Korekta Joanna Egert-Romanowska Halina Lisińska Zdjęcie na okładce © MANDY GODBEHEAR/Shutterstock Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok Tytuł oryginału Falling Under Copyright © 2014 by Jasinda Wilder All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2014 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-5233-9 Warszawa 2014. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl
Konwersja do wydania elektronicznego P.U. OPCJA
[email protected]
Oz Kiełkowanie Kylie poprosiła, ebym zrobił badania, więc zrobiłem i wyszły dobrze. Czekałem w poczekalni przed gabinetem lekarskim, kiedy poszła po receptę na pigułki, a potem poszli my do apteki. To było dziwne, ale w jaki sposób kojące, robić to wszystko wspólnie. Podejmowali my razem decyzje,
nie yli my chwilą, tylko my leli my, co będzie. Tak jakby my mieli wspólną przyszło ć. Ta my l daje mi nadzieję. Kylie ma ju osiemna cie lat. Jej urodziny spędziłem u niej w domu, jadłem tort, gadali my, mieli my się, dobrze się bawili my. Ja nigdy nie miałem takich urodzin. Podarowałem jej ksią kę z nutami do popularnych piosenek country. Była zachwycona. Więc teraz ma osiemna cie lat, jeste my przebadani, zabezpieczeni i nie pozostało ju nic, jak tylko czekać na odpowiedni moment. My lę sobie, e Kylie zasługuje na porządny pierwszy raz. Nie w moim cuchnącym pokoju na materacu, na podłodze. Nie jestem najlepszy w romantycznych gestach, ale chcę co skombinować. Jedyny problem to pieniądze. Romantyczne gesty kosztują, a ja nie mam kasy. Wszystko to zdarzyło się kilka dni temu i od tamtej pory jest napięcie. Lekarz wyra nie zaznaczył, e nie mo emy nic robić, a pigułki przenikną do jej organizmu, więc czekamy. Czekanie, czekanie, czekanie jest tak trudne, e wydaje się niemo liwe. Musimy cofać się sprzed samej granicy, odsuwać nasze płomienne ądze, hamować potoki zalewających nas pocałunków, zanim damy się ponie ć, zatracimy się w sobie i w ostatniej chwili ol ni nas, e mieli my czekać. Próbujemy zająć się nauką do testów i końcowych zaliczeń, ale nie jest łatwo. żubimy się w delirycznej pogoni, zatracamy w ciszy mojego pokoju, pocałunkach kradzionych w jej samochodzie albo na motorze, na jakim pustym parkingu z dala od całego wiata. Tydzień głodnych spojrzeń, nieokiełznanych dłoni i dzikiego dr enia ciał. eby my leć o czym innym, uczymy się razem i muzykujemy. Piszemy piosenki, opracowujemy covery, uczymy się grać, poznajemy się muzycznie, sprawdzamy, co nam dobrze wychodzi, a co niekoniecznie. Kylie uczy mnie czytania nut, co jest znacznie prostsze, ni bym się spodziewał. A teraz wreszcie, w końcu, mamy zielone wiatło, eby robić to, czego naprawdę chcemy. Siedzimy w jej samochodzie i przedzieramy się przez piątkowo-popołudniowe korki w stronę centrum. Kylie ma listę spelunek i barów, w których chce się pokazać. Przez ostatnich kilka dni ćwiczyli my nasze oryginalne utwory i kilka coverów. Pierwszy punkt to mroczny bar sportowy z dala od głównego szlaku. Kylie umówiła się na przesłuchanie ju w zeszłym tygodniu, więc mened er się nas spodziewa. ciska nam dłonie i przedstawia się jako Dan, a potem wskazuje na scenę. To niewielkie podwy szenie w kącie baru, tyłem do okien wychodzących na ulicę. Pod jedną cianą stoi odrapane, zdezelowane pianino, poza tym kilka stołków i stojaki do mikrofonów. Nie mamy adnego sprzętu poza moimi gitarami i wzmacniaczem, więc rozkładam się, podłączam gitarę elektryczną i ustawiam stołek, a Kylie uderza w klawisze, sprawdza d więk i nastrojenie. – To wrak fryzurę z Trzeba je będziecie
pianina – mówi Dan. Dobiega czterdziestki, ma ołnierską podgolonymi bokami, muskularną sylwetkę i kozią bródkę. – nastroić, ale na przesłuchaniu chyba da radę. Zaczynajcie, jak gotowi.
Kylie kiwa do mnie głową, a ja pochylam się i zaczynam odliczać rytm do wej cia w drugą piosenkę, którą zagrali my na wieczorku muzycznym. To intro jest zabójcze, a kiedy Kylie wchodzi z pianinem i zaczyna piewać, utwór hipnotyzuje. Mened er jest pod wra eniem, widzę to. Kończymy piosenkę, a ja przełączam się na gitarę akustyczną. Kylie przesuwa dłonią po klawiszach tak, jakby zmiatała kurz z klawiatury albo pozbywała się poprzedniej piosenki i przygotowywała pianino pod nową. Zauwa yłem ju ,
e ma taki zwyczaj, i uwa am, e jest uroczy. Trzy razy markuję uderzenia w struny i odliczam, a potem Kylie zaczyna grać przerobioną wersję Kiss Me Eda Sheerana. Strasznie mnie ta piosenka stresuje, bo w naszej wersji opiera się na współbrzmieniu. Moja partia gitarowa nie jest trudna, a pianino Kylie wyznacza mi rytm, ale trafienie w te same nuty w tym samym czasie… To trudne, a ja nie jestem za bardzo przekonany do mojego piewania. Szybko do mnie dotarło, e okre lenie Kylie, e „nie le” gra na pianinie, oznacza, e jest kurewsko dobra. Ale na gitarze faktycznie nie umie grać, tu nie przesadzała. Szczę liwie dochodzimy jednak do końca, choć w jednym miejscu mylę słowa. – To było dobre. Naprawdę dobre – mówi Dan. – Ta piosenka nie jest mo e do końca stworzona dla naszych klientów, ale widzę, e umiecie grać. A macie co bardziej w stylu country? Kiwam głową. – Co powiesz na Cannery River Green River Ordinance? Kiwnięcie głową, więc znów zmieniam gitary. Tę piosenkę najtrudniej było zaaran ować dla duetu. adne z nas nie gra na skrzypcach, ale wymy liłem patent, jak podrobić skrzypce na gitarze. Kylie bierze na siebie resztę zło onej melodii. Moim zdaniem brzmi nie le, ale to temu go ciowi ma się podobać, nie nam. Wchodzimy w muzykę. Ja gram ckliwe, zawodzące długie nuty, a Kylie pochyla się nad pianinem i wprawia palce w ruch. Wokal jest prawie w cało ci mój, co mnie ostro przera a. Słyszę, e jako w połowie głos zaczyna mi dr eć, i boję się, e ze stresu wszystko popsuję. Zamykam oczy i koncentruję się na gitarze, na słowach, jako się opanowuję i jadę dalej. Dan klaszcze. – Zajebi cie! Biorę was. – Wskazuje na mnie z szerokim u miechem. – Ale ty się chyba na chwilę pogubiłe , co kolego? Kiwam głową. – Było blisko. Żacet klepie się w udo i wstaje z barowego stołka. – Ale dałe radę. Przygotujcie więcej czego w tym stylu i jakie autorskie kawałki. Co powiecie na za trzy tygodnie? Czwartek dwudziestego pierwszego po dwudziestej? Dopóki nie macie oboje dwudziestu jeden lat, nie mogę wam dać występu po wpół do dziesiątej, ale dajcie dobry koncert i zobaczymy, co dalej. – Patrzy na Kylie spod zmru onych powiek. – A ty wyglądasz znajomo. Mówiła , e jak się nazywasz? – Kylie. – Kylie jak? Ona wyra nie nie chce podać nazwiska. – Calloway. – Calloway… Cholera, jeste
córką Nell i Colta, co?
Wzdycha. – Tak, ale… Dan wchodzi jej w słowo. – Wziąłem was, zanim to powiedziała , więc nie my l, koncert dlatego. Colt wie, e chcesz występować?
e dostali cie
Kylie wzrusza ramionami. – Pewnie. Dan kiwa głową. – Dobrze. Zadzwonię do niego i pogadamy. Je li nie będzie miał nic przeciwko, mogę kiedy wziąć was na pó niejszą godzinę, kiedy w barze jest więcej ludzi. Nie powinienem, ale skoro jeste córką Colta, mogę zrobić wyjątek. – Nie chcę
adnych przywilejów tylko dlatego,
e…
Dan nie pozwala jej doj ć do słowa. – Słuchaj, mała. To jest kurewsko brutalna bran a. Trudno choćby załapać się na koncert. żdybym był na twoim miejscu, wykorzystałbym okazję do cna. Doceniam, e chcesz do wszystkiego doj ć sama, ale występ to występ. I zaufaj mi, na nazwisku rodziców zajedziesz co najwy ej na scenę. Mogą cię wprowadzić do barów i klubów, ale nie sprawią, e widownia cię polubi. Ludzie mają w dupie, czyją jeste córeczką. Chcą mieć dobrą muzykę do piwa, nic więcej. Kylie wzdycha i wzrusza ramionami. – To ma sens. Dan kiwa głową. – No to ustalone. Widzimy się dwudziestego pierwszego. – Daje Kylie wizytówkę. – Przeka ojcu. Pakuję gitary i wynoszę je razem ze wzmacniaczem do auta. Wsiadamy, Kylie włącza silnik, a potem się do mnie odwraca. – Ja pierdzielę! – Łapie mnie za rękę i potrząsa. – Mamy pierwszy występ! U miecham się do niej. Tak jest, Cukiereczku. – Teraz musimy się tylko zgrać. – Włącza się do ruchu i jedzie w stronę domu. żadamy, jakie covery zagrać, i zastanawiamy się nad napisaniem autorskich piosenek. Kiedy podje d amy pod jej dom, jeste my ju oboje ostro nakręceni i pierwszą partię mamy zaplanowaną. źmocje opadają, kiedy widzimy przed domem Bena, wsiadającego do swojego pikapa akurat w chwili, kiedy wysiadamy. Kylie jest przybita samym jego widokiem, czuję to. Ben
patrzy na mnie z otwartą nienawi cią. Jestem trochę zszokowany, nie spodziewałem się tego. Zatrzaskuje za sobą drzwi i z piskiem opon cofa, a potem rycząc, wyje d a z osiedlowej uliczki. Drzwi do domu otwierają się i wychodzi jego matka. Staje na ganku i patrzy za nim. Zerkam na Kylie. – O co chodzi? Wzdycha. – O du o. – Kręci głową i patrzy na mnie. – W ciekł się. – Kylie? – Pokłócili my się tamtej nocy, kiedy zostałam u ciebie do pó na. Po wieczorku muzycznym. Czekał na mnie. – Jest zazdrosny? – Tak. Chyba miałe rację. Powiedział, czternastego roku ycia.
e jest we mnie zakochany od
Jęczę. – Szlag. Mówiłem ci! – Odchodzę od niej, jestem przera ony. Idzie za mną. – Oz, to przecie
nic.
Odwracam się na pięcie. – Nic? Jak to nic? To twój najlepszy przyjaciel. Nigdy nie chciałem stawać między wami. – Miał całe ycie, eby mi powiedzieć. A nie zrobił tego. Ani razu. Nigdy nie powiedział, co czuje. – Patrzy w stronę wylotu ulicy, gdzie zniknął pikap, tak jakby miała moc widzenia za horyzontem. – A ja tego chciałam. Kiedy , dawno. W dziewiątej klasie, dziesiątej. On jest wietny. Atrakcyjny, fajny, zabawny, wysportowany, popularny… Spełnienie marzenia ka dej dziewczyny. My lałam, e mo e mamy przed sobą bajkowe zakończenie, więc czekałam i czekałam, a wyzna mi miło ć do grobowej deski. Ale nigdy tego nie zrobił, a ja nie chciałam ryzykować naszej przyja ni. W zeszłym roku niespodziewanie zaczął się spotykać z ró nymi dziewczynami, więc odpu ciłam. A potem ty się pojawiłe , zaczęło się to wszystko między nami, a teraz nagle on mówi, co czuje. Za pó no. Jestem rozdarty. On jest wła nie taki, jak powiedziała, a ja nie jestem na tyle lepy, eby tego nie widzieć. Ma wszelkie powody, eby mnie nienawidzić. Jaka czę ć mnie, ta sama, która wie, e nie jestem odpowiednim chłopakiem dla Kylie, podpowiada, ebym pchnął ją w jego ramiona. Ale moja egoistyczna czę ć do tego nie dopu ci. Kylie zna mnie ju
dobrze, bo się do mnie odwraca.
– Nawet o tym nie my l. Miał swoją szansę. Ja jestem z tobą.
mieję się. – Przecie
nic nie mówiłem.
Mru y oczy. – Ale pomy lałe . Kiwam głową. – No tak. – Więc nie my l. Po prostu zapomnij. – Ciągnie mnie do drzwi, wchodzi do domu i zaczyna wołaćŚ – Tato! żdzie jeste ? Colt wychodzi z piwnicy. – Co, Pierniczku? Biegnie do niego i obejmuje go w pasie. – Mamy koncert! On odwzajemnia u cisk. – Genialnie! Gdzie? Kylie daje mu wizytówkę. – Tutaj. Mened er ma na imię Dan. Powiedział, e je li się zgodzisz, pozwoli nam grać w pó niejszych porach. Mówi, e trudno będzie zdobyć koncert w godzinach szczytu, bo jestem wcią niepełnoletnia. Colt kiwa głową. – Ma rację. W ka dym razie tak jest przy Music Row. Ale jest du o otwartych wieczorków, na których mo ecie grać. To dobry sposób na wyrobienie nazwiska. Uczestnicy takich imprez to mały wiatek, a prawdziwe talenty rzadko się zdarzają. Potem klepie mnie po plecach, jednym ramieniem wcią
obejmując Kylie.
– Dobra robota. – Zerka na córkę. – Nie masz nic przeciwko, przyszli z mamą na występ?
eby my
Kylie kręci głową. – Nie, w porządku. – Kiedy? – W czwartek dwudziestego pierwszego. – Super. Będziemy. – Wraca do piwnicy, a my idziemy do jej pokoju. Kylie zostawia otwarte drzwi, ja siadam przy jej biurku, a ona na łó ku. Następne kilka godzin dzielimy na naukę algebry i pracę nad nową piosenką. O wpół do ósmej przerywa nam Nell.
– Zrobiłam kolację. – Patrzy na mnie. – Zjesz z nami? Kylie odpowiada w moim imieniu. – Tak, zje. mieję się. – Wygląda na to,
e zostaję.
Kilka minut pó niej siedzę z nimi przy okrągłym stole w kuchni. Kylie z mojej jednej strony, z drugiej Nell, Colt naprzeciwko. Na stole wielka micha makaronu z sosem mięsnym, pieczywo czosnkowe i sałatka. Czekam i obserwuję, jak podają sobie kolejne naczynia, nakładają i podają mnie. To jest… dziwne. Nigdy wcze niej nie jadłem takiej kolacji. Je li ju , to jem z mamą, ale rzadko się zdarza, eby my oboje byli w domu w porze kolacji. Wtedy jemy co na szybko, na kanapie przed telewizorem. Tutaj nie wiem, co robić. Mam czekać, a oni zaczną je ć? Będą się modlić? Nie wyglądają mi na religijnych czy uduchowionych, ale mam jakie przekonanie, pewnie głupie, e takie porządne rodziny z przedmie cia zawsze odmawiają modlitwę przed posiłkiem. Mam zamknąć oczy? Są jakie zasady albo zwyczaje, które powinienem znać? Nie umyłem rąk. Mam czapkę. Powinienem ją zdjąć? Przez głowę przelatuje mi milion my li. Nie jem, tylko patrzę na Kylie i jej rodziców, jak zaczynają je ć bez adnych ceremoniałów. Rozmawiają swobodnie, pytają się wzajemnie, jak minął dzień, opowiadają historyjki, wszystko z pełnymi ustami. Nell zauwa a,
e nie jem.
– W porządku? Nie jesz? Mrugam. – Wszystko dobrze. Pachnie pysznie. Colt przychodzi mi z odsieczą. – To tylko kolacja, Oz, wyluzuj. Wsuwaj. Kylie odkłada kromkę chlebka czosnkowego i patrzy na mnie. – Co
się stało?
Zmuszam się do
miechu i wkładam do ust makaron.
– Jest smaczne. Naprawdę. Dziękuję za zaproszenie. – Mam nadzieję, odpu ci.
e mi
Odpuszcza, w ka dym razie chwilowo, a ja powoli się odprę am. Odpowiadam na kilka nienatarczywych pytań dotyczących miejsc, w których mieszkałem. Które miasta mi się podobały, które mniej, jakie zespoły lubię. Colt i ja wdajemy się pó niej w rozmowę o motorach i wtedy zauwa am, e Kylie na mnie patrzy. Jest szczę liwa, zaciekawiona, zasłuchana. Tak jakby niesamowicie ją uszczę liwiało, e jestem tu, w jej domu, i rozmawiam z jej ojcem. Dla mnie to dziwne. W yciu bym się nie spodziewał, e jakakolwiek dziewczyna będzie chciała przyprowadzić mnie do domu, ebym poznał jej
rodziców, a jednak stało się. Jem makaron i gadam o triumphach z Coltem Callowayem. I nie ma w tym nic dziwnego. Po kolacji pomagam sprzątnąć ze stołu, a potem razem z Kylie ładuję zmywarkę. To te jest jednocze nie dziwne i cudownie kojące. Colt podchwytuje mój wzrok i wskazuje,
ebym poszedł za nim do gara u.
– Kradnę ci chłopaka, Kylie. Idziemy zerknąć na mój motor. – Bąd
miły – mówi Kylie ostrzegawczo.
Nie wiem, czego się spodziewać, ale idę za Coltem. Otwiera drzwi i ciąga plandekę ze swojego triumpha. Kucam, eby przyjrzeć się silnikowi. Słyszę, e szuka czego w szufladzie z narzędziami, a potem rozlega się charakterystyczne kliknięcie zapalniczki. Czuję zapach dymu. Wyciąga do mnie paczkę cameli, więc biorę jednego, a on mi zapala. Mija kilka chwil, Colt opiera się o warsztat. – Jak moja córka zacznie palić, skopię ci dupę. – Podnosi papierosa. – Powiedziałem jej to. Nie pozwalam jej palić i staram się nie palić przy niej. Kiwa głową. – Dobrze. – Mru y oczy. – Słuchaj, nie zamierzam wygłaszać jakiej drętwej gadki ani cię straszyć. Zresztą chyba nie muszę, co? Kręcę głową. – Nie, nie musi pan. – Ale jest parę spraw, które chciałbym obgadać. Po pierwszeŚ blizny na twoich rękach. Czy to będzie problem? Odwracam ręce tak,
e widać blizny, i patrzę na nie.
– Nie. – Z trudem przełykam linę. – Nie będę kłamał, to był powa ny problem. I czasem wcią mam na to ochotę, ale ju się nie oparzam. Nie twierdzę, e przestałem z powodu pana córki, bo tak nie było, ale na pewno ona mi bardzo pomaga. Nie chcę być dla niej kim takim. Ona zasługuje na więcej. – więta racja. – Colt patrzy porozumiewawczo. – Sam przestałe kaleczyć? Czy kto ci pomógł?
się
Zastanawiam się, co powiedzieć. W końcu mówię prawdę. – Jaki czas temu byłem dwa miesiące w szpitalu psychiatrycznym. Przed maturą. Wtedy parzenie weszło mi w krew. Było ostro. Sprawy mi się pokomplikowały. Wiecznie miałem kłopoty w szkole. Były takie dzieciaki… Dokuczały mi. I nikt ich nie powstrzymał. Nawet nikt nie próbował. Oni trzę li szkołą. Nie pozwalałem sobie na te ich popisy i prawie mnie wywalili, bo paru stłukłem. A potem było coraz gorzej. Nie chodziło o fizyczne prze ladowanie. Raczej psychiczne. Ta szkoła była bardzo podzielona społecznie i ekonomicznie, a ja bru dziłem w ka dej grupie. Zawalałem wszystkie przedmioty, mama mnie dręczyła, dyrektor chciał mnie wywalić i… Nie wiedziałem, co robić. Wtedy zacząłem się oparzać. Mama
zauwa yła. Spanikowała. Ale ja wcią to robiłem i pod koniec roku była naprawdę na skraju załamania nerwowego. Zabrała mnie do psychiatry, ale nie chciałem gadać, nie współpracowałem. – Milknę, bo nie chcę mówić, co było dalej. – Z tym oparzaniem było marnie. Naprawdę le. Mama nie mogła tego znie ć, my lała, e chcę się zabić, więc oddała mnie do szpitala psychiatrycznego. Na początku zachowywałem się jak wszędzie indziej. Miałem gdzie . Ale potem do mnie dotarło, e mo e oni będą umieli mi pomóc. Bo widzi pan, ja nigdy nie chciałem się parzyć. To był… odruch. Nie mogłem tego powstrzymać. Ręce robiły to bez mojej zgody. Nie wiem, czy pan to rozumie, ale tak było. Nienawidziłem szpitala, ale pewne rzeczy tam zrozumiałem. – My lałe
o samobójstwie?
Kręcę głową. – Nie, proszę pana. Nigdy nie chciałem umrzeć. Chodziło o to, e… Oparzanie się odpychało wszystkie inne uczucia, sprawy, z którymi nie wiedziałem, co zrobić. – A twarde prochy? Znów kręcę głową. – Nie ma mowy. Widziałem, jak ludzie umierali po tym gównie. Nie. Colt wzdycha. – Ale słyszałem,
e palisz zioło?
– Słyszał pan? – Unoszę brew. – Od kogo? – Od Bena. Krzywię się. – Ben… Nienawidzi mnie. – Wiem. Ale odpowiedz na pytanie. Jarasz? Kiwam głową. – Czasem. Rzadko. – A Kylie? – Nie ze mną. – Rzuć to, Oz. Nie ma z tego adnych korzy ci. Robiłem to samo co ty i tylko dlatego reaguję tak spokojnie. Ale nie chcę, eby to się działo przy mojej córce. Je li wyczuję od niej choćby cień zielska, po ałujesz. – Wskazuje na mnie papierosem. – Moja córka cię lubi. A ty i ja mamy du o wspólnego i to mnie przera a. Ale ja wyszedłem na ludzi, więc daję ci szansę i pozwalam ci być przy Kylie. Kiwam głową. – Rozumiem. I dziękuję.
– No có , wolę wiedzieć, gdzie jest moja córka, kiedy jest z tobą, bo mogłaby uciekać, gdybym was rozdzielił – mówi z goryczą. – Zale y mi na dobru Kylie. Wiem, e pan i Nell jeste cie dla niej bardzo wa ni i nie ma mowy, ebym próbował wam ją odebrać. – To dobrze. – Patrzy pytająco. – Masz do wiadczenie przy silnikach? Kiwam głową na boki. – Niewielkie. Chciałbym się nauczyć. Colt grzebie w małej skrzynce stojącej na warsztacie i wyjmuje wizytówkę. – To mój kumpel. Potrzebuje pomocy w warsztacie. Id do niego jutro. Dam mu znać, e przyjdziesz. Dobrze ci zapłaci, je li się przyło ysz. Biorę kartonik. – Super. Dzięki. – Stać cię na więcej ni zmiana oleju. – Wskazuje głową w stronę domu. – No id . Kylie czeka. – Idę do drzwi, ale on mnie wołaŚ – Oz? Jeszcze jedno. Jak zapylisz moją córeczkę, będziesz miał kłopoty. Bardzo powa ne kłopoty. Zamieram z ręką na klamce. – Nie ma o tym mowy, daję słowo. – Oby. Kylie czeka i jak tylko wychodzę z gara u, ciągnie mnie z powrotem do auta. Macham jej mamie, dziękuję za kolację, a zaraz potem wyje d amy z przedmie cia i pędzimy w stronę mojego mieszkania. – Co mówił tata? Wzruszam ramionami. – Chciał się upewnić, e ju się nie oparzam. Pytał, czy to prawda, e palę zioło, jak mówił Ben. Ostrzegł mnie, co będzie, jak zajdziesz w cią ę. – „Jak mówił Ben”?! – Kylie jest zdumiona. – Widocznie mu powiedział,
e jaram. Nie wiem zresztą.
Kylie marszczy brwi, ale potem co
sobie u wiadamia.
– No tak. Tata podsłuchał moją kłótnię z Benem. On wtedy mówił, palisz. Pewnie stąd wie. – Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczno ci, chyba poszło nie le. Kylie zerka na mnie. – A co mu powiedziałe – Prawdę.
o oparzaniu się?
e miałem z tym problem,
e byłem w psychiatryku…
e
– Gdzie?! Cholera. Zapomniałem jej wspomnieć o tym szczególe. Mówię więc to samo, co powiedziałem Coltowi. Kylie łapie mnie za rękę i
ciska.
– To straszne! Dlaczego ludzie tak się na tobie wy ywali? – Nie wiem. Jestem inny. Poza tym to te kwestia szkół, do jakich zapisywała mnie mama. Zawsze chciała, ebym chodził do najlepszej w mie cie. Znajdowała takie miejsce do ycia, ebym mógł i ć do dobrej szkoły. Doceniam te starania i w ogóle, ale prawda jest taka, e lepiej bym się odnalazł w bardziej przeciętnym miejscu. Nikt by na mnie nie zwracał uwagi, w przeciwieństwie do tych miejsc, do których mnie wysyłała. Nie pasowałem tam. Nigdy. Podje d amy przed mój blok. Prowadzę ją do rodka i do mojego pokoju. Robi sobie miejsce, skopując z łó ka stertę brudnych ciuchów, i siada. Patrzę na nią i postanawiam poruszyć temat, który gryzł mnie przez cały dzień. – Wiesz co, zastanawiałem się trochę… Wybucha – Ju
miechem.
się boję.
– Nie, to nic takiego. Chodzi o to, e wkurza mnie, e ta melina to jedyne miejsce, gdzie mo emy być sami. Chciałbym, eby my mogli się znale ć w przyjemniejszym miejscu. Na nasz pierwszy raz, w tym sensie. Marszczy brwi. – Naprawdę Oz, nawet nie wiesz, jak bardzo mam to gdzie , gdzie się znajdujemy. Dopóki jeste my razem, to mnie nie obchodzi. To jest twój pokój, twoja przestrzeń. Poza tym z tym miejscem wią ą się jedne z moich najpiękniejszych wspomnień. Poznawanie cię… – Rumieni się i u miecha do mnie. – Całowanie cię. Dotykanie. To wszystko, co robili my razem. To się stało tutaj. Nie potrzebuję apartamentu w Ritzu-Carltonie ani penthouse’u za milion dolarów. Nie chcę, eby był kimkolwiek innym ni jeste . – Wyciąga ręce. Siadam obok niej na łó ku, a ona łapie mnie za nadgarstki i ciągnie na siebie. Upadam ze miechem i ląduję na niej. – O wła nie. Jestem w bardzo miłym miejscu. – Szczerzy się do mnie. – Jezu, Kylie, nie mogę z tobą. Jeste za dobra dla kogo takiego jak ja. – Opieram się na pię ciach przy jej ramionach, eby zdjąć z niej cię ar. – Ale trudno, jako to prze yję. – I słusznie! – Dotyka dłonią mojego policzka, zdejmuje mi czapkę i rzuca na bok, a potem rozwiązuje mi kucyk. – Cieszę się, e byłe u mnie w domu, rozmawiałe z moimi rodzicami. Lubię twoją obecno ć w moim yciu. – Ja te się cieszę. Chocia podobało.
na początku było dziwnie, ale ogólnie mi się
Ze zdziwieniem przekrzywia głowę. – Co było dziwne? Kolacja? O czym mówisz? Wzruszam ramionami. – Nigdy nie byłem na takiej kolacji. Przy stole, całą rodziną, wszyscy razem. Dla mnie to było dziwne, nie wiedziałem, co mam robić. mieje się. – Jak to, co masz robić? To kolacja, masz je ć! Parskam. – No dobra, tego się domy liłem, ale po prostu się zestresowałem. Oficjalna kolacja z rodzicami twojej dziewczyny to jest du a rzecz. – No tak. – Powa nieje. – Nie pomy lałam o tym. – Ale w porządku. Dobrze się bawiłem. – A teraz jeste my tutaj – mówi i wsuwa mi palce pod koszulkę, dotknąć moich pleców.
eby
– Jeste my. Sunie paznokciami po moim kręgosłupie, podciąga mi podkoszulek, a potem całkiem go ciąga i zsuwa mi palce po bokach, łapie mnie za tyłek i przyciąga bli ej. – Rozbierz mnie – szepcze. – Ju
nie musimy dłu ej czekać.
– Obudziłem w tobie głodną bestyjkę, co? Ma na sobie białą zapinaną koszulę i szarą bawełnianą spódnicę do kolan. Klękam i zaczynam rozpinać jej guziki, jeden po drugim. Kładzie ręce za głową i wpatruje się we mnie. – Jasne, skarbie. Bardzo głodną bestię.
arłoczną. I nienasyconą.
