Copyright © Don Wallace 2014 Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal. Wszelkie prawa zastrzeżone Tytuł oryginalny: The French House Tytu...
3 downloads
14 Views
3MB Size
Copyright © Don Wallace 2014 Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal. Wszelkie prawa zastrzeżone Tytuł oryginalny: The French House Tytuł: To będzie mój dom Autor: Don Wallace Tłumaczenie: Katarzyna Bieńkowska Konsultacja językowa: Monika Motkowicz Redakcja: Ewa Ressel Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak Projekt graficzny okładki: Studio KARANDASZ Projekt okładki oryginalnej: Jennifer K. Beal Davis, jennykate.com; Tom Hallman Zdjęcia na okładce: Dreamstime.com: Aleksandar Radovanovic; iStock: Tweetyclaw, DigiClicks, Elenathewise, Tree4Two, kaetana_istock Mapa: Jacek Majerczak Redaktor prowadząca: Agnieszka Górecka Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał Wydawnictwo Pascal sp. z o.o. ul. Zapora 25 43-382 Bielsko-Biała www.pascal.pl Bielsko-Biała 2015 ISBN 978-83-7642-592-4 eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux
Dla Mindy i Rory’ego Każde z nas może opowiedzieć własną historię, odwołując się do losu, szczęścia lub wyboru, i nigdy nie będziemy wiedzieć z całą pewnością, co właściwie kieruje naszym życiem. Sheena Iyengar, The Art of Choosing (Sztuka wyboru)
Dziesięć najważniejszych faktów dotyczących Belle-Île
1. Leży z dala od lądu niczym usmaż on a na maśle tłusta sola, ale szkielet ma z błękitn oz ielon e‐ go gran it u. 2. Znajduje się na Ocea nie Atlant yckim, dziesięć mil od wybrzeż y Bret an ii, w Zat oce Biskaj‐ skiej. 3. Twarde klif y o ostrych zębach unoszą ku górze jej złociste pola niczym ofiarę dla dawn ych bo‐ gów. 4. Sto pięćdziesiąt dwie małe wioski, z których większość liczy zaledw ie po kilka dom ów, wy‐ grzew ają się w słońcu w dolin ach przecin an ych przez szemrzące pot oki albo kulą się pod osłon ą niskich pagórków. 5. Każda osada ma własny charakt er, harm on ogram i historię. Każda ma też swoją krow ę. I ta‐ jemn icę. (Do kogo należy ta krowa?). 6. Każda wioska współdzieli rytm dnia ze wszystkim inn ym, pon iew aż życie wyspy regulują pływ y ocea nu. Farm y, plaż e, skaliste wybrzeż e, zwodzon e mosty, łodzie rybackie, małż e za‐ grzeban e w mule, rozt ańczon e sardynki, które wkrótce stan ą się dan iem dnia wypisan ym kredą na tablicy przed naleśnikarn ią Gue rveur, naw et sznury rozchybot an ych turystów na row erach blokujących drogi na wyspie – wszystko zdaje się wzmagać i słabn ąć, unosić i opa‐ dać, zgodn ie z odpływ am i i przypływ am i, które nadchodzą dwa razy w ciągu dnia i dwa razy w ciągu nocy. 7. Jest tu piękn ie, często dram at yczn ie piękn ie. 8. Ale jak zaw sze, piękn o ma swoją cenę. W lipcu i sierpn iu jest tu za dużo turystów, chociaż są błogosław ieństwem dla lokaln ej gospodarki. Istn ieje presja, by odsprzedaw ać pola uprawn e pod nowe inw estycje. Problem stan ow i zan ieczyszczen ie środow iska, główn ie z pow odu przestarzałych szamb. Młodzi ludzie nie mogą znaleźć pracy na miarę swojego wykształce‐ nia i muszą przen osić się na stały ląd. Moja żona Mindy, która opuściła swoje rodzinn e Ha‐ waje, wie, że to może być bolesne: gdy człow iek raz wyjedzie, jego życie zmien ia się bez‐ powrotn ie. 9. Wyspa targan a jest starym i wciąż niez aż egnan ym dram at em. Gdy przybyw a się do Le Pala‐ is, otoczon ego murem port u po osłon ięt ej stron ie wychodzącej na francuskie wybrzeż e, na‐ szym oczom otwiera się widok śliczn y jak z poczt ówki. Na zachodn im brzegu, trafn ie na‐ zwan ym Côte Sauv age, Dzikim Wybrzeż em, wyspa równ ież prez ent uje waleczn e oblicze, ale poz ostaje uwięz ion a w burzliw ym związku ze zdradziecką Zat oką Biskajską i boleśnie odczuw a zmienn e nastroje morza. Klif y się kruszą, ciemn e zwały wodorostów zaściełają plaż e, walą się całe rzędy cyprysów, rozdzierając ziem ię korzen iam i. Rybacy i turyści zostają zabran i przez wodę, by stać się przyn ęt ą dla krabów. Po sztorm ie wczesnym rankiem wy‐ spa próbuje przekon ać, że jej sińce nic nie znaczą, mydląc wam oczy rozświet lon ym i słoń‐ cem mgłam i i wyższym i od człow ieka hałdam i pian y grom adzącym i się w zat oczkach i pot o‐ kach. Ale cień przem ocy w jej oczach nie daje wam spokoju. Nig d y nie odwrac ajc ie się tyłem do morza.
10. Równ ocześnie klim at wyspy łagodzi przyjemn e łecht an ie kon iuszka Golfsztrom u. Jest tu mnóstwo słońca, mniej deszczu niż na stałym lądzie, zdarzają się też okresy roziskrzon ej szklistej ciszy, która lat em przyn osi czasam i coś, co miejscow i naz yw ają beau temps, piękn ą pogodą: dzień lub dwa ciepłej, bezw ietrzn ej jasności i spokoju o psychodeliczn ym niem alż e charakt erze, kiedy to krzyż aki tkają wysadzan e diam ent am i rosy arrasy wzdłuż ścież ek w dolin ie, pod nogam i śmigają lśniące zielon e jaszczurki, a ludzie rozm aw iają szept em pełn i instynkt own ego lęku i czci. Inn ym i słow y, ta wyspa nie bez pow odu nosi naz wę Belle-Île, czyli Piękn a Wyspa.
Wskazówki
Po otwarciu domu Bonjour et bienvenue, Witajcie! Jest kilka rzeczy, które trzeba zrobić nat ychm iast po otwarciu domu. Przeczyt ajcie proszę uważn ie WSZYSTKIE pon iższe wskaz ówki. Po pierwsze, przepraszam, jeśli ocea n był wzburzo‐ ny podczas przepraw y prom em. Mamy nadzieję, że nikt nie cierpiał na chorobę morską. Jeśli kogoś jedn ak dopadła, proszę sprawdzić i oczyścić podeszwy jego (oby nie waszych) but ów. Uwaga: Nie zaczyn ajcie się rozpakow yw ać ani pić tego mocn ego drinka, choć jest jak naj‐ bardziej zasłuż on y, ani ugan iać się za kot am i, jaszczurkam i czy gwiazdkam i film ow ym i, żeby nie wiem jak były urocze, dopóki nie wykon acie wszystkich wstępn ych zadań. W przeciwn ym raz ie może dojść do małej kat astrof y, takiej jak brak gorącej wody do kąpieli, albo i większej, w rodzaju odkręcon ych kran ów zalew ających pięt ro. Ale być może jeszcze nie dot arliście na miejsce. Może czyt acie z wyprzedzen iem (zalecan e) albo też, jak my przed trzydziestu laty, przyjechaliście i oto stoicie w sam ym środku małej wio‐ ski, nie mając pojęcia, gdzie jesteście ani gdzie znajduje się chat a, którą musicie odszukać, nie widząc nigdzie żadn ej naz wy ulicy ani num eru domu. Jeśli jesteście w tej drugiej syt ua cji, nale‐ ży mieć nadzieję, że schow aliście te wskaz ówki w takie miejsce, skąd będzie je łat wo wyjąć. Bo się wam przydadzą.
Jak znaleźć dom Wyobraźcie sobie wioskę jako row er leż ący na boku wśród pól. Nasze pierwsze pyliste skrzyż o‐ wan ie to piasta tyln ego koła, której szprychy wyz naczają cztery cien iste drogi. Należ y wybrać tę po praw ej, biegnącą pod górę. Pierwszy dom, który min iecie, spraw ia wraż en ie praw ie zaw alon ego lub opuszczon ego. W oknach nie ma szyb, a kam ienn e ścian y bez zapraw y murarskiej porasta win orośl, która
zdaje się jedyn ym, co je przyt rzym uje. Może zobaczycie damską bieliz nę suszącą się tu i ówdzie na krzakach. Albo małe kotki. Prawdopodobn ie nie uda się wam dostrzec Suz ann e, zwłaszcza jeśli przeczuła wasz przyjazd czy też w ogóle przybycie kogoś obcego, ale to jej dom. Następn y, w środku naszego szeregu trzech budynków, jest mały wąski dom ek, pom alow a‐ ny lśniącą białą farbą, z róż ow ym i i zielon ym i zdobien iam i pod okapem oraz wokół okien i drzwi. Wszyscy wykrzykują, jaki to on jest śliczn y i doskon ały, więc śmiało, wy też piszczcie: „Jaki słodki!”. Przyw ykliśmy już do tego. Data jego budow y została wyryt a na nadproż u: MDCCCXLII. Pewn ie ta chełpliw a paraa n‐ tyczn ość podoba się turystom, ale do waszej wiadom ości: to nie jest nasz dom. Nasz dom to ten następn y, idąc ścieżką w górę, ku niebu i zachodow i słońca. Jest starszy od tego śliczn ego z datą – właściw ie w całej wiosce zachow ał się tylko jeden budyn ek starszy od naszego – ale tym, co robi najw iększe wraż en ie na miejscow ych, jest fakt, że nigdy nie trzy‐ man o w nim zwierząt gospodarskich. Na Belle-Île to świadect wo najw yższej klasy. Jakby was to ciekaw iło, dom został zbudow an y pon ad sto osiemdziesiąt lat temu, a przez cały ten czas trzeba było jedyn ie wym ien ić deski podłogow e i łupkow e dachówki – jedn o i drugie raz. Kam ienn e ścian y i większość belek są orygin aln e. Mamy nadzieję, że to wszystko wyw rze na was wystarczająco duże wraż en ie, żeby odw ró‐ cić waszą uwagę od łuszczącej się farby, odkryt ych kabli i pogięt ych gwoździ, od popękan ych szyb szafki, koślaw ych mebli, które wyglądają tak, jakby w każdej chwili miały się rozlecieć, od poplam ion ych smołą zielon ych nylon ow ych sieci rybackich zaw ieszon ych między krokwiam i jak ham aki, poczern iałego kom in a i tak dalej. Ale mamy świadom ość, że spraw a jest bezn adziejn a. Nic nie zat rze fakt u, że właściw ie kupiliśmy ruinę, która nadal, po tylu lat ach, czeka na re‐ mont. Dobrze chociaż, że nas tam nie ma i nie widzim y waszych min. To miał być żart, jakby co. Więc śmiało, śmiejcie się – z tego dowcipu, z tego domu, z nas. Przyw ykliśmy do tego.
Klucz… …jest u Suz ann e. Tak, właścicielki tej drugiej ruiny w naszym szeregu dom ów. Ta starsza pani jest naszą bret ońską przyjaciółką i byłą pasterką, zaw sze szykown ie ubran ą w niebieską su‐ kienkę i niebieski fart uch w kwiatki. Jej czarn e włosy mogą spraw iać wraż en ie, jakby nigdy nie widziały wnęt rza salon u fryz jerskiego Elle-Lui Salon du Coiff eur w Le Palais, ale to nieprawda. Suz ann e chodzi do fryz jera jakieś cztery razy w roku. Jest koło osiemdziesiątki. To wspan iała ogrodn iczka – w całej wiosce rosną jej kwiat y. Chodzi po okolicy z sadzonkam i w kieszen iach niebieskiego fart ucha i wsuw a je w szczelin y w kam ienn ych murach i w luki w zaroślach. Myślę, że nimi rozm aw ia. (W każdym raz ie porusza wargam i). Jesteśmy praw ie pewn i, że Suz ann e to sekretn a druidka, wyw odząca się z Wen et ów, Cel‐ tów czy jak tam naz yw a się ta kult ura sięgająca czasów przedchrześcijańskich. Wtedy to Rzy‐
mian ie pod wodzą Juliusza Cez ara podbili Galię oraz Bryt an ię i zepchnęli wszystkich uciekają‐ cych celt yckich Bryt ów i Bret ończyków do ślepego zaułka, jakim był półw ysep zwan y Bret an ią. Suz ann e ma takich właśnie niez wykłych przodków i spędziła całe życie na obszarze o prom ie‐ niu trzech mil od naszej wioski. Wybrzeż e Bret an ii znajduje się w odległości zaledw ie dziesięciu mil i łat wo przepraw ić się tam z Belle-Île prom em, ale dla Suz ann e równ ie dobrze mogłoby to być dziesięć tysięcy, jeśli wziąć pod uwagę liczbę jej odw iedzin na stałym lądzie. Wioska Kerbordardoué zaw sze była piękn a, ale gdy zjaw iliśmy się w niej po raz pierwszy, jej uroda poz ostaw ała w ukryciu. Nat om iast odkąd Suz ann e wprow adziła się tu przed dwudziestu laty, główn a droga prow adząca od jej kam ienn ej szopy do naszego domu stała się min iat uro‐ wym Wiszącym Ogrodem Babilon u, pełn ym kiw ających wielkim i głow am i hort ensji, drobn ych czerw on ych i żółt ych azalii, zuchwale rum ian ych róż, fiolet ow ych hiacynt ów, stokrot ek, a ostat‐ nio dzięki rozm okłej ziem i w miejscach, gdzie co wieczór płuczem y nasze deski surf ingow e i kombin ez on y piankow e, takż e delikatn ych fiolet ow o-białych lilii, które Suz ann e przesadza tu z odw iedzan ych przez siebie bagienn ych okolic i ukryt ych źródełek. Jeśli chodzi o samą Suz ann e, to jest nieśmiała. Poroz um iew a się za pośredn ict wem swoich kwiat ów, delikatn ego jedn oz ębn ego uśmiechu i koron ek. Kiedy spot kaliśmy ją (a raczej dostrze‐ gliśmy) po raz pierwszy, dosłown ie przed nami uciekała. Przem ykała po wiosce tu i tam, zbyt szybko, by ją dogon ić, a co dopiero zat rzym ać na chwilę rozm ow y. Przez jakiś czas wszyscy na‐ zyw ali ją La Femme Sauvag e, Dzika Kobiet a. Zgadzam się, to nief ort unn e przez wisko. Przestaliśmy go używ ać po tym, jak dostrzegliśmy Suz ann e, siedząc przy ogrodow ym stole przed dom em Gwen ed, kaw ałek dalej przy tej sam ej uliczce. Wśród gości było paru dość nadęt ych paryż an, wyn ajm ujących dom z datą MDCCCXLII, sąsiadujący z naszym. Ktoś z nich postan ow ił dla draki zakraść się od tyłu i z zasadzki wysko‐ czyć na Suz ann e, zaglądającą nieśmiało przez żyw opłot. „La Femme Sauvag e!” – zaśmiew ali się, pat rząc, jak z rozw ian ą spódn icą i fart uchem przeskakuje przez rów niby wielki podstarzały króliczek i ucieka gdzieś w pola. Nie sądzę, by kiedykolw iek było mi bardziej wstyd niż wtedy, bo siedziałem tam i nic nie pow iedziałem. Jestem przekon an y, że to przez tych paryż an trzeba było przez cały rok nam aw iać Suz an‐ ne, by wróciła do wioskow ego życia. Zajął się tym le vic omte, wicehrabia, stary gburow at y pa‐ triarcha naszej wioski. Mam nadzieję, że będziecie mieli okaz ję go poz nać. Arystokrat yczn y, acz dem okrat yczn y w swoim postrzępion ym czarn ym swet rze. „Le Vic” prycha pogardliw ie: „trop snob”, „co za snoby”, ilekroć jego bardziej wykwintn i goście zadzierają nosa – a wielu robi to w poczuciu, że tego właśnie wicehrabia oczekuje. Le Vic trakt uje Suz ann e z pobłażliw ą, lecz serdeczn ą uwagą, zdając sobie, jak sądzę, spraw ę, że oboje są przedstaw icielam i gin ącego gat unku – wioskow y hrabia i pasterka – więc mają wię‐ cej wspóln ego ze sobą naw zajem niż z późn iejszym i przybyszam i. Jego dom znajduje się na sam ym początku naszej ulicy, obok ruin, których malown iczą rujn ację pieczołow icie podt rzym u‐ je sam Le Vic, jego żona Yvonn e oraz ich dzieci, Thierry i Philippe, podczas gdy ich własny bielo‐ ny wapn em dom jest bardzo zadban y.
Naw iasem mów iąc, to właśnie Suz ann e wydziergała koronkow e firanki, które zdobią nasze okna, prawdziw e cudeńka. Kiedy ją poz drow ić, rum ien i się niczym osiemdziesięcioletn ia nasto‐ latka. Więc jeśli niez byt pewn ie czujecie się we francuszczyźn ie albo jesteście zden erw ow an i lub zmęczen i po długiej podróż y, a nadszedł już późn y wieczór, nie przejm ujcie się. Sama będąc nieśmiała, Suz ann e jest biegła w dukan iu. Ale podczas gdy ona sama unika tow arzystwa, zaz wyczaj niet rudn o ją znaleźć. Na ogół kręci się gdzieś w pobliż u. Jeśli nie ma jej w szopie u szczyt u naszej uliczki, sprawdźcie w gospo‐ darstwie, do którego prow adzi droga odchodząca od środka pierwszego tun elu z drzew, którym tu jechaliście. Suz ann e regularn ie odw iedza tam Madam e Morgan e, swoją najlepszą przyjaciół‐ kę jeszcze z dzieciństwa. Madam e Morgan e stan ow i kam ień węgieln y naszej wioski, nie tyle z pow odu akt ywn ości, jak Le Vic doglądający ruin czy Suz ann e kwiat ów, ale ze względu na stat us ostatn iej mieszkan‐ ki osady, która urodziła się tut aj, mieszkała tu i pracow ała przez całe życie (nie licząc czterech lat na stałym lądzie podczas hit lerowskiej okupacji). Liczym y się z jej słow am i. Jej obecn ość na‐ daje wagę przypadkow em u spot kan iu, jej aprobat a ma znaczen ie. Słow o ostrzeż en ia: jej dez‐ aprobat a jest druz gocząca. Ta wdow a po roln iku nosi popularn e oraz wpływ ow e naz wisko i stan ow i, wraz z Suz ann e, ostatn ie ogniw o łączące Kerbordardoué z bret ońską tradycją agrarn ą. (Brzmi to dość pret ensjo‐ naln ie, wiem, ale oklepan e określen ie „chłopstwo” byłoby obraźliw e i nieścisłe. Ci ludzie są wła‐ ścicielam i i kow alam i własnego losu). Do Madam e Morgan e należ ą okoliczn e pola, a kiedy tu przyjechaliśmy, posiadała takż e tuz in krów. W przeciw ieństwie do Suz ann e wyszła za mąż oraz ma dzieci i wnuki. Z tego pow odu zaw sze mówi się o niej mad ame, pani, a o Suz ann e ma‐ demoiselle, pann a. Żeby znaleźć klucz do naszego domu, trzeba pow iedzieć po francusku: „Je cherc he à Suzanne pour la clé du maison Wallac e”. Dosłown ie znaczy to: „Szukam Suz ann e dla klucza do domu Wal‐ lace’ów”. Dalej, spróbujcie to pow iedzieć: „Ży szersz. La kle. Dju mezą Łolas” (Wall-Ass). I proszę, sta‐ rajcie się nie chichot ać1).
1) Nazwisko Wallace w angielskiej transkrypcji francuskiej wymowy (wall-ass) znaczy „ścienny dureń” lub „ścienna dupa” (przyp. tłum.).
Och, Mindy mówi, że mój francuski znow u jest niepoprawn y. Właściw e zdan ie brzmi… Su‐ per, teraz nie chce mi pow iedzieć! •
Między sobą lubim y naz yw ać nasz dom Chez Jea nn ie, na cześć ostatn iej przedstaw icielki pierwszej rodzin y, która tu mieszkała. Jea nn ie (Guer’ch) Morgan e była ciotką, matką albo bab‐ ką wielu mieszkańców wioski, w tym równ ież Madam e Morgan e. Podobn o tryskała energią i radością życia. Ale tubylcy, niesent ym ent aln i, jak to wieśniacy na całym świecie (w każdym raz ie tak czyt ałem w książkach pisan ych przez sent ym ent aln ych miastow ych), ku naszem u zdziw ien iu nie docen ili tego gestu, choć mieliśmy najlepsze int encje. Dla nich ten dom jest nasz i mów ią o nim jako o „dju mezą Wall-Ass”. Niez byt to dla nas pochlebn e, zgadzam się. No dobra, dot arliście na miejsce. Oto dalsze wskaz ówki: Elekt ryka. Kiedy otworzycie drzwi, po praw ej stron ie zobaczycie oszklon ą szafkę. Tam znajdują się włączn iki elekt ryczn e i zaw ory wody. Woda. W tej sam ej szafce, na dole, są rury instalacji wodn ej wraz z zaw orem odcin ającym. Otwórzcie zaw ór do końca. Uwaga: na zimę zostaw iam y odkręcon e kran y, żeby rury nie popę‐ kały. Proszę, idźcie od razu na górę i sprawdźcie kurki przy wann ie i umyw alce, jeśli jesteście pierwszym i użytkown ikam i w tym roku, bo wtedy kran y prychają, a chwilę pot em tryska z nich woda. Bojler. Żeby podłączyć wodę do bojlera, podejdźcie do szaf y ścienn ej naprzeciwko oszklon ej szafki. Jest pełn a sprzęt u sport ow ego (rakiet ten isow ych, kijów golf ow ych, płetw, masek i fajek do nurkow an ia, kuszy, kostium ów piankow ych, frisbee, kul do gry; moż ecie z tego wszystkiego korzystać po tym, jak już wykon acie wszystkie kroki tych wskaz ów ek). Chcecie dopuścić wodę do bojlera. W tym celu zajrzyjcie za zbiorn ik wody – u jego podstaw y przy ścian ie zobaczycie czarn y przełączn ik. Ustawcie go równ olegle do podłogi. Pow inn iście usłyszeć pstrykn ięcie. Uwaga: nie dot ykajcie czerwon ego kurka. Nikt nie wie, do czego on służ y. Sądzim y, że jest połączon y z tajemn ym rdzen iem gorącej magm y, która znajduje się pod wy‐ spą, a po włączen iu spow oduje świat ow ą kat astrof ę. Za jakieś trzy, cztery godzin y będziecie mieli gorącą wodę. I będzie naprawdę gorąca. Bar‐ dzo! Uważ ajcie, żeby się nie poparzyć. Jeśli jest was więcej, bierzcie pryszn ic – trzym ając w ręku tę końcówkę w kształcie słuchawki telef on iczn ej połączon ej z kran em za pom ocą węża. Na pewn o dostrzegliście brak zasłonki pryszn icow ej, więc proszę, korzystajcie z nat rysku, siedząc w wann ie. W przeciwn ym raz ie woda, którą rozpryskacie po całej łaz ience, z całą pewn ością przen ikn ie przez szparę w podłodze, zbierze się na suf icie pon iż ej i wreszcie kapn ie – plusk! – na stół w jadaln i akurat w mom encie, gdy postaw icie na nim przed głodn ym i gośćm i sałatkę, sole meunière i tart ę cyt ryn ow ą. Zaz wyczaj wody w zbiorn iku wystarcza na jakieś trzy i pół porządn ych pryszn iców z rzędu pod kon iec dnia, po plaż y, kiedy najbardziej ich pot rzebujecie. Poza tym woda szybko nagrzew a się pon own ie. Mimo to ten, komu przypadn ie owo ostatn ie pół pryszn ica, będzie się czuł wy‐ staw ion y do wiat ru, więc uważ am y, że pom ocn a okaż e się rot acja „pierwszej kąpieli” – przykła‐
dow o: „Dziś jako pierwszy bierze pryszn ic Dav id! Wczoraj rundę rozpoczyn ał Rory”. W ten spo‐ sób nikt nie zam arz n ie, a osoba z upodoban iem okupująca łaz ienkę – a niew ątpliw ie taka się traf i – szybko nauczy się umiarkow an ia. (Uwaga do rodzeństwa, kuz yn ów i rodziców takich łaz ienkow ych okupant ów: kiedy usłyszy‐ cie, że w łaz ience leje się woda z kran u, moż ecie uznać za wskaz an e rozpoczęcie zmyw an ia przy użyciu ogromn ych ilości gorącej wody). Łaz ienka. Znajduje się na górze. Obok sedesu zobaczycie pudełka z chem ikaliam i do szamba, które nadadzą wszystkiem u słodki zapach. Należ y umieścić dwa opakow an ia w muszli kloz et o‐ wej i spłukać. Mimo to czasam i da się wyczuć charakt erystyczn y mdlący zapach, jakby wyz iew y unoszące się nocą, kiedy cała wioska żyje za zam knięt ym i drzwiam i, a okna pokryw ają się mgiełką od tych wszystkich kolejn ych kąpieli. Należ y ignorow ać ten odór, bo zwracan ie na niego uwagi tyl‐ ko go zachęca. Tylko dla kobiet: zauważcie, że w łaz ience znajduje się tylko jedn o maleńkie lusterko oraz w całym domu nie ma żadn ych inn ych. Jest to celow e działan ie dla waszego własnego do‐ bra. Moż ecie oczyw iście myć twarz oraz czesać włosy rano i po plaż y, poza tym jedn ak zaleca‐ my pielęgnow an ie typow ego dla Belle-Île wyglądu swobodn ego sport ow o-nadm orskiego zan ie‐ dban ia, pasującego do opalen iz ny Coco Chan el, nad którą pracujecie. To samo tyczy się ubrań. Nigdy nie przebijecie Francuz ek w Paryż u, ale tut aj wszyscy robią sobie przerwę od nad‐ miern ych starań. Te kurort ow e naw yki – przebieran ie się w nową krea cję trzy razy dzienn ie – moż ecie spokojn ie zaw iesić na kołku aż do pow rot u na stały ląd. I proszę, zapom nijcie o obca‐ sach. Tradycyjn e Bret onki nie bez pow odu nosiły drewn ian e sabot y. Nie chcecie przecież ugrzę‐ znąć w błocie z pow odu szpilek od Man olo Blahn ika. Takie zan iedban ie stan ow i osobn y styl: le sportif. Och, Mindy mówi, że chyba zgłupiałem, jeśli sądzę, że Francuzki się tu nie starają. A niech to… A teraz podkreśla, że nie zapom niała tamt ego lata, kiedy to nasza sąsiadka, gwiazdka fil‐ mow a, położ yła swój ręczn ik tuż obok mojego, zdjęła punkrockow y T-shirt i odsłon iła to okrop‐ ne czarn e bikin i. Dobra, dobra – nie zdaw ałem sobie spraw y z tego, co się dzieje, dopóki, no wiecie, się nie stało… (No i nie miałem pojęcia, że pat rzysz, skarbie). Tylko dla mężczyzn: jeśli macie dzieci płci męskiej, dobrze by było, gdyby tat uś zadem on‐ strow ał, jak działa klapa od sedesu czy też jak nie działa, kiedy usiłujecie wysikać się na stojąco. W mom encie, kiedy akurat najm niej się tego spodziew acie – łup! – klapa opada jak gilot yn a. Nie przejm ujcie się, jeśli spart aczyliście tę prez ent ację. Naw et jeśli wasz syn zacznie mo‐ czyć się w nocy, bo omal nie amput ow aliście sobie własnego członka, macie szczęście – nie bez pow odu Belle-Île bywa naz yw an a „wyspą psychiat rów”. W Karbordardoué jest dwóch, kolejn i trzej mieszkają w sąsiedn ich wioskach, a na plaż y wszyscy siadają raz em, co ułat wia zasięgnię‐ cie nief orm aln ej porady.
Kuchenka/piekarn ik. We Francji używ a się propan u do got ow an ia, co jest ciekaw e, jeśli pom y‐ śleć o jego znakom it ym kucharskim rodow odzie i o tym, że w Ameryce zbiorn ik z propan em kojarzy się z grillem w ogrodzie lub z pikn ikiem na parkingu przed meczem futbolow ym. Pod zlew em znajduje się niebieska but la z płaskim okrągłym zaw orem na szczycie. Należ y go odkręcić do końca. Odczekajcie min utkę i włączcie paln ik, po czym przyłóżcie do niego na próbę zapalon ą zapałkę. Uwaga: na noc zakręcam y but lę gaz ow ą. (Pewn ie to już takie neuro‐ tyczn e amerykańskie podejście, ale kiedy przeczyt acie o piekarn iku, zroz um iecie nasz punkt widzen ia). Ważn a uwaga odn ośnie piekarn ika: niestet y, stał się on tak nieprzew idyw aln y, że musim y pow iedzieć: starajcie się unikać używ an ia go. Pokręt ła nic nie znaczą, więc moż ecie sądzić, że go wyłączyliście, a on radośnie napełn ia się gaz em. Istn ieje przyczyn a, dla której te gałki są zaw odn e. Pewn ego popołudnia Devo, starszy ku‐ zyn naszego syna Rory’ego, napełn ił kuchenkę gaz em, zan im zapalił piekarn ik. Wybuch, który w wyn iku tego nastąpił, poz baw ił go brwi i zapuszczan ej właśnie małej bródki. Wystrzelił takż e pokręt ła na całą kuchn ię. Na obron ę Deva trzeba pow iedzieć, że próbow ał tylko zaimprow iz o‐ wać pizz ę na cieście francuskim, której zaż ądał Rory. Rory wiedział, jak się włącza kuchenkę, ale był zbyt len iw y, żeby się zwlec z „pe-efa” (jest to skrót, który przyjęliśmy dla „pieprzon ego fot ela”, czyli dla małej kan apki jak dla lalek, o którą chłopcy biją się każdego dnia). Tak więc Rory dykt ow ał Dev ov i stosown e wskaz ówki, wylegując się na pe-efie niby jakiś młodocian y Kaligula, tak się jedn ak złoż yło, że omin ął część mów iącą o nat ychm iastow ym zapalen iu zapałki, aż upłyn ęło parę min ut. Mindy i ja zostaliśmy pot em rzecz jasna oskarż en i przez chłopców o to, że poszliśmy surf o‐ wać zam iast got ow ać, jak pow inn iśmy byli na mocy Uniw ersaln ego Rodzicielskiego Kodeksu Karn ego. Zdaje mi się, że jedn o pokręt ło wciąż jest gdzieś wbit e w ścian ę. Poz ostałe dyndają na kuchence i tylko udają, że działają. (Słuchajcie, usiłujem y napraw ić ten piekarn ik od trzech lat, ale fachowcy jakoś zaw sze mają co inn ego na głow ie – chociażby tę gwiazdkę film ow ą, słynn ą z mordow an ia twardzieli i no‐ szen ia gat ek z czarn ego błyszczącego win ylu, która straszy w tym upiorn ie białym zamku za wioską). Aha, przepis na pizz ę z kiełbasą choriz o z wykorzystan iem got ow ego ciasta z superm arket u (nie ciasta francuskiego – Devo improw iz ow ał) znajduje się w szuf ladzie z noż am i. Z kolei przepisy na słynn ą czekoladow ą piłkę futbolow ą Mindy i na naleśniki Madam e Morgan e są w szuf ladzie z folią alum in iow ą i korkociągiem. Uwaga: ta niez nośnie gorąca, trzęsąca się i roz‐ padająca kolejka, którą jechaliście dzisiaj na czubek półw yspu, gdzie znajduje się przystań dla prom ów, naz yw a się le tire-bouchon. Korkociąg. Sprytn ie, co? Inn ych przepisów nie ma, książki kucharskiej też nie. Po prostu kupujcie dobre lokaln e pro‐ dukt y i got ujcie. Używ ajcie masła do jajek i soli, a oliw y do wszystkiego inn ego, niew ażn e, czy to zwierzę, roślin a czy min erał. A jeśli znajdziecie torbę śwież ych sardyn ek pod drzwiam i, nie zadaw ajcie żadn ych pyt ań – pędźcie prosto do grilla.
Kom in ek. Działa sprawn ie. Kiedy kupow aliśmy ten dom, był to bodaj jedyn y poz yt yw w oczach naszego sąsiada Francka. Tak czy owak, nie dokładajcie za dużo do ognia, zwłaszcza na począt‐ ku, żeby dym zdąż ył polecieć w górę kom in a i wysuszyć go po długiej zim ie. Ogień w kom inku po całym dniu na plaż y to miła spraw a. Nie bójcie się przekon ać o tym na własnej skórze. W przeciw ieństwie do propan u, drewn o pali się bez niespodzian ek, w przew idyw aln ym tempie. P.S. Grill należ y wystaw ić z kom inka na praw ą stron ę domu, tam, gdzie biała ścian a styka się z szorstkim kam ienn ym murem szopy. W tym miejscu właśnie przez całe lato grillujem y te sardynki, które znaleźliście na progu, podobn ie jak kot let y jagnięce z mięsa lokaln ych jagniąt, pasiaste bassy, makrele, kiełbaski mergue z i chipolat a. Wy też moż ecie to zrobić! P.P.S. Row er też należ y wydostać z kom in a, zan im zaczniecie rozpalać. Jeśli uda wam się umocow ać łańcuch tak, żeby nie spadał, moż ecie śmiało na nim jeździć. Nie pyt ajcie, dlaczego tam go trzym am y. To opow ieść na inną okaz ję.
Ryzykowne atrakcje To dzika i surow a wyspa, co stan ow i część jej uroku. Nie jesteśmy bojącym i dudkam i, ale pewn e miejsca, syt ua cje, pływ y i warunki ocea niczn e omijam y szerokim łukiem. Na przykład tę piękn ą rozległą plaż ę: na Donn ant przypływ sięga siedm iu met rów, a kiedy woda wzbiera, pojaw iają się ogromn e grzyw acze, którym staw ić czoło zdołają tylko mistrzow ie – dziecko lub słaby pły‐ wak mogą mieć kłopot y. Ludzie tam toną. A jeśli chodzi o tę gigant yczn ą, głęboką na trzydzie‐ ści met rów podm orską jaskin ię zaz naczon ą na wszystkich mapach turystyczn ych, Grott e de L’Apot hicairerie, zyskała poczt ówkow ą ren om ę ze względu na wyjątkow e piękn o – a takż e na to, że co roku pochłan ia paru turystów. Na wrzosow iskach nie brakuje kolcolistów i ostów, które mogą porwać wam kostki na strzę‐ py. Zupełn ie jak w Psie Bas kerville’ów jest tu parę skaln ych otworów odpływ ow ych, w tym jeden głęboki na trzydzieści met rów, Le Trou de Vaz en. Klif y od stron y Côte Sauv age, Dzikiego Wy‐ brzeż a, są bardzo strom e i ostre. Pon iew aż jest tam tyle zat oczek i grot kuszących was z góry, łat wo możn a sobie wyobraz ić, że wystarczy zejść na dół po tych skalistych żeberkach i zrobić so‐ bie rom ant yczn y pikn ik na odludziu. No cóż, gdzien iegdzie to się może udać, gdzie indziej nie. Więc piln ujcie swoich dzieci na skraju Côte Sauv age. I nie traćcie zdrow ego rozsądku, zachwyca‐ jąc się tymi oszałam iającym i widokam i z góry; tu jest naprawdę wysoko i bardzo łat wo o upa‐ dek. Jakie inne ryz ykown e atrakcje czekają tu na was? Żony, zroz um iałyście aluz ję do gwiazdki film ow ej? Chłopy, naprzód patrz! Nie rozdziaw iać ust i wciągnąć brzuchy. Nie propon ujcie jej pom ocy dom ow ej. Kobitki, jeśli marzy wam się mała zem sta, spróbujcie flirt u à la française. Po‐ dobn o przyjeżdża tut aj Johnn y Depp, a jego dziewczyn a na pewn o odw róci wzrok. (W końcu jest Francuzką, prawda?). O rom ant yczn e rady moż ecie poprosić kobiet ę o wyglądzie Cyganki,
która krąż y po wiosce o zmierzchu, cała w pastelow ych woa lach niczym emeryt ow an a wersja Stev ie Nicks. Była kochanką Marlon a Brando. Serio. Pow in ien em takż e wspom nieć o bykach. Wygląda na to, że we francuskich roln ików wstąpił duch ryw aliz acji lub też poczuli się zagroż en i w swym stat usie i zaczęli kupow ać byki rozpłodo‐ we, zam iast polegać na sztuczn ym zapłodn ien iu. Rzecz w tym, że owi roln icy byw ają cokol‐ wiek nief rasobliw i, jeśli chodzi o dbałość o swoje łagodn ie nae lekt ryz ow an e ogrodzen ia; często są to zreszt ą słabe pojedyncze drut y, ładow an e akum ulat orem sam ochodow ym. Wiem, że ta przestroga może się wam wydać mocn o na wyrost, ale jeśli zauważ ycie, że wielkie prychające bydle z ostrym i rogam i wykaz uje czynn e zaint eresow an ie wami lub waszą czerw on ą wiat rówką, jak to się kiedyś przydarzyło mnie, najrozsądn iej byłoby wiać w te pędy, zdejm ując równ ocześnie wyż ej wspom nian ą wiat rówkę i rzucając ją na jakiś krzak, sam em u zaś skoczyć do głębokiego wąw oz u pełn ego kolczastych jeż yn. Ja przeż yłem tę przygodę, więc może i wam się uda. •
Zobaczmy… Czy o czymś nie zapomniałem? A, tak… Za naszym dom em droga skręca w lewo i przechodzi w tun el drzew oraz usian y liśćm i podjazd. Gdy będziecie iść pod górę pom iędzy wysokim i przeryw an ym i żyw opłot am i, niew ątpli‐ wie nieco oszołom ien i podróż ą i nadm iarem wraż eń, przyciągan i zachodem słońca lub też, wczesnym rankiem, popychan i łagodn ie w plecy ciepłą migot liw ą dłon ią wschodzącego słońca, uważ ajcie na czerw on y sznurek. Jeśli zobaczycie, że coś takiego zagradza wam drogę, nie idź‐ cie ani kroku dalej. Gdzieś w pobliż u znajduje się łuczn iczka zen, mierząca właśnie z trzym et row ego klejon ego warstwow o łuku kyudo. Jest cała ubran a na biało, ma czarn ą szarf ę i czerw on ą opaskę na gło‐ wę. Przed każdym strzałem medyt uje czterdzieści min ut. Nie widzi was ani nie słyszy, wpa‐ trzon a jest w maleńką białą papierow ą tarczę, przypięt ą w odległości czterdziestu met rów. Czekajcie. Czekajcie. Czekajcie na stukot traf ien ia. Albo na świst przelat ującej strzały. Pot em moż ecie iść dalej. Nie zat rzym ujcie się, żeby się przedstaw ić. Gwen ed właśnie toczy wojn ę z rakiem, a to pow ażn a spraw a, dosłown ie kwestia życia i śmierci. Ma jeszcze jedn ą strzałę do wyciągnięcia i wystrzelen ia tego dnia, waszego pierwszego w Kerbordardoué. Wierz‐ cie mi, nie chcecie wejść Gwen ed w drogę.
Nagłe wypadki
Policja. To nie do końca prawda, że na Belle-Île nie ma policji. Lat em dwóch czy trzech żandar‐ mów zaw sze śmiga po rondzie w Le Palais w niebieskich land rov erach, wypisując mandat y i sprawdzając plakietki z norm am i emisji spalin oraz dow ody rejestracyjn e pojazdów. Pam ięt aj‐ cie o zapięciu pasów bezpieczeństwa – ich brak to gwarant ow an y mandat. W Kodeksie Napole‐ ona nie ma lit ości dla tych, którzy nie zapin ają pasów. Na Belle-Île policja naprawdę jest niepot rzebn a, bo nie ma tu przestępczości. No dobra, parę lat temu jakiś podstępn y złodziej buchn ął mi węgiel do grilla i to nie raz, a dwa razy. To dopiero int ryga na miarę Agat hy Christie! Ale prawdziw a przestępczość? Bardzo niew iele. Och, oczyw iście wszyscy mamy swoje opo‐ wieści o ulubion ych morderstwach, zarówn o tych wyjaśnion ych, jak i niew yjaśnion ych, ale to są tylko opow ieści i wyspiarskie plotki. (Nieudow odn ion a poz ostaje zwłaszcza pogłoska o turystach przyjeżdżających tu, żeby zam ordow ać swoje matki. Cała masa psychiat rów spędzających lato na wyspie uważ a za bardziej prawdopodobn e, że ta myśl pojaw ia się dopiero po przybyciu, naj‐ pewn iej po przejrzen iu menu na zamku nad morzem i zorient ow an iu się, że nie mogą sobie oboje poz wolić na hom ara). Istn ieje takż e niew idzialn a, ale pon oć bardzo akt ywn a siatka przem ytn icza, wykorzystują‐ ca szybkie łodzie mot orow e, które kursują wzdłuż wybrzeż a od Port ugalii po Kornw alię i wy‐ mien iają ładunki ekst az y, haszyszu i kokainy, przew oż ąc jedn ocześnie nielegaln ych imigran‐ tów z półn ocn ej Afryki. To, co i skąd o tym wiem, lepiej zachow ać na inną okaz ję i opow iedzieć nad kuf lem piwa w hałaśliw ym barze dla maryn arzy na nabrzeż u Le Palais. (A pot em, gdy chwiejn ym krokiem będziem y wracać do domu, rozpłyn iem y się we mgle. Przypadkow i świad‐ kow ie usłyszą głośny plusk, ale niczego nie zobaczą, a nasze ciała nigdy nie zostan ą odn alez io‐ ne). Ogóln ie rzecz biorąc, nie będziecie pot rzebow ali policji. Teoret yczn ie. Straż poż arn a. Nat om iast jeśli zdarzy się wam jakiś nagły wypadek, dzwońcie do straż y poż ar‐ nej, czyli Les Pomp iers. Oni zajm ują się wszystkim, w tym równ ież wzyw an iem pogot ow ia, ra‐ town ików czy helikopt era rat unkow ego. Jeśli ktoś wysadzi dom w pow iet rze, używ ając piekar‐ nika na propan, wpadn ie do studn i, złam ie nogę albo uwięźn ie w wąw oz ie pełn ym jeż yn, niech wzyw a Les Pomp iers. Czy mam ich num er? Nie. My w ogóle nie mamy telef on u. O telef on ach. Pam ięt ajcie, że przyjechaliście tu na wakacje, ale jeśli naprawdę musicie zadzwo‐ nić gdzieś z kom órki, będziecie musieli podjechać sam ochodem, row erem albo pójść piechot ą do główn ej drogi, ustaw ić się przy dwóch menhirach, tych stojących głaz ach sprzed pięciu i pół tysią‐ ca lat, i wym achiw ać pięścią (trzym ającą kom órkę, ma się roz um ieć) w kierunku nieba, przekli‐ nając przy tym siarczyście. To w każdym raz ie najw yraźn iej działa w przypadku paryż an. Och, i pam ięt ajcie, żeby stać twarzą w kierunku wschodn im – nie z jakichś mistyczn ych czy religijn ych pow odów, ale dlat ego, że tam właśnie znajduje się najbliższy przekaźn ik.
Kwestie zdrowotn e. Pani dokt or Pleybien, którą moż em y polecić w główn ym mieście, Le Palais, to energiczn a, pełn a werwy osoba, o duż ym apet ycie int elekt ua ln ym i erot yczn ym, który tak mała wyspa może trochę ogran iczać. Wspom in am o tym dlat ego, że niestet y rzuciła prakt ykę lekarską w diabły i popłyn ęła w rejs mierzącym dwadzieścia met rów slupem z całym harem em pot encjaln ych chłopaków. Podejrzew am, że zostaw ia za sobą kilw at er złam an ych serc i rozbi‐ tych małż eństw. A tak w ogóle, jeśli będziecie pot rzebow ali konsult acji lekarskiej, zapyt ajcie w apt ece w mie‐ ście. Myślę, że mogę was zapewn ić, iż uznacie francuski syst em opieki zdrow otn ej za rew ela‐ cję. Och, a jeśli będziecie pot rzebow ali psychiat ry? Po prostu zapukajcie do którychkolw iek drzwi w wiosce. Istn ieje duże prawdopodobieństwo, że jakiegoś znajdziecie. Albo jeszcze lepiej znajdźcie jakiegoś mieszkańca, który tylko czeka na to, żeby zaprosić kogoś na kawę i miłą dłu‐ gą pogaw ędkę. To może być bardzo krzepiące, naw et jeśli nie mów icie po francusku. Ja nie mó‐ wiłem, w każdym raz ie niew iele, przez długi czas – i spójrzcie na mnie teraz. No, w każdym raz ie min ęło ładn ych parę lat, odkąd zapropon ow ałem kom uś, że obet nę mu pen isa, będąc święcie przekon an y, że propon uję skoszen ie trawn ika… A teraz, gdy to wszystko zostało pow iedzian e, wit ajcie w Kerbordardoué, najpiękn iejszej wiosce na magiczn ej Belle-Île! Tylko nie dot ykajcie tej czerw on ej rączki na bojlerze z gorącą wodą.
Rozdział pierwszy
Far breton Dzień jak co dzień w Kerbordardoué Wstaję o ósmej, przed inn ym i. Lat em na tej szerokości geograf iczn ej słońce nie zachodzi przed wpół do dziesiąt ej albo i dziesiąt ą, więc mam poczucie, że jest jeszcze wcześnie. Rozkoszując się ciszą i poruszając się niczym bret oński ninja, nastaw iam wodę, zapalam kuchenkę gaz ow ą, po cichu myję kieliszki do wina, talerzyki deserow e i puste but elki z ubiegłego wieczoru. Ostrożn ie otwieram okno naprzeciwko jadaln ego stołu. Olbrzym i kwitn ący krzew ładuje się do środka. Co wieczór trzeba go wypychać na zew nątrz, niczym ostatn iego niet rzeźw ego gościa. Wdycham przesycon e zapachem ziół pow iet rze, słucham bzyczen ia pszczół. Placyk jest pusty, wioska mil‐ cząca, niebo róż ow e od słońca przen ikającego przez puszystą nadm orską mgiełkę. Delikatn y chrzęst żwiru pod nogam i sygnaliz uje pojaw ien ie się Suz ann e. Idzie z rękam i splecion ym i za plecam i, a za nią biegnie mały kot ek. Kobiet a ma na sobie zwykły niebieski far‐ tuch na zwykłej niebiesko-czarn ej szmiz jerce, ten sam strój, który nosiła codzienn ie przez ostatn ie dziesięć lat, a pewn ie w ogóle przez całe swoje dorosłe życie. Kociak doskakuje jej do pięt i trąca brzeg sukienki. Suz ann e podchodzi do wgłębien ia w murze. Dzięki odn óżkom, które umieściła w wilgot‐ nych szczelin ach między nierówn ym i kam ien iam i, pow stał prawdziw y Wiszący Ogród Babilo‐ nu. Jej palce ciągle mają jakieś zajęcie, upychają i popraw iają sadzonki. Suz ann e wyryw a kilka pędów, żeby schow ać je do kieszen i fart ucha i przesadzić gdzie indziej. Pot em znów splat a dło‐ nie za plecam i i rusza dalej w górę uliczki, mija nasz dom, omiat a wzrokiem kwiat y i krzew y rosnące na wąskim skrawku naszego ogrodu, w większości zasadzon e i doglądan e przez nią pod naszą nieobecn ość, kiedy byliśmy w Stan ach. Gdyby podn iosła wzrok, zobaczyłaby mnie. Ale Suz ann e, jak większość starszych mieszkańców wyspy, stara się nie zaglądać w okna ani otwart e drzwi. A w każdym raz ie, jeśli już to robi, uważ a, żeby nie dać się przyłapać. Syk wody wypluw an ej przez czajn ik wyryw a mnie z zapat rzen ia i przyw ołuje z pow rot em do kuchenki. Suz ann e pewn ie i tak wie, że na nią pat rzę.
Stuk-stuk-stuk. Gdzieś zaczyn a się praca. Wyglądam przez wydziergan e przez Suz ann e ko‐ ronkow e firanki w okienku drzwi i dostrzegam krótko ostrzyż on ą głow ę unoszącą się nad lin ią spadzistego, kryt ego dachówką dachu wysokiej obory po drugiej stron ie placyku. Trzym ając w ustach z tuz in gwoździ, Loup kładzie na miejsce kolejn e łupkow e dachówki i stuka stuk-stukstuk. Kolejn a dachówka położ on a, dziew ięć tysięcy wciąż czeka. Loup, umięśnion y facet z ogromn ym tat ua żem przedstaw iającym jego owczarka niem iec‐ kiego na bicepsie, sam odzieln ie rem ont uje długi wąski budyn ek. Przyw rócił kam ienn ym, budo‐ wan ym bez zapraw y murarskiej ścian om zew nętrzn ym dawn e proste piękn o. Sam musiał się nauczyć tej siedemn astow ieczn ej techn iki. Usun ął przegrody dla bydła i położ ył podłogę ze sta‐ rych, ocalon ych skądś dębow ych desek, a pot em tam, gdzie kiedyś gnieździły się i srały jaskółki, zrobił pięt erko. Prorokuję tej oborze świet lan ą przyszłość: budyn ek, który przez czterdzieści lat stał zapom nian y i popadał w ruinę, wkrótce będzie możn a uznać za elegancką zabytkow ą cha‐ tę. Paryż anki będą zastaw iać sidła na Loupa, ale pom iesza im szyki i przechyt rzy je jego pierw‐ sza miłość, praca. Tymczasem jeszcze jeden sczern iały ząb w krzyw ym uśmiechu Kerbordardo‐ ué zostan ie zrekonstruowan y. Odzian a w stylow e bladon iebieskie ciuchy do biegan ia blondw łosa żona z Zaw zięt ej Pary wychodzi na placyk i robi szybki zestaw skłon ów oraz ćwiczeń rozciągających. Piętn aście lat temu para ta kupiła pustą parcelę naprzeciwko nas, pole chwastów poszatkow an e zardzew iały‐ mi żelaz nym i przęsłam i, które kiedyś podt rzym yw ały dach jakiegoś budynku gospodarczego. Przyjęliśmy z Mindy utrat ę naszego widoku – błękitn ego pasa morza – ze stoickim spokojem. Sądziliśmy, że pewn ego dnia te przęsła mogłyby stan ow ić zagroż en ie dla naszego syna i in‐ nych dzieci z wioski. Ale zan im mieliśmy okaz ję poz nać ową parę, złoż yła ona w Mairie de Sauz on, czyli w me‐ rostwie, urzędzie miejskim, plan y budow y ogromn ej trzypięt row ej rez ydencji. Kiedy wystar‐ czająca liczba osób rzuciła okiem i je zat kało, Gwen ed Łuczn iczka przeszła do ofensyw y z wyko‐ rzystan iem swego uroku osobistego. Para zmiot ła ją w proch. Gwen ed przedstaw iła nasz pro‐ test w merostwie, ale została odpraw ion a jako właścicielka jedyn ie letn iego domu, mimo że jej dziadek pochodził z Belle-Île, a ona przyjeżdżała tu przez całe życie. Kiedy poinf orm ow ała mera o przepisach zakaz ujących wznoszen ia trzypięt row ych budyn‐ ków, pot rakt ow ał ją prot ekcjon aln ie. To przebrało miarkę. Gwen ed przeszła od domu do domu z pet ycją, pierwszą, jak mów ion o, w historii wyspy. Pet ycję podpisała mniej więcej połow a wła‐ ścicieli letn ich dom ów, ale nie my – Gwen ed miała poczucie, że udział un étrang er Améric ain, cu‐ dzoz iemca Amerykan in a, przyn iesie odw rotn y skut ek. Rodow ici mieszkańcy postan ow ili nie składać podpisów, tak siln a jest tut aj niechęć do narzucan ia inn ym swojego zdan ia. Kiedy Gwe‐ ned wróciła do merostwa, mer wzruszył ram ion am i. „Madam e, nigdy jeszcze nie przedstaw io‐ no nam pet ycji i to nie jest mom ent, żeby wprow adzać takie pom ysły”. Los tej parceli poz ostał więc w rękach owdow iałej mat riarchin i naszej wioski, właścicielki okoliczn ych pól. Mowy nie było, żeby surow a i pow ściągliw a Madam e Morgan e podpisała coś równ ie nachaln ego jak pet ycja, zgodziła się jedn ak udać na poczt ę, sąsiadującą z Mairie de Sau‐
zon, a mer był akurat w urzędzie, którego szeroko otwart e drzwi wychodziły na ulicę. Oczyw i‐ ście przyw it ał się z nią. Wdali się w pogaw ędkę. Właściw ie nie poruszali tego tem at u. W pew‐ nym mom encie on wspom niał drwiąco „o tych wszystkich głupstwach”. Ona odparła, że nowy dom będzie „za wysoki”. Za wysoki? Mer zmarszczył brwi. Pierwszy plan został odrzucon y. Drugi obejm ow ał dwa pięt ra – ale równ ież ogromn e szklan e ścian y. To akurat było dla mera łat wiejsze do odrzucen ia. Rzeczyw iście, istn ieją przepisy zabran iające takich rzeczy. Belle-Île cieszy się stat usem dzie‐ dzict wa narodow ego, który szczegółow o określa kwestię budow y i ren ow acji budynków. W odw ecie para wybudow ała dom bez żadn ych okien wychodzących na placyk, co nam cał‐ kiem odpow iada, odkąd puste białe ścian y porosły nieco bluszczem. Nie pam ięt am, żeby w ciągu tych piętn astu lat któreś z nich choć raz pom achało nam na pow it an ie. Szkoda. No cóż. Oni nie są stąd. Oni nie są naw et od kogoś, jak pow iadają kolesie od machin y poli‐ tyczn ej w Chicago. My przyn ajm niej jesteśmy od „kogoś” – i chwała Bogu. Od Gwen ed. To ona nas tu zwabiła – zaprosiła nas na Belle-Île, gdy przed piętn astu laty wałęsaliśmy się po Europie, po tym jak roz‐ wiało się nasze marzen ie o tym, żeby mieszkać i pisać w Paryż u. Dawn o temu Mindy była jej studentką w ram ach międzyn arodow ego program u wym ian y uniw ersyt eckiej. Gwen ed udo‐ stępn iła nam swój dom, a w rez ult acie zmien iła całe nasze życie. Żona odbiega seksown ym truchcikiem, w klasyczn ym stylu le jogg ing. Nabieram łyż eczką czarn e kopczyki tan iej kawy z superm arket u, równ ie dobrej i arom at yczn ej co którekolw iek z tych drogich ziaren, jakie hałaśliw ie mielę w naszej now ojorskiej kuchn i, i nalew am wrzątku do stożkow at ego filt ra kolebiącego się na czubku brąz ow ego czajn iczka modelow an ego ręczn ie przez naszego skandyn awskiego sąsiada garncarza. Nagle w głow ie rozbrzmiew a mi głos: „Mo‐ jego własnego jurn ego Duńczyka z sąsiedzt wa…”. To żart mojej siostry z jej odw iedzin sprzed roku, trochę nie fair – chociaż garncarz rzeczy‐ wiście łaz ił za Anne po swojej pracown i wśród pól. Ależ miał widoki na to uwodzen ie: dorodn e żółt e główki gryki chylące się na wiet rze, dalej ciemn y, gęsty, zielon y pas cyprysów chron iących od wiat ru, a jeszcze dalej bezkresne roziskrzon e stalow on iebieskie morze. Atlant yk. Czysty ho‐ ryz ont. Jego opalon e palce ugniat ały ram ię Anne, a znalaz łszy więcej mięśni, niż się spodziew ał, wykrzykn ął po angielsku: „Ale jesteś siln a!”. Podn iecon y, jakby wyobraż ał ją sobie ubijającą ma‐ sło w jego gospodarstwie wikinga albo idącą za pługiem, z niem owlakiem w zgięciu każdego łokcia. – Merc i – odparła, przyw ołując cały swój francuski. Wyrwała mu się, trzepocząc rzęsam i. – Niestet y naprawdę musim y już iść. – I pom yśleć tylko – west chnęła Anne tamt ego dnia, gdy odjeżdżaliśmy na rozchwian ych row erach, a garncarz machał żałośnie do naszych pleców. – Gdybym z nim uciekła, moglibyśmy mieszkać w sąsiedn ich wioskach i odw iedzać się naw zajem w porze podw ieczorku. – Byłoby miło – stwierdziła Mindy.
– Moglibyśmy pić earl greya w filiż ankach robion ych przez mojego własnego jurn ego Duń‐ czyka z sąsiedzt wa. – Anne! – wykrzykn ęła Mindy ze śmiechem. Et voilà! Ten żart przylgnął do garncarza jak uszko do filiż anki. Mindy zaw sze mówi, że Anne jest dla niej jak siostra, której nigdy nie miała. Śmieją się ra‐ zem, żart ują, raz em surf ują w Hunt ingt on Bea ch. Tyle że nie dość często ją widujem y. Pon ie‐ waż w różn ych porach dnia Anne jest matką, żoną, macochą, córką, nauczycielką w szkole, tre‐ nerką golf a i pisarką, jestem pew ien, że nikt nie widuje jej dość często. Mieszkan ie na przeciw‐ ległych wybrzeż ach Ameryki też nie pom aga, co jest naszą winą, bo przeprow adziliśmy się do Now ego Jorku. Gdy tak tu siedziałem, pat rząc, jak kawa kapie do brąz ow ych filiż an ek garncarza, tęskn iłem za siostrą i myślałem o tym, jak trudn y musiał być dla niej ten wyjazd. Ściągnięcie tu Anne to nasz szalon y plan. Złości się, że przez całe życie mieszkała w naszym rodzinn ym mieście. Parę razy omal z niego nie wyjechała, ale z jakiegoś pow odu przy gran icach miasta zaw sze zaw raca‐ ła. Gdy za pierwszym raz em już miała uciec z Long Bea ch na roczn e surf ingow e saf ari po Mek‐ syku i Ameryce Południow ej ze swoim chłopakiem, ich sam ochód zepsuł się przy wjeździe na au‐ tostradę. Nasi rodzice ostro naskoczyli na chłopaka i młodzi zerwali. Zan im w ogóle o tym wszystkim usłyszałem, Anne była już zaręczon a z syn em partn era w int eresach naszego ojca – facet, o ile wiem, oświadczył się na polu golf ow ym. Anne urodziła dwoje dzieci, a małż eństwo zaczęło się sypać. Może i wyjechałaby na południe, żeby zacząć wszystko od początku, ale w tym sam ym tygodniu stwierdzon o u niej raka gardła IV stopn ia. Rozw iedzion a i wyleczon a po cudown ej operacji i radiot erapii, znalaz ła sobie facet a. Ale on nie chciał się angaż ow ać. Pot em pojaw ił się jej akt ua ln y mężczyz na, stolarz, który surf ow ał i czyt ał „New Yorkera”. Idea ł, prawda? Wyszła za niego. Ale już pojaw iły się pewn e napięcia. Nastoletn ia córka Anne robiła jej straszn e num ery. A poza tym wszystkim pewn ość siebie mojej siostry podkopyw ała inna, głębsza udręka. Zwierzyła mi się, że dostrzegła schem at rządzący jej życiem, i przysięgła, że zwieje któregoś dnia, żeby nie wiem co, choćby tylko do Seal Bea ch, tuż poza gran icam i hrabstwa. Kiedy pom agałem Anne zorgan iz ow ać ucieczkę na Belle-Île, podsuw ałem jej rozkłady lot ów i plan y przyjazdu całej rodzin y. Okoliczn ości sprzysięgły się, by zredukow ać liczbę osób tylko do niej i jej syna. Gdy się wahała, dostarczałem racjon aln e uzasadn ien ia wakacji od wybuchow ej córki, pracy nauczycielki, od starego psa, kota i roślin, i… ach, tak, od trojga dzieci jej męża w co drugi weeke nd. Zdecydow an ie pot rzebow ała chwili wyt chnien ia, argum ent ow ałem. Jak się okaz ało, skut eczn ie. Nie zdaw ałem sobie nat om iast spraw y, jakie to było sam olubn e z mojej stron y. Wszyscy ci ludzie kochali ją i mieli do niej słuszn e praw a. Zaczyn ałem roz um ieć, że tak naprawdę chcia‐ łem, by pot wierdziła mi ważn ość Belle-Île. Chciałem zobaczyć Belle-Île jej oczam i. I obserw o‐ wać, jak zakochuje się w tej wyspie. Po tylu kryt yczn ych uwagach naszej rodzin y na tem at wy‐
boru akurat tego miejsca, a nie czegoś bliż ej rodzinn ej Kalif orn ii, chciałem, żeby dostrzegła, jak bardzo ta wyspa jest podobn a do wszystkich tych idylliczn ych zat oczek i plaż Pacyf iku, które znaliśmy jako dzieci, zan im pojaw iły się buldoż ery i nowe osiedla. Tu było tak jak wtedy tam, tylko jeszcze lepiej. Chciałem ofiarow ać to Anne, a pot em z pewn ością będzie robić tak jak my – starać się tu wracać co roku. Trakt ow ałem już z Mindy Belle-Île jako nasz wspóln y drugi dom, ustan ow ion y wbrew pro‐ testom naszych rodzin. Teraz, jak każda dysydencka republika, werbow aliśmy now ych człon‐ ków, a pon iew aż Anna była jaśniejącym świat ełkiem, prom yczkiem wśród Wallace’ów, posta‐ wiłem ją w obliczu konf likt u lojaln ości, każ ąc jej wybierać pom iędzy nami a reszt ą rodzin y. Ona to widziała. Ja do tej pory nie. Kiedy już dopiąłem swego i Anne przyjechała, oczyw iście była sobą. Trzeciego dnia pobyt u zeszłego lata pat rzyła, jak przygot ow uję wszystko na pikn ik w Ukryt ej Grocie Pływ ających Jasz‐ czurek, dokąd wybieraliśmy się z chłopakam i. „Chcę zagrać na tym trzyn astodołkow ym polu golf ow ym – oznajm iła. – Na polu golf ow ym Sarah Bernhardt. Pierwszym założ on ym przez ko‐ biet ę. Mogłabym pot em sprzedać relację magaz yn ow i »Golf for Wom en« i zwróciłaby mi się większość koszt ów podróż y”. Odrzuciła głow ę do tyłu i roz eśmiała się, jakby już czuła dot yk wia‐ tru we włosach. „Ty też moż esz o tym napisać, Donn y. I ty, Mindy. Moż em y zarobić tyle forsy, że starczy nam na codzienn e obiady w Hôtel du Fart”. – Du Phare – popraw iła ją Mindy, śmiejąc się z przekorn ej wym ow y Anne, zniekształcającej naz wę najbardziej malown iczej restauracji na naszej wyspie 2). – Wymawia się „far”, a to znaczy latarnia morska.
2) Po angielsku fart to dość niecenz uraln e słow o, oznaczające pierdzen ie, pusz‐ czan ie bąków (przyp. tłum.).
– Zaraz! A jak się naz yw a ten deser, który jedliśmy w Hôtel du Pharrrrt? – Far Bret on. – Bret ońskie ciastko z lat arn i morskiej? – Niee ee… Anne baw iła się tak dobrze, zniekształcając jęz yk francuski, że poczułem wręcz zaz drość. Norm aln ie to była moja rola. Na obiedzie w Hôtel du Phare udaw ała, że każda poz ycja w menu wpraw ia ją w zakłopot an ie, fruits de mer staw ały się „owocam i klaczy” 3), a nie owocami morza i tak dalej, aż doszliśmy do gumiastego deseru z jajek i suszonych śliwek, zwanego „Far Breton”.
3) Po angielsku słowo mare – klacz, wym aw ia się podobn ie jak francuskie mer – morze (przyp. tłum.).
– Zaraz, jak to możliw e, że phare oznacza lat arn ię morską, a far ciastko? – Pierwsze z tych słów jest francuskie, a drugie bret ońskie – wyjaśniłem. – No, myślę, że dla was Far Bret on oznacza „słodką odległość” 4) – rzuciła ostrym tonem.
4) Po angielsku słowo far znaczy daleko, daleki, odległy (przyp. tłum.).
Kąśliw ość ze stron y Anne zaskoczyła mnie. – Jak to? – Nie wystarczyło wam Far Bret on – odparła żart obliw ie oskarż ycielskim ton em. – Musieli‐ ście wybrać Far, Far Bret on, daleko, daleko. – Słuchaj, ja lubię Long Bea ch. – Nasze rodzinn e miasto. – Okaz ujesz to w dość dziwn y sposób, wyjeżdżając dziesięć tysięcy mil stamt ąd. – Tylko pięć. Popatrz na Mindy. Haw aje leżą jeszcze dalej. – Daleko, daleko, daleko. – Anne kręciła głow ą. Zroz um iałem aluz ję: byliśmy za daleko. Chociaż wciąż nie wiedziałem od kogo, mogłem się dom yślić: od mamy. Jedn ak Anne nie byłaby sobą, gdyby nat ychm iast nie skierow ała ostrza złośliw ości przeciw‐ ko sobie sam ej. – A ja wciąż nie mogę się wyrwać z Long Bea ch. To akurat wyw ołało we mnie wyrzut y sum ien ia. Miałem poczucie, że czyt a mi w myślach, sądzi, że moim zdan iem nie dość korzysta z życia. Tkwi w rodzinn ym mieście, skaz an a na cią‐ głą pow tarzaln ość. Nie wiedziałem, co jej odpow iedzieć. • Moje porann e zam yślen ie dobiega końca, gdy nasz jeden astoletn i syn Rory i syn Anne, Dav id, zbiegają na dół i kłócą się chwilę, w którym z wiklin ow ych fot eli który z nich ma usiąść. Nie ma żadn ej różn icy, nie licząc ich ustaw ien ia. Najbardziej upragnion y jest odległy kran iec stołu. Mamroczą „dzień dobry”, po czym rzucają się na czekające na nich kubki z gorącym kakao i chrupiące kromki suedoise – rodzaju szwedzkiego chleba. „Ależ tut aj też wszystko jest ciągłą pow tarzaln ością” – pow in ien em był odpow iedzieć Anne. Gdyby tylko przyjechała równ ież w tym roku – ale ona zam iast tego przysłała tylko swojego ogromn ego nastolatka, żeby nas tu objadał. Na szczęście kocham y Deva, tego mierzącego metr dziew ięćdziesiąt licea listę. Co więcej, przyw iózł ze sobą kopert ę z pien iędzm i i z napisem „Daj‐ cie mi jeść” na wierzchu. Mindy była jeszcze na górze i pisała w dzienn iku. Teraz schodzi po schodach na kawę i chrupki chleb. Została nam jedyn ie resztka dżem u jeż yn ow ego w słoiku, ale mamy mnóstwo masła. Tylko we Francji smarujem y chleb masłem. Nie ma sensu robić tego w Stan ach; próbo‐ wałem, ale smak w niczym nie przypom in ał niez równ an ego francuskiego beurre.
Chrupiąc i siorbiąc, chłopcy pochylają się nad szachown icą i zaczyn ają ustaw iać figury. – Nie! – wykrzykuje Mindy. – Żadn ych szachów, dopóki nie sprawdzicie, czy są grzyw acze. Mindy nie może zaplan ow ać sobie dnia, jeśli nie wie, czy są fale. – Hmm – odpow iada Devo. – Żadn ego lat an ia nad wodę, dopóki nie dam mu mata. Przesuw a swój pion ek. – Nie dostan iecie lunchu, jeśli nie sprawdzicie fal. Hop-hop! Już! – Mindy głośno klaszcze w dłon ie. Wczoraj chłopcy zaczęli grać w szachy i nie wyszli z domu aż do późn ego popołudnia. To zupełn ie rozw ala nasz plan dnia, jakikolw iek by on był. Groźba braku lunchu zaz wyczaj działa. W przeciwn ym raz ie, jeśli zostaw iam y chłopców sam ym sobie, istn ieje pow ażn e ryz yko, że po pow rocie w wyn iku połączen ia apet yt u Deva i naszej kuchenki po kilku wybuchach poz ba‐ wion ej pokręt eł nie zastan iem y domu. – Twój ruch. – Zrobię wam omlet, jeśli sprawdzicie teraz fale – błaga Mindy. – Hmmm. Z czym? – Z choriz o, pom idoram i i serem gruyè re. – Dobra. – Devo spogląda na Rory’ego. Następn ie obaj z łoskot em odsuw ają fot ele i pędzą do drzwi. Przy klamce dochodzi do szam ot an in y, którą Rory przegryw a, będąc o trzydzieści cent ym et rów niższym i czterdzieści kilo lżejszym od swego starszego kuz yn a. Ale jest szybszy i pierwszy dobiega do row erów opart ych o stodołę Gwen ed. Z jedn ego spada łańcuch, z drugiego nie. Dochodzi do kolejn ej przepychanki. – Wreszcie spokój – mruczę. – Jeszcze kawy? – Jasne. I omlet. – Hej! – Chcę trochę popisać, kiedy jest cicho. Tut aj zaw sze pan uje taki hałas. Trochę przesadza, zważ ywszy, że w Now ym Jorku stękają śmieciarki, śpiew ają pijacy, awant urują się byw alcy klubów, prostyt utki zaczepiają przechodn iów, a pot em wyz yw ają się naw zajem pod naszym i oknam i od półn ocy do świt u. Ale wszystko jest względn e. Roz um iem to. Przez okno widzę, jak chłopcy śmigają w dół poryt ą koleinam i drogą. Zaciskam zęby i cze‐ kam na łoskot kraksy na zakręcie na dole. Nic się nie dzieje. Dobrze. Sprawdzan ie fal oznacza, że mamy przyn ajm niej dwadzieścia cztery min ut y spokoju – dziesięć min ut chłopcy pedałują jak szalen i główn ą drogą, jadą skrót em przez pola, zjeżdżają w dół zdradziecką piaszczystą drogą do szosy, znów pedałują jak szalen i aż do skręt u do wioski Kerhue l, przejeżdżają przez Kerhue l, omijając biegające swobodn ie kury, śpiące psy i jedn ookie koty, a pot em pedałują jak szalen i aż do klif u i punkt u widokow ego. Nie da się należ ycie ocen ić fal z końca drogi, więc będą musieli pobiec aż na kraw ędź klif u, co zajm ie im trzy min ut y. Wy‐ magam y od nich szczegółow ych odpow iedzi na wszystkie nasze pyt an ia, co oznacza obserw o‐ wan ie fal co najm niej przez dwie min ut y, chociaż wolelibyśmy dziesięć. Droga pow rotn a trwa trochę krócej, bo jest mniej jazdy pod górkę.
– Może zdąż ym y? – Mindy kiwa głow ą w stron ę schodów i unosi jedn ą brew. – No… – Pat rzę na zegarek. – Dwadzieścia min ut. Spoglądam y na siebie, odliczając sekundy. Kiedyś chłopcy obrócili w dziew iętn aście. Wym ie‐ niam y spojrzen ia: Zbyt ryz ykown e. Mało odpręż ające. – Dobra – mówi Mindy. – Przypiln uj, żeby opłukali nogi przed wejściem do domu. Wracam do kuchenki. Siekam czosnek i cebulę, kroję plasterki twardej hiszpańskiej kiełbasy choriz o, odm ian ę Don Moron i, którą co roku szmugluję do Stan ów. Na pat eln i lądują takż e po‐ krojon e w kostkę zielon e papryki i pom idory. Gdy się podsmaż ają, rozbijam do miseczki sześć jajek, dodaję trochę mleka i mieszam. Z łopatką w dłon i podchodzę do front ow ych drzwi, otwieram je i staję boso na bet on ow ym schodku, noszącym ślady deszczu i wakacyjn ych stóp. Przez skłębion e hort ensje zasłan iające jej podwórko przed dom em i front ow e wejście od stron y placyku przedziera się Gwen ed, trzym a‐ jąc wysoko w górze jakiś papier. – Och, Don! Mam list od Dan iela! – Ma na sobie prostą sukienkę w kwiat y, z głębokim okrą‐ głym dekolt em odsłan iającym int ensywn ą opalen iz nę i złot ą kulkę na łańcuszku wiszącą mię‐ dzy piersiam i. Na nogach nosi sznurkow e espadryle, które rozsław ili Gene Kelly i Brigitt e Bar‐ dot. Na Gwen ed zaw sze możn a polegać, jeśli chodzi o efekt own e wejście. Przechodzi na francuski ze względu na mój codzienn y tren ing gram at yczn y. Rozm aw iam y o Dan ielu, jej synu, który mieszka w Stan ach Zjedn oczon ych. Znalazł pracę w szpit alu jako spe‐ cjalista od terapii poprzez sztukę. Życie jest dobre. Jego żona próbuje swoich sił w pisan iu art y‐ kułów do gaz et. Czy napiszę do niej, żeby przekaz ać jakieś rady i słow a zachęt y? Oczyw iście. Przypom in ając sobie o kuchenn ych obow iązkach, rzucam się, żeby zsun ąć podsmaż on e ja‐ rzyn y na talerz i wlać na pat eln ię ubit e jajka. Gwen ed macha mi i idzie dalej drogą, z listem w dłon i. Podejrzew am, że zat rzym a się przy prostym kam ienn ym domku Suz ann e. A pot em, jeśli Le Vic opala się, a jego syn ow ie i żona pracują w ogrodzie, Gwen ed przystan ie przy białych sztachetkach jego płot u na krótką pogaw ędkę, po czym ruszy dalej do Madam e Morgan e. To znaczy, jeśli nie skręci do domu Wybitn ych Uczon ych. Tak, chyba do nich zajdzie. Ich córki mają wielki talent muz yczn y, wszyscy wróż ą im wspan iałą karierę, a skrzypce jedn ej i alt ówka drugiej umilają nam wszystkim czas przez całe lato. Pot em kolej na Céleste i Henry’ego, wio‐ skow ych psychiat rów (Freudystów). Tak, Kerbordardoué to plotkarski raj dla wszystkich, ale szczególn ie dla rodziców z syndrom em pustego gniazda, takich jak Gwen ed. Mamy tu wszyst‐ ko, czego nam trzeba. • Gdy Gwen ed odchodzi, trzym ając w górze list niczym flagę, uśmiecham się. Gdyby tylko moja Anne mogła zobaczyć ją teraz, nie byłaby wobec niej taka podejrzliw a. – Pow iedz mi coś więcej o Gwen ed – zaż ądała Anne na początku wiz yt y. – To jej dom tam, nad naszym? To właśnie ona? Pow ód, dla którego tu jesteście? Mów iłeś, że jest prof esorem.
A poza tym? – Czarown icą? – odparłem. – Nie! Chyba nie naprawdę? – Mama uważ a, że próbow ała uwieść tatę za pom ocą jakiegoś eliksiru. – Co? Nie wierzę! Mindy, Donn y zmyśla, prawda? – Odpraw iała jakieś czary – pot wierdziła Mindy. – Na oczach waszej matki rzucała urok na waszego ojca. I to naprawdę na niego podziałało. – Nie do wiary! Co za dziw aczn a historia! Jak niby rzuciła ten urok? – Pod kon iec pobyt u wasz ojciec skaleczył się w nogę w hot elow ym basen ie i rana uległa za‐ każ en iu. Gwen ed zauważ yła to, kiedy piliśmy raz em apéritif. Więc poszła do swojej studn i, wy‐ jęła garść takiego ośliz głego zielon ego mchu i zrobiła z niego okład. Przyłoż yła mu go do golen i. – Opow iadasz jakieś bajki. Oboje zmyślacie. Donn y? Czy to prawda, co mówi Mindy? – Mogę tylko pow iedzieć, że to było naprawdę dziwn e. Sam nie wierzyłem własnym oczom. Gwen ed przem aw iała do niego kojącym głosem, a tata miał na twarzy błogi uśmiech. Nie pot raf ił oderwać od niej wzroku. – Chcesz pow iedzieć, że nie pot raf ił oderwać wzroku od jej cycków – sprostow ała Mindy. – Wciąż pochylała się tuż przed nim. Udało jej się jakoś niepostrzeż en ie rozpiąć górn y guz ik. – I chcesz pow iedzieć, że on się dał na to nabrać? Tata? Niee eee! – Kobiet y mają swoje sposoby. – Mindy przybrała mądrą minę. – A zwłaszcza Francuzki. – Zdaje mi się, że ona mnie trochę przeraż a. – Anne wzdrygnęła się nieco. – I… nie mogę się już doczekać, kiedy jut ro przyjdzie do nas na obiad. – Wybuchn ęła śmiechem. – Co szykuje‐ cie? – Lotte, czyli mięt usa, pom idory, fasolkę szparagow ą, choriz o, cukin ię, sałat ę i kozi ser. – Ooooch. Donn y, gdzie nauczyłeś się got ow ać? – Zaw sze got ow ałem. Jako skaut, w college’u. – Ale nie tak. Próbow ałam twojej kuchn i w Sant a Cruz. To gdzie? – Tut aj. – Kto cię nauczył? Gwen ed? – Nie… – Anne wpat ryw ała się we mnie uporczyw ie, więc popraw iłem się na krześle i roz‐ począłem: – Chyba zacząłem smakow ać jedzen ie, tak naprawdę smakow ać, kiedy Mindy pierw‐ szy raz zabrała mnie do Francji. Najpierw syciłem się smakiem, późn iej zacząłem zwracać uwa‐ gę na składn iki, a pot em zacząłem prakt ykow ać w Now ym Jorku. Miesiąc na Belle-Île, a pot em przez reszt ę roku usiłuję odt warzać przepisy i smaki. W Now ym Jorku możn a zdobyć wszystko. No, praw ie. Od lat nie jadłem dobrej amerykańskiej brzoskwin i. – Niesam ow it e – stwierdziła Anne. – Wiesz, macie tu cały osobn y świat. Chcę tu spędzać więcej czasu. Mogę przyjechać w przyszłym roku? – No chyba! – Ale już wtedy miałem pewn e wątpliw ości. •
Chłopcy wrócili, podjeżdżają na row erach pod dom i wrzeszczą przez okno. – Nie ma fal! – Jesteście pewn i? – pyt am. – Kto był w wodzie? – Nie było nikogo. – Moż ecie być ciszej z łaski swojej?! – woła Mindy przez mansardow e okno na górze. – Przepraszam y. – Myślałam, że oszaleję, słuchając twojej zniekształcon ej francuszczyz ny przez cały ran ek. Musieliście omaw iać te wszystkie niem ożliw e ban ały akurat pod moim oknem? – Pora nakarm ić mam usię – mów ię do chłopców na tyle głośno, żeby Mindy usłyszała. Nakarm ien ie jej oznacza podzielen ie omlet u – ku zgroz ie Deva – oraz pokrojen ie chleba i wyłoż en ie małych koz ich serków od znajom ej sprzedawczyn i serów, która docen ia mój fran‐ cuski. Pom idory, sałat a, oliw a i ocet. U dołu schodów wołam: „Lunch!”. Jest dopiero jeden asta, ale jedzen ie podsyca dobry hum or i wszelki ruch. A my pot rzebujem y ruchu. Chłopcy wyciągają kusze, maski i kostium y piankow e i rozm aw iają o rybach, które dziś upo‐ lują, kiedy wreszcie wyruszym y. Jedzą, po czym wracają do swojej part yjki szachów. Czas staje w miejscu. Chwyt am książkę i siadam na cienkim bet on ow ym gzymsie, który biegnie wokół fundam ent ów domu; przebieram palcam i w traw ie. Wokół bzyczą pszczoły. Jaskółki zniż ają lot i połykają owady. Mija godzin a. Król został osaczon y, part ia poddan a. – Chodźm y! – woła Rory. Ładujem y jaskraw ą reklam ówkę ze sklepu woln ocłow ego i pasiaste torby Lancôme, cuchn ące teraz słon ym i rybim i wnętrzn ościam i i piaskiem, pakujem y do słom‐ kow ego kosza ręczn iki, term os z gorącą kawą, ciasteczka, piłkę i kij do Wiff le’a oraz „Herald Tribun e”. W ostatn iej sekundzie dołącza do nas Mindy, upierając się, żebyśmy przypięli jej deskę sur‐ fingow ą do bagażn ika na dachu sam ochodu. Stary ren ault zapala, dym iąc i dygocząc. Gdy ja walczę z krztuszącym się gaźn ikiem, dodając po trochu gazu, spom iędzy żyw opłot ów wyłan ia się jaskraw y sam ochód gwiazdki film ow ej, która mieszka na sam ej górze naszej uliczki. Gwiazdka ma na sobie okulary w stylu Gret y Garbo, a na głow ie chustkę japońskiej czerw on ej arm ii, prosto z film u Godarda (w którym nie grała). Jej jasnow łosej córki, w wieku Rory’ego, nie widać nigdzie, dzięki Bogu. Chociaż może to niedobrze – pow inn iśmy mieć na nią oko. Dora‐ stała w Hollyw ood, a w jej wybuchow ej nat urze jest coś z Lindsay Lohan. Gdy gwiazda film ow a przejeżdża, mogę wycof ać wóz i wykierow ać go w dół poryt ej kole‐ inam i drogi. Kołysząc się i buchając niebieskim dym em, przeciskam y się między zbit ym i w masę hort ensjam i Suz ann e. Główki kwiat ów uderzające o szyby przypom in ają mi chee rle‐ aderki wym achujące pompon am i ku piłkarzom wychodzącym z tun elu na stadion. Sześć met rów dalej siln ik gaśnie przed dom em Le Vicomt e’a. „Rick” i Yvonn e siedzą w kar‐ digan ach i flan elow ych spodniach pod parasolem i grają w kart y, podczas gdy jeden z ich syn ów, Thierry, roz ebran y do pasa, pali papierosa i ładuje chwasty do otwart ego palen iska w poz baw io‐
nej dachu szesn astow ieczn ej ruinie. Wszyscy machają i poz draw iają nas, gdy usiłuję pon own ie uruchom ić sam ochód. Wreszcie ruszam y pod górę tun elem z drzew. Madam e Morgan e umyka podjazdem, jej sy‐ now a idzie w przeciwn ą stron ę do własnego domu. Wit am y się skin ien iem głow y. Wreszcie wyjeżdżam y na otwart e pola. Ale tu z przeciwka jedzie inny sam ochód. To Pierre-Louis i Sido‐ nie, kolejn a para psychiat rów – lakan iści – którzy mieszkają dziesięć wiosek od nas. Zat rzym u‐ jem y się obok siebie i gaw ędzim y przez otwart e okna, podając sobie dłon ie; umaw iam y się na apéritif na następn y dzień i jedziem y dalej. Jesteśmy praw ie na miejscu. – Boże, tyle czasu zajm uje tut aj zrobien ie czegokolw iek! – Mindy wierci się z rozdrażn ie‐ niem obok mnie. Skręcam y w lewo i mijam y dawn y sklep surf erski, przyw rócon y z pow rot em do roli wiejskiej chat y, nie ma też rampy, na której deskorolkowcy ćwiczyli zaw rotn e ewolucje. Chwilę późn iej przejeżdżam y obok ukryt ego za gęstą palisadą z prostych wysokich araukarii domu prawn ika pracującego dla Ważn ej Gaz et y. Po serii serpent yn ow ych zakręt ów oraz zjeżdżan ia z piaskow ych dróg na asf alt ow e i od‐ wrotn ie, po min ięciu posiadłości Majestat yczn ej Madam e, Która Walczyła w Ruchu Oporu i Przeż yła Auschwitz, docieram y do surow ej „Village de Merde”, czyli „Gówn ian ej Wioski”, jak na własny użyt ek naz yw am y to chłostan e wiat rem skupisko dom ów, i toczym y się pow oln ym slalom em pom iędzy kot am i, kaczkam i, kuram i, świn ią, grupką małych dzieci w kaloszach, chla‐ piących się w jez iorach zwierzęcych kup, a wreszcie między końm i i kucam i szet landzkim i, osio‐ dłan ym i i got ow ym i do jazdy. Poney Bleu à votre servic e, Mons ieur et Mad ame! Stag es, rand onnées, promenad es… Stajn ia Pon ey Bleu do usług, Pan ow ie i Pan ie! Jazdy na man eż u, jazdy teren ow e, spacery… – Sprawdźm y fale – mówi Mindy na następn ym rozdroż u. Chłopcy narzekają, ale wyraźn ie mają poczucie winy. Pewn ie dziś rano naw alili. Ale też chłopcy zaw sze mają poczucie winy. Mijam y przycupn ięt e bielon e domy, znów wyjeżdżam y na otwart e pola, ostrożn ie wyprze‐ dzam y row erzystów i nieliczn e, półprzyt omn e pary, pchające wózki z dziećm i w szczerym polu. Jest i Dédé, pedałujący na swoim starym gracie. To właściciel ziemski, pot ężn y facet w niebie‐ skim kombin ez on ie i kaloszach, na wielkiej głow ie ma cyklistówkę, w dłon i trzym a blaszan e wiaderko, wybiera się na jeż yn y podczas przerwy na lunch. „Co jest na lunch?” – pyta Devo. Bo, choć to się wydaje niew iarygodn e, nadeszła już pora lunchu. Droga kończy się pod starym wałem obronn ym fort u, rzymskiego albo celt yckiego, wyko‐ rzystan ego późn iej przez Napoleona, a jeszcze późn iej przez Niemców podczas okupacji. Teraz to tylko porośnięt y traw ą krąg przy żwirow an ym parkingu. Ze skraju klif u spoglądam y na Donn ant, najbardziej zmienn ą plaż ę pod słońcem. Po jakiejś min ucie Mindy podejm uje decy‐ zję, że zostaje, by się przekon ać, czy przypływ nie wzburzy choć trochę słabych szklistych fal. Odczepia swoją żółt ą deskę i zarzuca na ram ion a plecak z ręczn ikiem, kombin ez on em pianko‐ wym i drugim lunchem. Schodzi w dół klif u po wąskim występie skaln ym, stąpając pewn ie na płaskich stopach z szeroko rozstaw ion ym i palcam i – na Haw ajach to się naz yw a stopy luau. Na
dole paru naszych znajom ych surf erów unosi się na deskach na lśniącym zielon ym morzu i gada. Skoro mama poszła, atm osf era w sam ochodzie staje się plem ienn a. Devo bierze kuszę i wsuw a wiekow ą kaset ę do odt warzacza. Jest tylko jedn a piosenka, która nadaje się na wypra‐ wę z kuszą na ryby: Stand! grupy Sly and the Fam ily Ston e. Zjeżdżając w dół karbow an ą piasz‐ czystą drogą i wzniecając tum an y kurzu, śpiew am y na całe gardło, po czym ham uję w samą porę. Dzisiejsze miejsce do nurkow an ia to skalisty fiord z plaż ą pełn ą okrągłych kam yczków. Kil‐ ka met rów od brzegu podz iemn y strum ień tworzy podw odn e źródło słodkiej wody na piaszczy‐ stym podłoż u. Grube łodygi wodorostów kołyszą się w woln ym rytm ie fal. Gdy chłopcy dają mi znak, że woda jest w porządku, ruszam pieszo wąską ścieżką pod górę i wracam poszarpan ym skrajem klif u Côte Sauv age ku Donn ant. Biorę ze sobą płet wy, na wypadek, gdyby była fala, ale jedn o spojrzen ie na Mindy i reszt ę, unoszących się len iw ie na deskach, wystarcza, żebym wolał zostać sam, ale suchy. Wracając znów ścieżką nad zat oczkę, czuję, że słońce przybliż a się i wydziela pot ężn e fale ciepła nad wrzosow iskiem. Gąbczaste kępki mchu pod moimi stopam i wypuszczają maleńkie czerw on e, niebieskie i białe kwiat uszki, a kolcolist błyska żółt o. Naw et kolce skrzą się zachęca‐ jąco. Kiedy docieram na wznoszący się nad fiordem klif, chłopcy znajdują się dokładn ie pode mną i pływ ają pow oli jakieś sto met rów od kam ien istej plaż y. Nurkują głęboko i wyn urzają się na pow ierzchn ię, tryskając wodą z fajek do nurkow an ia. Idę na dół i sadow ię się na płaskiej skaln ej półce, która jest w miarę wygodn a, kładę się na ręczn iku i otwieram gaz et ę. Co kilka min ut dobiega mnie krzyk, Rory i Devo obm yślają strat e‐ gie, jak wyw abić swoje ofiary na otwart e wody. Ucin am sobie drzemkę. Gdy znów otwieram oczy, widzę tłustą żółt aw oz ielon ą rybę nabit ą na kuszę, którą mierzy we mnie szczękający zę‐ bam i stwór w szklan ej masce i o sin ych wargach. Ryba i chłopiec wyglądają uderzająco podob‐ nie. • Na raz ie nurkow an ie na fiordzie zaowocow ało pojedynczą vieille, wargaczem o miękkim mięsie bez specjaln ego smaku. Trzeba uzupełn ić go jeszcze jedn ą rybą, więc wskaz an a będzie wiz yt a w Sauz on, najbliższym mieście. Będę musiał tłoczyć się w tłum ie na nabrzeż u, kiedy przypłyn ie łódź. Ta perspekt yw a spraw ia, że delekt uję się lekt urą „Herald Tribun e”, wyciskając do ostatn iej kropli wszystkie nieprzydatn e inf orm acje z dwudziestu dwóch stron gaz et y. Tabele fin ansow e, wiadom ości o europejskiej piłce nożn ej, włoskiej polit yce – jeśli piszą o tym po angielsku, prze‐ czyt am wszystko. Wreszcie chłopcy są zmęczen i, ściągają kombin ez on y piankow e i kładą się na gorących ska‐ łach. Pot em ładujem y sprzęt do sam ochodu i jedziem y piaszczystą drogą, podskakując na kole‐ inach wielkości małych kan ion ów. Podjeżdżam z pow rot em pod stary wał obronn y i schodzim y
po skałach, gdzie zastajem y Mindy zmarz n ięt ą i got ow ą do pow rot u. Herbat a z term osu i kromka chleba z serem staw iają ją na nogi. Postan aw ia wrócić do wioski piechot ą przez dolin ę, żeby się rozgrzać i nacieszyć spokojem w domu. Chłopcy dołączają do grom adki inn ych dziecia‐ ków grających w nogę na długim mokrym pasie piasku, poz ostaw ion ym przez odpływ. Zaczyn a się mecz. Min ęła już francuska pora lunchu. W przerwie między piaszczystym i wydmam i, tam gdzie Les Sauveteurs en Mer, rat own icy, ustaw ili drewn ian e schodki pojaw iają się plaż ow icze. Całe ro‐ dzin y niosą składan e krzesła, nam iot y, paraw an y, parasole i dmuchan e łódki. Małe dzieci pła‐ czą, młodzież biega, sypiąc wokół piaskiem. Zaczyn a się stukot niekończących się rozgryw ek paddleballa. Rat own icy przechadzają się tam i z pow rot em po plaż y w jaskraw opom arańczo‐ wych kam iz elkach rat unkow ych i kombin ez on ach firm y Spee do, nosząc pod pachą wodoodpor‐ ne krótkof alówki i płet wy do pływ an ia. Ta elegancja sama w sobie jest uspokajająca. Dla mnie nastał mom ent: teraz albo nigdy, więc chwyt am płet wy i ruszam w stron ę wody, żałując, że Rory, Devo i ja nie zastan ow iliśmy się lepiej, zan im zaw arliśmy nasz pakt, żeby ni‐ gdy nie wkładać kombin ez on ów piankow ych do surf ow an ia bez deski. Temperat ura wody wy‐ nosi szesn aście stopn i! Och, czego się nie robi, żeby zaimpon ow ać dzieciakom i pokaz ać im, co to prawdziw a tęż yz na i wyt rzym ałość… Oczyw iście, chcę równ ież zaimpon ow ać Francuz om. Pokaz ać im, że jesteśmy prawdziw ym i Amerykan am i, Kalif orn ijczykam i, Haw ajczykam i, obdarzon ym i przez stwórcę nadludzkim wy‐ czuciem ocea nu i jądram i, które w lodow at ych temperat urach kurczą się do rozm iarów rodzy‐ nek. Nie mogę zaw ieść mojej druż yn y. Przeszyw a mnie dreszcz, ale zan urzam się w pierwsze sięgające kostek fale i rozpoczyn am heroiczn ą wędrówkę do stref y uderzen iow ej oddalon ej sto met rów od brzegu. Czterdzieści pięć min ut późn iej wyn urzam się i zastaję pół wioski wylegującej się na gorą‐ cym piasku. Ludzie podryw ają się na nogi i całują mnie w policzki (wzdrygając się, jakie są zim‐ ne): Céleste i Henry, psychiat rzy z naszej wioski; Sidon ie i Pierre-Louis, psychiat rzy mieszkający dziesięć wiosek dalej; Yvonn e, żona Le Vicomt e’a; i jeszcze garstka znajom ych z inn ych wiosek albo wręcz z Paryż a. Gwen ed leży na ręczn iku w dyskretn ej odległości trzydziestu met rów – podobn ie jak Mindy woli spokój i ciszę, a mniej zgiełku i zam ieszan ia. Określające ów zgiełk i zam ieszan ie dziw aczn e angielskie słow o rhub arb, które oznacza równ ież rabarbar, nigdy nie straciło zdoln ości wyw oływ an ia we Francji śmiechu. Mecz piłki nożn ej zostaje zakończon y i chłopcy z kilku wiosek układają w kręgu ręczn iki, po czym rzucają się na opakow an ia ciasteczek: Le Pet it Ecolier, Sables Beurre Nant ais i praw ośla‐ zow e pianki w polew ie z czekolady i skórki pom arańczow ej, których naz wę wypow iadam y z niesłabn ącym ent uz jaz mem: „Gooters” 5). Dziewczyny przysuwają bliżej ręczniki, przyłączając się do kręgu. Para starszych nastolatek zapala papierosy, wywołując tym zgorszone spojrzenia dorosłych – nie licząc Sidonie, która zwraca się do jednej z dziewcząt:
5) Słowo to ma w amerykańskim slangu wiele znaczeń, od zwałów tłuszczu na brzuchu przez cipkę po… sraczkę (przyp. tłum.).
– Kopsniesz szluga? May I bum a smoke? – pyta po angielsku z kam ienn ą twarzą. Spogląda na mnie? Bum jest poprawn e, Don? To nie to samo, co ass, dupa, prawda 6)?
6) Po angielsku bum znaczy wyż ebrać, wyłudzić, ale takż e tyłek; ass to dupa w amerykańskim angielskim; w bryt yjskim angielskim ass oznacza osła, dupa nat om iast to arse (przyp. tłum.).
Przyt akuję, ale mąż Céleste, Henry, kiwa palcem. – Nie, bum to dupa, ale tylko dla Anglików. Tak, Don? – Nie, Henry – odpow iadam. – Nie należ y zapom in ać, że dla Anglików, pour les Ang lais dupa to arse. Mąż Sidon ie, Pierre-Louis, uderza się w czoło. – Och, ależ oczyw iście! Słynn a angielska dupa. Dzieciaki czerw ien ią się, starają się nie okaz yw ać szoku, ale są bardzo zmieszan e. Paczka papierosów ląduje z pow rot em w torebce. Punkt dla psychiat rów. Wszyscy chichoczą, wym ien ia‐ jąc dwuz naczn e uwagi i następn a godzin a mija w plaż ow ej wież y Babel: Francuz i usiłują mów ić po angielsku, francuskie nastolatki ćwiczą slang amerykańskich raperów z amerykańskim i chłopcam i, a sam otn y dorosły Amerykan in zwraca się do mężczyzn jako do kobiet, do kobiet jako do mężczyzn, a o sam ym sobie mówi na przem ian w obydwu rodzajach – dla psychiat rów to z pewn ością wiz ja raju. Znów pojaw ia się piłka i chłopcy zaczyn ają rzucać ją do siebie, coraz bardziej przybliż ając się do morza. Na ich znak dźwigam się z ręczn ika i dołączam do nich – ruch, pot rzebujem y więcej ruchu! Biegan ie przyw raca ciepło moim kończyn om. Mija kolejn a godzin a. O czwart ej słońce wciąż jasno świeci i znajduje się wysoko na niebie, ale według francuskich reguł robi się późn o. Ludzie zbierają się i drepczą między wydmam i w stron ę parkingu. Właśnie kiedy zastan aw iam się, co wykombin ow ać na obiad (przegapiłem łódź rybacką w Sauz on), do‐ strzegam Mindy idącą po piasku ze słomkow ym koszem pełn ym salam i, jabłek, bagiet ek, bura‐ ków z sosem win egret i śwież o upieczon ym owaln ym ciastem. – Hmm – mówi Devo, mierząc ciasto wzrokiem. – Czekoladow a piłka futbolow a. Mija kolejn a godzin a. Przy Mindy rozm ow a przechodzi z pow rot em na francuski, zbyt szybka i subt eln a jak dla mnie, więc mogę tylko przyt akiw ać i uśmiechać się. Tłum na plaż y rzedn ie. Tych dwadzieścia albo trzydzieści osób, które poz ostały rozproszon e na pół mili piasku i w skalistych zaułkach, należ ą do specyf iczn ej kat egorii plaż ow iczów: to za‐
kochan i, zbieracze skarbów wyrzucon ych przez morze i kilkoro rdzenn ych mieszkańców wyspy, którzy przyszli popływ ać po pracy. Wielu z nich znam y. Wszyscy jesteśmy wdzięczn i, że o tej porze dyskretn e machn ięcia dłon ią mogą zastąpić zwyczajow e wstaw an ie, podchodzen ie i cało‐ wan ie się w policzki. Głośny gwizd oznacza, że Les Sauveteurs en Mer kończą dyż ur. Prawdziw i królow ie plaż y – wszyscy ich poz draw iają, gdy woln ym krokiem zmierzają do swojej szopy. Henry, Céleste, Sido‐ nie i Pierre-Louis mów ią, że też muszą już iść. Nie przyjm ujem y propoz ycji, by dołączyć do nich na apéritif, a oni nie nalegają, wiedząc z długiego doświadczen ia i z zaskakująco szczerej roz‐ mow y, że przy pewn ych stan ach morza po prostu nie schodzim y z plaż y. Nasza wioska podn osi się jak jeden mąż, wszyscy zbierają ręczn iki i ruszają przez wydmy w stron ę traw iastej dolin y. Wychodząc z plaż y, mijają się z kolejn ą zmian ą: to miejscow i surf e‐ rzy liczący na wieczorn ą falę. Soliści schodzą po klif ach niczym kozy, trzym ając deski pod pachą i już ubran i w piankow e kombin ez on y. Inni wraz z rodzin am i przekraczają piaszczystą gar‐ dziel kan ion u, objuczen i niczym beduińskie karaw an y. Jest siódm a, a więc przebyw am y na dworze od pięciu godzin. Ale dopiero teraz zaczyn a się prawdziw a akcja. Nadchodzi przypływ, porann e falki zam ien iły się we wzburzon e morze z dwiem a wyraźn ym i lin iam i pośrodku, załam an iam i po obu stron ach spow odow an ym i skali‐ stym i wysepkam i obram iającym i plaż ę, a naw et porządn ą płyciz ną, gdzie szaleją dzieci pod okiem opiekun ów. Surf erzy to główn ie mieszkańcy Belle-Île, ale jest też kilku stałych wakacyj‐ nych gości. Rat own icy schodzą i przyłączają się do nas, zdejm ując pom arańczow e kam iz elki. Wszyscy są w wodzie! Dołączam do Rory’ego, Dav ida i Marca, syna Céleste i Henry’ego, tworząc wraz z nimi bry‐ gadę bodysurf erów z odkryt ą piersią. Skaczem y na główkę i kopiem y nogam i w rozpędzon ej pian ie. Osiem min ut późn iej jesteśmy za lin ią grzyw aczy, unosząc się na rozkołysan ym Atlan‐ tyku i spoglądając na klif y oraz złociste piaszczyste wydmy lśniące w wieczorn ym słońcu. Go‐ dzin ę późn iej nadal tam jesteśmy, plus min us kilku przyjaciół, którzy przyszli lub poszli, i szale‐ jem y na falach. Słońce pow oli zachodzi, ale mógłbym przysiąc, że woda jest teraz cieplejsza. To z pow odu fal oczyw iście – nasze maszyn own ie są zasilan e nieustającym przebieran iem nogam i, nurkow a‐ niem, machan iem rękam i, a co najw ażn iejsze przypływ em adren alin y przy zjeżdżan iu ze stro‐ mego czoła fali, pluskan iu się we wgłębien iu zielon ej morskiej rampy oraz pokon yw an iu kolej‐ nych odcinków, mijając przyjaciół pływ ających obok i słysząc ich pełn e uznan ia gwizdy. Wspin am się na grzbiet wielkiej fali, gdy zaczyn a się przew racać, zsuw am się z niej na pier‐ si i kieruję w sam środek wodn ej tuby. W środku przez chwilę pan uje sycząca cisza, po czym ścian y wody implodują. Załam ujące się fale wciągają mnie w podw odn y świat, który przechodzi od jasności do ciemn ości, tocząc mnie i obracając. Moje stopy uderzają o piaszczyste dno na głę‐ bokości przyn ajm niej trzech met rów, a fala przew ala się nade mną w ciszy niczym wodospad! Mocn e przyt rzym an ie na dnie, po czym zostaję gwałt own ie wypuszczon y ze zwojów ocea nu, który mówi: „No dobra, tym raz em cię oszczędzę. Ale nie próbuj tego więcej”.
Daleko na brzegu, na plaż y wśród narastających cien i, widzę maleńkie punkciki ludzi idą‐ cych po piasku. Przybył poobiedn i kont yngent. A my wciąż ociągam y się z wyjściem z wody.
Rozdział drugi
Le Grand Detour (rok zerowy) Nie zaw sze tak było. Prawdę pow iedziawszy, piętn aście lat temu nie wiedzieliśmy, że Belle-Île w ogóle istn ieje. Wtedy jedn ak, po tym, jak nasza wym arzon a podróż do Paryż a okaz ała się niew ypałem, Gwen ed zarzuciła na nas sieć swych czarów. Niczym Kirke w Odys ei uwięz iła nas w królestwie na wyspie. I zan im zorient ow aliśmy się, co się święci, było już za późn o. • Belle-Île ukaz ała się na horyz oncie: niska, ciemn a lin ia brzegow a pod bezksięż ycow ym noc‐ nym niebem i szybko przesuw ającym się szkwałem. Gdy podstarzały, napędzan y siln ikiem wy‐ sokoprężn ym prom unosił się na wzburzon ych falach i opadał gwałt own ie po drugiej stron ie, a ścian y zielon ej wody zalew ały zaryglow an e okna na główn ym pokładzie, Mindy i ja z niepo‐ kojem wyt ęż aliśmy wzrok, usiłując wypat rzeć jasne świat ła, które mogłyby oznaczać hot el, ka‐ wiarn ię na woln ym pow iet rzu, cokolw iek świadczącego o życiu. Ale zdołaliśmy dojrzeć jedyn ie parę znaków naw igacyjn ych na długim kam ienn ym falochron ie, o który fale rozbijały się na białe koronkow e firanki. Było po dziew iąt ej wieczorem w piątkow y wieczór w połow ie mroźn ego styczn ia. Nikt nie miał na nas czekać na nabrzeż u. Gwen ed uprzedziła też, że po sez on ie nie ma żadn ych taksó‐ wek ani aut obusów. Kiedy poprzedn iego dnia zat aszczyliśmy nasze plecaki i spon iew ieran e psychiki na próg domu Gwen ed w Tours, średniow ieczn ego miasta, słyn ącego jako wrot a do dolin y Loa ry i jej zamków, sądziliśmy, że pod jej matczyn ą pieczą spędzim y tam weeke nd na miłych rozm o‐ wach, rozkoszow an iu się boskim jedzen iem i wyśmien it ym win em. Nasz objazd Europy, na który oszczędzaliśmy przez pon ad pięć lat, okaz ał się pasmem nieszczęść: Londyn był koszt ow‐ nym rozczarow an iem, Paryż kat astrof ą, w pan ice polecieliśmy do Aten, a następn ie z pow odu straszliw ego mistralu odw ołan o prom y i zostaliśmy uwięz ien i na greckiej wyspie Sant orin i – na sześć tygodni! Sześć tygodni tkwiliśmy w bielon ej wapn em jaskin i, jedząc fetę i kapustę…
Mieliśmy więc kryz ys. Okaz ało się jedn ak, że Gwen ed jest w środku własnego kryz ysu. Tego wieczoru, gdy przyjechaliśmy, jej nastoletn i syn Dan iel wyrzucił maszyn ę do pisan ia z okna sy‐ pialn i, po czym jej mąż – księgow y z elegancką bródką – wstał nagle od stołu i zszedł do piwn i‐ cy na wina podliczać rachunki z całego tygodnia. Rano Gwen ed po prostu wręczyła nam kartkę ze wskaz ówkam i, jak dot rzeć do jej bret ońskiego wiejskiego domu na wyspie, na której urodził się jej dziadek. Poszliśmy na dworzec kolejow y i niczym zombie wyruszyliśmy nad zimn e atlant yckie wybrzeż e Bret an ii. Rozt argnion a i szorstka Gwen ed nie dała nam mapy wyspy ani naw et sensown ego opisu położ en ia wioski. Na szczęście papierow a podkładka pod talerz z kaf ejki w porcie, gdzie piliśmy ostatn ią kawę przed wejściem na pokład prom u, ujawn iła nam kształt wyspy. Wyglądała jak sola albo flądra leż ąca na boku, a to wyobraż en ie spraw iło tylko, że zgłodn ieliśmy. Słan iając się pod cięż arem plecaków, zeszliśmy z trapu na mokre kam ienn e nabrzeż e. Wykorzystaliśmy podkładkę, pisząc na niej „Donn ant”, naz wę duż ej plaż y, która – jak sądziliśmy – pow inn a znajdow ać się blisko wioski Gwen ed, i ustaw iliśmy się przy szosie z wystaw ion ym i kciukam i. Nieliczn e auta z prom u szybko odjechały. Było wietrzn ie, zimn o, ciemn o. Już mieliśmy dać za wygran ą, gdy nagle jeden z sam ochodów, który już nas min ął, zaw rócił i zat rzym ał się przy nas. Brat i siostra, starsi od naszych rodziców, jechali do rodzinn ego domu. – Donn ant to nasza wioska, ale my was nie znam y – zwrócił się mężczyz na do Mindy. – A znam y tu wszystkich. Dokąd naprawdę zmierz acie? •
Dokąd naprawdę zmierzacie? Dobre pyt an ie. Gdyby Mindy trzym ała się wyt yczon ego dla niej kursu, pewn ie prow adziłaby prakt ykę adw okacką w Hon olulu, a nie włóczyłaby się z wystaw ion ym kciukiem po francuskiej wyspie. A gdybym ja trzym ał się mego przyrodzon ego praw a jako Kalif orn ijczyk w trzecim po‐ kolen iu, równ ież podąż ałbym inną ścieżką – pewn ie miałbym jakąś posadę w gaz ecie, co by mnie w skryt ości ducha nudziło, i zam ęczałbym inn ych przechwałkam i, jak to wolałbym wypra‐ wić się do Meksyku, żeby pić mezcal i śpiew ać z mariachi. Zabawn e, jak Belle-Île wszystko to zmien iła. Ale najpierw trzeba było tam dot rzeć. A za‐ nim to mogło się zdarzyć, Mindy i ja musieliśmy się spot kać, pobrać i wpakow ać w ślepy zaułek, z którego nie widzieliśmy ucieczki. To wszystko tak łat wo nam się udało dzięki decyz ji, że zo‐ stan iem y pisarzam i. Podczas gdy nasze uniw ersyt et y dzieliło od siebie siedemdziesiąt mil, kie‐ dy już wkroczyliśmy na ten pisarski szlak, nie mieliśmy inn ego wyjścia: musieliśmy wylądow ać w Iowa City, gdzie było właściw ie nieunikn ion e, że jako dwoje mieszkańców Zachodu na warszt at ach dla pisarzy wejdziem y do baru, zmierzym y się wzrokiem, wym ien im y obelgi i za‐ kocham y się w sobie.
