle stosowanych nieco z wyprzedzeniem. Być może to on polecił Haiderowi przystąpić do realizacji porwania, wbrew wcześniejszym ustaleniom. Wszedł do restauracji „Forum", otrząsając śnieg z płaszcza, nim wręczył go siwej szatniarce, mruczącej coś pod nosem po bułgarsku. Wciągnął w płuca aromat czosnku i skinął z zadowoleniem głową — znał się na kuchni francuskiej, a ta była speq'alno-ścią lokalu. I przyznać należało, że sława tutejszego szefa kuchni była zasłużona. Kelner zauważył zachodni strój, ledwie Smith stanął w drzwiach, i pospieszył ku niemu. — Bonjour, monsieur, un table par la fenêtre? — spytał prowadząc go ku nie pierwszej czystości oknu, wychodzącemu na plac Witoszy. Stolik nie był nadzwyczajny, ale najwyraźniej przeznaczony dla zagranicznych gości. — Non, merci. — Smith z trudem przypomniał sobie smętne resztki francuszczyzny. — Un table pour deux personnes... Na wszelki wypadek pokazał kelnerowi dwa palce i wskazał na stolik pod ścianą w kącie. — Przepraszam, że nie poznałem, ale odwiedza nas niewielu Amerykanów — odparł kelner poprawną, choć ciężko akcentowaną, angielszczyzną. — Anglik — poprawił go Smith, wychodząc z rozsądnego 110
założenia, że przy takiej wymowie kelner i tak nie pozna się na akcencie. — Ten stolik nie jest specjalny, jeśli pan chwilę zaczeka... — Mnie odpowiada doskonale — przerwał mu Smith, zdecydowanie zmierzając ku pogrążonemu w cieniu stolikowi. W takich warunkach nikt z pozostałych gości nie miał prawa zwrócić na nich uwagi. Usiadł, zanim kelner zdążył złapać za krzesło. — Czego się pan napije? Pogoda była wręcz stworzona na śliwowicę, która doskonale rozgrzewała. Okoliczności jednak nie za bardzo; była zbyt mocna, a do rozmowy z Raskowem potrzebował trzeźwego umysłu. — Butelkę Trakia Blanc de Blanc i dwa kieliszki. Mój znajomy powinien się tu wkrótce zjawić. I jeszcze jedno: czy ktoś zostawił tu niedawno wiadomość na nazwisko Churchill? — Nie, proszę pana. Po trzech kieliszkach ulubionego wina Raskowa Norman Smith był pewien, że Rosjanin się nie zjawi. A to oznaczało, że coś się stało, gdyż Grigorij Raskow należał do osób dokładnych do granic pedanterii i w przypadku niemożności zjawienia się na umówione spotkanie przekazałby mu wiadomość. Tymczasem ani w Nicei, ani tu nie przekazano mu żadnej informacji. Jak na Raskowa było to nienormalne. Dotąd zawsze wszystko grało, a spotykali się wielokrotnie. Coś zaczynało poważnie śmierdzieć... Dał znak kelnerowi, który podszedł natychmiast. — Najwidoczniej mojemu znajomemu coś przeszkodziło — wyjaśnił, podając banknot dwudziestolewowy, co było równowartością przynajmniej trzech butelek wina. — Płaszcz i kapelusz proszę.
* Czekając na taksówkę Norman Smith doszedł do wniosku, że Raskowowi musiało się coś złego przytrafić i że czas najwyższy uruchomić pozostałe kontakty w Moskwie. Uczyni to jednak dopiero po powrocie do domu, gdyż łączność musi być absolutnie bezpieczna. Sytuacja zaczynała się komplikować, a postać Karla 111
Haidera stawała coraz bardziej podejrzana. Jak na razie był to raczej cień podejrzenia, ale nie ulegało wątpliwości, że gdzieś nastąpiło przełamanie ich systemu zabezpieczeń. Przełamanie, które należy zlikwidować jak najszybciej. * Raskow zasnął obok własnej żony, zastanawiając się, co zamówi na lunch w sofijskiej restauracji. W Moskwie pojawiło się paru ludzi, próbujących cenami i kuchnią naśladować Europę, ale jak dotąd udawało im się to jedynie pod względem cen. Poza tym w Moskwie zrobiło się naprawdę zimno i Sofia zapowiadała miłą odmianę, choć tylko na pół dnia. Obudził się w kompletnej ciemności z mętlikiem w głowie i z takim pragnieniem, iż język wydawał się wypełniać całe usta. Nic dziwnego, że ogarnął go strach: wydarzyło się coś nieznanego, coś złego. Wyciągnął dłoń, próbując wymacać żonę, ale obok była jedynie pustka... nie znajdował się we własnym łóżku. Dopiero wtedy przypomniał sobie jak przez mgłę nagły hałas i ciemne postacie, które wpadły do sypialni i zrzuciły go z łóżka na podłogę, zanim zdążył w pełni się ocknąć. Ktoś wykręcił mu rękę i coś go ukłuło w ramię. A potem zapanowała ciemność. Delikatnie obmacał palcami prawej dłoni lewe przedramię — wyczuł ślad po zastrzyku. Więc to nie był senny koszmar, tylko koszmarna rzeczywistość. Został uśpiony i gdzieś przewieziony, nie miał pojęcia gdzie, a brak zegarka, który zawsze nosił na lewym przegubie, uniemożliwiał mu także określenie, ile czasu minęło od tego wydarzenia. Stopniowo dotarło doń coś jeszcze: nie związano go, ale był nagi i leżał na szerokiej, równej płycie przypominającej blat stołu. Wsparł się na ramieniu, wstrząsany lodowatym dreszczem przerażenia, i ostrożnie sięgnął w dół, macając, gdzie jest podłoga. Okazało się, że nawet nie tak daleko. Była zimna i twarda. Siadł na płycie, oparł stopy o podłogę i miał wstać, gdy wszystko wypełnił przeraźliwie kłujący oczy blask i ogłuszający ryk: — Leżeć, Raskow! Powiem ci, kiedy będziesz mógł wstać! Czym prędzej wykonał polecenie, zaciskając kurczowo powieki 112
przed bolesną jasnością, co niewiele pomogło — światło było zbyt silne. Zasłonił oczy zgiętym ramieniem i natychmiast usłyszał: — Ręce po bokach! — Nic nie widzę. Oślepnę! — Powiedziałem, ręce wzdłuż ciała. Jak będę chciał, żebyś oślepł, to ci powiem. I oślepniesz! — Kim jesteś? Odpowiedzi nie było, tak jak się zresztą spodziewał. Wykonał polecenie i przekręcił głowę najpierw w prawo, potem w lewo, ale nie przyniosło to żadnej ulgi — lampy ustawiono tak, by oślepiały leżącego w każdym położeniu. Spod zaciśniętych powiek popłynęły łzy. — Niezłą izbę tortur sobie zafundowali — mruknął z uznaniem Chance. — Pamiętaj, że ten na stole pewnie radośnie pomagał ją wyposażyć — odparł Gannett. — Używamy tych metod tylko wtedy, gdy nie mamy wyboru. — Woronow obejrzał się bez uśmiechu i starannie dobierał słowa. — Ten tam miał taki nawyk: lubił być obecny przy torturowaniu. A KGB torturowało głównie Rosjan. Obserwujcie uważnie, może się czegoś nauczycie. Zasadą tej metody jest złamanie przesłuchiwanego bez fizycznego kontaktu i bez choćby jednego uderzenia. Zamilkł i po chwili włączył trzymany w dłoni mikrofon. — Chcesz, żebym zgasił światło? — Tak. — Odpowiedź była natychmiastowa, a w głosie brzmiał strach. Głos dochodził z głośników czysty i wyraźny, a wnętrze sali, w której przebywał Raskow, obserwowali przez weneckie lustro zamontowane w czarnej ścianie. Od strony sali tortur wyglądało jak normalna ściana. W pomieszczeniu było także słychać tylko to, co mówił Woronow do włączonego mikrofonu. Paweł przyciemnił światło, kierując się reakcjami więźnia. Pozostawił je na tyle mocne, by ten nie mógł otworzyć oczu, lecz nie musiał kurczowo zaciskać powiek i przestał płakać. Raskow otworzył usta, ale najwyraźniej zastanowił się i nie powiedział słowa. 8 — Wojny cieni
113
— Mogę jeszcze zmniejszyć światło, jeśli będę chciał — rozległ się głos Woronowa. — Wszystko zależy od tego, jak ocenię twoją współpracę. Dłonie leżącego zacisnęły się w pięści, by po chwili z wyraźnym wysiłkiem się rozprostować — Raskow starał się nie okazywać uczuć. A był groźnym przeciwnikiem — stanowisko zawdzięczał jedynie sprytowi, inteligencji i bezwzględności. — Powiedz mi, jak się nazywasz. — Polecenie padło dopiero, gdy dłonie znieruchomiały. — Doskonale wiesz, jak się... — Odpowiedź przerwał natychmiastowy rozbłysk świateł. Raskow odruchowo zasłonił dłonią oczy. — Ręce wzdłuż ciała! — Ryk odbił się echem od ścian. Leżącym targnęło, ale wykonał polecenie. — Powiedz mi, jak się nazywasz. — Raskow... Grigorij Raskow. — Doskonale. — Natężenie blasku nieco osłabło. — Powiedz mi, jaki masz stopień i jakie zajmujesz stanowisko. — Jestem generałem i dowodzę Drugim Zarządem Głównym KGB. — Głowa leżącego powoli zaczęła się odwracać na bok. — Powiem ci, kiedy będziesz mógł się poruszyć! — zadudnił głos Woronowa. — Leż nieruchomo! — Muszę się odlać! — Powiem ci, kiedy możesz się odlać! — Gdzie jestem? — A jak myślisz? — Nie wiem. — W głosie Raskowa brzmiała szczerość. — W Willi — padła krótka odpowiedź. Willą nazywano operacyjne centrum szkolenia najlepszych agentów podległych KGB, to znaczy takich, których uznano za zdolnych do działania w charakterze na przykład zagranicznych rezydentów. Raskow znacznie unowocześnił wyposażenie placówki. — W Willi nie ma takiego pomieszczenia — stwierdził niespodziewanie leżący. — Chcesz mi udowodnić, że nie jesteś kłamcą... Zdaję mi się, że nie dość, iż nie jesteś w pełni zorientowany, jak bawią się twoi podopieczni, to jeszcze chcesz, żebym uwierzył, iż nie masz pojęcia, dlaczego się tu znalazłeś. A znalazłeś się tu dlatego, że jesteś zdrajcą! 114
— Zdrajcą? — Głowa leżącego poruszyła się odruchowo. — Nie jestem żadnym zdrajcą! — Jesteś. I przyznasz się, gwarantuję ci. — Głos Woronowa był cichy, ale wiało od niego mrozem. — W rogu jest wiadro, możesz z niego skorzystać, żeby się wypróżnić. — Nic nie widzę. Woronow przyciemnił światła i spytał: — Po twojej prawej, widzisz je teraz? Raskow poruszył głową — wiadro stało nie dalej niż dziesięć stóp od blatu, w rogu pomieszczenia. — Widzę. — To z niego skorzystaj. Leżący wstał, niepewnie badając podłogę stopami, a pomieszczenie wzrokiem. Dostrzegł jedynie puste, czarne ściany. Dotarł do wiadra, ale nie był w stanie nic zrobić: pęcherz miał pełen, ale poddane gwałtownemu stresowi mięśnie nie chciały słuchać poleceń mózgu. Zaczerpnął gwałtownie powietrza i jęknął. — Skłamałeś! — ryknął Woronow. — Wcale nie musisz... — Muszę... — pisnął Raskow, zamykając oczy przed zwiększonym blaskiem lamp. — Muszę... — Kłamca! — Głos Woronowa dudnił w pokoju. — Wracaj na miejsce! Natychmiast! Stojący posłusznie cofnął się, ale stracił poczucie kierunku i wpadł na ścianę. — Nic nie widzę! — jęknął. W pomieszczeniu zapanowała ciemność, co obserwującym wcale nie przeszkadzało, gdyż szyba była zaopatrzona w filtr podczerwieni. Natomiast więzień przestał widzieć cokolwiek — z rozpędem wlazł na drugą ścianę, jęknął i osunął się na podłogę. Paweł odczekał parę sekund i zapalił delikatnie lampy — Raskow leżał na posadzce z rozciętą głową, z której sączyła się krew. — Wracaj na miejsce, możesz je teraz zobaczyć — polecił nie podnosząc głosu. Blat znajdował się trzy stopy nad podłogą, przymocowany do wbetonowanej w nią metalowej konstrukq'i. Raskow podczołgał się doń, wpełzł i znieruchomiał na plecach z rękoma wyciągniętymi wzdłuż ciała i zamkniętymi oczyma. Nie trzeba było już żadnych poleceń, by przyjął wymaganą postawę. Wstrząsnął nim dreszcz. 115
— Wiesz, że jak się tak trzęsiesz, to obrzydliwie ci podskakują fałdy tłuszczu na kałdunie? Wyglądasz naprawdę niesmacznie. Co ty na to? Milczenie i kolejny dreszcz. — Dlaczego próbowałeś zlikwidować kapitana Woronowa? Tym razem dreszcz był silniejszy, a w dodatku leżący zlał się, nie mogąc zapanować nad mięśniami. — Wstydziłbyś się. — Głos Woronowa nadal nie przybierał na sile. — Jeszcze raz: dlaczego próbowałeś zlikwidować kapitana Woronowa? — Woronowa? — jęknął Raskow. — Odpowiadaj! — I głos, i światło przybrało na sile. — Ja... ja nikogo nie zabiłem. — Nie powiedziałem, że zabiłeś i nie kogoś! — Blask znów oślepiał. — Dlaczego próbowałeś zlikwidować kapitana Woronowa? Po policzkach leżącego potoczyły się łzy. — Nie... — Jak myślisz, znalazłeś się w Willi tylko dlatego, że łżesz? Próbowałeś zabić oficera Specnazu, a to jest zdrada, Raskow. Dlaczego próbowałeś go zabić? — Nie zrobiłem tego. — Głos był błagalny. — Powiedziano mi, że ktoś próbował go zabić... ale to nie ja. — Nie osobiście, ale na twój rozkaz! — Nie. — To na czyj? — Nie wiem. — Lepiej sobie przypomnij. Powiedz, kto wydał ten rozkaz i skończymy ten temat. — Aleja nie wiem, kto. — Głos Raskowa przeszedł w wyższą tonację. — Ja tego nie zrobiłem. — Od kiedy to przyjmujesz rozkazy od nie wiadomo kogo i wykonujesz je jak grzeczny żołnierzyk? — Ja... ja... —Pierś leżącego podnosiła się i opadała gwałtownie, a po policzkach ciekły łzy. Uniósł rękę, opuścił ją, uniósł ponownie i zasłonił oczy. Po chwili jego oddech zaczął się uspokajać. — Widzisz, pozwalam ci mieć zasłonięte oczy, bo uzgodniliśmy, że słuchasz czyichś rozkazów i ten ktoś kazał ci zabić kapitana 116
Woronowa. — Paweł przerwał, dając Raskowowi okazję do zaprzeczenia, które nie nastąpiło. — Rozumiesz już, że za prawdę spotyka cię nagroda. Światła przygasły. — Możesz otworzyć oczy i rozejrzeć się. Zapamiętaj, gdzie jest wiadro i użyj go następnym razem, zamiast robić z siebie pośmiewisko. W ścianie po prawej stronie wiadra są drzwi. Przyjrzyj się im... — Raskow posłusznie wykonywał każde polecenie, ale choć wytrzeszczał oczy, nie mógł nawet dojrzeć zarysów drzwi, tak dobrze były wpasowane w mur. — Jeśli będziesz współpracował, przez te drzwi dostaniesz potem jedzenie. Wygodniej ci teraz? — Tak. — Dlatego, że współpracujesz. Jeśli będziesz nadal tak postępował, wystąpię o twoje ułaskawienie. Wiem, że wolałbyś nie kalać rodziny zdradą. Wyłączę światło, możesz teraz odpocząć. Pokój pogrążył się w całkowitej ciemności. Chance z sykiem wypuścił powietrze, jakby od dłuższej chwili wstrzymywał oddech. — Nigdy czegoś podobnego nie widziałem — przyznał — tylko... — Proszę nie próbować mnie przekonać, że nie używacie podobnych metod — przerwał mu Woronow. — Widziałem was w akcji, walczyłem z wami, a tego nauczyli mnie poprzednicy Raskowa. Takie jak ta sale używane były głównie wobec cywilów, a fakt, że istnieje ona w Pradze, dobitnie świadczy o eksporcie skutecznych pomysłów. Jako ciekawostkę mogę wam powiedzieć, że czeskie StB było dokładną kopią KGB, a na czele Wydziału Z stał najbardziej zaufany człowiek KGB w całym kraju. Rezultaty osiągane przy przesłuchaniach gwarantują prawie stuprocentowy sukces, a ofiara nie ma nawet jednego zadrapania, które nie powstało na skutek kolizji ze ścianą czy blatem. Powiedziano mi, że już jedna sesja pozostawia niezapomniane wrażenia. — Kto od miecza wojuje... — mruknął Gannett. — On naprawdę myśli, że jest w tej całej Willi. — Myśli tak, bo jest winny. Pytanie tylko do jakiego stopnia, a tego dowiemy się szybciej, niż myślicie. Sądzę, że w ciągu najbliższych paru godzin. Tacy jak on załamują się błyskawicznie, gdyż całe życie spędzają w ustawicznym strachu... 117
— Faktycznie próbował cię zabić? — zainteresował się Gannett. — Nie własnoręcznie. Ma do tego aż nadto podwładnych. Reforma czy nie KGB pozostało takie samo. Natomiast on wydał rozkaz. I dlatego w końcu zginie. — To jeden z powodów, dla których tu jesteśmy — poinformował go spokojnie Chance. — Ryng domyślił się, że możesz mieć ochotę zabić kogoś, kto może się jeszcze przydać. — Raskow nie próbował zabić Rynga — warknął Woronow — więc Ryng niech się lepiej nie wtrąca! Nigdy dotąd nie zabił bezbronnej ofiary i nie bawił się w politykę. Wykonywał rozkazy i osiągał wyznaczone cele w sposób, który uważał za najskuteczniejszy. Przełożeni cenili go, gdyż odnosił sukcesy tam, gdzie inni ponosili klęski, i to w przypadku zadań niejednokrotnie uznanych za niewykonalne. Jego działania były szybkie, precyzyjne i brutalne, a on sam przyciągał uwagę i (w miarę wzrostu reputacji) coraz większy strach. Tacy jak on mają niewielu przyjaciół, ale jeszcze mniej wrogów. Woronow był z tego zadowolony. Do niedawna. — Przyrzekam, że on nie umrze tutaj, jeśli to będzie zależało ode mnie — powiedział cicho, spoglądając poważnie na Amerykanów. — To by było zbyt łatwe. Zaplanowałem dla niego inny koniec: zginie oficjalnie uznany przez Rosję za zdrajcę. I to przed śmiercią.
7. ZDRADA Związek Sowiecki składał się z piętnastu republik rozciągających się od Pacyfiku do Bałtyku. Republiki te pozostawały zjednoczone głównie dlatego, że Stalin i jego następcy Breżniew i Andropow po prostu nie dopuszczali do zaistnienia żadnej innej możliwości. Składanka, jaką było ZSRR, zajmowała jedną szóstą powierzchni Ziemi i zamieszkana była przez ponad sto grup etnicznych i językowych. Większość z nich nie miała ze sobą nic wspólnego, a coś takiego jak ZSRR w ogóle ich nie obchodziło. Z kolei przywódców w Moskwie całkowicie nie obchodziły opinie wyżej wymienionych grup, a swoją wolę narzucali bezpardonowo, w razie oporu stosując najszybciej skutkujące metody, czyli przemoc. Gdy w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym piątym roku do władzy doszedł Gorbaczow, świat po raz pierwszy usłyszał z ust sowieckiego przywódcy, że wizja Lenina, wprowadzana w życie z maniackim uporem przez Stalina i pozostałych, jest może i piękna, ale niemożliwa do zastosowania w praktyce. Nie oznaczało to wyrzeczenia się komunizmu, ale oznaczało wprowadzenie „głastno-sti", co po rosyjsku dosłownie oznacza wolność słowa, i „pierie-strojki", czyli całkowitej reformy systemu zarządzania. Gorbaczow dokładnie określił, co przez te dwa terminy ma na myśli, i zapewnił, że jest to faktycznie możliwe do przeprowadzenia w jego gigantycznym państwie. 119
Świat wstrzymał oddech, zaciekawiony, co z tego wyjdzie, Gorbaczow zaś stopniowo pojmował, że podjął się przedsięwzięcia znacznie bardziej skomplikowanego, niż mu się pierwotnie wydawało. Nie tylko znaczna część obywateli czekała, co z tego wyniknie, bojąc się zajmować określone stanowisko, wielu było takich, którzy wprost nie mogli się doczekać zmian — chcieli od razu pełnej wolności, a nie stopniowych, sensownych w istniejącej sytuacji reform. Być może nieświadomie, ale w początkowym okresie właśnie oni przysporzyli najwięcej problemów. Przede wszystkim doprowadzili do tego, że ludność zwróciła się przeciwko pierwszemu sensownemu przywódcy w dziejach Związku Sowieckiego. Jednym z głównych sposobów, w jaki to osiągnęli, pomagając bezwiednie zwolennikom starego porządku, gdyż i takich nie brakowało, były media, i to od „Izwiestii" zaczynając na „Litieraturnoj Gazietie" kończąc. Ogłupiło to naród i rozogniło niepokoje w republikach, nie wspominając już o chaosie gospodarczym. Stałe, powolne zmiany przestały zadowalać kogokolwiek, wszyscy oczekiwali natychmiastowych i w ten sposób może nie zabito kury znoszącej złote jaja, ale skutecznie ją przyduszono i oskubano. Byli tacy, którzy uwierzyli, że nieudany zamach w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym roku przyspieszył rozpad Związku Sowieckiego. Nasi idealiści zaś, zaślepieni wolnością, nie potrafili zrozumieć, jak wiele osiągnęli na rzecz innej, nie rzucającej się w oczy grupy, która doskonale zdawała sobie sprawę, iż zamach w lecie dziewięćdziesiątego pierwszego roku skazany był na fiasko, zanim jeszcze się zaczął. Ta właśnie grupa najdotkliwiej odczuła ujemne skutki reform, gdyż składała się z najlojalniejszych zwolenników starego systemu i starej władzy. W większości byli to zatwardziali członkowie partii, i to od swych najmłodszych lat w pionierach. W znacznej części zawodowi wojskowi lub współpracownicy osławionego Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego znanego jako KGB. Większość zaczęła karierę w młodości, toteż mieli przywileje i władzę, o jakiej nie śniło się zwykłym obywatelom, i wszystko to stracili. Poza tym byli oni w przytłaczającej większości autentycznie wierni systemowi, który uważali za najlepszy. Reformy Gorbaczowa odebrały im jedyną rzecz, którą rozumieli i w którą wierzyli. Być może sprawy potoczyłyby się inaczej, gdyby nie ambicja 120
Gorbaczowa, która skłoniła go do zademonstrowania politycznej magii przed oczyma całego świata. I właśnie ona skazała Związek Sowiecki na zagładę. A Gorbaczowa wraz z riim. W ten właśnie sposób i dzięki wymienionym okolicznościom nieliczna grupa niezadowolonych profesjonalistów, takich jak Raskow czy Malik w Rosji, a Haider w krajach byłego Układu Warszawskiego, zrozumiała, że ma wspólny cel — chce odzyskać swój ustrój i swoje państwa. Podczas gdy tożsamość większości z tych ludzi była tajemnicą dla pozostałych, głównie ze względów bezpieczeństwa, ku zbudowaniu szefów częstokroć współpracowali ze sobą dotychczas zagorzali wrogowie. Słuszny cel zawsze przyciągał wartościowe jednostki. A pomoc, głównie finansowa, pochodziła ze źródeł, które zaskoczyłyby zarówno przeciwników, jak i podwładnych. Ponieważ podstawą było zachowanie celów oraz istnienie organizacji w tajemnicy, nie udało się stworzyć nawet nielicznej armii, choć chętnych nie brakowało. Najważniejszą sprawą stały się pieniądze i to duże, toteż sięgnięto do wypróbowanych wzorów. Fidel Castro z powodzeniem wykorzystywał narkotyki, by ściągnąć tak potrzebną Kubie walutę. Ponieważ nie mógł ich uprawiać ani rozprowadzać, wybrał złoty środek: pomagał przewoźnikom, zapewniając im schronienie, ochronę i broń w zamian za opłaty w gotówce. Fakt, że na Kubę trafiała głównie waluta amerykańska, był dodatkową atrakcją. Szefowie nowo powstałej organizacji zajęli się więc europejskim rynkiem narkotykowym. Działali wolno i rozważnie, toteż nie wzbudzili podejrzeń czy zainteresowania władz, a przejęli go w większości. Przestępcy nie są równorzędnymi partnerami dla agentów służb specjalnych, a broń od handlarzy nie jest w stanie dorównać najnowszym cackom z sowieckiego arsenału. Efekt był łatwy do przewidzenia: podział zysków w zamian za doskonałą ochronę. Ponieważ większość nowo powstałych z republik państw sama z siebie przysparzała Wspólnocie więcej kłopotów, niż ktokolwiek zdołałby przypuścić, pracy w tych rejonach mieli niewiele. Skoncentrowali więc wysiłki tam, gdzie było najspokojniej — w europejskiej części Rosji, na Ukrainie i Białorusi. Metody postępowania były identyczne jak w innych krajach postkomunistycznych, ponieważ ludność miała podobne problemy i rozczarowania. Z jednym 121
wyjątkiem — media same z siebie zajmowały się głównie ludz nieszczęściami, toteż łatwiej i taniej dawało się je wykorzysta Ludzkie nieszczęścia i biedę najskuteczniej można zmienić w niezadowolenie i chęć zmian politycznych. Nazwisko osoby, któr w pewnej chwili ogłasza głośno to, o czym wszyscy myślą, nie najmniejszego znaczenia. W takich sytuacjach wojsko jest bezu~ teczne, a najefektywniejszą bronią staje się czas. — Kapitanie Ryng, nie sądzę, żebyśmy mieli inne wyjście n: współpraca. — Ellyson zdawał sobie sprawę, że mówi napuszonym tonem, ale nie mógł się zdobyć na inny. Zawsze czuł wyższość w stosunku do wojskowych, a w dodatku Rynga serdecznie nie znosił. Z kolei Bernie uważał ambasadora za nudnego, nadętego, aroganckiego snoba, którego najlepiej precyzowało określenie dupek. Co więcej, był pewien, że gdyby mu to ze trzy razy poglądowo wytłumaczyć i tak nie zrozumiałby, dlaczego jest dupkiem. Tacy jak on nigdy nie rozumieli. — Tak będzie najlepiej dla dobra pańskiej córki — odparł, starając się nie okazać niechęci. — Nie znamy powodu porwania. Nikt się z panem nie skontaktował w sprawie okupu, a z jakichś dziwnych powodów wywieziono ją do Europy. Tego nie rozumiem, podobnie jak pozostali zajmujący się tą sprawą. Tego nie rozumiał też Ellyson, grający z niezłym skutkiem rolę zdenerwowanego ojca, próbującego zachowywać się rozsądnie. — Niech to wszyscy diabli! — Ambasador dał upust swemu zdenerwowaniu, choć starannie ukrywał jego powody. Im mniej szumu wokół sprawy, tym lepiej. Katherine była bezpieczna, bo sam o to zadbał, ale nie do końca ufał Haiderowi (jak sądził z wzajemnością). Nie podobała mu się też perspektywa współpracy z Ryngiem, toteż stwierdził, że najlepiej będzie grać zdenerwowanego i przestraszonego ojca. — To miała być tajemnica... — zaczął, lecz Ryng nie pozwolił mu skończyć: — I nadal jest! Większość z ludzi, o których mowa, nie zna personaliów poszukiwanej i nie zamierzamy tego zmieniać. Panu próbuję jedynie wyjaśnić istniejące możliwości. 122
Następnie w paru słowach streścił mu pojawienie się dosłownie znikąd Drobnera i jego ostateczny powrót do nicości. Jak twierdził Geyer, Stasi zeszła do podziemia, a raczej nie cała Stasi, ile poszczególni jej członkowie. Tak też było w przypadku Drobnera, który nie miał żadnej przeszłości w ciągu ostatnich paru lat i nie pozostawił żadnego śladu, którym można by podążyć. Tajemnicą pozostawało, dlaczego właśnie ci ludzie porwali Kat, a jeszcze większą, dlaczego nie zażądali okupu. Podobnie dziwne było, że Ellyson zgadza się działać w ramach dość ostrych restrykq'i, jakie mu przedstawił. — Powiem panu coś. — Ambasador nie krył poirytowania. — Nic mnie nie obchodzi, dlaczego. Obchodzi mnie jedno: odzyskać córkę. Powiedziano mi, że ma pan niezbędne kwalifikacje, by osiągnąć sukces tam, gdzie inni ponieśli porażkę. Powiedziano mi też i to zupełnie jednoznacznie, że cieszy się pan zaufaniem Białego Domu, co przekracza moje zrozumienie, ale co przyjmuję do wiadomości. Tak więc może pan wraz z panem Chancem robić, co pan uważa za stosowne, by sprowadzić tu Katherine. Jeśli mogę być w czymś pomocny, jest oczywiste, że wystarczy, by pan powiedział, o co chodzi, a zrobię to, jeśli będę mógł. — Będę także potrzebował Gannetta, panie ambasadorze. — Ryng również wstał. — A to dlaczego? — Ellyson odruchowo poprawił mankiety koszuli. — To zwykły podoficer bez specjalnych kwalifikaq'i. Nie mogę oddelegować wszystkich pracowników w prywatnych sprawach. Jak będzie pan miał coś konkretnego, inna sprawa, ale chwilowo to pogoń za cieniem. — Wygląd Gannetta, a zwłaszcza jego łysina wprowadza w błąd. To także SEAL, a jego znajomości wśród wywiadów, służb speq'alnych i oddziałów antyterrorystycznych w Europie są wprost nieocenione, mimo że jest tu zaledwie od roku. Jak dobre ma kontakty wśród wolnych strzelców, nie wiem, ale na pewno lepsze niż pan i ja razem. Ellysona na moment zatkało. — Dlaczego oddziały antyterrorystyczne? Skąd panu przyszło do głowy, że jest zakładniczką? — spytał po chwili. — To jedna z możliwości, równie prawdopodobna, jak inne, dopóki nie dowiemy się, kto i po co ją porwał. Obaj chcemy, by tu 123
wróciła. Jak pan sam przyznał, mam sporo uprawnień... Potrzebuję Bena Gannetta! — Doskonale, kapitanie. Proszę go zabrać i mam nadzieję, że udowodni pan, iż te uprawnienia nadano panu słusznie. Oczekuję, że będzie mi pan regularnie meldował o postępach tak jak wyższemu rangą w marynarce.
* Ryng wrócił do biura, wziął czystą kartkę i wypisał to, co wiedział. NRD — Woronow mówił, że spisek może tam mieć swoje korzenie, przypuszczalnie także centrum dowodzenia znajduje się we wschodnich Niemczech. Stasi — Geyer twierdził, że zbyt wielu jej miłośników zniknęło, nie godząc się z porażką, by był to jedynie przypadek. Drobner — eks-Stasi z podziemia. Kat — ? Wniosek nasuwał się prosty: należało przestać siedzieć za biurkiem i zacząć zadawać pytania. * Ellyson w milczeniu patrzył na drzwi gabinetu, zaniepokojony faktem, że zmieniły się powody, dla których nie lubił Rynga. Nie mógł zaprzeczyć jego inteligencji, determinacji i trosce o Katherine, a to są cechy, jakie ojciec ceni w ewentualnym przyszłym zięciu. Zamiast tego pogłębiły jedynie jego niechęć, gdyż wprowadzały niespodziewane zagrożenie do planu. W najgorszym wypadku mógł zażądać jej uwolnienia bez głupich pytań i Norman musiałby się zgodzić. Córce nic nie groziło, za to upór Rynga mógł skomplikować całą resztę spraw. Ostatnią rzeczą, której potrzebował, był wścibski Gannett i jego kumple. Katherine miała odwrócić od niego podejrzenia, ale przecież nikt go o nic nie podejrzewał. Ba, nikt nawet nie domyślał się istnienia reszty grupy. Cały problem przez jakąś fobię Haidera. Teraz, skoro już ta pomyłka została popełniona, Norman musiał dopilnować, by nie było żadnego tropu, którym mogliby pójść 124
poszukujący. Spojrzał na zegarek: kiedy wreszcie Smith się odezwie? A gdzieś na dnie świadomości tłukło się nieco inne pytanie: dlaczego zaufał komuś takiemu jak Haider czy Raskow?
* Woronow włączył światło zaskoczony faktem, że sprawiło mu to przyjemność. Jako zawodowy żołnierz nigdy dotąd nie odczuwał chęci zemsty. Teraz przyjemność z jej spełnienia była tak wszechobecna, że ledwie nad nią panował. W zalanej blaskiem celi Raskow został błyskawicznie wyrwany ze snu. A spał skulony niczym noworodek. Pospiesznie przekręcił się na plecy i zamarł z rękoma wzdłuż boków, zupełnie jakby przyjmował pozycję zasadniczą na leżąco. I to bez jednego słowa komendy. Usta zaciśnięte, powieki zamknięte, ale i tak w kącikach oczu pojawiły się łzy. No i widać było, że drży. Woronow patrzył na to zaskoczony, żaden członek Specnazu by się tak nie zachował. Podświadomie Raskow tak przyjął do wiadomości rozkazy, że ledwie go obudzono, wykonał je odruchowo. Strach w jego przypadku był potężną siłą. Spał ledwie półtorej godziny, więc nie miał czasu, by zregenerować siły czy wolę oporu. — Zwykle nie pozwalam na tak długi sen — oznajmił Woronow bez wstępów. — W twoim przypadku to nagroda za współpracę. Dobrze ci się spało? — Chyba lepiej się czuję... — Głos był znacznie słabszy i zachrypnięty. — Mogę się napić? — Znowu? Mało nie pękłeś z przepicia, zanim zasnąłeś. Dobra, ktoś ci przyniesie wodę we właściwym czasie, najpierw musimy porozmawiać. Jak ci smakowało jedzenie? Jak na twój kałdun nie było go za dużo, ale chyba trochę mniej ci burczy w brzuchu? Nie było żadnego jedzenia ani wody, toteż Raskow mógł marszczyć czoło do woli, próbując sobie przypomnieć jedno albo drugie. Odparł jednak po chwili: — Chyba mniej. — No i pięknie. W takim razie do roboty — im szybciej skończymy, tym szybciej wrócisz do normalnego świata. Żeby tak było, musisz mówić prawdę. Chciałbyś jak najszybciej z tym skończyć, prawda? 125
— Tak. — Zanim zaczniemy, tak z ciekawości: nie sądzisz, że to skuteczny sposób dowiadywania się prawdy? Tym razem leżący przez chwile nie odpowiadał. — Co masz na myśli? — spytał w końcu. — No cóż, sporo ludzi wysłałeś do tej sali, żeby dowiedzieć się od nich prawdy. — Nigdy czegoś takiego nikomu nie zrobiłem! — jęknął rozpaczliwie Raskow, do którego dotarło, do czego zmierza niewidzialny rozmówca. — Chcesz powiedzieć, że nigdy nie byłeś na moim miejscu i nie zadawałeś pytań? Może i prawda, ale kazałeś innym przesłuchiwać w ten sposób. Chyba nie zaprzeczysz? Cisza, choć usta leżącego poruszyły się niepewnie. — Czekam na odpowiedź. — Woronow nieco zwiększył moc świateł. — Tak! — wrzasnął Raskow. — Prawda i uczciwość — blask zmalał — to podstawa wzajemnego zrozumienia. Leżący odprężył się, a jego oddech spowolniał z gwałtownych haustów do stałego rytmu. — Spytaj go o Josepha Drobnera. — Gannett skorzystał z tego, że Woronow wyłączył mikrofon. Ten odczekał, aż stan Raskowa wrócił do względnej normy i zaczaj z innej beczki. — Chcemy się dowiedzieć czegoś o paru osobach i sądzimy, że możesz nam pomóc. — Głos miał prawie uprzejmy. — Na początek opowiedz nam o Josephie Drobnerze. — Drobner? Pierwszy raz słyszę to nazwisko! — Były funkcjonariusz Stasi. Na pewno słyszałeś to nazwisko. Raskow milczał, więc światło świeciło coraz silniej. » — Naprawdę nigdy go nie słyszałem! — krzyknął czym prędzej. Woronow przyciemnił lampy i westchnął. — Dobrze, do pana Drobnera wrócimy później. Przyznałeś, że kazałeś zabić kapitana Woronowa na rozkaz swego zwierzchnika. Uważam, że powodem było to, że wiedziałeś o jego wyjeździe do Pragi. Nie wiem, jak się o tym dowiedziałeś, ale czy główną przyczyną nie był fakt, że działał w myśl specjalnych rozkazów naszego prezydenta? 126
Raskow prawie przestał oddychać, słysząc o prezydencie. Dłonie zacisnął w pięści i cały się spiął wewnętrznie. Jak na kogoś w jego wieku nie świadczyło to dobrze o stanie zdrowia. Woronow odczekał kilkanaście sekund i zaczął inaczej. — Gdybyś był na moim miejscu i mógł się zobaczyć nagim na desce, zrozumiałbyś, skąd mam pewność, że będziesz wobec mnie szczery. — Głos pozostał spokojny, lecz dłoń zwiększyła stopniowo moc lamp. — Możesz mi wierzyć, że lepiej pozostać w mojej mocy niż trafić w ręce ludzi, którzy naprawdę lubią ból. Kto ci powiedział o wyjeździe Woronowa do Pragi? — Nie rozumiem... — Oddech leżącego stał się płytki i nierówny, a ciałem wstrząsnęły dreszcze zupełnie jak w pierwszej fazie padaczki. — Kłamiesz! — Woronow włączył migotanie lamp w celi. Nawet za przyciemnioną szybą efekt stroboskopu, oślepiająca jasność i kompletny mrok na przemian, był odurzający. — Nie patrzcie. — Rosjanin odwrócił się od okna. — Można od tego zwariować. Zaraz się przekonacie. — Przestań... błagam! — Rozległ się rozpaczliwy głos w głośnikach. — Fizyczne tortury są niczym, jeśli ma się coś takiego. Ludzki umysł to dziwna rzecz — mruknął Woronow i wyłączył stroboskop. — Nie jestem ekspertem w tej branży, ale z tego, co słyszałem, Raskow poddaje się niezwykle łatwo. — Dziękuję. — W głosie leżącego zabrzmiała szczerość. — Widzisz, współpraca ze mną jest naprawdę łatwiejsza. Teraz powiesz mi, gdzie znajduje się skład broni. W Niemczech czy w Polsce? Wiemy, że jest to gdzieś przy trasie kolejowej. Gdzie? — Pytasz niewłaściwą osobę. Nie zajmuję się bronią. — Powiedziano mi inaczej. Wiesz, powinienem cię uprzedzić, że nie jesteś pierwszym członkiem KGB, który tu przebywał i w końcu współpracował. Jeśli nie w Niemczech, to w Polsce. Gdzie? — Nawet nie rozumiem... Nie! Woronow włączył stroboskop. — W takim razie Niemcy — stwierdził spokojnie. — Gdzie? Głowa leżącego przetaczała się z boku na bok, a z kącików ust ciekła ślina. — Niemcy. Chcesz wrócić później do tego pytania? — Tak — jęknął Raskow. 127
— Nie myśl, że zapomnę. Potrzebuję tej informacji i powii mi, gdzie składowana jest broń. Jak dotąd unikasz dwóch tematów: Drobnera i K ukrytej broni. Wrócimy do nich i jeśli ponownie będziesz unikał odpowiedzi, to spotkają cię przykrości znaczni większe niż dotychczas. — Wyłączył pulsujące światła. — Je*" następnym razem mi nie odpowiesz, zostawię stroboskop, aż oślepniesz. Wracając do podróży Woronowa do Pragi, miałeś mi powiedzieć, skąd się o niej dowiedziałeś. — Od jednego z podwładnych obserwujących lotnisko. — Głos Raskowa był bezbarwny, jakby recytował wyuczoną na pamięć lekcję. — Samolot dyspozycyjny prezydenta zwykle nie odlatuj i nie ląduje w środku nocy, tak jak to było tym razem. — Skąd wiedziałeś, że leciał nim właśnie Woronow? — To też nie było trudne, nie jest to typowy przydział dla oficera Specnazu. Reszta to logiczne wnioski. — To niecała prawda, ale nawet częściowa współpraca zasługuj na nagrodę. — Woronow przygasił nieco lampy. — Wygodniej ci Jedyną odpowiedzią było widoczne odprężenie mięśni twarzy leżącego. — Niezbyt logiczne wydaje mi się nakazanie zabicia kogo tylko dlatego, że poleciał w nocy do Pragi samolotem dyspozycyj nym prezydenta. Obaj, jak zakładam, pracujemy dla tego samego rządu, więc co takiego było w tej podróży, że Woronow musi"1 umrzeć? Wargi leżącego poruszyły się, dłonie drgnęły i po chwili odpar — Nie znam detali, bo jak powiedziałem, wykonuję tylko rozkazy. Powiedziano mi, że spotkał się tam z amerykańskim oficerem. Oficerowie Specnazu tak nie postępują. — Wygląda na to, że niebezpiecznie jest się koło nas kręcić — mruknął Chance, widząc, że mikrofon jest wyłączony. Woronow skinął w milczeniu głową i włączył mikrofon. — Może ten Amerykanin to agent Woronowa — powiedział spokojnie. — Specnaz też ma swoich agentów, podobnie jak wy czy GRU. — Powiedziano mi, że to nie był agent i dlatego otrzymałem... takie rozkazy. — Chcę wiedzieć od kogo. Wtedy wypuszczę ciebie, a zajmę się przesłuchiwaniem tamtego. 128
— Nie potrafisz! — W okrzyku było zdesperowanie, wynikające ze strachu albo przed powiedzeniem czegoś jeszcze, albo przed świadomością, że moment załamania jest tuż, tuż. — Dlaczego? — Bo... — Oddech leżącego stał się gwałtowny, a pierś unosiła się jakby w wewnętrznej walce. Woronow zwiększył moc lamp, aż całe pomieszczenie zalał biały blask. — Przestań... — Raskow stoczył się z łoskotem na posadzkę i znieruchomiał twarzą ku ziemi, wstrząsany drgawkami. — Proszę, przestań... proszę... — Wracaj na miejsce, to przestanę! — warknął Woronow czując, że jest bliski celu. — Szybko! Łkający Raskow podniósł się i z zaciśniętymi powiekami wymacał krawędź płyty, która stała się jego domem. Z przegryzionej wargi ciekła mu krew, ale wdrapał się i znieruchomiał w nakazanej pozycji. Ciało lśniło od potu, a oddech pozostał urywany i nieregularny. — Nie mam wątpliwości, że broń zmagazynowana jest na terenie byłego NRD — powiedział prawie uprzejmie Woronow i nagle ryknął: — Gdzie? — Nie wiem dokładnie — jęknął więzień. — Ale w NRD? — Tak... lecz nie powiedziano mi dokładnie gdzie... — szepnął drżący i skulił się, czekając na bolesne migotanie światła. Zamiast tego blask przygasł, a oświetlenie prawie wróciło do normy. — Jak widzisz, wierzę ci. Wiesz, kim jest Joseph Drobner, prawda? — spytał znów normalnie Woronow, a widząc, że Raskow bierze głębszy oddech, ryknął: — Tylko nie próbuj mi i tym razem powiedzieć, że nigdy nie słyszałeś jego nazwiska! — Wspomniano mi to nazwisko, nie pamiętam, dlaczego. Proszę, ja nie... — Dobrze, wrócimy do tego. — Głos Woronowa znów zmienił się w krzyk. — Broń w NRD. Skład jest przy magistrali kolejowej? — Tak... tak sądzę. — Dobrze, do tego też wrócimy. Powiedz mi, dlaczego nie Potrafię przesłuchać człowieka, który kazał zabić Woronowa? — Wojny cieni
129
Bo on żyje za granicą. — Gdzie? Gdzieś w Europie... sądzę, że we Francji. Chcesz mi powiedzieć, że wykonujesz rozkazy kogoś, kogo nie znasz? Ty, generał KGB? Łżesz, aż się kurzy! Wytłumacz mi, dlaczego nie miałbym z tobą skończyć od razu po czymś takim?! Oddech Raskowa stawał się coraz bardziej nieregularny, w miarę jak wzrastała zalewająca pokój jasność. Nabierał głęboko powietrza, zatrzymywał je w płucach na długą chwilę, a gdy wypuszczał przed kolejnym wdechem, następowała jeszcze dłuższa przerwa. Ciałem wstrząsały dreszcze, nad którymi nie był w stanie zapanować, a ręce były w ciągłym ruchu. Z ust pociekła ślina i w końcu wydobył się przerywany głos: To generał... dał rozkaz osobiście... nie powinno być... żadnego powodu... — przerwał, walcząc o powietrze z dłońmi przy szyi5 p0 czym wymamrotał coś jeszcze, ale zupełnie bez ładu i składu. Wygląda na zawał — stwierdził Chance. — Spójrzcie na jego oczy... Oczy leżącego były nie dość, że otwarte, to wytrzeszczone, palce zas drapały szyję rozdzierając skórę. Ramiona drgały konwulsyjnie, a z gardła wydobył się charkot: ... żadna metoda, by go wyśledzić... a Haider... — I odgłosy dławienia. Podaj mi jego nazwisko! — ryknął Woronow. — Jego nazwisko! Usta Raskowa otwarły się, lecz nie wydobył się z nich żaden sensowny dźwięk. Czy Joseph Drobner porwał Katherine Ellyson? To samo. — Gdzie jest broń w NRD? Szybko! Fur... fur... fursten... —I krzyk agonii, po którym całe ciało wyskoczyło w górę, a usta zamknęły się z trzaskiem. Popłynęła z nich krew, gdyż prawie odgryzł sobie język, a ciałco1 targnęła seria drgawek tak mocnych, że spadło na posadzkę, gd*36 znieruchomiało. W jasno oświetlonej celi zapanowała śmierteln* cisza. To zdecydowanie martwy generał — ocenił Chance. — Zu' 130
pełnie jakby chciał mieć ten zawał. Z początku wyglądało, że chce mówić, a potem się przekręcił. Woronow w milczeniu skinął głową i spojrzał na Gannetta odkładając mikrofon. — I tenże martwy generał KGB wykonywał rozkazy kogoś mieszkającego we Francji, kogo tytułował generałem — dodał po chwili. — Obaj to słyszeliście, więc nie jest to wytwór mojej wyobraźni. To ścierwo było jednym z przywódców spisku, mającego na celu zabicie prezydenta Rosji i zakończenie reform. Ale rozkazy wydawał mu ktoś na Zachodzie, nie w Rosji, a to znaczy, że celem spisku jest nie tylko Marków, a być może nie tylko Rosja. Padło nazwisko Haider, o którym nigdy nie słyszałem, ale założę się, że on i Drobner mają wiele wspólnego. Dodając do tego broń ukrytą w byłym NRD gdzieś przy magistrali kolejowej to wszystko śmierdzi, i to poważnie... prawda? * Wyjechali parę godzin temu. Haider mówił coś o tym, że Frankfurt przestał być bezpieczny, bo za dużo się po nim kręci podejrzliwych Amerykanów. Haider nie lubił nigdy amerykańskich wyrobów, co z czasem przerodziło się w niechęć do wszystkich, którzy mieli amerykańskie paszporty, i to niechęć na tyle zmieszaną z podejrzliwością, że graniczącą z paranoją. Pomysł z wykorzystaniem Katherine Ellyson jako osłony był jego, a przy okazji świetnie zdawało to egzamin jako sposób kontrolowania Wallace'a Ellysona. Sposób, o którym nie mówił nikomu. Gdy dowiedział się, że dziewczyna niespodziewanie wyjechała do Stanów, odebrał to jako osobistą obelgę. O co konkretnie chodziło Ellysonowi, nie wiedział i niewiele go to obchodziło, porwał dziewczynę — po Pierwsze, by móc zrealizować zamierzony plan, po drugie, jako ostrzeżenie dla jej ojca: nikt nie będzie grał w kulki z Karlem Haiderem. Wiedział, że w razie czego pozostali staną po jego ftronie — Ellyson był im niezbędny, ale lekcja dobrych manier 1 właściwe ustawienie z pewnością mu się przydadzą. Dał jej wolny wybór: albo będzie współpracować, albo ją ^%że. Przyrzekła, że będzie, i miała pecha — gdy wyszli na ulicę, ^rat nie było na niej żywego ducha. Mimo to próbowała uciec, 131
tyle że był na to przygotowany. Złapał ją po paru krokach i odwrócił szarpnięciem. Próbowała go kopnąć w krocze, osłonił się nogą, zakneblował jej usta rękawiczką i zaciągnął do wozu. Skuł dziewczynie ręce na plecach, związał nogi przygotowaną na wszelki wypadek linką i cisnął na tylne siedzenie. Na pytania odpowiadał najkrócej, jak się dało, koncentrując się na jak najszybszej jeździe na wschód. Za Wiirzburgiem Haider zjechał z autostrady, przejechał przez jakąś wioskę i gruntową drogą dotarł do samotnego gospodarstwa, gdzie rozkuł ją i pokazując okolicę wytłumaczył, że stąd nie ma dokąd uciec. Postawna kobieta, pasująca wyglądem do zabudowań, zaprowadziła ją do domu, pozwoliła skorzystać z toalety i nakarmiła, ani na moment nie spuszczając z oczu, zgodnie z poleceniem szefa. Po mniej więcej trzydziestu minutach od przyjazdu Kat z nowym stróżem, nieźle znającym angielski i równie małomównym, co Haider, wyjechała starym mercedesem. Tym razem siedziała obok kierowcy, a ręce miała skute z przodu, co znacznie poprawiało wygodę podróżowania. Ostatnim przebłyskiem świadomości zauważyła, że jadą z coraz większą szybkością, i zrozumiała, że w herbacie musiał być środek nasenny, gdyż pod Norymbergą zasnęła. Kat obudziła się za Regens bur giem, gdy tankowali, i natychmiast chciała skorzystać z toalety mając nadzieję, że może nadarzy się okazja do ucieczki. Usłyszała, że musi wytrzymać do Deggendorfu, bo tam został zaplanowany przystanek. * Przystankiem okazała się kolejna położona na odludziu zagroda, gdzie kolejna gospodyni pilnowała jej jak oka w głowie i próbowała nakłonić do jedzenia. Łazienka nie miała okna, więc nie było i okazji, gdyż gospodarze, choć nienagannie uprzejmi, także nie odpowiadali na pytania i nie dali jej najmniejszej nawet możliwości, 132
by spróbowała uciec. Tym razem jednak Kat odmówiła spożycia czegokolwiek, nawet zwykłej wody, nie mając ochoty na przymusową drzemkę. * — Proszę się obudzić, dojeżdżamy do granicy. — Kat obudził głos i delikatne potrząśnięcie za ramię. Nadal było ciemno, ale w świetle padającym z deski rozdzielczej mogła rozróżnić rysy twarzy. Ziewnęła, przetarła oczy skutymi dłońmi i przeciągnęła się na tyle, na ile pozwalała linka krępująca nogi. Musiała przyznać, że siedzenia mercedesa są wyjątkowo wygodne. — Gdzie jesteśmy? — spytała. — W pobliżu czeskiej granicy. — Czeskiej? — A co w tym takiego dziwnego? — Po raz pierwszy kierowca nie ograniczył się do odpowiedzi. — Ja mieszkam w Czechach... to znaczy teraz tam mieszkam. Dlaczego tam wracamy? — Nie wiem, takie dostałem rozkazy. — Szybko wrócił do normy. — A gdzie konkretnie w Czechach? — Tego nie mogę powiedzieć. Skręcił na pobocze, włączył wewnętrzne oświetlenie i dokładnie zawiązał krawat, który do tej pory miał w kieszeni. Następnie używając wstecznego lusterka starannie się uczesał i powiedział uprzejmie: — Byłoby dobrze, gdybyś się uczesała i podmalowała. To przejście nie jest zbyt popularne i strażnicy nas oczekują, zawsze jednak istnieje szansa niespodziewanej kontroli takiej samotnej placówki. Chcę, żebyśmy nie wzbudzali podejrzeń, tak na wszelki wypadek. — A niby jak mam to zrobić w kajdankach? — Jesteś zdolną dziewczyną i na pewno sobie poradzisz. Poza tym mamy czas i przypuszczam, że nie będziesz sprawiać kłopotów, bo inaczej zostaniesz uśpiona. Mam broń i rozkazy, by nie zrobić ci krzywdy. Ale rozkazy dotyczą tylko ciebie. Jeśli ktoś zareaguje na twój krzyk, automatycznie stanie się celem. Żebyś nie miała 133
wątpliwości, zabijałem już wielokrotnie i jestem w tym dobry. Traktuję to jako zawód i nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia czy innych nonsensów. Położę ci na kolanach płaszcz, żeby przykryć kajdanki, a ty zastanów się, czy chcesz być powodem czyjejś śmierci czy nie. Wybór masz całkowicie wolny. Zostało to powiedziane tak spokojnie i beznamiętnie, że Kat miała ochotę uszczypnąć się, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie śpi. Przyjrzała się mężczyźnie podejrzliwie, ale jego twarz była równie spokojna i obojętna, jak głos. — Wygrałeś — uwierzyła mu. — Nie chcę być powodem czyjejkolwiek śmierci. I zabrała się za układanie włosów.