Odpinam wszystkie guziki i wciągam powietrze. Ma na sobie kusy, czerwony push-up. Od razu mi staje, a ona patrzy na moje krocze. – Rozpina się z przodu – dyszy. Rozpinając stanik, patrzę jej w oczy, a potem ona podnosi się do mnie i koszula razem ze stanikiem zsuwają się jej z ramion. Chryste, te jej cycki. Kurewsko obłędne. Kładę na nich dłonie, unoszę je, czuję, jak pod dotykiem nabrzmiewają brodawki. Ona wzdycha, wydaje jęk rozkoszy, a potem rozpina mi rozporek, odpycha mnie i ciąga mi spodnie. Szamoczę się z elastycznym paskiem spódnicy, desperacko ciągnę w dół, ale z jednej strony zatrzymuje się na biodrze, za to z drugiej odsłania czerwoną gumkę stringów. Kylie klęka między moimi nogami i pomaga mi ciągnąć sobie spódnicę, a potem ją zrzuca. Widzę ją nad sobą, rudawe włosy opadają jej na twarz, a niesamowicie błękitne oczy wpatrują się we mnie łapczywie. Jest ju prawie naga, nie licząc czerwonego trójkącika materiału dopasowanego do stanika. Zje d am dłonią po jej plecach na pupę i czuję napięte, miękkie i doskonale ukształtowane ciało, a mój kutas robi się
jeszcze twardszy, bole nie sztywny, wzbierający od pragnienia poczucia jej na sobie, miękkiej, czułej, li ącej, całującej, ssącej, pieprzącej go i kochającej. Warczę, zatapiając palce w jej po ladkach, zaciskam i przyciągam ją do siebie. ciągam jej stringi, wydobywam spomiędzy po laków sznureczek, zdejmuję je i czuję zapach jej po ądania, soków wypływających z jej cipki. Ona te nie pró nujeŚ zsuwa mi bokserki, choć gumka blokuje się na główce wyprę onego fiuta, ale w końcu zdejmuje je całkiem i oboje jeste my nadzy, wolni, oddychamy w milczeniu, wdychamy swoje oddechy, czujemy skórę na skórze, oczy wpatrują się w siebie, elektryczny błękit i szaro ć, niemal brązowa. Spotykamy się w dzikim, zwierzęcym pocałunku, ramiona jak mije oplatają rozgrzane ciała, dłonie natrafiają na krągło ci i mię nie, poszukują, łakną wszystkiego. Natrafiam na jej gorące, wilgotne wargi i wchodzę między nie, a ona jęczy i wzdycha. Wsuwa ręce pomiędzy nas, znajduje mojego kutasa, głaszcze go i u ciska. Oboje dyszymy, niepowstrzymanie. – Nie mogę… Nie mogę ju dłu ej. Proszę? – Widzę jej twarz kilka centymetrów od siebie, patrzy błagalnie. Podnosi z podłogi torebkę, ale grzebiąc w niej, stara się nie odsuwać od mnie nawet na chwilę. Znajduje szare pudełeczko z prezerwatywami, otwiera je, wyjmuje jeden pakiecik i rozpakowuje. Przygląda mu się, sprawdza, którą stroną nało yć, a potem siada na mnie okrakiem. Nie ruszam się, pozwalam jej to robić. Patrzę, jaka jest piękna, i a nie mogę oddychać, bo wydaje mi się, e to sen. Nie mogę uwierzyć, e ta zjawiskowa, doskonała dziewczyna, kobieta, jest tu ze mną naga i chce mnie, pragnie mnie, pozwala mi się dotykać i całować. To nie powinienem być ja, ale jestem. Taki szczur z meliny, metalowiec, jarający zioło brutal, dzieciak z poprawczaka i psychiatryka, zawieszony w szkole więcej razy ni potrafi zliczyć, raz wyrzucony, pobity iks razy, postrzelony, niemal ugodzony no em, zostawiony na pewną mierć na parkingu, niemający ojca, bezdomny, bez korzeni. Jakim cudem zasłu yłem na tę zjawiskową płomiennowłosą boginię o alabastrowej skórze i oczach jak pioruny? A przecie jest tu, w moim pokoju, ze mną, oplata delikatne, skwapliwe palce wokół mojego pulsującego fiuta i naciąga na niego prezerwatywę, zsuwa ją w dół erotycznym gestem, którego nie miem przerwać oddechem czy choćby drgnięciem mię ni. Patrzy na mnie tak, jakby czytała my li w mojej głowie, widzi mnie takiego, jakim widziała mnie zawsze. – Oz? – szepcze. – Jeste
tu?
Sunę dłońmi w górę jej ud i podje d am do talii. – Tak, skarbie, jestem. Tak się tylko dziwię. – Czemu? – Siedzi mi na udach, kołysze się lekko, opadające włosy nie całkiem zasłaniają jej cię kie piersi, a uda ma na tyle rozchylone, e odsłaniają cipkę, wilgotną z pragnienia mnie. – Tobie. – Z trudem przełykam linę i mrugam, nagle tak poruszony, e nie wiem, co z tym zrobić ani jak to wyrazić. – Po prostu nie mogę uwierzyć, e tu ze mną jeste . e cię mam i mogę to z tobą robić. Czekała tak długo na wła ciwy moment, na wła ciwego chłopaka i jakim cudem, z powodów, których nie potrafię ogarnąć, wybrała mnie. Pojebanego, poranionego. Ty jeste … doskonała. Perfekcyjna. Ka dy centymetr twojego ciała jest idealny. Masz taką piękną duszę. Twój umysł, serce, osobowo ć…
wiecisz w ciemno ci jak słońce. Roz wietliła mrok, w którym pogrą one było moje ycie, a ja nie wiem, jak mam być mę czyzną, którego potrzebujesz i na jakiego zasługujesz, ale chcę spróbować. Dla ciebie, dla mnie, dla nas. Dla naszej przyszło ci. – Mówię to wszystko, szczerze, prawdziwie, choć nie jestem do tego przyzwyczajony. – Bo e, słyszysz mnie? żadam jak jaki histeryk. A Kylie płacze. Kurwa, zepsułem wszystko, zanim się w ogóle zaczęło. – Oz, Bo e! – Nachyla się, a jej du e, miękkie piersi mia d ą moją pier . Dotyka moich ust dr ącymi wargami. Jej włosy opadają po obu stronach naszych twarzy, a ja czuję jej łzy, jej tłukące się serce, roztrzęsione dłonie na moich policzkach. – Nie wiem, co na to powiedzieć. Oprócz tego, e jeste tym, kogo chcę, kogo potrzebuję, na kogo zasługuję. I nie jestem wcale idealna, ale uszczę liwia mnie, e tak my lisz. Bo ja te my lę, e jeste idealny. Pojebany, poraniony, piękny, twardy, silny, słodki i seksowny. Zsuwa się i ciągnie mnie na siebie. Zawisam nad nią, wsuwam się biodrami między jej kolana, a ona obejmuje mnie udami, trzyma za ramiona i patrzy wyczekująco, błagalnie. – Naprawdę tego chcesz? Ze mną? Teraz? Na pewno? – Muszę spytać, upewnić się. mieje się. – Tak, jestem strasznie pewna. I bardzo gotowa. Błagam cię, ju nie wytrzymuję. A mnie boli w rodku. Moja… moja cipka płonie. Pragnę cię. Dotknij mnie. Doprowad do końca. Cholera. I jak mam odmówić? Nie mogę, ale i nie muszę. Dotykam jej dwoma palcami. Jest mokra i ciasna. Wsuwam w nią palce, głaszczę, pieszczę, zwil am jej sokami łechtaczkę i trącam ten kłębuszek nerwów, pocieram go, a Kylie dyszy i porusza się pode mną, jęcząc. Zataczam kółka, pocieram, okrą am. Wchodzę głęboko, dotykam jej w rodku, podkulam palce, eby znale ć ten punkcik, po dotknięciu którego wije się i warkot zamiera jej w gardle, pieszczę łechtaczkę, a wierzga, a widok jej ekstazy sprawia, e jestem twardy jak nigdy w yciu. Mój kutas błaga, eby się w niej znale ć. – Oz… Ja pierdolę, Oz… – Otwiera oczy, unosi biodra, wygina plecy w łuk, a jej piersi garną się do moich dłoni. – Gotowa? – Trącam lekko wej cie. Kiwa głową, brak jej tchu, sięga między nas, łapie mojego fiuta i ustawia między wargami cipki. – Tak, skarbie, jestem gotowa. Bardzo gotowa. Delikatnie, powoli się w nią wsuwam, ale z trudem się powstrzymuję, bo ka de doznanie jej ciasnego liskiego wnętrza przyćmiewa wszystko, co znałem jako dobre i przyjemne. Nie mogę oddychać, z trudem utrzymuję własny cię ar. Natrafiam na opór wewnątrz niej i wiem, e teraz będzie ją bolało. Ona te co czuje i marszczy twarz, ciąga brwi. Zamieram. – W porządku?
Kiwa głową. – Tak, tylko daj mi chwilę. – Boli? Znów potakuje. – Tak, boli. Nie bardzo, ale jednak. Cały się trzęsę, desperacko pragnę się poruszyć, ale nie mogę, nie wolno mi, nie zrobię tego – Powiedz mi, czego potrzebujesz, czego chcesz. Łapie mnie za ramiona i wbija mi palce w skórę. – Po prostu zrób to. Przebij się. Biorę głęboki wdech i waham się, ale potem opieram się czołem o jej czoło i wchodzę głęboko. Czuję, jak opór pęka, a ona ostro wciąga powietrze. – Cholera, to bolało. – Przepraszam, Ky, strasznie przepraszam… – Nie mogę znie ć widoku bólu na jej twarzy, ale czas mija, jestem w niej pogrą ony i widzę, jak jej mina się zmienia. Kręci głową i przyciska mi palce lewej dłoni do ust, – Nie przepraszaj. Ju
eby mnie uciszyć.
nie boli. W porządku.
Szerzej otwiera oczy, a ja nie mogę się powstrzymać i lekko poruszam biodrami, eby ul yć mojemu pulsującemu, spragnionemu kutasowi. Jest mi w niej cudownie i muszę się ruszać, ale nie zrobię tego, a będzie gotowa. Jednak tego drobnego ruchu nie mogę powstrzymać i ona a wzdycha. – Och! Zrób to jeszcze raz! – żłos jej dr y, ale w równym stopniu z oszołomienia, jak z rozkoszy. Więc wycofuję się najostro niej i najdelikatniej jak potrafię, a ona przesuwa ręce z moich ramion na boki, a stamtąd na tyłek. Kładzie mi dłonie na po ladkach, a kiedy się waham, lekko popycha mnie w siebie. – Oooooomójbo e. Cudownie. Jeszcze raz, skarbie. Uwielbiam, kiedy tak do mnie mówi. To sprawia, e ta idiotyczna, rzewna czę ć mojej duszy zaczyna się mazać. Wycofuję się i wchodzę głębiej, teraz jednym ruchem, a ona wciąga powietrze i teraz mocniej napiera na mój tyłek, ebym się poruszał, poruszał! Unosi plecy nad łó kiem. – Bo e, Kylie, jeste cudowna – szepczę, przyciskam usta do jej ucha i mruczę stłumionym, niskim głosem. – Uwielbiam być w tobie. Jeste taka ciasna. – Oz, kurwa! Nie wiedziałam… Nie miałam pojęcia… – W jej głosie a gęsto od emocji, zachwytu i innych składników, których nie mogę teraz wyró nić. – Nie wiedziałam, e to tak będzie. Czuję się taka… pełna. Wypełniona tobą. Nie wiedziałam. Tak się cieszę, e czekałam. I e to ty.
Patrzymy sobie w oczy, a ona płacze. Łzy powoli ciekają jej po twarzy. Opieram się na jednej ręce, a drugą je ocieram. Wiem, e to dobry płacz. Obejmuje mnie za szyję, przyciska mocno do siebie i poruszamy się razem. Unosi usta na spotkanie z moimi i teraz istnieje tylko Kylie, tylko jej ciało spajające się z moim. Nigdy wcze niej nie było kogo takiego ani czego takiego. Cokolwiek czułem czy robiłem wcze niej, teraz nie ma znaczenia. Nijak się ma do tego, co prze ywam w tej chwili. Te inne, pozbawione znaczenia razy były jak pojedyncze płomienie wiec palące się przez moment w kącie pustego pokoju. A to… Ona jest słońcem. Kylie, jej oddech w moim uchu, jej ramiona wokół mnie, jej wargi szepczące w zachwycie moje imię, jej nogi oplatające mnie w pasie, eby zagarnąć mnie głębiej i bli ej. To nie tylko słońce, a cała galaktyka, wszech wiat wypełniony nieskończoną liczbą gwiazd l niących w niezrównanym blasku. – Och, Oz. Jeste mój. – Wierzga pode mną, otwiera usta, wypowiedzieć moje imię.
eby
– Tak, jestem twój. – To prawda. Jestem jej. Nigdy nie nale ałem do nikogo. Ale ju nale ę. Czuję, e zaciska się wokół mojego fiuta, tracę kontrolę, w lizguję się za granicę. Zaczyna poruszać biodrami w szaleńczym tempie, napiera na mnie, nasze ko ci biodrowe zderzają się, zaciska ramię na mojej szyi z dziką siłą, a ja utrzymuję się nad nią na jednej ręce, bo drugą dłoń splątałem z jej. Nasze palce się zaciskają i słyszę siebie, jak mruczę, dyszę, jęczę. – O Bo e, Bo e – dyszy ona. – Bo ebo ebo ebo ebo ebo eOz, o kurwa, nie przestawaj, nie przestawaj! mieję się. – Niby czemu miałbym przestać? mieje się ze mną. – Nie wiem, ale i tak nie przestawaj. Dojdę tak mocno, tak kurewsko mocno. – Ja te , Cukiereczku. Za chwilę. Bo e, Kylie, dochodzę. – Tak, tak! – Wbija mi paznokcie w plecy, zsuwa mi dłoń na tyłek, a jej miednica obija się o moje biodra. Wydaje z siebie jęk pozbawiony słów. Dochodzimy razem. To jak wybuch atomowy. Ka da komórka w moim ciele rozpala się i eksploduje z siłą supernowej, a ja nie mogę się powstrzymać od nacierania raz za razem. Na szczę cie Kylie odpowiada na moje szaleńcze, mocne pchnięcia własnymi, a jedyny d więk, jaki wydobywa się z jej ust, to moje imię. Raz za razem wy piewuje je, a potem wreszcie zwalniamy i padamy bezwładnie. Na chwilę opadam na nią, bo nie mam ju siły utrzymywać swojego cię aru na ręce. Obejmuje mnie i kojącymi dłońmi krą y po moich plecach i szyi. Dotyka ustami mojego ucha i łaknie powietrza. Owija nogi wokół moich kolan. Podnoszę się, ale przytrzymuje mnie w miejscu. – Nie, nie id . Uwielbiam czuć na sobie twój cię ar. – Zmia d ę cię!
Obejmuje mnie ramionami i nogami. – I dobrze, zmia d ! – Wariatka! –
mieję się.
Kiwa głową. –
eby
wiedział.
Zostajemy tak na jaki czas. Nie mam potrzeby sprawdzać, ile upłynęło. W końcu zsuwam się z niej i idę do łazienki, eby zdjąć i wyrzucić prezerwatywę. Kiedy wracam, ona le y na brzuchu, nakryta prze cieradłem do wysoko ci pupy, a włosy ma rozsypane na poduszce. Otwieram okno i zapalam papierosa, palę powoli i patrzę na piącą w moim łó ku Kylie. Ja te jestem senny. żaszę papierosa i w lizguję się obok niej. Przyciskam plecy do ciany, eby miała miejsce. Nie chcę jej budzić. Mruczy co niezrozumiałego. Na chwilę otwiera oczy, a kiedy mnie widzi, przysuwa się. Układam jej głowę na mojej piersi i okrywam nas. Kolejny pierwszy raz dla nas obojga. Le ę z nią, przytulam ją do siebie i pi mi się lepiej ni kiedykolwiek w yciu. – Cholera! Budzę się na d więk jej spanikowanych słów. Siadam. – Co jest, Cukiereczku? – Jest prawie pierwsza. Powinnam wracać. – O której musisz być? Wzrusza ramionami. – Nie mam wyznaczonej pory. – To mo e wy lij ojcu SMS,
eby wiedział, gdzie jeste ?
Dotyka ekranu komórki, a ja zaglądam jej przez ramię. „Jestem z Ozem, melduję się”. Kilka sekund pó niej przychodzi odpowied Ś „Dzięki, wróć przed drugą. KC”. „OK JCT”. Wysyła, odkłada telefon i wstaje. Wtedy oboje widzimy na prze cieradle plamę krwi i jak zareagować. Patrzę jej w oczy. – Nic ci nie jest? Kręci głową.
adne z nas nie wie,
– Nie. Mo e trochę boli. Ale w porządku. Przepraszam za prze cieradło? – Brzmi to jak pytanie. Wzruszam ramionami. – No co ty. To tylko prze cieradło. Zaraz się tym zajmę. – Dobrze. Ja muszę siku. – Wstaje, naga, a ja nie mogę oderwać od niej wzroku. – Twoja mama wraca niedługo? Mam się ubrać, zanim pójdę do łazienki? Macham ręką. – Nie. Nigdy jej nie ma przed drugą, a zwykle wraca o trzeciej. Kylie jest w łazience, a ja ciągam prze cieradła z łó ka, zwijam je w kłąb i wyrzucam do mieci w kuchni. Potem wyjmuję worek z kubła, zawiązuję i wystawiam przed drzwi. cielę łó ko czystym prze cieradłem i my lę o tym, e nie mam absolutnie adnej ochoty, eby zajarać. Wcze niej, z przypadkowymi dziewczynami w przeszło ci, jarali my przed i po, eby stłumić uczucie bezbronno ci. Tak było łatwiej udawać, e to nic nie znaczy, zachowywać się normalnie. Jak byli my napaleni po uszy, jednorazowa natura naszych kontaktów wydawała się zupełnie normalna. Przy Kylie jestem trze wy. Jestem totalnie sobą, w pełni wiadomy, jak bardzo wyjątkowe było to, co nas przed chwilą spotkało. Rozkoszuję się tą wyjątkowo cią i przyznaję, e ta rzeczywisto ć, ta wa no ć i dogłębny sens sprawiły, e było to nieskończenie lepsze. Nie miało nic wspólnego z tym, co robiłem kiedy . Absolutnie nic. Drzwi się otwierają i Kylie wraca. Zamyka za sobą, a potem staje, opierając cię ar ciała na jednej nodze. U miecha się nie miało, oczy jej l nią szczę ciem. Patrzy na mnie i nic nie mówi a nie mogę tego znie ć. – No co? – pytam. Wzrusza ramionami. – Nic. Patrzę na ciebie. Jeste piękny. Szczególnie teraz. Nagi, z rozpuszczonymi włosami. Cały dla mnie. W końcu skraca dystans i siada na łó ku. Widzę, mydłem. – Ja? No co ty. Ale dzięki, skarbie. To ty jeste
e się uczesała i pachnie piękna.
– Słuchaj, jak mówię, e jeste piękny, znaczy, e jeste . Dla mnie. Nie musisz się zastanawiać, czy to prawda. – mieje się. – Co za filozoficzna rozmowa! – A nie zra a cię,
e nie jestem takim pewnym siebie samcem?
Kręci głową. – Nie. Bo wła nie e jeste , szczególnie kiedy o tym nie my lisz. Po prostu nie umiesz przyjmować komplementów, ale kiedy jeste sobą, stajesz się pewny. Masz wiadomo ć, kim jeste , i nie stwarzasz problemów ani się nie tłumaczysz. Kręcisz mnie. Przyciągnęło mnie to do ciebie. Jeste inny ni wszyscy, ale masz to w dupie. Kocham cię. Musisz tylko pogodzić się z tym, e ja uwa am, e jeste piękny, na zewnątrz i w rodku. Masz wady,
pewnie, e tak. Miałe cię kie ycie, ale to niesamowite, potrafisz być dla mnie taki czuły.
e mimo tego
– No có , dzięki. Wzrusza ramionami. – Mówię, jak jest. – Na jej ustach rozkwita powolny u miech. – Mam jeszcze godzinę do powrotu. Co robimy, eby jako wypełnić czas? Wchodzę w tę grę. – Hm. W sumie nie wiem. Mo e pooglądamy telewizję? Albo pogramy w scrabble? mieje się lekkim, zachwycającym dzwoneczka. – Nuda! Proponuję, znów ci stanie.
eby
miechem przypominającym brzmienie
się poło ył, a ja sprawdzę, ile potrwa, zanim
Kładę się na plecach, a ona siada na mnie okrakiem. – Podoba mi się ta zabawa – mówię, a potem zamykam oczy, bo czuję jej palce, głaszczą mnie. – Ale obstawiam, e to nie potrwa długo. Przesuwa palce po moim członku, a potem zamyka w dłoni główkę. Ju e krew rusza na południe, wypełnia mnie.
czuję,
– Prawie w ogóle nie potrwa – mamrocze Kylie. – A gdybym zrobiła tak? – Nachyla się i oblizuje mnie, muska językiem, a potem znów u ywa dłoni, gdy zaczynam pęcznieć. – Bo e, Oz, jak ja to uwielbiam. Patrzeć, jak robisz się twardy, dotykać cię i wiedzieć, e potrafię doprowadzić cię do takiego stanu. Czuję, jakbym miała moc. – Robię się twardy na samą my l o tobie – mówię. żłaszcze mnie długimi, powolnymi pociągnięciami, a ja jestem od nowa sztywny i gotowy. – Chyba ju ? Kiwam głową. – Te
tak my lę. Powiedz, na co masz teraz ochotę, Cukiereczku.
Odpakowuje prezerwatywę i rozwija ją. Jęczę. – Bo e, uwielbiam, jak mi ją nakładasz. – Trzymam ją za biodra, kiedy się na mnie sadowi. – Rób, co chcesz, skarbie. – Taki mam zamiar. Matko, jestem nią opętany, oszołomiony sposobem, w jaki bierze sobie, co chce, tak chętnie, z pasją. Jest gotowa na wszystko w moim towarzystwie. Trzyma mojego fiuta w jednej ręce, a drugą opiera się o materac przy mojej twarzy. Siada nade mną okrakiem, zawiesza tyłek w powietrzu i
nakierowuje mnie do swojego wej cia. Mru y oczy, otwiera usta i nie waha się nawet sekundy. Wsuwa mnie w swój ciasny, gorący i wilgotny tunel, Wzdycha otwartymi ustami, gdy ją wypełniam. – Cholera, jeste taki… wielki! Nie wiem, jakim cudem się we mnie mie cisz. – Opada na dół i nasze biodra się spotykają. – Ale jako się to udaje i jest idealnie. Tak jakby był stworzony, eby mnie wypełniać. Pochyla się i całuje mnie w gardło. Moje dłonie, błądząc po jej ciele, po biodrach, bokach, łapią jej cycki i gładzą twarz. A przez cały ten czas ona po prostu siedzi na mnie, nie poruszając się. Oboje my limy o tym, e pasujemy do siebie jak dwa kawałki układanki i e to jest niewiarygodnie piękneŚ ona nade mną, całująca mnie całego, tak jakby nie mogła się mną nasycić, i ja całujący ją, gdzie tylko dosięgnę, sycący się jej mlecznobiałą, miękką jak aksamit i gorącą jak ogień skórą. Łapię jej brodawki w zęby, wa ę piersi w dłoniach, otaczam palcami jej biodra. Oczy ma jak najgorętszy ogień, jak pioruny, jak prąd elektryczny, jak oceanś oddycha urywanymi wdechami i nachyla się do mnie, kładzie mi głowę na piersi, wygina plecy i wysuwa mnie z siebie tak, e prawie wypadam, a ja a dr ę, bo potrzebuję wej ć w nią mocno i głęboko. Ale nie robię tego, pozwalam jej nas prowadzić, zasmakować w bólu pustki. Jęczy i wprowadza mnie z powrotem. Podnosi się na łydkach, balansuje, a jej piersi kołyszą się cię ko, kiedy przeczesuje włosy palcami, zamyka oczy, wygina się i odchyla głowę. – Gotowy? – pyta bez tchu. – Bardzo gotowy. – Trzymam ją za biodra i patrzę, wypełniam nią oczy, duszę i pamięć, jej wizerunkiem kuszącego, erotycznego piękna. Napiera na mnie ruchem bioder, zagryza dolną wargę i znów to robi. Unosi się i opada. Jęczy moje imię. Unosi się, opada, jęczy. Wchodzimy w rytmŚ powolne, rozkoszne wysuwanie, pustka, a potem wypełnienie, kiedy się w nią wsuwam i dogłębna, bogata pełnia. Ka dy ruch jest przemy lany. Potem szybciej, unosi się na mocnych, jędrnych udach, a ja dalej czekam na nią, dopasowuję się do niej i jadę w górę, kiedy ona wraca na dół. – Poli
moje cycki. – Patrzy w dół, ale nie zwalnia. – Possij je.
Podnoszę się, a ona opada. Biorę jej lewą brodawkę do ust i ssę, skubię, lekko gryzę, li ę, całuję aureolę i niewiarygodnie miękką skórę wokół. Ona jęczy, przyciska moją głowę do piersi. Przenoszę się do prawej brodawki i gryzę ją trochę za mocno, więc piszczy, ale u miecha się, kiedy na nią patrzę, więc wiem, e nie zrobiłem jej krzywdy. Żaluje teraz nade mną, uje d a mnie w ostrym, szybkim rytmie, odchyla się do tyłu, łapie równowagę, napiera, bierze ode mnie wszystko, czego chce, i daje mi to, czego tak bardzo potrzebuję. Jeste my złączeni, dwa istnienia zlane w jedno. Słyszałem takie teksty, e seks polega na tym, e kobieta i mę czyzna stają się jednym, ale nigdy tego nie do wiadczyłem i tylko się wy miewałem z takich łzawych historyjek, ale Bo e, teraz rozumiem. Czuję to, tak intensywnie, e niemal mnie przera a. Czuję w sobie ka dą molekułę jej duszy, czuję, e ona po era mnie całego, a ja nie mam najmniejszej chęci, eby się wycofać. Nigdy nigdzie nie nale ałem, nie pasowałem, nie byłem czę cią niczego. Ale teraz jestem czę cią „nas” z Kylie i jestem całkowicie stracony. Patrzę, jak dochodzi. Nigdy w yciu nie widziałem czego tak pięknego. Nie krzyczy, ale gło no i desperacko łapie powietrze, szaleńczo porusza
biodrami, uje d a mnie, z moim kutasem zatopionym głęboko w jej wnętrzu. Wbija paznokcie w swoje ciało, tak jakby buzowała w niej fontanna ognia, a ona próbowała ją uwolnić w ka dy mo liwy sposób. Trzyma się piersi i mia d y je, jęcząc i wzdychając, uje d a mnie dziko, a ja mogę tylko dotrzymywać jej kroku, odwzajemniać pchnięcie za pchnięcie i czuję, jak przetacza się we mnie fala mojego spełnienia. Łapię ją za biodra i ciągnę na siebie, wbijam się w nią, a jęk, który z siebie wydaję, brzmi jak jej imię, wy piewywane tak samo, jak ona ostatnio nuciła moje. Ma otwarte oczy i patrzy na mnie, ja te nie mogę oderwać od niej wzroku, nawet je li instynkt nakazuje mi zamknąć oczy. Trzymam je otwarte i pozwalam jej wejrzeć we mnie, kiedy dochodzę. Nasze biodra spotykają się w coraz wolniejszych uderzeniach, a potem zamieramy i ona opada na mnie, dysząc cię ko. Nie czuję na sobie jej cię aru, przytulam ją, odgarniam jej włosy do tyłu, głaszczę jej plecy i muskam po pupie. – Było jeszcze lepiej ni za pierwszym razem – mamrocze. – Nie mogę się doczekać, jak będzie jeszcze następnym. – Ja te . – Mogę tak spać? – Zagrzebuje się we mnie, a ja przytulam ją mocno. – Pewnie, skarbie. – Czuję, e się z niej wysuwam i krzywię się. – Tylko to wywalę. – ciągam kondom i zawiązuję go nieudolnie, ale skutecznie, a potem wpuszczam w przerwę między cianą a łó kiem, eby wyrzucić pó niej. – Nie chcę się ju ucha.
nigdy ruszać. Chcę tak zostać na zawsze – mruczy mi do
– Ja te . Zapada cisza, swobodna i niewymuszona. Czuję, e Kylie odpływa w sen, ale wiem, e ja nie mogę zasnąć, bo ona musi wrócić na czas do domu. Cię ko mi idzie. Przygniata mnie jej ciepły, rozkoszny cię ar, łaskoczą mnie jej włosy, czuję jej oddech na szyi, palce wplotła czule i z oddaniem w moje włosy i zło yła je koło mojej szyi. Nigdy w yciu nie doznałem takiej doskonało ci. Nigdy. Naciągam prze cieradło, eby trochę nas okryć i czuję, Staram się nie zasnąć, ale nic z tego.
e te
odpływam.
Budzi mnie d więk otwierania i zamykania drzwi wej ciowych. Mama wróciła wcze niej, odkłada rzeczy, zapala papierosa. Patrzę na zegarek: pierwsza trzydzie ci dziewięć. Cholera, Kylie musi i ć. Otwierają się drzwi do mojego pokoju i mama wydaje zaskoczony pisk, kiedy widzi piącą na mnie nagą dziewczynę. – Zamknij drzwi, mamo – mówię spokojnie, ale daleko mi do tego. Na d więk mojego głosu budzi się Kylie, odwraca się do drzwi i tę eje. – Szlag. Zsuwa się i okrywa prze cieradłem. – Dzień dobry… – zaczyna, ale mama ju zamknęła drzwi i jeste my sami. – Bo e, Oz, twoja mama nas widziała. Tak mi wstyd!
– Przecie nic się nie stało, skarbie. W porządku, to nic takiego. – Odgarniam jej z oczu włosy. – Przyszła w samą porę, robi się pó no. Kylie patrzy na zegar. – Cholera, muszę i ć. Jęczę. – Musisz. Ale ja nie chcę, – Ja te
eby
szła.
nie.
Wstaję, podaję jej ręce i pomagam się podnie ć. Oboje się ubieramy i opuszczamy sanktuarium mojego pokoju. Mama siedzi na kanapie, pali papierosa, pije piwo, a w telewizji leci powtórka jakiego reality show, w którym zgraja bogatych wied m wrzeszczy jedna na drugą. Zerka na nas, kiedy wchodzimy, a atmosfera robi się bardzo, bardzo dziwna. – Cze ć. Kto to jest, Oz? – To moja dziewczyna, mamo. Kylie Calloway. – Dzień dobry. – Kylie nie wie, co powiedzieć, jak się zachować i czy powinna odnosić się do tego, co się przed chwilą stało. Postanawiam wziąć to na siebie. – Słuchaj, ta akcja sprzed chwili… Mama podnosi rękę,
eby mnie uciszyć.
– Jeste dorosły. Nie musimy o tym rozmawiać. Od tej pory będę pukać, a ty zamykaj drzwi. – Dzięki. – Dbasz o wszystko, prawda? – pyta przez chmurę dymu. – Tak, mamo, słowo. A teraz koniec tematu. – Kładę dłoń na plecach Kylie i popycham ją do drzwi. – Do widzenia – mówi oficjalnie Kylie. – Mów do mnie Kate. Na razie, skarbie. Odprowadzam Kylie do auta, pilnuję, eby wsiadła bezpiecznie, a potem nachylam się do otwartego okna i mówięŚ – Zamknij drzwi, a jak kto czerwonym.
się będzie kręcił w pobli u, przeje d aj na
– Oz. – Przeczesuje mi włosy. – Chciałabym móc zostać. eby my nigdy nie musieli tego robić. To znaczy egnać się. – Robi minęŚ ciąga brwi i sznuruje usta. – Twoja mama przyjęła to lepiej ni sądziłam.