Byliśmy parą lekkom yśln ych dzieciaków z wiat rem we włosach, którym się wydaw ało, że podbiją świat za pom ocą przen ośnych elekt ryczn ych maszyn do pisan ia, a teraz zaw ieźliśmy nasze prom ienn e uśmiechy i iryt ującą pewn ość siebie z pow rot em w rodzinn e stron y. Pierw ot‐ nie zam ierzaliśmy się pobrać w gmachu sądu okręgow ego w Iowa City, w końcu jedn ak przy‐ staliśmy na prawdziw y haw ajski ślub w Hon olulu. Zat rzym aliśmy się na weeke nd w Long Bea ch, gdzie moi rodzice zarez erw ow ali duży stół w count ry clubie, żeby się nami pochwalić. Jeden z najstarszych przyjaciół naszej rodzin y pod‐ szedł do nas, położ ył ręce na obrusie i obrzucił Mindy przeciągłym spojrzen iem. „No – odez wał się. – Dzięki Bogu nie jest czarn a!”. To był bezpośredn i przyt yk do mnie i mego ojca. Kiedy byłem w szkole średn iej, w duchu walk o praw a obyw at elskie przyprow adziłem czarn oskórego kolegę, Michae la, na grilla do klu‐ bu, który nie uznaw ał dot ychczas int egracji rasow ej. Pot em tata zapropon ow ał ciemn oskórego przyjaciela rodzin y, Billa, na członka klubu. Kandydat ura została odrzucon a, a ojca przez jakiś czas unikan o i nękan o. Ktoś ukradł mu wręcz buty do golf a z szafki, a co gorsza jego firm a prawn icza straciła klient ów. Podobn ie trakt ow an o mamę, gdy jako przew odn icząca kom isji szkoln ej narzuciła dow óz dzieci do szkoły aut obusem w całym okręgu w ram ach równ ow aż en ia stat ystyk rasow ych w szkołach średn ich. Przez chwilę byłem zbyt osłupiały, żeby zarea gow ać na tę uwagę na tem at Mindy. Pot em wstałem i zacząłem wym achiw ać pięścią (teraz nie bardzo już pam ięt am, jak to się robi), ale na szczęście moi krewn i nas rozdzielili. Odw róciłem się do Mindy, która wyglądała na wstrząśnię‐ tą. „Wit aj w Long Bea ch, skarbie”. W Hon olulu przyjęt o nas znaczn ie serdeczn iej. Na przyjęciu w The Willows kolejn i goście podn osili się z miejsc, żeby wykon ać na naszą cześć improw iz ow an y tan iec hula przy muz yce Irmgard Aluli Trio. To była duża i piękn a chaotyczn a imprez a – Korea ńczycy, Haw ajczycy, biali Angloa merykan ie, Japończycy, surf erzy, hipisi i szef policji Hon olulu – a pot em spędziliśmy reszt ę lata, pisząc, surf ując i grillując z rodzin ą na Diam ond Head. Jedn ak i tam były napięcia. Matka Mindy to filigran ow a korea ńska piękn ość, zan urzon a w pikantn ym paprykow ym sosie gojujang, wychow an e na plant acji anan asów niegdysiejsze cu‐ down e dziecko, gen iusz pian istyczn y i seryjn a małż onka nieodpow iedn ich mężczyzn. W miarę jak zbliż ał się nasz wyjazd, zaczęła szemrać i chodzić za Mindy po domu. Kilkakrotn ie rozm ow y przy kolacji koncent row ały się na jej sam ej lub jej syn ów żart obliw ych opow ieściach o „wcirach, jakie daw ała mama” – a najgorzej zaw sze obryw ała Mindy. Gdy zapyt ałem o to późn iej, usły‐ szałem, że „mama taka już jest”. No cóż, mnie tam moja teściow a wyglądała na pow ażn y przypadek dokt ora Jekylla i pana Hyde’a. Zaczęliśmy wychodzić z domu na całe dnie, a w nocy barykadow ać się w naszym poko‐ ju. Ostatn iego wieczoru przyszła do nas o półn ocy, waliła w drzwi i krzyczała, żebym ją wpuścił, bo musi rozpraw ić się z Mindy i „tą jej śmierdzącą miną” raz na zaw sze. Głos miała lodow at y i naprawdę przeraż ający. Wróciła z kluczem i otworzyła drzwi, ale zasłon iłem własnym ciałem
moją nowo poślubion ą małż onkę. Chęć czyn ien ia przem ocy biła od niej niczym jakieś egz o‐ tyczn e perf um y. Uciekliśmy następn ego dnia, dot arliśmy do domu późn o i spaliśmy spokojn ie, bezpieczn i i pełn i wdzięczn ości, w mojej dziecięcej sypialn i. Rano zeszliśmy na śniadan ie zbyt późn o, żeby je zjeść z rodzin ą, bo trochę się poprzyt ulaliśmy. Na długim stole w jadaln i leż ał nowy obrus, stały kwiat y i ładn e włoskie talerze ze śwież ym melon em. Niosłem właśnie Mindy kawę z kuchn i, gdzie pocałow ałem mamę na dzień dobry, gdy spostrzegłem, że jeden z dom ow ych kot ów liże melon a Mindy. „Hej! Zmykaj!” – krzykn ąłem i zepchnąłem zwierzaka ze stołu. Trzy min ut y późn iej byliśmy już zapakow an i i wyjeżdżaliśmy, wyrzucen i przez moją fili‐ gran ow ą rudow łosą piękn ą matkę, grającą na fort epian ie, kształcon ą na elit arn ym uniw ersy‐ tecie córkę plant at orów baw ełn y z Południa, której arystokrat yczn e man iery zaw sze wydaw ały mi się równ ie napuszon e jak wata cukrow a. Mama nie biła nas, gdy dorastaliśmy, tak jak Dolly Mindy, ale poraż ający słown y wybuch, jaki wym ierzyła w nas, kiedy uciekaliśmy z domu tamt e‐ go dnia, przerastał wszystko, czego kiedykolw iek i gdziekolw iek doświadczyłem. A to wszystko z pow odu kulki białego puchu imien iem Skarbulek. Co się takiego stało, że w ciągu niecałych dwudziestu czterech godzin obie nasze matki nie‐ zależn ie od siebie osiągnęły tę samą temperat urę wrzen ia? W przypadku Dolly możn a było po‐ dejrzew ać rozż alen ie, że jej jedyn a córka wreszcie wyrwała się z domu, by żyć takim życiem, jakiego chciała, zam iast zostać i wspierać rodzicielkę. Dolly takż e zakończyła swoją edukację muz yczn ą w Iowa, a naw et była woln ym słuchaczem na zajęciach w ram ach warszt at ów dla pi‐ sarzy. Ale nigdy nic nie zrobiła ze swoim wykształcen iem i żyła na koszt rodziców oraz z ali‐ ment ów na dziecko. A teraz, według jej prym it ywn ych fin ansow ych kalkulacji, nasze małż eń‐ stwo stan ow iło zagroż en ie dla jej główn ego źródła przyszłych dochodów, czyli przypuszczaln ie bit ej-aż-stan ie-się-miękka-jak-glin a Mindy, którą ja byłem zdet erm in ow an y wyrwać z jej szpon ów na zaw sze. W przypadku mojej mamy pewn e sympt om y równ ież pojaw iały się od lat. Nie była urodzo‐ nym polit ykiem, jak tego wym agała jej praca, ani nie zachow yw ała się nat uraln ie i swobodn ie poza ścisłym kręgiem rodzin y. Wzięcie na siebie roli figurantki w walce o praw a obyw at elskie w mieście i w szkole, którym i targały zam ieszki, stan ow iło oczyw iście nie lada wyczyn. Ale była to równ ież deklaracja niepodległości wobec jej własnej filigran ow ej, ognistej, południow ej, gra‐ jącej na fort epian ie matki. Jak przekon uje się o tym większość z nas, nie sposób całkiem się wyrwać z matczyn ego uścisku. Myślę, że nie docen iała takż e – albo w ogóle nie chciała przyjąć do wiadom ości – neurot yczn ego napięcia wyn ikającego z jej pochodzen ia z południow ej rodzi‐ ny, w której w jej wychow an iu pom agały czarn e służ ące, a późn iej z życia tow arzyskiego sku‐ pion ego wokół count ry clubu nieprzyjm ującego ani czarn ych, ani Żydów. Kiedy mama się po‐ staw iła – w dniu, gdy klub poprosił ją o wyprow adzen ie żydowskiej przyjaciółki z lunchu dla ko‐ mit et u rodzicielskiego – prawdopodobn ie nie zdaw ała sobie spraw y, że będzie musiała robić to raz po raz przez reszt ę życia. Gdy poparła szkoln e aut obusy, naraz iła siebie i nas na pon ad piętn aście lat obscen iczn ych telef on ów i gróźb śmierci, pot rakt ow an ych na tyle pow ażn ie, że
otrzym aliśmy ochron ę policyjn ą. Jestem dumn y z mamy: nigdy się nie wycof ała. Ale gdy czwórka jej dzieci wyjechała na studia, myślę, że przen iosła trochę za dużo uczuć na koty. Te‐ raz, gdy walka o praw a obyw at elskie należ ała szczęśliw ie do przeszłości, nie mogła się doczekać emeryt ury i życia spędzan ego na grze w golf a i brydża. A tu ja naraz iłem na szwank jej poz y‐ cję tow arzyską, groż ąc, że dam w mordę starem u rasiście, a do tego strąciłem ze stołu jej uko‐ chan ego Skarbulka. Wyjechaliśmy więc z Mindy. Dobrze jest być młodym, utalent ow an ym i rat ow ać się uciecz‐ ką, ale przydałby się jeszcze jakiś plan. My go nie mieliśmy. W rez ult acie parę lat po ślubie zna‐ leźliśmy się w Ivy Town e, w liczącym czterysta lokali kompleksie mieszkaln ym w bydlęcym miasteczku z jedn ym i świat łam i uliczn ym i w Kalif orn ijskiej Dolin ie Cent raln ej. Podczas gdy Mindy studiow ała na wydziale praw a, ja wiodłem życie tymczasow ego pom ocn ika biurow ego, wędrując po różn ych specjalistyczn ych biurach charakt erystyczn ych dla uniw ersyt et u roln iczego, z których najbardziej pam iętn y był Wydział Wiedzy o Mięsie. Min ęły długie dwa lata, zan im podłapałem posadę dzienn ikarza sport ow ego w lokaln ej gaz ecie „Woodland-Dav is Daily Dem o‐ crat” (nakład dwan aście tysięcy egz emplarzy). Pewn ego ranka, w kolejn y deszczow y zim ow y dzień, podn ieśliśmy głow y znad owsianki i roz ejrzeliśmy się dookoła. „To nie jest mój piękn y dom. To nie jest moje piękn e życie. I człow iek zadaje sobie pyt a‐ nie…”. Mówi się, że Amerykan ie mają jedn ą odpow iedź na wszystkie życiow e problem y, a mian o‐ wicie – przeprow adzkę. W naszym przypadku postan ow iliśmy pójść na całość i wrócić do na‐ szych pierwszych narzeczeńskich marzeń. Mindy, będąc na studiach prawn iczych, dostała sty‐ pendium lit erackie i bardzo chciała zrobić jeszcze jedn o podejście do pisarskiego życia. Gdy tylko skończy studia i zda kończący aplikację egz am in, wykon am y naprawdę śmiały ruch i przepro‐ wadzim y się do Now ego Jorku. Tam wciśniem y nasze pow ieści pierwszem u agent ow i, który nie zat rzaśnie nam drzwi przed nosem. A pot em ruszym y w dalszą drogę, do Paryż a bez bilet u po‐ wrotn ego. Chociaż fin ansow aliśmy tę wypraw ę z pien iędzy, które dostaliśmy po ślubie na chińską por‐ celan ę, a nie francuską eskapadę, cieszyłem się na myśl, że wyn ajm iem y w Paryż u przyt uln e mieszkanko i będziem y pisać przy sąsiedn ich kaw iarn ian ych stolikach z marm urow ym blat em na bulw arze St. Germ ain. Dobrze będzie strząsnąć z siebie pestycydow y osad z farm pom ido‐ rów, otaczających Ivy Town, poczuć, jak to jest wędrow ać, myśleć i spacerow ać raz em w obcym miejscu, a na gran icy poddać kont roli nasze bagaż e i nasze amerykańskie troski. Właśnie skoń‐ czyłem dwadzieścia siedem lat i byłem w stan ie przedw czesnego wypalen ia trwającą szesn a‐ ście godzin dzienn ie przez sześć dni w tygodniu harówką jedyn ego dzienn ikarza sport ow ego w gaz ecie. Obsługiw ałem całą skalę od ośmiolatków z Małej Ligi aż po osiemdziesięcioośmiolet‐ niego gracza w kręgle, który właśnie zaliczył swoje pierwsze zbicie. („Czas do stracen ia” – tak zat yt ułow ałem art ykuł o tym ostatn im, co z jakiegoś pow odu nasz wydawca uznał za obraźli‐ we).
Nasze rodzin y miały oczyw iście inne zdan ie. Usłyszeliśmy, że nam odbiło, gorzej – że całe życie będziem y żebrakam i – takim właśnie proroct wem obrzuciła nas Dolly, kiedy pow iadom ili‐ śmy ją o naszym wyjeździe. Ale nie musieliśmy przed nikim się tłum aczyć: to były nasze pie‐ niądze i nasze życie. Fakt, że znajdow aliśmy się w epicent rum miażdżącej recesji w pewn ym sensie okaz ał się pom ocn y. Nikt nie chciał zat rudn ić śwież o upieczon ych prawn iczek ani dzien‐ nikarzy sport ow ych z małego miasteczka, zwłaszcza takich, którzy woleliby pisać długie lirycz‐ ne pow ieści, jak Mindy, czy też luźn e, rozciągnięt e pow ieścidła, jak ja. I gdybyśmy naprawdę oddali nasze cenn e maszyn opisy w ręce agent ów, może pewn ego piękn ego poranka obudzili‐ byśmy się w Paryż u i odkryli, że jesteśmy wielkim i sław am i emigracji, jak Fitz gerald, Hem in‐ gway i Mailer. Późn iej próbow aliśmy racjon aliz ow ać naszego pecha, stwierdzając, że po tym, jak Mindy zdała egz am in kończący aplikację, bujaliśmy trochę w obłokach. Nat ychm iast za‐ mknęliśmy nasze kalif orn ijskie życie, oddając wszystko do magaz yn u albo zaw oż ąc do moich rodziców, a pot em zaszyliśmy się w górskiej chatce, żeby dokończyć nasze książki. Tak napraw‐ dę nie było pośpiechu, ale z jakiegoś pow odu uparliśmy się przy term in ie, który sami sobie na‐ rzuciliśmy, żeby we wrześniu móc jechać do Europy. Śpiesząc się ze skończen iem właśnie tego, od czego uzależn ialiśmy naszą przyszłość – czyli książ ek – spraw iliśmy jedyn ie, że owa wym a‐ rzon a przyszłość stała się mniej prawdopodobn a. Tymczasem, zam iast wyruszyć lat em, nasze spóźn ien ie oznaczało, że przem ierzym y Atlant yk w obliczu wczesnej i ostrej zimy. Ale i tak się zdecydow aliśmy. Pierwszy rozdział tego, co miało być rokiem spędzon ym w Paryż u, rozpoczął się w uroczym mieszkanku przy rue Mouff et ard, pittores que et vivant, malown iczej i żyw ej, wciśnięt ym od góry i od dołu pom iędzy głuchych i wściekłych emeryt ów, którzy tupali drewn iakam i, puszczali na cały regulat or radio od rana do nocy i wieszali na ścian ach kult ow e plakietki Waff en SS. Uciekł‐ szy przed tą społeczn ością emeryt ow an ych naz istowskich kolaborant ów – skórzan e szort y po‐ winn y były dać nam do myślen ia – ledw ie zdąż yliśmy się wprow adzić do drugiego mieszkanka, gdy jego okna i świet lik w dachu zostały zasłon ięt e impregnow an ym brez ent em i robotn icy za‐ częli ciąć cienką blachę elekt ryczn ym i piłam i i zaglądać do naszej sypialn i codzienn ie o szóstej rano, żeby zobaczyć, czy dobrze się baw im y. Rozpoczyn ał się właśnie plan ow an y na rok rem ont budynku, o którym nasz gospodarz za‐ pom niał nas poinf orm ow ać. Mrok, deszcz, śnieg, pisk elekt ryczn ych pił i stukot nit own ic: to nie był Paryż naszych marzeń. Kolejn e druz goczące odkrycie – przyjechaliśmy o sześćdziesiąt lat za późn o, żeby poz nać Gert rudę Stein! – pogarszał jeszcze fakt, że co chwila wpadaliśmy na bandy Amerykan ów o takich sam ych udręczon ych spojrzen iach. Gdybym miał wskaz ać jeden szczegół, który przekłuł mój mały balon ik pewn ości siebie – przekon an ie, że robim y coś orygin aln ego – byłaby to liczba przebyw ających na emigracji Ame‐ rykan ów, którzy sprow adzali z ojczyz ny papier toa let ow y. Moż ecie mi wierzyć, nic nie zet rze waszych marzeń w drobn y mak tak skut eczn ie jak kolacja w tow arzystwie rodaków w szesn a‐ stej dzieln icy, podczas której pan domu bierze was na bok i propon uje dobrą cenę za sześciorol‐ kow e opakow an ie papieru toa let ow ego Charm in.
Pewn ego zimn ego i ciemn ego grudniow ego dnia pękliśmy i uciekliśmy z Paryż a. Następ‐ nym przystankiem była Sof ia, gdzie przyw it ała nas zam ieć śnieżn a, pot em Aten y, gdzie ściga‐ ła nas ta sama śnież yca, więc udaliśmy się dalej na Kret ę, a w końcu na Sant orin i. Zan im znów dopadły nas grad, śnieg i wichura, zdąż yliśmy wyn ająć jaskin ię zaw ieszon ą na skraju trzystu‐ met row ego klif u nad dym iącą wulkan iczn ą kalderą. Jaskin ia była chłodn a, ale miła, otynkow a‐ na od wew nątrz, a od zew nątrz bielon a wapn em. Zbiorn ik na deszczówkę na dachu dostarczał wody do kran u i pryszn ica. Chociaż dow iedzieliśmy się tego dopiero późn iej, wioska opustoszała po straszliw ym trzęsie‐ niu ziem i przed trzydziestu laty – jak znalazł dla pary pisarzy zwiew ającej przed wścibskim i i kryt yczn ym i rodzin am i, jak równ ież obrócon ym i wstydliw ie wniw ecz marzen iam i. Gdyby na‐ sza mieszkaln a półka skaln a wpadła do morza którejś burzow ej nocy, zabierając nas ze sobą, nikt by się o tym nie dow iedział. Bez względu na to, co pisaliśmy w naszej jaskin i, dzień po dniu, mieliśmy pow ażn ą konku‐ rencję ze stron y widoku z loży na tlący się wulkan, który spraw iał, że mimo najgorszej od dwu‐ dziestu lat pogody w Europie, siedzieliśmy z nosam i przyciśnięt ym i do szyby. Żeby nie trząść się z zimn a, owijaliśmy się we wszystkie ubran ia i co pół godzin y piliśmy kawę rozpuszczaln ą. Żyw iliśmy się kapustą, fetą, jogurt em, sardynkam i w puszce i okrągłym i bochenkam i chleba. Mieliśmy jedn ą jedyn ą książkę, Uliss es a, którego pocięliśmy na części do czyt an ia, ręczn ą maszyn ę do pisan ia, którą się dzieliliśmy, i ryzę papieru. Kiedy chodziliśmy na długie wycieczki wzdłuż wybrzeż a, z wyrw i szczelin, strzaskan ych po trzęsien iu ziem i stoków łypały na nas szkielet y, którym zniszczon o sarkof agi. W dwóch zadym ion ych kaf ejkach na wyspie zam aw iali‐ śmy na zmian ę góry makaron u albo stosy smaż on ych styn ek podaw an ych w zat łuszczon ym brąz ow ym papierze. Musieliśmy przyz nać, że był to kiepski mom ent w naszym życiu. Nasze marzen ia okaz ały się śmiechu wart e. Nasze pow ieści odrzucon o. Nie mieliśmy pojęcia, co dalej robić. Myśl o po‐ wrocie do domu wydaw ała się wstrętn a. Praw ie ze sobą nie rozm aw ialiśmy. Pam ięt am najgor‐ szą dla mnie chwilę. Rozpaczliw ie pragnąc dot rzeć jakoś do Mindy, znaleźć coś, co mogłoby ją zainspirow ać, zainspirow ać nas, rozłoż yłem mapy turystyczn e na zimn ej podłodze i czyt ałem na głos naz wy wysp rozrzucon ych po całym Morzu Egejskim, Jońskim, Adriat yku. Nic, nic… Mindy milczała zaw zięcie. „Moglibyśmy wrócić do Aten… – Zaw iesiłem głos, widząc jej minę. – Słyszałem, że na Rodos jest miło. Ale to bardzo blisko Turcji, więc chyba nie chcem y tam jechać”. – A ty chcesz? – naskoczyła na mnie. – Nie. – Więc czego chcesz? – Chcę, żebyś była szczęśliw a, po pierwsze. – Dlaczego ja jestem taka ważn a? A ty? – Myślę, że byłbym szczęśliw y, gdybym wiedział, że ty jesteś. Wbiła we mnie wzrok. – Nie mogę uwierzyć, że w ogóle to pow iedziałeś.
Pow lekliśmy się do tej sam ej starej kaf ejki. Na lunch jedliśmy makaron, więc na kolację będą małe smaż on e rybki. A przecież te małe rybki były cholern ie smaczn e. Naz yw ały się meri‐ des. Jadło się je palcam i, jak popcorn. W jaskin i na górze mieszkali nasi jedyn i sąsiedzi, którzy mów ili trochę po angielsku, włą‐ czając w to codzienn e poz drow ien ie: „Dzień dobry, Ameryko!” wykrzykiw an e nam do kom in a. Podobn ie jak my byli zbiegłym i art ystam i: Raili eteryczn ą starszą fińską malarką, a Michele – szwajcarskim rzeźbiarzem uchylającym się od służby wojskow ej (paradoksaln ie w neut raln ej Szwajcarii jest to bardzo pow ażn e przestępstwo). Mieliśmy takż e władczego młodego gospoda‐ rza imien iem Yann i, swego rodzaju oszusta, który wyn ajm uje niczego niepodejrzew ającym tu‐ rystom jaskin ie niez datn e do zam ieszkan ia po trzęsien iu ziem i. Mów ił trochę po angielsku i przyn iósł nam komplet białych jak kość żłobion ych filiż an ek ze spodeczkam i, w których mieli‐ śmy podaw ać popołudniow ą Nescaf é jemu i jego przyjaciołom. Yann i wypyt yw ał nas takż e co‐ dzienn ie o nasze „now oczesne” małż eństwo: „Upraw iacie seks? W Grecji mężczyz na upraw ia seks z żoną tylko raz, w noc poślubn ą. Pot em nie ma seksu”. „Upraw ialiście dziś seks?”. „Ile razy upraw ialiście dziś seks?”. „Niemka upraw ia seks z mężczyz ną, a jej mąż nie dba o to. A twój mąż?”. Doszedłem do wniosku, że musiało być oczyw iste, iż nie upraw iam y seksu. Byliśmy zbyt zmarz n ięci i przygnębien i. Musiał obserw ow ać to każdej zimy. Owszem, uznałem, każdej zimy Yann i doskon alił swoją gadkę i tak długo grał na nerw ach nowo pojm an ej pary, aż pękn ie. I na ogół pękały, rozpadały się, tak jak to ukaz ują różn e opow iadan ia i zagran iczn e film y – żona szła do owłosion ego, pełn ego wigoru, zion ącego czosnkiem gospodarza-prostaka, który w tej pon urej okolicy uosabia życie, a mąż zabierał swoją zran ion ą dumę i upokorzon ą męskość do taw ern y, żeby pić ouzo. Takie oto przypadło nam tow arzystwo. Zam iast Hem ingwaya, Stein i Fitz geralda wym ie‐ niających bon moty w Café Les Deux Magots mieliśmy Yann iego i jego przyjaciół, jego ojca i mat‐ kę, w których salon ie musieliśmy składać niedzieln e popołudniow e wiz yt y – w ram ach rew anż u za poż yczen ie nam cenn ego (jak się okaz ało) ślubn ego serw isu do kawy. My z kolei podejm o‐ waliśmy nocą zwariow an ą parę podstarzałych angielskich emigrant ów, którzy zarzucali sobie na ram ion a plastikow ą amf orę z nektari i mów ili pijackim i zagadkam i. Przyjechali, żeby zoba‐ czyć śwież o odkopan e ruiny w Akrot iri, i zostali tak długo, aż sami obrócili się w ruinę. My nie zat rzym aliśmy się tam na aż tak długo. I nie pękliśmy. Nasłuchaliśmy się dość piose‐ nek Joni Mitchell, żeby rozpoz nać zagroż en ie. W końcu otrząsnęliśmy się z naszych zmar‐ twień i wyszliśmy z tego doświadczen ia ze śwież ym i głow am i i cuchn ącym i lan olin ą swet ram i z szorstkiej wełn y. Znów zaczęliśmy chodzić na spacery w deszczu i gradzie, zaglądając do mi‐ nojskich grobów i praw osławn ych kapliczek ze lśniącego marm uru wet knięt ych w wąskie gór‐ skie koleiny. Słuchaliśmy naw et ze współczuciem, kiedy Yann i opłakiw ał swoją utracon ą miłość, Niemkę, która przyjechała na lato, a pot em ani razu naw et nie napisała. A w rozm ow ach usiło‐ waliśmy określić miejsca, które kojarzyły nam się z najbardziej transcendentn ym i chwilam i naszego życia, żeby stwierdzić, gdzie naprawdę chcem y się znaleźć. Wyglądało na to, że to albo
małe wioski, albo ukryt e zakątki większych miast, począwszy od Tonggs, raju dla surf erów, gdzie Mindy dorastała w Hon olulu, Idyllw ild, górskiej chatki mojej rodzin y w Kalif orn ii, aż po kret eńskie osady, które mijaliśmy w drodze na Sant orin i: Agios Nikolaos, Kritsia, Lato. W tej maleńkiej wiosce Imerov igli, liczącej czworo mieszkańców, gdzie sięgnęliśmy dna, zaczęliśmy takż e staw ać na nogi. Sądziliśmy, że będzie to ostatn i przystan ek naszej europejskiej wypra‐ wy, ale ten miesiąc w bielon ej wapn em jaskin i był tak naprawdę początkiem. Kret a i Sant orin i czegoś nas nauczyły: lubiliśmy wyspy. Lubiliśmy ludzi, których przyciągały, i lubiliśmy ich rodow it ych mieszkańców. Oraz izolację. Nie przeszkadzały nam sztorm y i suro‐ we warunki, jeśli byliśmy na sam ym skraju. To w Paryż u kompletn ie się rozsypaliśmy. Wyglą‐ dało na to, że cyw iliz acja nam nie służ y. Może tak jak zagubion a now oczesna para z film u ka‐ tastrof iczn ego klasy B musieliśmy stan ąć nad przepaścią wychodzącą na wulkan, żeby się otrząsnąć. W Boże Narodzen ie szliśmy przez ryn ek Thiry, miasteczka położ on ego w cent rum wyspy, gdy jakiś mężczyz na wybiegł z gmachu poczt y. „Telef on do państwa!” – pokaz yw ał na migi i krzyczał. Niesam ow it e, ale dziadek Mindy z Hon olulu, Pee paw, przez kilka godzin czekał na lin ii, płacąc za międzyn arodow e połączen ie, na wypadek gdyby jego ulubion a wnuczka akurat przechodziła obok. A miał ważn e wieści. Mindy zdała egz am in kończący aplikację: była praw‐ niczką i mogła otworzyć własną prakt ykę. Gdy wszystko przegadaliśmy, Mindy zadzwon iła do pani prof esor, u której zostaw iliśmy na strychu nam iot i sprzęt kempingow y, żeby umów ić się na odebran ie naszych rzeczy w drodze pow rotn ej. Bo wracaliśmy do domu. Przeż yliśmy naszą przygodę. Sen się skończył. I, wiecie, właściw ie poczuliśmy ulgę, że wreszcie się obudziliśmy. • Pani prof esor mieszkała w Tours, gdzie Mindy spędziła rok jako studentka Uniw ersyt et u Stan‐ forda. Jak wielu z nas, którzy chcą zostać pisarzam i, Mindy trochę szalała na studiach. My, mło‐ dzież z Zachodu, lubiliśmy ręczn ie skręcan e papierosy albo przyn ajm niej bez filt ra, a whisky czystą. Mieliśmy zdecydow an e poglądy: pot raf iliśmy wykłócać się o wyższość pisan ia ręczn ie nad pisan iem na maszyn ie! Pijan i resztkam i lat sześćdziesiąt ych pot raf iliśmy takż e w bardziej szalon e noce kołysać się w upojen iu w obskurn ych salach koncert ow ych, takich jak Fillm ore i Wint erland, słuchając The Grat ef ul Dead, Jeff erson Airplan e i Quicksilver Messenger Service. Oczyw iście w głębi duszy byliśmy dobrym i, grzeczn ym i dzieciakam i z wykształcon ych mieszczańskich rodzin, niem niej jedn ak w tamt ym roku w Tours Mindy obracała się w środow i‐ sku znaczn ie od siebie starszych i bardziej wyt worn ych osób, usiłujących opan ow ać reguły fran‐ cuskiego życia i jęz yka, wykładan e przez budzącą respekt Madam e Gue del. Gdy Mindy podjęła wyz wan ie, Madam e G przekon ała się do niej, a po zakończen iu sem e‐ stru zaprosiła ją, żeby została dłuż ej i doświadczyła życia w prawdziw ym francuskim domu ze wspan iałą atm osf erą słodkiej cyw iliz acji, sztywn ym i zasadam i, ustalon ym i poram i, form aln o‐
ścią męża o szpiczastej bródce, który zasiadał u szczyt u stołu, zarządzał piwn icą na wina, a w środy i sobot y śpiew ał w średniow ieczn ym chórze, groźn ym napięciem niczym z Truff aut a bijącym od jej nastoletn iego syna Dan iela marzącego o karierze pisarskiej, no i z samą Gwe‐ ned, z którą teraz mów iły sobie po imien iu i która na progu swego domu zam ien iała się z pani prof esor w symbol żeńskiej Francji, strażn iczkę dom ow ego ogniska oraz kapłankę kuchn i, do‐ brych man ier, kult ury, a zwłaszcza rozm ow y. Możn a pow iedzieć, że Gwen ed opan ow ała chaos, jaki poz ostaw iła po sobie Dolly, i dała Mindy matkę, która zachow yw ała się jak matka, mogła wiele ją nauczyć, a przy tym miała cierpliw ość i stan owczość, by tego dokon ać, matkę zdoln ą odw ołać się do lepszego wcielen ia Mindy – które byłoby n’est-ce pas?, francuskim wcielen iem – i nigdy, przen igdy nie podn iosłaby na nią ręki. No więc zostało to pow iedzian e. Dzwon iąc z budki telef on iczn ej w Thirze, Mindy wybuchn ęła płaczem, gdy usłyszała głos swojej nauczycielki. „Wydajesz się zmęczon a, Mindy – pow iedziała Gwen ed po chwili takt ow‐ nego milczen ia. – Myślę, że po pow rocie pow inn iście pojechać do mojego domu na wyspie, żeby odpocząć i dojść do siebie”. „Mój dom na wyspie”. A gdzie to jest? – spyt ała Mindy, pociągając nosem. Bo na pewn o nie na Haw ajach, gdzie matka pewn ie rzucałaby w nią zastaw ą stołow ą. Na Belle-Île, skąd pochodził dziadek Gwen ed. W Kerbordardoué, gdzie Gwen ed kupiła stary wiejski dom i pow oli, stopn iow o, zgrom adziła ka‐ wałki ziem i i budynki gospodarcze, żeby stworzyć sobie schron ien ie. Teraz to mógł być nasz azyl. Musieliśmy popat rzeć na mapę, żeby w ogóle znaleźć Bret an ię, a pot em Zat okę Biskajską. Sama wyspa nie została uznan a za wystarczająco dużą, żeby ją zaz naczyć – była to pewn ie jedn a z kropek rozrzucon ych na głębokim błękitn ym morzu. Ale przyjrzeliśmy się okolicy i usi‐ łow aliśmy mniej więcej określić jej położ en ie na podstaw ie posiadan ej wiedzy. Wreszcie popa‐ trzyliśmy na siebie i zadaliśmy sobie pyt an ie: dlaczego po miesiącu spędzon ym na tak odludn ej wyspie jak Sant orin i mielibyśmy od razu wyruszać na inną wyspę, niem al równ ie odludn ą, do wioski, która wydaw ała się tak odizolow an a od świat a jak Imerov igli, w dodatku w środku zimy? Dlaczego po prostu nie spakow ać plecaków i nie wrócić do domu? „Więc czego chcesz?” – spyt ała Mindy w chwili naszego najgorszego kryz ysu na Sant orin i. Poz orn ie nic się nie zmien iło. Żadn e z nas nie pot raf iło odpow iedzieć na to pyt an ie. Ale i tak się zgodziliśmy. Zupełn ie, jakbyśmy musieli przem ierzyć cały świat w poszukiw an iu tej właści‐ wej wyspy i nie mogli spocząć, póki jej nie znajdziem y.
Rozdział trzeci
Trzecia wyspa Trzy lata późn iej nasza druga zima w Now ym Jorku była najgorsza w całej dekadzie. Zbyt wie‐ le razy tłoczyliśmy się z Mindy w zbit ym tłum ie na przystanku aut obusow ym, brodząc w za‐ spach rozm okłego brudn ego śniegu i gapiąc się na jakiś plakat biura podróż y, umieszczon ego tam, żeby nas kusić. Na zdjęciach praw ie zaw sze znajdow ała się jakaś karaibska albo grecka wyspa – jak na złość, często nasze własne Sant orin i. Wraz z inn ym i mis érab les, nieszczęśnika‐ mi, wpat ryw aliśmy się w te plakat y bezw stydn ie, półprzyt omn i z tęskn ot y. Też chcieliśmy ta‐ kiej wyspy. Kto by nie chciał? Pewn ego zim ow ego dnia, kiedy stałem na koryt arzu przed naszym ciasnym, nielegaln ie podn ajęt ym mieszkankiem, ściągając przem oczon e buty, Mindy podeszła do drzwi, trzym ając w ręku kartkę złoż on ą na troje: list. Z chwilą gdy zaczęła czyt ać go na głos, uderzył piorun. Na‐ gle przem ów ili bogow ie. Wybrali ludzki głos, żeby nas nie odstraszyć – głos kobiet y mów iącej z francuskim akcent em. Znajom y głos. Gwen ed Gue del pisała, żeby „przekaz ać nam pewn ą wieść”, jak to orygin aln ie ujęła. Usłyszeliśmy ją wśród grzmot ów – chyba że to moje serce tak waliło: „Mały dom ek, w dość marn ym stan ie, został wystaw ion y na sprzedaż w wiosce”. Gwen ed Gue del nie była tak naprawdę bogin ią, ale za to pierwszą Francuzką, jaką kiedykol‐ wiek spot kałem. A na podstaw ie opow ieści Mindy stworzyłem sobie jej impon ujący wiz erun ek, zan im jeszcze poz nałem ją osobiście. Wraż en ia, jakie zgrom adziłem przez lata – od tamt ej pierwszej zimy jeszcze parę razy odw iedziliśmy Belle-Île – uskładały się na błyskot liw ą, lecz su‐ row ą postać dobrej wróżki, bajkow ej matki chrzestn ej: swoją różdżką mogła wyczarow ać nam złot e pant of elki, ale takż e przem ien ić nas w osły. Pon iew aż Mindy zaw sze chodziła wokół Gwen ed na paluszkach, mnie też się to udzieliło. Jej int elekt ua ln a energia była wyczerpująca. Naw et w kuchn i skakała i dźgała, lekka i zwinn a, jakby brała udział w walce na noże, w której rolę arbit ra pełn ił Larouss e Gas tronomiq ue: „Uważ aj, cielaku! En gard e, ma tête de veau!”. Drobn a i modn a, bardziej zmysłow a niż inne znan e mi pa‐
nie prof esor, zdaw ała się wabić mężczyzn, by skupiali się wokół niej, cały czas twierdząc, że in‐ teresuje ją jedyn ie ich umysł. Przede wszystkim jedn ak Gwen ed baw iła się w nauczycielkę. Przy każdej okaz ji korygow ała akcent i gram at ykę Mindy. Analogiczn ie, obn iż ając poprzeczkę o dobrych kilka stopn i, zadaw a‐ ła sobie trud, by uświadom ić mi moje edukacyjn e i kult uraln e braki. Oczyw iście nieumyśln ie. Chociaż może jedn ak. Dla Gwen ed umysł był wszystkim. Wszelkie braki należ ało rozpoz nać i rozpraw ić się z nimi sum ienn ie i niez włoczn ie. Liczyła się wiedza. I kult ura. Sans blag ue, bez żart ów, ależ ta Gwen ed była kult uraln a! Co nie przeszkadzało jej zastaw ić na nas sideł z bez‐ względn ością godn ą agent a nieruchom ości. „… w dość marn ym stan ie…” – pow tórzyła Mindy, trzym ając list w dłon i i pat rząc na mnie. Uśmiechała się. Ja też. „Marn y stan” mógł oznaczać tylko jedn o: tan io.
Czy byliśmy stuknięci? Może lepszym słow em byłoby: oczarow an i. Chociaż żart ow aliśmy sobie z tego, w Gwen ed Gu‐ edel naprawdę kryło się coś z czarown icy – w now oczesnym, szykown ym sensie, jak z Updi‐ ke’a. Chociaż nie pot rzebow ała jasnow idzen ia, żeby się dom yślić, że ta konkretn a wioska na wyspie zapadła nam w pam ięć. Mimo to fakt, że napisała do nas ni z tego, ni z owego, był bezprecedensow y. Min ęły trzy lata, odkąd stan ęliśmy przed jej dom em – a ona następn ego ranka pokaz ała nam drzwi, wy‐ krzykując tylko za nami: „Jestem pewn a, że wyspa wam się spodoba!”. Nasza wiz yt a miała pot rwać tydzień albo dwa, ale przeciągnęła się do miesiąca, a pot em do dwóch. Odz yskaliśmy z Mindy radość życia, po czym nabraliśmy jej jeszcze trochę, aż dokon ali‐ śmy now ego odkrycia na własny tem at: nie pot raf iliśmy stamt ąd wyjechać. Nasze rodzin y w Stan ach, a naw et sama Gwen ed daw ali nam do zroz um ien ia, że pora wracać i staw ić czoło rzeczyw istości, ale my niczym para Piot rusiów Pan ów nie chcieliśmy dorosnąć. Głupio mi to przyz nać, ale Gwen ed musiała nas wyrzucić. Ale ta nasza niechęć do wyjazdu musiała zrobić na niej wraż en ie, bo napisała do nas tak, jakby to było wczoraj. Bo też dla nas właściw ie było. Jako niew oln icy codzienn ej now ojorskiej harówki spoglądaliśmy wstecz na „czas na wyspie” jak na okno, przez które pewn ego dnia znów będziem y mogli wyjść na zieleńszy, zdrowszy świat. Myśleliśmy o Belle-Île podczas ciemn ych nocy, kiedy musieliśmy dojść do siebie po jakimś niepow odzen iu, na przykład wtedy, gdy zostałem zaproszon y na drugą rozm ow ę w spraw ie pracy do „New Yorkera” tylko po to, żeby być świadkiem, jak redakt or bierze telef on i umaw ia mnie na spot kan ie w czymś zwan ym „Mot orBoa ting & Sailing”, gdzie będę „bardziej pasow ał”. Albo wtedy, kiedy agent Mindy zadzwon ił z inf orm acją, że niechcący zapodział gdzieś maszy‐ nopis jej pow ieści na cały rok, przez cały czas zwracając się do niej „Penn y”. Albo z kolei taki
drobiazg, jak znalez ien ie utopion ego i ugot ow an ego karalucha w sit eczku do herbat y po tym, jak skończyliśmy już rozkoszow ać się earl greye m. Po takich now ojorskich chwilach pocieszaliśmy się sielskim i wiejskim i scen am i, naszym i skarbam i, które mogliśmy w każdej chwili wyjąć i pot rząsnąć nimi, żeby je ożyw ić, niczym wi‐ doczki w kryszt ałow ych przyciskach do papieru. W słon eczn iejsze dni, kiedy nabieraliśmy na tyle śmiałości, żeby snuć plan y na przyszłość, jedn o z nas rzucało czasem pyt an ie – w rodzaju: „Moim marzen iem byłby mały dom ek w takim miejscu jak Kerbordardoué. A twoim?”. „Też”. Więc oczyw iście propoz ycja Gwen ed pochlebiła nam, co bez wątpien ia było zgodn e z jej in‐ tencją. Co jedn ak nie zmien iało fakt u, że ten pom ysł zakraw ał na szaleństwo. Kiedy człow iek żyje za siedemn aście tysięcy dolarów roczn ie, kupow an ie wiejskich dom ów na wyspie nie nale‐ ży do pierwszej dziesiątki prioryt et ów fin ansow ych. Poza tym już zam ieszkaliśmy na wyspie – tej duż ej, zwan ej Manhatt an em – choć muszę przyz nać, że robiła co mogła, by nas z siebie strząsnąć, tak jak pies otrząsa się z pcheł. Trzym a‐ liśmy się resztkam i sił, pracując na posadach dla śwież ych absolw ent ów w wieku trzydziestu lat. No i były Haw aje, gdzie Mindy urodziła się i wychow ała. Jeśli pot rzebow aliśmy wakacji na wy‐ spie, zaw sze mogliśmy zat rzym ać się u jej mamy w eleganckim, starym, opan ow an ym przez term it y domu przy Diam ond Head, żeby tłoczyć się w nim z jej czterem a braćm i i daw ać odpór chłopakom mamy, jeść korea ńskie resztki i surf ow ać prakt yczn ie tuż za progiem. Ale oto obja‐ wiła się Gwen ed, z pałającym i oczam i, oznajm iając nam, że pot rzebujem y jeszcze jedn ej – trzeciej – wyspy oddalon ej o trzy tysiące mil. I stało się coś, czego nie roz um iem do dziś, po tylu lat ach: posłuchaliśmy jej. – Nie zaszkodzi chyba zapyt ać, ile koszt uje – pow iedziałem. Mindy kiwn ęła głow ą, myśląc to samo, co ja: tan io. – Odpiszę jej. – Dom w Kerbordardoué. Ciekaw e który to. – Zadzwon ię do niej. Mindy położ yła dłoń na czarn ym bakelit ow ym telef on ie ścienn ym, jedn ym z relikt ów z lat czterdziestych w naszym mieszkan iu, które składały się na duszn ą atm osf erę kapsuły czasu. To było oczyw iście wyz wan ie. Czy nadal byliśmy szalen i? Lekkom yśln i? Nieskrępow an i? Czy na‐ prawdę sądziliśmy, że jest jakikolw iek sens podąż ać tą ślepą uliczką, poza tym, że umocn im y w ten sposób wcześniejsze złe decyz je i będziem y podsycać marzen ia, które doprow adziły nas do tego, że żyliśmy w podz iem iu, korzystając z czarn ego rynku mieszkan iow ego, co wym agało od nas ciągłej czujn ości, piln ow an ia, żeby nie rzucać się w oczy niczym uciekin ierzy przed wy‐ miarem spraw iedliw ości? Inn ym i słow y, czy to nadal byliśmy my? •
Min ął miesiąc, dwa, trzy. Tem at ciągle pow racał. Ulubion ym środkiem kom un ikacji Gwen ed był odręczn ie napisan y list w dumn ej angielszczyźn ie, którego ułoż en ie niew ątpliw ie przedłuż ało cały proces. Każdy musiał przem ierzyć Atlant yk, zostać przeczyt an y i przedyskut ow an y, po czym Mindy odpow iadała starann ą francuszczyz ną, trzym ając słown ik pod ręką. Wszystko to ciągnęło się jak dziew iętn astow ieczn a pow ieść epistolarn a. Wreszcie jedn ak Gwen ed zdobyła klucz i mogła obejrzeć wnęt rze. Poinf orm ow ała nas: „Z żalem don oszę, iż dom nie jest w do‐ brym stan ie”. Najbardziej jedn ak zmart wił ją brak ogrodu. Żeby nie mieć naw et tarasu, gdzie możn a by siedzieć po południu, ani miejsca na zasadzen ie kwiat ów – to nie do pom yślen ia. Nic dziwn ego, że dom tak długo czekał na nabywcę. „Nie mogę w dobrej wierze doradzać wam jego kupn a – napisała Gwen ed. – Dopóki nie przepat rzę nieruchom ości w inn ych wioskach”. Byliśmy rozczarow an i. Przyz wyczailiśmy się już do myśli, że to nasz dom, w naszej wiosce, na naszej wyspie. Zaczęliśmy już oszczędzać pien iądze, na wszelki wypadek. Przez długi czas Gwen ed nie pisała. Roz um ieliśmy to. Miała swoje nauczan ie, rodzin ę w To‐ urs, presję wyn ikającą z bycia przedstaw icielką La Franc e Féminine zajm ującą się męż em, jego piwn icą z win am i i nastolatkiem, który rzucał maszyn am i do pisan ia. Wiedzieliśmy, że może odw iedzać Belle-Île tylko podczas wakacji szkoln ych. Ale po paru miesiącach my napisaliśmy do niej. Odpow iedź przyszła miesiąc późn iej, z inf orm acją, że roz ejrzy się po wyspie lat em. Min ę‐ ły kolejn e miesiące. Zan im znow u napisała, upłyn ął praw ie rok. Drod zy przyjac iele, załąc zam lis tę dos tępnych domów na Belle-Île. Jak wid zic ie, ten dom w sąs iedztwie jest najtańs zy. Ogląd a‐ łam jeszc ze inny za 120 000 franków, ale to ruina, wilg otna, pozbawiona słońc a. Słońc e jest dużą zaletą domu w Kerb ord ard oué. Oczywiś cie, twierd zę, że w lipc u i sierpniu nie jest zbyt przyjemnie, bo wszys cy tam parkują. Cena wynos i obecnie 300 000 franków. Nie sąd zę, żeby było możliwe jej obniżenie. Należy dolic zyć po‐ datki (+12,5%) oraz przynajmniej 200 000 franków na to, by móc tam zamieszkać. Dach jest pełen dziur i trzeb a go wymienić. W środku jest jed en kran z zimną wodą, ale nie ma umywalki. …Po rozważeniu wszystkieg o, jes tem przekonana, że to nie jest zły interes. Byłam w środku i zas koc zyło mnie, że dom jest całkiem suc hy i zdrowy. Na górze możec ie urząd zić dwie albo trzy syp ialnie, na dole ład‐ ną, dużą kuchnię, mniej więc ej wielkoś ci mojeg o średnieg o pokoju, syp ialnię i mały pokoik. Za jakieś 550 000 franków – w sumie – możec ie mieć ładny dom. Oczywiś cie wszystko trzeb a odb ud ować. …Byłab ym szczęś liwa, mając Was jako sąs iad ów. Pomog łab ym Wam, jak tylko zdołam, jeś li chod zi o dorad zenie dob rych firm bud owlanych na Belle-Île. Na Was ze szczęś cie jed en dolar jest teraz wart z 10 000 franków. Przes yłam serd ecznoś ci dla Was obojg a Gwened
Wróciliśmy do punkt u wyjścia. Dom nadal nie miał żadn ego teren u na ogród, wyglądało na to, że coś nieprzyjemn ego dzieje się z parkow an iem w okresie letn im, a dach miał dziury. Możn a by pom yśleć, że coś z tego (albo i wszystko raz em) pow inn o skłon ić nas do zastan ow ien ia. A jedn ak ta myśl nie chciała umrzeć. Co spraw iało, że tamt ej drugiej zimy wciąż pisaliśmy listy i rozm aw ialiśmy przez telef on z Gwen ed Gue del? Nie mieliśmy na to ani czasu, ani pie‐ niędzy, w ogóle nie pow inn iśmy myśleć o wyspach, wioskach i dom ach. Naw et teraz naprawdę tego nie roz um iem – ani nas. Wiem tylko, że oboje bardzo chcieliśmy się wyrwać. Z tego świa‐ ta, z naszego życia, z wykon yw an ej pracy, z czasów, w jakich żyliśmy. Im dłuż ej Gwen ed do nas mów iła, tym szerzej otwierały się nasze umysły. Może myślen ie o niej jako o czarown icy nie było zbyt uprzejm e z naszej stron y, zważ ywszy na jej wcześniej‐ szą szczodrość, dobre man iery i surow ą prof esorską postaw ę. Ale nie było też całkow icie bez‐ podstawn e. Bo kiedy Gwen ed mów iła, my naprawdę widzieliśmy. Bo to mogło być nasze. W każdym raz ie tak nam podszept yw ali bogow ie. Słyszeliśmy. Widzieliśmy. Teraz, kiedy zam ykaliśmy wieczorem oczy, kiedy budziliśmy się rano, kiedy kołysaliśmy się w rytm met ra szarpiącego na zakręcie i kiedy się krzyw iliśmy, sły‐ sząc przeraźliw y pisk ham ulców, widzieliśmy naszą wyspę. Kiedy szliśmy na półn oc od Hell’s Kitchen w West Fif ties i nagle znaleźliśmy się w małej za‐ niedban ej dzieln icy francuskich praln i chem iczn ych i restauracji o brudn ych szybach, z escarg ots à la Bourg uignonne i crêpes Suzette w menu, widzieliśmy naszą wyspę. Kiedy poszliśmy zobaczyć zagran iczn y film w starej Thalii i okaz ało się, że to Biznesmen i gwiazd y, dziwn a, oszałam iająca opow ieść o małej wiosce na półn ocy Szkocji, widzieliśmy naszą wyspę. Możn a pow iedzieć, że widzieliśmy wyspę wszędzie i we wszystkim. Tak naprawdę postrzegaliśmy ją przez pryz mat zaw odn ej pam ięci. Podczas naszej pierw‐ szej wiz yt y przypom in aliśmy rozbitków, wdrapujących się na ląd i usiłujących się roz ez nać w obcym miejscu, którego jęz yk i obyczaje są dla nich niez roz um iałe. Byliśmy oszołom ien i, nie‐ zdarn i i niepewn i, przede wszystkim jedn ak wdzięczn i za to, że żyjem y, i pełn i nabożn ej czci dla miejsca, które nas ocaliło. Wszystko, co tam napot ykaliśmy – każda muszla, cien ista dróżka, kam ienn a chat a i mieszkan iec wioski – było dla nas pierwsze w swoim rodzaju i stan ow iło ar‐ chet yp dla wszystkich inn ych. Trzy lata późn iej wyspa, o której marzyliśmy i którą wyczarow ała dla nas Gwen ed, była główn ie zmien iającym kształt odbiciem naszej pryw atn ej mit ologii. Jeśli chodzi o niepodw aż al‐ ne fakt y, wszystko, co o niej wiedzieliśmy, zmieściłoby się pewn ie na pojedynczej kartce papie‐ ru. Ale mieliśmy poczucie, że rozpoczęła się następn a faza naszej podróż y. Nie mieliśmy już nad nią kont roli. Gdybyśmy się teraz zat rzym ali, musielibyśmy żyć z goryczą wobec naszych poron ion ych marzeń, wiedząc, że oblaliśmy swego rodzaju sprawdzian – sprawdzian Gwen ed. Tak, w pew‐ nym sensie to wszystko sprow adzało się do niej. Kto inny miałby czeln ość pisać do pary zagu‐
bion ych Amerykan ów, przyz yw ać nas, chwyt ać nas za met af oryczn e karki i obw ieszczać wcale nie tak oczyw istą prawdę z nieprzejedn an iem wieszczki: POTRZEBUJ ECIE. TEJ. WYSPY.
Rozdział czwarty
Pierwszy rzut oka Z zew nątrz dom był plam istoszary, biała farba dawn o wyblakła, pod okapam i widn iały plam y, a gdzien iegdzie strupy odkruszon ego tynku. Popękan y i podziuraw ion y dach zapadał się niczym grzbiet starej szkapy. Odrapan e okienn ice wisiały krzyw o na zaw iasach, część listew ek była wyłam an a. Szyby były popękan e albo całkiem pow ybijan e; w dziurach rozciągały się pajęczyn y, gęste od kurzu i zwłok atakujących tłumn ie owadów. Należ ał do szeregu budynków, z których żaden nie wyglądał na zam ieszkan y. Na półn oc‐ nym krańcu z tego, co paręset lat temu mogło być czyimś dom em, poz ostał jedyn ie stos kam ie‐ ni. Na końcu południow ym, u dołu wąskiej, poryt ej koleinam i drogi stała surow a, poz baw ion a okien kam ienn a szopa. Były dwie kandydat ury na nieruchom ość, która miała być nasza: pierw‐ szą stan ow ił mały kwadrat ow y, kanciasty budyn eczek z dwojgiem okien i datą wyryt ą nad drzwiam i, kryjący w sobie pew ien pot encjał, no a drugą… o rety… czy to naprawdę może być ten? Dwa lata późn iej, po długiej i wyczerpującej przepraw ie – podróż tut aj, ściśle biorąc, zajęła nam dwa dni: najpierw sam olot em, pot em wyn ajęt ym sam ochodem i statkiem – wreszcie sta‐ liśmy przed naszym dom em. Oto był, po dziew ięciu lat ach wyn ajm ow an ia bungalow ów i mieszkań, pierwszy dom, który mogliśmy naprawdę naz wać naszym własnym, znajdujący się dogodn e dwa i pół tysiąca mil od miejsca, gdzie rzeczyw iście mieszkaliśmy. Serce podeszło mi do gardła. To szaleństwo było całkow icie moją winą. Usiłując nie pat rzeć, jak Mindy wym iot uje, mogłem myśleć tylko o jedn ym: „O mój Boże, co ja narobiłem?!”. Mindy tak naprawdę widziała to po raz pierwszy w tej właśnie chwili, bo chociaż oboje wy‐ tęż aliśmy pam ięć po tym, jak Gwen ed poinf orm ow ała nas, że dom wystaw ion o na sprzedaż, za nic nie mogliśmy sobie przypom nieć, jak właściw ie wygląda. Mimo że podczas tamt ego zi‐ mow ego pobyt u przechodziliśmy tuż obok niego codzienn ie przez trzy miesiące, nie pot raf ili‐ byśmy wskaz ać go wśród inn ych. Pewn ie odruchow o odw racaliśmy wzrok. Co pow inn o dać nam do myślen ia. Wart o było takż e wcisnąć pauz ę, kiedy szef Mindy nie zgodził się dać jej urlopu,
żeby mogła polecieć i obejrzeć dom. Mnie udało się wyw alczyć poz wolen ie na podróż zagra‐ niczn ą, ale miałem tylko dwadzieścia cztery godzin y na Belle-Île, podczas których musiałem dokon ać ocen y i podjąć decyz ję. Mindy nalegała, żebym leciał sam, chociaż mój mów ion y fran‐ cuski z trudem nadaw ał się naw et do zam ów ien ia un grand café. Zasięgnąwszy porady francu‐ skiego prawn ika na Manhatt an ie, zapisała mały not esik wyraż en iam i i pyt an iam i, po czym wepchnęła mnie do sam olot u. Bon voya ge! A teraz pom im o tego, co zobaczyłem i czego poż ałow ałem podczas mojej bohat erskiej wy‐ praw y, trzym ałem w garści ciężki klucz z kut ego żelaz a. Nasz klucz. Tymczasem Gwen ed i jesz‐ cze jeden sąsiad, Franck, czekali grzeczn ie, aż Mindy skończy wym iot ow ać. Jak gdyby możn a się było spodziew ać takiej rea kcji podczas oględzin swego śwież o kupion ego domu. Mindy była w ciąż y, co odkryliśmy kilka tygodni po tym, jak pow iedziałem: oui, oui, oui na‐ szej now iutkiej ruinie. Jej długie włosy opadły ku ziem i, kiedy zgięła się wpół, blada, nie tylko od porann ych mdłości, lecz równ ież po naszej wczorajszej wiz ycie w jedn ogwiazdkow ej restauracji w drodze na prom. Mindy po raz pierwszy od miesiąca poz woliła tam sobie na drinka i musiała pójść na górę do toa let y. Olśnion a widokiem kwitn ącej gruszy w ogrodzie na tyłach lokalu, szarpn ęła zam knięt e okno, żeby poczuć takż e zapach. Okno nie otworzyło się jedn ak do środka, tylko na zew nątrz, a moja biedn a dziewczyn a została uderzon a w tył głow y. Kiedy się ockn ęła, wisiała za oknem, z rękam i w pow iet rzu i tył‐ kiem w górze, zupełn ie nie pam ięt ając, jak się tam znalaz ła. Zeszła na salę dopiero po półgo‐ dzin ie. Keln erzy, którzy ze stoickim spokojem zabrali nasze przystawki z pow rot em do kuchn i, podali je pon own ie pod srebrn ym i kloszow ym i przykrywkam i, w żaden sposób nie okaz ując, że coś jest nie tak. Pon iew aż tamt ego dnia było tam tylko dwoje inn ych gości, być może naprawdę uważ ali, że nic się nie stało. Mindy pot raf i zachow ać kam ienn ą twarz, kiedy chce. Nie przyz nała się, co zaszło w Chez Melan ie, dopóki nie skończyliśmy jeść, nie zapłaciliśmy i nie ruszyliśmy w dalszą drogę – po‐ dobn ie teraz: wyprostow ała się, otarła usta, roz ejrzała się dookoła i spyt ała radośnie: „Czy drzwi już otwart e? Moż em y wejść do środka? To na co czekam y?”. Nie próbow ałem int erpret ow ać wyraz u twarzy Mindy ani czyt ać jej w myślach. Miałem je‐ dyn ie przyt łaczające poczucie pom yłki i wyczerpan ia. Bo to nie był dom. Miał podobn o sto pięć‐ dziesiąt pięć lat, ale wydaw ał się znaczn ie starszy. Wyglądał jak kompletn a rudera. – Widzicie kam ien ie użyt e do budow y ścian i fundam ent ów? A dachówki? – zagadn ęła Gwe‐ ned pogodn ym prof esorskim ton em. – Pochodzą z kam ien iołom u w wąw oz ie za moim polem. Widzieliśmy ten kam ien iołom, teraz porosły drzew am i i krzakam i jeż yn. Szkoda, że da‐ chówki były popękan e, połam an e i poplam ion e pom arańczow ym liszajem, tak że nadaw ały się tylko do wyrzucen ia. Nie min ęło pięć min ut, odkąd złoż yłem podpis na umow ie kupn a, gdy no‐ tariusz poinf orm ow ał mnie, że jeśli przed zimą nie położ ym y now ego dachu, dom się zaw ali. Z pewn ością była to pochopn a ocen a. Czekaliśmy na drugą opin ię, z ust prawdziw ego ekspert a, który właśnie jechał spot kać się z nami, archit ekt a i przedsiębiorcy budowlan ego, naz wiskiem Den is LeRev eur.
Wym ien iliśmy pełn e niedow ierzan ia uśmiechy, kiedy po raz pierwszy usłyszeliśmy, jak się naz yw a: Den is Marzyciel? Stan ęliśmy pod front ow ym i drzwiam i i obaj z Franckiem wspóln ym i siłam i pchnęliśmy je delikatn ie, acz zdecydow an ie, aż otwarły się ze skrzypien iem. Stare deski ugin ały nam się pod nogam i, gdy zaczęliśmy iść przez kuchn ię, ale nie zaszliśmy daleko, bo nagle Franck zapadł się praw ie po kolan a. „O-la-la! Quel désas tre! Co za kat astrof a!” – wykrzykn ął, wpat rując się w zagi‐ nion e łydki i stopy. Nasza ulga, kiedy się roz eśmiał, gran iczyła z histerią. Od tej chwili stąpaliśmy ostrożn ie jedyn ie w miejscach, gdzie belki podt rzym yw ały podłogę od spodu. Chwyciłem Mindy za łokieć, gdy oboje wpat ryw aliśmy się w kom in ek, w nagą czarn ą dziurę palen iska, skąd rozchodziły się po ścian ach wąsy sadzy. Wyglądały jak macki ośmiorn icy. Brzydkie dziury obrysow an e czarn ą puszystą pleśnią wskaz yw ały miejsca, gdzie kiedyś znajdo‐ wały się kuchenka, zlew i blat. Kuchenn e ścian y były całe w plam ach i żółt ym nalocie – śladach starego, liczącego sto pięćdziesiąt pięć lat tłuszczu, pryskającego naokoło. Po lew ej stron ie wid‐ niały drzwi. „Czy tam jest sypialn ia?”. W progu Mindy stan ęła jak wryt a na widok wilgotn ego odpadającego tynku i wiszących pouryw an ych kabli elekt ryczn ych. Zupełn ie jakby pokój wycią‐ gał do niej gnijące trupie ram ion a. Pat rzyłem, jak rozgląda się po izbie. Gdy zacisnęła wargi, uświadom iłem sobie nagle, że ta mroczn a jak grobow iec przestrzeń, z jedn ym tylko oknem wychodzącym na placyk, przypom in ała układ naszego now ojorskiego mieszkan ia. Mindy uwiel‐ biała otwierać okna na przestrzał i kochała nat uraln e świat ło. Nien aw idziła naszego mieszka‐ nia. Dlaczego wcześniej nie dostrzegłem tego nief ort unn ego podobieństwa? – Wiem, to wym aga pracy. Ale mów iłaś, że jeśli… – Czuję pleśń. Co za rozczarow an ie. Gdy usłyszeliśmy o nim po raz pierwszy – „mały dom ek w wiosce!” – wyobraz iliśmy sobie, że będzie jak chat a Gwen ed po drugiej stron ie drogi. Zakochaliśmy się w tych ciemn ych niskich belkach stropu, w oknach z koronkow ym i firankam i, w białych, ręczn ie tynkow an ych ścian ach obw ieszon ych miedzian ym i rondlam i i talerzam i z Quimper. Gwen ed opow iadała nam co prawda o lat ach pracy, którą musiała włoż yć w odrem ont ow an ie swojej cha‐ ty, ale nie słuchaliśmy jej. Głupio przyz nać, ale mieliśmy niejasne wraż en ie, że nasz dom będzie podobn y do jej. Że stał pusty, ale nien aruszon y, niczym chatka z piern ika z baśni braci Grimm, got ow a do nat ych‐ miastow ego zam ieszkan ia, gdy tylko usun ie się Babę Jagę stojącą przy drzwiach pieca. Ale nie. To była ruina, prawdziw a kat astrof a. To naw et nie był dom – już nie. To kiedyś był dom i może znów nim będzie. Ale na raz ie mogliśmy pow iedzieć najw yż ej, że wym agan y bę‐ dzie: rem ont ekst rem aln y. Okruszki ciasta sypan e przez Gwen ed doprow adziły nas do ruin domu. Co pow in ien em był przew idzieć, ale byłem zbyt ślepy, żeby to zobaczyć, zan im złoż y‐ łem podpis na wykropkow an ej lin ii. – To był zaw sze najbardziej słon eczn y dom w całej wsi – pow iedziała Gwen ed, jak zaw sze nieprzejedn an a. Słyszałem zgrzyt stali w jej głosie. To nie mom ent na wahan ie. Przyjechali‐
śmy tu po to, żeby nakreślić plan ataku. – Wyschnie, kiedy usun ie się stary tynk. Ścian y są z ka‐ mien ia. Teraz nie buduje się już takich dom ów. – Nie mogę oddychać! – Wstrząsan a atakiem kaszlu, Mindy szarpała torebkę. Gwen ed zmarszczyła brwi. – Duszę się! Mindy na oślep przepchnęła się obok niej i popędziła do drzwi po skrzypiących i trzeszczą‐ cych deskach podłogi, które na szczęście wyt rzym ały. Wyszedłem za nią i przyt rzym ałem jej to‐ rebkę, żeby mogła wygrzebać inhalat or. Z wyt rzeszczon ym i oczam i wciągnęła dawkę albut ero‐ lu, odczekała pół min ut y i zaa plikow ała sobie jeszcze jedn ą. Sapiąc z oburzen iem, pot rząsnęła rdzaw ą grzyw ą. – Super, ten dom uakt ywn ia moją astm ę. – Znałem już ten szybki, pan iczn y oddech i prze‐ wracan ie oczam i z wypraw na pogot ow ie. Nagle chwyciła mnie za przedram ię. – Dziecko! My‐ ślisz, że to zaszkodzi dziecku? Otoczyłem ją ram ien iem, nie dot ykając jej jedn ak, bo wiedziałem, że to tylko nasili jej klau‐ strof obię. – Nie martw się. Dziecku nic nie będzie. Dom też przet rwa. Wszystko się ułoż y. Słyszałaś Gwen ed. I pam ięt aj, że stał zam knięt y przez pięć lat. Pot rzebuje tylko trochę słońca i śwież ej farby. Zobaczysz… Byłem praw ie przekon an y. Ale przez otwart e drzwi widziałem, że Gwen ed i Franck są po‐ grąż en i w rozm ow ie i mają bardzo pow ażn e miny. Franck wykon ał większość prac stolarskich w domu Gwen ed, żeby dorobić sobie do tych marn ych groszy, jakie zarabiał na czart erow an iu żaglówki. Był w naszym wieku, pracow ał jako nauczyciel w liceum, zan im przen iósł się na Bel‐ le-Île wraz z żoną, Ines. Bardzo się z nimi zaprzyjaźn iliśmy podczas tamt ej zimy w wiosce i cieszyli się z naszego pow rot u. Ale wyraz twarzy Francka był posępn y. – Skąd weźm iem y pien iądze? – spyt ała Mindy. – Nie musim y z niczym się śpieszyć – odparłem. – Moż em y poczekać do przyszłego roku z rozpoczęciem rem ont u. A do tej pory dostan ę awans i podw yżkę… – Ale dolar spada teraz. Wśród wielu ciekaw ych rzeczy, jakich Mindy nauczyła mnie o Francji, obsesja dot ycząca kur‐ sów walut była chyba najbardziej ezot eryczn a, tuż obok umiejętn ości odróżn ien ia obdart ego ze skóry królika od obdart ego ze skóry kota na stoisku mięsnym przy rue Mouff et ard. Ale szybko zaskoczyłem, kiedy 3,41 franka w stosunku do dolara przełoż yło się na: „Nie będzie croissant ów na śniadan ie, mon amour”. Tak działo się podczas mojego pierwszego pobyt u we Francji, wtedy kiedy Ameryka była sła‐ ba. W ostatn im roku, pom iędzy pierwszym listem Gwen ed w spraw ie domu a moją wiz yt ą na Belle-Île dwa miesiące temu, ta proporcja zmien iła się na 10 do 1, w efekcie obn iż ając cenę nie‐ mal o dwie trzecie. W tym roku takż e, mając na celu kupn o tego domu – wciąż niew idzian ego, za to wyobraż an ego – Mindy podłapała pracę w magaz yn ie „Glam our”, a ja dostałem podw yżkę w „Mot orBoa ting & Sailing”. Obcięliśmy wydatki i oszczędzaliśmy każdy grosz. Braliśmy dodat‐ kow e zlecen ia, ubiegaliśmy się o stypendia lit erackie, start ow aliśmy w konkursach.
I niesam ow it ym traf em nasze wysiłki opłaciły się. Obie pow ieści, nad którym i pracow ali‐ śmy, dostały nagrodę Jam es Michen er’s Copern icus Societ y w wysokości siedm iu i pół tysiąca dolarów. Ja otrzym ałem takż e nagrodę Meksykańskiego Min isterstwa Turystyki w wysokości pięciuset dolarów za art ykuł o Baja Calif orn ia i przyw ioz łem do domu komplet waliz ek od Ame‐ rykańskiego Stow arzyszen ia Suw aków (nie zmyślam) za rysun ek sat yryczn y przedstaw iający nam iot w Cent ral Parku zaprojekt ow an y po to, by pom ieścić rosnące ego Don alda Trumpa. Spot kało nas tyle dobrego, że oboje zaczęliśmy wierzyć, iż Belle-Île i Kerbordardoué przy‐ noszą nam szczęście. Wyglądało na przykład na to, że nie mogłem wziąć udziału w lunchu pra‐ sow ym albo konf erencji i nie wygrać czegoś w lot erii bilet ów wstępu. Zestaw noży do steków, darm ow y pobyt w Ram ada Inns na teren ach fabryczn ych, lot balon em. Trudn o było oprzeć się poczuciu, że nieoczekiw an ie żyjem y w krainie czarów, aczkolw iek dziwn ie naszpikow an ej no‐ żam i. Akurat w mom encie, gdy stan naszego kont a wyn iósł piętn aście i pół tysiąca dolarów, wła‐ ściciele domu ugięli się. Okaz ało się, że to pięcioro kłócącego się rodzeństwa, z których nikt nie mieszkał nigdy w Kerbordardoué. Zmęczen i naszym półt oraroczn ym wahan iem, poddali się i obn iż yli cenę o połow ę, do stu pięćdziesięciu tysięcy franków, czyli dokładn ie piętn astu tysięcy dolarów według obecn ego przeliczn ika. Trakt ując to jako znak, znalaz łem sposób, by połączyć zagran iczn y report aż dla mojego magaz yn u z krótkim wyskokiem na Belle-Île, poleciałem tam, spędziłem parę godzin na oględzin ach domu z Gwen ed oraz Franckiem i… „O mój Boże, co ja narobiłem?!”. Wydaliśmy wszystko, co mieliśmy, i jeszcze trochę – bo zapom nieliśmy o wliczen iu tego dwun astoipółprocent ow ego podatku na począt ek. Gwen ed wyłon iła się teraz z front ow ych drzwi i obdarzyła nas swoim charyz mat yczn ym uśmiechem. Biorąc głęboki wdech i rozpościerając ram ion a, pow iedziała: – To wspan iały dom, Mindy. Będziecie tu bardzo szczęśliw i. Czuję to. Nie chcąc okaz ać słabości przed dawn ą pan ią prof esor, Mindy wyprostow ała się i wypięła pierś niczym żołn ierz na def iladzie. – To co teraz? Czy ten człow iek przyjedzie? – Den is LeRev eur pow in ien być tu lada chwila. – Gwen ed odw róciła się na pięcie i raz jesz‐ cze rzuciła okiem na dom. – To wrażliw y młody archit ekt, no i oczyw iście jest miejscow y. To ważn e przy ren ow acji takiego domu. Wrażliw y, młody i miejscow y – Den is Marzyciel był takż e spóźn ion y. Okrąż yliśmy placyk, popat rując na dom, odm ierzając krokam i jego długość i zaglądając za niego na przyległą szopę, której nagie kam ienn e ścian y zdradzały oznaki rozpadu. – Czy to też należ y do nas? – spyt ała Mindy. – Nie – odrzekła Gwen ed. – Boję się, że może pociągnąć za sobą naszą ścian ę. Może moglibyśmy ją kupić? Co? Oto staliśmy tut aj kompletn ie spłukan i i czekał nas koszt own y rem ont, a Mindy chciała pow iększyć nasze małe imperium. Nie wiedziałem tego jeszcze, ale to był pierwszy sygnał, że
moją żonę dopadła choroba francuskich wieśniaków: kompulsywn e pragnien ie pow iększan ia swoich włości, bez względu na pow ód czy pot rzebę. – Nie sądzę. – Zabrzmiało to szorstko i podejrzliw ie. Czyżby miała poczucie winy w związku z tym, w co nas wpakow ała? Bardziej prawdopodobn e było to, że słyszę po prostu nową Gwen ed. Podczas mojej brze‐ mienn ej w skutki wiz yt y przed parom a miesiącam i byłem zaskoczon y, że obcięła włosy. Przed‐ tem miała je do ram ion i upin ała w luźn y kok, a teraz były niem al brut aln ie krótkie. Poza tym schudła dziesięć kilo albo i więcej. A przez te dwa miesiące zmiz ern iała jeszcze bardziej. Broda i policzki zaostrzyły jej się i nie było to zbyt korzystn e. Mim ow oln ie zastan aw iałem się teraz, na ile to skutki chem iot erapii, a na ile rozw odu. Dziś jak na raz ie Gwen ed niczego nam nie wyjaśniła. Opieraliśmy się na dom ysłach. Cho‐ ciaż pow tórzyłem Mindy, co usłyszałem i zauważ yłem podczas tamt ej wiz yt y, widziałem, że to do niej jeszcze nie dot arło albo też nie całkiem mi uwierzyła. Może sądziła, że to wina mojej ogran iczon ej francuszczyz ny. Ale naw et po naszym przyjeździe, gdy przekon ała się, że przy‐ najm niej fiz yczn e zmian y w Gwen ed są prawdziw e, Mindy skrupulatn ie unikała tego tem at u. To była w końcu jej ukochan a pani prof esor, jej ment orka. Kiedy Gwen ed będzie got ow a, sama nam wszystko pow ie. Ale taka anielska cierpliw ość to nie dla mnie. Moja była już na wyczerpan iu, zwłaszcza że tow arzyszyła jej absolutn a pan ika co do słuszn ości podjęt ej decyz ji. A skoro Mindy marzyła bez‐ trosko o kupn ie now ych ruin, to pyt an ie wydaw ało się nieuchronn e: „Czy Gwen ed – nasza ment orka, muza i matka chrzestn a w Kerbordardoué – umiera?”. • W maju, już kiedy machałem do niej z górn ego pokładu prom u, wyczułem w Gwen ed jakąś zmian ę. Pot em były buz iaki na pow it an ie, mały men ue t naprzem ienn ych policzków: un, deux, trois… qua tre. Ten czwart y pocałun ek, wym ien ian y przez bardzo bliskich przyjaciół, z niez nacz‐ nym opóźn ien iem, zaw sze mnie zaskakiw ał. Następn ie Gwen ed uśmiechn ęła się i zaczęła mó‐ wić po francusku, jakby chciała sprawdzić, czy przypadkiem jakimś cudem Don nie obudził się wreszcie dziś rano z umiejętn ością biegłego posługiw an ia się jej ojczystym jęz ykiem. Zerkając na nią ukradkiem z ukosa, gdy prow adziła sam ochód, uświadom iłem sobie, że ob‐ cięła włosy. Wyglądała now ocześnie, młodziej. No, fryz ura tak działa. Zapyt ałem po francusku, czy jej mąż takż e przyjechał. – Nie. – Ma się dobrze? – Dobrze. – A twój syn, Dan iel? – Byłem zadow olon y, że odpow iada krótko, umożliw iając mi zacho‐ wan ie rytm u.
– Sup erb e! Wspan iale! Co ja bym dała za to, żeby móc poż yć jeszcze dwadzieścia lat i zoba‐ czyć, na kogo wyrośnie. W moim procesie translacji nastąpił zgrzyt. Chyba się przesłyszałem? Zerkn ąłem na Gwe‐ ned. Jechała dalej, pogodn a, ale równ ież czekała na moją odpow iedź z psotn ym uśmiechem. Więc naprawdę to pow iedziała, a w każdym raz ie coś w tym stylu. Usiłując sform ułow ać jakąś sensown ą wypow iedź, zan im upłyn ie zbyt dużo czasu, wypaliłem: „Peut-être c’est nécess aire d’acheter un coeur artific iel”. Może trzeba będzie kupić sztuczn e serce. Cokolw iek to miało zna‐ czyć. W Kerbordardoué, nie tracąc czasu, raz em z Franckiem pokaz ali mi nasz pot encjaln y dom. Z wyłączon ym prądem spraw iał okropn e pierwsze wraż en ie. Ociągaliśmy się z odejściem ni‐ czym goście na źle zorgan iz ow an ym przyjęciu, usiłując podt rzym yw ać rozm ow ę, aż zapadł zmrok i przestaliśmy cokolw iek widzieć. Pod swoim własnym dom em Gwen ed zapyt ała mnie, czy medyt uję. Nie? No cóż, w takim raz ie jeśli nie mam nic przeciwko temu, ona, Franck i jego żona Ines zam kną się w dojo. W dojo? Uśmiechn ęła się. „W mojej starej oborze”. To jeszcze nie kon iec zagadek. Na obiad podała min iat urow e weget ariańskie dan ie, po któ‐ rym ja, wygłodn iały po podróż y, leż ałem w rozpaczy na łóżku z burczącym brzuchem. Gdzie się podziała moja Gwen ed, kuchenn a torrea dorka, pogromczyn i cielęcin y? W głow ie kłębiły mi się jeszcze inne myśli. Gwen ed zadała już sobie z naszego pow odu tyle trudu, a przecież byłem pew ien, że Mindy nie będzie chciała tego domu, kiedy go jej opiszę. A wtedy ja zostan ę sam ze słynn ym rozczarow an ym uśmiechem Gwen ed. Ta perspekt yw a przepełn iała mnie niem alż e lękiem. Następn ego ranka, przechodząc obok sypialn i Gwen ed, zobaczyłem na ścian ie nowe czar‐ no-białe zdjęcie, przedstaw iające łysiejącego Japończyka w średn im wieku, ubran ego w zwykłe białe kim on o i siedzącego po turecku na słom ian ej macie. Czegoś takiego zupełn ie bym się nie spodziew ał po moim osobistym symbolu Francji. Byłem nie tylko rozczarow an y, a wręcz pora‐ żon y. Czy to karm a, iron ia losu, przejaw boskiego poczucia hum oru? Miałem już brat a w sikhij‐ skim turban ie, prakt ykującego oddech ognia, odkąd z prawn ika zam ien ił się w jogin a, dwie sio‐ stry lakt oowow eget arianki oraz matkę – zwolenn iczkę nauki chrześcijańskiej i wyz nawczyn ię królow ej żyw ien iow ych mód Adele Dav is oraz bogin i libert ariańskiego kult u Ayn Rand. Ostat‐ nie, czego się spodziew ałem, to przem ian a Kerbordardoué w kom un ę New Age. Tego ranka raz jeszcze obejrzeliśmy dom, robił równ ie przygnębiające wraż en ie, a pot em, po lunchu, poszliśmy na spacer przez naszą dolin ę, cyprysow ą aleją na łąkę i bagna. Szliśmy da‐ lej u podn óż a traw iastych wydm, aż dot arliśmy na naszą rozległą, sierpow at ą plaż ę, Donn ant, obram ion ą strom ym i klif am i, gdzie z każdej skały popat ryw ało mądre i senn e oko: zakam uf lo‐ wan e stan ow isko niem ieckich dział. Na szczycie wysokiej wydmy Gwen ed ułoż yła się w dołku i gestem poleciła mi zrobić to samo obok.
– Teraz przebyw ałeś tu wystarczająco długo, żeby przypom nieć sobie, jak to jest. Widziałeś dom. I co zam ierzasz? – Jechać z pow rot em, porozm aw iać z Mindy, pokaz ać jej zdjęcia. – Chciałbyś zadzwon ić do niej dziś wieczorem? Myśl, żeby skorzystać z zimn ego czarn ego telef on u Gwen ed, który dzwon ił tak rzadko, że ani Mindy, ani ja nie rozpoz naw aliśmy naw et jego dźwięku, nie przyszła mi jakoś do głow y. – To chyba dobry pom ysł. – Bo not ariusz nie sądzi, że dom będzie dłuż ej do kupien ia przy tej cen ie. Twierdzi, że teraz coraz rzadziej sprzedaje się stare nieruchom ości. Tylko brak grunt u spraw ił, że tego nikt wam jeszcze nie sprzątn ął sprzed nosa. Jesteś w ogóle zaint eresow an y? – Och, tak. Ale muszę porozm aw iać z Mindy i… – Oczyw iście. Tak czy owak, jeśli jesteś zaint eresow an y, właściw ie musisz spot kać się z no‐ tariuszem. Umów iłam się z nim na jut ro, na dziesiąt ą rano. Gwen ed z błogą miną pat rzyła na morze. Miałem poczucie, jakbym został bezcerem on ial‐ nie wyrwan y z przyjemn ego snu, i teraz marzyłem tylko o tym, żeby spać dalej. Ale nie mo‐ głem, pom im o opaliz ujących piasków Donn ant i fal jak z masy perłow ej. Uświadom iłem sobie, że nie mam wyboru. Gwen ed chciała nas zmusić do podjęcia jedn oz naczn ej decyz ji, zan im stąd wyjadę. Znała mnie, nas za dobrze. Jeśli nam się zdaw ało, że moż em y wieczn ie żyć marzen ia‐ mi, Gwen ed była zdet erm in ow an a położ yć temu kres. Jak pow iedział kiedyś poe ta: „Odpow iedzialn ość zaczyn a się w marzen iach”. Wyczerpaliśmy nasz przydział marzeń, teraz przyszła pora, by wziąć za nie odpow iedzialn ość. A na wypadek, gdyby to jeszcze do mnie nie dot arło, ledw ie wróciliśmy do jej domu, Gwen ed podała mi tele‐ fon. – Po pierwsze: gdzie to jest? Za dom em Gwen ed? – spyt ała Mindy bez tchu. – Nie uwierzysz. W sam ym środku wsi, przy placyku, w tym szeregu stojącym przodem do drogi. Nie wiem, jak mogliśmy go przeoczyć. Gwen ed twierdzi, że to najsuchsze miejsce w całej wsi i najstarszy z zachow an ych budynków. – W jakim jest stan ie? – W dość opłakan ym. – To oczyw iste, skoro nikt w nim nie mieszkał od pięciu lat! Czy jest duży? Słysząc podn iecen ie w jej głosie, zapragnąłem nagle zbagat eliz ow ać i tak już skromn e uroki domu. – Dwie izby, to wszystko. – Taki jak nasze mieszkan ie? Czy mniejszy? Zdąż yłem to wym ierzyć krokam i. – Mniej więcej dwa razy taki. – Czyli duży! – Prawdę mów iąc, spraw ia wraż en ie małego. Min, to tylko dwie izby. Nie ma łaz ienki, nie ma miejsca na foss e septiq ue.
– Więc będziem y musieli chodzić w pole? – Gwen ed mówi, że jest jakiś nowy rodzaj wym yśln ego sedesu ze specjaln ą prasą term icz‐ ną, który moglibyśmy zainstalow ać. Jakaś pani w Le Palais podobn o ma taki. – Boże, i jak tu nie kochać Francuz ów! A co z kuchenką? – Oboje marzyliśmy o tym, żeby odziedziczyć stary bret oński piec kuchenn y opalan y drewn em, a takż e lit clos, swego rodzaju łóżko-szaf ę, a do tego może parę ręczn ie rzeźbion ych drewn ian ych sabot ów i garść koronko‐ wych firan ek, najlepiej z takim i haf tow an ym i paw iam i, jakie ma Gwen ed, ale niekon ieczn ie. – Nie ma kuchenki, nie ma naw et zlew u. W ogóle nie ma bież ącej wody. Staruszka korzy‐ stała ze studn i na placyku. Mindy west chnęła. – Więc trzeba będzie w to włoż yć mnóstwo pracy. – Min, to ruina. – Czyli kapit aln y rem ont? – Gwen ed i Franck twierdzą, że trzeba będzie wym ien ić większą część podłogi i stropu, bo drewn o zmurszało. – Term it y? – Franck twierdzi, że nie. – No nie wiem… – Mindy umilkła na chwilę, a w tle słyszałem przyt łum ion y gwar między‐ kont yn ent aln ych fal radiow ych pulsujący rytm iczn ie. – Ty jesteś na miejscu, pow inn iśmy go ku‐ pić? – To nie fair. To musi być wspóln a decyz ja. – No a czy Kerbordardoué wciąż jest takie samo? – Nie zmien iło się. – Więc uważ am, że pow inn iśmy to zrobić. Wziąłem głęboki oddech. Ostatn io czułem takie napięcie, kiedy oświadczyłem się Mindy, na parkiecie późn on ocn ej imprez y w Iowa City, gdy tańczyliśmy woln y tan iec do muz yki Mo‐ town, otoczen i kręgiem inn ych student ów podyplom ow ych. Miałem wtedy poczucie, że kiedy tan iec się skończy, stracę swoją szansę. Podobn e objaw y – ciarki na plecach i wypieki na twarzy – wystąpiły u mnie teraz. Ale tym raz em nie miałem przed sobą twarzy Mindy i trochę pan iko‐ wałem. – Sprawdzałeś cad as tre, kat aster nieruchom ości? A plan y zagospodarow an ia grunt ów wokół wioski? Pyt ałeś o usag es ruraux? – Jut ro spot ykam się z not ariuszem w tych wszystkich spraw ach. – No cóż. Odn iosłem wraż en ie, że z trudem oddycha. Nagle ten masywn y czarn y telef on wydał mi się jeszcze cięższy. – To będzie nasz pierwszy pow ażn y małż eński zakup. Czy my zwariow aliśmy? Nie mamy naw et sam ochodu – dodała ze śmiechem. – Chyba już najw yższy czas. No wiesz, po dziew ięciu lat ach.
Coraz trudn iej było nam rozm aw iać. Słyszeliśmy naw zajem swój oddech. – Jak twój francuski? – zapyt ała nagle. Wzruszyłem ram ion am i. – Twój not esik ocalił mi życie. – Jut ro słuchaj uważn ie. Zapisuj odpow iedzi na swoje pyt an ia, a jeszcze lepiej niech not a‐ riusz zapisze ci je w not esie. – Dobra, dobra… Boję się, że ten telef on będzie Gwen ed koszt ow ać fort un ę. Kocham cię. – Ja też cię kocham. Dobrze się spisałeś, Młody Strudlu. Klapn ąłem bezw ładn ie na fot el. Młody Strudel – przez wisko Mindy dla niez darn ego, pro‐ mienn ego jasnow łosego młodzieńca w szort ach, którego wszyscy w Europie, gdziekolw iek się zjaw ialiśmy, brali za Niemca – miał poczucie, że tym raz em już się nie wyw in ie. • Kiedy odłoż yłem słuchawkę, poszedłem poszukać gospodyn i. Chyląc głow ę pod wierzbow ą al‐ tanką, znalaz łem Gwen ed podlew ającą ogród. – Wygląda na to, że się zdecydujem y. Kiwn ęła głow ą i rozciągnęła usta w niez naczn ym uśmiechu. – Bardzo się cieszę. Chodź, pom oż esz mi zebrać trochę tych pyszn ych maleńkich marchew ek na obiad. Kiedy wnieśliśmy sałat ę i warzyw a do kuchn i, Gwen ed spyt ała mnie, czy chciałbym pójść z nią w pewn e wyjątkow e miejsce. Wychodząc z jej domu, skręciliśmy w drogę wychodzącą z wioski, omijając pole niedojrzałego zielon ego zboż a. – Słyszałam o tym od lat – mów iła Gwen ed – ale ludzie tut aj są bardzo nieufn i wobec ob‐ cych. Tak, uważ ają mnie za obcą – dodała – chociaż mój dziadek urodził się na Belle-Île. To dla‐ tego, że nie mieszkam tu na stałe. W każdym raz ie pewn ego dnia, kiedy byłam w lesie i zbie‐ rałam szyszki sosnow e do kom inka, trzaskają z nich takie cudn e iskry, przypadkiem zobaczy‐ łam staruszkę wchodzącą w leśne poszycie w miejscu, gdzie nie ma żadn ej ścieżki. W jedn ej chwili tam była, w następn ej po prostu znikn ęła. Musiałam się przekon ać, dokąd poszła. Teraz też byliśmy w lesie, pod baldachim em z gęstych gałęz i. Koron y zasadzon ych w sześciu rzędach araukarii połączyły się, tworząc przypom in ające tun ele przejścia. Ziem ia była całkow i‐ cie pokryt a igłam i i zdaw ała się spręż yn ow ać pod nogam i. – Rozpoz nałam tę staruszkę – ciągnęła Gwen ed. – Pojaw iła się w wiosce kilka miesięcy temu. Podobn o przez całe życie mieszkała w gospodarstwie w Ti-ne-ue, gdzie była pasterką. Te‐ raz zajm uje chat ę na końcu waszego szeregu dom ów, bez prądu i wody. Może ją widziałeś. Jest odrobin ę, jak wy to mów icie… pom ylon a? Nie odz yw a się do nikogo, rozm aw ia tylko z Madam e Morgan e, z którą pija kawę. – Wydaje mi się, że nie tak dawn o ją widziałem – odparłem. – Pat rzyła zreszt ą na nasz dom. Ciemn ow łosa, w niebieskiej sukience?
– To ona. Ostatn io dow iedziałam się o niej więcej, ale to opow ieść na inną okaz ję. Gwen ed wyprow adziła nas z lasu pod ogrodzen ie z drut u kolczastego na skraju wyż yn y. Wi‐ dzieliśmy stąd następn ą vallon, dolinkę, znajdującą się za naszą. Między nami a wąską drogą rozciągały się wzburzon e fale jeż yn i rozległe ocea niczn e płyciz ny paproci wirujących na wie‐ trze i owijających się wokół pni poszarzałych od wichury sosen. Niż ej, na skraju drogi, trzepot ały srebrzyste liście topoli. Droga wydaw ała się niedostępn a, ale Gwen ed przeszła nad drut em kolczastym do wąskiej przecinki. Strom a błotn ista ścieżka wiła się pod skaln ym naw isem wśród olbrzym ich paproci, omijając krzaczastą kopułę utworzon ą przez kilka targan ych wiat rem drzew, których gałęz ie splot ły się ze sobą. Min ęliśmy tę pląt an i‐ nę, gdy nagle Gwen ed rozgarn ęła gałęz ie, schyliła się i znikn ęła w gąszczu. Poszedłem w jej ślady. Znaleźliśmy się w nat uraln ej niszy przypom in ającej kościeln ą nawę. Z tyłu zam ykał ją kam ienn y mur, po części ręczn ie ciosan y, w większości jedn ak będący szaroczarn ym odsłon ię‐ tym podłoż em skaln ym. Wokół zew nętrzn ej kraw ędzi skarłow aciałe drzewka wiły się jak tan‐ cerze, wyciągając włochat e, porosłe mchem ram ion a w ekst at yczn ym tańcu. Nieregularn e ka‐ mienn e bloki tworzyły siedziska wzdłuż muru. Ze szczelinki wśród mchów ciurkała woda, zbie‐ rając się w skaln ym wgłębien iu. Kiedy zobaczyłem ten szemrzący strum yczek wypływ ający z ukryt ego źródła, byłem załat wion y. – To źródełko – pow iedziała Gwen ed. – Ona wiedziała, że tu jest. Ale to coś więcej. Przy‐ puszczam, że to miejsce kult u druidów. Ona wyryw ała tu zarośla. – Ta staruszka? – La Femme Sauvag e. Tak ją naz yw ają. – Gwen ed usiadła na jedn ym z kam ienn ych bloków. – Nie wiadom o, kim byli druidzi. Wiem y tylko, że wznosili menhiry, jak te liczące dziesięć tysięcy lat kam ien ie w Carn ac, budowla w Ston ehenge, ale po co to robili, stan ow i zagadkę. Podobn o uważ ali źródła za święt e. Mieszkańcy Belle-Île udają, że te kam ien ie zdum iew ają ich tak jak wszystkich, ale pot em człow iek widzi różn e rzeczy i zaczyn a się zastan aw iać. Chociażby te sta‐ re krzyż e w Lann o i Herlin. To druidzkie ołt arze, liczące pon ad pięć tysięcy lat, w cztern astym wieku przerobion e przez chrześcijan. Nie zobaczysz ich nigdy bez wieńca ze śwież ych kwiat ów. – Gwen ed dot knęła czoła. – Wiesz, widziałam na własne oczy, jak La Femme Sauvag e przem a‐ wia do waszej studn i w wiosce. Gwen ed zapropon ow ała, żebyśmy posiedzieli chwilę w milczen iu w tej alkow ie. Po chwili wskaz ała przez dolin ę ciemn y brzeg skały. – To kam ien iołom, skąd siedemdziesiąt lat temu wydobyt o łupkow e płytki na wasz dach. Naw iasem mów iąc, ta staruszka ma na imię Suz ann e – dodała ze znaczącym uśmiechem, dając mi do zroz um ien ia, że jeśli kupim y tę ruinę, poz nam y znaczn ie więcej tajemn ic. Kiwn ąłem głow ą, ale tak naprawdę wystarczyły mi tamt e słow a: „To źródełko”. Dorastałem na przedm ieściach południow ej Kalif orn ii, tak płaskich, że miejscam i znajdow ały się pon iż ej po‐ ziom u morza. Prawdę mów iąc, Long Bea ch zapadała się wręcz wskut ek wypompow yw an ia spod niej całej tej ropy naft ow ej. Mów ion o nam, że przypom in ająca pasikon ika, kiw ająca się bez przerwy pompa wiertn icza wpompow yw ała wodę morską z pow rot em pod ziem ię, żebyśmy
wszyscy nie pogrąż yli się w otchłan i. To nas byn ajm niej nie przeraz iło ani nie straum at yz ow a‐ ło, a jedyn ie przydało podn iecen ia rodem z film u klasy B zabaw om na pustych parcelach, które były naszym i rez erw at am i jaszczurek, polam i bit wy i jurajskim i saw ann am i. Ta ubit a ziem ia mogła się pod nami zaw alić w każdej chwili! Ale kiedy skończyłem dwan aście lat, ostatn ia pusta parcela znikn ęła. Jej przestrzeń fiz ycz‐ ną zajęła zabudow a szeregow a. To był szok – tajemn icza siła wchłon ęła krajobraz y mego dzie‐ ciństwa równ ie szybko i nieodwołaln ie, jak odkurzacz mojej matki wciągał kurzow e koty. Przez wszystkie lata uczęszczan ia do szkółki niedzieln ej ani razu nie przeż yłem smutku tak głębokie‐ go jak ten, który czułem po utracie ostatn iej połaci targan ych wiat rem dzikich traw. Mniej więcej w tym sam ym czasie, kiedy ostatn ia pusta parcela zam ien iła się w kolejn y wielopoz iom ow y dom, przyszedłem do kościoła z kieszen iam i pełn ym i ropuch, które ukryłem w koszyku na Biblie, kiedy wiern i wstali, by odśpiew ać jakąś pieśń. Sfera fiz yczn a, którą wiara mojej matki lekcew aż yła jako nieistotn ą, znalaz ła się nagle w cent rum uwagi wszystkich. Na‐ gle nie wiadom o skąd pojaw ił się gąbczasty dyw an z żyw ych istot i nie całkiem zdając sobie z tego spraw ę, zorgan iz ow ałem kon iec zorgan iz ow an ej religii – przyn ajm niej dla mnie. Najdziwn iejsze w tym wszystkim było to, że podczas gdy inni wrzeszczeli, poraż en i brzy‐ dot ą tych istot, które wtargnęły do domu boż ego, ja poz ostaw ałem w stan ie swego rodzaju na‐ bożn ego skupien ia, podziw iając ich niesam ow it ą wit aln ość. Odejście z Kościoła nie spow odow ało większych zmian w moim życiu. Byn ajm niej nie szu‐ kałem złych wpływ ów, jako dwun astolat ek wolałem po prostu przebyw ać na łon ie nat ury – co w Long Bea ch nie było łat we. Na szczęście mój ojciec był wielkim skaut em (najdosłown iej wiel‐ kim, kiedy stał w swoim dorosłym mundurze) i poświęcał wiele weeke ndów na to, żeby Druż y‐ na 78 mogła jeździć na biw aki. Podczas jedn ej z takich wycieczek, w ostatn ie wakacje przed pój‐ ściem do gimn az jum, doświadczyłem – jak sądzę – pierwszego prawdziw ego przeż ycia religij‐ nego. Oddaliwszy się od mojej druż yn y w górach San Bern ardin o, cały dzień przeleż ałem na kłodzie przerzucon ej nad traw iastym wgłębien iem w górskiej łące, trzym ając twarz kilka cen‐ tym et rów nad ukryt ym źródłem słodkiej wody i obserw ując, jak wydobyw a się na pow ierzchn ię. Było to źródło rzeki San Jacint o. Pat rząc, jak jasne ziarenka piasku przesypują się i wirują pod wpływ em niew idzialn ej siły, wreszcie poczułem łaskot an ie objaw ien ia, taki epif an iczn y kuksa‐ niec w żebra. Coś podobn ego przyt raf iło mi się tamt ego dnia z Gwen ed przy źródełku Suz ann e. I nadal mi się zdarza w Kerbordardoué. Źródła są święt e w każdej kult urze, a wiele z nich na Belle-Île ma podobn o szczególn ą moc. Na jedn ej ze starych map, na które nat raf iłem na wyspie, z dru‐ giej połow y szesn astego wieku, wioska oznaczon a jest szeregiem krótkich poz iom ych lin ii (wskaz ujących na to, że kiedyś rozciągały się tu bagna), przekreślon ych trzem a pion ow ym i kre‐ skam i. To wygląda jak zapis nut ow y. Te pion ow e kreski pióro kart ograf a narysow ało z rozm achem i lekkim zagięciem u góry, jakby ciężka czarn a kropla atram ent u miała spłyn ąć w dół. „Puits et Chap elle”, tak legenda wyja‐ śnia te oznaczen ia, z typow ą dla map lakon iczn ością: „Źródła i Kaplica”.
„Puits et Chap elle” – w brzmien iu tych słów kryje się coś krzepiącego, cudown ego wręcz. I te nasze wody podobn o naprawdę mają szczególn e właściw ości, chociaż poz ostaje przedm iot em sporu, jakie konkretn ie. W najstarszej historii wyspy jedyn ie Kerbordardoué spośród stu pięć‐ dziesięciu dwóch wiosek zasłuż yło na zwięz ły opis: „Mówi się, że to siedziba Diabła”. My? Diabelska czy nie, cudown a moc wód Kerbordardoué i Belle-Île z pewn ością zadziałała tam‐ tego brzem ienn ego w skutki dnia – a takż e następn ego, kiedy pojechaliśmy spot kać się z not a‐ riuszem w Le Palais. • To było długie i ciekaw e spot kan ie. Monsieur Le Not aire upewn ił się, czy na pewn o roz um iem, że do domu nie przyn ależ y żaden teren, że plac jest wspóln y, a droga przebiegająca tuż pod oknam i – publiczn a. W tym miejscu Gwen ed poruszyła kwestię szamba. Not ariusz wyraz ił ubo‐ lew an ie, że niestet y nie, nie ma na nie miejsca. Gwen ed kiwn ęła głow ą i opisała, z narastają‐ cym ent uz jaz mem, słynn y elekt ryczn y sedes z prasą term iczn ą, zainstalow an y przez pewn ą rozt ropn ą pan ią w Le Palais. Not ariusz chwilę słuchał, po czym zaczął wyrzucać z siebie pot oki słów. Też już o tym wiedział! Urządzen ie działało na zasadzie wykorzystujących zaa wansow an e techn ologie pieców uży‐ wan ych do wypalan ia ceram iczn ych elem ent ów siln ików odrzut ow ych. Było to fascyn ujące: od‐ chody zbierały się w kom orze, gdzie po naciśnięciu guz iczka poddaw an o je działan iu bardzo wy‐ sokich temperat ur, które wysuszały je i prasow ały w maleńką kosteczkę, got ow ą do wyrzuce‐ nia. Wspan iałe! Co za wyn alaz ek! Nie było przykrego zapachu, tylko dość znaczn y rachun ek za elekt ryczn ość. Nie mógł się doczekać, kiedy zobaczy nasz syst em w akcji, gdy już go zainstalu‐ jem y. Kiwn ąłem głow ą. Skoro miałem przyz wolen ie Mindy, nie poz ostało mi nic inn ego, jak podpisać pojedynczą kartkę papieru, swego rodzaju przedw stępn e zrzeczen ie się wszystkich naszych pien iędzy, co do grosza. Następn ie wróciliśmy do wioski na kolejn y spart ański lunch z Gwen ed (teraz nie burczało mi już w brzuchu, tylko popiskiw ało). A jeśli liczyłem na drinka dla uczczen ia moich niew ątpliw ych – zdaw ałoby się – zasług, nic z tego. Pon iew aż zam ierzałem wyjechać naz ajutrz wczesnym rankiem, Gwen ed zapropon ow ała poż egnaln y spacer w stron ę plaż y. Znów szliśmy znajom ą ścieżką, teraz już moją, naszą ścież‐ ką. Wdrapaliśmy się na wysoką wydmę i znaleźliśmy nasze dołki z widokiem na hałaśliw e mo‐ rze. – Jak się być może zorient ow ałeś, dokon uję rew iz ji mojego życia – oznajm iła Gwen ed, kie‐ dy już się usadow iliśmy i pat rzyliśmy, jak słońce zachodzi pow oli nad spien ion ym i szeregam i grzyw aczy. Był to hipn ot yz ujący i uspokajający widok, przez co na chwilę zapom niałem o zmar‐ zn ięt ych stopach. – W tym roku musiałam dokon ać duż ej zmian y. Po prostu doszłam do wnio‐ sku, że nie mogę dłuż ej żyć jako swego rodzaju wyidea liz ow an y wiz erun ek sam ej siebie, takiej, jaką chcieliby we mnie widzieć inni. Francja to trudn e miejsce dla kobiet y.
Odparłem, że też czasam i nachodziła mnie taka myśl – nie żebym był kobiet ą, rzecz jasna. Ale zorient ow ałem się, że ma bardzo dużo obciąż eń: prow adzen ie domu, zajęcia ze student a‐ mi, bycie matką, żoną… – Mój mąż ma kochankę – przerwała mi. – Och. – Kiedy doprow adziłam do konf ront acji, pow iedział, że z niej nie zrez ygnuje. Przeprow a‐ dziłam się do osobn ego mieszkan ia w Tours. W ram ach zadośćuczyn ien ia poprosiłam o ten dom na Belle-Île. Jej mąż, miły, śpiew ający w chórze księgow y ze schludn ie przystrzyż on ą bródką, z parką za‐ strzelon ych przez siebie ciet rzew i wiszącą na krokwiach ganku oraz piwn icą z win am i, z której był taki dumn y – ten człow iek, w moim wyobraż en iu wzór dżent elm en a, w pełn i zaa ngaż o‐ wan y w spraw y ducha, tradycji, lokaln ej społeczn ości, dawn ych ryt ua łów – był takż e typow ym zdradzającym Francuz em? Jakie to smutn e. Biedn a Gwen ed. Co za palant, myślałem. Wym amrot ałem wyraz y współczucia. Skin ęła głow ą, pat rząc na morze, w swoim kaf tan ie w fiolet ow e paski, z nową krótką fryz urą, która przypom niała mi niejasno coś, co kiedyś prze‐ czyt ałem: że kobiet y obcin ają włosy na krótko, kiedy wdają się w rom ans. Pewn ie to był art ykuł w którymś tych z wieczn ie młodych num erów „Elle” leż ących na stosiku w toa lecie Gwen ed. – Jest jeszcze coś – pow iedziała. – Otrzym ałam dużą diagnoz ę. Dużą diagnoz ę? Otuliła się kaf tan em, twarz pałała jej w ostatn ich prom ien iach zachodzące‐ go słońca, tak siln ych i skośnych, że piasek i spłaszczon e przez wiatr traw y wydaw ały się złot e. – To rak. W piersi. Dość pow ażn y. Obaw iam się, że nie poż yję długo. To będzie bardzo trud‐ ne dla mojego syna. Biedn y Dan iel. Nagle nasza rozm ow a w sam ochodzie nabrała sensu. Ale w takim raz ie… Chwileczkę! A co z nami? Myśląc to, zdaw ałem sobie spraw ę, jak podle to brzmi, naw et niew ypow iedzian e. Ale w tamt ym mom encie czułem, że muszę być uczciw y – brut aln ie uczciw y, choćby tylko wobec siebie sam ego – skoro nikt inny nie był. Więc oni wszyscy wiedzieli: Gwen ed, Franck, Ines, no‐ tariusz… Wszyscy musieli być wtajemn iczen i. Taki mały wioskow y spisek. Zam ydlili oczy parze Amerykan ów, żeby uwoln iła ich od zgniłego jaja pod postacią walącego się domu. „Zaraz. Spokojn ie. Wiesz, jaki jest twój problem: za mało wiary w ludzi. To przekleństwo pi‐ sarza, dzienn ikarza, kogoś, kto widział z bliska trochę za dużo ludzkich problem ów. Ważn e, żeby dodatkow o nie pogorszyć spraw y: to nic nie pom oż e. Dobra, dobra… Ale, cholera, stary, nie jest łat wo”. Siedziałem w swoim dołku i pat rzyłem w słońce, aż plam y zaczęły lat ać mi przed oczam i i lat ały nadal, naw et kiedy już zam knąłem pow ieki. Trzeba przyz nać, że Gwen ed wiedziała, kiedy zachow ać milczen ie. Oczyw iście musiała zdaw ać sobie spraw ę, że zastan aw iam się, kiedy i ile pow iedzieć Mindy. „Kochan ie? Wiem, że właśnie kupiliśmy ten zrujn ow an y dom, na który nam ów iła nas Gwe‐ ned, w pewn ym sensie licząc na to, że zwiąż em y nasze życie z jej życiem. No więc okaz uje się, że jest pew ien problem, właściw ie parę problem ów. Po pierwsze, dom jest w gorszym stan ie,
niż wszyscy daw ali do zroz um ien ia, więc będziem y musieli władow ać w niego wszystkie pie‐ niądze, jakie mamy, oraz te, których nie mamy. Po drugie – jakby tego było mało – ona umiera. To znaczy, Gwen ed. Tak, umiera. Wiem, teraz mi o tym mówi. Och, i wiem, że to szaleństwo, ale omal nie zapom niałem o czymś jeszcze. Do tego wszystkiego jeszcze się rozw odzi”. Super. Gwen ed poruszyła się. – Wierzysz w reinkarn ację? Wzruszyłem ram ion am i, mimo wszystko nie chcąc uraz ić umierającej być może i mającej się wkrótce rozw ieść dobrej wróżki siedzącej obok mnie. Pogrzebałem w worku z napisem New Age, szukając jakiejś adekwatn ej odpow iedzi. – Nie. Ale parę razy przeż yłem dość siln e déjà vu. Gwen ed wstała i otrzepała nogi z piasku. – Musisz mi kiedyś o nich opow iedzieć. Wracam do domu, żeby pom edyt ow ać. – Zacząłem takż e się podn osić. – Nie, zostań. Myślę, że pow in ien eś popat rzeć, jak słońce zachodzi nad Donn ant pierwszego wieczoru po tym, jak zostałeś prop rietaire, właścicielem. Miłych wraż eń. Uśmiechn ęła się, odw róciła i zaczęła wspin ać moz oln ie na wydmę, niczym jakiś beduiński mędrzec w grubym fiolet ow ym kaf tan ie. Nie po raz pierwszy trafn ie odgadła; chciałem zostać sam z moją plaż ą i moimi myślam i. „Z których większość dot yczy ciebie, Gwen ed, ciebie i twojej zagadkow ej decyz ji, by zwabić nas na wygnan ie”. Tego wieczoru Gwen ed wydała uroczystą kolację. Stan ow iła ona dram at yczn y kont rast z moim pierwszym posiłkiem we francuskim domu, który przed laty jadłem u niej pewn ej nie‐ dzieli. Wtedy olśniło mnie, jak ściśle elegancja wiąż e się z prostot ą: miska żółt ej zupy z dyni, je‐ dwabistej od rozpuszczon ego masła, zapiekanka z ziemn iaków przekładan a gruyè re i parm e‐ zan em, jeden plasterek wędzon ej w domu szynki, która wisiała na strychu, a pot em przypra‐ wion a na ostro sałat a, na deser zaś – co było dla mnie najw iększym odkryciem – kaw ałek doj‐ rzałego owocu. Tamt en posiłek stan ow ił dow ód na to, że najw ażn iejsza jest jakość składn ików. Z kolei dzisiejszy wydaw ał się przez naczon y na strajk głodow y. Po zupie ze śwież ych pom ido‐ rów Gwen ed nałoż yła na każdy talerz maleńki kopczyk ryżu, plasterek got ow an ej na parze dyni, tart ą marchewkę i kilka min iat urow ych brukselek. Nie wiem, co mnie bardziej zdum iało: to, że dzieci Francka i Ines pałaszow ały wszystko bez kom ent arza, czy to, że Franck i Ines co chwila wydaw ali okrzyki zachwyt u – bo to było zwykłe, najz wyklejsze jedzen ie, jakie kiedykol‐ wiek jadłem we Francji: podan e bez żadn ych przypraw, bez masła, praw ie bez got ow an ia. Przed laty, kiedy wróciłem do Kalif orn ii po mojej pierwszej wiz ycie we Francji, zaraz po przyjeździe najkrótszą drogą popędziłem do superm arket u i nakupiłem produkt ów, których przez całe życie unikałem, przede wszystkim masła, ale takż e śmiet an y i cielęcin y. Dla mnie Francja oznaczała obf it ość. Dzisiaj to nie była Francja, ale jakiś żart. – Tout directement du jard in! Wszystko prosto z ogrodu – oznajm iła Gwen ed triumf ująco. – Tout biolog iq ue! Wszystko nat uraln e. – Ça a un goût extraord inaire. Smakuje wspan iale – poświadczyła Ines.