* Jechali krętą drogą wspinającą się między ośnieżonymi szczytami. Zaczął prószyć śnieg i zdawało się, że droga prowadzi donikąd, dopóki za kolejnym zakrętem nie wyłoniła się jasno oświetlona strażnica i szlaban. — Mam nadzieję, że mogę ci zaufać — powiedział cicho kierowca. — Mam pewność, że będziesz strzelać, by zabić — odparła równie cicho i ku swemu zaskoczeniu stwierdziła, że już się nie boi. Cała ta konwersacja była niesamowita, ale w jakiś sposób utwierdziła ją w absurdalnym przekonaniu, że porywacze zrobią wszystko, by nie tylko nie zrobić jej nic złego, ale by ją od takiej możliwości uchronić, gdyby zaszła potrzeba. Granicę przekroczyli bez żadnych problemów — celniczka podeszła sama do samochodu, wyjęła gotówkę z podanego przez kierowcę paszportu i wsunęła tam kartkę wydobytą z kieszeni płaszcza, a na jej miejsce włożyła pieniądze. Nie zadając żadnych pytań machnęła ręką, by jechali dalej. Zjechali na pobocze po dwudziestu minutach od przekroczenia granicy, gdy w pobliżu nie było żadnych pojazdów. Kierowca wyjął spod swego fotela kopertę, a z niej czeskie tablice rejestracyjne. — Przyda się mała zmiana — wyjaśnił. — Tutaj niemiecka 134
rejestracja jeszcze wzbudza zainteresowanie. To zajmie tylko chwilę, ale kluczyki wezmę ze sobą, żeby cię nie kusiło. Faktycznie załatwił sprawę piorunem, otrzepał śnieg z włosów i ruszyli w dalszą drogę. — Czy jest jakiś kraj w Europie, dokąd trudniej byłoby wam się dostać? — spytała Kat. Kierowca odezwał się po chwili ciszy. — Musiałem się zastanowić, bo pytanie mnie zaskoczyło. Sądzę, że w tej chwili nie ma takiego państwa. Nie do końca rozumiem, jak dotarłaś aż tutaj i kto jest za to odpowiedzialny, ale prawdę mówiąc, uważam to za nasze osiągniecie raczej godne uznania, prawda? — Czyje „nasze"? — Już ci to pewnie mówiono, ale naprawdę bezpieczniej jest wiedzieć jak najmniej. — Uśmiechnął się lekko. — Dotyczy to także ciebie: będziesz bezpieczniejsza, nie wiedząc, kto to „my". Nie wiedział, podobnie jak wielu innych, rozsianych po Europie, że pewien generał w starej siedzibie StB w Pradze został zmuszony do ujawnienia części z tego, co wiedział, zanim umarł. A to były pierwsze informacje prowadzące do rozwiązania zagadki.
8. PĘKNIĘCIA
l\l
orman Smith wiedział, że żona znowu będzie miała doń żal (żal, bo nadal go kochała, w przeciwnym
wypadku byłaby zła) za siedzenie na tarasie bez swetra. Tym razem jednak był na to przygotowany. Zabrał ze sobą wiatrówkę i sweter, jeśli się żona uprze, to je włoży. Teraz było mu przyjemnie chłodno i nie zamierzał dobrowolnie rezygnować z tej przyjemności. Poza tym najlepiej myślało mu się na wietrze. Popełniono błąd i to z jego winy — należało opracować skuteczniejszy sposób łączności z Raskowem. Taki, który dawałby informację zwrotną, że wiadomość została przyjęta. Powinien to być naturalnie sposób bardziej bezpieczny od podsłuchu czy innej infiltraq'i, a tak istotną sprawą musi się zająć osobiście. Detal, ale niezmiernie ważny. Przegrywano już bitwy z powodu mniejszych dupereli. Najprawdopodobniej nigdy już się nie dowie, czy Raskow dostał wiadomość przed swym zniknięciem, czy nie. Jeżeli nie, to nadal była nagrana na taśmie automatycznej sekretarki, gdyż kasować, podobnie jak odsłuchiwać, mógł tylko sam generał. Jeśli ci, którzy go porwali, mieli do dyspozycji wystarczająco dobrą elektronikę (a należało przyjąć, że mieli), to bez trudu zdołają przełamać zabezpieczenie automatu i przesłuchać nagranie. Sama informacja nie była tak ważna, nigdy nie mówili otwartym tekstem przez telefon, gorsze było to, co wiedział Raskow. A wiedział sporo. 136
Norman nie miał pojęcia, ile powiedział mu Haider przy różnych okazjach, ale na pewno więcej niż on, gdyż od początku przyjął zasadę mówić pozostałym jak najmniej. Rozmowa z żoną Raskowa nie miała sensu; po pierwsze, nic nie wiedziała o całej sprawie, po drugie, zgodnie z uzyskanymi infor-maqami, była śmiertelnie przerażona. Przesłuchujący zdołali się od niej jedynie dowiedzieć, że chyba ktoś był w ich sypialni, ale nie jest tego pewna, bo obudził ją hałas, zaraz potem coś ją ukłuło i nic już nie pamięta. Gdy obudziła się rano, męża nie było. Słowem, nie mieli absolutnie żadnego śladu: robota prawdziwych zawodowców. Zniknięcie Raskowa stwarzało jeszcze jeden problem — zniknął bufor i kontroler Arkadego Malika. Smith podejrzewał, że Malik, choć bezwzględnie inteligentny i doskonały fachowiec, był chodzącą bombą z uwagi na niezrównoważony temperament. Prezydenci Ukrainy i Białorusi przyznaliby mu całkowitą słuszność, gdyby mieli okazję poznać tę opinię. Wszystko razem wyglądało na operację KGB — nawet środek użyty do uśpienia żony generała był z rodzaju tych, jakich używa KGB. Tylko kto by się odważył na coś takiego? Bezsensowna hipoteza, w dodatku wszystkie kontakty twierdziły zgodnie, że zreformowane KGB jest zdecydowanie bardziej wstydliwe i skłonne do współpracy niż stare. A jeśli nie KGB, to kto? I do tego próbujący skierować podejrzenia właśnie na nich? — Norman, tym razem nie wykręcisz się od swetra — dobiegło od strony uchylonych drzwi, przerywając mu rozmyślania. Bez słowa uniósł w obu dłoniach sweter i kurtkę, ale nie poszło tak łatwo. — Wiem, że długotrwały pobyt w armii zrobił z ciebie niemożliwie upartego człowieka i że przesiadywałeś w okopach przy minus dwudziestu stopniach, ale już nie jesteś młody, a ja nie mam jeszcze ochoty zostać wdową. — Głos żony był ironiczny, ale przebijała w nim troska, a nie złośliwość. Bez słowa zaczął wkładać kurtkę, nie przestając jednocześnie się zastanawiać, kto mógł porwać Raskowa: KGB należało wykluczyć, GRU nie operowało w ten sposób. Raskow nie cierpiał na manię prześladowczą, ale ochronę miał solidną i fachową, co wykluczało amatorów. — Nie chcę narzekać, ale gdy wyjeżdżałeś, przez te wszystkie 137
lata, ciągle się bałam, że z którejś wojny nie wrócisz, dlatego powiedziałam ci, że gdy będziesz na emeryturze, nie spuszczę cię z oczu — dodała małżonka, wchodząc na taras. — Pamiętam i dlatego mieszkamy tu, z dala od tego całego zamieszania — odparł i zamilkł olśniony nagłą myślą: Specnaz! — To oni! — Jacy oni? — Nic specjalnego, właśnie rozwiązała mi się pewna zagadka, którą przeczytałem parę dni temu — uśmiechnął się, maskując zdziwienie, Raskow twierdził, że Specnaz jest po jego stronie. — Całe szczęście, że tu mieszkamy. Ciągle nad czymś myślisz i w Stanach na pewno gdzieś byś pracował, harując jak dziki osioł. Nie odpowiedział, analizując możliwość sprawdzenia, kto konkretnie to zrobił, oraz próbując znaleźć odpowiedź na najważniejsze pytanie — skąd wiedzieli o Raskowie? — Skoro tak upierasz się przebywać poza domem, to może wyjedziemy na tydzień czy dwa gdzieś, gdzie jest cieplej? Będziesz mógł siedzieć na wietrze, ile chcesz, i nie usłyszysz ode mnie ani jednego słowa na ten temat. — Małżonka nie należała do osób łatwo się zniechęcających. — I zamiast swetra będziesz mógł nosić szorty i hawajską koszulę. — Pojedź do miasta i zobacz, co ciekawego oferują w agencjach turystycznych — zaproponował niespodziewanie, myśląc o czymś zupełnie innym, a mianowicie, że Raskow nie należał do specjalnie twardych i z pewnością wyśpiewał wszystko, co wiedział i czego się domyślał. — Muszę załatwić parę telefonów, a przyznaję, że jakiś rejs w ciepłe okolice byłby miłą odmianą. Co ty na to? — Mówisz poważnie? — Jak najbardziej — przytaknął, przygotowując się odruchowo na rozmowę z Haiderem, którego nie darzył zbytnią sympatią, zwłaszcza że będzie musiał poruszyć kwestię porwania i ewentualności znalezienia Raskowa, zanim zacznie gadać, co było prawie niemożliwe. — Dobrze, że zmądrzałeś po tych wszystkich latach — pocałowała go w policzek i dodała: — Szkoda byłoby, gdybyś teraz miał problemy przez własną głupotę. Przytaknął z uśmiechem, a przez głowę przemknęła mu myśl, że pani Raskow sądzi prawdopodobnie dokładnie to samo o swoim mężu. 138
Reakcje Haidera na pomysł Normana Smitha można było określić rozmaicie, ale z pewnością nie jako entuzjastyczną. — Jakoś tak zawsze byłem przekonany, że najlepiej jest unikać Specnazu, Norman. Oni są prawie jak najemnicy. Teoretycznie powinni być wierni do śmierci Matce Ojczyźnie i innym podobnym bzdurom, ale wiem, że w ostatnich latach sporo ich poszło za tym, kto więcej płacił. Tego numeru nie wywinął jeden człowiek, skąd mamy wiedzieć, kto z nich pozostał lojalny, a kto nie? — Lepiej ode mnie znasz Raskowa. — Smith zignorował pytanie. — Ktoś coś wie, to nie był przypadek, a tak między nami, jak myślisz, ile czasu minie, zanim Grigorij zacznie śpiewać? — Trudno powiedzieć, bo to zawsze sprawa indywidualna... teoria Stasi głosiła, że im kto starszy i więcej wie, tym łatwiej go złamać. Najodpormejsi są młodzi o wąskim zakresie doinformowania. Tacy jak Raskow, którzy spędzili życie wydając rozkazy, by torturować innych, mówią najszybciej, bo podświadomie boją się tortur od dawna. Prywatnie zawsze uważałem, że duży wpływ ma na to odporność na ból, a zbyt duża wiedza teoretyczna o metodach przesłuchań tylko pogarsza sprawę. — Mówiąc krótko, obaj mamy problem, bo on szybko pęknie, jak go zaczną obrabiać. — Każdy pęka, kiedy biorą się do niego zawodowcy — odparł złośliwie Haider. — Ty i ja też byśmy pękli. — W takim razie trzeba go jak najszybciej znaleźć. — Kiedy mieliście się spotkać? — Wczoraj. — A więc już jest za późno. Porwali go poprzedniej nocy, tak? Widzisz, kiedy Stasi nie mogło kogoś zmusić do mówienia w przeciągu trzydziestu sześciu godzin, uznawano, że facet jest niewinny. Nie ma sensu szukać Raskowa: albo już go wycisnęli jak cytrynę, albo jest martwy. W obu wypadkach poszukiwania nic nie dadzą poza niepotrzebnym zwróceniem na siebie uwagi. Lepiej poszukać tego, kto zlecił porwanie, i wyeliminować go. — Możesz go znaleźć? Masz wystarczające kontakty? — Mam i sądzę, że mogę. — Haider bez oporu uznał zwierzchnictwo Amerykanina; bądź co bądź był to generał o sporym 139
doświadczeniu, a poza tym jako specjalista od wywiadu był mu niezbędny. — Potrzebuję dnia, może mniej. Do usłyszenia. — Jeszcze nie, Karl. Widzisz, jest jeszcze jeden powód mojego telefonu... — Smith przerwał, chcąc, by to Haider poruszył sprawę Katherine Ellyson, ale ten milczał. — Córka Wallace'a. Uzgodnili-śmy, że nie ruszamy jej, dopóki ktoś nie zacznie podejrzewać ojca. Jakim prawem, do ciężkiej cholery... — Nie ma sensu się denerwować, Norman — przerwał mu spokojnie Haider. — Nie sądzę, byś ufał Ellysonowi bardziej niż ja. Facet zachowuje się jak chorągiew i jest doskonały w dbaniu 0 własne interesy. Jeśli będzie uważał, że coś mu grozi, to sprzeda nas wszystkich bez żadnego nacisku. — Ale nikt inny nie ma takich kontaktów w Stanach, jakie są nam potrzebne i... — Norman, zacznij myśleć! Mamy jego córkę, a więc mamy 1 jego. Pewnie nie wiesz, że odesłał ją do Stanów. Na szczęście pilnowałem obojga na wszelki wypadek. Coś mi świta, że próbował się od nas wykręcić, zanim na dobre zaczął współpracować. Teraz nie jest w stanie zrobić nic innego niż grać razem z nami, prawda? — Może i prawda, ale on uważa, że to ty wykręciłeś mu numer. Przyszło ci to do głowy? Poza tym popełniłeś błąd. Wieść o porwaniu rozeszła się znacznie szybciej, niż można było przypuścić i jakimś cudem nawet Crandall się o tym dowiedział. Co więcej, zaczął dokładać starań, by ją znaleźć, co nie jest nam na rękę, prawda, mądralo? — Nie znajdą jej. — A gdzie jest? — Jak zwykle lepiej, żeby to wiedział tylko jeden z nas. Pomyśl o Raskowie, a przyznasz mi rację. Jest bezpieczna, możesz mi wierzyć. — Tylko upewnij się, że twoi ludzie wiedzą, jak mają ją traktować — przypomniał Smith. — Jest wyjątkowo oporna, ale krzywdy nikt jej nie zrobi, chyba że sama coś wywinie. Jest zbyt dobrą polisą, by ją marnować. To mój problem i ja go załatwię. Postaram się też dowiedzieć, kto zwinął Raskowa. Natomiast ty spróbuj uspokoić Malika, bo ja nie mam do niego zdrowia, a ten furiat gotów zacząć szukać kumpla rakietami! — Dobra, pospiesz się, bo nie mamy za dużo czasu, i zadzwoń, kiedy tylko będziesz coś wiedział. — Smith odłożył słuchawkę. 140
Haider potwierdził jego przypuszczenia co do własnej fachowości i samodzielności, ale coś w sposobie, w jaki mówił, w częstym wtrącaniu imienia, świadczyło, że czuje się zdecydowanie zbyt pewny siebie. Co do paru rzeczy miał jednak całkowitą rację, w tym także co do skontaktowania się z Malikiem. Pierwotnie takiego kontaktu w ogóle miało nie być, ale sytuacja zmieniła się dość radykalnie wraz ze zniknięciem Raskowa, które zresztą niepokoiło go znacznie bardziej, niż się nawet sam przed sobą przyznawał. Haider nie ufał Ellysonowi, cóż, on sam nie ufał ani Raskowowi, ani Haiderowi — wśród złodziei nie ma honoru. Ale nie miał najmniejszego zamiaru o tym podejściu informować wspólników. Nieco inaczej rzecz miała się z Malikiem — generałem starej daty i autentycznym patriotą, który chciał odzyskać taką ojczyznę, do której przywykł. Obaj, on i Smith, rozumieli doskonale, że rywalizacja między ich krajami dobrze wpływała na gospodarkę oraz wzmacniała wewnętrznie każdy z nich. Teraz najważniejsze było uspokoić Malika i choćby czasowo rozbroić bombę, jaką był jego temperament. No i przekonać, że to chaos w Europie przeważy na korzyść Rosji, o której marzył, a nie odwrotnie, wiec niech nadal siedzi i czeka, zamiast przeprowadzać rewolucję pałacową. Porwanie Raskowa nie było aż taką tragedią, jak mu się początkowo zdawało. Zresztą ostatnim realnym kryzysem w życiu Normana Smitha było pewne popołudnie, gdy jego stanowisko dowodzenia zostało zdobyte przez Vietcong w czasie Ofensywy Tet, a on sam znalazł się naprzeciw ostrego końca wietnamskiego bagnetu. Gdyby nie śmiertelnie przerażony kucharz, który ratując własną skórę skoczył do okopu i wylądował dosłownie żółtkom na łbie, nazwisko Norman Smith znalazłoby się na ścianie wraz z pięćdziesięcioma ośmioma tysiącami innych, którzy zginęli w tej wojnie. To faktycznie był kryzys. Sytuacja, z którą miał w tej chwili do czynienia, jak zwykle nadawała się do rozwiązania za pomocą odpowiedniego planowania i rozsądnego użycia własnych ludzi. Paul Fernand mówił po angielsku z lekkim akcentem, starannie dobierając słowa i uważnie obserwując rozmówcę, by mieć pewność, że został właściwie zrozumiany. Właściwie obawiał się tylko tego, 141
że ktoś może go źle zrozumieć, gdy będzie starał się wyrazić dezaprobatę dla nawyków butelkowych tego kogoś. Chciał, by jego dowcipy były śmieszne, złość wyraźna, a refleks szybki, i pochlebia} sobie, że nieźle rozumie Amerykanów oraz ich żarty. Uważał, że są zabawni i lubił ich, bo potrafili się z siebie śmiać, co w tym zawodzie należało do rzadkości. Obcokrajowcy rzeczywiście go lubili, gdyż był jednym z niewielu Francuzów próbujących ich zrozumieć. Być może miała na to wpływ przynależność do GIGN, które wśród fachowców cieszyło się równie wysoką opinią, co SAS czy GSG-9. Fernand był dowódcą GIGN, która specjalizowała się w odbijaniu zakładników i innych akcjach antyterrorystycznych. To Fernand zadzwonił do Rynga z pytaniem, czy może się zjawić następnego dnia w Pradze, ponieważ otrzymał od prezydenta republiki polecenie współpracy z Berniem. Crandall faktycznie uruchomił wszystkie możliwe kanały, by uzyskać współpracę. Teraz Fernand siedział w gabinecie Rynga w cywilnym ubraniu, wyglądając równie amerykańsko, jak gospodarz. — Myślę, że rozsądnie będzie założyć, iż wasz wywiad robi mi uprzejmość, o którą nie zdążyłem poprosić — zagaił Bernie, gdy skończyli powitalne formalności i przeszli na ty. Gościa znał dotąd jedynie z reputacji, a ta była nie najgorsza: brutalnie skuteczny w akcji i całkiem niezły jako polityk, gdy wymagały tego okoliczności. Nie zawadzi być wobec niego uprzejmym, tym bardziej że podobnie jak Geyer był mile widzianym sprzymierzeńcem. Fernand uniósł brwi w milczeniu — było to zupełnie inne podejście, niż się spodziewał. Ryng bez wstępów i plotek, które tak uwielbiają jego rodacy, przeszedł od razu do konkretów. Mile zaskoczony, odpowiedział w ten sam sposób. — Jeśli chcesz wiedzieć, dokąd zabrano pannę Ellyson, to moi ludzie stracili ślad w Norymberdze po zamianie samochodów. — Skąd wiesz, że zniknęła? — wykrztusił Ryng kompletnie zbity z tropu. — Nasz wywiad jest najlepszy w Europie. — Francuz wzruszył lekko ramionami, jakby to było oczywiste, i spoważniał. — Nie będę się z tobą bawił ani w przechwałki, ani w zgadywanki, gdyż nie po to tu przyjechałem. Nie wiedzieliśmy o niczym, dopóki jeden 142
moich ludzi nie usłyszał czegoś przypadkiem i to ze źródła, którego nawet ja nie znam. Zaraz potem był telefon ze Stanów, a oficjalnie włączyliśmy się w to po drugim telefonie z Pałacu Elizejskiego. Ponieważ mieliśmy już trop, pomyślałem sobie, że miło byłoby osobiście dostarczyć tu zaginioną. Utwierdziło mnie w tym przekonaniu to, że poleciałeś z Davidem do Frankfurtu. Przypadkowo był to błąd: ktoś najwyraźniej was rozpoznał i zdecydował, że Frankfurt nie jest najbezpieczniejszym miastem. Wyprowadzka nastąpiła bowiem, gdy byliście jeszcze na lotnisku... Naturalnie założyliśmy... przypadkiem nie założyliśmy zbyt wiele? — Nie sądzę. — Ryng był pod wrażeniem: faktycznie, wywiad GIGN mu zaimponował. — Przekażę nowiny ambasadorowi we właściwym czasie. Oficjalnie jego córka nie zaginęła, ale to byłoby na tyle, jeśli chodzi o część oficjalną i oficjalne tajemnice. Mój współpracownik, Ben Gannett, miał się z tobą skontaktować w innej sprawie. Wiem, że się znacie, dlatego on miał zrobić pierwszy krok, okazuje się, że teraz to już niepotrzebne... Jest we Francji ktoś, kto blisko współpracował z generałem Grigorijem Raskowem, nie wiemy dokładnie, gdzie przebywa ani kto to taki. Jeśli pozwolisz, to chciałbym, by w dalszej rozmowie uczestniczył Gannett. Ben czekał w pobliżu, gdyż zjawił się prawie natychmiast po wezwaniu go przez interkom. — Nie wiemy, jakiej ten ktoś jest narodowości — kontynuował Ryng, gdy podoficer usiadł — ale zakładając, że Raskow mówił prawdę, a wątpię, by jeszcze był zdolny kłamać, to ma on rangę generała. Nie wiemy, dlaczego współpracowali, ale nie ulega wątpliwości, iż Raskow wykonywał jego polecenia. I to nie jest żart. — Ktoś, kto rozkazuje generałowi KGB... — powiedział wolno, z namysłem Francuz — to więcej niż wystarczający powód do niepokoju. Sądzisz, że to Francuz? — Pojęcia nie mam. — Ty, Ben, też nie? — Fernand uśmiechnął się lekko. — Ja też nie. — I jak sądzę, jest sporo innych rzeczy, o których chcecie mi obaj powiedzieć? Jak na przykład skąd ta nagła wiara w prawdomówność niejakiego Raskowa? — Dobrze sądzisz, choć wątpię, żeby cię te analogie zachwyciły — stwierdził Ryng i zrelacjonował mu to samo, co Geyerowi na 143 z
temat Woronowa i Markowa, po czym wyjaśnił, dlaczego Rasko przez krótki okres w życiu zasługiwał na wiarygodność. — Dotąd sądziłem, że Woronow należy do tych, którzy wybiorą stary system, wspierany przez nich przez te wszystkie lata — mruknął zaskoczony Francuz. — Też tak sądziłem aż do rozmowy z nim. Twierdzi, że pozostaje wierny przywódcy, który okazał mu zaufanie. To człowiek, którego zachowanie diabelnie trudno przewidzieć. — I bez dwóch zdań jeden z najbezwzględniejszych — dodał Francuz. — Ben, jak ci się podobało przesłuchanie? Albo nie, to nie tak: rozumiesz cel, jaki chciał osiągnąć Woronow? — Rozumiem i nie podobało mi się. — Ale było skuteczne. — Częściowo — odparł spokojnie Gannett. — Nie wydaje mi się, by śmierć przesłuchiwanego przed uzyskaniem wszystkich informacji była sensowna. — I tu się nieco różnimy — Fernand pokiwał głową. — Jestem, widzisz, zwolennikiem i to zagorzałym, uzyskiwania jak największej ilości informacji w jak najkrótszym czasie, nawet jeśli oznacza to utratę możliwości dalszego przesłuchania. Powód jest prosty; w tym samym czasie może wydarzyć się tak wiele, że dalsze informacje stracą swoją wartość. I nigdy nie należy mieć na uwadze kondycji i stanu zdrowia więźnia. Gannett tym razem nic nie odpowiedział. — Mamy możliwość sprawdzenia list pasażerów na lotniskach międzynarodowych nie tylko we Francji, ale i w całej Europie. Może trafi się coś ciekawego dla was. I bądźcie spokojni: nikt wyżej mnie nie będzie w tym brał udziału, sam wiem, jak łatwo wyciekają informaqe z rządowych biur. — Fernand wstał i dodał: — I proszę przekazać pozdrowienia Geyerowi. Niemcy są naprawdę dobrzy. Tak przy okazji spytaj Woronowa, czy o mnie słyszał. Czasami miło jest być sławnym. * Braun wspominał czasy Stasi z rozrzewnieniem (zwłaszcza odkąd zaczął pracować dla Haidera). Płaca nie była nadzwyczajna, to fakt, a biurokracja potrafiła zatruć człowiekowi życie, ale miało się prawdziwe poczucie przynależności do organizacji posiadającej 144
dokładnie wytyczony ceł. Człowiek wiedział, kogo ma słuchać i komu rozkazywać, a Stasi nagradzała uznaniem, co dla Brauna znaczyło więcej niż pieniądze. Dlatego też był jednym z najwierniejszych pomocników Marcusa Wolfa. I dlatego też Wolf polecił mu zejść do podziemia, gdy po zjednoczeniu Stasi uległa rozwiązaniu. To, że Haider zgłosił się jako szef, nie zaskoczyło Brauna. Wolf był zbyt znany, a poza tym wiek jak najbardziej upoważniał go do emerytury, zasłużonej pod każdym względem. Szybko jednakże okazało się, że odejście ukochanego szefa oznacza zmiany na gorsze. Praca była podobna, ale podejście Haidera do niej i do pracowników diametralnie różne. Nie było zebrań, człowiek nie wiedział ani na czym stoi, ani kto jest jego zwierzchnikiem (poza samym Haiderem naturalnie), ani nawet kto jest po tej samej stronie. Przy każdej okazji Haider powtarzał, że nie będzie żadnej decydującej bitwy, gdyż nie są wystarczająco silni, nie mogąc mieć armii. Ich celem jest osłabienie politycznej i gospodarczej infrastruktury za pomocą skrytych działań i pieniędzy. Braun wiedział, że Haider docenia jego osiągnięcia, ale brakowało mu poczucia przynależności, a ponieważ nawet jak na Niemca nie grzeszył wyobraźnią, czuł się coraz bardziej nieswojo. Początkowo nie pozwalał, by miało to wpływ na jego pracę. Lubił podróżować, a poprzednio jedynie z rzadka opuszczał NRD. Teraz co tydzień był w innym państwie, posługując się którymś z doskonale podrobionych paszportów. Zabijanie na rozkaz nie sprawiało mu większych kłopotów fizycznie, a absolutnie żadnych psychicznie — wykonywał rozkazy, w których słuszność święcie wierzył. Nawet gdy zabijał tych, których kilka tygodni wcześniej zwerbował, przyznawał rację logice Haidera; wykonali zadanie i mogli go zidentyfikować, a więc byli zbędni i niebezpieczni. Działał wiec niejako w samoobronie. Jego ostatnia akcja dla sprawy miała miejsce tego samego dnia, co telefon Smitha do Haidera, dla którego dzień ten z całą pewnością nie należał do łatwych. W Ijmuiden w Holandii celnicy skonfiskowali trzy tony kokainy z powodu głupiego zderzenia w porcie. Straty, sięgające milionów, spowodował pijany kapitan przemycający narkotyki, który w dodatku, o czym Haider dowiedział się od swoich ludzi, już ochoczo zeznawał, co wiedział. Na taką ewentualność został w tym mieście zwerbowany pewien oficer '0 — Wojny cieni
145
policji. Powinien zająć się kapitanem niezwłocznie. Gorsza była świadomość, iż wpadka na taką skalę musi zwrócić uwagę wład-w związku z czym należało pozbyć się także lokalnego kontrolera, którego kapitan znał i najprawdopodobniej zdążył wsypać. Gdy zastanawiał się, komu zlecić to zadanie, zadzwonił Smi i Haider bez głębszego namysłu zdecydował wysłać Brauna. Gdyb Norman nie zadzwonił, nie popełniłby tego błędu, znając obi zainteresowane osoby z czasów Stasi i pamiętając łączące ich stosunki. Tak więc Braun pojechał, nie znając swojej ofiary i spotkała go największa niespodzianka w życiu, na którą b całkowicie nie przygotowany. — Konrad! — Brzmienie prawdziwego imienia było dla Brauna równym zaskoczeniem, jak twarz osoby, która otworzyła drzwi. — Mam na imię Karl — odparł automatycznie, zanim dotarło doń, że to Ewa Werth. Co prawda starsza (nie widzieli się, bądź co bądź, ponad trzy lata), ale dalej równie atrakcyjna. — Nie żaden Karl tylko Konrad! Nie nabierzesz starej kochanki — odparła miękko, spoglądając mu w oczy. — A wiec ciebie wysłali do brudnej roboty... wejdź, niech cię obejrzę w lepszym świetle. Wszedł posłusznie za gospodynią do małej kuchni, pełnej aromatu jego ulubionej zupy jarzynowej, ale wysprzątanej jak na wystawę. Ludzie się nie zmieniają i Ewa była taka sama, jak wtedy, gdy mieszkali razem w pobliżu Tempelhof. Pracowała dla Stasi i była równie lojalna, jak on, a ich związek miał podłoże zdecydowanie bardziej fizyczne niż uczuciowe, co w niczym nie zmieniało jego atrakcyjności dla obojga. On był duży i przystojny, ona drobna i zgrabna, ale skończyło się szybciej, niż się zaczęło — inteligentniejsza Ewa nie chciała ranić jego uczuć, a znudziła się nim prędko. Ponieważ w tym samym czasie on doszedł do wniosku, że związek bez legalizacji może źle wpłynąć na jego karierę, oboje zgrabnie pokłamali i rozstali się pozostając przyjaciółmi. Od czasu do czasu sypiali ze sobą, by zaspokoić fizyczny pociąg, stanowiąc dziwny związek, o którym wiedziała połowa pracowników łącznie z Wolfem. — Nadal ładnie wyglądasz — wykrztusił. 146
Była to prawda, choć niepełna: nie była aż tak atrakcyjna, jak w Berlinie. Blond włosy ścięła krótko i przytyła zdecydowanie za dużo. Co i tak nie zmieniało faktu, że jak na swój wiek wyglądała wcale atrakcyjnie. — Nie wiedziałem... — zaczął niepewnie. — A niby skąd miałeś wiedzieć? Myślenie nigdy nie było twoją najmocniejszą stroną. — Ani język, ani błękitne oczy nie straciły dawnej przenikliwości. — Poprzednio zabijałeś jedynie wrogów, jak skłonili cię do zabijania przyjaciół? — Nic się nie zmieniło. — Wzruszył ramionami, nadal nie akceptując jej jako wroga, ale odwrócił wzrok. To właśnie te przenikliwe oczy zwróciły jego uwagę. Zawsze je pamiętał pełne radości, gdy kochali się przy świetle. Takich rzeczy się nie zapomina. — Ja się zmieniłam. Tylko mi nie mów, że to nieprawda, nigdy nie byłeś dobrym kłamcą. Ty też się zmieniłeś, niewiele fizycznie, ale coś jest nie tak... Mogłam ci ufać i byłeś szczęśliwy... teraz nie jesteś szczęśliwy, prawda? — Wystarczająco szczęśliwy — odparł wiedząc, że nieudolnie kłamie. — Nie. Byłeś szczęśliwy, bo lubiłeś swoją pracę i szanowałeś Wolfa. Myślę, że zostałbyś z nim, nawet gdyby ci obniżył zarobki... Nie wierzę, że to właśnie ciebie przysłali... Kto ci kazał, Haider? Nie odpowiedział, lecz jego nieszczęśliwa mina mówiła sama za siebie. — Haider... wiesz, że on w końcu ciebie też zabije? Zabiją każde z nas, gdy będzie po wszystkim, żebyśmy nie mogli ich zidentyfikować. Haider zjawił się u ciebie i powiedział, że przysyła go Wolf? — Uśmiechnęła się smutno. — Widzę po wyrazie twoich oczu, że tak... nigdy nie byłeś w stanie ukryć takich spraw przede mną. Do mnie też przyszedł i powiedział, że Wolf mnie polecił. Tobie też tak powiedział, prawda? Braun przygryzł wargę i spuścił wzrok. — Marcus Wolf nie ma z Haiderem nic wspólnego od dnia, w którym opuścił Normannenstrasse. Nie polecał mu nikogo i nie kazał nic robić. To wszystko jest pomysłem Haidera. Braun wiedział, że Ewa ma rację. Zawsze chciał wierzyć, że Wolf przysłał Haidera, ale jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że to 147
nieprawda. Skoro Haider opowiedział tę samą historyjkę Ewie a teraz wysłał go, by ją zabił, to w końcu i jemu się to przytrafi__ ktoś dostanie rozkaz, by go zabić. Mógł mieć jedynie nadzieję, że nie będzie to stary znajomy. — Cóż, pójdziemy do łóżka sprawdzić, czy nadal tak dobrze do siebie pasujemy, jak dawniej? — Nie —jęknął zamykając oczy. Dlaczego wszystko utrudniała? Chciał spełnić swój obowiązek, ale jednocześnie chciał iść z nią do łóżka. Wspomnienia wróciły z podwójną siłą... — Otwórz oczy... — dotknęła lekko jego policzka i posłusznie otworzył oczy. Zdążyła rozpiąć bluzkę do połowy i właśnie rozpinała biustonosz, uwalniając pełne i jędrne piersi. — Reszta należy do ciebie, Konrad. Pamiętam, jak wspaniałe są twoje dłonie. — Podeszła bliżej i uśmiechnęła się łobuzersko. — I te twoje odciski... tak samo szybko podniecają, jak dawniej? Bezradnie obserwował, jak unosi jego dłonie ku swoim piersiom. Nie było sensu się opierać — zawsze wygrywała, więc wygra i tym razem. W takich wypadkach jego dłonie zachowywały się, jakby miały własną wolę. — Nic się nie zmieniłeś, kochany. — Rozpięła ostatni guzik i zdjęła bluzkę wraz ze stanikiem. — Och, nie wytrzymam już długo... Rozpięła spódnicę i szepnęła: — Zdejmij ją... Uwielbiam, jak to robisz... och, proszę... Teraz zadziałał instynkt. Tak często kochali się w ten właśnie sposób, że kciuki same znalazły właściwe miejsca i powoli ściągnęły materiał z jej bioder. Przyklęknął, gdy spódnica osunęła się na podłogę. — Teraz majtki — szepnęła zmysłowo. — Powoli... zrób to naprawdę wolno... Zrobił, co kazała, i wtulił twarz w jej brzuch. Ujęła go za włosy i jęknęła. — Chodź do łóżka... — uniosła jego głowę tak, że między piersiami mógł spojrzeć na jej twarz. — I rozbierz się albo nie, ja cię rozbiorę jak zwykle... chodź, kochany... Odwróciła się i ruszyła ku drzwiom sypialni. Zatrzymała się w progu, zapalając światło, a Braun jakby w transie podążył za nią. 148
.— Nadal jesteś piękna — stwierdził, gdy zdejmowała kapę wypinając przy okazji pośladki. Odwróciła się z uśmiechem, oblizując zmysłowo wargi i poleciła: — Poczekaj tam, gdzie teraz jesteś, chcę ci coś pokazać. — I jednym zwinnym ruchem znalazła się na łóżku. — Pamiętasz, co zawsze lubiłeś obserwować? Doskonale pamiętał, więc stał bez ruchu, patrząc, jak przekręca się na plecy i rozsuwa nogi. Ani na sekundę nie spuścił wzroku z jej ciała i jedynie przypadkiem zerknął na jej twarz. Dopiero wtedy dotarło do niego, co zamierzała zrobić od chwili, w której go rozpoznała. Jej dłoń była pod poduszką, a to nie należało do zwyczaju. Gdy spojrzał, wyłoniła się spod niej z niewielkim pistoletem, którego wylot lufy skierowała natychmiast ku niemu. — Ewa! Słysząc to wiedziała, że czas się skończył — ujęła broń oburącz i nacisnęła spust w chwili, w której Braun zaczął uskakiwać w lewo. Huk wystrzału wypełnił małe pomieszczenie, lecz pocisk nie zwalił go z nóg. Nacisnęła spust ponownie, gdy wyszarpnął z kabury pistolet. W szybszym wydobyciu broni przeszkodziła mu ściana. Zaczął podnosić broń, gdy kula trafiła go w pierś i cisnęła do kąta. Odruchowo pociągnął za cyngiel tyle razy, ile zdołał... Był pewien, że strzelił co najmniej cztery razy, a potem ocknął się na podłodze, zastanawiając się, gdzie trafi go kolejna kula. Kiedy przez kilkanaście sekund nic go nie trafiło ani nie rozległ się żaden dźwięk, powoli uniósł się na łokciu i spojrzał na łóżko. Dostrzegł skopaną pościel i nieruchomą nogę. Ponieważ ból ani nie nasilił się, ani nie zmalał przy poruszeniu (a bolało go całe ciało), przyklęknął, oparł się o nocny stolik i z wysiłkiem stanął, chwiejąc się na dziwnie niepewnych nogach. Gdyby nie pobliska ściana, natychmiast by upadł, a tak miał okazję podziwiać własne rękodzieło: nagiego trupa Ewy z odstrzeloną lewą połową klatki piersiowej. Schylił się po pistolet i aż go zgięło z bólu. Resztką sił wyprostował się i wsunął broń do kabury. W głowie tłukło mu się jedno, niczym zacięta płyta: wykonał zadanie. Na tym kończyła się jego rola. Odruchowo ruszył ku drzwiom, ale dopiero w połowie korytarza dotarło do niego, że ktoś dobija się do drzwi wejściowych. 149
Drzwi runęły i zdał sobie sprawę, że trzyma w dłoni pistolet — nie może dać się wziąć żywcem, bo... bo co? Na to pytanie nie znalazł odpowiedzi, gdyż rozległy się kolejne strzały, coś trafiło go w brzuch i runął na plecy. Był martwy, gdy do mieszkania wpadł pierwszy policjant z Sekcji do Spraw Narkotyków, nadal trzymając oburącz pistolet, i znieruchomiał, mierząc pomiędzy otwarte oczy zabitego. Trasę, którą przebył Braun, zdołano odtworzyć z biletów lotniczych, pomimo tego że druga kula przeszyła je na wylot.
I Jeszcze tego samego dnia te informacje poprzez pułkownika Ludena, dowódcę Królewskich Holenderskich Marines, trafiły do Geyera jako najbardziej zainteresowanego eks-Stasi, ten zaś przefak-sował je wraz z informacjami o Braunie do Pragi, dając Ryngowi kolejny ślad powstały w wyniku błędu przeciwnika.