– Wiesz, na tym etapie jeste my co najwy ej współlokatorami. Mieszkam z nią, eby pomóc jej płacić czynsz i rachunki. Ona ma swoje ycie, a ja swoje. – Czyli w zasadzie jeste cie… przyjaciółmi? Długo nie odpowiadam. – Musimy teraz o tym mówić? – Nie. Po prostu byłam ciekawa. – Mo na by powiedzieć, e jeste my przyjaciółmi, tylko e ona mi wielu rzeczy nie mówi. Nie wiem kompletnie nic o moim ojcu, nie chce powiedzieć ani słowa. Wiem, e ju ci mówiłem. O niej te w zasadzie nie wiem za du o. A i ja nie opowiadam jej o swoim yciu. Więc, czy to jest przyja ń? Jak dla mnie przyja ń polega na dzieleniu się. Mówieniu sobie ró nych rzeczy. Ja i mama tego nie robimy, więc czy jeste my przyjaciółmi? Nie wiem. Ale ja w ogóle nie mam przyjaciół, więc nie powinienem się wypowiadać. Ona jest moją matką, jedyną rodziną, jaką mam. Jedynym stałym punktem w moim yciu. W jaki sposób mogę na nią liczyć. Dbała, ebym miał dach nad głową, miał co je ć i co na siebie wło yć. Nie biła mnie i nie sprowadzała do domu stad facetów. Nawet nie wiem, czy miała kiedy faceta. Je li tak, nic o tym nie wiedziałem. – Sam słyszę, jak to mówię, i nie wiem, co o tym my leć. – Zawsze wypełniała swoje macierzyńskie obowiązki. Pilnowała, ebym chodził do szkoły, robiła mi niadania, jak byłem mały, całowała w bolące miejsce. Ale czy jeste my ze sobą blisko? Nie powiedziałbym. Nie tak jak ty i twoi rodzice. Ja i mama jeste my jak dwie osoby, które przypadkiem zetknął los. Kylie kręci głową. – To smutne. Wzruszam ramionami i staram się wyglądać nonszalancko, choć wcale się tak nie czuję. – Mo e i tak. Nie wiem. Jest jak jest. Kylie marszczy brwi. – Nie znoszę tego zdania. To wymówka do akceptowania tego, czego nie da się zaakceptować. – A co mam, twoim zdaniem, zrobić? Nie zmienię mamy. Nie zmienię przeszło ci. Czasem naprawdę trzeba zaakceptować nieakceptowalne. – żorycz w moim głosie i zblazowana obojętno ć zniesmaczają nawet mnie. Kylie lekko mnie ciągnie za rozsypane na ramionach włosy. – Chodziło mi tylko o to wyra enie. Nie o ciebie i twoje
ycie.
Wzdycham. – Wiem. Po prostu temat mamy czasem mnie przerasta. – Nachylam się do okna, a ona zadziera brodę, eby mnie pocałować. – Jed
ostro nie.
– Napiszę, jak dojadę.
Kiwam głową i odchodzę od auta. Obserwuję, jak się wykręca na fotelu i patrzy przez tylną szybę, cofając, a potem wracam do domu i zdumiewam się swoim yciem, tym, co się stało. Pierwszy raz zaczynam widzieć jaką szansę. Tak jakby ycie nie było tylko czym do odbębnienia, ale jakby mogło dawać rado ć. Nadzieja pęczniejąca mi w piersi a mnie przera a, bo jest jak delikatny, młody kiełek, wiotki, zielony i nowo powstały, który mo e zabić najl ejszy powiew wiatru. A trupy pozamykane w mojej ciemnej szafie a się trzęsą przed nadchodzącą burzą.
Colt ciskanie w dołku
Czasem a człowieka ciska w bebechach. Przez całe miesiące albo tygodnie ból, pustka i przeczucie, e co się zbli a. Nienawidzę tego stanu. Jakby się czego zapomniało, ale nie wiadomo czego. Jakby się patrzyło we wsteczne lusterko i widziało, e samochód za nami jedzie stanowczo za szybko, a my stoimy na wiatłach i wiemy, e nie ma siły, eby uniknąć zderzenia. Nie chodzi o Nell. Z nią wszystko dobrze. Jest sobą i robi to, co zwykle. Nie chodzi o nas. Jeste my szczę liwi. Zakochani. Pieprzymy się do nieprzytomno ci kilka razy w tygodniu i nigdy nie mamy do ć. Nie chodzi te o mnie, ja to ja. żrzebię przy motorze, który jest ju prawie gotowy. Pracuję z The Harris Mountain Boys, montuję album, eby my mogli ju my leć o trasie. Więc w czym rzecz? Kylie, Oz i Ben. To psuje wszystko. Kylie i Ben pokłócili się w gara u, a ja od tamtej pory z nim nie gadałem. Chodzi na zajęcia, treningi, pakuje. Ale my lę, e tak naprawdę jest gdzie indziej. Czasem widzę, jak siedzi na werandzie, i czuję,
e a
dymi, buzuje.
Rozwa a i rozkłada na czynniki pierwsze. I wiem lepiej ni nic mu z tego nie przyjdzie.
ktokolwiek,
Na Kylie a miło patrzeć. Wraca od Oza i cała l ni. Naprawdę go lubi, a on ma na nią dobry wpływ. Tym lepiej dla niego. Dla nich. Lubię widzieć,
e moja córka jest szczę liwa.
Ka dą wolną chwilę spędza w piwnicznym studiu, jak szalona ćwiczy przed występem. Przyprowadza Oza na próby, które trwają do pó nego wieczora. Potem jadą do niego i wraca pó no. Nie jestem kretynem, ale co mam zrobić? Za kilka miesięcy kończy szkołę.
e
Niedługo wyjedzie na studia. Teraz przynajmniej wiem, dokąd wychodzi i o której wraca. Z kim jest. Mogę wąchać jej ubranie, kiedy mnie mija, zaglądać jej w oczy i wyławiać z wypowiedzi bełkotliwe słowa. Na razie nic niepokojącego. Tylko szczę cie jej i Oza. Nabuzowanie Bena. I to uczucie, e co się szykuje. Nie wiem, co to będzie, i nie wiem, kiedy się wydarzy. A najgorsze, e nie będę miał na to adnego wpływu.
Oz
Ocalisz mnie
Jest czwartek, dziewiętnasta pięćdziesiąt osiem. W barze a wrze. Jest pełno. Nie do przesady, ale siedzi sporo osób w ró nych stadiach upojenia. Patrzą na Kylie i na mnie z mizernym zainteresowaniem. Nell i Colt siedzą przy małym okrągłym stoliku jakie dziesięć kroków od niskiej sceny, piją browara z beczki i rozmawiają, czekają na nasz występ. Podłączyli my się, dostroili my, rozło yli my nuty i teksty, powtórzyli my kolejno ć piosenek, sprawdzili my, czy mikrofony działają i odbębnili my resztę rzeczy, które się robi przed koncertem. Czas zaczynać. To nie jest otwarty wieczorek muzyczny. To są obcy ludzie, których nie interesuję ja, Kylie ani muzyka. Zagramy za pieniądze jak profesjonalni muzycy. Chyba się porzygam. Tylko e nie mogę. Więc biorę głęboki wdech, łapię w palce piórko i nachylam się do mikrofonu. - Cze ć wszystkim. Jak się macie? - Rozglądam się, ale tylko kilka osób na nas patrzy, rozlegają się ze trzy kla nięcia, a reszta ma nas w powa aniu. - No dobra. Ja jestem Oz, a to Kylie, ale widzę, e macie to gdzie . W ka dym razie chwilowo. Więc mo e zaczniemy grać? Uderzam palcami w pudło gitary tu pod mostkiem, szybko odliczam do trzech, patrzę na Kylie, która siedzi przy pianinie, zwrócona czę ciowo do mnie, a czę ciowo do widowni. U miecha się do mnie i na trzy zaczynamy grać cover Down Jasona Walkera. Ludzie w to wchodzą, podoba im się rytm. Kończymy piewać i zaczynają ju zwracać uwagę, bo zorientowali się, e nie jeste my totalnie do dupy. żramy kilka współczesnych piosenek country, zaaran owanych na nasze potrzeby. Wtedy są ju nasi, podpowiadają kolejne piosenki, gwi d ą, kiwają głowami do rytmu. Kylie i ja jeste my nakręceni, u miechamy się do siebie. Jest super, cudownie, ekstatycznie. Czuję, e yję, jakby przez yły płynął mi prąd, moje ciało wibruje i pobiera energię z widowni i odprowadza ją prosto do
mojej duszy. Nie denerwuję się, nie boję się, nie mam zahamowań, jestem pewny. Bez zatrzymania przechodzimy do jednej z naszych autorskich kompozycji, tej, którą jako pierwszą zagrali my na wieczorku. Ludzie początkowo nie wiedzą, jak to ugry ć, ale pod koniec piosenki ju dziko wiwatują. Muzyka cichnie, a ja poprawiam się na stołku, odchrząkuję i nachylam się do mikrofonu. - Ten ostatni utwór napisali my sami. Mamy nadzieję, e wam się podobał. Mamy jeszcze kilka autorskich kompozycji, które chcieliby my wam zagrać. Ale wcze niej naprawdę wietna piosenka zespołu Snow Patrol pod tytułem Set Fire to The Third Bar. Nazwa zespołu wywołuje gwizdy i rozproszone brawa. Kylie włącza efekt gitarowy. Przez ostatni tydzień rozkminiałem, jaki będzie najlepszy. Po tej piosence gramy jeszcze kilka utworów country, nudnych, ale lubianych przez widownię, bo mo na je piewać i miło się pod nie pije. Potem przerwa. Kylie i ja wychodzimy na podwórko za kuchnią. Jak tylko drzwi się za nami zamykają, Kylie zaczyna skakać, piszczeć i klaskać. - Kochają nas! - Rzuca mi się w ramiona, chowa twarz w mojej szyi i wierzga nogami, kiedy podnoszę ją z ziemi. - Mie ci ci się to w głowie? Spodobali my im się, naprawdę dajemy radę! Odstawiam ją na ziemię, obejmuję i przyciągam do siebie. - To jakie wariactwo, ale jest genialnie. W uwielbiam występować!
yciu bym nie pomy lał, ale
Staje na palcach i obejmuje mnie za szyję. - A ja nigdy nie miałam wątpliwo ci. Masz taki talent, uwierzenia.
e to a
nie do
Nie mogę jej nie pocałować. - Przecie to wszystko ty. Wierzyła we mnie, popychała mnie. żdyby nie ty, w yciu nie wpadłbym, e jestem przynajmniej niezły. Czuję na ustach,
e się u miecha.
- Dobrze, tę zasługę biorę na siebie, ale talent jest twój. U miech i miech rozgrzewają nas, przechodzą w pocałunek, ona przesuwa dłonie na mój kark i przyciąga mnie bli ej tak, jakby mogło mi przyj ć do głowy, eby się odsunąć. Drzwi się otwierają, więc się rozdzielamy, trzymamy się tylko za ręce. - Wchodzicie za pięć minut - mówi Colt i unosi brew. - Dobra - odpowiadam. Wyciąga do mnie rękę i wymieniamy u cisk. - Jeste cie po prostu zajebi ci. Pękam z dumy.
Powinno to zabrzmieć protekcjonalnie, a ja powinienem się zirytować albo w ciec, e tak mówi, ale nie dzieje się nic podobnego. Jestem cały w skowronkach, podjarany i przeszczę liwy z jego pochwały. Od kogo takiego jak Colt Calloway? To nie byle co! - Dzięki, tatusiu! Dziękuję, e przyszli cie. Dzięki wam to jeszcze bardziej wyjątkowy wieczór. - Kylie otwiera ramiona, a Colt u miecha się do niej czule. - Jak mógłbym to przegapić? - Całuje ją w czubek głowy, a potem ciągnie do drzwi. - Lepiej wracajcie, wasi wielbiciele czekają. I chyba widziałem Andersena Mayera z RCA... - Chcesz mnie od nowa zdenerwować? Dzięki! - Kylie lekko uderza Colta w ramię. - Nie ma powodu, on jest wyluzowany. I umie rozpoznać talent. -
ciągnąłe
go tu?! - Kylie mru y oczy.
Colt patrzy na nią niewinnie. -
ciągnąłem? Niee.
- Tato! Wzdycha i macha ręką. - Naprawdę nie. żadałem z nim i wspomniałem, zupełnie niezobowiązująco, e wieczorem idę na pierwszy występ mojej córki. I nic więcej, przysięgam! Przyszedł z własnej woli. Kylie jęczy. - To ju
się kwalifikuje na
ciągnięcie! Wiedziałe ,
e przyjdzie!
- Nie wiedziałem. Miałem nadzieję. - Łapie Kylie za ramiona. - Posłuchaj mnie, Ky. Je li Andy nie zobaczy w was potencjału, nawet nie podejdzie po występie. To nie będzie miało nic wspólnego ze mną. Nie podpisze kontraktu z nikim, choćby to miała być moja córka, je li mu się to nie zwróci. Nie jest mi nic winien, więc napomknięcie mu, e tu gracie i ywienie nadziei, e przyjdzie, było tylko minimalnym zwiększaniem waszych szans. Reszta nale y do was. Wiem, e chcesz zapracować na wszystko sama, bez pomocy mojej i mamy, ale nie mo esz mi zabronić anga ować się choć odrobinę. Kylie całuje go w policzek. - Wiem, tatusiu. I dziękuję. Kiwa głową i popycha ją do drzwi. - A teraz id . I dajcie czadu. - Ja idę parę kroków za Kylie, ale zatrzymuję się, czując rękę Colta na ramieniu. - Tylko na słówko. Ona jest z tobą szczę liwa. Dobra robota. Dobry z ciebie chłopak, Oz.
źmocje
ciskają mi gardło.
- Dzięki. To dla mnie du o znaczy. - Wciągam głęboko powietrze i opanowuję się. - Muszę i ć. Do zobaczenia pó niej. Druga czę ć koncertu wypada jeszcze lepiej ni pierwsza. Przy stoliku Colta i Nell siedzi starszy mę czyzna. Jest szczupły, elegancki, ubrany w wypłowiałe, sprane d insy, białą koszulę, czarny pasek i czarne buty. Ma srebrne włosy zaczesane do tyłu, l niące, ciemne bystre oczy i wąskie usta. Patrzy na nas, na mnie. Obserwuje moje dłonie, kiedy gram. Widzę, e my li, zastanawia się, rozwa a, słucha uwa nie ka dej nuty. To musi być ten cały Mayer, kole z wytwórni. Kim on jest, prezesem? Łowcą talentów? Nie wiem. Nie mam bladego pojęcia o bran y muzycznej, nie wiem, jak to działa. Staram się o nim nie my leć i skupić się na grze, piewaniu, oddechu, oszczędzaniu strun głosowych. Nell przyszła na kilka naszych prób w piwnicy i dała mi wskazówki, jak lepiej piewać. Kiedy wcieliłem je w ycie, od razu usłyszałem ró nicę w brzmieniu swojego głosu. Zwłaszcza opanowanie oddechu działa cuda. Teraz ju wiem, kiedy brać wdech i kiedy wypuszczać powietrze, na jakich nutach. Zamiast łamać sobie głowę, co my li Andy Mayer, koncentruję się na oddychaniu. Na ka dym akordzie, na ruchach palców. żramy jeszcze dwa oryginalne utwory i kończymy coverem She Is Love Parachute. Sprowadzili my tę piosenkę do podstawowych akordów, a w centrum postawili my współbrzmienie. Ćwiczyli my ją setki razy, bo wiemy, e to chyba nasz najlepszy cover. Nie mogę się powstrzymać od zerkania na mę czyznę siedzącego z Callowayami. Patrzę mu w oczy, widzę, jak wybija rytm czubkiem buta, kiwa głową z aprobatą, a potem szepcze co do Nell i Colta, nie spuszczając z nas oka. egnamy się z widownią, zbieramy sprzęt i wtedy tak naprawdę dociera do mnie, co zrobili my. Nie mogę się pod wignąć. Przecie , cholera, w niecały miesiąc opanowałem materiał na dwuipółgodzinny koncert. Parę razy się pomyliłem, pogubiłem słowa, ominąłem wers, ale bez tragedii. Co wydaje mi się ostro niesamowite, biorąc pod uwagę, e nigdy wcze niej, znaczy przed tamtym wieczorkiem, nie przyszło mi nawet do głowy, eby my leć o występach. No nie, jasne, wyobra ałem sobie grę w zespole metalowym, ale to były tylko mrzonki, w yciu bym nie sądził, e cokolwiek z tego mo e stać się prawdą. Nie mamy du o sprzętu do spakowania, więc nie zajmuje nam to du o czasu. Wkładam wła nie futerały z gitarami do baga nika cię arówki mojej mamy, którą po yczyłem na ten występ, kiedy czuję na ramieniu rękę. Odwracam się i widzę go cia z wytwórni. Kylie opiera się o cię arówkę, nie patrzy, pisze co w telefonie. Trącam ją, ciskając mu rękę. - Oz Hyde - przedstawiam się. - Andersen Mayer, RCA records. - Ma mocny u cisk, ale nie mia d ący. U miecha się przyja nie. - Muszę powiedzieć, e jestem pod ogromnym wra eniem waszego dzisiejszego występu. Panno Calloway, jest pani równie utalentowana jak rodzice, więc nic w tym dziwnego. Ale pan, panie Hyde? Muszę przyznać, e w pierwszej chwili pana wizerunek lekko mnie odrzucił. Spodziewałem się... innego typu muzyki. Ale ma pan znacznie większy talent ni początkowo zakładałem.
Do ć dwuznaczny komplement, ale tylko wzruszam ramionami. - Pozory mylą. Ale bardzo się cieszę,
e się panu podobało.
- Macie jeszcze jakie autorskie piosenki, których dzisiaj nie zagrali cie? Covery były doskonałe, ale wasz oryginalny materiał jest niebywały. Zaprzecza prawom gatunku, ale z dobrym producentem mogliby my wycyzelować wasze brzmienie tak, eby pasowało i do mainstreamowego rocka, i do odbiorców ostrzejszego country. - Andersen jest wyra nie podekscytowany. - Prawdę mówiąc, mam ju w głowie pewnego producenta. To nowa twarz w bran y, ale ju zrobił niesamowite rzeczy. Mieliby cie ochotę na spotkanie z nim? Kylie i ja wymieniamy spojrzenia. - Oczywi cie! - odpowiada ona za nas oboje. - Musiałabym najpierw porozmawiać z rodzicami, ale... - Jasne, na pewno będzie pani chciała skorzystać z ich do wiadczenia w poruszaniu się po zaskakujących szlakach bran y muzycznej. - Ze srebrnego etui wyjętego z tylnej kieszeni wyłuskuje wizytówkę. - Zadzwońcie do mnie rano, jak najwcze niej. Muszę przejrzeć z asystentką kalendarz, ale chciałbym umówić się z wami jako w przyszłym tygodniu. Pogadam z Jerrym i spytam, kiedy mógłby do nas dołączyć. - Brzmi
wietnie - mówię i obydwoje
ciskamy mu rękę.
Potem on odchodzi ulicą, z telefonem w ręce, ju wybiera numer. Kiedy oddala się na tyle, eby nas nie słyszeć, Kylie odwraca się do mnie, oczy ma wielkie jak spodki i a emanuje podnieceniem. Jestem pewien,
e zaraz się hiperwentyluje.
- Cholera, Oz! Bo ebo ebo ebo echolera! To był Andersen Mayer. Mamy spotkanie z Andersenem Mayerem. A Jerry? Ciekawa jestem, czy mógł mówić o Jerrym żrossie? Muszę spytać tatę, ale je li to on, to... wow! - Dlaczego? Widzę,
e mózg Kylie pracuje z prędko cią miliona obrotów na minutę.
- On produkował najlepszą muzykę, jaka wyszła z Nashville w ciągu ostatnich trzech lat. Pracował przy nowej płycie Brenta Howella, która była niesamowita. W stylu ostrzejszych kawałków źrica Churcha, The Outsiders, ta bajka... - Du o wiesz o tej bran y, co? - pytam, bo jestem pod wra eniem. Wzrusza ramionami. - Chyba tak. Wychowałam się, słuchając rodziców. Są niezale ni, mają swoją wytwórnię, ale znają wszystkich w tym mie cie, a ja słuchałam uwa nie. Tak naprawdę znam się tylko na muzyce. Tym się chciałam zajmować, odkąd pierwszy raz byłam na koncercie rodziców. Miałam sze ć lat i siedziałam na krzesełku z boku sceny. Byłam po prostu...
oczarowana. Wtedy wiedziałam, - I jeste
e będę taka jak oni.
na najlepszej drodze. U miecha się do mnie.
- My jeste my! - Nachyla się i całuje mnie. - No chod . Idziemy
więtować.
Bierzemy kasę od Dana, egnamy się z Nell i Coltem, wcze niej streszczając krótką rozmowę z Andersenem, i ruszamy. Oczywi cie jedziemy do mnie, ale po tym, jak zanosimy sprzęt do mojego pokoju, Kylie ciągnie mnie z powrotem na zewnątrz. - Nie chce mi się siedzieć w rodku. Jeszcze nie. Jestem za bardzo podniecona. Zabierz mnie na przeja d kę motorem. Proszę! - Dokąd chcesz jechać? Wzrusza ramionami i się u miecha. - Niewa ne. Nie musimy w ogóle nigdzie dotrzeć, chcę tylko je dzić. - Brzmi super. Więc jedziemy. Kupiłem Kylie skórzaną kurtkę na motor i wła nie ją wkłada. Silnik ryczy, szosa umyka spod kół, a Kylie mocno obejmuje mnie w pasie. Kładzie mi policzek na ramieniu, rozpłaszcza mi piersi na plecach i jest idealnie. Ciepła, wiosenna noc, przejrzystaś księ yc wieci wysoko na niebie, a przez łunę miasta przebijają się gwiazdy. Zostawiamy Nashville za sobą, odje d amy od przedmie cia i od wiateł. Jedziemy, a noc zrobi się ciemna i gęsta. Znajdujemy dwupasmową autostradę biegnącą przez pola. Zje d am w boczną, gruntową drogę prowadzącą wzdłu ogrodzonego pastwiska. Z jednej strony rosną drzewa, z drugiej błyszczą pomarańczowe wiatełka zwieszające się z linii wysokiego napięcia. Zatrzymuję motor, wysuwam nó kę, zdejmuję kask i zawieszam na kierownicy. Kylie robi to samo, wychylając się zza moich pleców. Nie odsuwa się jednak, tylko prostuje nogi i wciska mi nos w kark. Czuję na skórze jej gorący oddech, a jej dłonie w lizgują się pod moją koszulkę, eby gładzić mnie po brzuchu i piersi. wierszcze grają, a gdzie z oddali piewają ropuchy. Huczy sowa, dziwnie i niepokojąco. Tutaj, z dala od miasta, gwiazdy są jak diamentowy welon rozciągnięty po niebie. Na ich tle rogalik księ yca jest blady. Kylie staje na podnó ku, przerzuca nogę nad motorem, tak, eby wylądować na baku i siada twarzą do mnie. Obejmuje mnie nogami. Całuje. Trzyma dłonie na moich policzkach, wdycha wydychane przeze mnie powietrze, łaknie mnie. Potrzebuje. Przesuwam kciukiem po jej ko ci policzkowej, całuję ją głębiej i szukam skraju jej koszulki. Kiedy znajduję, przesuwam jej dłoń po plecach. - Pragnę cię - szepcze mi do ucha. - Na motorze?
- Czemu nie? - Będziemy musieli uwa ać na rury, są ciągle gorące ja skurwysyn. Kylie zsiada, zdejmuje kurtkę, staje przodem do mnie i ciąga ciemnozielony podkoszulek z długimi rękawami, a potem stanik. Rozpina guzik ciasnych czarnych d insów i zrzuca ze stóp balerinki. Zawiesza ubrania na kierownicy i stoi przede mną naga, tylko w białoczarnych koronkowych majtkach. Odwraca się tyłem, eby mi pokazać, jak wysoko są wycięte nad po ladkami. Pochyla się, kusi doskonałą krągło cią pupy i zdejmuje bieliznę. Prostuje się, odwraca z powrotem do mnie i podchodzi. Wtyka mi koronkowe majtki do kieszeni. Zdejmuje mi kurtkę, rozpina pasek. Odsuwa zamek rozporka. Odpina guzik. Wyciąga mi fiuta z bokserek i obejmuje go ręką. - To niesamowite. - Opiera stopę na nosku moich butów i z powrotem dosiada motoru. - Być tutaj nago, z tobą. Na motorze? Matko, mogłabym doj ć, po prostu to prze ywając. To takie niegrzeczne. - I niebezpieczne. Kto
mo e nas przyłapać.
- Tym zabawniej. - Podnosi moją koszulkę i dół moje spodnie, eby uwolnić więcej.
ciąga ją, a potem ciągnie w
Podnoszę się i wychodzę z d insów. Łapię ją za biodra, podnoszę i nachylam się, eby złapać w usta wyprę oną brodawkę. Ona jęczy, odchyla głowę, wije się pod dotykiem moich ust i nasuwa wilgotne wej cie na mojego pulsującego kutasa. Ju
mam w nią wej ć, kiedy zamieram i jęczę.
- Nie mamy gumki. Nie wziąłem. Są w domu, w torbie. Kylie zaciska mi palce na ramionach, unosi się wy ej i sama się na mnie nadziewa. - Nie szkodzi. Łykam pigułki. Nie mogę czekać. Potrzebuję tego. Nawet sobie nie wyobra asz, jak bardzo. Zagryzam skórę na jej ramieniu i warczę. - Cholera, Kylie, jasne, e sobie wyobra am. Ja potrzebuję cię tak samo. Tylko nie chcę, eby my popełnili jaki błąd. Opada i jeste my zjednoczeni. - Nic, co zrobimy razem, nie będzie błędem. Nic. O Bo e. Bo e, tak, dokładnie tak! Unoszę biodra i wbijam się w nią. Uje d a mnie mocno, nasuwa się na mnie, głęboko i szybko. adnej finezji, adnej delikatno ci, tylko moje usta na jej cyckach, jej dłonie zostawiające czerwone lady na mojej skórze, jej gło ne, niepohamowane jęki, nasze zderzające się ciała. Nie dzieli nas nic, nie ma nic między
jej i moim ciałem. Jej gorąca wilgoć obmywa mojego fiuta, ona mnie obejmuje, jej cycki cudownie podskakują, kiedy się ruszamy. Nigdy nie było lepiej ni teraz, kiedy jeste my przed sobą całkiem nadzy. Nie ma intymno ci donio lejszej ni ta. Trzymam ją za tyłek, wsuwam palce w rowek między po ladkami, łapię ich twarde półkule, unoszę ją i pozwalam jej opadać. Ona te się rusza, jęczy, opiera o mnie czoło, wspiera się na moich ramionach, eby się poderwać. Przypadkowo wsuwam rodkowy palec troszkę za daleko i natykam się na jej ciasną dziurkę. Zaciska mię nie, zamiera, nagle przestaje oddychać, jest zaskoczona. - Bo e, Oz, co ty zrobiłe ? - Odsuwa się, Zaczynam odsuwać ręce.
eby spojrzeć mi w oczy.
- Przepraszam, skarbie, to niechcący. Ona opada, uziemiając moje ręce pod swoimi po ladkami. - Zaczekaj, nie... Po prostu się nie spodziewałam. - Unosi się i patrzy mi w oczy. - Spróbuj. Tylko kawałeczek. - Co? Chcesz
ebym...?
- Dotknij mnie tam. Troszeczkę. - Brak jej tchu. Ja się waham, ale potem wkładam w nią rodkowy palec. Napieram tylko odrobinę. Ona się napina, unosi i wygina plecy w łuk, a ja czuję, e napięcie odpuszcza. Wchodzę trochę głębiej i czuję na opuszce palca ciepło. - Tak, tak, o tak! Kurwa, Oz, podoba mi się! Dokładnie tak! Podnosi się i opada, a ja trzymam dłoń na jej po ladku. Ona jęczy, wije się. Jej jęki zmieniają się w krzyk, a jej ruch staje się szaleńczy. Mogę tylko ruszać się z nią, utrzymywać równowagę i pozwolić jej robić resztę. Nawet nie oddycham, nie wierzę, e to się dzieje, e pozwala mi się tak dotykać i e tak jej się to podoba. Rusza się ostro, szybko, dziko, z krzykiem. Jej głos przeszywa ciszę, mój te , bo ja teraz dyszę, warczę, klnę i mamroczę jej imię. Czuję, e ciepłe mię nie zaciskają się na moim palcu, a potem rozlu niają, zaciskają się i rozlu niają, pulsują, a ona wznosi się i opada jak w szale. żwiazdy l nią nade mną, księ yc wychodzi, ziemia dr y, a ja rozpadam się w niej, kiedy zaczyna ogłuszająco krzyczeć i niemal mia d y mi palec w skurczach. Ruszamy się, nie ustajemy. Niebo pęka, a planety dr ą w orbitach. Kylie opiera otwarte usta na moim ramieniu i dyszy. - Ja pierdolę, Oz, to a Skarbie, zabiłe mnie.
bolało. Nie mogę oddychać. Nie mogę się ruszać.
żwiazdy oblewają jej skórę srebrnym wiatłem, a ja mogę się tylko dziwić, zachwycać, przytulać ją i mieć nadzieję, e nigdy nie przestanie mnie pragnąć. Słowa przewalają mi się w głowie. źmocje wirują, zderzają się. Jedna my l dudni, domagając się uj cia. A jednak strach przed wypowiedzeniem jej, przed tym, co mo e znaczyć, mnie przerasta. - Powiedz co . - Kylie trochę się odsuwa. - Czuję, e o czym Przeszywa mnie przebłękitnymi oczami, domaga się prawdy.
my lisz. -
Waham się, wciągam w płuca powietrze i marzę, odwagą.
eby zmieszane było z
- Kocham cię. Cholera, powiedziałem to. Ona zamiera. W jej oczach wzbierają łzy. Jedna skapuje po policzku. Kylie z trudem przełyka linę. - Naprawdę?
mieję się.
- Tak, naprawdę. Ju sprawę, jak bardzo.
chyba od jakiego
czasu. Teraz tylko zdaję sobie
- A jak bardzo? - Szlocha bez skrępowania, u miecha się, przysuwa się do mnie. Mrugam i przełykam linę. - Kurewsko bardzo. Tak bardzo, żdyby
e się boję. Tak jakby...
nie... Cholera. To po
prostu przera ające. Nigdy nikogo nie potrzebowałem. A teraz potrzebuję ciebie i to sprawia, e jestem słaby. Bezbronny. Tak jakby miała kawałek mnie i mogła go w ka dej chwili pokruszyć. Przywiera do mnie, jednoczy nas razem, a mój mięknący fiut się z niej wysuwa. - Nie zrobię tego, przysięgam ci. Przyrzekam na moje ycie, na moją duszę, na wszystko, czym jestem, e nigdy cię nie skrzywdzę i nigdy cię nie zostawię. - Odsuwa się, ebym mógł zobaczyć w jej oczach prawdę. - Ja te cię kocham, Oz. Nigdy nie będę chciała nikogo ani niczego oprócz ciebie. Nigdy. Nigdy przenigdy! - Ja te
nie, Cukiereczku. - Przytulam ją mocno. - Ja te .
Po chwili zaczyna się wiercić i ostro nie zsuwa się z motoru. Krzywi się. - Jestem trochę upaprana... Odchylam się i wyciągam z sakwy zapasowy podkoszulek. Stary i znoszony, ale czysty. Podaję jej, obserwuję, jak się wyciera, a potem oddaje mi zło oną szmatkę. Odkładam ją z powrotem do sakwy i patrzę, jak Kylie się ubiera. Kiedy oboje ju jeste my ubrani, kładziemy się na trawie na poboczu, gapimy się w gwiazdy i gadamy. O występach, piosenkach, których covery mogliby my zrobić, o kontrakcie, na który mamy szansę tak szybko. Rozmawiamy, co chwilę przewija się słowo „my”, „nas”. Planujemy wspólną przyszło ć. Jest jasna, idealna i pełna nadziei. Około pierwszej nad ranem postanawiamy wracać.