– Sup erb e. Znakom it e – pot wierdził Franck. – Tout biolog iq ue! Dobra, kapuję, kapuję: jarzyn y były z ogrodu i ekologiczn e. Ale chyba nigdy nie zroz um iem, jak oni zdołali przeciągać ten posiłek przez dwadzieścia min ut, a co dopiero przez godzin ę. Żeby dot rzym ać im tempa, musiałem skubać swój ryż po jedn ym ziarnku. A jeśli chodzi o roz‐ mow ę, która kiedyś stan ow iła mocn ą stron ę Gwen ed i przyw odziła na myśl bieg z przeszkoda‐ mi w postaci akt ua ln ych wydarzeń i lit erackich aforyz mów, tym raz em zdecydow an ie kulała. Ines zerkn ęła nieśmiało na Gwen ed. – Mogę pom edyt ow ać z tobą jut ro rano? – Oczyw iście. Dzieci uśmiechn ęły się prom ienn ie do matki, jakby właśnie zdobyła bilet y do zoo. Spojrza‐ łem na Francka, spodziew ając się z jego ust jakiejś dowcipn ej uwagi. Ale nie, on też kiw ał z uznan iem głow ą. „Wszyscy zam ien ili się w warzyw a – myślałem. – Zupełn ie jak w Żonach ze Stepford. Stary, nie masz pojęcia, w co się wpakow ałeś, taka jest prawda. A ile z tego ośmielisz się pow iedzieć Mindy?”. • Co wiedziała Mindy? Setki razy próbow ałem pow iedzieć jej o Gwen ed i o stan ie domu, ale ona jakby nie chciała słuchać. Jedn ak naw et teraz, stojąc na placu przed tą walącą się ruiną, nie po‐ traf iłem odgadn ąć jej myśli. Co było niet ypow e z jej stron y i bardzo dla mnie nieprzyjemn e. Nie umiałem stwierdzić, czy zdaw ała już sobie spraw ę z rozm iarów bagna, w które wdepn ęli‐ śmy, czy aprobow ała to jakoś, czy też po prostu nadrabiała miną. Może czekała na właściw y mom ent, kiedy będzie mogła naskoczyć na mnie na osobn ości. Zasłuż yłem na to. Ale chciałem wiedzieć. Ta niepewn ość mnie dobijała. Właśnie gdy miałem zacząć się kajać, Gwen ed odw róciła się gwałt own ie. Z dołu drogi dał się słyszeć warkot siln ika, a chwilę późn iej wyłon ił się zaokrąglon y przód poobijan ej furgon etki ci‐ troe na. Jechał w naszą stron ę, przeciskając się pow oli między hort ensjam i, kołysząc się na wy‐ bojach. Za kierown icą: Den is Marzyciel, który okaz ał się wysokim, pow ażn ym facet em, w oku‐ larach bez opraw ek, o przystojn ej twarzy i zmierzw ion ych włosach. W dżinsach i grubym rozpi‐ nan ym swet rze, spod którego wyglądała bat ystow a koszula, mógłby uchodzić za now oczesnego angielskiego posiadacza ziemskiego, takiego co to jeździ po Londyn ie land rov erem. Roz um ia‐ łem teraz, dlaczego Gwen ed opisała go jako miejscow ego hulakę i chłopaka o szalon ych pom y‐ słach. Ale teraz ożen ił się i ustatkow ał, zapewn iła nas, i był jedyn ym mieszkańcem Belle-Île z uprawn ien iam i maître d’œuvre en bâtiment, czyli przedsiębiorcy budowlan ego. Gdy ściskaliśmy sobie dłon ie na pow it an ie, Den is LeRev eur z wyraźn ą ulgą przyjął fakt, że roz um ie francuszczyz nę Mindy. Moje nieskładn e dukan ie skwit ow ał pow ażn ym kiwn ięciem głow y. Ale kiedy przyszła pora na przyw it an ie z Franckiem, dostrzegłem nagły chłód. Słyszeli‐ śmy, jak Franck mów ił, że miejscow i nie są zachwycen i tym, że na wyspę przyjeżdżają obcy
w poszukiw an iu pracy. Jako niew ykwalif ikow an y stolarz, naw et jeśli podejm ow ał jedyn ie drob‐ ne zlecen ia, żeby wykarm ić rodzin ę, stan ow ił prawdziw e zagroż en ie dla niektórych miejsco‐ wych. Gdy Franck zroz um iał aluz ję i wycof ał się takt own ie, LeRev eur rozluźn ił się nieco. Zgodn ie z wstępn ym i ustalen iam i Gwen ed przejęła dow odzen ie. – Mindy i Don chcieliby poz nać twoje zdan ie na tem at tego, ile pracy wym aga dom jeszcze przed zimą, a ile możn a przełoż yć na późn iej. Zechciałbyś zajrzeć do środka? LeRev eur rzucił nam obojgu pow ażn e i jakby przepraszające spojrzen ie, po czym odpow ie‐ dział z miną lekarza, który wyszedł do poczekaln i, żeby poinf orm ow ać krewn ych o dram at ycz‐ nym stan ie pacjent a. – Byłem już w środku dziś rano – pow iedział po francusku, a Mindy szybko przet łum aczyła mi półgłosem jego słow a, jak zwykle to robiła. Wzruszył ram ion am i. – C’est total. Le toit, le fond, le bois, les planc hes, tout est foutu. To kompletn a ruina. Dach, fundam ent y, drewn o, deski, wszystko zmarn ow an e. Jego pociągła twarz wydłuż yła się jeszcze bardziej, kiedy spojrzał na nas znad tych swoich okularów bez opraw ek, żeby wyraz ić najgłębsze współczucie. Tym raz em gwałt own y wdech Mindy nie był skutkiem astm y. – Merd e! – Gwen ed wzdrygnęła się z deza probat ą. LeRev eur kiwn ął głow ą. – Czy naprawdę nie da się przełoż yć prac? LeRev eur pow oli pokręcił głow ą. Wskaz ując zapadn ięt ą lin ię dachu, stulił dłon ie, żeby zobra‐ zow ać ścian y, po czym rozw arł je nagle. Wydął policzki i dmuchn ął: Puf! Ruchem głow y wskaz u‐ jąc stert ę kam ien i i zwalon ych ścian przy końcu drogi, ruinę, którą podziw iałem ze względu na jej malown iczość, pow iedział coś, czego Mindy nie musiała mi tłum aczyć: następn ej wiosny bę‐ dziem y dumn ym i właścicielam i takiego właśnie stosu gruz ów. Mindy i ja popat rzyliśmy na siebie. Byłem w stan ie myśleć jedyn ie o saldzie naszego kont a wyn oszącym pięćset dolarów. Zaraz pot em zacząłem się zastan aw iać, czy są może jeszcze ja‐ kieś konkursy, w których dot ąd nie start ow aliśmy. Wiedziałem jedn ak, że to na nic. Takiej dziury nie mogły zapełn ić żadn e wygran e w lot e‐ riach bilet ów wstępu. •
Mały domek we Francji. Tego właśnie chcieliśmy. Ale czego chciała od nas Gwen ed? Późn iej – kiedy rozw aż aliśmy to wszystko wiele lat po tej pam iętn ej wypraw ie, która zaw a‐ żyła na całym naszym życiu – zastan aw iałem się, czy to nie był jakiś ataw istyczn y zew. Może spraw iło to obcięcie włosów, przypom in ając jej o Joa nn ie d’Arc prow adzącej arm ię swoich wy‐ znawców. Może chem iot erapia obudziła w jej krwi coś, co objaw iło Gwen ed, że jej pow ołan iem
jest stać się mistyczn ym cent rum wioski, w której niekończące się letn ie wieczory przechodziły w celt ycki zmierzch, a życie toczyło się na wieczn ej scen ie. Czy Gwen ed wcieliła się w kierown iczkę obsady rea liz ow an ej własnym sumpt em produkcji, Prospero z bret ońskiego Brigadoon, w ogóle nie myśląc o tym, co to oznacza dla nas? Z począt‐ ku tak. W grę wchodziło myślen ie magiczn e, może narcyzm. Ale w kalkulacjach Gwen ed za‐ wsze kryło się pewn e dalekosiężn e wyrachow an ie. Odkrycie tego zajęło nam praw ie trzydzieści lat, ale w pewn ym sensie czyn iła ona przygot ow an ia nie tylko z pow odu zmian swojej własnej, osobistej syt ua cji, lecz takż e przez wzgląd na życie wioski już po jej śmierci. Nat om iast jedn o przypuszczen ie nasun ęło nam się dość szybko, aczkolw iek za późn o, żeby zapobiec losow i, który przypadł nam w udziale: że to wszystko było wyn ikiem nieporoz um ie‐ nia. Gwen ed sądziła, że jesteśmy bogaci. Jako mała dziewczynka lat em 1944 roku widziała Amerykan ów jadących na rat un ek w swoich sherm an ach, rozdających polow e racje żywn ościo‐ we i czekoladę. Może liczyła na to, że wojska pancern e zjaw ią się i tym raz em. Ocalą Kerbor‐ dardoué, po czym wycof ają się z wdziękiem. Gwen ed nie mogła wiedzieć nat om iast, jak ogromn ym wysiłkiem było dla nas dot arcie tu, gdzie byliśmy, i wiąz an ie końca z końcem w na‐ szym skromn ym życiu na Manhatt an ie. Chociażby nasza syt ua cja mieszkan iow a była w tam‐ tym okresie śmieszn ie niepewn a i nielegaln a. Gdybyśmy stracili to podn ajęt e mieszkanko, nie mielibyśmy żadn ego punkt u zaczepien ia w tym mieście. Wszystko w Now ym Jorku było taką walką: znalez ien ie mieszkan ia, pracy, miejsca, gdzie da się robić pran ie i nikt nie ukradn ie na‐ szych rzeczy z suszarki. Żyw iliśmy się kaw ałkam i pizz y i wodą min eraln ą Seltz er. Co się zaś ty‐ czy kupow an ia domu za gran icą: zgodn ie z obow iąz ującym i w Ameryce neokalw ińskim i nor‐ mam i biurow ym i, miałem praw o do całych pięciu dni woln ych w roku plus dwa dni chorobow ego do wykorzystan ia za zgodą pracodawcy. Zakładając, że nadal chcieliśmy widyw ać nasze rodzin y na Zachodn im Wybrzeż u i w Hon olulu przyn ajm niej raz w roku – a my z pewn ością chcieliśmy – kiedy właściw ie mielibyśmy jeździć do Francji? Może Gwen ed nie pot raf iła sobie wyobraz ić, że jesteśmy biedn i i nie mamy wakacji, pon ie‐ waż od pon ad dziesięciu lat wykładała w ram ach program u zagran iczn ych zajęć dla student ów Uniw ersyt et u Stanf orda. W jej oczach „Młodzi Amerykan ie” – jak z piosenki Dav ida Bow ie – stryw ializ ow ali swoje dziedzict wo we Francji. Dużo piliśmy, nie uczyliśmy się jęz yka i tęskn ili‐ śmy za porządn ym i hamburgeram i, prof an ując do tego najbardziej wyraf in ow an ą kuchn ię świat a zaw ijasam i ketchupu. Chociaż czasam i przejaw ialiśmy odrobinkę wigoru, moraln ości i rozm achu Now ego Świat a, ogóln ie rzecz biorąc my, dzieci wyz wolicieli z roku 1944, rozczaro‐ waliśmy ją. To czyn iło jej wiarę w nas tym bardziej wzruszającą, choć nie najlepiej ulokow an ą. Jako stu‐ dentka Mindy jak najbardziej zapam ięt ała adres jedyn ej restauracji w Tours, gdzie podaw an o hamburgery (i to z ketchupem, z prawdziw ym Heinz em). Gwen ed nigdy się o tym nie dow ie‐ działa. Gwen ed zadęła więc w swój róg niczym Roland na pustkow iu, w poczuciu całkow it ej bezn a‐ dziei. Czy odpow iem y na jej wez wan ie? Skoro widzieliśmy Kerbordardoué, jak moglibyśmy od‐
mów ić? Bez względu na to, jak mętn e były jej pobudki, w jeszcze jedn ej kwestii Gwen ed wypow ie‐ działa się całkiem jasno: serio uważ ała, że moglibyśmy pom óc ocalić osadę. Znaliśmy Kerbor‐ dardoué, kiedy było czynn ą wioską, to znaczy nie przeszło jeszcze na ciemn ą stron ę – stron ę turystyki. Ale zmian y, których wszyscy się bali, nadciągały szybko. Ostatn ie stado krów zostało sprzedan e, a ostatn ia gospodyn i wydzierż aw iła swoje pola. Moglibyśmy pom óc zachow ać duszę wioski w nien aruszon ym stan ie, wyjaśniła w jedn ym ze swoich listów. Na wyspę przyjeżdżało zbyt wielu obcych, szukających okaz ji. Gdyby pusty dom w cent rum traf ił w niew łaściw e ręce, mogłoby to oznaczać kon iec Kerbordardoué. „I wie‐ cie co? – dodała, kończąc z rozm achem ów zgubn y pierwszy list. – Mieszkańcy wioski poddali to pod głosow an ie. Chcą was, a nie kogoś obcego, nie kolejn ego Niemca”. Tak napisała Gwen ed, a my w to uwierzyliśmy. Chcą nas? Pat rząc z perspekt yw y czasu, wiem, że nie mieliśmy żadn ych szans.
Rozdział piąty
Dom za granicą: cztery łatwe listy Co jest pot rzebn e w domu: • 4 krzesła • stół • łóżko • pościel (?) • łyżki, widelce, noże – Don, rok drug i Zaw sze przyw oz ić: • pikantn y sos Louisian a • curry w proszku • płet wy do pływ an ia • krople do uszu dla pływ aków • książki po angielsku • lampki do czyt an ia (2) i bat erie • płyn przeciw kom arom • suszarkę do włosów (?) • whisky – Don, rok piąty Zaw sze przyw oz ić (uakt ua ln ion e): • deskę surf ingow ą • kombin ez on piankow y • CIEPLEJSZE swet ry
• książki PO ANGIELSKU • moskit ierę • Mon opoly, szachy • piłkę i kij do wiff le’a – frisbee • piłkę futbolow ą Nerf • rakiet y ten isow e • kije golf ow e • odt warzacz CD • płyt y CD • konw ert er prądu (bardzo ważn e) • suszarkę (!) – Don, rok ósmy Przyw ieźć: • prez ent y dla dzieci: naklejki z Haw ajów, wisiorki itd. • prez ent y dla surf erów: T-shirt y z logo Local Mot ion, nalepki na tyln y zderzak • prez ent y, dorośli: pam iątki z Now ego Jorku • Suz ann e: apaszka • Madam e Morgan e: apaszka • Gwen ed: haw ajski naszyjn ik z muszelek • buty do surf ow an ia i wosk do surf ow an ia w zimn ej wodzie – Mind y, rok sied emnas ty
Rozdział szósty
Letnie plany Po naszej kat astrof aln ej wiz ji lokaln ej siedzieliśmy wraz z Den isem LeRev eur wokół ogrodo‐ wego stołu Gwen ed i piliśmy drinki, których bardzo pot rzebow aliśmy. Gwen ed nie uznaje moc‐ nych trunków, ale w tym mom encie naw et Kir Roya le był błogosław ieństwem. Pogryz aliśmy oliwki, a LeRev eur tłum aczył, jakie kroki podejm ie w naszej spraw ie jako maître d’oeuvre en bâti‐ ment. Najpierw przygot uje plan y, projekt y archit ekt on iczn e, które przedstaw i w Mairie de Sau‐ zon, merostwie naszego okręgu. Zakładając, że zostan ą tam zat wierdzon e, zacznie takż e zbierać ofert y podw ykon awców i wykwalif ikow an ych robotn ików. Raz em złoż ą się one na koszt orys, zwan y po francusku devis, wym aw ia się „dej-vi”. Następn ie siądziem y raz em i przej‐ rzym y poszczególn e projekt y, ich przew idyw an e koszt y, wprow adzim y ewent ua ln e zmian y, wybierzem y jakość mat eriałów i zaz najom im y się ze wszystkim i szczegółow ym i wyt yczn ym i. Kiedy już zaa kcept ujem y cały dokum ent, podpiszem y go. Od tej chwili umow a na wszystkie prace i koszt y będzie prawn ie obow iąz ująca. Czy zroz um ieliśmy? Tak. Czy na pewn o zroz um ieliśmy? Kiwn ęliśmy głow am i. LeRev eur spojrzał na Gwen ed. – To znaczy – pow iedziała Gwen ed swoją precyz yjn ą angielszczyz ną – że będziecie zobo‐ wiąz an i do zapłat y, żeby nie wiem co. Francja ma inny kodeks prawn y niż Stan y Zjedn oczon e, jak Mindy wie. Jeśli nie zapłacicie, zostan iecie uznan i za winn ych i moż ecie pójść do więz ien ia, zan im jeszcze spraw a zostan ie rozpat rzon a. Ach, słynn y Code Nap oléon, Kodeks Napoleona. Jako studentka praw a Mindy zaw sze lubiła dyskusje na tem at ref orm cesarza dot yczących feudaln ych obyczajów. Najw iększą różn icą ko‐ deksu w stosunku do angloa merykańskiego praw a było odrzucen ie dom niem an ia niew inn ości oraz hab ea s corp us. Tak jak pow iedziała Gwen ed, możn a było zostać areszt ow an ym i wtrąco‐ nym do więz ien ia aż do procesu bez możliw ości apelacji. To zaw sze przypraw iało Mindy o dreszczyk rozkoszy. Ale nigdy nie przyszło jej do głow y, że może to dot yczyć nas osobiście.
– Na raz ie nic nie podpisujecie – ciągnęła Gwen ed, nadal po angielsku. – Den is z radością przygot uje devis, ale będzie musiał się śpieszyć, żeby przedstaw ić go wam przed wyjazdem. Obdarzyła go swoim najm ilszym uśmiechem, gdy słuchał – uważn y, acz bezradn y. Uświado‐ miłem sobie, że podobn ie jak ja w biurze not ariusza, kiedy fin aliz ow aliśmy umow ę, był w zasa‐ dzie zdan y na łaskę tłum aczen ia Gwen ed. Przyszło mi nat om iast do głow y, że Den is nie mu‐ siał trzym ać nam nad głow ą topora pod postacią Kodeksu Napoleona. Miał coś lepszego: dez‐ aprobat a Gwen ed będzie trzym ać nas w ryz ach. – No więc, Den is, mam do ciebie pyt an ie. – Mów iąc po francusku, Gwen ed man ewrow ała równ ie zręczn ie jak prokurat or maglujący niespodziew an ego świadka. – Don i Mindy chcą mieć maison saine. Den is LeRev eur skin ął głow ą. – Oui, une maison saine, c’est bon. Wpat ryw ałem się w nich zdezorient ow an y. Czy francuskie „saine” znaczy to samo co an‐ gielskie „sane”? Czy oni naprawdę mów ili, że chcem y domu zdrow ego na umyśle? Czy to była aluz ja do stan u naszych psychik? A może jakieś freudowskie przejęz yczen ie? Nic z tych rzeczy, wyjaśniła Mindy. „Saine” znaczy zdrow y, tylko w trochę inn ym sensie. Chodzi raczej o zdrow ie duchow e. Ach tak, czyli jedn ak o psyche. Zdrow y w przeciw ieństwie do zwariow an y. Rozm ow a stała się jeszcze bardziej ezot eryczn a, gdy Gwen ed znów zwróciła się do Den isa. – Don i Mindy chcą mieć na górze dwie sypialn ie. Czy będziesz przestrzegać zasady złot ego środka? Den is kiwn ął głow ą. – Oczyw iście, dom zachow a właściw e proporcje. – Więc to znaczy, że nie podn iesiesz lin ii dachu wyż ej niż w sąsiedn im budynku. Zgadza się? Mindy rzuciła mi zaskoczon e spojrzen ie. Te sypialn ie trakt ow aliśmy jako pewn ik; omów ili‐ śmy już tę kwestię z Gwen ed, po raz pierwszy nat om iast była mowa o lin ii dachu i zasadzie złot ego środka. Wiedziałem, co myśli Mindy. Będziem y musieli uważ ać, żeby Gwen ed nie prze‐ jęła steru zbyt zdecydow an ie. To był w końcu nasz dom. I nasze pien iądze. Wszystkie nasze pien iądze – których nie mieliśmy. Den is silił się na dyplom ację: – Lin ia dachu mogłaby być wyższa, ale to oczyw iście nie wyglądałoby zbyt ładn ie. Ale jeśli go nie podn iesiem y, pokoje nie będą odpow iedn io wysokie. Moim zdan iem to zabrzmiało tak, jakby Den is daw ał nam do zroz um ien ia, że nie tylko moglibyśmy mieć wyższy dach, ale wręcz pow inn iśmy. Nasz sąsiad – który nie mieszkał w swo‐ im domu i którego nigdy nie poz naliśmy – nauczy się z tym żyć. Będzie musiał: mieliśmy wspóln ą ścian ę. Mindy najw yraźn iej pom yślała to samo, bo skwapliw ie wychyliła się do przodu. – No, jeśli naprawdę pan uważ a, że pokoje będą za małe… Gwen ed uderzyła młotkiem niczym licyt at or.
– Dach musi być tej sam ej wysokości co w sąsiedn im domu. Bo musim y zachow ać proporcje i dlat ego, że sąsiad nigdy nie wybaczy Don ow i i Mindy i może naw et wnieść skargę w Mairie de Sauz on, a tam mogą uznać, że dach pow in ien zostać obn iż on y, co byłoby okropn ie koszt ow‐ ne. Jasne, Don i Mindy? Ta nagła gwałt own ość Gwen ed spraw iła, że wszyscy stchórzyliśmy. Przyt akn ęliśmy, a w na‐ szych (wkrótce całych w guz ach) głow ach pojaw iły się wiz je chodzen ia w kucki i walen ia łbem w niski strop sypialn i. Den isow i wyraźn ie ulżyło. Czy ukryw ał swoje wątpliw ości dot yczące podw yższen ia lin ii da‐ chu? Być może. Niełat wo było go rozszyf row ać, tego Den isa Marzyciela. Następn ą kwestią były okna sypialn i na górze, co do których Gwen ed równ ież miała zdecy‐ dow an e poglądy. – Okna nie mogą być za duże, jeśli mają przylegać do dachu. Den is przyt akn ął. – Duże okna w dachu to zły pom ysł. Będą przeciekać. I zagroż ą jego int egraln ości. – W takim raz ie może lepiej zam ont ow ać jedyn ie świet lik. Kiedy Gwen ed popat rzyła na nas, czekając, aż wyraz im y zgodę, uświadom iłem sobie, że to takż e zaplan ow ała. Sypialn ia bez okien, jedyn ie ze świet likiem wpuszczającym do środka męt‐ ny prom yczek? W takim raz ie będziem y mieszkać w niskiej norze zupełn ie poz baw ion ej świa‐ tła. Gdy już brałem drżący głęboki oddech, żeby wyraz ić pierwszy w życiu sprzeciw wobec Gwe‐ ned Gue del – wiedząc, że może to mieć nieopisan e konsekwencje i to byn ajm niej nie dobre – rozległ się gromki okrzyk Mindy: – Musim y mieć okna! Gwen ed spojrzała na nią zaskoczon a, z deza probat ą unosząc brwi. – Ale u waszych sąsiadów ich nie ma. Mont ując okna, zaburzycie wygląd ich domu. – Jestem art ystką – oznajm iła Mindy po francusku. – Dzieckiem słon eczn ych haw ajskich wysp. I za długo cierpiałam w naszej ciemn ej klitce w Now ym Jorku. Czasam i mam poczucie, że zaraz oszaleję. Oszaleję! Kiedy jestem na Belle-Île, muszę mieć świat ło. Świat ło! Szykow aliśmy się na gwałt own y prot est, ale ani Gwen ed, ani Den is nie wydaw ali się zszo‐ kow an i tym cri de coeur, głosem serca. Być może we Francji należ y wyraż ać swoje zdan ie w dram at yczn y sposób, żeby zostało pot rakt ow an e pow ażn ie. W każdym raz ie w zat wierdzo‐ nej kolumn ie wstępn ego devis znalaz ło się jedn o okno na górze. Najw yraźn iej zdrow y na umy‐ śle dom wym agał szaleńczej walki. Miło było wygrać rundę, ale Gwen ed już przechodziła do następn ej. – Kolor płyt ek na lin ii dachu pow in ien być czarn y, jak sądzisz, Den is? – Sąsiadka wybrała czerw on e – odparł Den is, wyciągając szyję. – Pewn ie jej się zdaje, że mieszkam y na Côte d’Azur, Laz urow ym Wybrzeż u, a nie na Côte Sauv age, Dzikim Wybrzeż u. – Roześmiał się. – Tradycyjnym kolorem jest czarny. A zatem czarny. Gwen ed splot ła dłon ie na blacie stołu, jakby spraw a była przypieczęt ow an a, niczym poke‐ rzysta, który nie musi dobierać kart. Den is przyglądał się dachow i jeszcze chwilę, po czym nie‐
znaczn ie wzruszył ram ion am i. – Nie sądzicie, że to mogłoby wyglądać trochę dziwn ie, gdyby czarn e płytki zaczyn ały się tam, gdzie kończą się czerw on e? Gwen ed sądziła niew ątpliw ie, że jako rdzenn em u mieszkańcow i Belle-Île spodoba mu się tradycyjn y wybór, ale i teraz nie zdradziła żadn ych emocji. – Ciekaw y punkt widzen ia – przyz nała. – Może Don i Mindy mogliby zapropon ow ać, że wym ien ią jej płytki na czarn e. Mindy rozbłysły oczy, a ja omal nie zachłysnąłem się Kir Roya le, ale Den is wyprzedził nas, zauważ ając, że płytki na lin ii dachu pobliskiej obory równ ież były czerw on e. Wobec czego Gwe‐ ned zgodziła się, że w pewn ych okoliczn ościach jedn olit ość koloru przebija tradycję. Po tym komprom isie ustalił się pew ien rytm. Gwen ed albo Den is rozdaw ali rem ont ow e kart y, następn ie podbijali stawkę albo czekali, żeby zobaczyć, ile my postaw im y, po czym sprawdzali. Było mnóstwo kwestii do rozw aż en ia, wiele part ii do roz egran ia. Ale przyn ajm niej zaczęliśmy roz ez naw ać się w regułach gry. Jedn ak w miarę trwan ia dyskusji z jakiegoś pow odu zacząłem robić się otępiały, rozkojarzo‐ ny. Musiałem się upom in ać, że pow in ien em być w pełn i zaa ngaż ow an y w budow ę naszego wym arzon ego domu. To była w końcu jedyn a szansa, a wybory, jakich dokon am y teraz, będą nas radow ać bądź dręczyć przez następn ych pięćdziesiąt lat. Jedn ak zerkając na okoliczn e domy i na plac, częściow o widoczn e z podwórka Gwen ed, mrugałem oczam i w jasnym świet le popołudnia i wypełn iał mnie emocjon aln y zam ęt, przypom in ający strach. A przecież wokół pa‐ now ała taka cisza i spokój. I nagle zroz um iałem. To słońce. Przedt em byw aliśmy tu tylko w okresie zim ow ego Sturm und Drang, burzy i naporu. Kochali‐ śmy atm osf erę Côte Sauv age: szalejące sztorm y, ścielące się mgły, bałw an y atakujące brut aln ie plaż e i klif y. Wpadaliśmy w prawdziw ą euf orię, gdy na chwilę przez chmury przebiło się słońce, świet liste złot e strum ien ie padające na ziem ię niczym świat ła ref lekt orów poszukiw awczych z gran at ow oczarn ych chmur szybujących po niebie. Teraz wszystko się zmien iło. To było gorące odsłon ięt e słońce. Przez chwilę zastan aw iałem się wręcz, czy nie chwycić Mindy za łokieć i nie zaw ołać: „Hej, widzisz? Świeci słońce! Chodźm y na plaż ę!”. Ale mieliśmy kolejn e stron y devis do omów ien ia, zan im będziem y mogli odpocząć. To była ta przeraż ająca gorsza stron a bycia właścicielem domu we Francji. Spoglądając na Mindy, wi‐ działem, że ona ma taką samą ochot ę uciec, jaka zaw sze nas nachodziła, choćby po to, żeby przejść się na wrzosow isko. Tymczasem tkwiliśmy tut aj, omaw iając kwestię „płytki czerw on e kont ra czarn e”, zmuszen i siedzieć na krzesłach przez całą – jak się nam wydaw ało – wieczn ość. Ta gadan in a była nie do zniesien ia, skoro wokół nęciła nas cała wyspa. Wpadliśmy dokładn ie w tę samą pułapkę, której staraliśmy się unikn ąć. Pan ikow ałem w skryt ości ducha i zostaw iłem dalsze rozm ow y na głow ie Mindy. Stopn iow o wioska znów nabrała ostrości. Gdy przygnębien ie opadło, poczułem przypływ dumy z pow odu naszej najlepszej i zadziw iająco stałej cechy jako pary: swego rodzaju rozm yśl‐
nej lekkom yśln ości. W przeciw ieństwie do wielu rów ieśników albo naszego rodzeństwa daliśmy nogę, wyrwaliśmy się, poszliśmy własną drogą. Nie ustatkow aliśmy się. I wyszliśmy z tego zwycięsko. Belle-Île połączy stałość, której tak się zaw sze baliśmy, z naszym now ojorskim try‐ bem życia, gdzie kombin ow aliśmy jak się dało, a i tak zaw sze z trudem wiąz aliśmy kon iec z końcem. Kryła się w tym jakaś logika, równ ow aga, jakiej szukaliśmy przez całe życie. I może tym raz em wreszcie ją osiągniem y. A jeśli chodzi o ten ciągły lekki strach… „To jasne, że dziwn ie się czujesz! Nigdy przedt em nie byłeś właścicielem ani nie rem ont ow ałeś domu! A co dopiero ruiny domu. Nie mów iąc już o ruinie domu we Francji. Nigdy naw et nie kupow ałeś now ych mebli”. Nic dziwn ego, że byli‐ śmy skołow an i i czuliśmy dyskomf ort. Nigdy wcześniej nie siedzieliśmy tak z archit ekt em ani naw et ze stolarzem. To cud, że Den is w ogóle nas słuchał. Czyżby nie wiedział, że jesteśmy idiot am i? Doszedłem do wniosku, że niez ależn ie od now ości doświadczen ia oraz tego tłustego, obn a‐ żon ego, len iw ego słońca, tym, co pot ęgow ało naszą dezorient ację, był układ sił. Trójkątn y, ale nie chcieliśmy się do tego przyz nać. Zaczyn aliśmy więc się den erw ow ać. Pora użyć mojej pisarskiej superm ocy i zorient ow ać się, co się, u diabła, dzieje. Na szczycie trójkąt a znajdow ała się Gwen ed. Wykorzystyw ała swój aut oryt et moraln y jako sam oz wańcza strażn iczka wioski i nasza matka chrzestn a. Biorąc pod uwagę rozległe rem ont y, jakich sama dokon ała, swoje miejscow e korzen ie oraz niepodw aż aln ą francuskość, uzurpow ała sobie przy‐ wództ wo, zwabiając nas tut aj, wybierając dom, a naw et archit ekt a. Staw iła się na to spot kan ie w pełn i przekon an a, że przejm ie nad nim kont rolę, a tę jej pot rzebę władzy pot ęgow ało jesz‐ cze tykan ie śmiert eln ości. Z jakiegoś pow odu robiła wszystko, by poz wolić na jak najm niej zmian w naszym domu. Drugi wierzchołek trójkąt a stan ow ił Den is LeRev eur. Jako młody archit ekt na początku ka‐ riery zaw odow ej, a takż e miejscow y ryw aliz ujący o klient ów z paryskim i fachowcam i był w roz‐ terce. Pot rzebow ał naszego zlecen ia, ale takiego, które wyw rze dobre wraż en ie na les autres, „inn ych”, jak określan o osoby spoz a wyspy. Ren ow acja bret ońskiej chat y bez okien na pięt rze mogła nie wystarczyć. Gwen ed spodziew ała się być może, że Den is przystan ie na wszystkie jej żądan ia, ale on miał własną wiz ję. Czekał jedn ak, aż przyjedziem y i usiądziem y wraz z nim przy stole, zan im ją wyjaw i. Tak właśnie widziałem układ sił. Den is kibicow ał nam i mógł oka‐ zać się dużo bardziej elastyczn y, niż zakładała Gwen ed. Był w podobn ym wieku co my, a w oczach miał łobuz erskie iskierki. Okaz ał też zarówn o zakłopot an ie, jak i aut ent yczn e współczucie wobec naszej syt ua cji – bo i czem u miałby tego nie robić? To my byliśmy klient am i, a nie Gwen ed. Oczyw iście nie mogliśmy tak po prostu przekaz ać steru Den isow i. Bez wątpien ia chętn ie by wykorzystał do cna to zlecen ie od pary Amerykan ów o wypchan ych kieszen iach, dzieci niegdy‐ siejszych Jankesów. Musieliśmy liczyć się z wzajemn ym i ustępstwam i i być czujn i, żeby nie ustępow ać za bardzo. Ale przyn ajm niej Den is zgodził się zachow ać zasadę złot ego środka i za‐ pewn ić nam dom zdrow y na umyśle. Wszystko mogło więc pójść dobrze. Prawda?
Kiedy spojrzałem na Mindy, uśmiechn ęła się do mnie. Mógłbym przysiąc, że doskon ale wie‐ działa, co myślę. Nie musieliśmy zostać idiot am i na zaw sze. Po raz pierwszy w naszym upar‐ tym życiu znaleźliśmy coś, co mogło spraw ić, że odpow iedzialn ość stan ie się poryw ająca.
Rozdział siódmy
Zobaczyć i uwierzyć – Dobrze się spisaliście – oznajm iła Gwen ed, kiedy Den is pojechał, a my zjedliśmy lunch. Porcje były nie mniej skromn e niż tamt e sprzed paru miesięcy, poza tym nie było chleba, rzecz nie‐ malż e nie do pom yślen ia we francuskim domu. Prawdopodobn ie Gwen ed zobaczyła moją minę, bo ze zmarszczon ym czołem zapyt ała, czy to możliw e, żebym jakimś cudem nadal był głodn y. – Och, nie. – Duch ryw aliz acji, obudzon y podczas omaw ian ia devis, nie poz walał mi przy‐ znać się do słabości. – Miło mi to słyszeć – odparła. – Dan iel, kiedy ostatn io przyjechał do domu, dostał szału! Człow iek zapom in a, ile tacy chłopcy muszą jeść, zwłaszcza Amerykan ie. Nieco uraż on y tym porówn an iem w skryt ości ducha kibicow ałem Dan ielow i, którego ostat‐ nio widziałem pięć lat temu, jak wyrzucał przez okno maszyn ę do pisan ia. Gdy się ma tak kon‐ trolującą matkę jak Gwen ed, odrobin a bunt u tylko wychodzi człow iekow i na zdrow ie. Gwen ed klasnęła w dłon ie. – Może byśmy wzięli row ery i pojechali na plaż ę? – spyt ała, wyw ołując tym west chnien ia ulgi z naszej stron y. W końcu po to właśnie tu przyjechaliśmy. Wreszcie szczegóły rem ont u mo‐ gły trochę poczekać. Wyciągnęliśmy z szopy Gwen ed trzybiegowce, wskoczyliśmy na nie i po‐ mknęliśmy w dół, law irując między wybojam i, ham ując na zakręcie, po czym stając na peda‐ łach, żeby pokon ać pierwsze wzgórze. Kiedy mijaliśmy stare gospodarstwo za naszym dom em, zobaczyliśmy jego właścicielkę, Madam e Morgan e, w znajom ym jasnon iebieskim fart uchu zarzucon ym na ciemn iejszą błękit‐ ną szmiz jerkę. Gdy zaham ow aliśmy z piskiem, żeby się przyw it ać, kobiet a cofn ęła się gwałt ow‐ nie, chow ając się w ciemn ym tun elu tworzących łuk wiąz ów. Mamrocząc coś i kręcąc głow ą, znikn ęła za drzwiam i swego domu. – Nie poz nała was. Myśli, że jesteście turystam i – pow iedziała Gwen ed. – Nien aw idzi lata i tych wszystkich obcych. Wpadn iem y do niej wieczorem, żeby was jej przypom nieć.
Wzruszając ram ion am i, pojechaliśmy dalej. Żałow ałem jedn ak, że się nie zat rzym aliśmy. Madam e Morgan e była nie tylko naszą sąsiadką od tyłu, ale sercem i duszą Kerbordardoué. To pod jej drzwi skierow aliśmy się w pierwszej kolejn ości tamt ego późn ego styczn iow ego wieczo‐ ru, szukając klucza do domu Gwen ed. Podeszliśmy cichutko, na paluszkach, wzięliśmy głęboki wdech i zapukaliśmy. Usłyszeliśmy jakiś łoskot w głębi domu i pyt ające wołan ie, Mindy odkrzyk‐ nęła coś w odpow iedzi. Odsun ięt o rygiel, drzwi uchyliły się i w szparze ukaz ała się głow a o roz‐ czochran ych włosach i z wyt rzeszczon ym i z oburzen ia oczam i. „Nam równ ież miło pan ią poz nać, Madam e”. Następn ego ranka, naszego pierwszego na Belle-Île, leż eliśmy w łóżku, dygocząc z zimn a i przez ledw ie odem knięt e pow ieki oraz koronkow e firanki pat rzyliśmy na Madam e Morgan e, która wołała i gwizdała pod naszym oknem. Z początku myśleliśmy, że to zem sta za wczoraj‐ szą wieczorn ą wiz yt ę. Pow oli jedn ak za oknem przeszedł sznur krów, wlekąc się w stron ę ogromn ego stogu sian a. Madam e Morgan e uniosła widły na tle wchodzącego słońca i zaczęła nad swoim ram ien iem rozrzucać krow om kępy sian a. W pewn ym mom encie odw róciła się i po‐ pat rzyła prosto w nasze okno. Sposób, w jaki spojrzen ie jej błękitn ych oczu przen ikn ęło przez cien iutkie koronkow e firanki, jakby wypat ryw ała naszych twarzy, był trudn y do zniesien ia o tak wczesnej porze. Przew róciliśmy się na drugi bok i spaliśmy dalej, ale kiedy obudziliśmy się jakiś czas pot em, zobaczyliśmy, że Madam e nadal stoi przy stogu z widłam i w dłon i i znów wpat ruje się w nas przez okno. Jej twarz poz ostaw ała w cien iu, a wyraz ista smuga porann ego słońca przecin ała skośnie jej pierś niby szarf a. – Wygląda jak Śmierć przebran a za Skautkę – wyszept ałem. – To się robi upiorn e – jękn ęła Mindy. – Nie moż em y czegoś zrobić? Wstałem i podszedłem do okna, usiłując zaciągnąć sztywn e aksam itn e zasłon y. – Czekaj! – krzykn ęła Mindy. – Włóż coś na siebie! Ale Madam e Morgan e nie poruszyła się. Niczym nie zdradziła świadom ości fakt u, że po drugiej stron ie szyby stoi nagi Amerykan in. Skonstern ow an y zasun ąłem zasłon y. Trochę późn iej tego sam ego dnia Mindy bez tchu wpadła do domu po rozm ow ie z żoną Francka na ulicy. – Trochę to trwało, ale w końcu to z niej wyciągnęłam. Madam e ma kat arakt ę. – No to co? – Wpat ruje się w nasz dom nie dlat ego, że nas widzi, ale dlat ego, że nie widzi. Przez reszt ę zim ow ego pobyt u na Belle-Île od czasu do czasu coś czuliśmy, odw racaliśmy się i widzieliśmy ją stojącą gdzieś tam, kaw ał od nas, na nagim zaoran ym polu ziemn iaków – ma‐ leńka figurka, ledw ie widoczn a na tle wiat rochronn ego pasa ciemn ych, wilgotn ych cyprysów, przeszyw ająca nas swoim niew idzącym spojrzen iem. Przyz wyczailiśmy się do tego. Ale nie pot raf iliśmy się zmusić, żeby zajść do jej gospodar‐ stwa, zgodn ie ze wskaz ówkam i Gwen ed, i kupić masła albo jajek. Wyraz twarzy Madam e Mor‐ gan e był tak surow y, jej pan ika i szok tamt ego wieczoru, kiedy przyjechaliśmy, tak gwałt own e, że prawdę pow iedziawszy, zaczęliśmy się jej trochę bać. Uznaliśmy, że mniej kłopot liw e będzie
przejechać row erem pięć mil do Le Palais i tam zrobić zakupy. Ale pewn ego dnia, gdy jedn a ze sprzedawczyń nabijała nam właśnie w kasie cenę jajek, do sklepu weszła, urucham iając dzwo‐ neczek przy drzwiach, Madam e M. we własnej osobie. Zabawn e, jak bystry staw ał się jej wzrok, kiedy tego naprawdę pot rzebow ała. – Co, czyżby moje jajka nie były dość dobre? – burkn ęła. Wyjąkawszy przeprosin y, uciekliśmy ze sklepu, ale zdąż yliśmy jeszcze usłyszeć, jak Madam e Morgan e zwraca się do jedn ej ze sklepikarek i stwierdza z pogardliw ym prychn ięciem, że Min‐ dy mówi po francusku jak imigrantka. Droga pow rotn a trwała długą godzin ę i cali się spocili‐ śmy, pedałując to w górę, to w dół, a nasze upokorzen ie jeszcze się wzmogło, gdy min ęła nas siw ow łosa awant urn ica na mot orow erze, wioz ąca w obu torbach przy siodełku sterczące do po‐ łow y maszt u bagietki. Znow u Madam e M.! Gdy wraz z zapadn ięciem zmroku dot arliśmy do wioski, rozpakow aliśmy łapczyw ie zakupy, by odkryć, że przez moje szaleńcze pedałow an ie jajka się zbiły. Cały plecak mi przesiąkł. W efekcie na kolację mieliśmy jedyn ie cienką zupkę. Rozsądn ie byłoby dokupić więcej jajek od Madam e Morgan e. Ale jedn ocześnie był to najgorszy z możliw ych scen ariuszy, więc oczyw iście Mindy wysłała tam mnie. Czy legendarn y urok Młodego Strudla, a zwłaszcza jego zniekształ‐ con a wym ow a i malown icze mieszan ie rodzajów i mylen ie zaimków osobow ych, wzbudzą li‐ tość zam iast pogardy? Kiedy wróciłem, schylając się w niskich kuchenn ych drzwiach i podając Mindy jedn o jajko, wyw iąz ała się łat wa do przew idzen ia rozm ow a. – Tylko jedn o? Jak to? I nic nie pow iedziałeś? Przypom niałem jej znaczące spojrzen ie Madam e na dwan aście jajek, które kupiliśmy w Le Palais. Mindy zastan ow iła się, po czym wstała z west chnien iem i wzięła kurtkę z wieszaka. – Chodź, przejdziem y się tam. – Po co? Dopiero stamt ąd wróciłem. – Bo ją obraz iliśmy. – Mindy zdjęła z gwoździa na ścian ie wiklin ow y kosz na zakupy, zaw a‐ hała się, po czym sięgnęła po sam otn e jajko i wręczyła mi je. – Gwen ed mnie ostrzegała. Mieszkańcy Belle-Île są bardzo drażliw i. Łat wo się obraż ają i długo żyw ią uraz ę. Nie chcem y, żeby Madam e Morgan e poskarż yła się na nas Gwen ed, tak jak na tego chłopaka od Neila Younga. – Czyli młodzieńca, który przyjechał raz em z parom a in‐ nym i amerykańskim i student am i, grał na git arze i organ iz ow ał zbiorow e śpiew an ie, przecią‐ gające się do późn a w nocy. Mieszkańcy wioski nigdy wcześniej nie słyszeli Neila Younga i cier‐ pieli kat usze. Jeśli wierzyć Gwen ed, nieustann y ref ren: „Niech to cię nie pokon a. To tylko zam‐ ki płon ą” spraw ił, że krow om skwaśniało mleko, a kury przestały znosić jajka na kilka tygodni. – Ale skoro wiedziałaś o tym wcześniej? – spyt ałem. – Nie chcę jeść brudn ych wiejskich jajek! Możn a od nich dostać salm on elli. Pokręciłem głow ą na takie roz um ow an ie. Mieliśmy do wyboru zaryz ykow ać chorobę albo umrzeć z głodu. Nasze żołądki ostat eczn ie zwycięż yły i Mindy zapukała do drzwi sąsiedn iego gospodarstwa. Usłyszeliśmy szuran ie krzesła i drzwi się otworzyły. Przybierając możliw ie naj‐
bardziej pot uln ą minę i słodki akcent rodem z Tours, Mindy czarow ała Madam e Morgan e so‐ lenn ym i wyraz am i skruchy i wstydu, cof ając się aż do naszego późn ego przybycia pierwszego wieczoru i zan iedban ia w złoż en iu wiz yt y od tamt ej pory. Niez mienn ie gniewn e spojrzen ie kobiet y złagodn iało – dopóki nie został poruszon y tem at jajek. Działając ostrożn ie, Mindy podziękow ała za to jedn o jajko i spyt ała, czy ofiarow an ie go nie spraw iło jej kłopot u, a może uniem ożliw iło Madam e Morgan e upieczen ie ciasta albo usmaż en ie naleśników? Bo jeśli tak, zaw sze moż em y je zwrócić. Na znak Mindy wyjąłem jajko z kieszen i koszuli i trzym ałem je w górze. „Non, non, non – odparła Madam e. – Jut ro kury zniosą nowe”. No cóż, Mindy wypuściła po‐ wiet rze, w takim raz ie może to rzeczyw iście prawda, jak zdaje się wspom in ała Madam e Gu‐ edel, że da się tu dostać jajka? Może naw et tyle, że wystarczy ich do wykarm ien ia tego wielkie‐ go tępaw ego Amerykan in a, który szwenda się po okolicy i mówi po francusku gorzej niż kacz‐ ka? Zgrom iłem Mindy wzrokiem, ale ona wpat ryw ała się błagaln ie w Madam e M. – Beurre auss i. – I masło, dodała Madam e Morgan e. – Entrez. Odsun ęła się na bok, a my schyliliśmy głow y w niskich drzwiach i weszliśmy do duszn ej za‐ gracon ej izby. Była wąska, a jej niegdyś żółt e ścian y pokryw ał lepki brun atn y osad starości, dymu, masła, papierosów, kociej sierści, rybich łusek i kto wie czego jeszcze. Pod jedn ą ścian ą stał niczym nien akryt y stół, pod drugą ogromn a ciemn a szaf a. Palen isko było małe, poczern iała dziura wyłoż on a zadym ion ym i płytkam i. Dwupaln ikow ą kuchenkę podłączon o do but li gaz ow ej. Poczułem drażn iący nozdrza zapach amon iaku. Przy stole siedział mężczyz na: bardzo stary, chudy, o wąskiej głow ie, wąsat y, niegolon y od wielu dni, ze stojącym dęba wiechciem włosów, o głęboko osadzon ych oczach, zaszłych mgłą i wpat rzo‐ nych w przestrzeń przed sobą. Madam e Morgan e wskaz ała nam krzesła po naszej stron ie stołu. „Café?” – spyt ała. To aku‐ rat zroz um iałem, jako że „café” było pierwszym słow em, jakie wydobyw ało się z moich ust w wiele poranków w lodow at ym Paryż u. Jej propoz ycja o siódm ej wieczorem wzruszyła mnie. Wyglądało na to, że odbędziem y prawdziw ą wiz yt ę tow arzyską. Mindy przyw ołała swoje najlepsze man iery, doskon alon e w rozm ow ach z Gwen ed i jej ro‐ dzin ą, ale równ ież wpojon e przez jej Gramm y Nez, bezkomprom isow ą i – trzeba to pow iedzieć – onieśmielającą osobę, która mieszkała sama w lasach Conn ect icut i ubijała zwierzęce skóry ogromn ym i młot am i (w celach int roligat orskich) niczym jakaś postać z bajki. Podczas gdy starzec i ja unikaliśmy swego wzroku, spoglądając pod kąt em prostym w sto‐ sunku do siebie naw zajem, Mindy i Madam e Morgan e rozm aw iały w miarow ym rytm ie: nie‐ śpieszn ym, odm ierzan ym przez czas pot rzebn y do zagot ow an ia wody i zaparzen ia kawy. Każ‐ dą kolejn ą uwagę przeryw ało mieszan ie łyż eczką i wrzucan ie kostek cukru do filiż an ek, a za‐ sadn iczym tem at em poz ostaw ała pogoda i jej wpływ na roślin y i zwierzęt a. – Le temps n’est pas beau, oui? – Non, mais c’est très beau pour les fleurs, n’est-ce pas? – Qui, pour les fleurs, il n’est pas trop mauvais.
Nagle znalaz łem analogię dla tego iryt ującego walca podwójn ych przeczeń: proszon e her‐ batki z dzieciństwa uwielbian e przez moją południow ą babkę, Gigi. Te wszystkie godzin y nudy po szkółce niedzieln ej w końcu się opłaciły. Jak się o tym wcześniej przekon ałem w Imerov igli, w pokoju dzienn ym Greka Yann iego i jego rodziców, zasadn iczą różn icę między miejską a wiej‐ ską psychologią najlepiej da się wyjaśnić na przykładzie podejścia do czasu. Rozm ow a pełz ła w sposób zadow alający Madam e. Dopiero po dwudziestu min ut ach ode‐ zwał się starzec: wym amrot ał jakieś pyt an ie. Madam e Morgan e odparła: – Lui? Améric ain. – Améric ain? – W końcu skierow ał na mnie wzrok. – Oui. – Kiwn ąłem głow ą na pot wierdzen ie. On też kiwn ął. – Améric ain – pow tórzył. – Pas Allemand. Nagle szaf a zaczęła trząść się i stukot ać. Dał się słyszeć wysoki i gdaczący dźwięk – jakby wydała go kura. Co tam było? Czy to stamt ąd Madam e brała swoje jajka? Drzwi szaf y otworzy‐ ły się i wyłon iła się zza nich głow a drobn ej staruszki o ustach otwart ych szeroko jak u pisklaka, skórze białej i pom arszczon ej, upstrzon ej maleńkim i czerw on ym i kropeczkam i na obu policz‐ kach. Mów iła coś, a w każdym raz ie usiłow ała, tymczasem Madam e Morgan e wstała, podeszła do półki i wyjęła ze szklanki z wodą maleńką sztuczn ą szczękę. Włoż ywszy zęby, staruszeczka świergot ała w podn iecen iu, z błyszczącym i oczam i. To była zdecydow an ie najstarsza osoba, jaką kiedykolw iek widziałem, prawdopodobn ie równ ież naj‐ drobn iejsza. Puszysta pościel wew nątrz szaf y przypom in ała watę wyściełającą tekt urow e pu‐ dełko. Wstaliśmy, żeby złoż yć wyraz y uszan ow an ia – kiedy świergocząca ptaszyn a wyciągnęła ręce, Mindy ujęła je delikatn ie w swoje dłon ie, żeby je ogrzać. Wróciła woń amon iaku, jeszcze siln iejsza. Min ął kolejn y kwadrans, zan im Madam e Morgan e zasugerow ała, że może już pora spać. W końcu krow y już posnęły. Maleńkiej ptaszyn ie w klatce pow iedziała, że jut ro zajdziem y wcześniej. „Bien sûr” – zapewn iła Mindy ton em najczystszej czułości, jakby przem aw iała do porcelan o‐ wego aniołka, który mógłby się rozbić od jedn ego fałszyw ego tonu. Dopiero na sam kon iec, kiedy Mere Morgan e została już z pow rot em zapakow an a do swo‐ jego lit clos, zam knięt ego łóżka, Mindy uczyn iła aluz ję do prawdziw ego pow odu naszego naj‐ ścia: żeby zdobyć więcej jajek. Bezcerem on ialn y gest pod moim adresem wyw ołał pierwszy śmiech Madam e, gwałt own y haust pow iet rza. Wiedziałem, że rozbit e jajka w moim plecaku będą jut ro przedm iot em kpin w całej wsi. Tak rodzi się reput acja, rozpow szechn ian a przez bo‐ gów. Madam e podeszła do półki i wróciła z bryłką masła, po czym bez skrępow an ia ustaliła cenę. Pow iedzieliśmy sobie dobran oc. W drodze pow rotn ej do domu w ciemn ości, przełam an ej jedyn ie przez gwiazdy i cykliczn y błysk świat eł lat arn i, Mindy wyjaśniła mi wszystko: Madam e nie ma dziś więcej jajek, ale jut ro
sprawdzi. Część kur droczyła się z nią i chow ała swoją produkcję. No, już ona im pokaż e! A co do masła, mogliśmy brać trochę co jakiś czas. Nat om iast mleka nie – traf iało w całości do stalow ych ban iek i było zabieran e przez spółdzieln ię. – I chwała Bogu – dodała Mindy. – Nie wydaje mi się, żebym mogła pić niepasteryz ow an e. I jeszcze jedn o: – Ten starzec? Nie odz yw ał się tak długo, bo myślał, że jesteś Niemcem. – Pewn ie tu też mają złe wspom nien ia. – Przekon aliśmy się, że na wsi wojn a wciąż poz o‐ staw ała w pam ięci Francuz ów śwież ą spraw ą. – Szczerze mów iąc, wydaje mi się, że on myślał, że Niemcy wrócili. Zastan ow iłem się, jakie to musiało być uczucie. Czy tak właśnie to się odbyw ało podczas wojn y? Stukan ie do drzwi, żołn ierze wpadający bez zapow iedzi, żeby kupić – czy też bardziej prawdopodobn e: skonf iskow ać – jajka i masło? Czy zat rzym yw ali się na chwilę i zagadyw ali ko‐ biet y? Co jeszcze robili? Czy to dlat ego ta mała ptaszyn a siedziała tak cicho w swoim gniazdku w szaf ie? – No, to tłum aczy wyraz jego twarzy – pow iedziałem, wzdrygając się lekko. Tego wieczoru było zimn o. Ale nie tak bardzo jak podczas pierwszych kilku min ut w tow arzystwie tego starca. Dwie min ut y późn iej dot arliśmy do domu Gwen ed. Rzucając ostatn ie spojrzen ie na nocn e niebo z jego pośpieszn ym i chmuram i, odryglow aliśmy drzwi, schyliliśmy głow y i przekroczyli‐ śmy próg. Mindy bez słow a zdjęła z gwoździa na ścian ie czarn ą żeliwn ą pat eln ię. Następn ie przystąpiliśmy do robien ia kolacji: omlet dla dwojga z jedn ego tylko jajka. • Niez byt obiecujące początki pierwszego pobyt u w wiosce. Ale podczas następn ych trzech mie‐ sięcy nasze poz drow ien ia przez drogę i machan ie przez pole przerodziły się w dłuższe poga‐ wędki. Wkrótce nie było już praw ie dnia bez odw iedzin w domu Madam e Morgan e. To od niej dow iedzieliśmy się prawdy o życiu na wsi: że polega na wielokrotn ym spot ykan iu tych sam ych ludzi każdego dnia. Wszystko inne miało drugorzędn e znaczen ie wobec wpadan ia na siebie to tu, to tam, i znow u tu, i znow u tam – kilkan aście razy dzienn ie – i to nie licząc zaglądan ia, zerkan ia, od‐ wracan ia się za kimś z opóźn ien iem, a naw et szpiegow an ia z okien, drzwi, wrót obory, stan o‐ wisk dla bydła, zza krzaków i zza zakręt ów. Piszę to wszystko, żeby wyjaśnić, dlaczego czułem się trochę nie w porządku, pedałując dalej z Gwen ed oraz Mindy i zostaw iając Madam e Morgan e w tum an ach kurzu wzniecon ych przez nasze toporn e trzybiegowce. Pow inn iśmy byli rzucić wszystko, naw et wypraw ę na plaż ę, żeby złoż yć jej wyraz y uszan ow an ia. Ale Gwen ed bez wątpien ia wiedziała najlepiej. Wszelkie żale związ an e z Madam e Morgan e wyparow ały, kiedy nasze row ery wspięły się na szczyt niew ielkiego wzgórza za Kerbordardoué i ujrzeliśmy płaski jak stół płaskow yż wyspy,
lśniący złociście w pełn ym blasku środka lata. Raj! Jeszcze nigdy nie widzieliśmy Belle-Île w ta‐ kim wydan iu. Nigdy naw et nie wyobraż aliśmy jej sobie takiej. Tam gdzie droga rozchodzi się na półn oc i południe, Gwen ed zaskoczyła nas, skręcając w od‐ nogę biegnącą w przeciwn ą stron ę niż plaż a. – Nie jedziem y na Donn ant!? – zaw ołała Mindy. – Za dużo turystów! To koszm ar, te tłum y! Cały ten hałas i smród! – Przyśpieszyła. – Don‐ nant jest okropn e! Nie jeźdźcie tam nigdy, jedyn ie zimą! Pedałując w ślad za nią, wym ien iliśmy z Mindy zaw iedzion e spojrzen ia. Od pierwszej wiz y‐ ty marzyliśmy o długiej, pustej, wygięt ej w łuk plaż y Donn ant. Od lat rozm aw ialiśmy o tym, żeby tam popływ ać, ale pon iew aż podczas naszych kolejn ych wiz yt zaw sze była zima albo wczesna wiosna, pom ysł ten wciąż poz ostaw ał niez rea liz ow an y. Byliśmy ludźm i wody i mieli‐ śmy wielkie nadzieje, rozpalon e przed pięciu laty, kiedy Mindy wykrzykn ęła, pat rząc na kolej‐ ne szkliste fale przew alające się z hukiem i bezw zględn ą nieodwołaln ością, zupełn ie jak na pół‐ nocn ym wybrzeż u Haw ajów: „Rany, one są ogromn e! Przypom in ają mi Pupukeę. Wiesz, myślę, że nadają się do surf ow an ia!”. Wyspa miała jeszcze sto inn ych plaż, w tym miłą zat oczkę pół mili od Donn ant. Ale Gwe‐ ned prow adziła nas wzdłuż cent raln ego płaskow yż u, a następn ie w dół dolin y, na jej drugą stron ę i dalej przez całą sieć rozgałęz iających się nieustann ie dróż ek. Mijając pola i kępy drzew, zachwycaliśmy się ich piękn em i spokojem, poza jedn ym miejscem, skrzyż ow an iem dróg, gdzie zostaliśmy bezcerem on ialn ie zaz najom ien i z pojęciem ruchu turystyczn ego przez bandę roz‐ pędzon ych peugeotów, ren ault ów i cit roe nów, zat aczających się, gdy śmigały obok nas, trąbiąc met aliczn ym i klakson am i. Znów umknęliśmy w pląt an in ę boczn ych dróg i pom ykaliśmy wzdłuż kam ienn ych murków uliczkam i wiosek o takich naz wach, jak: Goe lan, Bangor, Kerva‐ igoe n, Calastren, Herlin… Dokąd zmierzaliśmy? Wreszcie Gwen ed zat rzym ała się. Zostaw iwszy row ery w row ie, gdzie śwież o wym łócon e pole kończyło się pod jedn ym z ostrych klif ów Belle-Île, zeszliśmy parow em wzdłuż wąskich niebieskoz ielon ych teras z łupków, aż poczuliśmy piasek pod nogam i. Rozłoż yliśmy ręczn iki w skaln ym zakątku, po czym Mindy i ja poszliśmy nad brzeg morza i po raz pierwszy zam oczy‐ liśmy stopy na naszej wyspie. Spien ion a woda obm yła nam kostki. Wyskoczyliśmy jak oparzen i. Brrrrr… Ciepła nie była, to pewn e, naw et w upale lata. Spodziew aliśmy się tego w sferze roz um u – w końcu wyspa le‐ żała na tej sam ej szerokości geograf iczn ej co Labrador – ale rzeczyw istość była trudn a do prze‐ łknięcia. Druga fala lodow at ej wody dosięgła naszych stóp. Ja twardo stałem w miejscu, ale Mindy, Haw ajka, wycof ała się. – To taka sama temperat ura jak w Kalif orn ii – zachęcałem. – Południow ej? – Półn ocn ej. Jak w Sant a Cruz. – Tam, gdzie chodziłem do college’u. Co było przyz nan iem, że woda jest cholern ie zimn a, niew iele pon ad szesn aście stopn i Celsjusza. Ale biorąc głęboki oddech i zaciskając zęby, zdołalibyśmy jakoś to znieść, a może naw et mieć z tego przyjemn ość.
Niczym astron auci testujący atm osf erę na now ej plan ecie, ostrożn ie weszliśmy do wody, dygocząc i pokrzykując. Wreszcie zan urzyliśmy się po szyję i zaczęliśmy przebierać rękam i i no‐ gam i, zachłystując się z zimn a. Lodow at y ogień morza kont rastow ał z palącym słońcem nad naszym i głow am i, wysyłając sprzeczn e alarm y memu układow i nerw ow em u. Już i tak mruż y‐ łem oczy od jaskraw ych lustrzan ych błysków słońca na pow ierzchn i wody, gdy nagle, obracając się wkoło, żeby ogarn ąć pełen widok, dostrzegłem podświet lon ą od tyłu kobiecą sylw etkę, fali‐ stym ruchem sun ącą po piasku aż na skraj wody. Zmysłow a niczym bogin i, kroczyła ze swobod‐ ną dumą nagiej Afrodyt y, która właśnie wyłon iła się z muszli i brodzi w róż ow ej morskiej pia‐ nie. – Uhm… Mindy? – Widzę. Prując fale, płyn ęła do nas żabką jej dawn a pani prof esor, nasza ment orka, muza i źródło wszelkiej inspiracji – Gwen ed Gue del. Ależ inna staw ała się ta Belle-Île. Nigdy jeszcze nie byli‐ śmy tu lat em, nigdy nie czuliśmy takiego upału, nigdy nie widzieliśmy, żeby ktokolw iek tu pły‐ wał, a co dopiero nago. A oto teraz: Gwen ed Godiv a. Rzecz jasna, nie byliśmy tym aż tak zszokow an i. Nie my. Nie mieliśmy nic przeciwko nu‐ dyz mow i, dokuczliw e było jedyn ie to, że obligow ał do przyłączen ia się, w przeciwn ym raz ie człow iek wychodził na źle wychow an ego albo co gorsza pruderyjn ego. Mimo to kont rast mię‐ dzy tą nimf ą a Gwen ed – dawn iej zapięt ą na ostatn i guz ik obrończyn ią kult ury, dobrego sma‐ ku i gram at yki – był poraż ający. Gdy wróciliśmy na piasek po lodow at ych dziesięciu min ut ach, zostaliśmy w kostium ach, cho‐ ciaż Mindy zdjęła górę w ram ach siostrzan ej solidarn ości. Słońce rozgrzew ało nas pow oli, inne niż nasze półn ocn e słońce w domu. Prawdę mów iąc, jego żar spraw iał, że miałem ochot ę roz e‐ brać się na trochę, jak, pow iedzm y, Szwed. – Don? Mindy? – zagadn ęła Gwen ed. W jej ton ie kryło się coś takiego, co nagle wzbudziło moją czujn ość. Z nudystam i w Kalif or‐ nii, zwłaszcza tymi spod znaku jacuzz i, zdarza się czasam i taki delikatn y mom ent, kiedy ktoś zadaje To Pyt an ie, zwykle po tym, jak człow iek uchylał się przed ukradkow ym i pieszczot am i ich stóp pod wodą. Modliłem się, żeby nie dot yczyło to tej syt ua cji z Gwen ed. Ale ona była pan ią prof esor z college’u, a życie wśród prof esorów w Kalif orn ii i Iowa nauczyło mnie rozm aitych rzeczy, które – z perspekt yw y czasu – miały niew iele wspóln ego z podręczn ikow ą wiedzą. – Hrrrruuummm… aoooo… – Mindy udaw ała, że śpi, tchórz jeden. – Oui, Gwen ed? – Kuląc się w duchu w obliczu tego, co miało za chwilę nastąpić, upom in ałem się jedn ocześnie, żeby jej nie uraz ić. Zważ ywszy na jej raka, postaram się okaz ać zroz um ien ie dla wszystkiego, co tylko mogłaby uznać za krzepiące. – Czy zastan aw ialiście się już, jak rozw iąz ać kwestię waszej foss e septiq ue? Naszego szamba? Niech Bóg błogosław i Francuz ów! Z tego, co dow iedziałem się w maju, kiedy przyjechałem obejrzeć dom i podjąć wielką decyz ję, niew iele jest rzeczy bliższych ich sercu niż rozpraw ian ie na tem at instalacji san it arn ych.
Na dow ód tej tezy Mindy otworzyła nagle jedn o oko i spyt ała grobow ym ton em: – A co? Następn ie obie demoiselles topless wdały się w dyskusję, która bez wątpien ia osłabiłaby wszelkie erot yczn e zapędy jakiegokolw iek podsłuchującego nudysty czy podglądacza. • Podczas gdy Den is DeRev eur rysow ał plan y i poz yskiw ał wykon awców, my przyjęliśmy rozkład dnia Gwen ed. Po wczesnoporann ej medyt acji wyruszaliśmy na row erow ą albo pieszą wyciecz‐ kę, urządzaliśmy pikn ik na plaż y, nad zat oczką albo w dolin ie, odw iedzaliśmy najbliższe mia‐ steczko Sauz on, żeby sprawdzić, jakie ryby przyw ioz ła łódź, wykon yw aliśmy jakieś prace ogro‐ dow e albo dom ow e, a pot em udaw aliśmy się na popołudniow ą sjestę, szliśmy do ogrodu po wa‐ rzyw a, jedliśmy lekką kolację i znów wychodziliśmy w bezkres wieczoru. Przestrzegaliśmy now ej diet y Gwen ed: żadn ej kawy, mało tłuszczów, żadn ej wołow in y, dużo produkt ów ekologiczn ych. Chociaż kręciło mi się od tego w głow ie, stosow aliśmy się naw et do kaloryczn ych ogran iczeń (na długo zan im term in „diet a niskokaloryczn a” stał się pow szech‐ nie znan y). Gwen ed wyjaśniła nam – przy jedyn ej okaz ji, kiedy w ogóle poruszyła tem at swojej choroby – że nie zgodziła się na radykaln ą mastekt om ię. Po prostu nie była w stan ie jej się pod‐ dać. En Franc e les seins sont sac rés. We Francji piersi są święt e. Więc zam iast tego usiłow ała za‐ głodzić raka. Ale po ożyw ien iu podczas pierwszych paru dni naszego pobyt u Gwen ed popadła w melan‐ cholię. Jej pow ieki zdaw ały się ciężkie, jej uśmiech tris te, smutn y. Ale Gwen ed tłum iła swoje prawdziw e uczucia albo z kolei mów iła o swoim synu Dan ielu – o jego talencie, pot encjale. Nie pasow ał do sztywn ego francuskiego syst em u edukacji; w college’u nie szło mu zbyt dobrze. Może pow inn a go wysłać na studia do Stan ów. Z rzewn ą nadzieją mów iła o tym, że mogliby‐ śmy zostać jego ment oram i. Czy zechcielibyśmy się tego podjąć? Czy uważ aliśmy życie pisarzy za sat ysf akcjon ujące? We Francji tak trudn o się wybić. W Ameryce na pewn o dużo łat wiej być pisarzem. Odpow iadaliśmy najlepiej, jak pot raf iliśmy, zdając sobie spraw ę, że chodzi o to, by dać Gwen ed nadzieję, a nie o prakt yczn e rady. To było trochę śmieszn e – ta kon ieczn ość uda‐ wan ia, że odn ieśliśmy sukces w dziedzin ie lit erat ury. Przede wszystkim jedn ak te rozm ow y o Dan ielu spraw iały, że jego nieobecn ość staw ała się jeszcze bardziej raż ąca. Gdzie on był? Jego paryski college dzieliły od Belle-Île zaledw ie cztery godzin y drogi. Nie mieliśmy nic przeciwko spędzan iu czasu z Gwen ed, ale wspieran ie jej stan ow iło ciężkie brzem ię, no i nie byliśmy prze‐ cież jej rodzin ą. Gdyby u którejś z naszych mat ek stwierdzon o raka, po czym przeszłaby ona chem iot erapię i odm ów iła poddan ia się operacji, wybierając własne sposoby leczen ia i zmniej‐ szając w ten sposób szanse na wyz drow ien ie, czyż nie pojechalibyśmy do domu na lato? W końcu, żeby porozm aw iać o tym i o inn ych spraw ach, wym knęliśmy się na kawę do na‐ szych sąsiadów, Francka i Ines, którzy rem ont ow ali swój własny chaotyczn y zestaw szop i chat po drugiej stron ie drogi w stosunku do nas. Wym ien ili spojrzen ia. Żmudn ie dobierając słow a
i przeryw ając je chwilam i dojm ującego milczen ia, dali nam do zroz um ien ia, że doszło do pew‐ nego rozłam u. Dan iel bardzo przeż ył rozpad małż eństwa Gwen ed i jej męża. Stan ął po stron ie ojca, być może bojąc się, że i tak straci matkę. Dla nastolatków często jedyn ym dostępn ym uczuciem jest gniew, pow iedziała Ines. Ale w tym wypadku gniew syna głęboko ran ił i tak już wyn iszczon ą now ot worem Gwen ed. Przyjm ując do wiadom ości, że syt ua cja jest bardzo trudn a, west chnęliśmy i zgodziliśmy się, że najlepsze, co moż em y zrobić dla Gwen ed, to po prostu iść za jej przykładem i wspierać ją, jak tylko zdołam y. Jej zaw odem było nauczan ie – wygłaszan ie wykładów przychodziło jej nat ural‐ nie. Zaczęliśmy więc zadaw ać pyt an ia. Mieliśmy już jakieś pojęcie o kult urze i historii wyspy. Ale, poprosiliśmy, czy mogłaby nam pow iedzieć coś więcej? Gwen ed miała żyłkę tea traln ą i gdy już zaczęła zszyw ać dla nas kaw ałeczki historii Belle-Île, stała się wyraźn ie szczęśliwsza, zwłaszcza kiedy niczym magik odsłan iała jakąś sekretn ą grot ę albo opisyw ała mało znan y zwyczaj. Wyjaw iła nam takż e sekret y swojego ewoluującego życia duchow ego. Stała się buddystką, wyjaśniła, ale nie odeszła z Kościoła, naw et mimo rozw odu. (Bóg i Francja dawn o doszli do po‐ roz um ien ia, że dusza jest zbyt cenn a, by ją marn ow ać na przejm ow an ie się dogmat am i). Oczyw iście nie mogła się oprzeć temu, by uświadam iać nam co chwila celow ość każdego nasze‐ go działan ia. Słuchaliśmy z szacunkiem. W końcu my też byliśmy obłąkan i – na pot wierdzen ie naszej niepoczyt aln ości mieliśmy akt not arialn y czyn iący nas posiadaczam i ruiny domu. Czuliśmy, jak na Belle-Île sfery duchow a i fiz yczn a łączą się w wielu miejscach – na rozdro‐ żu zaz naczon ym cztern astow ieczn ym kam ienn ym krzyż em, na zakręcie, gdzie dwa wielkie stojące kam ien ie trzym ały straż niczym celt yccy wart own icy, a takż e wew nątrz którejkolw iek z grot na Côte Sauv age. Ale Gwen ed pom ogła nam zobaczyć to przen ikan ie bliż ej domu, kiedy oprow adzała nas po swojej chacie i pokaz yw ała podstaw y bret ońskiego maison saine: drzwi fron‐ tow e otwierające się bezpośredn io na kuchn ię połączon ą ze wspóln ą izbą rozm ieszczon ą mię‐ dzy piecem kuchenn ym a kom inkiem, długi prostokątn y stół z ław am i do siedzen ia stojący pro‐ stopadle do drzwi, dwie szaf y po przeciwn ych stron ach, jedn a na naczyn ia, druga na bieliz nę. Piło się wodę albo cydr z brąz ow ych glin ian ych miseczek i jadło placki oraz naleśniki z brąz o‐ wych talerzy. Delikatn e, pochodzące z Quimper półm iski z biało-żółt ym zdobien iem spoczyw a‐ ły zaz wyczaj w szaf ie, wystaw ion e na pokaz i korzystan o z nich jedyn ie przy wyjątkow ych okaz jach. To było życie ogran iczon e do min im um, skupion e wokół pracy w rodzinn ym gospodarstwie, ale takie, w którym nigdy nie brakow ało miejsca na piękn o. Czy to po śniadan iu, po obiedzie, po podw ieczorku, czy po kolacji, kiedy już wszystko zostało poz myw an e i pochow an e, na stole kładzion o kaw ałek ręczn ie dziergan ej koronki, a na niej staw ian o dzban ek lub miskę z bukie‐ tem, nieuchronn ie zaw ierającym duży i jasny kwiat w kolorze law endy obcięt y z krzew u hor‐ tensji rosnącej przy front ow ych drzwiach. Taki zdrow y dom, maison saine, miał sens. Jeśli czło‐ wiek mieszkał w dwóch lub trzech pokojach, jak wiele bret ońskich rodzin, pot rzebn y był mu dom ułat wiający got ow an ie, sprząt an ie i inne prace dom ow e. A takż e taki, który na pierwszy
rzut oka spraw iał wraż en ie porządku i ładu, czyli nie był przesadn ie zagracon y ani ozdobion y zbyt frym uśnie czy ekscent ryczn ie. A zat em żadn ych cacuszek i błyskot ek. Maison saine za punkt hon oru staw ia sobie zachęcający wygląd już od progu – odz wierciedlający got ow ość jego mieszkańców do tego, by zapropon ow ać każdem u, kto zajdzie z wiz yt ą, miejsce przy stole, fili‐ żankę kawy i kaw ałek maślan ego ciasta, kouign amann. Nie zważ ając na poczucie winy z pow odu naszego bałagan iarskiego, nieco desperackiego życia w Now ym Jorku, zapewn iliśmy Gwen ed, że jest to równ ież naszym celem. My takż e pra‐ gnęliśmy zdrow ia psychiczn ego i obiecaliśmy, że nasz dom będzie miał taką właśnie zdrow ą i przyjaz ną atm osf erę. Ale jeśli sądziliśmy, że to zadow oli Gwen ed, byliśmy w błędzie. Bo ona zam ierzała zapewn ić nam edukację sent ym ent aln ą jeszcze inn ego rodzaju: wpoić nam podsta‐ wy moraln ego domu. Żeby dom był moraln y, musiał pasow ać do otoczen ia, być taki, jak należ y. A żeby był taki, jak należ y, musiał znać swoje miejsce, co w roz um ien iu Gwen ed oznaczało postaw ien ie charak‐ teru i urody wioski oraz całej wyspy pon ad jakiekolw iek osobiste wym agan ia czy archit ekt on icz‐ ne pret ensje. To właśnie kryło się pod jej obaw am i o lin ię naszego dachu, okna na pięt rze, czer‐ won e płytki dachow e i… foss e septiq ue. To był prawdziw y Styl Życia Wyspy, którego zroz um ie‐ niem musieliśmy dopiero się wykaz ać.
Rozdział ósmy
Francuski styl regulacyjny Dla pary dzieciaków wychow an ych w melodram at yczn ych pejz aż ach Haw ajów i Kalif orn ii Bel‐ le-Île była subt eln a niczym woń dzikiego rozm aryn u po letn im deszczu, poe mat muz yczn y otwart ych pól, wiat rochronn ych pasów cyprysów i schludn ych skupisk dom ów w wioskach, a wszystko to otoczon e frakt aln ym i frędzlam i zat oczek, klif ów i plaż. Zam iast wyw ołującej bu‐ rzę oklasków operow ej arii, jak Mauna Kea, Yosemity czy Gold en Gate Bridg e, wyspa propon ow ała delikatn ą melodię, która pot em wciąż rozbrzmiew ała w uszach. Nie oferow ała nat om iast wielkom iejskiego rytm u ani blicht ru rodem z Laz urow ego Wy‐ brzeż a. Może całoroczn ym mieszkańcom Le Palais, których było w sum ie pon ad dwa tysiące, wydaw ało się, że są lepsi od inn ych, żyjąc w cien iu wyn iosłych wałów obronn ych siedemn asto‐ wieczn ej twierdzy, Cit adelle Vauban. Jedn ak tym, co robiło najw iększe wraż en ie na Belle-Île i co uderzało nas na nowo każdego dnia, był wszechobecn y i zdum iew ający brak turystyczn ych willi stłoczon ych na skraju wybrzeż a i osiedli jak spod sztancy, w przeciw ieństwie do wszystkich inn ych miejsc na świecie w krajach rozw in ięt ych, czy to na Krecie, Sant orin i, Haw ajach, Long Island czy w Kalif orn ii. Aż do chwili, gdy przystąpiliśmy do zakupu domu, sądziliśmy, że to cudown y przypadek, że ludzie po prostu za bardzo kochali Belle-Île, żeby ją prof an ow ać. Ale najpierw Sylvie, nasza bre‐ tońska prawn iczka, a pot em Gwen ed, nasza wielobranż ow a ment orka i archit ekt on iczn a muza, wyprow adziły nas z błędu. Nie było żadn ej niew idzialn ej ręki chron iącej wyspę, a jedy‐ nie żelaz na dłoń regulacji rządow ych narzucon ych przez lokaln y podział grunt ów na stref y za‐ gospodarow an ia. Wybrzeż e było niedostępn e – budow ę dopuszczan o tylko w gran icach wiosek, a od roku 1765 niem al każdy nowy dom w stu pięćdziesięciu dwóch osadach miał białe ścian y, dach kryt y łupko‐ wym i płytkam i i taki sam plan pom ieszczeń. Rzadkie wyjątki – jak elegancko wysmukłe rat u‐ sze z początku osiemn astego wieku, stojące na nabrzeż u w Le Palais i Sauz on – pow stały wcze‐ śniej niż regulacje prawn e. Późn iejszy wyjąt ek stan ow iły jedyn ie trzy duże hot ele. Bezczeln e,
acz niew ysokie, stały schow an e i nie rzucały się w oczy, w przeciw ieństwie chociażby do krzy‐ kliw ych budynków wyrastających w bliskim sercu Mindy Waikiki. Fascyn ow ał nas proces ochron y, który zdołał przet rwać dwa wieki. Stare Waikiki znikn ęło w ciągu dziesięciu lat: budow a hot eli zniszczyła lin ię brzegow ą, rafę i życie morskich zwierząt. Grecja, jaką widzieliśmy, stan ow iła kat astrof ę poz baw ion ych jakichkolw iek regulacji inw estycji budowlan ych: przybudówki z tan iego żużlobet on u, bet on iarki na każdym podwórku i ścieki pły‐ nące prosto do morza. Ja z kolei dorastałem podczas eksploz ji budown ict wa szeregow ego w Los Angeles, które na moich oczach pokryło zmierzw ion ym dyw an em jedn olit ych dom ów teren y wzdłuż plaż y i pustyn ie na obszarach rozciągających się na sto mil. Późn iej, pracując w Cent raln ej Kalif orn ii, widziałem, jak to się odbyw a: domy sklecon e w tydzień, następn ie nałoż on a sprejem warstwa farby i filigran ow e pref abrykow an e zdobie‐ nia wyciskan e z kaw ałka sklejki. Pewn ego dnia, malując iluz oryczn e fasady gołębn ików, które miały się znaleźć pod okapam i szeregowców, doz nałem objaw ien ia, że dzieci dorastające w tym domu będą całe dzieciństwo czekać na ptaki, a one nigdy, przen igdy nie przylecą. Uzna‐ łem, że wykręcon o im paskudn y num er, i zastan aw iałem się, kto za tym stoi. Z pewn ością ktoś poz baw ion y duszy. Ale czy ja byłem lepszy, zarabiając 11,25 dolara za godzin ę, wracając do przyczepy, jedząc pizz ę z pudełka i popijając budweisera z sześciopaka? Kiedy zakończyłem tę robot ę, nigdy więcej nie pracow ałem na budow ie. Ale pot em wszę‐ dzie widziałem te domki dla ptaków, a takż e ogromn e billboa rdy: „Wit ajcie w Highland Castle Park, Regency Uptown Est at es, Alta Hunt ingt on Arms…”. Jak więc Belle-Île zdołała uchron ić się przed podobn ym losem, przed przeinw estow an iem, przeludn ien iem, przed sam ochodow ym szaleństwem, jakie ogarn ęło Saint-Tropez i Cann es na południu oraz wyspy Jersey i Gue rnsey na półn ocy? Skąd się wzięły te wszystkie moraln e domy? Czy też raczej, jak, dlaczego i kiedy zdecydow an o się tut aj obrać inną drogę niż ta oczy‐ wista, spod znaku: więcej, tan iej, brzydziej? Odpow iedź, jeśli pom in ąć pierwsze trzydzieści tysięcy nieudokum ent ow an ych lat, wypływ a z niepow tarzaln ej mieszanki wojen, sardyn ek, waleczn ej i niszczącej fant az ji, lit erackiej i ar‐ tystyczn ej sław y, a przede wszystkim z położ en ia, położ en ia, położ en ia – no i tak się złoż yło, że tu właśnie pewn e pierwsze ikon y celebryckiej kult ury zyskały medialn y rozgłos. Belle-Île od początku była jedn ą z tych wysp-Helen Trojańskich, zaw sze przez kogoś poż ą‐ dan ych i zaw sze wszczyn ających wojn y. Zam ieszkan a przez posługujące się narzędziam i ludy mez olit yczn e, a następn ie neolit yczn e od 7000 lat p.n.e. – kiedy to być może łączyła się ze sta‐ łym lądem podczas odpływ u – zaw sze stan ow iła przystan ek między Morzem Śródz iemn ym a półn ocn ą Europą. Fen icjan ie zat rzym yw ali się tu, by zdobyć wodę i zapasy żywn ości, gdy transport ow ali ładunki cyny z kornw alijskich złóż – to oni byli prawdopodobn ie pierwszym i étrang ers, cudzoz iemcam i. Baskijscy wielorybn icy, piraci, mnisi w łodziach wiosłow ych: wszyscy podróż ujący drogą mor‐ ską wiedzieli, że Belle-Île jest bezpieczn ym port em, zlokaliz ow an ym z dala od groźn ych nur‐ tów i skalistych brzegów stałego lądu. Ale po raz pierwszy wyspa zapisała się w historii około 56
roku n.e. jako miejsce morskiej bit wy, którą zwycięż ył Brut us, podczas gdy jego zwierzchn ik Ju‐ liusz Cez ar przyglądał się bezczynn ie. Kiedy w piąt ym wieku upadło cesarstwo rzymskie, wyspa okaz ała gościnn ość Bret ończykom ze stałego lądu oraz mnichom z Redon u, ale też niestet y miała zbyt dogodn e położ en ie dla obcych flot, wikingów i inn ych pirat ów. Około roku 1000 wyspę przejęli ben edykt yn i i rozpoczęli upraw ę ziem ię. W szesn astym wie‐ ku w ram ach przet argów polit yczn ych król wypędził mnichów z wyspy wobec ich nieumiejętn o‐ ści pow strzym an ia piract wa, a takż e w ram ach nagrody dla sprawdzon ego w bojach partn era Medyceuszy, Albert a de Gondi, który tego sam ego dnia w roku 1573 otrzym ał równ ież Prow an‐ sję. (To był naprawdę dobry dzień dla Gondich). Dopiero po stu lat ach pan ow an ia rodzin y Gon‐ dich Nicolas Fouque t, ekst raw agancki francuski min ister fin ansów w stylu Don alda Trumpa, złoż ył Włochom propoz ycję nie do odrzucen ia. Zakon ben edykt yn ów trakt ow ał Belle-Île niczym przym usow y obóz pracy, zaprzęgając lu‐ dzi do pługów i każ ąc im spać w barakach. Gondi rozw in ęli rzem iosło i rybołówstwo. Fouque t miał inną wiz ję: uczyn ić z Belle-Île Wyspę Marzeń, po której będą przechadzać się muz ycy brzdąkający na mandolin ach. W ciągu trzech lat jego wiz ja mogła się równ ać z Wersalem. Jed‐ nak Ludwik XIV, Król Słońce, był zaz drosny i podejrzliw y wobec ogromn ych wydatków. Fouque t został areszt ow an y i przyw iez ion y z pow rot em do Paryż a, a jak pow iadają, uczyn ił to nie kto inny, jak tylko d’Art agnan i trzej muszkiet erow ie. Nie należ y konkurow ać ze Słońcem. Min ęło sto lat. Zbliż ało się najw ażn iejsze wydarzen ie dla mieszkańców Belle-Île: zdobycie wyspy przez Bryt yjczyków w 1761 roku. Francja przegrała wojn ę z Anglią, a kiedy dwa lata póź‐ niej żołn ierze bryt yjscy odpływ ali z Le Palais, roln icy i wieśniacy otrzym ali praw a do swojej zie‐ mi i dom ów. Wyobraźcie sobie, że mon archia daje ludow i środki produkcji. Albo dem okrat yczn ą redystrybucję majątku, o dekadę wcześniej, zan im rozpoczęła się amerykańska rew olucja czy jeszcze trochę późn iej rew olucja francuska. Przegran ie wojn y oznaczało takż e, że Francja straciła Amerykę Półn ocn ą, a w roku 1765 mi‐ nister obron y wpadł na pom ysł, żeby wysłać trochę Akadian, wydalon ych z Maine, Cape Bret on i Wyspy Księcia Edwarda, dla wzmocn ien ia Belle-Île. W wyn iku Le Grand Dérang ement, Wielkie‐ go Przesiedlen ia, jak to naz yw an o, na wyspie osiedliło się siedemdziesiąt osiem rodzin. Wiele z nich zostało rozdzielon ych z krewn ym i, z których część wylądow ała w Luizjan ie, gdzie stała się znan a jako Cajuns. Akadian ie z Belle-Île otrzym ali dom, kon ia, krow ę i trzydzieści miar zie‐ mi – tyle, ile roln ik mógł zaorać w ciągu jedn ego dnia. Żaden z nich nie osiedlił się w naszej wiosce, Kerbordardoué. Niektórzy twierdzą, że rdzenn i mieszkańcy Belle-Île, których liczba w tamt ym czasie wy‐ nosiła około pięciu tysięcy, nie byli zachwycen i tym, że umieszczon o wśród nich obcych i jeszcze ofiarow an o im na począt ek gospodarstwo wraz ze zwierzęt am i. Ale paradoksaln ie rząd francu‐ ski wcale nie usiłow ał okaz yw ać Akadian om względów. Byn ajm niej. Nowo przybyli mieli służ yć za mięso arm atn ie na wypadek inw az ji i zostali ulokow an i w specjaln ie zaprojekt ow an ych ka‐ mienn ych dom ach stojących w rzędach i wychodzących na morze, bez tyln ych drzwi i okien. Zu‐ pełn ie jakby mieszkali na strzeln icy, ze świadom ością, że jeśli przypłyn ą żołn ierze bryt yjscy,
kom endant z Cyt adeli rozda im muszkiet y i wszyscy mają tkwić na posterunku oraz walczyć, póki nie zostan ą wybici co do jedn ego. Na szczęście ani Akadian ie, ani rdzenn i mieszkańcy wyspy nie mieli czasu na to, by sie‐ dzieć i czekać na kolejn ą wojn ę. I chociaż być może pielęgnow ali uraz y przez kolejn ych dwie‐ ście lat, nie przeszkadzało im to w naw iąz yw an iu kont akt ów tow arzyskich, tańczen iu two-ste‐ pa na fest-noz i zaw ieran iu związków małż eńskich. Wykorzystali takż e akadiański zwyczaj de‐ korow an ia budynków od zew nątrz w now ym bret ońskim stylu dom ów. Na ogół przybierało to form ę cienkiego kolorow ego paska wokół okien – róż ow ego lub jasnon iebieskiego, rzadziej żół‐ tego. Do tego dochodziły malow an e drewn ian e okienn ice – jasnoz ielon e dla roln ików i błękit‐ ne dla maryn arzy. Kiedy nadeszła kolejn a inw az ja – niem iecka w roku 1940 – naw et nie bran o pod uwagę po‐ mysłu wykorzystan ia dom ów jako bunkrów. Miło byłoby myśleć, że były po prostu zbyt ładn e, żeby używ ać ich do walki, ale tak naprawdę masow e zniszczen ia, które dot knęły stały ląd, omi‐ nęły Belle-Île. Nie miała już strat egiczn ego znaczen ia. Stała się nat om iast ważn ym ośrodkiem rybołówstwa, jeszcze w lat ach pięćdziesiąt ych dzie‐ więtn astego wieku. Po przelotn ej kon iunkt urze na wysyłan ie hom arów do Paryż a nową lin ią kolejow ą wyspa stała się jedn ym z pierwszych ośrodków eksport u sardyn ek w puszkach. Udo‐ skon alen ie bezpieczn ej met ody puszkow an ia żywn ości – przez Francuz a, Nicolasa Appert a – wyw ołało prawdziw ą gorączkę złot a na punkcie tej małej rybki, do tej pory rzadkiej i cen ion ej główn ie przez smakoszy. Wyspa służ yła jako baza dla tysięcy chaloupes, slupów obw ieszon ych sieciam i, których wspar‐ te na wsporn ikach maszt y zam ien iały każdą zat oczkę w las. Kiedy ta flot ylla wpływ ała do por‐ tu po złow ien iu w sieci jedn ej z olbrzym ich ław ic sardyn ek, od jakich roiła się Zat oka Biskajska, cała ludn ość wyspy grom adziła się w fabryce konserw w Le Palais i pracow ała tak długo, aż ostatn ia puszka nie została zam knięt a. Bogact wo sardyn ek ustabiliz ow ało zmienn e koleje losu Belle-Île w okresie zam ieszek i in‐ dustrializ acji w inn ych rejon ach. Wielu mieszkańców wyspy posiadało chaloupes albo czerpało zyski z połow ów, a reszt a zarabiała na puszkow an iu. Te pien iądze traf iały do kieszen i oszczęd‐ nych z nat ury tubylców, podn osząc ich standard życia i poz walając zat rzym ać gospodarstwa i domy. Naw et kiedy sardynki w tajemn iczy sposób znikn ęły w roku 1911 – w tym sam ym roku wyparow ały z Mont erey, miasteczka upam iętn ion ego przez John a Steinbecka w Ulic y Nad‐ brzeżnej – Belle-Île zachow ała poczucie dumy z ich pow odu. I szczęśliw ie po roku 1900 wyspa znalaz ła nową „rybę” do usmaż en ia: turystów. Wszędzie indziej turystyka była równ oz naczn a z gwałt own ą rozbudow ą i śmiercią kult ury region aln ej. Belle-Île miała to szczęście, że dzieli ją od lądu dwadzieścia mil wody oraz że pierwsi turyści przyjechali w ślad za poe tam i i malarzam i, a zwłaszcza za Claudem Mon et em i John em Pet erem Russellem. W roku 1900 wyspę odw iedziła najsłynn iejsza osoba na świecie – Sarah Bernhardt, która była jedn ocześnie Muhamm adem Alim i Lady Gagą swoich czasów – a Belle-Île podbiła jej serce.
Bernhardt kupiła ustronn ą twierdzę w najposępn iejszym miejscu wybrzeż a i uczyn iła wy‐ spę swoim dom em w przerwach pom iędzy świat ow ym i tourn ée. Spraw iła, że Belle-Île stała się tem at em wielu report aż y, z pow odu takich głośnych wydarzeń, jak strzelan ie do ptaków mor‐ skich, leż ąc w łóżku i pijąc porann ą kawę, oraz przyjęcie księcia Walii na miłosną noc i symbo‐ liczn e „poż egnan ie z tym wszystkim” w drodze na koron ację. Kiedy ogóln okrajow a sieć usług kolejow ych zaczęła siłą wpraw iać masy w ruch turystyczn y, Belle-Île pod wielom a względam i była idea ln ie przygot ow an a do tego, żeby skorzystać na tym, nie tracąc jedn ocześnie duszy. Po pierwsze, większość przybyszów wolała poz ostać na stałym lądzie, w pobliż u stacji końcow ej, dzięki czem u Belle-Île stała się celem jedn odniow ych wycie‐ czek. Najbliższe miasta na stałym lądzie, Quiberon i Carn ac, miały do zaoferow an ia hot ele z epoki edwardiańskiej, pasaż e handlow e i sale tan eczn e, prom en ady wzdłuż plaż z niekończą‐ cym i się kaw iarenkam i i pan iam i w rozkloszow an ych spódn iczkach, z parasolkam i i ujadającym i pudlam i. Na Belle-Île jeździło się po to, żeby odet chnąć od całej tej pian y i podn iecen ia, zaczerpn ąć śwież ego pow iet rza i za przykładem tylu sławn ych ludzi rozkoszow ać się nat urą niczym wyra‐ fin ow an ym spekt aklem. Człow iek przyjeżdżał, omdlew ał z zachwyt u, opalał się i wracał do domu. W Le Palais sprzedaw an o mnóstwo bibelot ów, nadm orskich łakoci i poczt ów ek, ale pięk‐ ne widoki i przypraw iające o zaw rót głow y nadbrzeżn e urwiska poz ostaw ian o w spokoju – i na‐ dal są niet knięt e. Jak jedn ak mieszkańcy wyspy zdołali w tym wszystkim kierow ać własnym losem, a w każ‐ dym raz ie zachow ać godn ość i ziem ię? Dlaczego nie schlebiali turystyczn ym gustom, nie ulegli pokusie, by wziąć forsę i w nogi? Może byli po prostu uparci i woleli żyć w swoich gospodar‐ stwach tak jak ich przodkow ie. W książce Dawny ustrój i rewoluc ja Alexis de Tocque ville (aut or słynn ego dzieła O demokrac ji w Ameryc e, równ ie trafn ie postrzegający ojczysty kraj) pisze o sile przyw iąz an ia wieśniaków do ziem i. Poza tym może mieszkańcy Belle-Île nigdy nie zostali wy‐ staw ien i na ciężką próbę podatkow ą przez opan ow an e przez inw estorów rady miejskie, jak to się stało w Kalif orn ii. W ram ach odn aw ian ia francuskiego dziedzict wa archit ekt on iczn ego po drugiej wojn ie świa‐ tow ej ktoś w rządzie cent raln ym musiał zdać sobie spraw ę, że nat uraln e piękn o wym aga ochron y – prawdopodobn ie ktoś, kto miał drugi dom na Belle-Île i po wypraw ie do Saint-Tropez na nowo docen ił jej harm on ię. Zobaczył, jak łat wo mogłaby zostać utracon a, i w roku 1975 zdo‐ łał przef orsow ać podział na stref y zagospodarow an ia, który będzie chron ić wybrzeż e przed in‐ westycjam i budowlan ym i. Wkrótce wprow adzon o równ ież ustaw y zakaz ujące odstępstw od prostego stylu bret ońskiego budown ict wa. Nie wszyscy byli zadow olen i z takich ogran iczeń – w każdej rodzin ie posiadającej ziem ię traf iał się ktoś, kto chętn ie za dolary użyłby buldoż era. W każdym dziesięcioleciu zdarzały się spory o rozszerzen ie gran ic wiosek, aby umożliw ić rozbudow ę. Dzisiaj jedn ak wyraźn ie widać, że ten regulacyjn y eksperym ent się opłacił: wystarczy pojechać sam ochodem albo pociągiem na półw ysep Quiberon na przystań prom ów w Port Marie i zobaczyć chaotyczn ą moz aikę stłoczo‐
nych dom ów, osiedli i wiosek – nadęt e budowle, pot workow at e, schlebiające turystyczn ym gu‐ stom, grot eskow o wypaczon e, zepsut e nieogran iczon ą swobodą spełn ian ia żelbet on ow ych za‐ chcian ek małych, kiczow at ych umysłów. Taki był francuski styl regulacyjn y na Belle-Île i dlat ego właśnie zat rudn iliśmy Den isa Le‐ Rev eur. Bo gdybyśmy poprosili o niespełn iający swojej roli, czysto dekoracyjn y dom ek dla pta‐ ków pod okapem, odm ów iłby nam z miejsca. On musiał tu żyć. Podczas gdy paryż an in czy jaki‐ kolw iek inny najemn ik ze stałego lądu zat arłby ręce i zapyt ał: „Ile pokoików dla ptaszka?”. • Nasz pobyt dobiegał końca, ale jakoś to do nas nie docierało. Kiedy przyjechaliśmy w sierpn iu, słońce zachodziło na tej półn ocn ej szerokości geograf iczn ej tak późn o – o dziesiąt ej, a teraz za‐ nurzało się w lustrzan ej taf li Atlant yku o wpół do dziew iąt ej – że zmyliło to nasze wew nętrz‐ ne zegary. Często wędrow aliśmy po wrzosow iskach niczym lapońscy pasterze ren ów, wiele godzin po kolacji w przedłuż ającym się zmierzchu. W głębi ducha wiedzieliśmy, że to ostatn ie lato przed burzą rem ont u, ostatn ia mydlan a bańka niew inn ości, która wkrótce pękn ie. Gwen ed zachęcała nas do tej nief rasobliw ości, świadom a, co będzie pot em. Ona urodziła dziecko. Odrem ont ow ała dom. Wiedziała. Tyle że nikt nie wiedział. Tego, co miało nastąpić pot em, nie była w stan ie odgadn ąć naw et taka wieszczka jak Gwen ed. Przez te dwa tygodnie, kiedy Gwen ed spokojn ie, acz nieustępliw ie przekaz yw ała nam całą swoją wiedzę, dając z siebie wszystko i organ iz ując nam całe dnie, Mindy i ja zgodn ie ignoro‐ waliśmy wszelkie sugestie, że to już „ostatn ie wskaz ówki”, symboliczn e przekaz an ie nam pa‐ łeczki – na wszelki wypadek. Nie mogliśmy jedn ak nic poradzić na zbliż ającą się jesień, na ele‐ gijn y pejz aż Belle-Île, na suche wym łócon e pola i bele sian a, na stada owiec przen oszące się na nowe pastwiska. Żebyśmy nie wiem jak starali się ją ignorow ać, ta met af ora była wszędzie. Mając nasz bied‐ ny zrujn ow an y dom w cent rum uwagi, mogliśmy rozm aw iać o tym, co inaczej poz ostałoby nie‐ wypow iedzian e: przyw rócim y go z mart wych. A jeśli zachow am y wiarę w nasz dom, może w ten sposób ocalim y równ ież Gwen ed, pow strzym am y to, co nieuchronn e, zaw rócim y z wy‐ znaczon ej trasy cień taszczący kosę. • Ostatn iego dnia znów piliśmy w południe drinki z Den isem LeRev eur na żwirow an ym podwó‐ rzu przed dom em Gwen ed, skąd, gdy wyciągnęliśmy szyję, mogliśmy dojrzeć zapadn ięt y dach naszej smętn ej ruiny. Den is Marzyciel wyglądał tak, jakby ostatn io się nie wysypiał, ale zdołał zgrom adzić plik koszt orysów i szkiców, chociaż przepraszał nas za ich niedopracow an ie. Nam
wydały się całkiem w porządku, były czyt eln e i fachow e. Bardziej niż w porządku: wydały nam się magiczn e, a dom został wskrzeszon y i wyglądał lepiej niż kiedykolw iek. – Och, spójrz! – wykrzykn ęła Mindy. – To okno mansardow e! Den is prom ien iał. Jedn a sypialn ia miała wychodzące na plac zgrabn e okno ze spadzistym daszkiem, wystające niczym balkon. Spojrzawszy na rysun ek, Gwen ed odsun ęła się z uprzej‐ mym uśmiechem, który nie zdołał jedn ak ukryć jej rozczarow an ia. – Czy mamy już teraz podpisać? – spyt ała Mindy. – Nie, nie – odparł Den is. Musiał jeszcze dopracow ać koszt orys, bo część ofert nadal nie została pot wierdzon a. Ale jedn o mogliśmy zrobić. Podn iósł się z krzesła, uśmiechając się szeroko. – Teraz zrobim y uścisk dłon i. – Roz eśmiał się, widząc nasze miny, dumn y ze swojej an‐ gielszczyz ny, i wyciągnął rękę. Popat rzyliśmy z Mindy na siebie. Ona kiwn ęła głow ą. Wstaliśmy równ ocześnie. Nasze trzy dłon ie zderzyły się pośrodku stołu. Śmiech, po czym wym ian a trzech mocn ych uścisków. – Bon, dobrze – pow tarzaliśmy raz po raz. – Doskon ale – pow iedział Den is po angielsku. – Bardzo dobrze. Kolejn y wybuch śmiechu. I pocałunki, trzy między Den isem i mną, a dot yk naszych szorst‐ kich jak papier ściern y policzków stan ow ił wstęp do prac budowlan ych. Przy poż egnan iu nastąpiły kolejn e uściski dłon i. A pot em pow iedzieliśmy sobie do widzen ia. – Non, pas au revoir – zbeszt ał nas Den is. – A bientôt. Nie „do widzen ia” – „do zobaczen ia wkrótce”. Kiedy zostaliśmy sami, Gwen ed wzmogła swoją prom ienn ość. – W przyszłym roku będziecie mieli piękn y dom. Gwarant uję wam to. Wym ien iliśmy z Mindy zaszyf row an e spojrzen ia. „Chyba że nie zdołam y za to zapłacić”. – Może na raz ie zrobilibyśmy tylko dach – pow iedziała Mindy. – A z reszt ą byśmy się wstrzym ali – dodałem. – Nie wydaje mi się – odparła Gwen ed. Nagle we troje wróciliśmy do wcześniejszej pokerow ej rozgrywki. Ja sprawdzałem swoje kart y. Mindy wyłoż yła swoje na stół: – Moż em y poczekać na devis, a pot em podpisać jedyn ie umow ę na wykon an ie min im aln ej ilości prac. Gwen ed pokręciła głow ą. – Mindy, jest tylko jedn a okaz ja do tego, żeby przerobić poddasze na pokoje mieszkaln e, właśnie w mom encie wym ian y dachu. Trzeba od razu zrobić jak najw ięcej. Robotn icy mają mnóstwo zleceń. Nie będą na was czekać. Wszystko trzeba wykon ać od razu i tak to zaplan o‐ wać, żeby ledw ie skończy się jedn o, zaczyn ać następn e. Jak już ruszy, robot a idzie bardzo szyb‐ ko. Zobaczycie. – Gwen ed, mart wim y się o pien iądze – pow iedziała Mindy. – Nie sądziliśmy, że zajdę w cią‐ żę.
To niez upełn ie była prawda. Kiedy ja oglądałem dom i przyklepyw ałem umow ę na Belle-Île, Mindy zbierała mat eriały do art ykułu na tem at stat ystyk porodow ych dla „Glam our”. Kiedy wróciłem do domu, miała w głow ie konkretn ą liczbę. Tamt ej nocy zrez ygnow aliśmy z ant y‐ koncepcji. Ciąż a ujawn iła się w lipcu, gdy stan naszego kont a wyn iósł zero. – Myślę, że devis będzie dość rozsądn y – odparła Gwen ed z niez achwian ym przekon an iem. – Den is zachow a się fair i wybierze tylko najlepszych, najuczciwszych wykon awców. Nie okan‐ tują was, jak by mogło się zdarzyć, gdybyście zaa ngaż ow ali jedn ego z tych paryskich archit ek‐ tów, którzy przyjeżdżają tu i wydaje im się, że mogą wszystko robić po swojem u, nie zat rud‐ niać miejscow ych i nie okaz yw ać szacunku dla lokaln ej archit ekt ury. Słyszeliśmy już tę gadkę. – To okno mansardow e było dla mnie zaskoczen iem – dodała. – Den is musiał się poroz u‐ mieć z właścicielem sąsiedn iego domu i uzyskać jego zgodę. Jestem pewn a, że rozm aw iał takż e z Madam e Morgan e. Mieszkańcy wyspy nie podchodzą lekko do zmian. Dlat ego właśnie to było takie ważn e, żebyście wybrali miejscow ego archit ekt a. Znów spojrzała na rysun ek mansardow ego okna. Dach nad drugą sypialn ią miał tylko ma‐ leńki kwadracik pośrodku: świet lik. Gwen ed pat rzyła nań z takim rozrzewn ien iem, że praw ie zrobiło mi się jej żal. • Wkrótce po pow rocie do Now ego Jorku poszliśmy na drinka z naszą bret ońską prawn iczką, Sy‐ lvie, żeby opow iedzieć jej o najn owszych wraż en iach i pokaz ać devis. Spojrzała na rysun ek domu od front u. Kiwn ęła głow ą i oświadczyła: – Dwa okna mansardow e. Bez dyskusji. Każda sypialn ia musi mieć okno, które będzie wpuszczać świat ło i pow iet rze, a dzięki wysun ięciu poza dach zwiększy pow ierzchn ię pokoju. Zroz um ian o? Napisaliśmy list z prośbą o dokon an ie zmian y, jedyn ej z naszej stron y. Upłyn ą dwa lata, zan im znów postaw im y stopę na wyspie, i osiem, zan im spędzim y pierw‐ szą noc w naszym ukończon ym domu.
Rozdział dziewiąty
Czarna księga Zan im wyjechaliśmy na Belle-Île, właściciele naszego budynku na Manhatt an ie przysłali nam list z inf orm acją, że zam ierzają przekształcić go na spółdzieln ię i sprzedaw ać mieszkan ia na woln ym rynku. W takim wypadku zgodn ie z obow iąz ującym praw em stan ow ym wyn ajm ujący otrzym yw ali możliw ość wykupien ia mieszkan ia za pół ceny, jeśli tylko podpiszą umow ę wstęp‐ ną. W Now ym Jorku tego rodzaju operacje nabierały wym iaru szaleństwa. Wybuchła prawdziw a nieruchom ościow a gorączka złot a. W całym mieście ludzie modlili się o nadejście „czarn ej księgi”, jak naz yw an o broszurę inf orm acyjn ą dot yczącą now ych warunków najm u. Dla wielu starszych lokat orów wejście do spółdzieln i było jak wygran a na lot erii. Mogli wykupić swoje mieszkan ia, nat ychm iast je odsprzedać, zgarn ąć kilkaset tysiaków i zaf undow ać sobie tani apart am ent na Florydzie. Po pow rocie z Francji, prosto z lotn iska, zaw lekliśmy bagaż e na górę i stan ęliśmy jak wryci, wyt rzeszczając oczy. Na naszej wystrzępion ej wycieraczce leż ało grube tom iszcze. To nie była nowa książka telef on iczn a, ale „czarn a księga”. Tego, na co liczyli wszyscy now ojorczycy, my baliśmy się jak ognia. Dla nas – podn ajm ujących, i to nielegaln ie – oznaczało to kon iec zabaw y. Nie mieliśmy praw stałych lokat orów. Będziem y musieli się wyprow adzić. Sama utrat a mieszkan ia to wystarczający cios, ale pot em dot arło do nas, że skończy się tak‐ że niski czynsz, który poz walał nam oszczędzać na Belle-Île. Liczyliśmy na niego, kiedy podpi‐ syw aliśmy devis Den isa LeRev eur. Skąd teraz weźm iem y pien iądze? Gdybyśmy przyn ajm niej zdołali wyt rwać tu jeszcze z rok, może udałoby nam się odłoż yć trochę pien iędzy – chociaż znaczn a część musiałaby pójść na stworzen ie awaryjn ego funduszu w związku ze znalez ien iem now ego lokum. Przeprow adzka w Now ym Jorku często pochłan ia połow ę albo i całe oszczędn ości, bez względu na to, ile by człow iek odłoż ył. Ale naw et ta na‐ dzieja przepadła, kiedy nasi sąsiedzi, jedyn i mieszkańcy London Terrace, którym zwierzyliśmy się z naszego nielegaln ego stat usu, zaprosili nas do siebie.
– Zam ierzają wszystkich wykurzyć albo zmusić do wykupien ia mieszkań – pow iedział Bob. – Zat rudn ili firm ę, która specjaliz uje się w usuw an iu lokat orów. Nie uda wam się ukryć przed tymi ludźm i, właśnie z nimi rozm aw iałem. Przykro mi. Nie po to jedn ak zaszliśmy tak daleko, żeby teraz się poddać, zwłaszcza że spodziew aliśmy się dziecka. Mindy zadzwon iła do oficjaln ej lokat orki, zrzędliw ej staruszki, która kiedyś była niez łą laską i umaw iała się z jej dziadkiem. Swego czasu Iren e jasno dała nam do zroz um ien ia, że nie chce mieć nic wspóln ego z mieszkan iem; było nasze tak długo, jak długo damy radę my‐ dlić oczy port ierom i zarządow i. Wyt rwaliśmy praw ie trzy lata, dzięki temu, że daw aliśmy por‐ tierom hojn e napiwki i staraliśmy się nie rzucać w oczy – nigdy nie pokaz yw aliśmy się raz em ani naw et nie jeździliśmy windą na nasze pięt ro. Mindy poprosiła Iren e, żeby podpisała umow ę wstępn ą, co uspokoiłoby syt ua cję, bo zarząd dostałby to, czego chciał, czyli kupującego. – Posłuchaj, proszę – pow iedziała Mindy. – Zaw sze będziesz mogła się wycof ać, ale w toku spraw y może się okaz ać, że złoż ą ci propoz ycję nie do odrzucen ia, żeby tylko odz yskać lokum. Zarobiłabyś mnóstwo pien iędzy. Na Iren e nie zrobiło to większego wraż en ia. Ostat eczn ie zgodziła się z nami spot kać i omów ić spraw ę. Ale chciała, żeby dziadek Mindy też przy tym był. Czy moglibyśmy przyw ieźć go na lunch w pobliż e jej małego domku w wiejskiej części Conn ect icut? Uznaliśmy, że chce po raz ostatn i spojrzeć na tego, który jej się wym knął. W zimn ym zacin ającym listopadow ym deszczu, który odebrał jesienn em u listow iu cały wy‐ blakły przepych, dwoje stet ryczałych Jankesów, byłych kochanków, obecn ie po osiemdziesiątce, zjadło opiekan e kan apki z tuńczykiem w tan iej restauracyjce w Darien. Następn ie wróciliśmy wraz z Iren e do jej skromn ego, pom alow an ego na biało domku ze spadzistym dachem, który dziadek Mindy obszedł naokoło, sprawdzając rynn y i upewn iając się, czy nic nie murszeje. W środku Iren e podpisała papiery przy swoim sekret arzyku. – No dobra, dzieciaki, mam nadzieję, że jesteście szczęśliw i. Spojrzała na dziadka Mindy. – A ty jesteś szczęśliw y? – Nie bądź niem ądra – prychn ął. Późn iej Mindy pow iedziała mi, że po tej właśnie wym ian ie zdań coś ją tknęło, a gdy odjeż‐ dżaliśmy w strugach deszczu, dziadek Mindy pot wierdził pośredn io jej dom ysły. – Kupiłem jej ten dom – pow iedział. – Kiedy ożen iłem się pow tórn ie. Nagle wszystkie elem ent y układanki wskoczyły na swoje miejsce z głośnym pstrykn ięciem. W pociągu, w drodze pow rotn ej do miasta, Mindy opisała mi niejasne wspom nien ia odw iedzin na Haw ajach dziadka i „cioci Iren e”, kiedy była małą dziewczynką, a dziadek wciąż był męż em babci. – Iren e musiała być jego kochanką. To wtedy właśnie obiecał mi kucyka – dodała ni z tego, ni z owego chwilę późn iej.