9. PODEJRZENIE Życiorys Malika od najmłodszych lat był tak sztandarowy, że bez problemów przyjęto go do najlepszej szkoły oficerskiej, a potem do partii. Zarówno w armii, jak i w partii dostrzeżono jego entuzjazm i uznano za młody talent. Ponieważ był jednym z głównych organizatorów zjazdu w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym roku, na którym władzę uzyskały najbardziej prawicowe elementy partii komunistycznej, uznany został powszechnie za zwolennika reform. Od początku zwalczał Jelcyna, podobnie jak potajemnie sabotował demokratyzację Gorbaczowa i popierał Raskowa w jego staraniach o stanowisko szefa KGB. Raskow co prawda celu nie osiągnął, ale wpływom Malika zawdzięczał swoją pozycję, a było to również stanowisko związane ze sporą władzą. Problem z Malikiem polegał na tym, że nie rozumiał, jak daleko on, Malik, gotów jest pójść, by dopiąć swego celu. Jako głównodowodzący Strategicznych Wojsk Rakietowych nigdy nie wątpił, iż USA można pokonać z zaskoczenia ani też nie obawiał się rakiet klasy Trident. Był przeciwny uzbrojeniu strategicznemu, które tak urzekło Gorbaczowa, i uważał, że program Gwiezdnych Wojen stanowi groźbę dla międzynarodowej równowagi sił. Co więcej — był stuprocentowo pewien, że jeśli zostanie on ukończony i okaże się sprawny, na co wszystko wskazywało, to jego ojczyzna przestanie się liczyć jako mocarstwo. 150
Szacunek, jakim darzył Normana Smitha, rozwinął się niejako na dwóch poziomach, a wszystko zaczęło się w połowie lat osiemdziesiątych, gdy Smith wymyślił oryginalną strategię mającą na celu zneutralizowanie rezerw Związku Sowieckiego i pozostałych państw Układu Warszawskiego. Malik najlepiej wiedział, jak skuteczna była ta strategia, a w przypadku wojny konwencjonalnej wyrządziłaby nienaprawialne szkody. Ktoś tak pomysłowy powinien być wykorzystany ku obopólnej korzyści. Nie było ku temu okazji, gdyż świat Malika stanął na głowie — postkomunistyczne państwa pognały ku demokracji, próbując równocześnie gospodarki rynkowej, gdy tylko runął Mur Berliński. Rozsądna dotąd strategia NATO stała się anachronizmem i Smith złożył rezygnaq'ę, ostrzegając o niebezpieczeństwach wynikających ze zbyt szybkiego akceptowania nowej sytuacji. Ponownie jego postępowanie było w pełni zrozumiałe i godne szacunku. Stany pozostawały potęgą tak długo, jak długo miały silnego przeciwnika. Aż trudno było uwierzyć, że dwaj życiowi antagoniści mogą myśleć tak identycznie. Obu chodziło o umocnienie Rosji, choć nie do końca z tych samych pobudek, i tak geniusz Normana został wykorzystany ku ich obopólnej korzyści. Po raz pierwszy spotkali się podczas konferencji rozbrojeniowej w końcu lat osiemdziesiątych, która błyskawicznie zmieniła się w pyskówkę, starannie wyciszoną przez resztę świata. W efekcie tego spotkania, jak się potem okazało, każdy z nich niezależnie od drugiego zgodził się z przeciwnikiem w samotności. Wynikiem ich przemyśleń było drugie, czysto towarzyskie spotkanie w Mamai, już po przejściu Amerykanina na emeryturę. Zaproszenie do Rumunii zostało Smithowi przekazane podczas jego codziennego spaceru po nicejskiej plaży przez oddanego Malikowi oficera KGB. Generał zastanawiał się całe trzydzieści sekund — on również darzył Rosjanina szacunkiem. Tydzień później siedzieli w nadmorskiej willi będącej własnością rodziny Arkadego Malika od dwóch pokoleń. Przy tej okazji zresztą obaj spili się uczciwie po raz pierwszy od wielu lat. Okazji było sporo: wspólnota interesów, lojalność każdego wobec ojczystego kraju i wzajemna obrona dzięki wzajemnej sile. Ustalili prosty, przez co tym bardziej bezpieczny, system 151
łączności, jako że zdawali sobie sprawę, iż nie spotkają się, dopóki nie będzie to naprawdę niezbędne, i ułożyli listę osób podzielających ich punkt widzenia. Zawężając ją uzyskali w końcu dwa nazwiska — po jednym z każdej ze stron: Wallace Ellyson i Grigorij Raskow. Obaj niezbędni do wykonania planu. Co do Haidera zgodzili się później, że Niemcy są bardzo istotną częścią całości, a kandydaturę wysunął Raskow, znając go z czasów Stasi. Oficera KGB — tego samego, który złożył Normanowi propozycję w Nicei, a który służył za tłumacza, gdy obaj byli zbyt pijani albo wdawali się w zbyt techniczne szczegóły — Malik zastrzelił ostatniego dnia na dowód dobrej woli. Z pokładu jachtu Rosjanina wspólnie wrzucili do morza obciążonego kamieniami trupa. Teraz byli także wspólnikami w zbrodni, a niewiele rzeczy łączy ludzi równie mocno. Oficer zresztą i tak musiał zginąć, gdyż wiedział zdecydowanie zbyt dużo i przestał już być niezbędny. Im szybciej gospodarki byłych republik czy państw komunistycznych podupadały, tym szybciej zyskiwały na popularności idee, które propagowali ich ludzie. W Odessie, Lwowie i innych miastach, gdzie zabrakło żywności, tłum szturmujący koszary został ostrzelany ostrą amuniq'ą, co tylko przyspieszyło bieg spraw. Poza tym w koszarach i tak niewiele było jedzenia, którego poszukiwali cywile. W Sankt Petersburgu, Krasnodarze i Gorkim tłum spalił budynki rządowe i powywieszał urzędników na latarniach. W Smoleńsku, Kursku i Wołgogradzie doszło do otwartej rebelii, gdy wojsko odmówiło strzelania do głodnych cywilów. Niepokoje zapoczątkowane w tych miastach rozszerzyły się na teren całego kraju szybciej niż zaraza. Potem nastąpił nieudany zamach stanu, zmiany we władzach i likwidacja partii komunistycznych oraz czystka w KGB. W rezultacie powstała Republika Rosyjska, będąca doskonałym celem zamierzeń. Zarówno Smith, jak i Malik doskonale zdawali sobie sprawę, że społeczeństwo — obojętnie jak źle traktowane, głodne i złe — nie powstanie przeciw władzy, nie mając przywódcy. Malik miał do dyspozyq"i kadry usunięte przez pieriestrojkę i choć nie był idealnym kandydatem, to jednak zdecydowanie najlepszym. Pozostał jedynie drobiazg — jak Smith miał kontrolować choleryka dysponującego arsenałem nuklearnym. 152
— Stasi to skrót od Staatsicherheit — wyjaśnił Gannett, wymawiając pełną nazwę wolno i wyraźnie. —Wschodnioniemieckie Ministerstwo Bezpieczeństwa wzorowane na KGB i przyznać należy, że najbardziej zbliżone do doskonałości ze wszystkich podobnych instytucji istniejących na świecie. Kontrolowało wszystko, a biorąc pod uwagę wielkość NRD, liczebnością, osiągnięciami i ambicjami było tym, o czym KGB mogło jedynie marzyć. Zatrudniało ponad sto tysięcy ludzi... — Proszę sobie darować detale — przerwał mu Ellyson. — Nie prosiłem o wykład z historii wywiadu. Nieraz zapewniano mnie, że macie znacznie większe możliwości odnalezienia mojej córki niż lokalne władze. Ponieważ otrzymuję polecenia z tego samego źródła, to choć nie znam szczegółów powierzonego wam zadania, nie mam w tej sytuacji innego wyboru, jak tylko poprzeć wasze wysiłki. Nie należy jednak do moich obowiązków wysłuchiwanie wykładów o nie istniejącej już organizacji wywiadowczej, wicr przejdźmy do rzeczy: za godzinę mam zdać raport naszemu wspólnemu zwierzchnikowi i chciałbym się wreszcie dowiedzieć, czy coś osiągnęliście, czy też stan waszej aktywności wynosi zero? Chance i Ryng spojrzeli na siebie wymownie, za to Gannett nie dał za wygraną. — Panie ambasadorze, Stasi nie istnieje jedynie oficjalnie i w teorii. Holendrzy, Francuzi i Niemcy mają dowody, iż wielu jej członków przeszło do podziemia, gdzie działają w pewnym sensie aktywniej niż do tej pory... — Możemy o nich podyskutować, gdy moi spece od wywiadu przedstawią mi taką opinię, i to naturalnie popartą przez raporty CIA. Jak długo Waszyngton oficjalnie nie uznaje ich istnienia, według mnie ich nie ma. Poza tym, co oni mają wspólnego z porwaniem mojej córki? — Nie mamy pewności, ale wiemy, że paru z nich było bezpośrednio w to zamieszanych, a co najmniej jeden jej pilnował. Przez cały czas wypływa nazwisko... — Proszę nie opowiadać mi nie sprawdzonych hipotez. Chcę faktów, a nie czczej gadaniny! Tym razem lodowaty ton zmroził nawet Gannetta, który 153
przyznał uczciwie sam przed sobą, że nic nie rozumie. Ełlyson nie cierpiał wojska, to fakt, ale ktoś w takiej jak on sytuacji powinien być wdzięczny za każdą pomoc i informację o córce. Tymczasem facet niczym się nie martwił, a stawiał się tak, jakby był udzielnym księciem, a nie mianowanym urzędnikiem. W dodatku słowa nie pisnął żonie, nadal przekonanej, że córeczka zjeżdża z ośnieżonych stoków. Coś tu było zdecydowanie nie tak. — Wiemy, że Kat, pańska córka — dodał Gannett, widząc, że Ellyson wybuchnie lada chwila — została wywieziona z Frankfurtu około trzydziestu sześciu godzin temu. Zmiana samochodów miała miejsce w Norymberdze i wtedy śledzący stracili ich z oczu... — Jacy śledzący? — Ellysona dosłownie uniosło z krzesła. — GIGN — odparł wolno i wyraźnie Ryng, zabierając głos pierwszy raz od rozpoczęcia tego przesłuchania. — Nie dowiedzieli się o tym oficjalnymi kanałami, ale w takich sprawach to normalne. Normalne też jest, że się włączyli, zresztą rozkaz, by to zrobili, przyszedł jeszcze w trakcie akcji. Podobnie jak do innych jednostek antyterrorystycznych w całej Europie, które obecnie prowadzą skoordynowaną akcję. Prezydent Crandall faktycznie zrobił, co mógł. Dopóki jednak nie dopracujemy spójnego systemu łączności, porywacze zawsze będą o krok przed nami. Zamiana samochodów jest doskonałym tego przykładem. Wracając do tego, co mówił Gannett: przez cały czas wypływa nazwisko innego eks-Stasi — Haidera. Oficjalnie nie żyje, ale niemiecki wywiad wziął sprawę ostro pod lupę. Szok ambasadora na dźwięk nazwiska Haidera był wyraźny dla wszystkich. — Więc... więc, jeśli już jesteśmy tak blisko... to jak... — wyjąkał. — Mieli więcej szczęścia niż rozumu — wyjaśnił Chance. Ambasador zdążył się opanować. — W takim razie dlaczego nie wiecie, kto to zrobił? — spytał nerwowo oblizując usta. — Ten, jak mu tam...? — Dlatego mówiłem o Stasi — westchnął z ulgą Gannett. — Uważamy, że eks-Stasi jako organizacja, a nie jako pojedyncze osoby jest wplątana w całą tę sprawę. — Proszę w takim razie kontynuować, teraz rozumiem, dokąd 154
zmierza wasze rozumowanie. — Ellyson znów był sobą, czyli nadętym snobem. — Jestem pewien, że zdajecie sobie sprawę, panowie, jak mecząca jest dla mnie ta cała sytuacja. — GSG-9 interesuje się byłymi funkcjonariuszami Stasi od dłuższego czasu. Większość zeszła do podziemia po upadku komunistycznego NRD, ale ostatnio sporo trupów byłych funkcjonariuszy pojawiło się w różnych dziwnych miejscach. Jeden w mieszkaniu, w którym przetrzymywano pańską córkę. Porwanie to doskonały sposób na zwiększenie zasobów gotówki. Ellyson przeniósł wzrok na Chance'a, który najmniej się odzywał, wiedząc z doświadczenia, że ci, którzy milczą, są z zasady najgroźniejsi lub najbardziej podejrzliwi. Postanowił wiec go sprowokować. — Panie Chance, jest pan dziś wyjątkowo milczący, proszę mi powiedzieć, co pan o tym wszystkim sądzi. Kocham Katherine i martwię się o nią cały czas. Wydaje mi się, że pana jej los najmniej z nas wszystkich obchodzi. — Odnosi pan niesłuszne wrażenie, panie ambasadorze. Nie jestem specjalistą, ale współdziałałem już z grupami antyterrorystycznymi i co nieco się od nich nauczyłem. W tym przypadku skoro dotąd nie zabili dziewczyny, to nie było to ich celem. Zachowują się wysoce profesjonalnie, a więc z pewnością mają jak najbardziej konkretny cel, jeśli go osiągną, wątpię, by jej się coś stało. Skoro dotąd się nie odezwali, zaczynam poważnie wątpić, czy chodzi im o pieniądze. — A o co? — spytał dziwnie cicho Ellyson. — Pojęcia nie mam — przyznał Chance, utwierdzając się w pierwszym wrażeniu, faktycznie nie lubił ambasadora. — Wiem natomiast o Stasi jedno: nie należy ich lekceważyć. Wallace wypuścił powietrze z lekkim gwizdem, wyraźnie starając się nad sobą zapanować. — Rozumiem, że potrzebni są specjaliści od porwań i zamelduję o tym przy kolejnej rozmowie z Białym Domem — oznajmił po chwili zwykłym, czyli oficjalnie nadętym tonem. — Ponieważ, jak słyszę, uważacie za stosowne omawiać z obcokrajowcami kwestie, które powinny pozostać tajne, pozwolę sobie przypomnieć, że moja żona nadal o niczym nie wie i zrobię, co w mojej mocy, aby tak pozostało. Po czym wstał dając znać, że audiencja skończona. 155
— Serdeczne kondolencje — oznajmił Chance, ledwie znaleźli się w gabinecie Rynga. — Współpraca z dupkiem w stylu ambasadora musi być przykrym doświadczeniem. Całe szczęście, że ja nie muszę go długo znosić. Nie trawię faceta i mogę na to przytoczyć z tuzin powodów. — Daj sobie spokój — mruknął Gannett. — A to z powodu, że to kumpel Crandalla. — I patentowana dupa z uszami, o rączce nie wspominając — sapnął Chance. — Ale kumpel tejże wyżej wymienionej dupy zamieszkuje w Białym Domu — zamknął dyskusję Ryng. Dokładnie o dwunastej piętnaście, to jest o zwyczajowej porze lunchu, Ellyson poinformował sekretarkę, że idzie na spacer po posiłku i nie wie dokładnie, o której wróci. Z powodów bowiem dla siebie samego niezrozumiałych zrezygnował z budki telefonicznej przy placu Maltańskim i wybrał zastępczą, położoną w pobliżu zabytkowego kościoła św. Wacława. Dotarł tam po dłuższym spacerze wzdłuż Wełtawy i po Starówce z uważnym studiowaniem wystaw oraz zabytków. W rzeczywistości jednak gros uwagi poświęcał ludziom, a konkretnie sprawdzaniu, czy przypadkiem ktoś go nie śledzi. Uspokojony wszedł do środka, zamknął starannie drzwi i wybrał numer w Nicei. Po trzecim sygnale odezwał się znany głos: — Bonjour, dobry wieczór, tu rezydencja generała Smitha. — Pan Wallace do generała Smitha — przedstawił się też zwyczajowo, a gdy Norman podszedł do telefonu, znów zaczął od pytania o notowania giełdowe, bynajmniej nie czując się dobrze w roli tajnego agenta. Prawdę mówiąc, było mu głupio. — Naturalnie, że mam czas, Wallace. Wiesz, że nigdy nie mam nic przeciwko okazjom, by coś zyskać — odparł ze śmiechem Smith. — To uważaj, bo tym razem możesz wiele stracić — warknął rozeźlony tą radością Ellyson. — Twoi ludzie zostawili ślad wyraźniejszy niż świnia, która prysnęła spod noża! 156
— Uspokój się i powiedz, o co chodzi, wolno i wyraźnie... — To przestań pieprzyć i posłuchaj! W naszej ostatniej rozmowie wspominałem ci o sukinsynie nazwiskiem Ryng, kapitanie Ryngu, który zaleca się do Katherine. Mam nadzieję, pamiętasz, że to SEAL, zbyt stary, by trafić w pole. Ktoś mi go wsadził jako attache. Teraz on i jego kumple nie tylko są na tropie Katherine, ale twierdzą, że w sprawę wmieszana jest eks-Stasi, a jako ciekawostkę znają też nazwisko Haider. W dodatku włączyli do akcji Francuzów i Niemców, cholera, Norman, zaczyna się robić gorąco! — Karl Haider oficjalnie nie żyje. — Też mi tak powiedzieli, ale wątpię, żeby którykolwiek z nich w to wierzył. — Mogą nie wierzyć i tak nic więcej nie znajdą. Haider to ostrożny gość. Czy wiedzą, gdzie jest dziewczyna? — Nie. Stracili ślad w Norymberdze. — Kto stracił ślad? — Jakaś niemiecka jednostka... czekaj, mam ją na końcu języka... te cholerne wojskowe skróty... o! GSG-9, tak ich nazywają. — Kurwa! — Tym razem głos Smitha zdradzał zdenerwowanie. — To jednostka antyterrorystyczna. Są świetni... Jakim cudem zostali w to wplątani?! — Przecież ci przed chwilą powiedziałem! To przez tych pieprzonych SEAL-ów. Oni wszędzie wtykają nos, nie mają za grosz respektu, Norman, oni nam wszystko spieprzą! — Wallace! Uspokój się, do cholery! Odwołaj Rynga albo lepiej sam to zrobię, wykorzystując stare kontakty. Uspokoi cię to? — Norman, masz kłopoty ze słuchem, a może to już uwiąd starczy i skleroza? — zdenerwował się Ellyson. — Pamiętasz, że został wezwany do Stanów? Pięknie, pogawędził z Crandallem i teraz jest nietykalny. Ani ty, ani nikt w Pentagonie tego nie zmieni. Nasz pech, że jego specjalna misja i porwanie Katherine zbiegły się w czasie. — Możesz się dowiedzieć, co to za misja? — Gdybym mógł, to już bym ci powiedział. Próbowałem i Gilbert uprzejmie, ale stanowczo poinformował mnie, że dla własnego dobra lepiej, żebym nie wiedział. Spróbowałem u jego doradców, zaczynając od Jima Clifforda, który zwykle wie nawet 157
o tym, jak Gilbert pierdzi. Tym razem nie wiedział o niczym, nawet kto to jest Ryng. Art Landy tak samo. Dotarłem do Sama Iny, Dona Shorta, Eda Meehana, Hanka Tarona, a nawet do Andy'ego Textorisa. Nikt nic nie wie. Kompletne zero danych. Kryzys i zapewnianie innych, że sobie z nim poradzi, stanowiły chleb powszedni dla generała, ale Ellyson zaczynał zdradzać pierwsze objawy silnego stresu i jak na kogoś, kto miał zostać nowym sekretarzem stanu wzmocnionych i zreformowanych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, nie zachowywał się w tej sytuaq'i najlepiej. — Współpracujemy ze sobą z uwagi na to, że każdy jest dobry w swojej branży. Wallace, zajmij się dyplomaq"ą i przestań martwić o Katherine. Ja się zajmę Ryngiem, OK? — Niech będzie — westchnął ambasador. — Gdzie jest teraz Katherine? — Nie myślisz chyba, że ci powiem przez telefon? Haider zameldował, że jest bezpieczna, cała, zdrowa i potwornie wściekła na tych, którzy jej pilnują. Wiesz, że czasem lepiej za dużo nie wiedzieć, prawda? Przecież kiedy wróci do domu, nie byłoby miłe, gdyby ci się wypsnęło coś na temat tego porwania. Wiesz, że gdyby kiedykolwiek się zorientowała, że byłeś w to wplątany, nie wybaczyłaby ci do końca życia. Jak ją znam, to naprawdę potrafiłaby ci obrzydzić życie. Także zawodowo. — Nie powtórzył mu, oczywiście, argumentów Haidera, z którymi w dodatku się zgadzał; faktycznie łatwiej było kontrolować Ellysona, mając jego córkę. — Mówiłem przecież, że rozumiem. — Wallace doskonale zdawał sobie sprawę, że rozmówca próbuje go ugłaskać na wszelkie sposoby, byle trzymał się z dala od Haidera. — Dobra, w jaki sposób zajmiesz się Ryngiem? — A to już nie twoje zmartwienie, OK? — Nie chcę niczego, co wpłynęłoby niekorzystnie na ambasadę — ostrzegł Wallace. — Miło się z tobą gawędziło i sądzę, że musimy się częściej kontaktować. Inwestycje bywają pełne niespodzianek. Tymczasem, Wallace. — Zmiana tonu świadczyła, że Smith przestał być sam. — Jasne. Do widzenia, Norman. 158
Generał Norman Smith był zbyt doświadczonym oficerem, by nie zdawać sobie sprawy, iż należy przegrupować siły i wprowadzić poprawki do planu. Nadszedł czas zmiany taktyki zgodnie ze zmieniającą się sytuacją. Kapitan Ryng stał się problemem, którego nie przewidział, toteż należało rozwiązać ten problem raz na zawsze. Gorzej, że Ellyson zaczął objawiać pierwsze, być może jeszcze nieświadome, ale niewątpliwe, oznaki wahania. A czegoś takiego Smith nie był w stanie zaakceptować u kogoś, kto miał zająć równorzędne i równie odpowiedzialne stanowisko. * Woronow był zadowolony z wyników przesłuchania, pomimo iż zostało ono nagle i ostatecznie przerwane. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Raskow był jednym z szefów spisku, a przy okazji Paweł załatwił prywatne porachunki z człowiekiem, który próbował go zabić. Z drugiej strony jednak nie ulegało też wątpliwości, iż Raskow zmarł, bo jego, Woronowa, poniosły nerwy, a zawsze był taki dumny z własnego opanowania. Wystarczyło zwolnić we właściwej chwili tempo i Raskow powiedziałby więcej, zamiast dostać zawału. Co gorsza, Woronow nie był w stanie przez to zidentyfikować innych, a zwłaszcza tego najważniejszego, wydającego z Francji rozkazy. Znał tylko jedno nazwisko: Haider, a tego już ganiał Ryng. No i miał tylko część nazwy składu broni... — Moja wina, że nie wiemy więcej — przyznał na koniec relacji zdawanej Markowowi. — Co się stało, to się już nie odstanie — mruknął Marków, nalewając herbatę z ozdobnego samowaru. —Wątpliwości w twoim fachu bywają groźniejsze niż kule. Teraz potrzebujesz alkoholu, a porozmawiamy za chwilę... Z małej lodówki wyjął butelkę wódki i dwie oszronione szklanki. Napełnił je i podał jedną z uśmiechem i słowami: — Prezydentowi się nie odmawia. — Jestem zmęczony, ale nie jestem idiotą — przyznał Woronow i wypił. — Za Amerykanów. Potrzebujemy ich — mamy więcej wrogów, niż sądziłem. 159
— Czujesz się bezpieczny po śmierci Raskowa? — Czułem się, dopóki nie przeczytałem gazet. On nie pracował sam, a w całej Europie Środkowej aż się gotuje. Dziennikarze piszą na zamówienia, a wypadki gonią przypadki... Ktoś potężny, i to z zewnątrz, kontroluje media. Mam czasem uczucie, że ten problem zaczyna nas przerastać. — Nie, dziękuję za ciąg dalszy: jak wypiję drugą, to będę miał ochotę na jeszcze, a muszę zachować jasność myślenia. Choć alkohol robi ze mnie optymistę. — Podobnie jak ze mnie — uśmiechnął się Marków. — Na szczęście nie jesteśmy sami, część przyjaciół udowodniła swą wierność. Niektórzy zjawiają się tylko po to, by wyrazić poparcie, inni z informacjami... nie wiem, ile jest autentycznych, a ile to wypróbowany sposób rozliczania się ze starymi wrogami, ale sam fakt podnosi na duchu... Woronow ugryzł się w język — spisek był znacznie szerszy, niż się spodziewał i podejrzewał, że na liście faktycznych jego uczestników znajdowało się więcej nazwisk, niż Marków sądził. Przypominało to nocny, nie kończący się koszmar. Ostatnią jednak rzeczą, której potrzebował, był spanikowany prezydent. — Sądzę, że nie mamy wyboru. — Postanowił podtrzymać go na duchu. — Będziemy musieli zorganizować jakieś spotkanie tych najbardziej godnych zaufania. Muszą zrozumieć, że nie są sami, mnie nie zaufają nagle, a więc ja nie mogę tego zorganizować. Nie ulega natomiast kwestii, że w samym zebraniu pan nie powinien uczestniczyć. Byłaby to zbyt piękna okazja dla naszych przeciwników, by za jednym zamachem wyeliminować większość opozycji. Spotkanie powinno się odbyć gdzieś w pobliżu Moskwy, by każdy mógł tam samodzielnie dotrzeć, lotniska i dworce są zbyt dobrze obserwowane w takich wypadkach. I nie w jednej grupie: dwa spotkania tego samego dnia. Rozkazy muszą pochodzić od prezydenta i musi im pan osobiście wytłumaczyć, że jestem pańskim przedstawicielem. I że muszę tym razem współpracować z Amerykanami... to właśnie może być najtrudniejsze. — Crandall podczas ostatniej rozmowy powiedział, że również zamierza się oprzeć tylko na najbliższych współpracownikach — mruknął Marków, wiedząc, że to jedyne rozwiązanie. 'l — Wojny cieni 160
Wóz z garażu ambasady podstawiono pod główne wejście w parę minut po telefonie Rynga, którego najpierw powstrzymała rozmowa z Geyerem, dzwoniącym z Niemiec, a potem rewelacja Davida o związku z czasów Stasi pomiędzy Ewą Werth a Konradem Braunem. Dane te właśnie nadeszły razem z informacjami, jakie ujawniła rewizja w berlińskim mieszkaniu. Głównym łupem padły sfałszowane paszporty, których zawartość faksowano do służb granicznych całej Europy. To było coś, co mogło stanowić przełom w sprawie, i drobne spóźnienie nic nie znaczyło w porównaniu z tymi rewelacjami. Żeby nie tamować ruchu, wartownik przed bramą przeprowadził podstawionego mercedesa na położony po drugiej stronie ulicy parking, zarezerwowany dla wozów na dyplomatycznych numerach. Zainteresowano się nim i to gwałtownie w chwili, w której Ryng stanął w drzwiach ambasady, ponieważ stary mercedes niespodziewanie eksplodował, i to w dość specyficzny sposób, wskazujący, że nie chodziło o atak terrorystyczny na Amerykanów jako takich, tylko o zlikwidowanie pasażerów. Ładunek podłożono bowiem pod podłogą, tak by wybuch poszedł w górę, a nie, jak przy samocho-dach-pułapkach, na boki powodując straty wokół wozu. Musiano też dodać napalmu lub innej łatwopalnej substancji, gdyż płomienie były tak silne, iż po zakończeniu akq'i straży pożarnej, która zjawiła się naprawdę szybko, z wozu została stopiona masa metalu. Nikt, kto siedziałby wewnątrz, nie miał cienia szansy na przeżycie zamachu. Przez przypadek jedyną ofiarą stała się kobieta z dzieckiem, przechodząca obok w chwili wybuchu. Na widok zmasakrowanych zwłok Jego Ekscelencja Ambasador Wallace Ellyson pozieleniał, zbladł i całkowicie stracił pewność siebie. Uważał się za bezwzględnego, ale nie był mordercą. Jeśli tak wyglądało „zajęcie się" problemem przez Normana, to najwyższy czas, by przemyśleć najbliższą przyszłość. I nie tylko najbliższą... * Malik dowiedział się o wybuchu prawie równocześnie z Elly-sonem, choć na krok nie ruszał się z Moskwy, i omal go szlag nie trafił. Zamach musiał być pomysłem Ellysona i był kardynalnym
błędem, obojętnie — udany czy nie. Ellyson nie miał pojęcia o rozgrywkach cieni, jego posuniecie świadczyło o piramidalnej głupocie, gdyż zwróciło uwagę, zupełnie niepotrzebnie zresztą, na wiele spraw i na samego ambasadora. Zarówno oficjalne, jak i poufne wiadomości nie precyzowały, kto miał użyć tego samochodu, toteż Malik nie miał pewności, ale podświadomie czuł pismo nosem. I pomyśleć, że jeszcze parę dni temu wszystko szło całkowicie zgodnie z planem! Teraz nie dość, że Raskow, którego lubił i szanował, zniknął, a najprawdopodobniej już był martwy, to jeszcze drugi z tuzów całej operaq"i w tak kretyński sposób się zachowywał. Ellysona znał słabo, ale szczerze od początku nie lubił. Co gorsza, takie nieodpowiedzialne zachowanie mogło oznaczać, że przeciek, który nastąpił, mógł obejmować samego ambasadora. Tamtego wieczora nad Morzem Czarnym Norman Smith wyjaśnił mu rolę Ellysona — jako przyszłego sekretarza stanu. Smith miał zamiar osobiście dopilnować, by to nastąpiło, a to dlatego, że choć Ellyson był nadętym dupkiem, mającym wręcz organiczny talent do zrażania sobie ludzi, stanowił doskonały przykład bezwzględnego manipulatora politycznego, znakomicie scharakteryzowanego przez Macchiavellego w dziele zatytułowanym „Książę". W dodatku Smith lubił tok myślenia Ellysona, który streścił następująco: USA może przetrwać jedynie w obecnej postaci, to znaczy jako mocarstwo, żeby to jednak było możliwe, musi nadal mieć mocną gospodarkę, co najskuteczniej osiągnąć przez posiadanie na całym świecie silnych kontyngentów wojskowych. Jest to zadanie niewykonalne bez silnego przeciwnika, znającego reguły gry i stosującego się do nich, tak jak generalnie robiła to dotąd Rosja. Przy nowym przywództwie i lepszych nieofiqalnych kontaktach na odpowiednim szczeblu można będzie całkowicie wyeliminować problemy z przeszłości ku obopólnej korzyści. Ellyson w dodatku był jednostką pokojowo nastawioną i choć wolał działać z pozycji siły, za najrozsądniejsze rozwiązanie uważał kompromis. Według mego Układ Warszawski i silna Rosja stanowiły podstawę stabilności USA. Poza tym realna groźba konfliktu oznaczałaby większą władzę dla prezydenta, na co wszyscy zgodziliby się bez większych oporów i co mogło doprowadzić do łagodnej dyktatury. Największą zaś zaletą Ellysona było to, że nie rozgłaszał swych 162
poglądów, dzięki czemu liberalnie nastawieni politycy i wyborcy nie uważali go za przeciwnika. Był osobą trudną do rozszyfrowani gdyż mówił to, co uważał za stosowne, choć mogło to być całkowici sprzeczne z jego poglądami. Kłamstwo dla osiągnięcia celu było dlań normalne, a ponieważ łgał doskonale i przekonująco, co stanowiło jego atut, i jak dotąd nikt nawet nie domyślał się jego prawdziwych przekonań. Poza wyjątkowo wąskim gronem, z którym podzielił się nimi bez kłamstw. Pięknie, ale Malik przypominając to sobie wcale nie poczuł ulgi. Wręcz przeciwnie. Doszedł do logicznego wniosku, iż albo wszyscy, albo przynajmniej jeden ze wspólników spoza Rosji (czyli Ellyson) działał niezależnie i głupio, nie biorąc pod uwagę skutków, jakie tego typu działania mogły mieć wobec przyszłości Rosji. Czując, że za chwilę trafi go nagły szlag, Arkady Malik zdecydował, że czas najwyższy albo ustawić wspólników, albo zacząć działać samodzielnie.
10. ZAPOWIEDŹ ZŁA
VV Polsce zamieszki na tle żywności wybuchły najpierw w mniejszych miastach. Jako pierwsze doświadczyły ich Olsztyn i Radom. Spowodował je nie brak żywności, ale jej ceny, przekraczające możliwości przeciętnego obywatela. Zaopatrzenie i sytuacja ludności były nieco lepsze niż w czasach na przykład Gomułki, ale ludzie mieli dość, obiecywano im bowiem złote góry, a sytuacja wyglądała wręcz żałośnie. Gospodarka rynkowa, dostatek mięsa, koniec kolejek i pełne wszelakich dóbr sklepy. Tak się stało, tyle że ogólny poziom życia znacznie spadł i przeważającej większości społeczeństwa nie stać było nie tylko na luksusy, ale nawet na stosunkowo niski poziom życia, do jakiego przyzwyczaiły go rządy komunistyczne. Marzenia bardzo łatwo zniszczyć i to właśnie nastąpiło z rozmaitych powodów. Społeczeństwo nie zdawało sobie sprawy, jak zrujnowana jest gospodarka kraju i jaką cenę Zachód zapłacił swego czasu za wolność rynkową. I, prawdę mówiąc, miało to głęboko gdzieś. Ludzie wiedzieli jedno — że z dnia na dzień żyje im się gorzej, i mieli tego serdecznie dość. Rozruchy wywołały plotki. Plotki o brakach żywności, korupcji, nadużyciach rządu i paru innych starannie wybranych tematach, z których zwykły człowiek niewiele rozumiał, ale które dokonale grały na emocjach. Policja była bezsilna — przez ostatnie dwa miesiące jej reputaga 164
została zszargana przez serię afer, dokładnie opisanych w lokaln prasie, i funkcjonariusze po prostu odmówili wyjścia na ulicę. Tajemnicze zaginięcia i wypadki, które dotknęły ludzi cieszącyc" się szacunkiem mas, wyeliminowały i to źródło uspokojenia tłumu. Nowy szef Solidarności w Olsztynie prawie zachęcił ludzi do zamieszek. Zredukowane wojsko wyszło na ulicę, ale po oddaniu salwy ostrzegawczej odmówiło strzelania do d monstrujących. Tłum na szczęście nieco oprzytomniał, słyszą strzały. Sytuacja bynajmniej nie wróciła do normy, a wręcz odwrotnie — sprzyjała polaryzacji stanowisk i prostą drogą zmierzała ku chaosowi. Haider nie widział potrzeby powrotu do Polski. Polska była gotowa. Maria Martinu była nader atrakcyjną kobietą, na którą mężczyźni patrzyli z podziwem. Nawet ci, którzy ją dobrze znali. By" doskonale wychowana oraz zgrabna i ładna, częściowo dzięki łaskom natury, częściowo dzięki drogim strojom dobieranym z doskonałym gustem. Pyszniła się długimi, czarnymi włosami i głębokimi, ciemnymi oczyma o niezgłębionym wyrazie. Często sam uśmiech wystarczał, by przekonać partnera, iż nie ma raq'i. Była też najlepszą agentką Statni Bespecnosti, czyli StB — czechosłowackiej tajnej poliq'i. Gdy w wyniku pokojowej rewolucji do władzy doszedł Wacław Havel, bez problemu zmieniła zatrudnienie — została rządową hostessą, co przy nienagannych manierach i wrodzonej urodzie nie było zbyt trudne, zwłaszcza że star. znajomości nadal procentowały. Nowy rząd zdawał się także bardziej doceniać jej talenty niż poprzedni. StB, podobnie jak inne służby w sąsiednich państwach, oficjalni przestało istnieć, ale w praktyce zeszło do podziemia. W ciągu kilku miesięcy jej szefowie nawiązali łączność i współpracę z Securitate, Stasi i KGB, toteż jedynie kwestią czasu było ponowne nawiązanie kontaktu z Marią i przypomnienie, że współpraca jak dotąd ni została ofiq'alnie zakończona. Formalnie StB przestało istnie' praktycznie działało nadal, choć mniej liczne i przedsiębiorcze, gd tak pragnęli ci, którzy kierowali w podziemiu tą organizacją. 165
Karl Haider nie był związany z działalnością Marii, ale znał ją i jej osiągnięcia. Traktował agentkę z szacunkiem graniczącym z podziwem, co jak na niego było rzadkością. Zdecydował, planując operaq'ę, że po porwaniu Katherine Ellyson będzie najbezpieczniejsza w Czechach, gdzie wścibskie GSG-9 miało zdecydowanie ograniczone możliwości. Teraz, gdy kolejna próba ucieczki omal nie zakończyła się sukcesem, miał serdecznie dość przedsiębiorczej panienki. Gdyby nie fakt, że Wallace był niezbędny dla sukcesu operaq'i, pozbyłby się zakładniczki absorbującej tak ludzi, jak i czas. Zakładał, że nikt z poszukujących nie wpadnie na to, iż przetrzymuje dziewczynę w Czechach 0 parę godzin jazdy od Pragi, co dodatkowo zwiększało szanse sukcesu. Naturalną konsekwenq'ą było, iż opiekę nad nią zlecił Marii Martinu, której kompetencje jako gospodyni i strażniczki nie ulegały wątpliwości. Określiła to zadanie jako idealne dla „anioła stróża" i była gotowa, gdy zakładniczka dotarła do wybranego wcześniej lokalu. * Kat stojąc w drzwiach sypialni rozglądała się po kuchni. Jakaś obca kobieta, odwrócona do niej plecami, myła w zlewie naczynia. Znajdowała się w górach — pamiętała ostre powietrze i śnieg, gdy wysiadała z mercedesa, ale poza tym niewiele. Ktoś na nich czekał — miła i atrakcyjna kobieta, mówiąca doskonale po angielsku. Kierowca poinformował ją, że dotarli do celu, wypił herbatę 1 odjechał. Kat też wypiła i dopiero teraz dotarło do niej, że w napoju musiał być środek nasenny, jako że przyjechali o świcie, a teraz dopiero wschodziło słońce — przespała jak zabita prawie dwadzieścia cztery godziny. — Gdzie my, do diabła, jesteśmy? — spytała zła na samą siebie. Kobieta odwróciła się, maskując uśmiechem zaskoczenie, i Kat rozpoznała wczorajszą gospodynię. — Jest to jedna z tych rzeczy, których nie mogę ci powiedzieć — odparła. — Aha. A co jeszcze możesz oprócz podawania środków nasennych? 166
— Wiele. Co się tyczy tabletki, była całkowicie niegroźna, a potrzebowałaś odpoczynku. Jeśli się dobrze zrozumiemy, to obiecuję ich więcej nie stosować. Nie jestem podobna do Karla, możesz mi wierzyć — pokazała jej niewielki rewolwer z krótką lufą, schowała go do kieszeni i wyciągnęła rękę. — Nazywam się Maria Martinu i miło mi cię poznać. Wczoraj nie było okazji do formalnej prezentacji. Kat nie podała jej ręki, za to przyjrzała się podejrzliwie — skądś znała tę twarz, tylko skąd...? — Czy przypadkiem myśmy się już nie spotkały? — spytała. — Nie, ale wiem, kim jesteś — gospodyni opuściła dłoń. — Obracałyśmy się w tych samych kręgach. — Gdzie? — W Pradze. Oficjalne przyjęcia, na których bywałaś z ojcem. — Znasz mojego ojca? — Zostaliśmy sobie przedstawieni na jednym z bankietów. — Wskazała stół, na którym leżały rogaliki i stał spodeczek z dżemem. — Siadaj, proszę, wiem, że jesteś głodna, a przy kawie spróbuję ci wyjaśnić sytuację na tyle, na ile mogę. Kawa, jak widzisz, parzy się w ekspresie, a ja pierwsza zjem rogalik, który wskażesz. Nie mam zamiaru dawać ci środków nasennych, bo nie ma takiej potrzeby. Nie jesteśmy w drodze i nigdzie nam się nie spieszy. Nie masz dokąd pójść, a moim zadaniem jest opiekować się tobą i zapewnić ci bezpieczeństwo. Kat zastanowiła się chwilę, po czym usiadła, kładąc na stojący po drugiej stronie stołu talerz jeden z rogalików. — Ten może być? — spytała ze złośliwym uśmiechem. — Może. — Maria wyłączyła ekspres i nalała kawy do dwóch kubków, usiadła i zabrała się za rogala. — Są doskonałe, wypiekają je w pobliskiej wiosce. Zadowolona jesteś, czy też mam jeszcze spróbować twojej kawy? — Dlaczego tu jestem? — Kat także zabrała się do jedzenia. — Nie jestem pewna — skłamała Maria. — Nie powiedzieli mi. — Kto to są oni? — Nie wiem na pewno, ale sądzę, że nie tak łatwo zapomnisz Karla Haidera. — Nigdy wcześniej go nie widziałam. Nie mam pojęcia, dlaczego się mną interesuje — przyznała Kat. — W samochodzie prawie nic 167
nie mówił. To, że jesteś jego przyjaciółką, nie najlepiej świadczy 0 tobie. — Przykro mi, ale wiesz, jak to w życiu bywa. Wykonuje się polecenia i jeszcze trzeba świecić oczyma za innych. — Haider chciał, by Maria jak najszybciej się zaprzyjaźniła z zakładniczką; im dłużej rozmawiały, tym bardziej okazywało się, że jest to zadanie przekraczające siły czeskiej agentki.
* Bernie siedząc w pokoju hotelowym Davida w Pradze zastanawiał się nad jego komentarzem. — Sądzisz, że kończy się nam czas? — spytał w końcu. — Święte słowa — przytaknął Chance. — Albo poranne wiadomości układał ktoś ze zbyt wybujałą wyobraźnią. Czytasz codzienne wyciągi z prasy, prawda? Że nie wspomnę o rozrywkowej wersji twojego samochodu. — Ktoś przesadził... — Albo raczej wysadził. Słowa ci się mylą, to przywilej wieku... — Nie chodzi mi o samochód. Ktoś przesadził w straszeniu polityków. Ellyson musi dostawać dokładniejsze raporty niż wyciąg z prasy, a jest spokojny, jakby nic się nie działo. Ba, poza nami 1 Crandallem mało kto w Stanach wie, że porwano mu córkę. Jest albo potwornie opanowany, albo bezlitosny, albo nie ma żadnych powodów do obaw. — Prosił o plan na wypadek, gdyby tu doszło do strzelaniny jak w Polsce? — Nie. — Ciekawe... I co o tym wszystkim myślisz? — Myślę, że masz rację. Zbyt wiele zaczyna się dziać naraz. Wiesz, z początku kręciło się to tylko wokół Rosji, teraz wychodzi, że celem są wszystkie kraje dawnego Układu Warszawskiego. A coś mi mówi, że może chodzić właśnie o wszystko poza Rosją. Może należy zacząć się martwić o własne podwórko, a nie o świętej pamięci Związek Sowiecki. — Przyznaję, że demokracja wszędzie wokół rozłazi się w szwach jak stare portki. Węgry, Polska, Czechy... wszędzie. Poza tym zarówno Wschód, jak i Zachód zwracają dużą uwagę na sytuację 168
w Niemczech, zobacz, co się wyrabia w dawnym NRD... Coś mi się widzi, że siedzimy w puszczy i nie zauważamy drzew. Szukaliśmy według śladów dostarczonych przez Woronowa i ignorowaliśmy to, co powiedział: że część z nich według Markowa prowadzi do Niemiec. W dodatku za bardzo polegaliśmy na dwóch, niezłych wprawdzie, ale nie naszych, służbach specjalnych. Francuzi i Niemcy są dobrzy, ale jak tu łupnie, będą mieli pełne ręce roboty u siebie. Czas już nam się skończył, ktoś po drugiej stronie finalizuje to, co starannie i od dawna planował. Musimy mieć własnych ludzi i to zaraz. — Masz rację. — Ryng równocześnie doszedł do podobnych wniosków, toteż nie tracąc czasu zapisał kilka numerów i podał Davidowi kartkę. — Tu masz domowy numer Tima Kirby'ego. Jest trochę po północy, więc jeśli się nie łajdaczy, to powinien być na miejscu. Powiedz mu, żeby zaczął wysyłać ludzi, ale cywilnymi samolotami i w grupach nie większych niż piętnaście do dwudziestu osób. Nie ma sensu wzbudzać podejrzeń. Tu rozlokuj ich w różnych regionach jako wsparcie dla tubylców. Nie będziemy walczyć za kogoś, ale jest tu sporo Amerykanów, a Crandall chce, żebyśmy w razie czego pomogli tutejszemu rządowi. Poinformował go zresztą o tym, podobnie jak szefów pozostałych rządów w okolicy. Wiedzą, gdzie prosić o pomoc. — Dobra, uzgodnię to z Geyerem i Fernandem. Co myślisz 0 Zespole Szóstym? Zespół Szósty SEAL-u składał się z około stu ochotników z innych grup i specjalizował w akcjach antyterrorystycznych 1 odbijaniu zakładników. — Chcę ze trzydziestu. Kirby jest blisko z Hollowayem, ich dowódcą, więc niech mu wyjaśni sytuację. Niech da najspokojniejszych, bo ostatnią rzeczą, jakiej potrzebujemy, jest przygrywka do następnej wojny światowej. Drugi telefon to numer Henry'ego Huntera. Też domowy, to szef sztabu Crandalla, jeden z niewielu, którzy mogą doń dotrzeć zawsze. Jeśli ktokolwiek zdecyduje, że do wykonania rozkazów nie wystarczy im to, co usłyszą od ciebie, podaj im ten numer, a Hunter już się zajmie rozwianiem ich wątpliwości. — Proponuję, żeby Gannett zabrał się za lokalną koordynację — ma tu spore kontakty nie tylko z Geyerem i Fernandem. 169
— Na razie wprowadź w całość tylko jego. Jeśli Crandall chce poinformować ambasadora, to jego sprawa. To już nie dotyczy ambasady i dyplomacji. Ellyson powinien zacząć się martwić o córkę i reszta przestaje go interesować. Ja muszę porozmawiać z Woro-nowem. Ciekawe, czy dowiedział się czegoś nowego o tych niemieckich korzeniach operacji...
* Telefony rozdzwoniły się wieczorem. Zawsze tak robiono — bez sensu było w dzień zawiadamiać ludzi, że mają się nocą stawić w bazie, gdy wokół biegały wszędobylskie i wszystkowiedzące dzieciaki. Tak więc dzieci szły grzecznie spać, a matki do rana miały aż nadto czasu, by wymyślić jakąś wiarygodną historię nieobecności taty. Żony członków SEAL-u jeszcze przed ślubem musiały zrozumieć i pogodzić się z faktem, że ten system tak właśnie działa i będzie działał. Ci, którzy zostali SEAL-ami, podporządkowali swoje życie prywatne obowiązkom zawodowym. Tak więc w Little Creek w Wirginii telefony rozdzwoniły się po północy. Dowódców zawiadomił Chance, bo tak działał system: SEAL-owie byli niewielkim i zgranym kolektywem. Ci, których zawiadomił David, dzwonili do podwładnych, a oni z kolei do swoich podwładnych. Wiadomość zawsze była taka sama: „Czas się zbierać". Detale omawiano znacznie później, a niewiadoma stanowiła miłą podnietę. Kilka godzin później podobnie zadziałał system w Coronado w Kalifornii. Ostatni numerek z żoną przed wyjściem, krótkie pożegnanie na poważnie — obie strony wiedziały, że nie są to ćwiczenia — i w drogę. Zdarzało się to już wielokrotnie, zawsze gdy gdzieś na świecie szykował się kryzys, zdarzy się ponownie, kiedy pojawi się następny. Z podjazdów odjeżdżały samochody, w domach gasły światła, a w sypialniach szlochały kobiety. Zazwyczaj te młode. Starsze wypłakały już wszystkie łzy, teraz zastanawiały się, kiedy i do nich trafi wiadomość, że to właśnie on nie wrócił z kolejnego zadania. Bo tak nakazywał zdrowy rozsądek i tak wyglądało życie kogoś zdecydowanego na poświęcenie dla sprawy. 170
Woronow rozejrzał się po otaczających go twarzach. Wielu z obecnych zdradzało niepokój — w pomieszczeniu było za dużo oficerów, a każdy nieoficer wiedział z praktyki, że to wróży kłopoty. Inni gawędzili wesoło z nie widzianymi od lat kolegami. Starsi trzymali się z dala od młodszych, co jak Rosja Rosją było zawsze normalne. Na miejsce spotkania wybrano willę na skraju Puszkina, około dwunastu mil na północny wschód od obwodnicy moskiewskiej. W zimie okolica była praktycznie pusta, a domostwo należało do Borysa Nikonowa, średniej rangi urzędnika w Ministerstwie Kultury i przyjaciela z dzieciństwa Siergieja Markowa. Nie była to znajomość rzucająca się w oczy, za to lojalność gospodarza nie ulegała kwestii. Przygotował świeże drewno do kominka i zgodnie z poleceniem wyjechał. Towarzystwo było mieszane — od szpakowatych polityków i wyższych rangą oficerów (niektórych na emeryturze) do młodych gniewnych i niskich stopniem wojskowych. Większość nie była znana szerszym masom, gdyż nie zgadzali się z wszechmocną do niedawna linią partii. Łączyło ich jedno — wierność Markowowi, lub w przypadku młodszych oficerów — Woronowowi. Wierność zrodzona w boju, która nawet w Związku Sowieckim okazywała się trwalsza od zasad systemu. Jednym z ostatnich, którzy przybyli, był generał Wiktor Szaporin, dowódca grupy antyterrorystycznej KGB. Był tu na osobiste zaproszenie Markowa, z którym znali się jeszcze z czasów, gdy ten był pierwszym sekretarzem w Kijowie. Dobiegając prawie czterdziestki Szaporin przeszedł kurs Specnazu, gdzie poznał Woronowa, i był jednym z pierwszych, którzy poinformowali Markowa o krążących plotkach i własnych podejrzeniach. — Witaj, Wiktorze, już się zaczynałem martwić, że nie chcesz mieć z nami nic wspólnego — powitał go wesoło Woronow, gdy nowo przybyły otrzepywał płaszcz ze śniegu. — Aaa, Paweł Woronow... teraz rozumiem, dlaczego tu jestem... Problemy muszą być większe, niż sądziłem — podsumował Szaporin. — Ktoś tu serwuje herbatę czy samoobsługa? 171
— Pełnię rolę gospodarza i z przyjemnością ci naleję — zaofiarował się Paweł. — Żadnej służby ani ordynansów? W co ja się wpakowałem! — jęknął tubalnie Szaporin, przyciągając uwagę wszystkich obecnych. — Sam się obsłużę. Takiemu żołnierzowi jak ty to nie przystoi. Gdzie ten cholerny samowar? Szaporin był wysoki, głośny i masywny, a gdy się uśmiechał, czarne oczka kontrastujące z całkowicie łysą czaszką przypominały guziki. Paweł wskazał gestem odległy kąt, gdzie na ozdobnym postumencie stał dymiący samowar. — Ślicznie, tylko nigdzie nie łaź, chcę z tobą pogadać, zanim zacznie się część oficjalna. Marków był nader zwięzły. — Szaporin zniżył głos i pomaszerował do samowaru. Nie znał wszystkich obecnych, ale oni znali jego. Część z nich zaczynała karierę w KGB, gdzie często biurokraci zostawali oficerami, a jedyną formą walki, jaką znali niektórzy generałowie, było tłumienie demonstraq'i. Szaporin był zaprzeczeniem tego typu oficera i żywą legendą zawodowego żołnierza. Baretki, które nosił, obrazowały praktycznie wszystkie akcje wojskowe podejmowane przez ostatnie trzydzieści lat przez Związek Sowiecki, od Azji przez Amerykę Środkową, Afrykę, Afganistan aż po Bliski Wschód, gdzie był dowódcą wojsk, jak się to oficjalnie nazywało. Stworzył dowodzoną przez siebie jednostkę, gdy porwania samolotów stały się plagą, a po upadku Związku Sowieckiego nawiązał bliskie kontakty z podobnymi jednostkami na świecie, dążąc do maksymalnej skuteczności podwładnych. Obecnie dobiegał pięćdziesiątki, toteż przestał już brać udział w akcjach bojowych, acz nadal uparcie trenował z podopiecznymi. — Tak już lepiej — mruknął wracając z dymiącą szklanką w dłoni. — Wyjaśnij mi na początek jedno, czy w końcu posyłacie mnie na zieloną trawkę, czy też masz zamiar przerobić tych geriatryków na wojsko? — Dwa pudła w jednym strzale. Właśnie dołączyłeś do najwierniejszej grupy rodaków, jaką miałeś okazję w życiu oglądać. — Nie znam wszystkich... skąd pewność, że chcę dołączyć? — Bo podobnie jak ja wierzysz w Rosję i w Markowa — odparł poważnie Woronow. — Wierzę w Rosję... i w Markowa. Poza tym ufam ci. Wal 172
czyliśmy razem i będziemy, jak widzę, nadal walczyć, ale z wami ze Specnazu to nigdy nic nie wiadomo... — A gdyby ktoś próbował zabić Siergieja Markowa? Albo pozbawić go władzy? — To planuje podobne przyjemności dla mnie i zabiję go wahania. — W takim razie faktycznie jesteśmy po tej samej stronie. Szaporin przyjrzał mu się uważnie, ale nie odezwał słowem. * Paweł Woronow zaczaj od podejrzeń, ugruntowanych tym, co wyciągnął z Raskowa, i przeszedł do faktów, do których obecni co chwila dostarczali nowe dane. Nie powiedział jedynie, że Raskow przyjmował rozkazy od kogoś z Zachodu, a także nie ujawnił kontaktów Markowa z Amerykanami. Jak na jedno posiedzenie i tak była to masa rewelacji. Obecni byli typowymi ludźmi radzieckimi, gotowymi na każde poświęcenie, byle uratować ojczyznę, i choć po ostatniej rozmowie z Ryngiem Paweł przyznawał, że Niemcy są ważniejsze, nie mógł tego tak przedstawić zebranym. Dla nich najważniejsza była Rosja. W rezultacie długiej narady powołano zespoły wywiadowcze. Miały one zwerbować w ciągu trzydziestu sześciu do czterdziestu ośmiu godzin po dwóch-trzech godnych zaufania oficerów liniowych. Następnym zadaniem będzie zorganizowanie niewielkich grup bojowych, mających chronić współpracowników i zatrzymywać podejrzanych w większych miastach, jednak tylko w celu przeszkodzenia przeciwnikowi, a nie rozpoczęcia strzelaniny. Najpóźniej po czterdziestu ośmiu godzinach wróg zorientuje się, że ma do czynienia ze zorganizowaną opozycją. Rodziła się chyba jedyna w dziejach Rosji kontrrewolucja, która nie stawiała sobie za cel konfrontacji zbrojnej.
* Norman Smith przyznawał, że kariera starszego rangą oficera rozpuściła go do niemożliwości. Posiadanie sztabu i adiutantów było czymś zupełnie naturalnym, a wydanie rozkazu poprzedzała 173
praca całego grona pomocników, do czego człowiek błyskawicznie się przyzwyczaja i od czego bardzo trudno odwyknąć. Najbardziej brakowało mu stanowiska dowodzenia, na którym bez przerwy uaktualniano sytuaq'ę w miarę napływania danych wywiadowczych i dysponowano systemem łączności mogącym wpędzić w kompleksy każdą telekomunikację na świecie. Teraz jedyne, na czym tak naprawdę mógł polegać, to pamięć. Miał ją doskonałą — nigdy nie zapominał twarzy ani rozmowy, ale to nie było to samo. Aktualny plan został dobrze obmyślony, jego realizacja przebiegała bardziej niż zadowalająco, ale nigdy nic nie wiadomo. Zostało parę nie dokończonych spraw, które najwyższy czas sfinalizować, by świat wrócił do normy, czyli do podziału na dwie strefy wpływów, gwarantującego wszystkim zainteresowanym stabilizację. Do myślących ludzi, zarówno w Stanach, jak i w Moskwie, powinno wreszcie zacząć docierać, że ostatnio wydarzyło się zbyt wiele zbiegów okoliczności, by można to dalej zwalać na przypadek. Teraz trzeba wybadać, ile wiedzą Gilbert Crandall i Siergiej Marków. Haider miał kogoś w bezpośrednim otoczeniu Markowa, kogo mógł, jak twierdził, użyć tylko raz. Właśnie nadeszła ku temu najlepsza sposobność. Kogoś takiego przy prezydencie USA miał on sam.
11. DYSONANS
C Wzkoda, że tak dawno nie spędzaliśmy razem weekendu — zauważył uprzejmie Haider, doskonale zdając sobie sprawę, że urok osobisty nie jest jego najmocniejszą stroną. No, ale jakoś należało zaczynać rozmowy przez telefon. Gdy Maria Martinu wstąpiła do StB, w Pradze przebywali akurat doradcy ze Stasi, modyfikującej czeską służbę, i weekendy spędzała wspólnie z Haiderem. Nie spała z nim z miłości, lecz z poważnego powodu — kazano jej, gdyż był szefem niemieckiej delegacji. On też załatwił jej weekendy z wizytującymi Pragę oficerami KGB, tłumacząc, że w tej branży kontaktów nigdy nie jest za wiele. Przyznawała mu rację z perspektywy lat, co w niczym nie zmieniało sytuacji, że zdecydowanie wolała pracować dla niego niż z nim. — Może kiedyś się to zmieni — odparła równie uprzejmie. — Ale wątpię, żebyś dzwonił, by sobie powspominać? — Jak się sprawuje podopieczna? — spytał zmieniając ton i przechodząc do rzeczy. — Najgorzej jak potrafi. Słuchaj, jedyna forma otumanienia, jaką mogę jej dać, to solidny cios pałką. Je jedynie wtedy, gdy ja spróbuję tego pierwsza, pije tylko to, co ja. Jeśli nie padnie z głodu, nie zmrużę oka, bo gotowa zejść po piorunochronie. Poza tym czuje się dobrze i nawet raczy ze mną rozmawiać. — Miło słyszeć, jak doskonale sobie radzisz — parsknął — 175
I lepiej chwilowo nie zasypiaj, wkrótce przyjedzie zmiennik. Jak tylko się pojawi i będzie uważał na twego gościa, chcę, żebyś zadzwoniła do Tatiany. — Tatiany Biełowej? — spytała podejrzliwie. — Właśnie. Prosto do Moskwy. Zdziwi się, słysząc cię, bo nie widziałyście się od zakończenia jej szkolenia, a to było ładnych parę lat temu. Nie dorównała ci, ale całkiem regularnie uprzyjemnia czas Markowowi. — Robi wrażenie — przyznała ostrożnie, niepewna, czy Haider sugeruje, że może sterować Markowem, czy też coś wręcz przeciwnego. — Tylko dlaczego to ja mam dzwonić? Sam to możesz zrobić albo jeszcze łatwiej twoi ludzie w Moskwie. — Mogę, oni też, tylko wiesz, jak to z rosyjskimi telefonami było i jest. Takie rozmowy zostawiają ślady, a poza tym lepiej, żeby Tatiana na razie nie wiedziała, że biorę w tym udział. Wolałbym też, żebyś ty nie znała mojego przyjaciela, który skojarzył tę kochającą się parkę. Tatiana będzie zadowolona, że dzwonisz — lubiłyście się, jeśli dobrze pamiętam. — I do tego mam dzwonić z budki, żeby utrudnić wyśledzenie mnie? — Dlatego musisz poczekać na zmiennika. O ile wiem, Tatiana w zasadzie siedzi w apartamencie, do którego zaraz podam ci numer telefonu. Wiem także, że dziś nie przewiduje się zajęć rekreacyjnych... Profilaktycznie jednak lepiej byłoby, gdybyś nie wiedziała, kto wydaje rozkazy... Ciąg dalszy rozmowy był jak zwykle zwięzły — dla Tatiany nadszedł czas zapłaty. Dali jej wygodne życie, luksusowe mieszkanie w centrum Moskwy, samochód i garderobę zdolną wpędzić w zawiść większość kobiet żyjących w tym kraju. Teraz miała za to zapłacić udowadniając teorię Marii, głoszącą, że żaden mężczyzna nie oprze się ładnej i inteligentnej kobiecie, jeśli czas, miejsce i okazja są odpowiednie. Tatianę i Markowa parę lat temu poznał ze sobą Malik, dalej sprawami pokierowała Tatiana. Z początku było to zauroczenie starego mężczyzny młodą kobietą, ale szybko przekształciło się ze zwykłego seksu w głębokie uczucie — przynajmniej ze strony Markowa. Mieszkanie Tatiany stało się dlań oazą wytchnienia od problemów otaczającego go świata. 12 — Wojny cieni 176
Tatiana opowiedziała to wszystko Marii rok temu podczas wspólnych wakaq°i nad Morzem Czarnym, o których ani Malik, ani Haider nie mieli pojęcia. Gdyby mieli, prawdopodobnie zalałaby ich nagła krew. Co gorsza, Tatiana przyznała, iż także zakochała się w Markowie.