Zatrzymujemy się,
eby zatankować i przekąsić co
w McDonaldzie.
Jestem trochę zmęczony, więc kupuję du ą colę i wypijam całą. Potem wracamy na drogę i dopiero wtedy dociera do mnie, jak daleko odjechali my. Jeste my jakie dwie, mo e nawet dwie i pół godziny od Nashville. Z powrotem jedzie się dłu ej ni w tamtą stronę, ale było warto. Kylie trzyma mnie mocno, dotyka mojego brzucha i piersi, przytula się policzkiem. Potem wszystko dzieje się tak szybko. Tak kurewsko szybko. Jestem na autostradzie, przeje d am pod wiaduktem i zbli am się do wjazdu. Obok mnie ryczy TIR, blokuje mi wjazd na lewy pas. On mnie widzi, tyle wiem, ale to nie on mnie martwi. Martwi mnie smukłe, czerwone corvette, które z hukiem wpada na autostradę z wiaduktu. Ten kierowca mnie nie widzi. Serce zaczyna mi walić. Ostro hamuję, ale to nie wystarczy. On się pakuje przede mnie, jestem w jego martwym punkcie, a on nawet nie patrzy. Widzę, e jedną ręką piszę SMS-a. Ten obraz dociera do mojego spanikowanego mózgu. Widzę jego twarz o wietloną przez wy wietlacz komórki, czarno-czerwone skórzane siedzenia, jego profil, tablicę rozdzielczą, jedną rękę na kierownicy, drugą zajętą telefonem. Nie patrzy, nie zobaczy mnie. Nie zobaczy nas. Kylie wpija się we mnie i wiem, e teraz i ona zdała sobie sprawę z niebezpieczeństwa. TIR się nie odsuwa, nie zdaje sobie sprawy, co się dzieje. Sekundy płyną i rozszczepiają się na chwilki, na pojedyncze uderzenia mojego serca. Oddech. Oddech. Oddech. Co mam robić?! Przy pieszyć? W lizgnąć się między nich? Nie ma miejsca. Staram się nie wpadać w panikę, ale ju za pó no. Daję po hamulcach i modlę się całym pozbawionym wiary sercem, eby utrzymać motor na kołach. TIR nas mija, a corvette wje d a przede mnie. Ju chyba w porządku. Oddycham z ulgą. Ju będzie dobrze, ju dobrze. Tylko
e za mną pojawia się kolejny TIR, wielki i gło ny.
Klakson wyje, opony piszczą, kiedy zaje d a mnie z lewej, ale tam jest auto, więc nie mo e tego zrobić. Ja ju hamuję, z trudem utrzymuję równowagę. Nie mam wyboru, muszę odbić w zakręt. Serce wali mi tak, e omal go nie wyrzyguję, adrenalina wali jak piorun, strach dudni jak bębny. Kylie krzyczy. Moje tylne koło
lizga się, ucieka, podskakuje.
Tracę kontrolę. Stracę ją. Będę musiał poło yć motor. Dzięki Bogu, e zwolniłem, ale i tak będzie le. Pamiętam z kursówŚ trzeba sflaczeć. Nie napinać się. Ale co z Kylie? Kurwajapierdolę, nie, Kylie... Czuję jak tylne koło uskakuje. Motor leci na bok. Pozwalam mu upa ć, wysunąć się spode mnie, odskoczyć. Nie ma czasu na nic innego, nie ma wyboru, wszystko dzieje się w tym potwornym zwolnionym tempie, a jednak za szybko, eby zareagować. Kurwakurwakurwa. Upływają minuty i nagle czas się zatrzymuje.
Uderzam o ziemię i zmuszam się do rozlu nienia, do bezwładu. lizgam się na tyłku, motor uskakuje, a ja czuję Kylie, słyszę jej krzyk. Pęd sprawia, e zaraz zacznę się toczyć. Odwracam się i widzę ją. Instynkt raczej ni rozsądek zmusza mnie do złapania jej. Przyciskam ją do piersi najmocniej jak umiem. Obejmuję ją ramionami sztywnymi jak stalowe pręty zamknięte wokół jej kruchego ciała. Toczę się. Ból. Rozsypany czas. Toczenie się, turlanie, wirowanie, lizganie. Wybój i wypuszczam Kylie z objęć. Patrzę, jak odlatuje ode mnie, a potem sam widzę tylko szosę i niebo, szosę i - niebo, przeszywa mnie agonalny ból, a w końcu się zatrzymuję, lądując na twarzy. Nie mogę oddychać, nie mogę się ruszać, ale muszę do niej dotrzeć. - Kylie! Kylie! - krzyczy kto . To ja. Ja krzyczę schrypniętym, zdartym, desperackim głosem. - Oz... - słyszę ją, choć ledwo. Brak jej tchu. Ale słyszę. Czołgam się. Nie mogę uruchomić nóg, ręce nie współpracują. Czuję tylko ból. Co gorącego i ostrego rozlewa się po moim łokciu i ramieniu. Kolana. Ale muszę do niej dotrzeć. Czołgam się jako , nie patrzę na siebie, nie chcę wiedzieć, co mi się stało. Mam w ustach gorzki wir. Spluwam i czuję smak krwi, słonej, piekącej, liskiej i ciepłej. Cię ko dyszę, a z ust i nosa pryskają mi piasek i kurz. Osiadają na nozdrzach i języku. żramolę się po asfalcie, zdzieram paznokcie, odpycham się palcami u nóg i sunę na kolanach. Pół metra. Metr. Dwa. Jest. Dzięki Bogu, e kazałem jej wło yć skórzaną kurtkę. To cienka, miękka, do ć droga skóra, ale mimo wszystko ochroniła ją. D insy ma podarte i czerwone, ale rusza nogami, więc chyba nie są połamane. - Kylie... Kylie. Jestem. - Sięgam do niej i mrugam mimo potu zalewającego oczy. A mo e to krew? Nie wiem. Ona oddycha cię ko, wciąga urywane oddechy. - Kylie. Oddychaj. Oddychaj, proszę. Wcią ma na głowie kask, w pełni zabudowany, tani czarny kask. Zaczynam się z nim szarpać, a ona pomaga mi go sobie zdjąć. Krwawią jej ręce, ma czerwone knykcie, zdarte do
ywego mięsa.
- Oz? - Kask turla się w kurzu. Włosy kleją jej się od potu na twarzy. Oczy ma dzikie, wypatruje mnie. - Oz? Wyciągam rękę, odgarniam jej włosy. Le ę na brzuchu, jedną rękę mam przyci niętą pod sobą. Z palców, którymi dotykam jej twarzy, kapie mi krew. Mam całkiem zdarte paznokcie. - żdzie cię boli? Powiedz. Mów do mnie, skarbie.
- Leci ci krew. - Niewa ne. Nic mi nie jest. - Przesuwam wzrokiem po jej ciele, wypatruję złamań, krwi. - Nic ci nie jest? Jeste ranna? - Nie mogę... oddychać. - Otwiera usta i łapczywie wciąga krótkie, desperackie wdechy. - Pier boli. ebra. - Nie ruszaj się, dobrze? Bierz małe, krótkie wdechy. - Przekręcam się na plecy i jęczę, kiedy zmiana pozycji przeszywa mnie piorunującym bólem. żrzebię w kieszeni, szukam telefonu. Wyjmuję go w kawałkach, jest zmia d ony. - Masz telefon? - W kurtce. W wewnętrznej kieszeni. - Trzęsie się, szybko mruga, walczy o ka dy oddech, a ja nie wiem, co mam, kurwa, robić. Ostro nie rozpinam jej kurtkę. Znajduję telefon, w nienaruszonym stanie. Podnoszę jej koszulkę, na ebrach ju tworzą się siniaki, co tam wygląda na poprzestawiane. Mo e złamane. Bo e, błagam, niech nie ma przebitych płuc. Proszę. Proszę. Niech nic jej nie będzie. Nawet nie wiem, kogo tak proszę, ale my li niepohamowane wirują mi w głowie. Wszystko sprowadza się do proszęproszęproszę. Dzwonię pod 911. - Słucham, w czym mogę pomóc? - Neutralny, spokojny męski głos. - Wypadek motocykla. Na I-40. - Zerkam za siebie i z trudem odczytuję numer zjazdu. - Czy kto
jest ranny?
- Tak. Moja dziewczyna. Chyba ma połamane oddychaniem. - A pan? Co
ebra. Nie wiem. Ma kłopoty z
się panu stało?
- Nie wiem. Mam to w dupie. Przy lijcie tu kogo . Pomó cie jej. Proszę. Niech kto nam pomo e. - Karetka ju
jedzie. Proszę powiedzieć, jak się pan nazywa?
- Oz. - Oz i jak dalej? - Oz Hyde. Zerkam na Kylie, która wcią z trudem łapie powietrze i wpatruje się we mnie. Rzucam telefon, biorę ją za rękę i zaciskam. Słyszę cichy głosik wołający mnie po imieniu. Z trudem podnoszę telefon z powrotem do ucha. - Proszę pana? Halo? Oz? - Tak, jestem. Mę czyzna zadaje mi kilka pytań. Odpowiadam na wszystkie, ale interesuje mnie tylko Kylie. Patrzę na jej twarz, na siniejące usta, na lekko
unoszącą się pier , kiedy z trudem łapie płytkie oddechy. Nie spuszczamy z siebie wzroku i ona te ciska moją dłoń, choć bardzo słabo. - Kylie? ciskaj moją rękę. Ja tu jestem. Nic ci nie będzie. Nic nam się nie stało. - Mrugam i tym razem wiem, e ta słona ciecz, która spływa mi po policzku, to łzy, nie krew. Ale niewa ne. Nie my lę o niczym, tylko eby Kylie wyszła z tego cało. Słyszę z oddali syreny. Zbli ają się. wiatła migają, opony zgrzytają po wirze, drzwi się otwierają, rozlegają się spokojne głosy. Widzę ubranych na niebiesko kolesi kucających przy Kylie, wiecących jej latarką w oczy, macających jej ebra i wreszcie nakładających jej na twarz maskę tlenową. Młody, gładko ogolony chłopak z bliznami po trądziku nachyla się nade mną i patrzy spokojnymi brązowymi oczami. - Proszę pana? Nazywa się pan Oz? Kiwam głową. - Tak. Czy Kylie z tego wyjdzie? Nic jej nie jest? oczy.
wieci mi latarką w
- Tak, nic jej nie będzie, obiecuję. Odwracam się i patrzę, jak kładą Kylie na noszach i niosą do karetki. Teraz dopiero dociera do mnie ból. W jednej chwili przeszywa mnie lód, ogień i cierpienie, tak jakby ból czekał w blokach startowych na moment, kiedy upewnię się, e Kylie nic nie jest, e ju kto się nią zajął. Teraz mnie parali uje, kręci mi się w głowie, nic nie widzę, nie mogę oddychać, nie mogę się ruszać, mrugam desperacko, dyszę, widzę gwiazdy, a za chwilę dach, wiatła, ciany i wnętrze ambulansu. Czuję co twardego na nosie, na ustach i nagle wypełnia mnie chłodny tlen. Prawie znów mogę widzieć, oddychać. Kto mnie dotyka. Rozcina mi spodnie, koszulkę. Wcią ciskam w ręce telefon Kylie. Potem następuje ruch. Potrzebuję jej. Muszę ją zobaczyć. Porozmawiać z nią. Upewnić się, e wszystko w porządku. Muszę zadzwonić do jej rodziców, powiedzieć, e niemal ją zabiłem, e przeze mnie jest ranna, e nie umiałem jej uchronić, nie zapewniłem jej bezpieczeństwa. Odtwarzam w głowie to, co się stało. Widzę ka dą sekundę wypadku, pamiętam, co robiłem, i zastanawiam się, co mogłem zrobić inaczej. Wychodzi na to, e nic. Nie mogłem zrobić nic więcej. Ale... gdyby nie jechała za mną na tym motorze, w ogóle nic by się nie stało. Poczucie winy, strach i ból zapętlają się, przybierają postać kuli z drutu kolczastego umiejscowionej w mojej piersi. Niemal nie zauwa am, kiedy wnętrze ambulansu zmienia się w wej cie do szpitala. Potem otaczają mnie białe ciany korytarza. Nie wiem, co się ze mną dzieje, co jest ze mną nie tak, i w zasadzie mnie to nie obchodzi. Wiem tylko, e Kylie jest ranna i muszę ją znale ć. Widzę nad sobą twarz starszej kobiety, pomarszczoną od troski, o czułych i inteligentnych szarych oczach.
- Kylie? Gdzie ona jest. - Ju się nią zajmujemy, panie Hyde. Niech pan le y spokojnie, chcę pana obejrzeć. - Muszę... Muszę ją zobaczyć. Muszę wiedzieć, e nic jej nie jest. Nic jej nie będzie? - Błagam ją o odpowied , walczę, eby wstać z łó ka, ale jakie ręce mnie przytrzymują. - Proszę mi powiedzieć, e nic jej nie będzie. - Pannie Calloway nic nie będzie. yje, a teraz zapewniamy jej najlepszą mo liwą opiekę. Zabiorę pana do niej, jak tylko będzie to mo liwe. A teraz proszę dać sobie pomóc. Ale ja nie mogę się uspokoić. Targają mną panika i desperacja, zmuszają mnie do ruchu, więc się miotam, ale kto mnie trzyma. Czuję ukłucie w ramię i połyka mnie ciemno ć. Budzę się. Jedną rękę mam w gipsie, le y mi na piersi. Na drugiej mam banda e. Na dłoniach i na nogach te . Skóra czoła mnie ciągnie, pali. Ból jest jak szczypce, trzyma mnie w niesłabnącym u cisku. Próbuję oddychać i rozglądam się wkoło. Widzę mamę. pi na krze le. Wyciągnęła przed siebie długie nogi, a głowa zwisa jej na ramię. Cicho chrapie, subtelnie, kobieco. Widzę sińce pod jej oczami. Zmartwienie znaczy jej twarz nawet we
nie.
W ustach mi wyschło, gardło mam ci nięte i zdarte. Oczy mnie szczypią. Zmieniam pozycję i przekręcam się na łó ku. Chcę dosięgnąć do przycisku. Po kilku minutach przychodzi pielęgniarka. Drobna, zgrabna kobieta ze spiętymi w koczek brązowymi włosami. - Jak się pan czuje? - pyta cicho. - Potwornie. Chce mi się pić. - Przyniosę co
przeciwbólowego i wodę. - Odwraca się.
Łapię ją za ramię. - Kylie... Muszę i ć do Kylie. - Najpierw przyniosę co mo emy ją odwiedzić.
przeciwbólowego, potem zorientuję się, czy
Wiem, e lepiej się nie kłócić. W moim interesie le y, eby się nie awanturować i cierpliwie zaczekać, a mnie do niej zabiorą. Opadam na poduszki, mrugam, eby jako złagodzić ból, i patrzę na piącą mamę. Wydaje mi się,
e mijają godziny, zanim pielęgniarka wraca.
Widzę na plakietce przypiętej do kieszeni fartucha jej imię. Marie. Na zdjęciu w ogóle nie przypomina siebie, ale tak ju jest z tymi zdjęciami. Podaje mi mały papierowy kubeczek z dwiema du ymi, białymi pigułkami oraz szklankę wody. Połykam pigułki, wypijam całą wodę i odstawiam szklankę. Podnoszę się.
- Pana dziewczyna te ju się obudziła. Zawiozę pana. - Marie przechodzi przez pokój, bierze wózek i podje d a nim do mnie. - A teraz proszę nie zgrywać twardziela, pomogę panu, dobrze? - U miecha się do mnie, a ja zsuwam nogi z łó ka i pozwalam jej objąć się pod ramieniem. Jest znacznie silniejsza ni sugerowałaby jej drobna sylwetka i niemal bez mojej pomocy unosi mnie z łó ka. Stawia mnie na nogi, a potem podtrzymuje, kiedy próbuję się odwrócić i wylądować na wózku. Niniejszym wybijam sobie z głowy wszelkie my li o dotarciu do Kylie o własnych siłach. Wszystko mnie boli. W jednej chwili zalewam się potem i brak mi tchu. Boli mnie w piersi, ebra mnie cisną i ka dy ruch zabija. Na szczę cie pigułki działają i czuję się trochę lepiej. Jestem l ejszy, trochę przymulony, fajnie. Wówczas budzi się mama, przeciąga się, ziewa i wtedy mnie widzi. - Oz! - Zrywa się i opada na kolana przy moim wózku. - Bo e, skarbie, tak się bałam. Pozwalam jej się objąć i nawet odwzajemniam u cisk. To pierwszy raz od dziesięciu lat, kiedy przytulenie nie jest niezręczne. - Nic mi nie jest, mamo. - Co się stało?! - Odgarnia mi włosy z twarzy. Są rozpuszczone i nie mogę tego znie ć. Odgarniam je jedną ręką, ale muszę się skrzywić z bólu, który ten ruch wywołuje. Boli, mimo leku. - Zajechał mi drogę na autostradzie. Ten złamas w corvette. Nie patrzył w lusterka, jak wje d ał na autostradę. Pisał SMS-a! Nawet mnie nie widział. Po drugiej stronie jechał TIR, więc nie mogłem go ominąć, a za mną był jeszcze jeden. Musiałem zjechać na bok, a wtedy uskoczyło mi koło. Nie miałem innego wyj cia, musiałem poło yć motor. - ciska mnie w gardle i mrugam, kiedy wspominam wypadek. Kawałki wspomnień przeszywają mnie jak pioruny. Kierowca corvette, jego twarz o wietlona blaskiem telefonu. TIR za mną, jak blisko, ryk jego klaksonu, próba ucieczki. Nawet nie wiem, czy kto się zatrzymał, eby pomóc, eby sprawdzić, czy nic nam nie jest. Nie pamiętam,
ebym kogo
widział, ale wspomnienia są zamazane.
Pamiętam tylko ból I Kylie we krwi, łapiącą oddech. I mój motor, gdzie daleko, z kołem, które jeszcze się kręciło. Znów mrugam, teraz eby przepędzić te obrazy. Kurwa. - Nic nie mogłem zrobić, mamo. To był wypadek. Ja nie chciałem... Nie chciałem, eby się tak stało. Próbowałem co zrobić. Walczyłem, eby nic jej się nie stało. - żardło mnie boli, piecze, oczy mnie palą i powieki mam cię kie. Mama mnie obejmuje. - Wiem, kochanie. To był wypadek. Wiem o tym. Tak się cieszę, się nie stało.
e nic wam
- Muszę ją zobaczyć. - Patrzę na pielęgniarkę. - Muszę do niej i ć, proszę. - Oczywi cie. - Marie ustawia się za mną i wiezie mnie przez drzwi, a potem korytarzem. Skręcamy kilka razy. Mama idzie po mojej lewej, kawałek za wózkiem. Jej tenisówki piszczą na podłodze. W korytarzu odbija się rozproszonym echem czyja rozmowa. Mijają nas inne pielęgniarki, wychodzą z pokojów po bokach, w rękach mają karty chorych. Inne siedzą za biurkami, rozmawiają, piszą co na komputerach. Potem wje d amy do słabo o wietlonego pokoju, takiego samego jak mój. Łó ko, krzesło, monitor wyłączony, adnych rurek. Kylie siedzi w łó ku i rozmawia z Coltem, który przysunął krzesło do jej łó ka. Obydwoje patrzą na mnie, a potem Colt wstaje i idzie do mnie. Boję się. Chciałbym móc wstać, ale kręci mi się w głowie i wcią mnie boli.
wszystko
- Colt... Panie Calloway. - Patrzę na Kylie i chcę tylko się do niej zbli yć. Ale Colt ju stoi przede mną i nachyla się. Mru y z troską niebieskie oczy, tak bardzo podobne do oczu Kylie. - Nic ci się nie stało? Wzruszam ramionami. - Nie, będę
ył. - Mrugam, patrząc na niego. - Przepraszam.
Tak mi przykro. To się stało tak szybko. Cholernie szybko. Nie mogłem nic zrobić... Na moim ramieniu spoczywa cię ka dłoń. - Wiem. To był wypadek, Kylie opowiedziała mi, co się stało. Zrobiłe wszystko, co mogłe . Nikt nie ma do ciebie pretensji. krótko moje ramię. - Oboje yjecie, nic więcej się nie liczy.
ciska
Ja mam do siebie pretensję, my lę, ale nie mówię tego. - Oz. - Pełną napięcia ciszę przeszywa głos Kylie. - Chod tutaj. - Zerka na Colta, moją mamę, pielęgniarkę. - Mogliby my zostać na chwilkę sami? Marie przysuwa mnie jak najbli ej do łó ka, a potem wszyscy wychodzą i zamykają drzwi. Wyciągam wolną rękę i dotykam dłoni Kylie. - Bo e, skarbie, przepraszam cię. Nie powinienem był... Mogłem cię zabić. - Patrzę na nią, a oczy znów mnie pieką. - Przepraszam cię, Kylie, przepraszam.
Wyciąga obie ręce i kładzie mi palce na ustach. - To nie była twoja wina. Nie twoja! Zrobiłe wszystko, co mogłe . - Z trudem przełyka linę. - Strasznie się bałam. Byłe cały we krwi. My lałam, e umrzesz. e się wykrwawisz na mierć. Wszędzie było tyle krwi, a ja nie mogłam oddychać... - Milknie, mruga, ociera oczy. - Ale nic ci nie jest. Mnie te nie. Nic nam się nie stało, tak? Czyli wszystko jest dobrze. Ze wszystkich sił staram się zachować ostro ć widzenia, ale te leki przeciwbólowe co mi robią i chocia nie boli tak, jak na początku, to w gardle mnie ciska i pali, a lęk w jej lazurowych oczach, to jaka jest napięta, to e ją boli... Wszystko działa przeciwko mnie i nie mogę powstrzymać łzy, która spływa po policzku. Ma ę się jak baba, ale nic na to nie poradzę, a Kylie ociera mi twarz. - Nie, Oz, nie mo esz. Nic się nie stało. - Mruga i znów ociera mi łzy. Przesuwa mi kciukiem po wargach. - Wypadki się zdarzają, a nam nic się nie stało. - Tak, nic się nie stało. - Z trudem nie płaczę, mrugam, mrugam i mrugam, stojącą mi w gardle i uspokajam się. cię zabrali, a ja nie wiedziałem, co - Mam dwa złamane
oddycham, ale tłumię to w sobie, ju zaciskam oczy, przełykam kluchę - Tak się bałem, e cię zabiłem. Oni się stało.
ebra, kilka obitych, rozcięcia i zadrapania.
Kilka szwów na lewej nodze. Za kilka tygodni nie będzie ladu. - Patrzy na mnie z troską. - Ten fotel... Ty nie... Oz, proszę, powiedz, e nie jeste ... - Nie mo e tego wymówić. Kręcę głową i poruszam dla niej obiema nogami, przebieram palcami u stóp. - Nie, nie! Nic mi nie jest. Po prostu mnie boli, a od prochów przeciwbólowych kręci mi się w głowie, poza tym w porządku. Akurat wtedy wraca Marie. - Oboje musicie odpoczywać. - Jeszcze minuta - proszę, a Marie kiwa głową i wychodzi. Nachylam się i całuję Kylie w usta. Są miękkie, nie pieszne i słodkie, a ja chcę się zatopić w pocałunku, tylko e nie mogę. Ona syczy i musi się wyprostować. - Cholera. Auć! Bo e, jak boli. - Stara się zmienić pozycję i uło yć się jako wygodniej. - Nie będę ciemniać, boli jak jasna cholera. Strasznie! Ka dy oddech, ka dy ruch, wszystko boli. - Tak cię przepraszam, Ky. żdybym mógł zabrać ci ten ból, zrobiłbym to. U miecha się słabym, zmęczonym u miechem. - Wiem. Wiem, naprawdę. - Bierze mnie za rękę i splata nasze palce. Patrzy mi w oczy jasnym, szczerym wzrokiem. - Kocham cię. Ten d więk, jej głos wypowiadający te słowa, usuwa wszystko inne w cień. Pochylam się i przytulam policzkiem do jej ramienia. - Ja te
cię kocham. Bardzo.
Potem milczymy i tylko siedzimy obok siebie. W końcu wchodzą Marie, Colt i mama. Jadę do mojego pokoju i zasypiam. ni mi się wypadek, ten raj, który przydarzył nam się wcze niej, ona, szepcząca „Kocham cię”, jej skóra w wietle księ yca, a potem corvette, twarz o wietlona blaskiem telefonu, za blisko, mkniemy poprzez ciemno ć, przytuleni na motorze, wszystko się rozmazuje, zlewa, nic nie jest dobrze, nic nie jest takie samo. Budzę się spocony, a ból przeszywa mi bebechy. Boli mnie ręka i u wiadamiam sobie, e nawet nie spytałem, czy jest złamana. Następnego dnia oboje wychodzimy do domu. adne z nas nie chodzi do szkoły. Tygodnie rekonwalescencji mijają powoli, poruszamy się z trudem. Poza tym jest w porządku. Mam poobijane ebra, ale szybko się goją, rany i głębokie zadrapania na rękach i szwy na głowie te . Nie mo emy z Kylie robić za wiele, więc po prostu spędzamy razem czas. Oglądamy telewizję, odrabiamy lekcje. Wszystko, co nieco bardziej rozrywkowe, musi zostać odło one do czasu, a zrosną się jej ebra. Przez pierwszy tydzień w ogóle nie mogła się ruszać i z trudem oddychała. Nie udało mi się niestety skorzystać z pomocy Colta i udać się do warsztatu jego kolegi. Masakra, bo to byłaby wietna robota, ale nie dałbym rady pracować przy autach. Mija miesiąc, zanim wracamy do normalnego ycia. Rękę wcią noszę na temblaku, ale niedługo zdejmą mi gips. Siedzę wła nie z Kylie na ganku przed jej domem, oglądamy w jej laptopie jaki program na Netfliksie i patrzymy, jak wokół nas zapada zmrok. Trzymamy się za ręce, laptop stoi na naszych złączonych kolanach, a my lekko się kołyszemy w dwuosobowym bujanym fotelu. Ostatnio to nasze ulubione miejsce, bo nie mo emy robić w zasadzie nic więcej oprócz siedzenia. ciska mnie w dołku, kiedy widzę czarnego silverado wje d ającego na podjazd naprzeciwko. Kylie te się spina. Od dawna nie mówiła nic o Benie, ale co czuję, e po wypadku doszło między nimi do jakiej dyskusji. On nas widzi, a ja przesuwam laptopa na kolana Kylie i wstaję. Ben idzie do nas, a zwieszone wzdłu
boków ręce zaciska w pię ci.
- Oz - mówi spokojnie, ale ostro. - Cze ć. - Wyciągam rękę z nadzieją,
e to będzie cywilizowana rozmowa.
Słyszę za plecami, jak zamyka się laptop, a następnie fotel zgrzyta, kiedy Kylie wstaje. Szuranie nóg. Wcią trudno jej się poruszać, ebra ciągle bolą. Ben mru y oczy i napina się, patrząc, jak ona idzie, eby stanąć obok mnie. Przez dłu szą chwilę nikt nic nie mówi, ale w oczach Bena widzę burzę emocji. - Masz co - Tak,
do powiedzenia? - pytam. - No to powiedz.
eby
wiedział,
e mam. - Wygląda, jakby spuchł.
Nadyma się z w ciekło ci. Mogłe ją zabić, Hyde. Na tym swoim głupim motorze. Ledwie chodzi. Co dalej? Bo na pewno będzie co jeszcze. Wiem to. Jeste niepowa ny, kurwa! Od pierwszego dnia wiedziałem, e ją skrzywdzisz. I skrzywdziłe . - Nic mi nie jest... - zaczyna Kylie. Ale Ben wchodzi jej w słowo, nie zwraca na nią uwagi. - Wiesz, e ebra niemal przebiły jej płuca? Brakowało centymetrów, rozumiesz? Mogły jej się wbić w serce. Umarłaby w ciągu kilku sekund. I to byłaby twoja wina. Bo musiałe kafara i zapierdalać na tym kretyńskim motorze!
udawać
- Dupek z ciebie, Ben. To był wypadek! To nie jego wina! - Kylie wpycha się pomiędzy nas i patrzy na niego. - Id do domu. - Nie, Ky. Mo e to i był wypadek, ale to dopiero początek. Co będzie dalej? Otrzą niecie się i co, będzie rzępolić waszą muzyczkę? Bawić się w zespół? Będziesz ją ciągnął za sobą na tym motorze i w końcu ją zabijesz! - Uspokój się! Przesadzasz. To był wypadek. A to, co robimy, nie twoja sprawa. - Kylie marszczy się i kręci głową. - Co z tobą? Kim ty jeste ? O co ci chodzi? Ben obraca się na pięcie, staje tyłem i przeczesuje włosy ręką. - O co mi chodzi? - Wskazuje na mnie palcem, a ja siłą powstrzymuję się od reakcji. - O tego pieprzonego dupka! On do ciebie nie pasuje! Nigdy nie pasował i nigdy nie zacznie. Jest nikim, znikąd. Nigdy nie będzie ciebie wart! A ty jeste skoro tego nie widzisz!
za lepiona,
- Tak wybrałam! - Kylie zaczyna krzyczeć i odpycha go. Za du y wysiłek. Chwieje się, pochyla do przodu, opiera ręce na kolanach, jęczy, z trudem wciąga powietrze. - Odpieprz się, Ben, widzisz, co jej robisz? - Robię krok do przodu i zasłaniam ją przed nim. - Zje d aj. Nie zasługujesz na nią i dobrze o tym wiesz. - żłos ma twardy jak stal, jak elazo, ostry jak yletki. - Wiesz co? Masz rację. Nie zasługuję. - Zbli am się jeszcze o krok. Nigdy nie pasowałem i nigdy nie będę. Ale powiem ci co . Ona wybrała mnie, kolego, nie ciebie. Miałe swoją szansę. Spaprałe ją. Teraz jeste zazdrosny. I nie dziwię ci się, ona jest niesamowita, ja te byłbym zazdrosny. Ale nie rób problemów tam, gdzie ich nie ma. - Nie mo e do niej podej ć tak, eby nie naciąć się na mnie. - Zje d aj! - Popycha mnie w jej stronę i chce mnie obej ć. Kylie przykłada rękę do eber, z trudem łapie powietrze, oczy ma wilgotne, przera one, ale stara się nas powstrzymać. Staję pomiędzy nimi. - Nie. Id
do domu. Prosiła cię o to. Więc po prostu id , kurwa!