Umilaliśmy sobie życie, jak to pisarze, wyobraż ając sobie, że ten nieoczekiw an y zwrot akcji, godn y francuskiego film noir, poz woli nam zyskać na czasie. Jeśli zarząd nie wyrzuci nas w przyszłym roku, może naw et zdołam y zaoszczędzić dość pien iędzy, żeby przeprow adzić re‐ mont na Belle-Île. Ale na raz ie brakow ało nam środków na roz ebran ie starej podłogi, położ e‐ nie now ej i zbudow an ie schodów. Wszelkie prace rem ont ow e na dole będą musiały poczekać. Mindy napisała do Den isa, żeby dokończył tylko dach, dwa bliźn iacze pokoje na górze z oknam i mansardow ym i i łaz ienkę. Zrobiliśmy dokładn ie to, przed czym ostrzegała nas Gwen ed: nie zleciliśmy wykon an ia wszystkich prac naraz. Zaw art e z robotn ikam i umow y i ustalon e term in y wez mą teraz w łeb, bez żadn ej gwarancji ani zobow iąz ań z ich stron y, że w ogóle wrócą i dokończą robot ę. Nie mieliśmy jedn ak wyboru, bo wszystkie nasze pien iądze przepadły. • – Przyj. – Boli. – Przyj. – Boże! – Spójrz na falę! Już podczas pierwszego zwiedzan ia szpit ala Columbia Presbyt erian zauważ yłem, że w skromn ej białej sali porodow ej naprzeciwko nóg łóżka znajdow ała się duża pusta ścian a. My‐ śląc o tym, jakie to uczucie przeż yw ać najgorszy ból, nie licząc umieran ia, jak nasz nauczyciel ze szkoły rodzen ia opisał poród – na pewn o po to, aby nam pom óc – zapakow ałem do torby szpit aln ej plakat z Haw ajów i zaraz po przyjeździe pow iesiłem go na ścian ie. Pielęgniarki i lekarz byli skonstern ow an i, ale ja wiedziałem, że Mindy zainspiruje widok idea ln ej, sięgającej pięć met rów beczki Banz ai Pipelin e, o wyw in ięt ym, mierzącym trzysta sześćdziesiąt stopn i brzegu, ze spiraln ą tubą, która zdaw ała się ciągnąć w nieskończon ość, im dłuż ej człow iek się w nią wpat ryw ał. Doszedłem do wniosku, że będzie ona przypom in ać Min‐ dy kan ał rodn y i doda jej otuchy. – Spójrz tylko na tę falę. – Nie chcę pat rzeć na żadn ą falę! Au! Au! Au! Brąz ow e palce u nóg Mindy rozw ierały się i zaciskały spaz mat yczn ie. Jak dot ąd wszyscy w szpit alu zauważ yli i kom ent ow ali jej stopy. Ta położn a, która kont rolow ała takż e rozw arcie szyjki macicy Mindy, nie była wyjątkiem. Wykrzykn ęła z niejakim opóźn ien iem: – Wielkie nieba, pani palce u nóg, są tak szeroko rozstaw ion e jak u rąk! – To stopy Luau – wyjaśniłem. – Na Haw ajach dzieci dorastają, chodząc boso na piasku. – Zam knij się! To boli! Kurw a! Pielęgniarka wyglądała na wstrząśnięt ą. – Au! Boli! O Boże, jak mnie boli! Zrób coś! Nie wyt rzym am tego!
Pielęgniarka nachyliła się nad nią. – Chce pani znieczulen ie? – Nie. Żadn ych zastrzyków. – No dobrze. Więc zostaw ię was sam ych… – I poszła. – Au! Au. O Boże! Wskaz ałem Pipelin e. – Dobra, patrz na falę. Popatrz na tę falę na ścian ie. Popatrz na tę tubę. Jesteś wew nątrz tuby. – O Boże, o Boże, o Boże… Nie chcę być wew nątrz tuby. Pieprzyć tubę. Och, och, och… To mi nie pom aga. Tuba-nie-po-maga! – Dobra, pójdziem y na spacer… – Na spacer? Ja umieram! Jak mogę iść na spacer? – Ciii… To taki spacer w wyobraźn i. Musisz oderwać myśli od bólu. No to chodźm y. – Nie-chcę-iść-na-spa-cer, cholera jasna! – Jesteśmy na Belle-Île. Lat em. Wszystko ma złocisty kolor. Stoimy u szczyt u drogi prow a‐ dzącej do dolin y. Tej która biegnie pon iż ej Kerbordardoué. Właśnie wyruszyliśmy z placu po‐ środku wioski, a pam ięt asz, jak się zaczyn a ten spacer, od tych wysokich wiąz ów i rzędu kwit‐ nących krzew ów, które przypom in ają głęboki chłodn y tun el, a pot em są trybule leśne, zwan e koronką królow ej Anny, rosnące w row ach z wodą i… – Ta woda w row ach zaw sze śmierdzi. To ten cholern y odór szamba. – Tak, masz rację. Naprawdę cuchn ie. – Właściw ie dlaczego? Czyje szambo jest temu winn e? Nien aw idzę tego smrodu. – Już dobrze. Min ęliśmy rowy. Nic nie śmierdzi. Idźm y dalej. – Gdy w tym roku pojedziem y na Belle-Île, musim y jakoś to rozw iąz ać. – Dobrze, dobrze. Ale teraz min ęliśmy już te rowy, przechodzim y obok zbocza porośnięt ego ciern istym i krzakam i jeż yn, wszystkie owoce są dojrzałe, więc w drodze pow rotn ej moż em y się zat rzym ać i naz bierać trochę. Spójrz, wszędzie jest pełn o pajęczyn! Przypatrz im się tylko, do‐ brze? Lśnią od rosy, a te ogromn e pająki o żółt ych brzuchach podskakują na wiet rze… – Dolin a jest taka ładn a. – Tak, i spójrz: nad nami krąż y jastrząb. Szuka królików. – Na pastwisku zaw sze są króliki. – Tak! – Poczułem, że nasze wyobraźn ie łączą się ze sobą. – A kaw ałek dalej w dół, o teraz, patrz, mijam y po praw ej wiat rochronn y pas wysokich cyprysów. Widzisz, jak ich wierzchołki chylą się na wiet rze, niczym czubeczki pędzli przesuw ające się po niebie jak po płótn ie… Trzy godzin y późn iej, po dwóch czy trzech wycieczkach w górę i w dół dolin y oraz po długim spacerze wzdłuż plaż y Donn ant, przyszedł na świat nasz syn. •
W miarę jak życie nam się komplikow ało, możliw ości się zaw ęż ały. Kup ruinę, spraw sobie dziecko, podpisz papier, przekup port iera, żeby przym ykał oko na spacerówkę na koryt arzu. I teraz żona nie jest w stan ie zostaw ić małego, żeby wrócić do pracy, co wydaje się zreszt ą cał‐ kow icie zroz um iałe w świet le dziesięciu dni, jakie spędził na oddziale int ensywn ej terapii. To znaczyło jedn ak, że przyszła pora, by mąż poszukał prawdziw ej pracy, a nie takiej w piśmie o łodziach, z nieregularn ym i wyjazdam i i ryz ykown ym i, wręcz zwariow an ym i tem at am i. Jeśli chodzi o Belle-Île, po pojaw ien iu się Rory’ego nastąpiła dziwn a przem ian a. Nagle za‐ pragnęliśmy częściej widyw ać nasze rodzin y. Zroz um ieliśmy, dlaczego nasi rodzice ciągle pod‐ kreślali, jak daleko jest ta Francja, tysiące mil w niew łaściw ym kierunku. Zupełn ie jakby nasze stosunki osiągnęły punkt zwrotn y czy też punkt gran iczn y i gumka przyw iąz an ia rozciągnęła się maksym aln ie, po czym strzeliła, przyciągając nas z pow rot em do domu. Uświadom iliśmy sobie takż e, że oni pot rzebują nas i naszego wsparcia. Parę lat wcześniej moi rodzice znaleźli się na skraju bankruct wa z pow odu chybion ej inw estycji. Père Wallace do‐ znał takż e lekkiego ataku serca, chociaż nikt nie chciał o tym rozm aw iać. Czas nie był już po naszej stron ie. Zdaw ało nam się jedn ak, że mamy na to rozw iąz an ie: podobn ie jak wszyscy śwież o upieczen i rodzice sądziliśmy, że nasze dziecko zdoła wszystkim przyw rócić radość życia i morale. I Rory nas nie zaw iódł. Zabawn e, jak szybko płyn ie czas przy takiej małej istotce: min ął maj, czerw iec, lipiec, sier‐ pień i wrzesień, zan im w ogóle się zorient ow aliśmy, że w tym roku nie pojedziem y na BelleÎle. Tymczasem spędziłem mnóstwo czasu w jedn ym z najdziwn iejszych dzienn ikarskich ryt‐ mów: jedn ocześnie zajm ow ałem się przygot ow an iam i do zbliż ających się regat o Puchar Ame‐ ryki w Australii i wyskokam i ścigających się mot orówkam i, szmuglujących kokainę królów ko‐ lumbijskich kart eli. Trochę śmieszn e, że arystokraci w mokasyn ach z frędzlam i i jefes w białych dresach mogą pragnąć tego sam ego: zdjęcia na okładce pisma o łodziach. Przeraż ające było na‐ tom iast to, jak daleko pot raf ili się posun ąć, żeby osiągnąć cel. Począt ek 1987 roku spędziłem na relacjon ow an iu America’s Cup w Perth, podczas gdy Mindy z Rorym przebyw ała ze swoją mat‐ ką i dziadkiem w Hon olulu. Właśnie na nowo zadom ow iliśmy się w Now ym Jorku, kiedy spadło na nas nowe nieszczęście: u mojej siostry Anny stwierdzon o term in aln ą fazę raka. Taka dia‐ gnoz a zaw sze stan ow i szok, a w przypadku osoby tak pełn ej życia i wspan iałom yśln ej jak Anna zaowocow ała dodatkow o kryz ysem moraln ym: gdzie ja byłem? Popędziliśmy do niej, jak tylko się dow iedzieliśmy. Nie spodobała nam się fat alistyczn a postaw a i plan leczen ia zachow awcze‐ go propon ow an y przez jej lekarzy, więc nam ów iliśmy ją, żeby pojechała na konsult ację do naj‐ lepszego cent rum leczen ia now ot worów przy Uniw ersyt ecie Kalif orn ijskim. W efekcie przepro‐ wadzon o ryz ykown ą i eksperym ent aln ą operację szyi i szczęki. Anna przeż yła. Ale jej mąż wy‐ stąpił o rozw ód. Od tej chwili musiałem stać się lepszym brat em i być obecn y w życiu Anny, na ile tylko zdołam. Ledw ie wróciliśmy do Now ego Jorku, nastąpiła kolejn a faza przem ian y budynku w spół‐ dzieln ię, w form ie żądan ia niepodlegającego zwrot ow i zadatku w wysokości tysiąca dolarów.
Taki był wym óg przyszłej umow y kupn a. Nie ma zadatku, nie ma mieszkan ia: dano nam trzy‐ dzieści dni na podpisan ie albo opuszczen ie lokalu. Czyli stało się. Zyskaliśmy rok, teraz mieliśmy miesiąc. Nie daw ało nam to zbyt wiele czasu na szukan ie inn ego lokum ani mnie na znalez ien ie now ej pracy. Jakiekolw iek szanse na wy‐ jazd na Belle-Île w 1987 roku właśnie traf ił szlag. Rzuciliśmy się do przeglądan ia ogłoszeń pra‐ sow ych na obu front ach. Czynsz za mieszkan ie z jedn ą sypialn ią wyn osił około tysiąca siedm iu‐ set pięćdziesięciu dolarów miesięczn ie, a ja zarabiałem tylko trzydzieści tysięcy roczn ie. Jak do‐ tąd nikt się nie zaint eresow ał moim CV. Syt ua cja zaczęła wyglądać bardziej niż trochę bezn a‐ dziejn ie. I nagle doz naliśmy olśnien ia. Być może zbyt długo mieszkaliśmy w tym sam ym mie‐ ście co Don ald Trump. Ale wreszcie dot arło do nas, co będzie, jeśli Iren e nie skorzysta z okaz ji wykupien ia mieszkan ia. Nic nie mogło przeszkodzić w sfin aliz ow an iu umow y, jeśli tylko star‐ czy nam odw agi. Było w tym plan ie coś mroczn ego i trochę podejrzan ego, co przem aw iało do now ojorskiej stron y naszych osobow ości. Przem ykaliśmy po mieście, żyjąc za grosze. A teraz zam ierzaliśmy zrobić to, co bankierzy inw estycyjn i, rekin y giełdow e z Wall Stree t i inni prze‐ bojow i ludzie robili przez ostatn ie dziesięć lat kon iunkt ury na rynku nieruchom ości: poz yskać fundusze i się obłow ić. W wyn iku czego będziem y mogli kupić większe mieszkan ie z pokojem dla dziecka. A może naw et zostan ie coś na rem ont y na Belle-Île. Wpłaciliśmy te tysiąc dolarów czekiem bankierskim, dogadawszy się na boku z Iren e, która podpisała umow ę wykupien ia mieszkan ia w zam ian za dziesięć tysięcy naszych przyszłych zy‐ sków (i jeszcze jedn e nadz orow an e odw iedzin y dziadka Mindy). Teraz poz ostało poszukać dla mnie now ej pracy, skombin ow ać skądś pierwszą ratę, wziąć kredyt hipot eczn y, doprow adzić do końca kupn o mieszkan ia przez Iren e i jeszcze tego sam ego dnia oficjaln ie je od niej przejąć. Bułka z masłem. Pot em będziem y musieli się zakręcić, znaleźć kupca i znow u szybko odsprzedać lokum. Na‐ wet jeśli uwiąż em y się kredyt em na większą kwot ę, niż kiedykolw iek będziem y w stan ie spła‐ cić, uznaliśmy, że gra jest wart a świeczki. Ze względu na Rory’ego, oczyw iście. Przez parę tygo‐ dni, zan im odsprzedam y mieszkan ie i się odkujem y, doświadczym y życia fin ansistów, śmiałego i ryz ykown ego. Co tam. I tak jesteśmy jak chom iki w kołow rotku. Po prostu będziem y musieli przebierać nogam i trochę szybciej. Kiedy dostałem pracę w wieczn ie walczącym piśmie dla drobn ych przedsiębiorców, kluczow y elem ent układanki nie bez trudn ości traf ił na swoje miejsce. Moja pensja miała się pot roić, dzięki czem u, jeśli nasz podstęp się uda, uzyskam y (ledw o, ledw o) zdoln ość kredyt ow ą. Z przy‐ krością odchodziłem z „Mot orBoa ting & Sailing”. Pracow ałem tam pod kierunkiem mojego pierwszego prawdziw ego szef a, Pet era Janssen a, który nauczył mnie, jak redagow ać pismo, i z lekko drwiącym uśmieszkiem umożliw iał nam wyjazdy na Belle-Île, poz walając mi pisać re‐ port aż e z Bret an ii i Europy. Za pośredn ict wem tego pisma zaw arłem pierwsze znajom ości w Now ym Jorku, a takż e wiele przyjaźn i w teren ie. Śledziłem przem ytn ików kokainy i nikaragua ńskich contras w Key West, kapit an ów America’s Cup w Perth, Richarda Branson a w jego próbach pokon an ia trans‐
atlant yckiego rekordu szybką łodzią mot orow ą, uczestn ików sam otn ych wyścigów ocea nicz‐ nych w Trin it é-sur-Mer – miejscow ości leż ącej tak dogodn ie po drugiej stron ie zat oki w stosun‐ ku do Belle-Île. Zam ykałem ten rozdział życia z prawdziw ym żalem. Dopiero odchodząc z „MB&S”, uświa‐ dom iłem sobie, jak właściw ie dostałem tę pracę. A w każdym raz ie przypieczęt ow ałem – bo kie‐ dy oschły przedstaw iciel now ojorskiego Yacht Clubu zaż ądał podczas rozm ow y kwalif ikacyjn ej dow odów moich umiejętn ości i doświadczeń żeglarskich, zacząłem opow iadać o szalon ej nocn ej żegludze z naszym sąsiadem, a czasem kapit an em, Franckiem, u steru jego siedm iom et row ego slupa. Tak, podczas tamt ej przepraw y przez wzburzon ą Zat okę Biskajską byliśmy o włos od śmierci. O półn ocy wiatr sięgnął sześć w skali Bea uf ort a i położ ył nas na boku w szaleńczo spie‐ nion ym morzu… Zrobiliśmy zwrot i schron iliśmy się po zaw ietrzn ej stron ie skalistej wysepki, żeby przeczekać do rana. Wkrótce po tym, jak rzuciliśmy kot wicę, przypłyn ął jakiś wspan iały jacht, chcąc zrobić to samo. Szykown a kobiet a w wieczorow ej sukn i i w but ach na wysokich ob‐ casach weszła do nadmuchiw an ej szalupy. Pat rzyliśmy, przem oczen i i oblepien i grubym i ubra‐ niam i, jak jej załoga, pan ow ie równ ież w strojach wieczorow ych, podaje jej but elkę szampan a i kieliszki. I nagle straszliw y poryw wiat ru porwał ją na morze, w ciemn ą noc, stojącą sam otn ie w szalupie, z rozpostart ym i ram ion am i i but elką w ręce. Mężczyźn i rzucili się, żeby podn ieść kot wicę i ruszyć w pościg, kierując ref lekt or na błyskaw iczn ie znikający pont on, aż… no cóż… – I co się stało z tą kobiet ą? – zapyt ał przedstaw iciel now ojorskiego Yacht Clubu. – Nigdy nie zobaczyłem jej już na tym jachcie. – Co to była za wyspa? – spyt ał, niczym policjant żądający okaz an ia praw a jazdy. – Houat. – Jak? – Houat – odparłem. – Spała jak dziecko. A kiedy przedstaw iciel now ojorskiego Yacht Clubu się wzdrygnął, wiedziałem, że mam tę pracę. „Dziękuję, Belle-Île”. Mojej now ej posadzie tow arzyszyła inna historia. Dwa tygodnie zan im zacząłem pracę w magaz yn ie „Success!” i miesiąc przed plan ow an ą fin aliz acją sprzedaż y mieszkan ia, nastąpił krach na giełdzie. To był najw iększy do tej pory kryz ys: 19 październ ika, „czarn y pon iedziałek”. Staliśmy z Mindy przed naszym wiekow ym czarn o-białym telew iz orem, wpat rując się w prze‐ suw ające się na ekran ie liczby. Co to będzie dla nas znaczyło? Odpow iedź przyszła w ciągu naj‐ bliższych miesięcy. Bańka na rynku nieruchom ości pękła, a tysiące pracown ików na Wall Stree t straciło posadę. Zan im jedn ak stało się to dobitn ie jasne, sfin aliz ow aliśmy wykup mieszkan ia, mechan iczn ie jak robot y, bo nie mieliśmy inn ego wyjścia. Oczyw iście wszystko poszło gładko. Tyle że późn iej pot encjaln i kupcy nie ustaw iali się w kolejce pod naszym i drzwiam i. No i zosta‐ liśmy uwięz ien i w obskurn ym mieszkanku, kupion ym za cenę sprzed krachu, w budynku peł‐ nym śwież o odrem ont ow an ych modelow ych lokali, na które też nie było chętn ych.
Tymczasem zam ien iłem pracę polegającą na podąż an iu za kaprysam i wyn iosłego morza na taką, w której musiałem podąż ać za coraz mniej wszechm ocn ym dolarem. Tego sam ego ranka, gdy po raz pierwszy staw iłem się w redakcji magaz yn u „Success!”, robotn icy na drabin ach wła‐ śnie zdejm ow ali wykrzykn ik. Gdy wsadziłem głow ę do środka, usłyszałem pokrzykiw an ia. Re‐ cepcjon istka, jak mi pow iedzian o, w tej chwili została zwoln ion a. Wydawca prow adził handel wym ienn y, udostępn iając pow ierzchn ię reklam ow ą w zam ian za rozm aite tow ary, w tym pa‐ let ę napojów gaz ow an ych. „Napijesz się coli, Don?” Kiedy działasz na woln ych obrot ach, czas staje w miejscu. W domu tłoczyliśmy się w dwóch ciemn ych pokoikach ze składan ą kuchn ią w przedpokoju. Każdego wieczoru jedliśmy we trójkę kolację przy stole wciśnięt ym między dwa biurka, a Rory rzucał radośnie jedzen iem i wrzesz‐ czał jak opęt an y. (Opęt an y wesołością, gwoli ścisłości). Każdego wieczoru rozkładaliśmy kan apę na podłodze, bo do maleńkiej sypialn i wstaw iliśmy dziecięce łóż eczko. Na koryt arzu przy drzwiach do łaz ienki pow iesiliśmy mapę Belle-Île. Na półce postaw iliśmy popękan y dzban z Quimper, który znaleźliśmy w sklepie z ant ykam i w Gree nw ich Village – trzym aliśmy w nim kwiat y, żeby przypom in ał nam o hort ensjach z naszej wioski i o maison sa‐ ine. Czasem, żeby się pocieszyć, wyciągaliśmy marzen ia i delikatn ie dmuchaliśmy na dogasający żar, by znów zapłon ęły pełn ym blaskiem. Czasem przyw oływ aliśmy wspom nien ia z pierwszej zimy w Kerbordardoué, pot rząsając nimi i wpraw iając je w ruch niby płatki śniegu uwięz ion e w szklan ej kuli.
Rozdział dziesiąty
Francuski impas Min ął drugi rok, a my oglądaliśmy Belle-Île jedyn ie w marzen iach. Według plan u pow inn iśmy teraz być po sprzedaż y mieszkan ia i przeprow adzić się do większego z dwiem a sypialn iam i. Tymczasem jako więźn iow ie kredyt u hipot eczn ego i recesji nie mogliśmy wykon ać żadn ego ru‐ chu. Wiele osób w Now ym Jorku znalaz ło się w równ ie trudn ym położ en iu. Ale nikt nie tkwił dodatkow o we francuskim impasie jak my. Jak nie omieszkał wypom nieć nam tego mój ojciec, przyn ajm niej udało nam się osiągnąć najw yższy poz iom pret ensjon aln ości: „Po co wam dom we Francji, skoro i tak tam nie jeździcie”. Nasze matki rwały włosy z głów. Już i tak ryw aliz ow ały o to, która spędzi więcej czasu z dzieckiem, a Belle-Île trakt ow ały jak int ruz a z krwi i kości. La jalousie! Zaz drość! Nasi bardziej sardon iczn i przyjaciele też wracali do tego tem at u: ciekaw e, że wybraliśmy miejsce najodleglej‐ sze od naszych mat ek, w przypadku Mindy oddalon e o całe pół kuli ziemskiej w stosunku do Haw ajów. Trafn ość uwagi mojego ojca dot arła do nas w całej pełn i, kiedy skont akt ow ał się z nami znajom y, asystent Adam a Smit ha, słyn ącego z zapoż yczon ego naz wiska oraz feliet o‐ nów fin ansow ych, bezt rosko prom ujących to samo rynkow e szaleństwo, którego ofiarą padli‐ śmy. Czy chcielibyśmy zostać przedstaw ien i w jego następn ym art ykule? Miała to być swego rodzaju opow ieść ku przestrodze, he, he, ale taki rozgłos mógłby nam pom óc w karierze zaw o‐ dow ej. Ja got ów byłem ulec pokusie, ale Mindy nat ychm iast przejrzała ten plan: „Nie ma mowy, żebyśmy zrobili z siebie pośmiew isko na oczach całego świat a”. Nie pot rzebow aliśmy takiego rozgłosu. Pow inn iśmy nat om iast codzienn ie brać się w garść i dziękow ać przy tym, że mamy takiego cudown ego syna, który odw raca nasze myśli od naszej własnej głupot y. Rory z całą pewn ością był bystry i ciekawski, prom ienn a istotka. Mimo drobn ej postury w niczym nie ustępow ał karm ion ym mlekiem kolosom z sąsiedzt wa w Chelsea. Siła jego woli była zaiste poraż ająca. Dwie pierwsze opiekunki zrez ygnow ały, zniechęcon e jego herkulesow y‐
mi popisam i: mały Rory z upodoban iem pchał kolejn o wszystkie meble na środek pokoju dzien‐ nego, po czym triumf aln ie gram olił się na szczyt stosu. Tymczasem recesja spow odow ała obn iż en ie stat usu naszej dzieln icy. Pod nogam i chrzęściły ampułki po cracku, na uschłych krzakach zakwit ały zuż yt e kondom y, a w tan iej knajpie Empire Din er przysypiały na stołkach barow ych dziwki transw estytki z różn obarwn ym i fryz uram i afro. Uwielbiały Rory’ego. Ale chociaż mieliśmy piękn ego syna, to nie było piękn e życie. Nie mieszkaliśmy w maison saine. Byliśmy właścicielam i ruiny w wiosce, do której nie mogliśmy po‐ jechać, i wielkom iejskiej nory, której nie mogliśmy opuścić. Zadłuż yliśmy się po uszy i nic nie wskaz yw ało na to, że w ogóle wyjdziem y na prostą w bliższej czy dalszej przyszłości. Jeśli o nas chodziło, z Belle-Île i Kerbordardoué poz ostały nam jedyn ie wspom nien ia. • „Hej, a pam ięt asz…?” – pyt ało jedn o z nas. Leż eliśmy na plecach w ciemn ości i szept aliśmy, żeby nie obudzić dziecka. „Jasne, jasne…” I zasypialiśmy ukojen i wspom nien iam i. Pewn ego ranka tamt ej pierwszej zimy obudził nas huk fal rozlegający się echem po placyku w wiosce. Zachwycen i akustyką, bo dźwięk docierał aż z dołu, z odległości wielu mil, wyruszyli‐ śmy opadającą w dół dolin y drogą, żeby sprawdzić źródło tych odgłosów. Był kolejn y szary zi‐ mow y dzień, ale bezw ietrzn y. W dole, tam, gdzie poryt a koleinam i droga przecin a płytki strum ień, stało stado krów, sku‐ biąc chwasty i pokrzyw y. Omal nie przeoczyliśmy mężczyz ny znajdującego się z boku, ubran e‐ go w zakurzon y kombin ez on i podkoszulek z długim i rękaw am i. Był wysoki i tęgi, o walcow at ej głow ie zwieńczon ej za dużą gawroszką. – Bonjour – mówi Mindy. On kiwa głow ą i unosi czapkę na dwa cent ym et ry, odsłan iając nagą czaszkę, o skórze w takim sam ym złot aw obrąz ow ym odcien iu co sierść jego bydła. Kiedy Mindy próbuje naw iąz ać rozm ow ę, mężczyz na mruż y oczy i przygląda jej się z roz‐ chylon ym i ustam i, jakby w zdum ien iu, więc Mindy zwaln ia. Krow y kroczą między nami, prze‐ żuw ając. Mindy cofa się o krok, żeby przepuścić jedn ą. „On myśli, że jestem paryż anką – mówi mi na stron ie. – Ma na imię Dédé”. Na dźwięk swego imien ia mężczyz na zwiesza głow ę i od‐ wraca wzrok nieśmiało. Ale kiedy się żegnam y, na jego twarzy pojaw ia się szeroki uśmiech. Przeskakujem y przez strum ień, a następn ie idziem y wzdłuż niego po bujn ej łące, pełn ej dzikich traw i pałek. Z boku mamy wzgórze, tak zarośnięt e kolcolistam i, wyką i ciern istym i krzakam i jeż yn, że trzeba dobrej chwili, by dostrzec, że tak naprawdę to ogromn a piaszczysta wydma. Po naszej praw ej stron ie przeciwległy stok dolin y zwiesza się nad łąką jak ciemn a fala, przeryw an a tam, gdzie białe wapienn e gran ie wystają spom iędzy jeż yn. Pod każdą gran ią znajduje się grot a, zwrócon a w stron ę morza niczym ślepy oczodół. Nat ychm iast ogarn ia mnie pragnien ie, żeby wspiąć się na te stoki, zbadać jaskin ie, aż Mindy musi złapać mnie za rękaw. „Spokojn ie, dzieciaku”.
Idziem y dalej wzdłuż strum ien ia, wokół wydm, i słyszym y ryk ocea nu, nie widząc jeszcze wody. Nat om iast kiedy pokon ujem y ostatn ią wydmę, morze szaleje z wściekłości, całe rzędy spien ion ych ścian wybuchają i pędzą naprzód niczym kaw aleria. Ten dziwn y amf it ea traln y efekt, który zauważ yliśmy wcześniej, teraz jest jeszcze wyraz istszy: ostre zim ow e świat ło na morzu, rozbryzg i biały piasek rażą w oczy. Mindy odw raca się do mnie i krzyczy: „To jak Szarża lekkiej bryg ad y!”. Po długim spacerze nad lin ią przypływ u zaw racam y i kierujem y się w górę dolin y. Czujem y prawdziw ą ulgę, kiedy huk przew alających się grzyw aczy cichn ie i znów moż em y rozm aw iać, nie krzycząc. Ale ocea n istotn ie wpływ a na nasz nastrój. Stąpam y w uniesien iu, gdy nagle tro‐ chę dalej nad strum ien iem naszym oczom znów ukaz uje się stado krów. Tym raz em Dédé, pasterz w kombin ez on ie i gawroszce, jest bardziej tow arzyski. Pierwszy nas wita: „Bonjour!”. Uśmiecha się i uchyla czapki. Wygląda na to, że mając czterdzieści min ut do nam ysłu, uznał, że jesteśmy już starym i znajom ym i. Cóż to za wspan iały, uroczy facet! Ze swoim nieśmiałym uśmiechem wypada znaczn ie le‐ piej niż jego amerykańscy odpow iedn icy w tych wszystkich miejscach, gdzie mieszkałem przez większą część ostatn iej dekady: w kalif orn ijskiej Dolin ie Cent raln ej, w San om a Count y, Nipo‐ mo, Long Bea ch, naw et w Iowa City, gdzie Grant Wood nam alow ał Amerykańs ki gotyk. Pochopn y osąd? Jasne. Może robię się sent ym ent aln y. Ta dolin a jest taka piękn a, a świat ło takie czyste, że człow iek wszystko widzi w jasnych barw ach. W końcu to tylko pasterz. Ale przyn ajm niej przyjaz ny, bo do tej pory we wszystkich moich pracach – w roln ict wie, na budow ie, na polach naft ow ych, w nauczan iu, a ostatn io jako dzienn ikarz sport ow y – spot kałem wystarczająco dużo szczekaczy, pien iaczy i buf on ów, żeby mi starczyło na całe życie. Gdy ja oddaję się tym nież yczliw ym wobec rodzim ego chłopstwa rozm yślan iom, Mindy i Dédé gaw ędzą sobie jak para sąsiadów, tyle że rozm aw iają nie przez płot, a przez grzbiet y bydła krąż ącego z woln a między nimi. Wyraz niedow ierzan ia na twarzy Mindy stopn iow o przechodzi w lekkie zan iepokojen ie, a następn ie w prawdziw y popłoch, bo wygląda na to, że Dédé w jakiś sposób zachęca bydło do paradow an ia przed nią tam i z pow rot em, sądząc po krta‐ niow ym kląskan iu, cichym rżen iu, gwizdan iu i parskan iu, jakie wydobyw ają się z kącika jego ust, chociaż przez cały czas prow adzi tow arzyską rozm ow ę z moją żoną. Mindy zaczyn a wycof yw ać się stopn iow o, pom im o nasilającego się pot oku słów Dédé. Staje blisko mnie. „Czas na nas” – mówi dobitn ie; to nasz stary sygnał, że coś albo ktoś wym yka się spod kont roli. Pon iew aż mężczyz na Dédé uśmiecha się, nieśmiało, lecz dumn ie, wnioskuję, że chodzi jedyn ie o krow y. W duchu przyjaźn i francusko-amerykańskiej robię krok do przodu, ośmielając się wśliz gnąć pom iędzy dwa poruszające się jak na zwoln ion ych obrot ach krówska – choć mierzę wzrokiem ich przycięt e rogi – i wyciągam rękę do Dédé. Wydaje się spłoszon y, onieśmielon y, odw raca wzrok, ściskając moją dłoń. „Bons oir” – mów ię. On kiwa głow ą i mamrocze coś pod nosem. – Don. – Mindy rzuca mi znaczące spojrzen ie do pary z tamt ym starym sygnałem. – On właśnie mnie spyt ał, czy za niego wyjdę.
– Aha. – Mówi, że jest właścicielem dwudziestu krów, domu i obory. Zapewn ia, że krow y nie śpią z nim w domu, tylko w oborze z jego siostrą. – Roz um iem. – Więc czy moglibyśmy sobie stąd pójść? – Jasne. No chyba. Czas na nas. – Odw racam się i macham do Dédé. – Au revoir. Gdy znów zrówn uję się z Mindy i zbieram y się do odejścia, Dédé przykłada palce do ust. Ob‐ chodzim y bydło naokoło, usiłując dot rzeć do ścieżki, ale z pow odu błot a, krow ich placków i pode‐ ptan ych pałek idzie nam to pow oli, zwłaszcza że podłoż e jest śliskie i wonn e. Dédé wydaje ostry przeciągły gwizd, głośny i władczy. Stado przestaje żuć i podn osi głow y. Mężczyz na gwiż‐ dże pon own ie – rozlega się przeszyw ający dźwięk. Następuje chwila narastającego napięcia. I nagle wszystkie krow y jedn ocześnie opróżn iają pęcherze. Rozlega się huk cieczy uderzającej o błot o, coś jak ulewn y deszcz w monsun ow ym klim acie. Wokół unosi się para. Otaczają nas przygrunt ow e wiszące zwały oparów moczu. Rzucam y się do ucieczki, może nie tyle, żeby rat ow ać życie, ale żeby oddalić się od Dédé, najbardziej jak zdołam y na jedn ym oddechu. Kiedy jesteśmy już bezpieczn i w górze strom ej drogi i poza zasięgiem wzroku pastucha, za‐ czyn am y sapać, a pot em chichot ać. – Niez ła sztuczka! – wzdryga się Mindy. – Myślisz, że pow inn o mi to pochlebiać? – Absolutn ie. To czarodziej. Jak Merlin. Zna stare zaklęcia i w ogóle. – Dlaczego ty nigdy czegoś takiego dla mnie nie zrobiłeś? – Nic stracon ego… Udaję, że sięgam do rozporka. Mindy piszczy rozbaw ion a. – No, popatrz na to w ten sposób – ciągnę, przybierając ton kogoś, kto ma szerokie spojrze‐ nie, spojrzen ie świat owca, tolerancyjn e spojrzen ie Francuz a na tę próbę uwiedzen ia mi żony tuż pod moim nosem. – Przyn ajm niej twój akcent musi być dobry, skoro on myślał, że jesteś z Paryż a. No i miał uczciw e zam iary, bo zapropon ow ał ci małż eństwo. – Myślę, że propon uje to wszystkim dziewczyn om. – Aha. – Nie, ale serio. Żal mi go. Z taką dumą opow iadał mi o swoich krow ach i domu. Myślę, że naprawdę jest bardzo sam otn y. Gdy w grę wchodzi współczucie, cała ochot a na najłagodn iejsze naw et docinki znika. W mil‐ czen iu idziem y dalej, wsłuchując się w naw oływ an ie ptaków i szum wiat ru w koron ach drzew. Droga prow adząca pod górę do wioski przechodzi w aleję pow ygin an ych od wiat ru cyprysów o gęstych zielon ych koron ach, czerw on aw oszarych zniszczon ych pniach, naz naczon ych starym i i now ym i bliz nam i, tam, gdzie gałęz ie zostały pow ykręcan e i połam an e przez sztorm y Côte Sauv age. Słońce padające od tyłu oświet la środkow y pas traw y, wyz naczając nam czerw on oz ło‐ ty szlak. Gdzieś za nami, daleko w dole, któraś krow a wydaje smętn y sam otn y ryk.
• Czasam i wspom nien ia nie wystarczały i ogarn iały nas wątpliw ości i rozpacz. Czy popełn iliśmy błąd? Czy w ogóle jeszcze kiedyś tam pojedziem y? Jedn ak najbardziej niepokojące było to, że czasam i, kiedy pot rząsaliśmy tym wyimagin o‐ wan ym przyciskiem do papieru, by obudzić wspom nien ia, nic się nie działo. Gdy nie udaw ało nam się przyw ołać ducha Belle-Île, byliśmy niepocieszen i. Oto pyt an ie dla filoz of ów: czy coś, czego nie moż esz sobie przypom nieć, w ogóle się zdarzyło? To, co – jak nam się zdaw ało – mie‐ liśmy na Belle-Île, to, kim tam byliśmy, znikało. Oboje z Mindy, każde z nas na swój sposób, dręczyło się tym, jak źle pokierow aliśmy na‐ szym życiem. Mieszkan ie wysysało nas do ostatn iej kropli. Moja praca w „Success” była pie‐ kłem, ciężką szkołą dla marzyciela o lit erackich aspiracjach. Kilkoro spośród moich współpracow‐ ników znajdow ało się w podobn ej syt ua cji, przykut ych łańcuchem do kredyt ów hipot eczn ych i małych dzieci niczym galern icy na statku głupców. Pocieszaliśmy się naw zajem i knuliśmy pla‐ ny ucieczki. Mieliśmy jedn ak dwóch kolegów zat ruw ających inn ym życie, int ryganckich, bez‐ względn ych. Fan ów anglof ilskiego klubu o naz wie „Wredn e Typy”, naw iąz ującej do tyt ułu po‐ wieści Evelyn a Waugha Vile Bod ies, którzy robili, co w ich mocy, by zasłuż yć na to określen ie, w nadziei, że będą mogli wstąpić do klubu. Redakt or naczeln y był nadęt ym tyran em, błyskot liw ym, strzelającym z szelek orat orem ze skłonn ością do wyż yw an ia się na podw ładn ych. Uwielbiał doprow adzać dziewczyn y do płaczu. Wśród nas, chłopaków, prow okow ał kłótn ie, wybierając sobie faw oryt ów, a pot em zachęcając, żebyśmy „wyn ieśli nasze pret ensje na zew nątrz” i rozstrzygnęli spory „jak mężczyźn i”. Na te‐ lew iz yjn e rea lit y show trzeba było poczekać jeszcze dwadzieścia lat, ale to był zwiastun. Zdarzały się dni, kiedy czułem, że staję się jeszcze jedn ym anon im ow ym pionkiem w ta‐ nim garn it urze, zdzierającym buty na now ojorskich chodn ikach, ale co wieczór, po położ en iu Rory’ego spać, emigrow ałem do woln ego mieszkan ia na górze i pisałem. Nie zam ierzałem po‐ zwolić, żeby zgaszon o moje marzen ia. Swego czasu, kiedy pot rzebow aliśmy zmian y na lepsze, jakiegoś przełom u, Belle-Île zadziałała jak zaklęcie. Pora wyczarow ać to szczęśliw e oddziaływ a‐ nie wyspy. Tymczasem zadzwon iła do nas znajom a, która podpisała umow ę na rea liz ację film u na podstaw ie swojej pierwszej pow ieści, i oznajm iła, że chce nam pom óc z dom em. Była to szczera i takt own a propoz ycja, ale ubodło nas kryjące się za nią w gruncie rzeczy pyt an ie: „Chcecie sprzedać?”. Oczyw iście zaw sze będziem y mogli przyjechać w odw iedzin y. A pot em dostaliśmy list od Gwen ed, w którym pisała, że mart wi się o nas, ale, co ważn iej‐ sze, jeszcze bardziej się mart wi – czuje się wręcz osobiście uraż on a – tym, że nie zapłaciliśmy Den isow i DeRev eur, by on z kolei mógł zapłacić wykon awcom. Co? Był jakiś rachun ek, który przeoczyliśmy? Przejrzeliśmy wszystkie teczki, przet rząsnęli‐ śmy szuf lady. Nic od Den isa Marzyciela od pon ad dwóch lat, co rzeczyw iście było trochę dziw‐
ne. A fakt, że nie zwróciliśmy na to uwagi, stan ow ił pewn e zan iedban ie z naszej stron y. Może pom ylił adres? Mindy napisała osobn o do Den isa i Gwen ed, obojgu przekaz ując tę samą wiadom ość: „Tego lata wracam y na Belle-Île”. Łat wo obiecać, ale czy naprawdę mogłem liczyć na to, że przekon am szef a, facet a, który przechwalał się, że wystarczają mu cztery godzin y snu? Kiedyś przyz nał z dumą, że od trzy‐ dziestu lat nie był na wakacjach – ani razu. („Żona uważ a mnie za dupka” – dodał z rozbrajają‐ cą szczerością). Aż do dzisiaj unikałem go jak mogłem. Ale jut ro wybiorę się do jaskin i lwa.
Rozdział jedenasty
Podopieczni wioski „Cóż za czarown y kraj! Istn y ogródek! Kilom et ry soczystej muraw y, czyszczon ej, szczotkow a‐ nej i podlew an ej każdego dnia, a przycin a ją pewn ie fryz jer. (…) Szpalery topoli, dzielące uroczy krajobraz na równ e jak szachown ica kwadrat y, wskaz ują, że pion i poz iomn ica musiały być w użyciu, że nie wspom nę o lin ijce. (…) Wierzyć się nie chce. Ani śladu zmurszałych murków i rozsypujących się płot ów, ani śladu niechlujstwa, zapuszczen ia, śmiecia; ani śladu len istwa i niedbalstwa. Gdzie okiem sięgnąć, porządek walczy z piękn em o lepsze” 7).
7) Tłum. Andrzeja Keyhy (przyp. tłum.).
W każdym raz ie tak pisał o Francji Mark Twain w swojej pierwszej książce, Pros taczkowie za granic ą. Dla nas nat om iast… • Kurz, brud, pleśń – wszędzie. Okienn ice tak zniszczon e, tak zmurszałe, tak rozkoszn e w swo‐ im rozkładzie, że ktoś zrobił im zdjęcie i wykorzystał na sprzedaw an ym turystom plakacie: Fe‐ nêtres rus tiq ues pays annes. Tuż po zejściu z prom u stajem y jak wryci na ulicy w Le Palais i wpat ru‐ jem y się w wystaw ę sklepiku z pam iątkam i. – Czy to nie nasze okno? – Co takiego? – Rustykaln e okna? Śmiejem y się i ruszam y, żeby zobaczyć je na żywo. Na dole cuchn ie stęchliz ną, jest brudn o i przygnębiająco. Ale czarn e płytki now ego dachu lśnią w słońcu. Dwa okna mansardow e wpuszczają świat ło do sypialn i na górze, oprom ien iając
pan ele z jasnoż ółt ego sosnow ego drewn a. Szkoda, że z braku schodów moż em y to zobaczyć je‐ dyn ie z dołu, stojąc na wyboistym klepisku. Nie ma mowy, żebyśmy tu zam ieszkali, naw et gdy‐ byśmy mieli wdrapyw ać się na górę, korzystając ze starej przeż art ej przez term it y drabin y, którą znaleźliśmy wśród chwastów za dom em. Rory jest na takim etapie, że nic go nie przera‐ ża, a na górze nie ma balustrady. Mamy jedn ak fart a. Moż em y wyn ająć zielon ą cab ane Madam e Morgan e, drewn ian ą chatkę otulon ą cyprysow ym pasem wiat rochronn ym. Jest przyt uln a i solidn a, chociaż maleńka jak do‐ mek dla lalek. Podobn o kiedyś daw ała schron ien ie rodzin ie ze stałego lądu, która przyjeżdżała pom agać przy żniw ach. Nie idzie na żadn e ustępstwa wobec now oczesności: nie ma toa let y, pryszn ica, prądu ani ogrzew an ia. Jest za to mnóstwo kom arów. Za dnia chodzim y do naszego domu, żeby skorzystać z łaz ienki przy użyciu pięćdziesięcioletn iej drabin y. (Rory wciąż nosi pie‐ luchy i czasem mu zaz droszczę). W nocy chodzim y w pole za pasem cyprysów. Kiedyś wyszedłem w nocy za pot rzebą na pole. Stojąc w deszczu, ubran y w peleryn ę, kalo‐ sze i nic poza tym, widzę jakiś duży kształt zbliż ający się w ciemn ości. Pew ien, że atakuje mnie byk, podn oszę peleryn ę nad kolan a, got ów do ucieczki… – Don? – woła Mindy, bo to ona, w swojej peleryn ie, wyszła za tą samą pot rzebą. Jeszcze inny, radośniejszy ryt ua ł wiąż e się z kąpan iem Rory’ego w wielkiej blaszan ej balii na podwórzu wśród kur Madam e Morgan e. Grzejem y wodę na kuchence, a pot em poz walam y małem u parow ać w słońcu, podczas gdy zgorszon e kogut y cmokają z deza brobat ą. Przyjechaliśmy na początku września, w porze rozległych przypływ ów i odpływ ów. Na plaż y Donn ant, la grand e marée, wielki odpływ, odsłan ia pół mili pof ałdow an ego złocistego piasku, który marszczy się zupełn ie jak fale, które dopiero co go opuściły. Codzienn ie w czasie odpływ u budujem y z Rorym dziesiątki połączon ych kan ałów i grobli, kierując odpływ ającą wodę do lagun i umacn iając wały, które ciągle wybrzuszają się i puszczają. Szukając przecieków, Rory trucht a po labiryncie, krzycząc: „Trzym ać wodę! Trzym ać wodę!”. Drugiego czy trzeciego dnia grand e marée ekipa francuskich inż yn ierów plaż ow ych – to zna‐ czy, ojciec i syn, ten ostatn i mniej więcej dziew ięcioletn i, obaj w kombin ez on ach Spee do – przez całe popołudnie budują impon ujący zam ek nieco pon iż ej, bliż ej wody. Odn oszę wraż en ie, że rozpoz naję go z naszych dawn ych odw iedzin w Dolin ie Loa ry: Blois? Chen oncea u? Nie, to mój ulubion y, Azay-le-Ridea u. Trzeba im przyz nać, że naprawdę robią go, jak trzeba. Ale Rory wydaje się nieco zniechęcon y, i nic dziwn ego. Nasze wały i fosy nie wyglądają ja‐ koś szczególn ie, chociaż znakom icie trzym ają wodę. Tymczasem nasi ryw ale przechwalają się i pokrzykują, konstruując wały obronn e, drąż ąc fosy, wykapując strzeliste wież e z mokrego pia‐ sku. Używ ają naw et narzędzi i spierają się zaż arcie o szczegóły. Prawdopodobn ie nim dzień do‐ biegnie końca, stworzą cały plik przepisów. Staram się jak mogę, ale trudn o nie zważ ać na ich hałaśliw e sam oz adow olen ie i pychę. W końcu zaczyn a mnie to wkurzać. „Po prostu budujcie swój zam ek, dobra? Nie musicie się po‐ pisyw ać przed inn ym i. I nie myślcie, że nie widzę, jak zerkacie na nas ukradkiem”. Jako ojciec
Rory’ego siłą rzeczy czuję się uraż on y, chociaż w porówn an iu z ich konstrukcją nasza fort eca wydaje się neolit yczn a. Jest późn e popołudnie, długie cien ie przesuw ają się po fałdzistym piasku niczym zjaw y. Mo‐ rze cofn ęło się przyn ajm niej o pół mili. Teraz woda ledw ie już ciurka. Ale w naszej stref ie bu‐ dowlan ej, oddalon ej od brzegu i położ on ej dużo wyż ej, stworzyliśmy sieć tam i sztuczn ych zbiorn ików. Na moje oko zat rzym aliśmy dobre trzydzieści albo i czterdzieści galon ów wody. Zastan aw iam się, czy mój dziadek inż yn ier, Charlie Wailes, byłby ze mnie zadow olon y. Za‐ bawn e, jeśli pom yśleć, że po drugiej wojn ie świat ow ej został zaproszon y przez rząd francuski do pom ocy w kierow an iu odbudow ą Paryż a… A oto teraz ja muszę znosić tę marsow ą minę à la de Gaulle i wrogie spojrzen ia rzucan e na nasz wielki staw. O, znow u pat rzy i wreszcie wskaz u‐ je suchą fosę swojego zamku, mierząc mnie niechętn ym wzrokiem pedant yczn ego fonctionnaire, urzędn ika. – Chyba zabraliśmy całą wodę – mów ię Rory’emu. – Widzisz, coś nam się jedn ak udało le‐ piej. Jaka zaw zięt a mina. Oho! – Damy im trochę? Żeby napełn ili swoją fosę? – Nie! No, on ma dopiero dwa i pół roku. – S’il vous plait! Proszę pana! – Ojciec gestykuluje niecierpliw ie. – L’eau! L’eau! Woda! Woda! Wykon uje ruchy kopan ia i już praw ie widzę myśl, jaka tworzy się za jego grubym i okulara‐ mi: „Hej, amerykański debilu, nie widzisz, co jest stawką w tej grze? Francuskie dziedzict wo narodow e!”. – Pow inn iśmy podzielić się wodą, Rory – mów ię łagodn ie. Mój syn się dąsa. – Ale coś ci pow iem. I tak musim y zaraz wracać do wioski na kolację. Oddajm y im całą wodę. Najpierw oczy mu pochmurn ieją, ale po chwili, kiedy propoz ycja dociera do niego, buz ię Rory’ego rozjaśnia uśmiech. Przyjm ujem y odpow iedn ie poz ycje, rozstaw iam y szeroko nogi, zgi‐ nam y się w pasie, przygot ow ujem y ręce do kopan ia. Robim y wyłom w wale tuż nad nat ural‐ nym przelew em spływ ow ym, który prow adzi prosto do zamku z piasku dziesięć met rów pon i‐ żej. Wydając okrzyki rozpaczy, mężczyz na i jego syn miot ają się i rzucają garście piasku, żeby zagrodzić pow odzi drogę. Wszystko na próżn o. W ciągu paru min ut Azay-le-Ridea u przestaje istn ieć. Tłum, przyciągnięt y wrzaskam i chłopca, wydaje pot ężn e wspóln e west chnien ie: „Ach!”. Gło‐ wy zwracają się oskarż ycielsko w naszą stron ę, po czym znów kierują ku ojcu, żeby zobaczyć, co on zrobi. Nie ma wątpliw ości co do tego, po czyjej stron ie leży sympat ia. Ze znuż en iem, jakby trochę bolały go plecy, mężczyz na podn osi się z piasku. Kładzie dłoń na ram ien iu syna, żeby go pocieszyć. Następn ie odw raca się, wypin a pierś i groz i mi palcem.
Jego brwi tworzą na czole czarn e V. Stara się jak może odegrać oburzen ie naszym łajdact wem, wydaje mi się jedn ak, że wyczuw am tea traln ą pozę i leciutki błysk w jego oku. Ściągam łopatki, opieram ręce na biodrach i odpow iadam mu równ ie kosym spojrzen iem. Wypręż a się jak strun a. – À demain. Do jut ra. – Wyciąga rękę w stron ę zniszczon ego zamku. – Ici. Tut aj. Pour la satis‐ faction d’honneur. Dla hon orow ej sat ysf akcji. Kiw am głow ą. – Avec plaisir, mons ieur. À demain! Tłum chichocze zachwycon y, a kiedy idziem y w dół plaż y przyw it ać się z now ym i znajom y‐ mi, rozlegają się oklaski. • Rory łat wo zaw iera znajom ości na plaż y, a życie w cab ane podoba nam się coraz bardziej. Got u‐ jem y na kuchence turystyczn ej. Nasz syn chodzi za kogut am i i kuram i, głośno analiz ując ich ży‐ cie wew nętrzn e. Żeby oszukać kom ary, gdy zapada noc, nauczyliśmy się zam ykać drzwi i okna i opow iadać sobie różn e historie po ciemku. Po jakiejś godzin ie moż em y już bezpieczn ie zapalić zasilan e bat eriam i lampki do czyt an ia i pogrąż yć się w lekt urze. Wioska wydaje się spokojn ie zaa bsorbow an a swoimi spraw am i i tak samo wyspiarska jak poprzedn io. Widujem y niew iele osób, ale czujem y ich obecn ość – wieszają pran ie za żyw opłot a‐ mi, pobrzękują naczyn iam i w kuchn iach. Kim są? Krewn ym i ze stałego lądu, którzy przyjechali na wakacje po sez on ie. W dom ach – ciemn ych zimą – teraz wieczoram i pali się świat ło. Na skraju wym łócon ego pola widać sylw etkę tykow at ej postaci spacerującej z psem. Na wysokości wierzchołków drzew unosi się gran at ow oczarn y dym, przyn osząc delikatn ą mgiełkę osmalo‐ nych sardyn ek. Cieszym y się, że mieszkańcy wioski nie zwracają na nas – stroskan ych cygan ów pośród nich – szczególn ej uwagi. W końcu my też jesteśmy zaa bsorbow an i swoimi spraw am i, chociażby co‐ dzienn ym i wypraw am i na zakupy, przygot ow yw an iem posiłków na kuchence turystyczn ej, krojen iem stea ks au poivre takim i sam ym i scyz orykam i. To prawda, czujem y się trochę opuszcze‐ ni, poz ostaw ien i sam ym sobie, bo Gwen ed wyn ajęła swój dom, żeby zdobyć pien iądze na ko‐ nieczn e rem ont y. To duża zmian a w stosunku do tamt ego lata spod znaku moraln ych i kult u‐ raln ych nauk sprzed trzech lat. Poz ostałych przyjaciół z wioski, Francka i Ines, też praw ie nie widujem y, Franck sprzedał slupa i zainw estow ał w now inki, planc hes au voile – deski windsurf ingow e. Branż a turystyczn a wym aga spokojn ej wody, więc prow adzą działaln ość w ogromn ym nam iocie na plaż y Grands Sables po drugiej stron ie wyspy. Nasi przyjaciele, zbyt zmęczen i, żeby wracać do Kerbordardoué w weeke ndy, sypiają na mat eracach z wilgotn ych kombin ez on ów piankow ych. Dzieci są oczy‐ wiście zachwycon e. Ich rodzice mają nogi jak z gumy, znam y te ugin ające się kolan a, też nale‐ żym y do bract wa przem ęczon ych.
Mimo wyleczon ej operacyjn ie kat arakt y Madam e Morgan e od czasu do czasu nadal spoglą‐ da na nas przez zmruż on e oczy, jakbyśmy byli kłusown ikam i, którzy wtargnęli na jej teren. Ma nat om iast bzika na punkcie Rory’ego, a jej pon ura oficjaln ość – typow a dla kogoś, kto całe życie spędził na wsi – najw yraźn iej zaspokaja jego dziecięce poczucie własnej ważn ości. Mada‐ me Morgan e lubi nasze odw iedzin y po kolacji, które zaw sze rozpoczyn ają się od wypicia fili‐ żanki kawy rozpuszczaln ej, a kończą kupn em jajek na następn y ran ek, ale poza tym jej dnie zarez erw ow an e są dla kur i ogrodu. A ostatn io takż e dla now ej starej przyjaciółki, która pojaw i‐ ła się w wiosce. Lepszym słow em niż „pojaw ien ie się” byłoby „ukaz an ie się”, bo kobiet a przem yka po okolicy niczym zjaw a i rzadko kiedy mamy okaz ję choćby na nią zerkn ąć. Biorąc pod uwagę fakt, że to nasza sąsiadka, zajm ująca zrujn ow an ą chat ę na końcu naszego szeregu dom ów, jest to nie lada wyczyn. Za pierwszym raz em wróciliśmy późn o z plaż y i zaskoczyliśmy ją przy zryw an iu jakichś ro‐ ślin z przydrożn ego rowu. Nat ychm iast się poderwała, popędziła drogą, przecisnęła się między żyw opłot am i, skryła w wysokim zboż u i znikn ęła wśród pól. Przypom in ała wielkiego zająca ubran ego w wypłow iałą niebieską drelichow ą szmiz jerkę i fart uch z niebieskim kwiat ow ym na‐ drukiem. Popat rzyliśmy z Mindy na siebie. – Co to było? Z początku nie kojarzyliśmy jej z ruiną na końcu szeregu dom ów, która nadal wyglądała na niez am ieszkan ą. Wydaw ała się wręcz niez datn a do zam ieszkan ia – łat wo było przeoczyć drzwi za całą tą pląt an in ą bluszczu, hort ensji i rosnącą stert ą cuchn ącego kompostu, który stopn iow o staw ał się górą rozkładających się odpadków organ iczn ych wypuszczającą jasnoz ielon e pędy. To zreszt ą właśnie ten kompost ją wydał, oczyw iście. Nie mogliśmy być jedn ak pewn i, że to ta na‐ sza zjaw a, dopóki nie pokaz ały się kociaki, dokaz ujące w zaroślach z przerwam i na chłept an ie mleka ze spodeczka. Kojarząc oba fakt y, uświadom iliśmy sobie, że to nasza sąsiadka. Kim jed‐ nak była? I dlaczego tak się zachow yw ała? Nie uzyskaliśmy sat ysf akcjon ującej odpow iedzi, dopóki nie skończyły się pow szechn e i obo‐ wiązkow e francuskie wakacje i nie przyjechała sama Gwen ed. Wyglądała zadziw iająco dobrze, opalon a, wypoczęt a i uduchow ion a. Gdy taksow ała nas wzrokiem, z jej ust nie schodził niez naczn y uśmieszek. – Bardzo się cieszę, że wreszcie was tu widzę. Chodźcie, pom oż ecie mi zebrać trochę pięk‐ nych warzyw z ogrodu na naszą wspóln ą kolację. Cała Gwen ed: nie min ęło dziesięć min ut od jej przyjazdu, a już przejęła nad wszystkim kont rolę. Poszliśmy na spacer wyz naczon ą przez nią trasą. Każdy mieszkan iec wioski ma tu swoje ulubion e drogi. Każda rodzin a wyt ycza własne szlaki, do których wciąż pow raca, stacje codzien‐ nej osobistej pielgrzymki. To był zaszczyt, że Gwen ed zaprosiła nas na swoją. I tak się jakoś stało, że zan im wróciliśmy do jej domu na kolację, okolica zmien iła się. Widzieliśmy inn ych
mieszkańców stojących na podwórkach, spacerujących uliczkam i, poz draw iających nas uniesie‐ niem ręki. Zupełn ie jakby wioska przebudziła się ze snu po pow rocie czarown icy. • Teraz mogliśmy w pełn i rozkoszow ać się długim wrześniem na wyspie: ciszą i spokojem, bez‐ kresnym i dniam i, ciepłą, suchą i rześką pogodą, bezchmurn ym i gwiaździstym i nocam i. Wciąż napot ykaliśmy typow e dla tej pory roku zjaw iska: jaszczurki i baż ant y ośmielon e wyjazdem tłum ów turystów, młockarki przesuw ające się po horyz oncie z palon ego złot a, stado owiec pro‐ wadzon ych przez rozszczekan e szkockie owczarki collie przez plaż ę Donn ant podczas odpływ u, kilkan aście białych kwiat ów zakwit ających na niebie. Te ostatn ie pow oli opadły na ziem ię, na pola Madam e Morgan e, gdzie przem ien iły się w spadochron iarzy podczas ćwiczeń wojskow ych, którzy podeszli do nas, przyt rzym ując w pasie zwoje jedwabiu niczym wikt oriańskie damy pod‐ czas spaceru. Kiedy późn ym wieczorem jedliśmy kolację w Les Embruns, crêperie, naleśnikarn i, na na‐ brzeż u w Sauz on, często mieliśmy cały lokal dla siebie. W położ on ym po południow ej stron ie wyspy miasteczku Bangor uczestn iczyliśmy w trwającym do rana fest-noz, tradycyjn ej bret oń‐ skiej zabaw ie tan eczn ej, podczas której mieszkańcy wyspy tańczyli two-stepa tak jak Cajuns, których miałem kiedyś okaz ję obserw ow ać. Mindy kołysała się, trzym ając w ram ion ach senn e‐ go Rory’ego, akordeon rzęz ił, a bomb ard e i biniou, bret oński róg i dudy, piszczały i buczały. Ogni‐ sko jaśniało na tle białej ścian y kościoła w Bangor. Jedliśmy kiełbaski z grilla i piliśmy wyt rawn y cydr, cid re brut. • Gdy turyści wyjechali, int eres windsurf erski gwałt own ie podupadł. Franck i Ines wraz z dziećm i, teraz już trojgiem, bo przybył im jeden maluch, wypełn iali luki w naszym tow arzyskim kalen‐ darzu. Jeśli nie stołow aliśmy się u Gwen ed, jedliśmy z nimi. A gdy wyjątkow o żadn e z nich aku‐ rat nas nie zaprosiło, zaw sze jakoś tak się działo, że ktoś zostaw iał nam na schodku przed do‐ mem miskę śwież ych sardyn ek albo wiklin ow y kosz z pom idoram i i żółt ą fasolką szparagow ą. Po posiłkach przechadzaliśmy się po okolicy, zaz wyczaj spot ykając po drodze Madam e Mor‐ gan e, równ ież na spacerze, w tow arzystwie pręgow an ego kota, a od czasu do czasu swego syna, tajemn iczej postaci mieszkającej w Nant es i – jak nam pow iedzian o – przyjeżdżającej je‐ dyn ie wtedy, kiedy rozpoczyn ał się sez on na baż ant y. Wkrótce nauczyłem się brać ze sobą la‐ tarkę, a takż e nosić w kieszen i na biodrze zapasow ą torbę na przejrzałe już jeż yn y, od których krzaki dosłown ie się ugin ały. Gwen ed nie tow arzyszyła nam podczas dłuższych wypraw, twierdząc, że woli pom edyt o‐ wać. Mart wiło nas to oczyw iście, ale zważ ywszy na jej żelaz ną wolę i kam ienn y spokój, nie ośmielaliśmy się pyt ać jej o zdrow ie. W pewn ym sensie wystarczyło na nią spojrzeć, żeby uzy‐ skać wyczerpującą odpow iedź. Była brąz ow a (i to pewn ie na całym ciele) i siln a, o czym przeko‐
naliśmy się w dniu, kiedy przyjęliśmy jej zaproszen ie na wykopki ziemn iaków w ogrodzie. Ma‐ chała rydlem z takim zapałem, że aż fruw ała ziem ia! Niegdysiejszy archet yp francuskiej kobie‐ cości nabrał mięśni. Pewn ego ranka Rory bardzo wcześnie zerwał nas na nogi i upierał się przy wędrówce po wsi. Min ęliśmy dom Gwen ed i szliśmy prow adzącą don ikąd wąską dróżką, gdy nagle coś śmi‐ gnęło nam przed nosem. Ptak? Nie, strzała. Nie mogliśmy w to uwierzyć, ale naprawdę tam była, drżała wbit a w belę sian a. Zaglądając przez poszarpan y żyw opłot, ujrzeliśmy postać w białym gi do karat e, przepasan ą czarn ą szarf ą i z białą opaską na głow ie: to była Gwen ed, stojąca nieruchom o jak skała i trzym ająca olbrzym i łuk. Gdy gapiliśmy się na nią z niedow ierza‐ niem, sięgnęła za siebie i wyjęła kolejn ą strzałę z kołczan a. Wycof aliśmy się. Wszystko wyjaśniło się trochę późn iej tego sam ego dnia. W ostatn ich lat ach, po otrzym an ia diagnoz y, Gwen ed poświęciła się opan ow an iu prastarej japońskiej sztuki kyudo, łuczn ict wa zen. Pien iądze, które zarobiła na wyn ajm ow an iu domu, pójdą na przerobien ie starej obory, którą żart obliw ie naz yw ała swoim dojo, na prawdziw e dojo, gdzie, miała nadzieję, będzie mogła przyjm ow ać uczniów. Gwen ed guru? Wyglądało na to, że nic nie było pon ad siły naszej ment orki.
Rozdział dwunasty
Gra w Nie W ostatn im tygodniu września Kerbordardoué wróciło do nas w pełn i, jakby pow stało z mar‐ twych, wskrzeszon e dla nas z odm ęt ów pam ięci niczym baśniow y Brigadoon, szkocka wioska z musicalu Lern era i Loe we’a, która budzi się do życia tylko co sto lat. Brakow ało jedyn ie naszego archit ekt a, Den isa LeRev eur. Wkrótce po przyjeździe złoż yli‐ śmy mu wiz yt ę w biurze. Przyw it ał nas serdeczn ie. Wyglądał dokładn ie tak samo: zmierzw ion a fryz ura i przystojn a twarz, błyskające okulary bez opraw ek, gruby swet er i koszula z rozpięt ym kołn ierzykiem. Prawdę pow iedziawszy, żart ow aliśmy wręcz, że w ogóle się nie przebierał, od‐ kąd ostatn io widzieliśmy go przed trzem a laty. Jak to na Belle-Île rozm ow a o wszystkim i o niczym przeciągała się w nieskończon ość, tyle że w ogóle nie dot arliśmy do sedn a, czyli do int eresów. Zam iast tego umów iliśmy się na kola‐ cję. Den is chciał, żebyśmy poz nali jego żonę. Teraz był akurat w środku int ensywn ego sez on u budowlan ego, więc konkretn ą datę mieliśmy ustalić późn iej. Gdy odprow adzał nas do drzwi, Mindy i ja wym ien ialiśmy spojrzen ia. – Ale – zaprot estow ała Mindy w swojej najlepszej kwiecistej francuszczyźn ie – jesteśmy ab‐ solutn ie upokorzen i, że przez tak długi czas nie otrzym aliśmy od pana rachunku. To dla nas na‐ prawdę żen ujące, że nie wiem y, ile panu zapłacić. – Zapłacić mi? – Den is wydaw ał się zdziw ion y. Spojrzał na stosy papierów leż ące na biurku i udaw ał, że czegoś w nich szuka. – Jestem pew ien, że już mi zapłaciliście… – Nie, Den is, nie dostaliśmy naw et rachunku. Prawdę mów iąc, myśleliśmy, że może został wysłan y na niew łaściw y adres. – Ależ tut aj jest wasz adres: widzicie? – Den is wskaz ał przypięt ą pin ezką do ścian y kartkę ze starann ym pismem Mindy. – Czy coś się nie zgadza? – Adres się zgadza, ale do tej pory nie dostaliśmy rachunku za dach, budow ę dwóch sypialn i na górze i łaz ienki…
– Och, no to jestem pew ien, że wkrótce przyjdzie. – Kiw ając głow ą zachęcająco, położ ył nam obojgu dłon ie na ram ion ach. – Nie mart wcie się. Francuska poczt a działa doskon ale. Mrugnął do nas. – To jedn a z tych nieliczn ych rzeczy, jakie rząd robi dobrze. Delikatn ie, acz zdecydow an ie wyprow adził nas na zew nątrz. I już stał w drzwiach, macha‐ jąc nam na poż egnan ie. Ledw ie skręciliśmy za róg, wym ien iliśmy poglądy na tem at tego, co naszym zdan iem wła‐ śnie zaszło. Czy on naprawdę uważ ał, że mu zapłaciliśmy? A może miał na myśli, że jeszcze nie wysłał rachunku? Albo że rachun ek jest w drodze? Grał na zwłokę z inn ego pow odu? Próbo‐ wał oszacow ać, na ile nas wycen ić? Wzięcie pod uwagę choćby przez chwilę tak nielojaln ej myśli, wpraw iło nas w przygnębie‐ nie. Ale czy jako now ojorczycy nie pow inn iśmy przyn ajm niej dopuścić takiej możliw ości? Moje doświadczen ia w amerykańskiej branż y budowlan ej takż e kaz ały mi się przygot ow ać na krę‐ tact wa. No i rzeczyw iście na początku prac rem ont ow ych był taki mom ent, który – choć z per‐ spekt yw y czasu wydaw ał się zabawn y – wpraw ił nas w osłupien ie. Jakiś rok po tym, jak podpisaliśmy devis, Gwen ed przysłała nam list. Z typow ą dla siebie roz‐ wagą nagryz moliła kilka akapit ów, zan im przeszła do rzeczy. Ale wreszcie: „Moi drod zy przyjac iele, słys załam od mieszkańc ów wios ki coś, co dotyc zy was zeg o remontu. Nie bard zo mog łam w to uwierzyć, choc iaż Franck i Ines oboje zap ewniali mnie, że to prawd a. Na wyp ad ek jednak, gdyb yś cie nie życ zyli sob ie tego w was zym domu, po wszystkich nas zych rozmowach o tym, co jest właś ciwe dla Kerb ord ard oué, mam nad zieję, że nie uznac ie za arog anc ję z mojej strony, jeś li spytam, czy rzec zywi‐ ście zamawialiś cie dość ogromną wannę, emaliowaną na różowo, ze złotymi kurkami i kranami do was zej chambre de bain? Bo dziś po przyjeźd zie coś takieg o właś nie zob ac zyłam na parterze, czekając eg o na za‐ montowanie”. Kiedy w końcu przez wycięż yliśmy z Mindy atak histeryczn ego śmiechu, zaczęła docierać do nas groz a syt ua cji. O czym jeszcze może marzyć Den is? O lustrzan ych suf it ach? O dyskot ekow ej kuli? Wym agało to rozm ów telef on iczn ych (koszt own ych i rzadkich w tamt ych czasach), pisan ia listów, a takż e int erw encyjn ej wiz yt y Gwen ed w biurze Den isa, ale ostat eczn ie „wann a z lit e‐ go złot a”, jak ów niechcian y obiekt będzie odt ąd naz yw an y, została usun ięt a. Zadaliśmy sobie równ ież trud, żeby ustalić nasz gust dot yczący elem ent ów instalacji w ogóle – co możn a by podsum ow ać w dwóch słow ach: prosto i tan io. Wybaczyliśmy jedn ak Den isow i. U źródła całego nieporoz um ien ia prawdopodobn ie leż ała sugestia Gwen ed, że pow inn iśmy zam ów ić jak naj‐ większy bojler do ciepłej wody. Podczas swoich odw iedzin w Ameryce zdąż yła uzależn ić się od długich, len iw ych kąpieli z bąbelkam i. To była przyczyn a tego naszego przypływ u paran oi. Zreszt ą jeszcze przed tym incydent em musieliśmy znosić nieprzerwan y pot ok podejrzeń i wątpliw ości kierow an ych ku nam przez na‐ szych przyjaciół, znajom ych i rodziców. Nie daw ali nam spokoju: „Kto piln uje waszych spraw?
Francuz? No to ładn ie. I zat rudn iliście miejscow ych wykon awców? Boże, puszczą was z torba‐ mi. Będą zaw yż ać rachunki i nic nie zdołacie na to poradzić. Kurczę, nie chciałbym być na wa‐ szym miejscu. Jesteście załat wien i. Nie wkurza was to, że wykorzystują was, bo jesteście Ame‐ rykan am i? My ocaliliśmy im tyłki w czasie wojn y, a oni robią wam coś takiego. I jak tu nie nie‐ naw idzić Francuz ów? Nie wiem, co was opęt ało, żeby kupow ać dom właśnie tam…”. Ja z oporam i, ale jedn ak zacząłem ulegać tym podejrzen iom, Mindy nat om iast w ogóle nie dopuszczała takiej ewent ua ln ości. Kręciła głow ą i pow tarzała: nie, nie, nigdy. Nie Den is Marzy‐ ciel. Popat rzyliśmy na siebie. Wierzyliśmy w naszego Den isa, w naszą Belle-Île, w nasze wy‐ czucie ludzi. Moż ecie nas naz wać głupcam i i idiot am i, ale tacy już byliśmy. Naw et gdyby okaz a‐ ło się, że scept ycy mieli rację, za nic byśmy się z nimi nie zam ien ili. Poz ostało nat om iast pyt an ie: co teraz? Wszystko to było straszn ie zagmat wan e. Mogliśmy zrobić tylko jedn o. Zaw róciliśmy na pięcie i udaliśmy się z pow rot em do jego biura. Den is spojrzał na nas znad okularów i aż drgnął ze zdum ien ia, po czym pow it ał nas równ ie wylewn ie jak poprzedn io. – Co? Już wróciliście? To wspan iale. Czuję się zaszczycon y. Wejdźcie, proszę. – Den is – zwróciła się do niego Mindy, tak stan owczo, na ile zdołała wśród mim ow oln ych uśmiechów. – Myślę, że nie wysłał nam pan rachunku. A naw et jeśli, nie dot arł do nas. Czy mógłby pan wobec tego, bardzo proszę, sporządzić kopię tego rachunku, byśmy mieli pewn ość, że go otrzym am y? – Ależ oczyw iście! Zrobię to jeszcze dziś! – A może teraz, od razu? Proszę! Wyraz jego twarzy stał się melancholijn y. – Ach, nie, nie teraz. Straszn ie mi przykro. – Wskaz ał stosy papierów. – Klient dom aga się plan u, a ja jestem spóźn ion y. Moż ecie dać mi czas do jut ra? – Oczyw iście… Wpadn iem y po tę kopię, dobrze? – Oczyw iście, oczyw iście. Wyskoczym y raz em na kawę do kaf ejki za rogiem. Następn ego dnia zajechaliśmy do Le Palais po południu. Wyw ieszka na drzwiach biura Den i‐ sa głosiła: Fermé. Zam knięt e. Straciliśmy go. Późn iej nasze wypraw y na zakupy do Le Palais ni‐ gdy się jakoś nie zbiegły z obecn ością Den isa w jego zabałagan ion ym biurze przy Place Gen eral Bigarre. Nagle, jakiś tydzień przed wyjazdem, dot arło do nas, że nadal nie widzieliśmy rachunku i jak tak dalej pójdzie pewn ie już nie zobaczym y. Ani Mindy, ani mnie nie podobała się myśl, że wyjedziem y bez zapłacen ia. Wiedzieliśmy, że ten rachun ek nigdy nie dot rze do Ameryki. Doszliśmy do wniosku, że musieliśmy jakoś wprow adzić Den isa w błąd podczas naszego pierwszego spot kan ia. Może miał kłopot z naszym akcent em – no, z moim. Tak, pewn ie byłoby lepiej, gdyby Młody Strudel po prostu się zam knął, kiedy następn ym raz em będziem y załat wiać ważn e int eresy, i przestał się silić na te głupie dwujęz yczn e gry słów. Ale Młody Strudel nie pa‐ mięt ał jakoś, żeby miał jakiekolw iek problem y z sam odzieln ym pójściem do not ariusza po to,
by kupić dom. Dopiero przy rem oncie zaczęły się schody. Może więc, Madam e, wina wcale nie leży po jego stron ie? Kiedy przestaliśmy się sprzeczać, przysięgliśmy sobie, że jakoś zdybiem y Den isa, naw et gdyby miało to oznaczać najście go w domu po nocy. Nie wrócim y do Ameryki bez uregulow a‐ nia rachunków! To wtedy właśnie Mindy przypom niała sobie Grę w Nie. Wym yśliła ją podczas naszych wę‐ drów ek po peryf eriach Francji i Grecji. W syt ua cjach tow arzyskich, zwłaszcza z przedstaw iciela‐ mi starszej gen eracji mieszkańców wsi, uświadom iliśmy sobie, że nic dobrego się nie zdarzy, dopóki trzy razy nie pow ie się „nie”. Kiedy siedzicie w czyimś salon iku, trzy razy zapropon ują wam herbat ę albo kawę, kostkę cukru czy coś słodkiego. Analogiczn ie, im dalej człow iek poje‐ dzie w głąb kraju, tym większe prawdopodobieństwo, że trzykrotnie padnie propozycja jakiejś absurdalnie hojnej przysługi czy zaproszenie. Rzecz w tym, jak się nauczyliśmy, że należało powiedzieć „nie”. Nie raz, nie dwa, ale trzy razy – i dopiero niejako w ostatniej chwili można było ulec błaganiom gospodyni. To był swego rodzaju taniec biernej agresji, który pozwalał zachować honor obu stronom transakcji. Obie stron y zdaw ały sobie spraw ę, że propoz ycja wypicia kawy zostan ie w końcu przyjęt a. Obie wiedziały, że nie macie nic przeciwko czem uś słodkiem u. Ale człow iek nie chciał się wydać zbyt zachłann y, na wypadek, gdyby gospodyn i znajdow ała się w trudn ej syt ua cji mat erialn ej. Może tak naprawdę nie została jej ani jedn a kostka cukru! Trzeba być naprawdę okropn ą oso‐ bą, żeby zjadać pani domu ostatn ią kostkę cukru albo co gorsza kaz ać jej przyz nać, że wcale go nie ma. Gorsze byłoby jedyn ie wpraw ien ie gospodyn i w zakłopot an ie czy wręcz obraż en ie jej poprzez zasugerow an ie, że być może zabrakło jej kawy albo cukru, żeby was poczęstow ać. Oczyw iście były pewn e gran ice i niektóre propoz ycje należ ało odrzucić: jak chociażby sznurko‐ wą torbę pełn ą żyw ych ślim aków, wciąż tkwiących w ośliz głych muszlach. Opracow an ie zasad Gry w Nie było epokow ym dokon an iem Mindy. Serio, pon iew aż jeśli przypom nieliśmy je sobie w porę i jeśli mieliśmy cierpliw ość i nerw y ze stali, żeby dot rwać do tego trzeciego „nie”, które przechodziło w „nie – no – może – skoro pani nalega”, zaw sze dzia‐ łało ono jak zaklęcie. Salon ik wypełn iał się ciepłym blaskiem. Rozm ow a toczyła się gładko. Ko‐ jąca, dyplom at yczn a, zaw sze przedkładająca dobro drugiej stron y nad własne, Gra w Nie stała się dla nas podstaw ą naw iąz yw an ia znajom ości wśród mieszkańców wsi, od Imerov igli po Ker‐ bordardoué. • Wypraw y do Le Palais w poszukiw an iu Den isa staw ały się coraz częstsze, zakłócając nasze baj‐ kow e dni, mieliśmy jedn ak poczucie, że te próby odn alez ien ia go to dla nas kwestia hon oru. Raz, zmierzając w stron ę miasta, zauważ yliśmy go, jechał główn ą drogą w przeciwn ą stron ę; błysnął świat łam i w ram ach uniw ersaln ego poz drow ien ia. Raz zobaczyliśmy, jak przechadza się
ulicą w tow arzystwie paru inn ych miejscow ych mężczyzn. Opuściliśmy szybę i błagaliśmy go o wyz naczen ie nam audiencji. – Oczyw iście! Zajdźcie po prostu do mnie do biura. – Ale zachodziliśmy już kilkakrotn ie… – Och, teraz już jestem tam cały czas. Naprawdę. Wpadn ijcie teraz, za chwilkę. Napijem y się kawy. – Musim y tylko zaparkow ać. Zaraz tam będziem y. Straciliśmy go z oczu zaledw ie na pięć min ut, ale kiedy dot arliśmy pod drzwi, już go nie było. Wyraźn ie nas unikał. Ale dlaczego? Byliśmy mu winn i kupę forsy – według naszych naj‐ lepszych szacunków blisko dziesięć tysięcy dolarów! Musiał pot rzebow ać tych pien iędzy. Co wię‐ cej, jak zauważ yła Gwen ed, jego podw ykon awcy z pewn ością spodziew ali się zapłat y, a oto ona spóźn iała się już rok, a właściw ie dwa lata. Wraz ze zbliż an iem się sez on u na baż ant y w Kerbordardoué zaczęli pojaw iać się obcy, mężczyźn i z psam i, często z parką bret ońskich span ieli. Mężczyźn i nosili kalosze i trzym ali pod pachą długie pat yki jak strzelby. Chcieli w ten sposób uśpić czujn ość nieufn ych baż ant ów: „Nie zwracajcie uwagi na tego facet a z pat ykiem. Nie zrobi wam nic złego. Nie musicie się nim w ogóle przejm ow ać”. Ale za tydzień, kiedy zacznie się sez on, spraw y będą wyglądać odrobin ę inaczej. Mindy nie znosiła widoku myśliw ych w naszej dolin ie i bała się o baż ant y. Ale jedn ocześnie roz um iała, że tak to już jest na wyspie. Ale kiedy pewn ego ranka zdyszan a wpadła do cab ane i zaczęła paplać coś o myśliw ym w dolin ie, myślałem, że pewn ie wdała się w jakąś kłótn ię. Ale nie – wpadła na zaw zięt ego starszego pana ze szczecin iastym wąsem, który zmierzył ją prze‐ szyw ającym spojrzen iem. Zdobyła się jakoś na odw agę, żeby się przedstaw ić, a kiedy on tylko odburkn ął coś pod nosem, zapyt ać z kolei jego o naz wisko. Z początku wydaw ało się wręcz, że tamt en nie ma ochot y wyjaw ić swojej tożsam ości. Ale musiał się dom yślić z jej miny, że Mindy trakt uje się lekcew aż ąco wyłączn ie na własne ryz yko. – Pan Borlagadec! – Mindy pat rzyła na mnie wyczekująco. To naz wisko nic mi nie mów iło. Pokręciłem głow ą. – To główn y podw ykon awca! Kiedy Den is go zwerbow ał, dostaliśmy sam ych najlepszych fachowców na wyspie: hydraulika, elekt ryka, cieślę i dekarzy… – Czy on wiedział, kim jesteś? – On… – Mindy urwała, żeby się zastan ow ić. – Tak. Miał taką minę, jakby wiedział, kiedy się przedstaw iłam i pow iedziałam, że mieszkam w górze dolin y. – No, a czy wyglądał jak ktoś, komu nie zapłacon o za wykon an ą pracę? – W tym właśnie rzecz. Podeszła do naszych bagaż y i wyjęła dużą brąz ow ą kopert ę, która mieściła devis, akt not a‐ rialn y, dom naszych marzeń na papierze. Tak, tak, tak. – Przerzucała kartki. – On jest specjalistą od fundam ent ów, podłóg i schodów. Najlepszym fachowcem od schodów na wyspie. To jedyn y człow iek, który może zrobić jak trze‐ ba taki stary dom jak nasz, tak pow iedział Den is.
– I myśmy go oszwabili? Wspan iale. – Właśnie, że nie. On nic jeszcze nie zrobił. – Czyli… co to znaczy? – Nic. Ale to ważn e, że się spot kaliśmy. – Mindy marszczyła czoło w najw yższym skupien iu. – Tak, to ważn e, że on mnie zobaczył. Że nie jestem już dla niego jakąś abst rakcyjn ą Amery‐ kanką, która nie wie, co robi. Tak właśnie czuję. • Kiedy Den is zadzwon ił do Gwen ed i zaprosił nas do siebie na kolację pod kon iec naszego poby‐ tu na wyspie, podjęliśmy trudn ą decyz ję, żeby po prostu wypisać mu czek na 31 750 franków – około pięciu tysięcy dolarów – i zostaw ić go na stole, prosząc o przysłan ie rachunku na poz ostałą część. Mieliśmy świadom ość, że to z grunt u niew łaściw e, zupełn ie niet ut ejsze, prostackie i amerykańskie. Poczuliśmy się jeszcze gorzej, kiedy poz naliśmy jego żonę, wysoką i piękn ą brun etkę, z początku trochę onieśmielon ą, pot em jedn ak serdeczn ą i dowcipn ą. Dwójka ich dzieci – złot ow łosa dziewczynka i chłopczyk o czarn ej kędzierzaw ej czupryn ie i ogromn ych oczach – przypom in ała bystre celt yckie elfy. Nastąpiła chwila przerwy w rozm ow ie. Mindy zaw ahała się, po czym sięgnęła do torebki po naszą książ eczkę czekow ą. W tym właśnie mom encie Den is uśmiechn ął się szeroko i spyt ał, czy chcielibyśmy zobaczyć ich łaz ienkę. Ta propoz ycja wydaw ała się trochę dziwn a i z początku odm ów iliśmy, raz, dwa, trzy razy. On jedn ak nalegał, a pon iew aż wszyscy coraz bardziej się śmiali, zroz um ieliśmy, że coś się za tym kryje, więc ustąpiliśmy. Naszym oczom ukaz ał się przestronn y i okaz ały salon kąpielow y ze świet likiem nad wan‐ ną. Róż ow ą. Ze złot ym i kurkam i i kran am i. „Le bain Americ ain!” – wykrzykn ęli, klaszcząc w dło‐ nie. Wraz z upływ em czasu stało się oczyw iste, że zostan iem y przyjaciółm i. A w tej części świat a przyjaciele nie spędzają wspóln ych wieczorów na regulow an iu rachunków. A zwłaszcza nie zo‐ staw iają czeków pod talerzam i, jakby śpieszyli się do tea tru. Więc stchórzyliśmy. Kiedy Gwen ed dow iedziała się, że zmarn ow aliśmy taką okaz ję, zaczęła wydaw ać odgłosy niez adow olen ia. Ale minę miała przekorn ą: „To siln i ludzie – pow iedziała. – Zrobią wszystko po swojem u. Widoczn ie Den is uznał z jakiegoś pow odu, że stać go na kredyt ow an ie was. Może za‐ płacił podw ykon awcom z własnej kieszen i, a może wyjaśnił im waszą syt ua cję, a oni zgodzili się zaczekać”. Wzruszyła ram ion am i i przew róciła oczam i, co było zdecydow an ie amerykańską man ierą, którą musiała przejąć od swoich student ów. Wreszcie nadeszła pora wyjazdu. Musieliśmy zdąż yć na prom. – Proszę – pow iedziała Gwen ed, całując nas oboje na poż egnan ie (cztery razy w naprze‐ mienn e policzki). Rory poz wolił na chwilkę się przyt ulić, po czym wyrwał się z obłędem w oku: kolejn e wyz wan ie dla Gwen ed. – Nie poz wólcie, żeby to się przeciągało. Dokończcie dom. Zróbcie to dla siebie… i dla wioski.
Zmierzając w stron ę port u wyn ajęt ym sam ochodem, zajechaliśmy pod biuro Den isa. Wy‐ wieszka na drzwiach głosiła: Ouvert, otwart e. – Zat rzym aj się! – krzykn ęła Mindy, szperając w torebce. Wcisnąłem się w niedoz wolon e miejsce i szarpn ąłem ham ulec ręczn y. Mindy wyskoczyła z sam ochodu i popędziła do biura De‐ nisa. Kaz ałem Rory’emu zostać i oglądać książ eczkę, po czym pognałem za Mindy. W środku Den is siedział przy zaw alon ym papieram i biurku i pat rzył oszołom ion y, jak Mindy odlicza wielkie kolorow e bankn ot y niczym jesienn e liście. Dwa razy byliśmy w banku w związ‐ ku z tą ewent ua ln ością. – Proszę, Den is. Musim y coś zapłacić. – Nie. – Zbyt dużo prac zostało już wykon an ych. Nie może pan nas kredyt ow ać przez kolejn y rok. – Nie, nie. Wcale was nie kredyt uję. – Podn iósł ręce w górę. – Przestańcie, proszę. Zabierz‐ cie swoje pien iądze. Tak się nie robi. – Den is. – Mindy wzięła głęboki oddech i wyraźn ie się uspokoiła. – Nie moż em y dłuż ej cze‐ kać na rachun ek. Tut aj jest trzydzieści pięć tysięcy franków. Wiem, że za mało, ale to zaw sze jakiś począt ek i będzie pan mógł zapłacić już coś podw ykon awcom… – Proszę przestać! Proszę przestać! Siłą woli i siłą swego groźn ego celt yckiego spojrzen ia Den is uciszył Mindy i trochę mnie przeraz ił. Miałem wraż en ie, że za chwilę wybuchn ie. I rzeczyw iście, kiedy się odez wał, za‐ brzmiało to jak trzask zapaln ika. – Jesteście, jesteście zbyt… – Gwałt own ym gestem unosząc rękę do nieba, zdaw ał się przy‐ woływ ać właściw e słow a: – …zbyt amerykańscy! Zaw sze musi być po waszem u. Tylko pien iądze, pien iądze, pien iądze. – To nieprawda – odparła Mindy. – Jest pan niespraw iedliw y. Jesteśmy ogromn ie wdzięczn i za wszystko, co pan dla nas robi. Praca została wykon an a wspan iale. Ale musi nam pan poz wo‐ lić zapłacić rachun ek. Bo inaczej staw ia nas pan w okropn ym położ en iu. Czujem y się straszliw ie zaż en ow an i. Kiedy niedawn o spot kałam pana Borlagadec w dolin ie, bałam się, że pat rzy na mnie jak na jakąś, jakąś, jakąś… Mindy nie mogła znaleźć francuskiego odpow iedn ika słow a „naciągaczka”. Ale Den is zroz u‐ miał. Nat om iast zaint rygow ało go równ ież coś inn ego. – Spot kała pani pana Borlagadec? – Tak. Spacerow ał z psem. Chyba przygot ow yw ał go do sez on u na baż ant y. – Zaczyn a się w ten weeke nd. Więc to tam stary Borlagadec zam ierza polow ać? – Den is przybrał chyt ry wyraz twarzy. – Proszę mi pow iedzieć, dużo baż ant ów żyje w waszej dolin ie? Mindy zesztywn iała. – Nie zam ierzam panu tego mów ić, skoro plan uje pan do nich strzelać. – Myślę, że właśnie udzieliła mi pani odpow iedzi, dziękuję. Dobrze, że spot kała pani pana Borlagadec. – Czy jesteśmy mu winn i pien iądze?
– Nie, nie pien iądze. Chodzi o to, no, że on znał Jea nn ie, która mieszkała w waszym domu przez całe życie. Bardzo ją lubił. Doskon ale zna ten budyn ek. Więc dobrze, że go pani spot kała. Wyraz twarzy Den isa zupełn ie złagodn iał. Uśmiechn ął się, po czym zaczął się śmiać sam do siebie, spokojn ie tasow ał bankn ot y i układał je zgodn ie z nom in ałam i. – Pan Borlagadec, kiedy usłyszał o waszej wann ie, specjaln ie tam się wybrał, żeby ją zoba‐ czyć. Cała wieś się zbiegła. Niektóre pan ie po kolei się w niej kładły. – Każdą stert ę bankn ot ów spiął gumką i ułoż ył w równ y stosik. – W ubran iu oczyw iście. Zaśmiał się, zadow olon y z żart u i zerkn ął na mnie, żeby sprawdzić, czy ja, znan y żart ow‐ niś, jestem pod wraż en iem. Chyba był usat ysf akcjon ow an y, widząc, że pow oli kręcę głow ą spe‐ szon y i rozczarow an y. – No więc tak. To nie jest właściw y sposób zapłat y – pow iedział łagodn ie, popychając stos pien iędzy na naszą stron ę biurka. – Proszę, schow ajcie to w jakieś bezpieczn e miejsce. Kiedy wrócicie do domu, do Now ego Jorku, który pewn ego dnia zobaczę, mam nadzieję, wraz z żoną i dziećm i, otrzym acie rachun ek. Być może będziecie mieli jakieś pyt an ia. Jeśli tak, proszę nie wahajcie się pisać albo dzwon ić. Dobrze? Bezpieczn ej podróż y. Odw rócił się i podał mi rękę. – Uważ ajcie na dworcu kolejow ym Montparn asse. W Paryż u grasuje mnóstwo kieszonkow‐ ców. To było owo sław etn e trzecie „nie”, ale tym raz em nie wygraliśmy.
Rozdział trzynasty
Belle-Île-en-Hudson To zupełn ie jak scen a z dziew iętn astow ieczn ej pow ieści: rodzin a z Bret an ii przybyw a do Wiel‐ kiego Miasta, wyt rzeszczając oczy i rozdziaw iając usta. Mąż nie boi się tych całych paryż an i ich wyraf in ow an ia. Zobaczcie no tylko, jak zmyśln ie i z jakim rozm achem objuczen i got ówką Wal‐ lace’owie umykają przed sprytn ym i kieszonkowcam i na Gare de Montparn asse! Na ulicach Paryż a Don bezw stydn ie nosi skórzan y pasek wypchan y jak kiełbasa pięciom a tysiącam i dolarów w ogromn ych jaskraw ych francuskich bankn ot ach. Dwadzieścia pięć tysięcy dwieście dwadzieścia pięć franków! Mam poczucie, jakbym podt rzym yw ał spodnie sznurem z pien iędzy. Ale lepiej być zaż en ow an ym i bezpieczn ym, niż zblaz ow an ym i okradzion ym. A jedn ak jakimś traf em, kiedy docieram y do Now ego Jorku, okaz uje się, że cały cent ym etr z obw odu kiełbasy tajemn iczo znikn ął. Zagin ion y w akcji. Główn y podejrzan y: Paryż. Zaczęło się całkiem niew inn ie. Chcieliśmy nacieszyć się miastem, w którym kiedyś usiłow a‐ liśmy zam ieszkać. Odw iedziliśmy znajom e okolice: Mouff et ard, Les Halles-Bea ubourg. Rory nadal jeździł w wózku, chociaż na kocich łbach Dzieln icy Łacińskiej podrygiw ał jak lalka z kiw a‐ jącą głow ą. Poszliśmy we wszystkie nasze ulubion e miejsca: do Jardin des Plant es, Arènes de Lut èce, Jardin du Luxembourg i do tej pâtiss erie, ciastkarn i, na rue de Fleurus, gdzie mają taką pyszn ą tarte au citron. Owszem, były wiz yt y w paru sklepach z ciucham i przy rue Jacob. (Nic tam nie zaszło, pan ie władzo, przysięgam. Tylko oglądaliśmy). A po wieczorn ym posiłku w restauracyjn ym ogródku przy boczn ej uliczce zaczęliśmy wracać do hot elu. Noc była ciepła i zaczarow an a przez ciepły wiet rzyk. Większość sklepów już za‐ mknięt o albo właśnie je zam ykan o, ale jedn a jasna i now oczesna wit ryn a cała ze szkła pro‐ mien iała świat łem: Agnès B Homm e. Mindy pociągnęła mnie za łokieć: „Wejdźm y do środka”. Wiedziałem, co się szykuje. Może coś jedn ak zaszło na rue Jacob. Moja pam ięć, pan ie władzo, nie jest już taka dobra jak kiedyś. Aż do wejścia do but iku Agnès B byłem odporn y na wszelkie ubran iow e pokusy. Chociaż ochoczo taszczę got ówkę i zakupy Mindy, kupow an ie czegokolw iek dla siebie za bardzo przypo‐
min a mi tamt e coroczn e wypraw y do sklepu, żeby ubrać mnie do gimn az jum, kiedy to matka wybierała koszule w zbyt śmiałe paski i zapin an e na guz iki swet ry, nie zważ ając na moje jęki przeraż en ia. Naw et do Now ego Jorku przysyłała mi koszulki polo w pastelow ych kolorach na wszystkie specjaln e okaz je. Trudn o czuć się modn ie w West Village, jeśli człow iek ma na ubra‐ niu logo z aligat orem i wielorybem. A jedn ak pół godzin y późn iej wyszedłem z czarn ym jak węgiel garn it urem z ciasno plecio‐ nej mat ow ej baw ełn y. Spodnie rurki, wąskie klapy, prawdziw e cudo. „Nigdy tego nie włoż ę!” – prot estow ałem bez przekon an ia, wiedząc, że to bez znaczen ia. Najw ażn iejsze, że pochodził z Paryż a, był superf ajn y, no i mój własny. Nie rozm aw iam y o strat ach. Przyjm ujem y je ze spokojem. W naszych księgach rachunko‐ wych znalaz ły się pod nagłówkiem: „Wszystko przez ten Paryż” i zostały wpisan e w ryz yko za‐ wodow e posiadan ia domu (czy chociażby jego połow y) we Francji. • Po pow rocie jesień upływ a nam jak sen. W grudn iu nat om iast życie wraca do pon urej norm y, ciemn ości bez końca. Co się zmien iło? Było jeszcze za wcześnie, żeby odliczać dni do pon own ej wypraw y do Kerbordardoué. Robiliśmy to jedn ak i okaz ało się, że to fat aln y błąd. Teraz per‐ spekt yw a, że nie pojedziem y tam wcześniej niż za dziesięć miesięcy, nie daje nam spokoju. Mój redakt or naczeln y takż e żałuje, że puścił mnie na Belle-Île. (Jak ja w ogóle zdołałem go do tego nakłon ić? Co było w tych frytkach?). Dostaję każde bezn adziejn e zlecen ie, jakie tylko tamt en pot raf i wym yślić – i nie mam inn ego wyboru, jak tylko przyjm ow ać je wszystkie z sze‐ rokim uśmiechem na twarzy. W ostat eczn ym rozrachunku wyświadcza mi przysługę, a ja za‐ czyn am sobie uświadam iać, że przez cały czas wysyłam sprzeczn e sygnały. Wiem, że ta praca daje mi pewn e perspekt yw y, ale ciągle się waham, mam głow ę pełn ą marzeń o tym, co wolałbym raczej robić: czyt ać pow ieści i próbow ać je pisać, zostać na Belle-Île, włóczyć się z Mindy po świecie. Fajn e życie, jeśli ma się z czego za nie zapłacić, a my nie mamy niez ależn ości fin ansow ej. I jak dot ąd niew iele nam z tego wyszło. Więc jaki jest plan? Mindy tkwi w podobn ym impasie. Ona też chce pisać. Więc dzień po dniu, długim i ciem‐ nym dniu zim ow ym, wiez ie Rory’ego do parku, gdzie ustaw ion e wkoło wózki, jeden obok dru‐ giego, jak wozy w western ach, zapewn iają ochron ę przed włóczęgam i. Mindy przyt upuje i chu‐ cha na dłon ie tak długo, jak zdoła wyt rzym ać zimn o, po czym wycof uje się do tej wieczn ie brudn ej melin y dziw ek transw estyt ów i heroinistów: McDon alda na rogu Ósmej Alei i Dwu‐ dziestej Szóstej Ulicy. Tam pije wodn istą kawę, a Rory raz po raz zjeżdża z jęz yka Ron alda McDon alda wraz z bandą inn ych wrzeszczących i zasmarkan ych dzieciaków; niektórzy z ich rodziców wyglądają na półprzyt omn ych. Jak kilkoro inn ych Mindy nosi ze sobą naw ilż an e chust eczki, którym i od‐ każ a poręcze i jęz yk Ron alda, zan im Rory wdrapie się na górę i zjedzie. Może dzięki temu mały jest krzepki i nigdy nie choruje. Ona sama nat om iast łapie każde przez iębien ie w mieście,
podobn ie jak ja, po czym zaraż am y się naw zajem. Po paru miesiącach Mindy nie pam ięt a już, jakie to uczucie usiąść sobie sam otn ie i rozkoszow ać się ciszą i spokojem, a co dopiero próbow ać pisać. Nie do wiary, że jeszcze parę miesięcy temu budow aliśmy zamki z piasku na plaż y w Don‐ nant. Wiosną 1989 roku przychodzi pora na to, by zastan ow ić się nad edukacją Rory’ego. Wyszli‐ śmy z bloków z opóźn ien iem i zapisy na wrzesień już się zaczęły. Ale jak nas zapewn iają pesy‐ mistyczn ie nastaw ien i znajom i, wybór żłobka to w istocie wybór college’u. Oczyw iście oznacza to edukację pryw atn ą. Inn ym i słow y koszt own ą. Jako wychow an ek szkoły publiczn ej wzbra‐ niam się przed tym. Ale zan im jeszcze dow iadujem y się, że w ogóle były jakieś zapisy, w na‐ szym rejon ow ym żłobku nie ma już woln ych miejsc. Boże, kocham Nowy Jork. I tak poz byw am y się reszt y forsy, którą wisim y Den isow i LeRev eur. Przyn ajm niej na raz ie udało nam się wykręcić od odpow iedzi na pyt an ie, co jest dla nas ważn iejsze: Belle-Île czy Rory. Naw et nam sam ym nasze prioryt et y wydają się trochę podejrzan e. • Oczyw iście w tym właśnie mom encie Den is DeRev eur przysyła nam devis. O rety, gdzie się po‐ działy pien iądze? Te wszystkie bankn ot y, którym i wym achiw aliśmy w jego biurze? Mindy wy‐ syła marn iutki czek na mniej niż jedn ą trzecią tego, co jesteśmy mu winn i, i obiecuje reszt ę tout de suite, wkrótce. Pat rząc rea listyczn ie, nie moż em y spełn ić tej obietn icy. Znow u jesteśmy bez pien iędzy – ale, szepcze cichy głosik, przecież pojechaliśmy do Francji, prawda? Mieszkan ie jest ciemn iejsze i ciaśniejsze niż kiedykolw iek, a możliw ość wyrwan ia się stąd coraz odleglejsza – ale przecież nie dlat ego, że pojechaliśmy do Francji? Ile będzie nas koszt ow ać ta obsesja? Zastan aw iam y się. Zadajem y sobie pyt an ie, czy rzeczyw iście jesteśmy śmiałym i poszukiw a‐ czam i kult uraln ych przygód, jak nam się wydaje. Może byłoby lepiej, gdyby Belle-Île poz ostała jedyn ie wspom nien iem. Gdyby chociaż w tym naszym wioskow ym życiu o coś chodziło, o coś szlachetn ego, jak usu‐ wan ie min z plaż y Donn ant, przyw oż en ie krojon ego chleba do boulang erie, piekarn i, czy gło‐ szen ie Słow a Boż ego pogańskiej Suz ann e albo przyn ajm niej zakończen ie głupich awant ur o parkow an ie na placyku, coś sensown ego, żebyśmy jadąc na święt a do domu i wysłuchując żar‐ cików wuja Franka na nasz tem at, mogli zachow ać godn ość. Ale mamy na swoją obron ę jedyn ie dwie sypialn ie i łaz ienkę na wysokości kilku met rów, bez schodów. • Cały czas mając na uwadze Belle-Île i devis, bierzem y więcej zleceń, piszem y art ykuły do róż‐ nych pism. Większość moich dot yczy bizn esu: „10 sposobów na popraw ien ie umiejętn ości kom u‐
nikacyjn ych”, „Jak sfin aliz ow ać sprzedaż”, „Przyłącz się do rew olucji w przedsiębiorczości”, „Jak wybrać garn it ur godn y bizn esm en a”. Wmaw iam sobie, że dwa i pół art ykułu to równ ow art ość bilet u w jedn ą stron ę do Paryż a. Wliczając w te kalkulacje bilet pow rotn y, pociągi, statki i tak‐ sówki, dochodzę do wniosku, że będę musiał sprzedać trzyn aście tekstów. A jeśli wszystko pój‐ dzie dobrze i odłoż ę w banku środki na naszą wakacyjn ą wypraw ę, zacznę pisać dla Den isa Le‐ Rev eur. Art ykuły to moja nowa walut a. Recenz uję takż e książki dla „Kirkus Rev iews” po trzydzieści pięć dolarów za sztukę, więc zwiększam tempo do jedn ej recenz ji tygodniow o, czyt ając w met rze i w czasie lunchu, leż ąc na podłodze w maleńkim gabin ecie. Czyt an ie tylu pow ieści szybko i kryt yczn ie, wyostrza mi wzrok, ale niestet y to tylko poz wala mi dostrzec słabości własnego dzieła. Dłubię przy niej od lat i w rez ult acie cierpi ona na wszystkie choroby, na jakie może cierpieć książka. Ostat eczn ie niszczę ją, kompon ując wcześniej okrutn e epit af ium rodem z „Kirkus Rev iews”: „… przyciężka‐ wa, przem ądrzała, przyn udzająca…”. Pewn ego dnia w pracy nat raf iam na teczkę z dawn ej redakcji: dwadzieścia stron art ykułu, który zacząłem pisać parę lat temu, o kierown iku działu but elkow an ia coca-coli, marzącego o tym, żeby zostać zaw odow ym poław iaczem bassów. W pewn ym mom encie ta historia prze‐ chodzi w fikcję. Żona rybaka, swego rodzaju zapow iedź Sarah Palin, chce zaciągnąć się do woj‐ ska jako najemn iczka. Ta opow ieść wydaje mi się świeższa niż wszystko, nad czym kiedykol‐ wiek pracow ałem, więc łam ię wszelkie reguły wydawn icze i wysyłam to, co mam, redakt orow i, którego naz wisko przeczyt ałem w gaz ecie. Kiedy Ant on oddzwan ia i pyta, czy może przeczyt ać reszt ę pow ieści, jestem praw ie (ale niez upełn ie) oniem iały. Mów ię, że muszę skończyć „przepisyw an ie”. Mój nowy rozkład zajęć wygląda następująco: wieczorem, po kolacji, czyt am Rory’emu na dobran oc, nalew am sobie filiż ankę mocn ego earl greya, wkładam do kieszen i czekoladow ego pieguska i idę do pustego mieszkan ia parę pięt er wyż ej. Tam wypijam herbat ę, zjadam ciastecz‐ ko i nastaw iam kaset ę w magnet of on ie – składankę, zaw ierającą Symfonię z noweg o świata Dwo‐ rzaka, a następn ie trzym in ut ow e nagran ie, na którym Jam es Brown wrzeszczy: „I feel good!”, „Czuję się dobrze!”. Tak pokrzepion y piszę, dopóki nie waln ę czołem w klaw iat urę. Słan iam się z wyczerpan ia. Ale co tydzień wysyłam nowy rozdział wyroz um iałem u redak‐ torow i, który przyjm uje moje coraz bardziej wątpliw e tłum aczen ia o „przepisyw an iu”. W pracy nabieram zwyczaju zam ykan ia w południe drzwi gabin et u, kładzen ia się z opart ą o nie głow ą i span ia, ryz ykując złam an ie karku, gdyby ktoś otworzył drzwi zbyt gwałt own ie. Paru kolegów z redakcji mnie kryje. Dzwon i telef on: „Idą!” – ostrzega przyciszon y głos. Kie‐ dy wścibscy Jacek i Placek pukają do drzwi, a wraz z nimi naczeln y, siedzę wypręż on y przy biurku i bardzo prof esjon aln ie koryguję maszyn opis czerw on ym ołówkiem. Mogę się z tego śmiać. To kom iczn e. No i przede wszystkim skut eczn e. Oto wreszcie mam sekretn ą nadzieję: pow ieść. W końcu piszę słow o „Kon iec”, drukuję jeden egz emplarz, wkładam do kopert y i wysyłam na odległość całych dwudziestu przecznic. Teraz leży na biurku redakt ora imien iem Ant on. Mój właz ewakua cyjn y. Zbaw ien ie mojej duszy. Zdrow aśka w każdym sensie.