* Zmiennikiem okazała się starsza, acz żwawa niewiasta, która młodość spędziła w StB. Przybyła w kwadrans po telefonie Haidera, umożliwiając Marii wyprawę do położonej w pobliskiej wiosce budki telefonicznej, dzięki tajemniczym machinaq'om Smitha podłączonej do międzynarodowej sieci i przerobionej tak, iż oprócz normalnych kart można było dzwonić także na karty kredytowe. Zasadą utrudniającą wyśledzenie całej operaq'i było, że nie wolno dzwonić z tej samej budki do tego samego numeru częściej niż raz na miesiąc. Tatiana odebrała po trzecim sygnale i autentycznie się ucieszyła. Radość ta błyskawicznie wyparowała, gdy zrozumiała, po co Maria dzwoni. — Myślałam, że to będzie ktoś inny... —powiedziała powoli. — Myślałam... Maria nigdy nie znalazła się pod urokiem obiektu akcji, ale widziała i znała inne agentki, którym się to przytrafiło. Wiedziała też, że gdyby uznała, że Tatiana chce się wycofać, natychmiast wykonałaby telefon pod inny numer, w wyniku którego ktoś złożyłby Rosjance wizytę. Takie sytuacje zdarzały się już niejednokrotnie. — Proszono mnie, abym przekazała ci ważną wiadomość. Musisz pogodzić się z tym, że cię rozumiem, ale mówię w imieniu kogoś innego, kto jest dumny z twoich dotychczasowych osiągnięć — zaczęła ostrożnie Maria. — A teraz posłuchaj uważnie... I dokładnie powtórzyła polecenia Haidera, upewniając się co kilka zdań, że nie napotyka na opór. Spłata długu oznaczała bowiem ni mniej, ni więcej tylko zdradę Siergieja Markowa. Sytuacja w dodatku była skomplikowana i pomimo współpracy Tatiany wszystko jeszcze mogło się wydarzyć. Marków mógłby na przykład zorientować się, że kochanka wyciąga z niego informacje i sprawa 177
zakończyłaby się, zanim ktokolwiek odniósłby z niej korzyść. Jak by się jednakże nie rozwinęła, jedno nie ulegało wątpliwości — Tatiana szybko będzie potrzebowała ochrony, którą mógł jej zapewnić jedynie Malik. — Wiedziałam, że kiedyś nadejdzie dzień, w którym zadzwoni telefon i bajka się skończy — powiedziała cicho Tatiana, gdy Maria skończyła. — Nigdy natomiast nie myślałam, że to będziesz ty... Powinnam była wiedzieć! Czy kiedykolwiek znalazłaś się w takiej sytuacji? — Nigdy. Podobno nie mam pewnej cechy niezbędnej do tego, dlatego ty jesteś tam, a ja tu. — Kiedy będę miała potrzebne informacje, jak mam się z tobą skontaktować? — Nijak, masz je przekazać naszemu wspólnemu znajomemu, który się z tobą skontaktuje. — Nic dziwnego, że mój nikomu nie ufa... — mruknęła Tatiana. — Cóż, miło byłoby cię znów zobaczyć. Może kolejne wakacje bez mężczyzn, bez... Do widzenia, Mario. — Do widzenia — odparła nie odkładając słuchawki. Zrobiła to dopiero słysząc trzask przerwanego połączenia. I
Henry Hunter był zadowolony z posady szefa kancelarii prezydenckiej i szanował to stanowisko tak samo, jak człowieka, który go na nie mianował. Nigdy nie pozwolił, by jego prywatne opinie wpłynęły na ten stosunek. Jego funkcja była nader istotna, gdyż stanowił bufor pomiędzy prezydentem a Kongresem, rządem i opinią publiczną. Był tym, który łagodził urażone osobistości, odbierał bury za politykę wewnętrzną, a o tym, jak postąpi prezydent, miał częstokroć więcej do powiedzenia niż ktokolwiek inny. Znali się tak długo, że obaj pewni byli własnej lojalności, a Hunter dożyłby rezygnację, gdyby przypuszczał, że może to w jakikolwiek sposób pomóc Crandallowi. Z punktu widzenia prezydenta Hunter był idealnym człowiekiem do pełnionego stanowiska. Według jego skali wartości Henry miał dziewięć punktów na możliwe dziesięć, co mu zresztą nieraz powtarzał. Dziesiątego punktu nie był w stanie zdobyć z uwagi na 178
radykalną opozyq'ę wobec nowego porządku politycznego w Europie. Nigdy nie sympatyzował z próbującymi zrzucić komunizm państwami — ani w trakcie tego procesu, ani potem — i nigdy prywatnie nie wahał się tego mówić, mając gdzieś poglądy swoich rozmówców. W efekcie Crandall nigdy nie zasięgał jego rady, jeśli problem choćby dotykał tematu Europy Środkowej. Hunterowi to odpowiadało, gdyż nie musiał wybierać między swymi przekonaniami a lojalnością. Poznał Normana Smitha, gdy ten został łącznikiem w kwestii budżetu pomiędzy Pentagonem a Białym Domem, i od początku darzył go szacunkiem. Dzięki jego rekomendacji Smith trafił do NATO, ale to generał stał się postacią dominującą w układzie. Gdy runął Mur i były wróg zaczął uczyć się, jak zostać szanowanym członkiem nowego układu świata, Smith włączył Huntera w wąski krąg nocnych dyskutantów, zastanawiających się, jakie mogą być następstwa tych zmian dla Stanów Zjednoczonych. Pogawędki te zwykle toczyły się w pokoju hotelowym Normana podczas jego wizyt w USA i obecni zgadzali się w jednym: utrata tradycyjnego wroga, narodziny demokraq'i w Europie Wschodniej, redukq'a potencjału nuklearnego USA i drastyczne zmiany światowej ekonomii na pewno osłabią Amerykę. Jak dotąd praktyka potwierdzała teorię i Hunter nieraz gryzł się w język, żeby nie proszony nie zabierać głosu, gdy Crandall po raz kolejny podejmował decyzję wciągającą USA w jeszcze większe bagno. Tak bowiem oceniał dalszą pomoc udzielaną państwom postkomunistycznym. Po przejściu na emeryturę Smith utrzymywał kontakty z pozostałymi niezbyt często, ale regularnie — zarówno za pomocą listów, jak i telefonów. Gdy przybywali do Franq'i, witał ich z radością, toteż nic dziwnego, że telefon od niego ucieszył Huntera, pomimo iż była prawie pierwsza w nocy. Po paru zdaniach wstępnych Smith przeszedł do rzeczy: — Henry, obiecałem sobie przechodząc na emeryturę, że nie będę zawracał głowy znajomym w kwestiach zawodowych, a mimo to dzwonię do ciebie w takiej właśnie sprawie. — Nie przejmuj się, Norman, nie spodziewałem się, że zadzwonisz, żeby dyskutować o swojej prostacie. Jesteś jednym z niewielu, których nigdy bym nie wyrzucił z biura, zwłaszcza teraz. Pojęcia nie masz, ilu dupków zjawia się u mnie każdego dnia. 179
Jedyne o czym myślą, to ich własne zafajdane interesy. Mów, co ci leży na wątrobie. — Tak dla własnej satysfakcji... wiele rozmawialiśmy o tym, co się dzieje w Moskwie i innych państwach postkomunistycznych. Z oficjalnych źródeł, czyli z gazet, i z tego, co żona przetłumaczy z francuskiego, wnioskuję, że sprawy wyglądają mało ciekawie, za to dość poważnie. Ciekaw jestem, jak długo potrwa, zanim ktoś dojdzie do wniosku, że wystarczy już tego dobrego. — Ktoś tutaj? — wtrącił Hunter. — Właśnie. Ciekawi mnie, co Gilbert myśli o tym wszystkim i co zamierza zrobić, jeśli zamierza. Wiesz, że nie będę pytał moich następców, bo to może wyglądać na próbę wtrącania się w nie swoje sprawy. — Wolisz wiedzieć pierwszy, co, stary? — zaśmiał się Hunter. — Stare nawyki są wieczne. — Masz rację, w politykę się już nie bawię, ale nie mogę siedzieć bezczynnie. Poza tym daję ci słowo, że zrezygnuję z martini, jeśli kłamię, że te informacje nie zostaną nikomu przekazane. — Nie musisz, szkoda takiego znawcy martini. Wiem, że dotrzymujesz słowa i jesteś jednym z niewielu, którym można zaufać w dzisiejszych czasach. Powiedz mi, co chcesz wiedzieć, zachowując normalne środki ostrożności, a zrobię, co będę mógł. „Normalne środki ostrożności" były drugą naturą ludzi rozmawiających na poufne tematy przy użyciu nie zabezpieczonych przed podsłuchem telefonów, toteż Smith nie miał żadnych problemów ze sprecyzowaniem, o co mu chodzi. Efektem tej konwersacji była wizyta Huntera w basenie prezydenckim.
* — Możesz tu codziennie przychodzić, Henry — uśmiechnął się Crandall. — Zrzucisz bez wysiłku trochę sadła, a ja będę miał towarzystwo. Hunter stwierdził z niejakim zdziwieniem, że nie jest w stanie dotrzymać kroku starszemu, bądź co bądź, o ładnych parę lat prezydentowi, który zdawał się pływać zupełnie bez wysiłku. — Mam dość — sapnął, docierając do miejsca, w którym mógł 180
stanąć na dnie. — Wygrał pan i to jest następny dowód na to, że to pan jest szefem, a ja pracownikiem, panie prezydencie. Crandall dokończył długość basenu, zawrócił powoli, jak to miał w zwyczaju, i podpłynął do Huntera. — Jak tak codziennie popływasz, Henry, to jeszcze stwardnieje ci charakter. — Wczoraj mi pan powiedział, żebym trochę zmiękł. — To było tylko odnośnie chłopaków z Departamentu Stanu. — Liberałów z Departamentu Stanu, chciał pan powiedzieć, panie prezydencie. Za parę tygodni będą chcieli wejść Markowowi w tyłek, jak tak dalej pójdzie. Crandall wdrapał się na brzeg i złapał ręcznik. — Wychodź, Henry, w nagrodę czeka zimne piwo. Po wysiłku smakuje dwa razy lepiej niż zwykle. Hunter stanął obok i poklepał się po wydatnym brzuchu. — Ta beczka ma już dość piwa. Jest tu coś nie tuczącego jak, dajmy na to, martini? — Tam jest bar, czuj się jak w domu. Jak sobie zrobisz drinka, otwórz mi piwo i powiedz, co cię gryzie. Hunter wykonał polecenie i opadł z westchnieniem ulgi na fotel naprzeciwko gospodarza. — Chyba już nigdy nie wejdę do basenu... — sapnął i niespodziewanie się uśmiechnął. — Jutro o tej samej porze? — O tej samej — przytaknął Crandall biorąc piwo. — Może to nie moja sprawa — zaczął Hunter — jeśli tak, to proszę mi powiedzieć, panie prezydencie. Otóż według mnie problem leży w tym, że dawne kraje komunistyczne wcale nie mają się lepiej bez Układu Warszawskiego. Żadne z nich. Komunisty, jak widać, nie da się zmienić w republikanina czy demokratę. I co mamy zrobić z tym fantem? — Tak poważne zmiany, Henry, nigdy nie są łatwą sprawą, a czasami trwają parę pokoleń. Rosja nie stała się komunistycznym Związkiem Sowieckim w tydzień i nie da się w niej zrobić demokracji w miesiąc. Zmiany powodują konflikty i tarcia zupełnie jak u dorastających dzieciaków. Państwom mogą w takiej sytuacji pomóc tylko inne, przyjaźnie nastawione państwa. Są ludzie tacy jak ty, którzy uważają, że skoro gówniarz raz zaczął handlować 181
prochami, to zawsze będzie to robił, niezależnie kto i ile by mu nie pomagał. Ja tak nie uważam. — Dlatego właśnie jestem ciekaw, co pan planuje. Albo co inni planują w porozumieniu z panem. — Wiesz, że zostaliśmy poproszeni o pomoc, prawda? — Wiem. Ale nie powiedział pan dotychczas, jak dalece chce się pan posunąć w jej udzielaniu. Mieliśmy zebrania Rady Bezpieczeństwa, Komitetu Połączonych Sztabów, wywiadu i wiem jedynie, że ofiarował pan pomoc wielu europejskim państwom, które o nią poproszą. Nie rozumiem tego. — I wątpię, byś kiedykolwiek to zrozumiał, Henry, bo zbytnio się różnimy. Dlatego zresztą chcę cię mieć dokładnie tam, gdzie jesteś. Tak na marginesie: dlaczego pytasz, skoro uzgodniliśmy nie tak dawno, że tego tematu nie poruszamy? — Ciekawość to pierwszy stopień do piekła i właśnie na nim stoję. — Hunter wzruszył ramionami. — Może też jeszcze coś... potrzeba zrozumienia pana. Może to być niezbędne, abym się przydał w sytuacji naprawdę kryzysowej. — Może masz i rację... Tylko pamiętaj, tej rozmowy nigdy nie było, jasne? — Naturalnie. I przez następne pół godziny przy drugim piwie i martini Crandall wprowadzał Huntera w tajniki sytuacji znanej dzięki Markowowi, starannie wybierając tematy i zakres tego, o czym informował swego współpracownika. Sam zresztą dokładnie nie wiedział, dlaczego to robi, w znacznej części było to spowodowane dziwną lojalnością wobec Siergieja Markowa, ale nie tylko. Spróbował się ujrzeć w jego sytuacji, dzięki czemu nauczył się szanować Rosjanina, który dosłownie stał pod murem, nie wiedząc, komu może zaufać. On w Stanach był bezpieczny, wiedząc, że ani współpracownicy, ani armia nie spiskują, jak by tu się go pozbyć i przejąć władzę. — I co ty na to, Henry? — spytał kończąc drugie piwo. — Zmiękczyłem cię czy nie? — Nie wiem, czy w tym wieku w ogóle da się mnie jeszcze zmiękczyć. Ale znacznie lepiej rozumiem, dlaczego zostałem pańskim chłopcem do bicia. Niech już tak zostanie — za stary jestem na dobrego wujaszka. 182
Hunter wrócił do biura uporządkować papiery i przeanalizować spokojnie rozmowę. Ku swemu zdumieniu stwierdził, że trudno nie zgodzić się z pewnymi wnioskami Crandalla. Zwłaszcza z tymi wynikającymi z porównania sytuacji obu przywódców — rosyjskiego i amerykańskiego. W końcu ze złośliwą satysfakq'ą obudził Normana i przekazał mu to, czego się dowiedział. O tym, że większość informacji stanowiła bezwartościowe śmieci, nie dowiedział się nigdy. * W pierwszym odruchu Haider chciał zorganizować główną odprawę swych pomocników w dawnej siedzibie Stasi w Berlinie. Zrezygnował z tego, kierując się zdrowym rozsądkiem — zbyt wielu berlińczyków miało dobrą pamięć i zadawnione urazy, a większość jego zastępców pracowała poprzednio w Berlinie; wystarczyło, by ktoś rozpoznał jednego z nich, i zaczęłyby się problemy, na które po prostu nie mieli czasu. Zdecydowanie lepszym miejscem była ferma pod Dreznem, od lat należąca do Stasi, a przeoczona przez domorosłych dekomunizatorów. Haider parę lat temu zainstalował tam parę eks-agentów, którzy zajęli się uprawą ziemi, przez co wszystko wyglądało jeszcze autentyczniej i bezpieczniej. Obecnych co prawda miało być niewielu, jako że ograniczył kontakty osobiste do minimum. Oprócz bezpośrednich zastępców zaprosił także przedstawicieli StB i Securitate oraz paru spe-q'alistów od akq'i paramilitarnych wyszkolonych przez KGB. Celem zebrania było przygotowanie demonstraqi zbrojnej, mającej umożliwić przejęcie władzy w Niemczech. A właściwie ostatnie przygotowania, gdyż od początku czyniono ku temu odpowiednie kroki. W opuszczonej sowieckiej bazie w Furstenwalde zgromadzono ciężki sprzęt, „zorganizowany" w czasie wycofywania się Rosjan z Niemiec. Tam też szkolono ludzi w niewielkich kontyngentach, by nie wzbudzać podejrzeń. Miejsce było wręcz idealne — biegła przez nie magistrala wiodąca przez Polskę do Rosji, Berlin i granica polska leżały w podobnej odległości, a pies 183
z kulawą nogą nie interesował się tą bazą, pomimo iż na jej terenie znajdowało sie niewielkie lotnisko. Metody używane przez Haidera przynosiły zazwyczaj bardziej niszczące efekty niż otwarty konflikt, ale ten był teraz niezbędny, a jego podwładni nie wiedzieli, że militarną stroną akcji kierował ktoś, z kim ich przywódca miał kontakt jedynie telefoniczny. Adolf Geyer szanował holenderskich marines, a zwłaszcza Henryka Ludena, toteż faks o strzelaninie w Ijmuiden potraktował poważnie, informacja zaś o odnalezieniu kolejnych eks-Stasi, i to martwych, sprawiła mu czystą satysfakq'ę. Prawdziwą ulgę przyniosłaby mu świadomość, że wszyscy członkowie tej organizacji zeszli definitywnie z tego świata. Drugi faks, który przyszedł parę godzin później, był znacznie dokładniejszy i przykuł jego uwagę. Podano nazwisko jednej z ofiar — Karl Braun. Holendrzy byli skrupulatnym narodem, tak nazywał się jeden z czołowych zabójców Stasi. Ewa Werth nie miała takiego znaczenia, ale także nie była płotką. Śmierć tych dwojga nie mogła więc być jedynie pozbyciem się z ewidenq'i pary agentów działających w Holandii jak w domu. Była czymś znacznie ważniejszym. W połączeniu z trupem Josepha Drobnera sprzed paru dni i nazwiskiem Haider, które podał mu Ryng, zaczynało to tworzyć niebezpieczną i wybuchową mozaikę. Geyer nienawidził Stasi z wielu powodów. Jednym z nich był fakt, iż karierę zawdzięczał pewnemu starszemu rangą i wiekiem oficerowi wywiadu, który docenił jego talenty w czasie służby wojskowej i skierował na kurs wstępny do GSG-9. Oficer ten stał się później jego przyjacielem i opiekunem, a zawodowo przyczynił się do wielu porażek Stasi na terenie RFN. Geyer znalazł go pewnego wieczoru, a raczej to, co z niego zostało, wraz ze zmasakrowanymi zwłokami żony i córki w ruinach domku letniskowego. Jak wynikało z drobiazgowego śledztwa, szefem ekipy, która zaminowała domek, był Karl Braun działający na zlecenie Haidera. Od tego dnia Stasi stała się jego wrogiem numer jeden. Dla Geyera nie ulegało wątpliwości, że likwidacja organizacji po upadku NRD była czystą teorią i że Stasi działa w podziemiu na mniejszą 184
niż poprzednio skalę, ale równie skutecznie. Po faksach z Holandii zarządził sprawdzenie, o ilu funkcjonariuszach tej firmy brak danych i nawet jego zaskoczył wynik analizy komputerowej. Zaczęły też napływać meldunki o identyfikaq'i wielu z nich w różnych europejskich miastach, a gdy porównał je z listą dziwnych zniknięć i tajemniczych śmierci, pojawiła się zbieżność dalece wykraczająca poza ramy przypadku. Stasi istniała i działała — zaczynał mieć na to dowody. Kolejnego ranka powitała go na biurku doskonale wyraźna czarno-biała fotografia z krótką notatką informującą, że przedstawionego na niej człowieka widziano we Frankfurcie parę dni temu. Zdjęcie ukazywało ofiq'alnie nieżyjącego od paru lat Karla Haidera. Geyer czym prędzej zadzwonił pod prywatny numer Rynga — mozaika zaczynała tworzyć całość. A obrazek bez cienia wątpliwości nosił podpis Haidera — od porwania Kat Ellyson do zamieszania we wszystkich państwach byłego Układu Warszawskiego. Marków czuł, że z Tatianą coś jest nie tak, i domyślał się prawdy, ale szybko przestało go to obchodzić, gdyż dziewczyna była wszystkim, czego pragnął, a czego dotąd nie miał w życiu. Żonę i dzieci kochał, ale to było zupełnie inne uczucie niż żywione do Tatiany. Doszło do tego, że gdyby miał do wyboru ją albo władzę, sam uczciwie przyznawał, że nie wie, na co by się zdecydował. W dodatku dziewczyna była mu całkowicie oddana, a czego więcej może wymagać mężczyzna, zwłaszcza w jego wieku? Gdyby znał jej myśli tego wieczora, gdy się kochali, byłby w szoku. Tatiana bowiem całkiem poważnie zastanawiała się, czy go nie zabić, a potem nie popełnić samobójstwa. Uważała takie rozwiązanie za lepsze niż to, co mogło ją spotkać ze strony Malika za niewykonanie zadania. Zdrada Markowa była czymś, o cz; w ogóle wolała nie myśleć. Jednak po pierwszych chwilach gwi townej miłości wiedziała, że nie jest to najwłaściwsze wyjście Przynajmniej jeszcze nie teraz. Nie mogła zabić kogoś, kto tak j kochał. Należało pomyśleć, jak uratować sytuację i kochanka, wspominając już o własnej skórze. Na szczęście ostatnio rzadk 185
rozmawiali o polityce, toteż nie znała żadnych nazwisk, wiedziała, ze ufał coraz mniejszej liczbie współpracowników, ale nie miała pojęcia komu. Jedyny pewnik w tej całej sytuacji — to jej niezbyt wesoła przyszłość. Miała nadzieję, że się nie sprawdzi i że w najgorszym razie uda się jej jakoś zniknąć z życia Markowa. — Daj no wódki, kochanie. — Rozmyślania Tatiany przerwał głos Markowa leżącego obok. — Stoi w lodzie na stoliku w nogach. Mój mały nie jest już taki jak za młodu i potrzebuje wzmocnienia. Patrzył z przyjemnością, jak przeszła na czworakach do stolika, zalotnie kołysząc pośladkami, nalała alkoholu do dwóch kieliszków i wróciła w ten sam sposób. Nie odrywając wzroku od jej ciała, wypił doskonale schłodzoną wódkę i powiedział: — Wkrótce będę gotów, a wtedy pokochamy się naprawdę uczciwie, powoli i z pasją. — Za każdym razem kochamy się uczciwie — odparła. — Nigdzie nam się nie spieszy, więc się odpręż. Napełniła ponownie kieliszki, wykonując to w ten sam co poprzednio sposób, wiedząc, że jego strapienie ma ścisły związek z seksualnymi możliwościami. Wypił dwa kolejne kieliszki bez słowa, ale widać było, że się odpręża. Przyniosła więc tacę zakąsek i butelkę w kuble z lodem do łóżka i spytała: — Dziś był zły dzień? — Nie gorszy niż inne. — Czytałam w gazetach o zamieszkach, braku żywności i zwyżce cen. Nie można tego powstrzymać? Przełknął kawałek wędzonej ryby, popił kolejnym kieliszkiem i odparł: — To nie są prawdziwe problemy. Takie rzeczy przytrafiają się lub przytrafiały wszędzie i prędzej czy później znajdowano rozwiązania. Nielojalność jest tym, co mnie wykańcza... Kiedy nie wiesz, komu możesz jeszcze ufać, stoisz na granicy obłędu... — Przedstawiłeś mnie komuś, kto okazał się nielojalny? — spytała napełniając kieliszki. — Nie pamiętam, ale na pewno. Jest ich zbyt wielu, by mogło być inaczej. — Wypił i dodał: — Kocham cię... Kocham cię bardziej niż powinienem, bo jesteś jedną z niewielu osób, którym mogę ufać. Będzie jeszcze gorzej, zanim sytuacja zacznie się 186
poprawiać... mogę nie przetrwać, ale jedno ci powiem: będę walczy! do końca i jeśli oni mnie nie dostaną, to ja ich wykończę. Obiecuję ci. — Nie musisz mi o tym mówić... — Myślę, ze powinienem... widzisz, komuś muszę powiedzieć. Paweł nie załatwi wszystkiego, a jeśli go zabiją i jeśli dopadną mnie, to nie pozostanie nikt, kto zna nazwiska zdrajców. Możesz to być ty. — Wzrok Markowa rozbłysł jak nigdy tego wieczora. — Są jeszcze ludzie mi wierni, z którymi można coś osiągnąć nawet po mojej śmierci. Posłuchaj... Zanim zdążyła się odezwać, zasypał ją lawiną nazwisk i szczegółów, z których i tak większości nie zdołała zapamiętać. Gdy zmęczyła go rozmowa, kochali się ponownie. A potem Siergiej Marków zasnął, a Tatiana Biełowa zaczęła myśleć.
12. NIEPEWNOŚĆ
IVI alik uczciwie przyznawał sam przed sobą, że jest nerwowy, co go dość mocno złościło. Ostatnie dni były wyjątkowo stresujące i nawet nitrogliceryna przynosiła mu niewielką ulgę. Ponieważ lekarz miał nakazane milczenie, nikt nie wiedział o jego kłopotach z sercem. Wszystko to plus choleryczna natura spowodowało, że czuł się jak akrobata balansujący na linie. Okazało się, że Marków był świadomy ich poczynań, a nawet gotów do przeciwdziałania, a to zmieniło sytuację, i to radykalnie. Musieli dowiedzieć się, ile wie i kogo zna, bo możliwe także było, iż wie tyle co nic, a reszta jest wynikiem strachu — nieodłącznego towarzysza każdego spiskowca. Tak więc chwilowo wszystko zależało od tej dziwki Biełowej. To była jedna sprawa. Druga to ten Amerykanin Ellyson zachowujący się niczym nieodpowiedzialny idiota, ściągający na siebie uwagę fajerwerkami. Malik miał szczery zamiar wyjaśnić swoje stanowisko w tej kwestii, tak by nie pozostał nawet cień wątpliwości. Smith nie mógł być zamieszany w wybuch, bo miał zbyt wiele zdrowego rozsądku, pozostawał więc tylko Ellyson. Wściekły jak wszyscy diabli wybrał jego prywatny numer i po paru minutach dostał połączenie. — Dzwonię z daleka — zaczaj niezłym angielskim, ledwie ambasador się przedstawił. — Jak bezpieczna jest ta linia? 188
— W miarę bezpieczna przed rosyjskim podsłuchem — parsknął Ellyson, wściekły na rozmówcę, który właśnie łamał wszelkie zasady bezpieczeństwa, jakie wcześniej ustalili — ale myślę, że amerykański od czasu do czasu się na nią włącza. Niewykluczone, że właśnie namierzają, skąd jest ta rozmowa. Z drugiej strony dobiegło przeciągłe syknięcie — Malik wypuścił powietrze, by nie posłać rozmówcy wiązanki obelg. Zakłuło go w piersiach, wiec wyjął buteleczkę z nitrogliceryną, żałując, że w ogóle zadzwonił. — Pieprzyć ich, Ellyson — warknął po chwili. — Najwyżej będą się czuli tak jak ja, czyli głupio. Ten wybuch przed twoją bramą był idiotyzmem pierwszej klasy. Tylko parę osób na świecie wiedziało 0 tobie, teraz połowa europejskich wywiadów włazi sobie na odciski, żeby się dowiedzieć, co się wokół ciebie dzieje. Możesz mi prosto 1 treściwie wyjaśnić, co się, do cholery, właściwie stało i po co? Telefon i ton stanowiły jaskrawe przeciwieństwo Malika, którego Ellyson znał. Co prawda spotkali się tylko dwa razy, ale człowiek na takim stanowisku powinien być rozsądny. Zdawał się dobrze nad sobą panować aż do tej chwili. Swoją pozycję osiągnął przez bezwzględność, spryt i podejrzliwość, a zawsze mówił tylko to, co chciał powiedzieć, co w połączeniu z brutalnością i logiką dawało obraz doskonałego zawodowca, zarówno w kategoriach wojskowych, jak politycznych. Jego obecne zachowanie było wiec tym większym szokiem dla Ellysona. Poza tym nikt normalny tak by się nie zachował. — Trudno mi odpowiedzieć, nie wiedząc dokładnie, o co chodzi — odparł zawile, przestraszony nie na żarty tonem Malika, który musiał być na krawędzi załamania. — Wypadek badają władze czeskie i amerykańscy eksperci, i to wszystko, co w tej chwili wiem. Poza tym nie będę się wdawał w szczegóły na nie zabezpieczonym połączeniu. Pozostawało jedynie mieć nadzieję, że Malik nie dzwoni z Kremla. — Nie musisz mówić jak polityk, mój drogi — warknął Malik. — Ja osobiście byłbym bardziej zainteresowany, gdyby to moja córka zniknęła... Zanim skończył, zdał sobie sprawę, że palnął rzadkiej klasy głupstwo. Ból w piersiach zmalał, ale rozbolała go głowa. 189
— Co, do wszystkich diabłów, wiesz o mojej córce? — wybuchnął Ellyson, ignorując ewentualny podsłuch. — To sprawa Haidera... Teraz on zamilkł, rozumiejąc, że do reszty złamał zasady bezpieczeństwa, używając nazwisk. — Nie rozumiem. — Malik opanował się na tyle, by pomimo pogardy dla rozmówcy spróbować wymanewrować rozmowę na bezpieczniejsze tory (który ojciec pozwala, by córka robiła za żywy parawan?). — Po prostu pytałem z czystej ciekawości, bo słyszałem, że wyjechała do Stanów... Nie chciałem cię denerwować i przepraszam, jeśli mi się nie udało. — Wiesz coś, o czym ja nie wiem. Kiedy w grę wchodzi Katherine, tracę poczucie humoru, więc lepiej powiedz mi, co wiesz, albo daję ci słowo, że uruchomię kogoś, kogo znasz, i on się tego dowie. — Ton Ellysona był równocześnie proszący i grożący. Malik poczuł ból, jakby ktoś ścisnął mu kleszczami klatkę piersiową, i postanowił czym prędzej zakończyć rozmowę, którą nie wiadomo po co w ogóle zaczynał. — Ten, o którym przed chwilą wspomniałeś, może ci udzielić najdokładniejszych informaqi. To tyle na razie; muszę kończyć, bo mam pilne zajęcia. Bądź ostrożny z wypadkami w sąsiedztwie. — Malik odłożył słuchawkę, nie czekając na reakqę rozmówcy, wziął tabletkę i zamknął oczy, czekając, aż kleszcze zwolnią uścisk. * Ellyson trzymał słuchawkę przy uchu dobre dwadzieścia sekund, mając nadzieję, że Malik jeszcze się odezwie. W końcu odłożył ją na widełki i po raz pierwszy w życiu sklął się w duchu za to, że wciągnął w to wszystko córkę. Był skończonym, patentowanym osłem, że zgodził się na pomysł, już teraz nie pamiętał, czy Normana, czy Haidera, bo gdy go wysunięto, byli tylko we trójkę. Teraz przede wszystkim należało przekonać się, że jest cała i zdrowa, a zaraz potem wydostać ją na wolność. Nie ufał Haiderowi, jak zresztą żadnemu eks-Stasi... do diabła! Nie ma czegoś takiego jak eks-Stasi, a określenie to zupełnie nie pasowało do Haidera, który kierował nową Stasi, a miał zamiar kierować nowymi Niemcami, stanowiącymi centrum nowej Europy 190
Wschodniej... Dopiero w tym momencie do Jego Ekscelencji Ambasadora Wallace'a Ellysona dotarło, jaką władzę mają nad nim wspólnicy przetrzymujący jego córkę. Mieli, mówiąc po prostu, większą niż on sam nad sobą. Musiał odnaleźć Katherine, i to jak najszybciej! * Smith zdecydował, że czas opuścić Niceę „w interesach", jak to wyjaśnił żonie. Telefon ostatnio zdecydowanie zbyt często dzwonił, a to nie było najrozsądniejsze. A już ostatnią rzeczą, której potrzebował, był telefon z Kremla od Malika. Po tym, czego dowiedział się od Ellysona, nie miał najmniejszych wątpliwości, że i do niego ten patentowany kretyn zadzwonił z biura. Nie dość, że idiota zdenerwował Wallace'a gadaniem o córce, o której nic nie wiedział, to potem próbował, w rozmowie z nim, Smithem, dyskutować strategiczne posunięcia na otwartej, nie zabezpieczonej przed podsłuchem linii. Smith miał tego serdecznie dość i uciął dyskusję w zarodku. I jednocześnie była to kropla, która przepełniła czarę. Malik okazał się błędnym wyborem, ale z drugiej strony zajmował kluczowe dla powodzenia całego planu stanowisko. Teraz jego choleryczny temperament stanowił zagrożenie dla sukcesu akcji. Na to jednak nie było chwilowo żadnej rady; albo Malik sam nad sobą zapanuje, albo wszystko zniszczy. On, Smith, nie miał na to żadnego wpływu. Miał natomiast na coś innego i zamierzał się tym niezwłocznie zająć. Tym czymś była Katherine Ellyson, której ojciec kategorycznie zażądał, że chce ją zobaczyć zdrową i całą. Idiotyczne w porównaniu ze skalą operacji, ale Smith, choć sam bezdzietny, przyznawał, iż więzy rodzicielskie mogą być ważniejsze dla niektórych niż polityka globalna. Szkoda tylko, że tak właśnie się stało w przypadku Ellysona. Dziewczyna przebywała w Decinie właśnie na wypadek takiej sytuacji, gdyż Smith Uczył się z nagłym wybuchem ojcowskiej troski, gdy zrobi się gorąco, a Decin leżał godzinę drogi od Pragi. Ellyson był zbyt ważnym elementem planu, gdyż miał to, czego brakowało reszcie — wpływy, i właśnie z tego powodu należało się z nim liczyć. Jego stosunki z prezydentem USA będą niezastąpione, 191
gdy nadejdzie czas konfrontacji. Rady starego przyjaciela, siedzącego w samym środku wydarzeń, i to nie w roli turysty, lecz zaufanego dyplomaty, mogły powstrzymać Crandalla od interwencji. Na tym właśnie opierał się plan Smitha. Wallace zaś bardzo chciał zostać sekretarzem stanu. Sam Smith zamierzał także wtrącić własne trzy grosze, gdy nadejdzie właściwy czas, ale jako emerytowany generał nie miał takiej siły perswazji jak działający ambasador. Jeśli Wallace zostanie w nagrodę mianowany sekretarzem, to utrzymanie tego porządku było pewne. Tyle że coś mówiło Normanowi, iż Wallace Ellyson może niespecjalnie się nadawać na to stanowisko, zwłaszcza w świetle jego ostatnich, dość histerycznych zachowań na tle córki. Jeśli on doszedł do takiego wniosku, to dlaczego nie mógłby do niego dojść Crandall, który na niektóre sprawy patrzył z niewłaściwej strony, ale głupcem na pewno nie był. Poza tym Wallace'a Ellysona jako sekretarza stanu potrzebował tylko na pewien ściśle określony czas. Potem ambasador przestanie być potrzebny komukolwiek. Po krótkim pożegnaniu z żoną (która zresztą czarno widziała przyszłość, bo tak jej powiedziały karty w którymś z niezliczonych pasjansów) Smith poleciał do Berlina, gdzie wynajął samochód, którym udał się na fermę pod Dreznem. Telefon jako środek łączności przestał wystarczać, a przy gwałtownie zmieniającej się sytuacji musieli trzymać się z Haiderem razem, by skutecznie reagować na rozmaite nieprzewidziane okoliczności. Żaden bowiem plan nie ma prawa w praktyce zadziałać bez niespodzianek. Poza tym Haider znajdował się ostatnio pod niezłą presją i obecność kogoś, z kim może się podzielić odpowiedzialnością, na pewno będzie dlań miłą odmianą.
* Na fermie, ku zaskoczeniu Normana, powitała go tylko para Niemców, zazwyczaj na niej pracujących. Goście Haidera wrócili do siebie, Karl zaś wyjechał wściekły z samego rana po telefonie od Malika. Gospodarz poinformował Smitha, że klął, aż echo niosło, ledwie odłożył słuchawkę, co mu się rzadko zdarzało. Czym prędzej 13 — Wojny cieni
192
zakończył zebranie i przekazał jedynie informację, że gdyby poja się Smith, ma zostać poinformowany, że Haider będzie w dom nad jeziorem koło Teupitz. Był to letniskowy dom, w praktycznie opuszczony, ale Karl uważał go za najbezpieczniejsi kryjówkę o tej porze roku. Informacja dotyczyła wyłącznie Nor mana. Smith wrócił do wozu, czując, jak ogarnia go ślepa furia. Je' Ellyson wszystkiego nie spieprzy, to zrobi to, bez dwóch zdań, Mali' Musiał spotkać się z Haiderem, a przez tego zwariowanego Rosjani niepotrzebnie się wszystko skomplikowało. Przez chwilę kurczów ściskał w dłoniach kierownicę, a gdy ciemnoczerwona mgła ustąpił mu sprzed oczu, włączył silnik i ruszył z piskiem opon, według ocen gospodarza, większym niż ten, z którym rano odjeżdżał Haider. Smithowi pozostawało teraz jedynie dotrzeć do Teupitz, leżąceg na południowy wschód od Berlina, w odległości przekraczają nieco godzinę jazdy autostradą, i czekać. Czekanie zawsze był najgorsze. Na szczęście Furstenwalde znajdowało się bardzo blisko toteż gdy przyjdzie czas na finał, chociaż z tym nie będzie problem bo przeniosą się do bazy. I wreszcie telefon przestanie być jedyn dostępnym środkiem łączności. Haider zostawił wóz milę od Decina. W Czechach samochód z niemiecką rejestracją ciągle jeszcze wzbudzały sensację, zwłaszcz w mniejszych miejscowościach, toteż nie było sensu ułatwiać pra władzom. W słoneczne południe dotarł do drzwi znajomego dom i zapukał. — O co chodzi? — starsza kobieta, która mu* otworzyła, ni znała go, toteż nawet nie siliła się na uprzejmość. — Chcę się zobaczyć z Marią — powiedział chropawą angiel szczyzną. Kobieta przyjrzała mu się podejrzliwie — jej angielski był w stanie szczątkowym, ale imię zrozumiała, a nikt nie powinien wiedzieć, że Maria tu przebywa. — Nie ma — warknęła i spróbowała zatrzasnąć drzwi, lecz między nimi a progiem znalazła się już stopa Haidera. 193
— Wiem, że jest tu María Martinu. Muszę z nią porozmawiać, proszę mnie wpuścić — mówił powoli i wyraźnie, uśmiechając się, by nie wzbudzić podejrzeń większych niż konieczne, prawą dłoń miał jednak w kieszeni marynarki, zaciśniętą na kolbie pistoletu, lewą zaś oparł o drzwi, które silnie pchnął. — Nie ma. Marii nie ma — powtórzyła, nie spuszczając wzroku z kieszeni. Lata pracy w StB nauczyły ją bezbłędnie rozpoznawać niebezpieczeństwo, a ten mężczyzna był uzbrojony i wyjątkowo niebezpieczny. Cofnęła się w głąb korytarza i dalej do kuchni. Haider zamknął za sobą drzwi i ruszył za nią. — Znasz angielski? — spytał. Potrząsnęła przecząco głową. — Niemiecki? Tym razem kiwnęła potakująco. — To już lepiej — stwierdził po niemiecku. — Gdzie jest Maria Martinu? — Nie ma jej tu — odparła, opierając się o zlew. — Nie mam czasu — warknął, wskazując na wiodące w lewo drzwi. — Tam? Potrząśnięcie głową. — Tam? — spytał wskazując na prawo. Nie odpowiedziała, ale zdradziły ją oczy. Haider był przygotowany na atak, zanim ten nastąpił w sekundę później. Lewa dłoń gospodyni wystrzeliła nagle zza pleców, uzbrojona w złapany ze zlewu rzeźnicki nóż, ale Haider już uskakiwał w bok i ostrze, wymierzone w jego pierś, trafiło w lewe ramię przecinając materiał i ciało. Zetknięcie z ruchomym celem wyszarpnęło broń z nie przygotowanej ręki kobiety, toteż czym prędzej sięgnęła do zlewu po nową, ale przeciwnik był szybszy. Haider wyciągnął pistolet kończąc unik i strzelił, zanim zdążyła złapać kolejny nóż. Pierwsza kula trafiła w piersi, druga w szyję, wywołując fontannę krwi. Targane drgawkami ciało runęło na podłogę, zwalając przy okazji stertę przygotowanych do mycia naczyń, i znieruchomiało wśród roztrzaskanej porcelany i szkła. 194
Gdy Haider zastukał, Kat była w łazience, a Maria ubierała się w sypialni po prysznicu, który wzięła korzystając z obecności zmienniczki. Słysząc strzały złapała rewolwer i pognała do kuchni. Kat zaś skorzystała z okazji — wpadła do sypialni, gdyż w łazience nie było okna, drewnianym krzesłem wybiła szybę i wyskoczyła na zewnątrz, lądując w głębokim śniegu. Mniej więcej pięćdziesiąt jardów dalej znajdował się kolejny domek, podobnie w lewo. Nieco dalej, na wprost, czerniała ściana lasu. Głęboki śnieg sięgał prawie do kolan, utrudniając ruchy. W pierwszej chwili ruszyła ku drzewom, by po kilku krokach skręcić w prawo. Ktoś, do diabła, chyba był w tym domku, skoro z komina unosił się dym... Haider klęczał nadal celując w trupa, gdy wyczuł, że nie jest sam. Instynktownie rzucił się w bok i w tym momencie huknął strzał. W drzwiach szafki przed nim pojawiła się spora dziura, więc nie celując pociągnął za spust beretty. Drugi pocisk wbił się w podłogę tuż przy jego twarzy i kontrolę nad ciałem przejął instynkt. Odtoczył się gwałtownie w bok, strzelając na oślep, żeby tylko rozproszyć przeciwnika. Kto nim był, dostrzegł przypadkiem, gdy spojrzał w otwarte drzwi: Maria, ubrana jedynie w bawełniane majteczki, trzymała oburącz rewolwer, starając się wycelować w niego, co nie było zbyt łatwe, gdyż Haider cały czas pozostawał w ruchu. — Ty skurwielu! — krzyknęła i trzeci pocisk rozwalił drzwi lodówki tuż nad jego ramieniem. —To samo zaplanowałeś dla mnie! — Mario, posłuchaj... — zaczął, na moment nieruchomiejąc w przysiadzie, ale była zbyt wściekła, by zareagować, kolejna kula rozdarła mu rękaw kurtki tuż przy krwawiącej ranie od noża. — Skurwiel! Wszawy, zapluty, zakła... — Krzyk przeszedł w charkot, gdy dwie kule z beretty trafiły ją w brzuch, a trzecia urwała szczękę. Siła pocisków podniosła ją z podłogi i cisnęła do sąsiedniego pokoju. Haider zwalił się na podłogę, z trudem łapiąc powietrze. 195
W lewym ramieniu pulsował ból, ale wiedział, że odpoczynek oznacza śmierć. Zsunął zakrwawioną kurtkę i oderwał rozcięty rękaw, zagryzając wargi do krwi. Kula zdarła jedynie skórę z ramienia, za to cięcie od noża było głębokie i bolesne. Poza tym krwawił jak zarzynane prosię. Ból pomagał utrzymać przytomność, więc chwilowo był sprzymierzeńcem... pozbierał się jakoś i owinął rękę bandażem. Dziewczyna mu ją zabandażuje. Dziewczyna! Czym prędzej przeskoczył ciało Marii, rozciągnięte za progiem sypialni, i nie wypuszczając pistoletu rozejrzał się wokół. Zauważenie wybitej szyby nie wymagało specjalnej spostrzegawczości, podobnie jak grzęznącej w śniegu postaci, mniej więcej w jednej trzeciej odległości od sąsiedniego domu. Bez rozpędu i bez zastanowienia skoczył przez wybite okno i ruszył za nią potężnymi susami. Kat widząc go wrzasnęła, tracąc równowagę, i padła w śnieg jak długa. Zanim zdołała się pozbierać, prześladowca przebył ponad połowę dzielącego ich dystansu. Haider rzucił się szczupakiem pokonując ostatnie kilka jardów i podciął uciekinierce nogi, tak że oboje zwalili się w śnieg. Pierwszy uniósł się na kolana i bez rozmachu, ale ze sporą siłą trzasnął leżącą w szczękę, skutecznie pozbawiając ją przytomności. Następnie wstał, zarzucił nieprzytomną dziewczynę na zdrowe ramię i wrócił do domku. Wepchnął ją przez okno do środka i sam wspiął się za nią, po czym długo leżał na podłodze łapiąc powietrze, niezdolny do żadnego wysiłku. Po długiej chwili pozbierał się i zaciągnął ją do kuchni. Nawet jeśli ktoś słyszał strzały, to miał dość rozsądku, by się nie zbliżać — Haider wyjrzał kolejno przez wszystkie okna, ale nikogo nie dostrzegł. Czesi faktycznie nie należeli do bohaterskiej nacji. Wyrwanym kablem telefonicznym związał nadal nieprzytomnej dziewczynie nogi, a taśmą samoprzylepną umocował ręcznik wokół przedramienia. Krzywiąc się z bólu naciągnął kurtkę i poszedł po samochód. Podjechał pod same drzwi i nie wyłączając silnika wysiadł. Decin nadal wyglądał jak wymarły, toteż nie bawiąc się w subtelności zaniósł Kat do wozu i rzucił na tylne siedzenie. Zdążył ujechać dobre dziesięć mil od granic miasteczka, zanim pojawił się pierwszy policjant, na tyle odważny, by wyjść na dwór po bodajże dziesiątym telefonie o strzelaninie. 196
Geyer i Ryng jechali na południe autostradą łączącą Drezno i Berlin, by zbadać opuszczone lotnisko i bazę Furstenwalde. Specjaliści z GSG-9 po przekazaniu im przez Berniego uzyskanych od Raskowa informacji ograniczyli listę ewentualnych składów broni do dziewięciu. W połączeniu z meldunkami operatorów radarów z berlińskiego lotniska o dużej liczbie nie zidentyfikowanych obiektów, zachowujących się jak helikoptery, które zauważyli w pobliżu Furstenwalde w ciągu ostatnich dwóch tygodni, wyglądało to obiecująco. Miały się tam oficjalnie odbywać manewry wojskowe, tyle że wojsko nic o tym nie wiedziało. Co więcej, okresowo używano tam urządzenia zakłócającego odczyty radarów i to, jak sprawdził Geyer, typu montowanego na sowieckich helikopterach szturmowych Mi-28 Havoc. — Skontaktowałem się przed wyjazdem z Gannettem. Twoi ludzie czekają w Monachium, podałem im rejony lądowań — wyjaśnił Geyer. — Jeśli potwierdzimy, że to Furstenwalde, obiecałem mu, że będzie kontrolerem naziemnym akcji. — Furstenwalde brzmi sensownie. Tylko dlaczego spotkałeś się ze mną w Dreźnie? — Bo dotarło do mnie, że Berlin pewnikiem roi się od ich ludzi, których my nie znamy. Założę się, że oni nas znają. Drezno przy nim to zadupie, a leży całkiem blisko. Ja poprowadzę, ty obmyślisz, jak niepostrzeżenie dostać się do bazy i po kłopocie. — Już, pewnie. Tyle że nie umiem czarować — sarknął Ryng. — Czego jeszcze byłeś łaskaw mi nie powiedzieć? — Że Katherine Ellyson może tam być. Haider kieruje tym wszystkim, a coś mi się wydaje, że Furstenwalde to teraz teren Stasi. Malik fizycznie czuł się dobrze — nitrogliceryna w końcu zadziałała właściwie, natomiast psychicznie było gorzej niż źle. Bez Raskowa czuł się jak dziecko we mgle. Operacje typu zabili go i uciekł, czyli szpiegowskie, nigdy nie były jego specjalnością. Odpowiedzialność i siła zniszczenia, którą dysponował, to jedno, a zabawa w superagenta to coś zupełnie innego. Do pierwszego 197
miał predyspozycje, do drugiego żadnych. I sam to dobrowolnie przyznawał. Ojciec — poległy pod Kurskiem bohater Związku Sowieckiego, on sam ze świetlaną karierą od pięcioletniej Szkoły Wojsk Rakietowych zaczynając, a na zajmowanym stanowisku kończąc, i co? I przygotowuje się do tajnego spotkania z kurwą Siergieja Maka-rowa! Zupełnie jak w tandetnym filmie szpiegowskim „made in USA". Toż to ludzkie pojęcie przechodzi! Od takich spraw jest KGB, tyle że bez Raskowa nie był w stanie nic zrobić. Jak zostało wcześniej uzgodnione, zadzwonił do niej z automatu. Zgodnie z oczekiwaniami nie chciała rozmawiać przez telefon, podała za to czas i miejsce spotkania. Od lat nie odwiedzał Galerii Trietiakowskiej, toteż musiał sprawdzić na planie, gdzie kierowca ma go wysadzić. Na wszelki wypadek wybrał budynek o trzy przecznice od galerii — kierowcy ostatnio zrobili się niesamowicie wścibscy. Do budynku dotarł pieszo, oddał w szatni cywilny płaszcz, klnąc w duchu, że nie jest w mundurze, do czego się przez te lata tak przyzwyczaił, że czuł się bez niego nagi. Zapłacił za bilet, założył filcowe bambosze i z planem muzeum w garści udał się na poszukiwania salki jakiegoś mało znanego malarza, gdzie mieli się spotkać. Znalazł ją mniej więcej po kwadransie, jak też czekającą wewnątrz Tatianę. Ponieważ poza nimi nikogo nie było, od razu przystąpił do rzeczy. — Dobrze, że nie chciałaś mówić przez telefon, nigdy nic nie wiadomo — pochwalił na początek. — Teraz do rzeczy: powiedz mi, czego się dowiedziałaś od naszego zasłużonego prezydenta, żeby go szlag trafił! — Dlaczego go tak nienawidzisz? — spytała niespodziewanie. — On poświecił wszystko temu krajowi... Malika na moment zatkało; zawodowa agentka plotąca takie bzdury! Do czego to doszło?! — Nie mam czasu! — sarknął. — Nie twoja sprawa rozumieć cokolwiek, twoją sprawą jest wykonywanie zleconych zadań. Jesteś tu, by odpowiadać na moje pytania, a nie wdawać się w nikomu niepotrzebne sentymentalne pogawędki! Mów, czego się dowiedziałaś! — On wie, że istnieje spisek — powiedziała powoli, starannie dobierając słowa. — Nie zna jego celu, jedynie się domyśla. Wie, 198
że wielu współpracowników, których zna od lat i dotąd uważał za wiernych, zdradziło go. Tak jak ty. Nie rozumie, dlaczego... Ja też nie rozumiem. Jest tyle do zrobienia, żeby Rosja stała się normalna i silna... Dlaczego? — Nie ja odpowiadam tu na pytania! — warknął rozeźlony Malik, czując się z minuty na minutę gorzej. — Gadaj i przestań pytać! — Wie, że chcecie go usunąć albo zabić, ale nie wie, co jest waszym głównym celem. Zna część z was, ale niewielu. Wie, że Raskow był jednym z szefów, ale zniknął — starała się podawać maksymalną ilość ogólników z minimalną ilością szczegółów, to znaczy nazwisk. — Ma sporo zwolenników, którzy przysięgli mu wierność. Jest też przekonany, że to, co się dzieje w sąsiednich krajach, ma powiązanie z sytuacją w Rosji. Być może nawet wcześniej coś tam ulegnie zmianie niż u nas. Ma jakieś źródło informacji za granicą, ale nie mówił ani kto, ani gdzie... W miarę jak mówiła, Malik coraz bardziej czerwieniał na twarzy, na której obficie perlił się pot. Wyglądał jak przed atakiem furii i Tatiana najzwyczajniej w świecie się go bała. Postanowiła powiedzieć o wszystkim Siergiejowi, dopóki jeszcze nie było za późno. Żeby Malik dał jej spokój, uciekła się do sposobu równie starego, jak szpiegostwo: jako zwolenników Markowa podała nazwiska ludzi, których nienawidziła. — Kto jeszcze? — spytał Malik z płonącymi oczyma, gdy przerwała, by zaczerpnąć oddechu. — Kto to jest Paweł? — spytała zamiast odpowiedzi. — Paweł? Jaki znowu Paweł? — On bardzo wierzy w jakiegoś Pawła — odparła zadowolona z pomysłu; było tysiące mężczyzn o takim imieniu, a nawet gdyby chciała, nie mogła podać nazwiska, bo Siergiej go nigdy nie wymienił. — To musi być ktoś, przeżył zamach zorganizowany przez Raskowa. Informacja sama w sobie była bezwartościowa, gdyż Raskow nie mógł już udzielić żadnych informacji na ten temat. Malik jednakże pamiętał rozmowę z nim, w której generał twierdził, że trzeba zabić pewnego oficera, chyba ze Specnazu, który jest postacią kluczową dla Markowa. Najwyraźniej próba się nie powiodła. Spróbuje sobie przypomnieć jego nazwisko... Zaczaj ją wypytywać 199
innych, których podejrzewał, ale dziewczyna za każdym razem zaprzeczała, koncentrując się na wyrazie twarzy, aby przypadkiem nie zdradzić się, gdy usłyszy znajome nazwisko. Wszystko, z punktu widzenia Tatiany, szło pięknie aż do chwili, w której Malik złapał ją za ramiona i zaczął potrząsać niczym szmacianą lalką, desperacko próbując dowiedzieć się czegoś jeszcze. Przeraziła się już nie na żarty — z furiatami nigdy nic nie wiadomo, a on zachowywał się jak niebezpieczny furiat. Coraz boleśniej ją ściskał, w kącikach jego ust pojawiła się ślina. Sama dokładnie nie pamiętała, w którym momencie, ale udała, że mdleje i gdy odruchowo zwolnił chwyt, rzuciła się do ucieczki. Omal się nie zabiła w filcowych łapciach na marmurowej posadzce, ale zdołała dopaść jakiejś wycieczki, wmieszać się w tłum 1 wyjść na zewnątrz. Padał śnieg, więc chłód otrzeźwił ją na tyle, że przestała biec, by nie zwracać na siebie uwagi. Szybkim krokiem ruszyła w stronę parku Gorkiego, zastanawiając się, co dalej. Gdy odzyskała panowanie nad sobą, rozejrzała się — po Maliku nie było nigdzie śladu. Odetchnęła z ulgą i skierowała się do najbliższej stacji metra. Wiedziała już, co zrobi — dotrze do domu i natychmiast zadzwoni do Siergieja. Powie mu o wszystkim, a on już potrafi ją obronić. Malik nie gonił Tatiany. Był wściekły, ale zdołał się opanować na tyle, by resztki zdrowego rozsądku wzięły górę. Nie mógł sobie pozwolić na to, by stać się obiektem sensacji, goniąc po ulicach dziewczynę. Znano jego twarz, więc szanse na rozpoznanie w takiej sytuacji były spore. Najspokojniej, jak potrafił, odebrał w szatni płaszcz, wsiadł do przywołanej przez portiera taksówki i podał adres domu, w którym mieszkała Biełowa. Było to jedyne logiczne miejsce, do którego pobiegła ta histeryczka. Zapłacił taksówkarzowi i wszedł do środka bez problemów. Strażnik-portier rozpoznał go natychmiast i bez protestów otworzył zapasowym kluczem drzwi mieszkania Tatiany. Po krótkiej wymianie zdań był też gotów przysiąc, że nigdy nie widział Arkadego Malika oraz że nikt dziś nie wypytywał o pannę 200 0
Biełową. Strach miał potężną siłę przekonywania, a gdy straszącym był ktoś tak wysoko postawiony, jak Malik, to straszony nie musiał nawet mieć specjalnie rozwiniętego instynktu samozachowawczego. Tatiana zaryglowała drzwi i udała się dokładnie tam, gdzie przewidział Malik — do łazienki, by jak najprędzej wziąć prysznic. Ten zachodni wymysł zainstalowano na życzenie Markowa, który był jego zagorzałym zwolennikiem. Rozbierając się po drodze, przyznała, że urządzenie ma swoje plusy, zwłaszcza w sytuacjach takich jak ta, gdy człowiek wpada do domu spocony, zdenerwowany i jest mu zimno. Do łazienki weszła naga z bielizną w ręku. Rzuciła ją do kosza z brudnymi rzeczami i odruchowo zaczęła odsuwać zasłonę, gdy dotarło do niej, że nie jest sama. Arkady Malik w płaszczu i futrzanej czapce siedział na zamkniętej klapie sedesu, celując ze służbowego pistoletu w jej brzuch. Nie uśmiechał się złośliwie — usta miał zaciśnięte, ale oczy wyrażały taką nienawiść, że dziewczyną wstrząsnęło. Nie mogła się poruszyć sparaliżowana strachem, a potem wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Malik nacisnął spust i niewielkie pomieszczenie wypełnił ogłuszający huk. Pierwsza kula trafiła ją tuż pod lewą piersią i cisnęła na zasłonę. Druga dwa cale wyżej, zabijając na miejscu. Osuwające się ciało zerwało zasłonę wraz z prętem, po którym się przesuwała, i znieruchomiało na podłodze. Malik schował broń i poirytowany wyszedł. To faktycznie była robota dla KGB! Jedyna korzyść poza zlikwidowaniem histeryczki to to, że przypomniał sobie nazwisko tego oficera, którego chciał wyeliminować Raskow. Czując początki znajomego bólu w piersiach, uśmiechnął się — nitrogliceryna poradzi sobie z nim. Podobnie jak on poradzi sobie z oficerem nazwiskiem Woronow. Paweł Woronow.