Zostaw nas w spokoju. - Podchodzę blisko, prawie go dotykam. - Spierdalaj! - Oz, Ben, proszę, nie... - mówi Kylie z trudem. - PowiedziałemŚ spierdalaj! - Ben cedzi słowa, zaciska pię ci, pier wzbiera, w oczach pojawia się szaleństwo.
mu
Wyszarpuję rękę z temblaka, olewam ból. - Odejd . - Przełykam dumę i staram się załatwić to po dobroci. - Proszę cię. Po prostu odejd . - Albo co? - parska. - Znowu mnie walniesz? Warczę. - Wtedy sam zacząłe . Tak jak i teraz. - I teraz to skończę. - Popycha mnie. - Odpierdol się. Zje d aj stąd. Nie nale ysz do nas. Zataczam się w tył i nagle przyzwyczajenie przejmuje kontrolę. Instynkt. Od ywają odruchy walki. Strzelam naprzód i wyprowadzam cios zdrową ręką. Trafiam, mocno. żłowa Bena odskakuje do tyłu. Słyszę krzyk Kylie, błaga, eby my przestali. Ale ju za pó no. Ben na mnie rusza. Usuwam się z drogi i jego pię ć chybia. Obracam się na pięcie, odchodzę, ale on idzie za mną i znów się zamierza. Twarz ma wykrzywioną w grymasie w ciekło ci, a jego pię ć jest wielka i nadchodzi bardzo szybko. Uderza mnie w sam rodek nosa i lecę na plecy. Twarz eksploduje bólem, leje się krew, ale on nie ustępuje. Kylie utyka, idąc za mną, płacze, błaga. Widzę w jej oczach przera enie, więc cofam się i podnoszę obie ręce. - Ben, zaczekaj... - Nie chcę się z nim bić, nie chcę widzieć cierpienia w jej oczach. Ale ju za pó no. Za pó no. Widzę, e nadchodzi, więc próbuję się ruszyć i zablokować go jako , ale nie mogę. Jest za szybki, a ja stoję niestabilnie. Natrafiam stopą na krawę nik i lecę do tyłu, na ulicę. Oblewa mnie ółte wiatło reflektorów, w uszach ryczy mi klakson. Stoję na jednej nodze, w zasadzie na pięcie, wiruję, macham rękami, eby złapać równowagę, ale ju wiem, co się stanie. Widzę zderzak land-rovera. Widzę znaczek marki, zielono-srebrny, a potem czuję, jak moja noga roztrzaskuje się na kawałki, metal uderza w mój bok, potem w plecy, a następnie rozbijam głową przednią szybę. Pora ający ból czuję tylko przez kilka sekund, bo potem ciemno ć zalewa mnie jak woda. Słyszę krzyki, głosy. Jestem ju prawie pod powierzchnią, ostatkiem sił walczę, eby utrzymać głowę ponad poziomem czarnej, ciemnej wody milczenia. Widzę nad sobą twarz Kylie. Łzy lecą jej strumieniami, mówi co . Ben stoi za nią. Czemu płacze? Przecie nic mu nie jest. Ale krzyczy, kręci głową, cofa się. Mrugam i mrugam, ale ciemno ć nie znika mi sprzed oczu. Chcę patrzeć na Kylie.
Kocham cię, kocham cię. Czy to mówię? Nie wiem. Ale staram się. Czy słowa wychodzą mi z ust? Czy ona wie? Czy słyszy? Ciemno ć. Cisza. Niewa ko ć. Skąd to Czy o tym mówią ludzie, jako o Byle dalej od wiatła!
wiatło? To po mnie?
wietle na końcu tunelu? Nie chcę tego.
Przywieram do wspomnienia jej twarzy. Przywołuję jej jasną skórę w wietle księ yca, jej oczy niebieskie jak karaibskie wody, usta, kiedy mówiŚ „kocham cię”, niebywałe piękno jej twarzy i jeszcze bardziej niesamowity fakt, e mnie kocha. Staram się jej trzymać, jej ciepła, rzeczywisto ci,
ycia.
- Nie odchod Oz, proszę... Zostań ze mną... Zostań... - Jest załamana, ale jej głos jest słodki. Chcę ją pocieszyć. -...cham cię... - To chyba mój głos, ale czy faktycznie wypowiedziałem to gło no? Czy ten skrzek to wszystko, co zostało z mojego głosu? Nie mam ju siły walczyć z ciemno cią. Lodowate, niezwycię one ręce ciągną mnie pod wodę. - Nie! - błaga Kylie. - Nie! Zapadam się. Cisza.
Colt
Konsekwencje
Kurwa, nie! Widziałem, jak to się stało, a teraz patrzę na jego klatkę piersiową, która z trudem unosi się i opada. Kylie krzyczy, Nell ją odciąga, a ja nic nie mówię. Widzę Jasona i Beccę, naszych sąsiadów. Widzę kierowcę land-rovera jak rzyga na trawnik. Ben płacze jak dziecko, nie chciałem, nie chciałem, przepraszam, mamrocze. Jason trzyma go za ramiona. Becca dzwoni na pogotowie. Mówią,
eby go nie ruszać i
e ju
jadą.
Klękam obok Kylie, obserwuję oddech Oza, który staje się coraz płytszy i niepewny. Widzę strugę krwi płynącą z tyłu jego czaszki. Bez adnego ostrze enia Kylie zaczyna biec. Krzyczy jak opętana, ale nie z bólu, tylko z furii, z w ciekło ci. Łapię ją, zanim dociera do Bena, chwytam ją za ręce, zanim uderzy go dłońmi zaci niętymi w pię ci. - Zabiłe
go! - wrzeszczy. - Kurwa, zabiłe
go, dupku!
Nienawidzę cię! Nienawidzęnienawidzę! Ben się podnosi, odtrąca ręce ojca. - Nie chciałem... - Niepewnie podchodzi do niej, oczy ma czerwone, twarz wykrzywia mu rozpacz i poczucie winy. - Przepraszam. Przeprasza. Ja nie... - Ju kilka miesięcy temu wybrałam jego, ale ty nie mogłe się z tym pogodzić! - Szarpie się w moich ramionach, ale ja jej nie puszczam, nie mogę. - Wybrałam jego! Kocham go! A ty byłe moim najlepszym przyjacielem. - W jednej chwili opada z sił. - Byłe moim najlepszym przyjacielem. Jak mogłe mi to zrobić? Jak mogłe ? - Traci równowagę. Biorę ją na ręce. - On yje, skarbie. yje. Nic mu nie będzie. Jest tylko nieprzytomny. Słuchaj mnie, kochanie - szepczę jej do ucha. - Słuchaj mnie. Spójrz na Oza, dobrze? Widzisz, e jego pier się rusza? On yje. Przyjechała karetka, uratują go. Uratują. Wyrywa mi się, staje o własnych siłach, nagle wstępuje w nią nowa maniakalna energia, zaczyna krą yć, a sanitariusze wykonują swoją makabryczną pracę. Ich niebieskie rękawiczki w jednej chwili stają się czerwone. żłosy mają spokojne, ale powa ne. – Czy on... Czy prze yje? - pyta Kylie, przedzierając się przez wrzawę. Jeden z mę czyzn patrzy na nią. Oczy ma kojące. - Dotarli my na czas, tak my lę. Ma du e szanse. Du e szanse. To niewiele, ale zawsze co . To lepsze ni Ś martwy. Kylie idzie za nimi, gdy pakują go do karetki i nikt nie mie jej powstrzymać, kiedy wsiada za nim i stara się trzymać go za rękę, nie przeszkadzając przy tym lekarzom. Drzwi się zamykają, syreny wyją i karetka odje d a. Nell zapaliła ju silnik w naszym pikapie, więc ruszamy za nimi. Następne kilka godzin mija jak w zwolnionym tempie. Operacja Oza trwa dziewięć godzin. Kylie w końcu zasypia w poczekalni, rozło ona na dwóch krzesłach, z głową na kolanach Nell. Nikt nic nie mówi, oglądamy wiadomo ci bez głosu, usta Briana Williamsa wyginają się, ale nie wydają adnego d więku, obrazy zmieniają się jeden za drugim, pozbawiony znaczenia bełkot, na który nikt nie zwraca uwagi. Jest tu tak e Kate Hyde. Siedzi naprzeciwko nas, ma podbite na czerwono oczy i zaciska w ręce chusteczkę. Bezmy lnie wpatruje się przed siebie. W końcu, jako przed witem, przychodzi ubrany na zielono chirurg w masce ciągniętej na brodę, z czapeczką w ręce, wcierający w dłonie rodek dezynfekujący. Rozgląda się, wypatruje kogo jasnoniebieskimi oczami. To mę czyzna w rednim wieku, trochę starszy ode mnie, o mocnych ramionach, wysportowany. Kylie co
wyczuwa, bo się budzi i go widzi. Wstaje.
- Wszystko w porządku?
- Ten chłopak to wojownik - mówi chirurg. - Doznał potwornego urazu głowy, ale został z nami. - Nic mu nie będzie? - pyta Kate. - Kiedy się obudzi? Chirurg potrząsa głową z boku na bok. - Tego nigdy nie wiadomo, dopóki pacjent faktycznie się nie obudzi. Sądzę jednak, e ma wielkie szanse wrócić w pełni do siebie, bez adnych długotrwałych powikłań, ale nie mogę jeszcze nic obiecywać. Na razie zrobili my wszystko, co było w naszej mocy. - Wzdycha. - Kiedy się obudzi, przed nim długa droga. Najbardziej niepokojący jest uraz głowy, ale doznał te innych, równie powa nych obra eń. Ma złamane w trzech miejscach biodro, na nowo połamał rękę. Trzeba będzie czasu, eby to się pozrastało, ale najgorszy jest uraz czaszki. - Kiedy mo emy go zobaczyć? - dopytuje Kylie. - W tej chwili jest nieprzytomny. To nie piączka, tylko zwykły sen pooperacyjny. Prawdopodobnie będzie mo na go zobaczyć za kilka godzin. Jeszcze dzisiaj, powiedziałbym. Jeste cie tu bardzo długo, jed cie do domu i prze pijcie się. Kylie kręci głową. - Nie... Muszę go zobaczyć. Czy mogę chocia
popatrzeć?
Lekarz kręci głową. - Przykro mi, ale dla jego dobra nie powinien być teraz niepokojony. Jego twarz łagodnieje. - Nijak mu pani nie pomo e, będąc w stanie takiego wyczerpania. Pani te musi odpocząć. Z do wiadczenia wiem, e sen w szpitalnej poczekalni to aden odpoczynek. Proszę jechać do domu, przespać się i wrócić wieczorem. Prawdopodobnie wtedy będzie gotowy na odwiedziny, mo e uda się z nim porozmawiać. Obejmuję Kylie ramieniem. - No chod , Ky, pan doktor ma rację. Wszyscy jeste my wykończeni. Nic mu nie będzie. Jed my do domu, na kilka godzin. Kylie kiwa głową, a potem wysuwa się z mojego u cisku i podchodzi do Kate. - Nic mu nie jest. Wszystko będzie dobrze. - Przytulają się, ale widzę, e Kate się trzęsie i ze wszystkich sił stara się nie rozkleić. - On cię naprawdę kocha. Bałam się, e nigdy mu się to nie przydarzy. Kate się odsuwa, ale trzyma Kylie za ramiona. - Tak się cieszę, e się udało. Przywróciła
go do
ycia, nigdy nie zdołam ci się za to odwdzięczyć.
- On jest niesamowity - mówi Kylie. - Tak. Ale nie dzięki mnie. - Kate zamyka oczy i odwraca się.
- Hej! - Kylie potrząsa jej ramieniem. - Nieprawda! Zawsze była przy nim. Dała mu... tak du o. Wszystko! I on o tym wie. Mówił mi to. - Naprawdę? Kylie kiwa głową. - On cię kocha, naprawdę. Nigdy w to nie wątp. Kate się u miecha. - Dziękuję. - Kręci głową, ociera oczy. - Przepraszam, przepraszam, tak się ma ę. Jed my do domu, odpocznijmy.
e
Potem tu wrócimy. - Jeszcze raz przytula Kylie i odchodzi. Szurając nogami, idzie w stronę wind, a Jason i Becca akurat wracają ze szpitalnianej kawiarni ze styropianowymi kubkami kawy w ręce. Ben idzie za nimi, przybity, załamany. Becca staje w drzwiach i patrzy za Kate. - K-kto to był? - pyta. - Nie zająknęła się, raczej niewyra nie wymówiła słowo, ale i tak widać, jak bardzo jest zdenerwowana. Odwraca się do Kylie. - Kto to był? – To? - Kylie się dziwi. - To mama Oza. A co? Becca nie od razu odpowiada. - Nic. Po prostu... kogo mi przypomina. Ale musiało mi się wydawać. Kręci głową, jakby chciała przegonić tę my l. - Przez moment my lałam... Zresztą, niewa ne. Jak się czuje Oz? - Operacja ju się skończyła. Teraz pi, ale mówią, e powinno być w porządku. - Kylie zaczyna szlochać i jej starania, eby się nie rozsypać, padają w gruzach. - Ma złamaną nogę, tę samą rękę co poprzednio. No i głowa. Mówią, e nie powinno być dopóki się nie obudzi.
adnych trwałych powikłań, ale nie będą pewni,
Becca przytula Kylie. - Wyjdzie z tego, kochanie, zobaczysz. Kylie kiwa głową i się odsuwa. - Wiem. Jest twardy. Jedziemy do domu, a Kylie zasypia na stojąco, zanim jeszcze wejdziemy na górę. Prowadzę ją po schodach i kładę do łó ka tak jak wtedy, kiedy była dziewczynką. - Tatusiu? - pyta cichutko, przez sen. - Tak, skarbie? - Jestem taka zła na Bena. Taka zła, e a się siebie boję. - Pociąga nosem. - Nie wpuszczaj go. Je li do mnie przyjdzie, nie wpuszczaj go. Nie mogę na niego patrzeć. Na pewno nie teraz. A mo e ju nigdy. Wzdycham.
- Skarbie, to był wypadek. żłupi wypadek, który nigdy nie powinien się był zdarzyć. Ale to nie jego wina. On nie chciał, eby to się stało. - On zaczął! - Kyle jest w ciekła, ale zbyt zmęczona, eby dać temu wyraz. - Oz miał złamaną rękę, chciał tego uniknąć, ale Ben... Ben chciał się bić. A ja mu powiedziałam, e jestem z Ozem. Powiedziałam mu, ju kilka miesięcy temu. Ale on nie słucha. - Przyja nili cie się całe ycie. Spróbuj na to spojrzeć z jego perspektywy, choć na sekundę. Był w tobie zakochany od bardzo, bardzo dawna. A potem nagle okazało się, e jeste z kim innym. Nie mo e się z tym pogodzić. - Nigdy mi nie powiedział. Nie dał po sobie poznać. Skąd miałam wiedzieć? - Przekręca się na plecy i zamyka oczy. - żdyby mi powiedział, zanim spotkałam Oza... mo e co by z tego było. A teraz jest szalony, taki zazdrosny... To do niego niepodobne. Mówił Ozowi takie straszne rzeczy. Mój Ben by tak nie mówił. Wydawało mi się, e jest kim innym. Byłam przera ona. - Nie tłumaczę jego zachowania. Naprawdę. Mówię tylko, czas.
eby
dała mu
- Spróbuję. - Tylko o to proszę. - Klepię ją po ramieniu. - A teraz za nij. Pó niej wszyscy wrócimy do szpitala. Nie odpowiada. Ju
pi.
Oz
Nowiny
Budzenie się jest do dupy. Zwłaszcza na samym początku, kiedy dopiero do ciebie dociera, e się budzisz, a wcale nie chcesz. Pragniesz się z powrotem zatopić. Zostać pod powierzchnią. Ale nie mo esz. Co przytomno ci.
ciągnie cię w górę, gna ku nieuniknionej
Powoli, cierpiąc męczarnie, wracam do ywych. Wiele razy wcze niej czułem ból. Prze yłem wszelkie odmiany tego koszmaru. Ale teraz? Nigdy nie czułem czego tak strasznego. Tysiące, tysiące bolących miejsc, d gające ostrza agonalnego bólu w całym ciele, przede wszystkim w głowie, w nodze i w ręce, rozciągają się jak pajęcza nić. Słyszę pikanie monitora. Znowu jestem w
pieprzonym szpitalu. Kurwa! Nie umarłem. Przypominam sobie,
e umierałem. Widocznie jednak nie.
Mrugam, nad sobą widzę sufit, wokół ciany, monitory z kabelkami podpiętymi do mnie. W nosie mam rurkę. Czuję się ocię ały. Nogę mam w gipsie od biodra po palce. Rękę te w gipsie, znowu. A głowa, ja pierdolę, boli, jakby kto rąbał w nią młotem. Drzwi się otwierają i wpada Kylie, podbiega do mnie, widzę po jej twarzy, e jest zszokowana, przera ona. - Oz - mówi jako
inaczej. - Cze ć, skarbie.
Nie rozumiem. Co
się stało. Zachowuje się dziwnie.
- Cze ć, Cukiereczku - wyciągam do niej zdrową rękę. - Chod na brzegu łó ka.
tutaj. Siada
Dotyka czołem mojego czoła. - Obudziłe się. yjesz... - Dławi się, płacze. - My lałam, Prawie nie oddychałe . My lałam, e cię straciłam.
e umarłe .
Znowu... - Nic mi nie jest. To znaczy jestem wrakiem człowieka, jasne, ale wyjdę z tego. - Ona kiwa głową, ale nic nie mówi. - Co się stało? Widzę, e co jest nie tak. - W recepcji nie chcieli mi powiedzieć, w którym le ysz pokoju. - Jak to? Dlaczego? - Bo nie wiedziałam, jak się naprawdę nazywasz. - Cholera. Pociąga nosem i wydaje d więk, którego nie umiem zinterpretować. - No wła nie. Pytałam o ciebie. O Oza. Powiedziałam, e chcę zobaczyć mojego chłopaka. Chyba byłam trochę zdenerwowana i nie powiedzieli mi, gdzie jeste . Mówiłam, e nazywasz się Oz Hyde, ale wiesz, co wtedy powiedzieli? - Co? - pytam, choć prawie nie chcę wiedzieć. To tylko imię. Nie wiem, czemu to ma znaczenie, ale ona tak dziwnie się zachowuje. - Powiedzieli mi, jak się nazywasz. W pełni. - Milknie i bierze głęboki wdech. - Benjamin Aziz Hyde. - Wymawia to powoli, a ka da sylaba jest zaakcentowana i wyra na. - Tak. No i co? Otwierają się drzwi i wchodzi Ben. Podchodzi do mnie z rękami w kieszeniach, ale jego oczy... Bo e, jeszcze nigdy nie widziałam w niczyich oczach takiego udręczenia.
- Co ty tu kurwa robisz? - pytam. żapi się na mnie przez chwilę, a potem zamyka oczy, jakby chciał powstrzymać najsilniejsze emocje. - Przepraszam cię. Bardzo cię przepraszam. Nie powinienem był się tak zachować. Mrugam. Jest ostatnią osobą, której bym się tutaj spodziewał, a ju pewno w yciu nie oczekiwałbym przeprosin.
na
- Nie wiem, na co liczysz. - Na nic. Nie musisz nic mówić. Nie zapanowałem nad sobą i bardzo przepraszam. Tylko to chciałem powiedzieć. - Wypuszcza powietrze i patrzy na Kylie. - To ją powiniene przepraszać, nie mnie. - Na twarzy ma wypisane takie cierpienie, e trudno mi go nienawidzić. - To był wypadek, Ben. Bójka to bójka, ale ten samochód? To mógł być ka dy z nas. Kiwa głową, widzę,
e chce powiedzieć co
jeszcze, ale nie mo e. Niezręczna cisza mia d y. W końcu nie mogę tego dłu ej znie ć. Patrzę na Kylie. - Dlaczego to takie wa ne, jak się nazywam? - Masz na imię Benjamin, tak jak on. Kręcę głową. - No i co? To popularne imię. Przypadek. Kylie się pochyla. – Ale jeste cie do siebie tak podobni. Macie taki sam kolor skóry, dokładnie ten sam odcień. Niemal identyczne nosy, a oczy? Twoje są bardziej szare, ale poza tym te są prawie takie same. To przedziwne. Zauwa yłam to ju wcze niej, ale teraz jeszcze to imię. A
niemo liwe.
- Czyli co? Jeste my dawno rozdzielonymi braćmi? Kylie kręci głową. - Nie wiem. Ale to strasznie dziwne. Ben chodzi po pokoju. - Nie mo emy być braćmi. Rodzice nigdy nie trzymaliby przede mną czego takiego w tajemnicy. Poza tym jestem pewien, e adne z nich nie było z nikim innym. Ale to dziwne, fakt - warczy i zmierza do drzwi. - Muszę wyj ć na powietrze. Wychodzi, a Kylie pakuje się na łó ko, kładzie się obok mnie i wtula nos w moją szyję. - To jakie szaleństwo, ale niewa ne. - Ostro nie kładzie mi dłoń na piersi, tak eby nie dotknąć ręki ani nogi. - Kocham cię. yjesz. Tylko to mnie obchodzi.
- Ja te cię kocham. - Przekręcam głowę, eby pocałować ją w skroń, a ona odwraca się tak, eby natrafić na moje usta. To szybki, płytki pocałunek. Ja pierwszy się odsuwam. - Ale tak serio, to co się dzieje? Nie rozumiem tego. Kylie wzdycha. - Dzwoniłam do twojej mamy. Ju
jedzie. Całuje mnie w
szczękę. Podnoszę zdrową rękę, eby mogła mi się poło yć na ramieniu. Pozwalamy ciszy po nas spływać, tylko co jaki czas rozlega się pi nięcie aparatury. Ju prawie pię, kiedy słyszę odgłos kroków i otwierają się drzwi. Wchodzi mama, a za nią Ben. Kylie się nie rusza, ale wiem, e nie pi, patrzy, czeka. Mama nachyla się i całuje mnie w czoło. Nie pamiętam, kiedy ostatnio mnie pocałowała. - Oz, skarbie. Tak się cieszę,
e się obudziłe . Jak się czujesz?
- Boli. Jestem skołowany. Ogólnie masakra. - Patrzę na Bena, a potem na mamę. - Skąd się wzięło moje imię? - pytam. Blednie. - Co? Czemu teraz o to pytasz? - Odsuwa się, kręci głową. - Nie zamierzam teraz o tym rozmawiać. Pogadamy, jak się poczujesz lepiej. - Porozmawiamy teraz! - krzyczę. Kylie podskakuje, ale nie rusza się ani nic nie mówi. - Zaczekaj, Oz, zaraz przyjdą moi rodzice mówi Ben. Mama odwraca się i patrzy na Bena, jakby zobaczyła ducha. - Kim ty jeste ? - Ben Dorsey. - Beznamiętnie ciska jej rękę, tak jakby stłumił wszystkie emocje, schował je w zamkniętej skrzyni w głębi duszy. - Ben Dorsey... - powtarza mama. - Wyglądasz... Wyglądasz jak... Nie kończy, bo drzwi znów się otwierają i wchodzi Jason, a za nim Becca. Jason odsuwa się na bok, Becca rusza do przodu, mija go, podchodzi do mnie. Widzi mamę stojącą obok mojego łó ka, po przeciwnej stronie ni le y Kylie. - Nie... - szepcze Becca. - To niemo liwe... - Chwieje się, blednie, zakrywa dłonią usta. - Kate? - Opiera się o Jasona i wpatruje w mamę z wyrazem szoku i dawnego bólu, który od ył na nowo. Mama cofa się pod zemdleć.
cianę, trzyma się poręczy mojego łó ka, jakby miała
- Becca? O mój Bo e. Patrzę to na mamę, to na Beccę. - Wy się znacie? - Zaciskam pię ci. - Co tu się dzieje? Czy kto co wyja nić, do cholery?
mo e mi
Kylie kładzie mi dłoń na policzku. - Oz, skarbie, wszystko w porządku. Jeste my tu, obgadamy to. Jestem z tobą, wszystko jest dobrze. Biorę głęboki wdech. - Mamo? Skąd znasz Beccę Dorsey? Mama zamyka oczy, odsuwa się od łó ka, niepewnie przechodzi kilka metrów, a potem pada na kolana. Dr ą jej ramiona, a ja nie mogę znie ć swojej bezradno ci, tego, e nie mogę do niej podej ć, eby jej pomóc. - Oz, skarbie, wiem,
e masz wiele pytań...
- Wiele pytań?! - W moich słowach jest tyle goryczy, e łamie mi się głos. - Moje całe ycie jest niczym więcej jak stadem pieprzonych pytań! Becca podchodzi o krok. Dotyka ramienia mamy, klęka obok niej. - Kate. Nie mogę uwierzyć, e to naprawdę ty. Tyle lat zastanawiałam się, co się z tobą stało. Zniknęła , a ja nie potrafiłam cię znale ć. - Jest prawie zła, bardzo smutna, zatopiona w przeszło ci. - Szukałam! Przez tyle lat. Szukałam cię. - Naprawdę? - Mama nie mo e uwierzyć. - Oczywi cie! - Becca zamyka oczy i z trudem oddycha. - Mówiłam ci, przecie mówiłam, e ci pomo emy. Byliby my przy tobie. Ale ty po prostu zniknęła . - To było takie trudne. Za bardzo się bałam. - Mama mówi cicho, jakby z oddali. - Nie mogłam znie ć bycia tak blisko was. Wszystko mi go przypominało. żo? Mam ochotę spytać, kogo, ale przecie czekam. - My lisz,
e...
A t-t-t-ty nosiła bratanka!
wiem, więc nic nie mówię i
e dla mnie to nie było trudne? To był mój brat! jego dziecko! - Becca spogląda na mnie. - Mojego
Kręci mi się w głowie. - Co? - z trudem łapię oddech. - Co się dzieje? Mama wpada w jaki trans, siedzi na szpitalnej podłodze ze zwieszoną głową. Becca patrzy na nią, wciąga głęboko powietrze i widzę, e odlicza, uspokaja się. Potem wstaje i podchodzi do mnie.
- Twój ojciec był moim bratem. Nazywał się Benjamin Aziz de Rosa. - żłos jej słabnie. - Nazwałam po nim syna i wygląda na to, e Kate te . Nie mogę oddychać, ale milion wirujących pytań torpeduje mi mózg. Jedno werbalizujęŚ - Co się z nim stało? żdzie on jest? - Mama nigdy ci nie mówiła? Mogę tylko pokręcić głową. - Nie mogłam! - krzyczy mama histerycznie, jak wariatka, nagle zaczyna szlochać. - To było za trudne! On... On... Bo e, nie mogłam. Po prostu nie umiałam. Przepraszam cię, Oz, ale nie mogłam. To było zbyt trudne. Nadal jest. Becca stanowczo mruga dwukrotnie i głęboko oddycha. - Mój brat miał du o problemów. Przez całe ycie chorował na zaburzenia dwubiegunowe afektywne. Zaczął brać narkotyki. Kiedy poznał Kate, twoją matkę, wydawało się, e jest trochę lepiej. Ale jednak nie wystarczyło. Nie chciał brać leków, b-b-b-b-bo... - Milknie, usiłuje się opanować. Przez chwilę nic nie mówi, tylko głęboko oddycha. - Bo e, od lat się tak nie jąkałam. Nie chciał brać leków. Mówił, e po nich czuje się pusty. Tylko pół ywy. Jakby się unosił w jakiej chmurze. Nie był sobą. Nienawidził ich. Narkotyki wszystko pogorszyły. Twoja mama go kochała, a on kochał ją. Ale... to nie wystarczyło. Nosił w sobie ciemno ć. Był bardzo niepewny siebie. Znów milknie i widzę, e ma teraz do powiedzenia co bardzo trudnego. Nie o mielam się przeszkodzić. Mama chowa twarz w dłoniach i cicho łka. Becca mówi dalej: -
ycie go przytłoczyło. Mój brat popełnił samobójstwo.
Dziewiątego kwietnia. Powiesił się. Ja go znalazłam. - Milknie i widzę w jej oczach łzy. Po chwili znów zaczyna mówić. - Twoja mama wła nie dowiedziała się, e jest w cią y. Nie wiem, co powiedzieć. - Czyli... nie zniósł tego, e będzie ojcem? I po prosu się wymeldował? Becca wzdryga się na d więk ostrych słów. - Nie wiem. Trudno powiedzieć, co naprawdę my lał. - On się bał. My lał, e zrujnował mi ycie. Sobie te . - Po raz pierwszy w yciu mama zaczyna odpowiadać na moje pytania. - Tak my lał. Bał się, e przeka e ci swoją chorobę. Bo tak widział dwubiegunowo ć. Jako chorobę. Ja zawsze uwa ałam, e jest po prostu inny. e jest Benem. Ale on bardzo cierpiał. Zwykłe funkcjonowanie było dla niego torturą. Kiedy mu powiedziałam, e jestem w cią y, nie mógł tego znie ć. Czuł się winny. My lał, e skoro jemu tak cię ko jest normalnie yć, spieprzy ycie swojemu dziecku. Ale
jednocze nie nie mógł ode mnie odej ć. Wydaje mi się, e nie ma innego wyj cia.
e był przekonany,
Patrzę na Bena. - Więc on jest moim kuzynem? - To retoryczne pytanie, na które nikt nie odpowiada. Patrzę na mamę. - Ale dlaczego? Dlaczego nigdy nic mi nie powiedziała ? Czemu trzymała tajemnicy przez całe moje pieprzone ycie?
to przede mną w
Dlaczego? Chciałem dowiedzieć się tylko... Jak miał na imię, chocia Mama z trudem wciąga powietrze.
tyle! Chciałem wiedzieć cokolwiek!
- To za bardzo bolało. Ja kochałam twojego ojca. Kochałam Bena. Bardzo. Chciałam... Chciałam,
eby był szczę liwy. Nie przeszkadzała mi jego choroba.
żdybym mogła go mieć, chciałabym go mimo to. Dopóki nie ćpał, było nie le. Przynajmniej dla mnie. Miał górki i dołki i niektóre były ostre, ale mimo wszystko do ogarnięcia. A potem się zabił. To mnie złamało. Nigdy nie doszłam do siebie. Od jego mierci nigdy nie czułam się dobrze. Nie mogłam tego znie ć. Ty jeste do niego podobny. I to bardzo. To mnie przera a, wszystko mi przypomina i... czasem jest trudno. - Patrzy na mnie przez łzy, które ciekają jej strumieniami po twarzy. - Przepraszam cię, Oz. Bardzo cię przepraszam. Zasługiwałe na prawdę, ale ja nie mogłam się z tym zmierzyć. Kiedy byłe mały, pytałe o niego. Jak miałam powiedzieć sze ciolatkowi, e jego ojciec się powiesił? A im byłe starszy, tym łatwiej było mi udawać, e cię chronię przed potworno cią prawdy. Wolałam, eby wierzył, e on uciekł, e nas zostawił. Bo taka prawda, e wolał się zabić ni choćby spróbować, była dla mnie o wiele gorsza. Minęło ponad dwadzie cia lat od jego mierci, a ja nadal jestem na niego w ciekła. I tęsknię za nim. Ja go kochałam, bardzo go kochałam. Zrobiłabym dla niego wszystko. Ale to nie wystarczyło. Ja nie wystarczyłam. Zbiera mi się na płacz. Znowu. Mam do ć tych łzawych psychodram, które wywołują we mnie takie emocje. Ale to ma sens. Wiele wyja nia. - Więc ja jestem taki, jak on? Mam dwubiegunowo ć? - Słyszałem o tej chorobie, ale w sumie niewiele wiem. Mama kręci głową. - Nie, kochanie. Przez cały czas ci się przyglądam i nigdy nie okazywałe adnych objawów. Ale kompletnie spaprałam ci ycie, więc je li miałby jakie problemy emocjonalne, byłaby to jedynie moja wina. Nie sądzę, eby miał dwubiegunowo ć. Wchodzi pielęgniarka. Tęga czarna kobieta w rednim wieku, z siwymi pasmami w ciemnych włosach. Z plakietki wynika, e ma na imię Shawna. - No dobra, mój pacjent musi odpoczywać. Ju do ć długo mu przeszkadzali cie. Ju was tu nie ma! Pozwólcie chłopakowi się zdrzemnąć.