Mindy pisze do Gwen ed w spraw ie wyn ajęcia domu. A co z rachunkam i Den isa LeRev eur? Mów ię jej, że pow ieść spłaci wszystko. Poczekaj tylko. • Kiedy Ant on zadzwon ił, żeby zaprosić mnie na lunch, spot kaliśmy się w pewn ej szacown ej knajpie w Gram ercy Park (jak naz wały ją bardzo uprzejm ie kron iki tow arzyskie branż y książ‐ kow ej). Wszedłem tam, drżąc z przekon an ia, że jeszcze w tym roku zrobim y schody i podłogę. I, ach, tak, wydam takż e pow ieść przed czterdziestką, który to wiek był moją nową gran iczn ą wyt yczn ą (przesun ięt ą w górę od trzydziestki dokładn ie przed siedm iom a laty). Półt orej godzin y późn iej wyszedłem z pubu, zat aczając się jak pijan y. Nic dziwn ego, bo An‐ ton chciał wypić parę piw przed przystąpien iem do int eresów. A pot em, w alkoholow ym otum a‐ nien iu, zaczęło do mnie docierać, że jako aut or belet rystyki odn iosłem sukces, który przerósł moje najśmielsze marzen ia. Pow ieść zrobiła na Ant on ie tak wielkie wraż en ie, że uznał, że na‐ prawdę jestem kierown ikiem działu but elkow an ia coca-coli z Południa, który napisał książkę o swoim ulubion ym hobby, łow ien iu bassów. Prawdopodobn ie pow in ien em był mu przerwać i wyprow adzić go z błędu. Tak więc lunch się nie udał i nie sprzedałem swojego dzieła. Wyszedłem niepewn y, czy w ogóle przekon ałem Ant on a, że nie jestem Garf ieldem Foote, nadz wyczajn ym prof esjon al‐ nym rybakiem i przyw ódcą Kom andosów Bassow ych, pierwszej na świecie „param ilit arn ej dru‐ żyn y rybackiej”. Mój nieśmiały prot est dot arł jedn ak do niego, a w efekcie podał mi naz wisko agent a, które brzmiało jak gat un ek ryby. • W czerwcu dokon ujem y kalkulacji i uświadam iam y sobie, że mamy następujący wybór: zapłacić Den isow i albo jechać do Francji. Nie moż em y zrobić jedn ego i drugiego, a pon iew aż została nam jeszcze odrobin a hon oru, odw ołujem y nasz pobyt u Gwen ed. Zostan iem y w domu. Wyrze‐ kam y się pien iędzy, które z takim sam oz aparciem zbieraliśmy na Francję naszym pisan iem, i z uroczystą pow agą wypisujem y Den isow i czek na kwot ę, jaką wciąż jeszcze jesteśmy mu winn i. A pot em wypijam y większą część but elki Sancerre. Zabawn e, ale dobrze się przy tym czujem y, jakbyśmy byli rodzicam i wysyłającym i pien iądze dziecku, które przebyw a gdzieś dale‐ ko i bardzo ich pot rzebuje. No i tyle mamy z Belle-Île w tym roku. Przed Boż ym Narodzen iem przyjm ujem y od moich rodziców prez ent w postaci bilet ów lot‐ niczych do Kalif orn ii. Chcą zobaczyć wnuka. Może nas też. Prędzej czy późn iej od obu rodzin słyszym y to samo: „Cieszym y się, że to się już skończyło. Czy teraz wreszcie go sprzedacie?” •
W kolejn ym roku, żeby oszczędzić trochę grosza i poz być się kwaśnego zapachu „Success”, wra‐ cam do domu na piechot ę, zam iast jeździć aut obusem lub met rem. Komu pot rzebn a siłown ia? Jeśli o mnie chodzi, Manhatt an to i tak jedn a długa bieżn ia. Zaz wyczaj biorę jakieś jedzen ie na wyn os. Siadam y przy małym stoliku z widokiem na ko‐ jec Rory’ego i pałaszujem y tłuste tan ie żarcie – włoskie, greckie, hun ańskie, peruw iańskie (pole‐ cam y kurczaka, nie świnkę morską), południow e, afgańskie albo ze zwykłej tan iej restauracji – wszystko, jak często podkreśla Mindy, okropn ie niez drow e, no i – odparow uję zaraz – w ten sposób nigdy nie zaoszczędzim y żadn ych pien iędzy, więc dlaczego nie zacznie got ow ać, na co ona odcin a się: „Bo spędziłam cały dzień z dzieckiem i nie mamy kuchn i!”. To ostatn ie nie jest, ściśle rzecz biorąc, prawdą, ale nie będę się upierać. Mamy dziwn ie spłaszczon y kambuz w przedpokoju, ukryt y za harm on ijkow ym paraw an em. Kiedy rozsuw am y go wieczorem, nasza kuchn ia przypom in a mrówczą farm ę, tyle tam uciekających karaluchów. Dwie wiz yt y facet a od dez ynsekcji późn iej, mając w oczach zakupy w siatkow ej torbie ro‐ bion e w Le Palais, Sauz on i na rue de Buci w Paryż u, ośmielam się trochę bardziej oddalić od domu w poszukiw an iu prawdziw ego jedzen ia. Pod zardzew iałym wiadukt em kolejow ym i po‐ żółkłym i od moczu bet on ow ym i przejściam i podz iemn ym i Port Aut horit y odkryw am niew ielkie skupisko stragan ów we francuskim stylu. No, może ten „francuski styl” to lekka przesada, ale i tak jestem pode kscyt ow an y. Stoisko z chlebem! I z wieprzow in ą (tak właśnie głosi afisz przed wejściem: „Stoisko z wieprzow in ą”). Zachodn ioa frykański stragan pełen egz ot yczn ych warzyw i prym it ywn ie wyrzeźbion ych figu‐ rek, które okaz ują się jadaln ym i korzen iam i. Ale najbardziej nęcą mnie kram y z rybam i po obu stron ach targow iska: długie białe palce kruszon ego lodu, przybran e w pierścien ie ze lśniących cyn obrow ych poiss ons du jour, ryb dnia, sięgają aż na chodn ik i usiłują zagarn ąć mnie do środka. A tam wszystko jest krzykliw e, cha‐ otyczn e i paskudn e, handlarze ryb są zdecydow an ie pon ad wszelkie próby zadow olen ia klient a – a już zwłaszcza takiego nieśmiałego okularn ika jak Młody Wyraf in ow an y Strudel w cienkiej koszuli z mieszanki baw ełn y i poliestru, na wpół zaw iąz an ym kraw acie, tan ich workow at ych spodniach i zdart ych czarn ych rockport ach. Reszt a klient eli wokół mnie to główn ie krępi, niedo‐ golen i faceci w wełn ian ych budrysówkach. Burczą coś pod nosem, pokaz ują palcam i i wyciągają dwudziestodolarówki z grubych zwitków bankn ot ów, kupując całe skrzynki. Sprzedawcy ryb trakt ują mnie jak pow iet rze. Wreszcie dostrzegam czarn oskórą starszą pan ią, która podchodzi prosto do główn ego wło‐ skiego handlarza ryb, stojącego w gum iakach na drewn ian ej skrzyn i. Rzeczow o wypyt uje go o morlesze. Sprzedawca odpow iada mon osylabam i, zupełn ie nie biorąc pod uwagę jej wieku, a być może biorąc kolor jej skóry. Ale starsza pani dostaje swoje morlesze, a kiedy prosi o ich oczyszczen ie, jej prośba zostaje spełn ion a. Przed jej przybyciem wpat ryw ałem się jak wmurow an y w wielką, mokrą, wąsat ą głow ę, spoczyw ającą w lodzie, niczym głow a Jana Chrzciciela. Widziałem już tę twarz. Na nabrzeż u w Le Palais po przypłyn ięciu łodzi rybackich. La Lotte. Pierwszy raz spróbow ałem lotte tamt ej
zimy w 1980 roku – dobrnęliśmy w deszczu w naszych cag oules, kom in iarkach, przez plaż e i wrzosow iska do jedyn ej jedn ogwiazdkow ej restauracji na Belle-Île, La Forge. Mindy zarez er‐ wow ała stolik. Byliśmy jedyn ym i klient am i tamt ego wieczoru, a szef kuchn i i jego żona jedy‐ nym i osobam i z obsługi. W końcu, po wielokrotn ych zachęt ach z naszej stron y, dosiedli się do nas na kawę i rozm ow ę o tym, co zjedliśmy. To właśnie tamt a kolacja spraw iła, że zapragnąłem spróbow ać odt worzyć choć część magicz‐ nych smaków, jakich zaz nałem z Mindy we Francji – ja, chłopak, który nauczył się got ow ać w skaut ach. Zat em kupiłem rybę (nie głow ę). Chociaż kiedy poprosiłem o lotte, sprzedawca wzruszył ra‐ mion am i. Pokaz ałem palcem. „Mięt us” – odparł. Tamt ego wieczoru la lotte nie udała się. Za każdym raz em, kiedy usiłow aliśmy rozkroić trój‐ kątn y kaw ałek napięt ej tkanki, którą przyrządziłem w całości jak pieczeń wieprzow ą, nasze noże odbijały się, jakby rybę chron iło jakieś pole siłow e. Wreszcie Mindy odłoż yła nóż i widelec. – Nie poprosiłeś, żeby ją oczyścili. – Nie wym agała oczyszczen ia. Patrz. – Odw róciłem rybę na półm isku. – Nie ma wnętrzn o‐ ści. – To cap uc hon – odparła, wskaz ując praw ie niew idoczn ą błon ę spow ijającą lotte. – Na BelleÎle zdejm ują ją bez proszen ia. – Cap uc hin? Jak kapucyn? Mnich? – Jak kapt ur mnicha. Tak to naz yw ali w La Forge. Ostat eczn ie przepiłow aliśmy naszego mnicha na pół i wydłubyw aliśmy kaw ałki, ale nie był to zbyt obiecujący począt ek moich kulin arn ych ambicji. Kon iec wieczoru okaz ał się jeszcze gor‐ szy. Kiedy Mindy obudziła się przed świt em, żeby nakarm ić Rory’ego, zapaliła świat ło i wrza‐ snęła przeraźliw ie. Karaluchy wróciły. Zan im dobiegłem do naszej maleńkiej kuchn i w przedpo‐ koju, praw ie wszystkie znikn ęły, małe diabły, ale ten tuz in wykon ujący sześcion ożn ego kanka‐ na pod szafką wystarczył, żeby zmroz ić mi krew w żyłach. Pocieszałem się, że przyn ajm niej uwielbiały moją francuską kuchn ię. • Oczyw iście, jak przystało na takiego masochistę jak ja, wysyłam książkę do agent a wraz z reko‐ mendacją Ant on a. W końcu „Ron Pickerel”, czyli „Ron Szczupak” odpow iada, a podczas naszego spot kan ia w zabit ym deskam i lokalu użytkow ym w West Village na próbę bierze na siebie cięż ar repre‐ zent ow an ia mnie. Czy mogę wydrukow ać cztery egz emplarze? Mijają miesiące bez słow a z jego stron y. Od czasu do czasu zachodzę do tego zabit ego de‐ skam i lokalu i walę w drzwi. Niekiedy Ron Pickerel otwiera i zaprasza mnie do środka, przekła‐ da teczki i wręcza mi jedn ą z parom a odm own ym i odpow iedziam i z wydawn ictw. Stopn iow o
jego biuro zapełn ia się pudłam i maszyn opisów, wszędzie walają się luźn e kartki. Mamrot an ie Rona staje się coraz bardziej niew yraźn e, podobn ie jak moje nadzieje. • Pom im o zachwyt u karaluchów, ilekroć got uję à la belliloise, oraz braku zachęt y ze stron y handla‐ rzy ryb nie ustaję w poszukiw an iach. Pasiaste okon ie, halibut y, cef ale, aloz y, sardynki, kalm ary, małż e i sercówki, maleńkie skaln e krew etki z Maine: przed moją dym iącą pat eln ią nic się nie uchron i. Kiedy wieczorem staję przy kuchence na szeroko rozstaw ion ych nogach jak maryn arz w kambuz ie, zapom in am, że jestem w Now ym Jorku. Przen oszę się do Kerbordardoué. Mindy mówi, że w mieszkan iu cuchn ie rybam i. Oczyw iście. Muszę urozm aicić jadłospis. Tak się szczęśliw ie składa, że para gejowskich pion ierów w Chelsea właśnie otworzyła mały sklepik Sery dla Smakoszy. To pierwszy lokal „dla smakoszy”, który ośmielił się tu pojaw ić. Mieszkam y na mroczn ej, borykającej się z setką problem ów ziem i niczyjej – po drugiej stron ie ulicy siedem kam ien ic na dziesięć to spalon e ruiny, w których po zmroku roi się od najrozm ait‐ szych dziwn ych cien i. Ale w Serach dla Smakoszy mogę dostać kilka owin ięt ych w papier pla‐ sterków pâté de camp ag ne, wiejskiego paszt et u, oraz tort ellin i z suszon ym i grzybam i. No i oczy‐ wiście sery. Porządn ą bagietkę, chwalić Pana. I – co to za kiełbaski wiszące u suf it u na zapleczu sklepu? Ależ ja znam te ciemn oczerw on e, mocn o poskręcan e koleż anki z market u w Le Palais. – Czy to choriz o? – Jasne, że choriz o. – Odm ian a Don Moron i? Sardon iczn y pyz at y gej woła przez ram ię do partn era, chudego i wysokiego geja z bródką: – Hej, mamy tu mądralę. Jak mów iłeś, że się naz yw asz? Don Moron 8)?
8) Gra słów – moron w jęz yku angielskim oznacza „kret yn, debil” (przyp. tłum.).
– Wez mę wszystko, co macie. – Nie, nie weźm iesz. – Prycha. – Myślisz, że nie mam inn ych klient ów? Widziałem wszystkiego może parę osób wchodzących do sklepu. – Nie na choriz o. Ostat eczn ie idziem y na komprom is. Pot rzebuje kilka kiełbasek, żeby zwisały z suf it u i wprow adzały atm osf erę prawdziw ej francuskiej fromag erie et charc uterie, sklepu z seram i i wę‐ dlin am i. Reszt ę zabieram do domu. Na Belle-Île to właśnie choriz o jest moim czarodziejskim składn ikiem. Dodaję kilka plasterków do pot rawki z cukin ii, pom idorów, cebuli i papryki, do lotte, do zupy jarzyn ow ej, do omlet a, do słodkich małż y zwan ych palourd es… •
Ani słow a w spraw ie książki. Nie pot raf ię znieść bezczynn ości, postan aw iam udać się do cen‐ trum, zwoln ić Rona Pickerela i znaleźć sobie inn ego agent a. Ale wygląda na to, że Pickerel kupił sobie farm ę. Farm ę pstrągów. W każdym raz ie tak twierdzi właściciel budynku, kiedy pukam do drzwi. Wyjechał hodow ać tęczaki w Verm ont. Wła‐ ściciel narzeka, że wciąż pojaw iają się jacyś aut orzy szukający swoich książ ek. Ale on wyrzucił wszystko do śmieci. Kiedy masz w zan adrzu taką historię, każdy pisarz, którego spot kasz, będzie miał inną, któ‐ ra ją przebije. I ostat eczn ie poczujesz się lepiej. Ale kiedy już dot rzesz do domu, noce nadal będą wydaw ać się nie mieć końca. • No dobra, świecie, wygrałeś. Poddaję się. Karaluchy mogą sobie zabrać kuchn ię z pow rot em, bo przestaję got ow ać. Siedzim y tępo przed tekt urow ym i pudełkam i z kleistym i hun ańskim i dan ia‐ mi na wyn os. Zmęczen ie jest naszym przyjacielem, naszym wrogiem: zasypiam y nat ychm iast, głębokim snem, ale to jedyn ie przybliż a kolejn y dzień. Nadal zmuszam y się do robien ia tego, co trzeba, zaż yw am y ruchu, czyt am y Rory’emu ksią‐ żeczki. Teraz, skoro nasze marzen ia zdają się pogrzeban e, on jest naszym źródłem energii, cu‐ down ym gorejącym duchem. Otrząsam y się więc i musim y przyz nać, że mamy wielkie szczę‐ ście. Przyn ajm niej mogę iść do pracy, zastan aw iając się, jak wykorzystać moją najn owszą umiejętn ość: budow an ie zamków, galeonów i stacji kosmiczn ych z klocków Lego. Hej, nie śmiejcie się, mów ię pow ażn ie. Kiedy byłem chłopcem, miałem dwie lewe ręce, na plastyce jako jedyn y nie pot raf iłem zrobić dającego się zident yf ikow ać przedm iot u z pat yczków od lodów. A spójrzcie na mnie teraz! Zrekonstruowałem średniow ieczn y świat, zajm ując całą dostępn ą pow ierzchn ię podłogi w pokoju dzienn ym, a mój trzyletn i syn podziw ia mnie za to. Jest jedyn ą osobą w moim życiu, która nie wie, że mam dwie lewe ręce. I szkoda, że nie moż ecie usłyszeć, jak się wcielam w figurki Lego. W chauceriańskiego mni‐ cha, w Głupiego Rycerza Mont y Pyt hon a, w biedn ą staruszeczkę skulon ą przy ognisku, która mówi łam iącym się głosem i wróż y z dna pudełek po hun ańskim żarciu. Jestem Sir Gaw ainem, Dobrym Królem Art urem, oschłą Królow ą Gin ewrą (która do złudzen ia przypom in a Gwen ed, żebym nie wiem, jak się starał) i sępam i. Dlaczego producenci Lego umieścili te ptaszyska w zestaw ie klocków dla dzieci, tego nigdy się nie dow iem, ale, rany, aleśmy się z Rorym zdziw ili, kiedy zaczęły gadać! „Przepraszam, pa‐ nie rycerzu, czy jest pan już mart wy?”, „Proszę mi wybaczyć, że przeszkadzam, ale czy Wasza Królewska Mość nie żyje?”. „Mój królu, jeśli woln o spyt ać, czy Wasza Wysokość wkrótce wyz io‐ nie ducha?”. Rory piszczy z uciechy i dom aga się kolejn ych wersji. Mindy wygląda z sypialn i z zan iepoko‐ jon ą miną. Teraz nie mam chwili spokoju, żeby Rory nie przychodził do mnie z czarn ym plasti‐
kow ym sępem i niez noszącym sprzeciw u żądan iem: „Tat usiu, niech on pow ie: »umrzyj«!”. Cze‐ go ja nauczyłem swoje dziecko? Sępie Wariacje zdom in ow ały moje życie dom ow e. Usiłując zmien ić tem at, udręczon y tym, co sam rozpęt ałem, burzę część średniow iecza i – ku wielkiem u zaciekaw ien iu Rory’ego – za‐ czyn am budow ać z ruin skromn ą wioskę. Nie moż em y żyć z nią, nie moż em y bez niej. Nie da się uciec przed Kerbordardoué. • Pewn ego dnia, późn ą wiosną, Mindy wraca z ciepłego sobotn iego spaceru z Rorym. Gdy krząt a‐ my się w kuchn i, przygot ow ując dla niego przekąskę, a dla nas filiż anki herbat y, wspom in a, że spot kała dziwn ą osobę przy huśt awkach w Ogóln ym Sem in arium Teologiczn ym, jedyn ym ka‐ wałku zielen i w Chelsea. – Rany, ale była nat rętn a! – opow iada Mindy. – Ale tak w stylu rodow it ej now ojorczanki, w sum ie miła. Straszn ie wścibska. Wszystko chciała wiedzieć. Ale zachwycała się Rorym, bez przerwy pow tarzała, jaki jest piękn y, więc chyba jest w porządku. – Oczyw iście. Tylko to się liczy. – Naz yw a się Laurie, chyba Colw in. – Ta dzienn ikarka z „New Yorkera”? – No, też tak sobie, oczyw iście, pom yślałam, ale nie zam ierzałam pyt ać. No wiesz, wokół były inne matki i bujałyśmy dzieci na huśt awkach. Bardzo ostrożn ie żadn e z nas nie pow iedziało już nic więcej na ten tem at. • – Opow iedz mi o swojej pow ieści. Mindy mówi, że jest zabawn a. – No, to historia kierown ika z działu but elkow an ia coca-coli, który chce zostać zaw odow ym poław iaczem bassów, a jego… – Dobra, to fakt yczn ie zabawn e. Mów iłam Jurisow i. – Ruchem głow y wskaz uje swojego wy‐ sokiego męża, idącego wraz z Mindy w stron ę jaskraw ych świat eł Empire Din er, gdzie Rory i Rosa już wybierają stolik na zew nątrz. – On nie robi nic zabawn ego. Tam jest tak cholern ie pow ażn ie. „Tam” czyli w wydawn ict wie jej męża. Układ z Jurisem i jego partn erką Laurą jest taki, że mam wyw alić drugą połow ę książki i do‐ pisać fin ałow e starcie pom iędzy Bassow ym i Kom andosam i a oddziałem najemn ików żony w Las Vegas. Wydaje mi się to absolutn ie sensown e, zwłaszcza, że dzięki temu podpiszę umo‐ wę na wydan ie książki i otrzym am czek z taką ilością zer jak z aut om at u do gry. •
I spójrzcie: czyżby to lato na horyz oncie? Zbliż ające się w zwoln ion ym, bolesnym, oszczędn ym tempie? Tak. I czyżbyśmy naprawdę mieli znów pojechać do Francji? Tak, na to wygląda. Pisze‐ my do Madam e Morgan e, ale cab ane jest zarez erw ow an a dla krewn ych, którzy swego czasu mieszkali tam i pom agali przy żniw ach. Mindy pisze do Gwen ed, która odpow iada, że jej dom będzie wyn ajęt y aż do piętn astego września. Sama Gwen ed wykłada w ram ach letn ich zajęć w Tours, żeby zapłacić za dobudow ę pięt ra do obory, sypialn i dla współa dept ów kyudo. Kiedy sy‐ pialn ie będą got ow e, przyjedzie guru. Dojo jest już praw ie ukończon e. Pisze to zwięźle, jakby z lekkim wyrzut em. Pom iędzy wierszam i czyt am y: „Dlaczego chce‐ cie korzystać z mojego domu, skoro macie własny?”. Pon iew aż (nie mów im y tego) to ty nas w to wpakow ałaś, droga królow o Gin ewro. W połow ie lata oddaję całość Gorąc ej wody – Laura odrzuciła mój tyt uł, Bass owi Komand os i, a takż e drugą wersję, Mariaż wędki i spluwy, ja z kolei nie zgodziłem się na jej sugestię, Patrzeć, jak się wiją. I got ow e. No i spójrzcie na mnie! Wyrobiłem się przed czasem, bo właśnie skończy‐ łem trzydzieści osiem lat. Nadal nie mamy pewn ości, czy pojedziem y na Belle-Île, gdy nieoczekiw an ie sierpn iow i lo‐ kat orzy Gwen ed w ostatn iej chwili odw ołują pobyt. A to oznacza, że Gwen ed wkrótce propon u‐ je nam swój dom w obn iż on ej cen ie. Nasz bret oński Brigadoon pociąga za wszystkie sznurki i urucham ia całą magię, żeby nas przyciągnąć z pow rot em. Rzucam y się, żeby kupić bilet y. Je‐ dziem y do domu.
Rozdział czternasty
Kto kradnie drogę? Prosto z nocn ego lotu z Now ego Jorku do Paryż a wsiadam y o ósmej trzydzieści do pociągu z Gare de Montparn asse do Renn es, gdzie przesiądziem y się w kolejn y, do Auray na wybrzeż u, gdzie znów się przesiądziem y w Korkociąg do Quiberon, a tam złapiem y prom „Gue rveur” do Le Palais. Stamt ąd taksówka zaw iez ie nas pod same drzwi. Na zmian ę ucin am y sobie drzemkę, podczas gdy Rory wygląda przez okno na zmien iający się pow oli odw ieczn y pejz aż Francji, opow iadając sobie podróż ton em skonstern ow an ego za‐ chwyt u. „Na podwórzu stoi krow a ze swoim przyjacielem psem. Mieszkają tam ze starszą pa‐ nią. Jedzie aut obus. Nie taki duży, szybki aut obus, jak te na Belle-Île, tylko pow oln y wiejski au‐ tobus…”. Dostaję kuksańca w żebra i odm ykam pow ieki. Mindy gestem wskaz uje jakichś ludzi kilka rzędów przed nami. Tyłem do nas siedzi mężczyz na w moim wieku, który upiął gęste włosy w krótki i gruby kucyk. Mindy żart obliw ie pociąga mnie za moją kitkę. „Patrz” – szepcze. Nad oparciem fot ela, pom iędzy mężczyz ną z kucykiem a ładn ą brun etką kołysze się czubek małej jasnow łosej główki. „Nasze sobow tóry” – mówi Mindy. Trzy godzin y późn iej pociąg wjeżdża na dworzec w Renn es. Mamy trzy min ut y na to, żeby ściągnąć bagaż e z półki, wysiąść, przepchnąć się przez peron, zejść długim i śliskim i schodam i do tun elu pod toram i, a następn ie wdrapać się inn ym i schodam i na inny peron, gdzie czeka pociąg do Auray, sapiąc niecierpliw ie. Rzucam y przekleństwa i popędzam y naw zajem siebie i Rory’ego – „Pośpiesz się!”, „Ty się pośpiesz!”. Po chwili widzim y, jak nasze sobow tóry pokrzykują i pot yka‐ ją się przed nami. Naw et w tak napięt ej syt ua cji wyw ołuje to uśmiechy na naszych twarzach. Na odcinku Renn es-Auray nie widzim y naszych sobow tórów. Drzem iem y twardo i budzim y się po paru godzin ach, widząc przed sobą czerw on y dach i róż ow e kam ienn e mury przyt uln ego Gare D’Auray, niczym bram y do lata. Znikn ęły ciemn e tun ele Paryż a i mokre czarn e wzgórza Renn es. Słońce mocn o grzeje, zupełn ie jak w południow ej Kalif orn ii. Upał obm yw a nas, gdy ospale wysiadam y z pociągu, rozlen iw ion e ssaki wyn urzające się z tysiącletn iej hibern acji.
W kołyszącym, skrzypiącym, duszn ym wagon ie zdejm ujem y swet ry i kurtki. Wszyscy inni robią to samo. Wkrótce na horyz oncie pojaw ia się wybrzeż e i – niech to! – jesteśmy na nie go‐ tow i. Kiedy pociąg przejeżdża obok plaż y, jestem już roz ebran y do ostatn iej warstwy, klasyczn ej francuskiej bluz y maryn arskiej w poz iom e gran at ow e pasy na białym tle, bez kołn ierzyka. Rory ma na sobie ident yczn ą koszulkę. Sądząc po tym, jak ludzie uśmiechają się do nas, musi‐ my wyglądać uroczo. Może aż naz byt uroczo? Bo teraz wszyscy oglądają się, pat rzą i śmieją się. Wreszcie, na wypadek, gdyby to jedn ak nie z nas, my też się odw racam y i zaglądam y w twarze naszych sobow tórów, którzy już chichoczą – bo mój odpow iedn ik z kucykiem ma na sobie iden‐ tyczn ą maryn arską bluz ę, podobn ie jak jego syn, chłopczyk w wieku Rory’ego. Mindy i jej fran‐ cuska kopia wybuchają śmiechem, widząc, co zmalow ały, bo to oczyw iście one ubrały swoich mężczyzn. Tamt en facet i ja przew racam y oczam i, bo znow u daliśmy się przerobić. On ma na imię Brun o, ona Valerie. Chłopczyk naz yw a się Leo. I tak, oni też wybierają się na Belle-Île. Nie ma sensu się opierać, czem u zreszt ą mielibyśmy to robić. Podwoiliśmy naszą wakacyjn ą rodzin ę. • Pierwsze godzin y w wiosce spędzam y oszołom ien i podróż ą w długim nordyckim zmierzchu, który ciągnie się i ciągnie. Idziem y na spacer, mijając nasz dom – ustaliliśmy, że oficjaln ych oględzin dokon am y dopiero jut ro rano – ale nie sposób nie zauważ yć brudn ej fasady, niepom a‐ low an ych ścian i zmurszałych okienn ic w niez byt wdzięczn ej opraw ie wysokich na trzydzieści cent ym et rów chwastów, rosnących wzdłuż całego budynku. Przyspieszam y kroku. A jedn ak Nowy Jork stopn iow o z nas opada. Oddech i puls zwaln iają, a oczy otwierają się szerzej, sycąc się int ensywn ością i subt eln ością barw. Kiedy na krótko przystrzyż on ym płasko‐ wyż u pojaw ia się odległa sylw etka, nasz pierwszy voisin, sąsiad, tego lata, świat ło wykraw a go i tow arzyszące mu trzy span iele niczym graw erskie dłut o. Naw et z odległości pół mili dostrzega nasze spojrzen ia i podn osi rękę. Odpow iadam y tym sam ym gestem. Rory opow iada sobie: „To rów. Jest w nim woda, bardzo dobra dla ptaków. Pies też może się napić. Trochę dalej czasam i są krow y”. Na zakręcie zat rzym uje się i oddycha gwałt own ie, wy‐ trzeszczając oczy. To pejz aż złoż on y ze rżyska i sian a w okrągłych stogach zwan ych buttes, cią‐ gnący się parę mil aż do stojącego na wzgórzu starego moulin blanc, białego młyn a. Skrzydła wiat raka nie kręcą się już, ale i tak wygląda jak z Cervant esa. Dom Gwen ed naw et w przybliż en iu nie jest tak przew iewn y jak nasz, gdybyśmy tylko mo‐ gli w nim zam ieszkać. Ma się w nim takie uczucie jak w większości przedn ow oczesnych do‐ mów, że ludzie, którzy w nim mieszkali, musieli być znaczn ie mniejsi. Schylam y głow y w drzwiach, schylam y głow y pod wiszącym i u stropu garnkam i, schylam y głow y, żeby wejść po schodach do sypialn i. Przeciskając się przez koryt arz, muszę się skurczyć, trzym ać łokcie przy so‐ bie. To bardzo stosown e, że właśnie tut aj przebrnąłem przez należ ące do Gwen ed, zaczyt an e
egz emplarze Hobb ita i Władc y Pierś cieni podczas tamt ej pierwszej zimy. Kiedy skończyłem te dwa tysiące stron, sam czułem się jak hobbit. Poruszając się w zwoln ion ym tempie, ścielim y łóżka, kładziem y Rory’ego, po czym sami pa‐ dam y. Pokój jest ciemn y i ciasny. Zapom nieliśmy, że Gwen ed nie ma okien mansardow ych, tylko świet liki. Przychodzi nam na myśl, że to właśnie stąd, a nie z jakiejś pot rzeby kont roli bierze się jej obsesja związ an a z naszym i oknam i. Chciała tylko, żebyśmy zam ieszkali w takiej sam ej ciemn ej norze hobbit a jak jej własna. Sen pierwszej nocy trwa, jak zaw sze, do następn ego popołudnia. Kiedy złaz im y na dół, od razu wychodzim y na zew nątrz i siadam y na wyłoż on ym łupkow ym i płytkam i schodku, dołącza‐ jąc do wygrzew ających się tam w słońcu jaszczurek. Na ich widok Rory wstaje i z ukradkow ością mistrza kung-fu rozpoczyn a coroczn e podchody, mające trwać dwadzieścia jeden dni polow an ie (chociaż możn a by zadać pyt an ie, kto tu na kogo poluje, kiedy po nieudan ym skoku mały wpada głow ą w krzaki). Dwadzieścia jeden dni w tym roku. Dwadzieścia jeden dni świat ła – przeciwko trzystu czterdziestu czterem dniom ciemn ości. Takie właśnie mamy uczucie. Trzym ając w dłon iach miseczki café au lait i choc olat chaud, zaczyn am y rozm aw iać o tym, jaki dziś może być wspan iały dzień, a pot em jut ro i pojut rze… • Po kaw ie jesteśmy got ow i wypełn ić nasz obow iąz ek i obejrzeć dom. Drzwi otwierają się z ję‐ kiem niczym własna karykat ura. W środku jest brud, okna zasnuw ają ogromn e pajęczyn y na‐ szpikow an e setkam i wysuszon ych owadów. Stoimy w smudze przyćmion ego świat ła, walcząc z odruchem, by stąd uciec. – No… – odz yw a się Mindy niepewn ie. – Tak. – Nie da się temu zaprzeczyć. Popełn iliśmy błąd, kupując ten dom. Jesteśmy biedn i, mieszkam y w ciemn ym dwupokojow ym mieszkanku na Manhatt an ie, a na nasze jedyn e wa‐ kacje przyjeżdżam y – tut aj? – do pon urej budy ton ącej w błocie i mroku. Miła odm ian a. Nie jestem w stan ie spojrzeć Mindy w oczy, boję się, że wypow ie na głos moje myśli. A wte‐ dy wszystko zacznie się psuć. Mindy wzdycha: – Wygląda na to, że przyjechaliśmy w samą porę. Ostrożn ie otwieram y drzwi i okna, żeby wpuścić do środka pow iet rze, kaszlem y przy tym i strząsam y pajęczyn y z włosów i spodni. Wdrapujem y się na górę po prym it ywn ej gospodar‐ skiej drabin ie i czujem y ulgę, a pot em spokojn e zdziw ien ie tym, jakie jasne, złociste i czyste są te pom ieszczen ia. Jakość wykon an ia dorówn uje świetn em u projekt ow i: dwa duże pokoje w kształcie ostrosłupa wyłoż on e całkow icie sap in du nord, sosnow ym drewn em, okna mansar‐ dow e – przestronn e faset y w suf icie, duże szyby, przez które rozpościera się widok z góry na placyk i naszą małą allée, uliczkę, buchającą hort ensjam i. Wspięliśmy się na łodygę fasoli.
– Bonjour? – rozlega się wołan ie z dołu. Odkrzykujem y chórem w podn iecen iu, spodziew ając się Suz ann e, Francka i Ines, może naw et Madam e Morgan e, ale kiedy wychylam y się przez niez abezpieczon ą kraw ędź pierwszego pięt ra, widzim y dwoje obcych ludzi, mężczyz nę i kobie‐ tę, w eleganckich paryskich strojach sport ow ych, z ciemn ym i okularam i w dłon iach, stojących na part erze, gdzie wdarli się bez pukan ia. Wyw iąz uje się odbijająca echem, chaotyczn a, zbyt głośna rozm ow a, my wołam y do nich z góry, oni do nas z dołu. Wygląda na to, że czekali na nas, zajeżdżając tu codzienn ie. Ale dla‐ czego? Nie przypom in am y sobie, żebyśmy w ogóle kiedykolw iek ich spot kali. – Ale wy nie jesteście Francuz am i – stwierdza nagle kobiet a. – Nie, nie jesteśmy – odpow iada Mindy. – Sądziliśmy, że to robotn icy – odz yw a się mężczyz na, mów iąc pow oli i wyraźn ie. – Moż e‐ my wyrem ont ow ać ten dom. – Wyrem ont ow ać? Czy wy jesteście robotn ikam i? – pyta zdezorient ow an a Mindy. Oburzają się na tę zniew agę. Teraz cel ich wiz yt y staje się jasny. Chcą kupić nasz dom. – Ale on nie jest na sprzedaż – słyszę głos Mindy. Zwieszają głow y w pow strzym yw an ej iryt acji. Kobiet a cedzi szyderczym ton em: – Przy was ten dom się marn uje. – Naprawdę nie jest na sprzedaż – pow tarza Mindy stan owczo. – A teraz muszę prosić, żeby państwo wyszli. – Ach! – Kobiet a wyrzuca ręce w górę i kręci głow ą, spoglądając na brud na dole. – Udan ych wakacji! Wychodzą, zabierając ze sobą naszą krótkot rwałą euf orię na widok górn ego pięt ra. Teraz zostaje nam tylko świadom ość, ile jeszcze poz ostaje do zrobien ia. • Nadal oszołom ien i po podróż y przeż yw am y drugie rozczarow an ie: nigdzie nie widać Francka, Ines i ich trojga dzieci, a co gorsza, na ich skrzynce na listy widn ieje nowe naz wisko, wypisan e białą farbą. Wyprow adzili się? Czy to możliw e? Suz ann e pot wierdza nasze obaw y. Nie zna jeszcze now ych właścicieli, co kom un ikuje nam, wydmuchując pow iet rze przez nos jak koń, w odpow iedzi na nasze pyt an ie. „Jakbym – mówi tym sam ym – miała czas nadąż ać za wszystkim i zmian am i na tym ruchliw ym rozdroż u!”. Nie wie naw et, dokąd przen ieśli się Franck i Ines. Mamy nadzieję, że ich szkoła windsurf ingu, za‐ wsze niepewn a, bo zależn a od pogody, nie padła, zmuszając ich do opuszczen ia wyspy. W domu sąsiadującym z chat ą Francka i Ines też widzim y nowe twarze, ale właściciel poz o‐ stał ten sam. Tak jak to się czasem zdarza na Belle-Île, miejscow a rodzin a dokon ała now ego podziału majątku. W ten sposób tut ejsi mieszkańcy trzym ają się swojej ziem i. I w ten właśnie sposób traf iła do nas Suz ann e, przez całe dziesięciolecia pracująca jako pasterka kilka wiosek dalej – ta mała chałupka czekała na nią pięćdziesiąt lat. Kiedy kolejn i kuz yn i, ciotki czy wujow ie
(przez pon ad sto lat był tu spichlerz) umarli, chałupka przypadła jej. Wydaje się, że praw o wła‐ sności poz ostaje bez zmian, podobn ie jak twarze, o tym sam ym wydatn ym nosie, gran at ow o‐ czarn ych oczach, kanciastej szczęce i inn ych charakt erystyczn ych cechach niem alż e pokrew ień‐ stwa między mieszkańcam i wyspy. Nowi lokat orzy nie zwracają na nas uwagi. Uspokajam y się, że to typow e przy pierwszych kont akt ach (a takż e drugich i trzecich) z mieszkańcam i wioski. Wszystko jest kwestią czasu. Ale oczyw iście jest takż e prawdą, że to ci nowi są starzy, to prawdziw i îliens, wyspiarze. Ostat ecz‐ nie dla nich to my jesteśmy nowi i zaw sze będziem y. Nieproszen i goście. Mindy stoi na placyku, skonstern ow an a. Nie może jakoś go rozpoz nać i nie daje jej to spo‐ koju. Wzyw ają nas jedn ak spraw unki. Mamy starego ren ault 405, należ ącego do Gwen ed, praw‐ dziw y luksus. Co za różn ica w porówn an iu z naszym i pobyt am i sprzed lat, kiedy musieliśmy pedałow ać do Sauz on po najm niejszy kaw ałeczek chleba. Sauz on może i jest śliczn ym małym port ow ym miasteczkiem jak z obrazka i ma wspan iałą crêperie, naleśnikarn ię, na nabrzeż u, Les Embruns, ale jeśli chodzi o robien ie zakupów row erem, to moz oln a wypraw a: dwadzieścia pięć min ut w jedn ą stron ę i czterdzieści min ut w drugą. W drodze pow rotn ej trzeba pokon ać długi i strom y podjazd na wzgórze, prawdziw e piekło, jeśli dźwiga się plecak z zakupam i. Tak czy owak, nie licząc handlarki ryb, która jest nie tylko urocza i gadat liw a, ale równ ież nie poz wala nachaln ym starszym pan iom wpychać się do kolejki przed cudzoz iemców, nie bę‐ dziem y tęskn ić za sprzedawcam i z Sauz on. Cóż to za zrzędliw e typy: gderliw e bliźn iaczki z bo‐ ulang erie, piekarn i, zgorzkn iałe, bo po wojn ie wszyscy odw rócili się do nich jako od kolaboran‐ tek, czarn obrody rzeźn ik opow iadający o sam obójcach, których znał i których tragedie upam ięt‐ nia na swoich straszn ych obraz ach olejn ych ukaz ujących przypraw iające o zaw rót głow y klif y i poż erające turystów grot y, lodow at e pan ie z małego sklepiku spoż ywczego, które nie są na‐ wet takie złe, tylko po prostu widziały zbyt wielu skacow an ych biw akow iczów pogryz ion ych przez kom ary. Ach, ale z sam ochodem… Moż em y teraz wybrać się na targ do Le Palais, który, oddalon y o godzin ę jazdy row erem w każdą stron ę, plasow ał się przedt em poza naszym zasięgiem. Krąż ąc między stragan am i, wybieram y śwież e ryby, małż e, warzyw a, sałat y, lokaln e koz ie sery, a każdem u zakupow i to‐ warzyszy chwila prawdziw ej rozm ow y. W drodze pow rotn ej zajeżdżam y do sup ermarc hé na wzgórzu. No dobra, to superm arket, ale słuchajcie, we Francji to co inn ego. To jedyn e miejsce, gdzie możn a dostać najświeższe krew et‐ ki i solę, a takż e gryczan e naleśniki dom ow ej robot y. Moż em y tu równ ież kupić worki ziemn iaków i cebuli, tart y ser gruyè re, szynkę w plaster‐ kach, tubki sosu pom idorow ego i algierskie kiełbaski merg uez, pikantn y marokański sos harissa, rolki papierow ych ręczn ików i paczki papieru toa let ow ego, puszki piwa Kron enbourg 1664, cid re brut i kart on y mleka UHT, nie wspom in ając o dobrej tan iej kaw ie, czekoladzie i win ie, w tym Mus cad et za cztery dolce i Gros Plant za trzy. Mając sam ochód Gwen ed, po raz pierwszy moż e‐
my kupić to wszystko za jedn ym zam achem, zam iast rozkładać zakupy na dwa tygodnie. W związku z tym trochę nas pon osi. Przyjemn ość płyn ąca z tego, że po raz pierwszy od roku 1980 mamy dom Gwen ed dla siebie, staje się podwójn a, kiedy dostrzegam y jej warzywn ik: rzędy fasolki szparagow ej, cukin ii o ja‐ snoż ółt ych kwiatkach, zielon ych pnączy ugin ających się od pom idorów, piet ruszki, marchewki, fris ée, karbow an ej sałat y i papryki. Mamy błogosław ieństwo Gwen ed, by brać i rozdaw ać, co tyl‐ ko chcem y. No i wreszcie jest jej jard in, ogród. Na ocien ion ym drzew am i trawn iku znajduje się ham ak i dwa stare wiklin ow e fot ele, idea ln e, by spędzić w nich len iw e popołudnie z książką. Jesteśmy ustaw ien i. • Po przesadzon ej wypraw ie na zakupy do miasta nie będziem y pot rzebow ali kolejn ej przez parę tygodni. Moż em y oczyw iście śmignąć do Le Palais czy Sauz on po śwież e ryby, słynn ą bret ońską solon ą jagnięcin ę i bagietki, ale dla zwieńczen ia naszych zapasów mamy jeszcze przyjeżdżają‐ cy w każdy czwart ek sam ochód dostawczy, który przyz yw a wszystkich klakson em i otwiera bok, żeby ujawn ić mały sklepik na kółkach. To właśnie tut aj robią zakupy Suz ann e i Madam e Morgan e, które unikają miasta, jak tylko się da. Ta pierwsza w odróżn ien iu od drugiej nie cho‐ dzi naw et do kościoła. Ma swoją religię na miejscu, rosnącą i kwitn ącą dookoła. To dot yczy zreszt ą nie tylko jej. Nie ma większej chwały niż dzień spędzon y w Kerbordardoué. Jedn ak pewn ego dnia, gdy oszołom ien ie po podróż y całkiem z nas opada, Mindy znów przystaje na wioskow ym placu i rozgląda się wokół ze zmarszczon ym czołem. „Coś się zmien i‐ ło” – mówi. W tym właśnie mom encie warkot sam ochodu każe nam spojrzeć w naszą allée, jed‐ nopasmow ą drogę. Sam ochód wspin a się na pochyłość i toczy w naszą stron ę, kołysząc się na boki na wybojach. Odsuw am y się na bok, żeby mógł skręcić w lewo, do ostatn iego skupiska do‐ mów. Ale on wcale nie skręca i znów musim y się odsun ąć, przyw ierając plecam i do ścian y domu. Mijając nas, pasaż erki pat rzą prosto przed siebie nieruchom ym spojrzen iem typow ym dla Bret ończyków ze stałego lądu. Sam ochód mija nasz dom, kierując się w ślepy zaułek. Nagle zakręca za naszą półn ocn ą ścian ą i telepie się w stron ę zagrody Madam e Morgan e. Idziem y za nim. I pat rzym y, jak pasa‐ żerki – dwie drobn e starsze pan ie w stosown ych wełn ian ych żakiet ach – wysiadają i wchodzą front ow ym i drzwiam i do oślepiająco białej, now iut eńkiej, pref abrykow an ej, jak się zdaje, wersji klasyczn ej chat y Belle-Île. – O mój Boże! – wykrzykuje Mindy. – Willa dla turystów! Skąd ona się tu wzięła? Przypat rujem y jej się przez kilka min ut, kom ent ując na głos – wioskow a zasada, by nie za‐ glądać sąsiadom w okna, zostaje zaw ieszon a przez niedow ierzan ie. Drzwi front ow e otwierają się i ludzie, dwie pary, znów wychodzą i wsiadają do sam ochodu. Zapalają siln ik. Tuż przed nimi jest żwirow an y podjazd prow adzący do główn ej drogi, ale oni pow oli jadą tyłem przez podwó‐
rze, wykręcają i wyjeżdżają tak, jak wjechali. Cof am y się i stajem y w naszych drzwiach, gdy tamci nas mijają, zaledw ie kilka cent ym et rów od progu naszego domu, z tym sam ym niew zru‐ szon ym – a może triumf ującym? – spojrzen iem. – Dlaczego jeżdżą tędy? – Mindy ma kam ienn y wyraz twarzy. – Podjechali znaczn ie za bli‐ sko domu. Mogli pot rącić Rory’ego. Pow inn i jechać główn ą drogą… Rozgląda się. Mruż y oczy. – Zaraz… gdzie się podziała główn a droga? Główn a droga, prow adząca do wyż ej położ on ej części wioski i na nasz placyk, dawn y teren młócki, jest szersza niż nasza allée i nie przeciska się między kam ienn ym i muram i. Czy też ra‐ czej była szersza, bo teraz jej nie ma. Na jej miejscu znajduje się gęsty wysoki żyw opłot, który przesłan ia nam widok i spraw ia, że sama myśl o drodze zakraw a na wym ysł cudzoz iemców. Podchodzim y bliż ej i robi nam się głupio. Jak możn a przez trzy dni nie zauważ yć brakującej drogi? No tak, nie było nas tu dwa lata. To wygląda na robot ę zaw odowca: starann ie usypan a ława ziemn a, dalej rząd wielkich gli‐ nian ych don ic z kwiat am i i pnączam i pom idorów, a pot em ścian a krzew ów. – Jak oni mogli na to poz wolić? – pyta Mindy, przepat rując w myśli imion a sąsiadów, pod‐ czas gdy ja robię to samo na głos: – Gwen ed? Franck i Ines? Suz ann e? Madam e Morgan e? Schodzim y naszą uliczką aż do drogi i zakręcam y nią za róg, podchodząc do dom ów, które kiedyś stały przy tej teraz-już-nie-drodze. Po drugiej stron ie bujn ych krzew ów stoi stół pikn iko‐ wy, własnej robot y ceglan y ruszt ogrodow y i biały stół z kut ego żelaz a, z krzesłam i do komple‐ tu. Wygląda to na współdziałan ie obu zestaw ów naszych now ych sąsiadów, bo drugi rząd krze‐ wów, jeszcze niew yrośnięt ych, wyz nacza podobn e podwórze domu naprzeciwko. Podzielili się drogą po połow ie. Tego wieczoru idziem y porozm aw iać z naszym i now ym i sąsiadam i. Pochodzą z paryskich przedm ieść. Ich przyjaz ne nastaw ien ie wydaje się szczere. Mindy rzuca parę aluz ji. Och, widzę, że mają państwo ładn e podwórko. Prawda, że ładn e? Musim y państwa kiedyś zaprosić. Po pow rocie do domu jesteśmy zgodn i co do tego, że nasi sąsiedzi odczyt ali nasze aluz je jako przym aw ian ie się o apéritif, a nie groż en ie procesem sądow ym. Wyglądali na sympat ycz‐ nych i prostoduszn ych; a naw et jeśli nie, ich obłuda jest tak udan a, że nic z nimi nie wskóram y. – Ich dzieci też są miłe – rzuca Mindy kwaśno. Wiem y, co nas czeka. Pow tórka historii ze studn ią. • Jedn ym z niew ielu uroków naszego domu, gdy go kupow aliśmy, był fakt, że należ ała do niego studn ia. A właściw ie pow in ien em wyjaśnić, że kiedyś należ ała do niego studn ia; budow an y bez zapraw y murarskiej kam ienn y ul, ulokow an y po drugiej stron ie piaszczystej drogi. Tak się jed‐ nak stało, że ją straciliśmy.
Jak? Pewn ie przez niedbałość. Używ an ie i posiadan ie wspóln ej przestrzen i w wiosce to deli‐ katn a spraw a. Mały lasek, ciurkające źródełko, miejsce do parkow an ia, sypiąca się ścian a – to wszystko może stać się źródłem siln ej obsesji dot yczącej fakt u, kto tak naprawdę jest właścicie‐ lem i co może z tym zrobić. Alexis de Tocque ville pisze w Dawnym ustroju i rewoluc ji, że naw et wobec otwart ej przestrzen i może istn ieć praw o własności sięgające dwieście albo i więcej lat wstecz. („Zabieraj stąd swój cień!”). W Kerbordardoué z pewn ością tak było. Oprzyjcie row er o niew łaściw ą oborę na więcej niż parę godzin, a moż ecie o tym usłyszeć, nie od właściciela, ale od waszego sąsiada, który usłyszał o tym od kogoś inn ego. Naraz iliście się na złą notę ze stron y mieszkańców wioski. Uważ ajcie, bo wasze dzieci mogą ją odziedziczyć. W przypadku naszej studn i gdzieś w toku kupn a nastąpiło zerwan ie połączen ia pom iędzy ustn ym orzeczen iem not ariusza a oficjaln ym plan em czy też cad as tre, kat astrem, wciągnięt ym do akt w Mairie de Sauz on, merostwie, a my naw et o tym nie wiedzieliśmy. Dow iedzieliśmy się dopiero po lat ach, kiedy ktoś opow iadał, że podczas suszy jeden z sąsiadów nie poz wolił dru‐ giem u podłączyć węża ogrodow ego do studn i, bo należ ała do niego. Byliśmy zbulw ersow an i nież yczliw ością sąsiada. Ale pot em to do nas dot arło: – Do niego? Och, naprawdę? – odparliśmy. – To dziwn e. Bo tak właściw ie to nasza studn ia. Mieszkan iec wioski, z którym rozm aw ialiśmy, popat rzył na nas. – Wiecie, że jest wasza? – Ależ oczyw iście. Dlaczego mielibyśmy nie wiedzieć? – Och, roz um iem. Po prostu myśleliśmy… Ale skąd się dow iedzieliście? – Dlaczego mielibyśmy nie wiedzieć? – Roz um iem. Ale od jak dawn a wiecie? – Od zaw sze. Odkąd tu przyjechaliśmy. – Och. Ale skoro zaw sze wiedzieliście, dlaczego nic nie mów iliście? – Dlaczego mielibyśmy coś mów ić? Wiem y, że to nasza studn ia. To nam wystarcza. I tak dalej. Co jakiś czas tamt ego lata spoglądaliśmy na dom sąsiada i myśleliśmy: „Przecież jesteśmy przyjaciółm i! Kiedy postan ow iłeś zabrać naszą studn ię? Czy zrobiłeś to dlat ego, że jesteśmy Amerykan am i? Myślałeś, że jesteśmy tępi? Zbyt mięczakow aci, żeby walczyć?”. Myśleliśmy o tym, żeby pójść do Mairie de Sauz on i upom nieć się o nasze praw o własności do studn i. Oraz zacząć rozsiew ać pogłoski o tym, że wiem y, iż studn ia należ y do nas i zam ie‐ rzam y rościć sobie do niej pełn e praw a. To wiąz ało się jedn ak z pewn ym ryz ykiem, z którego tylko po części zdaw aliśmy sobie spraw ę. Odw iedzin y w Mairie de Sauz on mogły wyw ołać dys‐ kusję o inn ych puszkach Pandory, których woleliśmy nie otwierać. Poza tym lubiliśmy naszego sąsiada, jego żonę i dzieci. Kłócen ie się o korzystan ie ze studn i wydaw ało nam się małostkow e, zwłaszcza że być może będziem y mieszkać obok siebie przez następn ych trzydzieści lat, a pot em jeszcze nasze dzieci drugie tyle. Wreszcie dot arła do nas wioskow a prawda. Ta studn ia nie była nam pot rzebn a. Po co udaw ać, że w ogóle nas obchodzi, do kogo ona należ y? Przecież nigdzie sobie nie pójdzie. Nadal mogliśmy pat rzeć na nią, ile tyl‐
ko chcieliśmy. W dniu, w którym postan ow iliśmy nie robić w tej spraw ie więcej hałasu, poczuli‐ śmy, jakby zdjęt o nam z ram ion wielki cięż ar. • Słychać łoskot i szyba w naszych drzwiach front ow ych drży, gdy jakiś sam ochód przyjeżdża zbyt blisko. Znow u ci wczasow icze, loc ataires. Z godzin y na godzin ę, z dnia na dzień Mindy jest coraz bardziej wściekła, i to nie tylko dla‐ tego, że zakłócon o spokój naszego azylu. Zbeszczeszczon y został duch wspóln ot y, i to z prem e‐ dyt acją: Franck, Ines i nasi nowi wyspiarscy sąsiedzi spikn ęli się w środku zimy, żeby ukraść drogę. A pot em Franck i Ines musieli wykorzystać ogród i brak drogi jako wabik, żeby jak naj‐ szybciej poz być się domu. Ale poza narzekającą, mamroczącą pod nosem Suz ann e nie moż em y znaleźć nikogo, kto by się przyz nał, co właściw ie zaszło. Każdego wieczoru Mindy groz i, że wybierze się do Mairie de Sauz on i zaż ąda okaz an ia wioskow ego cad as tre, ale każdego ranka instynkt sam oz acho‐ wawczy każe jej się z tym wstrzym ać – albo dzień jest tak rześki i piękn y, że Mindy nie może się zdobyć na to, by staw ać do walki z francuską biurokracją. Najlepiej zaczekać do ostatn iego tygodnia sierpn ia, kiedy przyjedzie Gwen ed. Wtedy wypracujem y najlepszą strat egię. Przygot ow ujem y sutą kolację na pow it an ie Gwen ed pierwszego wieczoru, coq uilles St. Jac qu‐ es i lang oustines, przegrzebki i langustynki, na zimn o z majon ez em, kot let y jagnięce z grilla z dodatkiem śwież ego rozm aryn u, a do tego ziemn iaki, marchewka i sałat a z jej ogrodu. Gwe‐ ned, ucieleśnien ie spokoju i opan ow an ia, lustruje efekt y naszych starań z najw yższą pow agą i skupien iem, wyraż ając mandaryńskie uznan ie dla każdego dan ia, chociaż, jak to ona, je bar‐ dzo niew iele. A jedn ak zdaliśmy egz am in, i to we własnej kuchn i Francuzki. A to nie byle co. Przez cały czas rozsadza nas chęć pow iedzen ia jej o drodze, ale gryz iem y się w jęz yk. W końcu Mindy nie wyt rzym uje. Stara się mów ić spokojn ie: – Zauważ yliśmy, że droga znikn ęła. – Tak, to duża zmian a. Obaw iam się, że nasza biedn a wioska traci swój charakt er. – Więc pow inn iśmy zgłosić to w Mairie de Sauz on. Z pewn ością nie możn a tak po prostu ukraść drogi? Gwen ed zgadza się ochoczo, że z naszego punkt u widzen ia tak to właśnie musi wyglądać, ale – dodaje – musim y zroz um ieć, że mieszkańcy Belle-Île postrzegają tę spraw ę inaczej. Mówi to zrez ygnow an ym ton em i z iście olimpijskim dystansem. Oczyw iście historia jest bardziej skomplikow an a, niż moglibyśmy przypuszczać. Zaczęło się od tego, że syn Madam e Morgan e nam ów ił ją, żeby poz woliła mu wybudow ać letn i dom na te‐ ren ie swojego gospodarstwa, mydląc jej oczy obietn icam i, że dzięki temu będzie mógł częściej przyw oz ić rodzin ę i jej wnuki w odw iedzin y. Gdy dom został postaw ion y, syn Madam e Morga‐ ne przez naczył go na wyn ajem dla turystów. Lokat orzy jeżdżący tam i z pow rot em przed no‐ sem Madam e Morgan e, mijali takż e dom jej córki o najróżn iejszych porach dnia i nocy, aż
w końcu córka zagrodziła żwirow an y podjazd. W związku z czym syn kaz ał lokat orom jeździć drogą naokoło, zakręcać na rogu tuż obok domu Francka i Ines, a z placu kierow ać się prosto ku nieużytkom za naszym dom em. Ślady ich opon wyz naczyły nową trasę. Jedn ak cały ten ruch przeszkadzał Franckow i i Ines. Mało tego – przeraż ał ich wręcz. Ich najm łodszy syn był małym szkrabem, mającym skłonn ość do ciągłego wychodzen ia z domu, a drzwi front ow e otwierały się bezpośredn io na drogę, tak jak nasze. Ledw ie Ines na chwilę spuściła go z oczu, mały już pędził do drzwi. Pewn ego dnia tuż za ich progiem rozjechan y został kociak, zmiażdżon y na płask. Jak twier‐ dzi Gwen ed, wtedy właśnie przyszedł im do głow y pom ysł, by zablokow ać drogę. Tak się akurat złoż yło, że sąsiedn i dom zmien ił lokat orów, bardzo szczęśliw ie, bo nowi mieszkańcy też mieli dzieci i byli pełn i zroz um ien ia. (A takż e wyrachow an ia, bo jak wie każdy, kto zna Manon ze źró‐ deł, umysł francuskiego wieśniaka ciągle wyn ajduje nowe sposoby na pow iększen ie posiadan ych włości). Gwen ed wzrusza ram ion am i, pewn ego dnia przyjechała koparka, a za nią cięż arówka ze szkółki roślin. I odt ąd wszystkie zaint eresow an e stron y mogły – najdosłown iej – spać spo‐ kojn iej. „Z wyjątkiem nas i Suz ann e! Bo teraz cały ruch przet acza się pod naszym i drzwiam i!”. W rozdrażn ien iu i złości Mindy podn iosła głos na dawn ą nauczycielkę. Gwen ed milczy długą chwilę. Następn ie wyjaśnia, że akt sprzedaż y został podpisan y i wpro‐ wadzon y do ewidencji. Znam y wszystkie zaa ngaż ow an e stron y poza kupującym i, a to tacy uroczy ludzie, nieprawdaż? Jej ton jest jasny, podobn ie jak tok jej roz um ow an ia: może my nie jesteśmy aż tacy uroczy, jak kiedyś sądziła. Może takie są właśnie skutki nieukończen ia domu przed tyle lat. Przez te wszystkie lata wioska traciła na naszym niedbalstwie, ale nas to w ogó‐ le nie obchodziło. Gwen ed wzrusza ram ion am i. Zreszt ą kiedy przyszła pora na zmian ę drogi, zostało to zaa k‐ cept ow an e bez przeszkód, bo przy waszej uliczce nikt nie mieszkał. Więc nat uraln e, że tam należ ało skierow ać cały ruch. – Ale my nie mamy ogrodu ani żadn ego teren u oddzielającego nas od drogi – mówi Mindy, bliska płaczu. – Będzie kurz, hałas. No i Rory. On też może zostać rozjechan y, zdajesz sobie spraw ę? – Tak – odpow iada Gwen ed. – Obaw iam się, że ucierpicie na tym, zwłaszcza lat em. Być może rozw aż ycie sprzedaż domu. Albo, jeśli go jedn ak ukończycie, postan ow icie przyjeżdżać je‐ dyn ie zimą. Mindy jest wstrząśnięt a. – Po prostu nie mogę uwierzyć, że wszyscy przyglądali się z założ on ym i rękam i i poz wolili, żeby to się stało. Gwen ed kiwa głow ą. – Byn ajm niej nie pochwalam sposobu, w jaki to przeprow adzon o. Ale nic już się nie poradzi. – A co z Suz ann e? – pyta Mindy. – Jest stara. Ktoś może ją pot rącić. Ona też ma kociaki. Czy nikt nie pom yślał o tym, co to oznacza dla niej?
Milczen ie Gwen ed jest druz goczące. Czy to możliw e, że Suz ann e jest nikim naw et dla wrażliw ej Gwen ed, która przez całe lato wychwala jej kwiat y? Naprawdę? Mindy znajduje jakoś w sobie siłę na to, żeby zachow ać milczen ie, pow ściągnąć gniew. Zdarzają się chwile, kiedy siła i sztywn ość kult ury klasow ej ujawn ia się w całym swoim okru‐ cieństwie, niczym skaln e podłoż e pod piaszczystą ziem ią. Pot rzeba wielkiej burzy, żeby je od‐ słon ić. My wyw ołaliśmy właśnie naszą wielką burzę. Teraz, gdy nowe praw o własności zostało zarejestrow an e w Mairie de Sauz on, przeciwstaw ien ie się zmian om będzie znaczn ie trudn iej‐ sze. Jak wyjaśniła nam nasza bret ońska prawn iczka Sylvie, usag e ruraux, praw o użytkow an ia obszarów wiejskich, może z czasem ulec zmian ie, jeśli nie zostan ie zakwestion ow an e. Wiem y, na czym stoimy. Nie będziem y się wychylać. • Jedn ego z ostatn ich dni naszego pobyt u Mindy idzie do szopy Gwen ed i wychodzi, taszcząc ki‐ lof i łopat ę. „Chodź” – mówi, kierując się w stron ę placyku. Idę za nią, zan iepokojon y. Chyba jedn ak nie zam ierza wyrwać sąsiadom żyw opłot u i wyrówn ać ławy ziemn ej, co? Prawdopodob‐ nie traf ilibyśmy do więz ien ia. Ale ona zat rzym uje się przed naszym dom em. Zapat rzon a przed siebie, przesuw a się wzdłuż ścian y, ciągnąc za sobą kilof. Jego czubek rysuje lin ię w pylistej białej ziem i, mniej wię‐ cej w odległości met ra dwadzieścia od progu naszego domu i smętn ej, poplam ion ej, niegdyś bia‐ łej ścian y. – To będzie nasz ogród. – Uświadam iam sobie, że dokładn ie to sobie przem yślała, kiedy do‐ daje: – Nie wszystko naraz. Zaz naczym y nasze roszczen ia, sadząc coś tut aj. Zaw raca i wbija ostrze kilof a w miejscu oddalon ym o jakiś metr od progu domu. Tam, gdzie kończy się nasza otynkow an a ścian a, sam ochody skręcają, żeby dot rzeć do willi dla turystów. – To musi być coś trwałego, co będzie rosnąć pod naszą nieobecn ość. Coś kolczastego, co spraw i, że turyści będą omijać nasz dom szerokim łukiem, by nie podrapać swoich cenn ych wy‐ najęt ych woz ów. Naw et w szort ach khaki i wypłow iałej niebieskiej koszulce Mindy wygląda jak gen erał doko‐ nujący oględzin umocn ień obronn ych przed bit wą. Unosząc kilof wysoko nad głow ę, z całej siły uderza nim o ubit ą ziem ię. – Zasadzim y różę.
Rozdział piętnasty
Kto zabija różę? Tamt ej jesien i w Now ym Jorku nosiliśmy Belle-Île przy sobie niczym króliczą łapkę na szczę‐ ście. Nasz syn poruszał się zwinn ie i bił od niego blask dziecka, które przez kilka tygodni prze‐ byw ało na łon ie nat ury. My też byliśmy szczupli i gibcy, en bonne forme, w dobrej form ie. W cią‐ gu miesiąca od naszego pow rot u Mindy zaczęła chodzić na rozm ow y w spraw ie pracy, pierwsze od narodzin Rory’ego, i błyskaw iczn ie została zat rudn ion a. (Niew ątpliw ie dzięki przet ykan ym słońcem rudaw ym puklom). Teraz spędzała całe dnie, walcząc o ochron ę niez agospodarow an ych lasów, plaż i zlew isk – świetn a posada zarówn o dla kont a bankow ego, jak i dla duszy. Plan ow an e na kwiecień wydan ie Gorąc ej wody wciąż poz ostaw ało spraw ą przyszłości, ale ja i tak byłem pogrąż on y we mgle snów na jaw ie, mając jedn ocześnie dot kliw e przeczucie wiel‐ kich zmian, jakie nastąpią w moim życiu. A pot em nagle nadeszła ta chwila, była tuż za ro‐ giem. W połow ie marca dostałem sygnaln y egz emplarz mojej książki (mojej książki!) i przez kil‐ ka pierwszych dni woz iłem ją ze sobą w met rze, sądząc, że w ten sposób rozpropaguję dzieło, zan im jeszcze napiszą o nim w „New York Tim esie”. Ale pot em zacząłem się den erw ow ać, że na zdjęciu aut ora na czwart ej stron ie okładki ktoś mnie rozpoz na, zdum ieje go mój bezw styd i jeszcze napiszą o tym w „New York Tim esie”. Wreszcie nadszedł ten dzień. Podczas przerwy na lunch poszedłem do księgarn i Barn es & Noble na Grand Cent ral i zacząłem przeglądać półki z książkam i. Była tam! Jeden egz emplarz, ale zaw sze. Czułem się rozdart y pom iędzy chęcią kupien ia go a podejścia do lady i poproszen ia (ale wtedy musiałbym go kupić). W końcu wyjaśniłem mój dylem at sprze‐ dawcy, który zgodził się zam ów ić dwa kolejn e egz emplarze, żeby były na składzie. W tamt en piąt ek siedziałem przy biurku, kiedy zadzwon ił telef on. To była osoba, z którą utrzym yw ałem kont akt y służbow e. – Proszę iść – pow iedziała – i kupić „Washingt on Post”. Dział kult uraln y. Pierwsza stron a. •
Gorąc a woda traf iła do księgarń, ale już w lipcu sprzedawcy mów ili mi z przepraszającym uśmie‐ chem, że idzie, idzie… poszła. Rany, szybko. Ale ent uz jastyczn a recenz ja z „Washingt on Post” wisi na ścian ie w redakcji „Success”, gdzie redakt or naczeln y pow iesił ją, zerkając znacząco na swoich dwóch praw oskrzydłow ych faw ory‐ tów. To zabawn y świat ek, myślę, że jest ze mnie naprawdę dumn y. Kiedy znow u pyt am o możliw ość wyjazdu na Belle-Île, macha ręką i mówi: „A niech tam. Jedź. Wiesz, widzę sporo „Sukcesu” w twojej książce. – Niech to poz ostan ie naszą tajemn icą – odpow iadam. Przypieczęt ow ujem y to uściskiem dłon i. I mając jego zgodę, wracam do kopaln i przekuw ać na złot o walut ę Belle-Île: art ykuły do różn ych pism. Biję wszelkie rekordy wydajn ości. Czyli do‐ brze, prawda? Może i nie mam najbardziej prestiż ow ej posady na Manhatt an ie, ale przyn aj‐ mniej czerpię sat ysf akcję z pracy, z wyw iadów, z art ykułów wiodących, z redagow an ia tekstów, a do tego dochodzą jeszcze recenz je książ ek, szkice, opow iadan ia. W moich staran iach, by opła‐ cić Belle-Île, nie wystaw iając przy tym Rory’ego do wiat ru, osiągnąłem nowy poz iom. Pat rzcie i podziw iajcie. Ale tak naprawdę jestem nieszczęśliw y, chwilam i straszliw ie. Wydałem pow ieść i nie zmie‐ niło to w moim życiu zupełn ie nic. Tymczasem mam poczucie, że zapycham sobie mózg bzdu‐ ram i, po czym rozdaję je na praw o i lewo, w kaw ałkach liczących półt ora tysiąca słów, do prze‐ traw ion ej wstępn ie konsumpcji. Nie jestem w tym osam otn ion y ani też nie łudzę się, że czymś się różn ię od moich kolegów wypruw ających żyły w boksach obok. Dzienn ikarstwo to wym aga‐ jący fach, a jego doraźn ość gasi wszelkie pret ensje, by tworzyć dla przyszłych pokoleń. Zam iast nieśmiert eln ości mamy możliw ość barwn ego i ekst raw aganckiego bicia pian y. To jest radość pokoju redakcyjn ego. Ale nie da się jej zabrać ze sobą. Moja jedyn a próba zdobycia nieśmiert eln ości – no dobra, traf ien ia na tyln ą ścian ę Strand Book Store – wydaje się skaz an a na ten sam los. Za późn o, żebym porzucił marzen ia, nie po‐ zostaje mi więc nic inn ego, jak tylko liczyć na drugi akt. • Mniej więcej w tym czasie przychodzi list z Francji: Moi drod zy przyjac iele, pewna bard zo miła para z Paryża wynajęła w okres ie świątecznym tę nową willę za Was zym domem i za‐ koc hała się w wios ce. Chcielib y nap is ać do Was z pytaniem, czy bylib yś cie zainteres owani sprzed ażą Wa‐ szeg o domu. Mam nad zieję, że to nie sprawi Wam kłop otu, ale zac hęc iłam ich i pod ałam Wasz adres. To uroc zy lud zie i bylib y dob rymi sąs iad ami. Mają troje małych dziec i, ale są gotowi zac hować dom w obec‐ nym kształc ie. Mam wielką nad zieję, że rozważyc ie ich prop ozyc ję. Ważne, żeby w centrum wios ki toc zyło się życ ie, a Wasz dom jest teraz całkowic ie opuszc zony.
Z najleps zymi życ zeniami Gwened Czyli, droga muzo, mamy ot tak pow iedzieć: żegnaj, Belle-Île? Dziękujem y za piękn e wspo‐ mnien ia? Je ne reg rette rien, niczego nie żałuję, czy też może właśnie je reg rette bea uc oup, żałuję bardzo? Jeszcze nie doszliśmy do siebie, gdy przychodzi list od młodej pary z Paryż a. Ku naszej kon‐ stern acji Gwen ed ma rację i ci ludzie rzeczyw iście są mili. Wydają się w pełn i świadom i bólu, jaki musi nam spraw iać ich pyt an ie, i dobierają słow a starann ie, ze współczuciem (ta delikat‐ ność wyjaśni się w dalszej części listu, gdy wspom ną o tym, że są psychiat ram i). Oczyw iście jako paryż an ie nie mogą się pow strzym ać przed oznajm ien iem, że kochają Nowy Jork. Mindy odm aw ia napisan ia odpow iedzi. Musiała już pisać do Francji tyle listów po francusku, do Madam e Morgan e, Suz ann e i Gwen ed, do Mairie de Sauz on i do naszego agent a ubezpie‐ czen iow ego, do Den isa LeRev eur i jego ekipy. A każdy z nich wychodził naprzeciw rea liz acji domu, naszego marzen ia. Wiem, że na samą myśl o napisan iu tego serce jej się rozdziera. Biorę na siebie ulżen ie jej cierpien iu. Zdejm uję z półki słown ik Pet it Larousse i moz oln ie konstruuję takt own y w moim odczuciu list, wyjaśniając nasze głębokie przyw iąz an ie do domu i nadzieje, że kiedyś spędzim y noc pod jego dachem, a kończąc radosnym: „Kocham y Paryż!”. Późn iej, oczyw iście, zostan ę poinf orm ow an y, że naz wałem męża kobiet ą, a żonę mężczyz ną w najm niej wybredn ych słow ach. Podobn o wyraz iłem takż e przekon an ie, że Paryż kocha mnie bardziej niż ich. Bez względu na mój analf abet yzm odpow iedź nadal brzmi nie. Nie lekcew aż ym y jedn ak listu Gwen ed. Ona ma rację. Może to jej wersja terapii wstrząso‐ wej, ale zasługujem y na ten kubeł zimn ej wody. Rzeczyw iście zaw odzim y wioskę. Ale wygląda na to, że tkwim y w impasie. Moż em y albo jechać do Brigadoon, albo dokończyć dom, ale nie stać nas na jedn o i drugie. • Znów w podróż y. Francja jak ze snu. Sen po francusku. Sen = rêve. Pow tarzam y francuskie słówka i pow tarzam y nasz sen. Płyn iem y pow oli z nurt em… To niczym slajdy puszczan e od końca, pow tarzam y nasze kroki i ruchy z poprzedn ich lat. W wyw ołan ym niew yspan iem oszołom ien iu wychwalam y piękn o połączeń transa tlant yc‐ kich i tylu różn ych, a niez aw odn ych pociągów. Kołyszem y się wraz z prom em „Gue rveur”, gdy jego stępiały, nit ow an y stalą dziób papugoryby wgryz a się w pierwszą wielką falę ocea nu, a po‐ tem następn ą i jeszcze następn ą. Wraz z inn ym i pasaż eram i tłoczym y się przy balustradzie, kiedy naszym oczom ukaz uje się wyspa. Dorosła pow ściągliw ość słabn ie i wraz z inn ym i wiw a‐ tujem y, słysząc podwójn y sygnał prom ow ej syren y. W ciasnym basen ie port ow ym, za wąskim
falochron em nasz kapit an obraca stat ek, a dziobow e stery strum ien iow e i śruby wzburzają ki‐ piel żółt ego błot a. Drzwi ładown i z boku otwierają się ze szczękiem przy kam ienn ym trapie, który wznosi się spod wody port u ku nabrzeż u. Jesteśmy na miejscu. Moglibyśmy wręcz zaint on ow ać pieśń: Jes teś my, jes teś my, gdy tak maszerujem y ram ię w ra‐ mię z inn ym i pasaż eram i w stron ę ulicy, jak kom un ardzi z 1871 roku na barykady. Tymczasem prom wypluw a sam ochody, cięż arówki, row ery, a naw et srebrn y mot ocykl z przyczepą z boku. Na nabrzeż u stoi szpaler machających, uśmiechn ięt ych przyjaciół i krewn ych. Nie przyszli tu dla nas, ale to nic nie szkodzi. Bo my nie jesteśmy turystam i ani gośćm i, którzy pot rzebują przyjęcia pow it aln ego, my tu mieszkam y – czasam i. Mamy tu dom! Przepełn ia nas radość, mamy dziś poczucie, że świat jest nam przychyln y. Naw et taksówki wyglądają ładn ie – „Cała Francja!”, stwierdzam głupio na widok taksówkarzy (dwóch mężczyzn i jedn ej kobiet y), którzy palą papierosy oparci o maski woz ów. Ale my w tym roku wyn ajm uje‐ my cit roe na deux chev eux, w wygórow an ej cen ie mimo wgniecion ej karoserii. Więc ładujem y się do środka i popędzam y go, pyk-pyk, pod górę, wyjeżdżając z Le Palais, po czym krzyczym y: „Prrr!”, kiedy po drugiej stron ie wzgórza pędzi z turkot em jak kolejka górska, i znów pod górę, i znow u w dół, pokon ujem y kolejn e kręgi kręgosłupa główn ego płaskow yż u. Kręt e drogi w wio‐ sce zmuszają nas do pełz an ia w żółw im tempie, aż wreszcie, enfin, wjeżdżam y na nasz mały, posypan y białym pyłem placyk. Zaciągam y ham ulec ręczn y z szarpn ięciem. Drzwiczki wozu skrzypią w bolesnej skardze. Prostujem y plecy i rozglądam y się wokół. Ale nagle: – Róża umarła! • Biedn a różo, stoimy nad tobą, rozpłaszczon ą w niegdysiejszym błocie, które teraz, wypalon e przez słońce, tworzy twardą skorupę. Smutn a pow ygin an a łodyżka i parę maleńkich odgałę‐ zień, jesteś niew iele większa, niż kiedy cię zasadziliśmy. Wyglądasz jak skam ielin a albo mar‐ two urodzon e dziecko z neolit yczn ego kurhan u. – Nie miała szans – wzdycha Mindy. – Pewn ie letn icy nie zauważ yli jej w porę. Stoimy nad skam ien iałą różą. Rory kuca i dot yka błotn ych gran i utworzon ych przez opon y sam ochodu albo furgon etki, a następn ie zam arz n ięt ych zimą i wysuszon ych w słon eczn ym pie‐ cu wiosny i lata. Jest ich mnóstwo, podobn ie jak jodełkow ych śladów opon, przecin ających się, jakby wiele razy rozjeżdżały naszą różę. Bardzo wiele razy. – Ktoś zrobił to celow o – mówi Mindy. Też mi to przyszło do głow y. Kto zabija różę? • Jeszcze w czerwcu, kiedy napisaliśmy do Madam e Morgan e z pyt an iem o możliw ość zakwat e‐ row an ia, pow iadom iła nas z żalem, że jej syn przysłał znajom ego z trakt orem, żeby wyw iózł
cab ane. Bał się, że jej widok umniejszy przyjemn ość letn ików, gdy będą siedzieć na tan ich pla‐ stikow ych krzesłach przy ogrodow ym stole pod plaż ow ą parasolką i gapić się na rżysko. Co za człow iek postrzega czterdziestopięcioletn ią drewn ian ą chatkę, zmyśln ie wykon an ą, ciasną jak beczułka, ledw ie na tyle dużą, by pom ieścić trzy osoby, ukryt ą wśród drzew, jako zagroż en ie? Człow iek, który zna cenę wszystkiego, ale nie ma pojęcia o wart ości czegokolw iek. Być może, zastan aw iam y się, ten sam, którego znajom y z trakt orem zabija różę. Idziem y za tymi niechcian ym i śladam i opon w górę drogi, aż na róg naszego domu. Rory jest niczym śniady dwun ogi pies myśliwski, opow iada: „A pot em podjechali tut aj. To szerokie opon y. Jest tu pięć różn ych błotn ych kolein, czyli musieli się cof ać i znów podjeżdżać do przodu, żeby skręcić za róg. To była duża cięż arówka”. Myślim y, że to tylko chłopięca wyobraźn ia. Pow inn iśmy być mądrzejsi. Kiedy skręcam y za róg i pat rzym y, znów raż ąco łam iąc zasady, bo (znów) jesteśmy zbulw ersow an i, naszym uka‐ zuje się jeszcze bardziej przeraż ający widok: długi na trzydzieści met rów kam ienn y dom Mada‐ me Morgan e znikn ął. Po prostu znikn ął. Wyparow ały (od lew ej do praw ej): kam ienn e stajn ia i obora, stodoła z zew nętrzn ym i ka‐ mienn ym i schodam i prow adzącym i do stryszku na sian o na górze (rozw iąz an ie rzadkie obec‐ nie na Belle-Île) oraz główn y budyn ek z sypialn iam i i pokojem dzienn ym. Niektóre part ie domu sięgały połow y osiemn astego wieku, inne początku dziew iętn astego. Został jedyn ie sam kran iec, bret ońska kuchn ia typu „wszystko-w-jedn ym”, gdzie siadyw aliśmy tamt ej zimy 1980 roku, wciśnięci pom iędzy szaf ę na naczyn ia a szaf ę na stareńkich rodziców Madam e Mor‐ gan e. W miejscu domu widn ieje nierówn a dziura w ziem i, z której sterczą zwalon e belki stropu i fragm ent y boa zerii. Wygląda jak krat er po bombie. – Biedn a Madam e Morgan e – odz yw a się Mindy. – Naw et o tym nie wspom niała w swoim liście na tem at cab ane. Pat rzym y i pat rzym y. Nagle Mindy otrząsa się. – Chodźm y – mówi. – Nie pow inn iśmy tak się gapić. Co by było, gdyby Madam e Morgan e nas zobaczyła? • Wydobycie z niej tych inf orm acji zajm uje praw ie cały tydzień, ale w końcu Suz ann e opow iada nam, jak to znajom y syna Madam e Morgan e, ten od trakt ora, wrócił pewn ego dnia z koparką z chwyt akiem dwuszczękow ym. Pow iedział, że wykorzysta ten chwyt ak do podn oszen ia mat e‐ riałów budowlan ych, now ych płyt ek i bali, na wym agający napraw y dach. Madam e Morgan e była w kuchn i, parząc kawę wraz z Suz ann e i słuchając radia, gdy nagle poczuły pot ężn y wstrząs i drżen ie. Do izby wpadł tum an tynkow ego pyłu i kam ienn ych odłam‐ ków. Podkasawszy spódn ice, dwie stare przyjaciółki wybiegły na zew nątrz i ujrzały, że dom za‐ walił się aż do kuchenn ej ścian y.
„Wypadek” – skonstat ow ał operat or koparki. Po czym zaczął zagarn iać stare kam ien ie, nie‐ które pochodzące z neolit yczn ego kurhan u, zbudow an ego na polu przed pięciom a tysiącam i lat. Jego kumpel podjechał wyw rotką i zabrał je. Od czego są kumple? • Tego lata nie było dla nas miejsca takż e w gospodzie Gwen ed, ale właściw ie nie moż em y się skarż yć, bo zapełn iła swój dom i oborę adept am i kyudo, japońskiej sztuki strzelan ia z łuku, w większości Belgam i. Widzim y, jak wędrują przez labirynt y wierzbow ych żyw opłot ów i chodzą skrajem wym łócon ych pól, w parach i małych grupkach, z pochylon ym i głow am i, często ubran i w białe gi. Wygląda na to, że uważ ają Gwen ed za guru. (Ach, tak, gdzie my to już słyszeliśmy?). Trzym am y się z dala od jej posiadłości w głębi uliczki, nie z pow odu uraż on ej dumy, lecz ze względów bezpieczeństwa. Czasam i Rory i ja podchodzim y na paluszkach na tyle blisko, żeby usłyszeć skrzypien ie łuku, brzęczen ie cięciw y i świst strzały. Czerw on e błyski lat ają przez jard in Gwen ed w stron ę papierow ej tarczy, przypięt ej do starej furm anki opart ej o stóg sian a. Ale, podśmiew a się Rory, rzadko traf iają. Chybiają celu o cały kaw ał. My nie zbliż am y się do niej, a Gwen ed też zachow uje dystans. Jakby nie chciała, żeby kto‐ kolw iek czy cokolw iek przypom in ało jej o życiu, jakie wiodła przed przyw dzian iem białego stro‐ ju łuczn iczki shin-zen-bi (prawdy-dobra-piękn a). W porządku. Jeśli ma jej to pom óc w walce z ra‐ kiem. A wygląda na to, że naprawdę działa. Więc gdzie mieszkam y? W swoim domu, z rozpaczy. W całej wiosce nie ma nikogo, kto mógłby nam wyn ająć jakieś lokum. Mimo że spróchn iałe deski podłogow e z części kuchenn o-ja‐ daln ej zostały zerwan e i wyw iez ion e, kiedy robotn icy rem ont ow ali pięt ro, w sypialn i na tyłach domu nadal jest coś w rodzaju podłogi. Pod naszą nieobecn ość nowi sąsiedzi z ubiegłego roku wyrzucili kan apę, którą ktoś, być może Den is LeRev eur, wciągnął do środka. Den is ofiarow ał takż e dwa koślaw e krzesła i równ ie chwiejn y stół z jasnego drewn a, ocalo‐ ne z zam knięt ego boite de nuit, nocn ego klubu, który właśnie przeprojekt ow uje. Czeka też na nas stary mat erac do span ia przekaz an y przez Francka i Ines, którzy – jak się okaz ało – prze‐ nieśli się do miasta i mieszkają teraz nad małym sklepikiem, który kupili. Nie mamy kuchenki, zlew u ani lodówki: nadal będziem y got ow ać na paln ikach turystyczn ych Bleue t Campingaz i garnkam i nosić zimn ą wodę (ciepłej nie mamy) z łaz ienki na górze. Niez ła degradacja w porówn an iu ze znakom icie wyposaż on ą kuchn ią Gwen ed i jej wygod‐ nym i jak norki hobbit ów sypialn iam i. Mamy nat om iast szczęście w jedn ym: jest wspan iała po‐ goda – beau temps, o czym zapewn ia nas Suz ann e, gdy zagląda do nas któregoś dnia. Nędza naszego dom ostwa nie odstręcza jej jakoś. Ale też jej własna chat a to wielow arstwow y śmiet‐ nik, pełen papierów i drew na podpałkę oraz otwart ych puszek sardyn ek, ciemn y i zadym ion y, a do tego rojący się od rozbrykan ych kociaków. Zauważ am y stos puszek i brudn ych narzędzi w rogu, przykryt y starą gaz et ą. – L’homme – mówi Suz ann e.
– Jaki mężczyz na? – dopyt uje Mindy. Suz ann e wzrusza ram ion am i. Mężczyz na, który mieszkał tu przez jakiś czas, zan im Den is go przepędził. Prow adzim y życie zupełn ie jak z serialu Schod ami w górę, schod ami w dół, zabawn e tylko, że gram y role zarówn o państwa z góry, jak i służby z dołu. Życie na dole jest brudn e, niew ygodn e i poz baw ion e now oczesnych udogodn ień. Na górze, kiedy już wdrapiem y się tam po kilkum e‐ trow ej drabin ie, tym sam ym starociu, który w zeszłym roku odkryliśmy w chwastach, znajduje‐ my się w błyszczącym czarodziejskim domku na drzew ie. Mamy dwie sypialn ie z tymi wielkim i oknam i mansardow ym i, stropy z jasnego, lakierow an ego, pełn ego malown iczych sęków drew‐ na sosnow ego oraz łaz ienkę z głęboką wann ą i świet likiem w suf icie. Przez te wszystkie lata czyste białe ścian y nie zostały naw et naz naczon e pojedynczym odciskiem palca. Nie ma jedn akż e mowy o tym, byśmy mogli spać na górze. Wspin aczka po drabin ie przy‐ praw ia o zaw rot y głow y, a upadek z pierwszego pięt ra, gdzie nie ma żadn ej balustrady, byłby naprawdę groźn y. Na samą myśl, że Rory mógłby wstać w nocy i spaść z wysokości kilku me‐ trów, żołądek mi się przew raca. Będziem y spali na mat eracu na part erze, a dla Rory’ego wy‐ szykujem y jakiś barłóg obok nas. Myśl, że naśladujem y w ten sposób bezdomn ego homme, należ y trzym ać bardzo daleko od pow ierzchn i naszej świadom ości. • Mamy szczęście, moż em y przebyw ać na pow iet rzu przez cały dzień – który trwa osiemn aście godzin – jeśli chcem y. To najdłuższy okres beau temps, jaki ktokolw iek pam ięt a. Co wieczór kła‐ dziem y się spać z myślą, że to już kon iec piękn ej pogody; a każdego ranka budzim y się w nad‐ przyrodzon ej ciszy i jasności. Dla Rory’ego to znakom it a pogoda na jaszczurki, Mindy zaś inspi‐ ruje do rozpoczęcia kopan ia szerokiego na trzydzieści cent ym et rów rowu wzdłuż domu. Przej‐ muję kilof, kiedy plecy i dłon ie Mindy odm aw iają posłuszeństwa. – Co ty robisz, Don? – pyta Gwen ed, którą stukot kilof a o twardy grunt przyciągnął zza pa‐ raw an u z hort ensji. Ma na sobie białe gi, przew iąz an e ciasno w pasie czarn ym pasem; całkiem twarzow y strój. Zauważ yliśmy już, że kilkoro spośród młodych Belgów też wygląda uroczo, w stylu flam andzkiej szkoły malarskiej z połow y szesn astego wieku. – Przygot ow ujem y ziem ię – odpow iada Mindy, wyłan iając się z mroczn ego wnęt rza domu i stając w progu. Gwen ed czeka na dalsze wyjaśnien ia. – Na co? Plan ujecie coś? – Wojn ę poz ycyjn ą – żart uję. Moja uwaga nie została jedn ak przyjęt a najlepiej. – Mindy, to nie jest twoja ziem ia, żebyś mogła z nią robić, co ci się podoba – mówi Gwen ed łagodn ie. – To część drogi i placu. – Tak jak ta druga droga?
Gwen ed uśmiecha się błogo. Nagle zaczyn a wysyłać prom ien ie dobrot liw ości, zupełn ie jakby pstrykn ęła przełączn ikiem. – Roz um iem, że chcielibyście mieć ogród. Dlaczego nie wpadn iecie i nie skorzystacie z mo‐ jego? Mindy przyt akuje z kam ienn ą twarzą, ale ukradkow e spojrzen ie, jakie mi rzuca, jest diabo‐ liczn e. Zabawn e – kiedy ktoś się nam przeciwstaw ia, obraż a nas lub choćby z nas podkpiw a, wystarczy, że popat rzę na Mindy. Wym ien iam y spojrzen ia i nie trzeba nic więcej. – Wydaje mi się, że trochę traw y i kwiat ów popraw i wygląd tego miejsca – mówi Mindy. Gwen ed kręci głow ą. – Mamy już chwasty – zauważ am. – Po prostu zasadzim y trochę ładn iejszych chwastów. – Obaw iam się, że jeśli to zrobicie, ktoś z mieszkańców wioski złoż y don iesien ie w spraw ie waszej foss e. Rany, czy to groźba? Gwen ed zaw sze miała nam za złe, że wybraliśmy zwykłe szambo za‐ miast kupow ać ten słynn y nuklea rn y piec do odchodów jak owa legendarn a starsza pani z Le Palais. Mimo to nasza foss e jest całkow icie legaln a. Gdy ja staram się nie zapom in ać o dobrych man ierach, Mindy pyta: – Masz na myśli tę samą osobę, która zabiła naszą różę? Touché. Gwen ed wyraźn ie się cofa, zaskoczon a, że wiem y, iż to nie był wypadek. Wystarczy połą‐ czyć kropki, a staje się jasne, że ona jest jedn ą z tych osób, które w żaden sposób nie zarea go‐ wały. A teraz, gdy już wie, że my wiem y, nie może dłuż ej udaw ać niez orient ow an ej, kiedy na‐ stępn ym raz em ktoś postan ow i zam ordow ać naszą różę. Będzie musiała zadać sobie pyt an ie, czy nie stała się une collab o, kolaborantką. – Roz um iem – mówi. – Obaw iam się, że kiedy przyjedziecie w przyszłym roku, znów bę‐ dziecie rozczarow an i, ale roz um iem. • Przy takim długim okresie beau temps w tym roku ocea n też wydaje się inny. Przyz wyczailiśmy się do szeregów wzburzon ych, chaotyczn ych ścian pian y wodn ej wędrujących tam i z pow rot em po piasku. Pot ężn e szklan e wodn e tuby, które podczas naszego pierwszego zim ow ego pobyt u Mindy porówn ała do fal z Pupukei na Haw ajach, musiały być jedn oraz ow ym zjaw iskiem albo w ogóle złudzen iem. W każdym raz ie tak już zaczęliśmy myśleć, aż do teraz. Bo nagle łapiem y się na tym, że przeryw am y budow an ie zamków z piasku i rzucan ie frisbee, żeby z napięciem i w najw yższym skupien iu wpat ryw ać się w fale, takie prawdziw e. Odw racam y się do siebie i zaczyn am y pokrzykiw ać w podn iecen iu. Tak, to zdecydow an ie fale do surf ow an ia. Wspan iałe grzyw acze. Cowab ung a! Nie mamy desek, ale moż em y upraw iać bodysurf ing. Z początku wypływ am y na zmian ę, podczas gdy drugie z nas stoi na straż y. Na plaż y nie ma rat own ików, a nikt w pobliż u nie
spraw ia wraż en ia, jakby pot raf ił wykon ać więcej niż parę ruchów pływ ackich. Pom im o beau temps woda jest szokująco zimn a – od piętn astu do siedemn astu stopn i Celsjusza – ale kon iecz‐ ność nieustann ego machan ia rękam i i nogam i oraz skakan ia na główkę zapewn ia przyn aj‐ mniej trochę ciepła i rozrywki. Jest siln y przypływ, pełen wirujących prądów. Fale są szybkie, zmienn e, trudn e do przew idzen ia. Pot em, kiedy na plaż y dzielim y się wraż en iam i, trzęsąc się pod ręczn ikam i i bluz am i, zgodn ie stwierdzam y, że pot rzebujem y lepszych narzędzi. Płetw do pływ an ia, zdecydow an ie: używ am y ich przy duż ych falach na Haw ajach i w Kalif orn ii. A deski surf ingow e? Nie, nie, nie. Naprawdę. Mindy ma smętn ą minę. „Oczyw iście, kocha‐ nie, absolutn ie”. (Kłam ię). „Jasne, serio”. (Wyjaśnijm y to sobie: chcesz się woz ić z deską surf in‐ gow ą now ojorską taksówką na lotn isko JFK, następn ie lecieć z nią sam olot em, jechać paryską taksówką, trzem a pociągam i, taksówką do port u, pot em prom em i wreszcie ostatn ią taksówką? Wlekąc ze sobą pięciolatka? Zwariow ałaś?). „Oczyw iście, że nie, skarbie. Chcę, żebyś to ty się z nią woz ił”. (Czyt asz mi w myślach!). Parę dni późn iej Franck i Ines odw iedzają swoją starą wioskę i przyjeżdżają do nas na apéro. Kiedy wspom in am y, że pływ aliśmy na plaż y Donn ant, Franck bledn ie. „To szaleństwo! – krzy‐ czy. – Pot opicie się. Co roku giną tam jacyś turyści, zagarn ięci przez fale”. Jąka się, wyt rzeszcza oczy i kręci głow ą – stoimy osłupiali. Wreszcie Ines udaje się jakoś go uspokoić, a nam wyjaśnia po cichu, że Franck jest taki wzburzon y, bo jego bliski przyjaciel uton ął w dram at yczn ych oko‐ liczn ościach na oczach wołającej o pom oc rodzin y, kiedy fale zmiot ły go ze skał Donn ant. Najlepszy piekarz na Belle-Île, Momo, zbierał pouss e-pieds, wielki przysmak w region ie środ‐ kow ego Atlant yku w Europie. Amerykan ie z wybrzeż a nie zwracają najm niejszej uwagi na te kaczen ice, nie mów iąc już o zbieran iu ich i jedzen iu. Ale u wybrzeż y Port ugalii i Bret an ii, za‐ równ o miejscow i, jak i przyjezdn i rzucają się na nie man iacko, gdy tylko zostają odsłon ięt e przez odpływ. To stwarza bardzo ryz ykown ą syt ua cję, bo po duż ym odpływ ie fala wraca często szybko i gwałt own ie. Próbujem y wyjaśniać, że podczas surf ow an ia jesteśmy bezpieczn iejsi niż przeciętn i zbiera‐ cze kaczen ic, pon iew aż znam y fale i przede wszystkim nie wdrapujem y się na skały. Na próż‐ no. Franck wciąż kręci głow ą i mruczy coś pod nosem. Wydaje to nam się trochę dziwn e, biorąc pod uwagę, że sam prow adził wypoż yczaln ię desek windsurf ingow ych. Ale jego firm a działała na najspokojn iejszym, najłagodn iejszym wybrzeż u wyspy, od stron y stałego lądu, na Côte Do‐ uceur, szerokiej plaż y z drobn ym białym piaskiem. Tam nigdy nie było fal, z wyjątkiem rzad‐ kich sztorm ów. Jego klient ela była nieśmiała i miała szacun ek dla aut oryt et u Francka. A w tym wczesnym okresie windsurf ingu deski przypom in ały właściw ie małe płaskie żaglówki. Int eres szedł bardzo dobrze, chociaż po jakimś czasie Franck i Ines poczuli się tym zmęczen i i sprzedali wypoż yczaln ię. Pom ysł szalon ych Amerykan ów, żeby otworzyć na surf ing Côte Sauv age, zachodn ią gran icę Belle-Île, to ostatn ie, co chcieliby usłyszeć. Dla dobra spraw y zapewn iam y ich, że będziem y uważ ać. Ale pot em, po ich wyjściu, śmiejem y się. Co za mięczaki. Cała idea surf ingu polega na tym, żeby wypływ ać na wzburzon e morze, naw et trochę groźn e. Na Haw ajach i w Kalif orn ii
najlepsze fale często tworzą się po straszliw ych sztorm ach, wyt aczając się niczym lśniące, gład‐ kie rzeźby z ryczącej paszczy. Ale kiedy naz ajutrz wracam y na Donn ant, stwierdzam y, że udzielił nam się lęk Francka. Obiekt ywn ie rzecz biorąc, ta plaż a bywa przeraż ająca. Po pierwsze energia ocea nu, tygodniam i narastająca na rozciągłości dwóch i pół tysiąca mil, zostaje wtłoczon a przez strom e klif y do za‐ toczki w kształcie żarówki. Równ ocześnie pływ y ocea nu dochodzące do dwun astu met rów prze‐ taczają się tam i z pow rot em, turbodoładow ując wały wodn e. Podczas przypływ u przem ien iają zat oczkę w kipiący kocioł, a podczas odpływ u odsłan iają piasek aż do wejścia, tam, gdzie równ o‐ ległe do brzegu szaroz ielon e fale zat rzaskują drzwi. I wreszcie długa na pół mili podkow a pia‐ sku jest przedzielon a w środku przez duży grzbiet skaln y, który rozbija fale i pow oduje ich cof a‐ nie się z gigant yczn ym rozbryz giem, sięgającym siedm iu met rów. Obgadujem y to i dochodzim y do wniosku, że musim y ostudzić naszą surf ingow ą gorączkę aż do przyszłego roku, kiedy to przyw iez iem y płet wy, a dla Mindy kombin ez on piankow y.
Rozdział szesnasty
Ekipa marzeń Nowe życie na Belle-Île zaczęło nabierać kształt ów w naszych myślach. Wokół nadal był brud, kurz, pleśń, odsłon ięt e gwoździe i tłuste poczern iałe ścian y, ale jeśli zwróciliśmy twarze ku gó‐ rze, czekał na nas podn iebn y pałac. Musieliśmy jedyn ie się tam wspiąć niczym Jaś na łodygę fasoli. Czem u nie teraz, argum ent ow aliśmy, leż ąc na dole na podłodze, która nigdy nie była czysta, mimo że Mindy codzienn ie ją szorow ała. Po co czekać, skoro Rory jest siln y, zwinn y i nieustraszon y. Następn ego dnia zacząłem zbierać deski o przekroju pięć na dziesięć cent ym et rów i inne resztki mat eriałów budowlan ych z zaw alon ej stodoły. Nie jestem stolarzem, wierzyłem jedn ak w moc gwoździa, wielu gwoździ – wbit ych ze wszystkich stron i łączących rozpory oraz elem en‐ ty poprzeczn e – do zbudow an ia barierki wokół skraju pierwszego pięt ra w kształcie lit ery L. Kiedy skończyłem, przyjrzałem się swem u dziełu z dołu. Wyglądało jak zat or z drzew spław ia‐ nych jakąś rzeką na zachodzie Stan ów. Ale to nic. W końcu nie chodziło o piękn o, tylko o bez‐ pieczeństwo. A Rory musiałby użyć łomu, żeby przedostać się przez tę zaporę. Tego wieczoru wspięliśmy się po drabin ie całą rodzin ą: najpierw Rory, pot em ja, pochylon y, osłan iający go własnym ciałem, gdy wdrapyw aliśmy się równ ocześnie, kroczek po kroczku, chwyt za chwyt em, a Mindy zabezpieczała tyły z szeroko rozpostart ym i rękam i, got ow a rzucić się na rat un ek. Położ yliśmy się do łóżka przy oknach mansardow ych szeroko otwart ych, by wpuścić łagodn e nocn e pow iet rze, przyt uliliśmy się, pow iedzieliśmy sobie dobran oc i zgasiliśmy małą elekt rycz‐ ną lampkę. Tu, na górze, mogliśmy naprawdę rozkoszow ać się ciszą i spokojem, i byłaby to na‐ prawdę piękn a noc, gdyby którekolw iek z nas mogło zasnąć. Ale my leż eliśmy w ciemn ości, czekając, aż Rory wstan ie i zacznie łaz ić po pokoju. Kiedy wreszcie zapadłem w sen, obudziłem się w niem ym przeraż en iu, niepewn y, czy tylko mi się śniło, czy naprawdę słyszałem krzyk. Następn ej nocy zan ieśliśmy na górę linę. Przeciągając ją od słupka do słupka, stworzyliśmy sieć, która złapałaby Rory’ego o niew inn ym spojrzen iu: „Kto, ja?”, gdyby nas przechyt rzył
i w czasie naszego snu wypadł przez lichą barykadę. Tak, lichą. Oczam i duszy raz jeszcze przyj‐ rzałem się konstrukcji i uznałem, że poz ostaw ia wiele do życzen ia. Co pow inn iśmy zrobić, jeśli nie chcieliśmy posun ąć się do tego, żeby przyw iąz ać Rory’ego do klamki? Na raz ie położ yliśmy go spać pom iędzy nami a ścian ą, tak że gdyby próbow ał uciec, musiał‐ by przeczołgać się po nas obojgu. • Długa wędrówka przez wrzosow iska, na półn oc wzdłuż Côte Sauv age. Rory osiągnął niestru‐ dzon y wiek i sadzi przed siebie na krótkich nóżkach, a my idziem y za nim wąską ścieżką, mię‐ dzy niebieskoz ielon ym i sukulent am i, ciemn oz ielon ym i poduszeczkam i mchu o rubin ow ych kwiat uszkach i kłującym i łydki kolcolistam i (które kwitn ą na jasnoż ółt o, jakby chciały przycią‐ gnąć nas bliż ej). Schodząc na ocien ion ą część małych dolin ek, płyn iem y przez pole rozkołysa‐ nych paproci, miejscam i wyższych od nas, tam, gdzie poryt a koleinam i dróżka wrzyn a się na głębokość półt ora met ra w zbocze wzgórza. Sentier côtier, nadbrzeżn a ścieżka, wznosi się i opada. Morze lśni niczym srebro aż po hory‐ zont, przybierając met aliczn y niebieskoz ielon y odcień u naszych stóp – no, piętn aście, dwa‐ dzieścia met rów w dole. Klif y Côte Sauv age to nie żart y i znów zastan aw iam y się, co też nas opęt ało, że sprow adziliśmy Rory’ego w tak niebezpieczn e rejon y. Mindy asekuruje go jak może, bez obw iąz yw an ia mu szyi liną. Ale on pruje naprzód, siln y i zwinn y jak koz ica. Po paru godzin ach jesteśmy zmęczen i i spocen i. Na szczęście ścieżka opada na skraj białej skalistej plaż y z kuszącą grot ą i roc he perc ée, przedziuraw ion ą skałą. Trzeba je zbadać. Rozkłada‐ my pikn ik na wspóln ym ręczn iku i zdejm ujem y przepocon e bluz y, kładąc się na białych gładkich kam ien iach i wydając przy tym ciche okrzyki bólu i przyjemn ości. Po paru chwilach wstajem y i pędzim y ku tej rozległej lśniącej niebieskości. Beau temps, piękn a pogoda, uspokoiła morze. Ruszam y w głąb lądu ścieżką, która – jak sądzi‐ my – zaprow adzi nas do domu. Nie ma żadn ych drogow skaz ów. Wspin am y się pod górę zielon ą dolin ą pełn ą bujn ych paproci i bagienn ego sit ow ia, po czym docieram y do labirynt u ścież ek, część dla krów, część dla owiec. Jedn a z nich jest dla nas – ale która? Wrzosow iska ciągną się przez wiele mil. Wydaje nam się, że nad pobliskim wiat rochronn ym pasem cyprysów dostrze‐ gam y wierzchołek moulin blanc. Triangulacja umożliw ia nam opracow an ie trasy. Dochodzim y do drogi, ledw ie widoczn ej, ale wyjeżdżon ej kołam i sam ochodów. Jest tu kępa cyprysów, przechylon a na bok przez wiatr. Ich zielon e iglaste gałęz ie splat ają się ze sobą niczym włosy jakiejś bogin i. Gdy podchodzim y bliż ej, zauważ am y srebrn y błysk pod odgarn ięt ym i przez wiatr kon aram i: lśniący mot ocykl z klasyczn ą przyczepą z 1940 roku. Przy‐ czepa nakryt a elegancką płacht ą od deszczu w kolorze khaki wygląda na specjaln ie zaprojekt o‐ wan ą, jak coś, co wyszykow ałby sobie L.L.Bean, gdyby przyłączył się do Hell’s Angels. Kolejn a
impregnow an a płacht a przykryw a składan y stolik. Z boku niczym psychodeliczn y grzyb wyra‐ sta okrągły niebieski nam iot. – Biw akow icze – cykam y z deza probat ą. Cykam y, pon iew aż biw akow an ie na dziko jest nie‐ legaln e, ale kogo chcem y oszukać? My też znam y takie życie na dziko. Ale mamy poczucie, że to nasze dzikie życie jest inne, bo jesteśmy u siebie, na naszej własnej wyspie. Teren jest zadban y, ładn ie rozplan ow an y, nigdzie nie widać żadn ych śmieci: utrzym an y w idea ln ym porządku, jak swego czasu z upodoban iem maw iał mój ojciec-skaut o czystym polu biw akow ym. Mimo to roln icy mają dość biw akow iczów urzędujących na ich polach, sam oz wań‐ czy strażn icy przyrody wyspy też są czujn i. Obserw at orzy ptaków widzą wszystko. Parę nocy może się wam jeszcze jakoś upiec, ale… – Chcesz się założ yć, ile czasu min ie, zan im ktoś ich stąd przepędzi? – Chociaż może jedn ak nie. – To jest czyjś dom. A w każdym raz ie kiedyś będzie. Wygląda na to, że mamy konkurencję w życiu na dziko u siebie. I najw yraźn iej oni wychodzą na prow a‐ dzen ie. • W rześki poran ek jedziem y do Le Palais zrobić zakupy na targu. Obładow an i torbam i zat rzym ujem y się przy atelier Den isa LeRev eur na Place du Gen eral Bigarre. Teraz, gdy nasze rachunki zostały uregulow an e, Den is nie stara się już unikać naszych wiz yt. Ma czas, żeby porozm aw iać, sięgnąć za siebie do odpow iedn iej przegródki i wyciągnąć nasze zrolow an e plan y. Rozpościeram y je na stole kreślarskim. I wzdycham y. Nigdy nie posuw am y się dalej niż to wzdychan ie. Dzisiaj jedn ak po przestudiow an iu ele‐ ganckiej lin ii schodów i skomplikow an ych pajęczych nici wyz naczających part er, z wyimagin o‐ wan ą szaf ą pod jedn ą ścian ą i komplet em przez roczystych mebli czekających na idea ln ą wid‐ mow ą rodzin ę, Mindy odchrząkuje. – Czekaliśmy już dość długo – mówi. – Czy możn a by ukończyć wszystkie prace przed przy‐ szłym lat em? Pow strzym uję głośne: prrr! i ogran iczam się do wyjąkan ia: – Yyyy… Mindy… no… to znaczy… – Pauz a. – Czy nie pow inn iśmy jeszcze tego przem yśleć? – Już to przem yślałam – odpow iada Mindy. – Widziałam tamt o oboz ow isko mot ocyklistów. Nie chcę tak skończyć. Jeśli będziem y czekać, aż uzbieram y pien iądze… nigdy tego nie zrobim y. Mindy naprawdę wydaje się przeraż on a tą myślą. Wyobraż am sobie tę jej wiz ję nas, skulo‐ nych wokół kopcącego ognia płon ącego na part erze naszego domu. Jak po jakiejś apokalipsie. Dobrze, że Den is ma podobn e relacje z angielskim jak ja z francuskim. Nie wie, że właśnie spieram y się o całą naszą fin ansow ą przyszłość. Cały czas po prostu przyt akuje, ale w taki po‐ wściągliw y sposób, nie przesadzając z tym udaw an iem, że roz um ie, co mów im y. Właściw ie wy‐ gląda pow ażn ie, bardzo pow ażn ie, très, très sérieux. Sprytn e; mógłbym się od niego uczyć, za‐ miast zaw sze obracać wszystko w żart. Ale Amerykan ie nie mają takiej sam ej nat uraln ej po‐
wagi, jak Francuz i, Bret ończycy, mieszkańcy Belle-Île. My musim y włoż yć w to trochę wysiłku, a ja jestem tu na wakacjach. Mindy wyjaśnia teraz spraw ę po francusku. Pow oli dochodzę do siebie. W końcu pow inn i‐ śmy byli zrobić ten rem ont pięć lat temu. Zdobędziem y pien iądze. Blas é, blas é, jak maw iali moi co bardziej zblaz ow an i czarn oskórzy koledzy w szkole średn iej. – Jest pew ien problem – mówi Den is. To naw et ja pot raf ię zroz um ieć. Czekam y. Den is bierze głęboki wdech i próbuje mów ić po angielsku. – Monsieur Borlagadec jest retraité. Na emeryt urze. – Na pewn o uda nam się znaleźć kogoś inn ego do położ en ia podłogi i zrobien ia schodów? – Te stare domy pot rzebują dobrego oka. Den is przechodzi z pow rot em na francuski. – W dawn ych czasach nie używ an o miarek ani poz iomn ic, po prostu rozciągan o kaw ałek sznurka wzdłuż ścian y. Now ocześni fachowcy używ ają… – Podn osi rękę i mierzy z niej, wydając odgłosy pikan ia. – …les outils électroniq ues, narzędzi elekt ron iczn ych. Kiw am głow ą. Roz um iem. Moje własne doświadczen ia budowlan e pom agają mi wypełn ić luki. Den is mówi, że dzisiejsi robotn icy budowlan i są tacy sami jak ci w Stan ach, pot raf ią nie‐ wiele więcej pon ad złoż en ie pref abrykow an ych elem ent ów. Do rem ont u domu z 1830 roku po‐ trzebujem y rzem ieśln ika z prawdziw ego zdarzen ia. – Nowe oko starego domu nie zrobi – oznajm ia Den is, znow u próbując wypow iedzieć się po angielsku. – No, a kto ma odpow iedn ie oko? – Monsieur Borlagadec. – Aha. – Retraité – włączam się pom ocn ie. – Oui. Tak. – Może pan z nim porozm aw iać? – Już to zrobiłem. – I? – Retraité. Den is wyciąga rękę w kierunku suf it u i przesuw a nią to w praw o, to w lewo, mruż ąc oczy. – Faisant. Boum! Baż ant. Bum! – Celuje do drzwi. – Lap in. Boum! Zając. Bum! Roz um iem y, że chociaż Den is uparcie zabiega o starych, steran ych życiem rzem ieśln ików z Belle-Île, w gruncie rzeczy w toku rem ont u jesteśmy skaz an i na frustrację i nikt nie może nam zapewn ić zadow alającego rez ult at u. Kiedy nowi robotn icy widzą stary dom, twierdzi De‐ nis, nie chce im się spędzać paru tygodni na przycin an iu i dopasow yw an iu każdego elem ent u do nieregularn ości dziew iętn astow ieczn ej kam ienn ej ścian y. Więc wzruszają ram ion am i i mó‐ wią wam: „Tak, mogę to zrobić”, a kiedy tylko znikn iecie im z oczu, przyw oż ą koparkę i burzą cały budyn ek.
– Un acc id ent, oui? Wypadek, tak? – mówi, a my słyszym y jego gniew z pow odu utrat y sta‐ rych dom ów, dawn ych umiejętn ości i, co gorsza, braku wstydu. – Oui – odpow iadam y. – Un acc id ent. I myślim y o Madam e Morgan e. • – Don! Chodź! Chodź szybko! – woła Mindy bez tchu, kurczow o ściskając fram ugę drzwi i wsu‐ wając głow ę do domu. Po czym cofa głow ę i znów wypada na zew nątrz. „Rory” – to moja pierwsza myśl, naz naczon a poczuciem winy. Zbytn io mu ufaliśmy. Po‐ szedł gdzieś i zrobił sobie krzywdę. Wpadł do studn i. Wybiegam za Mindy na placyk, gdzie ona czeka, z rękam i na biodrach, wpat rzon a w dół naszej allée. Moja pan ika nat ychm iast opada. Rory klęczy w białym pyle przy kam ienn ej ścian ie domu Gwen ed. Popycha zabawkow ą cięż arówkę z małą figurką Playm obil w kasku siedzącą za kierown icą. Uff! Podchodzę do Mindy. Dostrzegam w niej skwapliw e wyczekiw an ie, jest niczym jastrząb, który leci pod wiatr, unosi się w pow iet rzu i tylko czeka, żeby run ąć w dół i zaa takow ać. – Co? – pyt am. – Widziałam sam ochód jadący w dół vallon, dolinki. Myśliw i polujący na baż ant y. Sez on ło‐ wiecki jeszcze się nie zaczął. – Mieli strzelby? – pyt am. Mindy kręci głow ą. – Więc o co chodzi? Nie moż em y im zabron ić jeździć na zwiady. – Wydaje mi się, że widziałam pana Borlagadec. Mindy bierze głęboki oddech. – Pójdę z nim porozm aw iać. Zaczekaj tut aj – zerka na Rory’ego. – Nie, chodź ze mną. Zo‐ stawm y Rory’ego. Nic mu nie będzie. Pędzim y na dół piaszczystą allée i skręcam y w praw o w nieco szerszą drogę, opadającą w głąb vallon. Kiedy wyłan iam y się z cyprysow ego tun elu u wejścia na trójkątn e pastwisko, przystajem y na chwilę i zbieram y siły przy grupce cielaków, les petits vea ux, zgrom adzon ych wokół zardze‐ wiałego żeliwn ego poidła. „Musim y wyglądać nat uraln ie” – mów im y sobie. – Nie ma go tu. – Mindy odw raca się. – Musiał gdzieś skręcić. Mamy do wyboru grunt ow ą drogę albo parę wąskich śladów sam ochodow ych kół. Wybiera‐ my drogę. Szeroka 180-stopn iow a pan oram a ściern isk i stogów sian a nie ujawn ia nic, poza – jak na iron ię – stadkiem baż ant ów wydziobujących ziarn o z plew. – Czekaj. Słuchaj. – Mindy nadstaw ia uszu. Obraca się to w tę, to w tamt ą stron ę. Wysuw a szczękę do przodu. W odległości może pół mili pas drzew osłan ia parę małych białych domków na skraju wioski. – Słyszę głosy.