13. UNIK
C wmith zjechał z autostrady pod Teupitz, nieco ponad dwadzieścia pięć mil na południe od Berlina. Na szczęście Wallace nigdy nie odwiedził tego domku nad jeziorem, a o tej porze roku w ogóle nikogo nie powinno tam być — to było letnisko, a nie zimowy kurort. Włączył radio i zaczął mozolnie szukać jakichś wiadomości w języku angielskim, co we wschodnich Niemczech nie należało do łatwych zajęć. Jak dotąd wszystko przebiegało zgodnie z planem — nowe rządy w postkomunistycznej Europie nie potrafiły poradzić sobie z kłopotami, jakich przysporzył im Haider przy pomocy ich własnych obywateli. Swoją drogą ciekawe, czy bez Haidera sprawy podobnie by się potoczyły? Dopilnował on, co prawda, rozmaitych detali, ale podstawowe problemy i niezadowolenie istniały same z siebie, nikt ich sztucznie nie tworzył. Niedawno w okolicy padało, gdyż na poboczach i polach leżał świeży, puszysty śnieg, ale droga do letniska była starannie oczyszczona. Warstewka śniegu, która na niej leżała, wskazywała, że pług przejeżdżał rano, gdyż wkrótce potem skończyły się opady. Nie zauważył żadnych śladów opon, toteż Haider musiał jeszcze nie dotrzeć z zakładniczką. Swoją drogą Smitha zaskoczyła postawa Ellysona — gdyby sam miał dzieci, nigdy nie pozwoliłby, żeby były zamieszane w coś takiego. Tak, dzięki niezrozumiałemu zachowaniu 202
ambasadora mieli nań doskonałego haka... i to sądząc z ostatnich reakcji Wallace'a haka potrzebnego bardziej, niż pierwotnie sądzili. Zza zakrętu wyłoniło się skute lodem jezioro, wokół którego dziwnie i nienaturalnie wyglądały domki stojące wśród gołych, bezlistnych drzew. Zwolnił, zadowolony z wynajętego auta — nowego BMW ciemnozielonego koloru, mającego ledwie dwa tysiące mil na liczniku. Zdecydował się objechać jezioro i zaparkować na tyłach domku — byli tak blisko celu, że nie chciał niepotrzebnie denerwować Haidera, a widok obcego samochodu w tej odludnej okolicy mógł go zirytować i sprowokować do głupich posunięć. I pomyśleć, do czego doprowadziło zgodne działanie ledwie pięciu osób: emerytowanego amerykańskiego generała, żądnego zaszczytów dyplomaty, bezrobotnego speca bezpieki, martwego obecnie generała KGB i wariującego szefa nuklearnego potencjału Rosji... * Byli w połowie drogi miedzy Dreznem a zjazdem do Fu-rstenwalde, gdy Geyer otrzymał wiadomość przez telefon komórkowy. Kilka godzin temu osobnik odpowiadający rysopisem Haiderowi przekroczył granicę z Czechami. Wcześniej w miejscowości Decin miała miejsce strzelanina, w wyniku której zginęły dwie osoby, podejrzany osobnik zaś używał samochodu, który widziano w Decinie bezpośrednio po kanonadzie, gdy został wykorzystany do porwania młodej kobiety. Ludzie z GSG-9 jechali w cywilnych wozach za rzeczonym samochodem i byli teraz na autostradzie Drezno—Berlin. Próbowali również skontaktować się z Geyerem. Zanim im się to udało, ustalono, że podejrzany wóz znajduje się przed samochodem, którym jadą Geyer i Ryng. Gdy Haider zjechał ku Teupitz, byli około dziesięć minut za nim. Podjęli decyzję bez chwili wahania — Furstenwalde nie ucieknie, a Haider najprawdopodobniej ma Kat w samochodzie. Geyer polecił swoim ludziom zaniechać pościgu i zablokować wjazd na autostradę, po czym dodał gazu. — Co tak naprawdę wiesz o Stasi? — spytał nieoczekiwa 203
nie, obserwując błękitne oczy towarzysza i jego rzednące blond włosy. — Tajna poliqa, zwana też służbą bezpieczeństwa byłego NRD. Szkolona i tworzona przez KGB, choć wtedy sowiecka bezpieka inaczej się nazywała. Byli praktycznie wszędzie, a po pewnym czasie ogarnęła ich, jak wszędzie, mania prześladowcza: uważali wszystkich za wrogów, a zdrajców najgorliwiej szukali we własnych szeregach — odparł Ryng. — Dość szybko rząd przestał mieć nad nimi kontrolę, a metody wzorem sowieckich były wredne i skuteczne. — Faktycznie, ewoluowali wzorem KGB; najpierw policja, potem narzędzie strachu, a w końcu mordercy. Tyle że KGB można powiedzieć „dojrzało" i z morderców przekształciło się w wywiad, natomiast Stasi nie. Dla niej tortury, zamachy i cała reszta mokrej roboty stały się sensem istnienia. — Geyer uśmiechnął się złośliwie. — Osobiście sądzę, że głównym powodem odejścia Wolfa było to, że jego właśni podwładni wzbudzali w nim obrzydzenie. — Słyszałem, że za nimi nie przepadasz. — Mogę zmienić zdanie, gdy ostatni przestanie żyć. — Tym razem Geyer się nie uśmiechał. — Mam zresztą szczery zamiar przyczynić się do tego na tyle, na ile mi się uda. I mam nadzieję, że będą zdychać powoli. Bernie wiedział o nienawiści Geyera, wiedział też, że Stasi była naprawdę dobra w tym, co robiła — w miarę zyskiwania na znaczeniu w samym NRD jej macki sięgały coraz dalej, do wszystkich praktycznie państw Europy. Pod koniec swego istnienia zresztą omal nie udało się jej agentom doprowadzić do upadku rządu RFN. Tym niemniej winić ich za całe zło tego świata było lekką przesadą. — Wiem, że trudno uwierzyć, że to zamieszanie z ostatnich sześciu miesięcy jest głównie ich zasługą — dodał Niemiec — ale meldunki mówią same za siebie... Luden zrobił pierwszy krok, gdy jego ludzie zastrzelili w Holandii Konrada Brauna... Wiesz, ilu ich znów działa? — Przepraszam cię, ale dla mnie są ważniejsze sprawy. Po pierwsze, chcę odzyskać Kat, po drugie, dowiedzieć się, kto i po co ją porwał, a w efekcie, kto tym rządzi. Odstrzał wykonawców niewiele nam pomoże, bo wszystko wskazuje na to, że czas pracuje 204
dla nich i że zdążają do finału. Jeśli chcemy wygrać, musimy dorwać szefów. Jeśli jednym z nich jest Haider i dostaniemy go, to pozostałych powyjmujesz jak raki z koszyka. Wystarczy parę sesji przesłuchaniowych i każdy zacznie mówić... — Masz rację — zgodził się Geyer, wskazując przez szybę. — Widzisz? Następny samochód, jak tak dalej pójdzie, zaraz zrobi się korek. Nie powinno tu być psa z kulawą nogą o tej porze roku, a zrobiła się przelotowa arteria komunikacyjna. Z przeciwka zbliżało się do nich ciemnozielone BMW. Wóz wjechał mijając ich na pobocze, a kierowca przyglądał się im z podejrzanym zainteresowaniem — zupełnie jakby ich oczekiwał. — Niech mnie diabli — mruknął Ryng, gdy samochody się minęły. — A bo co? — Znam tego faceta... Widziałem go już i to nieraz... Emerytowany wojskowy, do tego wyższy rangą... chyba generał. Amerykańskiej armii. — Nazwisko? — Nie mogę skojarzyć twarzy z nazwiskiem. Ale jestem pewien, że go znam. — Chcesz, żebym zawrócił? — Owszem. Przejechali jeszcze kilometr, zanim znaleźli miejsce nadające się do zawrócenia bez ryzyka zakopania się w śniegu. BMW zdążyło zniknąć za zakrętem, a poszukiwania tak ich pochłonęły, że nie dostrzegli drugiego samochodu, który zatrzymał się tuż przed wjazdem na drogę prowadzącą wokół jeziora, po czym wolno wycofał na teren zamkniętej stacji benzynowej. Karl Haider, widząc dwa samochody na pustej z zasady drodze, czym prędzej wjechał w cień stacji benzynowej. Lepsza przesadna ostrożność niż zbędne ryzyko. Normana rozpoznał przez lornetkę bez większych problemów, natomiast pojęcia nie miał, co Smith porabia w tej okolicy i kto jest w drugim samochodzie. Spojrzał na leżącą na tylnym siedzeniu dziewczynę, której szczękę zdobił ciemnoczerwony siniak. Odzyskała przytomność i przyglądała mu się z nienawiścią. 205
Malik, pomimo iż bliski załamania nerwowego, ani na chwilę nie zapomniał o zemście. Zanim dotarł do siebie, Tatiana Biełowa stała się wspomnieniem, skoncentrował się bowiem na owym Pawle, o którym mówiła. Wyszło mu, że najprawdopodobniej to on był powodem zniknięcia Raskowa, a skoro tak, to nie znalazł najmniejszego powodu, dla którego towarzysz Woronow miałby dożyć w spokoju końca swoich dni. Pozostał problem, jak znaleźć jednego i to niewysokiego rangą oficera pośród paru milionów żołnierzy przebywających zwykle w stolicy i okolicach. Na szczęście przyszedł mu do głowy generał Sabrin — szef Trzeciego Zarządu KGB, czyli kontrwywiadu wojskowego. Był to jedyny człowiek, który mógł dowiedzieć się czegoś więcej i odnaleźć owego Pawła. Pochodził ze starej szkoły, więc takiej sytuacji wydawał się całkowicie godzien zaufania, a prowadzony przez niego pion funkcjonował efektywniej niż parę lat temu, z prostego powodu: liberałowie nie mogli się pozbyć Sabrina, a on robił czystkę według własnych kryteriów i obecnie miał wtyczki wszędzie, z Kremlem włącznie. — Nie dziwi mnie twoje zainteresowanie pułkownikiem Woro-nowem — odparł, gdy Malik wyniszczył mu, w czym rzecz. — W ciągu ostatnich paru tygodni znacznie zyskał na popularności. Mógłbyś mi powiedzieć dlaczego? — A kto taki jeszcze się nim interesuje? — Interesował; czas przeszły dokonany. Mój szacowny kolega, a twój znajomy — Grigorij Raskow. Nie sądzisz, że do znalezienia głupiego pułkownika powinien mu wystarczyć jego Drugi Zarząd? Wyobraź sobie, że najwyraźniej nie wystarczył, bo dzwonił do mnie z tą samą prośbą co ty. — A więc ten pułkownik nie jest taki głupi. Jak szybko możesz go dla mnie znaleźć? — Możesz poczekać? — spytał Sabrin i odłożył słuchawkę, zanim Malik miał szansę coś powiedzieć. Jednakże nie zdążył się zdenerwować, bo słuchawka ożyła, równie błyskawicznie, jak poprzednio ogłuchła. — Masz rację, to nie jest zwykły, głupi pułkownik — przyznał Sabrin. — I nie jest tak łatwy do znalezienia... W ciągu ostatnich 206
kilku dni pojawiał się w różnych miejscach Moskwy, ale wczoraj prysnął wszystkim, którzy go śledzili. Obraca się w wysokich kręgach; parę godzin temu widziano go wychodzącego z gabinetu Siergieja Markowa... — I gdzie poszedł? — Malik z trudem ukrywał podniecenie, Woronow musiał koordynować obronę Markowa. — Wraz z eskortą pojechał na Szeremietiewo. Możesz mi powiedzieć, odkąd to pułkownik Specnazu ma prawo do eskorty, i to jadąc w tak niebezpieczną okolicę, jak stare lotnisko? — Pojęcia nie mam. Jest tam jeszcze? Tym razem Sabrin przerwał rozmowę bez uprzedzenia, a Malik spokojnie czekał — bezczelność rozmówcy była niską ceną za skuteczność, którą już wykazał. — Jest i to nie sam. — W głosie Sabrina słychać było podniecenie. — Dołączył do niego generał Szaporin, kilkanaście helikopterów i dwa transportowce. — Ten Szaporin...? — zdziwił się Malik. — Jest tylko jeden generał Szaporin w naszej armii — dowódca grupy antyterrorystycznej KGB. Większość z jego podwładnych też jest na lotnisku i to nieźle uzbrojona, jak mi powiedziano. — Nie zapomnę tej uprzejmości. — Ja też — odparł Sabrin. — Mam tylko jedno pytanie: dlaczego tyle zachodu o jednego pułkownika Specnazu i dlaczego grupa antyterrorystyczna startuje ze starego lotniska cywilnego? Malik milczał chwilę, po czym spytał oględnie: — Znasz opinię Raskowa o tym, do czego zmierza nasz rząd? — Dokładnie parę dni przed jego zniknięciem gawędziliśmy przy butelce całkiem zacnej wódki i szczegółowo mi wyjaśnił, jak dalece go to martwi. Wiem, że pilno ci znaleźć Woronowa, więc powiem tylko, że całkowicie się zgadzam z opinią Raskowa. — Poprosił cię o współpracę? — Owszem. Nie musisz się ze mną bawić w słówka. Rozumiem, co się dzieje, i wyjaśniłem to Grigorijowi. Jestem administratorem i specem od wywiadu, toteż mogę pomóc w określony sposób. Najlepiej wychodzi mi dostarczanie informacji, tak jak przed chwilą tobie. — Ja też nie jestem żołnierzem w dosłownym tego słowa 207
znaczeniu, a ostatnią bronią, jaką miałem w reku, był kordzik do galowego munduru. Daj mi znać, jeśli to naturalnie możliwe, czy Woronow odleciał z Szaporinem, czy wraca do Moskwy. — Przestań pieprzyć jak panienka przed pierwszym rżnięciem — warknął Sabrin. — Powiedziałem, że jestem z wami, wiec mów konkretnie, czego potrzebujesz. — Możesz się dowiedzieć, dokąd odlatują ludzie Szaporina? — Wątpię, ale spróbuję. Czekaj przy telefonie na wiadomości 0 Woronowie. — Tym razem zakończeniu rozmowy towarzyszył charakterystyczny trzask odkładanej na widełki słuchawki. * Około pół godziny później stojący na biurku Malika telefon z zastrzeżonym numerem ożył. — Wraca do miasta — poinformował go zwięźle Sabrin. — Cześć ludzi Szaporina wystartowała, ale nie wiem dokąd. Mój człowiek posunął się trochę za daleko i został aresztowany przez ludzi Woronowa. — Jakim cudem zdołał...? — Woronow ma nieograniczone pełnomocnictwa. Gdybym nie wiedział dokładnie, co się dzieje, powiedziałbym, że zbliżamy się do punktu krytycznego. Zgodzisz się ze mną? — Czy ktoś go śledzi? — Owszem, i to znacznie dyskretniej od poprzednika. — Jadą główną trasą z Szeremietiewa? — upewnił się Malik. — Tak. — Dzięki. — Tym razem Malik odłożył słuchawkę i sięgnął po fiolkę z nitrogliceryną. Gdy ból w piersiach ustąpił, zadzwonił po samochód, nie troszcząc się o zamknięcie szuflad i gabinetu, co dotychczas było nie do pomyślenia. Wymaszerował, nie odzywając się słowem. Przeszedł do dyżurki obstawy kwatery głównej, gdzie wyrzucił z siebie serię rozkazów, wprawiając dyżurnego oficera w osłupienie 1 zarazem stan nerwowej krzątaniny, po czym wyszedł na zewnątrz, gdzie czekał samochód. Służbową limuzyną Malika był czarny pancerny ził, zdolny wytrzymać ostrzał z każdego typu broni ręcznej, chyba że użyto by 14 — Wojny cimi 209
pocisków przeciwpancernych. Kierowca dostał już wcześniej instrukcje, toteż ledwie Malik wsiadł, ruszył ku Leningradzkiemu Prospektowi. W ślad za nim spod kwatery głównej Strategicznych Sił Rakietowych podążał transporter opancerzony BRDM, w którym siedziało sześciu żołnierzy ze specjalnej jednostki ochrony baz i wyrzutni strategicznych, będących pod dowództwem Malika. Byli to najlepsi z tych, którzy dziś chronili siedzibę sztabu. Czarne ziły poruszając się po Moskwie z reguły ignorowały zasady ruchu drogowego i światła, a podświadome ich wypatrywanie było odruchem normalnych kierowców; od pierwszych dni zajęć kursu na prawo jazdy przyuczano ich, by natychmiast ustępować z drogi tym pojazdom. Toteż gnali bez przeszkód, kierując się ku lotnisku, a raczej ku parkowi Przyjaźni, gdzie Malik zarządził postój. Park był duży i zaśmiecony, pomiędzy bezlistnymi drzewami stały pomniki upamiętniające minione wojny i poległych w nich bohaterów. Po drugiej stronie szosy leżało sztuczne jezioro, obecnie zamarznięte, i budynek przystani taksówek wodnych z niewielkim parkingiem pełnym samochodów. Major dowodzący ochroniarzami prężył się przy transporterze, czekając, aż Malik wysiądzie. — Mój kierowca zablokuje drogę podejrzanemu pojazdowi — poinformował go Malik. — Mamy rysopisy i wiemy, że tamci są uzbrojeni, choć nie wiemy jak silnie. Są to zdrajcy i do tego wyjątkowo niebezpieczni. Jeśli będą mieli okazję, użyją broni, by zabić. Nie wiem, czy kierowcy uda się całkowicie zatrzymać ich pojazd, więc proszę tak ustawić ludzi, by uniemożliwić im dalszą jazdę. — Zbliżają się do parku, jadą z dużą szybkością — zachrypiał głośnik radiotelefonu Malika. Malik sięgnął na tylne siedzenie, wziął leżący tam automat i przełączył radiotelefon: człowiek generała Sabrina zrobił już to, co do niego należało. — Nie mamy czasu do stracenia, majorze — przypomniał. Kierowca zjechał w alejkę, by nie być widoczny z daleka, a major rozmieścił ludzi za drzewami i pomnikami w pobliżu jeziora. Snajper przeskoczył na drugą stronę ulicy i ukrył się za kolumną przy wejściu do przysłani, a Malik przykucnął za postumentem niewielkiego pomnika, obserwując drogę. Z północnego zachodu zbliżał się czarny ził, identyczny jak jego 209
własna limuzyna, mknąc środkiem i pomimo dnia świecąc długimi światłami. — Są! — mruknął Malik w radiotelefon. — Ruszaj! Nadjeżdżający byli nie dalej niż pięćdziesiąt jardów, gdy wóz Malika wystrzelił z bocznej uliczki, wykręcił z piskiem opon i pomknął im na spotkanie. Przez moment wyglądało na to, że oba wozy się miną, co było zamierzeniem kierowcy Malika — w ostatniej sekundzie skręcił gwałtownie w lewo i wbił się pod kątem w maskę rozpędzonej limuzyny. Wozem Woronowa szarpnęło, rozległ się zgrzyt dartego metalu i kolejny łoskot, gdy w tył rąbnął z trzaskiem inny samochód. Ten nie był pancerny, ale także jechał ze sporą szybkością, toteż samochód Specnazu obróciło tak, iż stał celując maską w zamarznięte jezioro. Kierowca próbował z tego skorzystać i wyminąć zawalidrogę, ale zderzak był tak wygięty, iż skutecznie zablokował przednie koła. Naczelną zasadą przy ochronie kogoś ważnego jest utrzymanie samochodu w ruchu. W momencie unieruchomienia stawał się pułapką, z której należało się jak najszybciej wydostać — to że był kuloodporny, stanowiło niewielką pociechę w czasach granatników przeciwpancernych. Drzwi limuzyny otworzyły się więc pospiesznie, wypuszczając z wnętrza na obie strony pasażerów: Woronowa i pięciu ochroniarzy. Wszyscy strzelali w ruchu, choć jedynie kierowca miał konkretny cel. Seria z jego AK-74 nie przebiła kuloodpornej szyby limuzyny Malika, ale wywołała siatkę pęknięć całkowicie uniemożliwiającą widoczność. Dzięki temu szofer Malika nie zdążył uciec, tak jak sobie zaplanował — on i kierowca Woronowa zginęli prawie równocześnie, pierwszy od granatu ciśniętego pod samochód, od którego eksplodował zbiornik paliwa, zmieniając ziła w kulę ognia, drugi od serii jednego z ludzi Malika, która rozcięła go prawie na pół. Snajper wchodzący w skład ochrony Woronowa przeskoczył za cywilny wóz, który rąbnął ich w tył, i korzystając z osłony zaczął pojedynczymi strzałami zdejmować przeciwników. Zabił dwóch, gdy sam stał się celem snajpera ukrytego przy dworcu taksówek wodnych. Dwa pojedyncze strzały zginęły w kanonadzie broni automatycznej i wybuchach granatów, ale oba osiągnęły cel — trzeci z napastników zginął trafiony w nasadę nosa tuż przedtem, zanim snajper Specnazu dostał w skroń. 210
Jego śmierć ostrzegła Woronowa, że może się spodziewać ataku z obu stron. Zasadzka była dobrze przygotowana i doskonale wykonana. Jego ludzie robili dużo hałasu, ale skutecznie przyciśnięci przez lepiej usadowionych przeciwników niewiele mogli zdziałać. Snajper przeniósł ogień w bezpośrednie sąsiedztwo Woronowa, który odpowiedział strzelając na oślep i czekając, aż tamten będzie zmuszony wymienić magazynek. Kiedy nastąpiła przerwa w ostrzale, Woronow na czworakach dotarł do zabitego snajpera, złapał jego broń i szczupakiem rzucił się w stronę pobocza, na którym była duża zaspa. Przetoczył się przez nią i znieruchomiał, opierając łokcie o śnieg i przykładając broń do policzka. W lunecie celownika wyraźnie widział kolumny przy budynku dworca — najlepszą w okolicy kryjówkę dla snajpera. Z tyłu łupnęło potężnie — napastnicy mieli dość zabawy i odpalili rakietę przeciwpancerną, która zmieniła limuzynę w ogniste piekło, tym różniące się od wozu Malika, że bardziej pogięte. Snajper był cierpliwy, a teraz czekał na łatwy cel — ochrona Woronowa musiała wyjść na otwartą przestrzeń, nie chcąc się usmażyć przy płonącym samochodzie. Wszyscy trzej pełzli co prawda z dużą wprawą na brzuchach, ale stanowili doskonały cel. Zdążył zastrzelić jednego, gdy sam stał się doskonałym celem dla czekającego nieruchomo Pawła. Zginął z kulą w czole, nie wiedząc nawet, skąd nadeszła śmierć. Obaj pozostali przy życiu członkowie Specnazu dotarli do zasp śnieżnych, które tworzyły iluzoryczną, ale jednak osłonę. Obaj zostali trafieni, na szczęście lekko; jeden dostał postrzał w lewy biceps, drugi w prawą łydkę. Jedyną szansę dawał oddalony 0 przynajmniej pięćdziesiąt jardów budynek dworca. Woronow odczekał, aż któryś spojrzał w jego stronę i używając „mowy znaków" Specnazu przekazał rozkaz: „pojedynczo za mną do budynku". Obaj skinęli głowami, gotowi do otwarcia osłony ogniowej. Gdy Paweł dał sygnał, pierwszy z nich poderwał się 1 zygzakiem ruszył pod osłoną serii Woronowa i drugiego z ochroniarzy ku dworcowi. W połowie drogi przeturlał się przez zaspę i sam otworzył ogień, dając osłonę koledze. Ten miał mniej szczęścia — nie dotarł nawet do zaspy, gdy na plecach pojawiły mu się ślady po pociskach. 211
Kule nadal wstrząsały leżącym na śniegu ciałem, gdy Woronow poderwał się do biegu, utrzymując w sporej odległości od ostatniego, żywego ochroniarza. W połowie drogi padł za zaspę i rozpoczął ostrzał osłonowy, ale karabin snajperski zwany potocznie SWD był znacznie mniej skuteczny w tej roli niż normalny kałasznikow. Bardziej przypadkiem niż dzięki umiejętnościom zdołał złapać w celownik jednego z przeciwników i trafić go w szyję, ale to był jedyny sukces. Jego podwładny dotarł do parkujących przed dworcem samochodów i o dwa kroki przed najbliższym zwalił się na ziemię. Resztę drogi pokonał pełznąc, ale nim dotarł pod osłonę pojazdu, kolejna kula przewróciła go na wznak. Nie zrezygnował jednak i zniknął za samochodem. Woronow miał więcej szczęścia — dotarł na parking bez jednego draśnięcia i padł za tym samym wozem, za którym schował się ranny. Ochroniarz leżał na brzuchu wśród błyskawicznie czerwieniejącego śniegu. Paweł dotknął jego ramienia i wskazał na krew. W odpowiedzi usłyszał, że ma się spieszyć, drugi postrzał był w brzuch i ranny nie zdoła długo go osłaniać. Powiedziawszy to wrócił do ostrzeliwania napastników krótkimi seriami. Woronow rozejrzał się gorączkowo — wokół kule tłukły szyby i demolowały karoserie parkujących samochodów. Był teraz jedynym ruchomym celem, a za chwilę stanie się ostatnim celem w okolicy... Jedyną osłonę dawała łada z włączonym silnikiem i siedzącą za kierownicą kobietą, zbyt przerażoną, by wykonać najmniejszy nawet ruch. Od samochodu dzieliło go mniej niż dwadzieścia jardów, toteż nie zastanawiając się dłużej ruszył ku niemu, starając się maksymalnie wykorzystać osłonę parkujących samochodów. Wokół gwizdały kule, samochód stojący dziesięć jardów z tyłu eksplodował trafiony kolejną rakietą przeciwpancerną. Przeciwnik jednak go nie widział, wiedział jedynie, w którym rejonie się ukrywa. Bez jednego draśnięcia Paweł dopadł drzwi od strony kierowcy i otworzył je gwałtownym szarpnięciem. Drugą ręką wypchnął kobietę zza kierownicy na fotel pasażera i błyskawicznie wsiadł. Teraz Uczyły się sekundy, gdyż otwierając drzwi zdradził, gdzie jest. Ruszył z piskiem opon wśród niemiłego zgrzytu dziurawionej kulami blachy. Wykręcił ku ulicy wśród brzęku szkła — przednia szyba zmieniła się w deszcz odłamków. Na 212
Leningradzki Prospekt wypadł tuż przed eksplozją kolejnej rakiety. Tym razem wybuchła o dziesięć jardów przed nim i nieco z boku, wzniecając z pobocza fontannę śniegu- Łada wpadła w nią i wyjechała nadal nietknięta. Pognała w stronę Moskwy. Tylna szyba eksplodowała z brzękiem, toteż Paweł gwałtownymi szarpnięciami kierownicy wprowadził wóz w serię zygzaków, by utrudnić przeciwnikowi celowanie. Sto jardów... dwieście... w tylnym lusterku widział wyskakujące na jezdnię sylwetki wrogów. Strzelali seriami, ale dzieliło ich już trzysta jardów, a samochód nadal nabierał szybkości. Po pięciuset jardach osłonił ich zakręt i ostrzał umilkł. Woronow spojrzał na przymusową pasażerkę. Opierała się pod dziwnym kątem o drzwi, a z przestrzelonej szyi właśnie przestawała się sączyć krew. Szklane oczy patrzyły prosto przed siebie. Ponownie przysłowiowe „szczęście Woronowa" ocaliło mu życie.
14. RÓŻNICA ZDAŃ H alder dłuższą chwilę przyglądał się przez lornetkę obu samochodom. W BMW jechał Norman Smith, a więc tu było wszystko w porządku. Natomiast w starszym i pamiętającym lepsze czasy brązowym mercedesie znajdowały się dwie osoby, lecz nie potrafił ich zidentyfikować. Jedno, co było pewne, to fakt, że zainteresowali się Smithem, gdyż jechali za nim. Wystarczający powód, żeby zaalarmować dyżurnego w Furstenwalde. — To ty, Kleist? — spytał przez radiotelefon, ignorując procedury, które sam wprowadził. — Ja. — Konwersacja jak zwykle ograniczona była do minimum, na wypadek gdyby ktoś trafił na używaną częstotliwość. — Masz gotowy wiatrak pod ręką? — Zgodnie z rozkazami mam. — Niech natychmiast startuje na południowy zachód. Ma lecieć nisko, żeby cel go za wcześnie nie dostrzegł. Jestem około dwudziestu pięciu mil od was i przejmę kontrolę, gdy go zobaczę. Przełącz go na ten kanał i czekaj. To na razie wszystko. Jeśli Kleist był tak skuteczny, jak wieść niosła, to pilot znajdzie się na miejscu mniej więcej za pięć minut. Haider ponownie sięgnął po lornetkę — mercedes ciągle jechał w odległości pięciuset jardów za BMW, co stanowiło wystarczający dowód, że ktoś namierzył Normana. 214
Pierwszy raz od rozpoczęcia całej operacji Haider poczuł niepokój. Jak dotąd pewność siebie i logika argumentów używany przez Normana rozwiewały wszelkie wątpliwości, a sukcesy w r alizacji zamierzeń dodawały pewności siebie. I pomyśleć, że wszystk zaczęło się od ładnego porównania użytego przez Smitha, przyrów nującego zmniejszenie amerykańskich wpływów do kastracji.. Każdym z nich kierowały inne pobudki, ale cel mieli wspólny — na zmianie sytuacji w Euroazji mogli skorzystać wszyscy. Byli katalizatorami przyspieszającymi zmiany, które postronnemu obser watorowi mogły wydać się niewykonalne. Przy ich pewności sieb: nie istniały jednakże rzeczy niemożliwe... — Tu Wolf Jeden, czekam na rozkazy. — Głos w radiotelefoni przerwał mu rozmyślania. Minęły trzy minuty — Kleist faktycznie był skuteczny. — Słyszę cię, Wolf. Sytuacja jest następująca: jestem na połu dniowo-wschodnim brzegu jeziora przy staqi benzynowej, obo biegnie droga wokół jeziora. Widzisz ją? — Nie, bo lecę tuż nad ziemią. Chcesz, żebym zwiększył wysokość? — Jak daleko jesteś od jeziora? — Około czterech mil na północny wschód. — Nie wznoś się więc — zdecydował Haider. — Jesteś zbyt blisko celu. Jak dobrze znasz okolicę? — Trenowaliśmy tu kilka tygodni temu. — Na drodze wokół jeziora są dwa samochody. Pierwszy to ciemnozielone BMW, przyjaciel. Pięćset jardów za nim jest brązowy mercedes. To wróg. Zniszcz go. — Rozumiem: zniszczyć mercedesa. Wykonuję. Haider odłożył radiotelefon i uniósł lornetkę. Nadal nie dawało mu spokoju, po co Smith się tu zjawił. * Norman odruchowo zahamował, gdy przed nim zza śnieżnej zaspy wyłonił się nisko lecący helikopter. Bez trudu rozpoznał sowieckiego Mi-28, w kodzie NATO nazywanego havoc, i to z pełnym uzbrojeniem. Wydawało się, że pilot, wyraźnie widoczny z tej odległości, podobnie jak siedzący za nim nawigator, ma zamiar 215
zderzyć się z BMW. Jednak zamiast tego maszyna przeleciała niemal tuż nad samochodem (leciała nie wyżej niż osiemnaście jardów nad ziemią) i odpaliła rakietę. Smith wjechał w zaspę ogłuszony hukiem wirnika i odpaleniem pocisku. Przekręcił się na siedzeniu, patrząc do czego też strzela jeden z jego podwładnych. Znajdujący się około pięćset jardów za nim brązowy mercedes zniknął w chmurze dymu, gdy rakieta eksplodowała tuż za nim.
* — Kurwa! — jęknął Ryng widząc havoca. Była to odruchowa reakcja na widok wrogiego helikoptera. Obaj z Geyerem rozpoznali go natychmiast, podobnie jak sposób, w jaki nadlatywał. Adolf szarpnął kierownicę i dopiero wtedy dotarło doń, że po obu stronach drogi są wysokie zaspy i nie ma możliwości skutecznego uniku. Stanowili wręcz doskonały cel. Błysk odpalonej rakiety i eksplozja na drodze nastąpiły prawie równocześnie. Świat przesłonił wybuch i tuman śniegu, w który wpadli, gdyż Geyer nie miał czasu na jakikolwiek manewr. Wypadli z chmury śniegu i przed sobą dostrzegli nos helikoptera, pod którym coś rozbłyskiwało miarowo. Dopiero gejzerki śniegu z boku drogi uświadomiły im, że pilot zamiast rakiet używa działka podwieszonego pod kadłubem. — W śnieg! — ryknął Bernie. Geyer skręcił ostro w prawo, ale zaspa była zbyt wysoka, by wóz zdołał ją pokonać. Mercedes odbił się od niej przy akompaniamencie brzęku szkła, gdy przednia szyba rozprysnęła się na tysiąc odłamków. Wóz odwróciło, a ponieważ Geyer nadal cisnął na gaz, przejechał przez drogę i wspiął się na zaspę po jej przeciwnej stronie, wystrzeliwując następnie w powietrze niczym skoczek narciarski. Wylądował, nadal z ostro skręconymi kołami, z maską w głębokim śniegu i przez sekundę tkwił tak nieruchomo. Potem powoli przewrócił się na stronę, po której siedział Ryng. Zanim Bernie zdołał zakląć, Geyer zwalił się na niego przyciskając go do zablokowanych drzwi. — Zakręca do drugiego ataku! — wrzasnął odpychając Niemca. — Rusz dupę, Adolf, i otwórz swoje drzwi! 216
— Berni! Dostałem... nic nie widzę. Ryng złapał go za ramiona i odwrócił ku sobie. Twarz Geyera zmieniła się w jedną krwawą masę, w której nie sposób było rozróżnić, czy są oczy, czy też ich nie ma. Z miazgi lała się krew, dodatkowo utrudniając rozpoznanie ran. — Adolf — Ryng potrząsnął rannym — możesz się ruszać? Zapytany nie odpowiedział, ale poruszył się lekko. — Doskonale! Słuchaj, wóz przewrócił się na moją stronę. Mogę ci pomóc, ale obaj najpierw musimy się stąd wydostać, bo inaczej rozstrzela nas, gdy tylko skończy skręt! Sięgnij w lewo i użyj kierownicy, żeby się podciągnąć. Po paru próbach na oślep Geyer wymacał kierownicę, ale natychmiast puścił ją z jękiem. Sięgnął drugą ręką i podciągnął się na tyle, by Ryng zdołał się spod niego wyślizgnąć. Szyba w drzwiach kierowcy była rozbita. Bernie wziął z tylnego siedzenia dwa automaty, parę zapasowych magazynków i polecił: — Adolf, poczekaj chwilę, wyjdę przez twoje drzwi i wyciągnę cię. Wysunął broń przez okno i ostrożnie wystawił głowę na zewnątrz. Havoc skończył właśnie zakręt i nadlatywał z przeciwnej strony. Ryng uniósł się na rękach i gdy siadł na boku mercedesa, sięgnął do wnętrza po Geyera. Jego ręce napotkały pustkę, spojrzał więc do środka — Geyer leżał skulony na przeciwległych drzwiach i nawet nie próbował się podnieść. — Adolf! — ryknął. — Podaj mi rękę! — Wysiadaj! — jęknął ranny. — Ratuj dupę! — Adolf, helikopter zaczaj drugi atak. Jeśli się nie ruszysz, to zrobi z ciebie sito! Podaj mi rękę, to cię wyciągnę, szybko! — Wynoś się! — jęknął Geyer, nie ruszając się z miejsca. Bernie wzruszył ramionami i zsunął się na śnieg. Skoro Geyer chciał zginąć, nikt nie był w stanie nic na to poradzić. Zabrał broń wraz z zapasowymi magazynkami, które poupychał po kieszeniach, i długimi skokami ruszył jak najdalej od przewróconego samochodu. Łoskot nadlatującego helikoptera stawał się coraz głośniejszy, toteż zrobił jeszcze trzy kroki przez lepiący się do nóg śnieg i padł jak długi. Havoc odpalił kolejną rakietę i tym razem trafił. Biorąc pod uwagę, że mercedes stanowił nieruchomy cel, nie było to specjalne osiągnięcie. Wybuch rakiety i zbiornika z paliwem nastąpił jedno 217
cześnie, a fala uderzeniowa przewróciła Rynga na plecy. Samochód, a raczej to, co z niego zostało, płonął jak pochodnia. Ryng zerwał się na nogi i słysząc terkot działka padł na kolana wznosząc automat. Wirnik nadlatującej maszyny wzniecił tuman śniegu przesłaniający widoczność, toteż wycelował na chybił trafił w miejsce, w którym powinien znajdować się helikopter i nacisnął spust. Łoskot wystrzałów z działka zagłuszył huk wystrzałów z pistoletu maszynowego, a po paru sekundach havoc był już widoczny. I to znacznie bliżej, niż Bernie sądził. Broń przestała mu dygotać w dłoniach — skończyła się amunicja, więc rzucił ją pod nogi i złapał drugi automat. Tym razem mierzył dokładnie, celując w kabinę, i ponownie nacisnął spust. Podmuch łopat przewrócił go na śnieg pogrążając w chmurze wirujących płatków, tak gęstej, że nie było nawet widać płonącego mercedesa. Ryk silnika i terkot działka przemknęły nad nim, toteż zerwał się i załadował oba automaty. Śnieg opadł, więc mógł zorientować się w sytuacji. Havoc zawracał do następnego nalotu, a o jakieś czterdzieści jardów z boku dostrzegł niewielki pękaty budynek z garażem i odśnieżonym podjazdem. Nie był solidny, ale dawał jakąś osłonę w przeciwieństwie do otwartego pola, na którym obecnie się znajdował. Ryng runął do przodu, oglądając się jednocześnie przez ramię. Havoc rósł w oczach, a wokół stóp biegnącego pojawiały się białe gejzerki wywołane przez eksplodujące pociski. Na szczęście seria poszła bokiem — załoga miała widać małe doświadczenie w strzelaniu do ruchomego celu. Dwadzieścia jardów... dziesięć... prawie dotarł do domku, gdy z tyłu huknęło i odruchowo runął w śnieg. Pilot najwyraźniej zrozumiał, co jego ofiara chce zrobić, i odpalił kolejną rakietę. Pocisk przemknął nad głową leżącego i najbliższy narożnik budynku zniknął w oślepiającej eksplozji. Wokół Rynga posypały się odłamki drewna i tynku. Zerwał się i ruszył biegiem wokół dymiącego budynku, w którego wnętrzu widać było płonącą sypialnię. W ślad za nim goniły kule, ale helikopter znajdował się już zbyt blisko, by kontynuować ostrzał. Ryng odwrócił się i opróżnił magazynek celując w kabinę. Nie czekając na efekt pognał do garażu. Zawsze będzie jakaś osłona, gdy havoc nadleci ponownie. Ale ku jego szczeremu zaskoczeniu helikopter odleciał, zamiast kolejny raz zaatakować. 218
Haider powoli opuścił lornetkę. Ostatni raz takie fajerweri oglądał na żywo parę lat temu na ćwiczeniach wojskowych, na które go zaproszono jako obserwatora. Pojęcia nie miał, jakim cudem ktokolwiek zdołał przeżyć pierwszy atak, ale najwyraźniej tak się stało, skoro nastąpiły kolejne. Następnego ataku nie mógł przeżyć nikt, tego był pewny. Havoc zawrócił ku Furstenwalde bez meldunku, ale Haider nie był w stanie go wywołać przez radio. Najwyraźniej sprzęt musiał nawalić, poza tym pilot nie odleciałby, gdyby nie zniszczył celu do końca, to znaczy gdyby na dole pozostał ktoś przy życiu. Tym mógł się przestać martwić, a szczegóły i tak pozna w Furstenwalde. Po chwili wyjechał na drogę i poczekał, aż z przeciwka nadjedzie Smith. Generał był, łagodnie mówiąc, szary na twarzy. — Jak ci się podobało? — spytał Haider nie wysiadając. — Po cholerę ta kanonada? Pół niemieckiej policji urządzi tu sobie spotkanie i to w krótkim czasie. — Jechali za tobą. Może mieli rozkaz cię zabić. Nie podziękujesz mi za uratowanie życia? — Bóg zapłać. A nie mogłeś tego zrobić bez preludium do wojny? — Nie miałem czasu, a poza tym wolałem nie ryzykować, że ktoś przeżyje. Co do przygrywki, to i tak bez znaczenia: oni już o nas wiedzą, więc nie ma sensu dłużej czekać. Jedziemy do Furstenwalde, ale bocznymi drogami, nie autostradą. Resztę uzgodnimy w bazie. Norman skinął głową i odczekał, aż Haider wykręci i pojedzie jako pierwszy. Gdy dotarli do Furstenwalde, dowiedzieli się, że helikopter odleciał, ponieważ ostatnia seria nie tylko uszkodziła radiostację, ale także poważnie raniła pilota. Ten, kto uciekł ze zniszczonego samochodu, był specjalistą w posługiwaniu się bronią. Ponieważ ani pilot, ani nawigator nie mieli pewności, czy go zabili, Haider wysłał grupę poszukiwawczą, która miała sprawdzić, jak zakończył się atak, i policzyć trupy. 219
Ryng otworzył drzwi garażu i ostrożnie zajrzał do wnętrza. Było ciemno, a on zdążył przemoknąć i zziębnąć. W środku nie znalazł samochodu, na wbitym w ścianę gwoździu wisiała poplamiona marynarka, a w pomieszczeniu unosił się zapach oleju i smarów. Marynarka była za mała, ale sucha, wiec czym prędzej nałożył ją i rozejrzał się, już spokojniej, po garażu. Wtedy też zauważył skuter śnieżny. Wyciągnął go na zewnątrz i obejrzał. Maszyna wyglądała na całą i sprawną. Miała w stacyjce kluczyki, co nie było znów takie dziwne — kto niby w normalnych warunkach miałby ją stąd ukraść?! Sytuacja nie była normalna, ale to już inna sprawa. Wskaźnik paliwa stał na połowie, więc wrócił do garażu. Po krótkiej chwili znalazł pełen kanister benzyny i napełnił bak. Kanister z pozostałą zawartością przywiązał do bagażnika. Odetchnął z ulgą i wskoczył na siodełko. Silnik zapalił od pierwszego razu, więc pozostawił go na chodzie, żeby się rozgrzał, załadował nowe magazynki do automatów, umieścił je tak, by były pod ręką i jak najmniej przeszkadzały w jeździe, i wrzucił bieg. Skuter działał na podobnej zasadzie jak motocykl, toteż nie miał problemów z kierowaniem. Maszyna parsknęła i delikatnie ruszyła, dając mu czas na spokojne zastanowienie się, co dalej. Najważniejsze było skontaktowanie się z Gannettem — musieli przekazać Woronowowi, że Furstenwalde jest główną bazą Stasi i najprawdopodobniej punktem dowodzenia na Niemcy, a być może i kwaterą główną. Po drugie, trzeba było uruchomić SEAL, a na to potrzebował zgody Crandalla. Radiostacja spaliła się z Geyerem, a tu mieli do czynienia nie ze zwykłymi terrorystami, lecz ze zorganizowanym oddziałem, wyposażonym w ciężką broń, a gotowość, z jaką jej użyli, dobitnie świadczyła, że nie mają już nic do stracenia. A to z kolei znaczyło, że czas się skończył. Wraz z wiekiem Elly son coraz bardziej chlubił się umiejętnością logicznego rozwiązywania problemów. Był w tym niezły, a każdy rozwiązany problem stawał się kamieniem milowym utwierdzającym 220
go we własnej nieomylności. Współpracowników doprowadzało do szału to uporządkowane dochodzenie do jedynie słusznych wniosków, a jego umacniało coraz bardziej w przekonaniu, że bez powolnych analiz nie można dojść do niczego. Gdy w końcu podejmował decyzję, nie słuchał żadnych opinii, gdyż jego rozwiązania były zawsze najlepsze. Nigdy się nie mylił (naturalnie we własnym mniemaniu), i to było głównym powodem, dla którego stanowił ideał kandydata na stanowisko sekretarza stanu. Tym razem jednak po rozmowie z Malikiem podjął ku swemu zaskoczeniu decyzję natychmiast, bez analizowania wszystkich aspektów problemu. Musiał odnaleźć Katherine i zapewnić jej bezpieczeństwo. Gdyby zastanowił się nad oczywistymi implikacjami swego postanowienia, zrozumiałby, że przestał ufać pozostałym współspiskowcom. Tak więc rankiem w dniu, w którym Haider zjawił się w Decinie, Ellyson zabrał się za własnoręczne uwalnianie córki. Od natychmiastowej realizacji pomysłu odciągnęło go tylko jedno — musiał mianowicie ustalić, dokąd ją zabrano. Wiedział, gdzie przekroczyła granicę Niemiec i metodycznie spisał wszystkie możliwe miejsca, w których mogła bezpiecznie przebywać. Nie było ich tak wiele, gdyż oprócz standardowych wymogów stawianych bezpiecznej kryjówce musiały jeszcze gwarantować jedno: że w razie zamieszek osobom w niej przebywającym nie będzie groziło znalezienie się w samym środku wojny domowej. Po rozważeniu wszystkich za i przeciw pozostały dwie możliwości: ferma koło Drezna i domek w Decinie. Ponieważ ferma leżała ponad trzydzieści mil dalej, ale w tym samym kierunku, logika podpowiadała, że jako pierwszy należało sprawdzić domek w Decinie. Po dojściu do tego wniosku Ellyson ze względów bezpieczeństwa zdecydował się prowadzić wóz osobiście i wyjechał z ambasady. Kilkugodzinna jazda górskimi drogami wijącymi się wzdłuż malowniczej rzeki tak go przyjemnie nastroiła, że zaczął się na serio zastanawiać, jak też to będzie, gdy już zostanie sekretarzem stanu. No bo właściwie dlaczego miałby nim nie zostać, prawda? Tym większy więc był jego szok, gdy przed domkiem w Decinie 221
zobaczył kilka wozów policyjnych i karetkę. Odruchowo chciał zawrócić, zanim zostanie zauważony, ale strach, że coś się stało córce, zwyciężył. Zwolnił i ku swemu przerażeniu zobaczył sanitariuszy wynoszących do karetki przykryte prześcieradłem ciało. Policjanta, który go zatrzymał, dostrzegł dopiero wtedy, gdy ten wyłonił się prawie przed maską samochodu, gorączkowo wymachując lizakiem. Nie mając wyboru stanął i odkręcił szybę w drzwiach. — Przepraszam, ale zatrzymujemy wszystkie przejeżdżające samochody. — Policjant najwyraźniej rozpoznał dyplomatyczną rejestrację i starał się być bardziej uprzejmy niż zwykle. — Wiem, że ma pan immunitet dyplomatyczny i przepraszam za kłopot, ale muszę zobaczyć jakiś dokument tożsamości. Takie mam rozkazy. — Rozumiem — mruknął Ellyson i zaczął grzebać w portfelu w poszukiwaniu czegoś, co nie miałoby stempla „ambasada" na samym wierzchu. Po chwili znalazł międzynarodowe prawo jazdy i podał je policjantowi, pytając: — Mógłby mi pan powiedzieć, co się stało? — Morderstwo, proszę pana — odparł funkcjonariusz, spisując dane do notesu. — Nie mieliśmy tu nigdy czegoś podobnego. Dwie kobiety zastrzelone z zimną krwią, a trzecia porwana przez mordercę. — Mój Boże! Wie pan, kim były? — Ellyson sam był zdziwiony spokojem, z jakim zadał to pytanie, co prawda czuł, że ręce mu drżą jak w febrze, ale trzymał je na kierownicy, więc nie było tego widać. Policjant oddał mu prawo jazdy i wyjaśnił: — Niewiele sam wiem, proszę pana. Od sanitariuszy i kolegi przy drzwiach słyszałem, że jedna była stara, druga młoda i podobno wstępnie obie zidentyfikowano jako byłe pracownice StB. Dlatego zjawiła się policja federalna, wie pan, ostatnio tyle dziwnych rzeczy się dzieje, że lepiej wszystko od początku dokładnie sprawdzić. — Więc obie były Czeszkami? — odetchnął Ellyson. — Tak sądzę, proszę pana. — Policjant przerwał i dodał po chwili: — Nieczęsto pojawiają się u nas Amerykanie i wiem, że przełożeni będą mnie pytać, dlaczego ktoś z waszej ambasady przyjechał tu i to teraz. Chciałbym się więc dowiedzieć, co pan tu robi: przyjechał pan na wakacje czy w interesach? — Na wakacje., tu są dobre stoki do zjazdów i umówiłem się z przyjacielem... 222
— Ale nie ma pan nart — zauważył policjant, zaglądając do wozu. — Planuje je pan wypożyczyć? — Tak... nie jestem, wie pan, zbyt dobrym narciarzem... — Wallace zdecydował, że czas odjechać, zanim zjawi się ktoś bardziej rozgarnięty. — Jeśli pan skończył, to ja pojadę. — Proszę bardzo. Musiał się pan zgubić, może pomóc odnaleźć drogę? — Dziękuję, ale nie, po prostu zbyt wcześnie skręciłem z głównej drogi. Okolica mnie urzekła, teraz na pewno nie zabłądzę. — Wrzucił wsteczny bieg i nacisnął gaz tak gwałtownie, że policjant odskoczył od samochodu. Musiał jak najszybciej dotrzeć do Drezna. Ten kretyn Haider załatwiał tu jakieś porachunki, a Katherine na tym cierpiała. Nie miał bowiem wątpliwości, że zabójcą był Haider, a porwaną, jak twierdził policjant, Katherine. Od chwili wybuchu przed ambasadą wiedział, że po pozostałych spiskowcach może się spodziewać wszystkiego. Jechał więc wściekły do Drezna, wiedząc, że to, co robi, jest zaprzeczeniem starannie zaplanowanego postępowania, które sam obmyślił. W Decinie tymczasem nastąpiła zmiana posterunków i dotychczas spisujący przejeżdżających policjant wszedł do domku na kubek czegoś gorącego. Jeden z przysłanych z Pragi oficerów zainteresował się z braku lepszego zajęcia jego notesem i ze zdumieniem przeczytał: „Wallace Ellyson, Amerykanin na wakacjach bez nart i bagażu". Zaskoczony postanowił sprawdzić czym prędzej, co amerykański ambasador robił w środku tygodnia bez bagażu i towarzystwa w takim zadupiu, jak Decini, i to właśnie w dniu, w którym w tymże zadupiu popełniono podwójne morderstwo, noszące wszelkie znamiona akcji StB. * Marków podchodził do śmierci ze stoickim spokojem, typowym dla Rosjanina. Każdy kiedyś musiał umrzeć i jeśli miał szczęście, umierał we własnym łóżku, jeśli nie, należało pogodzić się z losem223
W jego wieku śmierć była rzeczą normalną, a na stanowisku, które piastował — naturalną. Mało który przywódca Rosji czy ZSRR zmarł ze starości, a to, co obecnie działo się wokół, zdecydowanie me zapowiadało, że umrze we własnym łóżku. Kończył to właśnie wyjaśniać obecnym w gabinecie Woronowo-wi i Szaporinowi, dodając: — Nikt z nas jej nie uniknie. To tylko kwestia czasu, kiedy człowiek się z tym pogodzi. Sam nie mógł się natomiast pogodzić ze śmiercią Tatiany, która zginęła (nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości) tylko dlatego, że była jego kochanką. Miał jedynie nadzieję, że śmierć przyszła szybko i że nie przeklinała go w ostatnich chwilach życia. Sprawa wyszła błyskawicznie — ktoś słyszał strzały i zadzwonił po policję. Oficer prowadzący dochodzenie szybko się zorientował, z kim ma do czynienia, i był na tyle bystry i uparty, by dodzwonić się do samego Markowa i przepraszając przekazać mu wieść 0 śmierci Tatiany Biełowej. — Nikt jej nie uniknie — powtórzył Marków z namysłem. — 1 dlatego zastanawiam się, czy udzielić zgody na to, co proponujecie. — Nikt inny nie będzie miał wystarczającego autorytetu, jeśli tamci zaczną wygrywać — odparł Woronow. — Ani ja, ani on. W Rosji ludzie słuchają oficjalnego przywódcy. Zawsze się to sprawdzało w historii. Jeśli przywódca ginie, akceptują nowego, ale nie wcześniej. Jeśli przywódca żyje i walczy, to nadal jest nim dla większości, niezależnie od twierdzeń strony przeciwnej. — Niestety, Rosjanie mają krótką pamięć — dodał Szaporin — a jeszcze mniejsze współczucie. Uwierzą we wszystko, co zostanie oficjalnie powiedziane o nieżyjącym Siergieju Markowie. Jak zwykle o zmarłych politykach będą pamiętać tylko to, co najgorsze. Wszystko pójdzie na nic: i walka, i ofiary, jeśli Siergiej Marków zostanie trupem przed rozgromieniem tego spisku. Obaj mieli rację, o czym Marków doskonale wiedział. Wiedział też, że jego rodacy są fatalistami i poświęcenie doceniają tylko na wojnie. Jeśli on teraz poświeci się bez walki, tylko ułatwi drugiej stronie zwycięstwo i tak to wszyscy zrozumieją. — Macie rację — westchnął — ale najpierw muszę załatwić jeszcze kilka rzeczy... 15 — Wojny cieni 224
— Nie ma takich spraw! — przerwał mu zdecydowanie Woro^ now. — Nikt nie może wiedzieć, że to nie jest rutynowy wyjazd na parę godzin. I nikt nie może znać celu tego wyjazdu. Na dole czeki limuzyna z obstawą KGB. To ludzie z grupy antyterrorystycznej ale to już inna sprawa. KGB to KGB, za kilka godzin nikt nie będzie pamiętał takich drobiazgów, a wcześniej nikt nie powinien się interesować tym wyjazdem. — Muszę mieć bezpieczną łączność! Muszę zawiadomić prezy denta Crandalla... — Martwy nic nie mówi, a za kilkanaście minut żaden z nas nie będzie w stanie gwarantować, że wszyscy się nimi wkrótce nie staniemy. — Woronow zaczynał tracić cierpliwość. — Bez Siergieja Markowa Rosja skończy w wojnie domowej. Mamy stały kont; z amerykańską bazą w Monachium. Wiemy, gdzie jest Ryng, i się dzieje praktycznie na bieżąco. Zdołamy zorganizować choćb tymczasową łączność z Białym Domem. My naprawdę już ni mamy czasu do stracenia. Marków w milczeniu przypatrywał się obu oficerom przez p sekund, po czym wstał i spytał rzeczowo: — Bardzo zimno na dworze? Woronow bez słowa wyjął ze ściennej szafy jego płaszcz i pomógł mu się ubrać. Siergiej Marków zapiął guziki i spojrzał na rozłożone na biurku papiery. — Mam nadzieję, że to będzie krótkie wygnanie.