- Jest przyjacielska i miła, ale stanowczo wszystkich wykurza. Zostaje tylko Kylie, która cały czas le y wtulona we mnie. egnam się, przytulam mamę, a potem wszyscy cicho wychodzą. Shawna zamyka za nimi drzwi i zatrzymuje się na na Kylie i na mnie. - No dobra, gołąbeczku, je li obiecasz mi, pozwolę ci tu zostać jeszcze parę minutek.
rodku pokoju, gapiąc się
e dasz Benjaminowi spać,
- Ozowi. Mam na imię Oz - mówię z przyzwyczajenia. - Obiecuję - mówi Kylie, a potem odwraca się do mnie. - Nadal będziesz u ywał tego imienia? Wzruszam słabo jedynym sprawnym ramieniem. - Przecie jestem Ozem. Wybrałem sobie to imię dawno, dawno temu. Nie jestem Benem ani Benjaminem. Jestem Oz. Shawna sprawdza zapisy, monitory, przestawia jakie - Potrzebujesz czego
wska niki.
przeciwbólowego, gołąbeczku?
Tyle się działo w mojej głowie i w sercu,
e prawie zapomniałem o bólu.
- Przydałoby się. Znowu się zaczyna. - Nie kłamię. Ból a głowie mi łupie, a tysiące igiełek atakują nogę i ramię. Pielęgniarka wychodzi, a jak tylko zamykają się za nią podnosi się, dotyka mojej twarzy delikatnymi, miękkimi mnie, mocno, głęboko i desperacko. Całuje z maniakalną kogo , kto my lał, e stracił jedyną prawdziwą miło ć. pocałunek, zaciskam w zdrowej dłoni tył jej koszulki.
przeszywa. W
drzwi, Kylie dłońmi, i całuje zaciekło cią Odwzajemniam
- Bo e, Oz, my lałam, e cię straciłam. Znów. To tak bolało, tak się bałam. Nie mogłabym yć bez ciebie. Nie mogę znów cię stracić. Proszę cię, obiecaj mi, obiecaj, e nigdy mnie nie zostawisz. Ta niepewno ć, czy yjesz, czy wszystko będzie dobrze, czy się w ogóle obudzisz... To było piekło. Kocham cię tak bardzo. Nigdy mnie nie zostawiaj. Proszę cię, obiecaj mi. Obejmuję ją za szyję i przytrzymuję jej twarz przy mojej. Oboje dr ymy, trzęsiemy się, ona płacze, a ja, po raz milion kurwa nie wiem który, usiłuję się nie rozryczeć. - Obiecuję, skarbie. Obiecuję. Jestem cały twój, Kylie. Nigdzie nie idę, c . Nic mi nie jest, nic mi nie jest. - Rytmiczne zapewnienia wylewają się ze mnie jedno za drugim, a ona w końcu je przyjmuje i się uspokaja. - Jakim cudem zakochałam się w tobie tak mocno i tak szybko? - Odsuwa się, eby spojrzeć mi w oczy. - To jakie wariactwo. Czasem tego nie rozumiem. Nie wiem, jak to się stało. Tu nie chodzi tylko o seks. Chodzi o ciebie. Mogę tylko pokręcić głową.
- Nie wiem, Ky. Te się nad tym zastanawiałem. - Zapadam się w poduszki i zamykam oczy. - Wszystko pamiętam. Pamiętam, e wiedziałem, e umieram. Ty była moją ostatnią my lą. To, e cię kocham. e nie chcę, eby przeze mnie cierpiała. Pamiętam, jak mi było zimno. Widziałem wiatło. Nie chciałem się do niego zbli ać. Nie wiem, mo e to sobie tylko wyobra am, ale tak zapamiętałem. Widziałem wiatło i wiedziałem, e ono oznacza mierć. Umieranie. Poddanie się. Zostawienie cię. I nie mogłem tego zrobić. Chciałem się zatrzymać i wrócić tu. Walczyłem. Bardzo się starałem, ale nie mogłem tego pokonać. To mnie wciągało. Jak się obudziłem, naprawdę się zdziwiłem. - Dziękuję. Nie rozumiem. - Za co? - Za to,
e walczyłe .
e wróciłe
do mnie.
Nie mogę z siebie wykrzesać sił na odpowied . Próbuję ją objąć, eby wiedziała, e słyszałem. Otwierają się drzwi i słyszę zbli ające się ciche kroki. Zmuszam się do otwarcia oczu, Shawna pomaga mi łyknąć pigułki, a potem poddaję się zaklęciu snu, przytulony mocno do Kylie. Tydzień w szpitalu. Badania, prze wietlenia, jeszcze więcej badań i ró nych skanów. Chcą być pewni, e uraz głowy nie uszkodził mi mózgu. Wygląda na to, e nie. W końcu mogę i ć do domu. Zawozi mnie mama, a Kylie siedzi na tylnym siedzeniu. Spędzała ze mną prawie ka dą chwilę w dzień, najwięcej jak mogła. Przychodziła po szkole, przed szkołą, w czasie przerwy niadaniowej. Zrywała się z lekcji. Przychodziła wieczorem. Wchodziła do mojego łó ka, le ała obok mnie, mówiła do mnie, przytulała mnie, całowała, kiedy nikt nie widział. Powrót do domu oznaczał wózek, bo przecie chwilowo byłem kaleką. Pieprzone szczę cie, e akurat naprawili u nas windę. żips na nodze sięga mi od powy ej biodra do palców u nóg i totalnie mnie unieruchamia od pasa w dół. Do tego połamana od nowa ręka i w efekcie nie mogę u ywać kul. Zresztą pewnie i tak bym nie mógł ze względu na rozmiar tego gipsu. Muszę być wszędzie wo ony. Kto musi mi pomagać w transporcie z łó ka na wózek i z powrotem. Potrzebuję pomocy, ze wszystkim.
eby się dostać do kibla.
eby wziąć prysznic. W sumie
Masakra. Ale mija dzień za dniem, a Kylie jest cały czas ze mną, praktycznie mieszka u mnie. Tak wszystko zorganizowała, eby w większo ci uczyć się tutaj, więc w zasadzie w ogóle mnie nie zostawia. Co jaki czas zmuszam ją, eby dokąd poszła, spotkała się ze znajomymi. Ale ona robi dla mnie wszystko. Na początku totalnie nie mogłem się w tym odnale ć, ale w końcu oboje przyzwyczaili my się do tego, e jest moją pielęgniarką. Jedną z najbardziej wkurzających spraw w tym całym wypadku i operacjach było to, e musieli mi ogolić tył głowy, tu nad linią włosów. Wcią są długie, ale kiedy je zepnę, wyglądają dziwnie, więc prawie cały czas chodzę w rozpuszczonych i się w ciekam, bo wła ą mi do oczu. Kylie
pokazała mi, jak je podpiąć z przodu, eby mnie nie wkurzały, ale w takiej fryzurze wyglądam jak jaki kretyński elf. Dobra, niewa ne, w ka dym razie jak dotąd nic z tym nie zrobiłem. Raz, w sobotę, przyszedł Ben, kilka tygodni po moim powrocie do domu. Było totalnie dziwnie i cholernie niezręcznie. aden z nas nie wiedział, jak się zachować, a fakt, e jeste my rodziną, nijak nie wpłynął na konflikt między nami. Mam rodzinę. Ciocię i wujka. Kuzyna. Kuzyna, który nazywa się tak samo jak ja. To dziwne. Niby nie u ywam pierwszego imienia, ale to i tak głupia sprawa. Dziwnie jest mieć rodzinę. Nie wiem, co z tym zrobić. Czy powinienem zapomnieć, jak się zachowywał Ben, tylko dlatego e jest moim kuzynem? Co to w ogóle znaczy kuzyn? W tym sensie, e co, mamy być teraz przyjaciółmi? Tak jakbym miał prawie rodzonego brata? Nie wiem. Pewnie je li się nie jest mną, to te wątpliwo ci wydają się idiotyczne, ale ja nie wiem, jak się obsługuje rodzinę. Nigdy adnej nie miałem. Jak Ben przyszedł, to tylko siedzieli my i gadali my. Słuchali my muzyki. Okazało się, e Ben lubi podobną muzykę jak ja, hard rock i heavy metal, więc przynajmniej było o czym mówić. Ale wcią trochę zbyt uwa nie patrzy na Kylie, zbyt bacznie. ledzi wzrokiem jej ka dy ruch. Obserwuje ją. Wiem, e jest piękna i ka dy facet by ja obserwował, ale nie wiem, jak się zachować i wkurza mnie to. Ona jest moja. Ale czy mogę go powstrzymać od patrzenia? Wiem, e on wcią jej pragnie. Wcią jest w niej zakochany. Nie da się z czego takiego otrząsnąć na trzy-cztery. Więc co mam zrobić? Odpu cić i liczyć, e w końcu mu przejdzie? Nie wiem. Nie mam odpowiedzi, ale nie mam te ochoty mówić o tym Kylie. To jej najlepszy przyjaciel, cały czas. Znają się od urodzenia. My lę, e mo e zostawię to jej. Niech patrzy, je li chce. Jak chce, niech się w niej kocha potajemnie. Ona jest ze mną i to się nie zmieni. Nie wiem, co będzie. Mój wypadek pokrzy ował nam obojgu plany związane z karierą muzyczną. Andersen mówi, e rozumie i podtrzymuje swoją ofertę do czasu, a będziemy gotowi. Ale czy w takim razie zostaję w Nashville? Mo e i tak. Wła nie mam powód, eby zostać. Rodzinę, która mogłaby mnie zatrzymać w jednym miejscu. Mama i Becca zaczęły się spotykać, to dobrze. Mama wraca z zaczerwienionymi oczami, jakby płakała, i po raz pierwszy nie ucieka przed pytaniami, a mam ich du o. Na pewno rozmawia z Beccą o moim ojcu. Wspominają, jaki był, mama opowiada historie. Miłe i niemiłe. Mówi mi o hu tawkach nastrojów, o cyklach. Jesienią i zimą łatwiej wpadał w depresje, wiosną i latem łatwiej było o manię. Miał te minicykle, hu tawki w hu tawkach. Dni manii w czasie zimowych depresji i na odwrót. Opowiada, jaki potrafił być uroczy, jaki utalentowany, je li chciał. Wygląda na to, e po nim odziedziczyłem talent muzyczny, o czym nie wiedziała nawet ciocia Becca. Tata - wcią nie wiem, jak o nim my lećŚ tata, mój ojciec? Ben? Sam nie wiem - zawsze pragnął być muzykiem. Nauczył się grać na gitarze, pisał piosenki. Nigdy nic z tym nie zrobił, nie wierzył w siebie dostatecznie, eby spróbować. A zdolno ci matematyczne mam po - mamie. Chciała studiować fizykę, ale ycie skierowało ją w inną stronę. Nigdy nie poszła na studia, nie miała pieniędzy, potem poznała tatę, potem miała mnie, nie zło yło się w ka dym razie. Dostali my rachunek ze szpitala za moje dwa pobyty. Mama nigdy nie załatwiła nam ubezpieczenia zdrowotnego. Zastałem ją siedzącą w kuchni przy stole, z jedną ręką zakrywającą usta i wpatrującą się w kawałek
papieru. Próbowałem z nią rozmawiać, ale nie zwracała uwagi, tylko wgapiała się w astronomiczną, sze ciocyfrową liczbę na rachunku i cała się trzęsła. Tydzień pó niej znajduję ją z telefonem komórkowym w ręce, jak siedzi na podłodze w kuchni i płacze. - Mamo, co się stało? - Ku tykam do niej, ciągnąc obok siebie ju pomniejszony gips przystosowany do chodzenia.
trochę
Mama pozwala się podnie ć i odkłada telefon na blat. Kylie akurat poszła zanie ć do szkoły nasze prace. - Rachunek ze szpitala. Kto wirować.
go zapłacił. Cały.
wiat wokół mnie zaczyna
- Jak to? Kto? Mama kręci głową. - Nie chcieli powiedzieć. Ale kto inny jak nie Jason i Becca? Obracam się w miejscu i ruszam do drzwi. - Chod my. Musimy z nimi porozmawiać. Mama wiezie nas do domu Dorseyów. Po drodze wysyłam Kylie SMS, eby tam na nas czekała. Becca siedzi na werandzie przed domem, pije mro oną herbatę i czeka. Obok niej siedzi Kylie, trzyma spływającą wodą szklankę i się mieje. Powoli pokonuję drogę po niskich schodkach na werandę, a potem opieram się o cianę obok niej. Mama stoi u podnó a schodków i patrzy na Beccę oczami l niącymi od emocji. Bardzo długo nikt się nie odzywa. - Ustalmy jedno - mówi Becca. - Nie ma rozmowy o nieprzyjmowaniu jałmu ny ani o zwracaniu długu. Jeste cie naszą rodziną. Oz jest moim bratankiem, jedynym, jakiego będę kiedykolwiek miała. Powiedz „dziękuję” i zapomnijmy o tym. Mama chlipie, ociera oczy, schyla głowę. - „Dziękuję” to nie będzie nawet początek tego, co chciałabym powiedzieć. - Kate, jeste członkiem rodziny. Zrobiliby my dla ciebie wszystko. Becca schodzi po schodach, kładzie mamie ręce na ramionach i patrzy jej w oczy. - Nie powinna była uciekać. Mogłam... Mogły my być jak siostry, przez cały ten czas. Pomogłabym ci z Ozem. - Ale ja się tak bałam. Wszystkiego. Nie wiedziałam, co robić. Nigdy nie miałam rodziny. Uciekłam z domu, gdy miałam czterna cie lat. Mama się odwraca, obejmuje się w pasie ramionami, wpatruje w niebieskie popołudniowe niebo, a jej głos dochodzi jakby z daleka. - Uciekłam w dniu czternastych urodzin. W dniu mierci mojego ojca.
Przedawkował kokainę. Widziałam, jak to robił. Na moich oczach wciągał kreskę, na moich oczach dostał drgawek. Poszła mu krew z nosa. Za bardzo się bałam, eby cokolwiek zrobić. Mamy nie było. Wróciła pó no. Zastała mnie na podłodze, wpatrzoną w martwe ciało ojca. Zaczęła mnie bić, krzyczeć, e... to ja go zabiłam. Całkiem straciła kontrolę. Więc uciekłam. Ukradłam sto pięćdziesiąt dolarów z puszki z kawą, która stała na lodówce i wsiadłam w pierwszy autobus. Wylądowałam w schronisku dla bezdomnych w Kansas City. Znalazłam pracę w chińskiej knajpie. Zmywałam naczynia. Płyn, woda, gąbka. I zlew. Pozwalali mi spać w kuchni. Kąpałam się w tym zlewie. Oszczędzałam przez dwa miesiące, a potem wyjechałam. W Topece poznałam chłopaka. Pozwolił mi u siebie mieszkać jaki czas. Ale... Nie za darmo. Miał oczekiwania. Brał du o koki, a ja... Byłam ciekawa. Czemu to robi. Czemu mój ojciec to zrobił. Był ćpunem, ale jednak był dla mnie ojcem, rodzicem. Nie tak, jak mama. Jej nigdy nie było. Robiła, co trzeba. Zarabiała na kolejną działkę. Ale kiedy ju była w domu, była straszna. Zła. Tylko tata potrafił obronić Kaylee i mnie przed jej szaleństwem. Kaylee była ode mnie o cztery lata starsza. Uciekła, jak miałam jedena cie lat. Szok, zaskoczenie... Nie ma odpowiednich słów, eby opisać, jak na mnie działają wyznania mamy. Nie wiedziałem o tym. Nie miałem pojęcia. Nawet nic nie podejrzewałem. - Co się stało z twoją siostrą? Mama wzrusza ramionami. - Nie wiem. Je li yje, pewnie gdzie jest. Ale takie nastoletnie uciekinierki... Często im się nie udaje. Pakują się w prochy, zostają prostytutkami, niewolnicami seksualnymi. Widziałam takie historie. Prawie sama tak skończyłam. Raz zostałam porwana. W Żisk, w Missouri. Zgarnęli mnie z ulicy, w biały dzień. Zaczekałam, a zaczną mnie wyjmować z auta. Udawałam, e jestem nieprzytomna, potem zaczęłam kopać, gry ć, wierzgać. Udało mi się uciec. Do następnego ranka przesiedziałam w kuble na mieci. No więc, co się stało z Kaylee? Nie wiem. Zawsze my lałam, e kiedy spróbuję ją znale ć, ale... - Mama wzrusza ramionami. - Nigdy tego nie zrobiłam. Nie mogłam. Kilka razy wpisywałam w żoogle jej nazwisko, ale nigdy nic nie wyskakiwało. - Odwraca się do mnie. - Chciałabym móc podać ci lepszy powód, dlaczego tak często się przeprowadzali my. Ja po prostu... nigdzie nie czułam się w domu. Nigdzie nie było dobrze. Nie miałam powodu, eby gdzie zostać. A przyjechałam do Detroit i poznałam Bena. W Michigan mieszkałam dłu ej ni gdziekolwiek i kiedykolwiek, wła nie z jego powodu. My lałam, e znalazłam dom, zało ę rodzinę, z nim. e mam kogo , kto mnie kocha. Kogo , komu na mnie zale ało. Cztery lata. Nigdy w yciu nie mieszkałam dłu ej w jednym miejscu. Drugie w kolejno ci było Dallas. To mi weszło w krew. Skoro nie ma powodu, eby zostać, to co za ró nica? - Mamo, ja pierdzielę... Odwraca się,
eby się do mnie u miechnąć.
- To stare dzieje, kochanie. Po prostu przykro mi, e urodziłe się jako mój syn. Zasługiwałe na lepsze ycie, a ja nie mogłam ci tego dać. Teraz patrzy na Beccę. - Nie umiałam ci ufać. Chciałam, ale... Nigdy nikomu nie ufałam. Nawet Benowi nie opowiadałam o swoim dzieciństwie. - Więc mo e czas spróbować? - mówi Becca. - Zostań w Nashville. Zapu ć korzenie. Mama się mieje, ale gorzko. - Ludzie zawsze to mówią. „Zapu cić korzenie”. Ja nawet nie wiem, co to miałoby znaczyć. Becca staje obok mamy. - Pozwól nam być twoją rodziną. Przychod uciekaj. Po prostu... zostań.
na lunch. Wpadaj na drinka. Nie
Mama bardzo, bardzo długo nic nie mówi. A kiedy ju głosie słychać wahanie. - Naprawdę chciałaby Becca wybucha - Ju
się odzywa, w jej
być moją rodziną?
miechem i przytula mamę.
jestem!
Mama patrzy na mnie. - Oz? Nachylam się do Kylie, która obejmuje mnie w pasie. - Ja się nigdzie nie wybieram. Mam co najmniej jeden powód, zostać. Becca odwraca się do mnie i marszczy brwi.
eby tu
- Tylko jeden? - Co najmniej jeden, powiedziałem! A poza tym, muszę przyznać, mi się wizja posiadania rodziny.
e podoba
Sze ć tygodni pó niej nie mam ju gipsu i wszystko wraca do normalno ci. Siedzę na fotelu u fryzjera, na ramionach mam pelerynkę. Ładna, przyjacielska fryzjerka przeczesuje mi włosy palcami i czeka, a dam jej sygnał do startu. Patrzę na swoje odbicie, na długie, kasztanowe włosy. Nie obcinałem ich od początku liceum. Raz, dwa lata temu, pozwoliłem mamie podciąć końcówki. Kylie nie wie, e to robię. My li, e pojechałem szukać efektów gitarowych. To zresztą prawda, nawet jeden kupiłem. Mam nową pracęŚ w biurze Andersena Mayera. Jestem asystentem jego asystentki. Pracuję te w warsztacie z przyjacielem Colta. To dobra robota, dobrze płatna, uczę się przydatnych rzeczy. Dobrze jest mieć zajęcie, nie musieć się ju uczyć. Wiem, e ten stopień, który mam, jest gówno wart, ale zawsze to jakie wykształcenie i sam sobie na nie zapracowałem. Mogę się teraz zdecydować na licencjat, mogę nie. Kylie skończyła liceum z wszelkimi honorami i zastanawia się, co robić, jak skończy studia na NSCC. Wcią planujemy rozwijać się muzycznie, ale bez presji. Stanie się, jak przyjdzie czas. Tymczasem ja du o pracuję, gram na gitarze, uczę się
nowych piosenek i nawet piszę własne. Od miesięcy się nie oparzałem, od wypadku nie jarałem zioła. Nawet nie mam zapasu. Kylie była
wiadkiem, jak wyrzucam, a lufkę i bibułki oddaję Dionowi.
- Masz piękne włosy - mówi fryzjerka. - Mo e chciałby
je nam przekazać?
- Jak to? - Oddaliby my je fundacji Locks of Love, która zrobi z nich perukę. - Fajny pomysł. U miecha się. - Super. - Jeszcze raz przeczesuje mi włosy. - Więc jak? żotowy? Biorę głęboki wdech i wypuszczam powietrze. - Dajemy! Niech spoczywają w pokoju. Patrzę, jak no yczki przelatują przez moje włosy, a du y pukiel ląduje na podłodze. Ja pierdzielę, w jednej sekundzie moja głowa robi się lekka! Ale to jeszcze nie koniec. Fryzjerka tnie, tnie i tnie, a ja jestem przekonany, e jestem ju łysy. Zamykam oczy, popatrzę dopiero, jak skończy. W końcu, po przystrzy eniu mi karku i włosów nad uszami, cofa się, dmucha suszarką, eby pozbyć się obciętych włosów i wciera mi jaką pastę. Stroszy, suszy, wykręca, bawi się. W końcu ciąga mi pelerynkę z ramion i odwraca mnie do lustra. - I jak? - pyta niepewnie. Otwieram oczy i w pierwszej chwili jestem w szoku. Są krótkie! Po bokach w ogóle nic nie ma, wygolone prawie do skóry. Na czubku głowy zmierzwione, rozczochrane. Pierdolę, jestem zachwycony! Przesuwam dłonie po bokach czaszki, po karku, po potylicy. Czuję pod palcami miękką szczecinę. - Czuję, jakbym miał o pięć kilo l ejszą głowę. - Odwracam się w jedną, potem w drugą stronę. Podnoszę obcięte pasmo, bawię się nim. Niesamowite. Czuję się jak inny człowiek. - Miałe bardzo du o włosów - mówi niemal ze smutkiem. - I to były cudowne włosy. W tym sensie, e gęste, bez rozdwojonych końcówek, zdrowe. Ale muszę przyznać, e teraz wyglądasz obłędnie. Całkiem inaczej. Przekrzywia głowę i muska moje ramię. - Potrzebujesz jeszcze tylko jakiej mniej oble nej koszulki. Oczywi cie mam na sobie podkoszulek z metalowym rysunkiem. Nie mam chyba adnych innych. Na tym smuga krwi przemienia się w stado odlatujących ptaków. Jest nazwa zespołu wypisana literami z drutu kolczastego. Żaktycznie do ć sugestywna rzecz. - Chyba masz rację. Jestem teraz taki grzeczny, cało ć.
e powinienem i ć na
- Dokładnie! Dwa lokale dalej jest komis, mo na upolować fajne rzeczy. Zajrzyj tam. - Prowadzi mnie do kasy i rozlicza. Dziękuję jej, zostawiam napiwek i wychodzę na ciepły, pó nowiosenny dzień. Zaglądam do tego komisu i znajduję w nim koszulę na guziki, z krótkimi rękawami, gładką, elegancką i brzydką jak skurwysyn, ale wyglądam w niej całkiem nie le, szczególnie do pary znoszonych, lekko wyblakłych niebieskich d insów, które te tam wygrzebuję. Są dobrze dopasowane. Do tego gładki skórzany pasek, para martensów i wyglądałem kompletnie inaczej ni ten zdeklarowany metalowiec, który dzi rano wyszedł z mojego mieszkania. Wrzucam stare ciuchy na siedzenie pasa era pikapa i wysyłam SMS do Kylie. Mój motor do niczego się ju nie nadawał, więc wykorzystałem kasę z ubezpieczenia, eby kupić starego czarnego Ż-150. Colt pomógł mi go odpicować, wymienił i podrasował silnik, podkręcił wydech, zmienił radio na nowe. Cię arówka ma prawie tyle samo lat co ja, ale chodzi jak złoto, ma moc i ryczy jak bestia. Piszę do KylieŚ „Przyjed
do parku. Mam dla ciebie niespodziankę”.
Ruszam, a po kilku minutach mój telefon ćwierka. Czekam na czerwone wiatło i odczytujęŚ „Spx. Do zo”. Nie znoszę, kiedy u ywa tych SMS-owych skrótów, więc oczywi cie robi to jeszcze czę ciej, eby mnie wkurzyć. Parkuję auto i idę ze starym kocem pod pachą przez zaro nięte boisko. Znale li my ten park kilka tygodni temu, ukryty na tyłach osiedla. Jest tu kilka hu tawek, stara karuzela, jakie ławki, drabinki i poobijane stoliki piknikowe z wydrapanymi inicjałami i przekleństwami. Nikt tu nigdy nie przychodzi, więc mo emy się wylegiwać, pisać piosenki, całować się. A czasem, pó no w nocy, nawet więcej ni tylko całować. Rozkładam koc i padam na plecy. Pławię się w ciepłym słońcu, a dochodzi do mnie cichy pomruk silnika samochodu Kylie. Słyszę, jak zamyka drzwi, słucham jej zbli ających się kroków. Przechylam głowę i widzę jej nogi. Podnoszę się i staję naprzeciwko niej. - Jasna cholera, Oz! - Zakrywa usta dłonią, chowa w niej zaskoczony u miech. - Wyglądasz... Ja pierdzielę! Czy to w ogóle ty? Przesuwam ręką po włosach, wcią
niedowierzając w to, co czuję.
- Podoba ci się? Podchodzi bli ej i chichocząc, przesuwa dłonią po krótko ostrzy onych włosach z tyłu mojej głowy. - Czy mi się podoba? Jest cudownie! Wcze niej te mi się podobałe , ale teraz? Wyglądasz tak seksownie, e zaraz zejdę! - Cofa się i patrzy na moje ciuchy. - Ubranie te ? Bo e, co w ciebie wstąpiło? Wzruszam ramionami.
- Nie wiem. Ale poczułem, e czas na zmianę. Najpierw obciąłem włosy, a potem stwierdziłem, e równie dobrze mogę to zrobić do końca. No więcŚ oto jestem. Czuję się dziwnie. Nie mogę się przyzwyczaić do tego uczucia lekko ci. Ona się
mieje i przesuwa mi dłoń po szyi.
- Rozumiem, kiedy te obcięłam włosy bardzo krótko. Na początku ogólniaka. Skróciłam je o jakie piętna cie centymetrów i wydawało mi się, e głowa mi zaraz odleci. Potakuję. - Tak, mam mniej więcej to samo. - Ale nie zrobiłe tego dla mnie, prawda? Nie pomy lałe , się zmieniał? Marszczę czoło.
e chcę,
eby
- Nie, no co ty. Nie chodziło o to, eby się zmienić. Wcią jestem sobą. Po prostu ju nie potrzebuję do tego czarnych ciuchów i długich włosów. Jestem sobą bez względu na wygląd. - Taki młody, a taki mądry - droczy się. - źj, mała, uwa aj, bo jestem od ciebie starszy. - Niewiele. - Ale jednak. U miecha się, a potem wsuwa mi ręce pod koszulkę i dotyka skóry pleców. - Czemu ciągle stoimy? Opadamy razem na koc, a ona opiera się na łokciach. Rozchyla usta w oczekiwaniu, kiedy zbli am się do pocałunku. Ma na sobie lu ną białą zapinaną na guziki bluzkę i obcisłe niebieskie d insy. Kładę dłoń na jej biodrze, zbli am usta do jej warg, czuję smak jej waniliowego balsamu do ust, zapach mydła i bzu oraz delikatny aromat perfum. Pocałunek coraz bardziej się pogłębia, a ja nie mogę się powstrzymać przed rozpięciem jej górnego guzika, a zaraz potem jeszcze następnego. Po chwili obydwoje mamy rozpięte koszule, jej dłonie głaszczą moje boki, a ja trzymam w dłoniach jej cycki. Zatracamy się w pocałunku, wymieniamy ogień i po ądanie, a chocia robimy nic więcej ni pocałunki, jest intensywnie i zniewalająco.
nie
Odsuwa się i kąsa mnie w dolną wargę. - Bo e, je li się teraz nie zatrzymamy, dopadnę cię tutaj, w
rodku dnia.
- To by było niewła ciwe, tak...? - Tak. Tym bardziej do domu.
e słyszę dzieci. - U miecha się do mnie. - Chod my
- Do domu? A gdzie jest nasz dom?
- Chwilowo tam, gdzie mo emy być sami. Ale mój dom jest wszędzie tam, gdzie ty jeste .
Colt Mądro ci nad stawem
żrzebię w moim triumphie, ale to ju ostatnie szlify. Muszę jeszcze dopracować hamulce, trochę wypolerować blachę i będzie gotowy. Mam ju w głowie kolejny projekt. Wypatrzyłem studebakera President źight z 1935 roku. To wy sza szkoła jazdy, ale znam go cia, który mógłby mi załatwić czę ci. Zerkam na Bena, który po drugiej stronie ulicy myje samochód. Szoruje okrągłą, ółtą gąbką, trochę za mocno, jak na mój gust. Co jaki czas zerka w ciekle w stronę naszego domu, a w jego oczach widzę ywy, gorejący ból i gniew. U wiadamiam sobie, e na naszej werandzie siedzą Kylie z Ozem i oglądają co w laptopie. Ben jest w marnym stanie. Liczyłem, e mo e po tym wypadku trochę mu odpu ci, ale nic z tego. Minęło kilka miesięcy, a on wcią jest na tym samym etapie. Ciągle ma nadzieję, e mo e jednak, wcią patrzy i czeka. Wzdycham i przykucam. To się musi jako skończyć. Wiem, e Jason z nim rozmawiał, ale jaki dzieciak w wieku Bena chce słuchać, co ma do powiedzenia jego ojciec? Szczególnie w sprawach sercowych. Cały czas patrzę, a Ben rzuca gąbkę na ziemię i rozpryskuje wokół siebie pianę. Prawie słyszę, jak przeklina, łapie wą i oblewa cię arówkę wodą. Odkładam narzędzia do skrzynki i idę do niego. Po drodze się odwracam i widzę, e Kylie i Oz robią tę dziwną rzecz, między szeptem a całowaniem. Doprowadzają Bena do ostateczno ci. Zatrzymuję się u podnó a naszych schodów na ganek. - Ej, wy dwoje. Nie mam nic przeciwko temu wszystkiemu - wskazuję na nich - i wiem, e nie mo ecie bez końca krą yć na paluszkach wokół uczuć Bena, ale nie bąd cie okrutni, dobra? Bierzcie go chocia
w minimalnym stopniu pod uwagę.