Pędzim y dalej drogą aż do błotn istego podjazdu, którym nigdy nie szliśmy, bo wydaw ało nam się, że prow adzi jedyn ie na czyjeś podwórko. Skręcam y za róg i zapuszczam y się na niez badan y obszar. Krzepki, wąsat y starszy mężczy‐ zna w kraciastej koszulow ej maryn arce rozm aw ia z młodszym pracown ikiem, obaj gaw ędzą swobodn ie, stojąc na nowo wylan ym bet on ow ym fundam encie. A więc wyrośnie tu nowy dom. Jestem rozczarow an y. Ale ja zaw sze jestem rozczarow an y now ym i budynkam i bez względu na to, gdzie się budują. – To on – mówi Mindy, pat rząc na starszego z mężczyzn. – Chodźm y. Żaden z mężczyzn nie zwraca na nas uwagi, dopóki nie podchodzim y na tyle blisko, że sta‐ je się jasne, iż ich zagadn iem y. – Bonjour, Monsieur Borlagadec – zaczyn a Mindy i zaraz przedstaw ia się, żeby odśwież yć mu pam ięć. – Jestem tą Amerykanką od nieukończon ego domu. Widać jedn ak, że wcale nie musi mu się przypom in ać. Monsieur Borlagadec wydaje się za‐ skoczon y naszym nagłym przybyciem, ale byn ajm niej nie uraż on y. Jego siln a wąsat a twarz tęż eje, gdy Mindy pyta, czy przyjechał sprawdzić, jak się mają baż ant y. – Jakie baż ant y? – pyta. Mindy uśmiecha się. – Te, do których, jak twierdzi Den is LeRev eur, zam ierza pan wkrótce strzelać, bien sûr, oczyw iście. Czarn e oczy błyszczą. Przychodzi mi na myśl, że on wie, co się szykuje, i nie zam ierza uła‐ twiać Mindy zadan ia. Ale ona zmien ia takt ykę i zaczyn a gorąco przepraszać za to, że nie dokończyliśmy rem on‐ tu. Ogran icza wyjaśnien ia do min im um: la catas trop he économiq ue mond iale, le bébé. Mais mainte‐ nant… Świat ow a kat astrof a gospodarcza, dziecko. Ale teraz… – Je suis retraité. Jestem na emeryt urze. – Monsieur Borlagadec nie owija w baw ełn ę. – Tak, słyszałam. Grat ulacje. To mu się podoba. Chociaż w jego poczuciu Mindy nie ma szans, jako nieodrodn y mieszka‐ niec Belle-Île docen ia fakt, że mimo to ona nie schodzi z ringu. – Nie chciałabym teraz przeszkadzać – ciągnie Mindy. – Nie przeszkadza pani – odpow iada pracown ik, który zaczyn a się dobrze baw ić. Być może Mindy jest pierwszą znan ą mu cudzoz iemką, która płynn ie mówi po francusku. Jej akcent ro‐ dem z Tours norm aln ie, u Francuzki, uchodziłby jako un peu snob, ale pon iew aż Mindy nie nale‐ ży do żadn ej rozróżn ialn ej klasy, u niej tak nie razi. Pracown ik podn osi but elkę wina i propo‐ nuje jej, żeby napiła się z gwint a. Mindy wie, że to nie uchodzi, ale śmieje się z tej prow okacji. Pracown ik zwraca się do pana Borlagadec. – Êtes-vous prêt, papa? Jesteś got ow y, tato? Ach, ojciec i syn. Gdy to do nas dociera, przeż yw am y przyjemn y wstrząs. Czujem y w pow ie‐ trzu nowe ciepło, gdy już wiem y, ale Mindy zachow uje spokój. Cofa się o krok i czeka na kolej‐
ny ruch tamt ych. Zam iast odejść, wchodzą na nowy fundam ent i leją trun ek na ziem ię we‐ wnątrz południow o-zachodn iego rogu. Przez krótką chwilę nikt nic nie mówi. – Bon – odz yw a się syn. Odw raca się do nas. – Pour la maison. Afin que pers onne n’ait plus jama‐ is soif. Dla domu. Żeby nikt nigdy nie był spragnion y. Znów propon uje nam but elkę, a ja nat ychm iast roz um iem ten gest – propon uje nam pierwszy łyk, więc nie ma żadn ych zarazków, prawdziw a uprzejm ość – i przyjm uję ją, zan im Mindy zdąż y odm ów ić. To port o. Nie, coś inn ego, słodkiego, mocn iejszego… Mruż ę oczy i czy‐ tam etykietkę: Pinea u des Charentes? Obaj pan ow ie Borlagadec przyglądają mi się, więc wypijam drugi łyk. Podoba im się to. Następn ie podsuw am but elkę Mindy, która widzi wyraz moich oczu, śmieje się i pociąga łyczek. Po chwili oddaje tamt ym but elkę, mów iąc: – Może chcieliby pan ow ie zajść do nas do domu na drinka? – I zan im pan Borlagadec zdąż y wypow iedzieć słow o: „nie”, dodaje: – Byłabym wdzięczn a za pańską opin ię dot yczącą tego, co trzeba zrobić, żeby ukończyć fundam ent y i schody. Może naw et mógłby nam pan kogoś pole‐ cić. Doskon ale wiem y, że Monsieur Borlagadec odm ów ił podan ia Den isow i choćby jedn ego na‐ zwiska. Pewn ie jest dumn y z tego, że był ostatn im z najlepszych i że nie ma już nikogo z jego umiejętn ościam i. Zapom in a jedn ak o smutn ych, pustych dom ach, które bez niego nigdy nie zo‐ stan ą ukończon e. Ale syn o tym wszystkim nie wie. Jest ciekaw y. Który to dom? Chez Jea nnie. Tante Jea nnie? Ciocia Jea nn ie? Syn odw raca się i rzuca ojcu zaskoczon e, zachwycon e spojrze‐ nie – spojrzen ie pełn e miłości i zdum ien ia. Tante Jea nnie! Tante Jea nnie! Monsieur Borlagadec wzdycha ciężko, a kiedy jego szerokie ram ion a opadają, ma już cał‐ kiem inny wyraz twarzy. Niez ależn ie od tego, że na chwilę zaw iesił czujn ość, mam wraż en ie, że wyczuw am prawdziw ą ciekaw ość dot yczącą Mindy. I rozbaw ion y, choć wciąż niechętn y, sza‐ cun ek. Pow oli wspin am y się naszą allée na placyk. Rory jest przed dom em, teraz dla odm ian y po‐ chylon y nad swoją plastikow ą koparką, popycha ją, przesuw a mały stosik ziem i przy drzwiach. Pan Borlagadec zat rzym uje się, żeby popat rzeć. Uśmiecha się, po raz pierwszy naprawdę się uśmiecha. Szturcha syna i pokaz uje mu Rory’ego. Jego spojrzen ie nie wym aga tłum aczen ia: jako chłopiec byłeś dokładn ie taki sam. Rory wybiera ten właśnie mom ent, żeby odw rócić głow ę i popat rzeć panu Borlagadec pro‐ sto w oczy. Minę ma bardzo pow ażn ą. To nie jest prośba, tylko coś bardziej rozkaz ującego. Pan Borlagadec roz um ie. Kuca i przygląda się zabawkow ej koparce. Nie dot yka jej. Następn ie spo‐ gląda na Rory’ego i przechyla głow ę pyt ająco. Rory kiwa swoją, tak, oczyw iście. Pan Borlagadec wyciąga rękę i czubkiem palca wskaz ującego popycha koparkę w stron ę kup‐ ki ziem i. Głow a Rory’ego kołysze się: tak, tak, tak. Jego ciałko napin a się, oczy otwierają coraz
szerzej. Śmiejąc się chrapliw ie, pan Borlagadec mierzw i małem u włosy i podn osi się. Un bonhomme. Wchodzim y do domu, Mindy i ja przepełn ien i trwogą. W środku jest straszn ie, ale oczyw i‐ ście dla budowlańców to norm aln y widok. Ojciec i syn chodzą pow oli wokół główn ej izby, dot y‐ kając i wskaz ując, bez wątpien ia wspom in ając, jak wyglądała, kiedy należ ała do Jea nn ie. Ja sie‐ działem tutaj, ty tutaj. Następn ie zwracają uwagę na wyrem ont ow an e przez Den isa LeRev eur pięt ro, zaczyn ając od stropu doln ej izby, który nie został całkow icie wym ien ion y, tylko zaw iera zarówn o nowe deski, jak i stare. Połow a belek dachu też jest orygin aln a, pochodzą z około 1830 roku i pewn ie były piłow an e ręczn ie na koźle ustaw ion ym na placyku. Mindy wyjaśnia, że to była nasza decyz ja, podjęt a raz em z Den isem. Tylko część drewn a była zmurszała. – Podjęliście ryz yko. – Pan Borlagadec macha ręką, wskaz ując nowe drewn o. – To wszystko mogło zmurszeć, bo zostaw iliście jedn ą złą deskę. Jedn ą deskę! C’est fou. To szaleństwo. – Den is był ostrożn y. Zaufaliśmy mu. Pan Borlagadec wydaje burkn ięcie, które łat wo możn a by odczyt ać po angielsku, ale po francusku ma dodatkow e podt eksty i zabarw ien ie. Być może Den is, ten szalon y, zwariow an y chłopak, słyn ie ze skłonn ości do ryz yka. Albo może jest skąpy i wmów ił nam, że zaoszczędzim y pien iądze, a tymczasem policzył nam za nowe drewn o, a wykorzystał jedyn ie połow ę. Najw i‐ doczn iej dom jest z góry skaz an y na zagładę, kiedy jakiś dureń miesza stare drewn o z now ym. Pan Borlagadec zwraca się do syna: – Dużo lepiej byłoby go zburzyć, oui? Mindy bezgłośnie wykrzykuje: „Nie!”, a on uśmiecha się zadow olon y ze swojego okrutn ego żart u. Ale Mindy nat ychm iast wykorzystuje okaz ję. – La maison de Mad ame Morg ane – zaczyn a, ale milkn ie pod jego spojrzen iem. To delikatn y tem at, nat uraln ie. Może to niew łaściw e, żeby étrang er, cudzoz iem iec rozm aw iał o takich spra‐ wach z îlien, mieszkańcem wyspy. Ta wym ian a zdań wyraźn ie zepsuła panu Borlagadec hum or. Okaz uje zniecierpliw ien ie. Spogląda pyt ająco na syna – idziem y? – ale ten kręci głow ą. Syn, czujem y to, jest po naszej stron ie, kibicuje nam. Ale decyz ja należ y do Papy. A Papa jest retraité. „Wszystko może jeszcze się udać” – myślę, gdy nagle pan Borlagadec chwyt a drabin ę. Marszczy czoło. Uderza szczebel na wysokości głow y i pat rzy, jak pył od term it ów pow oli sypie się i opada. Faible. Foutue. Słaba. Do niczego. Po czym wzrusza ram ion am i i wchodzi do połow y wysokości. Zat rzym uje się ze zmarszczon ym czołem. – Co to? Czy Den is to zrobił, to coś? – A, nie – mów ię, dodając z niejaką dumą: – To ja. Jak to się naz yw a, nie ścian a, bariera… Pan Borlagadec prycha. Wchodzi parę szczebli wyż ej, tak że ma głow ę na wysokości podłogi. Widzi mat erac, pościel i narzut ę. – Co to? Dlaczego to tam jest?
– My tam na górze – tłum aczę łam an ą francuszczyz ną. – My śpim y. Łóżko. – Nikt nie pow in ien tam być – odpow iada. – To niebezpieczn e. Pour la sec urité de l’enfant. Ze względu na bezpieczeństwo dziecka. Schodzi, uderza dłońm i o spodnie i pat rzy na mnie, nie na Mindy, po raz pierwszy poświę‐ cając mi całą uwagę, odkąd wyt ropiliśmy go przy fundam ent ach now ego domu. Przedt em cały czas zerkał na mnie tylko kąt em oka, byłem na margin esie jego pola widzen ia. Teraz żałuję, że w ogóle zaszczycił mnie uwagą. Pat rząc na siebie jego oczam i, kulę się na myśl o tym, na jakie niebezpieczeństwo naraz iłem moją rodzin ę. A on właśnie teraz wychodzi, pow oli i dumn ie. – No, wszystko szło dobrze – mówi Mindy. – Dopóki nie zobaczył twojej barrière. – Chcesz pow iedzieć, mojego derrière, tyłka? – żart uję bez przekon an ia. Mindy uśmiecha się, ale ja czuję się obn aż on y i mały. Rozt rząsam y, jakie jest prawdopodo‐ bieństwo. Nie tyle prawdopodobieństwo upadku Rory’ego, przyz naję ze smutkiem, ile tego, czy pan Borlagadec zdecyduje się na dokończen ie rem ont u. Niez byt duże, uznajem y. W końcu dochodzim y do wniosku, że nie moż em y ryz ykow ać. Przen osim y łóżka na dół, żeby spać na podłodze. • Naz ajutrz wcześnie rano rozlega się walen ie do drzwi, zdecydow an ie zbyt wcześnie jak dla cy‐ wiliz ow an ych ludzi. Dopiero got uję wodę na kawę. Rory jeszcze śpi. Mindy jest na górze, myje twarz i czesze włosy; wlaz ła po drabin ie, wyrzekając na tę niedogodn ość. Otwieram drzwi. Nie ma nikogo. Super, jakiś dowcipn iś. Ale na placyku stoi biała furgon et‐ ka z otwart ym i tyln ym i drzwiam i. Chwilę późn iej zza furgon etki wyłan ia się pan Borlagadec z przykładn icą w dłon i. Ma na sobie drelichow y kombin ez on i zniszczon y skórzan y pas na na‐ rzędzia, wypolerow an y do połysku przez dziesięciolecia używ an ia. Jego syn wystaw ia głow ę z tyłu furgon etki i macha. Godzin ę późn iej pierwsze pięt ro ma porządn ą tymczasow ą barierkę, a père et fils, ojciec i syn, pojechali, grzeczn ie odrzuciwszy pon aw ian ą kilkakrotn ie propoz ycję wypicia un petit café, małej kawy. Moje dzieło, stara barierka, leży w kom inku jako stert a drew na podpałkę. Wyglą‐ dają jak pat yczki od lodów. • Podczas ostatn ich dni naszego pobyt u grom adzi się cała ekipa: pan ow ie Borlagadec, père et fils, wciąż najlepsi specjaliści od bet on u (syn ma do wylan ia fundam ent y tuz in a letn ich dom ów dla paryż an, ale odkłada to na późn iej), hydraulicy (równ ież ojciec i syn z takim i sam ym i kucyka‐ mi), najlepszy elekt ryk (o niepokojąco zabandaż ow an ych palcach, ale – jak się okaz uje – wsku‐ tek odryw an ia pouss e-pieds od skał, a nie poraż en ia prądem).
Po kolejn ym naborze Den is LeRev eur kręci głow ą z milczącą sat ysf akcją. Najlepsi. Na ze‐ bran iu całej ekipy w naszym domu Mindy, zachęcon a przez Den isa, wyjaśnia, że nie chcem y zmien iać niczego, co może poz ostać takie, jak jest. Chcem y mieć bret oński dom, typow y dla Belle-Île, maison saine, zdrow y dom, który rozpoz nałaby sama Jea nn ie, gdyby tu wróciła. – Bez złot ych kurków? – pyta hydraulik. Wszyscy wybuchają śmiechem. Są niecierpliw i, przestępują z nogi na nogę, uśmiechają się, zgin ają i prostują zniszczon e palce, niczym kowboje got ow i dosiąść koni i wyruszyć raz jeszcze na spęd bydła. Kto wie, może to ostatn i stary dom, który będą mieli okaz ję odbudow ać w daw‐ nym stylu. • Przed naszym wyjazdem raz jeszcze w ruch idzie kilof. Zasadzon a zostaje kolejn a róża ze szkółki roślin. Gdybyśmy tylko zdołali zmusić sam ochody turystów, żeby oddaliły się nieco od naszych front ow ych drzwi, mielibyśmy miejsce na ogród wzdłuż ścian y. W row ie przekopan ej ziem i biegnącym wzdłuż domu sadzim y wąt łą saug e, szałw ię, o czer‐ won ym czubeczku, i odn óżkę jedn ej z hort ensji Gwen ed. Ani jedn a, ani druga nie wym aga właściw ie podlew an ia. Gwen ed uważ a, że ten zakąt ek jest zbyt zacien ion y dla hort ensji, ale pot em Suz ann e przychodzi zobaczyć, co robim y, i Mindy wciąga ją do rozm ow y. Suz ann e pry‐ cha. W Kerbordardoué hort ensje rosną, gdzie się tylko zechce. Pyt an ie tylko, jaki kolor chcecie. Zakopcie grejpf rut a wraz z sadzonką, jeśli chcecie niebieskie kwiat y, albo zostawcie ją, jaka jest, jeśli wolicie róż ow e. – Myślę, że trochę traw y wyglądałoby tut aj ładn ie – mówi Gwen ed, wskaz ując palcem. Pot akujem y w milczen iu. Instynkt mówi nam, żeby nie wspom in ać o tej zmian ie jej nasta‐ wien ia. Kwiat ek po kwiatku, belka po belce, wygram y tę walkę.
Rozdział siedemnasty
Rodzicielska pułapka W miarę jak rem ont zbliż ał się ku końcow i, robiliśmy plan y, snuliśmy int rygi i przez cały rok oszczędzaliśmy, żeby na cały miesiąc wyrwać się z Now ego Jorku. Tak, cały miesiąc urlopu: rzecz niebyw ała w Ameryce, ale zupełn ie norm aln a we Francji. Po lat ach przepychan ek z sze‐ fam i, ugłaskiw an ia redakt orów i blef ow an ia bez kart, przysięgliśmy sobie, że to będzie teraz albo nigdy. I mieliśmy po temu dobry pow ód. Ten pobyt miał być egz orcyz mem wobec naszego początkow ego szaleństwa związ an ego z kupn em domu, pon iew aż po raz pierwszy od ośmiu lat, kiedy to zaryz ykow aliśmy i podpisaliśmy cyrograf na reszt ę życia, zam ieszkam y pod jego dachem. Kon iec z nocow an iem w ciasnym pokoiku gościnn ym na poddaszu Gwen ed, kon iec z wy‐ najm ow an iem od Madam e Morgan e poz baw ion ej instalacji hydrauliczn ej chałupy dla robotn i‐ ków sez on ow ych wśród pól, kon iec z got ow an iem na paln ikach turystyczn ych Bleue t Campin‐ gaz, kon iec z kąpan iem Rory’ego w blaszan ej balii wśród gdaczących kur. No, tego ostatn iego akurat będzie nam brakow ać. Ale teraz podłoga na part erze naszego domu została położ on a, a schody do sypialn i na górze ukończon e. Osiem lat po uziem ien iu naszej fin ansow ej przyszło‐ ści mogliśmy wreszcie się wprow adzić. I wtedy zadzwon iła moja matka: – Tego lata przyjedziem y was odw iedzić – oznajm iła. – Naprawdę? Tut aj? W Now ym Jorku? Super. – Na waszej wyspie w Prow ansji. Osiem lat, a ona wciąż nie może zapam ięt ać, gdzie znajduje się nasz dom. Moja matka, która ma dokt orat z lit erat ury porówn awczej min us obron a jedn ej pracy. To nie przypadek. – W Bret an ii, mamo. Ale co was tam sprow adza? Jeden z tych waszych turn iejów golf o‐ wych? Rodzice inn ych ludzi podróż ują z bilet am i lotn iczym i w dłon i, ubierają się w zwykłe ubran ia wyciągnięt e z szaf, sami taszczą bagaż e albo dają napiw ek tragarzow i. Moi jeżdżą na oficjaln ie
zorgan iz ow an e wycieczki w dwadzieścia albo i trzydzieści osób, wszyscy odzian i w wiat rówki z jaskraw oczerw on ym logo klubu i elastyczn e nylon ow e spodnie, noszący na ram ien iu klubow e czerw on e torby, ich gigant yczn e waliz y i pokrowce na kije golf ow e są podobn ie uróż ow an e i oblepion e naklejkam i, a całe to stadko pogan iają ogromn i byli futboliści w czerw on ych blez e‐ rach i ze słuchawkam i ochron iarzy w uszach. Moi rodzice to amerykańscy golf iści typu alfa. Naj‐ wspan ialsze Pokolen ie pow ołan e do Arm ii Arn iego i podbijające świat. – Nie – odparła mama. – Po prostu przyjedziem y do was w odw iedzin y. Naprawdę nie zdziw iłbym się, gdyby oznajm ili, że jadą grać w golf a do Ston ehenge, na An‐ tarkt ydę albo Gua dalcan al. Ale Belle-Île bez żadn ych klubów? Coś tu śmierdziało. Wyraz ili już przecież jasno swój stosun ek do tego miejsca. Kiedy zadzwon iłem z wiadom ością, że kupujem y dom – „Śliczn ą małą ruinę na wyspie w Zat oce Biskajskiej”, pow tarzałem w kółko, jakby przez to ciągłe pow tarzan ie mogło to za‐ brzmieć lepiej – moja matka spyt ała: „Gdzie?”, podczas gdy ojciec słuchał w kam ienn ej ciszy. Miałem nadzieję, że on akurat zroz um ie te emocje, bo przez całe moje dzieciństwo kupow ał działki o niet ypow ym kształcie, żeby je kiedyś w przyszłości odsprzedać, gdyby Disney pot rze‐ bow ał takiego akurat pasa ziem i (szerokiego na trzy stopy i długiego na pół mili) do wybudow a‐ nia kolejn ego Magiczn ego Królestwa. (Prawdę pow iedziawszy, ten int eres nie wypalił naw et wtedy, kiedy pas fakt yczn ie został kupion y w związku z poszerzen iem aut ostrady). Sądziłem, że tata będzie zachwycon y. „Wykapan y ojciec! My Wallace’owie zaw sze kupujem y jakieś ru‐ iny!”. Liczyłem, rzecz jasna, na jego aprobat ę. Pewn ie mogłem wtajemn iczyć go wcześniej. Kiedy mu wreszcie pow iedziałem, nie pat ycz‐ kow ał się: – Wiem, po co to robisz. Bo teraz, kiedy będziesz na jakimś kokt ajlu w Gree nw ich Village i wyczerpią ci się tem at y do rozm ow y, zaw sze będziesz mógł opow iedzieć o swoim małym domku we Francji. Tu włączyła się mama: – Ależ, kochan ie, to ekscyt ujące. Pam ięt asz, jak wszyscy w count ry clubie się ożyw ili? Jimm y Wagg był pod wraż en iem. Wiesz, Donn y, Jimm y Wagg jest teraz Chevalier du Tas tevin. Nosi sza‐ ty w kolorze burgunda na coroczn ej uroczystej kolacji połączon ej z degustacją win. Mówi, że Prow ansja jest bardzo szykown a. Pan ie z mojego klubu brydżow ego nie mogą się już doczekać, kiedy będą mogły mi pom óc wybrać wystrój… Wzdrygnąłem się. Wzdrygnąłem się na wielu różn ych poz iom ach, ale żeby wspom nieć tylko o pierwszym z nich, gust mojej mamy i mój są diam et raln ie różn e: pow łóczyste szat y i kordo‐ nek kont ra dżinsy i T-shirt y, republikanka z count ry clubu kont ra ult rapostępow iec, przyjęcia z kolacją i tańcam i przy dźwiękach Tie a Yellow Ribb on kont ra giban ie się w rytm Psyc ho Killer, Qu’est-ce que c’est? Talking Hea ds. – Mamo. Nie będziesz wybierać żadn ego, hm, wystroju. W ogóle. – Nie żebyśmy mieli jaki‐ kolw iek, ale zaw sze. Puściła moje słow a mimo uszu.
– Gdzie to jest dokładn ie w tej Prow ansji? Wszyscy mnie pyt ają. To ostatn ie zdan ie stan ow iło klucz do zmian y ich nastaw ien ia, od drwin do nagłego oszoło‐ mien ia. Przypom niałem sobie, jak na Gwiazdkę dostaliśmy cały stos egz emplarzy Roku w Pro‐ wans ji, wspom nień Pet era Mayle’a na tem at jedzen ia, wina i bezt roskiego życia za gran icą, po‐ zbaw ion ego poczucia winy i ogran iczeń budżet ow ych. Tyt uł ten przez cały rok utrzym yw ał się na listach bestsellerów, dając począt ek modzie na jasne pastelow e tapet y i zasłon y jak z obra‐ zów Mat isse’a oraz malow an e niby to własnoręczn ie szaf y i stoły. My, którzy męczyliśmy się w Now ym Jorku w ciemn ym mieszkanku z jedn ą sypialn ią, smętn i właściciele nien adającej się do zam ieszkan ia ruiny w nieszykown ej Bret an ii, czuliśmy się nieco zgnębien i już po otrzym a‐ niu jedn ego egz emplarza. Ale kiedy otwieraliśmy kolejn y i jeszcze kolejn y, rana tylko się za‐ ogniała. Teraz zroz um iałem: odkąd Rok w Prowans ji odn iósł taki sukces, moja mama musiała opow ia‐ dać wszystkim naokoło, że „ona” też ma tam dom. Tyle że wypyt yw an a o szczegóły przez pod‐ ekscyt ow an e koleż anki z klubu brydżow ego i klubu książki ku swem u zaż en ow an iu nie pot raf i‐ ła wykrztusić ani słow a. Pocieszałem się, że ten wyjazd to coś w rodzaju zem sty w postaci farsy, ale to my byliśmy obiekt em żart ów. Kiedy wreszcie udało nam się uzgodn ić z rodzicam i term in y wyjazdów, na‐ sze cztery tygodnie na Belle-Île skurczyły się do dwóch. Bo musim y wyjechać po nich w Paryż u na lotn isko i odt ransport ow ać ich i ich bagaż e do hot elu. Bo pot em będą dwa dni zakupów. Bo następn ie będziem y zwiedzać zamki nad Loa rą. Bo dopiero wtedy pojedziem y wreszcie na wy‐ spę, a po dwóch tygodniach wrócim y do Paryż a na dalsze zakupy, po czym odprow adzim y ich z pow rot em na lotn isko. Mimo to zgodziłem się. Miałem poczucie, że to nieuchronn y przełom, zbliż en ie między po‐ kolen iam i. Mindy troszkę tragiz ow ała – to ona będzie musiała wszystko załat wiać i wszystko tłum aczyć – ale starała się być dzieln a. Moi rodzice z kolei okaz ali się pot worn i. Błagaliśmy ich, żeby przyjechali prosto na Belle-Île, bo Paryż w sierpn iu, jak pow szechn ie wiadom o, jest upaln y i spow it y smogiem, a wiele muz eów ma przerwę. W końcu dlat ego właśnie paryż an ie jeżdżą na Belle-Île. Ale nie, musi być Paryż – Paryż w sam ym środku niez nośnej fali upałów. Oczyw iście pot em cały czas narzekali. Tata odm ów ił jakichkolw iek prób mów ien ia po francusku, naw et w restauracjach. Zam iast tego wykorzystyw ał swój hiszpański, szlif ow an y na menu w El Torit o. Na śniadan ie codzienn ie zam aw iał huevos ranc heros, wiejskie jaja, za każdym raz em z tym sam ym rez ult at em: konster‐ nacja, zaż en ow an ie, agresywn a odm ow a zjedzen ia czegokolw iek inn ego, kłótn ia z mamą. Każdego keln era trakt ow ał jak wroga, odszczekując mu w uniw ersaln ym jęz yku opryskliw ego turysty. Jedyn ie wino mu smakow ało. Jeszcze jeden pow ód, by dziękow ać Bogu za dobre Bor‐ dea ux! Tata zaw sze był najm ilszym z ludzi, łagodn ym olbrzym em, kochającym, zaint eresow an ym, int eligentn ym i mądrym, wyroz um iałym dla swoich dzieci i dla ludzkich słabości w ogóle. Czy to tylko Francja tak na niego podziałała, czy coś jeszcze? Min usem Najw span ialszego Pokolen ia,
jak się przekon ałem, jest niechęć do mów ien ia o swoich uczuciach. Jedyn ym, co mogłem wydo‐ być z taty, były te nieszczęsne: „Huevos ranc heros”. Przyn ajm niej mama była radosną wycieczkow iczką – która kobiet a nie byłaby w Paryż u – dopóki nie dot arliśmy na Belle-Île i do Kerbordardoué. „Ale tu zupełn ie nie jest tak, jak w Roku w Prowans ji!” – jękn ęła, kiedy zajechaliśmy na miejsce. (Wiem: jak ona mogła?). Ale, żeby oddać jej spraw iedliw ość, uparła się, żeby spędzić cały dzień w Vann es, gdzie kupiła nam fant astyczn e kołdry we wzory prow ansalskich papug, narzut y, prześcieradła, poszewki i ręczn iki w but iku typu Pierre Deux. Nic nie mogło jej pow strzym ać. Działała jak w amoku. Ale to nie jej wzdrygnięcie i chęć nat ychm iastow ej ucieczki do hot elu, zam iast poczekać, aż złoż ę zam ów ion e poczt ą łóżka Trois Suisses, najbardziej nas zabolały. Jestem niez ręczn y w najlepszych okoliczn ościach, a jako śrubokręt miałem jedyn ie scyz oryk. Nie, najbardziej bola‐ ło nas to, że nie mogliśmy z Mindy święt ow ać fakt u, że wreszcie, po ośmiu lat ach, widzim y nasz dom ukończon y. Zam iast tego musieliśmy znosić ich rozczarow an e miny. Nasza mała bańka szczęśliw ości prysła – przez następn y tydzień woz iliśmy rodziców po wyspie (pięć min ut jazdy, przystan ek, wysiadam y, żeby pstrykn ąć zdjęcie, wsiadam y z pow ro‐ tem do sam ochodu, pięć min ut jazdy i tak dalej), posiłki jadaliśmy wyłączn ie w restauracjach (wszystkie były „okropn e”, plus codzienn a porann a scen a z huevos ranc heros), chodziliśmy po nieliczn ych sklepach (żadn ego Gucciego, żadn ego Louisa Vuitt on a – ciekaw e, czego mama się spodziew ała po À La Prov idence, kom isie, przed którym na chodn iku stał wycięt y ze sklejki francuski maryn arz?). Ich kryt yczn e uwagi waliły w nas niczym kwaśny deszcz: te croissant y są za twarde, te naleśniki zbyt gum iaste, Jimm y Wagg nie pochwaliłby tego tan iego Muscadet na Conf rérie des Chav aliers du Tastev in… Co my sobie myśleliśmy? Belle-Île była za mała, zbyt wiejska, pospolit a, nie było tu co robić, nie było muz eów, żadn ego szyku. – Prez ydent Mitt erand co roku przylat uje tu helikopt erem, żeby zjeść naleśnika – pow ie‐ działem pot uln ie. Spojrzen ie, jakim obrzuciła mnie matka w odpow iedzi, mów iło wyraźn ie, że to tylko dow odzi jej racji. Syt ua cja osiągnęła punkt kryt yczn y w Hôtel du Phare, gdzie obsługa jest tak woln a, że na‐ biera egz ystencjaln ego wym iaru i możn a to przet rwać tylko wtedy, jeśli zdobędzie się wysoko cen ion y stolik na tarasie. Nam się to udało – widok na śliczn y mały port w Sauz on był zupełn ie jak z poczt ówki – gdy nagle tata wdał się w podsum ow yw an ie naszej przygody głosem ocieka‐ jącym sarkaz mem. Mama siedziała schow an a za okularam i słon eczn ym i i nie próbow ała naw et odpierać czy łagodzić ani jedn ej z jego kąśliw ych uwag. Mindy zaczęła się trząść. Próbow ałem zmien ić tem at: Rory siedział obok, z chmurn ym czo‐ łem czyt ając książ eczkę. – Tato, tato… – pow iedziałem, a gdy wciąż nie przestaw ał, wypaliłem: – Mam wraż en ie, że nie jesteś tu sobą. – Jak śmiesz odz yw ać się do ojca w ten sposób! – warkn ęła mama. „O rany, znow u się zaczyn a” – pom yślałem. W tym mom encie jedn ak Rory podn iósł wzrok.
– Babciu – odez wał się cichym, spokojn ym głosikiem. – Ty i dziadek nie trakt ujecie mamy i taty zbyt miło. Zaplan ow ali ten wyjazd, wszędzie was wożą i mów ią za was po francusku, za‐ maw iają w restauracji takie dan ia, jak lotte i sola, które są dla was bardzo dobre i bardzo śwież e, pokaz ali wam Grott e de L’Apot hicairerie i Trou du Vaz en i miejsca, gdzie były stan ow iska nie‐ mieckich dział – mów iąc to, stłum ił dreszczyk emocji – a wy cały czas mów icie im tylko przykre rzeczy. W Hôtel du Phare obsługa jest pow oln a – ciągnął – ale moż em y jeść lang oustines i ostrygi i czyt ać nasze książki, a Huna może czyt ać swoją „Herald Tribun e”, po którą tata każdego ran‐ ka specjaln ie jeździ do Le Palais. Czy wiecie, że kiedy wracacie do hot elu, rodzice cały czas mó‐ wią o tym, co zrobić, żeby wam spraw ić przyjemn ość? Ale was to w ogóle nie obchodzi. Spojrzał na dziadka, którem u sam nadał przez wisko. – Huna, pow in ien eś zachow yw ać się lepiej. Oto korzyści postępow ej edukacji przedszkoln ej.
Rozdział osiemnasty
Sola solo Pogodn y i skupion y Rory od lat pięciu wzwyż był wym arzon ym dzieckiem piszących rodziców – przyn ajm niej przez kilka pierwszych godzin woln ego dnia, podczas weeke ndu czy wakacji. Ale w pewn ym mom encie, zaz wyczaj w porze lunchu, podn osił wzrok znad zabaw ek czy książ eczki i niecierpliw ie rozglądał się za jakimś tow arzystwem. Na Belle-Île zaraz pot em pojaw iała się rozczarow an a mina. Przez reszt ę dnia, bez względu na to, co robiliśmy poza tym, naszym główn ym celem było znalez ien ie kogoś, kto zapewn i mu zajęcie, bo od tego zależ ały nasze wa‐ kacje – i nasze kariery zaw odow e. A zapewn ien ie Rory’emu tow arzyszy zabaw stan ow iło nie lada wyz wan ie. To, co łat we w domu, staje się trudn e czy wręcz niem ożliw e na wyspie, gdzie mówi się w obcym jęz yku, a typow ym niestrzeż on ym placem zabaw jest sam otn a zat oczka albo ogromn a plaż a. Mimo to musieliśmy spróbow ać. To oczyw iste, że ważn e jest, by dziecko mogło się baw ić nie tylko z ro‐ dzicam i, którzy w przeciwn ym raz ie byliby zmuszen i bez końca wcielać się w rolę sępów czy odgryw ać kolejn e scenki z Mont y Pyt hon a z użyciem figurek Lego. Przez część pierwszych dwóch wakacji Rory miał Lea, syna naszych sobow tórów, Brun a i Va‐ lérie, ale po tym drugim roku przestali przyjeżdżać (chociaż nadal widyw aliśmy się z nimi w Pa‐ ryż u). Wtedy jedn ak, mam wraż en ie, było znaczn ie zimn iej niż teraz, na wyspie pan ow ały su‐ rowsze warunki, tak że umaw ian ie się na wspóln ą zabaw ę spraw iało dodatkow e problem y. Pam ięt am trzy czy cztery lata napaw ających nadzieją spot kań z inn ym i emigrant am i, główn ie Bryt yjczykam i, w inn ych na wpół ukończon ych dom ach w okoliczn ych wioskach. Miały stały schem at: filiż anki kakao dla dzieci i herbat a z ukradkow ym i pociągnięciam i whisky dla ro‐ dziców, sztywn a rozm ow a i ciężkie west chnien ia nad koszt em dokończen ia rem ont u „w przy‐ szłym roku”. Cała imprez a kończyła się brut aln ym atakiem na czyjegoś ulubion ego pluszaka albo figurkę z Gwiezdnych wojen. Pod wielom a względam i polow an ie na kolegów Rory’ego przypom in ało poszukiw an ia cze‐ goś, co on by zjadł. W Now ym Jorku Rory był niew ybredn y i flegm at yczn y. Na początku dosta‐
wał swój słoiczek Gerbera oraz „moko” (mleko) i nie było z nim żadn ego problem u. Ale podczas jego pierwszej wiz yt y we Francji, kiedy miał osiemn aście miesięcy, coraz bardziej dram at ycz‐ nym pyt an iem każdego dnia stało się: „Avez-vous, czy mają państwo jedzen ie dla dzieci?”. W pierwszych lat ach Madam e w Les Qua tre Saisons rea gow ała spłoszon ym gestem w kierunku czterech ścian zastaw ion ych grzybam i i szparagam i w puszkach, tête du veau i boudin noir (rodza‐ jem kleistej kaszanki), seram i i win am i. Bret ończycy na myśl o tym, że dzieci mogłyby wym agać odm ienn ej kuchn i, wyraż ają uprzejm e niedow ierzan ie. Pyt aliśmy o mus jabłkow y. (Sprawdźcie w Norm andii, trzy alejki i sto mil na półn oc). Przez parę lat posiłki wykańczały nas nerw ow o. Kiedy Rory skończył cztery i pół roku, pojaw ił się nowy kulin arn y „mus”: „Avez-vous masło orzechow e?” Dow iedzieliśmy się, że po francusku naz yw a się to beurre de cac ahuètes i nikt tego nie sprow adza. Próbow aliśmy więc rozgniat ać orzeszki ziemn e w zaimprow iz ow an ym moździerzu. Próbo‐ waliśmy zastąpić jego przysmak Nut ellą. (Jak on mógł odrzucić masło z orzeszków laskow ych z dodatkiem czekolady, tego nie mogę pojąć, ale tak właśnie zrobił). Tym, co nas ocaliło, nie był mus jabłkow y, tylko cydr. Pewn ego popołudnia, wyruszając na wycieczkę sam ochodow ą do jed‐ nej z dzikszych zat oczek Belle-Île, z przem ęczen ia zapom nieliśmy zapakow ać pojemn iczek z sokiem Rory’ego. Nasz syn siedział w fot eliku i marudził, aż Mindy wypat rzyła wiejski skle‐ pik, wyskoczyła z sam ochodu i wróciła ze znajom ą but elką z ciemn ego szkła. „Jest doux, beza l‐ koholow y” – pow iedziała. Rory przez reszt ę dnia był w wyśmien it ym hum orze, z ochot ą zapadł w popołudniow ą drzemkę i zjadł pikn ikow y lunch bez zwykłych wyrzekań. Przypisując tę nagłą przem ian ę naszego syna jakiejś mistyczn ej więz i z Bret an ią, leż eliśmy na piasku, już sobie wyobraż ając bardziej wakacyjn y rytm. Wreszcie będziem y mogli chociaż od czasu do czasu spędzić spokojn e popołudnie. Rory pom rukiw ał coś pogodn ie, co parę chwil gasząc pragnien ie łyczkiem „mususia”, jak naz yw ał swój nowy napój. Zupełn ie jak grzeczn y bret oński chłopczyk. Tamt ego wieczoru, kiedy wpadli do nas Franck i Ines, zauważ yli szklan eczkę z musującym cydrem, z której popijał Rory, i zapyt ali nas, czy to taki amerykański zwyczaj, żeby upijać dzie‐ ci. Cid re doux wcale nie oznaczało, że to „łagodn y”, czyli beza lkoholow y trun ek – znaczyło „słodki” w przeciw ieństwie do „wyt rawn y”. Aha. Te (nieoznakow an e) but elki, które daw aliśmy Rory’emu, zaw ierały od półt ora do czterech i pół procent alkoholu. Ojej. • Mimo to uważ am, że właśnie od tamt ego brzem ienn ego w skutki pierwszego łyka rozpoczęła się smakow a edukacja Rory’ego. Z jakiegoś pow odu, może dlat ego, że był trochę oszołom ion y, przestał narzekać na brak masła orzechow ego (ani na nasze żałosne alt ern at yw y). Prawdą jest takż e, że rok późn iej zabraliśmy go na kolację, która miała jeden cel: dostarczyć mu talerz ja‐ daln ych fryt ek. Może się wydaw ać, że nie było to trudn e zadan ie we Francji, ale Bret an ia jest
w końcu krainą placków i naleśników, a frytki z crêperie, naleśnikarn i, są trochę, no, naleśniko‐ wat e. Dot arliśmy do Hôtel du Phare i nastaw iliśmy się na zwykły trzygodzinn y marat on obiado‐ wy. Lepiej, żeby te frytki były naprawdę dobre. Den erw ow aliśmy się. Czy francuskie frytki spełn ią jego wym agan ia? Czy też wbije nam nóż w serce, oznajm iając: „Chcę do McDon alda”? W ostatn iej sekundzie doz nałem olśnien ia i zan im podałem frytkę Rory’emu, poczęstow a‐ łem nią nat rętn ą mewę, która stała niczym ptasi kierown ik sali przy odległym końcu naszego stolika. Rory był zachwycon y ptakiem i jedzen iem. Siedzieliśmy na tarasie i mieliśmy widok na maleńki port w Sauz on. Mewa przysun ęła się jeszcze bliż ej, drepcząc boczkiem po balustradzie, gdy Rory spróbow ał pierwszy kęs złocistobrą‐ zow ej ryby, która leż ała jak długa na jego talerzu. Mały rzucił mew ie nieufn e spojrzen ie; to była jego kolacja. – Jak to się naz yw a? – spyt ał, gryz ąc ze zmarszczon ym w najw yższym skupien iu czołem. – Sola – odpow iedzieliśmy i wstrzym aliśmy oddech, czekając na tyradę. – Jest super. Od tej pory – jego nóż i widelec piłow ały zaw zięcie – chcę tylko solę. Mnóstwo soli. Mindy i ja oparliśmy się na krzesłach i unieśliśmy kieliszki Muscadet. – Le przełom – west chnęła Mindy. Zapom in ając, że trzeba uważ ać, czego człow iek sobie życzy, kiwn ąłem głow ą. – Co będzie, jeśli on nam wyrośnie na małego smakosza? To by dopiero było coś! Nasze błogie otum an ien ie przerwał don ośny głos Rory’ego: – Tato, nie zjadaj całej swojej soli. Będę chciał więcej. – Ja nie zam ów iłem soli. Zam ów iłem lotte. – Co? Zwariow ałeś? Musisz zaw sze zam aw iać solę! West chnęliśmy. Czułem, że to się źle skończy. W następn ym roku Rory miał w szkole zajęcia z biologii morza, które nie tylko zaint ereso‐ wały go świat em ryb, ale takż e przekon ały, że jego obow iązkiem jako naczeln ego drapieżn ika jest skoszt ow an ie całego morskiego łańcucha pokarm ow ego. W ciągu pierwszych tygodni po po‐ wrocie na Belle-Île apet yt naszego syna na owoce morza został zaspokojon y dzięki wypraw om łodzią sąsiada po makrele, okon ie, vieilles (gran iki), aiguilles i lieu, jak równ ież wypadom podczas odpływ u po małż e i te syren ow at e pouss e-pieds, których białe dzioby, wystające z pom arszczo‐ nych czarn ych szyi, chron ią soczysty kaw ałek mięsa. To właśnie kaczen ice dały mi zroz um ien ia, że pasja Rory’ego przeradza się w obsesję. Widok mego syna wdrapującego się na skałę z no‐ żem do masła w garści i z żądzą zbieran ia pouss e-pieds – kaczen ic, na lit ość boską! – na zaw sze zostan ie mi w pam ięci. Morskie polow an ia Rory’ego zwróciły uwagę znajom ego Gwen ed, wysport ow an ego ojca bardzo porządn ej famille en bonne forme, rodzin y w dobrej form ie, który wyn ajm ow ał od niej dom przez parę tygodni. Na prośbę Rory’ego wystrugałem mu dzidę, żeby mógł polow ać na ryby, które wypat rzył w małym fiordzie. Ów ojciec, Hect or, podszedł do nas po którejś nieuda‐
nej wypraw ie i bez słow a wręczył mojem u syn ow i – lat dziew ięć – kuszę. „Myślę, że z tym po‐ winn o być lepiej” – oznajm ił Hect or. Oczyw iście Mindy i inni rodzice (no dobra, w tym ja) trochę się zden erw ow ali tym prez en‐ tem. Zastan aw ialiśmy się, czy go nie zwrócić. Ale to by było takie… takie… mięczakow at e. Co by pom yślał prawdziw y mężczyz na z Belle-Île, taki Den is LeRev eur albo Monsieur Borlagadec? Żeby uspokoić nasze stargan e nerw y, Hect or poz wolił nam wypróbow ać kuszę i udzielił wskaz ów ek dot yczących jej bezpieczn ego używ an ia. Gdy Rory pakow ał torbę przed pon own ą wypraw ą do Port Scheul, Hect or uśmiechn ął się do mnie. „Przekon a się, jak trudn o jest strzelać pod wodą – pow iedział idea ln ym tureńskim francuskim, tak wyraźn ym, że brzmiał jak angiel‐ ski. – Tropić ryby, przew idzieć tor strzału i w ogóle. Ale ma taką pasję, że zasługuje na prawdzi‐ wy sprzęt”. Pojechaliśmy z pow rot em do Port Scheul. Nie skończyłem jeszcze rozkładać ręczn ików, a Rory już wszedł do wody, mierząc z kuszy prosto przed siebie. Kilka plaż ujących w pobliż u ma‐ tek z małym i dziećm i odw róciło się, mierząc go niechętn ym spojrzen iem. „Uważ aj na dzieci!” – krzykn ąłem za nim. Parł dalej w głąb morza, niczym jakaś wodn a istot a, pół chłopiec, pół ryba, w masce, z fajką do nurkow an ia i w płet wach; kuszę przyciskał do piersi, z grot em wycelow a‐ nym w pow iet rze, tak jak został pouczon y. Kobiet y podbiegły do swoich pociech – które znajdow ały się na suchym lądzie, trzeba dodać – i zabrały je znad brzegu morza, rzucając mi oskarż ycielskie spojrzen ia. Rory zan urzył się pod wodę. Zaczął met odyczn ie przeczesyw ać dno ocea nu, co jakieś dwadzieścia sekund z fajki try‐ skała woda. Przesun ął się trochę dalej, gdzie dno opadało i z piaszczystego staw ało się skaliste. Byłem tak zaa bsorbow an y pat rzen iem na syna, mart wien iem się, czy się aby nie postrzeli, że w pierwszej chwili przegapiłem pojaw ien ie się na opadającej ku plaż y piaszczystej drodze białego kon ia z żółt ą grzyw ą, na którym jechał na oklep długow łosy mężczyz na o wyglądzie Cygan a, ubran y wyłączn ie – przysięgam – w kombin ez on Spee do. Wjechał na kon iu prosto do wody. Zacząłem się podn osić, chciałem coś krzykn ąć – ale co? Brakow ało mi francuskich słów, poza tym to byłoby głupie, bo przecież Rory nie zam ierzał chy‐ ba strzelać do kon ia. A w każdym raz ie nie do takiego z Cygan em w kombin ez on ie Spee do ja‐ dącym na nim na oklep. Rory znajdow ał się zreszt ą jakieś pięćdziesiąt met rów od brzegu. Może koń wkrótce odej‐ dzie. Ale nie, Cygan jechał dalej, aż woda sięgnęła mu do pół uda, po czym zsun ął się z kon ia i zaczął ochlapyw ać oraz obm yw ać zwierzęciu grzbiet. Długie czarn e włosy opadały mu na plecy niczym jego własna grzyw a. Ta scen a wydaw ała się magiczn a, a jedn ocześnie przypraw iała o gęsią skórkę, podobn ie jak spot kan ie z trollem. Rory zaw racał teraz, z twarzą w wodzie, z tryskającą wodą fajką, poruszając z woln a płe‐ twam i. Wszyscy, którzy obserw ow ali tę scen ę z plaż y, pat rzyli jak zauroczen i: Cygan, biały koń i nieświadom y ich obecn ości, zbliż ający się coraz bardziej wodn y chłopiec z kuszą. Nagle wierzchow iec zadarł ogon i z pluskiem upuścił do wody pół tuz in a zielon ych jabłuszek. Rea kcja na plaż y była międzyn arodow a i słyszaln a: „Eeeeeuuuuuu…”. Wyczułem zmian ę nasta‐
wien ia. Ten Cygan z kon iem był odraż ający. Bezt rosko przeszukując piaszczyste dno, Rory skierow ał się ku drugiej stron ie fiordu. Prze‐ stał poruszać nogam i. Unosił się na pow ierzchn i, nie wydmuchując wody z fajki. Chwilę pot em nastąpił błysk, plusk: tułów Rory’ego wygiął się gwałt own ie, a następn ie mój syn rzucił się do przodu, kot łując wodę nogam i. Puściłem się biegiem w jego kierunku. Chwilę późn iej stał, trzym ając w dłon iach lśniącego zakrwaw ion ego cef ala. – Tato! Matki na plaż y wpat ryw ały się teraz w niego z podziw em. Ale Cygan w kombin ez on ie Spe‐ edo nadal polew ał tylko wodą koński grzbiet. • Pewn ego dnia postan ow iliśmy zaszaleć i wybraliśmy się do uznan ego na wyspie kulin arn ego przyczółka, przyt uln ego Cont re-Quai. Rory, który polow ał radośnie i poż erał morskie ślim aki zwan e big ornea ux, poinf orm ow ał nas, że zastan aw iał się nad tym, jak wzbogacić nasze obiado‐ we doz nan ia. Odt ąd tata nie będzie już zam aw iał zestaw u dań za dwieście piętn aście franków, jak w przeszłości, zostaw iając Rory’emu dziecinn ą porcję soli. Kiedy zjaw ił się keln er, słuchaliśmy z narastającą konstern acją, jak nasz syn prosi o śwież e sardynki z got ow an ym i na parze ziemn iakam i, podsmaż on ym czosnkiem i fenkułam i, a na‐ stępn ie o dwa pieczon e na ruszcie filet y z soli z masłem cyt ryn ow ym. Chciał takż e spróbow ać duszon ego okon ia Mindy i moją smaglę z ruszt u. Wybrał równ ież desery dla nas wszystkich i skoszt ow ał odrobin ę każdego. Co mogliśmy zrobić? Tak bardzo się starał, mów ił po francusku, podaw ał serw etki i przekąski na naszych przyjęciach, cierpliw ie znosił poklepyw an ie po głow ie i pow tarzan ie, jaki to z niego jest un petit joli homme, śliczn y mały mężczyz na. Poz woliliśmy mu zam ów ić, co chciał. • Następn ego lata w nadziei, że odw rócę uwagę Rory’ego od le menu du jour, jadłospisu dnia, przyw ioz łem do Kerbordardoué zestaw do gry w wiff le. Mówi się, że trudn o przen ieść baseball na obcy grunt, nie licząc Japon ii i obu Ameryk. Z całą pewn ością tyczyło się to równ ież naszego kija do wiff le. Trzeba było nieść go w ręce, pom im o sprzeciw ów Mindy. (W dniu naszego wyjazdu schow ała kij w szaf ie, gdzie znalaz łem go przy‐ padkiem, szukając torby z amerykańskim i przyn ęt am i na ryby, które chciałem wypróbow ać na Côte Sauv age). Francuskie siły bezpieczeństwa na lotn iskow ym term in alu nie mrugnęły okiem na widok jaskraw ych, wielkookich, wyposaż on ych w przeraż ające haczyki przyn ęt. Ale plastiko‐ wą rurę obejrzeli ze wszystkich stron. Kiedy jechaliśmy na wybrzeż e Bret an ii TGV – co stan ow i skrót od Train à Grand e Vitess e, czyli pociąg szybkobieżn y – kij był oglądan y, kom ent ow an y i analiz ow an y przez naszych współpasaż erów, młodych i starych. W końcu schow ałem go na półce na bagaż e, żebyśmy mogli
choć trochę się zdrzemn ąć. Do czasu kiedy wsiedliśmy na prom, żeby odbyć ostatn i odcin ek po‐ dróż y, kij zyskał stat us tot em u, jakby wiedział, że będzie przebyw ać w tow arzystwie mon u‐ ment aln ych druidyczn ych menhirów i dolmen ów. • Gra zaczęła się wkrótce po naszym przyjeździe. Tego lata w wiosce pełn o było dzieci z wyn aję‐ tych dom ów. Zerkały na Rory’ego i vice versa, wym ien iając nieśmiałe bonjours i zapraszając się na migi na wycieczki row erow e albo polow an ia na jaszczurki. Tak jak Rory spędzały w Kerbor‐ dardoué całe wakacje i musiały same zorgan iz ow ać sobie dzień. Pewn ego len iw ego popołudnia Rory wziął kij oraz piłkę i zaczął ćwiczyć mocn e płaskie ude‐ rzen ia na drodze. Wieści roz eszły się szybko: ten amerykański chłopiec robi coś niez wykłego. Z początku dzieci zadow alały się uprzejm ym gon ien iem za piłką i podaw an iem jej Rory’emu w stulon ych dłon iach, jakby to było jajko zniesion e przez jedn ą z kur Madam e Morgan e. Pot em któreś z nich ośmieliło się rzucić nią ostrożn ie od dołu na niew ielką odległość. Następn ie posta‐ now iliśmy z Rorym urządzić pokaz. Mniej więcej w jego połow ie dzieci ustaw iły się w kolejce, żeby tren ow ać wybijan ie piłki. Od tej chwili rozpoczął się sez on baseballow y. Ent uz jazm, z jakim wszyscy podeszli do tego sport u, zaskoczył mnie. Mieszkańcy Kerbor‐ dardoué pat rzyli na nas z okien, z ogródków warzywn ych, podczas wyn oszen ia śmieci do po‐ jemn ika na skraju wioski. Suz ann e przeryw ała czarodziejskie rozm naż an ie kwiat ów i przycho‐ dziła z robótką popat rzeć, jak gram y. Naw et środek ciężkości Kerbordardoué, Madam e Morga‐ ne, zmien iła trasę tradycyjn ego wieczorn ego spaceru, żeby rzucić okiem na ostatn ie rozgrywki przed snem. Rory nigdy nie miał dość, co zdum iew ało mnie w równ ej mierze, pon iew aż wiosną po raz kolejn y odm ów ił wstąpien ia do Małej Ligi. Żeby wzbudzić w nim choć trochę ent uz jaz mu, po‐ szliśmy na mecz, w którym grał jego kolega z klasy. Ojcow ie i matki wykrzykiw ali polecen ia przez zaciśnięt e zęby i zapam ięt ale rozm aw iali o spraw ach zaw odow ych między sobą albo przez telef on y kom órkow e. Dow iedziałem się, że „nasza druż yn a” została skomplet ow an a dzięki tajn ym spekulacjom rodziców i tak ustaw ion a, żeby wygrać – co też zrobiła. Naszem u sy‐ now i takie podejście wcale się nie podobało. Baseball w Kerbordardoué nat om iast zapewn iał Rory’emu nieskończon ą różn orodn ość punkt ów widzen ia, z jakich mógł docen ić nasze narodow e hobby. Dla nas obu baseball okaz ał się świetn ym sposobem na doskon alen ie francuskiego, wym agał bow iem inw encji jęz ykow ej i raz po raz daw ał okaz ję do używ an ia wyraż eń pot oczn ych i slangow ych. Na przykład usiłując wyt łum aczyć, na czym polega wyrzucen ie piłki przez miot acza (le jet), dem onstrow ałem la four‐ chette, widelec i le tire-bouchon, korkociąg, wykorzystując słow o, które określało równ ież trzęsący się pociąg osobow y z Auray do Quiberon. Na określen ie szybkiej piłki nat uraln ym wyborem była La Boule à Grand e Vitess e albo BGV, naw iąz ująca do szybkiego francuskiego pociągu TGV.
Oczyw iście dzieci nie zważ ały na mnie i na moje błyskot liw e propoz ycje. To był kolejn y urok baseballa w Kerbordardoué – należ ał do graczy, nie do organ iz at orów. Ci chłopcy i dziew‐ czynki na wakacjach nie pot rzebow ali kont rakt ów, żeby zagrać, nie było też właścicieli, którzy zam ykali boisko. W dzień i w nocy piłka i kij leż ały pod kam ienn ym murkiem, który otaczał ogród pełen ziół i jedn oroczn ych roślin. Jeśli ktoś miał ochot ę pograć, po prostu grał. Z początku usiłow aliśmy z Rorym wyjaśniać zasady, ale pot em daliśmy sobie spokój i pa‐ trzyliśmy, jak wykształca się syst em uwzględn iający specyf ikę stadion u Kerbordardoué, francu‐ skie pory posiłków oraz indyw idua ln y styl każdego z graczy. Nasz wioskow y placyk miał nieregularn y kształt i każde uderzen ie oznaczało przygodę śle‐ dzen ia podskakującej piłki. Często, gdy pat rzyłem, jak dzieci z zadart ym i głow am i obserw ują piłkę odbijającą się rykoszet em od dachów, przypom in ał mi się film Czerwony balonik, który po raz pierwszy oglądałem w wieku Rory’ego. Naszym lew ym polem była droga grunt ow a prow a‐ dząca do ruin w dole. Środkow e pole kończyło się znien acka przy „naszej” kam ienn ej studn i w kształcie ula. Praw e rozciągało się dalej, ale przedzielał je niski kam ienn y murek, pełn iący funkcję drugiej bazy i trybun. Nasz dom wyz naczał lewą lin ię karn ą, a trzecią bazę stan ow ił worek z ziem ią dla roślin, który przy kopn ięciu wydaw ał przyjemn y głuchy łoskot (wyw ołując ryk Mindy z głębi domu: „Arrêtez! Ne touchez pas le sac!”, Stop, nie dot ykać worka!). Ostatn ią bazę stan ow iła kępa traw y pom iędzy wielkogłow ym i kwiat am i hort ensji. Jeszcze jedn a przyczyn a popularn ości baseballa stała się dla mnie jasna, kiedy zapyt ałem sześcioletn ią Juliet, co jadła na obiad. „Zupę ze śwież ych pom idorów, śwież e sardynki z grilla, kot let y wieprzow e, buraki, sałat ę, ser, ciasto z owocam i, espresso” – wyrecyt ow ała energiczn ie. Dorośli po takich posiłkach muszą się zdrzemn ąć, dzieci nie. Baseball zapewn iał im zajęcie w czasie, gdy czekały, aż rodzice się obudzą. To wszystko, uświadom iłem sobie, były stare zalet y tej gry. Bez syren iej kakof on ii Nint en‐ do czy hipn ot yczn ej, zasysającej próżn i telew iz ji kablow ej możliw ości kija i piłki stają się nie‐ ogran iczon e. Na podstaw ie bezpośredn ich obserw acji pow iedziałbym, że prawdziw y baseball rozciąga się, by wypełn ić reszt ę dnia. Jedyn ie telew iz yjn a wersja tej gry mart wi się, że „prze‐ kroczy” wyz naczon y czas. My mieliśmy go mnóstwo. • Mniej więcej w tym czasie dow iedzieliśmy się, że do Kerbordardoué wprow adziła się nowa ro‐ dzin a. W ubiegłym roku kupili działkę na skraju vallon i wybudow ali dom. Krąż yły pogłoski, że było tam troje dzieci, dwoje w wieku zbliż on ym do Rory’ego. Słysząc to, nasz syn spojrzał na mnie i obaj kiwn ęliśmy z nam ysłem głow am i: kolejn i gracze. Kiedy wpadliśmy na nich niby to przypadkiem na główn ej jeż yn ow ej drodze, przeż yliśmy chwilę zaskoczen ia, przedstaw iając się sobie. Tak, to było to młode małż eństwo z Paryż a. Ta sama rodzin a, która kiedyś napisała do nas za nam ow ą Gwen ed i zapropon ow ała, że kupi nasz dom. Para psychiat rów, którym i Gwen ed chciała nas zastąpić.
I tak właśnie zaprzyjaźn iliśmy się z Céleste i Henrym. To była nat uraln a więź: rozm aw ia‐ jąc i spacerując raz em, odkryliśmy, że są oni dziećm i lat sześćdziesiąt ych, tak jak my. Wkrótce też zobaczyliśmy w nich współkonspirat orów. Ich starsi syn ow ie, Marc i Michel, byli bystrzy, a ich zabawn o-sarkastyczn e paryskie kom ent arze sprawdziły, że Rory, chłopak z now ojorskiej ulicy, od razu poczuł się przy nich jak w domu. Najm łodszy, Auguste, wskut ek jakiegoś szczegól‐ nego gen iuszu już rzucał angielskim i zdan iam i z akcent em godn ym BBC i nat ychm iast owin ął nas sobie wokół petit doit, małego paluszka. Z nimi wioskow e życie często staw ało się jakąś śmiert eln ie pow ażn ą kom edią obyczajow ą. Jeśli o nas chodzi, cała reszt a była tylko dodatkiem, ale jakż e wyborn ym. Ale to byn ajm niej nie szkodziło, że ich rodzin a miała przyjaciół i że – jak dobrze się składało – wszyscy ci uroczy ludzie mieli dzieci. A dzieci posiadały row ery, podobn ie jak Rory. Wkrótce szaleli raz em, pędząc przez wrzosow iska, pedałując jak wariaci od wioski do wioski, dla sam ej radości przejażdżki. Na‐ sza konstelacja pięciu osad przypom in ała Układ Słon eczn y, wioski to były plan et y, a dzieci śmi‐ gały wokół nich niczym kom et y. Wśród przyjaciół Céleste i Henry’ego było wręcz szokująco dużo psychiat rów na wakacjach, że nie wspom nę o ich małż onkach, wśród których byli z kolei kustosze, spece od reklam y, praw‐ nicy, a naw et jeden dzienn ikarz. Wszyscy zdaw ali się właśnie kupow ać albo budow ać domy w sąsiedn ich wioskach. My, którzy nigdy nie poddaw aliśmy się psychoa naliz ie, siłą rzeczy czuli‐ śmy się trochę nieswojo. Przeczuw aliśmy takż e punkt zwrotn y dla Côte Sauv age – czy reszt a szykown ego Paryż a została daleko w tyle? Szukając swoich psychoa nalit yków na plaż y? Wyspa się zmien iała. Nikt nie wiedział, w jakim kierunku to wszystko zmierza. Ale na raz ie przyn ajm niej mieliśmy mnóstwo kolegów dla Rory’ego. A jeśli czasam i mogło się wydaw ać, że ich ulubion ym (jeśli nie jedyn ym) miejscem spot kań stało się Kerbordardoué, a ściślej rzecz bio‐ rąc placyk przed naszym dom em, tuż pod oknem Mindy, która usiłow ała pisać – to tylko dlat e‐ go, że tak właśnie było, no i oczyw iście to wszystko przez te moje cholern e amerykańskie po‐ mysły na dobrą zabaw ę. • Baseball à la Kerbordardoué otworzył nam oczy na drobn e przyjemn ości. Pat rzen ie, jak wy‐ strzelon a piłka ląduje na kryt ym płytkam i łupkow ym i dachu, zjeżdża rynn ą w dół, odbija się od studn i i ląduje wśród obf it ego kwiecia wiciokrzew u, było smakow an iem tego, co poe ci zen sku‐ pien i wokół Gwen ed naz waliby byciem w teraźn iejszości, tu i teraz. Takie niespodzianki przy‐ ciągały kwart et nieśmiałych dziewczyn ek, które wyłon iły się pewn ego dnia zza nieprzen ikn io‐ nego żyw opłot u koło swojego domu i usiadły grzeczn ie na kam ienn ym murku, chichocząc i wy‐ bierając ulubieńców spośród chłopców. Chociaż znajdow aliśmy się na wyspie, którą malow ał Mon et, pow iedziałbym, że była to raczej scen a z Norm an a Rockwella. Idylla trwała aż do początku września, kiedy to nadszedł czas poż egnań z naszym i kolega‐ mi i koleż ankam i z druż yn y, którzy musieli wracać, bo zbliż ała się la rentrée, czyli począt ek roku
szkoln ego. Wyjeżdżali jedn o po drugim. My zam ierzaliśmy zostać trochę dłuż ej, licząc na jesz‐ cze jeden słon eczn y tydzień. Przyn ajm niej, po tylu rozrywkach, Rory nie przejm ow ał się spe‐ cjaln ie tym, że zostan ie sam. Aż nadszedł jeden z naszych ostatn ich poranków na wyspie. Wschodzące słońce przebijało się pow oli przez przesycon ą solą mgłę. Stałem w drzwiach i pat rzyłem, jak szarość przechodzi w błękit, pon ure ścian y stają się białe, wielopłatkow e hort ensje przybierają wyraz istsze barw y, niczym ręczn ie podkolorow yw an e czarn o-białe zdjęcie. Naw et barw a ziem i na placyku, ostat‐ nio naszym boisku, stała się bardziej nasycon a, lekko czerw on aw opom arańczow a. Suz ann e wyszła na drogę, z dłońm i splecion ym i na plecach, doglądając hort ensji, fuksji, pla‐ cu. Spojrzała na mnie z ukosa i zapyt ała z bret ońską bezcerem on ialn ością: „C’est tranquille sans les enfants, oui?”, Jak spokojn ie bez dzieci, prawda? Przez chwilę mógłbym niem al przysiąc, że wciąż ich widzę. Szczerbat y Pierre, lew oręczn y miot acz ognia z Perpignan. Syn ow ie naszych psychiat rów Marc i Michel, jeden duży, drugi chu‐ dy, którzy nie wzdrygali się przed szybką piłką i byli mistrzam i uderzeń umożliw iających obie‐ gnięcie wszystkich baz (home runs, czyli coups de maison). Laure z długim jasnym warkoczem, ro‐ biąca gwiazdy na polu wew nętrzn ym i śmigająca jak strzała od bazy do bazy. Zaraz jedn ak, gdy słow a Suz ann e naprawdę do mnie dot arły, ogarn ęły mnie nagle straszliw e wątpliw ości: byłem zbyt tępy, by dostrzec, że baseball stał się typow o amerykańską niedogodn ością, zakłó‐ cającą spokój wioski. Suz ann e wbiła w ziem ię czubek buta. Umieściła jedn ą zwin ięt ą w pięść nad drugą, prze‐ krzyw iła głow ę, uniosła ram ion a. Zam arła w bezruchu. Zam achn ęła się wyimagin ow an ym ki‐ jem. Łypn ęła, co ja na to, i odbiła na niby piłkę, wybuchając śmiechem. Baseball zadom ow ił się w Kerbordardoué.
Rozdział dziewiętnasty
La Chienne Szczęście niem al zaw sze najpełn iej docen ia się po fakcie – wspom in an e następn ego ranka albo podczas drzemki w sam olocie w drodze pow rotn ej do domu, albo, jeszcze lepiej, po wielu lat ach, kiedy stoicie we dwoje obok siebie w maleńkiej kuchence ciasnego now ojorskiego mieszkanka, jedn o z was odm ierza kawę, drugie kroi bagietkę i wspom nien ia z Belle-Île budzą wasze zmy‐ sły. Wyjąt ek od tej reguły stan ow i obserw ow an ie czyjegoś szczęścia i to w tajemn icy, z ukrycia. Jak wtedy, kiedy leż eliśmy w łóżku przy zgaszon ym świet le i Mindy usłyszała jakiś dźwięk. Wstrzym aliśmy oddech, nasłuchując. Mindy w ciemn ości sięgnęła po moją dłoń. Bo w pokoju obok nasz syn i jego kuz yn, leż ąc w łóżkach, śpiew ali piosenki Sly’a Ston e’a. Nie jedn ą czy dwie. Całą kolekcję Najwięks ze przeb oje. „Na-na-na-na-na-na-na-na…”. Najlepszy koncert wszech czasów. Ale – pion enki Sly’a Ston e’a! Pion iera funku z lat sześć‐ dziesiąt ych i najlepszej muz yki do słuchan ia na cały regulat or w sam ochodzie z opuszczon ym dachem za moich licea ln ych czasów? Jak to się stało? No, przypadkow a kaset a traf iła do redakcji w ram ach jakiejś prom ocji. Wrzuciłem ją do torby przez naczon ej do zabran ia do Francji, która stoi otwart a przez cały rok, aż przychodzi pora wy‐ jazdu. Zapom niałem o niej i wyjąłem dopiero, kiedy mieliśmy po raz pierwszy jechać wyboistą drogą do Port Scheul na porann ą wypraw ę na ryby z kuszą. Z chwilą, gdy wsun ąłem ją do od‐ twarzacza, ta kaset a stała się naszą ścieżką dźwiękow ą. Wkrótce chłopcy, w sam ych kąpielów‐ kach, wychylali się z okien i pokrzykiw ali do krów i kur umykających w popłochu w głąb pylistych uliczek w kolejn ych wioskach: „Boom-shaka-laka-boom!”. Przez całe lata tym naszym wypraw om tow arzyszyła ta sama kaset a na tej sam ej wybo‐ istej drodze, chłopcy staw ali się coraz więksi, ale nigdy zbyt duzi, żeby nie zaśpiew ać: „Ko‐ oocham zwykłych ludzi!”. Myślę, że niejeden raz na tej wyboistej drodze wszyscy mieliśmy poczucie, że przekroczyli‐ śmy jakąś tajemn ą bram ę i wkroczyliśmy w złot y wiek, ale zdaw aliśmy sobie równ ież spraw ę
z tego, że nie należ y o tym „gadać na głos”, jak pow iedział kiedyś Ern est Hem ingway. Okrzyk: „Czyż to nie cudown e!” to jedn a z oznak rozpoczyn ającego się schyłku. Więc udaw aliśmy, że jeszcze tam nie dot arliśmy. Gdziekolw iek jedn ak byliśmy, z pewn ością czuliśmy się tam świetn ie. • Kiedy przyjechaliśmy w drugim roku po ukończen iu rem ont u, cała wioska mów iła o naszej wiedźm ie. Sterenn zaw sze stan ow iła malown iczą zagadkę – kobiet a w pewn ym wieku, o twa‐ rzy wym alow an ej i uróż ow an ej jak akt orka kabuki, spow it a w pastelow e szale. Zwykle widy‐ waliśmy ją o zmierzchu, jak unosi się nad ziem ią i łopocze niczym złocisty baż ant obrożn y, w pobliż u liczących trzy i pół tysiąca lat kam ien i, pokrewn ych tym ze Ston ehenge i Carn ac, sto‐ jących na drodze łączącej Sauz on i Le Palais. Tego lata jedn ak wbrew zwyczajom, zdrow em u rozsądkow i, a naw et wbrew rzeczyw istości, ukaz yw ała się znien acka to tu, to tam, na najodle‐ glejszych polnych drogach, bosa i wirująca. Wszyscy zastan aw iali się, czy Sterenn w końcu nie zwariow ała. – La femme de Marlon Brando – pot wierdził Le Vicomt e, kiedy, nie dow ierzając plotkom, spyt aliśmy, czy wie coś o niej. Kochanka Marlon a Brando! Musieliśmy uwierzyć Le Vicow i na słow o. On widział wszystko – wojn ę, miłość, sław ę – i nigdy nie kłam ał. A jedn ak nie daw ało nam to spokoju: Marlon Brando – tut aj? Kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy Kerbordardoué, wioska wydała nam się nie tylko surow a i błotn ista, ale takż e zmęczon a i zapom nian a. Kiedyś, wczesnym rankiem, wybraliśmy się na targ do Le Palais. Nocn a mgła wciąż trzym a‐ ła się ziem i. Z jej kłębów nagle wyłon iła się Sterenn, unosząc w górę dłoń i tarasując jedn opa‐ smow ą drogę. Podeszła do drzwiczek od stron y pasaż era i otworzyła je. „Wit ajcie, moi amery‐ kańscy sąsiedzi – przem ów iła doskon ałą angielszczyz ną jak z BBC. – Czy zechcielibyście pod‐ wieźć mnie do miasta?”. Zan im wysiadła, zdąż yliśmy wyrobić sobie całkiem nowe zdan ie na jej tem at. Przyjęliśmy takż e zaproszen ie na kolację. Wciśnięt a pom iędzy inny dom a kam ienn ą oborę, jej chat a miała niski strop i składała się właściw ie z dwóch pobielon ych izb. Podobn ie jak my, Sterenn nie miała ogrodu. Nat om iast w przeciw ieństwie do nas wyłoż yła drogę publiczn ą moz aiką z muszli i kolo‐ row ych kam yków zebran ych na plaż ach wyspy. Wzory były skomplikow an e, ale jakoś znajom e. Przechodząc nad nimi, rozpoz nałem celt ycki węz eł i krzyż, asyryjską tarczę słon eczn ą, uniw er‐ saln y labirynt i przypom in ający swastykę odw rócon y krzyż tybet ańskich buddystów. I nic dziw‐ nego, że wszystkie były znajom e dla kogoś, kto dorastał w psychodeliczn ych lat ach sześćdziesią‐ tych. Sterenn okaz ała się sprawn ą i prakt yczn ą gospodyn ią. Na stole wylądow ały przystawki, oliwki, korn iszon y, małe grzanki posmarow an e pâté, paszt et em. Oraz sardynki i got ow an e ziemn iaki – podstaw ow y posiłek na Belle-Île. Jako jedyn e przypraw y masło i sól. Dom yśliła się, że ciekaw ią nas okoliczn ości, jakż e osobliw e, osiedlen ia się w Kerbordardoué pierwszych imi‐
grant ów, i wyjaśniła, że był taki okres – tak, w tych szalon ych, wspan iałych lat ach sześćdziesią‐ tych – kiedy wraz z kilkorgiem przyjaciół postan ow iła tu zam ieszkać. Po prostu wchodzili do wioski i wyn ajm ow ali albo po prostu zajm ow ali opuszczon e chat y. „Tak jak wy” – dodała. A więc byliśmy obserw ow an i. – Kerbordardoué stan ow i duchow e cent rum – pow iedziała. – Wiecie, że na starych mapach oznaczan o je jako siedzibę diabła. Ale to sprawka chrześcijańskich misjon arzy. Pogańskie wie‐ rzen ia były tu zbyt siln e dla ich krucyf iksów i róż ańców. Po prostu się bali. Może postaw im y ta‐ rot a? Talię miała pod ręką. Zaczęła rozkładać kart y. Tamt ego wieczoru, po pow rocie do domu, długo nie mogliśmy z Mindy zasnąć. Wym ien iali‐ śmy wraż en ia. Sterenn wyraż ała się wym ijająco na tem at Brando. Ale jej inn ym sławn ym ekskochankiem był reż yser film ow y John Boorm an, którego czarown y dram at art uriański Excalib ur widzieliśmy (podobn ie jak południow e got yckie Wyb awienie). To on ułoż ył wraz z Ste‐ renn moz aiki przed jej dom em – pod wpływ em magiczn ego eliksiru, oczyw iście. – W jego dziełach możn a zobaczyć Kerbordardoué – pow iedziała. – Jesteście pisarzam i, więc pewn ie będziecie chcieli wiedzieć, że są tu pewn e nieunikn ion e wpływ y. Świat duchow y, który skupił się w zat oce Morbihan siedem tysięcy lat temu, miał swoich wyz nawców w ciemn ych la‐ sach i głębokich wąskich dolin ach górskich Irlandii i Szkocji na półn ocy aż po Hiszpan ię i Egipt na południu. Mieszkańcy Bret an ii nadal godzą się z fakt em, że nie ma złot ego świat ła lata bez całkow it ej ciemn ości. Nie wart o próbow ać unikać mroku czy jego króla, Pana Śmierci, Ankou… Tę kult urę charakt eryz uje fat alizm, historie o duchach i obrzędy związ an e z zakończen iem żniw, tak jak ten, który dot yczy otwarcia drzwi pom iędzy życiem a zaświat am i. Czyli Samhain, święt o przypadające na kon iec październ ika. – Nasze Hallow ee n – zaw ołaliśmy chórem, znakom icie wye dukow an i dzięki celt yckiej lit e‐ rat urze z księgoz bioru Gwen ed. Sterenn mów iła o pierw otn ym micie psa z piekła rodem, z którego czerpał Art hur Con an Doyle przy pisan iu Psa Bas kerville’ów. I jeszcze o ptakach, pot worach, mgłach, krzykach w nocy, zjaw ach i spot ykan ych na drodze niez najom ych, którzy zat rzym ują wasz wóz i proszą o pod‐ wiez ien ie. Dokładn ie tak, jak my spot kaliśmy Sterenn. • W pewn ym sensie zostaliśmy zat em ostrzeż en i. Gdybyśmy chociaż pot raf ili odczyt ać przestro‐ gi, zroz um ieć, co to znaczy, kiedy mgła osiada zaledw ie kilkadziesiąt cent ym et rów nad naszy‐ mi głow am i, a pot em o zachodzie słońca na niebie pojaw iają się baranki i rozlega się hukan ie sowy. Ale po tych wszystkich przeszkodach, trudn ościach i rozczarow an iach, które pojaw iały się między nami a dom em, uważ aliśmy, że teraz wreszcie mamy praw o się cieszyć. W tym roku,
drugim, odkąd został ukończon y, wreszcie zam ierzaliśmy spędzić prawdziw e wakacje. I nie mogliśmy się już doczekać kolejn ych i kolejn ych. I właśnie wtedy do wioski przyleciał zimn y duch Ankou, Pan Śmierć, w tow arzystwie po‐ mocn icy, znan ej jako La Chienne. Wyjąc na wrzosow iskach, La Chienne, czyli Suka, jak naz yw ają w Bret an ii psa z piekła rodem, objaw iła się nam pewn ego sierpn iow ego wieczoru. Przyjechaliśmy parę dni wcześniej i praw ie już odrea gow aliśmy podróż. Nasi przyjaciele, Céleste i Henry, kupili i złoż yli „stół pikn ikow y, czy tak go naz yw acie?”. Zostaliśmy zaproszen i na kiełbaski – merquez i chip olata – z grilla. Hon orow y stół został ustaw ion y pod szpalerem mło‐ dych olch, za którym i biegł tun elem z drzew żwirow an y podjazd naszych gospodarzy. Za nim znajdow ał się mały lasek wiąz ów, gran iczący od tyłu z ogrodem Vicomt e’a. Henry przyszedł po nas do domu. Zeszliśmy wraz z nim naszą allée do główn ej drogi. Le Vic siedział na pokryt ym płytkam i łupkow ym i schodku przed dom em i palił fajkę. Poz drow iliśmy go jak zwykle. Kiwn ął głow ą i mrukn ął coś w odpow iedzi. Gdy mijaliśmy wiąz y, Henry wskaz ał ich upiorn e pnie w gęstej zielon ości. – W przyszłym roku już ich tu nie będzie. – Co? Dlaczego? Zam ierza je ściąć? – Nie, ale pow in ien. – Dlaczego? – Przez tę chorobę. U was też jest? Les ormes sont cond amnés. Zroz um ieliśmy to jako „wiąz y są skaz an e” – po angielsku zabrzmiało to złow ieszczo, skaz a‐ ne na śmierć, tak jak więz ień idący na gilot yn ę. Przez reszt ę drogi wszystko się wyjaśniło. „Skaz an e” w znaczen iu: śmiert eln ie chore. Ho‐ lenderska choroba wiąz ów przyszła do Europy. Nie, zaraz, ona nie bez pow odu naz yw a się ho‐ lenderska, więc pewn ie wróciła. Pat rzyliśmy, jak dzieci nakryw ają do stołu (Rory i Devo też tyl‐ ko pat rzyli, nie będąc dobrze wychow an i w porówn an iu z francuskim i dziećm i). Podan o jedze‐ nie. Kiełbaski skwierczały. Lem on iada i wino. Po posiłku zebran o ze stołu, machn ięt o obrusem, żeby strzepn ąć okruchy, i wszyscy ruszyliśmy w stron ę domu, żeby wypić w środku kawę, posie‐ dzieć przy długim stole i porozm aw iać. Dzieci mogły naw et pooglądać telew iz ję – pow ażn a de‐ cyz ja ze stron y Henry’ego, który miał wiz ję Kerbordardoué jako schron ien ia przed elekt ron iką. W końcu został już tylko pusty pikn ikow y stół z jasnego drewn a na skraju ciemn ego lasu ogradzającego od tyłu ogród Vicomt e’a oraz Rory siedzący sam otn ie i czyt ający podręczn ik sza‐ chow y. Byliśmy już pod drzwiam i domu, gdy z jakiegoś pow odu wszyscy się odw róciliśmy: ja, Mindy, Henry i Céleste, która pow iedziała z czułością: „Rory lit toujours”. On ciągle czyt a. A wtedy usły‐ szeliśmy – a chwilę późn iej zobaczyliśmy – jakieś zaburzen ie błękit u, przejrzystego, lecz już zmącon ego. Zaraz pot em nadleciał siln y pow iew wiat ru z półn ocy, ugin ający wierzchołki drzew. La Chienne. Usłyszałem trzask od stron y upiorn ych drzew. Niez byt don ośny, raczej stłum ion e chrupn ię‐ cie. Przekaz yw ał, że zgniliz na opan ow ała drzew o aż do korzen ia, całe było mart we. A pot em
jeden ze strzelistych białych pni zaczął się walić, z początku niem al bezgłośnie, jedyn ie z lek‐ kim świstem. Kiedy nat om iast dosięgnął żyw ych drzew zasłan iających podjazd, świst przeszedł w głuchy huk łam an ych kon arów, odgłos nadjeżdżającego pociągu tow arow ego. Oto, co będziem y pot em pam ięt ać: ledw ie zdąż yliśmy zobaczyć walące się drzew o, a co do‐ piero przew idzieć kierun ek upadku i przebiec tych czterdzieści met rów nierówn ego trawn ika, żeby dot rzeć do Rory’ego. Naw et się nie poruszyliśmy. Drzew o z łoskot em run ęło w przód, łam iąc się najpierw na wysokości jakichś trzech me‐ trów, za podjazdem. Musiało mieć pon ad metr średn icy, ale przełam ało się jak zapałka. Nadcią‐ gała reszt a. Pień trzasnął znow u, padając na szpaler olch. Teraz wielkie białe Y rozw idlon ego u góry pnia leciało do przodu, uwoln ion e od doln ej części, zupełn ie jak ośmiom et row y duch z wyciągnięt ym i ram ion am i. Kierow ało się prosto na Rory’ego, który z pochylon ą głow ą sie‐ dział nad książką w gasnącym świet le, całkow icie pogrąż on y w lekt urze. Dokon ując w myśli gorączkow ych obliczeń, uświadom iłem sobie, że już za późn o. Mogłem liczyć tylko na to, że drzew o go nie dosięgnie, wiedziałem jedn ak, że to płonn e nadzieje. Za‐ stan aw iałem się, czy by nie krzykn ąć, ale pewn ie i na to nie było już czasu – wystarczy go tylko na modlit wę: Proszę, proszę… Drzew o run ęło na ziem ię i z hukiem rozpadło się na kaw ałki. Przeraż ający łoskot rozchodził się wokół falam i niczym szczęk bron i ścierających się arm ii. Olbrzym ie Y wylądow ało po obu stron ach Rory’ego, kon ary rozt rzaskały się, a pień pon iż ej rozw idlen ia wciąż sun ął naprzód, rozciągając się, sięgając po naszego syna. Chmura białych spróchn iałych odłamków drewn a uno‐ siła się w pow iet rzu. Główn e gałęz ie, połam an e na kaw ałki, nadal o średn icy kilkudziesięciu cent ym et rów, otoczyły stół pikn ikow y. Padając na ziem ię, podskakiw ały w górę, w dół i na boki niczym kości tańczącego szkielet u. Mniejsze gałęz ie posypały się na ziem ię wokół Rory’ego. Otaczała go biała chmura wiórów i porosłych grzybem odłamków drewn a. Gdy chmura opadła, ukaz ał się Rory, który siedział nie‐ tknięt y na małej polance. Wirujący wiórek koz iołkow ał pow oli tuż nad nim i opadając, musnął bok jego głow y. Wreszcie wszyscy biegliśmy. Rory w ogóle nic nie zauważ ył. Było mnóstwo łez i szlochów. Ale tylko przez krótką chwilę, bo – jak zgodziliśmy się z Min‐ dy, wym ien iając spojrzen ia nad głow ą Rory’ego – lepiej, żeby nigdy się nie dow iedział, jak nie‐ wiele brakow ało. Nikt nie był pot em w stan ie tak naprawdę rozm aw iać. Siedzieliśmy raz em w pokoju dzien‐ nym i godzin am i oglądaliśmy telew iz ję, ale dopiero bezt roskie piski Rory’ego i chłopców, śmie‐ jących się z jakiegoś idiot yczn ego thrillera policyjn ego, poz woliły nam się rozluźn ić, odpręż yć, odet chnąć. Ale nikt nie rozm aw iał o tym, co omal się nie stało. Strach, tak jak szczęście, najlepiej rozpam ięt yw ać w spokoju. •
Następn ego dnia przyjechał drwal z piłą łańcuchow ą, z pom ocn ikiem i z fachow ą wiedzą. Włosy miał zaczesan e gładko do tyłu na Elvisa i ubran y był w całkiem modn e spodnie i porządn ie wy‐ pastow an e buty – nie jakiś tam pierwszy lepszy drwal. Wystyliz ow an y francuski drwal. Najpierw pocięt o doln ą jedn ą trzecią drzew a, pon iew aż blokow ała podjazd Henry’ego i Céleste. Ich sam ochód został właściw ie uwięz ion y. Henry uznał, że drewn o należ y się jemu. Drwal wyjaśnił, że połow ę bierze tyt ułem wyn agrodzen ia. Henry obruszył się: – Połow ę! No, w takim raz ie ja wez mę drugą. Vicomt e poz wolił sobie mieć inne zdan ie. To on płaci drwalow i, więc weźm ie drewn o. – Ale upadło na moją ziem ię. – Ale to moje drzew o. – Tak, i omal nie zabiło Rory’ego. Może to on pow in ien dostać drewn o. Aż do tego mom ent u syt ua cja robiła się coraz bardziej drażliw a. Ale gdy cała wcześniej nie‐ wypow iedzian a groz a wreszcie została dobitn ie wyraż on a, spraw a przybrała nagle inny obrót. Rozm ow a stała się spokojn iejsza, uprzejm a, przejm ująca wręcz. Zostaw iliśmy ich sam ych. Parę godzin późn iej Henry zjaw ił się pod naszym i drzwiam i zasapan y od pchan ia taczki w górę allée. Była wypełn ion a drewn em: bale, polan a, gałęz ie, wszystko starann ie poukładan e – przydział ocalałego. Przyw iózł takż e dwa gigant yczn e ogórki. „Od Vicomt e’a” – wyjaśnił. Za‐ prosiliśmy go do środka i napiliśmy się whisky. Późn iej, już po jego wyjściu, wpadli do nas dwaj dorośli syn ow ie Vicomt e’a. Kiwn ęli głow a‐ mi, kiedy zobaczyli drewn o. „O, dobrze. Rory otrzym ał swoją część” – pow iedział Thierry, który mów ił już po angielsku lepiej niż ja po francusku. – A ty, Don, dostałeś les conc omb res”. Im też nalaliśmy whisky. Z radością wychylili po kielonku za plecam i maman. Naz ajutrz rano daliśmy ogórki Suz ann e. Pot em wyn iosłem większe kaw ały drewn a przed dom, żeby pociąć je piłą na mniejsze części. Suz ann e wyszła na drogę i przyglądała mi się ze śmiechem. Machn ięciem ręki kaz ała mi się odsun ąć, chwyciła gruby kon ar i przełam ała go tup‐ nięciem nogi w półbucie. Gestem rzuciła mi wyz wan ie, żebym spróbow ał zrobić tak samo. „Au!” – wrzasnęło moje kolan o. Suz ann e pat rzyła zachwycon a, jak postawn y Młody Strudel skacze w kółko na jedn ej nodze. Po lunchu wybraliśmy się na miejsce zdarzen ia. Tam, gdzie zwalił się śmiercion ośny wiąz, widn iał jego biały trocin ow y obrys, niczym kredow y kont ur ciała na miejscu zbrodn i. Pikn iko‐ wego stołu też nie było. Henry bał się teraz o własne dzieci. Przen iósł już stół na drugą stron ę działki, z dala od jakichkolw iek drzew, na odkryt e wzniesien ie z widokiem na wrzosow iska i pola. W ciągu następn ych paru dni dało się odczuć gniew wioski na Vicomt e’a z pow odu wiąz ów. Ludzie mów ili, że za bardzo kochał swój lasek, żeby je wyciąć. W wiosce było za dużo dzieci, żeby mu na to poz walać. My trzym aliśmy się z boku, szczęśliw i, że nasz syn został oszczędzo‐ ny, ale ostat eczn ie Gwen ed, Henry i inni uznali, że należ y przedyskut ow ać los wszystkich
zmurszałych drzew. Po pewn ym wahan iu Le Vic przyłączył się do nich. Mieszkańcy wioski obe‐ szli lasek. W następn ym tygodniu drwal wrócił. Cały lasek został tego dnia wycięt y w pień. Tragedia, której ledw ie udało się unikn ąć, coś zmien iła. Miejscow i musieli zadecydow ać, czy Kerbordardoué to coś więcej niż skupisko ładn ych domków i kwiat ów. Podjęli słuszn ą decyz ję. Jakiekolw iek wątpliw ości rozw iały się, kiedy Vicomt e i Ivonn e wydali apéro dla les prop riétaires, właścicieli dom ów w wiosce. Pot em Céleste i Henry wydali swój apéro, a pot em jeszcze para prof esorów swój. Naw et Gwen ed poszła w ich ślady. Kiedy weszliśmy na jej zaciszn e podwórko jako pierwsi goście, roz ejrzeliśmy się z Mindy zdezorient ow an i. Wreszcie uświadom iliśmy sobie, co jest nie tak. Gdzie się podziali ci piękn i młodzi Belgow ie i Belgijki, akolici w białych szat ach snujący się po jard in? Gwen ed uśmiechn ęła się, widząc nasze niepewn e miny i wym ien ian e ukradkiem pyt ające spojrzen ia. – Odesłałam ich do domu – wyjaśniła i dodała: – Poz nałam piękn ego mężczyz nę. Kiwn ęła głow ą, widząc nasze miny. – Przyjeżdża tu w ten weeke nd – rzuciła.
Rozdział dwudziesty
Beau temps Oto wyz wan ie dla wróżbit y albo dla chińskiego wieszcza: świergocząc radośnie, ptak wlat uje w moje sny. Chwilę późn iej otwieram oczy i widzę nad głow ą rzeczyw istą jaskółkę wycof ującą się w pow ietrzn ym zmieszan iu. Z niespokojn ym piskiem deza probat y na widok naszych osłu‐ piałych ciał w zmięt ej pościeli wylat uje przez otwart e okno mansardow e. Rzeczyw istość zaczyn a się w snach, pow iedział kiedyś poe ta. A może chodziło o odpow ie‐ dzialn ość? We mnie ta jaskółka pot rząsa uśpion ym pot worem troski. – Ooooch… – Z trudem poruszam ustam i po długiej podróż y. – Przedt em nie mieliśmy jaskó‐ łek, prawda? – Nie… One nie… – Moja żona odchrząkuje. – Rua irrrriiiiaa addd hhhh. Brzmi to tak, jakby w kłębow isku pościeli walczyła z yeti, pod tymi wszystkim i kapam i i tą okropn ie skomplikow an ą francuską kołdrą, z którą ubiegłego wieczoru przez dwadzieścia min ut nie mogliśmy dojść do ładu, gdy wreszcie położ yliśmy się spać po siedemn astu godzin ach podró‐ ży z Now ego Jorku i kolejn ych pięciu, kiedy to otwieraliśmy dom, schodziliśmy na plaż ę i szyko‐ waliśmy spart ańską kolację złoż on ą z sardyn ek, chleba i masła. Ale czuję, że gdzieś pod tą koł‐ drą czai się uśmiech. W końcu jesteśmy tut aj. Wróciliśmy. Do domu. Mindy znów wypróbow uje swój głos: – Jaskółki nie lubią… żyjących miejsc… – I popraw ia się zaraz. – To znaczy takich, w których żyją ludzie. Wolą ruiny. Aha. Teraz ten ptak mnie złości. Musiał się pom ylić. Ten dom nie jest już ruiną. Obie sypialn ie na górze są przyt uln e jak dziobow e kajut y na statku, a złudzen ie to wzmaga jeszcze spadzisty dach i solidn ie niczym bulaj osadzon y świet lik obok okna mansardow ego. To nasza arka. Dlat e‐ go właśnie tu jesteśmy. Niebo za oknem ma bladobłękitn y kolor. Przez świet lik wpada lekki przeciwn y wiat erek. Pat rzę na Mindy, jej zam knięt e pow ieki drżą podczas przelotn ego snu, długie rdzaw e włosy
rozsypały się na poduszce. Wygląda jak z obraz u Rossett iego – nie, Mat isse’a – na tle róż ow ozielon o-żółt ych pastelow ych wzorów papug na kołdrze i poszewkach na poduszki. „Oczy, bądź‐ cie moim aparat em fot ograf iczn ym!”. Ten komplet pościeli, prez ent od mojej mamy, z chwilą, gdy został wyjęt y z przez roczystych plastikow ych pokrowców i rozpostart y na łóżku, przem ien ił pokój w tropikaln ą cieplarn ię. Po pięciu lat ach kolory nadal są tak samo żywe jak tamt ego dnia, kiedy matka wypat rzyła tę po‐ ściel w but iku w Vann es. Muszę oddać mam ie spraw iedliw ość. Może nie zaw sze się zgadzam y, a nasze gusta są diam et raln ie różn e, ale tu akurat traf iła w dziesiątkę. – Masz nauczkę, żeby zaw sze słuchać swojej święt ej matki – mrukn ęła, kiedy jej o tym po‐ wiedziałem, a żart obliw y ton i świetn y hum or dram at yczn ie kont rastow ały z nastrojam i rodzi‐ ców podczas tamt ej pierwszej wiz yt y. Jej gust dokon ał zreszt ą rew olucji w wielu różn ych sensach. Dzięki czekow i, jaki wypisała nam na Gwiazdkę po Straszn ej Aferze w Hôtel du Phare, zam ów iliśmy wspan iałą szaf ę w sta‐ rym bret ońskim stylu u wnuka Madam e Morgan e. Nie wiedzieliśmy tego, ale było to jego pierwsze zlecen ie. Wyszło znakom icie i dla niego, i dla nas. My mieliśmy gdzie przechow yw ać ubran ia, nie ryz ykując, że spleśnieją, a dla wykon awcy nasz dom stał się dogodn ym salon em wystaw ow ym, co oznaczało, że był regularn ie odkurzan y i sprząt an y przez cały rok. Dzięki czem u też nie pleśniał. Zjedn aliśmy sobie takż e uznan ie wielopokolen iow ej rodzin y Morgan e, które przejaw iało się w dziwn y sposób. Ledw ie wróciliśmy do Now ego Jorku, otrzym aliśmy list od najbardziej uro‐ czej siostrzen icy Madam e Morgan e. Mieszkała teraz na stałym lądzie, a wychodziła za mąż na wyspie. Chciała spyt ać, czy ona i jej narzeczon y mogliby spędzić noc poślubn ą w naszym domu. „Tylko w sypialn i – zapewn iła. – Z pościelą i kołdrą. Chętn ie za to zapłacim y”. Oczyw iście nie wzięliśmy od nich żadn ych pien iędzy. W nagrodę po naszym pow rocie na wyspę następn ego lata uraczon o nas opow ieściam i o tym, jak do wioski przyjechało pon ad dwu‐ stu îliens i Bret ończyków ze stałego lądu, którzy do późn a w nocy jedli placki i pili cid re brut, śpiew ali i tańczyli w wijącym się korow odzie, przy dźwiękach buczących dudów, posapującego akordeonu i łom oczącego ręczn ego bębn a. Tego typu imprez y odbyw ają się późn ą jesien ią albo zimą i – mam wraż en ie – objaw iają się znien acka, niczym flash mobs, żeby turyści i tacy étran‐ gers jak my nie nat knęli się na nie. Miło było pom yśleć, że wioska na chwilę odrodziła się w dawn ej postaci, jakby cofn ęła się w czasie. Cieszyliśmy się, że mogliśmy odegrać małą rólkę – to było praw ie tak, jakbyśmy też w tym uczestn iczyli. W następn ym roku kolejn a krewn a Morgan e, tym raz em siostrzen ica ze stałego lądu, która widziała naszą sypialn ię podczas tamt ego wesela, napisała z prośbą o podobn ą przysługę. Cho‐ ciaż nie znaliśmy tej dziewczyn y – no i zastan aw ialiśmy się, czy wszyscy spośród tych dwustu gości maszerow ali na górę po schodach, żeby podziw iać sprez ent ow an e nam przez moją mamę papugi Mat isse’a, i wkrótce takż e zaż ądają małż eńskich pobyt ów – zgodziliśmy się oczyw iście. Pot em znajom y z Now ego Jorku, który podróż ow ał z dziewczyn ą po Francji, napisał z pyt a‐ niem, czy mogliby się u nas zat rzym ać. Jasne! Kiedy wrócili do Stan ów, ogłosili swoje zaręczy‐
ny. Czy tylko tak nam się wydaw ało, czy też nasz mały dom ek działał trochę jak afrodyz jak? • Chociaż dom zyskał sobie sław ę ze względu na swą moc uszczęśliw ian ia mieszkańców wioski i inn ych zakochan ych, wszystko to poszłoby na marn e, gdyby nasi rodzice nadal nie pochwalali naszego szaleństwa. Pierwsza zjaw iła się matka Mindy, Dolly, tuż po tym, jak Ekipa Marzeń ukończyła schody i podłogę. Jeszcze nie zdąż yliśmy przet raw ić now in y, że ma now ego chłopa‐ ka, Brian a, gdy zadzwon iła z inf orm acją, że Brian zabiera ją do Europy – i chcą odw iedzić Bel‐ le-Île. Pon iew aż sami nie widzieliśmy domu po rem oncie, zgodziliśmy się z duż ym i wątpliw ościa‐ mi. Dolly w niczym nie przypom in ała wiejskiej dziewczyn y. Ale pojechali, i to w kapryśnym miesiącu, jakim jest październ ik. Brian zdołał sam odzieln ie włączyć prąd i wodę, a naw et doko‐ nał kilku ulepszeń w domu. (Wieszak na ręczn iki? Że też sam o tym nie pom yślałem!). Oczyw i‐ ście ledw ie wrócili na Haw aje, oni też wzięli ślub. Zostali moi rodzice. W rok po wiz ycie Dolly, kiedy tak naprawdę sami mieliśmy po raz pierwszy zobaczyć ukończon y dom, postan ow ili dać nam drugą szansę i wybrać się na Belle-Île jeszcze raz – całkow it a niespodzianka. Co spow odow ało tę zmian ę? W przypadku mojej matki z całą pewn ością wpływ Roku w Pro‐ wans ji Pet era Mayle’a i nieustająca ciekaw ość koleż an ek z Klubu Książki Bixby Knolls. Oboje ro‐ dzice wzięli sobie takż e do serca surow e kaz an ie, jakie wygłosił Rory w Hôtel du Phare, które staje się coraz zabawn iejsze z każdym kolejn ym opow iadan iem. To teraz część naszej rodzin‐ nej tradycji ustn ej. Ale nie to było decydujące. Nie, przełom ow y okaz ał się pew ien specyf iczn ie francuski mo‐ ment, który przydarzył się memu ojcu ostatn iego pełn ego dnia ich pierwszego pobyt u. Wtedy nie wydaw ał się szczególn ie istotn y. Ale z czasem stał się dla mnie naprawdę znam ienn y. Pow oli wyczerpyw ały nam się pom ysły na to, co robić z Wielkim i Pon urakam i, więc w nie najlepszych hum orach wybraliśmy się na kam ien istą plaż ę Point e de Poulains. Tut aj, pod znisz‐ czon ym i róż ow ym i blankam i niegdyś wspan iałej rez ydencji Sarah Bernhardt, rwaliśmy palcam i kurczaka z rożn a i piliśmy zimn y wyt rawn y cydr, tak jak swego czasu Mon et i John Russell, a może takż e kiedy indziej młody van Gogh i jego kumpel Paul Gauguin. A być może naw et równ ież tut aj młody Marcel Proust na próżn o czekał, paląc neuraste‐ niczn ie, na audiencję u Boskiej Sarah. Z całą pewn ością była to plaż a, przy której w roku 1901 książ ę Walii zakot wiczył swój jacht, po czym został zaw iez ion y na brzeg łodzią wiosłow ą, żeby mógł odw iedzić dawn ą ukochan ą, a pot em wrócić na pokład i wyruszyć na koron ację jako Edward VII. Opow iadałem to wszystko w nadziei, że zrobię na słuchaczach wraż en ie, jak zwykle czyn ię, gdy stoję w obliczu nieuchronn ej kat astrof y. Bezskut eczn ie. (Jak zaw sze).
A wtedy zjaw iła się francuska rodzin a i z uśmiechem zajęła sąsiedn ią kot linkę wśród skał. Kiedy otworzyli wiklin ow y kosz pikn ikow y i wyjęli z niego nie tylko kraciasty obrus, ale takż e płócienn e serw etki i sztućce, but elki wina i wody Perrier, już szykow ałem się na kryt ykę na‐ szych marn ych starań. Tymczasem mój naburm uszon y ojciec wreszcie zmiękł. – Jaka miła rodzin a – pow iedział, jakby coś podobn ego było zupełn ie niespot ykan e we Fran‐ cji. – Ojciec, matka i nastoletn ia córka. Zerkaliśmy na nich ukradkiem, jedząc nasz prym it ywn iejszy, lecz nie mniej smakow it y lunch. Było gorąco, bo klif chron ił nas przed wiat rem. Pow oli podeszła do nas mewa. Ojciec ode‐ rwał kaw ałek bagietki i rzucił jej. Ptak uznał, że równ ie dobrze może zaw rzeć z nami znajo‐ mość, i wskoczył na skałę obok taty, który był tym zachwycon y jak dziecko. Matka i ja wym ie‐ niliśmy spojrzen ia. Po ataku serca ojciec z trudem dochodził do siebie, nie tylko pod względem fiz yczn ym, ale i psychiczn ym. Zat racił gdzieś zmysł zabaw y. Miło było zobaczyć, że go odz y‐ skał. Wygrzew ając się w słońcu, nasze dwie grupki wym ien iały uśmiechy i przepijały do siebie. – Oto norm aln a rodzin a zrobiła sobie pikn ik – oznajm ił tata, przybierając radiow y głos Edwarda T. Murrow a, co mu się czasem zdarzało. – Dziewczyn a jest dobrze wychow an a; spójrzcie tylko, jak podaje but elkę Perrier najpierw ojcu, pot em matce, zan im sama się napije. A teraz nalew a mu wino… Upał narastał. Byliśmy rozkoszn ie zmęczen i. Dziewczyn a wstała i z miękkiej płócienn ej torby na ram ię wyjęła dwa kręgle do żonglow an ia. Tata relacjon ow ał dalej: – Dobra córka będzie teraz żonglow ać dla taty i mamy. Widzicie, nie muszę chodzić do cyr‐ ku, ona urządzi widow isko tut aj… Po paru min ut ach dziewczyn a przerwała i otarła twarz rękaw em. Ojciec podał jej but elkę Perrier, a ona wzięła ją od niego, napiła się, po czym zam aszystym gestem dorzuciła but elkę do swojego żonglerskiego num eru. Mój tata siadł prosto i zaczął klaskać. Ojciec dziewczyn y skin ął uprzejm ie głow ą, matka uśmiechn ęła się; a dziewczyn a dygnęła, nie spuszczając oczu z kręgli. Po chwili z wdziękiem przerwała żonglow an ie, bezgłośnie pow iedziała: „Uff” i pociągnęła łyk z but elki Perrier. Jej ojciec, który leż ał teraz wyciągnięt y jak długi, uniósł kieliszek wina, jakby wznosił toa st na cześć bogów. – Tak właśnie dzieci pow inn y trakt ow ać rodziców – oznajm ił tata. – Chciałbyś – odparłem. A mama dodała: – Po prostu marzy ci się twoja własna dziewczyn a-żonglerka. Po chwili odpoczynku dziewczyn a znów wstała. Zmien iliśmy poz ycje na ręczn ikach, szyku‐ jąc się na dalszą część występu. Podn iosła kręgle i rzuciła wysoko w górę, a one spadały pow oli, koz iołkując. To była rozgrzewka – złapała je w pow iet rzu i położ yła na ziem i, pokręciła ram io‐ nam i, po czym chwyciła rąbek bluzki, zadarła ją i ściągnęła przez głow ę. Cisnęła bluzkę na bok, rozpięła koczek i pot rząsnęła długim i włosam i, które opadły jej na ram ion a. Piersi miała małe i idea ln e.