l ie ie
15. SYNTEZY
W
dzisiejszym świecie łączności satelitarnej połączenie z dowolnym punktem na kuli ziemskiej jest
praktycznie natychmiastowe. Podobnie jak zagłada wielomilionowego miasta bez ostrzeżenia. Dlatego też utrzymanie czegokolwiek w tajemnicy przez dłuższy czas jest rzeczą nader trudną. Natomiast plotki zyskują na autentyczności, ponieważ wszędzie błyskawicznie się pojawiają, a strasznie długo trwa udowodnienie, że nie są prawdą. Prezydent USA w teorii ma do dyspozycji najnowocześniejszy, to znaczy najszybszy, system łączności i dostęp do najskuteczniejszej siatki wywiadowczej, a mimo to Crandall nieraz miał ciężkie problemy z odróżnieniem plotek od prawdy. Zwłaszcza ostatnio, gdy wszystkie doniesienia o wydarzeniach w dawnych państwach socjalistycznych były mieszaniną obu, a dane wywiadu zawierały same „prawdopodobne" wyjaśnienia. Fakt, że mógł bez problemów połączyć się z przywódcami tych państw, nie na wiele się przydawał, gdyż byli oni w podobnej sytuaqi i sami niewiele wiedzieli. Nieco inaczej miała się rzecz z Rosją, ze względu na Markowa i przyczyny obecnych problemów. Przyczyny te były bowiem całkiem zrozumiałe — kraj staczał się z długoletniej pozyqi supermocarstwa, a gospodarka rynkowa nie potrafiła przynieść natychmiastowego rozwiązania problemów ekonomicznych, które dały o sobie znać jeszcze u schyłku epoki komunizmu. Teoretycznie w pozostałych 226
państwach postkomunistycznych sytuacja przedstawiała się nieco inaczej, ale była to jedynie teoria. Z punktu widzenia Crandalla wyglądało to dokładnie tak, jakby ktoś koordynował rozwój wydarzeń. Ktoś, komu zależało na odtworzeniu Układu Warszawskiego. Hunter przy każdej okazji twierdził, że pomysł spisku między Rosją a pozostałymi państwami należy włożyć między bajki. Stare umowy są nieważne, a dawni sojusznicy nie mają czasu ani ochoty martwić się o kogoś innego poza sobą. Poza tym obywatele powinni być na tyle rozsądni, żeby nie oczekiwać niczyjej pomocy w załatwianiu swych własnych problemów. Do tego wszystkiego doszła niemożliwość nawiązania kontaktu z Markowem przy użyciu prywatnej Unii. Standardowe metody dały podobny efekt — rano był w biurze, a potem zniknął. Nikt, łącznie z szefem CIA w Moskwie, nie był w stanie powiedzieć dokładnie, kiedy wyszedł ani gdzie jest. Mówiąc krótko, nikt nie miał pojęcia, co się z nim stało. Istniało tyle możliwości, że przy braku danych wszelka analiza stawała się bezsensowna. Marków mógł zarówno zostać porwany, jak i zniknąć w ramach planu, o którym nie miał okazji poinformować. Jakby tego było mało, zameldował się Gannett z raportem 0 zaginięciu Rynga. Według ostatnich informacji od Berniego Stasi nie zniknęła jak cień, sam Ryng zaś z oficerem GSG-9 pojechał sprawdzić jedną z możliwych lokalizacji bazy Stasi koło Berlina. 1 od tej pory cisza. Po paru godzinach Gilbert Crandall odetchnął z niejaką ulgą. Gannett zameldował się ponownie i choć nadal nie wiedział nic o Ryngu, to przed chwilą rozmawiał z Markowem i przekazywał zgodnie z jego prośbą, że mniej więcej w ciągu godziny sam prezydent skontaktuje się z Crandallem.
* Popołudnie z wolna przechodziło w wieczór, a Ryng nadal gnał przez zaśnieżoną pustkę otaczającą jezioro, kierując się ku jedynemu widocznemu w okolicy światłu. Chłodny wiatr zniknął wraz ze 227
słońcem, ale temperatura stale spadała, zapowiadając wyjątkowo mroźną noc. Marynarka niewiele chroniła od zimna, a co gorsza jego rękawiczki spaliły się wraz z całą aparaturą łączności i Adolfem Geyerem, przez co w dłoniach prawie nie miał czucia. Jak tak dalej pójdzie, odmrozi palce i przestanie być zdolny do czegokolwiek. Pęd powietrza wyciskał mu łzy z oczu, toteż przymknął powieki pozostawiając jedynie wąskie szparki na tyle, by widzieć drogę przed sobą i światło, ku któremu dążył. Miało to swoje dobre strony — nadal widział, ale miało i złe — łzy spływały mu po policzkach wypchnięte przez wiatr z kącików oczu i zamarzały, paląc niczym krople roztopionego wosku. Trasa biegła przez szereg wzniesień, niezbyt wysokich, acz wystarczających, by co jakiś czas przesłonić światło, toteż jazda wymagała pełnej koncentracji, na którą zdobywał się z coraz większym trudem. Cały czas powtarzał sobie dwie rzeczy, które obecnie były najważniejsze. Musiał jak najprędzej znaleźć się w cieple, jeśli chciał uniknąć odmrożeń, i musiał znaleźć działający telefon, by zawiadomić Bena, zanim będzie za późno na jakąkolwiek akcję. Tym bardziej że miał do przekazania dwie naprawdę ważne informacje. Po pierwsze, w sprawę zamieszany był jakiś amerykański generał, od którego Raskow przyjmował polecenia, a więc ktoś z samej góry spisku. Był to najprawdopodobniej ten sam człowiek, który prowadził zielone BMW i którego twarz wydawała mu się dziwnie znajoma. Jeśli zaś pojawił się jeden Amerykanin, to mogło być ich więcej. Sprawa zidentyfikowania owej tajemniczej postaci stała się nagląca. Po drugie, musiał potwierdzić słuszność podejrzeń dotyczących Furstenwalde. On wiedział, że jest to główna baza Stasi, ale nikt poza nim nie był o tym przekonany. A skoro była to baza, w której staq'onowafy helikoptery szturmowe i to z minimum jednym stale gotowym do lotu, to musiała stanowić bardzo ważny, jeśli nie najważniejszy, element opanowania Niemiec i zmiany istniejącego układu sił. Ten havoc nie zjawił się przypadkiem — ktoś ich rozpoznał i chroniąc owego tajemniczego generała wezwał wsparcie, podając dokładne współrzędne celu. A to znaczyło, że baza jest silnie chroniona i że Holloway może spodziewać się poważniejszych problemów przy opanowaniu Furstenwalde, niż początkowo zakładano. Spojrzał na swoje dłonie zaciśnięte na kierownicy śnieżnego skutera. W zapadającym zmierzchu nie zdołał dostrzec, czy czubki 228
palców są białe, czy jeszcze nie. Dłoni nie czuł już od dłużs chwili, toteż jedynym sposobem sprawdzenia było poruszanie nim Okazało się to trudniejsze, niż sądził — długa chwila minęła, nim prawa dłoń zareagowała na polecenie mózgu na tyle, by puścić kierownicę i zwinąć się w pięść. Ból, który temu towarzyszył, był najlepszym dowodem, że jeszcze nie odmroził palców. Podobnie rzecz się miała z lewą, na szczęście z takim samym efektem — ból po długim wysiłku był miłą nagrodą. Tak się poświęcił temu zajęciu, że położenie światła kontrolował niejako odruchowo i nie dotarło doń, że jest znacznie większe niż do tej pory. Gdy uniósł wzrok po skończeniu ćwiczeń, ujrzał przed sobą całkiem wyraźny zarys okna, przez które padał na zewnątrz zbawczy blask. Tak go ten widok zahipnotyzował, że w ogóle nie dostrzegł trzystopowego drewnianego płotu okalającego zabudowanie — prawie do chwili, w której weń wjechał. W ostatniej sekundzie, gdy ośnieżone deski wyrosły mu przed maską, zmniejszył gaz i spróbował skręcić, ale było już za późno. Skuter rąbnął w płot, który trzasnął rozlatując się na wszystkie strony i gubiąc zamarznięte sztachety. Bernie odruchowo osłonił rękoma twarz, prawa płoza pękła ze zgrzytem, niezbyt głośnym w porównaniu z łomotem rozbijanego płotu, ale znacznie boleśniejszym, gdyż pojazd ostro skręcił w prawo, kierownica i oba automaty wyleciały szerokim łukiem w różne strony, a Ryng wylądował na plecach z łupnięciem, od którego zabrakło mu tchu, i znieruchomiał próbując zaczerpnąć powietrza. Słyszał stuk otwieranych drzwi i widział zalewające go światło. Mężczyzna powiedział coś po niemiecku, ale Bernie nie był w stanie rozróżnić słów wypowiedzianych nie dalej niż piętnaście—dwadzieścia stóp od niego, gdyż zagłuszały je dzwonienie i dziwne ni to wycie, ni charczenie, zupełnie jakby pies astmatyk próbował wyć do księżyca. Dopiero po kilku sekundach zrozumiał, że dzwoni mu w uszach, a owe chrapliwe odgłosy wydaje on sam próbując złapać oddech. Mężczyzna krzyknął coś przez ramię i obok pojawiła się kobieta, która najpierw przyjrzała się pobojowisku, w jakie zamieniło się podwórze, a potem coś cicho powiedziała. Mężczyzna, nie opuszczając broni, ruszył ku leżącemu. Obszedł go i zniknął z jego pola widzenia, kobieta zaś podeszła i stanęła obok Rynga. Widząc, że poza charczeniem na nic więcej go nie stać, pochyliła 229
się, złapała za klamrę pasa i gwałtownie szarpnęła w górę. Coś mu w krzyżu strzyknęło, ale złapał niewielki haust powietrza. Operacja została powtórzona parokrotnie, po czym wybawicielka odsunęła się, obserwując z satysfakcją, jak leżący ponownie opanowuje sztukę oddychania. Mężczyzna dołączył do niej i powiedział coś, z czego wywiązała się krótka wymiana zdań. Mówili jednak zbyt szybko, by ograniczony niemiecki Rynga przydał się do czegoś. Gdy głosy umilkły, kobieta trzymała broń, a jej towarzysz zbliżył się do intruza z wyciągniętą ręką. Ten był jeszcze zbyt słaby, by taka pomoc okazała się wystarczająca. Widząc to mężczyzna obszedł go i złapał pod pachy, stawiając jednym ruchem na nogach niczym szmacianą kukłę. Ryng zatoczył się jak pijany i omal nie powrócił do pozyq'i horyzontalnej, ale silne dłonie skutecznie mu to uniemożliwiły. Na wpół zaciągnięto go, na wpół wepchnięto w otwarte drzwi i podprowadzono do starej sofy, na którą zwalił się, ledwie zniknęły podtrzymujące go dłonie. Mobilizując siły zdołał przyjąć na wpół siedzącą pozycję i z przyjemnością wdychał ciepłe powietrze. Powoli wracała jasność myśli i ból. Łupało go pod czaszką, piekły płuca, a dłonie i twarz zaczynały zachowywać się, jakby je wsadził w mrowisko. Powoli uniósł dłonie do policzków, ale w palcach miał jeszcze zbyt mało czucia. Zaczął więc wolno rozcierać ręce, by przywrócić w nich krążenie. Rozległ się kobiecy głos — pytała o coś i to najwyraźniej jego. Na wszelki wypadek skinął głową, nie rozumiejąc, o co chodzi. Reakcja musiała być prawidłowa, gdyż zmoczyła ścierkę w gorącej wodzie i położyła mu na twarzy. Mężczyzna ani przez moment nie przestawał w niego celować. * Niewygody obudziły Kat — bolały ją związane ręce i nogi, lecz najgorsze było łupanie w szczęce. Odgłos pracującego silnika, ruch pojazdu i migające za drzewami światła uzmysłowiły jej, że leży na tylnym siedzeniu mercedesa, do którego wrzucił ją Haider. Powoli usiadła i wyjrzała przez okno. Na zewnątrz było ciemno, a światła miasteczka, które widziała, pozostały z tyłu. W blasku reflektorów dostrzegła tablicę: „Trasa dwieście czterdzieści sześć" 230
i nazwy miejscowości: Storkow, Kolpin, Furstenwalde. Niewiele jej to mówiło poza niemieckim brzmieniem. — Dobry wieczór — odezwał się radośnie Haider, obserwując ją we wstecznym lusterku. — Mam nadzieję, że czujesz się lepiej. — Gdzie jestem? — spytała, spoglądając wrogo w jego odbicie. — Bezpieczna w samochodzie. Na terenie Niemiec, jeśli chodzi o szczegóły. — Sama się domyśliłam, dupku — parsknęła. — Mów mi Karl, to ładniej brzmi. Mam nadzieję, że się zaprzyjaźnimy. — Co proszę?! Ty wszawy... — Nie wysilaj się, to też już słyszałem — przerwał jej ze złośliwym uśmieszkiem. — Wkrótce poznasz swoje nowe lokum. — Gdzie? — Niedaleko miasteczka Furstenwalde. Dostaniesz coś do zjedzenia i wygodne łóżko. Chcę, żebyś bezpiecznie wróciła do domu, jak się to wszystko skończy. — Pieprzysz! — oznajmiła mu najspokojniej w świecie. — Skoro tak uważasz. Sądziłem, że będziesz rozsądniejsza... ale jeśli nie chcesz współpracować, to dowiozę cię na miejsce związaną jak kurczaka. — Niedoczekanie — mruknęła i zamilkła. Mroku na zewnątrz nie rozświetlało żadne światło, monotonii nie mącił żaden drogowskaz. Z piskiem opon wzięli zakręt i wóz Normana został z tyłu, co jednak nie stanowiło żadnego problemu. Smith już wcześniej był w bazie i znał drogę. Haidera martwiło co innego — jego niepotrzebna obecność. Jak każdy amerykański generał był świetnym organizatorem i teoretykiem. Natomiast do praktycznych działań nadawał się średnio. W dodatku, o czym nie wiedział, nieco zmieniły się zasady gry — najważniejsze stały się Niemcy. Dla Haidera było tak od samego początku, teraz nie musiał już tego ukrywać, a jego Stasi dopilnują, by tak się stało.
* Minął solidny kwadrans, zanim czucie w dłoniach wróciło na tyle, by Ryng mógł samodzielnie zmieniać mokre ręczniki na twarzy, która piekła żywym ogniem, ale nikt już nie wbijał w nią 231
tysięcy igieł. Gdy w końcu zdjął kolejny ręcznik, mężczyzna siedział w fotelu, nadal nie spuszczając go z oka i z wylotu lufy, kobieta zaś spytała, czy chce herbaty. Zdołał odpowiedzieć jej po niemiecku i po chwili trzymał w dłoniach parujący kubek. — Nie mówisz dobrze po niemiecku — powiedziała wolno wymawiając słowa. — Nie — odparł z grymasem, w który zamieniła się próba uśmiechu. — Jaki język? — Była autentycznie ciekawa. — Mówisz po angielsku? — spytał kontrolnie. Uśmiechnęła się szeroko i poinformowała towarzysza w niemal idealnej angielszczyźnie: — Mówi po angielsku z amerykańskim akcentem. Podobnie jak Amerykanie w radiu. — A myśleliście, że kim jestem? — zainteresował się Bernie, gdyż karabin nie zmienił położenia. — Nowy Stasi — warknął mężczyzna, odzywając się po raz pierwszy. — Tylko oni rozbijają się teraz po jeziorze i latają tymi helikopterami. Skąd mamy wiedzieć, że mówisz prawdę? Masz jakieś dokumenty albo co? Ryng bez słowa sięgnął do wewnętrznej kieszeni i podał gospodarzowi cienką książeczkę. Oboje kolejno czytali dane, porównując zdjęcie z siedzącym oryginałem. — Byłeś wtedy ciemniejszy — zauważył mężczyzna. — Bo byłem w południowej Kalifornii, a tam nie ma zimy. — Kapitan to ważny stopień w waszej marynarce? — Zawsze lubiłem tak myśleć. — I jesteś tu z powodu Stasi? — Oddała mu dokumenty, nadal nie do końca przekonana. — Właśnie. — Szare komórki wróciły wreszcie do normy i mózg podjął przerwaną pracę. — I muszę się skontaktować z moimi współpracownikami. To naprawdę ważne! Inaczej Stasi znowu zaczną tu rządzić. — Ten helikopter dzisiaj... Strzelali do ciebie? — Zabili mojego partnera, Niemca, i próbowali zabić mnie. Myśleliśmy, że dostaniemy ich szefa, ale się nam wymknął. — I mówisz, że wrócą... — spojrzała zmęczona na mężczyznę. — Ja też tak myślę. 232
— Jutro, a prawdopodobnie jeszcze dziś w nocy wyślą ekipę, żeby przeszukała teren i upewniła się, że jestem martwy — stwierdził spokojnie Ryng. — Nie mogą mi pozwolić przeżyć. — A noc jest bezwietrzna i nie zapowiadano opadów. Twoje ślady doprowadzą ich tutaj. Możesz nas ochronić? — Mogę coś więcej; zabrać was stąd, zanim oni się zjawią. Tu może się zrobić gorąco... Ale żeby coś z tego wyszło, muszę zadzwonić. Macie telefon? Oboje spojrzeli na siebie niepewnie. Mężczyzna położył broń na podłodze, a widząc przytakujący gest towarzyszki poszedł do kuchni i wyniósł stamtąd telefon z długim sznurem. Postawił go na środku pokoju i spojrzał podejrzliwie na gościa. — Jesteś pewien, że potrafisz nas ochronić? — spytał. — Byłem więźniem Stasi, do dziś nie wiem dlaczego, ale bólu nie zapomnę do śmierci. — Macie moje słowo. Albo amerykański, albo niemiecki helikopter wojskowy przyleci po nas, i to naprawdę szybko. Odlecimy stąd razem, obiecuję. — To zwykły telefon, może być na podsłuchu — ostrzegł gospodarz. — To nie potrwa długo, ale dzięki za ostrzeżenie. Mężczyzna podniósł telefon i podszedł do Rynga. Bez słowa wręczył mu aparat i obserwował, jak Bernie wybiera numer. Na szczęście Ben Gannett zgłosił się po drugim sygnale. W drodze z Decina do Drezna Ellyson głównie myślał, i to dość intensywnie. W pierwszej kolejności zabrał się za podreperowanie swego nadwątlonego morale — Katherine jest cała i zdrowa i najprawdopodobniej w ogóle nie było jej w Decinie. Spanikował zaskoczony podwójnym morderstwem, co mu się nigdy dotąd nie zdarzało i co było zupełnie bezsensowną reakcją. Wyobraźnia podsunęła mu resztę. Haider by niepotrzebnie nie ryzykował w ten sposób, poza tym ferma koło Drezna była bezpieczniejsza i logiczniejsza, a Niemcy to pedantyczny i logiczny naród. Porachunki eks-agentów StB przypadkiem zbiegły się z jego wizytą i to wszystko. Zresztą i tak miał jechać do Drezna, tyle że Decin był bliżej. 233
Następnie przeanalizował zachowanie wspólników i wyszło mu, że Malikowi w żadnym wypadku nie można ufać, ale na szczęście był w Moskwie i niewiele mógł narozrabiać. Haidera nie uważał za wspólnika — to wykonawca, ważny, ale tylko wykonawca. Smithowi zaś można ufać; ani cele, ani mentalność emerytowanego wojskowego nie zmieniły się. Po przywróceniu starego układu sił chciał w spokoju żyć w Nicei, no, chyba że nowy sekretarz stanu uważałby, że jest niezbędny jako ambasador. Wtedy naturalnie poświeciłby krajowi jeszcze kilka lat życia, w godny sposób kończąc karierę. Wszystkie te rozważania miały wysoce uspokajający efekt, toteż Ellyson dojechał do fermy jeśli nie w doskonałym, to w każdym razie w dobrym nastroju. I tu czekała go niespodzianka—przed budynkami stał tylko sprzęt rolniczy, a małżeństwo prowadzące gospodarstwo najwyraźniej zaskoczyła jego wizyta. Nie wiedział, bo i skąd miał wiedzieć, że Norman Smith był tu wcześniej, powodując niesamowite zamieszanie. Odpowiadali na zadawane pytania nie rozumiejąc, o co tak na dobrą sprawę mu chodzi ani kto to jest Katherine. Ellyson nie uwierzył w pierwszej chwili, potem go olśniło, i to w momencie gdy już miał im urządzić dziką awanturę. Jego poznali, bo przyjechał tu z Haiderem, ale Katherine nigdy nie widzieli, wiec nie wiedzieli, o co chodzi. Poza tym wykonywali rozkazy tego, kogo bali się zdecydowanie bardziej niż jego: Haidera. Jego córki też tu nigdy nie było, przetrzymywano ją w Decinie, tak jak w pierwszym momencie sądził. I stamtąd zabrał ją Haider, a więc pozostało tylko jedno miejsce: Furstenwalde. Co oznaczało, że Europa lada chwila zacznie rozłazić się w szwach. Gdy ta myśl do niego dotarła, Wallace zamilkł w połowie tyrady i czym prędzej wsiadł do samochodu. Ruszył z wyciem silnika i fontannami piachu spod opon i ledwie wyjechał na autostradę w pobliżu drezdeńskiego lotniska, miał na liczniku ponad siedemdziesiąt pięć mil na godzinę. Sprawdził na mapie, że na miejsce dotrze po zmroku, i zwiększył szybkość. Gdy Wallace Ellyson znajdował się gdzieś w połowie drogi do Berlina, nadciągnął zmierzch, toteż nic dziwnego, że w ogóle nie zwrócił uwagi na ciemny samochód z cywilną rejestragą, który 234
przez chwilę jechał za nim, a gdy jego kierowca sprawdził numery, przejechał na sąsiedni pas i bez pośpiechu wyprzedził Ellysona. Przy okazji dokonał wizualnego rozpoznania kierowcy. Wóz zjechał z autostrady przy pierwszej okazji i ledwie znalazł się na bocznej drodze, kierowca nawiązał kontakt z kwaterą główną. Informacje, które przekazał, błyskawicznie dotarły do rezydującego w Monachium Gannetta, który pospiesznie podał je dalej: Chance'owi, Hallowayowi i pilotowi helikoptera lecącego w pierwszej kolejności po Rynga. * Paweł Woronow nie posiadał, niestety, takich możliwości szybkiego dostępu do informacji czy sieci łączności. Nie był też w stanie wykorzystać wojskowych samolotów, a to z powodu dość szczelnej sieci radarowej pokrywającej cały kraj. Nie ulegało wątpliwości, że w wojsku opozycja przeciwko Markowowi jest silniejsza niż gdziekolwiek indziej. Zawodowi wojskowi woleliby cofnąć czas o jakieś dziesięć lat, kiedy wojsko było ważne, a kariery zapewnione. Nie wspominając już o tym, że dokładnie znali swego wroga i zasady gry. Większość wyższych oficerów balansowała na ostrzu noża, oficjalnie bowiem nie wystąpili przeciwko prezydentowi, ale z drugiej strony zdawali sobie sprawę, co się wokół dzieje, i po prostu czekali, by przyłączyć się do zwycięzców. Była to taktyka tak stara, jak Rosja i jak historia dowodzi — skuteczna niezależnie od ustroju. Wczorajsze supermocarstwo stało się obecnie w paradoksalny sposób zależne od państw dawnego Układu Warszawskiego, którymi przez pół wieku rządziło za pomocą marionetkowych rządów. Przeciwnicy Markowa nie mieli bowiem lidera, co powodowało sporą bezradność w podejmowaniu decyzji strategicznych. Nie odpowiadał im pomysł Rosji jako luźnej federacji republik, którego bronił Marków, ale sami nie potrafili dokładnie sprecyzować, czego chcą. Ten brak zdecydowanych działań ze strony państwa, które zawsze narzucało swą wolę pozostałym, spowodował, że w powstałą lukę weszły Niemcy, a inne państwa postkomunistyczne zaczęły prowadzić własną politykę, ignorując pragnienia Rosji, która sama nie była w stanie zrobić niczego. 235
Szaporin i Woronow wywieźli Markowa w najbezpieczniejsze możliwe schronienie — do podziemnego kompleksu dowodzenia, zbudowanego na wypadek kolejnej wojny poza granicami Moskwy. Całość była doskonale zabezpieczona nawet przed bezpośrednim atakiem nuklearnym, o tak trywialnych rzeczach, jak próba ataku konwencjonalnego nie wspominając. Tydzień wcześniej Woronow zdołał przekonać prezydenta, żeby bez podawania powodów czy wzbudzania czyichkolwiek podejrzeń lub niezdrowej ciekawości przydzielił obowiązki wartownicze kompleksu kompanii dalekiego rozpoznania Specnazu. Jako że kompania była zasłużona w Afganistanie i solidnie udekorowana najwyższymi odznaczeniami, a służbę wartowniczą pełniły tam jedynie najbardziej zasłużone jednostki, potraktowano to jako nagrodę. Służba owa trwała zawsze określony czas, a ponieważ centrum od dawna nie używano, nikt na to nie zwrócił uwagi. Ta kompania była dość specyficzna, ale o tym w Moskwie też nie wiedziano. Składała się z ludzi całkowicie oddanych Woronowowi i zgodnie z jego rozkazami po cichu sprawdziła cały kompleks, uzupełniła zapasy, wymieniła szkieletową obsługę na godnych zaufania oficerów i czekała. Gdy na Kremlu zaczęto komentować przedłużającą się nieobecność Markowa, ten był już bezpieczny w podziemnym centrum, którego na zewnątrz pilnowały dwa bataliony Specnazu z ciężkim sprzętem, a wewnątrz owa wartownicza kompania. I to był właśnie główny powód powodujący bezczynność większości oficerów i innych „obserwatorów", pragnących przyłączyć się do zwycięzcy. * Podczas gdy wrogowie zachodzili w głowę i zarządzali gorączkowe poszukiwania jego osoby, Siergiej Marków popijał spokojnie gorącą herbatę i z zaciekawieniem przyglądał się ekranom zapełniającym wszystkie ściany sali dowodzenia, w której się znajdował. Bywał tu już wcześniej przy okazji różnych ćwiczeń i manewrów ogólnowojskowych, ale nigdy nie czuł się nieodłączną częścią całości. Ponieważ chwilowo o przyszłości Rosji decydował rozwój wydarzeń w pobliżu niemieckiego miasteczka Furstenwalde, na 236
głównym ekranie widać było Niemcy. Bazę zlokalizowano w bardzo sensownym miejscu na linii głównej magistrali kolejowej, którą wojska sowieckie ewakuowały się z NRD. Podziwianie cudów elektroniki przerwał Markowowi głos Cran-dalla, dobiegający ze stojącego na stoliku głośnika. — To był faktycznie trudny dzień. Miło mi, że wreszcie możemy porozmawiać. — Kapitan Woronow praktycznie pozbawił mnie możliwości wyboru — odparł z lekkim uśmiechem Marków. — Po Białym Domu chociaż nie kręcą się mordercy... — Za to mam na głowie NSC, Departament Stanu, Pentagon, że nie wspomnę o Kongresie. — Głos Crandalla był idealnie czysty i wyraźny, jakby siedział tuż obok. — Pamiętam naszą rozmowę sprzed paru tygodni o bezsilności i niewidzialnym wrogu. Dziś chyba zrozumiałem, jak to jest. Ryng najpierw zniknął, potem się pojawił, ale nadal nie wiem, co właściwie zaszło. Wiem tylko, że jest niezłomnie przekonany, iż enerdowska Stasi nadal działa i to całkiem skutecznie. — Witamy w naszej bajce, jak to mawiała moja nieżyjąca babka. — Marków po raz pierwszy był autentycznie podniesiony na duchu, teraz faktycznie miał silnego sojusznika. — Jeśli będziemy w stałej łączności, to sądzę... Przerwał, bo coś elektronicznie zawyło, trzasnęło i zapadła cisza. Połączenie zostało przerwane. Przyznać należało, że przeciwnik działał szybciej, niż się spodziewali. Siergiej Marków ponownie został sam. To, że Gilbert Crandall rozumiał jego położenie, stanowiło niewielką pociechę.
16. ZBIEŻNOŚĆ Kobieta pierwsza usłyszała odległy jeszcze, ale głęboki warkot helikoptera. Najpierw zaskoczona uniosła brwi i nasłuchiwała, po czym zrozumiała, co to za dźwięk i uśmiechnęła się z ulgą. Bernie odpowiedział tym samym i usłyszał niespodziewane pytanie: — Helikopter, tylko czyj? Drzwi trzasnęły, wpuszczając lodowaty podmuch i gospodarza zajętego dotąd przerabianiem płotu na ognisko. — Słyszycie? — spytał nerwowo. — Skąd nadlatuje? — Myślę, że z zachodu, ale mróz może zniekształcać dźwięk... Nie widziałem żadnych świateł. — Nie po tym, co mnie się przytrafiło — odparł Ryng. — Nie będą ryzykować, ktoś na zewnątrz może na nich czekać. — Ognisko zobaczą, kimkolwiek by nie byli — stwierdził gospodarz zrezygnowanym głosem. — Ślepy by zobaczył. Ustalono, że ognisko będzie sygnałem dla pierwszego helikoptera, w którym leciała osłona marines. Gdy wylądują i upewnią się, że okolica jest bezpieczna, wezwą przez radio drugą maszynę, krążącą w pobliżu. W teorii wszystko było proste i niezawodne, w praktyce mógł to jedynie pokazać czas. Ryng nie dziwił się zdenerwowaniu gospodarzy — jeśli pierwsi zjawią się tu ludzie Haidera, biorąc pod uwagę ślady, ognisko, jego osobę i teraz 238
helikopter, będzie to dla nich oznaczać natychmiastową egzekucję Nie mając ochoty bezczynnie czekać, wyszedł na zewnątrz i przeszedł za róg nasłuchując. Wiał lekki wiatr, toteż nie był pewien dokładnego kierunku, z którego nadlatywał oddalony jeszcze solidnie helikopter, ale charakterystyczny dźwięk silnika i łoskot wirnika nie pozostawiały cienia wątpliwości. Był to black hawk, znany i wypróbowany helikopter desantowy, używany we wszystkich rodzajach Sił Zbrojnych USA. Poza tym jedynym dźwiękiem przebijającym się przez wesołe potrzaskiwanie ognia był cichy warkot starego silnika samochodowego mknącego po śniegu. Bernie uśmiechnął się i rozmasował dłonie. Krążenie wróciło do normy, odmrożeń nie było, mógł strzelać, walczyć i zabijać. A zamierzał zabijać — za Kat i za Adolfa. Uspokojony wrócił do środka i oznajmił od progu: — Uspokójcie się, to amerykański helikopter. Poznam ten silnik nawet pijany w trupa. — Żadnych innych dźwięków? — spytał mężczyzna. — Jakiś stary samochód bez świateł gdzieś tu jechał. Raczej dość daleko, ale warkot po nocy zdrowo się niesie — odparł siadając. — O tej porze w zimie nie jeżdżą żadne samochody. — Mężczyzna wstał łapiąc karabin — Wydawało mi się, że coś wcześniej słyszałem... Chodźcie. Wszyscy troje wyszli na dwór, tak by dom stanowił osłonę przed blaskiem ognia. Helikopter był bliżej, podobnie jak cichy, basowy pomruk starego silnika. Tylko że na pewno nie był to silnik samochodu. I wcale nie stary — po prostu bardzo dobrze wy-głuszony. — Łazik śnieżny, żeby go cholera jasna! —mruknął Niemiec. — Jadą po twoich śladach, żeby cię dobić. To Stasi, mogę się założyć 0 każdą cenę. Ryng zaklął w duchu — helikopter miał wylądować przy ognisku, bo sam powiedział Gannettowi, że teren jest czysty. Nie miał radia, by ostrzec pilota, a dzwonić do Bena było bez sensu — 1 tak by nie zdążył przekazać ostrzeżenia. — Jak myślisz, daleko są? — spytał. — Trudno powiedzieć, bo silniki mają bardzo ciche. Blisko, za blisko... Mogą najpierw zestrzelić helikopter, a potem zabić nas albo odwrotnie... —W głosie mężczyzny pojawiło się zrezygnowanie. 239 cucję.
— Jak dobrze strzelasz? — spytał Bernie. _Do jelenia trafię ze stu jardów — odparł tamten, gładząc kolbę myśliwskiego sztucera. — Ale jelenie nie są uzbrojone, a ci tam... zatrzymali się, słyszysz?... Wyłączyli silnik, musieli usłyszeć helikopter i podejdą teraz pieszo. Są ze sto jardów od nas, może nawet mniej... Nic nie widzę... Silnik helikoptera zmienił ton, przybierając na sile — maszyna zniżała lot przygotowując się do przyziemienia w kręgu blasku rzucanego przez ognisko. — Muszę go ostrzec... spróbuję pomachać pochodnią... — zdecydował Ryng, ale przerwała mu seria z broni maszynowej rozbijająca śnieg na lewo od nich. — Padnij! Widzą nas na tle poświaty! — szepnął Bernie, waląc się w śnieg. — Widziałeś, skąd strzelają? Mężczyzna wskazał w prawo. — Mogę spróbować, kiedy znów zaczną, celując na rozbłyski wystrzałów — zaproponował niepewnie. — Powinienem trafić paru. — Nie na zewnątrz. Bez osłony po drugim strzale zrobią z ciebie sito — sprzeciwił się Ryng. —Wejdźcie do środka i strzelaj przez okna, po każdym strzale zmieniając miejsce. Przyduś ich i daj mi trochę czasu, żebym mógł ostrzec pilota. I pamiętajcie: poruszajcie się na czworakach, bo wam głowy odstrzelą. Oboje zniknęli bez słowa. Na szczęście drzwi były w ścianie, na którą nie padał blask, toteż otwarcie ich nie wywołało uniemożliwiającej wejście lawiny ognia. Bernie odczekał, aż dobiegł go stuk zamykanych drzwi i podpełzł do narożnika. Ciszę przerwał huk pojedynczego strzału, po chwili drugi i kanonada z broni maszynowej. W tym zamieszaniu Bernie nie dostrzeżony przez napastników dopełzł do ogniska i złapał najbardziej wystającą zeń sztachetę. Odtoczył się, próbując nadal pozostać po przeciwnej niż atakujący stronie ogniska, by utrudnić im celne strzały, i gorączkowo zaczaj wymachiwać nad głową płonącą szczapą. Okazało się, że nie najlepiej wybrał — deska dopiero zaczynała się rozpalać i po kilku gwałtownych machnięciach po prostu zgasła. W hałasie kanonady nie był w stanie stwierdzić, czy helikopter nadal podchodzi do lądowania, czy też pilot zrozumiał ostrzeżenie. Sięgał po nową sztachetę, gdy rozległo się charakterystyczne sapniecie, którego najbardziej się obawiał. Napastnicy mieli granat16 — Wojny deoi
241
nik przeciwpancerny i właśnie go użyli. Pocisk z przytłumionym hukiem eksplodował wewnątrz domku. Przednia część dachu uniosła się w powietrze i rozleciała na części. Na moment zapanowała cisza. Po paru sekundach w środku domku eksplodował drugi granat, wywalając na zewnątrz fragment ściany i wzniecając nieśmiały z początku pożar. Strzelanina ucichła, toteż tym głośniejszy stał się ryk turbin helikoptera nadlatującego w mroku nad pobojowisko. Wirnik wzniecał lokalną śnieżycę, a nad ogniskiem na moment zamajaczyła czarna sylwetka black hawka i noc wypełniło staccato karabinów maszynowych. Pilot i strzelcy boczni walili ze wszystkiego, co mieli na pokładzie, celując w miejsca odpalenia granatów i ostrzału domku. Przy sile ognia, którą dysponował helikopter, była to egzekucja, zwłaszcza że po paru sekundach do broni maszynowej dołączyły nie kierowane pociski rakietowe z zasobników podczepionych do pylonów black hawka. Bernie ostrożnie dotarł na czworakach do wybitego okna i zajrzał do wnętrza oświetlonego przez pożar i niedalekie eksplozje rakiet. Wyglądało, jakby przeszedł przez nie tajfun, trup kobiety leżał dziwacznie skręcony wśród resztek sofy, a to, co zostało z mężczyzny znajdowało się częściowo na ścianie, częściowo w kuchni. Gdyby nawet któryś z pocisków nie rozerwał się obok nich, to i tak zginęliby od siły wybuchu, który wywalił jedną ze ścian. Wycofał się nadal na czworakach i dopiero wówczas dotarło doń, że jedynym odgłosem przerywającym trzask ognia jest warkot helikoptera krążącego wokół pobojowiska. Na chwilę zapłonął na niebie reflektor oświetlając miejsca, w które trafiły rakiety. Widać tam było jedynie ziemię, przeoraną na parę stóp w głąb, i trudne do zidentyfikowania szczątki. Krąg blasku przesunął się w bok, znieruchomiał na płaskim kawałku zaśnieżonego pola i zgasł. Maszyna zniżyła lot, zawisła jakieś dziesięć stóp nad ziemią i po chwili odleciała podejmując krążenie wokół zrujnowanego domku. Gdy helikopter znieruchomiał nisko nad ziemią, przez boczne drzwi wyskoczyły dwie uzbrojone postacie, które zamarły plecami do siebie, gotowe do strzału. Zadymka wywołana przez łopaty śmigła uspokoiła się, a przybysze ubezpieczając się wzajemnie ruszyli zygzakiem w stronę płonących ruin. Przy samym domku obaj znieruchomieli płasko na ziemi, oddałem od siebie o jakieś 241
trzydzieści stóp, tak że kryli ogniem obszar w granicach stu osiemdziesięciu stopni. — Kapitan Ryng? — spytał jeden z nich, podnosząc głos jedynie na tyle, by być słyszany w najbliższym sąsiedztwie. — Tutaj! — odezwał się Bernie, nawet nie próbując wstać. — Zidentyfikujcie się! — US Marine Corps od Bena Gannetta — padła odpowiedź. — Ktoś jeszcze ocalał? — Pozostali leżą martwi wewnątrz domku — odparł Ryng. — Co dalej? — Proszę uklęknąć i trzymać ręce z dala od tułowia. Ryng wykonał polecenie. — Może pan wstać, sir, i obrócić się wolno wokół własnej osi... Może pan opuścić ręce, sir. — Marine powiedział coś cicho do mikrofonu przypiętego do kołnierza i helikopter usiadł w blasku ognia. Zanim wystartowali, Bernie zdążył się już połączyć z Benem i przekazać mu, że głównym celem jest Furstenwalde. I naturalnie poinformować o tym Davida i Zespół Szósty. Kluczem były Niemcy, toteż GSG-9, zamiast brać udział w zdobyciu lotniska, musiała chronić gmachy publiczne — stacje telewizyjne i budynki rządowe zarówno w Bonn, jak i w Berlinie. SEAL jak zwykle zdany był tylko na siebie. * Marków był głową państwa tak długo, jak długo pozostawał w centrum dowodzenia chronionym przez Specnaz. Wierność wojskowych natomiast była już kwestią indywidualną, zadziwiająca jednak ich liczba albo opowiedziała się po jego stronie, albo pozostała neutralna. To ostatnie osiągnięto dzięki sprytnie puszczonej plotce, iż jeśli Marków wygra, potraktuje każdego, kto wystąpił przeciwko niemu, jak zdrajcę. Malik nie miał takiej siły przebicia i nie wzbudzał aż takiego respektu, toteż sytuacja była patowa. Zwykłych obywateli guzik to obchodziło i tak o niczym nie wiedzieli, więc spokojnie zajmowali się codziennymi problemami. Woronow stracił ponad piętnaście minut, by przekonać Markowa, że utrata łączności z Crandallem nie jest końcem świata, a to 242
że Malik zniszczył satelitę, zamiast podsłuchiwać konwersację, świadczy jedynie o jego głupocie. Łączność z Gannettem nadal funkcjonowała, toteż w razie potrzeby można było istotne wiadomości przekazywać do Stanów. Poza tym Crandall i Markow zdążyli już wcześniej ustalić, że najlepsze do rozwiązania problemu są siły speqalne.