Kylie wzdycha. - Masz rację. Wkurza mnie to, ale wiem, e masz rację. Mam do ć tej całej sytuacji. Nie wiem, co robić. On nawet nie próbuje i ć naprzód. - Patrzy na drugą stronę ulicy i natrafia na spojrzenie Bena. - Porozmawiam z nim. - I co mu powiesz? - pyta Oz. Kylie wzrusza ramionami, ale wstaje. - Nie wiem. Co . Cokolwiek.
Macham,
eby usiadła.
- Nie sądzę, eby było cokolwiek, co mogłaby mu powiedzieć, Ky. Ja z nim pogadam. Mo liwe, e i z tego nic nie wyniknie, ale warto spróbować. Wracam do domu, mówię Nell, dokąd jadę, łapię kluczyki i przechodzę na drugą stronę ulicy. Ben wyciera karoserię szmatką, więc czekam, a skończy. Przez cały czas nie zwraca na mnie uwagi. - Tak? - Wrzuca szmatę do pustego ju gara u.
wiadra i razem z gąbką wstawia do
- Chod - mówię. - Musimy pogadać. - Odwracam się i idę z powrotem, nie pilnując, czy idzie za mną. Pójdzie, je li wie, co dla niego dobre. Wsiadam za kierownicę mojego pikapa, zamykam drzwi, włączam silnik i czekam. Po minucie wsiada Ben. żło no zamyka drzwi. Wycofuję i widzę przy okazji, e nie spuszcza Kylie i Oza z oka, dopóki się da, a kiedy są ju poza zasięgiem wzroku i tak patrzy przez okno, z brodą opartą na ręce, ze zmarszczoną brwią, widocznie zamy lony. Radio nie gra, ja nic nie mówię. Parkuję przed sklepem. - Sied
tu - mówię i wchodzę do
rodka.
Kupuję sze ciopak piwa i znów ruszamy. Wyje d am poza miasto, znajduję boczną, gruntową drogę, mijam zakręty a docieramy w jedno z moich ulubionych miejsc. To niewielki trawiasty pagórek z widokiem na jeziorko, ale jest tu ustronnie, ładnie i cicho. Nad brzegiem jest zwalone drzewo, wietnie się tam siedzi i patrzy na wodę. Łapię sze ciopak le ący na tylnym siedzeniu, wysiadam z cię arówki i idę do drzewa. Ben idzie za mną. Zdejmuję kapsle z dwóch butelek, jedną podaję jemu. Biorę du y łyk, a potem na niego patrzę. - Chcesz co
powiedzieć,
zanim ja zacznę? Upija trochę i kręci głową. - Nie. - W porządku. Chciałbym, eby mnie posłuchał. Nie tylko usłyszał, ale aktywnie słuchał, dobra? - Kiwa głową. - Walisz głową w mur. Donikąd w ten sposób nie zajdziesz. Ben marszczy czoło. - Co to ma znaczyć? - To znaczy, e czekasz na co , co prawdopodobnie nigdy się nie wydarzy. - Milknę, piję łyk i mówię dalejŚ - Słuchaj. Zapomnijmy na chwilę, e mówimy o mojej córce, dobra? Ja jestem Colt, ty jeste Ben. Jeste dzieciakiem mojego najlepszego kumpla, jeste dla mnie jak syn. Patrzyłem, jak dorastasz. Jak ro niesz na zajebi cie dobrego sportowca i fajnego go cia.
- Ale? - Ale musisz ją sobie odpu cić. - Nie mogę. Próbowałem. Kurwa, eby Trenowałem, ćwiczyłem, uczyłem się.
wiedział. Harowałem jak popieprzony.
Trzymałem się od niej z daleka. Próbowałem o niej nie my leć. Ale nic z tego. Nie mogę się jej pozbyć z głowy. Nie mogę przestać mieć nadziei, modlić się, e zmieni zdanie. Marzę o niej. Dręczy mnie taki sen, treningu, mówi mi, e się pomyliła, znów mnie kocha. To męka.
e którego dnia ona czeka na mnie po e le wybrała i e chce mnie. e
Budzę się tu przed tym, jak mnie pocałuje, zanim jej usta dotkną moich i dociera do mnie, e to był sen. I mam ochotę wydrzeć sobie z piersi serce. Tylko e ona ju to przecie zrobiła. W jego głosie jest tyle bólu, e a boli i mnie. Kończę piwo i bawię się butelką. Powoli odlepiam etykietkę i naklejam skrawki na szyjce. - Ona nie chciała. - Tak, wiem o tym. Ale czy to naprawdę powinno mi poprawić humor? Zaczyna mówić prze miewczoŚ - „Słuchaj Ben, dziewczyna, którą kochałe całe ycie, wcale nie chciała wyrwać ci serca i nasrać do dziury po nim, więc nic się nie stało, po prostu o niej zapomnij”. Wzdycham. - Tak, masz rację. Chyba nie ma pocieszenia. To jedno z tych gównianych praw yciaŚ czasem kto depcze ci serce i nic nie mo na na to poradzić. Cierpisz i nie ma siły, eby poczuł się lepiej. Nie da się wymazać bólu ani zmienić rzeczywisto ci. Po prostu boli. I to jest totalnie do dupy. Otwieram kolejne piwo, jedno daję Benowi, drugie biorę sobie. - Powiedz szczerze, kochasz ją? Naprawdę ją kochasz? - Tak! - A co to dla ciebie oznacza? Nie odpowiada od razu. Przelewa bursztynowy płyn w butelce, gapi się na niego, my li. - To znaczy, e chcę być cały czas przy niej. Chcę z nią rozmawiać. Chcę jej dotykać. Uwa am, e jest utalentowana, piękna i niesamowita. Moje ycie nie jest takie samo, odkąd jej nie ma. Tęsknię za nią. Kiwam głową. - Brzmi nie le. Tylko e... to nie jest miło ć. To są twoje uczucia. To, jak ty się czujesz. A czego chcesz dla niej? Słyszałe tę starą piosenkę Johna Mayera, Love Is a Verb? - Kręci głową. - Posłuchaj kiedy . Rozumiesz, o co mi chodzi? Miło ć to nie są tylko twoje uczucia. Nie chcę zabrzmieć jak jaki Konfucjusz czy Mistrz Yoda, ale takie są fakty. Podoba ci się, jaka jest Kylie i chcesz ją mieć. W porządku, wszystko okej, ale co z tego? Co z tym zrobisz? Sorry za brutalno ć, ale czekałe za długo. Oczywi cie powody są jak najbardziej
chwalebne, słuszne i spodziewałbym się czego ty, ale straciłe swoją szansę.
takiego po takim go ciu jak
Kylie zakochała się w kim innym i nie widzę nadziei, eby miało się to zmienić, a nawet je li, je li, powiedzmy, jej i Ozowi nie wyjdzie naprawdę zamierzasz czekać na taką opcję? żdyby tak się faktycznie stało, naprawdę by ją wziął? Ze złamanym sercem? eby stać się odskocznią od bólu? Wiem, e uczucie odrzucenia jest straszne. Wiem, naprawdę. Zaufaj mi w tej sprawie. Ale złamane serce, kiedy związek się kończy pora ką, jest jeszcze gorsze. Wiesz, co miałe , i wiesz, co straciłe . Lepiej kochać i stracić, ni nigdy nie kochać. Tak leci ten cytat? Ben kręci głową i przełyka du y łyk piwa. - Prawie. - żłęboko oddycha, odchyla głowę i patrzy w niebo. - „Wierzę w tę prawdę, rozumiem i czuję, e lepiej kochać i stracić, ni nie kochać w ogóle”. To z In Memoriam A.H.H. Tennysona. Jestem pod wra eniem. - Niech cię, Ben, cytujesz poezję z pamięci? Wzrusza ramionami i się
mieje.
- Lubię poezję. Pewnie mam to po mamie. Kiwam głową. - Nie le, naprawdę. - Milknę, eby upić łyk. - Czasem wydaje mi się, to zdanie jest totalnym bełkotem. Utrata miło ci zmiata z nóg i co z tego, e ma się wspomnienia, skoro odczuwa się ten agonalny ból po stracie. Bywa, e w ogóle nie ogarniam, na czym niby polega wybór.
e
- Co ty powiesz? - mówi Ben głosem pełnym goryczy. Nie zwracam uwagi i mówię dalej. - Wracając do tematu. Miło ć to jest to, co robisz. Miło ć jest działaniem. Okazuje się ją. żdybym ja przez cały czas zdawał się tylko na moje uczucia do Nell, rozstaliby my się ju dawno temu. Przez te lata mieli my kilka powa nych kłótni. Takich, e ziali my na siebie ogniem, nie mogli my nawet na siebie patrzeć. W takich sytuacjach moje uczucia były gówno warte, bo czułem tylko w ciekło ć i byłem gotowy odej ć. Ale wiesz, co mnie powstrzymywało od zrobienia głupoty? Decyzja, eby praktykować miło ć. - Stukam go palcem w rękę, eby podkre lić ka de słowo. - Decydowałem się na olanie moich uczuć i skupienie się na tym, e chocia nie czuję szczę cia, przyjemno ci i pozytywnych emocji, kocham Nell i zrobiłbym dla niej wszystko. Łącznie z przeproszeniem jej za co , do czego się nie poczuwam albo pozwoleniem jej wygrać w dyskusji, tylko po to, eby znowu był spokój. Teraz by się na mnie w ciekła, e pozwalałem jej wygrać... I serio, nie chcę się wywy szać. Chodzi mi o to,
e tak naprawdę walić to, czy ona ma rację, czy ja.
Trzeba odpu cić walkę i przeprosić albo ogólnie zrobić to co trzeba, eby dobre uczucia wróciły. A wracając do ciebieŚ kochasz Kylie, ale co z tym zrobisz? Będziesz się snuł w pobli u, łypał na nią w ciekle, gapił się, w ciekał na widok jej i Oza razem? Czy postanowisz zrobić to, co dla niej najlepsze? - To znaczy co? - Ben kończy piwo i wstawia pustą butelkę do skrzynki. Robię to samo i pozwalam mu wziąć trzecie. Ostatnią butelkę zostawiam i szukam odpowiednich słów. - Musisz się zastanowić nad tym, czy kochasz ją dostatecznie mocno, pozwolić jej odej ć. - Staram się jej pozwolić! Tylko,
eby
e nie wiem jak!
- Nie. Ty się starasz z niej wyleczyć. To nie to samo. Wstaje, podchodzi do brzegu jeziorka, nic nie mówi, milczy. - Mam zrobić, co będzie trzeba, okazać, chocia
eby
e ją kocham? Kiwam głową, on na mnie nie patrzy.
- Tak. Co będzie trzeba. - Czyli mam odej ć? - Je li to konieczne. Nikt nie chce, eby wyje d ał, ale je li to jedyny sposób, eby poszedł naprzód i pozwolił jej odej ć i być szczę liwą, niech tak będzie. Prawda jest taka, e czasem jedynym sposobem, eby przeboleć stratę, to fizycznie zdystansować się do sytuacji. - Wstaję, podchodzę do niego i klepię go w ramię. - Jeste dla niej wa ny. Ona nie chce, eby przez nią cierpiał. Moja córka chce, eby był szczę liwy. Bardzo długo byłe jej najlepszym przyjacielem i smuci się, e to straciła. Powiedziała mi o tym. Ben kiwa głową i widzę, e my li. Odchodzę, opieram się o cię arówkę i patrzę na wirujące w oddali stado szpaków. - Masakra. - Tak jest. - Jedyny sposób, eby zdystansować się do tego wszystkiego, to fizycznie wyjechać z Nashville. Tutaj nie mogę odej ć na tyle daleko, eby się od niej oddalić. Od nich. Ale dokąd mam jechać? - Czasem niewa ne, dokąd, wa ne, Ben wybucha - Teraz ju Znów się - Dzięki.
eby po prostu jechać.
miechem. brzmisz jak Yoda! - Co w mojej mocy robię.
mieje, a potem wypuszcza powietrze i pociera tył głowy.
Wzruszam ramionami. - Jaki byłby sens starzeć się i mieć za sobą kupę yciowego gówna, je li nie mo na się tym od czasu do czasu z kim podzielić? żadamy jeszcze chwilę, a potem wracamy do domu. Całą drogę milczy, ale to ju inne milczenie. Nie tak ponure, mniej w ciekłe. Kiedy doje d amy i parkujemy w moim gara u, Ben jeszcze raz dziękuje i idzie do domu. Nie sprawdza, czy Kylie i Oz są na naszym ganku, co poczytuję za postęp. Nell czeka w kuchni. - Co mu powiedziałe ? - Nachyla się do pocałunku, a potem zawisa mi na szyi i staje na palcach. - Powiedziałem mu, e miło ć to czyn i pozwolić jej odej ć.
e je li naprawdę ją kocha, musi
- John Mayer. Dobry wybór. mieję się z tego,
e wiedziała, do jakiej piosenki się odwołałem.
- Tak. Nie podłapał aluzji, ale warto było spróbować. Znów opada na całe stopy i opiera mi głowę na piersi. - My lisz,
e posłucha?
Kiwam głową. - Tak, my lę,
e tak.
- To dobrze. - Całuje mnie w szczękę. - Cieszę się, Kto musiał.
e z nim rozmawiałe .
- żdzie są Kylie i Oz? - Pojechali do niego. Marszczę czoło. - Chciałbym,
eby mieszkał w bezpieczniejszej okolicy.
- Ja te . Ale mamy do wyboru pozwolić zamieszkać im razem, a wiem, e o tym rozmawiają, albo zostawić sytuację tak, jak jest. A ja nie do końca swobodnie się czuję, kiedy są tutaj, za zamkniętymi drzwiami. - Ja tak samo. Nell wzrusza ramionami. - Co
czuję,
e Oz niedługo sprawi sobie mieszkanie. Oby bezpieczniejsze.
- Tak, a Kylie będzie tam przesiadywać tak często, jak jej pozwolimy. Tak le i tak nie dobrze.
- Wypisz wymaluj bycie rodzicem - puentuje Nell. mieję się. - Prawda. U miecha się do mnie. - Ale skoro ju mamy wolną chatę... - Wsuwa mi dłonie pod koszulę, a ja odwzajemniam u miech i zaczynam się rozbierać. - Tak, pusty dom ma swoje zalety - mówię.
Epilog: Ben
Byle przed siebie
Oddaję wykładowcy arkusz egzaminacyjny i wychodzę z sali. Na dworze wieci słońce, więc zakładam okulary. To był mój ostatni egzamin w tym semestrze. Mo e w ogóle ostatni w Vanderbilt. Nie wiem. Nic nie wiem. No, to nie do końca prawda. Wiem, e serce wcią mi pęka i kruszy się pod cię arem tego, co zamierzam zrobić. Wiem, e mam zapakowane auto. Trzy torby, pięć tysięcy w gotówce i dwa razy tyle na koncie. Pełny bak. Brak celu. Brak mapy. Jadę na zachód, tyle wiem. Ale wcze niej trzy przystanki. Najpierw dom. U ciskać mamę, powiedzieć „do widzenia” i eby się nie martwiła. Potem stadion i po egnanie z tatą. Oboje wiedzą, e wyje d am, i dlaczego. Nie są zachwyceni, jasne, ale przekonałem ich, e muszę. Obiecałem dzwonić jak tylko będzie okazja. Ostatni przystanek? Studio nagraniowe w centrum, gdzie są Kylie i Oz. Colt mi powiedział, e tam będą. Muszę się po egnać. Nie mogę zniknąć bez słowa. Znajduję miejsce parkingowe i przechodzę kilka przecznic do studia. Czaruję recepcjonistkę i u miechami kupuję drogę dalej, do budki, w której nagrywają. Wchodzę i witam się z producentem. Chyba ma na imię Jerry. Podnosi rękę na znak, e ma być cisza, więc się nie pieszę. Naciska guzik i pomieszczenie wypełnia się muzyką. żłosami Kylie i Oza. Jerry zsuwa słuchawki z uszu na kark. Jeszcze kilka akordów i piosenka się kończy. Oni mnie jeszcze nie widzieli. A potem ju widzą. Kylie mru y oczy, ja czekam i wiem, porozmawiać.
e wie,
- Jeszcze jeden numer - mówi, nie spuszczając ze mnie wzorku. - Dobra. Co macie? - pyta Jerry.
e chcę
- Dopiero co napisałam tę piosenkę. Nazywa się Nie twoja. Siada przy pianinie i dotyka klawiszy. Oz zerka na mnie, a potem na nią. On te jest zaskoczony, chyba nie było tego w planie. Kylie piewa, patrząc na mnie smutnymi oczami, bez mrugnięcia. Jej głos jest a lepki od emocji, liczny, zaskakujący i doskonały. Taki jak ona. Była ja, byłe
ty
było wszystko, cała przyszło ć. Dni pełne pytań, sny pełne marzeń. Jeden nawias otwarty, co
się
mogło zdarzyć. My i nic dziwnego w nas. Miał pokazać czas. Ty i ja, ja i ty. Ja twoja - kto wie? To ja. Mo e chciałam, mo e szłam w twoją stronę, choć powoli. Czy los by pozwolił? Nie wiem. Ale mogłam być dla ciebie Ju
wiatem.
nie byłby
bratem.
Potem nagle, tak jak piorun tnie przez niebo, okazało się e nie jestem twoja, jestem innego. Pełna uczuć i pewno ci,
e to
miło ć poszłam za nim. Nie chciałam cię zranić, ale czas upłynął. Ju
nie jestem twoja.
To ja. Trzymam go za rękę, a dla ciebie mam ju tylko tę piosenkę. I tęsknotę. Łykam gorzką winę, ale płynę. Nie zdą ymy się ju zdarzyć. Proszę, przestań marzyć. Bolisz mnie, nie chciałam, uwierz. Proszę, szukaj szczę cia. Proszę wstań ju kolan.
z
Czy nie widzisz? Popatrz, ju
nie jestem twoja.
Nie wypieram się tego tnącego bólu w sercu. Przyjmuję go. Na tym etapie zdą yłem się ju przyzwyczaić. Pozwalam jej wejrzeć we mnie, zobaczyć moją krzywdę i rezygnację. Jerry zerka na mnie, wciska jaki
guzik i daje mi znać.
- Kylie, mógłbym z tobą porozmawiać pięć minut na osobno ci? - pytam. Kiwa głową i zsuwa się z krzesła stojącego przed pianinem. Zatrzymuje się obok Oza, szepcze mu co
do ucha i szybko go całuje.
On kiwa głową i patrzy na mnie. My lę, e wie. Mam nadzieję. Robię to tak e dla niego. A poczucie winy, bo przecie przeze mnie prawie zginął, jeszcze to wszystko pogarsza. Kylie wychodzi z przeszklonej budki, a ja idę za nią na zewnątrz, na słońce. Stoimy w bocznej uliczce, między kubłami na mieci. Opieram się o cianę i czekam, a Kylie stanie naprzeciwko mnie. - Ben, nie wiem, co... - Nie musisz nic mówić - przerywam. - Po prostu mnie posłuchaj. Kochałem cię od bardzo, bardzo dawna. Nie, proszę cię, słuchaj. Jeste z Ozem. Straciłem szansę. Rozumiem to. Choć nie mogę tego znie ć. To boli. Rozpierdala mnie co sekundę, codziennie, taka jest prawda. - Nie zamierzam ukrywać uczuć. - Dostaję wira. Powinna być ze mną, nie z nim. Ale nie zmienię tego. Wiem to. Naprawdę. żdybym cię kochał, nie chciałbym tego zmieniać. Ale jestem na tyle słaby, e wcią chciałbym mieć cię dla siebie, chocia przecie wiem, widzę, kurwa, e jeste szczę liwa z Ozem. Więc niech tak będzie. Bąd cie dalej szczę liwi. - Ben... - zaczyna łamiącym się głosem. - Nie, jeszcze nie skończyłem. - Zmuszam się do spokoju, ale z trudem oddycham. Je li nie będę mówił dalej, mogę zrobić co głupiego, na przykład spróbować ją pocałować, eby zmieniła zdanie. - Nie skończyłem. Chcę, eby była szczę liwa. Zawsze. A je li jeste szczę liwa z nim, to... Kurwa. Niech tak będzie. Akceptuję to, bo nie mam wyboru, ale nie mogę udawać, e nie mam z tym problemu, bo tak nie jest. Boli mnie, kiedy cię z nim widzę. Jestem w ciekły, zazdrosny, odbija mi i nie wiem, jak to powstrzymać. Jak zmienić podej cie. Nie mogę. Chocia próbowałem, od miesięcy. Nie chodzi nawet o to, e mam nadzieję, e zmienisz zdanie. Wiem, e nie. Ale po prostu nie mogę się powstrzymać od pragnienia tego. Od chcenia. I my lę...
e to się nie zmieni, niewa ne, ile minie czasu.
W ka dym razie tak długo, jak będę blisko ciebie. Blisko niego.
- Co to znaczy? - pyta ledwie słyszalnym szeptem. Odchodzę kilka kroków i przeczesuję dłonią wie o skrócone włosy. Są ostrzy one tu przy czaszce, eby łatwo je było utrzymać w porządku przez długie dni jazdy i bez prysznica. Odwracam się do niej, uczę się na pamięć jej twarzy, jej doskonałych rudawych włosów, jasnej skóry, niebieskich oczu, jej ciała. Bo e, tak bardzo ją kocham, a nigdy nawet nie trzymałem jej za rękę. - Chodzi mi o to, e nie wiem, jak połączyć miło ć do ciebie z przyja nią. Nie umiem. Nie sądzę, eby to w ogóle było mo liwe. Więc postanowiłem pokazać ci, e cię kocham, w jedyny sposób, jaki mi jeszcze pozostał. - Uciskam nasadę nosa, głęboko wciągam powietrze, a potem patrzę jej w oczy. Ostatni raz. - Wyje d am. - Wyje d asz? Dokąd? Na jak długo? Wzruszam ramionami i kręcę głową. - Nie wiem. I nie wiem. Wszędzie, byle nie tu, mo e nawet na zawsze. W ka dym razie na tak długo, jak będzie trzeba, eby się z ciebie wyleczyć. Mo e znale ć kogo innego. Nie wiem. Pociąga nosem. - Nie chcę, eby jechał. - Ma mokre oczy, ale ich nie ociera. - Jeste moim najlepszym przyjacielem. Znów kręcę głową. - Nie. Jestem twoim najdawniejszym przyjacielem. - Wskazuję na drzwi do studia. - On jest najlepszym. Kiwa głową. - Więc po prostu... uciekasz. Warczę. - Bo e, Kylie! Nie utrudniaj mi tego jeszcze bardziej. - Mam ochotę walnąć w cianę, kopnąć w kosz na mieci, całować ją do utraty tchu. Ale nie robię tego. Jestem przyzwyczajony do pragnienia jej i niedawania po sobie poznać. Jestem w tym dobry, w końcu mam prawie dziesięć lat praktyki. - Nie uciekam. Pozwalam ci odej ć. - Ale mo e ju
nigdy cię nie zobaczę.
Kiwam głową. - Tak. To znaczy postaram się wrócić na wyląduję.
więta, ale nie wiem, gdzie
- A co ze szkołą? Odchodzisz z Vanderbilta? Potakuję.
- Skończyłem ten semestr. Nie wypisałem się jeszcze oficjalnie, ale wątpię, ebym wrócił jesienią. Mo e przeniosę się gdzie indziej. Mo e spróbuję dostać się na drugi kierunek. Nie wiem. Zresztą nie obchodzi mnie to. Po prostu jadę. Muszę się od ciebie oddalić. Mam cię w sobie. Jeste w mojej głowie, w moim sercu, w moim yciu, ale nie chcesz mnie w taki sposób, w jaki ja chcę ciebie, a to miasto nie jest dostatecznie du e, więc... Więc... Ona wzdycha i w końcu ociera łzy. - Rozumiem. - Patrzy na mnie. - Kiedy wyje d asz? - Za chwilę. Ju
się ze wszystkimi po egnałem.
Podchodzi do mnie, a moje serce zrywa się do rozszalałego galopu na sam zapach jej szamponu. Waha się, ale potem obejmuje mnie w pasie. Stoję bez ruchu, nie odwzajemniam u cisku. Nie mam odwagi. Pozwalam jej się przytulać i staram się nie zapomnieć o oddychaniu. W końcu puszcza mnie i patrzy ze stanowczo zbyt bliskiej odległo ci. Moja ręka podnosi się bez mojej zgody i dotyka jej policzka. - ałuję... - Za chwilę głos mi się załamie. - ałuję, e cię nie pocałowałem. Chocia raz. - Szerzej otwiera oczy i przestaje oddychać, a ja cofam się, zanim zrobię co głupiego. - Ale nie zrobiłem tego. I ju nigdy nie zrobię. - Jeszcze jeden krok. - Do widzenia. - Odwracam się, a kosztuje mnie to ka dy miligram siły woli, jaki mi jeszcze został. - Ben? - Jej głos mnie zatrzymuje. - Poradzisz sobie? Zatrzymuję się, ale się nie odwracam. - Tak. W którym
momencie tak.
Długa, pełna napięcia cisza. Chce powiedzieć co jeszcze. Czuję to i czekam. Ale w końcu ze smutkiem wypuszcza powietrze z płuc i mówiŚ - Cze ć. Będę za tobą tęsknić. Chciałbym się odwrócić, ale tego nie robię. Mrugam mocno, choć piecze mnie w gardle, w piersi, w oczach. - Tak. Ja te . - Nie jest do końca jasne, nawet ja tego nie wiem, czy miałem na my li to, e będę tęsknił za nią czy za samym sobą. Mo e i jedno, i drugie. Nie odwracam się. Nie patrzę na nią, nie patrzę na Nashville, wyje d am za rogatki miasta. Kiedy jestem ju na tyle daleko, e nie widzę nic znajomego, włączam radio i przeszukuję piosenki, które załadowałem na drogę. Znajduję tę, która pasuje. To piosenka Kylie, taka, której słuchałem dla niej. Let Her Go Passenger. Słucham jej raz za razem, a mam całkiem zdarte gardło od piewania do wtóru i w końcu pozwalam radiu zabrać mnie w wiat innych piosenek, tak jak droga prowadzi mnie w inne miejsca.
Pamiętam, co powiedział Colt tamtego dnia nad wodąŚ czasem niewa ne, dokąd, wa ne, eby po prostu jechać. Więc jadę.
Postscriptum: Kylie Rok pó niej
Występy nigdy mi się nie nudzą. Atmosfera cudowno ci nie zanika. Za ka dym razem, kiedy wychodzimy z Ozem na scenę, czuję, e yję. Tak jakby w moich yłach zamiast krwi zaczynała płynąć ywa energia, a ycie stawało się rozleglejsze, bardziej kolorowe i niesamowite. Jeste my w trasie z moimi rodzicami i The Harris Mountain Boys. Ta trasa była absolutnie najbardziej niewiarygodnym do wiadczeniem w moim yciu. Ka dy dzień, nawet je li spędzony tylko w autobusie, którym przemierzamy kraj, przynosi nowe rado ci i nowe, ekscytujące do wiadczenia i uczucia, co do wysłuchania albo do robienia. Oz i ja jeste my coraz lepsi z ka dym występem. Nie zaskoczyło mnie, zmienił się w niezmordowaną machinę do produkcji tekstów.
e
Ma nieskończone pokłady emocji i prze yć, z których mo e czerpać, a kiedy w końcu namówiłam go, eby spróbował, okazało się, e nie mo e powstrzymać wylewających się z niego słów. Mnie to pasuje, bo wolę pisać muzykę. To ostatni odcinek naszej letniej trasy wzdłu północnej granicy i dalej do Michigan, skąd pochodzą rodzice, a potem z powrotem do Nashville. Tam będzie ostatni koncert trasy i jestem miertelnie przera ona. Ogłoszono go niecały miesiąc temu, a bilety sprzedały się w ciągu godziny. Wyprzedali my całe Ryman. W godzinę! Wszystkim zarządzał Andersen. Zainteresował nami prasę i wzbudzili my emocje, o jakich nie mogliby my marzyć. Moi rodzice zaplanowali trasę, ale Andersen wykorzystał kontakty w bran y, eby ludzie o nas mówili. Co do mnie i Oza? Bo e, kocham tego go cia. W czasie trasy nie mieli my wielu okazji do bycia ze sobą sam na sam, w końcu je dzimy jednym autokarem z rodzicami, a oni nie pozwalają nam spać w jednym łó ku. Ale nie szkodzi. Wymykamy się po koncertach albo w trasie w trakcie przerw na jedzenie. Gareth, Amy i Buddy są raczej w naszym wieku, więc rozumieją nasze potrzeby i kiedy tylko jest to mo liwe, szukają sposobu, e zapewnić nam trochę prywatno ci w ich autokarze. Ozowi te nie brakuje pomysłów. Raz, w Portland, złapał mnie za sceną i zaciągnął w jakie miejsce, gdzie było pełno skrzyń ze sprzętem. Przycisnął mnie do ciany, tak e zasłaniały nas dwa stosy skrzyń nawet nie wiem z jaką zawarto cią. Byli my całkiem niewidoczni i on to w pełni wykorzystał. Przytrzymał mnie biodrami przy cianie I pospiesznie podciągał mi długą do łydek spódnicę.
Oplotłam go nogami w pasie i u miechnęłam się w jego szyję, kiedy odkrył, e nie mam na sobie bielizny. Chichot z jego zdziwienia szybko zmienił się w jęk po ądania, a potem w z trudem stłumiony krzyk, gdy mnie wypełnił. Uciszył mnie pocałunkiem, mia d ył ustami moje wargi i połykał moje krzyki, jęki i oddechy, a w zamian dawał mi swój oddech, trzymając mnie cały czas silnymi dłońmi za tyłek. Ju w chwilę potem oboje dr eli my, dyszeli my cię ubrania, w samą zresztą porę, bo między skrzyniami d więku, poszukujący jakiego kabla. Szczerzył się doskonale wiedział, co robili my. Nie wiem, jak to ogóle by mi nie przeszkadzało, gdyby wiedział.
ko i poprawiali my pojawił się technik do nas tak, jakby o mnie wiadczy, ale w
Ja wcią chodzę do szkoły, do Belmont. Studiuję zarządzanie w przemy le muzycznym. Uwielbiam występy i będę je kochać a do mierci, ale niesamowicie kręci mnie te techniczna, biznesowa strona tej bran y. Uwielbiam pracować z Andersenem nad uzyskaniem dokładnie tego d więku, o jaki chodzi, próbować i poprawiać a piosenka jest idealna. My lę, e Oz jest zadowolony z występów. Zakumplował się z moim tatą, rozmawiają nawet o otwarciu wspólnie warsztatu zajmującego się restauracją starych aut. Tata kiedy zarabiał tym na ycie, a Oz ma talent do takiego dopracowywania szczegółów, e samochody wyglądają autentycznie. W ka dym razie chyba tak mówił tata, bo ja nie mam bladego pojęcia, co by to miało znaczyć. Zastanawiam się jednak nad naszą wspólną przyszło cią. Jeste my w sobie zakochani i wiem, e adne z nas nigdy nie będzie z nikim innym, ale ja ciągle mieszkam z rodzicami. Oz ma swoje mieszkanie i kiedy jeste my w Nashville, spędzam u niego więcej nocy ni w domu, ale... to nie to samo. A ilekroć poruszam temat oficjalnego wprowadzenia się do niego, zmienia temat i sprawia wra enie, jakby my mieli jeszcze milion lat na rozwiązanie tej kwestii. Przecie ja wiem, e mamy czas, ale chcę z nim być stale i to natychmiast. Nie chcę ciagle wracać do rodziców po czyste ubrania. Nie chcę być rozdzielona pomiędzy ich dom a Oza. Teraz nale ę do niego. On jest moim domem. Ale on wyra nie nie chce się pieszyć. To jego wymówkaŚ nie ma się po co pieszyć. Co to ma niby znaczyć?! Zanim zaczęli my ze sobą sypiać, znali my się kilka miesięcy. Mniej więcej w tym samym czasie upewnili my się, e się kochamy. Minął niecały rok i ju byli my razem na powa nie. Jak mo na się jeszcze bardziej pieszyć? Ja nie potrzebuję więcej czasu. Nie chodzi o to, e na niego naciskam, eby się o wiadczył. Jeszcze nie oczekuję takich kroków. Znaczy, eby było jasne, zgodziłabym się, zanim zacząłby mówić, ale wiem, e to du a sprawa. Dla mnie te , ale dla faceta na pewno bardziej, szczególnie dla takiego nomady jak Oz. Mo e on wcią ma potrzebę wędrówki, bycia w drodze. Ale nie sądzę, eby po prostu wstał i wyjechał. Chciałby, ebym jechała z nim, a ja nie mogę nigdzie jechać, dopóki nie skończę studiów. W efekcie jestem bardzo szczę liwa, ale wcią jest we mnie małe ukłucie niecierpliwo ci. Jakby kamyczek w bucie, który nie boli, ale wkurza. Chcę robić z Ozem wszystko i chcę tego teraz. Im bli ej koncertu w Nashville, tym bardziej jestem zdenerwowana. Nie wiem dlaczego. Oz te się dziwnie zachowuje.
Wychodzą z tatą o ró nych porach, co szepczą. Wiem, e piszą piosenkę. Wiem, jak wygląda pisanie piosenki, i wiem, e faktycznie to robią, ale skąd ta tajemnica? Jak podchodzę bli ej, milkną i ju zaczyna mnie to niepokoić. Poza tym Oz ciągle rozmawia przez telefon, a ja nie wiem z kim ani dlaczego. Co
się
więci i chcę wiedzieć, co.
Dzień przed Nashville jeste Theater jest pełny. Oz jest skończyli swoją czę ć, a ja staję z nim pier w pier i
my w Detroit na przedostatnim koncercie. Żox zdenerwowany, rozproszony. Rodzice prawie ju i Oz mamy zaczynać naszą. Biorę go za ręce, patrzę w jego szarobrązowe oczy.
- Oz... Wiem, e co przede mną ukrywasz. Więc powiedz mi, czy mam się czym martwić. Powiedz, je li dzieje się co złego. Ze mną, z nami. Brzmię strasznie niepewnie i nie podoba mi się to, ale potrzebuję jego zapewnień. Oz styka się ze mną czołem i wzdycha. - Nie masz się czym martwić. Wiem, e ostatnio zachowywałem się dziwnie, przepraszam. To nic złego, przysięgam. Kocham cię, tylko ciebie i nigdzie się nie wybieram. - No to o co chodzi? U miecha się szeroko. - Planuję małą niespodziankę. Ale nic więcej nie powiem. Marszczę brwi. - Oj proszę, daj podpowied ! Kręci głową. - Nie,
adnych podpowiedzi.
A potem wchodzimy na scenę i nie ma ju ciekawo ć i na nowo się skupić.
czasu na gadanie. Muszę stłumić
Koncert jest rewelacyjny, ale przez całą drogę z Detroit do Nashville Oz jest nerwowy, nieobecny i dziwny. Tata zerka na mnie, potem na Oza, a potem się mieje. Nie chodzi o to, e nie lubię niespodzianek. Lubię. Tylko e... to z jakiego powodu wydaje mi się wa ne i nie wiem, czego się spodziewać. Ale wygląda na to, e będę musiała poczekać. W końcu docieramy do Nashville i mo emy spędzić noc we własnych łó kach. W piątek wieczorem mamy jeszcze wspólną kolację na koniec trasy, z mamą, tatą, Ozem, Amy, żarethem, Buddym i członkami ekipy, którzy je dzili z nami od kwietnia. Teraz są jak rodzina, a wiem, e Oz zbli ył się szczególnie z technikami od gitar. Cieszę się, bo wiem, e niełatwo mu się zaprzyja nić, więc jestem szczę liwa, e otwiera się trochę na innych. Całą sobotę spędzamy w Rymanie, ćwiczymy, dopinamy listę utworów, sprawdzamy wszystko i ustawiamy. Potem, kiedy my lę, e nareszcie spędzę kilka chwil sam na sam z Ozem, on znika z tatą. Parskam, bo jestem zła, i idę do mamy.
- Mamo, o co w tym chodzi do cholery? Mama tylko wzrusza ramionami i kręci głową. - Nie wiem, skarbie. To jaka wielka tajemnica. Tata nie chce mi powiedzieć, bo mówi, e to by zepsuło całą niespodziankę. - Obejmuje mnie. - Ale mogę ci co powiedzieć. Kiedy mę czy ni robią co takiego z własnej woli, i nie włączają nas w to, wiadomo, e to będzie co romantycznego. Muszą mieć w zanadrzu co naprawdę imponującego i romantycznego, eby się tak zachowywać. Naprawdę nie wydaje mi się, eby miała powód do zmartwienia. Po prostu bąd przygotowana na wszystko. Przytulam się do niej. - On nigdy nie ma przede mną tajemnic. Nie mogę się w tym odnale ć. Mama się
mieje.
- Wiem, skarbie, ale postaraj się nie wirować. Oz cię kocha i tylko to się liczy, tak? Kiwam głową i odsuwam zmartwienia. - Tak. W końcu tata i Oz wracają i jemy we czwórkę kolację. Oni zachowują się, jakby nic się nie stało i ja te się staram. Pó niej jedziemy z Ozem do jego mieszkania i postanawiam wziąć go sposobem. Jak tylko zamyka za nami drzwi, popycham go na cianę, zabieram mu klucze, odrzucam je i nie przejmuję się, gdzie wylądowały. Oz mru y oczy, jakby wiedział, co planuję. Ma na sobie białą koszulę, więc nie mam problemu z rozebraniem go i po chwili jest obłędnie seksowny w samych niebieskich d insach i butach. Zostawiam go na sekundę, eby się rozebrać, ciągam koszulkę, stanik, d insy i majtki, wszystko to w rekordowym czasie. Kiedy jestem ju naga, całuję jego szczękę, potem pier , potem ebra i pępek. Rozpinam mu pasek, rozporek i ciągam d insy w dół uda, a razem z nimi zje d ają te bokserki, które odsłaniają czubeczek jego fiuta. U miecham się. Oz oblizuje usta i głęboko wciąga powietrze. - Kylie, skarbie, co zamierzasz tam robić? Zdejmuję mu bokserki, nie spuszczając go z oka. - A jak my lisz, co zamierzam? - My lę, e chcesz wydobyć ze mnie informację. Biorę go do ust i mocno ssę, czuję smak jego ciała i płynu, który ju zaczyna się wydostawać prosto na mój język. Kiedy on jęczy, odsuwam się. - Działa? - Nie. - Wplata mi palce we włosy. - Musisz spróbować jeszcze raz. mieję się, a potem ponawiam próbę. Tym razem łapię go ręką przy nasadzie i przesuwam palcami wzdłu , pracując nad główką ustami i językiem. Kiedy
zaczyna się poruszać w rytm ssania i wiem, odsuwam.
e jest blisko, znów się
- A teraz? Powiedz mi, co się dzieje, a ja pozwolę ci doj ć w moich ustach. Wiem, jak to uwielbiasz, a minęło ju sporo czasu. Chyba ostatnio a
w Montanie, tak? Wiesz,
e tego chcesz.
Jęczy. - Niech cię szlag, Kylie, to wstrętne, okrutne i niepotrzebne dręczenie mnie! mieję się i muskam jego główkę językiem. - Ale skuteczne, prawda? Dr y i napiera biodrami, eby zbli yć się do moich ust i znale ć ukojenie. Nie pozwalam mu. - Kurwa, skarbie, nie powiem ci. To niespodzianka. Fajna niespodzianka. Chcesz, eby to była niespodzianka. Po prostu mi zaufaj, dobrze? Warczy. - Zaraz zwariuję. - To chocia
podpowied
-
ebrzę.
Syczy, kiedy przesuwam palcami w górę i w dół. - Kurwa. Kurwa! Je li dam podpowied , pozwolisz mi doj ć? - I to jak, skarbie. Obiecuję. mieje się, a potem opiera głowę o cianę. Przesuwam dłonie, ale zaraz potem je odrywam. Nie mo e przestać się poruszać i wiem, e go mam. Ale nagle porusza się jak atakujący wą . Bez ostrze enia, bez szansy na moją reakcję. W jednej sekundzie ja mam kontrolę, klęczę przed nim i rękami i ustami prowadzę go do spełnienia, a w następnej opieram się na rękach, a on jest za mną. Otwieram usta, eby zaprotestować, ale wydobywa się z nich tylko stłumiony jęk. Jest we mnie, wsuwa się głęboko, szybko, ostro, a ja mogę tylko jęczeć. - Bo e, Oz. Jezu. - Wszystkie moje plany i zamiary legły w gruzach. Teraz on ma władzę, zaciska dłonie na moich biodrach, przyciąga mnie do siebie, wyrywa mi z gardła jęk. Nachyla się i skubie mnie w ucho. - Chcesz podpowiedzi, skarbie? Oto podpowied Ś niespodzianka. Naprawdę, naprawdę wielka - ostatnie słowo podkre la mocnym pchnięciem, od którego lecę naprzód - niespodzianka. Nie mogę na niego nie napierać, potrzebuję tego, co mo e mi dać. - Czemu nie chcesz powiedzieć? - Bo musisz poczekać do jutra. - Oddycha mi do ucha, a jego oddech jest gorący. - Nie ufasz mi, skarbie?
- Ufam - dyszę. - Więc niech to będzie niespodzianka. Jestem ju
na krawędzi, jeszcze kilka pchnięć i dojdę z wielką mocą.
- Dobrze, Oz, dobrze, ufam ci. Wychodzi ze mnie, a ja krzyczę z niedowierzaniem. - Nie! Kurwa, Oz, wracaj, proszę. Potrzebuję cię, ju prawie to miałam. mieje się i czuję, e wsuwa we mnie samą końcówkę, ale to nie wystarczy. - Ufasz mi? Kiwam głową i kołyszę się,
eby go odzyskać w sobie.
- Tak, Oz, ufam ci. Porusza biodrami i zapewnia mi mikroskopijne, płytkie, ledwie wyczuwalne i dra niące pchnięcia. - Nie chciałaby
mi zepsuć niespodzianki, prawda?
- Nie... Nie... - Pragnę spełnienia, bezwstydnie go błagam. - Proszę cię, proszę... Jęczy, powarkuje. - Chciała
być cwana. To było bardzo podstępne i okrutne.
- Przepraszam. Ja tylko... Umieram z ciekawo ci. Wysuwa się i znów jęczę, ale wtedy przewraca mnie na plecy, zarzuca sobie moje nogi na ramiona i wchodzi we mnie nagle, mocno i doskonale. - Nieprawda. Umierasz ze strachu. - Tak, bo nigdy nie miałe
przede mną tajemnic.
- Wiem, ale to dobra tajemnica. - Dobra? Wysuwa się i wraca, a ja jęczę
ało nie.
- Tak, Cukiereczku. Bardzo dobra. I nic więcej ci nie powiem. - Ale było blisko, co? - Patrzę na niego między swoimi nogami. Kiwa głową, a powieki mu opadają i oczy w końcu się zamykają. - Bardzo blisko. Jak my lisz, czemu robimy to na podłodze? Jeszcze kilka sekund i bym ci powiedział. Jęczę, trochę z frustracji, trochę z rozkoszy, bo on zaczyna nacierać szybko i mocno. - Naprawdę prawie cię miałam? Jęczy.
- Tak, skarbie. Te twoje słodkie usteczka... Cholera, ju jestem...
prawie
- Lepiej teraz nie przestawaj. Nie przestawaj. - W
yciu...
I wtedy eksplodujemy razem. Obejmuję go nogami za szyję, a on się nade mną nachyla, więc zaciskam go jak w szczypcach. Oboje dyszymy, trzęsiemy się, kołyszemy razem i oddychamy razem. Przez chwilę spoczywa na mnie całym cię arem, a potem wstaje, unosząc mnie w ramionach, i niesie do swojego łó ka. - Nie mogę uwierzyć, mnie tak podej ć.
e chciała
mieję się i kulę
w jego objęciach. - Wyssać z ciebie prawdę? - Tak. Naprawdę tak trudno mi zaufać? Muskam palcami jego fiuta, bo ju się naprawdę dziwnie.
potrzebuję więcej. - Tak. Zachowywała
mieję się, a potem wydaję jęk, bo on zaczyna twardnieć mi w dłoni. - Bo e, Kylie, czy mi się zdaje, czy jeste
nienasycona?
- Przeszkadza ci to? - W yciu! Jestem największym farciarzem na wiecie, Cukiereczku, i dobrze o tym wiem. Ale naprawdę my lała , e mógłbym zrobić co , eby cię skrzywdzić? - Nie. - Przerzucam nogę nad jego biodrem i dosiadam go. - Po prostu... Chyba wcią nie mogę uwierzyć, jak bardzo cię kocham, jaka jestem przy tobie szczę liwa i boję się, e co to zniszczy. - Nic tego nie zniszczy, Kylie. Nic na całym
wiecie.
Tym razem robimy to powoli i łagodnie. On cały czas patrzy mi w oczy, a kiedy wspólnie eksplodujemy w sobie, dotyka moich ust, nasze oddechy się zlewają, a niebo przemyka przez nas, łącząc nasze dusze w jedno. Niedziela, dzień koncertu. Wszyscy jeste my zdenerwowani. To największy koncert, jaki którekolwiek z nas kiedykolwiek zagrało, nawet mama i tata. The Harris Mountain Boys grają pierwsi, potem rodzice, a na końcu ja z Ozem. Po naszym planowym występie wychodzą rodzice i gramy we czworo kilka piosenek, a potem dołączają jeszcze Amy, żareth i Buddy i improwizujemy prawie pół godziny, a widownia szaleje. Koncert się kończy. Wszyscy dziękujemy, kłaniamy się i chłoniemy dziką energię tłumu. wiatła gasną i zaczynamy schodzić ze sceny.
Ale one nagle znów się zapalają, a tata i Oz wracają i podłączają gitary. - Nie macie nic przeciwko, tata do mikrofonu.
eby my zagrali jeszcze jedną piosenkę? - pyta
- Nie! - dochodzi wrzask widowni. Mama i ja patrzymy na siebie. Tego nie było w planie, więc to jest ta niespodzianka. - To dobrze, bo ja i Oz co ramieniu.
przygotowali my. - Tata klepie Oza po
Oz jest naprawdę zdenerwowany, widzę to po ramionach i po tym, butem po podłodze sceny.
e skrobie
- To niespodzianka dla was - mówi Oz - bo dzięki wam mogli my to zrobić i kochamy was za to. Ale to tak e niespodzianka dla dziewczyn. Szczególnie dla Kylie. - Odwraca się i przywołuje mnie. - Chod tu, skarbie. Colt patrzy na mamę. - Nelly, ty te
chod .
Nikt nie wie, co my leć. Ja i mama wychodzimy na scenę, a dwóch techników przynosi nam stołki. Siadamy bokiem do widowni, bardziej zwrócone do chłopaków na scenie. - Mo e jest tu kto na tyle wiekowy, e widział nasze pierwsze koncerty z Nell i pamięta jedną wyjątkową noc w Nowym Orleanie. - W oczach taty widać miło ć, która zdradza sekret ich dwudziestoletniego mał eństwa. Wtedy zagrałem pewną piosenkę. Wyjątkową. Nie grali my jej na Dziesięć? Czy kto
ywo, sam ju
nie wiem, ile lat.
pamięta ten koncert? I to, jaką piosenkę zagrałem?
Oz poprawia naciąg strun gitary akustycznej i zakłada na nie capo. Obserwuję go, a on patrzy mi w oczy. Widzę, jest zdenerwowany i u miecham się, eby dodać mu otuchy. Widownia jest niezmordowana, mówią co , a się pojedynczy krzykŚ - Tylko ty!
w końcu z tyłu sali rozlega
Tata kiwa głową. - Tak jest. Teraz usłyszycie wyjątkową wersję tej piosenki. Oz i ja pozmieniali my trochę na tę okoliczno ć, więc teraz nazywa się trochę inaczej: Tylko ty mnie ocalisz. Klepie w pudło gitary, odliczając, i obydwaj zaczynają grać. Mama patrzy z ustami zasłoniętymi dłonią, a potem odwraca się, eby na mnie spojrzeć i ju ma mokre oczy. Przekręca na palcu pier cionek z brylantem. Oj! Oj! Co mi przychodzi do głowy, kiedy tata i Oz zaczynają razem piewać. Niczyj na zawsze, sam, niezniszczalny,
pustka, bezsłowie, zmarszczona brew. I wtedy nagle, kto , kto rozumie, wyciąga rękę nie cofa się. Bardziej ni
ja wierzysz,
e nie jestem zły. Je li kto
mnie
ocali, to tylko ty. Zawołaj deszcz, niech zgasi ogień, nie chcę ju
płonąć nie
chowam łez. Czas się nie skończył,
wiat
się nie zaczął pozwól mi podej ć, nie skrzywdzę cię. Odbierz mi oddech, za piewaj dla mnie, we
mnie
do siebie, nie chcę ju
biec.
Bardziej ni wierzysz,
ja
e nie jestem zły. Je li kto
mnie
ocali, to tylko ty. Tata gra, ale technicy ciszają muzykę, tak e milknący refren jest jakby cie ką d więkową dla tego, co się tu zaraz wydarzy. Oz przekręca gitarę na plecy, odwraca się do mnie i zdejmuje mikrofon ze stojaka. - Kylie, to ten moment. Jeste gotowa? - U miecha się i staje przede mną. Mogę tylko kiwnąć głową i starać się nie zapomnieć o oddychaniu. Dwadzie cia lat temu twój tata zagrał tę piosenkę dla twojej mamy. Szukałem jakiego wyjątkowego sposobu dla nas i on pomy lał, e to będzie idealne. Oglądałem nagranie z tamtych o wiadczyn i nie wstydzę się przyznać, e zazdro ciłem Coltowi tego, jaki był zajebisty. Jestem wdzięczny, e nie miał nic przeciwko, ebym podwędził mu ten patent, a wręcz bardzo pomógł, eby było jeszcze bardziej idealnie. - Bierze głęboki wdech i sięga do kieszeni. - Kocham cię. To jeste ty, jeste dla mnie. Ocaliła mnie, wiesz o tym. ycie mnie nie oszczędzało. Dostałem w tyłek i naprawdę zacząłem się zapadać, tracić nadzieję. I wtedy poznałem ciebie, a ty dała mi powód do trzymania głowy nad powierzchnią. Nauczyła mnie pływać. Nauczyła mnie yć. I zamiast się poddać, zakochałem się. Rzuciła na mnie czar i codziennie z nową mocą przekonuję się, ty mogła mnie pokochać i tylko ty mnie mogła ocalić.
e tylko
Płaczę, bezwstydnie szlocham i nie obchodzi mnie, e wszyscy patrzą. Wstaję i wyciągam rękę do Oza, ale on klęka u moich stóp na jedno kolano, a w ręce trzyma pier cionek. To mały, prosty pier cionek, cienka obrączka z białego złota i brylancik, ale dla mnie, w tej chwili, jest to najpiękniejsza rzecz, jaką w yciu widziałam. Nie licząc twarzy Oza i miło ci w jego oczach. Patrzy na mnie i widzę,
e zmaga się ze swoimi emocjami.
- Kylie Calloway, czy... Nie daję mu dokończyć. Padam na kolana i rzucam się na niego, przyciskam usta do jego warg. Upadamy na scenę, widownia szaleje, wyje, gwi d e, klaszcze. Oz nadal trzyma pier cionek i mikrofon, mimo e le ę mu na piersi, a on podnosi mikrofon do ust. - Rozumiem,
e to znaczy „tak”?
Podnoszę lewą rękę, a on wsuwa na nią pier cionek. Zabieram mu mikrofon. - Tak! Oczywi cie, e tak. Z całego serca tak! Znów się całujemy, nie zwa ając na tysiące osób, które na nas patrzą. Słyszę głos taty. - Ja nie mogę znów cię poprosić, eby za mnie wyszła, dziewczynko Nelly, ale mogę powiedzieć ci, e ostatnie dwadzie cia lat było idealne. Mogę ci powiedzieć, e kocham cię dzisiaj nieskończenie mocniej ni tamtego dnia. I mogę obiecać, e ka dą chwilę następnych dwudziestu lat po więcę na kochanie cię jeszcze bardziej.
Widownia z trudem to znosi. Całkiem oszaleli z rado ci. W końcu ja i Oz musimy się od siebie odsunąć, bo robi się za gorąco. Mama te
płacze i wyrywa mikrofon Ozowi.
- Wiesz, co jest zabawne? e ja te nie pozwoliłam Coltowi dokończyć jego o wiadczyn. Wygląda na to, e jaka matka, taka córka. - Potem patrzy na Oza. - Nie masz na nazwisko Calloway, ale jeste tak podobny do mojego mę a, e czasem mnie to przera a. Ale naprawdę nie wyobra am sobie lepszego kandydata na mę a mojej córki. - Następnie patrzy na tatę. Skarbie, jeste tak doskonały, e kręci mi się od tego w głowie. Kocham cię tak, e nie umiem tego wyrazić. Całe ycie starałam się pokazywać ci, jak bardzo, ale nigdy nie udało mi się jak nale y. Cieszę się, e mamy resztę ycia na doskonalenie tej sztuki. Teraz ja zabieram mamie mikrofon. - Moja kolej! Wszyscy jeste cie tak romantyczni, e to prawie niezno ne, ale kocham cię, Oz. Rzuciłe na mnie jaki czar i cieszę się, e nie pozwoliłe mi wyłudzić od siebie tej tajemnicy. - Rodzice wywracają oczami, ale ja mówię dalej. - Mamo, tato... Dziękuję wam. Za wszystko. I wam, naszym fanom. Dzięki, e to wytrzymali cie. Za to, nas wspierali cie w czasie tej trasy i za ten cudowny koncert w naszym rodzinnym mie cie.
e
Nie przestali cały czas wiwatować, ale teraz robią to coraz gło niej a w końcu niemal ogłuszająco. Wszyscy czworo wstajemy, bierzemy się za ręce, stajemy twarzami do widowni i kłaniamy się. Musi minąć dziesięć minut, zanim wydają się gotowi, odej ć.
eby pozwolić nam
Wszyscy jeste my poruszeni, schodzimy ze sceny napompowani adrenaliną, a jak tylko znikamy widowni z oczu, odwracam się i padam Ozowi w objęcia. - Nie mogę w to uwierzyć! - Chowam twarz w jego szyi. - To było doskonałe. Absolutnie doskonałe. On się tylko
mieje.
- Nie byłem pewien, czy spodoba ci się ten pomysł, ale twój tata mnie przekonał, e jeste wystarczająco podobna do swojej mamy, eby docenić takie o wiadczyny. My lałem po prostu, e zwykle zaręczyny, przy kolacji, nie będą dostatecznie wyjątkowe. - Były cudowne! U miecha się szeroko i stawia mnie na ziemi. - Mam dla ciebie jeszcze jedną niespodziankę. - Naprawdę?! Jaką? - Nie przychodzi mi do głowy nic, co mogłoby mnie jeszcze zaskoczyć. Oz sięga do tylnej kieszeni i wyjmuje komplet kluczy. - Pamiętasz ten mały domek, który widzieli my?
Przed rozpoczęciem trasy wybrali my się z Ozem na przeja d kę. Zgubili my się na przedmie ciach i przypadkiem znale li my cudowny mały domek na sprzeda . Wysiadłam z auta, zaglądałam do rodka przez szyby i zachwycałam się po dziewczyńsku. Zaczęłam marzyć, e jest nasz, i nawet próbowałam przekonać Oza, eby my go kupili, ale on zawsze szybko zmieniał temat. Powiedział tylko, e jeszcze nie jeste my gotowi, więc odpu ciłam. Prawie. Mogło się zdarzyć, e co jaki czas sprawdzałam w Internecie w portalu z nieruchomo ciami, czy dalej jest na sprzeda ... - Pamiętam - mówię i ju mi klucze do ręki.
czuję,
e przeszywa mnie fala emocji. Oz wkłada
- Jest nasz. - Naprawdę?! - Wydaję z siebie niemal niezno ny dla ucha pisk. Muszę to jako zamaskowaćŚ - To znaczy... Naprawdę? Kupiłe
go?
Wzrusza ramionami. - Tak. Ale nie sam. - Wszystkiego najlepszego z okazji zaręczyn, skarbie. To,
e Oz pozwolił tacie na pomoc w kupieniu mi domu, jest...
niesamowite. Nie wiem, kogo nich obu.
ciskać najpierw i w efekcie rzucam się na
- No nie mogę! Bardzo was kocham. - Ja ciebie te , skarbie - mówią tata i Oz w jednej chwili. Mogę się tylko roze miać i usiłować nie rozpłakać po raz trzeci w ciągu dwudziestu minut. - Kiedy się wprowadzamy? - Zamówiłem cię arówkę w firmie przeprowadzkowej na jutro. Wezmą moje rzeczy z mieszkania i twoje z domu. Obok pojawia się Kate i mnie przytula. - Tak się cieszę. Ale będzie bardzo pusto bez Oza. Oz wywraca oczami i przyciąga mamę do siebie. - Przecie wiesz, mile widziana.
e będziemy cię odwiedzać. I ty te
będziesz zawsze
Byle nie za często... Kate parska, ale klepie Oza po piersi. - Wiem, skarbie. Potem rozpętuje się nowe szaleństwo. źkipa nam gratuluje, Andersen chce u cisnąć rękę wszystkim jednocze nie, a mened er trasy mówi, e czeka długa kolejka po autografy. A ja przez cały czas nie mogę przestać zerkać
na pier cionek na moim palcu i wyobra ać sobie, jak cudownie będzie być z Ozem przez cały czas. My lę,
e naprawdę cudownie.
W samochodzie, kiedy w końcu jeste my sami, powstrzymuję Oza od zapalenia silnika. - Dzięki tobie moje ycie jest doskonałe. Wiem, uratowałam, ale ty mnie te uratowałe .
e powiedziałe ,
A teraz będziemy razem mieszkać. Czy mo e być jeszcze lepiej? - Chyba nie... - mówi Oz i mnie całuje. - Albo... Chwileczkę. Jed my do domu, to ci poka ę.
Playlista piosenek występujących w ksią ce Monolith - Stone Sour We Stitch These Wounds - Black Veil Brides Home Sweet Hole - Bring Me the Horizon Life of Uncertainty - It Dies Today Breaking Out, Breaking Up - Bullet for My Valentine I’m Still a żuy - Brad Paisley Goodbye Town - Lady Antebellum Four on the Floor - Lee Brice Hell on Wheels - Brantley Gilbert The Sadness Will Never End - Bring Me the Horizon In Place of Hope - Still Remains A Beast Am I - Amon Amarth Freedom Hangs Like Heaven - Iron & Wine Come On Get Higher - Matt Nathanson Kiss Me - Ed Sheeran Cannery River - Green River Ordinance Set Fire to the Third Bar - Snow Patrol (feat. Martha
e cię
Wainwright) Down - Jason Walker She Is Love - Parachute Love Is a Verb - John Mayer Let Her Go - Passenger
Od Autorki Ta ksią ka nie była łatwa do napisania. Jej akcja dzieje się w czasie, kiedy dzieci Nell i Colta oraz Bekki i Jasona są ju dorosłe, a więc jakie osiemna cie lat po wydarzeniach opisanych w ksią kach Tylko ty, Tylko my wbrew wszystkim oraz Tylko my na zawsze.
Musiałoby się to więc odbywać w przyszło ci. eby jednak nie odchodzić od tradycji zapoczątkowanej w poprzednich ksią kach, musiałam wprowadzić muzykę, stanowiącą tło tej opowie ci. Szukałam utworów, które uchwycą osobowo ć bohaterów i odzwierciedlą rdzeń historii, jej rytm i narrację. Piosenki pojawiające się tutaj pochodzą więc z naszych czasów, z tera niejszo ci. Wymy lanie całej kultury popowej i piosenek nurtu indie, które mogłyby wydarzyć się w przyszło ci, nie dałoby takiego samego efektu. To musiały być piosenki, które mo ecie znale ć na YouTube, na iTunes, w żrooveshark, Spotify czy w innych miejscach. Starałam się, eby wyglądało na to, e to utwory dobrze znane Kylie i Ozowi, chocia przeczy temu chronologia zdarzeń. A co do muzyki Oza... Ona nie jest dla wszystkich. To gatunek bardzo odległy od piosenek, które zwykle wykorzystuję w moich ksią kach i jestem wiadoma, e niektóre - a mo e nawet wszystkie - czytelniczki nie będą się przy nich dobrze bawić ani ich nie zrozumieją. To heavy metal i ró ne jego podgatunki. To muzyka Oza, wa na dla niego i kluczowa dla postaci, jaką był przez większo ć opowie ci. A ja, jako autorka, musiałam dotrzeć do sedna tego, kim był, wej ć do jego duszy i głowy. Chciałabym w tym miejscu bardzo podziękować mojemu szwagrowi, który zasugerował mi zespoły, chocia wiem, e nie przeczyta ani tej ksią ki, ani notki. Ale i tak dzięki!