– Och, nie – odez wał się tata. Dziewczyn a podn iosła kręgle i wpraw iła je w ruch. – Nie po‐ winn a tego robić. Pow oln ym, zmysłow ym krokiem, typow ym dla żonglerów, dziewczyn a okrąż yła obrus pik‐ nikow y, obeszła naokoło matkę i podeszła do ojca – czy też, pow in ien em pow iedzieć: „ojca”. Po‐ niew aż wykon yw ała swój num er tuż przed nim, pow oli, jej ręce stan ow iły hipn ot yz ujący za‐ mglon y kształt, podrzucan e kręgle okalały jej róż ow e sutki. – Nie, nie – wyjąkał tata. – Ojciec pow in ien ją pow strzym ać, matka pow inn a ją pow strzy‐ mać… Ojej! Naprawdę nie pow in ien na nią pat rzeć. – Ale ty też pat rzysz – zauważ yła matka z kam ienn ą twarzą. Z wysiłkiem odw rócił głow ę i wbił niew idzący wzrok w morze. – Wydaw ali się taką miłą rodzin ą. Kiedy zbieraliśmy rzeczy, żeby wracać do domu, ojciec leż ał całkow icie ubran y, trzym ając w ręku kieliszek wina, a żona i córka, obydwie toples, siedziały po obu jego stron ach. Le déjeuner sur le roc her, śniadan ie na skale. Późn iej, kiedy już wspięliśmy się piaszczystą drogą z pow rot em na wierzchołek klif u, za‐ trzym ałem się, żeby tata mógł złapać oddech. Stał w milczen iu, spoglądając na nieregularn ą, poszarpan ą lin ię brzegow ą zwieńczon ą migoczącym i w słońcu wrzosow iskam i. Było cicho i spo‐ kojn ie. Ni stąd, ni zow ąd ogarn ął mnie smut ek. Ojciec wydał mi się nagle taki stary i kruchy. Jego spojrzen ie zdaw ało się sięgać pon ad roziskrzon ym Côte Sauv age i odbijającym świat ło ocea nem aż za morze, do Anglii i wybrzeż a Kornw alii, gdzie dusze zmarłych czekały na półn ocn ych kli‐ fach, aż przypłyn ie prom, który zabierze je na mit yczn ą wyspę Avalon. Poczułem, ile wspól‐ nych dni straciliśmy przez to, że mieszkaliśmy tak daleko od siebie. Moja wina. West chnął i uśmiechn ął się. – Roz um iem, dlaczego lubisz to miejsce – pow iedział. – Myślę, że jest dobre dla ciebie. Odw rócił się, żeby ruszyć dalej, ale pot em raz jeszcze obejrzał się za siebie. – Przypom in a mi Carm el. Gdyby zrobili tu pole golf ow e, wasz dom mógłby z łat wością po‐ dwoić wart ość. • No i pat rzcie, tak się złoż yło, że rok późn iej moja siostra Anne, dzienn ikarka golf ow a, dot arła do pogłosek na tem at słynn ego pola, rzekom o stworzon ego przez Sarah Bernhardt w roku 1900. Tak, naprawdę istn iało, w ogóln ym zarysie. I czaiło się wśród wrzosów dokładn ie tam, gdzie pat rzyliśmy z tatą. Mówi się, że na śwież o wyt yczon ym torze pierw otn ie grała Bern‐ hardt i jej ukochan y, wspom nian y książ ę Walii, gdy ociągał się z włoż en iem na głow ę koron y, a wraz z nią wzięciem sobie na kark królewskich obow iązków. Porzucon e podczas obu wojen i wielokrotn ie niszczon e przez sztorm y Champs du Golf bo‐ skiej Sarah straciło w ubiegłym stuleciu pięć dołków w wyn iku zaw alen ia klif ów. Jego pow ykrę‐
can e bieżn ie wiły się wśród odstraszających tun eli kolcolistów i jeż yn. Mimo to nasi golf iści – tata, mama, Anne i jej syn Devo – zakochali się, postrzegając je jako swoje pryw atn e Pebble Bea ch. Mindy i ja czuliśmy, rzecz jasna, konstern ację. To trochę upokarzające uświadom ić sobie, że sami w sobie nie byliśmy wystarczająco atrakcyjn i. Ale żebracy nie mogą wybrzydzać. Machali‐ śmy zat em radośnie, ilekroć nasi golf iści oznajm iali, że dziś idą poszaleć – „dziś”, pon iew aż całe pole, liczące wszystkiego trzyn aście dołków, możn a było zaliczyć kilkakrotn ie w ciągu jedn ego długiego nordyckiego popołudnia. Szczególn ie jeden dołek przyciągał ich z pow rot em raz po raz: sam otn a kępa traw y ulokow an a na wąskim skaln ym szczycie, trzydzieści met rów nad wzbu‐ rzon ym morzem. Moja matka musiała klękać i pełz nąć po wąskim grzbiecie skały, żeby roz e‐ grać tę piłkę. Ale robiła to i była zachwycon a. W ciągu kolejn ych lat obecn ość pola golf ow ego w wakacyjn ym repert ua rze wyspy okaz ała się swego rodzaju zaw orem bezpieczeństwa dla wielu spośród naszych amerykańskich gości, którzy co jakiś czas pot rzebują wyt chnien ia od naszej wiz ji ekst rem aln ych sport ów wakacyj‐ nych, ale jego najw ażn iejszą rolą na zaw sze poz ostan ie to, że doprow adził do rodzicielskiej aprobat y naszej Belle-Île. Aprobat a ta została odw zajemn ion a przez szemran e tow arzystwo z budynku klubow ego, jedn oizbow ej budy z tapet am i w szkocką krat ę i ubran ą pod kolor klien‐ telą. Pewn ego popołudnia, kiedy telew iz ja transm it ow ała turn iej Brit ish Open, mój ojciec miał obliczon e na efekt wielkie wejście w pełn ym rynszt unku: kan arkow ych spodniach, czerw on obiałych półbut ach, jaskraw oz ielon ej koszulce polo w białe kropki, kaszm irow ej kam iz elce we wzory ostów i róż oraz miękkiej czapce z Narodow ego Klubu Golf ow ego z Augusty. Zapadła ci‐ sza. A po chwili usłyszeliśmy dyskretn e oklaski – mniej więcej takie, jakie zaz wyczaj tow arzy‐ szą przejściu modelki po wybiegu podczas Tygodnia Mody. Tamt ego dnia tata nie mógł kupić ani jedn ego drinka. Kiedy moja siostra Anne wróciła do Stan ów z opow ieściam i o wym agają‐ cym pełz an ia na kolan ach dołku Sarah B. – Trou de Sarah B. – nat ychm iast uderzyła do swojego redakt ora w magaz yn ie golf ow ym i wym usiła na nim zlecen ie art ykułu na ten tem at, żeby móc wrócić na wyspę. Dostawszy zielon e świat ło, Anne wzięła ze sobą swojego chłopaka. Ich ślub, który nastąpił po pow rocie, był niem alż e spraw ą przesądzon ą. • Tymczasem oto nadszedł nasz pierwszy dzień w Kerbordardoué tego roku, a my nadal leż ym y w łóżku. Swego czasu byliśmy takim i wojown ikam i! A teraz szczyt em luksusu jest wylegiw ać się i drzem ać – oraz pat rzeć, jak jaskółka wlat uje do środka, z całej siły macha skrzydłam i, żeby wy‐ ham ow ać, chwilę unosi się w pow iet rzu i ćwierka z oburzen iem. Zwlekam się z łóżka, czuję, że sosnow a boa zeria muska moją głow ę, i uświadam iam sobie, że chociaż mogę zapom nieć o tym, żeby się schylić, moja pam ięć mięśniow a tego miejsca już
pow raca. Mindy znow u warczy. – Przestań! – syczy i wcale nie żart uje. – Chcę tylko zobaczyć, czy w domku do wyn ajęcia ktoś mieszka. – Przestań wyglądać przez świet lik. Jak Madam e Morgan e cię zobaczy… Jak widzę, nadal rygorystyczn ie przestrzega wioskow ej reguły. Naw et jeśli każdy letn ik i turysta, przechodzący obok naszego domu od stron y placyku, wyciąga szyję, żeby zajrzeć do środka – Reg ard ez la maison rus tiq ue et authentiq ue breton! Reg ard ez le ros ier! Les fleurs! Les pays ans! Pat rzcie na aut ent yczn ie bret oński wiejski dom! Pat rzcie na ten krzak róży! Na kwiat y! Na wieśniaków! – my nie odw zajemn iam y tego wścibstwa, przyn ajm niej nie od stron y Madam e Morgan e. Mindy ma oczyw iście słuszn ość, ale prawdziw y pow ód jej zaw zięt ości jest taki, że marzy jej się drugi świet lik, w pokoju Rory’ego. Ten wychodziłby bezpośredn io na dom Madam e Morgan e, tak więc nie został uwzględn ion y w pierw otn ych plan ach. Negocjacje trwają od lat. Nagrom adziło się różn ych przysług. Wszystko na nic. Ale Mindy nie daje za wygran ą. Wie, jak to jest z kupn em ziem i, praw em własności w stosunku do studn i, dostępem do podjazdu czy do drogi, albo naw et cien iem studn i – to się nigdy nie kończy. Biedn a Madam e Morgan e ma większe zmart wien ia niż okienko trzydzieści pięć na trzy‐ dzieści pięć cent ym et rów w naszym dachu z czarn ych łupkow ych płyt ek. Cierpi z pow odu letn i‐ ków, którzy w każde wakacje zajm ują nowy dom dobudow an y do poz ostałości jej starej ka‐ mienn ej chat y. Oddzielen i jedyn ie drzwiam i turyści w ogóle nie zważ ają na jej obecn ość – cały‐ mi dniam i mają telew iz or włączon y na pełen regulat or, rozm aw iają podn iesion ym głosem. Do tego wszystko rozbrzmiew a echem w tan ich pref abrykow an ych pom ieszczen iach z płyt gipso‐ wych i listw. – Jestem więźn iem we własnym domu! – skarż yła się Madam e Morgan e Mindy w zeszłym roku, kiedy piły ryt ua ln ą petit café, małą kawę. – Pas bon, niedobrze – mamrot ała Suz ann e, niepocieszon a z pow odu udręk najlepszej przy‐ jaciółki z dzieciństwa. – Dommag e, szkoda. Mindy każdego lata dwukrotn ie zaprasza je na kawę, na początku i na końcu pobyt u. Za każdym raz em piecze czekoladow ą piłkę futbolow ą, jak naz yw a ją Rory. Kiedy obie staruszki przychodzą, wit am się z nimi, a Madam e Morgan e słucha z niedow ierzan iem, po czym stwier‐ dza, że mój francuski nijak się nie popraw ił. (Ona jedn a w całej wiosce nie kłam ie i nie zapew‐ nia mnie, jakie to zrobiłem postępy). Kiedy mam już to za sobą, żegnam się pośpieszn ie. Ale wiem, jak odbyw a się ich spot kan ie. Kobiet y przysiadają na krzesłach, czujn e jak ptaki, i rozglądają się wokół, udając, że nie zna‐ ją tego domu, że nie przesiadują codzienn ie w naszej salle de cuisine. Zachwycają się koronko‐ wym i firankam i w oknach, chociaż to dzieło Suz ann e. Rozm aw iają o buffet plac ard, kredensie, plakacie na ścian ie, starej jubileuszow ej kartce Tant e Jea nn ie. Mindy daje się wciągnąć w tę grę. Przez długie lata nie wnikaliśmy w to, co się tu dzieje pod naszą nieobecn ość. Zakładaliśmy, że Suz ann e będzie zachodzić co jakiś czas, tak jak ją prosili‐
śmy, żeby przew iet rzyć dom. Może posiedzi też sobie trochę i podzierga. Byliśmy oczarow an i, kiedy pewn ego lata zastaliśmy pierwszą koronkow ą firankę i co roku nie mogliśmy się doczekać, by zobaczyć, czy nowe okno zostało udekorow an e. W przeciw ień‐ stwie do mistern ych koron ek dla turystów sprzedaw an ych za ciężkie pien iądze w Le Palais – podobn o zreszt ą dostarczan ych w kaw ałkach z Chin i wykańczan ych w Bret an ii – nasze są zro‐ bion e z grubej baw ełn ian ej nici i mają jedyn y w swoim rodzaju wzór, niespot ykan y nigdzie poza region em, a może wręcz poza dziełam i Suz ann e. Pewn a wyf iokow an a Belgijka, która kiedyś uparła się, by nas odw iedzić – żeby, co zroz um ieliśmy zbyt późn o, móc pot em złoż yć ra‐ port w odpow iedn io obrzydliw ych szczegółach na tem at nory Amerykan ów – rzuciła tylko okiem na koronki i stwierdziła ze śmiechem: „To robot a pijan ego pająka”. Po tej uwadze wie‐ dzieliśmy już wszystko, co chcieliśmy, o niej. Nie mogliśmy jedn ak równ ie lekko zbyć ostrzeż en ia jedn ego z właścicieli letn ich dom ów – ze stałego lądu, ale nie z Paryż a – który wziął nas kiedyś na bok. – Nie wiem, czy pow in ien em o tym mów ić – oznajm ił i oczyw iście nat ychm iast zroz um ieli‐ śmy, że było dokładn ie odw rotn ie. – Ale czy zdajecie sobie spraw ę, że te dwie staruszki wcho‐ dzą do waszego domu? – Tak, oczyw iście. Prosiliśmy Suz ann e, żeby wiet rzyła w słon eczn e dni. – Ale one są tam codzienn ie. Obie. Wiedzieliście o tym? – Tak – skłam aliśmy zgodn ym chórem. Nie dał się nabrać. – Posłuchajcie, one chodzą po waszym domu, kiedy was tu nie ma. Przez cały rok! To wbrew praw u. Wszyscy uważ ają, że one was oszukują. – A my uważ am y, że to cudown e – odparła Mindy stan owczo. Spont an iczn a rea kcja pod presją, niem niej jedn ak czuliśmy, że to prawda: poczułem falę ciepła, jaka zdarza się jedyn ie wtedy, kiedy człow iek stwierdza, że zrobił coś dobrego, nie zdając sobie z tego spraw y ani byn ajm niej nie zam ierzając. Przysługa nie tyle przypadkow a, ile nie‐ świadom a. – Ben! C’est fou. No. To wariact wo. – Popat rzył na nas z polit ow an iem połączon ym jakby z rozdrażn ien iem i podziw em jedn ocześnie, po czym odszedł, kręcąc głow ą. Kiedy późn iej rozm aw ialiśmy o tym z Mindy, byliśmy zgodn i. Nie chcieliśmy mieć poczucia, że nasze przyjaciółki nas oszukują. Uznaliśmy, że podoba nam się, że przebyw ają w naszym domu, jakby znów były dziewczęt am i, i przyw ołują wspom nien ia o Tant e Jea nn ie. • Wreszcie przez wzgląd dla marzeń Mindy o jeszcze jedn ym świet liku chow am głow ę, ale naj‐ pierw rozglądam się pośpieszn ie: żadn ych zmian, duż ych czy małych, żadn ych oznak wykon y‐ wan ych prac. Półn ocn y kran iec wioski wydaje się całkow icie opustoszały.
Chociaż zszedłem już na dół i nalałem wody na kawę do poobijan ego czajn ika na kuchence, nie mogę się zmusić do otwarcia drzwi. Boję się spojrzeć. To jak gwiazdkow y poran ek. A jeśli pod choinką nie będzie prez ent ów? Jeśli to jedn o spojrzen ie przekłuje balon? Jeśli ten rok nie‐ obecn ości odebrał nam ostatn ie pret ensje do przyn ależn ości? Jeśli rzeczyw istość wreszcie strzaskała kruche złudzen ie naszej tut ejszości? Zam iast otworzyć drzwi, otwieram okno, to, pod którym rośnie róża. Ledw ie odblokow uję rygiel, oba skrzydła wpadają się do środka pod naporem ściśnięt ych gałęz i. Gęsta pląt an in a ciemn oz ielon ych liści, śwież ych czerw on aw ych kolców i jasnoz ielon ych pączków wpycha się do naszej kuchn i niczym agresywn y boż on arodzen iow y wien iec. – Hej! – Co? – Róża urosła. Ale tak naprawdę. Chwilę późn iej słyszę stan owczy łom ot: obie pięt y Mindy lądują na podłodze przy łóżku. Wstała. Zaglądam do wnęt rza róży, która wypełn ia całą ramę okna i wpuszcza do środka jedyn ie nikłe przef ilt row an e świat ło. Zupełn ie jakbyśmy mieli w kuchn i rząd krzaków. Wśród gałęz i żyją różn e stworzen ia, cały ekosyst em pająków, mrów ek, modliszek, jaszczurek, ciem, ochot ek, pewn ie też jakaś mysz. Ale nic nie szkodzi; okno poz ostan ie otwart e do końca naszego pobyt u. Chociaż kawa już nalan a, Mindy upiera się przy szczegółow ych oględzin ach domu. Rozdzie‐ lam y się i z przeciwn ych stron obchodzim y otwart ą przestrzeń kuchenn o-jadaln ą, wykrzykując pyt an ia i odkrycia. Czy ten stoż ek czarn ego popiołu w kom inku to nat uraln e zjaw isko po roku, czy też pow inn iśmy wez wać kom in iarza? Wygląda niew inn ie. Czy ta kałuż a przy lodówce to znak, że lodówka przecieka? Cud, że w ogóle działa, jako że kupiliśmy ją używ an ą, dwudzie‐ stoczt eroletn ią. Będziem y mieli na nią oko. Czy szaf a śmierdzi pleśnią, czy to tylko ja? Albo moje skarpetki? Z wbudow an ego kredensu wyciągam zardzew iałą puszkę, w której kiedyś znajdow ała się jedn osłodow a szkocka whisky, ale teraz była pełn a plastikow ych torebek z przypraw am i: kum i‐ nem, kolendrą, curry, kurkum ą, chipot le, pieprzem caye nn e. Widząc garść maleńkich brąz o‐ wych robaczków łaż ących w ciemn opom arańczow ym kum in ow ym proszku, wyrzucam torebkę do śmieci. Będziem y musieli pam ięt ać, żeby kupić nową przed coroczn ym Conc ours du Gua camo‐ lé. Następn ie chodzim y wzdłuż ścian, dot ykając miejsc, gdzie tynk zmien ił kolor, żeby spraw‐ dzić, czy nie są wilgotn e. Stajem y pod starym i pękn ięciam i i zastan aw iam y się, czy nie urosły. Wreszcie wchodzim y do drugiej izby na dole, która jest zarówn o gościnn ą sypialn ią, jak i po‐ kojem do pracy. Pod przeciwległą ścian ą błyszczy piękn a szaf a, najpierw jedn ak dokon ujem y oględzin trzech desek surf ingow ych wiszących pod krokwiam i stropu. Ich niebieskoz ielon e nylo‐ now e ham aki, które wyciąłem z wyrzucon ych na brzeg sieci rybackich, są poplam ion e smołą i przet ykan e wyschłym i wodorostam i. Ogóln ie rzecz biorąc, bardzo sat ysf akcjon ujące oględzin y. Żadn ych pow ażn iejszych proble‐ mów konstrukcyjn ych, woń stęchliz ny praw ie wyw iet rzała, tylko jedn a torebka kum in u do wy‐
rzucen ia. Pora na kawę? Mindy otwiera szaf ę i wsadza głow ę do środka, aż cała tam znika. Następn ie zaczyn a wy‐ ciągać wełn ian e swet ry i skarpetki, flan elow e i baw ełn ian e koszule, T-shirt y, bluzki i koszule. – Wstaw ię pran ie – oznajm ia. Nasza malutka francuska pralka otrzym uje instrukcje i czeka chwilę, pogrąż on a w egz y‐ stencjaln ych rozm yślan iach, podczas gdy my pijem y kawę i jemy Krispy Rolls posmarow an e masłem. Wreszcie rozlega się pstrykn ięcie i urządzen ie zaczyn a chodzić. Kolejn y cud. Po rocz‐ nej nieobecn ości nigdy nie wiadom o, co zadziała, a co będzie wym agało surow ej reprym endy. • Z francuskim i pralkam i tak czy owak wart o porozm aw iać. Nasza działa dłuż ej i delikatn iej niż amerykańskie pralki, zuż yw a mniej energii i zapewn ia ubran iom dłuższe życie i przyjemn ą w dot yku miękkość. Mindy już wpisała to do swojego biulet yn u, który pewn ego dnia stan ie się książką, Do One Green Thing, „Zrób jedn ą ekologiczn ą rzecz”. Zaczęła polegać na Francji jako na dobrym źródle ekologiczn ych zmian w stylu życia, które za parę lat dot rą takż e do Stan ów: wy‐ raźn ie oznakow an a żywn ość organ iczn a (biolog iq ue); organ iczn e kosmet yki i ubran ia; energo‐ oszczędn e sprzęt y; ekon om iczn e sam ochody; sprawn y syst em pociągów i aut obusów; a w ubie‐ głym roku stopn iow e wycof yw an ie plastikow ych torebek w market ach na wyspie, które udało się bez przeszkód. Bret ońska kuchn ia takż e wiele nas nauczyła. Jest prosta, zwyczajn a wręcz – wszystko za‐ wdzięcza składn ikom. Bret an ia to kraina gryczan ych placków, śwież ych wiejskich jaj i pom ido‐ rów z grilla – za każdym raz em po pow rocie mamy wraż en ie, jakbyśmy klikn ęli ikon ę odświe‐ żan ia. Ilekroć odw iedzam y Crêperie Chez Ren ée w Bangor, przen oszę się w czasie do tamt ych wieczorów, kiedy siedzieliśmy naprzeciwko starego ojca Madam e Morgan e i słuchaliśmy bajko‐ wych wspom nień z jego młodości. Rano pochłan iał tuz in placków z masłem zrobion ych z pszen icy z własnego pola, młócon ej na naszym placyku, mielon ej w wiat raku na wzgórzu. Pracow ał aż do zachodu słońca, połykał kolejn y tuz in placków, następn ie szedł dwie godzin y do Le Palais, gdzie tańczył, pił cid re brut i wykańczał tuz in crêpes de farine et suc re, naleśników z mąki i cukru, po czym piechot ą wracał do domu, by rozpocząć kolejn y dzień pracy. „Kiedy pan spał?” – zapyt ałem kiedyś. „W samo połu‐ dnie – odparł. – Pod stogiem sian a”. Mrugnął. „Ale nie sam”. Te tygodnie, które spędziliśmy w Kerbordardoué nad poż ółkłą kam ionkow ą misą pełn ą bul‐ goczącego, kapryśnego ciasta naleśnikow ego z gryczan ej mąki, pokaz ały nam dobitn ie, że pro‐ ste nie zaw sze znaczy łat we. Ale to nie pow strzym ało Mindy przed wypróbow yw an iem prze‐ pisów na klasyczn e francuskie pot raw y z „Tant e Marie”, francuskiego odpow iedn ika „The Joy of Cooking”, „Radości Got ow an ia”, który przestał już niestet y wychodzić. Przez lata oboje staliśmy się śmielsi, ale nigdy się nie łudziliśmy, że zdołam y opan ow ać francuską kuchn ię, która słuszn ie słyn ie ze złoż on ości, bogact wa, różn orodn ości i jest przepojo‐
na obsesją związ an ą z terroir, ziem ią, śwież ością i techn iką. Bierzem y sobie do serca jedyn ą uwagę prez ydent a Charlesa de Gaulle’a, która przejdzie do historii: „Nie sposób rządzić krajem, w którym wyt warza się czterysta serów”. Wiem y, że nigdy nie otrzym am y obyw at elstwa Pią‐ tej Republiki Serow ej. Ledw ie drasnęliśmy pow ierzchn ię i nigdy nie dot rzem y wystarczająco głęboko. Nie mart wim y się jedn ak. Dla nas to tylko oznacza, że to nie kon iec olśnień. Ostatn io obn iż yliśmy poprzeczkę, zwracam y uwagę na składn iki i cieszym y się sat ysf akcjo‐ nującym i rez ult at am i. Podpat rujem y i naśladujem y, sposób, w jaki Céleste upycha praw ie nie‐ przypraw ion ą mielon ą wołow in ę do wydrąż on ego pom idora z ogrodu, i pow staje z tego pom i‐ dor farc i, faszerow an y; pat rzym y, jak główka fris ée, sałat y karbow an ej, może zmien ić się z sała‐ ty w dan ie główn e, kiedy zostan ie wrzucon a na pat eln ię z podsmaż on ym i lard ons, cienkim i plasterkam i boczku; słucham y uważn ie, kiedy handlarz ryb, który wyprzedał już lotte, poleca nam inną brzydką rybę, le grond in, kurka, przysmaż on ą na maśle z szalotkam i i fenouil, koprem włoskim. Niestet y ta brzydka ryba w Stan ach nigdy nie smakuje tak samo (jeśli w ogóle uda się wam ją znaleźć – nie jesteśmy specjalistam i od szpet ot y). Ale przepisy da się przen ieść na obcy grunt i całkiem nieź le rea liz ow ać w amerykańskiej kuchn i zaopat ryw an ej na targu. Kult urow e zasady dot yczące jedzen ia po francusku możn a przen ieść jeszcze łat wiej. Zaczę‐ liśmy się do nich stosow ać, kiedy zauważ yliśmy, że zaw sze wracam y do domu chudsi i zdrowsi pom im o całego tego masła, śmiet an y i inn ych frykasów. (Udaw ało mi się wcisnąć w stary garn i‐ tur Agnès jedyn ie w tygodniu bezpośredn io po Belle-Île). O co tu chodziło? Po lat ach wypyt yw an ia Céleste, Sidon ie, Yvonn e i inn ych kobiet na plaż y Mindy uważ a, że zna przepis: żadn ego podjadan ia między posiłkam i, żadn ej przet worzon ej żywn ości, żadn ych słodyczy (nie licząc jedn ej kosteczki ciemn ej czekolady na każde pół godzin y pisan ia), mniejsze porcje (i żadn ych dokładek), żadn ych słodzon ych napojów (w tym, za moją nam ow ą, bezcukro‐ wej coli – jedyn ej słabości Mindy), mnóstwo zielon ych warzyw i w ogóle jarzyn, ogromn e ilości oliw y, a na deser owoce lub ser albo jedn o i drugie. Pow iedziałem Mindy, że mogę przyjąć wszystkie pow yższe ogran iczen ia, z wybaczaln ym odstępstwem od czasu do czasu pod warunkiem luki dopuszczającej ciastka z owocam i, ciasta i inne słodkie pyszn ości w zasadzie codzienn ie. „Nie? W takim raz ie po co w ogóle zabierałaś mnie do Francji – żeby mnie tort urow ać?” Owszem, pojaw iła się got ow ość do komprom isu po obu stron ach. A kiedy moja argum ent acja już miała przew aż yć dzięki wyższej logice, Mindy wez wała mojego ami Henry’ego, żeby mnie zdradził. – Ale Don – pow iedział. – Wiesz, takich wyjątkow ych deserów nie jada się codzienn ie. – Daj spokój – odparłem, jak mężczyz na do mężczyz ny. – Nie mów mi, że nie odczuw asz pokusy, kiedy wracasz z pracy do domu i mijasz te wszystkie wystaw y pełn e Gâtea u à la Bavaro‐ ise i Bomb e au Choc olat, że nie wspom nę już o tych cudn ych małych czekoladow ych myszkach, Pe‐ tites Souris, i wspan iałych tartes, o mój Boże, aux fraises, z truskawkam i, au citron, cyt ryn ow ych, i – ojejku, jejku – tych aux mûres et framb oises, z jeż yn am i i malin am i… (Swoją drogą, poproszę po jedn ej każdego rodzaju).
– Nie, Don. – Naprawdę musisz mieć jakąś specjaln ą okaz ję? – Tak, to prawda – odparł Henry. – Na przykład jaką? – Na przykład taką, że przyjeżdżasz ty z tym swoim słynn ym apet yt em. To wszystko gdzieś w nas zapadło i opłaciło nam się; wpłyn ęło na nasze sylw etki, nasze zdrow ie, a na różn e subt eln e sposoby takż e na nasze kariery zaw odow e. Tymczasem w naszej ojczyźn ie z wyboru nic nie jest już takie samo. Reguła „plus ça chang e, plus c’est la même chos e”, im więcej się zmien ia, tym bardziej jest tak samo, przestała obow iąz y‐ wać. Francja ma teraz jedyn ie trzysta serów, jak słyszałem. Z pow odu członkostwa w Unii Eu‐ ropejskiej ogran iczon o długą sjestę, na czym ucierpiały małe bistra, niektóre wręcz znikn ęły. Kobiet y, które tak podziw iam y za wiedzę i kulin arn y savoir-faire, kręcą głow am i i twierdzą, że idea liz ujem y rolę, której chętn ie by się wyrzekły. Nie odz wierciedla ona rzeczyw istości Francji, gdzie kobiet y zaczęły dłuż ej pracow ać parędziesiąt lat temu. Pam ięt am narzekan ia Gwen ed, sprzed bodaj dwudziestu lat, w związku z kon ieczn ością dąż en ia do francuskiego idea łu kobiet y. Nasze przyjaciółki nadal oburzają się na tę presję. W tym sam ym czasie w Stan ach stosun ek do jedzen ia i diet y zmien ił się dram at yczn ie – te zmian y idą w ekologiczn ą, opart ą na składn ikach, naw et jeśli niekon ieczn ie francuską stron ę – podczas gdy w Europie McDon aldsy i Burger Kingi dokon ały prawdziw ej inw az ji. Na szczęście na naszej wyspie nie widzieliśmy jeszcze żadn ego fast foodu ani otyłego îlien. C’est la même chos e, znow u to samo: Francuzka, naw et zmęczon a, w kuchn i nadal zdoła nas wszystkich pobić na głow ę. • Wobec takiego zaplecza, jakie Mindy ma na Belle-Île, dzienn ikarstwo ekologiczn e służ y jej do‐ skon ale. Łącząc nasz idea lizm rodem z lat sześćdziesiąt ych z pisan iem, poz wala jej takż e zrobić użyt ek ze studiów prawn iczych bez mordęgi prakt yki adw okackiej. Doskon ale pasuje równ ież do jej obsesji Matki Tygrysicy związ an ej z tym, co dokładn ie traf ia gdzie: substancje chem iczn e do ryb i kobiecego mleka, pestycydy do soku jabłkow ego i jedzen ia dla niem owląt, horm on y do szampon ów, a herbicydy do gen et yczn ie modyf ikow an ych roślin i tak dalej. Przen osząc się z organ iz acji The Trust for Public Land (TPL) do Nat ural Def ense Council (NRDC), a stamt ąd do Mot hers & Other for a Liv able Plan et (zan im zaczęła działać na własny rachun ek), Mindy ściśle współpracow ała z naukowcam i i badaczam i oraz z prostym i roln ikam i dosłown ie na polu. Zajm ow ała się ekologią globaln ą, lokaln ą i wielkom iejską; współpracow ała z Kenn edym i i Rockef elleram i, z Mart hą Stew art, a zwłaszcza z Meryl Stree p, współf undat or‐ ką jej biulet yn u. Upodoban ie do przesiew an ia i harm on ijn ego łączen ia wkładu tych wszystkich ekspert ów i prakt yków zyskało jej ogóln okrajow y szacun ek.
Wiedziem y więc ekologiczn e życie. Nie w takim sensie, że raz w roku obchodzim y Dzień Ziem i i tak dalej, jak specjaln e wydan ia mainstrea mow ych magaz yn ów (które często proszą wtedy Mindy o jakiś art ykuł), ale w sensie świadom ej codzienn ej prakt yki. Dla mnie spoko. Ja‐ sne, swego czasu męczyło mnie trochę to ciągłe maglow an ie o wybory przy zakupie jedzen ia – i wykłady w trakcie posiłków – ale teraz jestem już naprawdę na poz iom ie. Moż ecie mnie spy‐ tać o cokolw iek. Śmiało, choćby o mój tyłek. No więc używ am takiego specjaln ego francuskiego krem u… Jedyn ie na Belle-Île moż em y – Mindy też – odpuścić sobie tę ciągłą czujn ość i staw ian ie py‐ tań. Ryby biorą się prosto z morza, jagnięcin a z okoliczn ych łąk. Naw et wołow in a (której Min‐ dy unika) pochodzi od tut ejszych byków. Na szczęście poz wala mi od czasu do czasu pogryźć con‐ tre-filet, kot let z krzyż ow ej, żeby nie osłabiły mi się siekacze. Do tego tan ie organ iczn e warzy‐ wa z gospodarstwa w Kerzo albo z ogrodu Gwen ed i tyle cid re brut biolog iq ue, ile tylko zdołam y wypić. No, to się naz yw ają prawdziw e wakacje. Pobyt na Belle-Île przypom in a odw iedzin y jakiejś dysydenckiej zielon ej republiki. No dobra, Francuz i nadal palą, ale pracujem y nad tym. • A jeśli chodzi o przełom czy też ewolucję mojej własnej kariery? Gorąc a woda otworzyła przede mną wiele drzwi. Kiedy mój były kolega z pracy, Tom, poz nał mnie z Evan em, który odchodził z dość tajemn iczej, ale z pewn ością bardzo ekskluz ywn ej posady w Condé Nast, właśnie moja pow ieść przesądziła spraw ę. Ona sama i recenz ja w „Washingt on Post”. Przeszedłem w związku z tym przez HR, gdzie pojaw iły się pewn e wątpliw ości co do mojej osoby, widziałem to. Wybierając się na spot kan ie z redakt orem naczeln ym, zdaw ałem sobie spraw ę, że nadal brakuje mi tego wew nętrzn ego je ne sais quoi, „czegoś”, by być wielkim czło‐ wiekiem należ ącym do Krainy Eleganckiej Czern i. Popat rzyłem na Mindy. Skin ęła głow ą. Przyszła pora na garn it ur. Złoż yłem mój los w ręce pana Agnès B. Homm e, który sun ął Madison Aven ue niczym pła‐ ska, czarn a, mat ow a sylw etka. Wysiadł z windy na dwudziestym drugim pięt rze i podobn o za‐ uroczył wszystkich. Miałem na sobie ten garn it ur może drugi czy trzeci raz, trochę mnie cisnął w pasie i w kostkach, ale opin ał pierś i ram ion a niczym spandex. Moim zadan iem jako redakt ora miało być czyt an ie książ ek. Wyborow e czyt an ie książ ek. Garn it ur wciąż leż ał jak ulał. No, aż wreszcie uzbierało się tych długich lit erackich lunchów i na‐ gle, malheureus ement, strzelił guz ik i musiałem nabyć coś obszern iejszego, żeby pom ieścić cały ten nadm iar.
Rozdział dwudziesty pierwszy
La Fontaine Wallace Wiosną naszego trzyn astego roku na wyspie podjęliśmy ważn ą decyz ję o zainstalow an iu kran u na zew nątrz, by móc opłukiw ać nogi z piasku po pow rocie z plaż y i podłączyć wąż do podlew a‐ nia ogrodu, a takż e zmyw ać kombin ez on y piankow e i deski surf ingow e. Mindy wez wała hy‐ draulika. Pierwszego lata po podjęciu tej decyz ji fachow iec praw ie przyszedł. Następn ego lata już niez upełn ie. Laurent był miłym facet em, rodow it ym mieszkańcem Belle-Île, który przejął int eres po ojcu, naszym pierwszym hydrauliku sprzed lat. Od czasu do czasu widyw aliśmy go surf ującego późn ym wieczorem po całym dniu pracy w różn ych letn ich dom ach na wyspie. Za którymś ra‐ zem, gdy słońce wisiało już nisko nad horyz ont em, a czubki desek surf ingow ych ząbkow ały ho‐ ryz ont niczym płet wy rekin a, złoż ył nam obietn ice, które – wiedzieliśmy to wszyscy troje – były niem ożliw e do dot rzym an ia. Po czym odpłyn ął. O drugim hydrauliku dow iedzieliśmy się dzięki maître du bâtiment, Théophile’owi, który za‐ czął jako uczeń naszego pierwszego przedsiębiorcy budowlan ego, Den isa, a z czasem przejął jego int eresy, w tym nasze rem ont y w zwoln ion ym tempie. (Tut aj rozlega się głos spikera tele‐ wiz yjn ego: „Trwające już dwadzieścia siedem lat!”) Théophile był młodym człow iekiem z pro‐ mienn ym błyskiem w oczach. Nie byliśmy najlepszym i klient am i z fin ansow ego punkt u widze‐ nia, a już z całą pewn ością nie mogliśmy się przyczyn ić do propagow an ia jego ren om y jako właściciele rudery, która nadal wyglądała tak, jakby miała lada dzień z pow rot em popaść w ru‐ inę. Ale, zapyt ał, czy to nie my jesteśmy tymi Amerykan am i, którzy wprow adzili surf ing na Belle-Île? No, w dzieciństwie Théophile obserw ow ał nas na falach, a teraz on też jest surf erem. Czy to prawda, że Mindy pochodzi z Haw ajów? Sup erb e! A pan, Don, musi pan wypłyn ąć na ryby łodzią mojego ojca. Wiem y, gdzie kryją się okon ie morskie. Upijem y się i będziem y im śpiew ać, aż wyjdą z ukrycia i chwycą nasze przyn ęt y. Tu nie było żadn ej decyz ji do podjęcia; od razu adopt ow aliśmy się naw zajem.
Ale naw et Théophile nie mógł zdobyć dla nas hydraulika. Pewn ego dnia spyt ał nat om iast, czy słyszeliśmy o Nocn ym Porsche. O tym, jak późn ą nocą, na długo po zam knięciu ostatn ich restauracji i barów w trzech miastach, co pew ien czas oślepiająca smuga świat ła mknie główn ą – liczącą całe jeden aście mil – drogą z jedn ego krańca wyspy na drugi, z Locm arii do Point e des Poulains. Jak miraż albo srebrn y pocisk. Nadstaw iłem uszu. Tak, mógłbym przysiąc, że słyszałem przeraźliw e wycie biegów zmie‐ nian ych w szybkim woz ie. To był dla mnie jakż e znajom y dźwięk, bo jako dziecko leż ałem w łóżku i słuchałem ekst at yczn ych miłosnych jęków landrynkow ych, dwugaźn ikow ych odjazdo‐ wych woz ów, które niosły się suchym wybet on ow an ym koryt em Los Angeles Riv er aż z toru wyścigow ego Lions Drag Strip w Wilm ingt on. Przypom niałem sobie pew ien późn y wieczór na polach w Kerbordardoué, kiedy wyszliśmy obserw ow ać Perseidy. Ale Rory wolał szukać sam iczki robaczka święt ojańskiego, która każdego lata rozbłyskała w tym sam ym miejscu, rok po roku wspin ając się na to samo źdźbło wysokiej traw y (w każdym raz ie tak to wyglądało). No i była tam, szykując zabójczy kokt ajl z lucyf eryn y i lucyf eraz y, zapalając starą zielon ą lat arn ię dla kręcących się po okolicy robaczków płci męskiej, gdy nagle smuga świat ła rozbłysła w oddali niczym poz iom a błyskaw ica: porsche widm o. Albo gigant yczn a świet likow a ryw alka. Théophile’owi pow iedziałem, że przypom in am sobie, iż widziałem kiedyś, jadąc row erem przez małe wioski i gospodarstwa, smukłą sylw etkę przykryt ą brez ent em na czyimś żwirow a‐ nym podjeździe. Théophile zapewn ił, że to nie tylko nocn e porsche widm o, ale takż e porsche pewn ego hydraulika. Podał nam jego num er i imię: Ben edict. – Nie pochodzi z Belle-Île – pow iedział Théophile, a my zroz um ieliśmy, że on roz um ie, że zależ y nam na tym kran ie tak bardzo, że got ow i jesteśmy wykroczyć poza naszą ustalon ą wy‐ spiarską sieć fachowców. Ale musim y uważ ać, żeby spraw a się nie roz eszła, zwłaszcza wśród surf erów. Laurent mógłby się poczuć dot knięt y. Mogłoby to wpłyn ąć na jego nastrój w wodzie. I mógłby pot em nie przyjść, jak będziem y go naprawdę pot rzebow ali, nie do czegoś tak błahego jak kran. Mindy zadzwon iła i udało jej się oczarow ać Ben edict a, co było nie lada osiągnięciem, zwa‐ żywszy na niew ielki zakres robót. Podejrzew aliśmy, że zgodził się z ciekaw ości i szykow aliśmy się na typow y dla Belle-Île ryt ua ł długiego i pow oln ego poz naw an ia się naw zajem, zan im pra‐ ce hydrauliczn e będą mogły się rozpocząć. Napełn iłem filtr do kawy i nastaw iałem wodę, Min‐ dy postaw iła na stole miseczkę ze staroświeckim i kostkam i cukru, tak lubian ym i przez miesz‐ kańców wyspy, i ciasto z jeż yn am i, które upiekła poprzedn iego dnia. Kiedy ujrzeliśmy furgo‐ netkę telepiącą się pod górę i parkującą w bezpieczn ej odległości od obory Gwen ed, west chnęli‐ śmy. Naprawdę mieliśmy nadzieję, że zajedzie do nas swoim porsche. Ben edict był pot ężn y, miał tors rugbisty i dużą, przystojn ą głow ę ze starann ie wystyliz ow a‐ ną fryz urą. Charakt eryz ow ała go typow a dla dobrze wychow an ych Francuz ów rez erw a w kon‐ takt ach tow arzyskich, która spraw ia, że rozm ow a jest początkow o sztywn a, a pot em, bez uprzedzen ia rozluźn ia się. Z Ben edict em ten mom ent nastąpił po uprzejm ym zapropon ow a‐
niu mu kawy i ciasta, jego trzykrotn ej odm ow ie i ostat eczn ej kapit ulacji – „avec plaisir”, z przy‐ jemn ością – ale dopiero, nalegał, po tym, jak zobaczy, co jest do zrobien ia. Zajęło mu to w sum ie pięć min ut łączn ie z wypraw ą do furgon etki po kaw ałek rury, narzę‐ dzia i paln ik but an ow y. Następn ie uznał, że jedn ak chce najpierw wykon ać zlecen ie, a pot em dopiero napić się kawy. Zroz um ieliśmy, że znów zostaliśmy przechyt rzen i, więc Mindy prze‐ prosiła i poszła na górę pisać. Ja siadłem w wiklin ow ym fot elu, żeby się przyglądać. Nasz syn, wówczas dwun astoletn i, rozw iąz yw ał przy kuchenn ym stole jakiś problem szachow y. Jako że nie byłem w stan ie prow adzić rozm ow y bez Mindy, która by tłum aczyła i przepraszała w moim imien iu, włączyłem magnet of on. Ben edict, który klęczał z kluczem francuskim i szmatką w dłon iach, podn iósł głow ę. – Joe Cock-aiiiiiiirrr? – Oui, Joe Cock-aiiiiiiirrr. – J’aime Joe Cock-aiiiiiirrr. – Wziął głęboki wdech i pot rząsnął głow ą. – Pend ant vingt ans j’étais un chanteur de rock. Przez dwadzieścia lat byłem piosenkarzem rockow ym. – Vraiment? Mais je suis un chanteur de rock! Naprawdę? Ja jestem piosenkarzem rockow ym! Rory, który mów ił już po francusku znaczn ie lepiej ode mnie, osłupiał wobec takiego rozw o‐ ju wydarzeń. Zwłaszcza że, używ ając wyłączn ie czasu teraźn iejszego, wmów iłem niechcący Ben edict ow i, że naprawdę jestem gwiazdą rocka, ukryw ającą się przed wielbicielam i w tej ma‐ łej wiosce. Naw et kiedy już to sobie wyjaśniliśmy, wśród gromkich śmiechów, Rory bał się, co będzie dalej: wyczerpujące wykrzykiw an ie nazw ulubion ych zespołów. Rolling Ston es! Oui! Kinks! Oui! Crea m! Oui! Ben edict znał je wszystkie i wkrótce raczył mnie opow ieściam i o swoim życiu w drodze, kie‐ dy jeździł van em z zespołem i występow ał w klubach oraz dis cothèques w całej Europie. Wreszcie wstał i nat ychm iast dostrzegając akustyczn y pot encjał naszej wyłoż on ej płytkam i kuchenn ej podłogi, przyłączył się do mnie w rozbrzmiew ającym echem chórku: „Do you ne-e-ed anyb od y? I need someb od y to love. Can it be-e-e anyb od y? I want someb od y to love”. Popat rzyliśmy na siebie i uśmiechn ęliśmy się szeroko: obaj mieliśmy pot ężn e rockow e głosy. Mindy zbiegła w popłochu po schodach, słysząc nasze wrzaski, a Rory zat kał sobie uszy na znak prot estu. W tym mom encie my zaczęliśmy wygin ać się spaz mat yczn ie, na ugięt ych, zwrócon ych do środka kolan ach à la Cock-airrrr i ryczeć: „I get hi-i-igh with a little he-e-elp from my frie-e-ends…”. • W końcu mieliśmy kran przed dom em. Zostaliśmy takż e zaproszen i na apéritif do domu Ben e‐ dict a – un apéro, tak to naz yw ają właściciele letn ich dom ów. (Rdzenn i mieszkańcy wyspy nie prakt ykują apéros).
Tradycja apéro na Belle-Île może spraw iać wraż en ie tyran ii. Dla wielu właścicieli letn ich do‐ mów i wyn ajm ujących letn ików jest to główn a form a rozrywki podczas lata – nie tylko ze względu na rozm ow y, lecz takż e plotki dot yczące tego, kto kogo zaprosił. Przez pierwszych osiem lat trwaliśmy w błogiej nieświadom ości, pon iew aż mieszkaliśmy w takich warunkach, że przyjm ow an ie gości w ogóle nie wchodziło w grę („Zapraszam y pod szopę Wallace’ów o piąt ej po południu na orzeszki ziemn e i kan apki z serem podaw an e na frisbee”). Tych kilka zaproszeń, które musieliśmy przyjąć – od Gwen ed, Francka i Ines – zostało osta‐ teczn ie odw zajemn ion ych, ale dopiero po lat ach. Kiedy wreszcie tego dokon aliśmy, zostało to oczyw iście dostrzeż on e przez tych, którym byliśmy winn iśmy apéro za jakąś wyświadczon ą uprzejm ość (poż yczaliśmy mnóstwo rzeczy, począwszy od naszych wypraw na ryn ek), bo nie mogliśmy odw zajemn ić się w inny sposób. Inni, których zaproszen ia odrzuciliśmy, teraz prze‐ nieśli nas do kat egorii pełn oprawn ych aperit if owców i zaczęli zastaw iać sidła. To doprow adziło nas do sform ułow an ia koncepcji apéro kompensacyjn o-zapobiegawczego, takiego który pow strzym ałby szerzen ie się zran ion ych uczuć. Pon iew aż właściw ie wszystkim byliśmy winn i apéro albo z nim zalegaliśmy, próbow aliśmy je jakoś łączyć, ale wszystkie nasze staran ia i tak nie wystarczały. To trochę jak z kart ą kredyt ow ą, odsetki rosną, mimo że ze wszystkich sił staracie się ją spłacić. Problem stan ow iło podobieństwo apéros z Belle-Île do pewn ego ryt ua łu niektórych plem ion indiańskich z półn ocn o-zachodn iego wybrzeż a Pacyf iku, cerem on ii rozdaw an ia podarków. W pokolen iu moich rodziców „drinki w domu”, które pam ięt am z dzieciństwa – a ostatn io wró‐ ciła na nie moda dzięki ret ransm isjom starych program ów telew iz yjn ych – wym agały jedyn ie spart ańskiego, acz wyczerpującego zestaw u mart in i, orzeszków ziemn ych, oliw ek, krakersów i koreczków serow ych. W obecn ych czasach wystarczy spot kać się w barze albo ewent ua ln ie wy‐ pić raz em piwo na tarasie. Otwiera się do tego słoiki z salsą i paczki czipsów. Taka nief rasobliw ość na Belle-Île jedn ak nie przejdzie. Z bardzo nieliczn ym i wyjątkam i, jak Le Vic i jego żona Yvonn e, których soirée stan ow ią wzór umiarkow an ia, pon iew aż po nich na‐ stępuje prawdziw a kolacja, apéro to na ogół niekończący się szturm przekąsek i przysmaków, zarówn o prostych, jak i wyraf in ow an ych, ciągnący się godzin am i i niejedn okrotn ie przedłuż a‐ jący się w wyn iku połączen ia konkurencyjn ych apéros wydaw an ych przez inn ych mieszkańców wioski albo wręcz inn ych osad. Kiedy taki wieczór apéros się rozpoczn ie, nie sposób się z niego wypląt ać, dopóki ostatn ia puszka sardyn ek w sam ym kącie spiż arn i nie zostan ie otwart a koz i‐ kiem laguiole, i możn a uważ ać się za szczęściarza, jeśli nikt się przy tym nie skaleczy. Na tym etapie naszej historii, w Sez on ie Kran u Przed Dom em, roz um ieliśmy już, że głów‐ nym niebezpieczeństwem apéro jest – niespodzianka! – następn y poran ek. Tej opieszałości i in‐ ercji, która następuje po, nie da się pogodzić z naszym plan em, by maksym aln ie wykorzystać letn ie osiemn aście godzin słońca na Belle-Île. Apéro kolidow ał takż e z surf ow an iem, gdyż w bezw ietrzn e wieczory fale, choć nieprzew idyw aln e, byw ały wspan iałe. W przypadku Ben edict a wiedzieliśmy jedn ak, że nie moż em y się wym ów ić. Oczyw iście wy‐ bran y wieczór był idea ln y, gorący i spokojn y. Nat uraln ie nasi wyspiarscy przyjaciele surf erzy
wszyscy stali w zwart ym szeregu między klif am i Donn ant. A gdzie my byliśmy? Wystrojen i i terkoczący naszym gruchot em ren ault w poszukiw an iu dobrze schow an ego domu w inn ej wiosce. Znaleźliśmy go wreszcie dzięki okryt ej szarym całun em sylw etce porsche na żwirow a‐ nym podjeździe. Dziewczyn a Ben edict a, Ann ett e, zaprow adziła nas do stołu w ogrodzie za dom em, zasta‐ wion ego kieliszkam i i mnóstwem talerzy z przystawkam i. Zmysłow a blondynka, która miała w sobie coś z Marii Ant on in y baw iącej się w mleczarkę w Wersalu, odsłon iła całą tacę z wędli‐ nam i. Godzin ę późn iej nadal podaw an o nowe dan ia, niektóre wyjm ow an e prosto z piekarn ika. Ben edict i ja przerzucaliśmy się urywkam i piosen ek. Po dwóch godzin ach Mindy usiłow ała dać do zroz um ien ia, że naprawdę pow inn iśmy już iść. „Ale zaczekajcie! – wykrzykn ął Ben edict. – Szampan!”. Przez chwilę stał w słońcu i wystrzelił z rozbryz giem pian y. Idea ln y napój dla hy‐ draulika, zgodziliśmy się wszyscy. Po trzech godzin ach usiłow aliśmy traf ić do wyjścia. „Syn na nas czeka” – tłum aczyliśmy bła‐ galn ie. Ale Francuz i nigdy nie dają się nabrać na coś takiego. Wszyscy się śmialiśmy. Nie, zgo‐ dziliśmy się, pewn ie jest zachwycon y, że może przebyw ać na dworze w tym niekończącym się zmierzchu i chodzić z apéro na apéro z kolegam i z wioski. Ben edict podn iósł dłoń, by przykuć na‐ szą uwagę. „A teraz pora, żebyście zobaczyli…”. Gestem wskaz ał sypialn ię. Zarum ien iliśmy się. Ann ett e pociągnęła za aksam itn y sznur i rozsun ęła purpurow e zasłon y. To była wiz ja staroż ytn ej Grecji prosto z reprodukcji Maxfielda Parrisha, która wisiała na ścian ie gościnn ej sypialn i w domu mojej babki, fresk przedstaw iający błękitn e niebo i puszyste róż ow e chmurki o wschodzie słońca, a po obu stron ach prawdziw e jońskie kolumn y w form ie bas-relief. A za tym wszystkim, w głębi, wysoka na trzy met ry róż ow a muszla z gipsu, której podstaw a kończyła się przy złot ych kurkach i kran ie wann y z hydrom asaż em, prawdziw ego ja‐ cuzz i. – Pour l’hiver – pow iedział Ben edict. Na zimę. Mrugnął do Ann ett e. – Elles sont long ues, les nuits – zgodziła się Mindy i zachichot ała. Zim ow e noce fakt yczn ie są długie. – Kąpiel z bąbelkam i – pow iedziała Ann ett e. – Jak szampan? – Avec champ ag ne, parfait – odparłem. – Parfait pour un chanteur de rock. – Tylko nic mi tu nie kombin uj – rzuciła do mnie Mindy. Pot em oczyw iście musiała to prze‐ tłum aczyć, a Ben edict obiecać, że sporządzi plan y odpow iedn iej wann y dla takiego facet a jak ja, czyli dla takiego facet a jak on sam, gościa z pot ężn ym rockow ym głosem. • Tym naszym kran em najw yraźn iej obudziliśmy jedn ego ze starych druidyczn ych duchów wody – i to wcale nie dobrot liw ego, pon iew aż któregoś dnia, niedługo po apéro u Ben edict a, zostali‐ śmy wybudzen i z popołudniow ej drzemki przez straszn e krzyki pod naszym dom em. Zbiegła się cała wioska. Wyszliśmy na dwór i zobaczyliśmy zrozpaczon ą turystkę, kobiet ę o rozw ichrzo‐
nych włosach, która wyn ajm ow ała dom dla siebie i wyjątkow o liczn ej grom adki dzieci. Stała na palcach przy studn i w kształcie ula – tej, która kiedyś była nasza – i zaglądała w jej mokrą ciem‐ ność, wykrzykując imię dziewczynki. Szlochając, zaczęła wspin ać się po kam ien iach, jakby chcia‐ ła się rzucić w głąb w ślad za, jak zakładaliśmy, utracon ym dzieckiem. To była straszn a chwila. – Mama? – rozległ się cienki, zaciekaw ion y głosik. Mała dziewczynka wystaw iła głow ę spod wielkiego, przypom in ającego nam iot krzew u hort ensji koło studn i. Matka spojrzała na nią i omal nie zem dlała. Wróciliśmy do domu rozt rzęsien i i przed dobrą chwilę przeż yw aliśmy ten incydent. Nie my‐ śleliśmy o tej studn i od lat. Odkąd nie była już nasza, wtopiła się w pejz aż wioski. Teraz jedn ak uświadom iliśmy sobie, że, owszem, groz i straszliw ym wypadkiem. Postan ow iliśmy, że następ‐ nego dnia porozm aw iam y z właścicielem o zainstalow an iu drzwiczek albo całkow it ym zagro‐ dzen iu konstrukcji. Następn ie Mindy wyraz iła obaw ę, która – musieliśmy to przyz nać – mogła przyjść do głow y jedyn ie Amerykance. Co będzie, jeśli dziecko wpadn ie do studn i, i gend armerie spyt a, do kogo ona należ y, a nasz sąsiad zrobi w tył zwrot i przysięgnie, że jest nasza? Co będzie, jeśli jakiś tu‐ rysta napije się zan ieczyszczon ej wody i zachoruje? A jeśli nas poz wą do sądu? No bo kogo po‐ zwą – Francuz a czy Amerykan ów? Wart o być może wspom nieć, że Mindy ma wykształcen ie prawn icze i zrobiła w Kalif orn ii aplikację. Chociaż nigdy nie prakt ykow ała w zaw odzie, była, jak to się mówi, uczulon a na pew‐ ne spraw y. Wiedzieliśmy, że Francuz i nie mają skłonn ości do procesów sądow ych. Ale czem u nie mielibyśmy się zabezpieczyć, skoro już wyrzekliśmy się studn i? Postan ow iliśmy nie iść z tym do merostwa. Nat om iast ostatn io otrzym aliśmy zaw iadom ie‐ nie, że nasz dawn y agent ubezpieczen iow y, którego nigdy nie poz naliśmy, przeszedł na eme‐ ryt urę i przekaz ał naszą polisę niejakiem u panu Grancoe ur. W przeciw ieństwie do swego po‐ przedn ika Monsieur Grancoe ur napisał do nas osobisty list, życząc nam wszystkiego najlepsze‐ go i wyraż ając nadzieję, że wkrótce go odw iedzim y. Zreszt ą i tak pow inn iśmy się z nim spot kać, wyz nał, żeby porozm aw iać o naszym sam o‐ chodzie, pierwszym, jaki kupiliśmy we Francji. Moglibyśmy ubezpieczyć auto, zaspokoić cieka‐ wość co do tego, dlaczego nasz poprzedn i agent zaw sze zam ieszczał krow ę w zakresie naszego ubezpieczen ia domu, a takż e znaleźć jakiś sposób, żeby zastrzec w naszej umow ie, że nie je‐ steśmy właścicielam i studn i – „Nie, proszę pana, i nigdy nie byliśmy”. Biuro pana Grancoe ur mieściło się na nabrzeż u w Le Palais, wychodziło na drugi basen por‐ tow y, a takż e miało niez akłócon y widok na ogromn ą Cit adelle Vauban, wielką fort ecę w kształcie gwiazdy. Mała kaf ejka dla maryn arzy była jak zwykle pełn a mężczyzn o czerw o‐ nych twarzach i szczecin iastych policzkach oraz kobiet o czerw on ych twarzach, w słomkow ych kapeluszach i wełn ian ych swet rach w wypukłe wzory. Na wit ryn ie obok oskuban e kurczaki skwierczały i brąz ow iały w sztuczn ym słońcu.
Nasze nieśmiałe wejście do biura zostało ent uz jastyczn ie przyjęt e uniesien iem dłon i przez wąsat ego Belliloise siedzącego w głębi, podczas gdy kobiet a, zajm ująca biurko z przodu, ze wszystkich sił starała się pow strzym ać uśmiech. Miała taką minę, jakby czekała na tę chwilę. My nie musieliśmy długo czekać. Z wielką pompą i mów iąc po francusku najszybciej ze zna‐ nych mi osób, Monsieur Grancoe ur usadził nas w fot elach i od razu przeszedł do rzeczy. Czy przyjm iem y dziś zaproszen ie na kolację? Nie, no to może jut ro? No dobrze. W takim raz ie w niedzielę. Jesteśmy umów ien i. Jego żona, Mariann e, przyrządzi rybę, może turbot a, a może lotte. Och, ależ ona got uje! Grube czarn e brwi mężczyz ny unosiły się i opadały przy każdym z tych wyz nań. – Czy łowi pan z laską? – zapyt ał mnie w wysilon ej angielszczyźn ie. Wobec mojego zdu‐ mien ia uśmiechn ął się: – Może nie jest pan jeszcze taki stary. A z tyczką? Po czym zaczął się rozpływ ać nad zarzucan iem wędki z klif ów tam, gdzie rozbijają się fale. To jest dopiero łow ien ie. W końcu przeszliśmy do naszej polisy. W ciągu poprzedn ich trzyn astu lat po prostu płacili‐ śmy składki i trzym aliśmy dokum ent y w teczce, nie wiedząc naw et dokładn ie, co zaw ierały, poza tym, że była tam zagadkow a wzmianka o krow ie. To było pierwsze ubezpieczen ie w na‐ szym życiu i nadal zreszt ą nasze. (Inn ym i słow y, byliśmy idiot am i). Ale Monsieur Grancoe ur zaczął nam tłum aczyć, jak moglibyśmy oszczędzić pien iądze, cmo‐ kając z deza probat ą na brak wyobraźn i swojego poprzedn ika. Naszą roczn ą składkę, i tak już dość rozsądn ą, łat wo możn a było zmniejszyć. Sam ochód, skoro jeździliśmy nim trzydzieści dni albo i mniej roczn ie, mógł być ubezpieczon y na zasadzie pro rata. Jeśli obiecam y, że nigdy nie wyw iez iem y go z wyspy, możliw a będzie specjaln a zniżka. Voilà! Mindy i ja popat rzyliśmy na siebie olśnien i. To wszystko i jeszcze zapraszał nas na kolację. Wreszcie Mindy nie mogła dłuż ej wyt rzym ać i poruszyła kwestię krow y w ram ach wstępu do problem u studn i. Monsieur Grancoe ur zbył krow ę machn ięciem ręki. To był aut om at yczn y zapis, wyjaśnił. Do każdego domu przyn ależ ała krow a, pon iew aż wszyscy pot rzebow ali mleka i masła. Czasy się zmien iły, ale podstaw ow a polisa nie. Zaw ahał się. – Chcą państwo wydzierż aw ić pole? – spyt ał. Bo wie, gdzie mógłby nam załat wić krow ę. Po‐ trząsnęliśmy głow am i. Rozległ się dźwięk dzwonka. Następn y klient przyszedł na umów ion e spot kan ie. Mindy spojrzała na mnie pyt ająco. Pokręciłem głow ą: nie. Nie byłoby właściw e wyskakiw ać teraz ze studn ią. Mindy przyt akn ęła. To nie byłoby symp a. To wielof unkcyjn e słow o, często używ an e na Belle-Île, oznaczało zarówn o takt, jak i hojn ość, czyli dokładn ie to, co właśnie wykaz ał wobec nas Monsieur Grancoe ur. Nigdy nie odz yskaliśmy więc studn i, ani też nigdy tak naprawdę się jej nie poz byliśmy. Sta‐ nie się legendą zan urzon ą w pogmat wan ej historii wyspy. Pewn ego dnia nikt już nie będzie jej pam ięt ał ani się nią przejm ow ał. A może kiedyś pojaw i się na mapie jako układ kresek. „Puits et chanteur”, „Studn ia i piosenkarz”. Ciągle uczyliśmy się go od nowa, ale takie było życie w Ker‐ bordardoué.
• Pod kon iec lata fale zrobiły się dobre i takie zostały. Podobn ie było dwa lata wcześniej, w pierw‐ szym roku, kiedy to zapom nieliśmy o boż ym świecie i żyliśmy jak wodn e szczury. Dla naszych paryskich przyjaciół z Belle-Île zmian a, jaka zaszła w nas teraz, była niepokojąca i nieprzew i‐ dzian a. Pon iew aż w ciągu poprzedn ich piętn astu lat, kiedy staraliśmy się rem ont ow ać dom, by‐ liśmy pow ażn ym i, uprzejm ym i, pełn ym i szacunku frankof ilam i, i nie poz naw ali tych dzikich now ych Wallace’ów. W swojej nief rasobliw ości odrzuciliśmy urocze zaproszen ie pana Grancoe ur na kolację i wcale nie odw zajemn iliśmy zaproszen ia na apéro Ben edict a i Ann ett e. Mów iliśmy sobie, że nadrobim y to w przyszłym roku. Tak się jedn ak nie stało. Surf ing był naszym szaleństwem w domu i nigdy nie sądziliśmy, że przen iesiem y je na Belle-Île. A teraz z jego pow odu zachow aliśmy się nieprzyz woicie. Ciąż yło nam to okropn ie. Obiecyw aliśmy sobie, że popraw im y się w przyszłym roku. Ale w przyszłym roku zdarzył się jeden asty września i nie przyjechaliśmy. • Rok późn iej, rankiem 11 września 2002 roku, siedzieliśmy przy kuchenn ym stole w Kerbordar‐ doué. Oboje z Mindy byliśmy w rozsypce. Przez tyle czasu żyliśmy z zapachem i widokiem Gro‐ und Zero, że postan ow iliśmy wyjechać z naszej okolicy. Równ ież Rory bardzo pot rzebow ał od‐ mian y, pon iew aż na początku roku stracił najlepszego przyjaciela w liceum Hunt er College, który zgin ął w wypadku drogow ym na Que ens Boulev ard. Inny bliski przyjaciel ze szkoły, Sam, jechał z nami, podobn ie jak Devo. Kiedy wreszcie nadszedł dzień wyjazdu, byliśmy złakn ien i Belle-Île. Ale po dwóch krótkich tygodniach chłopcy wyjechali, skracając sobie wakacje. Stosując się do naszych pieczołow icie wy‐ pisan ych wskaz ów ek (taką mieliśmy nadzieję), wyruszyli do Paryż a i do Stan ów. Nic się nie da zrobić, kiedy już wejdą w ten wilczy nastoletn i wiek. W każdym raz ie tak sobie wmaw ialiśmy. Wpat ryw aliśmy się w naszą kawę i w oklapły bukiecik, który Mindy zebrała poprzedn iego dnia. Trochę rozm aw ialiśmy, uron iliśmy kilka łez. I nagle nie mieliśmy już sobie nic do pow ie‐ dzen ia. Pukan ie do drzwi. „Uhhh”… Tow arzystwo? Tak wcześnie? Pewn ie jacyś chłopcy chcą poż yczyć wioskow e berło – kuszę Rory’ego. Wstałem i poszedłem otworzyć. Za drzwiam i stał Monsieur Grancoe ur, w maryn arce i pod kraw at em, policzki miał śwież o ogolon e, w jedn ej ręce trzym ał obf it ość dumy Belle-Île, a w drugiej but elkę wina. – Proszę – pow iedział – przyjąć kondolencje od Francji. • Nie było mowy, żebyśmy mieli zaw alić ten apéro. Z sam ego rana pojechaliśmy na targ (nie za‐ trzym aliśmy się naw et, żeby sprawdzić fale) i udało nam się zdobyć małe śwież e koz ie serki
z Sauz on, „Chèvres Amoureux”, we wszystkich rodzajach: cib oulette, ze szczypiorkiem, z czar‐ nym pieprzem, z papryką, z rozm aryn em. Nie dzień, lecz całe trzy dni wcześniej Mindy poszła do Hôtel du Phare i odw aż yła się wejść do kuchn i pod schodam i. Tam kupiła tyle lang oustines, że możn a było nimi zapełn ić trzy dodatkow e platea ux de fruits de mer, tace z owocam i morza. Po‐ prosiliśmy naszych psychiat rów, żeby nam polecili dobre wina. Parka awokado wyszła z ukrycia, żeby Don mógł przyrządzić swoje słynn e gua cam ole. Dru‐ ga fala, w tym kot let y jagnięce, traf i na ruszt dokładn ie godzin ę dwadzieścia przed godzin ą zero. A to była tylko ciężka art yleria. Mieliśmy lepkie serow e krążki z superm arket u. Mieliśmy rozm aite cuda i frykasy, jakie tylko Francuz i mogą wym yślić. Mieliśmy paszt et z hom arów z Quiberon, paszt et z makreli, paszt et z sardyn ek… Godzin ę przed plan ow an ym przyjściem pana Grancoe ur oraz jego żony i znakom it ej ku‐ charki, Mariann e, usłyszałem przeraźliw y krzyk Mindy z pięt ra, dokąd poszła, żeby raz jeszcze przem yć szczotką muszlę kloz et ow ą. Popędziłem na górę i zobaczyłem, że Mindy kuli się w drzwiach, wokół jedn ej ręki owin ęła ręczn ik kąpielow y i usiłuje pod jego osłon ą podejść do gejz eru wody wystrzelającego z muszli kloz et ow ej i rozbryz gującego się o świet lik oraz wyłoż o‐ ny lakierow an ym drewn em sosnow ym suf it. Wyłączen ie wody w całym domu zajęło mi tylko min ut ę. Do przybycia gości mieliśmy jesz‐ cze pięćdziesiąt dziew ięć min ut, więc Mindy pobiegła do Gwen ed, żeby skorzystać z jej telef on u i zadzwon ić do Laurent a, hydraulika, przed którym – jak nam poradzon o – mieliśmy ukryw ać nasz kran przed dom em, w obaw ie, że już nigdy nie przyjedzie do nas w pot rzebie. Chwilę późn iej wróciła zdyszan a. – Nie odebrał oczyw iście. Jest niedziela. – Dobra. No to po prostu nie będziem y mieli wody. – Mariann e będzie chciała skorzystać z łaz ienki. Ja też. – Słuchaj, Gwen ed zroz um ie… – Ona wydaje własny apéro. Nie była zachwycon a, kiedy poprosiłam o możliw ość skorzysta‐ nia z jej telef on u. Jeśli zaczniem y wysyłać obcych ludzi, żeby u niej sikali… Oboje wiedzieliśmy, jak spadłyby nasze not ow an ia w wiosce. Mindy pat rzyła na starann ie nakryt y stół przed dom em, na dwa stoliki w środku, jeden zastaw ion y but elkam i i kieliszkam i, drugi talerzam i i koszyczkam i. – Zadzwon ię do Ben edict a. I wtedy dot arło do nas: apéro, którego nigdy nie odw zajemn iliśmy. Te spojrzen ia: „Czy to oni?”, jakie Ben edict i jego żona rzucali nam na plaż y. – Jak moż esz? – wyjąkałem. – Nie rozm aw ialiśmy z nim od wieków. Nigdy nie zgodzi się nam pom óc! Bez słow a Mindy zeszła na dół do Vicomt e’a, żeby zadzwon ić. Pięć min ut późn iej była z po‐ wrot em. – Już jedzie. – W niedzielę? Żaden hydraulik w historii… Jak zarea gow ał?
– Życzliw ie. Uprzejm ie. Przyjechali niem alż e równ ocześnie. Najpierw chrapliw y szum i jedwabista zmian a biegów. Srebrn e porsche skoczyło na górę niczym pant era i przycupn ęło na placyku. Następn ie pow ścią‐ gliw y cit roe n zaczął wdrapyw ać się uliczką, z trudem przeciskając się między kwiat am i. Gdy wi‐ taliśmy się z Ben edict em, wdając się w niez ręczn e wyjaśnien ia zan iedbań i tow arzyskiej opie‐ szałości z min ion ych trzech lat, podeszli państwo Grancoe ur. Pon iew aż Ben edict był w niedziel‐ nym stroju, wzięli go za gościa. Niez ręczn ość jeszcze się spot ęgow ała. Ben edict i pan Grancoe ur rozpoz nali się i odn osili do siebie z zaw odow ą uprzejm ością, po‐ dejrzew ałem jedn ak, że nasz agent ubezpieczen iow y był rozczarow an y. Ze wszystkich osób, które mogliśmy zaprosić raz em z nim, akurat hydraulik. Mieliśmy przyjaciół wśród psychiat rów, prof esorów, art ystów, kurat orów muz ea ln ych, prawn ików i tak dalej. Czy naprawdę sądziliśmy, że jedyn ym i osobam i, z którym i on, Grancoe ur o wielkim sercu, mógł czuć się swobodn ie, byli… Ale Ben edict do tego nie dopuścił. „Oczyw iście, mnie równ ież miło pana widzieć, pan ie Grancoe ur, ale jeśli wybaczą państwo, że przeszkodzę w imprez ie, muszę skoczyć na górę w związku z małą awarią”. Kiedy Mindy i ja włączyliśmy się z opow ieścią o naszej wodn ej kat a‐ strof ie, zapan ow ała wesołość, wyw ołując kaskadę podobn ych opow ieści i czułych wspom nień. Jestem pew ien, że Ben edict mógłby nas wszystkich przebić jako mae stro, znawca WC. Ale on ogran iczył się do roli arbit ra, stał ze skrzyż ow an ym i ram ion am i, chichocząc i od czasu do czasu wtrącając fachow ą uwagę. Cóż się takiego zdarzyło? Nastąpił pokaz dobrych man ier. Gdyby tylko szczerość, a takż e, nieco paradoksaln ie, art yzm, z jakim i nien agann y Ben edict i wylewn y Grancoe ur z miejsca zo‐ stali kolegam i, możn a było zapakow ać i przesłać do Ameryki! Wzruszywszy ram ion am i i odrzuciwszy propoz ycję wypicia lub zjedzen ia czegokolw iek, Be‐ nedict udał się na górę ze swoją płócienn ą torbą. Usiłow ałem iść za nim, czując się zobow iąz an y asystow ać mu na wypadek, gdyby moja pom oc okaz ała się pot rzebn a. Ale machn ięciem ręki ka‐ zał mi wracać na dół. – C’est votre apéro – pow iedział surow o. Show must go on, gwiazdorze rocka. Apéro dopiero się rozkręcał, gdy Ben edict zszedł na dół. – Voilà – oznajm ił. – La Fontaine Wallac e est comp lète. – La Fontaine Wallac e! – wykrzykn ął pan Grancoe ur. Zacisnął pow ieki. – Parfait! Vraiment, c’est la Fontaine Wallac e. Jego żona chichot ała niepoham ow an ie. Spojrzałem na Mindy. – Nie roz um iem. Co w tym śmieszn ego? Ben edict, pan Grancoe ur i Mariann e ryczeli ze śmiechu. Pan Grancoe ur wręczył Ben edict o‐ wi kieliszek i nalał mu szampan a – przyw iózł ze sobą cały wóz ek z win am i i osobn e roczn iki na każdy etap naszego – jak sądziliśmy – apéro. – Niech pan zadzwon i do żony – pow iedział. – Musi spróbow ać tego szampan a.
Ann ett e przyjechała furgon etką w doskon ałym czasie. Imprez a rozkręcała się, każdą falę jedzen ia wit an o okrzykam i i pochłan ian o ze smakiem. Chyba robiliśmy sporo hałasu, pon iew aż ciągły strum ień sąsiadów, którzy nie mieli własnych apéros, sun ął uliczką tylko po to, żeby zaj‐ rzeć do środka i pom achać nam przez szeroko otwart e okna. Zmierzch przyw dział swoje purpu‐ row e aksam itn e szat y (chyba że były to plam y, które lat ały mi przed oczam i po doskon ałym burgundzie pana Grancoe ur). W pewn ym mom encie goście wychodzący od Gwen ed przeszli pod naszym i oknam i niczym dziesięciu małych Indian, jeśli zastąpić pierzaste pióropusze ident yczn ym i fryz uram i z salon u fryz jerskiego w Le Palais; wszystko były to pan ie w pewn ym wieku, nieskaz it eln ie ubran e, może trochę sztywn e. Skin ęły głow am i, uśmiechn ęły się i pom achały nam dyskretn ie. Odm a‐ chaliśmy im znad szeregu pustych but elek. – Madam e Gue del pom yśli, że jesteśmy pijan i – pow iedziała Mindy po francusku. – Ains i nous sommes! – odkrzykn ęliśmy. Bo też jesteśmy! Wyskoczył korek kolejn ego szampan a. – La Fontaine Wallac e! Naw et apéro musi się kiedyś skończyć. Nasz dobiegł końca po kilku falstart ach. O półn ocy zmyw aliśmy i wrzucaliśmy śmieci do worków, gdy rozległo się pukan ie w okno. „O Boże” – jęk‐ nęła Mindy, ale kiedy zobaczyliśmy ciekawskie twarze Céleste i Henry’ego przyciśnięt e do szy‐ by, musieliśmy się roz eśmiać. Kto lepiej zan aliz uję tę imprez ę niż nasi właśni psychiat rzy? Wpadli do środka, od progu zasypując nas pyt an iam i: „Jak było? Cała wioska mówi o naszym apéro. Czy pan Grancoe ur jest naszym agent em ubezpieczen iow ym? Cieszy się na wyspie opi‐ nią prawdziw ego smakosza. A właściciel porsche, kto to był? Bardzo szykown y facet. Wasz hy‐ draulik? Non, non, żart ujecie sobie. Jeździ porsche?”. Mindy próbow ała wyjaśnić. „Ben edict przyjechał do naszej…” „Fontaine Wallac e” – przerwa‐ łem. Henry i Céleste popat rzyli na nas z szacunkiem. Oczyw iście, La Fontane Wallac e. Bardzo ważn a część francuskiego dziedzict wa narodow ego. – O rety, spójrz na tę etykietkę! – wykrzykn ęła Céleste do Henry’ego, podn osząc jedn ą z but elek, które wkładała do czarn ego worka na śmieci. – Czy pan Grancoe ur jest kolekcjon e‐ rem? Ten roczn ik jest bardzo rzadki. Niesam ow it e. Kiwn ęła głow ą z uznan iem. – Mieliście bardzo udan y wieczór. Wielki sukces tow arzyski. Mindy i ja popat rzyliśmy na siebie. Jak my to im wyt łum aczym y? – Où est votre Fontaine Wallac e? – zapyt ała Céleste. Minę miała pow ażn ą i zachwycon ą. Chcia‐ ła zobaczyć, gdzie jest nasza „font ann a”? Chaotyczn a rozm ow a, jaka nastąpiła pot em, brzmiała mniej więcej tak: – Céleste, Henry… Może ty pom oż esz mi to wyt łum aczyć… – Tak, tak, Mindy. Tak, Don, o co chodzi?
– No więc, zepsuła nam się dziś muszla kloz et ow a. Coś pękło i woda wystrzeliła w górę, jak… szampan z but elki. – Och, ale to okropn ość! I to przed waszym apéro? Ale zakręciliście wodę. Może uda wam się ściągnąć hydraulika w ciągu paru dni. Są niem ożliw i w wakacje. Ten młody Laurent jest zupeł‐ nie niesolidn y, gorszy niż ojciec. – Prawdę mów iąc, Céleste, udało nam się ściągnąć hydraulika. – W niedzielę? W życiu! Laurent a? Ale wy jesteście surf eram i, więc to wasz przyjaciel. To wszystko wyjaśnia. – Non, non, Céleste… Widzisz, Ben edict naprawdę jest hydraulikiem. I jeździ porsche. Cisza. – Hydraulik z porsche – odez wał się wreszcie Henry. – Wszystko się zgadza. Psychiat rzy nie mogą sobie poz wolić na taki wóz. Henry i ja zbieraliśmy puste but elki i ustaw ialiśmy brudn e naczyn ia przy zlew ie, gdzie Céleste i Mindy zajm ow ały się ich myciem i wycieran iem. Kiedy wszystko było już sprzątn ięt e, stoliki wyt art e do czysta, tak by lśniły w zbliż ającym się szybko świet le poranka, a ogromn e worki ze śmieciam i stały przy drzwiach, usiedliśmy, żeby napić się whisky. – La Fontaine Wallac e? – zagadn ęła Céleste, która nigdy nie zostaw iała żadn ego niez bada‐ nego grunt own ie wątku. – Tak Ben edict naz wał naszą eksplodującą muszlę kloz et ow ą – pow iedziała Mindy. – Ależ oczyw iście – wykrzykn ął Henry. – Teraz wszystko stało się jasne. – Naprawdę? – spyt aliśmy. – Tak, oczyw iście – odparła Céleste, mrugając okiem. – Coś przed nami ukryw acie! – wykrzykn ęła Mindy. – To prawda – przyz nała Céleste. – Wyjaw ien ie tego wszystko by zepsuło. – Henry przybrał minę smutn ego klaun a. – Zresz‐ tą wioska pot rzebuje jakiejś tajemn icy. W tej chwili Kerbordardoué nie ma nic szczególn ego, żadn ych osobliw ości. – Poza kwiat am i – dodała Céleste. – Poza kwiat am i – pow tórzył Henry. Céleste uśmiechęła się. – A teraz jeszcze La Fontaine Wallac e. Mindy i ja drapaliśmy się po głow ach. Wciąż jeszcze nie zroz um ieliśmy tego dowcipu. • Rano, kiedy nie mogłem dłuż ej znieść tej niew iedzy, zszedłem z kawą na dół do Vicom‐ te’a i przyłączyłem się do dawn ego bohat era wojenn ego, jego żony, ich syn ów, i ich dziewczyn, którzy siedzieli w słońcu na wyłoż on ej łupkow ym i płytkam i werandzie. Rozm aw ialiśmy o na‐ szym apéro i o apéro Gwen ed, a takż e o sat ysf akcji z ujrzen ia tajemn iczego Nocn ego Porsche,
zaparkow an ego na naszym własnym wioskow ym placyku. Le Vic usłyszał moje niepewn e pyt a‐ nie i wysłał jedn ego z syn ów do domu po jakąś książkę. To był staroświecki album z kolorow ym i ilustracjam i dla znawców archit ekt ury. Le Vic przerzucił kilka stron, a pot em jeszcze kilka. – Et voilà! Przeglądałem kolejn e ilustracje ukaz ujące znajom e eleganckie żeliwn e paryskie wodot ryski z wodą pitn ą, zaprojekt ow an e, jak głosiły podpisy, przez niejakiego sir Richarda Walla‐ ce’a i ofiarow an e przez niego mieszkańcom po niem ieckim oblęż en iu w roku 1871, po to, żeby biedn i mieli dostęp do czystej wody. Za to sir Richard był słuszn ie czczon y. No i tajemn ica się wyjaśniła. Przyn ajm niej nasz znam ien it y wodot rysk miał znakom it y ro‐ dow ód. – Czy jesteście spokrewn ien i? – zapyt ała żona Vicomt e’a, Yvonn e. Korciło mnie, żeby przyt akn ąć. To był niew inn y sposób na przydan ie sobie odrobin y odbit ej chwały w mojej przybran ej ojczyźn ie. No bo skąd mogłem mieć pewn ość, że tak nie było? Ale Mindy zaw sze mnie beszt a za moją skłonn ość do koloryz ow an ia, więc pokręciłem głow ą. Nie. – Tak też myślałem – burkn ął Le Vicomt e po francusku. – Był nieślubn ym syn em markiz a Hertf ord, jak mi się zdaje. To był wielki kolekcjon er, ten markiz. Nigdy nie uznał syna, ale chło‐ piec odziedziczył cały mająt ek, tylko nie tyt uł. Podarow ał miastu te wszystkie wodot ryski. W czasie oblęż en ia nie opuszczał Paryż a. Ufundow ał muz eum w Anglii. – Nie martw się, Don – odez wał się syn Le Vica, Thierry. – Nikom u nie pow iem y. – Tak – podchwyciła Yvonn e. – Jesteśmy dumn i, że mieliśmy tu, w Kerbordardoué, naszą własną Fontaine Wallac e. – Choćby tylko przez jeden dzień – dodał Thierry, wydmuchując kółeczko dymu ku błękit ow i nieba. – C’est vite, la gloire – podsum ow ał Le Vic. Sław a szybko przem ija.
Rozdział dwudziesty drugi
Trop beau Beau temps oznacza piękn ą pogodę, ale także piękn y czas. Najbardziej kocham to, że beau temps pojaw ia się znikąd i bierze człow ieka z zaskoczen ia. Prze‐ ryw asz szorow an ie przypalon ego garnka w zlew ie. „Co to za dźwięk?” I uświadam iasz sobie: „To nic”. Najczystsze nic, jakie tylko możn a sobie wyobraz ić. Późn iej tego sam ego ranka dźwięczą ci w uchu krystaliczn e głosy. „Kto to mówi? Gdzie oni są?” Ale nikogo nie widać. Może tylko ci się wydaw ało. Tak czy owak idziesz dalej i zan urzasz się w vallon. Wszystko jest przepełn ion e świat łem. Pow iet rze robi się wilgotn e i prom ien ie słoń‐ ca lśnią na pajęczyn ach jak złot a nitka. Po południu zostaw iasz oblepion y półm isek po rybie do nam oczen ia w zlew ie i idziesz – z tym sam ym starym szarym zmyw akiem w ręku – otworzyć drzwi. Ciągnie cię, żeby wyjść na zew nątrz i stan ąć na tej jedn ej, jedyn ej płycie chodn ikow ej, porośnięt ej mchem po brzegach. Ziem ia jest tu mokra niczym źródełko (od lilii, które zasadziła Suz ann e). Cała wioska pogrąż o‐ na jest w głębokiej ciszy. Naw et jaskółki śpią. „To jest to” – myślisz. Posłuchaj. Uliczką idzie w dół akt orka film ow a, nucąc coś sobie. Zmien iła się w ciągu ostatn ich paru lat. Nie jest już gwiazdką, trzym a córkę za rękę jak każda inna matka. Słyn ie ze swoich prow oka‐ cyjn ych ról, z pokaz yw an ia nieco ciała i bardzo dużo dekolt u, ale jej ostatn ie wybory równ ież sięgają głębiej. Chociaż trochę medialn ego szaleństwa tow arzyszyło jej rozw odow i z męż em, słynn ym reż yserem film ow ym, Lukiem Besson em, tut aj akt orka porusza się swobodn ie i bez strachu przed paparazz i. Uśmiecham y się do siebie. Nigdy nie wspom nim y o tamt ym dniu na plaż y, kiedy ona przez całe pięć min ut leż ała na ręczn iku obok mnie i spyt ała, czy nie pom ógłbym jej z angielskim. Ach, te wspom nien ia… Akt orka idzie dalej, podśpiew ując uryw ek jakiejś popow ej piosenki raz em z córką. I to takż e jest beau temps.
Ale nie wszyscy są na wakacjach, nie wszyscy odpoczyw ają na plaż y, nie wszyscy sobie pod‐ śpiew ują, pon iew aż niektórzy muszą pracow ać. I człow iekow i robi się smutn o, i czuje się win‐ ny, widząc ich, pow iedzm y, w oddali na śwież o wym łócon ym polu. Ledw ie możn a dojrzeć sa‐ motn y stary trakt or i jego pług obrot ow y, stojące na skraju wąw oz u tuż nad morzem. Ale pot em przypom in asz sobie, że beau temps jest takż e dla trakt orów. Swego czasu zasko‐ czyłeś chłopca i dziewczyn ę w kabin ie dygoczącego na wciśnięt ym sprzęgle trakt ora, bo zrobili sobie przerwę na pocałun ek. Kiedyś mijałeś młodego mężczyz nę i młodą kobiet ę, śwież o po ślu‐ bie, dzielących pojedyncze siedzonko, z nogam i na błotn iku, otwierających brąz ow e torebki z drugim śniadan iem. Kilkakrotn ie nat knąłeś się na starego gospodarza z Kerhue l, który zabie‐ rał z wioski swoją małż onkę od czterdziestu lat na wrześniow ą przygodę, przejażdżkę trakt o‐ rem na sam skraj ich ziem i, żeby zbierać jeż yn y z krzaków wyściełających wąw óz. To wszystko beau temps, i wszystko jest dobre. Ale krótkot rwałe. Nikt, kto ma głow ę na karku, nie marn uje beau temps. Jak maw ia z upodoban iem Madam e Morgan e: „On profite”. Trzeba korzystać. Korzystać z życia, cieszyć się nim. Ten rodzaj korzyści nie ma nic wspóln ego z pien iędzm i, chociaż u jego podstaw jak najbardziej leży kalkulacja fin ansow a. A mian ow icie taka: zapom nij o pien iądzach, skarbie, i profite. • Budzim y się wcześnie i pędzim y na targ do Le Palais w nadziei, że zdąż ym y przed sierpn io‐ wym upałem i tłum am i turystów. Najpierw chcem y kupić palourd es, zan im się skończą, wit ając się z Mamrot em i Bełkot em, jak przez waliśmy zat aczającą się, zarośnięt ą parę facet ów, któ‐ rych słow a nigdy nie przedostają się całkow icie przez gęste wąsiska. Wydobyw ają się z nich je‐ dyn ie alkoholow e opary, od których aż zapiera dech. O ósmej rano są już tak naw alen i, że z trudem odliczają małż e, a co dopiero wydaw an ą reszt ę. Następn ie odw iedzam y lokaln y kąt targu rybn ego, żeby sprawdzić, czy jest lotte i bar, pasia‐ sty okoń, po czym wit am y się z wysoką i uderzająco piękn ą blondynką w żółt ym nieprzem a‐ kaln ym płaszczu do sam ej ziem i, która oczyszcza sardynki, stojąc na skrzynce. Jest najlepszą na świecie reklam ą, ale ma konkurencję: wysoką blondynkę o jasnych jak Dunka włosach, która sprzedaje okon ie złow ion e przez męża. Co za babka! Ona też czyści ryby, jak równ ież obiera je z łusek. Obie kobiet y są eleganckie i dostojn e, lubią odrobin ę pikant erii w rozm ow ie i zaw sze trzym ają w dłon i ostre, wilgotn e noże. Ciskają przez ram ię purpurow e rybie wnętrzn ości nisko lat ającym za ich plecam i mew om – z nief rasobliw ością pann y młodej, która rzuca bukiet. Teraz wym ykam się na sam otn e spot kan ie z królow ą koz ich serów, która prow adzi mnie przez mój uryw an y francuski. Mindy wycof uje się dyskretn ie z tych naszych tête-à-têtes. Jasno dałem do zroz um ien ia, że moje relacje z królow ą koz ich serów i jej tow aram i nie podlegają dys‐ kusji. Mindy nie ma zwłaszcza doszukiw ać się niczego w fakcie, że okrągłe, cylindryczn e sery mojej przyjaciółki, tak śwież e, że aż drżą, mają etykietkę z napisem „Chèvre Amoureux de Belle-
Île”. Ta rogat a koza, która spogląda z etykietki z taką surow ą miną, chce ci coś pow iedzieć, Min‐ dy. Odw al się! • O wpół do dziesiąt ej jesteśmy z pow rot em i pakujem y sam ochód na pierwszą surf erską wypra‐ wę tego dnia. Morze jest wzburzon e, więc nie zważ am y na bolące mięśnie i kłucie w łydkach, ból zat ok i spieczon ą skórę, która przypom in a w dot yku chrupiącą skórkę pieczen i wieprzow ej. Nie ma czasu do stracen ia. Wyw ieram y na siebie sporą presję, jak każdego lata, kiedy są dobre fale. On profite. Nadal je‐ steśmy przesądn i – pam ięt am y pierwsze osiem lat, kiedy, naw et jeśli w wiosce było gorąco i bezw ietrzn ie, na plaż y wiał zimn y wiatr, a morze było szare i wzburzon e. Do tej pory mieli‐ śmy osiem lat ładn ej pogody i dobrych do surf ow an ia fal – podejrzew am y, że jeśli nie zarea gu‐ jem y na wez wan ie, fale zgin ą i już nie wrócą. To dziwn ie przypom in a pracę. Żart ujem y naw et, że ocea n jest naszym biurem. Pewn ego dnia, parę lat temu, uświadom iliśmy sobie, że mieliśmy dziesięć dni surf ow an ia z rzędu. Głow y odpadały nam z przem ęczen ia. Dziesięć dni surf ow an ia nie oznacza godzin y czy dwóch surf o‐ wan ia dzienn ie – na Belle-Île, przy tym nordyckim świet le, które utrzym uje się do dziesiąt ej wieczorem, może to oznaczać dwa wypady w ciągu dnia, z których każdy trwa od dwóch do trzech godzin, a między nimi jest tylko przerwa na drzemkę i posiłek. Oczyw iście żaden norm aln y śmiert eln ik nie wyt rzym ałby takiego tempa. To wym aga prawdziw ego poświęcen ia. Ale tuż po przyjeździe, na sam ym początku miesiąca wakacji, przy‐ got ow ujem y się kondycyjn ie. Zwlekam y się z łóżka bladym świt em, a następn ie posilam y kawą, smaż on ym i jajkam i i bagietkam i posmarow an ym i masłem i grubą warstwą jeż yn ow ego dżem u, który Mindy robi w pierwszym tygodniu pobyt u. Po jakiejś godzin ie pisan ia bierzem y się do pogan ian ia chłopców. (Oprócz Deva zaz wyczaj tow arzyszy nam jeszcze przyn ajm niej jeden z amerykańskich kolegów Rory’ego, którego ro‐ dzice, woln i od zobow iąz ań, krąż ą po całej Francji). Podczas gdy Mindy pokrzykuje na nich, żeby zdjęli ze sznurka kostium y kąpielow e i ręczn iki, ja podjeżdżam pod dom poobijan ym re‐ nault i zaciągam ham ulec ręczn y. Teraz wyciągam y deski i mocujem y je do bagażn ika na dachu. Przy trzech ciężkich deskach przygniat ających auto siln y pow iew wiat ru pot raf i zadrzeć do góry przedn ie koła wozu, tak że staje dęba jak ogier. Parking znajduje się u dołu vallon, po jego lew ej stron ie wznosi się wysokie, porośnięt e tra‐ wą piaszczyste wzgórze, a dokładn ie naprzeciwko rozciąga się może z dziesięć met rów wydm. Rozładow ujem y sam ochód i objuczen i wleczem y się drewn ian ym mostkiem nad strum ykiem, między zielon ym sit ow iem i pałkam i, następn ie brniem y wąską dróżką przez wydmy. Wycho‐ dzim y nad zat okę. Plaż a jest złocista i już ciepła, a mimo to niem al całkow icie pusta. Niech Bóg błogosław i Francuz ów i ich sztywn e prot okoły tow arzyskie: pora lunchu musi być należ ycie przestrzegan a. Przyjdą dopiero pot em.
Inaczej jest z surf eram i. Paru z nich już jest w wodzie, kilku przycupn ęło na row erach lub mot orynkach, obserw ując syt ua cję z góry, z klif ów. Są tacy, którzy naz yw ają się surf eram i, ale wolą pat rzeć. Nie my. Pora zacisnąć zęby i wciągnąć na siebie czarn ą gumę; kombin ez on y piankow e nadal są wil‐ gotn e po wczorajszym wieczorze. Następn ie, wśród jęków i pisków, wchodzim y do spien ion ej wody i zaczyn am y zaw zięcie wiosłow ać, żeby dopłyn ąć do trzeciego załam an ia fal, tam, gdzie ocea n styka się zat oką. Dziesięć min ut późn iej już tam jesteśmy, oddychając ciężko – popat ru‐ jąc na horyz ont i na siebie naw zajem, walcząc o najlepszą poz ycję, jedn a wielka szczęśliw a ro‐ dzin a przem ien ion a w szczęśliw ych ryw ali. • W południe jesteśmy z pow rot em w domu. „Jeść!” – wrzeszczy Rory, rzucając się na fauteuil i sięgając po najbliższy podręczn ik szachow y. Devo warczy, z głow ą schow an ą w czeluściach lo‐ dówki. Gdy Mindy moczy się w wann ie, żeby się rozgrzać, ja robię kan apki z bagietki z salam i, po‐ midoram i i masłem. Wczoraj mieliśmy pan bag nat, paciajow at ą sałatkę z tuńczyka i jajek na twardo, ładow an ą wraz z mnóstwem kaparów i pokrojon ych pom idorów do wnęt rza pękat ych okrągłych bułeczek. Jedn ocześnie grom adzę racje żywn ościow e na późn iejszy pikn ik: czekolada, jabłka, herbat‐ niki i term os z gorącym earl greye m idą do słomkow ego kosza, który weźm iem y ze sobą na drugą rundę na plaż y. Zat rzym ując się przy półce z książkam i, postan aw iam chwycić jakąś po‐ wieść z spośród tych, które przesłaliśmy sobie poczt ą, kiedy dom został ukończon y. Wysłałem dwadzieścia pięć kilo książ ek z trzym iesięczn ym wyprzedzen iem – statkiem, w brudn ym płó‐ cienn ym worku poczt ow ym – za jedyn e dwadzieścia pięć dolarów. Guzdram się z wyborem: Poe, Melville, Proust, Ant hon y Pow ell… A może nadałby mi się ra‐ czej jakiś thriller? Mamy Alan a Fursta, Chandlera i Hamm ett a, John a LeCarre i czarn ą berliń‐ ską trylogię Phillipa Kerra. No i są te książki, do których wciąż wracam i czyt am je pon own ie każdego lata. Którą z nich wybrać: The Name of a Bullfig hter Louisa Sepulvedy, opow iadan ia An‐ drieja Płat on ow a czy mroczn y krym in ał Some Clouds Paco Ignat io Taibo II? Ostat eczn ie wybieram nieotwart y egz emplarz magaz yn u lit erackiego „Tim es Lit erary Sup‐ plem ent” sprzed lat, wciąż jeszcze zaf oliow an y. Uosobien ie eksploracji – wskoczyć do kapsuły czasu z bryt yjską kult urą wysoką końca lat dziew ięćdziesiąt ych. Uważ am, że to odjazdow e, ezo‐ teryczn e i absurdaln e. Zupełn ie jak nasze letn ie dni. Po lunchu wszyscy się kładą pod poz orem czyt an ia i wkrótce chrapią rozkoszn ie. Za piętn aście druga Mindy jęczy i unosi się na łokciu. „Kawy?”. Nie min ęło naw et pół dnia i mamy wiele godzin, zan im znów pójdziem y spać. Moż em y trochę popisać, a pot em wyruszy‐ my z pow rot em do naszego nadm orskiego biura. On profite.
• Po lunchu wszyscy idą na plaż ę. Młodzi i starzy, paryż an ie i roln icy. Nigdzie indziej na świecie nie widziałem roln ików nad morzem. Ale na Belle-Île stada owiec są czasem przepędzan e przez plaż ę w Donn ant podczas odpływ u. Owce na piasku: kiedy człow iekow i już się zdaw ało, że widział wszystko. Naw et rat own icy pojaw iają się dopiero o pierwszej. Mają ciężkie pow ieki i wciągają na maszt flagę oznaczającą poz iom zagroż en ia: dzisiaj jest jaune, żółt a – ostrzeż en ie dla wszyst‐ kich, tylko nie dla nas. Ustaw iają tablicę, na której wypisują météo, prognoz ę pogody, na dany dzień. Dziś mamy małe święt o: woda nagrzała się do dziew iętn astu stopn i. Temperat ury, przy których wszędzie indziej dobrze byśmy się zastan ow ili przed wejściem do morza, na Belle-Île wydają się naprawdę przyjemn e. Na plaż y kręgi ręczn ików na nowo wyz naczają gran ice wiosek. Pat rzcie, tam jest Kerledan – wpadn iem y w odw iedzin y? Wydaje mi się, że widzę Goe lan. O, Boże, nie pat rzcie w stron ę Kervilahouen – jesteśmy im winn i drinka! Czasam i odw racam się i widzę Gwen ed oraz jej now ego męża leż ących wyż ej, pod wydmą. Lubią trzym ać się trochę z dala od reszt y, nie ident yf ikują się z nikim, poza nami, którzy ich znam y. Gwen ed macha dyskretn ie. Jej mąż wciąga brzuch i starann ie popraw ia miękki kape‐ lusz od słońca. Pod wydmam i nasze deski surf ingow e stoją rzędem niczym wielobarwn y płot ze sztachet. Na czubach desek suszą się kombin ez on y piankow e i ręczn iki. U podn óż a wydmy obłapia się zakochan a para całkow icie ubran ych nastolatków. Obok nich ulokow ali się mot ocykliści, którzy pow oli zdejm ują skórzan e kurtki i kaski, odsłan iając białą jak kreda skórę i obcięt e na jeża tle‐ nion e włosy. Kaw ałek dalej rodzin a en bonne forme leży sztywn o, trzym ając nogi prosto, ręce wyciągnięt e wzdłuż boków, na czystych ręczn ikach w niebieskie pasy. I tak dalej, i tak dalej. Oto nadchodzi długi szereg miłych nastolatków w mundurkach: short y khaki, jasnon iebie‐ skie koszulki, chust eczki zaw iąz an e na szyi, wdzięczn e kapelutki. Chłopcy i dziewczęt a z wiecz‐ nego dziew iczego gaju idą przez palący piasek, przem ykając między lśniącym i, nat łuszczon ym i ciałam i w plaż ow ych mundurkach toples, przypom in ających zwłoki wystaw ion e na widok pu‐ bliczn y. Skauci? Morska druż yn a? Och, serio? Rozm aw iają między sobą po niem iecku. Ich harcm istrz jest niski, okrąglutki i nieogolon y, ale ma przy mundurze impon ujący plecion y sznur i mnóstwo medali. Kiedy dochodzą do mo‐ krego ubit ego piasku na lin ii przypływ u, dmie w gwizdek. Mädc hen und jung e Männer zwracają się na południe i odm aszerow ują w stron ę Bangoru, a ich okrągły opiekun zam yka pochód, z sa‐ szetką przy pasie podskakującą w rytm jego kroków. Pot rząsam y głow am i i uśmiecham y się. Cóż moż em y pow iedzieć? Francuska plaż a lat em to pewn a rozrywka. •
Parę wąskich ścież ek dla kóz ścieka po twarzy klif u, przyw odząc na myśl ślady łez. Schodzą te‐ raz po nich, na paluszkach, ostrożn ie, rodzin y z półn ocn ego krańca wyspy. Następn ie nowa grom ada pokon uje wzniesien ie, wszyscy trzym ają pod jedn ą pachą deskę surf ingow ą, a w dru‐ giej ręce plaż ow ą torbę: Królow ie Donn ant, nasza surf erska druż yn a w komplecie. Zbiegają z klif u, zsuw ają się, ale nie tracą równ ow agi. Rodzin y drepczą za nimi, popędzan e przez graw i‐ tację. Gdy tamci rozkładają oboz ow isko na odległym krańcu plaż y, macham y do siebie. Moż em y podejść do nich za kilka min ut, kiedy już się ulokują – oni najpewn iej nie podejdą do nas. Rdzenn i mieszkańcy Belle-Île omijają paryż an szerokim łukiem w sensie tow arzyskim. Wstaję i wciągam krótki kombin ez on piankow y, ustępstwo wobec wieku po dziesięciu lat ach surf ow a‐ nia w kąpielówkach. Zwracam się do Madam e. „Idziem y?”. Mindy siada, spogląda w dół plaż y. Czeka na Królów. „Oni będą wiedzieli, kiedy jest dobrze” – mówi. Tamci spoglądają na nas, gdy ona pat rzy na nich. Podn oszą się z ręczn ików i sięgają po kombin ez on y. Nie wiadom o, czy uznali, że już pora, czy też po prostu zobaczyli, że ja się szy‐ kuję, i pom yśleli, że Mindy też zaraz wejdzie do wody. Tak czy owak, Królow ie Donn ant rusza‐ ją do ataku: Théophile, nasz maître de bâtiment, André, żołn ierz maryn arki, śwież o na emeryt u‐ rze, z żoną Coco, prow adzącą spa w naszym jedyn ym elit arn ym hot elu; Yann ick, hum orzasty, palący papierosa za papierosem, Sart re z Sauz on. Nasza szóstka surf ow ała raz em od zaw sze, takie mamy wraż en ie, raz em z ich kumplam i Alainem, Guye m i Rogerem. Mindy i ja jesteśmy dwadzieścia lat starsi, ale zupełn ie tego nie czujem y – to prez ent Królów dla nas, a my udaje‐ my, że go nie dostrzegam y. W całej Bret an ii pow stała hybrydow a kult ura surf erska Breizh-Malibu, skupiająca śmiałych i bystrych. Istn ieje naw et bret oński styl strojów plaż ow ych: szkocka krat a i celt yckie krzyż e. Dzięki Królom, którzy są przedstaw icielam i pierwszej gen eracji wyspiarskich surf erów, Belle-Île zajm uje szczególn e miejsce, z atm osf erą zupełn ie jak z film u Bezkres ne lato. Nasi miejscow i przyjaciele prow adzili już życie związ an e z ocea nem, zarówn o mężczyźn i, jak i kobiet y co tydzień poświęcali kilka godzin na wypraw y na ryby w upstrzon ym gua no ski‐ fie, łow ien ie z ościen iem na fiordach, łow ien ie z wędką z klif ów (podczas ostrych sztorm ów: to najlepsza pora na pasiaste okon ie), zbieran ie małż y i pouss e-pieds. Surf ing idea ln ie do tego pa‐ sow ał, stan ow ił brakujący elem ent. Jeśli mieliśmy w tym swój udział – a od czasu do czasu cheł‐ pim y się tym, że wprow adziliśmy surf ing na Belle-Île – niech to będzie nasza spuściz na. Chociaż, mów ię to z przykrością, surf ing zaz wyczaj niepokoi naszych paryskich przyjaciół. „Chcecie pow iedzieć, że lecicie osiem tysięcy kilom et rów do Francji tylko po to?”. Krótka odpow iedź brzmi: nie, oczyw iście, że nie – ale, no wiecie, on profite. A długa odpow iedź? Surf ing umożliw ia kont akt ze świat em nat ury w taki sposób, w jaki aparat zapalon ego fot ograf a czy lorn etka obserw at ora ptaków nigdy nie zdołają. Człow iek żyje wew nątrz morskich pływ ów, mając w głow ie stan morza, jak żeglarz albo rybak. Ćwiczy ciało
i umysł, by radziły sobie z warunkam i. Sam ustan aw ia reguły gry, a żeby tego dokon ać, uczy się żyć ze strachem. Żeby dobrze surf ow ać, trzeba tak naprawdę wspiąć się na kraw ędź fali, a pot em, całkiem dosłown ie, przef ikn ąć się na drugą stron ę. Ta krótka chwila, kiedy wisi się do góry nogam i, z głow ą wym ierzon ą w morską kipiel, jest, paradoksaln ie, właśnie tym, co uwielbiają surf erzy. Naz yw ają to „dan iem nura” – a określen ie to możn a śmiało odn ieść do naszego życia w ogóle. Przeprow adzka do Now ego Jorku w wieku trzydziestu lat, bez pracy i perspekt yw? Daliśmy nura. Kupn o ruiny w wiosce na maleńkiej wysepce u wybrzeż y Bret an ii? Daliśmy… (odgłos idio‐ ty wpadającego w ciern iste krzaki jeż yn). Najt rudn iej unikn ąć oskarż en ia o to, że tkwim y w wieczn ej adolescencji. Słuchajcie, surf ing ma całkiem surow y kodeks praw, całą etykiet ę – ale widzę, że tego nie kupujecie. Stan ow im y całą społeczn ość. Nie, to nie jest Słoneczny patrol, i to nie maciupeńkie bikin i przyciągają nas nad wodę. Nie chodzi o kolesi, Malibu ani Big Kahun a (chociaż lubim y je jako kiczow at e tropikaln e tropy). Nie usiłujem y też unikać odpow iedzialn ości. Na suchym lądzie staram y się być dobrym i sąsiadam i. Przyn osim y pot raw y na składkow ą kolację. Segregujem y śmieci. I oczyw iście nie zan udzam y przyjaciół ani ich małż onków gada‐ niem o surf ingu (zbyt dużo). Dobry surf er zaw sze jest lakon iczn y, zdystansow an y. Dąży do niez ależn ości w swoim życiu i docen ia kompet encje u inn ych. Naprawdę dobry surf er ma po‐ czucie obow iązku wobec społeczeństwa i wobec środow iska. I superw łosy. • Mindy i ja pow oli otrząsam y się z odręt wien ia po krótkiej drzemce w słońcu i nagle znajdujem y się w sam ym środku pasjon ującej dyskusji. Nastolatki wokół nas przygot ow ują się do le bac, egz am in u mat uraln ego na zakończen ie szkoły średn iej, którego wyn ik przesądza we Francji o ich przyszłości. Naw et ci, którym zostały jeszcze do mat ury dwa lata, już się uczą, czyt ając lekt ury z listy: Wolt era, Balz aca, Thom asa Moore’a, Flaubert a, Sart re’a. Usta mają ściągnięt e, czoła zmarszczon e. To wpraw ia w zakłopo‐ tan ie Rory’ego i Deva, którzy zaw sze mogli liczyć na rozgrywki nint endo czy gam eboya, kiedy nie są w wodzie. Nasi chłopcy pyt ają tamt ych o ich książki. Chcą je zobaczyć. Czyt ają kaw ałek i wyraźn ie się wzdrygają. Kolega o dziecinn ym wyglądzie i apollińskich loczkach pyta ich, co czyt ają w Amery‐ ce. „Przerabiacie jakichś francuskich aut orów? Nie? – Wydaje się smutn y, ale szybko się rozch‐ murza. – No cóż, na pewn o czyt acie Thorea u, Poe’a, Milville’a, Faulkn era?”. Cisza. Céleste układa usta w okrągłe „O” i pat rzy na Mindy, która kiwa głow ą. Nasi chłopcy na‐ prawdę są dzikusam i. Rozm ow a o książkach przyciąga nastoletn ie dziewczęt a do naszego kręgu. Chociaż pyt ają Mindy o jej zdan ie na tem at amerykańskich pisarzy, z ich idea ln ych wydęt ych usteczek nat ych‐
miast wylew ają się własne osądy – kat egoryczn e, sardon iczn e i przede wszystkim mądre. Ich dłon ie rysują len iw e łuki, jakby trzym ały papierosy (które nie pojaw ią się jedn ak, dopóki maman nie pójdzie na spacer). Znają książki, a co więcej – pot raf ią o nich rozm aw iać. „Lepiej od was” – mów ią ich spojrzen ia. Ich szyderstwo wyw ołuje uśmiechy zaż en ow an ia na twarzach naszych chłopców. Ale nie na obliczach Marca i inn ych, którzy przystępują do kontra taku. Mindy i ja uważ am y, żeby się nie wydało, że podsłuchujem y ani że w ogóle dostrzegam y próby pon own ego włączen ia się do roz‐ mow y przez Rory’ego i Deva. Nie przyw ykli do tego, by zostaw ać w tyle. Najw yraźn iej te wszystkie dziewczęt a w skąpych bikin i, czyt ające George Sand i Ronsarda na plaż y, dodały im wigoru. Być może przyszło im do głow y, że istn ieje więcej niż jeden sposób na to, żeby profiter, korzystać z życia. Być może beau temps i bons livres, dobre książki, rozn iecą ogień inn ego rodza‐ ju. W końcu nie przez przypadek mamy te wszystkie dobre książki na półkach w domu, w górze vallon. • Ale książki nie zwiodą naszych przyjaciół. Biorąc pod uwagę, że my, Amerykan ie, wszyscy je‐ steśmy tacy sauvag e, dzicy, nasi znajom i paryscy rodzice trochę się zan iepokoili, kiedy staliśmy się idolam i dla dzieci z wiosek i zaczęliśmy wyprow adzać ich poza spien ion e przy brzegu fale na wzburzon y ocea n. Użyliśmy Rory’ego jako przyn ęt y – był bodysurf erem od maleńkości, pot raf ił wirow ać, obracać się i w piękn ym stylu zeskakiw ać z trzym et row ych wypięt rzon ych fal. Wioskow e dzieci były got ow e na przygodę, ale Donn ant nie jest dla dzieci i ich rodzice słuszn ie się mart wili. Kiedy Mindy występow ała na spien ion ej scen ie – kusząc i prow okując młodych wyspiarzy surf erskim repert ua rem skoków i cięć w haw ajskim stylu – Rory i ja spędza‐ liśmy mnóstwo czasu na uczen iu paryskiej grom adki, jak uchylać się przed falam i i radzić sobie z morskim i prądam i, pod czujn ym okiem rodziców, zbit ych w grom adkę na brzegu. Skupiliśmy się na bodysurf ingu, pon iew aż pływ an ia na desce trudn o się nauczyć, zreszt ą i tak nikt nie miał sprzęt u na zbyciu. Postan ow iliśmy, że aby się do nas przyłączyć, trzeba było zrez ygnow ać z deseczek piankow ych, la pes te de polyester, poliestrow ej zaraz y, argum ent ując, że chodzi o względy bezpieczeństwa. Dopóki człow iek jest ogran iczon y tym piankow ym urządze‐ niem unoszącym cię na wodzie, nie stan ie się siln ym pływ akiem. Będzie takż e odciągan y do tyłu, raz po raz. A jeśli deska nagle mu umknie, wpadn ie w tarapat y. Ale naszą prawdziw ą mo‐ tyw acją były względy est et yczn e. Pływ acy z deską są poz baw ien i man ier. Wpadają na inn ych jak sam ochodziki w wesołym miasteczku. Odrzucen ie deski wyróżn iało nas. To był nasz Wodn y Kodeks. Jak wie każdy, kto ma choć trochę dobrego smaku i wyczucia, prychaliśmy z wyższością, bodysurf ing to najw yższa form a surf ingu – nic nie oddziela pływ aka od morza, prądów, fal. To surf ing w najczystszej postaci. Kiedy już nasza druż yn a nauczyła się radzić sobie w wodzie, wtajemn iczyliśmy ich w za‐ awansow an ą haw ajską techn ikę, która wym aga spadan ia, śliz gan ia się równ olegle do fali,
a następn ie wirow an ia i przecin an ia jej, wykorzystując płaskie pow ierzchn ie ciała, jak delf in. Jedn o po drugim wszystkie dzieciaki miały swój mom ent olśnien ia: „Aha!”. Poszliśmy na całość. Fale rozbijające się u wejścia do zat oki w Donn ant stan ow iły nęcący spekt akl. Ostat eczn ie pow stał oddział nieustraszon ych zdobywców, do którego z czasem dołą‐ czyli równ ież rat own icy. Przodow ali Rory, Devo i Marc. A takż e Raoul. Po raz pierwszy ujrza‐ łem go jako cichego młodego człow ieka, z płet wam i w ręku brodzącego przy brzegu; nie wie‐ działem, że właśnie stracił ojca. Zapropon ow ałem mu, żeby zostaw ił deskę piankow ą i przyłą‐ czył się do nas. Od tamt ej pory szaleliśmy w najw iększych falach w moim życiu, z uśmiecham i przeraż en ia i euf orii i min am i, które mów iły: „Moż esz w to uwierzyć?”. Rodzice w wiosce zbyt późn o rozpoz nali dziki błysk w oczach swoich dzieci na widok ogrom‐ nych ciemn ych niebieskoz ielon ych fal pięt rzących się na horyz oncie. Ale naprawdę było już za późn o. Kiedy człow iek raz zaz na prawdziw ej przygody, nigdy tak naprawdę nie wraca już do domu. • Po wyjściu z wody grzeję się na ręczn iku, spoglądam w głąb plaż y i mów ię sobie: „Oho!”. Jest fa‐ cet, na którego mów im y Facet. Przez wiska to nasz nałóg, do historii przejdą zwłaszcza te, któ‐ re Rory nadaw ał ludziom, kiedy miał sześć, siedem lat. Bo kiedy już do kogoś przylgną, to na amen. Facet pasuje do Facet a. W okularach w rogow ej opraw ie ten publicysta z „Le Monde” jest po‐ ważn ym facet em. Gdy tak spaceruje brzegiem morza, z rękam i splecion ym i na plecach, pogrą‐ żon y w myślach, jest uosobien iem francuskiej filoz of ii – pom im o albo właśnie z pow odu prąż‐ kow an ego kombin ez on u Spee do. Facet czekał, aż podn iosę wzrok. Przyw ołuje mnie skin ien iem, a ja jęczę i podn oszę się na nogi. Wieczn y optym ista, wierzy, że kiedyś udoskon ali mój francuski na tyle, że będziem y mo‐ gli rozm aw iać o książkach i polit yce. Facet to mój osobisty tren er pow agi. Stosunkow o późn o osiągnąłem pow agę. Podobn ie jak wielu niepewn ych żółt odziobów po‐ chodzących z południow ej Kalif orn ii, kuliłem się pod pręgierzem docinków cedzon ych przez mo‐ ich „lepszych” kolegów z liceum, spoglądających na mnie z wyż yn Olimpu fajowskości. Mogłem im jedyn ie odpow iadać typow ym dla lat sześćdziesiąt ych zgrywn ym dowcipem, czerpan ym z „MAD Magaz in e”, nocn ych audycji radia FM, Parag rafu 22 i rock’n’rolla. W końcu moimi dow‐ cipam i zyskałem sobie popularn ość i pot raf iłem „ożyw ić każdą imprez ę”, zupełn ie jak z hasła reklam ow ego na starym pudełku zapałek. Na studiach siliłem się na pow agę i głębię ekspresji, a po ich ukończen iu podjąłem parę po‐ ważn ych prac. Ale dowcip zaw sze był moją ucieczką w chwilach zden erw ow an ia. Czasam i mia‐ łem poczucie, że zżera moją prawdziw ą osobow ość niczym jakiś owad wgryz ający się w mózg. Przeprow adzka do Now ego Jorku wniosła w moje życie mile widzian ą obcesow ość, ale to poczucie wróciło i syt ua cja stała się chron iczn a, odkąd zaczęliśmy jeździć do Francji. Znów by‐
łem tow arzyskim niem ow ą, nieumiejącym zam ów ić szklanki soku bez narobien ia raban u. Kie‐ dy ludzie się z ciebie śmieją, masz tylko dwa wyjścia: wściec się albo pójść za ciosem. Jako weso‐ łek zdecydow ałem się na to drugie – Młody Strudel! – i mnoż yłem nieporoz um ien ia oraz baw i‐ łem się słow am i i mieszan iem zaimków. Gdybym tak był się uczył trybu łączącego jak swego czasu Mindy w Tours! W wieku trzydziestu lat zacząłem uczyć się francuskiego na własną rękę, wyłączn ie ze słu‐ chu oraz czyt ając, co się dało, ale moje postępy były przeryw an e, a regres frustrujący. Chociaż to rzeczyw iście przekom iczn e, no i cóż za znakom it e przełam an ie lodów, kiedy propon ujesz ko‐ muś, że utniesz mu pen isa – całkow icie niechcący przez kilka pierwszych razy, przysięgam – z czasem jedn ak dowcip się zuż yw a. Na szczęście Céleste i Henry stali się moimi partn eram i nieoficjaln ych rozm ów, pociągając mnie za sobą. I to właśnie Henry pewn ego razu poczyn ił tę nieuchronn ą uwagę, kiedy skwit o‐ wałem kolejn y błąd gram at yczn y jakimś żart em: – Don, musisz być bardziej pow ażn y. – Don, bądź pow ażn y – pow tórzyła Céleste, kiw ając głow ą. Poczułem się zdem askow an y. Oczyw iście Henry był psychiat rą. Jego praca polegała na de‐ maskow an iu ludzi. A ja z całą pewn ością czułem niepokój typow y dla kogoś, kto nigdy nie był poddan y psychoa naliz ie. Niem niej jedn ak – miał rację. Ta moja błaz eńska strat egia unikow a dręczyła mnie i przygnębiała. Kiedy wszystko jest żart em, człow iek czuje znuż en ie i zniechęce‐ nie. Dlat ego właśnie klaun i są tacy smutn i, to jasne. Facet pchnął mnie jeszcze dalej. Kiedy spot kaliśmy go po raz pierwszy na jedn ym z naszych zgrom adzeń na plaż y, był taki zachwycon y, że poz nał amerykańskich pisarzy – i taki rozczaro‐ wan y naszym brakiem zaa ngaż ow an ia w wydarzen ia ostatn ich dni, nie – godzin. Zmęczon a jego mon ologiem Mindy wkrótce uciekła, zostaw iając nas sam ych. Facet żył dla pow ażn ych dyskusji, w których dom agał się szczegółów i podaw an ia źródeł. Miałem tego typu umysł, więc zaczęliśmy spacerow ać po plaż y i gadać o wszystkim i o niczym, jak to się mówi. Pon iew aż facet nie miał poczucia hum oru, moje było bezuż yt eczn e. Najbar‐ dziej żart obliw ą uwagę przyjm ow ał z pełn ą pow agą. Ale był takż e lojaln ym przyjacielem, aż do gran ic stronn iczości. Pam ięt am jego oburzen ie, że w Ameryce pisarze i int elekt ua liści, jak Min‐ dy i ja, nie żyją sobie spokojn ie na rządow ych stypendiach i uniw ersyt eckich posadkach. Był oso‐ biście wstrząśnięt y tym, że muszę pracow ać dla takich dziw aczn ych pism i zabiegać o to, by móc publikow ać swoje pow ażn iejsze teksty. We Francji byłbym hołubion y. W kolejn ych lat ach podjąłem Pow ażn e Wyz wan ie. W ciągu tych jeden astu miesięcy z dala od Belle-Île w każdym tygodniu poświęcałem trochę czasu na form ułow an ie opin ii na akt ua ln e te‐ mat y, a następn ie na tłum aczen ie ich na francuski, zaz wyczaj podczas moich spacerów do i z biura. Tak, wiem, że to może wydać się dziwn e. A wiecie co? Układam też w myśli dialogi z inn ym i ludźm i – przyjaciółm i, z którym i spot kam się lat em. Przygot ow uję się do hipot et ycz‐ nego wakacyjn ego przyjęcia z roczn ym wyprzedzen iem.