* Black hawk leciał nisko nad ziemią, żeby umknąć wykrycia przez radar, którym na pewno dysponowano w Furstenwalde. Ryng miał niewiele czasu, by znaleźć odpowiednie dla setki chłopa lądowisko — według Davida transportujący ich hercules w ciągu kwadransa znajdzie się na południe od Berlina, gdzie wyznaczono mu rejon wyczekiwania na zezwolenie na lądowanie. W oficjalnej bowiem korespondencji radiowej byli normalnym samolotem pasażerskim. Zbyt wiele się ostatnio wydarzyło, by obecni użytkownicy bazy nie prowadzili nasłuchu radiowego, zwłaszcza na częstotliwościach lotniczych. Jeśli nie chcieli ich alarmować, zrzut musiał nastąpić w ciągu paru minut od osiągnięcia rejonu wyczekiwania wyznaczonego przez kontrolera berlińskiego lotniska. Tereny wokół Furstenwalde zajmowały głównie pola, lasy i pojedyncze gospodarstwa. Do granicy z Polską było nieco ponad osiemnaście mil. Bernie po namyśle zdecydował się na pole leżące na północ od wioski Birkenbruck. Helikopter wylądował na nim bez trudu i prawie natychmiast wystartował, pozostawiając na ziemi cztery postacie: Rynga, obu marines i sierżanta, jednego ze strzelców pokładowych. Marines mieli wyznaczyć najdalsze rogi lądowiska, trzeci wziął na siebie Ryng, a czwartego, dotykającego polnej drogi, miała pilnować z powietrza załoga helikoptera. Sierżant zaś wyposażony we flary sygnałowe wziął na siebie rolę przewodnika — miał przebiec jakieś dwie mile na zachód i odpalić flary, by spadochroniarze wiedzieli, że są tuż przed lądowiskiem. — Jesteśmy na czternastu tysiącach stóp w rejonie wyczekiwania. — Słuchawka w uchu Rynga ożyła głosem Davida. — Skręcamy za chwilę nad miasteczkiem Birkenbruck, pięć mil na zachód od Furstenwalde. Przy południowo-zachodnim wietrze bez problemów 243
powinniśmy przelecieć te kilka mil, jakie nas dzielą od ciebie. Co ty na to? Over. — Powinno się udać. Wiatr jest lekki, pięć-sześć węzłów z północnego zachodu. Nie mam dokładnej mapy i nie znam prognozy. Opiszę ci lądowisko: prostokątne pole z osiemnastoma calami śniegu. O dwie mile na zachód powinien być sierżant z helikoptera z flarami. Najdalsze od drogi narożniki obstawia para marines, a ja trzeci, więc powiedz Hollowayowi, że nie wszystko, co się rusza, to wróg. Straciłem cały sprzęt i Geyera, wiec jak tylko będziecie na dole, musimy rozpoznać bazę. Możecie też zrobić to z powietrza, zanim wylądujecie. Uważam, że to ich główna siedziba. Over. — Mamy dzienne zdjęcia satelitarne, porównamy. Masz markery? Over. — Mam, ale to standardowe flary ratownicze, jak je odpalę, ślepy w promieniu paru mil je zobaczy. Jeśli będą niezbędne, mów, tylko wtedy ich użyję. Over. — Jasne, Bernie. Otwieramy klapę i zaczynamy! Zespół Szósty SEAL-u używał specjalnych spadochronów do tego typu skoków, wymagających dokładności w lądowaniu. Były czarne, o kształcie zbliżonym do lotni, a poprzez specjalne linki kontrolne, trzymane przez skoczka w dłoniach, można nimi było kierować. Niewidoczny w nocy spadochron mógł przelecieć parę mil, opadając tylko nieznacznie. Mógł zakręcać, okrążyć cel, a nawet zawrócić. Skoczkowie byli niewykrywalni dla radaru, absolutnie cisi i mieli ze sobą stałą łączność dzięki miniaturowym radiotelefonom Motorola, tak skonstruowanym, że słuchawka tkwiła w uchu, mikrofon na drucie przed ustami, a całość trzymała się głowy bez potrzeby zajmowania rąk. Cały oddział mógł wylądować wystarczająco blisko, ażeby w ciągu trzydziestu sekund zająć pozycje ogniowe. * — Gdzie my, do cholery, jesteśmy?! — spytała Katherine, wysiadając po rozcięciu więzów z samochodu. Kilka lamp palących się na zewnątrz budynku, przed którym parkowali, oświetlało fragment lotniska, częściowo przykrytego siatką maskującą. Odśnieżono dwa krótkie odcinki pasa startowego, 244
na którym stały sobie spokojnie dwa pomalowane na czarno helikoptery. Obok jednego z nich czekał z włączonym silnikiem wóz terenowy, podobny do dżipa, w którym kierowca i strzelec zamontowanego na pałąku za kabiną karabinu właśnie zamieniali się miejscami. Pod ścianą następnego budynku, sprzed której nie odgarnięto śniegu, stały w rzędzie skutery i łaziki śnieżne. Haider zamknął drzwi zastanawiając się nad odpowiedzią — przed paroma minutami dowodzący bazą kapitan Hoth poinformował go przez radio o utracie kontaktu z ekipą wysłaną nad jezioro Teupitz. Polecił im nie wysyłać helikoptera; to i tak nie miało już sensu — czas wygodnego manipulowania wydarzeniami zza sceny właśnie się skończył. A to znaczyło, że dziewczyna może być ważniejsza, niż pierwotnie zakładali. — Miasteczko nazywa się Furstenwalde i leży na wschód od Berlina — poinformował ją uprzejmie. — Jesteśmy na prywatnym lotnisku położonym pod tym miasteczkiem. Zapewniam, że choć nie będzie ci luksusowo, to na pewno wygodnie. — Co ja tu robię? I co wy tu robicie, przygotowując się do wojny?... — Proszę — przerwał stanowczo, biorąc ją pod rękę. — Wewnątrz jest cieplej. Poza tym tu naprawdę nie znajdzie się nikt skłonny ci pomóc, nie próbuj więc ucieczki. Musisz coś zjeść i wypić coś ciepłego... Wyszarpnęła rękę i prychnęła: — A jak się zdecyduję na głodówkę, to co zrobisz, dupku żołędny?! — Będę cię siłą karmił jak indyka — odparł spokojnie, otwierając drzwi i zapraszając ją do środka. — Szkoda, że zmusiłaś mnie do brutalności, ale mówi się trudno, mogę to powtórzyć, jeśli będę musiał... Kat bez słowa weszła do środka i rozejrzała się ciekawie. Pierwotnie był to magazyn, obecnie przerobiono go na hangar. Z tuzin czarnych helikopterów, bez jakichkolwiek napisów czy oznaczeń, zajmował dwie trzecie powierzchni. Między nimi uwijali się ludzie w zgniłozielonych kombinezonach i wózki widłowe rozwożące taśmy amunicji i pojemniki z rakietami. Haider poprowadził ją na drugą stronę hangaru, gdzie oddzielono część miejsca solidną ścianą bez okien. Otworzył drzwi i ponownie 245
gestem kazał jej wejść. Wewnątrz znajdowało się spore pomieszczenie z kuchennym blatem, stołem, fotelami i telewizorem. W przeciwległej ścianie były drzwi, a za nimi znacznie mniejszy pokoik z łóżkiem i łazienką. — Pierwsze to mesa oficerska — wyjaśnił. — Może ci służyć za jadalnię. Pokoik i łazienka są wyłącznie do twojej dyspozycji. Możesz się zamknąć, jeśli masz ochotę, ja i tak mam klucz. Nie ma tu okien, więc nie muszę się martwić, że uciekniesz. Co prawda nie mam czasu, ale na parę pytań mogę odpowiedzieć, jeśli naturalnie zechcesz je zadać. Mam też ochotę coś zjeść, jak widzisz, stoi tu lodówka, z której każdy korzysta według potrzeb, toteż nie musisz się obawiać środków nasennych w jedzeniu. Nie będę truł własnych ludzi, prawda? — W takim razie daj mi coca-colę. — Nadal mi nie wierzysz? Twoje prawo... — mruknął rozbawiony, ale podał jej jedyną puszkę stojącą w lodówce. — Masz pytania? — Twoje nazwisko nic mi nie mówi — przyznała otwierając colę. — Co robisz? Dlaczego tu jesteśmy? I dlaczego ja? Wypowiedziawszy to przyssała się do puszki. — Jesteś tu, bo uważam, że jest to najbezpieczniejsze miejsce w okolicy, a nie odpowiadało mi towarzystwo, w którym się obracałaś. — Nalał sobie kawy i wskazał jej fotel. — Siadaj, tak się wygodniej rozmawia... Widzisz, dla mnie jest naprawdę ważne, żeby nic ci się nie stało. Mamy nadzieję, że to wszystko nie potrwa długo, a gdy rzecz cała się skończy, masz moje słowo, że nigdy więcej mnie nie zobaczysz. — Kto my? — Sądzę, że lepiej będzie, jeśli się tego nie dowiesz. Dla nas ważne jest, żebyś przeżyła, a śmiem twierdzić, że przy pierwszej okazji zaczniesz się drzeć na cały świat, co ci się przydarzyło. — Tego możesz być pewien — potwierdziła z pełnym satysfakcji uśmiechem. Haider upił kawy i skrzywił się niemiłosiernie. — Ktoś, kto ją parzył, zrobił to nie dość, że dawno, to jeszcze bez krzty talentu — parsknął. — Myślałem, że wyjaśnię ci pewne sprawy, ale widzę, że to próżny trud. Szkoda czasu... w lodówce masz jedzenie, jeśli wolisz puszki, to są w tej szufladzie. W większości 246
to ruskie racje wojskowe, wiec nie polecam, ale w końcu to twój żołądek i twój wybór. — Nie umrę z głodu! — Też tak myślę. Zamknę drzwi wychodząc, zresztą próba ucieczki, jak widziałaś, nie ma szans. Oficerowie mogą korzystać z tego pomieszczenia i zostali poinformowani, że jakiekolwiek kontakty z tobą grożą śmiercią. Jestem jednoosobowym sądem i plutonem egzekucyjnym, więc będą uważać. Jak widzisz, będzie ci tu w miarę wygodnie, nawet jeśli się zamkniesz w pokoiku. Masz jakieś pytania? — Jak długo będziesz mnie tu trzymał? — Krótko, mam nadzieję. Wszystko zależy od... Przerwało mu wejście jednego z podwładnych z meldunkiem: — Herr General, mamy nienormalną aktywność na jednym z pól parę kilometrów na południe. Czy... — Jaką aktywność?! — Nie jesteśmy pewni. Przechwyciliśmy transmisję radiową z tego rejonu, która trwała około minuty, ale nie możemy złamać elektronicznego kodu pasma. Tuż przedtem czujnik przy polnej drodze zanotował dźwięk przypominający pracę oddalonego silnika. Jakby helikopter, ale radary niczego nie wykryły. Ktoś bez dwóch zdań kręcił się w pobliżu — dla Haidera nie ulegało wątpliwości, że znacznie szybciej, niż się spodziewał, przeciwnik zaczął trafnie podejrzewać lokalizację bazy. — Kto dowodzi na tej zmianie pojazdami śnieżnymi? — spytał, starając się nadal nad sobą panować. — Kapitan Hoth. — Wysłać go tam, niech zbada sytuację. Łaziki śnieżne niech pośle lasem, a sam niech weźmie skota i sprawdzi tę polną drogę. I niech ktoś utrzymuje z nim stałą łączność. Wykonać! Zaraz do was przyjdę. I obaj wyszli, pozostawiając ogłupiałą dziewczynę sam na sam z myślami. * Smith oglądał helikoptery, gdy Haider wyszedł po rozmowie z Kat. — Dzięki za przysługę, Karl — powitał go jak zwykle spokojnie. — Zagapiłem się dzisiaj. 247
Haider prawie przystanął zaskoczony: zdołał zapomnieć o obecności wspólnika, ale błyskawicznie się opanował. — Cieszę się, że mogłem pomóc, Norman. Mam tylko nadzieję, że ten szpicel nie zdążył się z nikim skontaktować. Zawsze mówiłeś, że chcesz to oglądać z Nicei, więc twoja wycieczka krajoznawcza nieco mnie zaskoczyła. — To nie była wycieczka tylko konieczność. Musiałem cię złapać, a telefony są zbyt zawodne, zwłaszcza że stałeś się ostatnio upiornie ruchliwy. — Dzięki kretyńskim telefonom naszych szanownych patronów nie miałem innego wyjścia. — W takim razie obaj mamy te same wrażenia. Malik zachowuje się jak małpa, która sztachnęła się dynamitem. — Piękne określenie. I niezwykle adekwatne. A co powiesz o naszym dyplomacie z Pragi? — To teoretyk, nie praktyk. Gdzie jego córka, tak a propos? — Tam. — Haider wskazał za siebie na przepierzenie. — Ma małpa charakterek, trzeba przyznać. Powinna być ambasadorem zamiast tatusia. — Masz więcej takich pomysłów?! Tak na marginesie, nie nazwałbym tej bazy bezpieczną po tej kanonadzie nad jeziorem. — A co miałem zrobić? Poprosić, żeby zaczekali, aż moi ludzie dostaną się na przełaj?! — zdenerwował się Haider. — Tak w ogóle, to masz jakiś pomysł, dlaczego ktoś cię śledził? Teupitz to w zimie miasto-duch i ten mercedes musiał jechać za tobą. — Prawdę mówiąc, to jechał naprzeciwko mnie, gdy go zauważyłem. Musiał potem zawrócić... Cholera, zamyśliłem się jak zakochany gówniarz... No, ale twój havoc obudził mnie tyleż skutecznie, co oryginalnie. — Wysłałem tam ekipę, żeby zlikwidować świadków i przy okazji sprawdzić, kto to był. Okazało się, że ktoś przeżył, więc poszli jego śladem i już się nie odezwali. A więc ktoś się nami zainteresował poważnie. Teraz wysłałem zwiad z transporterem, żeby sprawdzili inne zamieszanie, tym razem na południu. Jak na opuszczoną bazę stajemy się niesamowicie popularni... — Można gdzieś tu spokojnie usiąść? To był męczący dzień — zaproponował niespodziewanie Smith. — Do kantyny lepiej nie wchodź. To bystre dziewczę, a twoja 248
twarz jest jeszcze popularna. Tam jest stolik i ekspres do kawy, chodźmy... Przeszli we wskazany kąt hangaru, Smith nalał sobie kawy z ekspresu i powąchał ją ostrożnie. Zadowolony z wyniku upił niewielki łyk i uspokojony poważnie zabrał się do dzieła. — Pamiętam, jak pewnego razu w Wietnamie byłem przerażony, bo zbliżał się do mnie koniec i nie mogłem dosłownie nic zrobić... — powiedział cicho. — Teraz się tak nie czuję. — Gdybyś wiedział, co nasi partnerzy opowiadają na nie zabezpieczonych liniach telefonicznych, tobyś się czuł. — Zawsze mówiłem, że tylko szaleniec ufa Rosjanom — uśmiechnął się Smith. — I pomyśleć, że robię, co mogę, żeby wrócili do swoich starych, pieprzonych zwyczajów. — Ja musiałem się do nich przyzwyczaić: od początku Stasi współpracowała z KGB. Tylko że Raskowowi można było zaufać, a Malik już parę lat temu mówił, że wygra wojnę atomową. — Okazuje się więc, że miałem rację przyjeżdżając — uśmiechnął się Smith. — Pojawiły się kłopoty, których nie przewidzieliśmy. Kontynuacja działań z Malikiem i Wallace'em na karku nie jest rzeczą wykonywalną praktycznie. — Dlatego mamy córkę Ellysona. Na Malika, niestety, nie mamy haka, natomiast Wallace'a trzymamy za jaja — odparł rzeczowo Haider. * Wieża kontrolna berlińskiego lotniska zaczęła się niepokoić, gdy Chance jako ostatni opuścił klapę ładunkową herculesa. Oddział pod dowództwem Hollowaya był już w drodze. Izolowane kombinezony i maski tlenowe zabezpieczały ich przed zimnem. Uzbrojenie mieli rozmaite — według indywidualnego wyboru, a oporządzenie i kamizelki kuloodporne dopełniały całości. W uzbrojeniu przeważały MP-5 i ingramy z tłumikami, snajperskie SSG, browningi i beretty dziewięć milimetrów oraz strzelby samopowtarzalne kaliber dwanaście. No i naturalnie cała gama granatów wraz z wyrzutniami. Ponieważ znajdowali się jeszcze zbyt wysoko, by widzieć teren, 249
kierowali się wskazaniami kompasów i wysokościomierzy oraz małych lampek, które każdy SEAL miał z tyłu kasku. — Na północy widzę lotnisko — zameldował w pewnym momencie Chance. — Słabo oświetlone i częściowo zamaskowane, ale widzę odśnieżony pas i parę helikopterów. Over. — To nasz cel — włączył się Ryng. — Od kilku lat jest oficjalnie opuszczone. Over.
* Kilkanaście minut później byli na trzech tysiącach stóp. Sierżant z black hawka zameldował się prawie dokładnie tam, gdzie powinien być. Na polecenie Davida odpalił flary i czym prędzej ruszył w kierunku lądowiska. — Bernie, musimy skorygować kurs, zapalisz flary, jak ci po... — Holloway przerwał i dodał po paru sekundach: — Widzę światła zmierzające w twoim kierunku. Spodziewasz się gości? — Nieprzyjaznych owszem. Już miałem problemy z helikopterem i łazikami śnieżnymi. Światła są w powietrzu czy na ziemi i ile ich jest? — Są na ziemi, bo poblask idzie po śniegu. Dwa jadą przez las, prawdopodobnie łaziki śnieżne. Jedno z południa skręciło pod kątem prostym, więc pewnie jedzie po drodze. — Nie odpalamy flar — zdecydował Ryng. — Przy tej iluminacji wystrzelają was jak kaczki. Spróbujemy zająć się gośćmi, a wy musicie użyć wyobraźni. Poślę helikopter, żeby sprawdzili, co jedzie drogą, a marines powinni zająć się resztą, dopóki nie wylądujecie. — Jasne. Przyspieszymy zatem lądowanie. * Choć KGB bywało wewnętrznie skłócone i lojalne wobec różnych szefów, nikomu z zewnątrz nie przyszłoby do głowy, by naiwnie próbować to wykorzystać w stosunku do wyższych oficerów tej organizacji, a szczególnie w stosunku do Wiktora Szaporina. Jako jeden z niewielu cieszył się szacunkiem obu stron — kto nie żywił tego szacunku, z oczywistych powodów wolał nie ryzykować, 250
gdyż reputacja generała była w pełni zasłużona. Ponieważ Szaporin organicznie nie cierpiał zamknięcia, Markowowi towarzyszył z rzadka, głównie przebywając w swoim sztabie w Moskwie. Tutaj też zabrał Woronowa, zapewniając mu przy tej okazji ochronę. Po omal udanej próbie w wykonaniu Malika dotarło do Pawła, że stał się istotnym i narażonym na ataki celem, a przy okazji okazało się w praktyce, jak wielka ciąży na nim odpowiedzialność, biorąc pod uwagę bezpieczeństwo prezydenta. — Nadal mam problemy z zaakceptowaniem Amerykanów jako sprzymierzeńców — stwierdził Szaporin. — Po tylu latach to po prostu nie jest normalne. — Ja mam gorzej — uśmiechnął się Woronow. — Nie walczyłeś z nimi bezpośrednio, ja tak. A w dodatku Marków kazał mi nawiązać kontakt z tym, którego najbardziej nienawidzę. — Wszystko stanęło na głowie, a teraz jeszcze ty mnie przekonujesz, że najlepszym rozwiązaniem jest porwać Malika. I pomyśleć, że parę lat temu KGB wyciągało ludzi z łóżek w środku nocy. Tak w ogóle to mam być autorem plagiatu, jako pierwszy porwałeś w ten sposób Raskowa. — Sam wiesz, ilu dotąd się nie zdecydowało, po której stronie stanąć. Brak Raskowa stał się jednym z powodów ich niezdecydowania. Malik nie dorasta mu do pięt, a jeśli i Malik zniknie, to coraz mniej ludzi będzie chciało otwarcie stanąć przeciwko prezydentowi. Bardziej mnie martwi, że nadal nie wiemy, kto kieruje Malikiem. Raskow wykonywał polecenia kogoś z Nicei i myślę, że Malik też, ale więcej możemy się dowiedzieć tylko od niego samego... A jeśli się mylę, to i tak nie pogorszymy swojej sytuacji z tego prostego względu, że tego już się nie da zrobić. — Prawda — zgodził się po chwili namysłu Szaporin. — Wolałbym użyć swoich ludzi, ale twoi są bardziej doświadczeni w takiej robocie, jeśli się zgodzisz, ma się rozumieć. Moi są szkoleni do sprzątania, czyli do zabijania wszystkich, którzy znajdą się w budynku, twoi do ratowania tych, których trzeba, i likwidowania reszty. Żywy Malik jest dla nas zdecydowanie przydatniejszy, bo jeśli udowodnimy, że go mamy, jego poplecznicy mogą szybko zmienić zdanie i zadeklarować dozgonną wierność prezydentowi Markowowi. — I jedyne, co trzeba zrobić, to usunąć z klatki tygrysa jego śniadanie, które nie ma ochoty stamtąd wyjść. 251
Ellyson zmusił się, by jechać wolniej, gdy dojeżdżał do Furstenwalde. Droga była co prawda odśnieżona, ale po bokach zaspy stawały się coraz wyższe, a mroku płaskiego krajobrazu nie rozjaśniało ani jedno światło. W dodatku na oblodzonej jezdni nieźle go zarzuciło. Był tu tylko raz i nie dość, że w dzień, to do tego w lecie, toteż bardziej polegał na mapie niż na znajomości terenu i pamięci. Dlatego przeoczył boczną drogę, w którą powinien skręcić, by dotrzeć do bazy, i rozglądał się zawzięcie, jadąc dalej prosto. Patrzył akurat w lewo, gdy ciemność nocy rozdarła seria z karabinu maszynowego ledwie 0 kilkaset jardów przed nim. Smugowe pociski pomknęły w mroczne niebo i najwyraźniej w coś trafiły. Z góry po paru sekundach odpowiedziała podobna kanonada, toteż wcisnął hamulec do dechy i bokiem wjechał w zaspę, bo naturalnie wpadł w poślizg. Wymiana ognia trwała, dzięki czemu dostrzegł zarysy helikoptera i opancerzonego transportera, gdyż jego kontury stawały się coraz wyraźniejsze, jakby wewnątrz coś się paliło. Powietrze pełne było huku i nagle na niebie i na ziemi rozkwitły eksplozje. Kolejna seria z transportera musiała trafić w zbiorniki paliwa, gdyż helikopter eksplodował niczym ognista kula. Tuż przedtem zdążył jednakże odpalić dwie rakiety, które wybuchły w bezpośrednim sąsiedztwie transportera. Płonący kadłub helikoptera runął na ziemię, transporter zaś ruszył do przodu, ale już nie strzelał — widać było w świetle płomieni nienaturalnie wygiętą lufę dzidka w zaklinowanej 1 pogiętej wieżyczce. Ellyson nie pamiętał, kiedy wyłączył światła i silnik, ale musiał to zrobić w czasie walki, gdyż teraz siedział w cichym i ciemnym samochodzie. Płomienie oświetlały przez chwilę krajobraz, toteż o mniej niż pięćdziesiąt jardów dostrzegł boczną drogę — to musiała być trasa do bazy i do bezpieczeństwa. Przekręcił kluczyk w stacyjce. Nic. Rozejrzał się gorączkowo — wóz był nadal na biegu, wtulony pod dziwnym kątem w zaspę. Ostrożnie wrzucił luz, sprawdził, że światła są wyłączone i ponownie przekręcił kluczyk. Tym razem silnik zaskoczył. Wolno podjechał do skrzyżowania, skręcił i wdusił gaz do dechy, byle znaleźć się jak 252
najdalej od transportera. Gdy po paru sekundach obejrzał się, zobaczył, że pancerka z zapalonymi reflektorami oddala się w przeciwną stronę. Rozciągnięty na śniegu marinę żałował, że nie ma białego kombinezonu. Jak też i tego, że jedyną osłoną w okolicy jest śnieg, który sobie uklepał w imitaq'ę przedpiersia okopu. Pod względem skuteczności można by tę osłonę porównać do gazety, tyle że chwilowo nie było go zza niej widać. Warkot silnika skutera stawał się coraz wyraźniejszy, a reflektor coraz jaśniejszy. Poza kręgiem światła nie dało się odróżnić żadnych szczegółów pojazdu. — Jak twój się zachowuje? — spytał szeptem. — Objeżdża z prawej — zabrzmiała w słuchawce odpowiedź. — Widzisz, ilu w nim siedzi? — Za ciemno. — Zacznę strzelać, jak będą o dwadzieścia jardów. — Jezu! Powiedz mi, zanim zaczniesz, bo stracę przewagę zaskoczenia. — Za jakieś dziesięć sekund... — Kurwa, nie możesz poczekać? Mój jest za daleko. — Cholera, przyspieszył! Muszę... Marinę nacisnął spust, mierząc w reflektor. Szkło rozprysło się trafione dziewięciomilimetrowym pociskiem, toteż resztę serii posłał wyżej, celując na wyczucie w kierowcę. Pojazd skręcił gwałtownie, wyskoczył w powietrze na jakimś garbie i odprowadzony ogniem wywrócił się w chmurze śniegu. I znieruchomiał. Strzelec przetoczył się w bok, odpełzł parę jardów i zmienił magazynek. Z drugiej strony pola rozległ się znajomy terkot, ale po pierwszej serii odpowiedział mu inny pistolet maszynowy, a po chwili drugi. Po kilku seriach zapanowała cisza. — Żyjesz? — spytał niepewnie. Odpowiedzią była seria z broni maszynowej. — Bobby, żyjesz? Cisza. — Kurwa! Wyjrzał ostrożnie na pole. Łazik leżał na boku, dziesięć jardów 253
od niego majaczyła na śniegu skręcona i nieruchoma sylwetka. Cisza i bezruch. — Nie ruszajcie się — rozległo się w słuchawkach ostrzeżenie Rynga. — Dopóki moi ludzie was nie zidentyfikują, możecie oberwać od swoich. Marinę obejrzał się przez ramię. Postacie w białych kombinezonach spływały bezgłośnie z nieba, odczepiały uprzęże czarnych jak noc spadochronów i ustawiały się błyskawicznie w kolistą formację obronną, gotowe do walki. W ciągu kilku sekund było po wszystkim, zupełnie jak na manewrach. Lądowanie zaplanowane i przećwiczone dziesiątki razy, to fakt, ale tym razem nie były to ćwiczenia. SEAL-owie Hollowaya wylądowali na miejscu akcji.
17. STOPIENIE
IV!
ai
Pistolet maszynowy. — Jeden z tych, których widzieliśmy? — spytał Holloway. — Właśnie. Łazik może być trafiony, bo nie słychać silnika, ale mój marinę na pewno został wyłączony z akcji. — Były dwa łaziki — wtrącił Chance. — Jeden załatwiony. — Dwóch już się zajęło prawą flanką. To nasz wiatrak zestrzelili? — Nasz. Trzeba się zająć tym transporterem, bo nam nie da spokoju. Z prawej strony pola warknęła krótka seria, po niej dwie dłuższe i zapadła cisza. — Było dwóch, jeden ranny. — W słuchawce rozległ się głos Hollowaya. — Marinę zabity, flanka bezpieczna. Dwie białe postacie pojawiły się przy Ryngu. Wskazał na drogę, gdzie panowały ciemności — transporter zgasił światła, gdy rozpoczęła się strzelanina. — Transporter opancerzony, nie wiem, jaki typ — wyjaśnił. — Yes, sir! I obaj zniknęli w mroku. Czekali w ciszy. Warkot silnika powoli narastał, gdy wóz 255
ostrożnie zbliżał się do rejonu, w którym jeszcze niedawno toczyła się walka. Bez ostrzeżenia mrok rozjaśniła eksplozja i serie z broni maszynowej, po których zapadła cisza. Sto jardów w dole drogi płonął rozbity transporter, w niebo snuł się ciężki, tłusty dym. Dwie postacie w białych kombinezonach, widoczne na tle płomieni, półbiegiem wracały do reszty oddziału po wykonaniu zadania.
* Krótko po meldunku Hotha o zestrzeleniu helikoptera i uszkodzeniach, jakich doznał skot (zablokowana wieżyczka i zniszczone działko), radiotelegrafista w bazie zbladł i pozieleniał, po czym zameldował Haiderowi: — Nie mogę nawiązać łączności z kapitanem Hothem... Nikt się nie zgłasza... Smith i Haider spojrzeli na siebie bez słów — trudno było to zaakceptować, ale nie ulegało wątpliwości, że staranne maskowanie bazy przestało istnieć. Jakimś cudem ktoś na górze rozszyfrował istnienie Furstenwalde, co oznaczało, że przydatność bazy jako tajnego punktu dowodzenia przestała wchodzić w grę. Ponieważ nie Uczyli się z tą ewentualnością tak szybko, zapasowy punkt nie był jeszcze uruchomiony, a koordynację i zaplanowaną lawinowość wystąpień diabli wzięli. Broń i sprzęt były co prawda na miejscu, porozrzucane po całej Europie, ale lokalni przywódcy grup uderzeniowych nadal nie otrzymali sygnału do akcji. Pozostała tylko jedna kombinacja: przenieść się czym prędzej do zastępczego punktu dowodzenia, uruchomić go, załogę bazy zaś i cały ciężki sprzęt skierować od razu na wyznaczone wcześniej cele, którymi było opanowanie kompleksów rządowych i stacji nadawczych w Bonn i Berlinie. Zanim jednak zdążyli cokolwiek zrobić, przed hangarem wybuchła ostra pyskówka, po czym drzwi otworzyły się gwałtownie, wpuszczając wkurzonego Ellysona i jeszcze bardziej wściekłego wartownika, nie spuszczającego broni z pleców ambasadora. Ujrzawszy Smitha wytrzeszczył oczy, a na widok heUkopterów i załóg opadła mu szczęka. Przy poprzedniej wizycie hangar był bowiem kompletnie pusty. Teraz kończono uzbrajanie i zaczynano wytaczać maszyny na pas startowy. 17 — Wojny cieni
256
— Jezus, Maria! — jęknął ambasador. — To nasz helikopter zestrzelili? — Ich — odparł Haider, odprawiając gestem wartownika. — Jakich ich? — zdumiał się Ellyson. — Może byś się spróbował uspokoić, co? — zaproponował Smith z niesmakiem. — Wyglądasz jak zaprzeczenie naszej służby dyplomatycznej. — A jak ty byś wyglądał, gdyby cię ktoś próbował przed chwilą zabić? Ten helikopter tam... — Nie był w najmniejszym stopniu zainteresowany twoją osobą — przerwał mu Smith. — Aż za bardzo absorbowało go ratowanie własnej dupy, co, jak widziałeś, i tak mu się nie udało. — Katherine... gdzie jest Katherine? — Ellyson przypomniał sobie w końcu, po co tu przyjechał, i rozejrzał się gorączkowo wokół. — Jest bezpieczna — odparł spokojnie Haider. — Dotrzymuję słowa. Nie ma pojęcia dlaczego, ale jest cała i zdrowa. — Serdeczne dzięki, ale jest trochę za późno na pocieszanie — odpalił Ellyson z całą godnością, na jaką było go stać. — Muszę wiedzieć, gdzie ona jest. Po telefonach od tego furiata Malika... — Rozumiem. — Haider był wzorem opanowania. — Spieprzyłeś sprawę, Karl — poinformował go nie zrażony niczym dyplomata. — Samowolnie porwałeś Katherine i choćby za to należałoby cię zabić. Ale to dopiero początek... właśnie jadę z Decina, gdzie, jak sądzę, ją trzymałeś i gdzie urządziłeś masakrę w „bezpiecznej kryjówce" — tak się to chyba po waszemu nazywa. Macie obaj krótką pamięć, jak widzę, więc wam przypomnę: mieliśmy działać, by nie dopuścić do rozruchów i zamieszek w tym rejonie Europy. Po sposobie, w jaki próbowaliście się pozbyć mojego attache, jakoś mi wychodzi, że teoria z praktyką się nie zgadzają. Jedyne, co osiągnęliście, to wkurzenie Malika. Wszystko, co widziałem i słyszałem przez ostatnie dni, dowodzi, że posługujemy się metodami nie lepszymi, a często gorszymi od komunistów. Czy któryś pamięta, że miałem doradzać Crandallowi spokój, bo tu jest wszystko w porządku?... Chcę Katherine z powrotem, zanim zajdziemy za daleko! Ostatnie zdanie powiedział z rzadko spotykaną stanowczością. — Nie jestem tylko pewien, czy ona z tobą będzie bezpieczniej 257
sza — zauważył Haider, wskazując na wypychane na zewnątrz helikoptery. — Jak ci się zdaje: dlaczego startujemy? — Co chcesz przez to powiedzieć? — Jak zauważyłeś po drodze, strzelanina już się zaczęła — odparł spokojnie Haider. — Tylko że to nie my zaczęliśmy. Tym razem robimy za cel, Wallace. — Generale! — rozdarł się nagle radiotelegrafista. Haider i Smith spojrzeli na niego równocześnie. — Odpowiadają tylko wartownicy wokół zbrojowni i tego budynku! Proszą o pozwolenie zacieśnienia perymetru... Jest za cicho i wszyscy się boją... — Każ im zostać na posterunkach, zaraz wystartuje helikopter na oblot terenu. Każ jednemu z dyżurnych pilotów... nie, niech to będzie Gross: on lubi loty szturmowe. Każ mu natychmiast startować i oblecieć teren z reflektorem. Wszystko, co się rusza poza bazą, jest celem — polecił Haider, kierując się ku drzwiom. Pozostali wyszli za nim, przyglądając się obu helikopterom stojącym na drugim końcu pasa. Wirnik jednego z nich zwiększył obroty, by po chwili równie szybko je zmniejszyć. — Aleks! — ryknął Haider — co się, do cholery, dzieje z Grossem? — Nie odpowiada... — Operator był wyraźnie wstrząśnięty. — To wywołaj jego nawigatora! — Też milczy... Haider spojrzał na Normana, który skinął ze zrozumieniem głową. — Wallace, wyprowadź córkę, jest za przepierzeniem; tu masz klucz. — Haider wskazał mu drzwi. — Możemy mieć większy problem, niż sądziliśmy. Aleks, każ Funkowi sprawdzić, co z Grossem. Obaj z Normanem uważnie obserwowali, jak nawigator wysiada z drugiego helikoptera i podchodzi do pierwszego, ogląda kabinę i wspina się na koło podwozia, przytykając twarz do pleksi. Odskoczył jak oparzony i pognał do własnej maszyny. Zdołał dotrzeć do otwartego włazu w burcie, gdy niespodziewanie potknął się i zwalił na plecy. — Snajperzy — mruknął Smith, obserwując nieruchomą postać na pasie startowym. 258
— Wszyscy piloci poza Arnim i Beckiem start! — ryknął Haider. — Zapasowe załogi na pas! Ami do hinda, Beck do osłony helikopterów! Wykonać! Szary na twarzy Wallace pojawił się w drzwiach obejmując córkę. Kat na widok Haidera zatrzymała się jak wryta. Przytuliła się do ojca i coś powiedziała. Nie mogła się poruszyć nawet o kilka kroków, sparaliżowana strachem i zupełnie zagubiona w tej dziwnej sytuacji. Spod ściany wyprysnęły cztery wozy terenowe z karabinami maszynowymi na pałąkach. Pierwsza para pognała ku stojącym na końcu pasa helikopterom, ostrzeliwując długimi seriami śnieg wokół nich. Pod osłoną ognia do obu maszyn pognały zapasowe załogi, ale w połowie drogi skosiły je serie niewidocznych napastników. I rozpętało się piekło. Pierwszy z łazików ostrzelany z trzech stron skręcił gwałtownie i pozbawiony kontroli, gdyż kierowca zwisał martwy na kierownicy, wystrzelił w górę na zaspie zlodowaciałego śniegu, wykonał salto w powietrzu i rąbnął o ziemię kołami do góry. Drugi, trafiony w bok, ujechał jeszcze kawałek płonąc niczym pochodnia, zanim utknął w zaspie. Helikoptery próbowały startować z różnym powodzeniem — pierwszemu udało się to bez problemów, drugi dogoniła rakieta, trzeci nie zdążył się oderwać od ziemi, gdy następna rakieta wybuchła w kabinie, a kolejny zdołał się wznieść na dwa-trzy metry, gdy pod nim eksplodował pocisk. Siła wybuchu przekrzywiła maszynę tak, że rotor zetknął się z pasem startowym i łopaty natychmiast poszły w drzazgi, działając na otoczenie niczym odłamki granatu i wyłączając z akq'i następne dwie maszyny. Do tego wszystkiego prawie każdy Niemiec miał broń i nie widząc przeciwnika strzelał na oślep, częściowo mając nadzieję, że trafi, a częściowo dla dodania sobie animuszu. Przewrócony na pasie havoc stał się natychmiast celem kolejnej rakiety, która zmieniła go w kulę ognia. W zamieszaniu kilka innych maszyn zdołało wystartować, a pierwszy helikopter włączył reflektor i walił do sobie tylko wiadomych celów na przemian to z działka, to z nie kierowanych rakiet. Ze zbrojowni wyjechały trzy skoty, dołączając natychmiast do walki. Kat powiedziała coś ostro do ojca, który w odpowiedzi krzyknął jej do ucha. Odsunęła się gwałtownie od niego. Złapał ją za ramiona i przyciągnął do siebie. Dziewczyna szarpnęła się, bijąc go 259
pięściami po ramionach i głowie, dopóki jej nie puścił. Odbiegła parę kroków, zaskoczona, że jej się udało. Rozejrzała się i widząc otwarte drzwi hangaru wybiegła na zewnątrz. Oślepił ją śnieg poderwany przez startujące helikoptery, a ponieważ maszyny znajdowały się wokół niej, nie było żadnego kierunku, z którego by nie sypało jej w oczy i nie wiał wzniecony przez wirniki wiatr. Kat padła na kolana, osłaniając głowę rękoma. Świat wokół zdawał się wybuchać i wyć, gdziekolwiek by się nie obróciła.
* — Wstrzymać ostrzał hangaru! — ryknął Ryng widząc Kat, która niespodziewanie wyskoczyła na zewnątrz, a następnie po paru dzikich skokach w różnych kierunkach padła na śnieg osłaniając głowę. W panującym zamieszaniu było to jedyne sensowne zachowanie. Płomienie z rozbitych helikopterów jasno oświedały zarówno skuloną postać, jak i to, co działo się na lotnisku. Dwie ostatnie maszyny wystartowały, korzystając ze znacznego osłabienia ostrzału okolicy. Natomiast havoc, ostrzeliwujący przeciwległy kraniec lotniska, sam stał się celem: dwie rakiety trafiły w jego kadłub równocześnie z obu stron, natychmiast go przepoławiając. Płonące szczątki spadły na łąkę za ogrodzeniem lotniska. Z hangaru wypadł wysoki mężczyzna o szpakowatych włosach, podbiegł do skulonej dziewczyny i przerzucił ją sobie przez ramię. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, był już przy grzejącym silniki Mi-24, zwanym w kodzie NATO bind, i zniknął w otwartych drzwiach przedziału desantowego. Hind nie zdążył wystartować, gdy z hangaru wypadło dwóch kolejnych mężczyzn w średnim wieku. Jeden ciągnął drugiego i obaj dopadli helikoptera, gdy koła maszyny oderwały się od betonu. Ciągnący wrzucił ciągniętego do wnętrza i sam wskoczył w ślad za nim. Hind poderwał się w górę, prawie natychmiast kładąc w ostry skręt. W ślad za nim wystartował havoc, ukryty dotąd za płonącymi wrakami. Ryng nie był w stanie zidentyfikować ciągnącego, ale co do tożsamości ciągniętego nie miał żadnych wątpliwości pomimo sporej odległości i wirującego śniegu. Był to Jego Ekscelencja Ambasador USA w Czechach Wallace Ellyson. Gannett poinformował go, że 260
Ellyson opuścił Pragę, a Chance, że widziano go na autostradzie Drezno-Berlin. Pozostało pytanie, czy przebywał tu dobrowolnie, czy też, podobnie jak Kat, był więźniem. No i rzecz najważniejsza: dokąd, cholera, odleciał ten hind z Kat na pokładzie?! Woronow i Szaporin uzgodnili w końcu, iż porwanie Malika będzie operacją kombinowaną. Specnaz zajmie się dywersją i zapewni drogę ucieczki, ludzie Szaporina zaś dokonają samego porwania. Jako najlepszą do tego celu porę wybrano północ, a to wymagało takiego przygotowania, by mieć pewność, że Malik pozostanie w sztabie Strategicznych Sił Rakietowych. W związku z powyższym około piętnastej zostało ogłoszone zagrożenie atomowe po awarii ruchomej wyrzutni SS-18. Kierowca stracił kontrolę nad pojazdem i wylądował na osypisku skalnym przy granicy miasta Gorki, na wschód od Moskwy. Nastąpił samozapłon paliwa wyciekającego z uszkodzonych zbiorników i zanim Malik zdążył zareagować, dyżurny oficer w Sztabie Generalnym ogłosił stan zagrożenia alarmowego. Zgodnie z przepisami, aż do jego zakończenia, dowódca Strategicznych Sił Rakietowych obowiązany był przebywać w sztabie. O tym, że ów oficer był zwolennikiem Markowa i przyjacielem Szaporina, mało kto wiedział, gdyż nie afiszował się ze swymi poglądami. * Dziesięć minut po północy z Szeremietiewa wystartował niewielki transportowiec z szybowcem na haku. Nabrał wysokości, zataczając jednocześnie szeroki łuk najpierw na zachód, potem na południe, wschód i w końcu osiągając kurs północno-wschodni, dokładnie taki, jaki przewidywał plan lotów. Zanim samolot znalazł się na wyznaczonym kursie i wysokości, szybowiec zwolnił już hol i leciał z północnym wiatrem, powoli opadając ku celowi. Szybowce — z zasady niewielkie i wykonane bez użycia metalowych elementów, poza naprawdę niezbędnymi, są praktycznie niewidzialne dla radarów. Ten leciał nad samą Moskwą, gdzie po pamiętnym lądowaniu 261
awionetki na Placu Czerwonym znacznie unowocześniono sprzęt radarowy, toteż w końcu namierzono go, ale nie zdołano zidentyfikować. Żądanie identyfikaq°i rozległo się w słuchawkach, gdy przelatywali już nad miejscem skoku, pilot oznajmił, że jest to lot speq'alny w gestii KGB i podał serię kodowych oznaczeń literowo-cyfrowych do sprawdzenia w Kwaterze Głównej. Po czym położył szybowiec na podany kurs wyczekujący do sprawdzenia tożsamości i jako ostatni z sześcioosobowej załogi wyskoczył. Skakali z opóźnionym otwarciem spadochronów, tak że przez chmury przelecieli błyskawicznie, a czasze otworzyli na czterech tysiącach stóp. Łączność z kontrolerem naziemnym i jasne światła miasta, a zwłaszcza zalanego blaskiem Kremla, znacznie ułatwiły odnalezienie położonego o trzy mile na zachód celu. Stanowiły też skuteczną osłonę przed przypadkowym dostrzeżeniem z ziemi ciemnych sylwetek pod czarnymi spadochronami na tle bezgwiezdnego nieba. Trzy minuty przed wyznaczonym czasem lądowania wybuchły zbiorniki paliwa w garażu położonym w północnym skrzydle budynku mieszczącego sztab Strategicznych Sił Rakietowych. Piekło, które się rozpętało, zniszczyło zupełnie garaże, warsztaty i cały ekwipunek przeciwpożarowy, składowany w pobliżu. W mniej niż minutę potem nastąpiło automatyczne odłączenie wszystkich sieci miejskich w celu uniknięcia kolejnych eksplozji i cały kompleks przeszedł na awaryjne zasilanie.
* Sześciu skoczków bez problemów wylądowało na dachu południowego skrzydła, latem okazyjnie używanym do przyjęć na świeżym powietrzu, a zimą pustym i ciemnym. Tymczasem straż pożarna i członkowie Specnazu przebrani za strażaków zjawili się na miejscu i przejęli kontrolę nad główną bramą kompleksu. Pilnowała jej drużyna Specnazu, czekając na zespół uderzeniowy. Ekipa na dachu podzieliła się na dwie grupy po trzy osoby: 262
zewnętrzną, która przymocowała liny i zjechała po tylnej ścianie budynku, i wewnętrzną, która wyłamała zamek i zeszła do magazynu na dziesiątym piętrze. Zarówno drzwi prowadzące do środka, jak i klatki schodowe używane jedynie w przypadku ewakuacji budynku, były zaopatrzone w systemy alarmowe, jednak w przypadku odcięcia głównego zasilania należało je ponownie uruchomić, o czym w zamieszaniu zapomniano, jak zwykle zresztą podczas ćwiczeń przeciwpożarowych. Grupa wewnętrzna zeszła więc nie zauważona na piąte piętro, gdzie mieścił się gabinet Malika oraz stanowisko dowodzenia, i przyczaiła się przy drzwiach wejściowych — byli nieco szybsi, niż przewidywał plan. * Na zewnątrz ogień nadal nie dawał się opanować z powodu wtórnych eksplozji różnych materiałów pod wpływem gorąca i z tego powodu pojawili się ranni. Na teren kompleksu wjechały ambulanse. Dyżurny oficer budynku został wezwany na konsultację przez szefa strażaków, czyli oficera Specnazu. Jak łatwo przewidzieć, oficer ten nie wrócił już na służbę. Szef strażaków polecił następnie mającym służbę żołnierzom pozostać na stanowiskach i nikogo nie wypuszczać z budynku, żeby osoby postronne nie szwędały się wokół i nie przeszkadzały strażakom w pracy.
* Grupa wewnętrzna o oznaczonej godzinie weszła na korytarz piątego piętra. Pierwszy dostrzegł ich pułkownik wychodzący z sekretariatu Malika i wmurowało go w podłogę z kubkiem kawy w dłoni i otwartymi ustami. Ten stan nie trwał długo — pocisk kalibru dziewięć milimetrów, wystrzelony z beretty z tłumikiem, trafił go w czoło i cisnął na ścianę. W ciągu dwudziestu sekund los pułkownika podzieliło dwóch wyższych rangą oficerów, sekretarka i trzech żołnierzy. Jeden z członków grupy pozostał przy wejściu do gabinetu Malika, dwóch pozostałych pobiegło ku drzwiom do kantyny oficerskiej — ostatniego poza gabinetem pomieszczenia, w którym był jeszcze ktoś żywy. Odczekali dwie sekundy, o tyle bowiem wyprzedzali plan, i otworzyli drzwi do kantyny. Do 263
wnętrza powędrowały dwa granaty ogłuszające, a natychmiast po ich praktycznie równoczesnej eksplozji obaj napastnicy z pistoletami maszynowymi w dłoniach. Pół tuzina obecnych leżało wśród poprzewracanych stołów i krzeseł, ani myśląc o oporze. Jedynym, który tego próbował, był podoficer-kelner, który w momencie wybuchu przebywał w kuchni. Wypadł przez kuchenne drzwi z pistoletem, ale zdążył strzelić tylko raz, gdy skosiła go seria. Kula utkwiła w ścianie, a napastnicy wrzucili do pomieszczenia granat gazowy i zamknęli drzwi. Równocześnie z wejściem grupy wewnętrznej na piąte piętro grupa zewnętrzna skończyła zakładanie ładunków kolistych na ramy okien gabinetu Malika, jak zwykle zasłoniętych grubymi kotarami. Gabinet stanowił część stanowiska dowodzenia i przebywały w nim cztery osoby: Arkady Malik i trzech oficerów. Gdy rozległy się wybuchy w kantynie, odpalono ładunki, wysadzając okna razem z metalowymi futrynami. Siła wybuchu wtłoczyła szkło i pogięty metal do środka, a w ślad za nimi wleciały dwa granaty ogłuszające. Ledwie eksplodowały, trzech napastników wjechało do pomieszczenia i ignorując postacie leżące na podłodze, pognali ku drzwiom prowadzącym do centrum operacyjnego. Po trzech sekundach od pierwszej eksplozji wybuchły w pokoju kolejne granaty, a w drzwiach na korytarz pojawili się członkowie grupy wewnętrznej. Piąte piętro zostało opanowane w mniej niż minutę. Wybuch odrzucił Malika w tył, za biurko. Dowódca Strategicznych Sił Rakietowych leżał oszołomiony na boku, z rozciętą głową, z której po zderzeniu z kantem biurka sączyła się krew. Napastnicy przebrali go błyskawicznie w uniform strażaka, zaaplikowali środek nasenny i przymocowali kolejną linę do kaloryfera. Jeden z członków zewnętrznej grupy zjechał na ziemię, by ubezpieczać opuszczanie jeńca, a pozostali ponownie się rozdzielili: dwaj zjechali z Malikiem, trzej tworzący grupę wewnętrzną pobiegli ku schodom. Zanim 264
zamknęli za sobą drzwi, odpalili kolejne granaty gazowe, b~ zneutralizować całe piętro. Na schodach przebrali się w mundury wojsk rakietowych i zbiegli na parter. Zastrzelili dwóch wartowników przy bocznym wyjściu i wybiegli na zewnątrz, by odnaleźć ambulans. Załogi wszystkich ambulansów stanowili członkowie Specnazu, by uniknąć kłopotów z identyfikaq'ą, toteż błyskawicznie pierwszy wolny podjechał do trzech gestykulujących oficerów i wraz z nimi przedostał się na tyły budynku, gdzie czekała grupa zewnętrzna z Malikiem. Minutę później ambulans z wyciem syreny opuścił teren kompleksu, wywożąc sześciu napastników i dowódcę Strategicznych Wojsk Rakietowych. * Hunter był blady jak trup i po raz pierwszy od dawna nie mógł wykrztusić słowa. Zawsze szanował tych, którzy doszli do wysokich stanowisk dzięki własnym umiejętnościom, a doskonale wiedział, który z amerykańskich polityków i w jaki sposób uzyskał to, co osiągnął. Ellysona nie lubił, ale szanował za wieloletnią udowodnioną obiektywną ocenę sytuacji i zdrowy rozsądek. — Co ci się stało, Henry? Połknąłeś żabę? — spytał Crandall. Jako jeden z niewielu polityków dawno temu nauczył się niczemu nie dziwić, co zapewniało mu sporą przewagę nad przeciwnikami. Fakt, że jego przyjaciel i ambasador w Pradze wskoczył do sowieckiego helikoptera w trakcie walki o bazę Stasi w Furstenwal-de, nie był łatwy do przyjęcia, ale pozostawał faktem i nic nie można było na to poradzić. Ryng miał rację: porwanie Kat w jakiś sposób wiązało się z całym tym zamieszaniem w Europie... — Jak pan może... — Hunter odzyskał głos na sekundy, zanim wróciła mu zdolność logicznego myślenia, toteż ugry?" się w język z poślizgiem. — Podziwiam pańskie opanowanie w takiej sytuaq'i. Ryng zameldował o ucieczce czterech osób z bazy w trakcie walk. Byli to: Katherine i Wallace Ellyson, Stasi, zidentyfikowany przez rannych jeńców jako Karl Haider, i niewysoki, krępy mężczyzna w średnim wieku, którego dotychczas nie udało się 265
zidentyfikować. Gdyby ktoś spytał o niego Huntera, dałby głowę, iż osobnikiem tym był emerytowany generał Norman Smith. Ponieważ jednak nikt go nie zapytał, zachował tę opinię dla siebie. — Będziemy potrzebowali pomocy Polaków — odezwał się po chwili. — Za pańskim pozwoleniem, panie prezydencie, połączę się z generałem Gronowiczem... — Gronowicz ma większe problemy niż nie autoryzowany przelot paru helikopterów — mruknął Crandall. — Jedyne, co trzyma w tej chwili Polskę w kupie, to wojsko. W kilkunastu miastach mają zamieszki... Poza tym oni lecą bardzo nisko, czyli pewnie poniżej zasięgu polskich radarów... Wiesz, sądząc po meldunkach Gannetta na temat Moskwy, sytuacja jest patowa: Markow rządzi z bunkra i ma Malika, którego uważają za przywódcę spisku. Natomiast wszyscy czekają, co będzie w Niemczech, i tego nikt nie wie... Zamiast zawracać głowę Grono wieżowi, spróbuj połączyć się z Markowem. Teraz nie możemy tracić czasu na prywatne linie, to już i tak niczego nie zmieni. Znasz numer do bunkra, więc zadzwoń gorącą linią. Coś mi się zdaje, że Fursten-walde jest znacznie ważniejsze, niż sądziliśmy... * — Zamknij się, do diabła! — warknął Smith, sam nie wiedząc, czy się cieszyć, czy martwić, że jeszcze żyje. — Wallace, to nie jest koniec świata, więc przestań jęczeć i zacznij myśleć, o ile jeszcze potrafisz! Europa Środkowa dalej rozłazi się w szwach, a Malik może być furiatem, ale nie jest idiotą i Moskwa też leży w zasięgu. Po prostu musimy dotrzeć do jakiegoś miejsca, skąd będziemy mogli wykorzystać sytuację. Mówiąc krótko przestań pieprzyć i weź się w garść! Normalnie Ellyson by się wściekł, teraz siedział bez słowa. Najważniejsze, że znalazł córkę, teraz musi ją ochronić, reszta jest bez znaczenia. Nie miał pojęcia, jakim cudem udało się im przeżyć i wystartować, ale żyli i to było najważniejsze. Reszta, czyli polityka i władza, była bez znaczenia... Z zamyślenia wyrwał go ostry skręt helikoptera. — Dokąd lecimy? — spytał niespodziewanie ostro. Haider spojrzał na niego z obrzydzeniem i nic nie odpowiedział. — A skąd ja mam wiedzieć? — odparł ze złośliwym uśmieszkiem 266
Smith. — Jestem tylko emerytowanym wojskowym. Już nie wydaję rozkazów. — Pieprzysz... — Sam pieprzysz — przerwał mu Smith. — Nas tu w ogóle nie powinno być. Ja powinienem siedzieć nad morzem, a ty przekonywać Crandalla, że nic się nie dzieje. Spieprzyliśmy sprawę wszyscy po kolei, a Haider najbardziej. Ale jeszcze nie wszystko stracone. Dlatego, mój drogi Wallace, nie wiem, gdzie jesteśmy. To helikopter Karla Haidera, podobnie jak pozostałe. On je ukradł i on wydaje rozkazy, dopóki coś się nie zmieni. Jasne? Ellyson bez słowa spojrzał na córkę, siedzącą pod przeciwległ ścianą przedziału desantowego. Wszyscy pozapinali pasy, w któ wyposażone były brezentowe siedzenia, żeby nie zbierać się z podłogi po każdym gwałtowniejszym manewrze maszyny. — Pewnie lecimy nisko i pilot ominął linię wysokiego napięcia — mruknął Smith po następnym ostrym skręcie — żeby nie wejść w zasięg radarów. — To znaczy, że nikt nas nie może znaleźć? — To znaczy, że radar nas nie powinien dostrzec — odezwał się w końcu Haider. — Ale na satelity nie ma mocnych, nawet w tej chwili przynajmniej jeden nas obserwuje. Tyle że musieliby szukać konkretnie nas, żeby zauważyć pięć helikopterów wśród tysięcy celów, które nawet o tej porze są rejestrowane przez satelity. Można też podsłuchać rozmowy radiowe między pilotami, choć w niewielkim zasięgu, ale przy obecnej sytuacji w Polsce nikt nie będzie sobie tym zawracał głowy. Starczy? Ellyson nie odezwał się słowem. Smith usiadł na tyle wygodnie, na ile to było możliwe, zastanawiając się, co też go przyciągnęło do Haidera. Karl natomiast zajął się pracą koncepcyjną, używając mapy pożyczonej od pilota. Mogli lecieć tylko na wschód, wobec czego należało jak najszybciej opuścić Polskę. Hind mógł lecieć ponad sto dziewięćdziesiąt mil na godzinę, ale przy tej szybkości jego zasięg spadał do stu dwudziestu pięciu. Dlatego też, gdy tylko upewnili się, że nikt za nimi nie leci, zmniejszyli szybkość, by oszczędzić paliwo, ponieważ najbliższym miejscem tankowania było pole w pobliżu Poznania. Dopiero 267
stamtąd mogli spróbować dodzwonić się do Malika, gdyż podłączono się do przeciągniętych w pobliżu linii wojskowych. Ich dalsze posunięcia będą zależały od uzyskanych informacji. Haider miał do dyspozycji pięć helikopterów (z Furstenwalde uratowały się cztery Mi-28), mógł je zatrzymać jako eskortę, mógł odesłać do innych zadań. To także zależało od tego, co usłyszy od Malika. Oddał pilotowi mapę i siadł obok Kat. — Gdzie teraz lecimy? — spytała kompletnie ignorując ojca. Wiele przeszła w ciągu ostatnich dni, zwłaszcza prawda o postępowaniu ojca nie mieściła się jej w głowie i była nią dokumentnie zdruzgotana; do tego jeszcze walka o bazę. Po tym wszystkim naprawdę dobrze się trzymała, zyskując podziw Haidera. — Do Poznania — odparł zgodnie z prawdą. — Po co? — Bo inaczej skończy nam się paliwo i spadniemy. — Co byłoby niezłym rozwiązaniem — odpaliła. — Tak nie mówią młode damy, które mogą mieć świat u swych stóp. A ty możesz mieć — wiedział, że nic nie zyska dogryzając jej, ale na kimś miał ochotę się wyładować. — Jak? — Córka sekretarza stanu ma świat u stóp. A to jest stanowisko, którego pragnie twój stary. Kat przetarła dłonią oczy, a gdy milczenie się przeciągało, Haider spytał: — Jak myślisz, po co zjawił się w Furstenwalde? Potrząsnęła głową. — Częściowo ze strachu o ciebie, to mu przyznaję. Ale także z obawy, że coś sknocę i zaprzepaszczę jego szanse na nowy stołek. Twój ojciec to wyjątkowo ambitny człowiek, zdolny prawie do wszystkiego... Oparła głowę o ścianę nic nie mówiąc. Nie było sensu reagować nas jego zaczepki — był zły i psuł wszystkich, z którymi miał do czynienia. Jej ojciec też był zły... Haider uśmiechnął się w duchu, teraz ta przemądrzała pannica miała ciekawy, acz niemiły problem do przemyślenia... 268
Bazę zdobyto i zlikwidowano wszelki opór, zanim nadleciały helikoptery wsparcia. Wraz z nimi zjawił się Gannett, mając dość roli widza. Jeden z helikopterów był latającym punktem dowodzenia, tak że problemy z łącznością zostały wyeliminowane. — Możesz złapać Woronowa? — powitał go Ryng. Ben bez słowa wziął się do roboty. Uzyskał połączenie z bunkrem, zanim zakończono tankowanie. — Wydaje mi się, że zaczynamy być górą — wyjaśnił Wo-ronow. — Wychodzi na to, że Malik był równie ważny, jak Raskow. Gdyby ten żył, KGB aktywnie działałaby przeciwko nam. Oni mają więcej zwolenników niż my, ale większość czeka na rozkazy, to typowe w Rosji. Zawsze czeka się na to, co powie góra, a my zdjęliśmy im najważniejszą figurę. No i rozkazy teraz będzie wydawał Marków. Ci, którzy go nienawidzą, będą od jutra udowadniali miłość i dozgonną wierność. To też typowo rosyjskie. — No to sytuacja jest podobna: zdobyliśmy główną bazę Stasi, która to wszystko nakręciła. Właśnie przesłuchujemy jeńców. Haider, Ellyson i ten generał, o którym mówił Raskow, prysnęli w Mi-24 i prawdopodobnie lecą do was. Kilku Mi-28 udało się stąd zwiać, nie wiem dokładnie ilu, ale przynajmniej czterem i też lecą do was. — Chyba z powodu Malika... Polacy ich nie namierzą i nie pomogą wam w żaden sposób, bo mają własne zmartwienia... Masz wystarczającą liczbę ludzi, żeby za nimi lecieć? — Nie. Tych musiałem odesłać i wykorzystać tutaj. Muszą przetrząsnąć okolicę i ubezpieczać bazę. Mam oddział koło Warszawy współpracujący z Polakami. Następnych mogę mieć w Warszawie dopiero jutro, a Haider będzie już wtedy u ciebie. Cholernie trudno jest znaleźć havoca między drzewami... Zapadła cisza, a po dłuższej chwili Woronow wrócił na linię. — Mam kompanię Specnazu w Mińsku. Już podstawiają dla mnie samolot na Szeremietiewie. W Mińsku stacjonuje eskadra na Mi-28. Ale najpierw wyjaśnijmy sobie jedną kwestię: ja tu dowodzę i jeśli znajdę tamtych, to załatwię sprawę tak, jak będę uważał za stosowne. 269
Ostatnie zdanie nie było dla Rynga niespodzianką, Woronow zawsze działał w ten sposób. — Mają zakładników — poinformował Rosjanina. — Jednym z nich jest córka amerykańskiego ambasadora w Czechach. Chcemy ich całych i zdrowych. — Jeśli się uda, to ich dostaniesz. Jeśli nie, przykro mi, ale ważniejsze jest usunięcie zagrożenia dla Rosji. I połączenie zostało przerwane. Bernie zaklął i zażądał od Gannetta połączenia z Białym Domem. Jedynym sposobem powstrzymania Woronowa od radosnej strzelaniny, ledwie tylko znajdzie przeciwnika, była serdeczna pogawędka między Markowem a Crandallem. Inaczej Rosjanie załatwią to zagrożenie w ten sam sposób, jak wszystkie dotychczasowe — po prostu je mszcząc.