Moje zaż en ow an ie łagodzi trochę świadom ość, że Oskar Wilde robił to samo, i to po angiel‐ sku. We Francji istn ieje tradycja błyskot liw ej rozm ow y. A jedn ak – to z pewn ością ekscent rycz‐ ne zachow an ie. Ale czy wspom in ałem, że to działa? Nauka jęz yka obcego zaw sze zaczyn a się od tego, że to ty gadasz, jako że znaczn ie trudn iej jest słuchać. Ale zbyt dużo gadan ia jest nieuprzejm e, nudn e, izolujące. Kiedy usiłow ałem słu‐ chać, bez względu na to, jak szczere miałem int encje, nie byłem w stan ie śledzić dłuższych fragm ent ów pot oczystej francuszczyz ny. I trudn o mi było nie wyskakiw ać z moimi wyświech‐ tan ym i starym i żarcikam i. Ale kiedy chow ałem w zan adrzu jedn ą z przygot ow an ych zaw czasu uwag, czułem się spokojn iejszy i – naw et jeśli trochę nadrabiałem miną – bardziej pow ażn y. • Na półn ocn ym krańcu plaż y wylot naszej vallon styka się z morzem na szerokiej piaszczystej łasze. W strom ym klif ie, który wznosi się nad nią, nadal znajdują się niem ieckie stan ow iska – jedn o dla karabin u maszyn ow ego, a drugie dla działa kalibru siedemdziesiąt pięć milim et rów, obydwa nadal zakam uf low an e po pięćdziesięciu lat ach. Te poz ostałości wału atlant yckiego Hit lera przypom in ają nam o okupacji Belle-Île podczas drugiej wojn y świat ow ej. To były trudn e cztery lata: sprawn i fiz yczn ie mężczyźn i i chłopcy zo‐ stali wysłan i do przym usow ej pracy na stałym lądzie, wielu do budow an ia przeciwbombow ych schron ów dla łodzi podw odn ych w Lorient. Starsi mężczyźn i i kobiet y, którzy zostali, byn aj‐ mniej nie z wyboru, pracow ali główn ie na polach i doglądali bydła. Musieli oddaw ać mleko, mię‐ so, jaja i zboż e okupant om, a sami głodow ali. Suz ann e mówi, że jadła traw ę, comme une vac he, jak krow a. Do dziś dnia stara się jak może ignorow ać lub unikać niem ieckich gości. Den is LeRev eur, jako mały chłopiec w Le Palais, przeż ył całkiem inną wojn ę. Pam ięt a głów‐ nie nocn e nalot y bombowców B-17, które usiłow ały zniszczyć urządzen ia radarow e na Côte Sauv age, i ogień osiemdziesięcioośmiom ilim et row ych dział przeciwlotn iczych w odpow iedzi. Czasam i bomby padały w głębi lądu, raz naw et na miasto. Czasam i pociski przeciwlotn icze nie wybuchały w pow iet rzu – popularn ym akt em sabot aż u wśród kobiet zmuszon ych do pracy w fa‐ brykach amun icji było psucie zapaln ików zbliż en iow ych – i spadały z pow rot em na ziem ię, po czym wybuchały albo wbijały się głęboko w pola i obory. Pod kon iec wojn y Niemcy uhon orow ali urok wyspy w osobliw ie nieprzyjemn y sposób, to znaczy nie chcieli się poddać, trzym ając się jeszcze, gdy reszt a niem ieckich sił zbrojn ych już ska‐ pit ulow ała. Może to trwało jedyn ie dwadzieścia cztery godzin y, ale dla mieszkańców wyspy musiała to być bardzo długa doba. Przyz naję się do męskiej słabości do fort yf ikacji; oglądaliśmy z Rorym obiekt y wojskow e na Côte Sauv age. Cóż za marn ot rawstwo bet on u! Cóż za chybion a pom ysłow ość! Nie zastan aw ia‐ łem się jedn ak nad tym moim chłopięcym stosunkiem do kaz am at ów i otworów strzeln iczych
w Donn ant, aż do dnia, kiedy przyjąłem zaproszen ie położ en ia mojego ręczn ika obok ręczn ika Majestat yczn ej Madam e. Wiele dziesięcioleci temu Madam e i jej mąż kupili sobie pow ojenn e schron ien ie na Belle-Île, całą wioskę, jedn o z najspokojn iejszych i najpiękn iejszych miejsc, jakie widziałem na tej wyspie, słyn ącej ze spokojn ych i piękn ych miejsc. Oboje byli bardzo kult uraln i, a ona dokon ała czegoś wielkiego w Ruchu Oporu – Légion d’honneur, Legii Hon orow ej, nie przyz nają każdem u zwykłe‐ mu bohat erow i, jak wiecie – i bałem się, że rozbolą ją uszy od mojej kalekiej francuszczyz ny, chociaż ona nigdy nie okaz ała najm niejszego dyskomf ort u z tego pow odu. Zachow ali dom i całą wioskę, tak wew nątrz, jak i na zew nątrz, w starym bret ońskim stylu. Prawdę pow iedziawszy, dzięki temu właśnie zaw arliśmy znajom ość. Ciekaw iła się naszą inw estycją, jak ją naz yw an o, niew ątpliw ie euf em istyczn ie. Kiedy ją spot kałem tamt ego dnia, musiała zbliż ać się do dziew ięćdziesiątki. Przyw ołała mnie skin ien iem. Rozm aw ialiśmy. Opalając się wraz z nią w Donn ant, czułem się trochę skrę‐ pow an y i onieśmielon y. Gdy mów iliśmy o tym i owym – ona tak cierpliw ie – nagle spostrze‐ głem num er wyt at uowan y na bladej, przypom in ającej krepin ę skórze jej przedram ien ia. Z kli‐ fów po obu stron ach spoglądały na nas bezm yśln e oczy stan ow isk naz istowskich dział. Nigdy nie zapom nę tego poczucia, że jesteśmy obserw ow an i. Ani mojej radości, że mogę mów ić o in‐ nych spraw ach i to tak pow ażn ie. • Pod kon iec któregoś lata – kiedy fale wreszcie ustały – nasi przyjaciele psychiat rzy przyparli nas do muru po długim proszon ym obiedzie i przeprow adzili improw iz ow an ą, napędzan ą win em i kawą int erw encję. Po chwili elegancka pani adw okat, której mąż był równ ież wybitn ym międzyn arodow ym prawn ikiem, przejęła oskarż en ie: – Po co wam to surf ow an ie? Kiedy się poz naliśmy, wcale się tym nie int eresow aliście. Zaj‐ mow aliście się ogrodem, zakupam i, baseballem. A teraz nic, tylko surf ujecie! I (tu padł rozstrzy‐ gający argum ent) nie przychodzicie już na apéros. Kiedy zacząłem wyjaśniać, przerwała mi: – Nie przyjeżdża się do Francji, żeby surf ow ać! Następn ego popołudnia, żeby udobruchać oskarż ycieli, wybrałem się wraz z nimi na dostęp‐ ne bez względu na pogodę kort y Goue rch w Le Palais i do Club de Tennis. Graliśmy w szlachetn ą, arystokrat yczn ą grę zwan ą deblem. Po paru set ach nasza avoc ate naradziła się z partn erem, po czym ustaw iła się naprzeciwko mnie za siatką. Roz egraliśmy kilka energiczn ych piłek. Była dobra. Bardzo dobra. Zbyt dobra. Pod kon iec jedn ej ostrej salw y tak odebrała mój bekhend, że jakimś cudem z trzaskiem złam ała mi nadgarstek.
Teraz nie mogłem już grać w ten isa. Ale kiedy fale wróciły, mogłem surf ow ać z wodoodpor‐ ną szyn ą – dzięki Docteur Pleybien, która wnikn ęła w ducha mojej pasji i utożsam iła się empa‐ tyczn ie z moimi pot rzebam i. I tak z pow rot em podjąłem bodysurf ing. Kiedy Madam e Avocat e znów zobaczyła mnie na plaż y, zam achała rękam i. „Pouf! Zrobił pan to specjaln ie!”. Niektórych nie sposób zadow olić. Parę wieczorów późn iej, po zjedzen iu wy‐ born ego algierskiego taż in u z jagnięcin y, podan ego przez Madam e Avocat e, miałem poczucie, że jestem jej win ien jeszcze jedn ą próbę wyjaśnien ia. Donn ant działało jak magnes, po tamt ej pierwszej fali, którą dostrzegliśmy zimą osiem‐ dziesiąt ego roku. Tajemn icze miejsce stan ow iło część legendy naszego pobyt u na wyspie. Sur‐ fow an ie tam było wypełn ien iem zadan ia czy też misji. Zobaczyliśmy je, zan im ktokolw iek tu surf ow ał. Naszym obow iązkiem stało się więc podbicie tych fal. – Roz um ie pani? – Nie. Pon iew aż to jedyn e oczyw iste miejsce na wyspie, gdzie przełam ują się fale, obecn ie Don‐ nant bywa lat em oblegan e przez tłum y bodyboa rderów. Jedn ak – i nie chciałbym, żeby to się rozn iosło – w porówn an iu z Kalif orn ią, Haw ajam i i Mont auk nie ma tłoku. Rzadko w wodzie jest za dużo desek. Koszt y i czas, pot rzebn e, żeby złapać prom i wyn ająć sam ochód, tylko po to, żeby wypróbow ać jedn ą niepewn ą plaż ę, znan ą jedyn ie z pogłosek, zniechęca surf erskie masy, które wolą przem ierzać wybrzeż e Atlant yku do Hiszpan ii po Brest. – I? – Mamy poczucie, że jesteśmy tu w naszym własnym świecie. To spraw a rodzinn a. Kiedy zna się wszystkich w wodzie, rodzi się specyf iczn e poczucie przyn ależn ości. Wielu surf erów go‐ tow ych jest płacić kupę forsy, żeby jechać pięć tysięcy mil i surf ow ać z obcym i ludźm i na Bali i Fidżi. Tut aj jesteśmy wśród przyjaciół. To nasze fale. – I co z tego? My też mamy tut aj nasz ten is. – Proszę mi wybaczyć, ale to… nie to samo. Zmruż yła oczy i wszyscy zebran i przy stole nachylili się ku nam. Zrobiło się gorąco. Wstałem i przedstaw iłem moje racje. Swego czasu być może zdarzało nam się z Mindy sugerow ać, jakbyśmy byli pierwszym i sur‐ feram i na Belle-Île, podczas gdy lepiej byłoby pow iedzieć, że to my sprow adziliśmy na Belle-Île surf era, który sprow adził tu surf ing. To było w roku 1984, kiedy rea liz ow ałem w Bret an ii zlece‐ nie dla magaz yn u o sport ach wodn ych. Art ykuł dot yczył grupy zaw zięt ych żeglarzy, którzy w pojedynkę ścigali się na Atlant yku i ulokow ali się porcie, znajdującym się w odległości piętn a‐ stu kilom et rów od Le Palais, po drugiej stron ie zat oki. Wyobraż acie sobie? Najlepsi żeglarze świat a tuż za progiem. Odkryliśmy, że Trin it é-sur-Mer to prężn y ośrodek ekst rem aln ego żeglarstwa. Ogromn e ka‐ tam aran y i trim aran y stały na specjaln ych ruszt ow an iach ustaw ion ych na pochyłym kam ien‐ nym nabrzeż u. Brodaci mężczyźn i i kobiet y o rozjaśnion ych od słońca włosach zwisali z kadłu‐ bów w trapez ow ych siedzonkach i zdrapyw ali morski muł oraz młode skorupiaki.
Żeglarze ignorow ali nas na gran icy wręcz nieuprzejm ości, aż jeden z nich usłyszał, że Min‐ dy pochodzi z Haw ajów. Jego pyt an ie: „Surf ujecie?” zmien iło wszystko. Okaz ało się, że kiedy nie żeglow ał na bajeranckich trim aran ach, Yves jako pion ier surf ingu badał skaliste wybrzeż e Bret an ii, w poszukiw an iu nadających się do surf ow an ia fal. Marzen iem każdego surf era jest odkrycie i wypróbow an ie choć jedn ego niez nan ego wcześniej miejsca do surf ow an ia w życiu. Yves zbadał dziesiątki takich zakątków, może i ze sto: były to nierozw ażn e, niebezpieczn e wręcz wyczyn y. Mindy narysow ała mu szkic Donn ant, wyjaśniając, co widziała: falę, która zimą przypom i‐ nała Pupukeę na półn ocn ym wybrzeż u Oahu – tę wielką wodn ą beczkę w pobliż u Banz ai Pipeli‐ ne. Yves aż zaklął z podn iecen ia. W ciągu weeke ndu wypraw ił się prom em na Belle-Île, jechał z deską aut ostopem, byle tylko dot rzeć tam jako pierwszy. Merc i! Późn iej dow iedzieliśmy się, że misja została wykon an a. Mimo to przez kolejn ych pięć lat nie widzieliśmy w Donn ant żadn ych surf erów. Ale nasz przyjaciel Bill, surf ujący przy hiszpań‐ skiej gran icy, dał się złapać na opow ieści o ukryt ym wodn ym skarbie. Zat rzym ał się w naszym niew ykończon ym domu, pisząc, że Donn ant w październ iku jest zagrodzon e falam i i „niesa‐ mow it e” – bo też sam otn e surf ow an ie przy Côte Sauv age w pełn i zasługiw ało na to określen ie. W następn ym roku Mindy usiłow ała surf ow ać na desce windsurf ingow ej wypoż yczon ej na sta‐ cji benz yn ow ej. Zdem ont ow ała maszt i wypłyn ęła. Deska była zbyt wyporn a i gruba, jak dzi‐ siejsze deski surf ingow o-wiosłow e. Mindy pokręciła się trochę po spien ion ej zupie przy brzegu. Główn ie jedn ak klęła. W tamt ym okresie pat rzyliśmy czasem z zaz drością na parę surf erów, jedn ego miejscow e‐ go, jedn ego pochodzącego z inn ej części Belle-Île, tajemn icze sylw etki w zapadającym zmierz‐ chu. Ten drugi surf ow ał czasem na desce ze złam an ym dziobem; zdum iew ające, że w ogóle mógł się na niej utrzym ać. Z kolei ten miejscow y pływ ał na czerw on ej desce jak szalen iec. Spo‐ glądaliśmy na niego z niepokojem. Sam ouk, odw ażn y, zaw sze sam, zaw sze na wielkiej fali, nieliczący się z ryz ykiem. Nie wyglądał na norm aln ego surf era. Pot em dow iedzieliśmy się, że był syn em piekarza, który uton ął w Donn ant – zgin ął na oczach syna i całej rodzin y, kiedy polow ał na pouss e-pieds. To tłum aczyło ten naw iedzon y styl, swoistą żałobę, jakby chłopak w zielon ych podw odn ych pieczarach szukał ojca. Kiedy przyw ieźliśmy na Belle-Île pierwszą deskę, nic nie mogło nas pow strzym ać. Pod ko‐ niec naszego pierwszego surf erskiego lata Madam e Morgan e zasugerow ała wręcz, żebyśmy pom alow ali okienn ice na niebiesko zam iast na zielon o, bo z całą pewn ością byliśmy maryn a‐ rzam i, nie roln ikam i. Mieliśmy wraż en ie, że ceni naszą piln ość i pow agę, to, że trakt ow aliśmy surf ow an ie jak pracę. – No i tak – zakończyłem wyw ód dla Madam e Avocat e. – O to właśnie w tym wszystkim chodzi. Nie o surf ing. O odkryw an ie, ryz yko, sprawdzan ie siebie, wyz naczan ie na nowo bre‐ tońskiego wybrzeż a, o poczucie wspóln ot y, o oddan ie hołdu wszystkim ojcom, których zabrało morze; a może takż e, niby to niechcący, podrzucen ie młodym ludziom czegoś, czem u mogliby
się poświęcić, zam iast jeździć bez celu skut eram i, pić i – oby nie, ale jedn ak – brać narkot yki. Ostatn io jest tyle narkot yków. Belle-Île stan ow i punkt przeładunkow y, jak pani wie. – Nie, nie wiedziałam – odparła. A jako prawn iczka była tym żywo zaint eresow an a. – Jak to się odbyw a? – Szybkie łodzie mot orow e przypływ ają z Afryki Półn ocn ej. Przew oż ą imigrant ów. Oraz he‐ roinę i haszysz, w Hiszpan ii wym ien iają je na ekst az ę i kokainę, i płyn ą do Francji. – Skąd pan to wie? – Don jest dzienn ikarzem, specjaliz ującym się w tem at yce wodn ej – wtrącił Henry. – Dla niego i dla Mindy, Haw ajki, c’est tout l’ocea n. Wszystko dot yczy ocea nu. Dziękuję, Henry. Nic dodać, nic ująć. • W święt o Wniebow zięcia Najświętszej Marii Pann y, 15 sierpn ia, wszystko zam iera, a właściciele łodzi wprow adzają jedn ostki do port u i tyln ych basen ów Le Palais. Ustaw iają się w szeregach, walcząc o najlepsze poz ycje, pokrzykując i gestykulując zam aszyście, żeby otrzym ać błogosła‐ wieństwo księdza z kościoła Saint-Véran, który stoi przy polow ym ołt arzu pośrodku port u. Kie‐ dyś widziałem go przy wodow an iu łodzi mot orow ej, kiedy indziej chaloupe, tradycyjn ego slupa do połow u sardyn ek, pom alow an ego na głęboki rdzaw y odcień zwan y rouge breton, czerw ien ią bret ońską. W tym małym miasteczku zjaw ia się przyn ajm niej piętn aście tysięcy osób. Sam ochody zo‐ stają porzucon e na poboczu w odległości wielu mil. To święt o dla uczczen ia zarówn o śmierci, jak i wniebow zięcia Marii Pann y, a takż e nieoficjaln y, lecz pow szechn ie przestrzegan y począt ek końca wakacji we Francji. Już niedługo rozpoczn ie się wielkie rentrée, a pod kon iec tygodnia wy‐ spa zacznie spraw iać wraż en ie opustoszałej. W pobliskim Sauz on, jedn ym z najładn iejszych miasteczek stworzon ych przez człow ieka i nat urę, tego sam ego popołudnia odbyw a się mniejsza uroczystość, bez całego tego zam iesza‐ nia z łodziam i. Ale tu takż e jest ksiądz, na nabrzeż u, u stóp kościoła Saint-Nicholas, błogosła‐ wiący wszystko to, co pływ a lub jest zagroż on e uton ięciem. Pan uje znaczn ie przyjemn iejsza atm osf era, pon iew aż, w przeciw ieństwie do Le Palais, możn a poruszać się swobodn ie. Sauz on rat ują drobn i i uparci lokaln i przedsiębiorcy. Nadal możn a przejść się nabrzeż em aż do lat arn i morskiej i nie zostać rozjechan ym przez mot orow er. Albo siedzieć na tan ich plastiko‐ wych krzesłach ustaw ion ych na głęboko pobrużdżon ych kam ien iach i dostać un platea u de fruits de mer oraz kieliszek Muscadet, a pot em jeść i sączyć wino, pat rzeć, jak starcy i dzieci zarzucają wędki w mętn ą zielon ą wodę. Jeśli zam ów icie palourd es, surow e małż e zostan ą wydobyt e z błot a zat oki przez Mamrot a i Bełkot a. Udało nam się uczestn iczyć w paru święt ach Wniebow zięcia w obu miastach, ale te w Sau‐ zon bardziej wbiły nam się w pam ięć, pon iew aż po uroczystości wszyscy mężczyźn i z kant on u
są zapraszan i do udziału w konkursie nurkow an ia. Tradycja tych zaw odów sięga dziew iętn aste‐ go wieku, kiedy to nagrodą był krzyż, wrzucan y przez księdza w port ow e wody. Ich przejrzy‐ stość musiała się pogorszyć, pon iew aż teraz chłopcy ścigają kaczkę z podcięt ym i lotkam i. Nagro‐ dą jest tenż e ptak. Kiedyś jeden z kolegów Rory’ego i Marca, Rex, wygrał kaczkę. W wioskach wiw at ow an o na jego cześć – ale pot em Rex spojrzał na swoją wygran ą i uświadom ił sobie, co się z nią stan ie. Twarz mu się wykrzyw iła. Na szczęście w ostatn iej sekundzie przyszło ułaskaw ien ie i kaczka zam ieszkała w miejscow ym gospodarstwie. Długi świąt eczn y dzień kończy pokaz fajerw erków, który oświet la stłoczon e domki i kręt e uliczki Sauz on niczym migoczący niem y film. Zaw sze lubiliśmy leż eć na zżęt ym polu na wzgó‐ rzu nad miastem, trzym ając się z dala od tłum ów, widząc wszystko jak na dłon i, a unikając kor‐ ków, by dostać się do miasta. Inn ym i razy byliśmy zbyt len iw i, żeby w ogóle wybierać się na tę uroczystość. Stwierdzaliśmy, że już za późn o na błogosław ieństwo, za późn o na kaczkę, za późn o na fajerw erki. Jedn a z najbardziej pam iętn ych świąt eczn ych nocy zdarzyła się wtedy, kiedy postan ow ili‐ śmy nie jechać, a pot em wybraliśmy się na spacer pod górę, żeby popat rzeć na Perseidy. Na Belle-Île noce są ciemn e i spadające gwiazdy wyglądają jak ziarn a soli sypiące się z soln iczki. Gdy tak szliśmy, wpat rzen i w niebo, ujrzeliśmy nagle tam, gdzie skraj pola stykał się z hory‐ zont em, migoczącą burzę wielobarwn ych świat eł. Usłyszeliśmy przyt łum ion y huk. Fajerw erki w Sauz on. Maszerow aliśmy dalej, nie musieliśmy uważ ać na sam ochody, nie oślepiały nas żadn e lat ar‐ nie, ciepły asf alt prom ien iow ał ku górze przez podeszwy but ów. Pod wpływ em kaprysu zeszli‐ śmy z główn ej drogi i skręciliśmy w wiejską drogę, która biegła parę mil przez pola i dolin y, a pot em łączyła się z kręt ą jedn opasmow ą szosą, opadającą na tyły zat oki. To z całą pewn ością nie była noc na wycieczkę do Sauz on – wszystko będzie zam knięt e, kiedy tam dot rzem y. Mimo to szliśmy dalej. Teraz horyz ont przeszyw ały ref lekt ory, gdy kolej‐ ne odjeżdżające sam ochody pokon yw ały grzbiet vallon. A pot em zapadła ciemn ość. Imprez a się skończyła. Położ yliśmy się na ciepłym asf alcie, żeby pat rzeć na spadające gwiazdy. Być może zdrzemn ąłem się na chwilę. Nagle uświadom iłem sobie, że drogą od stron y Sau‐ zon zbliż ają się jakieś świat ła. Gdyby to był sam ochód, musielibyśmy ruszać się szybko – ale im dłuż ej pat rzyłem, tym dziwn iejsze wydaw ały mi się te świat ła. Było ich co najm niej tuz in, przesuw ały się to tu, to tam, kołysząc się niczym świetln e miecze z Gwiezdnych wojen, raz dale‐ kie, to znów bliskie. Przekręciliśmy się na bok i usiedliśmy w milczen iu, obejm ując kolan a rękam i i wpat rując się w srebrzystoszarą drogę i czarn e pola po obu stron ach. Słyszeliśmy śpiew. Słodkie głosy, chór a capella. To była jakaś prosta piosenka, może ludow a albo dziecięca. Teraz mogliśmy ich dojrzeć: długi szereg dzieci, idących, wym achujących lat arkam i i śpiew a‐ jących. Pochód zam ykało dwoje dorosłych, kobiet a dyrygow ała chórem. Jej głos przyn ajm niej był
znajom y – to Sophie, matka rodzin y en bonne forme, której ojciec z kolei, Hect or, dał Rory’emu kuszę, a ich trzy córki przypraw iały naszego syna o nerw ow e wiercen ie. Zabrali grom adkę dzieci z wioski, zaprow adzili je piechot ą na uroczystość i fajerw erki, nakarm ili w Crêperie les Embruns, a teraz zagan iali swoje stadko z pow rot em do domu. Wyszli prosto na nas, nadal siedzących na asf alcie, zbyt rozlen iw ion ych, żeby się ruszyć. Wybuchn ęliśmy śmiechem, słysząc, jak gwałt own ie nabierają pow iet rza na nasz widok. Oni ro‐ ześmiali się z kolei, kiedy uświadom ili sobie, że to my, po czym, wciąż śpiew ając, przem knęli pom iędzy nami, zmierzając do domu. Leż eliśmy jeszcze chwilę na pustej, ciepłej drodze. Wyspa praw ie już spała. Gdzieś daleko ja‐ kiś sam ochód z jękiem wjeżdżał na wzgórze, kierowca wrzucił czwórkę i pom knął w stron ę Le Palais. Na sam ym czubku wyspy, na półn oc od Sauz on, pow oln y krąg stroboskopow ych świat eł Po‐ int e de Poulains wzmocn ił się nagle o całą kulę migoczących świat ełek. Pat rzyliśmy przez chwi‐ lę, niepewn i, co to może być. Przypom in ało to począt ek Blis kich spotkań trzec ieg o stopnia. Zupeł‐ nie jak w film ie, kula dostała mglistych skrzydeł, które zaczęły rozpościerać się po obu stron ach lat arn i morskiej. Wyładow an ie elekt ryczn e przeszyło niebo. Jasna biała smuga – prawdziw a błyskaw ica, która zan urzyła się w wodzie – a zaraz pot em przyt łum ion y grzmot. Wstaliśmy bez słow a. Beau temps dobiegł końca i nadchodziła burza.
Rozdział dwudziesty trzeci
Ankou Ziem ia pod zabudow ę była w cen ie. Luksusow e sam ochody krąż yły uliczkam i wiosek, widać było przyciśnięt e do szyby twarze, wypat rujące bezpańskich działek i budynków gospodarczych. Kie‐ dy pasaż erow ie raczyli wysiąść ze swoich luksusow ych cit roe nów Pallas, często od razu przecho‐ dzili do rzeczy. Czy to jest na sprzedaż? Nie? A to? Proszę mi pow iedzieć, co jest na sprzedaż. (Tak, wydaje mi się, że ta krow a jest do kupien ia. Nie, nie wiem, do kogo należ y). Wycieczkow icze przyjeżdżali tłumn ie. Mieli czyste radosne spojrzen ia. Ale byli wszędzie! Po przypłyn ięciu prom u nie dało się nigdzie jechać sam ochodem, bo na wszystkich drogach kolebało się dwustu row erzystów, wstrzym ując ruch, stwarzając zagroż en ie i pow odując prawdziw e wy‐ padki. A przypływ ało do dwun astu prom ów dzienn ie. Popularn ość to oczyw iste przekleństwo. Jeśli chodzi o Eden, nie wystarczy go odw iedzać. Ludzie chcą mieć tam własny kąt. A kiedy wszyscy chcą się wcisnąć, wioski rozrastają się aż do gran ic możliw ości, chociaż bezw zględn e praw o wym agające dom ów w tradycyjn ym bret ońskim stylu raz jeszcze okaz ało się słuszn e. (Najw span ialsze umysły archit ekt on iczn ej gen eracji wciąż jeszcze nie wpadły na to, jak przem ien ić chat ę z kryt ym łupkam i dachem w rez ydencję na po‐ kaz). Niektórzy urzędn icy podobn o ugięli się jedn ak. Pewn ego dnia na obrzeż ach Sauz on poja‐ wił się cały szereg działek z dom am i jak spod sztancy. Jak do tego doszło? Nie pyt ajcie. Biurokraci zcent raliz ow an ego rządu, którzy stworzyli przepisy chron iące Belle-Île, dawn o odeszli na emeryt urę i wypoczyw ali w swoich piękn ych pryw atn ych dom ach. Ich następcy byli ludźm i na wskroś now oczesnym i. W roku 1987 wybudow ali drogę na grobli prow adzącą na Île de Ré, wyspę jedyn ie odrobin ę większą od Belle-Île, położ on ą pięćdziesiąt mil dalej wzdłuż wy‐ brzeż a. W lat ach dziew ięćdziesiąt ych Île de Ré stała się „popularn ym celem weeke ndow ych wy‐ skoków paryż an”, jak określił to bezczeln ie jeden z londyńskich tabloidów. W letn ie dni było tam pon oć jak w zoo, liczba mieszkańców wzrastała z piętn astu tysięcy zimą do dwustu dwu‐ dziestu dwóch en vac anc es, podczas wakacji.
Wkrótce przyszła kolej na odrzut ow e dof in ansow an ie Bret an ii. Możn a było sobie niem al wyobraz ić tych techn okrat ów i fonctionnaires, urzędn ików, siedzących w sali posiedzeń i rzucają‐ cych strzałkam i w mapę. A może by tak machn ąć cztery szybkobieżn e superprom y na BelleÎle? Wodolot y wyciągające 60 węz łów! A może port dla superjacht ów, żeby film owcy z Cann es mogli zat rzym ać się tam w drodze do Londyn u? Nie, nie – zaczekajcie! A może by tak usypać drogę na grobli na Belle-Île? Dziesięciom ilow y most z Port Maria w Quiberon do Le Palais, połączon y na stałym lądzie z drogą D165 i autoro‐ utes, aut ostradam i. Tak, doskon ale. A te poz ostałe inw estycje też są wart e uwagi. Tu odśpiew aj‐ my Mars yliankę. Z tą groblą chodziło o poz yskan ie głosów w wyborach prez ydenckich. Prez ydent Fran çois Mitt erand kilkakrotn ie w ram ach kampan ii odw iedzał helikopt erem Belle-Île, żeby zjeść na po‐ kaz jeden gryczan y placek w Crêperie Chez Ren ée. Musiało to korzystn ie wpłyn ąć na wyn iki głosow an ia, bo wtedy właśnie pojaw ił się plan budow y grobli. W 1995 roku Mitt erand ustąpił ze stan ow iska, ale Bret an ia głosow ała na jego następcę i ryw ala Jacque sa Chiraca, plan poz ostał więc akt ua ln y. Podjudzon y przez te wszystkie krajow e udoskon alen ia mer Sauz on postan ow ił poprzeć na‐ rzucon e odgórn ie plan y odn ośnie okoliczn ych wiosek, w tym wybrukow an ie wszystkich na‐ szych dróż ek i uliczek i zam ont ow an ie brzydkich lat arn i uliczn ych na bet on ow ych słupach. La‐ tarn i. Walce przew odzili Gwen ed i Henry. Ale włączyli się w nią wszyscy, od Vicomt e’a po Mada‐ me Morgan e. Zrobiliśmy burzę móz gów i doszliśmy do wniosku, że pet ycja pow inn a pochodzić z „wioski kwiat ów”. Mieli ją podpisać wszyscy, w tym rdzenn i mieszkańcy wyspy i może naw et Zaw zięt a Para. Gwen ed odw oła się do próżn ości mera. Weźm ie ze sobą wszystkie poczt ówki przedstaw iające Kerbordardoué, jakie tylko możn a znaleźć w Le Palais. Wyłoż y je przed me‐ rem. Widzi pan? Ludziom podobam y się właśnie tacy. Jesteśmy atrakcją turystyczn ą. A czy wie‐ dział pan, że nasza poczt ówka jest bestsellerem num er jeden? Wygraliśmy tę rundę całkiem łat wo. Nat om iast szersza walka wydaw ała się bezn adziejn a. Tymczasem kat astrof a, gdy już się zdarzyła, przyszła z niespodziew an ej stron y. Pływ ający pod malt ańską banderą tankow iec „Erika” rozleciał się na kaw ałki siedemdziesiąt pięć mil od wy‐ spy. W miarę jak pot ężn y wyciek ropy zbliż ał się gnan y szalejącym sztorm em, tysiąc francu‐ skich licea listów i student ów porzuciło swoje wakacyjn e plan y i przyjechało na wyspę, żeby wal‐ czyć z ropą na falach przyboju i skałach. Mimo sztorm ow ej pogody i straszliw ego zimn a rzucili się w wir walki, która ciągnęła się przez wiele tygodni, gdyż z ton ącego statku wyciekały nowe ogromn e plam y. Grupa młodych ludzi, których znaliśmy, zwoln iła się z zajęć na uniw ersyt ecie, żeby kont yn uować walkę. Na‐ wet z daleka czuliśmy, że dla wyspy stała się ona duchow ym wyz wan iem. Ci młodzi ludzie mie‐ li serca na uwalan ej ropą dłon i. Belle-Île dała im swego czasu tyle niebiańskich chwil. Nie ma wątpliw ości, że ci studenci urat ow ali plaż ę Donn ant. Ale sztorm y gnały ropę coraz wyż ej na skały i coraz głębiej pod pow ierzchn ię wody, do szczelin, gdzie kryły się wszystkie
przybrzeżn e żyjątka. Wakacje w następn ym roku były przygnębiające. Woda, w której Rory nurkow ał swego cza‐ su, cuchn ęła. Skały były ośliz głe od ropy. Wszystkie, niegdyś unoszące się na falach, wodorosty wym arły, no i oczyw iście nie było ryb. Nosiliśmy na plaż ę but elkę po wodzie Evian, napełn ion ą terpent yn ą, żeby myć sobie nogi, a drugą trzym aliśmy przy drzwiach. Nat uraln ie nastąpił gwałt own y spadek liczby turystów. Pow iększające szkło zaint eresow a‐ nia mediów przen iosło się gdzie indziej. Wreszcie otrzym aliśmy od rządu spóźn ion y prez ent gwiazdkow y, bo plan y budow y grobli zostały odw ołan e. • Z czasem zaczęliśmy docen iać poz yt ywn y aspekt wycieku ropy – przerwał szalon e plan y funk‐ cjon ujących jak robot y man iaków w złow ieszczych szarych biurach nad Sekwan ą w Paryż u. Wzruszyli ram ion am i i od tej pory ignorow ali nas. Ale my nie zapom nieliśmy; „Erika” dopro‐ wadziła na Belle-Île do rozw oju i wzmocn ien ia ruchu na rzecz ochron y środow iska. Wielu mieszkańców wyspy, którzy przedt em byn ajm niej nie naz waliby się ekologam i, odkryło, że to najw iększa szansa na ochron ę ich kult ury. Właściw ie po raz pierwszy przyjezdn i i miejscow i mogli się sprzym ierzyć. Kolejn a ekologiczn a terapia wstrząsow a, bez której moglibyśmy się obyć, nastąpiła w roku 2003, kiedy to Europa przeż yła najdziwn iejsze, najgorętsze lato od roku 1540. W Port ugalii sza‐ lały poż ary lasów; we Włoszech spiekot a utrzym yw ała się przez dwa miesiące; w szwajcarskich Alpach przy rekordow ych temperat urach, sięgających trzydziestu ośmiu stopn i, topiły się lodow‐ ce; Dun aj omal nie wysechł. Francja została dot knięt a najbardziej i najdłuż ej, jedn ak pow oln a inw ersja nie dosięgnęła jeszcze Belle-Île przed naszym przyjazdem w sierpn iu. Z początku sądziliśmy, że zostan iem y oszczędzen i; może to po prostu beau temps. Ale było tak gorąco, zbyt gorąco. Przez cały dzień i przez całą noc zarówn o temperat ura, jak i wilgot‐ ność pow iet rza wzrastały. W ciągu paru dni pow iet rze, którym oddychaliśmy, wydaw ało się przegrzan e, zupełn ie jakbyśmy otworzyli piekarn ik i nachylili się zbyt blisko. Nie chciało nam się wychodzić, naw et na plaż ę. A jak już się tam wybraliśmy, piasek parzył stopy. Nie było fal, a morze, nien at uraln ie ciepłe, pełn e było wodn ych pcheł, które gryz ły boleśnie i wysysały krew. Pewn ego dnia po prostu przestaliśmy got ow ać. Za radą Suz ann e i Madam e Morgan e po raz pierwszy w czyjejkolw iek pam ięci zam knęliśmy drewn ian e okienn ice. Cała wioska siedziała przyczajon a. Roz ebran i do bieliz ny leż eliśmy przy zgaszon ym świet le na zimn ych płytkach podłogow ych, czyt ając przy cienkich paskach palącego żółt ego świat ła, przebijającego przez szpary w okienn icach niczym rozbłysk bomby wodorow ej. Po tygodniu pow inn iśmy znajdow ać się na skraju obłędu. Ale nasze umysły i ciała uległy sa‐ moz achow awczej blokadzie. Tak właśnie pow stają tysiącstron icow e pow ieści, mów iliśmy sobie. Zaw sze chciałam przejść na wyłączn ie jogurt ow ą diet ę. Napełn ijm y wann ę zimn ą wodą, leżm y w niej i czyt ajm y, aż woda się ogrzeje, a wtedy będzie kolej następn ej osoby.
Noce były długie i niez nośnie gorące, ale wtedy przyn ajm niej nie świeciło to cholern e słoń‐ ce. Zaczyn aliśmy poruszać się trochę w ciemn ości, pow oli, jak dusze zmarłych w Zaduszki. Nie było żadn ych przyjęć. Żadn ych odw iedzin. Życie tow arzyskie zam arło. Pewn ej nocy, późn o, dobrze po półn ocy, upał osiągnął apogeum. Przebyw an ie w domu wy‐ daw ało się niem alż e niebezpieczn e. Mindy pow iedziała: „Nie wyt rzym am tego dłuż ej. Idę na plaż ę”. Włoż yliśmy kostium y kąpielow e – nie zaw racaliśmy sobie naw et głow y koszulkam i czy ręczn ikam i – i jak zombie pow lekliśmy się w dół vallon, przez traw iastą łąkę, wzdłuż wysokich piaskow ych wzgórz, aż do przerwy w wydmach, prow adzącej na plaż ę Donn ant. Cały dwudzie‐ stom in ut ow y spacer odbyliśmy, ani razu nie używ ając lat arek, chociaż noc była bezksięż ycow a. W naszych oczach, przyz wyczajon ych teraz do ciemn ości, wszystko błyszczało niczym fot ogra‐ ficzn y negat yw. Zeszliśmy długą piaszczystą drogą nad brzeg morza. Na skraju naszego pola widzen ia poru‐ szało się kilka ciemn ych sylw et ek: ktoś musiał wpaść na ten sam pom ysł co my. Nie było słychać szum u fal. Ocea n od pon ad tygodnia był płaski i nieruchom y. Nie mogliśmy naw et dojrzeć wody, jedyn ie ult raczerń, w odróżn ien iu od kobalt ow ego horyz ont u i nocn ego nieba. Zostaw ili‐ śmy sandały na piasku i pow oli weszliśmy do wody. Zan urzen i po szyję roz ejrzeliśmy się wokoło i zobaczyliśmy, że otaczają nas dziesiątki, nie, setki pływ ających plaż ow ych piłek. Dobrą chwilę zajęło nam przyjęcie do wiadom ości, że to ko‐ łyszące się na wodzie głow y ludzi, którzy chłodzili się tak samo jak my. Szept em wym ien iali‐ śmy uwagi na tem at tej pow szechn ej dziw aczn ości, gdy nagle ktoś w pobliż u odez wał się: – Mindy et Don? Czy to wy? – Henry? Czy Céleste jest z tobą? – Cześć, Mindy! Cześć, Don! Włączyły się inne głosy: ich dzieci, Rory i Devo, a pot em wszędzie wokół nas rozległy się głosy niew idoczn ych w ciemn ości mieszkańców Kerbordardoué i inn ych wiosek. Nagle poraz iło mnie niesam ow it e odkrycie. W mojej wypaczon ej wiz ji byliśmy jak te cien ie w Hadesie, odw ie‐ dzan ym przez Odyseusza, Orf eusza czy Dant ego, w tow arzystwie Wergiliusza – stojące po szy‐ ję we wrzącym morzu. Mogło to spraw iać wraż en ie, że dałem się pon ieść wyobraźn i, ale taka była rzeczyw istość. Świat stan ął na głow ie, zupełn ie jakbyśmy my, jako gat un ek, byli niczym Ikar i podlecieli za blisko do słońca; a teraz topiły nam się skrzydła i już się rozpoczął nasz upa‐ dek. Staraliśmy się z Mindy nie den erw ow ać. Mów iłem sobie, że moje wątpliw ości są zapewn e pow szechn e w tych niespokojn ych czasach wojn y, terroryz mu, zmian klim at yczn ych i polit ycz‐ nego ekst rem iz mu. Przyn ajm niej gospodarka przeż yw ała rozkwit. Mimo to mart wiłem się: czyżby nasza idylla dobiegała końca? •
Bret an ia może się wydaw ać surow ą krainą. Tut ejsze pola piękn ie złocą się jesien ią, ale więk‐ szość roku jest mokra, zielon a i czarn a. Dom in uje kat olicki świat opogląd, siln y i pon ury, przy‐ pom in ający mi posępn ych, fat alistyczn ych szkockich prez bit eriańskich przodków. Jesteśmy grzeszn ikam i i umieram y, czyściec jest pew ien, piekło prawdopodobn e – wiesz, że Bóg zna wszystkie twoje najdrobn iejsze przew in ien ia! Nie dajcie się zwieść bret ońskim obraz om Gau‐ guina, tym czystym form om koloru. Jego najsłynn iejsza bret ońska scen a, wiejskie kobiet y w białych koronkow ych czepcach, coiffes, po wyjściu z kościoła przyglądające się walce Jakuba z aniołem, stan ow i parabolę waszego codzienn ego życia i was sam ych, pon iew aż wasza dusza jest rozdart a i zaw sze ktoś, gdzieś toczy o nią walkę. Noce w Bret an ii są ciemn iejsze niż gdziekolw iek indziej. Nigdy do końca nie zroz um iałem dlaczego. Jest mniej duż ych miast, owszem, ale mnóstwo małych. To ten wiejski spokój, poczu‐ cie, że jest się otoczon ym przez pola i wrzosow iska rozciągające się ze wszystkich stron. Najle‐ piej siedzieć w domu. Łat wo zroz um ieć, dlaczego Bret ończycy lubią siedzieć wokół palen iska i opow iadać historie o duchach. Trakt ują pow ażn ie wigilię Wszystkich Święt ych, naz yw ają to Kala Goa nv, chociaż w celt yckim świecie bardziej znan a jest naz wa Samhain. Kiedy między naszym świat em a zaświat am i otwiera się bram a, pojaw iają się duchy, czyha‐ jące na żyw ych, którzy zakładają maski, żeby zmylić prześladowców i krąż ą po cment arzu od grobu do grobu, dom agając się jedzen ia, które zostało przygot ow an e przez rodzin y dla swoich zmarłych. Naw et jeśli wydaje się wam, że rozpoz najecie swojego sąsiada w tym czarn ym cału‐ nie, z pobielon ą kredą twarzą, lepiej nie ryz ykow ać i dać mu kubek mleka i zim ow e jabłko. • Prawdziw e widm o Śmierci nie daje się przekupić tak łat wo. Wszyscy słyszeliśmy te opow ieści. W sąsiedn iej wiosce opow iadają o uryw an ym, niepewn ym płaczu na polach w nocy, który wy‐ wołał z chat y pewn ego gospodarza; chciał sprawdzić, czy z jego krow ą wszystko w porządku. Wszyscy wiem y, co się z nim stało. Kiedy pies śmierci dopadn ie jakiegoś biedaka i usłyszycie jego triumf aln e wycie, nie wsłuchujcie się w nie zbyt długo, bo będziecie następn i. La Chienne, która włóczy się po wrzosow iskach, mokradłach i odludn ych okolicach, nie jest najlepszym przy‐ jacielem człow ieka. La Chienne, którą czasam i naz yw a się po prostu siln ym wiat rem, rozryw a człow iekow i gar‐ dło, gdy ten brnie przez moczary, żeby podn ieść ustrzelon ą kaczkę – jak Pies Bas kerville’ów. Bids e an t’saoghail, tak naz yw a się źródłow a bestia, ale jej groz a sięga dalej. Pot raf i zaw rócić człow ie‐ kow i w głow ie niczym perf idn a dziwka. Jak choćby Stef an e’owi, który zwariow ał i wjechał trak‐ torem na plaż ę Donn ant, rozpędzając opalających się i wrzeszczące dzieci. Mimo trzydziestki na karku nigdy nie miał dziewczyn y, więc zdobył się na odw agę i zapyt ał jakąś młodą turystkę, czy chciałaby odw iedzić jego oborę. Bo tak to się właśnie odbyw ało za czasów jego ojca. Dziew‐ czyn a wniosła oskarż en ie.
To są oczyw iście tylko opow ieści. Naw et ta o Ankou, dla którego poluje jego wiern a suka, La Chienne. Ankou sprow adza śmierć i zabiera zmarłych; oby jego czarn y wóz nigdy nie zat rzym ał się przed waszym dom em. Jeśli tak się jedn ak stan ie, oprzyjcie się pokusie, by odchylić koronko‐ wą firankę i wyjrzeć przez okno. Bo wtedy zobaczycie, jak wchodzi po schodkach ze swoją sęka‐ tą laską. Jeśli spot kacie go podczas pracy na polach między wioskam i, będzie siedział na szczycie wozu pełn ego spięt rzon ych ciał, tak wielu, że para chudych białych koni z trudem ciągnie wóz. Jeśli was zobaczy – a na pewn o zobaczy – odm ówcie modlit wę. Bo już sięga po kosę. On nie ma twarzy. Tyle wiadom o. „Ankou” to takż e pora roku. Kiedy wiele osób umiera w krótkim okresie, ludzie mów ią: War ma fe, heman zo eun Ankou drouk. Zaiste, bezw zględn y jest ten Ankou. Należ ą do niego ostatn ie tygodnie starego roku i pierwszy dzień now ego. Prawdopodobn ie wiąż e się to z prostym biologiczn ym fakt em, że starzy i chorzy są najsłabsi w środku zimy – kiedy jest zimn o, wilgotn o, a domy wypełn ia dym. Pow iet rze przesyca łupież krów i kóz, które dzielą z ludźm i kwat ery, oborn ik dostaje się do mleka i nikt nie myje rąk. Pleśń na żytn im chlebie wyw ołuje halucyn acje, człow iek widzi postać w czarn ym całun ie wyłan iającą się z cien ia i umiera, wykrzykując jego imię: „Ankou! Ankou!”. W Nowy Rok stary Ankou szuka następcy. Nie jest wybredn y. Zadow oli się mart wo urodzo‐ nym dzieckiem. Ale jeśli nie dostan ie w swoje ręce kogoś niedawn o zmarłego, wtedy kogoś uśmierci. A ta osoba stan ie się now ym Ankou i przez kolejn ych dwan aście miesięcy będzie cho‐ dzić z taczką od drzwi do drzwi. Jeśli usłyszycie wołan ie sowy, pot rakt ujcie to jak znak. Ankou jest w wiosce i nie odejdzie z pustym i rękam i. Jeśli usłyszycie nocą skrzypien ie koła, bądźcie cicho. To on ze swoją karrig ell an Ankou, taczką śmierci. Jeśli nic inn ego nie działa i Ankou przyszedł po was wśród pól albo, stukocząc kosturem, zbliż a się dróżką do waszych drzwi, szybko podn ieście jakieś narzędzie. Nie broń: łopat ę, pług. Ankou boi się tylko uczciw ej pracy cierpliw ych ludzi. Historie o duchach… Co byśmy bez nich zrobili w długie zim ow e wieczory? • W miarę upływ u lat Ankou zbiera swoje żniw o. Uczuciow y pasterz Dédé, który przez kilka lat wiern ie oświadczał się Mindy w każde wakacje, przychodzi do domu od krów, siada do kolacji i umiera. Mamy poczucie bolesnej strat y; trudn o wyjaśnić, ile dla nas wszystkich znaczył sam jego widok, gdy codzienn ie prow adził stado tam i z pow rot em boczn ą dolinką, w wełn ian ej gawroszce na tej swojej kanciastej głow ie. Oczyw iście kupow aliśmy od niego jajka, a od wielkie‐ go święt a równ ież kaczkę czy kurczaka. (Zaw sze poz ostaw iał ich zabicie swojej siostrze). Nigdy się nie ożen ił. Tamt a paryska poszukiw aczka złot a nie wyt rzym ała tygodnia, a cała wieś usłyszała jej wrzaski i zobaczyła, jak dziewczyn a wrzuca rzeczy do sam ochodu i odjeżdża w pośpiechu. Zależ ało jej oczyw iście na ziem i. Najw yraźn iej spot kała ją niem iła niespodzianka.
Zaczęły też docierać do nas inne wieści – listown ie, telef on iczn ie, a ostatn io za pośredn ic‐ twem poczt y elekt ron iczn ej: Tego lata Le Vicomt e nie może przyjechać. Zapalen ie płuc. Suzanne, bied actwo… po raz pierws zy w życ iu opuś ciła wys pę i to od razu helikopterem ratunkowym! Zab rał ją do szpitala w Vannes. Powied ziała natomiast, że pod ob ał jej się wid ok z góry na wys pę. Mówiła też, że nig d y nie wid ziała Locmarii – za dużo czarownic! Nap rawd ę, tak właś nie powied ziała. Już wróc iła, w dob rej formie, twierd zi, że jest zad owolona ze sweg o życ ia, teraz, gdy wid ziała już kraniec wys py. Mój drogi mąż, Francis, zaw iadam iam y ze smutkiem (napisała Gwen ed) jest chory. Rak jelit. Matka Théophile’a, zbyt młoda, całkiem nagle – jego ojciec jest zdruz got an y. A pot em dołączyła Ameryka. „Chyba wyczuw am guz ek” – mówi Anne. „Donn ie, mam złą wiadom ość o twoim ojcu”. „Mindy, mówi twój brat, odbierz, proszę. Próbuję się z tobą skont akt ow ać w związku z mamą”. „Donn ie, to chyba wylew, ale twoja matka jest przyt omn a. Siostra zasięga porad specjali‐ stów. Może wrócim y do tego pierwszego lekarza. Ten nowy lekarz… Druga operacja…”. To wszystko jedyn ie gra na zwłokę. • Karrig ell an Ankou – taczka śmierc i; jeś li usłys zyc ie, że jej skrzyp iąc e koło zatrzymuje się w nocy przed wa‐ szym domem, to oznac za, że przys zła na was pora, Ankou przyjec hał po was. • Gwen ed pisze listy z Belle-Île. Jej poczucie godn ości i pow ściągliw ość łagodzi nieco cios, gdy czy‐ tam y o śmierci Francisa, jej piękn ego mężczyz ny; Le Vicomt e’a, ukochan ego Yvonn e, bohat era bit wy pod Dunkierką; Suz ann e, o której najt rudn iej jest pisać… Jej ostatn i list jest krótki: Moi przyjac iele, to była ciężka zima; wróc ił mój dawny wróg i znów choruję… Na szczęś cie Daniel jest tu ze mną… Zaiste, bezw zględn y jest ten Ankou.
Rozdział dwudziesty czwarty
Ostatnia kąpiel we wrześniu Telef on kom órkow y leży na końcu stołu. Nie ma kresek zasięgu. Podn oszę go do świet lika i ustaw iam w stron ę wież y nadawczej, która znajduje się w odległości paru mil za wzgórzem; sat elit arn e bocian ie gniazdo wystaje znad cyprysow ego lasku. – Przestań! – syczy Mindy, wcale nie żart ując. – Próbuję tylko złapać zasięg. – Przestań wyglądać przez świet lik. Jak Madam e Morgan e cię zobaczy… Żadn e z nas nic nie mówi o prawdopodobieństwie tego zdarzen ia. Siadam z pow rot em na brzegu łóżka i znów sprawdzam kom órkę. Są kreski, ale znikają na moich oczach. Jedn ak zdąż yłem zobaczyć – żadn ych wiadom ości. – Nic nie przyszło. – Co on wypraw ia? – wzdycha Mindy. – Dobra, zadzwoń do niego, albo nie, lepiej wyślij mu esem esa. – Więc teraz mogę wystaw ić głow ę przez was-ist-das? Bo tylko w ten sposób mogę uzyskać syg… – Nie naz yw aj tego was-ist-das? To châss is Velux. – Suz ann e mów iła na to was-ist-das. Uważ ała, że to zabawn e. – Nieprawda. Ona nien aw idziła Niemców. – Heinricha całkiem lubiła. – Ale nie chciała mu sprzedać swojej stodoły. – Oczyw iście, że nie chciała. Gdzie by wtedy chodziła za pot rzebą? Wpadliśmy w rytm, poz walając, by stary znajom y wzorzec wspom nień i opow ieści wprow a‐ dził nas z pow rot em w życie wioski – z jej mieszkańcam i, zasadam i i tajemn icam i. („Do kogo należ y ta bet on iarka?”). To się zaczyn a nieświadom ie, a kiedy już uprzyt omn im y sobie, co się dzieje, specjaln ie przeciągam y te rozm ow y, czasam i godzin am i.
O co chodzi z tymi Niemcam i? O to, że okupanci Belle-Île nigdy wcześniej nie widzieli świe‐ tlików. Was-ist-das? – pyt ali, kiedy przet rząsali domy, szukając jajek i masła z kont rabandy. Was-ist-das stało się naz wą. Był to, jak sądzę, sposób na to, żeby wyt knąć najeźdźcy jego głupo‐ tę, i to prosto w oczy, podczas gdy on cały czas myślał, że to przyjaz ny gest. Możliw e, że to moja nadint erpret acja. Jedn ak pam ięt ając szorstkość Suz ann e wobec Hein‐ richa, który przez trzydzieści lat był jej sąsiadem z kam ienn ego domku obok, nie byłbym taki pew ien. Mindy zmien ia poz ycję na łóżku i jedn a z desek trzeszczy. – Chyba jest złam an a – mówi Mindy. Moim pierwszym zadan iem tuż po przybyciu jest sprawdzen ie, czy w łóżku nie ma połam a‐ nych listew ek, i ewent ua ln ie dokon an ie kon ieczn ych napraw. Ale wczoraj zbyt późn o dot arli‐ śmy na miejsce. – Zajm ę się tym – odpow iadam, ale daję się sprow okow ać jej milczen iu: „Taaa, akurat”. – Jak tylko zwleczesz się z łóżka, len iwcu. Ociągałem się już dość długo. Piszę krótkiego esem esa do Rory’ego i schodzę na dół. • Z chwilą, gdy zeszliśmy z prom u, oszołom ił nas przypływ dawn ych wspom nień i wszechobecn e wrześniow e piękn o Belle-Île. W którąkolw iek obróciliśmy się stron ę, pojaw iał się ktoś, kto nas wit ał albo zapraszał na drinka, na kolację, pikn ik na plaż y. Nasi młodsi kompan i z paczki sur‐ fingow ej, kiedyś zupełn ie zwariow an i, a teraz żon aci i dzieciaci, wciągali nas w szalon e przygo‐ dy przez wzgląd na stare czasy. Łaz iliśmy po wrzosow iskach z Yvonn e, wdow ą po Vicomtcie, dyskut ow aliśmy o syt ua cji na świecie z zaprzyjaźn ion ym i psychiat ram i, ucztow aliśmy przy sto‐ łach miejscow ych i étrang ers, cudzoz iemców, i budziliśmy się w ciszy kolejn ego wioskow ego po‐ ranka w naszej wyłoż on ej sosnow ym drewn em sypialn i. Czyżby ktoś pukał do drzwi? Tak, to Pierre-Louis, przew odn iczący jakiegoś hiperuczon ego Świat ow ego Tow arzystwa Psychoa nalit yczn ego. Stoi w drzwiach, trzym ając ręczn ą wiert arkę elekt ryczn ą – twierdzi, że ma coś szybkiego do załat wien ia – i wchodzi na górę po schodach. Tak, przyszedł napraw ić nasze znów połam an e łóżko. – Ale skąd wiedziałeś, że jest połam an e? Pierre-Louis śmieje się serdeczn ie i groz i mi palcem. Jakż e żałujem y, że nie ma z nami Rory’ego. Wiem y, że to by go rozbaw iło. • Ostatn ie lato było pierwszym bez Gwen ed Gue del, ale jej obecn ość czuło się wszędzie, zwłasz‐ cza w zarośnięt ych ogrodach i wśród ugin ających się od owoców drzew, gdzie wędrow aliśmy, świadom ie pogrąż ając się we wspom nien iach. Ten rok jest ostat eczn y: jej duch odszedł. Sprze‐ daż jej domu i ziem i odbyła się na zimn o i w pośpiechu, ze strat ą; dokon ał jej syn Gwen ed, cho‐
ciaż ona zaw sze miała nadzieję, że Dan iel przejm ie posiadłość i będzie kochał Kerbordardoué tak samo jak ona, tak samo jak my, nauczen i przez nią. Żeby postaw ić spraw ę jasno, Dan iel nie miał wyboru – mieszka w Chicago, stracił pracę, po‐ dobn ie jak my, i miało mu się urodzić dziecko. Annus horrib ilis 2009 nie oszczędzał nikogo, to pewn e. W pewn ym sensie, który naprawdę dopiero teraz zaczyn am y w pełn i pojm ow ać, Gwen ed wszystko przygot ow ała dla Dan iela: dom, wioskę, nas, całą reszt ę obsady, kont rolując, co tylko zdołała. A pot em siadła i czekała; czekała i czekała przez trzydzieści lat, aż Dan iel wróci. A kie‐ dy śmierć już się zbliż ała, załat wiła wszystko, co związ an e z podatkam i i praw em własności, żeby mógł odziedziczyć posiadłość bez żadn ych obciąż eń fin ansow ych. Ale na marn e, jak się zdaje. Chociaż Dan iel był przy niej podczas desperackich prób leczen ia i późn iej, w hospicjum, zwyczajn ie nie mógł związ ać swego życia z Kerbordardoué tak jak ona. Biedn a Gwen ed. Zasta‐ wiła sidła miłości, piękn a i własności, a zam iast Dan iela schwyt ała w nie jedyn ie nas. Nas, Amerykan ów, których tu zwabiła, ulokow ała, wyszkoliła i zmusiła do ukończen ia na‐ szego domu. Wybrała nas sobie na najbliższych sąsiadów, właśnie nas, nie kogoś inn ego, a więc uczyn iła to miłości i przyjaźn i, prawda? Tyle że był w tym takż e ten bezkomprom isow y perf ekcjon izm – ta sama pot rzeba kont roli, która prawdopodobn ie odstręczyła Dan iela. Bo kiedy miała umieścić przyn ęt ę w tych sidłach miłości, piękn a i własności, Gwen ed zapewn e doszła do wniosku, że pot rzebuje czegoś egz o‐ tyczn ego. Co może być lepsze dla młodego chłopaka, który sam chciał zostać pisarzem, niż para amerykańskich pisarzy? Może to dla nas niez byt pochlebn e, ale nie mogę poz być się podejrze‐ nia, że byliśmy serem. Owszem, kochała nas – wiem y o tym. Ale gdzieś w tyle głow y przez cały czas, podejrze‐ wam, miała Plan. Wiem, że na jej miejscu kombin ow ałbym tak samo. Kiedy usłyszeliśmy, że dom Gwen ed został wystaw ion y na sprzedaż, napisałem e-mail do Dan iela. Znam go i lubię. Prosiliśmy go, żeby przyham ow ał, przeczekał kryz ys gospodarczy; do‐ bra rada, do której sami nie byliśmy w stan ie się zastosow ać w przypadku naszego now ojor‐ skiego mieszkan ia i życia. (Ostat eczn ie opuściliśmy je, we łzach i w niegodn ym pośpiechu, zo‐ staw iając połow ę mebli przy kraw ężn iku, kiedy taksówka odjeżdżała). Chociaż żałuję, że sprze‐ dał dom, wiem, że sami rozw aż aliśmy podobn e rozw iąz an ie. Decyz je Dan iela to tak naprawdę nie moja spraw a – tyle że przez te wszystkie lata spędzaliśmy wakacje po sąsiedzku z Gwen ed i byliśmy świadkam i jej czekan ia. Po prostu wydaje nam się to nie w porządku, że my tu jesteśmy, a on nie. Ale mamy jesz‐ cze inny, bardziej osobisty i dot kliw y pow ód, żeby przejm ow ać się pobudkam i Dan iela – bo my też mamy syna. Syna, który od trzech tygodni nie odbiera kom órki, nie odpow iada na e-maile, żeby nie wiem co, nie rea guje naw et na cholern e esem esy wypisan e sam ym i $#)$$& i emo‐ tikon am i, i całą tą poe zją now ej gen eracji. Syna, który, gdyby tylko chciał się do tego przyz nać, też pot rzebuje tej wyspy. Syna, którego nie ma tu z nami. Znow u. Już szósty rok.
• Nasze strat y ciężko dot knęły Rory’ego. Trudn o się dziw ić, że czuje się przygnębion y. Jest jedy‐ nakiem. Mieszkając i dorastając w Now ym Jorku, nie widyw ał zbyt często rodzin y i kuz yn ów. Dziadkow ie przyn ajm niej zdaw ali sobie z tego spraw ę i poświęcali mu dużo uwagi, kiedy był z nimi. Jego więź z ciocią Anne takż e była magiczn a; wszyscy to widzieli. Równ ież Gwen ed – jeszcze jedn a czarodziejka – daw ała mu wiele miłości i to nie tylko dlat ego, że marzyła o wła‐ snych wnukach. A teraz oni wszyscy odeszli, poza moją matką, która przeszła dwa wylew y. To wszystko w połączen iu ze strat ą now ojorskiego domu spraw ia, że Rory jest znękan ym chłopcem. Właśnie skończył dwadzieścia jeden lat, a wydaje się znaczn ie starszy. Podobn ie jak wielu student ów Uniw ersyt et u Stanf orda podjął pierwszą pracę równ olegle ze studiam i. Zdobył stypendium na opłacen ie trzeciego i czwart ego roku studiów. Mamy poczucie winy i mów im y mu, żeby rzucił pracę i skupił się na nauce, że stać nas na to. I teoret yczn ie moż em y, mimo że oboje stracili‐ śmy pracę, a syst em gospodarczy się sypie. Ale on ma swój własny roz um. Już się nas nie słu‐ cha. Więc przyjeżdżam y na Belle-Île sami. • Od połow y pobyt u jesteśmy w wiosce zupełn ie sami. Rentrée, począt ek roku szkoln ego, wypadł tego lata jakoś wcześnie i wszyscy paryż an ie wyjechali. Zostali jedyn ie członkow ie wielopokole‐ niow ej rodzin y Madam e Morgan e, rozproszen i po kilku dom ach, dobrze ukryt ych przez wyso‐ kie żyw opłot y. Moż em y korzystać z kilku wielkich ogrodów, ofiarujących obf it ość dorodn ych krwistych pom idorów, krzepkich cukin ii i ogórków, żółt aw oz ielon ej fris ée, sałat y karbow an ej, fa‐ solek szparagow ych i marchew ek, piet ruszek, baz ylii i fenouil, kopru. Drzew a ociekają małym i czerw on ym i rajskim i jabłuszkam i. Gałęz ie figowców ugin ają się od owoców. Naw et sam otn a grusza Gwen ed przy dawn ym dojo urodziła jedn ą doskon ałą łezkę. Właściciele błagają nas, że‐ byśmy uwoln ili ich chociaż od części warzyw i owoców. Mamy wszystko, czego nam trzeba, ale nie tych, których pot rzebujem y. Puste drogi i długie popołudnia zachęcają do wycieczek. Nasze zardzew iałe ren ault padło i odeszło w niebyt, więc teraz kolebiem y się po wyboistych drogach wrzosow isk w maleńkim opaliz ującym twingo. Jeździm y na wyczucie, pow odow an i kaprysem i wspom nien iam i. Pod kon iec września, ostatn iego pełn ego dnia naszego pobyt u, jesteśmy na klif ow ym wy‐ brzeż u pom iędzy Port Kerel a Point e du Saint Marc, kiedy nagle zat rzym ujem y się na skraju wym łócon ych pól nad stum et row ym urwiskiem. – Czy to nie tut aj po raz pierwszy przyszliśmy popływ ać raz em z Gwen ed? – pyt am. Mindy kiwa głow ą, mruż ąc oczy i rozglądając się w obie stron y po wybrzeż u. – Yeye w? Tak się naz yw ała ta plaż a?
– Nie, Calastren. – To wioska, nie plaż a. – Port Guen? Uśmiecham y się na myśl, że owszem, to podobn e do Gwen ed pływ ać nago w zat oczce no‐ szącej jej imię. Wysiadam y i spoglądam y w dół na półksięż yc piasku otoczon y ścian am i z błękitn oz ielon ych łupków. Przypom in am y sobie, jak tam było ciepło i przyt uln ie, i że Gwen ed nie chciała się kąpać nigdzie indziej, chociaż na dół z trudem schodziło się po spadzistych zboczach pełn ych kłujących kolcolistów, przyglądam y się długo tej plaż y, ale nie schodzim y tam. Zam iast tego zaw racam y i sun iem y pow oli wąskim i wiejskim i drogam i i strom ym zjaz em pod cien istym laskiem. Parkujem y i wchodzim y do niecki pełn ej bujn ych gęstych paproci, które – jak okiem sięgnąć – pokryw ają każdy cal ziem i. Gdzieś tam w dole, na końcu piaszczystej dróż‐ ki, wykąpiem y się po raz ostatn i. Po pow rocie do Stan ów nie będzie czekać na nas poczt ówka, jak po tamt ym pierwszym pływ an iu – Les derniers baigneurs de septemb re – z krótkim jedyn ie nagryz molon ym dopiskiem i maleńkim podpisem: Gwen ed. Ale zaw sze będziem y ostatn im i kąpiącym i się we wrześniu. • Przyjechaliśmy sami i wyjeżdżam y sami. Mamy jeszcze godzin ę do odpłyn ięcia prom u, więc zo‐ staw iam y bagaż e w biurze Théophile’a przy nabrzeż u i zaw racam y wzdłuż basen u port ow ego pod zarośnięt e mury obronn e miasta. Jedn a z żółt ych gran it ow ych wież stan ow i teraz część domu spokojn ej starości. Gdy wchodzim y na górę z bukiet em kwiat ów z wioski, kobiet a, którą mijam y, mówi: „Będzie zachwycon a”. Okaz uje się, że w jej dom yśln ości nie ma nic niesam ow it ego: Madam e Morgan e jest jedyn ą pacjentką na drugim pięt rze. Maleńka, pom arszczon a i drżąca leciutko, leży w pościeli z za‐ mknięt ym i oczam i i wpółot wart ym i ustam i. Uznajem y, że to, co słyszeliśmy, jest prawdą, że nie może mów ić ani zroz um ieć, co się do niej mówi, i nie rozpoz naje ludzi. Ja jestem za tym, żeby zostaw ić kwiat y i wyjść, ale kiedy Mindy wypow iada jej imię, Mada‐ me Morgan e otwiera oczy i mruga pow oli. Wpat ruje się w twarz Mindy, gdy łagodn ie przypo‐ min am y jej, kim jesteśmy. I nagle nas poz naje. „Les Améric ains”. Zgadza się, to my. Rozm aw ia‐ my o starych znajom ych miejscach, o tym, jak suche było lato, jak wspan iałe ogrody. Madam e Morgan e słucha. I nagle otwiera pow oli usta. – Wioska nie jest już ta sama – mówi. – Wszystko się zmien iło. Mindy zgadza się łagodn ie z jej odczuciem i dodaje, że Madam e Morgan e z pewn ością tęsk‐ ni za Suz ann e. To wyw ołuje piękn y uśmiech. Podobn ie jak wzmianka o czekoladow ej piłce fut‐ bolow ej, którą Mindy włoż yła w ręce córki Madam e, gdy już mieliśmy wyjeżdżać z Kerbordar‐ doué tun elem z drzew. Parę kaw ałków mieliśmy ze sobą, w plecakach. Zjem y je w pociągu, wie‐
dząc, że reszt a ciasta nie zostan ie zjedzon a przez tych, na których nam najbardziej zależ ało. To ofiara, jak na Kala Goa nv. Mindy znajduje pielęgniarkę, jedyn ą na dyż urze, która przyn osi pusty słoik na kwiat y. Po‐ kój Madam e Morgan e jest cały biały, nie ma telew iz ora ani naw et żadn ego obrazka na ścia‐ nach. Ale ma widok na port i na kilka starych drewn ian ych łódek, wyciągnięt ych na błotn isty brzeg, niektóre murszejące, inne w trakcie rem ont u. Za nimi, po drugiej stron ie rozlew iska, rozciągają się ciemn oz ielon e, pobrużdżon e wzgórza. Gdy już się poż egnaliśmy, stoimy przez chwilę wzruszen i na parkingu. Po pow rocie do Ameryki otrzym am y wiadom ość. Ale kiedy wchodzim y po stalow ym trapie do czarn ej ładown i prom u Gueurveur, mamy już świadom ość końca pewn ej epoki. Teraz zostali‐ śmy już tylko my i następn e pokolen ie, a pot em jeszcze kolejn e. • – Wiesz, Don, wtedy, kiedy po raz pierwszy odw iedziliście nas w Tours, i cały dom wydaw ał się dérang é, postaw ion y na głow ie? Kiedy zachow yw ałem się jak szalen iec? Mindy uśmiechn ęła się. – Chodzi ci o to, kiedy wyrzuciłeś przez okno maszyn ę do pisan ia? Dan iel Gue del wydaw ał się zaskoczon y, a jego żona zachwycon a. „Naprawdę?” – mów iło jej spojrzen ie. To było na początku zimy w Now ym Jorku. Nie widzieliśmy Dan iela od śmierci jego matki. Nie wiedzieliśmy go przez kilka lat. Ale byliśmy w kont akcie. Kibicow aliśmy jego pracy, mał‐ żeństwu, narodzin om dziecka i pisarskiej karierze jego żony. Jest dla nas jak rodzin a. Kiedy za‐ dzwon ił z inf orm acją, że jest w Now ym Jorku, wiedzieliśmy, że to będzie spot kan ie pełn e emocji. Ale nie mieliśmy pojęcia, że aż tak bardzo. Siedzieliśmy po kolacji na kan apie w naszym mieszkan iu. Pobrzękujące na wiet rze, stare okna skrzynkow e wychodziły na now ojorski zachód słońca i malown icze rozgrywki świat ła i cien ia o z góry przesądzon ym wyn iku. – Bardzo freudowski gest – pow iedział Dan iel – zważ ywszy na to, że chciałem być pisa‐ rzem. No… Wziął głęboki oddech, co pow inn o nas ostrzec, że to nie będzie zwyczajn a historia. – Tak się złoż yło, że jakiś tydzień przed waszym przyjazdem matka pow iedziała mi, że nie jestem syn em mego ojca. Mindy i ja tylko pat rzyliśmy na niego. Dan iel kiwn ął głow ą. – Właśnie skończyłem szesn aście lat, widzicie. Uznała, że jestem już wystarczająco duży, żeby poz nać prawdę. Pow iedziała mi, że i tak nie mogłaby dłuż ej żyć w kłamstwie. – A czy on wiedział? Twój ojciec. – Chodziło mi o tego, którego znaliśmy. Dan iel pokręcił głow ą. Siedzieliśmy osłupiali, w bezruchu, z kieliszkam i zaw ieszon ym i w po‐ łow ie drogi do ust, z dłońm i zat rzym an ym i nad serem, czipsam i, chèvre, koz im serem i dipem
gua cam ole. – Dan iel? – Ale Mindy sama nie wiedziała, o co chce zapyt ać. Uśmiechn ął się. – Przepraszam. Nie było oczyw iście za co przepraszać, ale Dan iel roz um iał w pewn ym sensie, jaki to dla nas szok. Sam przeż ył go jako szesn astolat ek. Ta idea ln a kobiet a, która jest twoją matką, okaz uje się złudzen iem. – Ale – ciągnął nieubłagan ie, jakby musiał to wszystko pow iedzieć za jedn ym zam achem, bo inaczej straci odw agę – poprosiła, żebym nie mów ił ojcu. To miała być nasza mała tajemn ica. Nie mogłem w to uwierzyć. Matka i ja straszn ie się kłóciliśmy. Straszn ie. Wiecie, jaka kont rolu‐ jąca pot raf iła być moja matka? Było gorzej, niż pot raf icie sobie wyobraz ić. Prawdziw a wojn a. I nagle coś takiego. Dlaczego? – Dlaczego? – pow tórzyła Mindy. – Myślę, że nie mogła znieść mojej bliskości z ojcem. – Och, ten biedak – west chnąłem, przypom in ając sobie historię, którą uraczyła nas Gwen ed, o tym, jak ten jej praw y, brodat y mąż spraw ił sobie kochankę. – Ale kto? – wykrzykn ęła Mindy. – To znaczy, jak? Nie chcę być wścibska, ale – cholera ja‐ sna! – Był student em, poz nała go w Budapeszcie, gdzie wyjechała na studia. Mamy jakichś ma‐ dziarskich przodków; jesteśmy po części Węgram i. – Uśmiechn ął się, jakby to coś wyjaśniało. – Jej rodzice we wszystkim ją kont rolow ali. A przede wszystkim bez przerwy pan iczn ie się bała, że rozczaruje ojca. Ale oczyw iście już i tak go rozczarow ała, bo nie była syn em, którego zaw sze pragnął. Tak? A kiedy wyjechała do Budapeszt u, no, trochę zaszalała. Porówn an ie z matką Mindy w college’u, po raz pierwszy w życiu z dala od Haw ajów, nasu‐ nęło nam się chyba z Mindy równ ocześnie. Poczułem elekt ryczn y prąd przepin ający zespół ob‐ wodów moich wspom nień: nie, nie tędy, tędy. Po raz pierwszy w życiu z dala od dorosłych, któ‐ rzy ją ukształt ow ali, od maleńkości szykując ją na prawdziw e cudown e dziecko – to była Dolly. Gwen ed z kolei była córką cudown ego dziecka – posłuszn ą córką, cierpiącą na brak pewn ości siebie i poczucie, że nie jest wystarczająco dobra. To właśnie opow iedziała nam o swoim dziad‐ ku i ojcu, prof esorach uniw ersyt eckich, mężczyz nach o pow ażn ych czarn ych wąsach. Nie mogliśmy tego pojąć, wydaw aliśmy niea rt ykułow an e dźwięki, machaliśmy rękam i, po‐ pijaliśmy wino. Kiedy już doszliśmy jako tako do siebie, czekaliśmy, nie chcieliśmy wypyt yw ać, ale zdecydow an i byliśmy wysłuchać wszystkiego, co Dan iel zechce nam pow iedzieć. • Pow rót do zwykłego życia w pow ojenn ej Europie po oszałam iających obchodach Dnia Zwycię‐ stwa stan ow ił rozczarow an ie, delikatn ie rzecz ujm ując. Wszyscy błąkali się w sepiow ej, zaku‐ rzon ej cyw iliz acji: szare ścian y, zbombardow an e domy wciąż rzucające się w oczy, marn e je‐
dzen ie, nadal racjon ow an a żywn ość, ciągłe, jak się zdaw ało, zimn o (nikt nie mógł sobie poz wo‐ lić na ogrzew an ie czy kąpiel, pon iew aż instalacje wodociągow e i gaz ow e praw ie nie funkcjon o‐ wały). Dla student ów w Budapeszcie jedyn ym miejscem, by się ogrzać, była oczyw iście kaw iar‐ nia. Prawdziw ym źródłem tej rom ant yczn ej kaw iarn ian ej kult ury, którą my, Amerykan ie, tak byśmy chcieli przen ieść na nasz grunt w Port land, na Brooklyn ie i w Peorii, była bieda. Gwen ed miała gron o przyjaciół. Była oszołom ion a, wygłodn iała i rozz uchwalon a tym, że wreszcie uciekła od tamt ych wspan iałych pon urych mężczyzn, którzy piorun ow ali ją wzrokiem z przydym ion ych olejn ych port ret ów na ścian ach jadaln i. Poz woliła się uwieść ekst raw aganckie‐ mu węgierskiem u student ow i akadem ii muz yczn ej, którego gen iusz już gorzał. Wszyscy wie‐ dzieli, że Rakel zrobi karierę i stan ie się jedn ą z tych władczych, odzian ych w peleryn ę osobo‐ wości, królujących w operach i orkiestrach symf on iczn ych. Dla Gwen ed uosabiał on sztukę, bunt i wyz wolen ie. Idąc do łóżka z Rakelem, znan ym playboye m, w tamt ych niebezpieczn ych cza‐ sach sprzed pigułki, Gwen ed symboliczn ie odm ów iła gran ia kart am i, jakie rozdał jej los. Zaryz y‐ kow ała. W ciągu paru tygodni wiedziała już, że przegrała. I wraz z tą świadom ością przyszło opa‐ mięt an ie, a takż e pojaw iła się perspekt yw a pon urej jałow ości i wieczn ej deza probat y rodzin y – ten sam miażdżący gniew, jaki wyw ołała matka Mindy w swoich porządn ych korea ńskich ro‐ dzicach. W ciąż y, bez męża i mieszkająca z rodzicam i? To przepis na piekło. Gwen ed zaczęła snuć plan y. Roz ejrzała się po grupce zuboż ałych student ów, po raz pierwszy ocen iając ich pot encjał według tych sam ych mieszczańskich standardów, jakie stosow aliby jej rodzice. Obn iż yła po‐ przeczkę i dokon ała wyboru. Zeszli się ze sobą jakby przypadkiem. Wspóln a noc wydaw ała się wyłączn ie jego winą, to on był niegrzeczn ym chłopcem. I proszę bardzo, w jakie przez to wpa‐ kow ał ją tarapat y… Opan ow an ie Dan iela było surrea ln e. Ale pot em dow iedzieliśmy, że przestał trzym ać to w tajemn icy już jakiś czas temu. Całe lata temu. Dow iedzieliśmy się dosłown ie jako ostatn i. Wszyscy wiedzieli? – zdum iew aliśmy się. Dan iel przyt akn ął. Ale dlaczego my trwaliśmy w nie‐ świadom ości? Uśmiechn ął się. Pon iew aż prosiła o to. Zroz um ieliśmy. To, o co prosiła Gwen ed – czego chciała od życia, a ostat eczn ie od śmierci i od wioski – to był ktoś, czyje złudzen ia na jej tem at miały poz ostać nien aruszon e, dopóki ona nie zejdzie ze scen y, z podn iesion ą wysoko głow ą. Tym kimś byliśmy my.
Rozdział dwudziesty piąty
Starszyzna wioski Pod kon iec lata 2010 roku wracam y. Nie mieszkam y już nigdzie, no chyba że, pon iekąd, w ro‐ dzinn ym domu Mindy na Haw ajach, który jej bracia usiłują nam sprzedać spod nóg. Mamy mniejszą stabiln ość fin ansow ą niż kiedykolw iek, a jedn ak znów ruszam y w drogę, podróż uje‐ my z małym bagaż em, ufni, że coś się wyłon i. To wciąż my. Jeśli zostan iem y wypędzen i z Haw ajów, Belle-Île stan ie się naszym dom em. Już rozw aż a‐ liśmy przeprow adzkę tam na stałe, w przypadku gdy syt ua cja pogorszy się dram at yczn ie. Może na to właśnie czekał ten dom. Ale naszą główn ą troską, w tym roku, tak jak i w każdym in‐ nym, nadal jest nasz syn. Z popiołów palącego mosty nastolatka pow stał nowy Rory. Zam iesz‐ kał z dziewczyn ą w Now ym Jorku. I zapow iedział zuchwale, że po raz pierwszy od siedm iu lat przyjeżdża na naszą wyspę. Gdy czekam y, czy fakt yczn ie się pojaw i, dziw im y się zmian om, jakie zaszły w naszej przy‐ gaszon ej teraz wiosce. Nie wiem y, co się stan ie z dom em i gospodarstwem Madam e Morgan e, ale jej rodzin a zdecydow an ie daje się zauważ yć; budują nowy mur, machają na pow it an ie, a naw et – wielkie nieba! – wdają się z nami w pogaw ędki. Nasi nowi najbliżsi sąsiedzi, miły prawn ik i jego żona sędzin a, uchylili ubiegłoroczn ą decyz ję, żeby sprzedać dom i kupić coś więk‐ szego. W Kerbordardoué jest po prostu zbyt przyjemn ie i ich dwie córeczki mają tu tyle inn ych dzieci, z którym i mogą się baw ić. Brat an ek, który odziedziczył ruinę Suz ann e, przerabia ją na najprawdziwszy bret oński dom, co stwierdzam y z radością. Kam ien iarz z wyt at uowan ym owczarkiem niem ieckim też praw ie już ukończył swoją ren ow ację. „Po dziesięciu lat ach – zrzędzi – i co ja teraz ze sobą zro‐ bię?”. Jedn ego nie zrobi na pewn o, to nie ulega najm niejszej wątpliw ości, nie będzie rozm a‐ wiać z dent ystą z przeciwka, który nie odez wał się do nikogo z nas, odkąd wioska odrzuciła jego plan y budow y wielkiej rez ydencji. (Piętn aście lat! Byłoby naprawdę szkoda, gdyby nagle miało się to zmien ić).
Ale teraz dzwon i kom órka. To Rory z nabrzeż a, który pyta obraż on ym ton em, dlaczego po niego nie wyjechaliśmy. – Czy Kaitlin jest z tobą? – pyt am y. – Tak, i jeszcze parę osób. Rozpoz najem y ten ton. – To znaczy ile? – pyt am y, starając się nie okaz yw ać zan iepokojen ia. W końcu nie chcem y go odstraszyć. Naw et jeśli w domu są tylko cztery łóżka. – Dziesięć – odpow iada. Pow strzym ujem y okrzyk przeraż en ia. Jeśli Rory przyw iózł ze sobą całą wioskę, ta wioska znajdzie miejsce, by ich ugościć – tak jak znalaz ła miejsce dla nas. • Opow iadając historię, to opow iadający ustala reguły gry, rysuje kredą lin ie. Pójdziem y tędy – tą ścieżką, nie tamt ą. Tak też pow stała ta opow ieść o nas, o naszej impulsywn ej decyz ji, która wydaw ała się idio‐ tyczn a, ale z czasem jaw iła się jako coraz bardziej śmiała i rom ant yczn a w swej nierozw ażn o‐ ści. („Ach, te dzieciaki!”). No bo czem u nie? To wszystko prawda. Ale to nasza prawda. Są jeszcze inne prawdy. Jest prawda Suz ann e i prawda Madam e Mor‐ gan e. Myślę, że jesteśmy na tyle dorośli, żeby dopuścić myśl, że inni ludzie mogą mieć swoją prawdę. Ale jest jeszcze jedn a prawda, pon adludzka prawda, prawda historyczn a, widzian a z szer‐ szej perspekt yw y, którą historycy naz yw ają long ue durée, długim okresem. W tym wypadku, biorąc pod uwagę long ue durée, należ ałoby spojrzeć na spraw y z punkt u wi‐ dzen ia domu i wioski, tak jakby były one odrębn ym i bohat eram i tej opow ieści. Bo dom to nie my, a jego miejsce jest tam, gdzie przyszedł na świat – w wiosce. Nie moż em y zabrać go ze sobą, tak jak zabieram y dziecko, pam iątkę z wakacji czy opalen iz nę, prawda? Więc jaka jest opow ieść wioski? Taka, że dom się rozsypyw ał, obracał w proch. My go kupili‐ śmy. Nie mieliśmy pien iędzy na radykaln ą przebudow ę – więc nie poszliśmy tą ścieżką. Nasz cel był pragm at yczn y – niez mien ian ie niczego wyjdzie najt an iej. Jako że nie mieliśmy zdoln o‐ ści, czasu ani zam iłow an ia, żeby sam odzieln ie zrobić rem ont, za jego wykon an ie zapłaciliśmy inn ym, lokaln ym rzem ieśln ikom, w większości starszym, zbliż ającym się do emeryt ury czy wręcz już śwież o na emeryt urze. W tej opow ieści nasza rola jest min im aln a, jesteśmy w niej właściw ie doz orcam i. Przekaz a‐ liśmy pien iądze prawdziw ym art ystom. Liczyliśmy się z duchem miejsca, wioski, Belle-Île; i z tego jestem dumn y. Nieobecn i właściciele często zasługują na wzgardę. Parę osób dało nam do zroz um ien ia, że poz baw iam y kogoś inn ego – kogoś takiego jak oni, ściśle rzecz biorąc, czyli Francuz a – praw a do naszego domu i naszej wioski. Czasam i przecho‐ dziliśmy do def ensyw y i praw ie się zgadzaliśmy, choć nigdy otwarcie, z tą kryt yką. Dawn o
temu poprosiliśmy o maison saine, zdrow y dom, a Den is LeRev eur zam ieścił cechy takiego domu w devis; ale czy mieliśmy takż e moraln y dom? Czy mieliśmy praw o tu być? Kto może to stwier‐ dzić z całą pewn ością? W miarę upływ u czasu to pyt an ie przestało być tak zupełn ie jałow e i czysto ret oryczn e. Za‐ równ o w naszej dzieln icy Chelsea na Manhatt an ie, jak i w starej części Haw ajów, gdzie miesz‐ kała matka Mindy, nowe pien iądze zacierają wszelkie ślady przeszłości, w tym takż e wyw abia‐ ją ludzi, dzięki którym te miejsca były wyjątkow e, funkcjon aln e, a nie tylko dekoracyjn e, były czymś więcej niż tylko rejon am i, gdzie globaln i bogacze czy inne cwan iaki, którzy kupili dom na spółkę z inn ym i podobn ym i sobie, spędzą co roku dokładn ie dwa tygodnie. Czy my tak się znow u od nich różn iliśmy? Czy nasze cztery tygodnie w roku czyn iły nas dużo lepszym i? Zadaw aliśmy sobie pyt an ie, czy my właściw ie chron im y wioskę, czy też ją niszczym y, ale nie pot raf iliśmy na nie odpow iedzieć. Na Belle-Île są wyjałow ion e wioski, miejsca, w których cudzoz iemcy masow o wykupili nieruchom ości i utworzyli kolon ie Niemców, Belgów, Anglików. Oczyw iście w tych narodow ościach sam ych w sobie nie ma nic złego, ale en mass e spow odow ali zachwian ie równ ow agi. (Podobn ie jak, co się roz um ie samo przez się, zachwian ie równ ow agi pow oduje nadm iar Amerykan ów). Człow iek przejeżdża przez te wioski i nic nie czuje. Wyn aj‐ mujący są tam z pow odu słońca, plaż y i kiełbasek, no i dlat ego, że jest tan io – prawdopodobn ie żałują, że nie stać ich na Prow ansję. Myślę jedn ak, że większość osób, które tu przyjeżdżają i kupują domy, robią to dlat ego, że – Boże uchow aj! – poz nali wyspę i zakochali się w niej do szaleństwa. W nich widzim y sam ych siebie, naw et jeśli pokaz ują na nasz świet lik i pyt ają: Was-ist-das? Nasze obaw y co do moraln ości naszego domu pewn ie są przesadzon e. Tak, konserw at yści mają łat wo: liberaln e poczucie winy to piekło. Ale nie zmien im y tego, kim jesteśmy. • Poczucie winy z pow odu tego, że nasz dom poz ostaje wyłączon y z obiegu przez jeden aście mie‐ sięcy w roku, udało nam się przez wycięż yć dzięki kotu Suz ann e, który bez przerwy wskakiw ał do nas przez okno. Ciągle go wyrzucaliśmy, aż któregoś dnia poddaliśmy się i zaprosiliśmy Griz‐ zou na spodeczek mleczka. Zachow yw ał się tak, jakby był u siebie. Bo też, zroz um ieliśmy nagle, fakt yczn ie był. Teraz wiedzieliśmy już, dlaczego Suz ann e wydziergała koronkow e firanki do naszych okien. Nie dla nas – ale po to, żeby ona i Madam e Morgan e, przyjaciółki z dzieciństwa, mogły siedzieć w kuchn i Tant e Jea nn ie jak wtedy, kiedy były małym i dziewczynkam i. Mogły stamt ąd bez przeszkód wyglądać przez okno i pat rzeć przez koronki na swoją własną Belle-Île i na to‐ czące się nieśpieszn ie wioskow e życie. Przez lata miały ten dom dla siebie, zrzekając się go je‐ dyn ie pod kon iec sierpn ia, kiedy przyjeżdżaliśmy. Ale z nas głupt asy. Myśleliśmy, że to nasz dom, a on przez cały czas był ich.
A przecież zdarzały się osoby, zarówn o we Francji, jak i w Ameryce, które zarzucały nam, że go „marn ujem y”. Amerykan ie zwłaszcza dziw ują się, dlaczego nie przez naczym y go pod wyn ajem, żeby zarabiał na siebie niczym zwierzę juczn e. Ale to by oznaczało wyposaż en ie go na pot rzeby turystów: telew iz or, telef on, Int ern et, zasłonki z falbankam i, jasne kolory, wdzięczn e lampki i malarstwo rodzajow e. A może naw et odm alow an ie salle de cuisine, izby ku‐ chenn ej. Przede wszystkim jedn ak to by wym agało dokończen ia rem ont u. Zajęło nam to dwadzie‐ ścia dziew ięć lat, ale wreszcie mamy na takie przyt yki przygot ow an ą odpow iedź: Po co się śpieszyć? • A kiedy przyjdzie na nas pora, pod kon iec naszej ziemskiej wędrówki, mam nadzieję, że będą tacy, którzy przystan ą i pokaż ą palcem nasz dom. „Och, spójrzcie! Jaki piękn y!”. A pot em do‐ strzegą nas i będą wym yślać różn e historie na nasz tem at. Tak, to ta para zdziw aczałych sta‐ ruszków, którzy spacerują uliczkam i wioski, z kieszen iam i pełn ym i kwiat ów i odn óż ek, i brąz o‐ wym i, trzęsącym i się, pokryt ym i starczym i plam am i dłońm i upychają sadzonki do szczelin w murach. Widząc nasze krzyw e uśmiechy i brakujące zęby, pom yślą sobie: La femme sauvag e! L’homme sauvag e! Ale jeśli to będziecie wy, mam nadzieję, że pójdziecie dalej, udając, że nas nie poz najecie. Idźcie po prostu swoją drogą, do waszej własnej wioski, gdziekolw iek ona się znajduje, i tam do‐ glądajcie własnych ruin, które waszym zdan iem wym agają od mądrych mieszkańców dobrot li‐ wego zan iedban ia. Poz wólcie nam się krząt ać po swojem u i łudzić się, że nasza praca kiedyś będzie ukończon a. Pon iew aż, oczyw iście, nigdy nie będzie.
Od autora „A jeśli go zobaczycie, podn ieście jakieś narzędzie, nie broń. Łopat ę, pług. Ankou boi się tylko uczciw ej pracy cierpliw ych ludzi”. Ja podn iosłem pióro. Mówi się, że człow iek nie wie, co myśli, dopóki tego nie zapisze, jest to z pewn ością prawda, jeśli chodzi o tę książkę. Moim pierw otn ym zam iarem wcale nie było przyw rócen ie do życia naszego dawn ego Kerbordardoué. Ale kiedy zacząłem pisać, wkrótce zdałem sobie spraw ę, że jeśli się nie pośpieszę, Kerbordardoué przestan ie istn ieć i nigdy nie skończę książki. To było dwadzieścia lat temu. To tyle, jeśli chodzi o trzym an ie się term in ów. Moi przyjaciele i bliscy, którzy przeż yli fragm ent y tej książki i pojaw iają się tut aj: dziękuję Wam. Wiecie, że tylko poż yczyłem wasze wspom nien ia. Nadal należ ą do Was. Jeśli chodzi o moje własne, proszę, żebyście zechcieli łaskaw ie zaw iesić niedow ierzan ie. Ow‐ szem, to możliw e, by jedn ocześnie mieć poczucie absurdu i tragiz mu, a takż e – jeśli jest się nami – żart ow ać sobie z tego; przez trzydzieści lat stało się to już głęboko ugrunt ow an ym zwy‐ czajem. Tak, możn a kochać swoją matkę, a mimo to jakimś traf em zam ieszkać dwa i pół tysią‐ ca mil od niej, wakacje zaś spędzać w miejscu oddalon ym o pięć tysięcy mil, a w przypadku Min‐ dy – o siedem i pół tysiąca. A więc tak, twierdzę, że to wszystko zdarzyło się mniej więcej tak, jak to opow iedziałem. W przedcyf row ych czasach były takie przedm iot y, które naz yw ały się not atn ikam i, i oboje z Mindy zabieraliśmy je ze sobą wszędzie. Jakimś cudem całe pudło tych not atn ików, a takż e różn ych poczt ów ek, dokum ent ów, listów i zdjęć przet rwało nasze liczn e przeprow adzki i nie‐ szczęścia. Znalaz ły się takż e owe słynn e „Wskaz ówki”. Pon adt o całe dziesięciolecia temu podję‐ liśmy z Mindy pierwszą wspóln ą próbę opow iedzen ia naszej historii chron ologiczn ie. I chociaż z pewn ością była ona przedw czesna, okaz ała się bardzo pom ocn a. W tej mojej pracy nad czasem i pam ięcią kilkan aście skoncent row an ych mom ent ów stało się dla mnie świet listych jak relikwiarze. Trzym ając się własnej met odologii, jakakolw iek ona
jest, szczególn ą inspirację czerpałem ze wspom nień Pêr-Jakez a Héliasa dot yczących bret oń‐ skiego życia wiejskiego, zat yt ułow an ych Dumny koń. Kiedy dwadzieścia lat temu po raz pierwszy czyt ałem tę książkę, zachwycił mnie sposób, w jaki Hélias nasyca fiz yczn e opisy psychologią i głęboką tajemn iczością. (Jest takż e film na podstaw ie tej książki, w reż yserii Claude’a Chabro‐ la). Poza tym każdy, kto miał przyjemn ość oglądać film y Jacque sa Tati, a zwłaszcza Wakac je pana Hulot i Playtime, rozpoz na zapoż yczen ia jego rytm ów w scen ach plaż ow ych. Jestem z zaw odu pisarzem, nie naukowcem, więc chociaż poczyn iłem wszelkie wysiłki, żeby przedstaw ić spraw y jak należ y, nie mogę zagwarant ow ać, że nie uznałem za fakt y paru zda‐ rzeń, które każdy szan ujący się wykładowca czy prof esor uniw ersyt ecki zbyłby machn ięciem ręki. Nat om iast za wszelkie bardziej subt eln e int erpret acje zdarzeń oraz relacji międzyludzkich jestem głęboko wdzięczn y mojej żon ie. Mindy zaw sze jest got ow a korygow ać moje poglądy, mój francuski, moją wiedzę historycz‐ ną i moją wiz ję wydarzeń – a ja, kiedy to tylko możliw e, biorę sobie do serca jej rady. Mogła napisać tę książkę raz em ze mną, odrzuciła jedn ak moją propoz ycję, prawdopodobn ie zdając sobie spraw ę, że rozt rząsalibyśmy najdrobn iejsze niez godn ości naszych wersji wydarzeń tak długo, aż uszłoby z nich życie. Zam iast tego przepełn ia więc tę książkę swoim poczuciem hum o‐ ru i mądrością (a takż e od czasu do czasu pom rukiem iryt acji na Młodego Strudla). Wnikliw i czyt eln icy zorient ują się, że zmien iłem naz wę naszej wioski, jak równ ież ukryłem pewn e charakt erystyczn e cechy poz walające na ident yf ikację naszych przyjaciół, którym nada‐ łem też inne imion a. Nie zmien iłem nat om iast nazw ani lokaliz acji niczego inn ego. Fakt y są upart e, jak pow iedział John Adams. Podobn ie jak ich znawcy. Typy uniw ersyt eckie byw ają czasem zbyt zaślepion e świat łam i wzdłuż ścieżki swojej kariery, żeby dostrzec życie to‐ czące się w krzakach i wśród okoliczn ych pól. W tej książce, tak jak i na Belle-Île, podąż ałem za blaskiem świet lika na wiejskiej drodze.
Materiały źródłowe Na blogu aut ora – DonWallaceFranceBlog.tumblr.com – możn a znaleźć zdjęcia i dalsze don ie‐ sien ia z Belle-Île. Fragm ent y rozdziału Sola solo były publikow an e pierw otn ie, w znaczn ie zmien ion ej form ie, jako szkice w niedzieln ym dziale podróż y „The New York Tim esa”. Wszystkie zdjęcia zostały za‐ mieszczon e za zgodą Dona Wallace’a (copyright 2013). Spośród pon ad trzydziestu tyt ułów historyczn ych i fakt ograf iczn ych, z których aut or czerpał inf orm acje, do najw ażn iejszych należ y pierwsza książka napisan a o wyspie, Belle-Île-en-mer Charlesa de la Touche (1852); Europ e Between the Ocea ns: 9000 BC-AD 1000 (Europa między ocea na‐ mi 9000 p.n.e.–1000 n.e.) (2008) i Anc ient Celts (Staroż ytn i Celt ow ie) (1997) Barry’ego Cunliff e’a; The Divine Sarah: A Life of Sarah Bernhardt (Boska Sarah: życie Sarah Bernhardt) Art hura Golda i Robert a Fizdale (1991); Belle-Île-en-mer: His toire d’une ile (Belle-Île-en-mer: historia pewn ej wy‐ spy) Louisa Garansa (1999); prace Fern anda Braudela i Norm an a Dav iesa; a takż e wiele znako‐ mit ych kieszonkow ych publikacji ukaz ujących różn e aspekt y życia wyspy, wydan ych przez Soc ie‐ té His toriq ue de Belle-Île-en-mer. Cyt at y związ an e z mit em Ankou pochodzą z różn ych prasow ych publikacji fragm ent ów La légend e de la mort en Bass e-Bretag ne (Legendy śmierci w Doln ej Bret an ii) Anat ole’a Le Braz a (1893), jak równ ież The App ointed Hour: Dea th, World view, and Soc ial Chang e in Brittany (Wyz naczo‐ na godzin a: śmierć, świat opogląd i zmian y społeczn e w Bret an ii) Ellen Badon e oraz stron y in‐ tern et ow ej Cult ure Breizh. Jako że wszystkie te opisy Ankou, La Chienn e i bret ońskiego podej‐ ścia do śmierci zostały zaczerpn ięt e z podań ludow ych, myślę, że należ y w tym miejscu wym ie‐ nić równ ież Anon im ow ych Aut orów. Kon iec
Podziękowania Chociaż książka ta przyw ołuje życie wielu osób, zarówn o żyjących, jak i zmarłych, zmien iłem ich imion a i pewn e cechy charakt erystyczn e. Nat om iast moja żona, Mindy Penn ybacker, oraz nasz syn, Rory Wallace, zostali w tej opow ieści bezlit ośnie obn aż en i. Na swoją obron ę mogę pow iedzieć jedyn ie, że sam wypadłem znaczn ie gorzej. I że zaw dzięczam tę książkę, i znacz‐ nie więcej, Wam obojgu. Analogiczn ie wykorzystuję chwile z życia moich rodziców oraz matki i rodzin y Mindy, ale znow u czyn ię to z miłości, a takż e z pot rzeby opow iedzen ia prawdziw ej, ludzkiej historii. Je‐ stem wdzięczn y rodzicom za to, że pobłogosław ili moje wcześniej publikow an e lit erackie por‐ tret y ich obojga. Sami byli śmiałym i opow iadaczam i, pruderia ani poczucie przyz woitości nigdy nie pow strzym ały ich przed zdradzen iem pikantn ych szczegółów i myślę, że byliby zadow olen i z tego, że podt rzym uję tę tradycję. Moja siostra Nancy, mój brat Alex, moja nież yjąca już sio‐ stra Anna, i moja kuz ynka Marcella zaw sze ogromn ie wspierali moje szaleńcze i parszyw e uzależn ien ie od pisan ia pam iętn ików. Dziękuję Wam, moi współw yspiarze i miłośnicy Belle-Île: Adrien, Aidan, Ailee n, Alain, Anne, dwaj Alexandrzy, Ben edict, Bridgett e, Brun o, Carin e, Céleste, Célia, Chant al, Coco, Da‐ vid, Dédé, Den is, Didier, Dom in ique I i II, Dorot hée, Fabrice, Fran çois, Fran çoise, M. Granco‐ eur, Gwen ed, Gwenn, Guillaum e, Henry, Hervé, Dan iel, Jacque s I & II, Jean, Jean-Claude, Jean-Dan iel, Jean-Paul, Jos, Julien, Kaitlin, Kat rin e, Kat herin e, Leo, Leonore, Man, Marie, Mart in, Matt ias, Mon ique, Nancy, Nat asha, Noel, Pat rick I i II, Pierre-Louis, PJ alias French Spi‐ ke, Richard, Robert, Rodolph, Sam, Sidon ie, Stéphan e, Stéphan ie, Sylvie, Théophile, Thibault, Tom, Tom as, Valérie, Veron ique, Vict or, Will i Yann ick. Członkow ie Ekipy Marzeń i ich następcy, stoję przed Wami z ręką na sercu. Muszę takż e podziękow ać właścicielom i kierown ict wu Castel Clara, Chez Ren ée, Crêperie Les Embruns i Hôtel du Phare za te wszystkie wspan iałe posiłki i miłe tow arzystwo.
Wielkie, bezm iern e dzięki należ ą się mojej agentce Laurie Fox za to, że zechciała zerkn ąć na pierwsze szkice tej książki, a pot em zaa ngaż ow ała się dogłębn ie w pracę nad tą skompliko‐ wan ą, obejm ującą trzydzieści lat opow ieścią. Stephan ie Bow ers, moja redakt orka z wydawn ic‐ twa Sourcebooks zasługuje na specjaln ą „nagrodę” za to, że to ona w końcu odkryła, w jakim porządku należ y ułoż yć rozdziały – było to moim zdan iem osiągnięcie na miarę odkrycia gen o‐ mu. Ekipa z Sourcebooks, która zajęła się opraw ą graf iczn ą mojej książki, równ ież wspan iale się spisała. Dziękuję takż e Chrisow i Baue rle, dyrekt orow i działu sprzedaż y, za ent uz jazm na wczesnym etapie prac, a takż e Dom in ique Raccah za to, że stworzyła takie krea tywn e wydaw‐ nict wo. Chciałbym wyraz ić wdzięczn ość redakt orom działu podróż y „New York Tim esa”, którzy przez lata wspierali moje opow ieści i wypady do Bret an ii oraz na Belle-Île w celu zbieran ia ma‐ teriału. Dziękuję takż e Donn ie Bulseco i Ellie McGrath, moim bratn im duszom z „SELF”; Ann ie Alexander z magaz yn u „Walking”; magaz yn ow i „Islands”; a zwłaszcza Pet erow i Janssen ow i z magaz yn u „Mot orBoa ting and Sailing”, który wielokrotn ie poz walał mi rea liz ow ać report er‐ skie misje we Francji, sprow adzające mnie dziwn ie blisko Belle-Île. Oby wszyscy pisarze mogli zostać obdarzen i szef em, który jest na tyle wrażliw y, że bierze pod uwagę marzen ia swoich podw ładn ych. Sam Pan Bóg wie, że wszyscy pot rzebujem y wakacji. Pragnę uczcić pam ięć mego zmarłego przyjaciela Christophera Burgart a, piosenkarza i aut o‐ ra piosen ek z Sant a Cruz, który w roku 1973, na długo zan im w ogóle usłyszałem o wyspie, któ‐ ra miała nadać kształt mojej przyszłości, wrócił z wakacji za gran icą i zagrał nową piosenkę, którą skompon ow ał w podróż y: „Belle Isle”. Chris, po wielu lat ach uświadom iłem sobie, że traf i‐ łeś w sedn o. Wreszcie muszę wym ien ić kobiet ę, którą naz yw am „Gwen ed Gue del” i której oboje z Mindy tyle zaw dzięczam y. „Gwen ed”, od zaw sze wiedziałaś, że ta książka się szykuje, i jestem prze‐ kon an y, że zaa ranż ow ałaś jej zaskakujące końcow e rew elacje. Tak długo, jak będzie żyć ta książka, jesteś w pewn ym sensie nieśmiert eln a, co być może było naw et Twoją int encją. Mogę pow iedzieć tylko, że byłabyś szczęśliw a, gdybyś mogła zobaczyć, jak wygląda teraz wioska, któ‐ rą tak kochałaś i o którą tak się zaw sze troszczyłaś.
O autorze Don Wallace urodził się w Long Bea ch w Kalif orn ii, a większość życia spędził, pracując jako dzienn ikarz i redakt or w Now ym Jorku i Hon olulu – oczyw iście, jeśli akurat nie przebyw ał we Francji. Jest aut orem czterech książ ek, w tym pow ieści Hot Water (Gorąc a woda) oraz One Grea t Game: Two Tea ms, Two Drea ms, in the First-Ever High School Footb all National Champ ions hip Game (Wspaniały mecz: dwie drużyny, dwa marzenia, podc zas pierws zych krajowych międ zyszkolnych mi‐ strzostw futb olowych). Jego eseje, art ykuły i fragm ent y proz y były publikow an e w rozm aitych cza‐ sopismach, takich jak „Harper’s”, „The New York Tim es”, „SELF”, „Fast Compan y”, „Wine Spec‐ tat or” i „Nav al History”. Najświeższe don iesien ia z Belle-Île-en-mer możn a śledzić na blogu aut ora: DonWallaceFranceBlog.tumblr.com.
SPIS TREŚCI: Karta tytułowa Karta redakcyjna Dedykacja Po otwarciu domu Far breton Le Grand Detour (rok zerowy) Trzecia wyspa Pierwszy rzut oka Dom za granicą: cztery łatwe listy Letnie plany Zobaczyć i uwierzyć Francuski styl regulacyjny Czarna księga Francuski impas Podopieczni wioski Gra w Nie Belle-Île-en-Hudson Kto kradnie drogę? Kto zabija różę? Ekipa marzeń Rodzicielska pułapka Sola solo La Chienne Beau temps La Fontaine Wallace Trop beau Ankou Ostatnia kąpiel we wrześniu Starszyzna wioski Od autora Materiały źródłowe Podziękowania O autorze