18. KONIEC CIENI
W
a polu pod Poznaniem było przeraźliwie zimno. Przelot minął bez niespodzianek i nerwów od chwili
przekroczenia polskiej granicy. Nikt ich nie zaczepiał i nie namierzał radarem. Polacy faktycznie mieli dość własnych kłopotów, żeby zajmować się takimi duperelami, jak to, co im lata nad głową. Tak długo naturalnie, jak długo owo coś nie mieszało się w ich sprawy. Problemy miał także Wallace Ellyson — Kat bowiem kategorycznie zażądała, by się do niej nie odzywał. Poza tym jednym stwierdzeniem ignorowała go całkowicie i konsekwentnie. Nadal nie wiedziała, jak ma się właściwie zachować. Zdrada ojca, bo za taką uważała jego postępowanie, sprawiała jej ból i ciągle jeszcze miała nadzieję, że obudzi się z tego koszmarnego snu. Ojciec utracił jej szacunek i zaufanie. Nie chciała teraz nawet na niego patrzeć, a co dopiero z nim rozmawiać. No bo cóż mógłby jej powiedzieć? Nie chcąc w tej chwili analizować tego wszystkiego, słuchała rozmów czując się jak postronny obserwator. — Ładną flotę zebrałeś — przyznał Smith, gdy Haider wrócił od telefonu. — Nie taką jak w Furstenwalde, ale nadal sporo można zdziałać z taką siłą ognia i szybkością. Dokąd teraz? — Sam się zastanawiam... mamy ludzi w całej Europie Środkowej i nadal próbujemy desperacko wyprzedzać przeciwnika, 271
którego metody działania są dziwnie znajome. Przyznajmy się uczciwie, Norman, uciekamy, prawda? — Osobiście wolę „odwrót na z góry upatrzone pozyq'e w celu przegrupowania". — Malik zniknął — oznajmił Haider. — Moi ludzie w Warszawie mieli cholerne kłopoty, żeby połączyć mnie z kimkolwiek, ale w końcu im się udało. Zniknął bez śladu jak Raskow. Stało się to w czasie pożaru w sztabie. Ktoś, korzystając z zamieszania, wybił obsługę piętra, na którym był jego gabinet, porwał go i zniknął. Świadków brak. Zupełnie jak Raskow, tyle że tym razem wiemy jak: to zrobili zawodowcy. Wylądowali na dachu na spadochronach i opuścili się na linach, odstrzelili okna razem z futrynami i posprzątali. Niewielu jest zdolnych do takich wyczynów i mnie prywatnie śmierdzi to specgrupą KGB. Teoretycznie, cholera, byli po naszej stronie... — Katherine i ja zostaniemy tutaj — niespodziewanie stwierdził Ellyson, kierując wypowiedź do Smitha. — Ona już przestała być dla was przydatna. — Wręcz przeciwnie — warknął poirytowany Haider. — Pierwotnie miała umożliwić ci granie niewiniątka. Teraz może być dla nas wszystkich tarczą dzielącą życie od śmierci. — Zostaw ją! Możesz użyć mnie jako zakładnika, skoro tak... — Wallace, dziś gwałtownie straciłeś na wartości. Założę się, że ci, którzy zaatakowali Furstenwalde, byli koordynowani, o ile nie dowodzeni przez twojego znajomego, kapitana Rynga. Wniosek prosty: on już wie, że trzymasz z nami. Musimy założyć, że czym prędzej poinformował o tym fakcie Crandalla. Jak sądzisz: jaką wartość przedstawia nielojalny ambasador? — Haider uśmiechnął się złośliwie. Ellyson zacisnął usta, a Norman dodał: — To, że twoja wartość spadła w Stanach, oznacza, że wzrosła u nas, prawda? — Posłuchaj, Norman... — Dyplomacie przerwał tym razem pilot, meldując o zakończeniu tankowania. Haider czym prędzej kazał mu odprowadzić Ellysona do helikoptera i przypilnować, by tam pozostał. — Tak po zastanowieniu, Karl — odezwał się Smith, gdy Wallace nie mógł ich już słyszeć — skoro nierozsądnie byłoby 18 — Wojny cieni
272
wracać do domu, wydaje mi się, że prywatnie najbardziej by mi odpowiadała Rumunia. Ludzie tam nie zadają głupich pytań, a nad Morzem Czarnym jest sporo ładnych miejsc. Wiesz, nie jestem zwolennikiem kapitulowania... — Ja też nie, ale sądzę, że w Rosji mamy lepsze szanse na zniknięcie. Myślę, że powinniśmy tam dotrzeć, zanim podejmiemy decyzję. Zapasowe stanowisko dowodzenia będzie gotowe najwcześniej za jakieś osiemnaście godzin, a pozostać tu tyle czasu, to prosić się o kłopoty. Następne paliwo mamy na lotnisku pod Łodzią, a potem proponuję ominąć Warszawę i lecieć na Lublin, skąd koło Brześcia możemy przekroczyć rosyjską granicę. Białoruś jest nieco bardziej rozsądna od Ukrainy... — A więc polecimy nad Morze Czarne przez Rosję, też można. Chyba że wynikłyby nowe fakty i sensownie byłoby wrócić, i kontynuować akcję. Tak na marginesie, co właściwie chcesz zrobić z Ellysonami? — Zobaczymy, czego się dowiemy w Rosji.
* Woronow dotarł na Szeremietiewo w ciągu godziny. Wpływy Markowa rosły, toteż na pasie czekał gotów do startu transportowy AN-22 z plutonem chłopców Szaporina, jak ich popularnie nazywano, na pokładzie. Ledwie wystartowali, Woronow został wezwany do radiostacji. — Właśnie poproszono mnie — rozległ się w głośniku głos Markowa — o pomoc. Amerykański prezydent osobiście. Ten cały Haider ma zakładników. — Też to słyszałem — odparł miękko Woronow, wiedząc, co usłyszy. — Ma córkę amerykańskiego ambasadora, Paweł. Crandall traktuje ją jak własne dziecko. — Rozumiem... — Masz ze sobą ludzi Szaporina? — Jako wsparcie na wszelki wypadek. — Więc ich użyj. Jesteśmy to winni Crandallowi i Ryngowi. Poza tym Amerykanie są nam potrzebni, a to będzie właściwie 273
zrozumiane. Masz ją odbić żywą i całą, Pawle. I skontaktuj się z Ryngiem. — Tak jest, panie prezydencie! * Gdy Woronow zdołał złapać Rynga na uzgodnionej częstotliwości, był już w połowie drogi do granicy. Uzgodnili, że zatankuje helikoptery w Pińsku i będzie leciał na zachód, kierując się na Warszawę. Ryng z kolei poleci na wschód, także kierując się na Warszawę. Co zrobią dalej, zależeć będzie od rozwoju wydarzeń i sprawności wywiadów.
* W porannej szarówce nad Polską leciało drugie ugrupowanie helikopterów. To miało kształt diamentu i składało się z black hawka i czterech supercobr osłony. Kierowali się w stronę Łodzi, a konkretnie ku położonemu w jej pobliżu lotnisku aeroklubu. Dzięki przypadkowi jeden z łódzkich policjantów był świadkiem nocnego tankowania na tymże lotnisku pięciu sowieckich helikopterów, co go mocno zdziwiło, jako że lotniska aeroklubu i wojskowe helikoptery rzadko chodzą w parze, zwłaszcza w środku nocy. Policjant był myślący, co się czasem zdarza, i miał myślącego zwierzchnika, co trafia się jeszcze rzadziej. Ów, obudzony w środku nocy, zamiast skląć podwładnego, zadzwonił do kumpla z wywiadu wojskowego i poinformował go o tej ciekawostce z prośbą o sprawdzenie. Prośby znajomych mają to do siebie, że są częstokroć skuteczniejsze od rozkazów. Nic więc dziwnego, że kumpel zrobił, co mógł, i rzecz cała piorunem dotarła do władz wojskowych w stolicy i do dowódcy oddziału SEAL współpracującego z Polakami. Ten, już nie w ramach koleżeńskiej pomocy, zawiadomił o tym natychmiast Rynga. Ot, co kraj, to obyczaj. Wylądowali używając reflektorów, gdyż słońce jeszcze nie wzeszło, a na lotnisku po starcie grupy Haidera panowała cisza i ciemność niemal absolutna. Jedynego obecnego na całym terenie znaleźli w magazynie, gdzie próbował się schować za beczkę 274
z olejem. Drugie odwiedziny uzbrojonych helikopterów w ciągu jednej nocy stanowiły zbyt silne przeżycie jak na nie uzbrojonego nocnego stróża. Ponieważ nie władał on angielskim, tłumaczeniem zajął się Gannett używając mieszanki niemieckiego, rosyjskiego i gestów (których było najwięcej). Grając dobrego wujka, przy pełnej współpracy Chance'a niedwuznacznie mającego ochotę poderżnąć stróżowi gardło, udało się Benowi w końcu ustalić, że ich poprzednicy polecieli albo do Radomia, albo do Lublina. Stróż nie wiedział dokładnie, które miasto wybiorą ostatecznie, a nieodzowna w tej pantomimie, po której Gannetta długo bolały ręce, okazała się mapa. Ostatecznym argumentem, który przekonał Polaka do współpracy, był widok Davida czyszczącego sobie paznokcie służbowym nożem o ząbkowanym ostrzu i czarno oksydowanej klindze. Zgodnie z komentarzem Rynga wyglądał jak mający dość przymusowego postu kanibal-entuzjasta. * — Leci do Rosji — stwierdził Gannett, gdy wystartowali. — Prawdopodobnie sądzi, że nie przelecimy rosyjskiej granicy. Kretyn! I chce przelecieć po zatankowaniu nad Białorusią, czemu trudno się dziwić, Ukraina nie jest zbyt gościnnie nastawiona do Rosjan. Sowieckie helikoptery wyskakujące znad polskiej granicy i lecące do Moskwy bez uprzedzenia i uzgodnienia mogą spodziewać się wyłącznie rakiet przeciwlotniczych, a te, podobnie jak radary, Ukraińcy odziedziczyli po Rosjanach całkiem nowoczesne. Ryng skontaktował się niezwłocznie najpierw z SEAL-em w Warszawie, by Polacy spróbowali pomóc przechwycić Haidera w Lublinie lub Radomiu podczas tankowania, a potem z Worono-wem, który już się przesiadł na pożyczone w Mińsku helikoptery i wystartował w kierunku Brześcia. — No to wzięliśmy ich w kleszcze — ucieszył się Rosjanin. — Na pomoc Polaków nie licz, z przyjemnością by jej udzielili, ale nie są w stanie. Zatankuję w Brześciu i będę leciał na południowy wschód. Niestety, pare helikopterów szturmowych łatwo może się zawieruszyć, zwłaszcza gdy lecą nisko. — Polacy na trasie przelotu zostali zaalarmowani i mają dać 275
znać do Warszawy, jeśli tylko coś zauważą. Jak dotąd się przydali, może dalej też im się uda... — Morze to takie miejsce, gdzie jest od cholery bałwanów! — parsknął Woronow. — Powiedz no, kogo chcesz uratować z tych, których ścigasz? Jeśli nie zniszczysz wszystkich zagrażających memu krajowi, to więcej takich jak ja będzie miało do ciebie pretensje i to uzasadnione. Do końca życia będziesz się oglądał przez ramię... — Już ci powiedziałem, że jest tam kobieta porwana przez Stasi... — Aha, baba. — Nawet w radiu wyraźnie było słychać sarkazm w głosie Woronowa. — Już mnie poinformowano, jaka ona jest ważna. Nie tylko dla ciebie. Zrobię, co mi kazano, ale nie obiecuję, że będzie cała. Cuda nie są moją specjalnością. Lepiej byłoby dla ciebie, gdybyście znaleźli ich pierwsi. — Masz speców od ratowania zakładników, tak? — Tylko sześciu. — Dobrzy są? Mogłeś, cholera, wziąć więcej... — Nie mogłem. A co do referencji, to oni wyjęli Malika z jego własnego centrum dowodzenia. — To są dobrzy — przyznał Ryng. — Zobaczymy, jeśli ich nie złapię, będziemy musieli współpracować. Przy świetle wschodzącego słońca pięć helikopterów wylądowało na lotnisku należącym jeszcze niedawno do sowieckich wojsk stacjonujących w Polsce. Odchodząc Rosjanie pozostawili tę bazę zdewastowaną do granic możliwości, a Polacy nie bardzo mieli dla niej wykorzystanie. Stała więc sobie i nikt poza współpracownikami Haidera się nią nie interesował. Tylko zresztą dzięki jego zainteresowaniu na lotnisku był wartownik, paliwo i odśnieżony fragment pasa. — Pięć amerykańskich helikopterów tankowało w Łodzi jakieś dwie godziny po waszym odlocie — zameldował wartownik, ledwie Haider znalazł się na ziemi. — Jeden transportowy, cztery szturmowe. Wartownik tak dobrze grał idiotę, że zostawili go przy życiu. Powiedział, że polecieliście do Lublina albo do Rzeszowa. 276
— I co ty na to, Norman? — spytał Haider. — Próbujemy się ich pozbyć, czy wiejemy do Rosji? — A skąd wiesz, jak nas w Rosji przywitają? — Też prawda. A więc należy zabezpieczyć sobie tyły. Tylko bliżej granicy... ta dolina, którą płynie graniczna rzeka, to dobre miejsce, zawsze można powiedzieć, że przekroczyliśmy granicę przez Amerykanów. — Zgrabnie — przyznał Smith. — Co z Ellysonami? — Wallace nic mnie nie obchodzi. Gdy tylko znajdziemy się w Rosji, przestanie być użyteczny w jakikolwiek sposób. Natomiast jego córka stanowi dla nas cenną ochronę. I obaj zajęli się mapą. Zdecydowali się na zasadzkę o jakieś sto kilometrów na północ od Lublina, niedaleko białoruskiego Brześcia. Po polskiej stronie był podmokły teren, po białoruskiej — pola. Postanowili poczekać nad terenem białoruskim i zaatakować pod słońce, co powinno skutecznie ogłupić instrumenty amerykańskich maszyn. * Nadal utrzymując formację diamentu, z black hawkiem w środku, amerykańskie helikoptery leciały wzdłuż częściowo zamarzniętego Bugu, stanowiącego granicę między Polską a Ukrainą. O ataku dowiedzieli się, gdy najbardziej na prawo wysunięta supercobra rozbłysła, znikając w jaskrawym wybuchu. Płonące szczątki spadły na pokrytą krą rzekę. — Zasadzka! — ryknęło w słuchawkach. — Unik! Sowieckie helikoptery nadlatywały od strony słońca, widoczne jako ciemne punkty na Ue jego tarczy. Natomiast smugi dymu, ciągnięte przez odpalone z nich rakiety, były wyraźnie widoczne. — Nie strzelać do hinda! — polecił Ryng i black hawk stanął dęba w uniku. Kat poczuła żołądek w gardle, gdy helikopter ostro skręcił i zanurkował, by po sekundzie wyrównać lot i wystrzelić w innym kierunku. Trzasnęła boleśnie głową o burtę, a wokół rozpętało się 277
piekło odpalanych rakiet i strzelających działek, przypominające horror Furstenwalde. Haider siedzący najbliżej niej złapał ją i poprawił pasy, które dziewczyna zbyt słabo zaciągnęła. Hind zwijał się w unikach, odpalając rakiety i starając się trafić przeciwnika, a on nie potrzebował zakładniczki z przetrąconym karkiem czy połamanymi żebrami. A takie byłyby konsekwencje zbyt luźnych pasów w helikopterze praktycznie kręcącym akrobacje. Atak był typowy dla sowieckiej taktyki walk powietrznych — nagły, niespodziewany i krótki. Miał na celu wyeliminowanie jak największej liczby przeciwników, zanim wróg otrząśnie się i zacznie walczyć. Dlatego też Mi-28 wypełniły powietrze rojem rakiet i seriami z działek — ideałem byłoby zestrzelić wszystkie amerykańskie maszyny, ale ideały z rzeczywistością rzadko idą w parze. Havoc, tak jak supercobra, to helikopter szturmowy, czyli silnik obudowany blachą z miejscem dla pilota i nawigatora. Na zewnątrz kadłuba podczepiono maksymalną liczbę uzbrojenia przy minimum opancerzenia, by maszyna nie straciła zwrotności. Stąd też bezpośrednie trafienie najczęściej okazywało się fatalne. Oba typy zostały wymyślone do walki z czołgami, a nie z tak zwrotnym przeciwnikiem, jak inny helikopter szturmowy. Dlatego też pilotom Haidera udało się trafić jeszcze jedną supercobrę i uszkodzić black hawka, który jako standardowy helikopter był odporniejszy na trafienia. Potem lepsza optyka celownicza „made in USA" wzięła górę i supercobry zaczęły się odgryzać. Kosztem uszkodzenia jeszcze jednej cobry w ciągu kilku sekund Amerykanie zestrzelili havoca, a drugiego na tyle uszkodzili, że musiał się wycofać z walki. — Przerwać walkę! — polecił Ryng. — Nie mamy paliwa, a nimi zajmą się inni! Oderwać się od przeciwnika! Supercobry, nadal ostrzeliwując się i wykonując uniki, zawróciły na zachód. 278
— Uciekają! — zameldował pilot Haiderowi. — Gonimy ich? — Niech spieprzają, mamy mało paliwa... za mało, żeby ich gonić. Kolejnym punktem paliwowym było stare lotnisko na północ od Brześcia, pamiętające jeszcze czasy drugiej wojny. Rosjanie unowocześnili je dziesięć lat temu i zmienili w bazę helikopterową. Teraz stanowiło własność Białorusi i według informacji nieżyjącego już Raskowa było mało używane, miało szkieletową załogę i pełne zbiorniki paliwa. Haider podał nowy kurs pilotowi i wrócił do przedziału desantowego. — Dlaczego to zrobiłeś? — spytała Kat. — Co? Uratowałem twój kark? Bo uważam, że nadal masz dla nas sporą wartość żywa. O innych zaletach dotąd nie wspomniałem z braku czasu, być może kiedy będę miał chwilę spokoju... — dodał z uśmiechem, od którego coś obrzydliwego przelazło jej po skórze, i zupełnie innym tonem zwrócił się do Smitha. — Prawie nam się udało. Trochę więcej szczęścia i załatwilibyśmy ich wszystkich. — Albo trochę mniej i oni załatwiliby nas — parsknął Elly-son. — Nie musieliśmy ich atakować, mogliśmy spokojnie lecieć dalej. To było zbędne ryzyko. — Po pierwsze, cobry są szybsze i w końcu by nas mogły dogonić. Po drugie, nigdy nie należy pozostawiać wrogów przy życiu, bo wrócą i zabiją cię później. To prawda, która znana jest wszystkim na świecie, ale tylko wy, Amerykanie, nie możecie jakoś uznać jej słuszności.
* Lotnisko leżało na przedmieściach miasteczka Kobryń, na wschód od Brześcia, i było praktycznie opuszczone, jeśli nie Uczyć paru rdzewiejących wraków i pokrytych śniegiem maszyn szkolnych, parkujących wzdłuż jednego z hangarów. Pas został byle jak odśnieżony, a z masztu wieży zwisała smętnie białoruska flaga. Gdy wylądowali, z budynku wyszedł major lotnictwa w wieku zdecydowanie emerytalnym. Maszyny były bez dwóch zdań sowieckie, ale bez znaków przynależności państwowej i nikt go nie 279
informował o ich przybyciu. No i jedna była poważnie uszkodzona, a żaden z helikopterów nie miał kompletu rakiet, co oznaczało, że walczyły. Tylko kiedy i z kim? Haider podszedł doń i oznajmił kolokwialnym rosyjskim: — Mamy długi przelot i zabrakło nam paliwa. Powiedziano mi, że mogę tu zatankować. — Bez pisemnego rozkazu nic nie zatankujecie — oznajmił major, przyglądając się podejrzliwie cywilom i pilotom w nie znanych mundurach, wysiadającym na pas. Cierpliwość Haidera dobiegła kresu — wyjął z kabury berettę i podsunął ją nerwowo rozmówcy przed nos. — Gdzie przełącznik pompy? — spytał uprzejmie. Widok pistoletu przypomniał majorowi o wieku emerytalnym i zakończył dywagacje na temat formalności. Oficer bez słowa zaprowadził Haidera do przepompowni, zademonstrował, jak uruchomić maszynerię, i wskazał drogę do dawno nie sprzątanej kantyny. — A gdzie reszta twoich podwładnych? — spytał podejrzliwie Haider. — Pojechali po jedzenie, wrócą za godzinę. Cztery amerykańskie helikoptery wylądowały na wzgórzu o parę mil od Bugu, po polskiej stronie. Jedna z cobr była niezdolna do lotu, silniki drugiej budziły poważne zastrzeżenia. Z tego to powodu, w czasie gdy załogi spuszczały z nich paliwo do pozostałych dwóch maszyn, Ryng zmuszony był wywołać Woronowa. — Zdjąłem ci jednego na pewno i jednego prawdopodobnie. Zostały trzy Mi-28 i jeden Mi-24 — poinformował go niezbyt radośnie. — Sam mam black hawka i supercobrę do dyspozycji. — A więc nie załatwisz ich sam — podsumował Woronow. — W takim razie obejmuję dowodzenie i robimy to po mojemu. — Zgoda, ale ja za pięć minut będę po twojej stronie granicy. Mam gdzieś polityków i potrzebuję twojej pomocy. Pojęcia nie mam, gdzie Haider będzie tankował, a to, że nas nie ścigał, świadczy, że musi to zrobić szybko. — Poczekaj... W Brześciu nie będzie ryzykował — za dużo wojska i sporo lotnictwa, które mogłoby mu krwi napsuć. Może 280
spróbować w Pińsku, ale wątpię, by po walce starczyło mu paliwa. Pozostaje praktycznie tylko Kobryń, o ile nie zamknęli go w cholerę. Za parę minut tam będę, to się przekonamy. Chance stuknął Rynga w ramię, dając znak, że są gotowi do startu. — Startujemy, podaj mi dokładny kurs na Kobryń. Jesteśmy około dziesięciu mil na południe od Brześcia — stwierdził Ryng. Po chwili ciszy w słuchawkach zabrzmiał głos Woronowa: — Wiem, że się za to znienawidzę, ale niech już będzie, moja strata. Tym razem posłucham rozkazów. Weź kurs zero siedem zero. Kobryń to mała mieścina, a lotnisko jest na południe od głównej drogi przecinającej miasto. I tak będę na miejscu pierwszy. — Chcę wiedzieć, co znajdziesz, zanim zaczniesz strzelaninę — warknął Ryng. —To dla mnie ważne. Tak ważne, że jeśli cokolwiek stanie się tej dziewczynie, dopadnę cię i zabiję. Przysięgam! Woronow miał sześć helikopterów typu Havoc i jednego hinda. Do lotniska w Kobryniu zbliżyli się z wykorzystaniem wszelkich możliwych osłon terenowych i pod wiatr, by maksymalnie zredukować hałas silników. Gdy byli o mniej więcej pół mili od lotniska, bind uniósł się w górę na tyle, by załoga mogła się dokładnie rozejrzeć, i natychmiast opadł na poprzednią wysokość. — Mamy cel — ucieszył się Woronow, widząc na pasie cztery czarne maszyny. — Obsługa kręci się wokół, a więc nadal tankują. Przyjrzał się z namysłem radiostacji — mógł połączyć się z Ryngiem albo nakazać atak. Przy tej sile ognia, jaką dysponował, lotnisko w parę sekund zmieniłoby się w dymiący krajobraz po bitwie. Przed oczyma przemknęły mu poprzednie spotkania z Ryngiem. Za każdym razem udawało mu się uciec... za każdym, bo... — Połącz mnie z Amerykanami — polecił cicho nawigatorowi, a gdy uzyskał połączenie, powiedział tylko dwa słowa: — To Kobryń. — I? — Padło krótkie pytanie. — Jeszcze mnie nie dostrzegli. — Dlaczego? — Bo jestem o pół mili od nich pod wiatr i na poziomie drzew. — Poczekasz? — Tak, jeśli nie będą próbowali odlecieć. 281
— Jestem przy ostrym skręcie głównej drogi na południe od miasta, nie wiem, jak to daleko od lotniska. — Parę minut. Masz szybkie maszyny — przyznał Woro-now. — Ile? — Dwie. Reszta uszkodzona. — Więc mnie potrzebujesz. Sami nie dacie rady. — Potrzebuję — przyznał po chwili Ryng. — Ale to ja dowodzę, a ty robisz za gościa. — Ty dowodzisz. — Dobrze. Sytuacja jest następująca: załogi kręcą się koło helikopterów, więc nie skończyli tankowania. Nikt nie jest samobójcą i nie będzie w tym momencie siedział w środku. Nie chcę ryzykować, że odlecą, zanim zaatakuję. Zgoda? — Jak chcesz je załatwić? — Tak jak czołgi: dopóki są na ziemi, stanowią idealny cel dla rakiet. — A co z twoimi magikami z grupy antyterrorystycznej? I z dziewczyną? — Spróbujemy, ale nie poślę moich ludzi na śmierć dla jednej amerykańskiej dziewczyny. Chcesz, to za nią giń. Z przyjemnością to obejrzę. — Poczekaj... chyba widzę lotnisko! — Jak daleko? — Jakąś milę z kawałkiem prosto przed sobą. — No to zaczynamy. Maszyny na ziemi są moje, kiedy je załatwię, wypuszczę magików, jak ich nazwałeś. Radzę ci wcześniej się nie pchać, bo możesz oberwać przez przypadek. I Woronow dał sygnał do ataku. Pięć helikopterów szturmowych równocześnie uniosło się ponad drzewa w rozwiniętej formacji i ile mocy w turbinach pognało ku lotnisku. Prawie równocześnie odpaliło też zdalnie sterowane rakiety.
* Haider odwrócił się na pięcie, słysząc okrzyk jednego ze swoich pilotów, i zobaczył takie same, jak swoje helikoptery, nadlatujące ławą nad lotnisko i odpalające rakiety wprost na niego, jakby był jedynym celem w okolicy. 282
— Padnij! — ryknął odruchowo po niemiecku. I tak nie miało to zresztą znaczenia —jedni już leżeli, inni rozbiegli się w różnych kierunkach, jakby to mogło ich uratować, w chwili gdy pociski trafią. A trafiły wszystkie, każdy z helikopterów został trafiony kilkakrotnie, co przy pełnych zbiornikach stworzyło w ich pobliżu efekt podobny do wybuchu bomby tlenowej: wybuch, zassanie tlenu z atmosfery i potężna kula ognia pochłaniająca wszystko wokół. Ci, którzy znajdowali się o kilkanaście metrów od trafionych helikopterów, nie mieli szans. Albo spłonęli, albo się udusili. Pozostałych siła wybuchu rozrzuciła na wszystkie strony niczym szmaciane lalki. Haider z twarzą pokiereszowaną przez beton pasa uniósł się na czworakach i potrząsnął głową. Zaskoczenie było całkowite, a wszystkie jego maszyny i większość ludzi zabito lub zniszczono. Teraz Uczyło się tylko jedno — przeżyć za wszelką cenę. Przeżyć, by poczekać na następną okazję. Dostrzegł podchodzącego do lądowania Mi-24, martwego Elly-sona leżącego niedaleko na plecach, z odciętym przez jakiś odłamek tyłem głowy, i Normana, zbierającego się niepewnie na nogi, ale ze złapanym bezpańskim kałasznikowem w dłoniach. Smith należał do spadających na cztery łapy — takich, których dobrze jest mieć ze sobą. Dostrzegł go i osłaniając oczy dłonią przed żarem machnął w stronę hangaru. Kat Ellyson uniosła głowę, rozejrzała się i dostrzegła ojca. Przez chwilę wpatrywała się w ciało nic nie rozumiejącym wzrokiem, po czym w jej polu widzenia pojawił się Haider. Podszedł do zabitego pilota, zabrał mu AK-74 i zbUżył się do niej. — Do środka! — ryknął przekrzykując huk płomieni. — Ruscy nie biorą jeńców! Widząc, że nie reaguje, złapał ją pod ramię i szarpnięciem postawił na nogi. — Nie rozumiesz, co? Jeszcze nie skończyła się twoja przydatność jako żywej tarczy! * Ani Haider, ani nikt z obecnych na lotnisku nie słyszał nadlatujących z boku amerykańskich helikopterów. Black hawk i Mi-24 usiadły prawie w tym samym momencie. Z pierwszego 283
wyskoczył Ryng, z drugiego sześciu ludzi Szaporina. Dwóch z nich zaczęło metodycznie obchodzić pobojowisko, dobijając rannych. Pozostali czterej z depczącym im po piętach Ryngiem pognali do hangaru. Nikt do nich nie strzelał, ale wytrenowanym sposobem przywarli do ścian po obu stronach wejścia i wtedy dopiero dostrzegli Rynga. Bernie o włos uniknął śmierci — lufy dwóch kałasznikowów natychmiast wycelowały w jego brzuch, a palce zacisnęły się na spustach. Zanim padły strzały, dowódca grupy warknął dwa słowa i lufy zmieniły położenie. Całe to zdarzenie trwało sekundę. Następna oznaczałaby śmierć. Dowódca powiedział coś do Rynga po rosyjsku, ale zbyt szybko, by ten mógł cokolwiek zrozumieć, wobec czego potrząsnął głową i powiedział wolno i wyraźnie słowo, które Gannett wbił mu do głowy przed startem: żenszczina. Rosjanin uśmiechnął się szeroko, skinął potakująco i wskazał na hangar unosząc pytająco brwi. Bernie skinął głową. Dwaj Rosjanie odbezpieczyli po granacie ogłuszającym, dowódca powtórzył żenszczina, stukając Rynga w pierś i dał znak podkomendnym. Bernie miał nadzieję, że zrozumieli się właściwie — on miał zająć się Kat, a oni pozostałymi. Jeśli coś źle zrozumiał, to zacznie się cyrk, ale przy ograniczeniach językowych lepsze porozumienie i tak było fizycznie niemożliwe. Klamka i zamek zniknęły roztrzaskane krótką serią z kałasznikowa, druga rozbiła szyby w jedynym oknie w ścianie frontowej i ledwie ucichły strzały, przez wkopane drzwi i wybite okno wpadły do środka granaty. Granat obezwładniający wymyśliło brytyjskie Special Air Service i było to urządzenie nader sprytne — wielkości normalnego granatu o walcowatym kształcie, przy wybuchu wytwarzało hałas i błysk tak intensywny, że osoby doświadczające skutków eksplozji, jeśli nie miały gogli ochronnych i słuchawek wytłumiających, przez pięć sekund nie były zdolne do żadnego sensownego działania. Poza tym granaty były zupełnie niegroźne. Wybuchy obydwu nastąpiły równocześnie i Ryng jako pierwszy rzucił się do środka. Wylądował na brzuchu, a tuż za nim wpadła pierwsza para Rosjan, rozbiegając się na boki, a zaraz potem 284
następna, strzelając krótkimi, oszczędnymi seriami do leżących na podłodze postaci w zielonkawych mundurach. Wnętrze hangaru było jednym, przestronnym pomieszczeniem, które zajmowało sześć umundurowanych postaci i leżąca nieruchomo Kat, z rozwianymi przez wybuch blond włosami i marmurowo bladą twarzą. Ryng zostawił automat na posadzce i podczołgał się do niej. Przyklęknął i zdążył unieść jej głowę, gdy nad uchem zagwizdała mu seria pocisków. Jeden z Rosjan skosił właśnie cywila, który niespodziewanie wyłonił się zza filaru, mierząc z AK-74 w Rynga i dziewczynę. Szok na twarzy trafionego w pierś pół tuzinem eksplodujących pocisków miał zbawienny wpływ na pamięć Ber-niego. Był to mężczyzna z BMW, którego nazwiska nie mógł sobie przypomnieć przez cały dzień — generał Norman Smith. Rosjanie zabrali się za dobijanie rannych, toteż wstał ponownie, unosząc Kat w ramionach, gdy seria z lewego, pogrążonego w mroku kąta rzuciła najbliższego komandosa na ziemię z plecami rozszarpanymi przez pociski. W kącie zakotłowało się, gdy uderzyły weń serie z dwóch kałasznikowów, ponieważ towarzysze zabitego zareagowali błyskawicznie, ale strzelec przetoczył się, unosząc lufę AK-74 i wyraźnie celując w Rynga. Ten puścił dziewczynę i sięgnął po zatkniętą za pas berettę, jednocześnie padając na bok. Obaj nacisnęli spusty w tym samym momencie, ale z różnym skutkiem — pierwszy pocisk Rynga trafił, podobnie jak trzy pozostałe, z czego ostatni w czoło, seria przeciwnika zaś poszła górą, a potem broń wysunęła się z bezwładnej dłoni. Bernie popatrzył na martwego Haidera i opuścił broń. Tym razem zabił go osobiście, więc nie mogło być mowy o reinkarnacji. Uniósł bezwładne ciało Kat i ruszył ku drzwiom. Gdy wyszedł na zewnątrz, miał wrażenie, że wszystko wokół płonie. I wpadł wprost w ramiona Davida. Wyminął go i poszedł dalej. — Hangar też spal! — warknął Ryng, nie oglądając się za siebie. Był w połowie drogi do black hawka, gdy dogonił go Woronow. — Twoja pani? — spytał. — Moja pani — odparł Ryng nie podnosząc głowy. — Ładna — przyznał spoglądając na zakrwawioną pobladłą twarz i zmierzwione blond włosy z popalonymi końcami. 285
— Prawda. — Dowódca okręgu zarządził pogotowie w związku z naruszeniem granic, a tradycją narodową jest nieobliczalne działanie w takim przypadku. Gdy będziecie gotowi, odprowadzimy was do granicy. Do nas nie będą strzelać, do was samych na pewno. Po raz pierwszy od spotkania w Pradze Ryng spojrzał prosto w oczy Rosjanina. — Dlaczego pozwoliłeś mi wejść ze swoimi ludźmi? — spytał. — Miła panna — mruknął Woronow. — Każdemu powinno się pozwolić uciec przynajmniej raz...
EPILOG Hunter był niewolnikiem nawyków. Zawsze pukał do drzwi Crandalla, czekał parę sekund i wchodził bez zaproszenia, co było przyjęte przez obie strony. Tym razem zatrzymał się przed znajomymi drzwiami, zastukał jak zwykle i zamiast wejść, czekał. — Wejdź, Henry — zadudnił z wnętrza głos prezydenta. Hunter wszedł z miną wyrażającą, jak miał nadzieję, uprzejmy szacunek i nic więcej. — Stukanie nic ci się nie zmieniło — powitał go Crandall. — Chodź i siadaj. Świat się nie skończył, więc nie ma sensu wyglądać jak trup na weselu. Zmęczony jesteś? To ostatnie zdanie było raczej stwierdzeniem niż pytaniem, a towarzyszył mu gest wskazujący obity skórą fotel, stojący przed biurkiem. — Ostatnie dni były raczej meczące — przyznał Hunter, siadając sztywno na brzeżku, jakby mebel był ze szkła. — Ale szczęśliwe dla wszystkich. Prawda, Henry? — Nie bardzo wiem, jak odpowiedzieć... — wykrztusił Hunter po chwili. — Myślę... może gdyby pan... — Mam na myśli to, że wyłgaliśmy się tanim kosztem. Mogło być znacznie gorzej, Henry. Znacznie. A tak Ryng i jego ludzie są cali, Marków z powrotem w siodle i Europa Środkowa o wiele spokojniejsza. W końcu dołączą do Wspólnoty Europejskiej, choć 287
do tego czasu mnie już dawno nie będzie w tym gabinecie. No i pozbyliśmy się osobników, którzy mogli narozrabiać znacznie bardziej, niż narozrabiali, i to na tyle ładnie, że opinia publiczna nie wie o niczym i do nikogo nie będzie miała pretensji. Zakończenie prawie jak z bajki, co? Hunter nerwowo oblizał usta. — Chyba muszę się jeszcze sporo nauczyć... —mruknął cicho. — Też tak myślę. Ponieważ zdajesz sobie z tego sprawę, są jeszcze szanse na reedukację. Czekasz, kiedy ci spuszczę na łeb niemiłe nowiny? — Właśnie. — Cóż, bądźmy szczerzy. W ciągu ostatnich paru dni przez ten pokój przewinęła się wystarczająca liczba osób, które poznały twoje opinie w wiadomej sprawie na tyle, że przestały one być twoją prywatną sprawą. Ponieważ większość z tych opinii okazała się całkowicie błędna, wyszedłbym na skończonego idiotę, gdybym nadal zostawił cię na obecnym stanowisku. — Prawda, panie prezydencie. — Miałeś w dodatku kontakty z osobnikiem, o którym ty wiesz, a ja myślę. Fakt, że nie zrobiłeś tego ze złej woli, a raczej przeciwnie, i nie zdawałeś sobie sprawy z ich planów, niewiele jednak zmienia, prawda? Tym razem Hunter tylko skinął głową, spodziewając się kolejnego zdania, które będzie końcem ich wieloletniej znajomości, którą tak sobie cenił. — Jesteś zbyt dobry, by, ot tak, cię zmarnować. — Usłyszał zamiast tego. — Tylko trochę trzeba zmienić twój proces myślowy. Starzy komuniści nazywali to resocjalizacją, a normalni ludzie — praniem mózgu. Nic takiego w dosłownym znaczeniu tego słowa ci nie grozi, bo nadal jesteś moim najlepszym przyjacielem i nie sądzę, żebyś kiedykolwiek świadomie powiedział lub zrobił coś, co mogłoby mi zaszkodzić. Może ci się zresztą pomysł spodoba, zawsze lubiłeś podróże, a ja zamierzam cię wysłać do Moskwy. — Dokąd?! — Moskwa, takie miasto w Europie. Stolica Rosji. Coś na bakier jesteś z geografią, Henry. Uzgodniłem już wszystko z Mar-kowem. Wymyśliliśmy sobie taką wymianę na szczeblu. Każdy 19 — Wojny cieni 288
z nas ma wybrać współpracownika, któremu ufa, i wysłać go, by ten przekonał się o kłopotach i specyfice rządów drugiego, a potem zdał relację. Wymagania: inteligentny, znający się na pracy własnego rządu i mający otwarty umysł. Bez problemów kwalifikujesz się w pierwszych dwóch kryteriach, a w trzecim jeszcze się podciągniesz. Masz na to moje słowo. Czas najwyższy zacząć myśleć, Henry. — Tak jest, panie prezydencie. — To chyba lepsze rozwiązanie niż tak po prostu wylecieć na bruk. — Nie jestem pewien, ale dziękuję z... — Nie dziękuj, wykorzystaj okazję. W tym interesie druga szansa trafia się naprawdę rzadko. Kiedy wrócisz, będziesz rozumiał nowy świat. * Czarna limuzyna marki Ził i dwa wozy obstawy skręciły w uliczkę wiodącą na cmentarz. Autostrada była starannie odśnieżona, uliczka jedynie symbolicznie — śniegu, który spadł w nocy, nie znaczyły żadne ślady opon ani odciski stóp. Gdy kawalkada zatrzymała się, z wozów wysypali się najpierw ochroniarze, a potem z ziła wysiadł Siergiej Marków. Przez sięgający łydek śnieg przeszedł na miejsce, w którym stał poprzedniego dnia, gdy chowano Tatianę. Nie było wielu ludzi — kilku krewnych dziewczyny, paru przyjaciół i on z obstawą. Dziś przyszedł sam (bo do obecności ochroniarzy ze Specnazu zdążył się już przyzwyczaić na tyle, że ich ignorował). Śledztwo bez trudu ustaliło, że zabójstwa dokonał Arkady Malik — rozpoznał go portier, a poza tym Malik nawet nie próbował zniszczyć dowodów, takich jak łuska ze służbowej broni znaleziona w łazience. Co do motywów jego postępowania Marków był jednakże zdany na własne domysły — ludzie Woronowa, wyduszając z Malika nazwiska co ważniejszych popleczników, przesadzili nieco, nie znając prawdziwego stanu jego serca i dowódca Strategicznych Sił Rakietowych podzielił los nieżyjącego i nie opłakiwanego generała Raskowa. Marków wpadł w furię, gdy się o tym dowiedział, ale nie był w stanie nic zrobić. Pierwotnie chciał wystawić Tatianie pomnik, ale po głębszym zastanowieniu doszedł do wniosku, że gdyby żyła, stanowczo 289
sprzeciwiłaby się podobnym pomysłom. Codzienne wizyty były niemożliwe, przysyłanie zaś kwiatów przez kogoś nie wydało mu się właściwe. Zamiast tego odpiął z klapy marynarki znaczek przedstawiający rodzinną wioskę, który nosił od chwili, gdy został prezydentem. Tatiana zawsze go lubiła... Powoli rozwarł palce upuszczając metalowy drobiazg w śnieg pokrywający zamarznięte róże. Bez słowa odwrócił się i wsiadł do pancernego ziła, zdając sobie sprawę, że już nigdy tu nie przyjedzie. Ryng nie pamiętał pomarańczowej bluzki spełniającej rolę abażura, dopóki Kat nie wykorzystała jej ponownie w tym celu w tych samych okolicznościach. Pierwotnie chciał wziąć pokój w hotelu „Palące" — najlepszym w Pradze, ale Kat miała własne plany. — Chcę zrealizować marzenie, które podtrzymywało mnie na duchu cały ten czas. O tym, że gdy będziemy znów razem, to przejdziemy przez plac Wacława, popatrzymy, jak studenci zapalają świeczki, odwiedzimy knajpkę, którą pokazał nam Ben... pamiętam, co wtedy zamówiliśmy, nawet gatunek wina... Powtórzymy wszystko tak jak za pierwszym razem. A to oznacza, że skończymy w twoim pokoiku, a nie w apartamencie hotelowym, choćby był nie wiadomo jak wygodny i luksusowy. Poruszyła go tymi słowami o wiele głębiej, niż się spodziewał, oczywiste wiec było, że się zgodził. Powtórzyli tamten wieczór niczego nie zmieniając. Teraz, obserwując pomarańczową poświatę wypełniającą pokój, zorientował się, że nadchodzi ranek — w rurach, jak zwykle o tej porze, zagwizdało. Kat z włosami rozrzuconymi na poduszce poruszyła się i otworzyła oczy. — Nigdy tu nie byłam tak długo, ale rozpoznaję rury z twoich opowieści — mruknęła. —I wyobrażałam je sobie... i ciebie obok... Też o tym myślałeś? — Tak — odparł tak cicho, że ledwie mogła go usłyszeć. — Myślałem o tobie cały czas... i za każdym razem kochałem cię bardziej. 290
— Pięknie powiedziane — westchnęła. — Czas na pobudkę — zmienił ton, spoglądając na zegarek. — Muszę się odmeldować w ambasadzie i... — Żadne takie, Bernie. Jeszcze nie skończyliśmy... a tak w ogóle, to skąd ten pośpiech? — Bo chcę jak najszybciej zamówić dla nas bilety do Stanów. Bez powrotnych. — A co z twoją pracą? — Aż oparła się na łokciu. — Spakuję, co mam, i dokończę w Stanach. Po ostatniej rozmowie z Crandallem mam ochotę wziąć taksówkę, pojechać do Pentagonu i złożyć rezygnację z funkcji attaché. Od początku się do tego nie nadawałem... Potem zamierzam wziąć trzydzieści dni urlopu i właściwie załatwić naszą sprawę. — Czy chcesz powiedzieć, że zamierzasz zrobić ze mnie uczciwą kobietę? — To nie w ten sposób miałem się oświadczyć... — Właśnie to zrobiłeś — szepnęła. — Mam małą poprawkę do tego planu: zostańmy tu dzień albo dwa. Weź urlop okolicznościowy czy jak to się tam nazywa... Sen się jeszcze nie skończył. Chciałabym spędzić tu jeszcze jedną noc, zanim wrócimy do tamtego świata.
AMBER-SENSACJA marzec 1995 BERNARD CORNWELL Władca mórz "Marnotrawny syn", potomek arystokratycznej rodziny wraca z morskiej włóczęgi do Anglii i musi bronić się przed oskarżeniem o kradzież "Słoneczników" van Gogha. Pisarz słynący z żeglarskiej pasji, autor Sankcji i Kanalii osiąga najwyższe notowania na amerykańskich listach bestsellerów. GARY DEVON Fatalne pożądanie Namiętne pożądanie sprowadza powszechnie szanowanego burmistrza na drogę zbrodni. Kolejna błyskotliwa książka autora Straconego, łącząca wątek kryminalny z obserwacją psychologiczno-obyczajową. GREG DINALLO Definitywne odpowiedzi Pierwsza pozycja na polskim rynku pisarza amerykańskiego, uważanego za jednego z najlepszych twórców politycznych powieści sensacyjnych. COLIN FORBES Władza Najnowszy bestseller słynnego angielskiego autora powieści sensacyjnych - tak głośnych, jak: Rok Złotej Małpy, Podwójne ryzyko, Terminal, Wytropić zdrajcę, Grecki klucz, Płonący krzyż, Pancerna ucieczka, Niewidzialna broń. JOE GORES Ostatnie ostrzeżenie Kolejna powieść amerykańskiego autora z serii przygód pracowników firmy zajmującej się odzyskiwaniem skradzionych lub nie spłaconych samochodów, do której należą także Śmiertelny skok, 32 cadillaki i Martwy człowiek. Pisarz jako autor telewizyjnego scenariusza filmu o detektywie Kojaku.
IAN ST. JAMES Radioaktywny świt Powieść angielskiego autora popularnych thrillerów m.in. Zemsty i fundatora największej nagrody literackiej - opisuje dramatyczny konflikt między ojcem i synem, stającymi się politycznymi wrogami. MICHAEL KILIAN Wielka rozgrywka Trzymająca w napięciu sensacyjna powieść o genialnym projekcie architektonicznym firmy Cuiiandów w Chicago, ale finansowo podejrzanym. Amerykański twórca thrillerów politycznych Z rozkazu prezydenta, Świadka i Ostatniego dżentelmena z Wirginii cieszy się światową sławą. ROBERT R. McCAMMON Widmo Autor Pragnienia - mistrz literackiego horroru i powieści grozy odkrywa w ciepłych wodach Zatoki Karaibskiej tajemniczą łódź podwodną. MARC OLDEN Kisaeng Jedna z najciekawszych powieści pisarza amerykańskiego, mistrza thrillerów o tematyce orientalnej. Miliarder z Korei Płd. bezkarnie skupuje nastolatki i zabija je, gdy mu się znudzą -ale wreszcie sprawą zajmuje się amerykański policjant, dawny wróg bestialskiego mordercy. CRAIG THOMAS Ostatni kruk Popularny angielski autor powieści szpiegowskich, m.in. Igrając z kobrami, tropi międzynarodową intrygę zagrażającą pokojowi na świecie.
kwiecień 1995 CLIVE CUSSLER Sahara Kolejny bestseller amerykańskiego autora powieści przygodowych z Dirkiem Pittem w roli głównej - seria tajemniczych wydarzeń na świecie w roku 1865, 1931 i 1966.
FREDERICK FORSYTH Pięść Boga Największy bestseller 1994 roku. Aliancki wywiad rozszyfrowuje tajemnicę potężnej broni Iraku, zwanej „Pięścią Boga" - powodzenie akcji przesądzi o losach świata końca XX wieku. DAVID MORRELL Desperackie kroki Amerykański mistrz thrillerów, autor Fałszywej tożsamości, prowadzi swego bohatera śladem nekrologu człowieka, który wcale nie umarł. SARA PARETSKY Zabójcze rozkazy Vicky Warshawsky - detektyw w spódnicy - znów w akcji! Spieszy z pomocą swej ciotce, która ma kłopoty z FBI. JUSTIN SCOTT Półwysep Dziewięciu Smoków Walka o wielkie pieniądze i polityczne wpływy w Hongkongu. Bestsellerowa powieść amerykańskiego autora powieści sensacyjnych, m. in. Portretu śmierci, Portu szpiegów i Królewskich więzów. WILBUR SMITH Złoty lis Brutalna walka wielkich mocarstw o panowanie nad Afryką w czasach Breżniewa. Powieść wybitnego angielskiego pisarza - znawcy realiów Afryki, autora sagi rodu Courteneyów i Ballantyne'ów. DEV STRYKER Końcówka Inspektor nowojorskiej policji w rozgrywce z anonimowym mordercą w powieści o sensacyjnej intrydze jak z tytułowych stron gazet.
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Warszawa 1995. Wydanie I Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi