Korekta Joanna Egert-Romanowska Halina Lisińska Zdjęcie na okładce © MANDY GODBEHEAR/Shutterstock Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok Tyt...
2 downloads
10 Views
297KB Size
Korek ta Joanna Egert-Romanowsk a Halina Lisińsk a Zdjęcie na ok ładce © MANDY GODBEHEAR/Shutterstock Projek t graficzny ok ładk i Małgorzata Cebo-Foniok Tytuł oryginału Falling Under Copyright © 2014 by Jasinda Wilder All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2014 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-5233-9 Warszawa 2014. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Konwersja do wydania elek tronicznego P.U. OPCJA juras @evbox.pl
Oz Kiełkowanie
Kylie poprosiła, żebym zrobił badania, więc zrobiłem i wyszły dobrze. Czek ałem w poczek alni przed gabinetem lek arsk im, k iedy poszła po receptę na pigułk i, a potem poszliśmy do aptek i. To było dziwne, ale w jak iś sposób k ojące, robić to wszystk o wspólnie. Podejmowaliśmy razem decyzje, nie żyliśmy chwilą, tylk o myśleliśmy, co będzie. Tak jak byśmy mieli wspólną przyszłość. Ta myśl daje mi nadzieję. Kylie ma już osiemnaście lat. Jej urodziny spędziłem u niej w domu, jadłem tort, gadaliśmy, śmieliśmy się, dobrze się bawiliśmy. Ja nigdy nie miałem tak ich urodzin. Podarowałem jej k siążk ę z nutami do popularnych piosenek country. Była zachwycona. Więc teraz ma osiemnaście lat, jesteśmy przebadani, zabezpieczeni i nie pozostało już nic, jak tylk o czek ać na odpowiedni moment. Myślę sobie, że Kylie zasługuje na porządny pierwszy raz. Nie w moim cuchnącym pok oju na materacu, na podłodze. Nie jestem najlepszy w romantycznych gestach, ale chcę coś sk ombinować. Jedyny problem to pieniądze. Romantyczne gesty k osztują, a ja nie mam k asy. Wszystk o to zdarzyło się k ilk a dni temu i od tamtej pory jest napięcie. Lek arz wyraźnie zaznaczył, że nie możemy nic robić, aż pigułk i przenik ną do jej organizmu, więc czek amy. Czek anie, czek anie, czek anie jest tak trudne, że wydaje się niemożliwe. Musimy cofać się sprzed samej granicy, odsuwać nasze płomienne żądze, hamować potok i zalewających nas pocałunk ów, zanim damy się ponieść, zatracimy się w sobie i w ostatniej chwili olśni nas, że mieliśmy czek ać. Próbujemy zająć się nauk ą do testów i k ońcowych zaliczeń, ale nie jest łatwo. Gubimy się w delirycznej pogoni, zatracamy w ciszy mojego pok oju, pocałunk ach k radzionych w jej samochodzie albo na motorze, na jak imś pustym park ingu z dala od całego świata. Tydzień głodnych spojrzeń, nieok iełznanych dłoni i dzik iego drżenia ciał. Żeby myśleć o czymś innym, uczymy się razem i muzyk ujemy. Piszemy piosenk i, opracowujemy covery, uczymy się grać, poznajemy się muzycznie, sprawdzamy, co nam dobrze wychodzi, a co niek oniecznie. Kylie uczy mnie czytania nut, co jest znacznie prostsze, niżbym się spodziewał. A teraz wreszcie, w k ońcu, mamy zielone światło, żeby robić to, czego naprawdę chcemy. Siedzimy w jej samochodzie i przedzieramy się przez piątk owo-popołudniowe k ork i w stronę centrum. Kylie ma listę spelunek i barów, w k tórych chce się pok azać. Przez ostatnich k ilk a dni ćwiczyliśmy nasze oryginalne utwory i k ilk a coverów. Pierwszy punk t to mroczny bar sportowy z dala od głównego szlak u. Kylie umówiła się na przesłuchanie już w zeszłym tygodniu, więc menedżer się nas spodziewa. Ścisk a nam dłonie i przedstawia się jak o Dan, a potem wsk azuje na scenę. To niewielk ie podwyższenie w k ącie baru, tyłem do ok ien wychodzących na ulicę. Pod jedną ścianą stoi odrapane, zdezelowane pianino, poza tym k ilk a stołk ów i stojak i do mik rofonów. Nie mamy żadnego sprzętu poza moimi gitarami i wzmacniaczem, więc rozk ładam się, podłączam gitarę elek tryczną i ustawiam stołek , a Kylie uderza w k lawisze, sprawdza dźwięk i nastrojenie. – To wrak pianina – mówi Dan. Dobiega czterdziestk i, ma żołniersk ą fryzurę z podgolonymi bok ami, musk ularną sylwetk ę i k ozią bródk ę. – Trzeba je nastroić, ale na przesłuchaniu chyba da radę. Zaczynajcie, jak będziecie gotowi. Kylie k iwa do mnie głową, a ja pochylam się i zaczynam odliczać rytm do wejścia w drugą piosenk ę, k tórą zagraliśmy na wieczork u muzycznym. To intro jest zabójcze, a k iedy Kylie wchodzi z pianinem i zaczyna śpiewać, utwór hipnotyzuje. Menedżer jest pod wrażeniem, widzę to. Kończymy piosenk ę, a ja przełączam się na gitarę ak ustyczną. Kylie przesuwa dłonią po k lawiszach tak , jak by zmiatała k urz z k lawiatury albo pozbywała się poprzedniej piosenk i i przygotowywała pianino pod nową. Zauważyłem już, że ma tak i zwyczaj, i uważam, że jest uroczy. Trzy razy mark uję uderzenia w struny i odliczam, a potem Kylie zaczyna grać przerobioną wersję Kiss Me Eda Sheerana. Strasznie mnie ta piosenk a stresuje, bo w naszej wersji opiera się na współbrzmieniu. Moja partia gitarowa nie jest trudna, a pianino Kylie wyznacza mi rytm, ale trafienie w te same nuty w tym samym czasie… To trudne, a ja nie jestem za bardzo przek onany do mojego śpiewania. Szybk o do mnie dotarło, że ok reślenie Kylie, że „nieźle” gra na pianinie, oznacza, że jest k urewsk o dobra. Ale na gitarze fak tycznie nie umie grać, tu nie przesadzała. Szczęśliwie dochodzimy jednak do k ońca, choć w jednym miejscu mylę słowa. – To było dobre. Naprawdę dobre – mówi Dan. – Ta piosenk a nie jest może do k ońca stworzona dla naszych k lientów, ale widzę, że umiecie grać. A macie coś bardziej w stylu country? Kiwam głową. – Co powiesz na Cannery River Green River Ordinance? Kiwnięcie głową, więc znów zmieniam gitary. Tę piosenk ę najtrudniej było zaaranżować dla duetu. Żadne z nas nie gra na sk rzypcach, ale wymyśliłem patent, jak podrobić sk rzypce na gitarze. Kylie bierze na siebie resztę złożonej melodii. Moim zdaniem brzmi nieźle, ale to temu gościowi ma się podobać, nie nam. Wchodzimy w muzyk ę. Ja gram ck liwe, zawodzące długie nuty, a Kylie pochyla się nad pianinem i wprawia palce w ruch. Wok al jest prawie w całości mój, co mnie ostro przeraża. Słyszę, że jak oś w połowie głos zaczyna mi drżeć, i boję się, że ze stresu wszystk o popsuję. Zamyk am oczy i k oncentruję się na gitarze, na słowach, jak oś się opanowuję i jadę dalej. Dan k laszcze. – Zajebiście! Biorę was. – Wsk azuje na mnie z szerok im uśmiechem. – Ale ty się chyba na chwilę pogubiłeś, co k olego? Kiwam głową. – Było blisk o. Facet k lepie się w udo i wstaje z barowego stołk a. – Ale dałeś radę. Przygotujcie więcej czegoś w tym stylu i jak ieś autorsk ie k awałk i. Co powiecie na za trzy tygodnie? Czwartek dwudziestego pierwszego po dwudziestej? Dopók i nie macie oboje dwudziestu jeden lat, nie mogę wam dać występu po wpół do dziesiątej, ale dajcie dobry k oncert i zobaczymy, co dalej. – Patrzy na Kylie spod zmrużonych powiek . – A ty wyglądasz znajomo. Mówiłaś, że jak się nazywasz? – Kylie. – Kylie jak ? Ona wyraźnie nie chce podać nazwisk a. – Calloway. – Calloway… Cholera, jesteś córk ą Nell i Colta, co? Wzdycha. – Tak , ale… Dan wchodzi jej w słowo. – Wziąłem was, zanim to powiedziałaś, więc nie myśl, że dostaliście k oncert dlatego. Colt wie, że chcesz występować? Kylie wzrusza ramionami. – Pewnie. Dan k iwa głową. – Dobrze. Zadzwonię do niego i pogadamy. Jeśli nie będzie miał nic przeciwk o, mogę k iedyś wziąć was na późniejszą godzinę, k iedy w barze jest więcej ludzi. Nie powinienem, ale sk oro jesteś córk ą Colta, mogę zrobić wyjątek . – Nie chcę żadnych przywilejów tylk o dlatego, że… Dan nie pozwala jej dojść do słowa. – Słuchaj, mała. To jest k urewsk o brutalna branża. Trudno choćby załapać się na k oncert. Gdybym był na twoim miejscu, wyk orzystałbym ok azję do cna. Doceniam, że chcesz do wszystk iego dojść sama, ale występ to występ. I zaufaj mi, na nazwisk u rodziców zajedziesz co najwyżej na scenę. Mogą cię wprowadzić do barów i k lubów, ale nie sprawią, że widownia cię polubi. Ludzie mają w dupie, czyją jesteś córeczk ą. Chcą mieć dobrą muzyk ę do piwa, nic więcej.
Kylie wzdycha i wzrusza ramionami. – To ma sens. Dan k iwa głową. – No to ustalone. Widzimy się dwudziestego pierwszego. – Daje Kylie wizytówk ę. – Przek aż ojcu. Pak uję gitary i wynoszę je razem ze wzmacniaczem do auta. Wsiadamy, Kylie włącza silnik , a potem się do mnie odwraca. – Ja pierdzielę! – Łapie mnie za ręk ę i potrząsa. – Mamy pierwszy występ! Uśmiecham się do niej. Tak jest, Cuk iereczk u. – Teraz musimy się tylk o zgrać. – Włącza się do ruchu i jedzie w stronę domu. Gadamy, jak ie covery zagrać, i zastanawiamy się nad napisaniem autorsk ich piosenek . Kiedy podjeżdżamy pod jej dom, jesteśmy już oboje ostro nak ręceni i pierwszą partię mamy zaplanowaną. Emocje opadają, k iedy widzimy przed domem Bena, wsiadającego do swojego pik apa ak urat w chwili, k iedy wysiadamy. Kylie jest przybita samym jego widok iem, czuję to. Ben patrzy na mnie z otwartą nienawiścią. Jestem trochę zszok owany, nie spodziewałem się tego. Zatrzask uje za sobą drzwi i z pisk iem opon cofa, a potem rycząc, wyjeżdża z osiedlowej uliczk i. Drzwi do domu otwierają się i wychodzi jego matk a. Staje na gank u i patrzy za nim. Zerk am na Kylie. – O co chodzi? Wzdycha. – O dużo. – Kręci głową i patrzy na mnie. – Wściek ł się. – Kylie? – Pok łóciliśmy się tamtej nocy, k iedy zostałam u ciebie do późna. Po wieczork u muzycznym. Czek ał na mnie. – Jest zazdrosny? – Tak . Chyba miałeś rację. Powiedział, że jest we mnie zak ochany od czternastego rok u życia. Jęczę. – Szlag. Mówiłem ci! – Odchodzę od niej, jestem przerażony. Idzie za mną. – Oz, to przecież nic. Odwracam się na pięcie. – Nic? Jak to nic? To twój najlepszy przyjaciel. Nigdy nie chciałem stawać między wami. – Miał całe życie, żeby mi powiedzieć. A nie zrobił tego. Ani razu. Nigdy nie powiedział, co czuje. – Patrzy w stronę wylotu ulicy, gdzie znik nął pik ap, tak jak by miała moc widzenia za horyzontem. – A ja tego chciałam. Kiedyś, dawno. W dziewiątej k lasie, dziesiątej. On jest świetny. Atrak cyjny, fajny, zabawny, wysportowany, popularny… Spełnienie marzenia k ażdej dziewczyny. Myślałam, że może mamy przed sobą bajk owe zak ończenie, więc czek ałam i czek ałam, aż wyzna mi miłość do grobowej desk i. Ale nigdy tego nie zrobił, a ja nie chciałam ryzyk ować naszej przyjaźni. W zeszłym rok u niespodziewanie zaczął się spotyk ać z różnymi dziewczynami, więc odpuściłam. A potem ty się pojawiłeś, zaczęło się to wszystk o między nami, a teraz nagle on mówi, co czuje. Za późno. Jestem rozdarty. On jest właśnie tak i, jak powiedziała, a ja nie jestem na tyle ślepy, żeby tego nie widzieć. Ma wszelk ie powody, żeby mnie nienawidzić. Jak aś część mnie, ta sama, k tóra wie, że nie jestem odpowiednim chłopak iem dla Kylie, podpowiada, żebym pchnął ją w jego ramiona. Ale moja egoistyczna część do tego nie dopuści. Kylie zna mnie już dobrze, bo się do mnie odwraca. – Nawet o tym nie myśl. Miał swoją szansę. Ja jestem z tobą. Śmieję się. – Przecież nic nie mówiłem. Mruży oczy. – Ale pomyślałeś. Kiwam głową. – No tak . – Więc nie myśl. Po prostu zapomnij. – Ciągnie mnie do drzwi, wchodzi do domu i zaczyna wołać: – Tato! Gdzie jesteś? Colt wychodzi z piwnicy. – Co, Pierniczk u? Biegnie do niego i obejmuje go w pasie. – Mamy k oncert! On odwzajemnia uścisk . – Genialnie! Gdzie? Kylie daje mu wizytówk ę. – Tutaj. Menedżer ma na imię Dan. Powiedział, że jeśli się zgodzisz, pozwoli nam grać w późniejszych porach. Mówi, że trudno będzie zdobyć k oncert w godzinach szczytu, bo jestem wciąż niepełnoletnia. Colt k iwa głową. – Ma rację. W k ażdym razie tak jest przy Music Row. Ale jest dużo otwartych wieczork ów, na k tórych możecie grać. To dobry sposób na wyrobienie nazwisk a. Uczestnicy tak ich imprez to mały światek , a prawdziwe talenty rzadk o się zdarzają. Potem k lepie mnie po plecach, jednym ramieniem wciąż obejmując Kylie. – Dobra robota. – Zerk a na córk ę. – Nie masz nic przeciwk o, żebyśmy przyszli z mamą na występ? Kylie k ręci głową. – Nie, w porządk u. – Kiedy? – W czwartek dwudziestego pierwszego. – Super. Będziemy. – Wraca do piwnicy, a my idziemy do jej pok oju. Kylie zostawia otwarte drzwi, ja siadam przy jej biurk u, a ona na łóżk u. Następne k ilk a godzin dzielimy na nauk ę algebry i pracę nad nową piosenk ą. O wpół do ósmej przerywa nam Nell. – Zrobiłam k olację. – Patrzy na mnie. – Zjesz z nami? Kylie odpowiada w moim imieniu. – Tak , zje. Śmieję się. – Wygląda na to, że zostaję. Kilk a minut później siedzę z nimi przy ok rągłym stole w k uchni. Kylie z mojej jednej strony, z drugiej Nell, Colt naprzeciwk o. Na stole wielk a micha mak aronu z sosem mięsnym, pieczywo czosnk owe i sałatk a. Czek am i obserwuję, jak podają sobie k olejne naczynia, nak ładają i podają mnie. To jest… dziwne. Nigdy wcześniej nie jadłem tak iej k olacji. Jeśli już, to jem z mamą, ale rzadk o się zdarza, żebyśmy oboje byli w domu w porze k olacji. Wtedy jemy coś na szybk o, na k anapie przed telewizorem. Tutaj nie wiem, co robić. Mam czek ać, aż oni zaczną jeść? Będą się modlić? Nie wyglądają mi na religijnych czy uduchowionych, ale mam jak ieś przek onanie, pewnie głupie, że tak ie porządne rodziny z przedmieścia zawsze odmawiają modlitwę przed posiłk iem. Mam zamk nąć oczy? Są jak ieś zasady albo zwyczaje, k tóre powinienem znać? Nie umyłem rąk . Mam czapk ę. Powinienem ją zdjąć? Przez głowę przelatuje mi milion myśli. Nie jem, tylk o patrzę na Kylie i jej rodziców, jak zaczynają jeść bez żadnych ceremoniałów. Rozmawiają swobodnie, pytają się wzajemnie, jak minął dzień, opowiadają historyjk i, wszystk o z pełnymi ustami. Nell zauważa, że nie jem.
– W porządk u? Nie jesz? Mrugam. – Wszystk o dobrze. Pachnie pysznie. Colt przychodzi mi z odsieczą. – To tylk o k olacja, Oz, wyluzuj. Wsuwaj. Kylie odk łada k romk ę chlebk a czosnk owego i patrzy na mnie. – Coś się stało? Zmuszam się do śmiechu i wk ładam do ust mak aron. – Jest smaczne. Naprawdę. Dzięk uję za zaproszenie. – Mam nadzieję, że mi odpuści. Odpuszcza, w k ażdym razie chwilowo, a ja powoli się odprężam. Odpowiadam na k ilk a nienatarczywych pytań dotyczących miejsc, w k tórych mieszk ałem. Które miasta mi się podobały, k tóre mniej, jak ie zespoły lubię. Colt i ja wdajemy się później w rozmowę o motorach i wtedy zauważam, że Kylie na mnie patrzy. Jest szczęśliwa, zaciek awiona, zasłuchana. Tak jak by niesamowicie ją uszczęśliwiało, że jestem tu, w jej domu, i rozmawiam z jej ojcem. Dla mnie to dziwne. W życiu bym się nie spodziewał, że jak ak olwiek dziewczyna będzie chciała przyprowadzić mnie do domu, żebym poznał jej rodziców, a jednak stało się. Jem mak aron i gadam o triumphach z Coltem Callowayem. I nie ma w tym nic dziwnego. Po k olacji pomagam sprzątnąć ze stołu, a potem razem z Kylie ładuję zmywark ę. To też jest jednocześnie dziwne i cudownie k ojące. Colt podchwytuje mój wzrok i wsk azuje, żebym poszedł za nim do garażu. – Kradnę ci chłopak a, Kylie. Idziemy zerk nąć na mój motor. – Bądź miły – mówi Kylie ostrzegawczo. Nie wiem, czego się spodziewać, ale idę za Coltem. Otwiera drzwi i ściąga plandek ę ze swojego triumpha. Kucam, żeby przyjrzeć się silnik owi. Słyszę, że szuk a czegoś w szufladzie z narzędziami, a potem rozlega się charak terystyczne k lik nięcie zapalniczk i. Czuję zapach dymu. Wyciąga do mnie paczk ę cameli, więc biorę jednego, a on mi zapala. Mija k ilk a chwil, Colt opiera się o warsztat. – Jak moja córk a zacznie palić, sk opię ci dupę. – Podnosi papierosa. – Powiedziałem jej to. Nie pozwalam jej palić i staram się nie palić przy niej. Kiwa głową. – Dobrze. – Mruży oczy. – Słuchaj, nie zamierzam wygłaszać jak iejś drętwej gadk i ani cię straszyć. Zresztą chyba nie muszę, co? Kręcę głową. – Nie, nie musi pan. – Ale jest parę spraw, k tóre chciałbym obgadać. Po pierwsze: blizny na twoich ręk ach. Czy to będzie problem? Odwracam ręce tak , że widać blizny, i patrzę na nie. – Nie. – Z trudem przełyk am ślinę. – Nie będę k łamał, to był poważny problem. I czasem wciąż mam na to ochotę, ale już się nie oparzam. Nie twierdzę, że przestałem z powodu pana córk i, bo tak nie było, ale na pewno ona mi bardzo pomaga. Nie chcę być dla niej k imś tak im. Ona zasługuje na więcej. – Święta racja. – Colt patrzy porozumiewawczo. – Sam przestałeś się k aleczyć? Czy k toś ci pomógł? Zastanawiam się, co powiedzieć. W k ońcu mówię prawdę. – Jak iś czas temu byłem dwa miesiące w szpitalu psychiatrycznym. Przed maturą. Wtedy parzenie weszło mi w k rew. Było ostro. Sprawy mi się pok omplik owały. Wiecznie miałem k łopoty w szk ole. Były tak ie dzieciak i… Dok uczały mi. I nik t ich nie powstrzymał. Nawet nik t nie próbował. Oni trzęśli szk ołą. Nie pozwalałem sobie na te ich popisy i prawie mnie wywalili, bo paru stłuk łem. A potem było coraz gorzej. Nie chodziło o fizyczne prześladowanie. Raczej psychiczne. Ta szk oła była bardzo podzielona społecznie i ek onomicznie, a ja bruździłem w k ażdej grupie. Zawalałem wszystk ie przedmioty, mama mnie dręczyła, dyrek tor chciał mnie wywalić i… Nie wiedziałem, co robić. Wtedy zacząłem się oparzać. Mama zauważyła. Spanik owała. Ale ja wciąż to robiłem i pod k oniec rok u była naprawdę na sk raju załamania nerwowego. Zabrała mnie do psychiatry, ale nie chciałem gadać, nie współpracowałem. – Milk nę, bo nie chcę mówić, co było dalej. – Z tym oparzaniem było marnie. Naprawdę źle. Mama nie mogła tego znieść, myślała, że chcę się zabić, więc oddała mnie do szpitala psychiatrycznego. Na początk u zachowywałem się jak wszędzie indziej. Miałem gdzieś. Ale potem do mnie dotarło, że może oni będą umieli mi pomóc. Bo widzi pan, ja nigdy nie chciałem się parzyć. To był… odruch. Nie mogłem tego powstrzymać. Ręce robiły to bez mojej zgody. Nie wiem, czy pan to rozumie, ale tak było. Nienawidziłem szpitala, ale pewne rzeczy tam zrozumiałem. – Myślałeś o samobójstwie? Kręcę głową. – Nie, proszę pana. Nigdy nie chciałem umrzeć. Chodziło o to, że… Oparzanie się odpychało wszystk ie inne uczucia, sprawy, z k tórymi nie wiedziałem, co zrobić. – A twarde prochy? Znów k ręcę głową. – Nie ma mowy. Widziałem, jak ludzie umierali po tym gównie. Nie. Colt wzdycha. – Ale słyszałem, że palisz zioło? – Słyszał pan? – Unoszę brew. – Od k ogo? – Od Bena. Krzywię się. – Ben… Nienawidzi mnie. – Wiem. Ale odpowiedz na pytanie. Jarasz? Kiwam głową. – Czasem. Rzadk o. – A Kylie? – Nie ze mną. – Rzuć to, Oz. Nie ma z tego żadnych k orzyści. Robiłem to samo co ty i tylk o dlatego reaguję tak spok ojnie. Ale nie chcę, żeby to się działo przy mojej córce. Jeśli wyczuję od niej choćby cień zielsk a, pożałujesz. – Wsk azuje na mnie papierosem. – Moja córk a cię lubi. A ty i ja mamy dużo wspólnego i to mnie przeraża. Ale ja wyszedłem na ludzi, więc daję ci szansę i pozwalam ci być przy Kylie. Kiwam głową. – Rozumiem. I dzięk uję. – No cóż, wolę wiedzieć, gdzie jest moja córk a, k iedy jest z tobą, bo mogłaby uciek ać, gdybym was rozdzielił – mówi z goryczą. – Zależy mi na dobru Kylie. Wiem, że pan i Nell jesteście dla niej bardzo ważni i nie ma mowy, żebym próbował wam ją odebrać. – To dobrze. – Patrzy pytająco. – Masz doświadczenie przy silnik ach? Kiwam głową na bok i. – Niewielk ie. Chciałbym się nauczyć. Colt grzebie w małej sk rzynce stojącej na warsztacie i wyjmuje wizytówk ę. – To mój k umpel. Potrzebuje pomocy w warsztacie. Idź do niego jutro. Dam mu znać, że przyjdziesz. Dobrze ci zapłaci, jeśli się przyłożysz. Biorę k artonik . – Super. Dzięk i. – Stać cię na więcej niż zmiana oleju. – Wsk azuje głową w stronę domu. – No idź. Kylie czek a. – Idę do drzwi, ale on mnie woła: – Oz? Jeszcze jedno. Jak zapylisz moją córeczk ę, będziesz miał k łopoty. Bardzo poważne k łopoty. Zamieram z ręk ą na k lamce. – Nie ma o tym mowy, daję słowo. – Oby. Kylie czek a i jak tylk o wychodzę z garażu, ciągnie mnie z powrotem do auta. Macham jej mamie, dzięk uję za k olację, a zaraz potem wyjeżdżamy z przedmieścia i
pędzimy w stronę mojego mieszk ania. – Co mówił tata? Wzruszam ramionami. – Chciał się upewnić, że już się nie oparzam. Pytał, czy to prawda, że palę zioło, jak mówił Ben. Ostrzegł mnie, co będzie, jak zajdziesz w ciążę. – „Jak mówił Ben”?! – Kylie jest zdumiona. – Widocznie mu powiedział, że jaram. Nie wiem zresztą. Kylie marszczy brwi, ale potem coś sobie uświadamia. – No tak . Tata podsłuchał moją k łótnię z Benem. On wtedy mówił, że palisz. Pewnie stąd wie. – Biorąc pod uwagę wszystk ie ok oliczności, chyba poszło nieźle. Kylie zerk a na mnie. – A co mu powiedziałeś o oparzaniu się? – Prawdę. Że miałem z tym problem, że byłem w psychiatryk u… – Gdzie?! Cholera. Zapomniałem jej wspomnieć o tym szczególe. Mówię więc to samo, co powiedziałem Coltowi. Kylie łapie mnie za ręk ę i ścisk a. – To straszne! Dlaczego ludzie tak się na tobie wyżywali? – Nie wiem. Jestem inny. Poza tym to też k westia szk ół, do jak ich zapisywała mnie mama. Zawsze chciała, żebym chodził do najlepszej w mieście. Znajdowała tak ie miejsce do życia, żebym mógł iść do dobrej szk oły. Doceniam te starania i w ogóle, ale prawda jest tak a, że lepiej bym się odnalazł w bardziej przeciętnym miejscu. Nik t by na mnie nie zwracał uwagi, w przeciwieństwie do tych miejsc, do k tórych mnie wysyłała. Nie pasowałem tam. Nigdy. Podjeżdżamy przed mój blok . Prowadzę ją do środk a i do mojego pok oju. Robi sobie miejsce, sk opując z łóżk a stertę brudnych ciuchów, i siada. Patrzę na nią i postanawiam poruszyć temat, k tóry gryzł mnie przez cały dzień. – Wiesz co, zastanawiałem się trochę… Wybucha śmiechem. – Już się boję. – Nie, to nic tak iego. Chodzi o to, że wk urza mnie, że ta melina to jedyne miejsce, gdzie możemy być sami. Chciałbym, żebyśmy mogli się znaleźć w przyjemniejszym miejscu. Na nasz pierwszy raz, w tym sensie. Marszczy brwi. – Naprawdę Oz, nawet nie wiesz, jak bardzo mam to gdzieś, gdzie się znajdujemy. Dopók i jesteśmy razem, to mnie nie obchodzi. To jest twój pok ój, twoja przestrzeń. Poza tym z tym miejscem wiążą się jedne z moich najpięk niejszych wspomnień. Poznawanie cię… – Rumieni się i uśmiecha do mnie. – Całowanie cię. Dotyk anie. To wszystk o, co robiliśmy razem. To się stało tutaj. Nie potrzebuję apartamentu w Ritzu-Carltonie ani penthouse’u za milion dolarów. Nie chcę, żebyś był k imk olwiek innym niż jesteś. – Wyciąga ręce. Siadam obok niej na łóżk u, a ona łapie mnie za nadgarstk i i ciągnie na siebie. Upadam ze śmiechem i ląduję na niej. – O właśnie. Jestem w bardzo miłym miejscu. – Szczerzy się do mnie. – Jezu, Kylie, nie mogę z tobą. Jesteś za dobra dla k ogoś tak iego jak ja. – Opieram się na pięściach przy jej ramionach, żeby zdjąć z niej ciężar. – Ale trudno, jak oś to przeżyję. – I słusznie! – Dotyk a dłonią mojego policzk a, zdejmuje mi czapk ę i rzuca na bok , a potem rozwiązuje mi k ucyk . – Cieszę się, że byłeś u mnie w domu, rozmawiałeś z moimi rodzicami. Lubię twoją obecność w moim życiu. – Ja też się cieszę. Chociaż na początk u było dziwnie, ale ogólnie mi się podobało. Ze zdziwieniem przek rzywia głowę. – Co było dziwne? Kolacja? O czym mówisz? Wzruszam ramionami. – Nigdy nie byłem na tak iej k olacji. Przy stole, całą rodziną, wszyscy razem. Dla mnie to było dziwne, nie wiedziałem, co mam robić. Śmieje się. – Jak to, co masz robić? To k olacja, masz jeść! Parsk am. – No dobra, tego się domyśliłem, ale po prostu się zestresowałem. Oficjalna k olacja z rodzicami twojej dziewczyny to jest duża rzecz. – No tak . – Poważnieje. – Nie pomyślałam o tym. – Ale w porządk u. Dobrze się bawiłem. – A teraz jesteśmy tutaj – mówi i wsuwa mi palce pod k oszulk ę, żeby dotk nąć moich pleców. – Jesteśmy. Sunie paznok ciami po moim k ręgosłupie, podciąga mi podk oszulek , a potem całk iem go ściąga i zsuwa mi palce po bok ach, łapie mnie za tyłek i przyciąga bliżej. – Rozbierz mnie – szepcze. – Już nie musimy dłużej czek ać. – Obudziłem w tobie głodną bestyjk ę, co? Ma na sobie białą zapinaną k oszulę i szarą bawełnianą spódnicę do k olan. Klęk am i zaczynam rozpinać jej guzik i, jeden po drugim. Kładzie ręce za głową i wpatruje się we mnie. – Jasne, sk arbie. Bardzo głodną bestię. Żarłoczną. I nienasyconą. Odpinam wszystk ie guzik i i wciągam powietrze. Ma na sobie k usy, czerwony push-up. Od razu mi staje, a ona patrzy na moje k rocze. – Rozpina się z przodu – dyszy. Rozpinając stanik , patrzę jej w oczy, a potem ona podnosi się do mnie i k oszula razem ze stanik iem zsuwają się jej z ramion. Chryste, te jej cyck i. Kurewsk o obłędne. Kładę na nich dłonie, unoszę je, czuję, jak pod dotyk iem nabrzmiewają brodawk i. Ona wzdycha, wydaje jęk rozk oszy, a potem rozpina mi rozporek , odpycha mnie i ściąga mi spodnie. Szamoczę się z elastycznym pask iem spódnicy, desperack o ciągnę w dół, ale z jednej strony zatrzymuje się na biodrze, za to z drugiej odsłania czerwoną gumk ę stringów. Kylie k lęk a między moimi nogami i pomaga mi ściągnąć sobie spódnicę, a potem ją zrzuca. Widzę ją nad sobą, rudawe włosy opadają jej na twarz, a niesamowicie błęk itne oczy wpatrują się we mnie łapczywie. Jest już prawie naga, nie licząc czerwonego trójk ącik a materiału dopasowanego do stanik a. Zjeżdżam dłonią po jej plecach na pupę i czuję napięte, mięk k ie i dosk onale uk ształtowane ciało, a mój k utas robi się jeszcze twardszy, boleśnie sztywny, wzbierający od pragnienia poczucia jej na sobie, mięk k iej, czułej, liżącej, całującej, ssącej, pieprzącej go i k ochającej. Warczę, zatapiając palce w jej pośladk ach, zacisk am i przyciągam ją do siebie. Ściągam jej stringi, wydobywam spomiędzy poślak ów sznureczek , zdejmuję je i czuję zapach jej pożądania, sok ów wypływających z jej cipk i. Ona też nie próżnuje: zsuwa mi bok serk i, choć gumk a blok uje się na główce wyprężonego fiuta, ale w k ońcu zdejmuje je całk iem i oboje jesteśmy nadzy, wolni, oddychamy w milczeniu, wdychamy swoje oddechy, czujemy sk órę na sk órze, oczy wpatrują się w siebie, elek tryczny błęk it i szarość, niemal brązowa. Spotyk amy się w dzik im, zwierzęcym pocałunk u, ramiona jak żmije oplatają rozgrzane ciała, dłonie natrafiają na k rągłości i mięśnie, poszuk ują, łak ną wszystk iego. Natrafiam na jej gorące, wilgotne wargi i wchodzę między nie, a ona jęczy i wzdycha. Wsuwa ręce pomiędzy nas, znajduje mojego k utasa, głaszcze go i uścisk a. Oboje dyszymy, niepowstrzymanie. – Nie mogę… Nie mogę już dłużej. Proszę? – Widzę jej twarz k ilk a centymetrów od siebie, patrzy błagalnie. Podnosi z podłogi torebk ę, ale grzebiąc w niej, stara się nie odsuwać od mnie nawet na chwilę. Znajduje szare pudełeczk o z prezerwatywami, otwiera je, wyjmuje jeden pak iecik i rozpak owuje. Przygląda mu się, sprawdza, k tórą stroną nałożyć, a potem siada na mnie ok rak iem. Nie ruszam się, pozwalam jej to robić. Patrzę, jak a jest pięk na, i aż nie mogę oddychać, bo wydaje mi się, że to sen. Nie mogę uwierzyć, że ta zjawisk owa, dosk onała dziewczyna, k obieta, jest tu ze mną naga i chce mnie, pragnie mnie, pozwala mi się dotyk ać i całować. To nie powinienem być ja, ale jestem. Tak i szczur z meliny, metalowiec, jarający zioło brutal, dzieciak z poprawczak a i psychiatryk a, zawieszony w szk ole więcej razy niż potrafi zliczyć, raz wyrzucony, pobity ik s razy, postrzelony, niemal ugodzony nożem, zostawiony na pewną śmierć na park ingu, niemający ojca, bezdomny, bez k orzeni. Jak im cudem zasłużyłem na tę zjawisk ową płomiennowłosą boginię o alabastrowej sk órze i oczach jak pioruny? A przecież jest tu, w moim pok oju, ze mną, oplata delik atne, sk wapliwe palce wok ół mojego
pulsującego fiuta i naciąga na niego prezerwatywę, zsuwa ją w dół erotycznym gestem, k tórego nie śmiem przerwać oddechem czy choćby drgnięciem mięśni. Patrzy na mnie tak , jak by czytała myśli w mojej głowie, widzi mnie tak iego, jak im widziała mnie zawsze. – Oz? – szepcze. – Jesteś tu? Sunę dłońmi w górę jej ud i podjeżdżam do talii. – Tak , sk arbie, jestem. Tak się tylk o dziwię. – Czemu? – Siedzi mi na udach, k ołysze się lek k o, opadające włosy nie całk iem zasłaniają jej ciężk ie piersi, a uda ma na tyle rozchylone, że odsłaniają cipk ę, wilgotną z pragnienia mnie. – Tobie. – Z trudem przełyk am ślinę i mrugam, nagle tak poruszony, że nie wiem, co z tym zrobić ani jak to wyrazić. – Po prostu nie mogę uwierzyć, że tu ze mną jesteś. Że cię mam i mogę to z tobą robić. Czek ałaś tak długo na właściwy moment, na właściwego chłopak a i jak imś cudem, z powodów, k tórych nie potrafię ogarnąć, wybrałaś mnie. Pojebanego, poranionego. Ty jesteś… dosk onała. Perfek cyjna. Każdy centymetr twojego ciała jest idealny. Masz tak ą pięk ną duszę. Twój umysł, serce, osobowość… Świecisz w ciemności jak słońce. Rozświetliłaś mrok , w k tórym pogrążone było moje życie, a ja nie wiem, jak mam być mężczyzną, k tórego potrzebujesz i na jak iego zasługujesz, ale chcę spróbować. Dla ciebie, dla mnie, dla nas. Dla naszej przyszłości. – Mówię to wszystk o, szczerze, prawdziwie, choć nie jestem do tego przyzwyczajony. – Boże, słyszysz mnie? Gadam jak jak iś histeryk . A Kylie płacze. Kurwa, zepsułem wszystk o, zanim się w ogóle zaczęło. – Oz, Boże! – Nachyla się, a jej duże, mięk k ie piersi miażdżą moją pierś. Dotyk a moich ust drżącymi wargami. Jej włosy opadają po obu stronach naszych twarzy, a ja czuję jej łzy, jej tłuk ące się serce, roztrzęsione dłonie na moich policzk ach. – Nie wiem, co na to powiedzieć. Oprócz tego, że jesteś tym, k ogo chcę, k ogo potrzebuję, na k ogo zasługuję. I nie jestem wcale idealna, ale uszczęśliwia mnie, że tak myślisz. Bo ja też myślę, że jesteś idealny. Pojebany, poraniony, pięk ny, twardy, silny, słodk i i sek sowny. Zsuwa się i ciągnie mnie na siebie. Zawisam nad nią, wsuwam się biodrami między jej k olana, a ona obejmuje mnie udami, trzyma za ramiona i patrzy wyczek ująco, błagalnie. – Naprawdę tego chcesz? Ze mną? Teraz? Na pewno? – Muszę spytać, upewnić się. Śmieje się. – Tak , jestem strasznie pewna. I bardzo gotowa. Błagam cię, już nie wytrzymuję. Aż mnie boli w środk u. Moja… moja cipk a płonie. Pragnę cię. Dotk nij mnie. Doprowadź do k ońca. Cholera. I jak mam odmówić? Nie mogę, ale i nie muszę. Dotyk am jej dwoma palcami. Jest mok ra i ciasna. Wsuwam w nią palce, głaszczę, pieszczę, zwilżam jej sok ami łechtaczk ę i trącam ten k łębuszek nerwów, pocieram go, aż Kylie dyszy i porusza się pode mną, jęcząc. Zataczam k ółk a, pocieram, ok rążam. Wchodzę głębok o, dotyk am jej w środk u, podk ulam palce, żeby znaleźć ten punk cik , po dotk nięciu k tórego wije się i wark ot zamiera jej w gardle, pieszczę łechtaczk ę, aż wierzga, a widok jej ek stazy sprawia, że jestem twardy jak nigdy w życiu. Mój k utas błaga, żeby się w niej znaleźć. – Oz… Ja pierdolę, Oz… – Otwiera oczy, unosi biodra, wygina plecy w łuk , a jej piersi garną się do moich dłoni. – Gotowa? – Trącam lek k o wejście. Kiwa głową, brak jej tchu, sięga między nas, łapie mojego fiuta i ustawia między wargami cipk i. – Tak , sk arbie, jestem gotowa. Bardzo gotowa. Delik atnie, powoli się w nią wsuwam, ale z trudem się powstrzymuję, bo k ażde doznanie jej ciasnego ślisk iego wnętrza przyćmiewa wszystk o, co znałem jak o dobre i przyjemne. Nie mogę oddychać, z trudem utrzymuję własny ciężar. Natrafiam na opór wewnątrz niej i wiem, że teraz będzie ją bolało. Ona też coś czuje i marszczy twarz, ściąga brwi. Zamieram. – W porządk u? Kiwa głową. – Tak , tylk o daj mi chwilę. – Boli? Znów potak uje. – Tak , boli. Nie bardzo, ale jednak . Cały się trzęsę, desperack o pragnę się poruszyć, ale nie mogę, nie wolno mi, nie zrobię tego – Powiedz mi, czego potrzebujesz, czego chcesz. Łapie mnie za ramiona i wbija mi palce w sk órę. – Po prostu zrób to. Przebij się. Biorę głębok i wdech i waham się, ale potem opieram się czołem o jej czoło i wchodzę głębok o. Czuję, jak opór pęk a, a ona ostro wciąga powietrze. – Cholera, to bolało. – Przepraszam, Ky, strasznie przepraszam… – Nie mogę znieść widok u bólu na jej twarzy, ale czas mija, jestem w niej pogrążony i widzę, jak jej mina się zmienia. Kręci głową i przycisk a mi palce lewej dłoni do ust, żeby mnie uciszyć. – Nie przepraszaj. Już nie boli. W porządk u. Szerzej otwiera oczy, a ja nie mogę się powstrzymać i lek k o poruszam biodrami, żeby ulżyć mojemu pulsującemu, spragnionemu k utasowi. Jest mi w niej cudownie i muszę się ruszać, ale nie zrobię tego, aż będzie gotowa. Jednak tego drobnego ruchu nie mogę powstrzymać i ona aż wzdycha. – Och! Zrób to jeszcze raz! – Głos jej drży, ale w równym stopniu z oszołomienia, jak z rozk oszy. Więc wycofuję się najostrożniej i najdelik atniej jak potrafię, a ona przesuwa ręce z moich ramion na bok i, a stamtąd na tyłek . Kładzie mi dłonie na pośladk ach, a k iedy się waham, lek k o popycha mnie w siebie. – Oooooomójboże. Cudownie. Jeszcze raz, sk arbie. Uwielbiam, k iedy tak do mnie mówi. To sprawia, że ta idiotyczna, rzewna część mojej duszy zaczyna się mazać. Wycofuję się i wchodzę głębiej, teraz jednym ruchem, a ona wciąga powietrze i teraz mocniej napiera na mój tyłek , żebym się poruszał, poruszał! Unosi plecy nad łóżk iem. – Boże, Kylie, jesteś cudowna – szepczę, przycisk am usta do jej ucha i mruczę stłumionym, nisk im głosem. – Uwielbiam być w tobie. Jesteś tak a ciasna. – Oz, k urwa! Nie wiedziałam… Nie miałam pojęcia… – W jej głosie aż gęsto od emocji, zachwytu i innych sk ładnik ów, k tórych nie mogę teraz wyróżnić. – Nie wiedziałam, że to tak będzie. Czuję się tak a… pełna. Wypełniona tobą. Nie wiedziałam. Tak się cieszę, że czek ałam. I że to ty. Patrzymy sobie w oczy, a ona płacze. Łzy powoli ściek ają jej po twarzy. Opieram się na jednej ręce, a drugą je ocieram. Wiem, że to dobry płacz. Obejmuje mnie za szyję, przycisk a mocno do siebie i poruszamy się razem. Unosi usta na spotk anie z moimi i teraz istnieje tylk o Kylie, tylk o jej ciało spajające się z moim. Nigdy wcześniej nie było k ogoś tak iego ani czegoś tak iego. Cok olwiek czułem czy robiłem wcześniej, teraz nie ma znaczenia. Nijak się ma do tego, co przeżywam w tej chwili. Te inne, pozbawione znaczenia razy były jak pojedyncze płomienie świec palące się przez moment w k ącie pustego pok oju. A to… Ona jest słońcem. Kylie, jej oddech w moim uchu, jej ramiona wok ół mnie, jej wargi szepczące w zachwycie moje imię, jej nogi oplatające mnie w pasie, żeby zagarnąć mnie głębiej i bliżej. To nie tylk o słońce, a cała galak tyk a, wszechświat wypełniony niesk ończoną liczbą gwiazd lśniących w niezrównanym blask u. – Och, Oz. Jesteś mój. – Wierzga pode mną, otwiera usta, żeby wypowiedzieć moje imię. – Tak , jestem twój. – To prawda. Jestem jej. Nigdy nie należałem do nik ogo. Ale już należę. Czuję, że zacisk a się wok ół mojego fiuta, tracę k ontrolę, wślizguję się za granicę. Zaczyna poruszać biodrami w szaleńczym tempie, napiera na mnie, nasze k ości biodrowe zderzają się, zacisk a ramię na mojej szyi z dzik ą siłą, a ja utrzymuję się nad nią na jednej ręce, bo drugą dłoń splątałem z jej. Nasze palce się zacisk ają i słyszę siebie, jak mruczę, dyszę, jęczę. – O Boże, Boże – dyszy ona. – BożebożebożebożebożebożeOz, o k urwa, nie przestawaj, nie przestawaj! Śmieję się. – Niby czemu miałbym przestać? Śmieje się ze mną. – Nie wiem, ale i tak nie przestawaj. Dojdę tak mocno, tak k urewsk o mocno. – Ja też, Cuk iereczk u. Za chwilę. Boże, Kylie, dochodzę. – Tak , tak ! – Wbija mi paznok cie w plecy, zsuwa mi dłoń na tyłek , a jej miednica obija się o moje biodra. Wydaje z siebie jęk pozbawiony słów. Dochodzimy razem. To jak wybuch atomowy. Każda k omórk a w moim ciele rozpala się i ek sploduje z siłą supernowej, a ja nie mogę się powstrzymać od nacierania
raz za razem. Na szczęście Kylie odpowiada na moje szaleńcze, mocne pchnięcia własnymi, a jedyny dźwięk , jak i wydobywa się z jej ust, to moje imię. Raz za razem wyśpiewuje je, a potem wreszcie zwalniamy i padamy bezwładnie. Na chwilę opadam na nią, bo nie mam już siły utrzymywać swojego ciężaru na ręce. Obejmuje mnie i k ojącymi dłońmi k rąży po moich plecach i szyi. Dotyk a ustami mojego ucha i łak nie powietrza. Owija nogi wok ół moich k olan. Podnoszę się, ale przytrzymuje mnie w miejscu. – Nie, nie idź. Uwielbiam czuć na sobie twój ciężar. – Zmiażdżę cię! Obejmuje mnie ramionami i nogami. – I dobrze, zmiażdż! – Wariatk a! – Śmieję się. Kiwa głową. – Żebyś wiedział. Zostajemy tak na jak iś czas. Nie mam potrzeby sprawdzać, ile upłynęło. W k ońcu zsuwam się z niej i idę do łazienk i, żeby zdjąć i wyrzucić prezerwatywę. Kiedy wracam, ona leży na brzuchu, nak ryta prześcieradłem do wysok ości pupy, a włosy ma rozsypane na poduszce. Otwieram ok no i zapalam papierosa, palę powoli i patrzę na śpiącą w moim łóżk u Kylie. Ja też jestem senny. Gaszę papierosa i wślizguję się obok niej. Przycisk am plecy do ściany, żeby miała miejsce. Nie chcę jej budzić. Mruczy coś niezrozumiałego. Na chwilę otwiera oczy, a k iedy mnie widzi, przysuwa się. Uk ładam jej głowę na mojej piersi i ok rywam nas. Kolejny pierwszy raz dla nas obojga. Leżę z nią, przytulam ją do siebie i śpi mi się lepiej niż k iedyk olwiek w życiu. – Cholera! Budzę się na dźwięk jej spanik owanych słów. Siadam. – Co jest, Cuk iereczk u? – Jest prawie pierwsza. Powinnam wracać. – O k tórej musisz być? Wzrusza ramionami. – Nie mam wyznaczonej pory. – To może wyślij ojcu SMS, żeby wiedział, gdzie jesteś? Dotyk a ek ranu k omórk i, a ja zaglądam jej przez ramię. „Jestem z Ozem, melduję się”. Kilk a sek und później przychodzi odpowiedź: „Dzięk i, wróć przed drugą. KC”. „OK JCT”. Wysyła, odk łada telefon i wstaje. Wtedy oboje widzimy na prześcieradle plamę k rwi i żadne z nas nie wie, jak zareagować. Patrzę jej w oczy. – Nic ci nie jest? Kręci głową. – Nie. Może trochę boli. Ale w porządk u. Przepraszam za prześcieradło? – Brzmi to jak pytanie. Wzruszam ramionami. – No co ty. To tylk o prześcieradło. Zaraz się tym zajmę. – Dobrze. Ja muszę sik u. – Wstaje, naga, a ja nie mogę oderwać od niej wzrok u. – Twoja mama wraca niedługo? Mam się ubrać, zanim pójdę do łazienk i? Macham ręk ą. – Nie. Nigdy jej nie ma przed drugą, a zwyk le wraca o trzeciej. Kylie jest w łazience, a ja ściągam prześcieradła z łóżk a, zwijam je w k łąb i wyrzucam do śmieci w k uchni. Potem wyjmuję worek z k ubła, zawiązuję i wystawiam przed drzwi. Ścielę łóżk o czystym prześcieradłem i myślę o tym, że nie mam absolutnie żadnej ochoty, żeby zajarać. Wcześniej, z przypadk owymi dziewczynami w przeszłości, jaraliśmy przed i po, żeby stłumić uczucie bezbronności. Tak było łatwiej udawać, że to nic nie znaczy, zachowywać się normalnie. Jak byliśmy napaleni po uszy, jednorazowa natura naszych k ontak tów wydawała się zupełnie normalna. Przy Kylie jestem trzeźwy. Jestem totalnie sobą, w pełni świadomy, jak bardzo wyjątk owe było to, co nas przed chwilą spotk ało. Rozk oszuję się tą wyjątk owością i przyznaję, że ta rzeczywistość, ta ważność i dogłębny sens sprawiły, że było to niesk ończenie lepsze. Nie miało nic wspólnego z tym, co robiłem k iedyś. Absolutnie nic. Drzwi się otwierają i Kylie wraca. Zamyk a za sobą, a potem staje, opierając ciężar ciała na jednej nodze. Uśmiecha się nieśmiało, oczy jej lśnią szczęściem. Patrzy na mnie i nic nie mówi aż nie mogę tego znieść. – No co? – pytam. Wzrusza ramionami. – Nic. Patrzę na ciebie. Jesteś pięk ny. Szczególnie teraz. Nagi, z rozpuszczonymi włosami. Cały dla mnie. W k ońcu sk raca dystans i siada na łóżk u. Widzę, że się uczesała i pachnie mydłem. – Ja? No co ty. Ale dzięk i, sk arbie. To ty jesteś pięk na. – Słuchaj, jak mówię, że jesteś pięk ny, znaczy, że jesteś. Dla mnie. Nie musisz się zastanawiać, czy to prawda. – Śmieje się. – Co za filozoficzna rozmowa! – A nie zraża cię, że nie jestem tak im pewnym siebie samcem? Kręci głową. – Nie. Bo właśnie że jesteś, szczególnie k iedy o tym nie myślisz. Po prostu nie umiesz przyjmować k omplementów, ale k iedy jesteś sobą, stajesz się pewny. Masz świadomość, k im jesteś, i nie stwarzasz problemów ani się nie tłumaczysz. Kręcisz mnie. Przyciągnęło mnie to do ciebie. Jesteś inny niż wszyscy, ale masz to w dupie. Kocham cię. Musisz tylk o pogodzić się z tym, że ja uważam, że jesteś pięk ny, na zewnątrz i w środk u. Masz wady, pewnie, że tak . Miałeś ciężk ie życie, ale to niesamowite, że mimo tego potrafisz być dla mnie tak i czuły. – No cóż, dzięk i. Wzrusza ramionami. – Mówię, jak jest. – Na jej ustach rozk wita powolny uśmiech. – Mam jeszcze godzinę do powrotu. Co robimy, żeby jak oś wypełnić czas? Wchodzę w tę grę. – Hm. W sumie nie wiem. Może pooglądamy telewizję? Albo pogramy w scrabble? Śmieje się lek k im, zachwycającym śmiechem przypominającym brzmienie dzwoneczk a. – Nuda! Proponuję, żebyś się położył, a ja sprawdzę, ile potrwa, zanim znów ci stanie. Kładę się na plecach, a ona siada na mnie ok rak iem. – Podoba mi się ta zabawa – mówię, a potem zamyk am oczy, bo czuję jej palce, głaszczą mnie. – Ale obstawiam, że to nie potrwa długo. Przesuwa palce po moim członk u, a potem zamyk a w dłoni główk ę. Już czuję, że k rew rusza na południe, wypełnia mnie. – Prawie w ogóle nie potrwa – mamrocze Kylie. – A gdybym zrobiła tak ? – Nachyla się i oblizuje mnie, musk a język iem, a potem znów używa dłoni, gdy zaczynam pęcznieć. – Boże, Oz, jak ja to uwielbiam. Patrzeć, jak robisz się twardy, dotyk ać cię i wiedzieć, że potrafię doprowadzić cię do tak iego stanu. Czuję, jak bym miała moc. – Robię się twardy na samą myśl o tobie – mówię. Głaszcze mnie długimi, powolnymi pociągnięciami, a ja jestem od nowa sztywny i gotowy. – Chyba już? Kiwam głową. – Też tak myślę. Powiedz, na co masz teraz ochotę, Cuk iereczk u.
Odpak owuje prezerwatywę i rozwija ją. Jęczę. – Boże, uwielbiam, jak mi ją nak ładasz. – Trzymam ją za biodra, k iedy się na mnie sadowi. – Rób, co chcesz, sk arbie. – Tak i mam zamiar. Matk o, jestem nią opętany, oszołomiony sposobem, w jak i bierze sobie, co chce, tak chętnie, z pasją. Jest gotowa na wszystk o w moim towarzystwie. Trzyma mojego fiuta w jednej ręce, a drugą opiera się o materac przy mojej twarzy. Siada nade mną ok rak iem, zawiesza tyłek w powietrzu i nak ierowuje mnie do swojego wejścia. Mruży oczy, otwiera usta i nie waha się nawet sek undy. Wsuwa mnie w swój ciasny, gorący i wilgotny tunel, Wzdycha otwartymi ustami, gdy ją wypełniam. – Cholera, jesteś tak i… wielk i! Nie wiem, jak im cudem się we mnie mieścisz. – Opada na dół i nasze biodra się spotyk ają. – Ale jak oś się to udaje i jest idealnie. Tak jak byś był stworzony, żeby mnie wypełniać. Pochyla się i całuje mnie w gardło. Moje dłonie, błądząc po jej ciele, po biodrach, bok ach, łapią jej cyck i i gładzą twarz. A przez cały ten czas ona po prostu siedzi na mnie, nie poruszając się. Oboje myślimy o tym, że pasujemy do siebie jak dwa k awałk i uk ładank i i że to jest niewiarygodnie pięk ne: ona nade mną, całująca mnie całego, tak jak by nie mogła się mną nasycić, i ja całujący ją, gdzie tylk o dosięgnę, sycący się jej mlecznobiałą, mięk k ą jak ak samit i gorącą jak ogień sk órą. Łapię jej brodawk i w zęby, ważę piersi w dłoniach, otaczam palcami jej biodra. Oczy ma jak najgorętszy ogień, jak pioruny, jak prąd elek tryczny, jak ocean; oddycha urywanymi wdechami i nachyla się do mnie, k ładzie mi głowę na piersi, wygina plecy i wysuwa mnie z siebie tak , że prawie wypadam, a ja aż drżę, bo potrzebuję wejść w nią mocno i głębok o. Ale nie robię tego, pozwalam jej nas prowadzić, zasmak ować w bólu pustk i. Jęczy i wprowadza mnie z powrotem. Podnosi się na łydk ach, balansuje, a jej piersi k ołyszą się ciężk o, k iedy przeczesuje włosy palcami, zamyk a oczy, wygina się i odchyla głowę. – Gotowy? – pyta bez tchu. – Bardzo gotowy. – Trzymam ją za biodra i patrzę, wypełniam nią oczy, duszę i pamięć, jej wizerunk iem k uszącego, erotycznego pięk na. Napiera na mnie ruchem bioder, zagryza dolną wargę i znów to robi. Unosi się i opada. Jęczy moje imię. Unosi się, opada, jęczy. Wchodzimy w rytm: powolne, rozk oszne wysuwanie, pustk a, a potem wypełnienie, k iedy się w nią wsuwam i dogłębna, bogata pełnia. Każdy ruch jest przemyślany. Potem szybciej, unosi się na mocnych, jędrnych udach, a ja dalej czek am na nią, dopasowuję się do niej i jadę w górę, k iedy ona wraca na dół. – Poliż moje cyck i. – Patrzy w dół, ale nie zwalnia. – Possij je. Podnoszę się, a ona opada. Biorę jej lewą brodawk ę do ust i ssę, sk ubię, lek k o gryzę, liżę, całuję aureolę i niewiarygodnie mięk k ą sk órę wok ół. Ona jęczy, przycisk a moją głowę do piersi. Przenoszę się do prawej brodawk i i gryzę ją trochę za mocno, więc piszczy, ale uśmiecha się, k iedy na nią patrzę, więc wiem, że nie zrobiłem jej k rzywdy. Faluje teraz nade mną, ujeżdża mnie w ostrym, szybk im rytmie, odchyla się do tyłu, łapie równowagę, napiera, bierze ode mnie wszystk o, czego chce, i daje mi to, czego tak bardzo potrzebuję. Jesteśmy złączeni, dwa istnienia zlane w jedno. Słyszałem tak ie tek sty, że sek s polega na tym, że k obieta i mężczyzna stają się jednym, ale nigdy tego nie doświadczyłem i tylk o się wyśmiewałem z tak ich łzawych historyjek , ale Boże, teraz rozumiem. Czuję to, tak intensywnie, że niemal mnie przeraża. Czuję w sobie k ażdą molek ułę jej duszy, czuję, że ona pożera mnie całego, a ja nie mam najmniejszej chęci, żeby się wycofać. Nigdy nigdzie nie należałem, nie pasowałem, nie byłem częścią niczego. Ale teraz jestem częścią „nas” z Kylie i jestem całk owicie stracony. Patrzę, jak dochodzi. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś tak pięk nego. Nie k rzyczy, ale głośno i desperack o łapie powietrze, szaleńczo porusza biodrami, ujeżdża mnie, z moim k utasem zatopionym głębok o w jej wnętrzu. Wbija paznok cie w swoje ciało, tak jak by buzowała w niej fontanna ognia, a ona próbowała ją uwolnić w k ażdy możliwy sposób. Trzyma się piersi i miażdży je, jęcząc i wzdychając, ujeżdża mnie dzik o, a ja mogę tylk o dotrzymywać jej k rok u, odwzajemniać pchnięcie za pchnięcie i czuję, jak przetacza się we mnie fala mojego spełnienia. Łapię ją za biodra i ciągnę na siebie, wbijam się w nią, a jęk , k tóry z siebie wydaję, brzmi jak jej imię, wyśpiewywane tak samo, jak ona ostatnio nuciła moje. Ma otwarte oczy i patrzy na mnie, ja też nie mogę oderwać od niej wzrok u, nawet jeśli instynk t nak azuje mi zamk nąć oczy. Trzymam je otwarte i pozwalam jej wejrzeć we mnie, k iedy dochodzę. Nasze biodra spotyk ają się w coraz wolniejszych uderzeniach, a potem zamieramy i ona opada na mnie, dysząc ciężk o. Nie czuję na sobie jej ciężaru, przytulam ją, odgarniam jej włosy do tyłu, głaszczę jej plecy i musk am po pupie. – Było jeszcze lepiej niż za pierwszym razem – mamrocze. – Nie mogę się doczek ać, jak będzie jeszcze następnym. – Ja też. – Mogę tak spać? – Zagrzebuje się we mnie, a ja przytulam ją mocno. – Pewnie, sk arbie. – Czuję, że się z niej wysuwam i k rzywię się. – Tylk o to wywalę. – Ściągam k ondom i zawiązuję go nieudolnie, ale sk utecznie, a potem wpuszczam w przerwę między ścianą a łóżk iem, żeby wyrzucić później. – Nie chcę się już nigdy ruszać. Chcę tak zostać na zawsze – mruczy mi do ucha. – Ja też. Zapada cisza, swobodna i niewymuszona. Czuję, że Kylie odpływa w sen, ale wiem, że ja nie mogę zasnąć, bo ona musi wrócić na czas do domu. Ciężk o mi idzie. Przygniata mnie jej ciepły, rozk oszny ciężar, łask oczą mnie jej włosy, czuję jej oddech na szyi, palce wplotła czule i z oddaniem w moje włosy i złożyła je k oło mojej szyi. Nigdy w życiu nie doznałem tak iej dosk onałości. Nigdy. Naciągam prześcieradło, żeby trochę nas ok ryć i czuję, że też odpływam. Staram się nie zasnąć, ale nic z tego. Budzi mnie dźwięk otwierania i zamyk ania drzwi wejściowych. Mama wróciła wcześniej, odk łada rzeczy, zapala papierosa. Patrzę na zegarek : pierwsza trzydzieści dziewięć. Cholera, Kylie musi iść. Otwierają się drzwi do mojego pok oju i mama wydaje zask oczony pisk , k iedy widzi śpiącą na mnie nagą dziewczynę. – Zamk nij drzwi, mamo – mówię spok ojnie, ale dalek o mi do tego. Na dźwięk mojego głosu budzi się Kylie, odwraca się do drzwi i tężeje. – Szlag. Zsuwa się i ok rywa prześcieradłem. – Dzień dobry… – zaczyna, ale mama już zamk nęła drzwi i jesteśmy sami. – Boże, Oz, twoja mama nas widziała. Tak mi wstyd! – Przecież nic się nie stało, sk arbie. W porządk u, to nic tak iego. – Odgarniam jej z oczu włosy. – Przyszła w samą porę, robi się późno. Kylie patrzy na zegar. – Cholera, muszę iść. Jęczę. – Musisz. Ale ja nie chcę, żebyś szła. – Ja też nie. Wstaję, podaję jej ręce i pomagam się podnieść. Oboje się ubieramy i opuszczamy sank tuarium mojego pok oju. Mama siedzi na k anapie, pali papierosa, pije piwo, a w telewizji leci powtórk a jak iegoś reality show, w k tórym zgraja bogatych wiedźm wrzeszczy jedna na drugą. Zerk a na nas, k iedy wchodzimy, a atmosfera robi się bardzo, bardzo dziwna. – Cześć. Kto to jest, Oz? – To moja dziewczyna, mamo. Kylie Calloway. – Dzień dobry. – Kylie nie wie, co powiedzieć, jak się zachować i czy powinna odnosić się do tego, co się przed chwilą stało. Postanawiam wziąć to na siebie. – Słuchaj, ta ak cja sprzed chwili… Mama podnosi ręk ę, żeby mnie uciszyć. – Jesteś dorosły. Nie musimy o tym rozmawiać. Od tej pory będę puk ać, a ty zamyk aj drzwi. – Dzięk i. – Dbasz o wszystk o, prawda? – pyta przez chmurę dymu. – Tak , mamo, słowo. A teraz k oniec tematu. – Kładę dłoń na plecach Kylie i popycham ją do drzwi. – Do widzenia – mówi oficjalnie Kylie. – Mów do mnie Kate. Na razie, sk arbie. Odprowadzam Kylie do auta, pilnuję, żeby wsiadła bezpiecznie, a potem nachylam się do otwartego ok na i mówię:
– Zamk nij drzwi, a jak k toś się będzie k ręcił w pobliżu, przejeżdżaj na czerwonym. – Oz. – Przeczesuje mi włosy. – Chciałabym móc zostać. Żebyśmy nigdy nie musieli tego robić. To znaczy żegnać się. – Robi minę: ściąga brwi i sznuruje usta. – Twoja mama przyjęła to lepiej niż sądziłam. – Wiesz, na tym etapie jesteśmy co najwyżej współlok atorami. Mieszk am z nią, żeby pomóc jej płacić czynsz i rachunk i. Ona ma swoje życie, a ja swoje. – Czyli w zasadzie jesteście… przyjaciółmi? Długo nie odpowiadam. – Musimy teraz o tym mówić? – Nie. Po prostu byłam ciek awa. – Można by powiedzieć, że jesteśmy przyjaciółmi, tylk o że ona mi wielu rzeczy nie mówi. Nie wiem k ompletnie nic o moim ojcu, nie chce powiedzieć ani słowa. Wiem, że już ci mówiłem. O niej też w zasadzie nie wiem za dużo. A i ja nie opowiadam jej o swoim życiu. Więc, czy to jest przyjaźń? Jak dla mnie przyjaźń polega na dzieleniu się. Mówieniu sobie różnych rzeczy. Ja i mama tego nie robimy, więc czy jesteśmy przyjaciółmi? Nie wiem. Ale ja w ogóle nie mam przyjaciół, więc nie powinienem się wypowiadać. Ona jest moją matk ą, jedyną rodziną, jak ą mam. Jedynym stałym punk tem w moim życiu. W jak iś sposób mogę na nią liczyć. Dbała, żebym miał dach nad głową, miał co jeść i co na siebie włożyć. Nie biła mnie i nie sprowadzała do domu stad facetów. Nawet nie wiem, czy miała k iedyś faceta. Jeśli tak , nic o tym nie wiedziałem. – Sam słyszę, jak to mówię, i nie wiem, co o tym myśleć. – Zawsze wypełniała swoje macierzyńsk ie obowiązk i. Pilnowała, żebym chodził do szk oły, robiła mi śniadania, jak byłem mały, całowała w bolące miejsce. Ale czy jesteśmy ze sobą blisk o? Nie powiedziałbym. Nie tak jak ty i twoi rodzice. Ja i mama jesteśmy jak dwie osoby, k tóre przypadk iem zetk nął los. Kylie k ręci głową. – To smutne. Wzruszam ramionami i staram się wyglądać nonszalanck o, choć wcale się tak nie czuję. – Może i tak . Nie wiem. Jest jak jest. Kylie marszczy brwi. – Nie znoszę tego zdania. To wymówk a do ak ceptowania tego, czego nie da się zaak ceptować. – A co mam, twoim zdaniem, zrobić? Nie zmienię mamy. Nie zmienię przeszłości. Czasem naprawdę trzeba zaak ceptować nieak ceptowalne. – Gorycz w moim głosie i zblazowana obojętność zniesmaczają nawet mnie. Kylie lek k o mnie ciągnie za rozsypane na ramionach włosy. – Chodziło mi tylk o o to wyrażenie. Nie o ciebie i twoje życie. Wzdycham. – Wiem. Po prostu temat mamy czasem mnie przerasta. – Nachylam się do ok na, a ona zadziera brodę, żeby mnie pocałować. – Jedź ostrożnie. – Napiszę, jak dojadę. Kiwam głową i odchodzę od auta. Obserwuję, jak się wyk ręca na fotelu i patrzy przez tylną szybę, cofając, a potem wracam do domu i zdumiewam się swoim życiem, tym, co się stało. Pierwszy raz zaczynam widzieć jak ąś szansę. Tak jak by życie nie było tylk o czymś do odbębnienia, ale jak by mogło dawać radość. Nadzieja pęczniejąca mi w piersi aż mnie przeraża, bo jest jak delik atny, młody k iełek , wiotk i, zielony i nowo powstały, k tóry może zabić najlżejszy powiew wiatru. A trupy pozamyk ane w mojej ciemnej szafie aż się trzęsą przed nadchodzącą burzą.
Colt Ściskanie w dołku
Czasem aż człowiek a ścisk a w bebechach. Przez całe miesiące albo tygodnie ból, pustk a i przeczucie, że coś się zbliża. Nienawidzę tego stanu. Jak by się czegoś zapomniało, ale nie wiadomo czego. Jak by się patrzyło we wsteczne lusterk o i widziało, że samochód za nami jedzie stanowczo za szybk o, a my stoimy na światłach i wiemy, że nie ma siły, żeby unik nąć zderzenia. Nie chodzi o Nell. Z nią wszystk o dobrze. Jest sobą i robi to, co zwyk le. Nie chodzi o nas. Jesteśmy szczęśliwi. Zak ochani. Pieprzymy się do nieprzytomności k ilk a razy w tygodniu i nigdy nie mamy dość. Nie chodzi też o mnie, ja to ja. Grzebię przy motorze, k tóry jest już prawie gotowy. Pracuję z The Harris Mountain Boys, montuję album, żebyśmy mogli już myśleć o trasie. Więc w czym rzecz? Kylie, Oz i Ben. To psuje wszystk o. Kylie i Ben pok łócili się w garażu, a ja od tamtej pory z nim nie gadałem. Chodzi na zajęcia, treningi, pak uje. Ale myślę, że tak naprawdę jest gdzie indziej. Czasem widzę, jak siedzi na werandzie, i czuję, że aż dymi, buzuje. Rozważa i rozk łada na czynnik i pierwsze. I wiem lepiej niż k tok olwiek , że nic mu z tego nie przyjdzie. Na Kylie aż miło patrzeć. Wraca od Oza i cała lśni. Naprawdę go lubi, a on ma na nią dobry wpływ. Tym lepiej dla niego. Dla nich. Lubię widzieć, że moja córk a jest szczęśliwa. Każdą wolną chwilę spędza w piwnicznym studiu, jak szalona ćwiczy przed występem. Przyprowadza Oza na próby, k tóre trwają do późnego wieczora. Potem jadą do niego i wraca późno. Nie jestem k retynem, ale co mam zrobić? Za k ilk a miesięcy k ończy szk ołę. Niedługo wyjedzie na studia. Teraz przynajmniej wiem, dok ąd wychodzi i o k tórej wraca. Z k im jest. Mogę wąchać jej ubranie, k iedy mnie mija, zaglądać jej w oczy i wyławiać z wypowiedzi bełk otliwe słowa. Na razie nic niepok ojącego. Tylk o szczęście jej i Oza. Nabuzowanie Bena. I to uczucie, że coś się szyk uje. Nie wiem, co to będzie, i nie wiem, k iedy się wydarzy. A najgorsze, że nie będę miał na to żadnego wpływu.
Oz Ocalisz mnie
Jest czwartek , dziewiętnasta pięćdziesiąt osiem. W barze aż wrze. Jest pełno. Nie do przesady, ale siedzi sporo osób w różnych stadiach upojenia. Patrzą na Kylie i na mnie z mizernym zainteresowaniem. Nell i Colt siedzą przy małym ok rągłym stolik u jak ieś dziesięć k rok ów od nisk iej sceny, piją browara z beczk i i rozmawiają, czek ają na nasz występ. Podłączyliśmy się, dostroiliśmy, rozłożyliśmy nuty i tek sty, powtórzyliśmy k olejność piosenek , sprawdziliśmy, czy mik rofony działają i odbębniliśmy resztę rzeczy, k tóre się robi przed k oncertem. Czas zaczynać. To nie jest otwarty wieczorek muzyczny. To są obcy ludzie, k tórych nie interesuję ja, Kylie ani muzyk a. Zagramy za pieniądze jak profesjonalni muzycy. Chyba się porzygam. Tylk o że nie mogę. Więc biorę głębok i wdech, łapię w palce piórk o i nachylam się do mik rofonu. – Cześć wszystk im. Jak się macie? – Rozglądam się, ale tylk o k ilk a osób na nas patrzy, rozlegają się ze trzy k laśnięcia, a reszta ma nas w poważaniu. – No dobra. Ja jestem Oz, a to Kylie, ale widzę, że macie to gdzieś. W k ażdym razie chwilowo. Więc może zaczniemy grać? Uderzam palcami w pudło gitary tuż pod mostk iem, szybk o odliczam do trzech, patrzę na Kylie, k tóra siedzi przy pianinie, zwrócona częściowo do mnie, a częściowo do widowni. Uśmiecha się do mnie i na trzy zaczynamy grać cover Down Jasona Walk era. Ludzie w to wchodzą, podoba im się rytm. Kończymy śpiewać i zaczynają już zwracać uwagę, bo zorientowali się, że nie jesteśmy totalnie do dupy. Gramy k ilk a współczesnych piosenek country, zaaranżowanych na nasze potrzeby. Wtedy są już nasi, podpowiadają k olejne piosenk i, gwiżdżą, k iwają głowami do rytmu. Kylie i ja jesteśmy nak ręceni, uśmiechamy się do siebie. Jest super, cudownie, ek statycznie. Czuję, że żyję, jak by przez żyły płynął mi prąd, moje ciało wibruje i pobiera energię z widowni i odprowadza ją prosto do mojej duszy. Nie denerwuję się, nie boję się, nie mam zahamowań, jestem pewny. Bez zatrzymania przechodzimy do jednej z naszych autorsk ich k ompozycji, tej, k tórą jak o pierwszą zagraliśmy na wieczork u. Ludzie początk owo nie wiedzą, jak to ugryźć, ale pod k oniec piosenk i już dzik o wiwatują. Muzyk a cichnie, a ja poprawiam się na stołk u, odchrząk uję i nachylam się do mik rofonu. – Ten ostatni utwór napisaliśmy sami. Mamy nadzieję, że wam się podobał. Mamy jeszcze k ilk a autorsk ich k ompozycji, k tóre chcielibyśmy wam zagrać. Ale wcześniej naprawdę świetna piosenk a zespołu Snow Patrol pod tytułem Set Fire to The Third Bar. Nazwa zespołu wywołuje gwizdy i rozproszone brawa. Kylie włącza efek t gitarowy. Przez ostatni tydzień rozk miniałem, jak i będzie najlepszy. Po tej piosence gramy jeszcze k ilk a utworów country, nudnych, ale lubianych przez widownię, bo można je śpiewać i miło się pod nie pije. Potem przerwa. Kylie i ja wychodzimy na podwórk o za k uchnią. Jak tylk o drzwi się za nami zamyk ają, Kylie zaczyna sk ak ać, piszczeć i k lask ać. – Kochają nas! – Rzuca mi się w ramiona, chowa twarz w mojej szyi i wierzga nogami, k iedy podnoszę ją z ziemi. – Mieści ci się to w głowie? Spodobaliśmy im się, naprawdę dajemy radę! Odstawiam ją na ziemię, obejmuję i przyciągam do siebie. – To jak ieś wariactwo, ale jest genialnie. W życiu bym nie pomyślał, ale uwielbiam występować! Staje na palcach i obejmuje mnie za szyję. – A ja nigdy nie miałam wątpliwości. Masz tak i talent, że to aż nie do uwierzenia. Nie mogę jej nie pocałować. – Przecież to wszystk o ty. Wierzyłaś we mnie, popychałaś mnie. Gdyby nie ty, w życiu nie wpadłbym, że jestem przynajmniej niezły. Czuję na ustach, że się uśmiecha. – Dobrze, tę zasługę biorę na siebie, ale talent jest twój. Uśmiech i śmiech rozgrzewają nas, przechodzą w pocałunek , ona przesuwa dłonie na mój k ark i przyciąga mnie bliżej tak , jak by mogło mi przyjść do głowy, żeby się odsunąć. Drzwi się otwierają, więc się rozdzielamy, trzymamy się tylk o za ręce. – Wchodzicie za pięć minut – mówi Colt i unosi brew. – Dobra – odpowiadam. Wyciąga do mnie ręk ę i wymieniamy uścisk . – Jesteście po prostu zajebiści. Pęk am z dumy. Powinno to zabrzmieć protek cjonalnie, a ja powinienem się zirytować albo wściec, że tak mówi, ale nie dzieje się nic podobnego. Jestem cały w sk owronk ach, podjarany i przeszczęśliwy z jego pochwały. Od k ogoś tak iego jak Colt Calloway? To nie byle co! – Dzięk i, tatusiu! Dzięk uję, że przyszliście. Dzięk i wam to jeszcze bardziej wyjątk owy wieczór. – Kylie otwiera ramiona, a Colt uśmiecha się do niej czule. – Jak mógłbym to przegapić? – Całuje ją w czubek głowy, a potem ciągnie do drzwi. – Lepiej wracajcie, wasi wielbiciele czek ają. I chyba widziałem Andersena Mayera z RCA… – Chcesz mnie od nowa zdenerwować? Dzięk i! – Kylie lek k o uderza Colta w ramię. – Nie ma powodu, on jest wyluzowany. I umie rozpoznać talent. – Ściągnąłeś go tu?! – Kylie mruży oczy. Colt patrzy na nią niewinnie. – Ściągnąłem? Niee. – Tato! Wzdycha i macha ręk ą. – Naprawdę nie. Gadałem z nim i wspomniałem, zupełnie niezobowiązująco, że wieczorem idę na pierwszy występ mojej córk i. I nic więcej, przysięgam! Przyszedł z własnej woli. Kylie jęczy. – To już się k walifik uje na ściągnięcie! Wiedziałeś, że przyjdzie! – Nie wiedziałem. Miałem nadzieję. – Łapie Kylie za ramiona. – Posłuchaj mnie, Ky. Jeśli Andy nie zobaczy w was potencjału, nawet nie podejdzie po występie. To nie będzie miało nic wspólnego ze mną. Nie podpisze k ontrak tu z nik im, choćby to miała być moja córk a, jeśli mu się to nie zwróci. Nie jest mi nic winien, więc napomk nięcie mu, że tu gracie i żywienie nadziei, że przyjdzie, było tylk o minimalnym zwięk szaniem waszych szans. Reszta należy do was. Wiem, że chcesz zapracować na wszystk o sama, bez pomocy mojej i mamy, ale nie możesz mi zabronić angażować się choć odrobinę. Kylie całuje go w policzek . – Wiem, tatusiu. I dzięk uję. Kiwa głową i popycha ją do drzwi. – A teraz idź. I dajcie czadu. – Ja idę parę k rok ów za Kylie, ale zatrzymuję się, czując ręk ę Colta na ramieniu. – Tylk o na słówk o. Ona jest z tobą szczęśliwa. Dobra robota. Dobry z ciebie chłopak , Oz. Emocje ścisk ają mi gardło. – Dzięk i. To dla mnie dużo znaczy. – Wciągam głębok o powietrze i opanowuję się. – Muszę iść. Do zobaczenia później. Druga część k oncertu wypada jeszcze lepiej niż pierwsza. Przy stolik u Colta i Nell siedzi starszy mężczyzna. Jest szczupły, eleganck i, ubrany w wypłowiałe, sprane dżinsy, białą k oszulę, czarny pasek i czarne buty. Ma srebrne włosy zaczesane do tyłu, lśniące, ciemne bystre oczy i wąsk ie usta. Patrzy na nas, na mnie. Obserwuje
moje dłonie, k iedy gram. Widzę, że myśli, zastanawia się, rozważa, słucha uważnie k ażdej nuty. To musi być ten cały Ma yer, k oleś z wytwórni. Kim on jest, prezesem? Łowcą talentów? Nie wiem. Nie mam bladego pojęcia o branży muzycznej, nie wiem, jak to działa. Staram się o nim nie myśleć i sk upić się na grze, śpiewaniu, oddechu, oszczędzaniu strun głosowych. Nell przyszła na k ilk a naszych prób w piwnicy i dała mi wsk azówk i, jak lepiej śpiewać. Kiedy wcieliłem je w życie, od razu usłyszałem różnicę w brzmieniu swojego głosu. Zwłaszcza opanowanie oddechu działa cuda. Teraz już wiem, k iedy brać wdech i k iedy wypuszczać powietrze, na jak ich nutach. Zamiast łamać sobie głowę, co myśli Andy Mayer, k oncentruję się na oddychaniu. Na k ażdym ak ordzie, na ruchach palców. Gramy jeszcze dwa oryginalne utwory i k ończymy coverem She Is Love Parachute. Sprowadziliśmy tę piosenk ę do podstawowych ak ordów, a w centrum postawiliśmy współbrzmienie. Ć wiczyliśmy ją setk i razy, bo wiemy, że to chyba nasz najlepszy cover. Nie mogę się powstrzymać od zerk ania na mężczyznę siedzącego z Callowayami. Patrzę mu w oczy, widzę, jak wybija rytm czubk iem buta, k iwa głową z aprobatą, a potem szepcze coś do Nell i Colta, nie spuszczając z nas ok a. Żegnamy się z widownią, zbieramy sprzęt i wtedy tak naprawdę dociera do mnie, co zrobiliśmy. Nie mogę się podźwignąć. Przecież, cholera, w niecały miesiąc opanowałem materiał na dwuipółgodzinny k oncert. Parę razy się pomyliłem, pogubiłem słowa, ominąłem wers, ale bez tragedii. Co wydaje mi się ostro niesamowite, biorąc pod uwagę, że nigdy wcześniej, znaczy przed tamtym wieczork iem, nie przyszło mi nawet do głowy, żeby myśleć o występach. No nie, jasne, wyobrażałem sobie grę w zespole metalowym, ale to były tylk o mrzonk i, w życiu bym nie sądził, że cok olwiek z tego może stać się prawdą. Nie mamy dużo sprzętu do spak owania, więc nie zajmuje nam to dużo czasu. Wk ładam właśnie futerały z gitarami do bagażnik a ciężarówk i mojej mamy, k tórą pożyczyłem na ten występ, k iedy czuję na ramieniu ręk ę. Odwracam się i widzę gościa z wytwórni. Kylie opiera się o ciężarówk ę, nie patrzy, pisze coś w telefonie. Trącam ją, ścisk ając mu ręk ę. – Oz Hyde – przedstawiam się. – Andersen Mayer, RCA records. – Ma mocny uścisk , ale nie miażdżący. Uśmiecha się przyjaźnie. – Muszę powiedzieć, że jestem pod ogromnym wrażeniem waszego dzisiejszego występu. Panno Calloway, jest pani równie utalentowana jak rodzice, więc nic w tym dziwnego. Ale pan, panie Hyde? Muszę przyznać, że w pierwszej chwili pana wizerunek lek k o mnie odrzucił. Spodziewałem się… innego typu muzyk i. Ale ma pan znacznie więk szy talent niż początk owo zak ładałem. Dość dwuznaczny k omplement, ale tylk o wzruszam ramionami. – Pozory mylą. Ale bardzo się cieszę, że się panu podobało. – Macie jeszcze jak ieś autorsk ie piosenk i, k tórych dzisiaj nie zagraliście? Covery były dosk onałe, ale wasz oryginalny materiał jest niebywały. Zaprzecza prawom gatunk u, ale z dobrym producentem moglibyśmy wycyzelować wasze brzmienie tak , żeby pasowało i do mainstreamowego rock a, i do odbiorców ostrzejszego country. – Andersen jest wyraźnie podek scytowany. – Prawdę mówiąc, mam już w głowie pewnego producenta. To nowa twarz w branży, ale już zrobił niesamowite rzeczy. Mielibyście ochotę na spotk anie z nim? Kylie i ja wymieniamy spojrzenia. – Oczywiście! – odpowiada ona za nas oboje. – Musiałabym najpierw porozmawiać z rodzicami, ale… – Jasne, na pewno będzie pani chciała sk orzystać z ich doświadczenia w poruszaniu się po zask ak ujących szlak ach branży muzycznej. – Ze srebrnego etui wyjętego z tylnej k ieszeni wyłusk uje wizytówk ę. – Zadzwońcie do mnie rano, jak najwcześniej. Muszę przejrzeć z asystentk ą k alendarz, ale chciałbym umówić się z wami jak oś w przyszłym tygodniu. Pogadam z Jerrym i spytam, k iedy mógłby do nas dołączyć. – Brzmi świetnie – mówię i obydwoje ścisk amy mu ręk ę. Potem on odchodzi ulicą, z telefonem w ręce, już wybiera numer. Kiedy oddala się na tyle, żeby nas nie słyszeć, Kylie odwraca się do mnie, oczy ma wielk ie jak spodk i i aż emanuje podnieceniem. Jestem pewien, że zaraz się hiperwentyluje. – Cholera, Oz! Bożebożebożebożecholera! To był Andersen Mayer. Mamy spotk anie z Andersenem Mayerem. A Jerry? Ciek awa jestem, czy mógł mówić o Jerrym Grossie? Muszę spytać tatę, ale jeśli to on, to… wow! – Dlaczego? Widzę, że mózg Kylie pracuje z prędk ością miliona obrotów na minutę. – On produk ował najlepszą muzyk ę, jak a wyszła z Nashville w ciągu ostatnich trzech lat. Pracował przy nowej płycie Brenta Howella, k tóra była niesamowita. W stylu ostrzejszych k awałk ów Erica Churcha, The Outsiders , ta bajk a… – Dużo wiesz o tej branży, co? – pytam, bo jestem pod wrażeniem. Wzrusza ramionami. – Chyba tak . Wychowałam się, słuchając rodziców. Są niezależni, mają swoją wytwórnię, ale znają wszystk ich w tym mieście, a ja słuchałam uważnie. Tak naprawdę znam się tylk o na muzyce. Tym się chciałam zajmować, odk ąd pierwszy raz byłam na k oncercie rodziców. Miałam sześć lat i siedziałam na k rzesełk u z bok u sceny. Byłam po prostu… oczarowana. Wtedy wiedziałam, że będę tak a jak oni. – I jesteś na najlepszej drodze. Uśmiecha się do mnie. – My jesteśmy! – Nachyla się i całuje mnie. – No chodź. Idziemy świętować. Bierzemy k asę od Dana, żegnamy się z Nell i Coltem, wcześniej streszczając k rótk ą rozmowę z Andersenem, i ruszamy. Oczywiście jedziemy do mnie, ale po tym, jak zanosimy sprzęt do mojego pok oju, Kylie ciągnie mnie z powrotem na zewnątrz. – Nie chce mi się siedzieć w środk u. Jeszcze nie. Jestem za bardzo podniecona. Zabierz mnie na przejażdżk ę motorem. Proszę! – Dok ąd chcesz jechać? Wzrusza ramionami i się uśmiecha. – Nieważne. Nie musimy w ogóle nigdzie dotrzeć, chcę tylk o jeździć. – Brzmi super. Więc jedziemy. Kupiłem Kylie sk órzaną k urtk ę na motor i właśnie ją wk łada. Silnik ryczy, szosa umyk a spod k ół, a Kylie mocno obejmuje mnie w pasie. Kładzie mi policzek na ramieniu, rozpłaszcza mi piersi na plecach i jest idealnie. Ciepła, wiosenna noc, przejrzysta; k siężyc świeci wysok o na niebie, a przez łunę miasta przebijają się gwiazdy. Zostawiamy Nashville za sobą, odjeżdżamy od przedmieścia i od świateł. Jedziemy, aż noc zrobi się ciemna i gęsta. Znajdujemy dwupasmową autostradę biegnącą przez pola. Zjeżdżam w boczną, gruntową drogę prowadzącą wzdłuż ogrodzonego pastwisk a. Z jednej strony rosną drzewa, z drugiej błyszczą pomarańczowe światełk a zwieszające się z linii wysok iego napięcia. Zatrzymuję motor, wysuwam nóżk ę, zdejmuję k ask i zawieszam na k ierownicy. Kylie robi to samo, wychylając się zza moich pleców. Nie odsuwa się jednak , tylk o prostuje nogi i wcisk a mi nos w k ark . Czuję na sk órze jej gorący oddech, a jej dłonie wślizgują się pod moją k oszulk ę, żeby gładzić mnie po brzuchu i piersi. Świerszcze grają, a gdzieś z oddali śpiewają ropuchy. Huczy sowa, dziwnie i niepok ojąco. Tutaj, z dala od miasta, gwiazdy są jak diamentowy welon rozciągnięty po niebie. Na ich tle rogalik k siężyca jest blady. Kylie staje na podnóżk u, przerzuca nogę nad motorem, tak , żeby wylądować na bak u i siada twarzą do mnie. Obejmuje mnie nogami. Całuje. Trzyma dłonie na moich policzk ach, wdycha wydychane przeze mnie powietrze, łak nie mnie. Potrzebuje. Przesuwam k ciuk iem po jej k ości policzk owej, całuję ją głębiej i szuk am sk raju jej k oszulk i. Kiedy znajduję, przesuwam jej dłoń po plecach. – Pragnę cię – szepcze mi do ucha. – Na motorze? – Czemu nie? – Będziemy musieli uważać na rury, są ciągle gorące ja sk urwysyn. Kylie zsiada, zdejmuje k urtk ę, staje przodem do mnie i ściąga ciemnozielony podk oszulek z długimi ręk awami, a potem stanik . Rozpina guzik ciasnych czarnych dżinsów i zrzuca ze stóp balerink i. Zawiesza ubrania na k ierownicy i stoi przede mną naga, tylk o w biało-czarnych k oronk owych majtk ach. Odwraca się tyłem, żeby mi pok azać, jak wysok o są wycięte nad pośladk ami. Pochyla się, k usi dosk onałą k rągłością pupy i zdejmuje bieliznę. Prostuje się, odwraca z powrotem do mnie i podchodzi. Wtyk a mi k oronk owe majtk i do k ieszeni. Zdejmuje mi k urtk ę, rozpina pasek . Odsuwa zamek rozpork a. Odpina guzik . Wyciąga mi fiuta z bok serek i obejmuje go ręk ą. – To niesamowite. – Opiera stopę na nosk u moich butów i z powrotem dosiada motoru. – Być tutaj nago, z tobą. Na motorze? Matk o, mogłabym dojść, po prostu to przeżywając. To tak ie niegrzeczne. – I niebezpieczne. Ktoś może nas przyłapać. – Tym zabawniej. – Podnosi moją k oszulk ę i ściąga ją, a potem ciągnie w dół moje spodnie, żeby uwolnić więcej.
Podnoszę się i wychodzę z dżinsów. Łapię ją za biodra, podnoszę i nachylam się, żeby złapać w usta wyprężoną brodawk ę. Ona jęczy, odchyla głowę, wije się pod dotyk iem moich ust i nasuwa wilgotne wejście na mojego pulsującego k utasa. Już mam w nią wejść, k iedy zamieram i jęczę. – Nie mamy gumk i. Nie wziąłem. Są w domu, w torbie. Kylie zacisk a mi palce na ramionach, unosi się wyżej i sama się na mnie nadziewa. – Nie szk odzi. Łyk am pigułk i. Nie mogę czek ać. Potrzebuję tego. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo. Zagryzam sk órę na jej ramieniu i warczę. – Cholera, Kylie, jasne, że sobie wyobrażam. Ja potrzebuję cię tak samo. Tylk o nie chcę, żebyśmy popełnili jak iś błąd. Opada i jesteśmy zjednoczeni. – Nic, co zrobimy razem, nie będzie błędem. Nic. O Boże. Boże, tak , dok ładnie tak ! Unoszę biodra i wbijam się w nią. Ujeżdża mnie mocno, nasuwa się na mnie, głębok o i szybk o. Żadnej finezji, żadnej delik atności, tylk o moje usta na jej cyck ach, jej dłonie zostawiające czerwone ślady na mojej sk órze, jej głośne, niepohamowane jęk i, nasze zderzające się ciała. Nie dzieli nas nic, nie ma nic między jej i moim ciałem. Jej gorąca wilgoć obmywa mojego fiuta, ona mnie obejmuje, jej cyck i cudownie podsk ak ują, k iedy się ruszamy. Nigdy nie było lepiej niż teraz, k iedy jesteśmy przed sobą całk iem nadzy. Nie ma intymności donioślejszej niż ta. Trzymam ją za tyłek , wsuwam palce w rowek między pośladk ami, łapię ich twarde półk ule, unoszę ją i pozwalam jej opadać. Ona też się rusza, jęczy, opiera o mnie czoło, wspiera się na moich ramionach, żeby się poderwać. Przypadk owo wsuwam środk owy palec troszk ę za dalek o i natyk am się na jej ciasną dziurk ę. Zacisk a mięśnie, zamiera, nagle przestaje oddychać, jest zask oczona. – Boże, Oz, co ty zrobiłeś? – Odsuwa się, żeby spojrzeć mi w oczy. Zaczynam odsuwać ręce. – Przepraszam, sk arbie, to niechcący. Ona opada, uziemiając moje ręce pod swoimi pośladk ami. – Zaczek aj, nie… Po prostu się nie spodziewałam. – Unosi się i patrzy mi w oczy. – Spróbuj. Tylk o k awałeczek . – Co? Chcesz żebym…? – Dotk nij mnie tam. Troszeczk ę. – Brak jej tchu. Ja się waham, ale potem wk ładam w nią środk owy palec. Napieram tylk o odrobinę. Ona się napina, unosi i wygina plecy w łuk , a ja czuję, że napięcie odpuszcza. Wchodzę trochę głębiej i czuję na opuszce palca ciepło. – Tak , tak , o tak ! Kurwa, Oz, podoba mi się! Dok ładnie tak ! Podnosi się i opada, a ja trzymam dłoń na jej pośladk u. Ona jęczy, wije się. Jej jęk i zmieniają się w k rzyk , a jej ruch staje się szaleńczy. Mogę tylk o ruszać się z nią, utrzymywać równowagę i pozwolić jej robić resztę. Nawet nie oddycham, nie wierzę, że to się dzieje, że pozwala mi się tak dotyk ać i że tak jej się to podoba. Rusza się ostro, szybk o, dzik o, z k rzyk iem. Jej głos przeszywa ciszę, mój też, bo ja teraz dyszę, warczę, k lnę i mamroczę jej imię. Czuję, że ciepłe mięśnie zacisk ają się na moim palcu, a potem rozluźniają, zacisk ają się i rozluźniają, pulsują, a ona wznosi się i opada jak w szale. Gwiazdy lśnią nade mną, k siężyc wychodzi, ziemia drży, a ja rozpadam się w niej, k iedy zaczyna ogłuszająco k rzyczeć i niemal miażdży mi palec w sk urczach. Ruszamy się, nie ustajemy. Niebo pęk a, a planety drżą w orbitach. Kylie opiera otwarte usta na moim ramieniu i dyszy. – Ja pierdolę, Oz, to aż bolało. Nie mogę oddychać. Nie mogę się ruszać. Sk arbie, zabiłeś mnie. Gwiazdy oblewają jej sk órę srebrnym światłem, a ja mogę się tylk o dziwić, zachwycać, przytulać ją i mieć nadzieję, że nigdy nie przestanie mnie pragnąć. Słowa przewalają mi się w głowie. Emocje wirują, zderzają się. Jedna myśl dudni, domagając się ujścia. A jednak strach przed wypowiedzeniem jej, przed tym, co może znaczyć, mnie przerasta. – Powiedz coś. – Kylie trochę się odsuwa. – Czuję, że o czymś myślisz. – Przeszywa mnie przebłęk itnymi oczami, domaga się prawdy. Waham się, wciągam w płuca powietrze i marzę, żeby zmieszane było z odwagą. – Kocham cię. Cholera, powiedziałem to. Ona zamiera. W jej oczach wzbierają łzy. Jedna sk apuje po policzk u. Kylie z trudem przełyk a ślinę. – Naprawdę? Śmieję się. – Tak , naprawdę. Już chyba od jak iegoś czasu. Teraz tylk o zdaję sobie sprawę, jak bardzo. – A jak bardzo? – Szlocha bez sk rępowania, uśmiecha się, przysuwa się do mnie. Mrugam i przełyk am ślinę. – Kurewsk o bardzo. Tak bardzo, że się boję. Tak jak by… Gdybyś nie… Cholera. To po prostu przerażające. Nigdy nik ogo nie potrzebowałem. A teraz potrzebuję ciebie i to sprawia, że jestem słaby. Bezbronny. Tak jak byś miała k awałek mnie i mogła go w k ażdej chwili pok ruszyć. Przywiera do mnie, jednoczy nas razem, a mój mięk nący fiut się z niej wysuwa. – Nie zrobię tego, przysięgam ci. Przyrzek am na moje życie, na moją duszę, na wszystk o, czym jestem, że nigdy cię nie sk rzywdzę i nigdy cię nie zostawię. – Odsuwa się, żebym mógł zobaczyć w jej oczach prawdę. – Ja też cię k ocham, Oz. Nigdy nie będę chciała nik ogo ani niczego oprócz ciebie. Nigdy. Nigdy przenigdy! – Ja też nie, Cuk iereczk u. – Przytulam ją mocno. – Ja też. Po chwili zaczyna się wiercić i ostrożnie zsuwa się z motoru. Krzywi się. – Jestem trochę upaprana… Odchylam się i wyciągam z sak wy zapasowy podk oszulek . Stary i znoszony, ale czysty. Podaję jej, obserwuję, jak się wyciera, a potem oddaje mi złożoną szmatk ę. Odk ładam ją z powrotem do sak wy i patrzę, jak Kylie się ubiera. Kiedy oboje już jesteśmy ubrani, k ładziemy się na trawie na poboczu, gapimy się w gwiazdy i gadamy. O występach, piosenk ach, k tórych covery moglibyśmy zrobić, o k ontrak cie, na k tóry mamy szansę tak szybk o. Rozmawiamy, co chwilę przewija się słowo „my”, „nas”. Planujemy wspólną przyszłość. Jest jasna, idealna i pełna nadziei. Ok oło pierwszej nad ranem postanawiamy wracać. Zatrzymujemy się, żeby zatank ować i przek ąsić coś w McDonaldzie. Jestem trochę zmęczony, więc k upuję dużą colę i wypijam całą. Potem wracamy na drogę i dopiero wtedy dociera do mnie, jak dalek o odjechaliśmy. Jesteśmy jak ieś dwie, może nawet dwie i pół godziny od Nashville. Z powrotem jedzie się dłużej niż w tamtą stronę, ale było warto. Kylie trzyma mnie mocno, dotyk a mojego brzucha i piersi, przytula się policzk iem. Potem wszystk o dzieje się tak szybk o. Tak k urewsk o szybk o. Jestem na autostradzie, przejeżdżam pod wiaduk tem i zbliżam się do wjazdu. Obok mnie ryczy TIR, blok uje mi wjazd na lewy pas. On mnie widzi, tyle wiem, ale to nie on mnie martwi. Martwi mnie smuk łe, czerwone corvette, k tóre z huk iem wpada na autostradę z wiaduk tu. Ten k ierowca mnie nie widzi. Serce zaczyna mi walić. Ostro hamuję, ale to nie wystarczy. On się pak uje przede mnie, jestem w jego martwym punk cie, a on nawet nie patrzy. Widzę, że jedną ręk ą piszę SMS-a. Ten obraz dociera do mojego spanik owanego mózgu. Widzę jego twarz oświetloną przez wyświetlacz k omórk i, czarno-czerwone sk órzane siedzenia, jego profil, tablicę rozdzielczą, jedną ręk ę na k ierownicy, drugą zajętą telefonem. Nie patrzy, nie zobaczy mnie. Nie zobaczy nas. Kylie wpija się we mnie i wiem, że teraz i ona zdała sobie sprawę z niebezpieczeństwa. TIR się nie odsuwa, nie zdaje sobie sprawy, co się dzieje. Sek undy płyną i rozszczepiają się na chwilk i, na pojedyncze uderzenia mojego serca. Oddech. Oddech. Oddech. Co mam robić?! Przyśpieszyć? Wślizgnąć się między nich? Nie ma miejsca. Staram się nie wpadać w panik ę, ale już za późno. Daję po hamulcach i modlę się całym pozbawionym wiary sercem, żeby utrzymać motor na k ołach. TIR nas mija, a corvette wjeżdża przede mnie. Już chyba w porządk u. Oddycham z ulgą. Już będzie dobrze, już dobrze. Tylk o że za mną pojawia się k olejny TIR, wielk i i głośny. Klak son wyje, opony piszczą, k iedy zajeżdża mnie z lewej, ale tam jest auto, więc nie może tego zrobić. Ja już hamuję, z trudem utrzymuję równowagę. Nie mam wyboru, muszę odbić w zak ręt. Serce wali mi tak , że omal go nie wyrzyguję, adrenalina wali jak piorun, strach dudni jak bębny. Kylie k rzyczy. Moje tylne k oło ślizga się, uciek a, podsk ak uje. Tracę k ontrolę. Stracę ją. Będę musiał położyć motor. Dzięk i Bogu, że zwolniłem, ale i tak będzie źle. Pamiętam z k ursów: trzeba sflaczeć. Nie napinać się. Ale co z Kylie? Kurwajapierdolę, nie, Kylie… Czuję jak tylne k oło usk ak uje. Motor leci na bok . Pozwalam mu upaść, wysunąć się spode mnie, odsk oczyć. Nie ma czasu na nic innego, nie ma wyboru, wszystk o dzieje się w tym potwornym zwolnionym tempie, a jednak za szybk o, żeby zareagować. Kurwak urwak urwa.
Upływają minuty i nagle czas się zatrzymuje. Uderzam o ziemię i zmuszam się do rozluźnienia, do bezwładu. Ślizgam się na tyłk u, motor usk ak uje, a ja czuję Kylie, słyszę jej k rzyk . Pęd sprawia, że zaraz zacznę się toczyć. Odwracam się i widzę ją. Instynk t raczej niż rozsądek zmusza mnie do złapania jej. Przycisk am ją do piersi najmocniej jak umiem. Obejmuję ją ramionami sztywnymi jak stalowe pręty zamk nięte wok ół jej k ruchego ciała. Toczę się. Ból. Rozsypany czas. Toczenie się, turlanie, wirowanie, ślizganie. Wybój i wypuszczam Kylie z objęć. Patrzę, jak odlatuje ode mnie, a potem sam widzę tylk o szosę i niebo, szosę i niebo, przeszywa mnie agonalny ból, aż w k ońcu się zatrzymuję, lądując na twarzy. Nie mogę oddychać, nie mogę się ruszać, ale muszę do niej dotrzeć. – Kylie! Kylie! – k rzyczy k toś. To ja. Ja k rzyczę schrypniętym, zdartym, desperack im głosem. – Oz… – słyszę ją, choć ledwo. Brak jej tchu. Ale słyszę. Czołgam się. Nie mogę uruchomić nóg, ręce nie współpracują. Czuję tylk o ból. Coś gorącego i ostrego rozlewa się po moim łok ciu i ramieniu. Kolana. Ale muszę do niej dotrzeć. Czołgam się jak oś, nie patrzę na siebie, nie chcę wiedzieć, co mi się stało. Mam w ustach gorzk i żwir. Spluwam i czuję smak k rwi, słonej, piek ącej, ślisk iej i ciepłej. Ciężk o dyszę, a z ust i nosa prysk ają mi piasek i k urz. Osiadają na nozdrzach i język u. Gramolę się po asfalcie, zdzieram paznok cie, odpycham się palcami u nóg i sunę na k olanach. Pół metra. Metr. Dwa. Jest. Dzięk i Bogu, że k azałem jej włożyć sk órzaną k urtk ę. To cienk a, mięk k a, dość droga sk óra, ale mimo wszystk o ochroniła ją. Dżinsy ma podarte i czerwone, ale rusza nogami, więc chyba nie są połamane. – Kylie… Kylie. Jestem. – Sięgam do niej i mrugam mimo potu zalewającego oczy. A może to k rew? Nie wiem. Ona oddycha ciężk o, wciąga urywane oddechy. – Kylie. Oddychaj. Oddychaj, proszę. Wciąż ma na głowie k ask , w pełni zabudowany, tani czarny k ask . Zaczynam się z nim szarpać, a ona pomaga mi go sobie zdjąć. Krwawią jej ręce, ma czerwone k nyk cie, zdarte do żywego mięsa. – Oz? – Kask turla się w k urzu. Włosy k leją jej się od potu na twarzy. Oczy ma dzik ie, wypatruje mnie. – Oz? Wyciągam ręk ę, odgarniam jej włosy. Leżę na brzuchu, jedną ręk ę mam przyciśniętą pod sobą. Z palców, k tórymi dotyk am jej twarzy, k apie mi k rew. Mam całk iem zdarte paznok cie. – Gdzie cię boli? Powiedz. Mów do mnie, sk arbie. – Leci ci k rew. – Nieważne. Nic mi nie jest. – Przesuwam wzrok iem po jej ciele, wypatruję złamań, k rwi. – Nic ci nie jest? Jesteś ranna? – Nie mogę… oddychać. – Otwiera usta i łapczywie wciąga k rótk ie, desperack ie wdechy. – Pierś boli. Żebra. – Nie ruszaj się, dobrze? Bierz małe, k rótk ie wdechy. – Przek ręcam się na plecy i jęczę, k iedy zmiana pozycji przeszywa mnie piorunującym bólem. Grzebię w k ieszeni, szuk am telefonu. Wyjmuję go w k awałk ach, jest zmiażdżony. – Masz telefon? – W k urtce. W wewnętrznej k ieszeni. – Trzęsie się, szybk o mruga, walczy o k ażdy oddech, a ja nie wiem, co mam, k urwa, robić. Ostrożnie rozpinam jej k urtk ę. Znajduję telefon, w nienaruszonym stanie. Podnoszę jej k oszulk ę, na żebrach już tworzą się siniak i, coś tam wygląda na poprzestawiane. Może złamane. Boże, błagam, niech nie ma przebitych płuc. Proszę. Proszę. Niech nic jej nie będzie. Nawet nie wiem, k ogo tak proszę, ale myśli niepohamowane wirują mi w głowie. Wszystk o sprowadza się do proszęproszęproszę. Dzwonię pod 911. – Słucham, w czym mogę pomóc? – Neutralny, spok ojny męsk i głos. – Wypadek motocyk la. Na I-40. – Zerk am za siebie i z trudem odczytuję numer zjazdu. – Czy k toś jest ranny? – Tak . Moja dziewczyna. Chyba ma połamane żebra. Nie wiem. Ma k łopoty z oddychaniem. – A pan? Coś się panu stało? – Nie wiem. Mam to w dupie. Przyślijcie tu k ogoś. Pomóżcie jej. Proszę. Niech k toś nam pomoże. – Karetk a już jedzie. Proszę powiedzieć, jak się pan nazywa? – Oz. – Oz i jak dalej? – Oz Hyde. Zerk am na Kylie, k tóra wciąż z trudem łapie powietrze i wpatruje się we mnie. Rzucam telefon, biorę ją za ręk ę i zacisk am. Słyszę cichy głosik wołający mnie po imieniu. Z trudem podnoszę telefon z powrotem do ucha. – Proszę pana? Halo? Oz? – Tak , jestem. Mężczyzna zadaje mi k ilk a pytań. Odpowiadam na wszystk ie, ale interesuje mnie tylk o Kylie. Patrzę na jej twarz, na siniejące usta, na lek k o unoszącą się pierś, k iedy z trudem łapie płytk ie oddechy. Nie spuszczamy z siebie wzrok u i ona też ścisk a moją dłoń, choć bardzo słabo. – Kylie? Ścisk aj moją ręk ę. Ja tu jestem. Nic ci nie będzie. Nic nam się nie stało. – Mrugam i tym razem wiem, że ta słona ciecz, k tóra spływa mi po policzk u, to łzy, nie k rew. Ale nieważne. Nie myślę o niczym, tylk o żeby Kylie wyszła z tego cało. Słyszę z oddali syreny. Zbliżają się. Światła migają, opony zgrzytają po żwirze, drzwi się otwierają, rozlegają się spok ojne głosy. Widzę ubranych na niebiesk o k olesi k ucających przy Kylie, świecących jej latark ą w oczy, macających jej żebra i wreszcie nak ładających jej na twarz mask ę tlenową. Młody, gładk o ogolony chłopak z bliznami po trądzik u nachyla się nade mną i patrzy spok ojnymi brązowymi oczami. – Proszę pana? Nazywa się pan Oz? Kiwam głową. – Tak . Czy Kylie z tego wyjdzie? Nic jej nie jest? Świeci mi latark ą w oczy. – Tak , nic jej nie będzie, obiecuję. Odwracam się i patrzę, jak k ładą Kylie na noszach i niosą do k aretk i. Teraz dopiero dociera do mnie ból. W jednej chwili przeszywa mnie lód, ogień i cierpienie, tak jak by ból czek ał w blok ach startowych na moment, k iedy upewnię się, że Kylie nic nie jest, że już k toś się nią zajął. Teraz mnie paraliżuje, k ręci mi się w głowie, nic nie widzę, nie mogę oddychać, nie mogę się ruszać, mrugam desperack o, dyszę, widzę gwiazdy, a za chwilę dach, światła, ściany i wnętrze ambulansu. Czuję coś twardego na nosie, na ustach i nagle wypełnia mnie chłodny tlen. Prawie znów mogę widzieć, oddychać. Ktoś mnie dotyk a. Rozcina mi spodnie, k oszulk ę. Wciąż ścisk am w ręce telefon Kylie. Potem następuje ruch. Potrzebuję jej. Muszę ją zobaczyć. Porozmawiać z nią. Upewnić się, że wszystk o w porządk u. Muszę zadzwonić do jej rodziców, powiedzieć, że niemal ją zabiłem, że przeze mnie jest ranna, że nie umiałem jej uchronić, nie zapewniłem jej bezpieczeństwa. Odtwarzam w głowie to, co się stało. Widzę k ażdą sek undę wypadk u, pamiętam, co robiłem, i zastanawiam się, co mogłem zrobić inaczej. Wychodzi na to, że nic. Nie mogłem zrobić nic więcej. Ale… gdyby nie jechała za mną na tym motorze, w ogóle nic by się nie stało. Poczucie winy, strach i ból zapętlają się, przybierają postać k uli z drutu k olczastego umiejscowionej w mojej piersi. Niemal nie zauważam, k iedy wnętrze ambulansu zmienia się w wejście do szpitala. Potem otaczają mnie białe ściany k orytarza. Nie wiem, co się ze mną dzieje, co jest ze mną nie tak , i w zasadzie mnie to nie obchodzi. Wiem tylk o, że Kylie jest ranna i muszę ją znaleźć. Widzę nad sobą twarz starszej k obiety, pomarszczoną od trosk i, o czułych i inteligentnych szarych oczach. – Kylie? Gdzie ona jest. – Już się nią zajmujemy, panie Hyde. Niech pan leży spok ojnie, chcę pana obejrzeć. – Muszę… Muszę ją zobaczyć. Muszę wiedzieć, że nic jej nie jest. Nic jej nie będzie? – Błagam ją o odpowiedź, walczę, żeby wstać z łóżk a, ale jak ieś ręce mnie przytrzymują. – Proszę mi powiedzieć, że nic jej nie będzie. – Pannie Calloway nic nie będzie. Żyje, a teraz zapewniamy jej najlepszą możliwą opiek ę. Zabiorę pana do niej, jak tylk o będzie to możliwe. A teraz proszę dać sobie pomóc. Ale ja nie mogę się uspok oić. Targają mną panik a i desperacja, zmuszają mnie do ruchu, więc się miotam, ale k toś mnie trzyma. Czuję uk łucie w ramię i połyk a mnie ciemność.
Budzę się. Jedną ręk ę mam w gipsie, leży mi na piersi. Na drugiej mam bandaże. Na dłoniach i na nogach też. Sk óra czoła mnie ciągnie, pali. Ból jest jak szczypce, trzyma mnie w niesłabnącym uścisk u. Próbuję oddychać i rozglądam się wk oło. Widzę mamę. Śpi na k rześle. Wyciągnęła przed siebie długie nogi, a głowa zwisa jej na ramię. Cicho chrapie, subtelnie, k obieco. Widzę sińce pod jej oczami. Zmartwienie znaczy jej twarz nawet we śnie. W ustach mi wyschło, gardło mam ściśnięte i zdarte. Oczy mnie szczypią. Zmieniam pozycję i przek ręcam się na łóżk u. Chcę dosięgnąć do przycisk u. Po k ilk u minutach przychodzi pielęgniark a. Drobna, zgrabna k obieta ze spiętymi w k oczek brązowymi włosami. – Jak się pan czuje? – pyta cicho. – Potwornie. Chce mi się pić. – Przyniosę coś przeciwbólowego i wodę. – Odwraca się. Łapię ją za ramię. – Kylie… Muszę iść do Kylie. – Najpierw przyniosę coś przeciwbólowego, potem zorientuję się, czy możemy ją odwiedzić. Wiem, że lepiej się nie k łócić. W moim interesie leży, żeby się nie awanturować i cierpliwie zaczek ać, aż mnie do niej zabiorą. Opadam na poduszk i, mrugam, żeby jak oś złagodzić ból, i patrzę na śpiącą mamę. Wydaje mi się, że mijają godziny, zanim pielęg niark a wraca. Widzę na plak ietce przypiętej do k ieszeni fartucha jej imię. Marie. Na zdjęciu w ogóle nie przypomina siebie, ale tak już jest z tymi zdjęciami. Podaje mi mały papierowy k ubeczek z dwiema dużymi, białymi pigułk ami oraz szk lank ę wody. Połyk am pigułk i, wypijam całą wodę i odstawiam szk lank ę. Podnoszę się. – Pana dziewczyna też już się obudziła. Zawiozę pana. – Marie przechodzi przez pok ój, bierze wózek i podjeżdża nim do mnie. – A teraz proszę nie zgrywać twardziela, pomogę panu, dobrze? – Uśmiecha się do mnie, a ja zsuwam nogi z łóżk a i pozwalam jej objąć się pod ramieniem. Jest znacznie silniejsza niż sugerowałaby jej drobna sylwetk a i niemal bez mojej pomocy unosi mnie z łóżk a. Stawia mnie na nogi, a potem podtrzymuje, k iedy próbuję się odwrócić i wylądować na wózk u. Niniejszym wybijam sobie z głowy wszelk ie myśli o dotarciu do Kylie o własnych siłach. Wszystk o mnie boli. W jednej chwili zalewam się potem i brak mi tchu. Boli mnie w piersi, żebra mnie cisną i k ażdy ruch zabija. Na szczęście pigułk i działają i czuję się trochę lepiej. Jestem lżejszy, trochę przymulony, fajnie. Wówczas budzi się mama, przeciąga się, ziewa i wtedy mnie widzi. – Oz! – Zrywa się i opada na k olana przy moim wózk u. – Boże, sk arbie, tak się bałam. Pozwalam jej się objąć i nawet odwzajemniam uścisk . To pierwszy raz od dziesięciu lat, k iedy przytulenie nie jest niezręczne. – Nic mi nie jest, mamo. – Co się stało?! – Odgarnia mi włosy z twarzy. Są rozpuszczone i nie mogę tego znieść. Odgarniam je jedną ręk ą, ale muszę się sk rzywić z bólu, k tóry ten ruch wywołuje. Boli, mimo lek u. – Zajechał mi drogę na autostradzie. Ten złamas w corvette. Nie patrzył w lusterk a, jak wjeżdżał na autostradę. Pisał SMS-a! Nawet mnie nie widział. Po drugiej stronie jechał TIR, więc nie mogłem go ominąć, a za mną był jeszcze jeden. Musiałem zjechać na bok , a wtedy usk oczyło mi k oło. Nie miałem innego wyjścia, musiałem położyć motor. – Ścisk a mnie w gardle i mrugam, k iedy wspominam wypadek . Kawałk i wspomnień przeszywają mnie jak pioruny. Kierowca corvette, jego twarz oświetlona blask iem telefonu. TIR za mną, jak blisk o, ryk jego k lak sonu, próba ucieczk i. Nawet nie wiem, czy k toś się zatrzymał, żeby pomóc, żeby sprawdzić, czy nic nam nie jest. Nie pamiętam, żebym k ogoś widział, ale wspomnienia są zamazane. Pamiętam tylk o ból i Kylie we k rwi, łapiącą oddech. I mój motor, gdzieś dalek o, z k ołem, k tóre jeszcze się k ręciło. Znów mrugam, teraz żeby przepędzić te obrazy. Kurwa. – Nic nie mogłem zrobić, mamo. To był wypadek . Ja nie chciałem… Nie chciałem, żeby się tak stało. Próbowałem coś zrobić. Walczyłem, żeby nic jej się nie stało. – Gardło mnie boli, piecze, oczy mnie palą i powiek i mam ciężk ie. Mama mnie obejmuje. – Wiem, k ochanie. To był wypadek . Wiem o tym. Tak się cieszę, że nic wam się nie stało. – Muszę ją zobaczyć. – Patrzę na pielęgniark ę. – Muszę do niej iść, proszę. – Oczywiście. – Marie ustawia się za mną i wiezie mnie przez drzwi, a potem k orytarzem. Sk ręcamy k ilk a razy. Mama idzie po mojej lewej, k awałek za wózk iem. Jej tenisówk i piszczą na podłodze. W k orytarzu odbija się rozproszonym echem czyjaś rozmowa. Mijają nas inne pielęgniark i, wychodzą z pok ojów po bok ach, w ręk ach mają k arty chorych. Inne siedzą za biurk ami, rozmawiają, piszą coś na k omputerach. Potem wjeżdżamy do słabo oświetlonego pok oju, tak iego samego jak mój. Łóżk o, k rzesło, monitor wyłączony, żadnych rurek . Kylie siedzi w łóżk u i rozmawia z Coltem, k tóry przysunął k rzesło do jej łóżk a. Obydwoje patrzą na mnie, a potem Colt wstaje i idzie do mnie. Boję się. Chciałbym móc wstać, ale k ręci mi się w głowie i wciąż wszystk o mnie boli. – Colt… Panie Calloway. – Patrzę na Kylie i chcę tylk o się do niej zbliżyć. Ale Colt już stoi przede mną i nachyla się. Mruży z trosk ą niebiesk ie oczy, tak bardzo podobne do oczu Kylie. – Nic ci się nie stało? Wzruszam ramionami. – Nie, będę żył. – Mrugam, patrząc na niego. – Przepraszam. Tak mi przyk ro. To się stało tak szybk o. Cholernie szybk o. Nie mogłem nic zrobić… Na moim ramieniu spoczywa ciężk a dłoń. – Wiem. To był wypadek , Kylie opowiedziała mi, co się stało. Zrobiłeś wszystk o, co mogłeś. Nik t nie ma do ciebie pretensji. – Ścisk a k rótk o moje ramię. – Oboje żyjecie, nic więcej się nie liczy. Ja mam do siebie pretensję, myślę, ale nie mówię tego. – Oz. – Pełną napięcia ciszę przeszywa głos Kylie. – Chodź tutaj. – Zerk a na Colta, moją mamę, pielęgniark ę. – Moglibyśmy zostać na chwilk ę sami? Marie przysuwa mnie jak najbliżej do łóżk a, a potem wszyscy wychodzą i zamyk ają drzwi. Wyciągam wolną ręk ę i dotyk am dłoni Kylie. – Boże, sk arbie, przepraszam cię. Nie powinienem był… Mogłem cię zabić. – Patrzę na nią, a oczy znów mnie piek ą. – Przepraszam cię, Kylie, przepraszam. Wyciąga obie ręce i k ładzie mi palce na ustach. – To nie była twoja wina. Nie twoja! Zrobiłeś wszystk o, co mogłeś. – Z trudem przełyk a ślinę. – Strasznie się bałam. Byłeś cały we k rwi. Myślałam, że umrzesz. Że się wyk rwawisz na śmierć. Wszędzie było tyle k rwi, a ja nie mogłam oddychać… – Milk nie, mruga, ociera oczy. – Ale nic ci nie jest. Mnie też nie. Nic nam się nie stało, tak ? Czyli wszystk o jest dobrze. Ze wszystk ich sił staram się zachować ostrość widzenia, ale te lek i przeciwbólowe coś mi robią i chociaż nie boli tak , jak na początk u, to w gardle mnie ścisk a i pali, a lęk w jej lazurowych oczach, to jak a jest napięta, to że ją boli… Wszystk o działa przeciwk o mnie i nie mogę powstrzymać łzy, k tóra spływa po policzk u. Mażę się jak baba, ale nic na to nie poradzę, a Kylie ociera mi twarz. – Nie, Oz, nie możesz. Nic się nie stało. – Mruga i znów ociera mi łzy. Przesuwa mi k ciuk iem po wargach. – Wypadk i się zdarzają, a nam nic się nie stało. – Tak , nic się nie stało. – Z trudem oddycham, ale tłumię to w sobie, już nie płaczę, mrugam, mrugam i mrugam, zacisk am oczy, przełyk am k luchę stojącą mi w gardle i uspok ajam się. – Tak się bałem, że cię zabiłem. Oni cię zabrali, a ja nie wiedziałem, co się stało. – Mam dwa złamane żebra, k ilk a obitych, rozcięcia i zadrapania. Kilk a szwów na lewej nodze. Za k ilk a tygodni nie będzie śladu. – Patrzy na mnie z trosk ą. – Ten fotel… Ty nie… Oz, proszę, powiedz, że nie jesteś… – Nie może tego wymówić. Kręcę głową i poruszam dla niej obiema nogami, przebieram palcami u stóp. – Nie, nie! Nic mi nie jest. Po prostu mnie boli, a od prochów przeciwbólowych k ręci mi się w głowie, poza tym w porządk u. Ak urat wtedy wraca Marie. – Oboje musicie odpoczywać. – Jeszcze minuta – proszę, a Marie k iwa głową i wychodzi. Nachylam się i całuję Kylie w usta. Są mięk k ie, nieśpieszne i słodk ie, a ja chcę się zatopić w pocałunk u, tylk o że nie mogę.
Ona syczy i musi się wyprostować. – Cholera. Auć! Boże, jak boli. – Stara się zmienić pozycję i ułożyć się jak oś wygodniej. – Nie będę ściemniać, boli jak jasna cholera. Strasznie! Każdy oddech, k ażdy ruch, wszystk o boli. – Tak cię przepraszam, Ky. Gdybym mógł zabrać ci ten ból, zrobiłbym to. Uśmiecha się słabym, zmęczonym uśmiechem. – Wiem. Wiem, naprawdę. – Bierze mnie za ręk ę i splata nasze palce. Patrzy mi w oczy jasnym, szczerym wzrok iem. – Kocham cię. Ten dźwięk , jej głos wypowiadający te słowa, usuwa wszystk o inne w cień. Pochylam się i przytulam policzk iem do jej ramienia. – Ja też cię k ocham. Bardzo. Potem milczymy i tylk o siedzimy obok siebie. W k ońcu wchodzą Marie, Colt i mama. Jadę do mojego pok oju i zasypiam. Śni mi się wypadek , ten raj, k tóry przydarzył nam się wcześniej, ona, szepcząca „Kocham cię”, jej sk óra w świetle k siężyca, a potem corvette, twarz oświetlona blask iem telefonu, za blisk o, mk niemy poprzez ciemność, przytuleni na motorze, wszystk o się rozmazuje, zlewa, nic nie jest dobrze, nic nie jest tak ie samo. Budzę się spocony, a ból przeszywa mi bebechy. Boli mnie ręk a i uświadamiam sobie, że nawet nie spytałem, czy jest złamana. Następnego dnia oboje wychodzimy do domu. Żadne z nas nie chodzi do szk oły. Tygodnie rek onwalescencji mijają powoli, poruszamy się z trudem. Poza tym jest w porządk u. Mam poobijane żebra, ale szybk o się goją, rany i głębok ie zadrapania na ręk ach i szwy na głowie też. Nie możemy z Kylie robić za wiele, więc po prostu spędzamy razem czas. Oglądamy telewizję, odrabiamy lek cje. Wszystk o, co nieco bardziej rozrywk owe, musi zostać odłożone do czasu, aż zrosną się jej żebra. Przez pierwszy tydzień w ogóle nie mogła się ruszać i z trudem oddychała. Nie udało mi się niestety sk orzystać z pomocy Colta i udać się do warsztatu jego k olegi. Masak ra, bo to byłaby świetna robota, ale nie dałbym rady pracować przy autach. Mija miesiąc, zanim wracamy do normalnego życia. Ręk ę wciąż noszę na temblak u, ale niedługo zdejmą mi gips. Siedzę właśnie z Kylie na gank u przed jej domem, oglądamy w jej laptopie jak iś program na Netflik sie i patrzymy, jak wok ół nas zapada zmrok . Trzymamy się za ręce, laptop stoi na naszych złączonych k olanach, a my lek k o się k ołyszemy w dwuosobowym bujanym fotelu. Ostatnio to nasze ulubione miejsce, bo nie możemy robić w zasadzie nic więcej oprócz siedzenia. Ścisk a mnie w dołk u, k iedy widzę czarnego silverado wjeżdżającego na podjazd naprzeciwk o. Kylie też się spina. Od dawna nie mówiła nic o Benie, ale coś czuję, że po wypadk u doszło między nimi do jak iejś dysk usji. On nas widzi, a ja przesuwam laptopa na k olana Kylie i wstaję. Ben idzie do nas, a zwieszone wzdłuż bok ów ręce zacisk a w pięści. – Oz – mówi spok ojnie, ale ostro. – Cześć. – Wyciągam ręk ę z nadzieją, że to będzie cywilizowana rozmowa. Słyszę za plecami, jak zamyk a się laptop, a następnie fotel zgrzyta, k iedy Kylie wstaje. Szuranie nóg. Wciąż trudno jej się poruszać, żebra ciągle bolą. Ben mruży oczy i napina się, patrząc, jak ona idzie, żeby stanąć obok mnie. Przez dłuższą chwilę nik t nic nie mówi, ale w oczach Bena widzę burzę emocji. – Masz coś do powiedzenia? – pytam. – No to powiedz. – Tak , żebyś wiedział, że mam. – Wygląda, jak by spuchł. Nadyma się z wściek łości. – Mogłeś ją zabić, Hyde. Na tym swoim głupim motorze. Ledwie chodzi. Co dalej? Bo na pewno będzie coś jeszcze. Wiem to. Jesteś niepoważny, k urwa! Od pierwszego dnia wiedziałem, że ją sk rzywdzisz. I sk rzywdziłeś. – Nic mi nie jest… – zaczyna Kylie. Ale Ben wchodzi jej w słowo, nie zwraca na nią uwagi. – Wiesz, że żebra niemal przebiły jej płuca? Brak owało centymetrów, rozumiesz? Mogły jej się wbić w serce. Umarłaby w ciągu k ilk u sek und. I to byłaby twoja wina. Bo musiałeś udawać k afara i zapierdalać na tym k retyńsk im motorze! – Dupek z ciebie, Ben. To był wypadek ! To nie jego wina! – Kylie wpycha się pomiędzy nas i patrzy na niego. – Idź do domu. – Nie, Ky. Może to i był wypadek , ale to dopiero początek . Co będzie dalej? Otrząśniecie się i co, będzie rzępolić waszą muzyczk ę? Bawić się w zespół? Będziesz ją ciągnął za sobą na tym motorze i w k ońcu ją zabijesz! – Uspok ój się! Przesadzasz. To był wypadek . A to, co robimy, nie twoja sprawa. – Kylie marszczy się i k ręci głową. – Co z tobą? Kim ty jesteś? O co ci chodzi? Ben obraca się na pięcie, staje tyłem i przeczesuje włosy ręk ą. – O co mi chodzi? – Wsk azuje na mnie palcem, a ja siłą powstrzymuję się od reak cji. – O tego pieprzonego dupk a! On do ciebie nie pasuje! Nigdy nie pasował i nigdy nie zacznie. Jest nik im, znik ąd. Nigdy nie będzie ciebie wart! A ty jesteś zaślepiona, sk oro tego nie widzisz! – Tak wybrałam! – Kylie zaczyna k rzyczeć i odpycha go. Za duży wysiłek . Chwieje się, pochyla do przodu, opiera ręce na k olanach, jęczy, z trudem wciąga powietrze. – Odpieprz się, Ben, widzisz, co jej robisz? – Robię k rok do przodu i zasłaniam ją przed nim. – Zjeżdżaj. Nie zasługujesz na nią i dobrze o tym wiesz. – Głos ma twardy jak stal, jak żelazo, ostry jak żyletk i. – Wiesz co? Masz rację. Nie zasługuję. – Zbliżam się jeszcze o k rok . – Nigdy nie pasowałem i nigdy nie będę. Ale powiem ci coś. Ona wybrała mnie, k olego, nie ciebie. Miałeś swoją szansę. Spaprałeś ją. Teraz jesteś zazdrosny. I nie dziwię ci się, ona jest niesamowita, ja też byłbym zazdrosny. Ale nie rób problemów tam, gdzie ich nie ma. – Nie może do niej podejść tak , żeby nie naciąć się na mnie. – Zjeżdżaj! – Popycha mnie w jej stronę i chce mnie obejść. Kylie przyk łada ręk ę do żeber, z trudem łapie powietrze, oczy ma wilgotne, przerażone, ale stara się nas powstrzymać. Staję pomiędzy nimi. – Nie. Idź do domu. Prosiła cię o to. Więc po prostu idź, k urwa! Zostaw nas w spok oju. – Podchodzę blisk o, prawie go dotyk am. – Spierdalaj! – Oz, Ben, proszę, nie… – mówi Kylie z trudem. – Powiedziałem: spierdalaj! – Ben cedzi słowa, zacisk a pięści, pierś mu wzbiera, w oczach pojawia się szaleństwo. Wyszarpuję ręk ę z temblak a, olewam ból. – Odejdź. – Przełyk am dumę i staram się załatwić to po dobroci. – Proszę cię. Po prostu odejdź. – Albo co? – parsk a. – Znowu mnie walniesz? Warczę. – Wtedy sam zacząłeś. Tak jak i teraz. – I teraz to sk ończę. – Popycha mnie. – Odpierdol się. Zjeżdżaj stąd. Nie należysz do nas. Zataczam się w tył i nagle przyzwyczajenie przejmuje k ontrolę. Instynk t. Odżywają odruchy walk i. Strzelam naprzód i wyprowadzam cios zdrową ręk ą. Trafiam, mocno. Głowa Bena odsk ak uje do tyłu. Słyszę k rzyk Kylie, błaga, żebyśmy przestali. Ale już za późno. Ben na mnie rusza. Usuwam się z drogi i jego pięść chybia. Obracam się na pięcie, odchodzę, ale on idzie za mną i znów się zamierza. Twarz ma wyk rzywioną w grymasie wściek łości, a jego pięść jest wielk a i nadchodzi bardzo szybk o. Uderza mnie w sam środek nosa i lecę na plecy. Twarz ek sploduje bólem, leje się k rew, ale on nie ustępuje. Kylie utyk a, idąc za mną, płacze, błaga. Widzę w jej oczach przerażenie, więc cofam się i podnoszę obie ręce. – Ben, zaczek aj… – Nie chcę się z nim bić, nie chcę widzieć cierpienia w jej oczach. Ale już za późno. Za późno. Widzę, że nadchodzi, więc próbuję się ruszyć i zablok ować go jak oś, ale nie mogę. Jest za szybk i, a ja stoję niestabilnie. Natrafiam stopą na k rawężnik i lecę do tyłu, na ulicę. Oblewa mnie żółte światło reflek torów, w uszach ryczy mi k lak son. Stoję na jednej nodze, w zasadzie na pięcie, wiruję, macham ręk ami, żeby złapać równowagę, ale już wiem, co się stanie. Widzę zderzak land-rovera. Widzę znaczek mark i, zielono-srebrny, a potem czuję, jak moja noga roztrzask uje się na k awałk i, metal uderza w mój bok , potem w plecy, a następnie rozbijam głową przednią szybę. Porażający ból czuję tylk o przez k ilk a sek und, bo potem ciemność zalewa mnie jak woda. Słyszę k rzyk i, głosy. Jestem już prawie pod powierzchnią, ostatk iem sił walczę, żeby utrzymać głowę ponad poziomem czarnej, ciemnej wody milczenia. Widzę nad sobą twarz Kylie. Łzy lecą jej strumieniami, mówi coś. Ben stoi za nią. Czemu płacze? Przecież nic mu nie jest. Ale k rzyczy, k ręci głową, cofa się. Mrugam i mrugam, ale ciemność nie znik a mi sprzed oczu. Chcę patrzeć na Kylie.
Kocham cię, k ocham cię. Czy to mówię? Nie wiem. Ale staram się. Czy słowa wychodzą mi z ust? Czy ona wie? Czy słyszy? Ciemność. Cisza. Nieważk ość. Sk ąd to światło? To po mnie? Czy o tym mówią ludzie, jak o o świetle na k ońcu tunelu? Nie chcę tego. Byle dalej od światła! Przywieram do wspomnienia jej twarzy. Przywołuję jej jasną sk órę w świetle k siężyca, jej oczy niebiesk ie jak k araibsk ie wody, usta, k iedy mówi: „k ocham cię”, niebywałe pięk no jej twarzy i jeszcze bardziej niesamowity fak t, że mnie k ocha. Staram się jej trzymać, jej ciepła, rzeczywistości, życia. – Nie odchodź Oz, proszę… Zostań ze mną… Zostań… – Jest załamana, ale jej głos jest słodk i. Chcę ją pocieszyć. – …cham cię… – To chyba mój głos, ale czy fak tycznie wypowiedziałem to głośno? Czy ten sk rzek to wszystk o, co zostało z mojego głosu? Nie mam już siły walczyć z ciemnością. Lodowate, niezwyciężone ręce ciągną mnie pod wodę. – Nie! – błaga Kylie. – Nie! Zapadam się. Cisza.
Colt Konsekwencje
Kurwa, nie! Widziałem, jak to się stało, a teraz patrzę na jego k latk ę piersiową, k tóra z trudem unosi się i opada. Kylie k rzyczy, Nell ją odciąga, a ja nic nie mówię. Widzę Jasona i Beccę, naszych sąsiadów. Widzę k ierowcę land-rovera jak rzyga na trawnik . Ben płacze jak dzieck o, nie chciałem, nie chciałem, przepraszam, mamrocze. Jason trzyma go za ramiona. Becca dzwoni na pogotowie. Mówią, żeby go nie ruszać i że już jadą. Klęk am obok Kylie, obserwuję oddech Oza, k tóry staje się coraz płytszy i niepewny. Widzę strugę k rwi płynącą z tyłu jego czaszk i. Bez żadnego ostrzeżenia Kylie zaczyna biec. Krzyczy jak opętana, ale nie z bólu, tylk o z furii, z wściek łości. Łapię ją, zanim dociera do Bena, chwytam ją za ręce, zanim uderzy go dłońmi zaciśniętymi w pięści. – Zabiłeś go! – wrzeszczy. – Kurwa, zabiłeś go, dupk u! Nienawidzę cię! Nienawidzęnienawidzę! Ben się podnosi, odtrąca ręce ojca. – Nie chciałem… – Niepewnie podchodzi do niej, oczy ma czerwone, twarz wyk rzywia mu rozpacz i poczucie winy. – Przepraszam. Przeprasza. Ja nie… – Już k ilk a miesięcy temu wybrałam jego, ale ty nie mogłeś się z tym pogodzić! – Szarpie się w moich ramionach, ale ja jej nie puszczam, nie mogę. – Wybrałam jego! Kocham go! A ty byłeś moim najlepszym przyjacielem. – W jednej chwili opada z sił. – Byłeś moim najlepszym przyjacielem. Jak mogłeś mi to zrobić? Jak mogłeś? – Traci równowagę. Biorę ją na ręce. – On żyje, sk arbie. Żyje. Nic mu nie będzie. Jest tylk o nieprzytomny. Słuchaj mnie, k ochanie – szepczę jej do ucha. – Słuchaj mnie. Spójrz na Oza, dobrze? Widzisz, że jego pierś się rusza? On żyje. Przyjechała k aretk a, uratują go. Uratują. Wyrywa mi się, staje o własnych siłach, nagle wstępuje w nią nowa maniak alna energia, zaczyna k rążyć, a sanitariusze wyk onują swoją mak abryczną pracę. Ich niebiesk ie ręk awiczk i w jednej chwili stają się czerwone. Głosy mają spok ojne, ale poważne. – Czy on… Czy przeżyje? – pyta Kylie, przedzierając się przez wrzawę. Jeden z mężczyzn patrzy na nią. Oczy ma k ojące. – Dotarliśmy na czas, tak myślę. Ma duże szanse. Duże szanse. To niewiele, ale zawsze coś. To lepsze niż: martwy. Kylie idzie za nimi, gdy pak ują go do k aretk i i nik t nie śmie jej powstrzymać, k iedy wsiada za nim i stara się trzymać go za ręk ę, nie przeszk adzając przy tym lek arzom. Drzwi się zamyk ają, syreny wyją i k aretk a odjeżdża. Nell zapaliła już silnik w naszym pik apie, więc ruszamy za nimi. Następne k ilk a godzin mija jak w zwolnionym tempie. Operacja Oza trwa dziewięć godzin. Kylie w k ońcu zasypia w poczek alni, rozłożona na dwóch k rzesłach, z głową na k olanach Nell. Nik t nic nie mówi, oglądamy wiadomości bez głosu, usta Briana Williamsa wyginają się, ale nie wydają żadnego dźwięk u, obrazy zmieniają się jeden za drugim, pozbawiony znaczenia bełk ot, na k tóry nik t nie zwraca uwagi. Jest tu tak że Kate Hyde. Siedzi naprzeciwk o nas, ma podbite na czerwono oczy i zacisk a w ręce chusteczk ę. Bezmyślnie wpatruje się przed siebie. W k ońcu, jak oś przed świtem, przychodzi ubrany na zielono chirurg w masce ściągniętej na brodę, z czapeczk ą w ręce, wcierający w dłonie środek dezynfek ujący. Rozgląda się, wypatruje k ogoś jasnoniebiesk imi oczami. To mężczyzna w średnim wiek u, trochę starszy ode mnie, o mocnych ramionach, wysportowany. Kylie coś wyczuwa, bo się budzi i go widzi. Wstaje. – Wszystk o w porządk u? – Ten chłopak to wojownik – mówi chirurg. – Doznał potwornego urazu głowy, ale został z nami. – Nic mu nie będzie? – pyta Kate. – Kiedy się obudzi? Chirurg potrząsa głową z bok u na bok . – Tego nigdy nie wiadomo, dopók i pacjent fak tycznie się nie obudzi. Sądzę jednak , że ma wielk ie szanse wrócić w pełni do siebie, bez żadnych długotrwałych powik łań, ale nie mogę jeszcze nic obiecywać. Na razie zrobiliśmy wszystk o, co było w naszej mocy. – Wzdycha. – Kiedy się obudzi, przed nim długa droga. Najbardziej niepok ojący jest uraz głowy, ale doznał też innych, równie poważnych obrażeń. Ma złamane w trzech miejscach biodro, na nowo połamał ręk ę. Trzeba będzie czasu, żeby to się pozrastało, ale najgorszy jest uraz czaszk i. – Kiedy możemy go zobaczyć? – dopytuje Kylie. – W tej chwili jest nieprzytomny. To nie śpiączk a, tylk o zwyk ły sen pooperacyjny. Prawdopodobnie będzie można go zobaczyć za k ilk a godzin. Jeszcze dzisiaj, powiedziałbym. Jesteście tu bardzo długo, jedźcie do domu i prześpijcie się. Kylie k ręci głową. – Nie… Muszę go zobaczyć. Czy mogę chociaż popatrzeć? Lek arz k ręci głową. – Przyk ro mi, ale dla jego dobra nie powinien być teraz niepok ojony. – Jego twarz łagodnieje. – Nijak mu pani nie pomoże, będąc w stanie tak iego wyczerpania. Pani też musi odpocząć. Z doświadczenia wiem, że sen w szpitalnej poczek alni to żaden odpoczynek . Proszę jechać do domu, przespać się i wrócić wieczorem. Prawdopodobnie wtedy będzie gotowy na odwiedziny, może uda się z nim porozmawiać. Obejmuję Kylie ramieniem. – No chodź, Ky, pan dok tor ma rację. Wszyscy jesteśmy wyk ończeni. Nic mu nie będzie. Jedźmy do domu, na k ilk a godzin. Kylie k iwa głową, a potem wysuwa się z mojego uścisk u i podchodzi do Kate. – Nic mu nie jest. Wszystk o będzie dobrze. – Przytulają się, ale widzę, że Kate się trzęsie i ze wszystk ich sił stara się nie rozk leić. – On cię naprawdę k ocha. Bałam się, że nigdy mu się to nie przydarzy. – Kate się odsuwa, ale trzyma Kylie za ramiona. – Tak się cieszę, że się udało. Przywróciłaś go do życia, nigdy nie zdołam ci się za to odwdzięczyć. – On jest niesamowity – mówi Kylie. – Tak . Ale nie dzięk i mnie. – Kate zamyk a oczy i odwraca się. – Hej! – Kylie potrząsa jej ramieniem. – Nieprawda! Zawsze byłaś przy nim. Dałaś mu… tak dużo. Wszystk o! I on o tym wie. Mówił mi to. – Naprawdę? Kylie k iwa głową. – On cię k ocha, naprawdę. Nigdy w to nie wątp. Kate się uśmiecha. – Dzięk uję. – Kręci głową, ociera oczy. – Przepraszam, przepraszam, że tak się mażę. Jedźmy do domu, odpocznijmy. Potem tu wrócimy. – Jeszcze raz przytula Kylie i odchodzi. Szurając nogami, idzie w stronę wind, a Jason i Becca ak urat wracają ze szpitalnianej k awiarni ze styropianowymi k ubk ami k awy w ręce. Ben idzie za nimi, przybity, załamany. Becca staje w drzwiach i patrzy za Kate. – K-k to to był? – pyta. – Nie zająk nęła się, raczej niewyraźnie wymówiła słowo, ale i tak widać, jak bardzo jest zdenerwowana. Odwraca się do Kylie. – Kto to był? – To? – Kylie się dziwi. – To mama Oza. A co? Becca nie od razu odpowiada. – Nic. Po prostu… k ogoś mi przypomina. Ale musiało mi się wydawać. – Kręci głową, jak by chciała przegonić tę myśl. – Przez moment myślałam… Zresztą,
nieważne. Jak się czuje Oz? – Operacja już się sk ończyła. Teraz śpi, ale mówią, że powinno być w porządk u. – Kylie zaczyna szlochać i jej starania, żeby się nie rozsypać, padają w gruzach. – Ma złamaną nogę, tę samą ręk ę co poprzednio. No i głowa. Mówią, że nie powinno być żadnych trwałych powik łań, ale nie będą pewni, dopók i się nie obudzi. Becca przytula Kylie. – Wyjdzie z tego, k ochanie, zobaczysz. Kylie k iwa głową i się odsuwa. – Wiem. Jest twardy. Jedziemy do domu, a Kylie zasypia na stojąco, zanim jeszcze wejdziemy na górę. Prowadzę ją po schodach i k ładę do łóżk a tak jak wtedy, k iedy była dziewczynk ą. – Tatusiu? – pyta cichutk o, przez sen. – Tak , sk arbie? – Jestem tak a zła na Bena. Tak a zła, że aż się siebie boję. – Pociąga nosem. – Nie wpuszczaj go. Jeśli do mnie przyjdzie, nie wpuszczaj go. Nie mogę na niego patrzeć. Na pewno nie teraz. A może już nigdy. Wzdycham. – Sk arbie, to był wypadek . Głupi wypadek , k tóry nigdy nie powinien się był zdarzyć. Ale to nie jego wina. On nie chciał, żeby to się stało. – On zaczął! – Kyle jest wściek ła, ale zbyt zmęczona, żeby dać temu wyraz. – Oz miał złamaną ręk ę, chciał tego unik nąć, ale Ben… Ben chciał się bić. A ja mu powiedziałam, że jestem z Ozem. Powiedziałam mu, już k ilk a miesięcy temu. Ale on nie słucha. – Przyjaźniliście się całe życie. Spróbuj na to spojrzeć z jego perspek tywy, choć na sek undę. Był w tobie zak ochany od bardzo, bardzo dawna. A potem nagle ok azało się, że jesteś z k imś innym. Nie może się z tym pogodzić. – Nigdy mi nie powiedział. Nie dał po sobie poznać. Sk ąd miałam wiedzieć? – Przek ręca się na plecy i zamyk a oczy. – Gdyby mi powiedział, zanim spotk ałam Oza… może coś by z tego było. A teraz jest szalony, tak i zazdrosny… To do niego niepodobne. Mówił Ozowi tak ie straszne rzeczy. Mój Ben by tak nie mówił. Wydawało mi się, że jest k imś innym. Byłam przerażona. – Nie tłumaczę jego zachowania. Naprawdę. Mówię tylk o, żebyś dała mu czas. – Spróbuję. – Tylk o o to proszę. – Klepię ją po ramieniu. – A teraz zaśnij. Później wszyscy wrócimy do szpitala. Nie odpowiada. Już śpi.
Oz Nowiny
Budzenie się jest do dupy. Zwłaszcza na samym początk u, k iedy dopiero do ciebie dociera, że się budzisz, a wcale nie chcesz. Pragniesz się z powrotem zatopić. Zostać pod powierzchnią. Ale nie możesz. Coś ciągnie cię w górę, gna k u nieunik nionej przytomności. Powoli, cierpiąc męczarnie, wracam do żywych. Wiele razy wcześniej czułem ból. Przeżyłem wszelk ie odmiany tego k oszmaru. Ale teraz? Nigdy nie czułem czegoś tak strasznego. Tysiące, tysiące bolących miejsc, dźgające ostrza agonalnego bólu w całym ciele, przede wszystk im w głowie, w nodze i w ręce, rozciągają się jak pajęcza nić. Słyszę pik anie monitora. Znowu jestem w pieprzonym szpitalu. Kurwa! Nie umarłem. Przypominam sobie, że umierałem. Widocznie jednak nie. Mrugam, nad sobą widzę sufit, wok ół ściany, monitory z k abelk ami podpiętymi do mnie. W nosie mam rurk ę. Czuję się ociężały. Nogę mam w gipsie od biodra po palce. Ręk ę też w gipsie, znowu. A głowa, ja pierdolę, boli, jak by k toś rąbał w nią młotem. Drzwi się otwierają i wpada Kylie, podbiega do mnie, widzę po jej twarzy, że jest zszok owana, przerażona. – Oz – mówi jak oś inaczej. – Cześć, sk arbie. Nie rozumiem. Coś się stało. Zachowuje się dziwnie. – Cześć, Cuk iereczk u – wyciągam do niej zdrową ręk ę. – Chodź tutaj. Siada na brzegu łóżk a. Dotyk a czołem mojego czoła. – Obudziłeś się. Żyjesz… – Dławi się, płacze. – Myślałam, że umarłeś. Prawie nie oddychałeś. Myślałam, że cię straciłam. Znowu… – Nic mi nie jest. To znaczy jestem wrak iem człowiek a, jasne, ale wyjdę z tego. – Ona k iwa głową, ale nic nie mówi. – Co się stało? Widzę, że coś jest nie tak . – W recepcji nie chcieli mi powiedzieć, w k tórym leżysz pok oju. – Jak to? Dlaczego? – Bo nie wiedziałam, jak się naprawdę nazywasz. – Cholera. Pociąga nosem i wydaje dźwięk , k tórego nie umiem zinterpretować. – No właśnie. Pytałam o ciebie. O Oza. Powiedziałam, że chcę zobaczyć mojego chłopak a. Chyba byłam trochę zdenerwowana i nie powiedzieli mi, gdzie jesteś. Mówiłam, że nazywasz się Oz Hyde, ale wiesz, co wtedy powiedzieli? – Co? – pytam, choć prawie nie chcę wiedzieć. To tylk o imię. Nie wiem, czemu to ma znaczenie, ale ona tak dziwnie się zachowuje. – Powiedzieli mi, jak się nazywasz. W pełni. – Milk nie i bierze głębok i wdech. – Benjamin Aziz Hyde. – Wymawia to powoli, a k ażda sylaba jest zaak centowana i wyraźna. – Tak . No i co? Otwierają się drzwi i wchodzi Ben. Podchodzi do mnie z ręk ami w k ieszeniach, ale jego oczy… Boże, jeszcze nigdy nie widziałam w niczyich oczach tak iego udręczenia. – Co ty tu k urwa robisz? – pytam. Gapi się na mnie przez chwilę, a potem zamyk a oczy, jak by chciał powstrzymać najsilniejsze emocje. – Przepraszam cię. Bardzo cię przepraszam. Nie powinienem był się tak zachować. Mrugam. Jest ostatnią osobą, k tórej bym się tutaj spodziewał, a już na pewno w życiu nie oczek iwałbym przeprosin. – Nie wiem, na co liczysz. – Na nic. Nie musisz nic mówić. Nie zapanowałem nad sobą i bardzo przepraszam. Tylk o to chciałem powiedzieć. – Wypuszcza powietrze i patrzy na Kylie. – To ją powinieneś przepraszać, nie mnie. – Na twarzy ma wypisane tak ie cierpienie, że trudno mi go nienawidzić. – To był wypadek , Ben. Bójk a to bójk a, ale ten samochód? To mógł być k ażdy z nas. Kiwa głową, widzę, że chce powiedzieć coś jeszcze, ale nie może. Niezręczna cisza miażdży. W k ońcu nie mogę tego dłużej znieść. Patrzę na Kylie. – Dlaczego to tak ie ważne, jak się nazywam? – Masz na imię Benjamin, tak jak on. Kręcę głową. – No i co? To popularne imię. Przypadek . Kylie się pochyla. – Ale jesteście do siebie tak podobni. Macie tak i sam k olor sk óry, dok ładnie ten sam odcień. Niemal identyczne nosy, a oczy? Twoje są bardziej szare, ale poza tym też są prawie tak ie same. To przedziwne. Zauważyłam to już wcześniej, ale teraz jeszcze to imię. Aż niemożliwe. – Czyli co? Jesteśmy dawno rozdzielonymi braćmi? Kylie k ręci głową. – Nie wiem. Ale to strasznie dziwne. Ben chodzi po pok oju. – Nie możemy być braćmi. Rodzice nigdy nie trzymaliby przede mną czegoś tak iego w tajemnicy. Poza tym jestem pewien, że żadne z nich nie było z nik im innym. Ale to dziwne, fak t – warczy i zmierza do drzwi. – Muszę wyjść na powietrze. Wychodzi, a Kylie pak uje się na łóżk o, k ładzie się obok mnie i wtula nos w moją szyję. – To jak ieś szaleństwo, ale nieważne. – Ostrożnie k ładzie mi dłoń na piersi, tak żeby nie dotk nąć ręk i ani nogi. – Kocham cię. Żyjesz. Tylk o to mnie obchodzi. – Ja też cię k ocham. – Przek ręcam głowę, żeby pocałować ją w sk roń, a ona odwraca się tak , żeby natrafić na moje usta. To szybk i, płytk i pocałunek . Ja pierwszy się odsuwam. – Ale tak serio, to co się dzieje? Nie rozumiem tego. Kylie wzdycha. – Dzwoniłam do twojej mamy. Już jedzie. Całuje mnie w szczęk ę. Podnoszę zdrową ręk ę, żeby mogła mi się położyć na ramieniu. Pozwalamy ciszy po nas spływać, tylk o co jak iś czas rozlega się piśnięcie aparatury. Już prawie śpię, k iedy słyszę odgłos k rok ów i otwierają się drzwi. Wchodzi mama, a za nią Ben. Kylie się nie rusza, ale wiem, że nie śpi, patrzy, czek a. Mama nachyla się i całuje mnie w czoło. Nie pamiętam, k iedy ostatnio mnie pocałowała. – Oz, sk arbie. Tak się cieszę, że się obudziłeś. Jak się czujesz? – Boli. Jestem sk ołowany. Ogólnie masak ra. – Patrzę na Bena, a potem na mamę. – Sk ąd się wzięło moje imię? – pytam. Blednie. – Co? Czemu teraz o to pytasz? – Odsuwa się, k ręci głową. – Nie zamierzam teraz o tym rozmawiać. Pogadamy, jak się poczujesz lepiej.
– Porozmawiamy teraz! – k rzyczę. Kylie podsk ak uje, ale nie rusza się ani nic nie mówi. – Zaczek aj, Oz, zaraz przyjdą moi rodzice – mówi Ben. Mama odwraca się i patrzy na Bena, jak by zobaczyła ducha. – Kim ty jesteś? – Ben Dorsey. – Beznamiętnie ścisk a jej ręk ę, tak jak by stłumił wszystk ie emocje, schował je w zamk niętej sk rzyni w głębi duszy. – Ben Dorsey… – powtarza mama. – Wyglądasz… Wyglądasz jak … Nie k ończy, bo drzwi znów się otwierają i wchodzi Jason, a za nim Becca. Jason odsuwa się na bok , Becca rusza do przodu, mija go, podchodzi do mnie. Widzi mamę stojącą obok mojego łóżk a, po przeciwnej stronie niż leży Kylie. – Nie… – szepcze Becca. – To niemożliwe… – Chwieje się, blednie, zak rywa dłonią usta. – Kate? – Opiera się o Jasona i wpatruje w mamę z wyrazem szok u i dawnego bólu, k tóry odżył na nowo. Mama cofa się pod ścianę, trzyma się poręczy mojego łóżk a, jak by miała zemdleć. – Becca? O mój Boże. Patrzę to na mamę, to na Beccę. – Wy się znacie? – Zacisk am pięści. – Co tu się dzieje? Czy k toś może mi coś wyjaśnić, do cholery? Kylie k ładzie mi dłoń na policzk u. – Oz, sk arbie, wszystk o w porządk u. Jesteśmy tu, obgadamy to. Jestem z tobą, wszystk o jest dobrze. Biorę głębok i wdech. – Mamo? Sk ąd znasz Beccę Dorsey? Mama zamyk a oczy, odsuwa się od łóżk a, niepewnie przechodzi k ilk a metrów, a potem pada na k olana. Drżą jej ramiona, a ja nie mogę znieść swojej bezradności, tego, że nie mogę do niej podejść, żeby jej pomóc. – Oz, sk arbie, wiem, że masz wiele pytań…. – Wiele pytań?! – W moich słowach jest tyle goryczy, że łamie mi się głos. – Moje całe życie jest niczym więcej jak stadem pieprzonych pytań! Becca podchodzi o k rok . Dotyk a ramienia mamy, k lęk a obok niej. – Kate. Nie mogę uwierzyć, że to naprawdę ty. Tyle lat zastanawiałam się, co się z tobą stało. Znik nęłaś, a ja nie potrafiłam cię znaleźć. – Jest prawie zła, bardzo smutna, zatopiona w przeszłości. – Szuk ałam! Przez tyle lat. Szuk ałam cię. – Naprawdę? – Mama nie może uwierzyć. – Oczywiście! – Becca zamyk a oczy i z trudem oddycha. – Mówiłam ci, przecież mówiłam, że ci pomożemy. Bylibyśmy przy tobie. Ale ty po prostu znik nęłaś. – To było tak ie trudne. Za bardzo się bałam. – Mama mówi cicho, jak by z oddali. – Nie mogłam znieść bycia tak blisk o was. Wszystk o mi go przypominało. Go? Mam ochotę spytać, k ogo, ale przecież wiem, więc nic nie mówię i czek am. – Myślisz, że… Że dla mnie to nie było trudne? To był mój brat! A t-t-t-ty nosiłaś jego dzieck o! – Becca spogląda na mnie. – Mojego bratank a! Kręci mi się w głowie. – Co? – z trudem łapię oddech. – Co się dzieje? Mama wpada w jak iś trans, siedzi na szpitalnej podłodze ze zwieszoną głową. Becca patrzy na nią, wciąga głębok o powietrze i widzę, że odlicza, uspok aja się. Potem wstaje i podchodzi do mnie. – Twój ojciec był moim bratem. Nazywał się Benjamin Aziz de Rosa. – Głos jej słabnie. – Nazwałam po nim syna i wygląda na to, że Kate też. Nie mogę oddychać, ale milion wirujących pytań torpeduje mi mózg. Jedno werbalizuję: – Co się z nim stało? Gdzie on jest? – Mama nigdy ci nie mówiła? Mogę tylk o pok ręcić głową. – Nie mogłam! – k rzyczy mama histerycznie, jak wariatk a, nagle zaczyna szlochać. – To było za trudne! On… On… Boże, nie mogłam. Po prostu nie umiałam. Przepraszam cię, Oz, ale nie mogłam. To było zbyt trudne. Nadal jest. Becca stanowczo mruga dwuk rotnie i głębok o oddycha. – Mój brat miał dużo problemów. Przez całe życie chorował na zaburzenia dwubiegunowe afek tywne. Zaczął brać nark otyk i. Kiedy poznał Kate, twoją matk ę, wydawało się, że jest trochę lepiej. Ale jednak nie wystarczyło. Nie chciał brać lek ów, b-b-b-b-bo… – Milk nie, usiłuje się opanować. Przez chwilę nic nie mówi, tylk o głębok o oddycha. – Boże, od lat się tak nie jąk ałam. Nie chciał brać lek ów. Mówił, że po nich czuje się pusty. Tylk o półżywy. Jak by się unosił w jak iejś chmurze. Nie był sobą. Nienawidził ich. Nark otyk i wszystk o pogorszyły. Twoja mama go k ochała, a on k ochał ją. Ale… to nie wystarczyło. Nosił w sobie ciemność. Był bardzo niepewny siebie. Znów milk nie i widzę, że ma teraz do powiedzenia coś bardzo trudnego. Nie ośmielam się przeszk odzić. Mama chowa twarz w dłoniach i cicho łk a. Becca mówi dalej: – Życie go przytłoczyło. Mój brat popełnił samobójstwo. Dziewiątego k wietnia. Powiesił się. Ja go znalazłam. – Milk nie i widzę w jej oczach łzy. Po chwili znów zaczyna mówić. – Twoja mama właśnie dowiedziała się, że jest w ciąży. Nie wiem, co powiedzieć. – Czyli… nie zniósł tego, że będzie ojcem? I po prosu się wymeldował? Becca wzdryga się na dźwięk ostrych słów. – Nie wiem. Trudno powiedzieć, co naprawdę myślał. – On się bał. Myślał, że zrujnował mi życie. Sobie też. – Po raz pierwszy w życiu mama zaczyna odpowiadać na moje pytania. – Tak myślał. Bał się, że przek aże ci swoją chorobę. Bo tak widział dwubiegunowość. Jak o chorobę. Ja zawsze uważałam, że jest po prostu inny. Że jest Benem. Ale on bardzo cierpiał. Zwyk łe funk cjonowanie było dla niego torturą. Kiedy mu powiedziałam, że jestem w ciąży, nie mógł tego znieść. Czuł się winny. Myślał, że sk oro jemu tak ciężk o jest normalnie żyć, spieprzy życie swojemu dzieck u. Ale jednocześnie nie mógł ode mnie odejść. Wydaje mi się, że był przek onany, że nie ma innego wyjścia. Patrzę na Bena. – Więc on jest moim k uzynem? – To retoryczne pytanie, na k tóre nik t nie odpowiada. Patrzę na mamę. – Ale dlaczego? Dlaczego nigdy nic mi nie powiedziałaś? Czemu trzymałaś to przede mną w tajemnicy przez całe moje pieprzone życie? Dlaczego? Chciałem dowiedzieć się tylk o… Jak miał na imię, chociaż tyle! Chciałem wiedzieć cok olwiek ! Mama z trudem wciąga powietrze. – To za bardzo bolało. Ja k ochałam twojego ojca. Kochałam Bena. Bardzo. Chciałam… Chciałam, żeby był szczęśliwy. Nie przeszk adzała mi jego choroba. Gdybym mogła go mieć, chciałabym go mimo to. Dopók i nie ćpał, było nieźle. Przynajmniej dla mnie. Miał górk i i dołk i i niek tóre były ostre, ale mimo wszystk o do ogarnięcia. A potem się zabił. To mnie złamało. Nigdy nie doszłam do siebie. Od jego śmierci nigdy nie czułam się dobrze. Nie mog łam tego znieść. Ty jesteś do niego podobny. I to bardzo. To mnie przeraża, wszystk o mi przypomina i… czasem jest trudno. – Patrzy na mnie przez łzy, k tóre ściek ają jej strumieniami po twarzy. – Przepraszam cię, Oz. Bardzo cię przepraszam. Zasługiwałeś na prawdę, ale ja nie mogłam się z tym zmierzyć. Kiedy byłeś mały, pytałeś o niego. Jak miałam powiedzieć sześciolatk owi, że jego ojciec się powiesił? A im byłeś starszy, tym łatwiej było mi udawać, że cię chronię przed potwornością prawdy. Wolałam, żebyś wierzył, że on uciek ł, że nas zostawił. Bo tak a prawda, że wolał się zabić niż choćby spróbować, była dla mnie o wiele gorsza. Minęło ponad dwadzieścia lat od jego śmierci, a ja nadal jestem na niego wściek ła. I tęsk nię za nim. Ja go k ochałam, bardzo go k ochałam. Zrobiłabym dla niego wszystk o. Ale to nie wystarczyło. Ja nie wystarczyłam. Zbiera mi się na płacz. Znowu. Mam dość tych łzawych psychodram, k tóre wywołują we mnie tak ie emocje. Ale to ma sens. Wiele wyjaśnia. – Więc ja jestem tak i, jak on? Mam dwubiegunowość? – Słyszałem o tej chorobie, ale w sumie niewiele wiem. Mama k ręci głową. – Nie, k ochanie. Przez cały czas ci się przyglądam i nigdy nie ok azywałeś żadnych objawów. Ale k ompletnie spaprałam ci życie, więc jeśli miałbyś jak ieś problemy emocjonalne, byłaby to jedynie moja wina. Nie sądzę, żebyś miał dwubiegunowość. Wchodzi pielęgniark a. Tęga czarna k obieta w średnim wiek u, z siwymi pasmami w ciemnych włosach. Z plak ietk i wynik a, że ma na imię Shawna. – No dobra, mój pacjent musi odpoczywać. Już dość długo mu przeszk adzaliście. Już was tu nie ma! Pozwólcie chłopak owi się zdrzemnąć. – Jest przyjacielsk a i miła,
ale stanowczo wszystk ich wyk urza. Zostaje tylk o Kylie, k tóra cały czas leży wtulona we mnie. Żegnam się, przytulam mamę, a potem wszyscy cicho wychodzą. Shawna zamyk a za nimi drzwi i zatrzymuje się na środk u pok oju, gapiąc się na Kylie i na mnie. – No dobra, gołąbeczk u, jeśli obiecasz mi, że dasz Benjaminowi spać, pozwolę ci tu zostać jeszcze parę minutek . – Ozowi. Mam na imię Oz – mówię z przyzwyczajenia. – Obiecuję – mówi Kylie, a potem odwraca się do mnie. – Nadal będziesz używał tego imienia? Wzruszam słabo jedynym sprawnym ramieniem. – Przecież jestem Ozem. Wybrałem sobie to imię dawno, dawno temu. Nie jestem Benem ani Benjaminem. Jestem Oz. Shawna sprawdza zapisy, monitory, przestawia jak ieś wsk aźnik i. – Potrzebujesz czegoś przeciwbólowego, gołąbeczk u? Tyle się działo w mojej głowie i w sercu, że prawie zapomniałem o bólu. – Przydałoby się. Znowu się zaczyna. – Nie k łamię. Ból aż przeszywa. W głowie mi łupie, a tysiące igiełek atak ują nogę i ramię. Pielęgniark a wychodzi, a jak tylk o zamyk ają się za nią drzwi, Kylie podnosi się, dotyk a mojej twarzy delik atnymi, mięk k imi dłońmi, i całuje mnie, mocno, głębok o i desperack o. Całuje z maniak alną zaciek łością k ogoś, k to myślał, że stracił jedyną prawdziwą miłość. Odwzajemniam pocałunek , zacisk am w zdrowej dłoni tył jej k oszulk i. – Boże, Oz, myślałam, że cię straciłam. Znów. To tak bolało, tak się bałam. Nie mogłabym żyć bez ciebie. Nie mogę znów cię stracić. Proszę cię, obiecaj mi, obiecaj, że nigdy mnie nie zostawisz. Ta niepewność, czy żyjesz, czy wszystk o będzie dobrze, czy się w ogóle obudzisz… To było piek ło. Kocham cię tak bardzo. Nigdy mnie nie zostawiaj. Proszę cię, obiecaj mi. Obejmuję ją za szyję i przytrzymuję jej twarz przy mojej. Oboje drżymy, trzęsiemy się, ona płacze, a ja, po raz milion k urwa nie wiem k tóry, usiłuję się nie rozryczeć. – Obiecuję, sk arbie. Obiecuję. Jestem cały twój, Kylie. Nigdzie nie idę, cśś. Nic mi nie jest, nic mi nie jest. – Rytmiczne zapewnienia wylewają się ze mnie jedno za drugim, a ona w k ońcu je przyjmuje i się uspok aja. – Jak im cudem zak ochałam się w tobie tak mocno i tak szybk o? – Odsuwa się, żeby spojrzeć mi w oczy. – To jak ieś wariactwo. Czasem tego nie rozumiem. Nie wiem, jak to się stało. Tu nie chodzi tylk o o sek s. Chodzi o ciebie. Mogę tylk o pok ręcić głową. – Nie wiem, Ky. Też się nad tym zastanawiałem. – Zapadam się w poduszk i i zamyk am oczy. – Wszystk o pamiętam. Pamiętam, że wiedziałem, że umieram. Ty byłaś moją ostatnią myślą. To, że cię k ocham. Że nie chcę, żebyś przeze mnie cierpiała. Pamiętam, jak mi było zimno. Widziałem światło. Nie chciałem się do niego zbliżać. Nie wiem, może to sobie tylk o wyobrażam, ale tak zapamiętałem. Widziałem światło i wiedziałem, że ono oznacza śmierć. Umieranie. Poddanie się. Zostawienie cię. I nie mogłem tego zrobić. Chciałem się zatrzymać i wrócić tu. Walczyłem. Bardzo się starałem, ale nie mogłem tego pok onać. To mnie wciągało. Jak się obudziłem, naprawdę się zdziwiłem. – Dzięk uję. Nie rozumiem. – Za co? – Za to, że walczyłeś. Że wróciłeś do mnie. Nie mogę z siebie wyk rzesać sił na odpowiedź. Próbuję ją objąć, żeby wiedziała, że słyszałem. Otwierają się drzwi i słyszę zbliżające się ciche k rok i. Zmuszam się do otwarcia oczu, Shawna pomaga mi łyk nąć pigułk i, a potem poddaję się zak lęciu snu, przytulony mocno do Kylie. Tydzień w szpitalu. Badania, prześwietlenia, jeszcze więcej badań i różnych sk anów. Chcą być pewni, że uraz głowy nie uszk odził mi mózgu. Wygląda na to, że nie. W k ońcu mogę iść do domu. Zawozi mnie mama, a Kylie siedzi na tylnym siedzeniu. Spędzała ze mną prawie k ażdą chwilę w dzień, najwięcej jak mogła. Przychodziła po szk ole, przed szk ołą, w czasie przerwy śniadaniowej. Zrywała się z lek cji. Przychodziła wieczorem. Wchodziła do mojego łóżk a, leżała obok mnie, mówiła do mnie, przytulała mnie, całowała, k iedy nik t nie widział. Powrót do domu oznaczał wózek , bo przecież chwilowo byłem k alek ą. Pieprzone szczęście, że ak urat naprawili u nas windę. Gips na nodze sięga mi od powyżej biodra do palców u nóg i totalnie mnie unieruchamia od pasa w dół. Do tego połamana od nowa ręk a i w efek cie nie mogę używać k ul. Zresztą pewnie i tak bym nie mógł ze względu na rozmiar tego gipsu. Muszę być wszędzie wożony. Ktoś musi mi pomagać w transporcie z łóżk a na wózek i z powrotem. Potrzebuję pomocy, żeby się dostać do k ibla. Żeby wziąć prysznic. W sumie ze wszystk im. Masak ra. Ale mija dzień za dniem, a Kylie jest cały czas ze mną, prak tycznie mieszk a u mnie. Tak wszystk o zorganizowała, żeby w więk szości uczyć się tutaj, więc w zasadzie w ogóle mnie nie zostawia. Co jak iś czas zmuszam ją, żeby dok ądś poszła, spotk ała się ze znajomymi. Ale ona robi dla mnie wszystk o. Na początk u totalnie nie mogłem się w tym odnaleźć, ale w k ońcu oboje przyzwyczailiśmy się do tego, że jest moją pielęgniark ą. Jedną z najbardziej wk urzających spraw w tym całym wypadk u i operacjach było to, że musieli mi ogolić tył głowy, tuż nad linią włosów. Wciąż są długie, ale k iedy je zepnę, wyglądają dziwnie, więc prawie cały czas chodzę w rozpuszczonych i się wściek am, bo włażą mi do oczu. Kylie pok azała mi, jak je podpiąć z przodu, żeby mnie nie wk urzały, ale w tak iej fryzurze wyglądam jak jak iś k retyńsk i elf. Dobra, nieważne, w k ażdym razie jak dotąd nic z tym nie zrobiłem. Raz, w sobotę, przyszedł Ben, k ilk a tygodni po moim powrocie do domu. Było totalnie dziwnie i cholernie niezręcznie. Żaden z nas nie wiedział, jak się zachować, a fak t, że jesteśmy rodziną, nijak nie wpłynął na k onflik t między nami. Mam rodzinę. Ciocię i wujk a. Kuzyna. Kuzyna, k tóry nazywa się tak samo jak ja. To dziwne. Niby nie używam pierwszego imienia, ale to i tak głupia sprawa. Dziwnie jest mieć rodzinę. Nie wiem, co z tym zrobić. Czy powinienem zapomnieć, jak się zachowywał Ben, tylk o dlatego że jest moim k uzynem? Co to w ogóle znaczy k uzyn? W tym sensie, że co, mamy być teraz przyjaciółmi? Tak jak bym miał prawie rodzonego brata? Nie wiem. Pewnie jeśli się nie jest mną, to te wątpliwości wydają się idiotyczne, ale ja nie wiem, jak się obsługuje rodzinę. Nigdy żadnej nie miałem. Jak Ben przyszedł, to tylk o siedzieliśmy i gadaliśmy. Słuchaliśmy muzyk i. Ok azało się, że Ben lubi podobną muzyk ę jak ja, hard rock i heavy metal, więc przynajmniej było o czym mówić. Ale wciąż trochę zbyt uważnie patrzy na Kylie, zbyt bacznie. Śledzi wzrok iem jej k ażdy ruch. Obserwuje ją. Wiem, że jest pięk na i k ażdy facet by ja obserwował, ale nie wiem, jak się zachować i wk urza mnie to. Ona jest moja. Ale czy mogę go powstrzymać od patrzenia? Wiem, że on wciąż jej pragnie. Wciąż jest w niej zak ochany. Nie da się z czegoś tak iego otrząsnąć na trzy-cztery. Więc co mam zrobić? Odpuścić i liczyć, że w k ońcu mu przejdzie? Nie wiem. Nie mam odpowiedzi, ale nie mam też ochoty mówić o tym Kylie. To jej najlepszy przyjaciel, cały czas. Znają się od urodzenia. Myślę, że może zostawię to jej. Niech patrzy, jeśli chce. Jak chce, niech się w niej k ocha potajemnie. Ona jest ze mną i to się nie zmieni. Nie wiem, co będzie. Mój wypadek pok rzyżował nam obojgu plany związane z k arierą muzyczną. Andersen mówi, że rozumie i podtrzymuje swoją ofertę do czasu, aż będziemy gotowi. Ale czy w tak im razie zostaję w Nashville? Może i tak . Właśnie mam powód, żeby zostać. Rodzinę, k tóra mogłaby mnie zatrzymać w jednym miejscu. Mama i Becca zaczęły się spotyk ać, to dobrze. Mama wraca z zaczerwienionymi oczami, jak by płak ała, i po raz pierwszy nie uciek a przed pytaniami, a mam ich dużo. Na pewno rozmawia z Beccą o moim ojcu. Wspominają, jak i był, mama opowiada historie. Miłe i niemiłe. Mówi mi o huśtawk ach nastrojów, o cyk lach. Jesienią i zimą łatwiej wpadał w depresje, wiosną i latem łatwiej było o manię. Miał też minicyk le, huśtawk i w huśtawk ach. Dni manii w czasie zimowych depresji i na odwrót. Opowiada, jak i potrafił być uroczy, jak i utalentowany, jeśli chciał. Wygląda na to, że po nim odziedziczyłem talent muzyczny, o czym nie wiedziała nawet ciocia Becca. Tata – wciąż nie wiem, jak o nim myśleć: tata, mój ojciec? Ben? Sam nie wiem – zawsze pragnął być muzyk iem. Nauczył się grać na gitarze, pisał piosenk i. Nigdy nic z tym nie zrobił, nie wierzył w siebie dostatecznie, żeby spróbować. A zdolności matematyczne mam po mamie. Chciała studiować fizyk ę, ale życie sk ierowało ją w inną stronę. Nigdy nie poszła na studia, nie miała pieniędzy, potem poznała tatę, potem miała mnie, nie złożyło się w k ażdym razie. Dostaliśmy rachunek ze szpitala za moje dwa pobyty. Mama nigdy nie załatwiła nam ubezpieczenia zdrowotnego. Zastałem ją siedzącą w k uchni przy stole, z jedną ręk ą zak rywającą usta i wpatrującą się w k awałek papieru. Próbowałem z nią rozmawiać, ale nie zwracała uwagi, tylk o wgapiała się w astronomiczną, sześciocyfrową liczbę na rachunk u i cała się trzęsła. Tydzień później znajduję ją z telefonem k omórk owym w ręce, jak siedzi na podłodze w k uchni i płacze. – Mamo, co się stało? – Kuśtyk am do niej, ciągnąc obok siebie już trochę pomniejszony gips przystosowany do chodzenia. Mama pozwala się podnieść i odk łada telefon na blat. Kylie ak urat poszła zanieść do szk oły nasze prace.
– Rachunek ze szpitala. Ktoś go zapłacił. Cały. Świat wok ół mnie zaczyna wirować. – Jak to? Kto? Mama k ręci głową. – Nie chcieli powiedzieć. Ale k to inny jak nie Jason i Becca? Obracam się w miejscu i ruszam do drzwi. – Chodźmy. Musimy z nimi porozmawiać. Mama wiezie nas do domu Dorseyów. Po drodze wysyłam Kylie SMS, żeby tam na nas czek ała. Becca siedzi na werandzie przed domem, pije mrożoną herbatę i czek a. Obok niej siedzi Kylie, trzyma spływającą wodą szk lank ę i się śmieje. Powoli pok onuję drogę po nisk ich schodk ach na werandę, a potem opieram się o ścianę obok niej. Mama stoi u podnóża schodk ów i patrzy na Beccę oczami lśniącymi od emocji. Bardzo długo nik t się nie odzywa. – Ustalmy jedno – mówi Becca. – Nie ma rozmowy o nieprzyjmowaniu jałmużny ani o zwracaniu długu. Jesteście naszą rodziną. Oz jest moim bratank iem, jedynym, jak iego będę k iedyk olwiek miała. Powiedz „dzięk uję” i zapomnijmy o tym. Mama chlipie, ociera oczy, schyla głowę. – „Dzięk uję” to nie będzie nawet początek tego, co chciałabym powiedzieć. – Kate, jesteś członk iem rodziny. Zrobilibyśmy dla ciebie wszystk o. – Becca schodzi po schodach, k ładzie mamie ręce na ramionach i patrzy jej w oczy. – Nie powinnaś była uciek ać. Mogłam… Mogłyśmy być jak siostry, przez cały ten czas. Pomogłabym ci z Ozem. – Ale ja się tak bałam. Wszystk iego. Nie wiedziałam, co robić. Nigdy nie miałam rodziny. Uciek łam z domu, gdy miałam czternaście lat. – Mama się odwraca, obejmuje się w pasie ramionami, wpatruje w niebiesk ie popołudniowe niebo, a jej głos dochodzi jak by z dalek a. – Uciek łam w dniu czternastych urodzin. W dniu śmierci mojego ojca. Przedawk ował k ok ainę. Widziałam, jak to robił. Na moich oczach wciągał k resk ę, na moich oczach dostał drgawek . Poszła mu k rew z nosa. Za bardzo się bałam, żeby cok olwiek zrobić. Mamy nie było. Wróciła późno. Zastała mnie na podłodze, wpatrzoną w martwe ciało ojca. Zaczęła mnie bić, k rzyczeć, że… to ja go zabiłam. Całk iem straciła k ontrolę. Więc uciek łam. Uk radłam sto pięćdziesiąt dolarów z puszk i z k awą, k tóra stała na lodówce i wsiadłam w pierwszy autobus. Wylądowałam w schronisk u dla bezdomnych w Kansas City. Znalazłam pracę w chińsk iej k najpie. Zmywałam naczynia. Płyn, woda, gąbk a. I zlew. Pozwalali mi spać w k uchni. Kąpałam się w tym zlewie. Oszczędzałam przez dwa miesiące, a potem wyjechałam. W Topece poznałam chłopak a. Pozwolił mi u siebie mieszk ać jak iś czas. Ale… Nie za darmo. Miał oczek iwania. Brał dużo k ok i, a ja… Byłam ciek awa. Czemu to robi. Czemu mój ojciec to zrobił. Był ćpunem, ale jednak był dla mnie ojcem, rodzicem. Nie tak , jak mama. Jej nigdy nie było. Robiła, co trzeba. Zarabiała na k olejną działk ę. Ale k iedy już była w domu, była straszna. Zła. Tylk o tata potrafił obronić Kaylee i mnie przed jej szaleństwem. Kaylee była ode mnie o cztery lata starsza. Uciek ła, jak miałam jedenaście lat. Szok , zask oczenie… Nie ma odpowiednich słów, żeby opisać, jak na mnie działają wyznania mamy. Nie wiedziałem o tym. Nie miałem pojęcia. Nawet nic nie podejrzewałem. – Co się stało z twoją siostrą? Mama wzrusza ramionami. – Nie wiem. Jeśli żyje, pewnie gdzieś jest. Ale tak ie nastoletnie uciek inierk i… Często im się nie udaje. Pak ują się w prochy, zostają prostytutk ami, niewolnicami sek sualnymi. Widziałam tak ie historie. Prawie sama tak sk ończyłam. Raz zostałam porwana. W Fisk , w Missouri. Zgarnęli mnie z ulicy, w biały dzień. Zaczek ałam, aż zaczną mnie wyjmować z auta. Udawałam, że jestem nieprzytomna, potem zaczęłam k opać, gryźć, wierzgać. Udało mi się uciec. Do następnego rank a przesiedziałam w k uble na śmieci. No więc, co się stało z Kaylee? Nie wiem. Zawsze myślałam, że k iedyś spróbuję ją znaleźć, ale… – Mama wzrusza ramionami. – Nigdy tego nie zrobiłam. Nie mogłam. Kilk a razy wpisywałam w Google jej nazwisk o, ale nigdy nic nie wysk ak iwało. – Odwraca się do mnie. – Chciałabym móc podać ci lepszy powód, dlaczego tak często się przeprowadzaliśmy. Ja po prostu… nigdzie nie czułam się w domu. Nigdzie nie było dobrze. Nie miałam powodu, żeby gdzieś zostać. Aż przyjechałam do Detroit i poznałam Bena. W Michigan mieszk ałam dłużej niż gdziek olwiek i k iedyk olwiek , właśnie z jego powodu. Myślałam, że znalazłam dom, założę rodzinę, z nim. Że mam k ogoś, k to mnie k ocha. Kogoś, k omu na mnie zależało. Cztery lata. Nigdy w życiu nie mieszk ałam dłużej w jednym miejscu. Drugie w k olejności było Dallas. To mi weszło w k rew. Sk oro nie ma powodu, żeby zostać, to co za różnica? – Mamo, ja pierdzielę… Odwraca się, żeby się do mnie uśmiechnąć. – To stare dzieje, k ochanie. Po prostu przyk ro mi, że urodziłeś się jak o mój syn. Zasługiwałeś na lepsze życie, a ja nie mogłam ci tego dać. – Teraz patrzy na Beccę. – Nie umiałam ci ufać. Chciałam, ale… Nigdy nik omu nie ufałam. Nawet Benowi nie opowiadałam o swoim dzieciństwie. – Więc może czas spróbować? – mówi Becca. – Zostań w Nashville. Zapuść k orzenie. Mama się śmieje, ale gorzk o. – Ludzie zawsze to mówią. „Zapuścić k orzenie”. Ja nawet nie wiem, co to miałoby znaczyć. Becca staje obok mamy. – Pozwól nam być twoją rodziną. Przychodź na lunch. Wpadaj na drink a. Nie uciek aj. Po prostu… zostań. Mama bardzo, bardzo długo nic nie mówi. A k iedy już się odzywa, w jej głosie słychać wahanie. – Naprawdę chciałabyś być moją rodziną? Becca wybucha śmiechem i przytula mamę. – Już jestem! Mama patrzy na mnie. – Oz? Nachylam się do Kylie, k tóra obejmuje mnie w pasie. – Ja się nigdzie nie wybieram. Mam co najmniej jeden powód, żeby tu zostać. Becca odwraca się do mnie i marszczy brwi. – Tylk o jeden? – Co najmniej jeden, powiedziałem! A poza tym, muszę przyznać, że podoba mi się wizja posiadania rodziny. Sześć tygodni później nie mam już gipsu i wszystk o wraca do normalności. Siedzę na fotelu u fryzjera, na ramionach mam pelerynk ę. Ładna, przyjacielsk a fryzjerk a przeczesuje mi włosy palcami i czek a, aż dam jej sygnał do startu. Patrzę na swoje odbicie, na długie, k asztanowe włosy. Nie obcinałem ich od początk u liceum. Raz, dwa lata temu, pozwoliłem mamie podciąć k ońcówk i. Kylie nie wie, że to robię. Myśli, że pojechałem szuk ać efek tów gitarowych. To zresztą prawda, nawet jeden k upiłem. Mam nową pracę: w biurze Andersena Mayera. Jestem asystentem jego asystentk i. Pracuję też w warsztacie z przyjacielem Colta. To dobra robota, dobrze płatna, uczę się przydatnych rzeczy. Dobrze jest mieć zajęcie, nie musieć się już uczyć. Wiem, że ten stopień, k tóry mam, jest gówno wart, ale zawsze to jak ieś wyk ształcenie i sam sobie na nie zapracowałem. Mogę się teraz zdecydować na licencjat, mogę nie. Kylie sk ończyła liceum z wszelk imi honorami i zastanawia się, co robić, jak sk ończy studia na NSCC. Wciąż planujemy rozwijać się muzycznie, ale bez presji. Stanie się, jak przyjdzie czas. Tymczasem ja dużo pracuję, gram na gitarze, uczę się nowych piosenek i nawet piszę własne. Od miesięcy się nie oparzałem, od wypadk u nie jarałem zioła. Nawet nie mam zapasu. Kylie była świadk iem, jak wyrzucam, a lufk ę i bibułk i oddaję Dionowi. – Masz pięk ne włosy – mówi fryzjerk a. – Może chciałbyś je nam przek azać? – Jak to? – Oddalibyśmy je fundacji Lock s of Love, k tóra zrobi z nich peruk ę. – Fajny pomysł. Uśmiecha się. – Super. – Jeszcze raz przeczesuje mi włosy. – Więc jak ? Gotowy? Biorę głębok i wdech i wypuszczam powietrze. – Dajemy! Niech spoczywają w pok oju.
Patrzę, jak nożyczk i przelatują przez moje włosy, a duży puk iel ląduje na podłodze. Ja pierdzielę, w jednej sek undzie moja głowa robi się lek k a! Ale to jeszcze nie k oniec. Fryzjerk a tnie, tnie i tnie, a ja jestem przek onany, że jestem już łysy. Zamyk am oczy, popatrzę dopiero, jak sk ończy. W k ońcu, po przystrzyżeniu mi k ark u i włosów nad uszami, cofa się, dmucha suszark ą, żeby pozbyć się obciętych włosów i wciera mi jak ąś pastę. Stroszy, suszy, wyk ręca, bawi się. W k ońcu ściąga mi pelerynk ę z ramion i odwraca mnie do lustra. – I jak ? – pyta niepewnie. Otwieram oczy i w pierwszej chwili jestem w szok u. Są k rótk ie! Po bok ach w ogóle nic nie ma, wygolone prawie do sk óry. Na czubk u głowy zmierzwione, rozczochrane. Pierdolę, jestem zachwycony! Przesuwam dłonie po bok ach czaszk i, po k ark u, po potylicy. Czuję pod palcami mięk k ą szczecinę. – Czuję, jak bym miał o pięć k ilo lżejszą głowę. – Odwracam się w jedną, potem w drugą stronę. Podnoszę obcięte pasmo, bawię się nim. – Niesamowite. Czuję się jak inny człowiek . – Miałeś bardzo dużo włosów – mówi niemal ze smutk iem. – I to były cudowne włosy. W tym sensie, że gęste, bez rozdwojonych k ońcówek , zdrowe. Ale muszę przyznać, że teraz wyglądasz obłędnie. Całk iem inaczej. – Przek rzywia głowę i musk a moje ramię. – Potrzebujesz jeszcze tylk o jak iejś mniej obleśnej k oszulk i. Oczywiście mam na sobie podk oszulek z metalowym rysunk iem. Nie mam chyba żadnych innych. Na tym smuga k rwi przemienia się w stado odlatujących ptak ów. Jest nazwa zespołu wypisana literami z drutu k olczastego. Fak tycznie dość sugestywna rzecz. – Chyba masz rację. Jestem teraz tak i grzeczny, że powinienem iść na całość. – Dok ładnie! Dwa lok ale dalej jest k omis, można upolować fajne rzeczy. Zajrzyj tam. – Prowadzi mnie do k asy i rozlicza. Dzięk uję jej, zostawiam napiwek i wychodzę na ciepły, późnowiosenny dzień. Zaglądam do tego k omisu i znajduję w nim k oszulę na guzik i, z k rótk imi ręk awami, gładk ą, eleganck ą i brzydk ą jak sk urwysyn, ale wyglądam w niej całk iem nieźle, szczególnie do pary znoszonych, lek k o wyblak łych niebiesk ich dżinsów, k tóre też tam wygrzebuję. Są dobrze dopasowane. Do tego gładk i sk órzany pasek , para martensów i wyglądałem k ompletnie inaczej niż ten zdek larowany metalowiec, k tóry dziś rano wyszedł z mojego mieszk ania. Wrzucam stare ciuchy na siedzenie pasażera pik apa i wysyłam SMS do Kylie. Mój motor do niczego się już nie nadawał, więc wyk orzystałem k asę z ubezpieczenia, żeby k upić starego czarnego F-150. Colt pomógł mi go odpicować, wymienił i podrasował silnik , podk ręcił wydech, zmienił radio na nowe. Ciężarówk a ma prawie tyle samo lat co ja, ale chodzi jak złoto, ma moc i ryczy jak bestia. Piszę do Kylie: „Przyjedź do park u. Mam dla ciebie niespodziank ę”. Ruszam, a po k ilk u minutach mój telefon ćwierk a. Czek am na czerwone światło i odczytuję: „Spx. Do zo”. Nie znoszę, k iedy używa tych SMS-owych sk rótów, więc oczywiście robi to jeszcze częściej, żeby mnie wk urzyć. Park uję auto i idę ze starym k ocem pod pachą przez zarośnięte boisk o. Znaleźliśmy ten park k ilk a tygodni temu, uk ryty na tyłach osiedla. Jest tu k ilk a huśtawek , stara k aruzela, jak ieś ławk i, drabink i i poobijane stolik i pik nik owe z wydrapanymi inicjałami i przek leństwami. Nik t tu nigdy nie przychodzi, więc możemy się wylegiwać, pisać piosenk i, całować się. A czasem, późno w nocy, nawet więcej niż tylk o całować. Rozk ładam k oc i padam na plecy. Pławię się w ciepłym słońcu, aż dochodzi do mnie cichy pomruk silnik a samochodu Kylie. Słyszę, jak zamyk a drzwi, słucham jej zbliżających się k rok ów. Przechylam głowę i widzę jej nogi. Podnoszę się i staję naprzeciwk o niej. – Jasna cholera, Oz! – Zak rywa usta dłonią, chowa w niej zask oczony uśmiech. – Wyglądasz… Ja pierdzielę! Czy to w ogóle ty? Przesuwam ręk ą po włosach, wciąż niedowierzając w to, co czuję. – Podoba ci się? Podchodzi bliżej i chichocząc, przesuwa dłonią po k rótk o ostrzyżonych włosach z tyłu mojej głowy. – Czy mi się podoba? Jest cudownie! Wcześniej też mi się podobałeś, ale teraz? Wyglądasz tak sek sownie, że zaraz zejdę! – Cofa się i patrzy na moje ciuchy. – Ubranie też? Boże, co w ciebie wstąpiło? Wzruszam ramionami. – Nie wiem. Ale poczułem, że czas na zmianę. Najpierw obciąłem włosy, a potem stwierdziłem, że równie dobrze mogę to zrobić do k ońca. No więc: oto jestem. Czuję się dziwnie. Nie mogę się przyzwyczaić do tego uczucia lek k ości. Ona się śmieje i przesuwa mi dłoń po szyi. – Rozumiem, k iedyś też obcięłam włosy bardzo k rótk o. Na początk u ogólniak a. Sk róciłam je o jak ieś piętnaście centymetrów i wydawało mi się, że głowa mi zaraz odleci. Potak uję. – Tak , mam mniej więcej to samo. – Ale nie zrobiłeś tego dla mnie, prawda? Nie pomyślałeś, że chcę, żebyś się zmieniał? Marszczę czoło. – Nie, no co ty. Nie chodziło o to, żeby się zmienić. Wciąż jestem sobą. Po prostu już nie potrzebuję do tego czarnych ciuchów i długich włosów. Jestem sobą bez względu na wygląd. – Tak i młody, a tak i mądry – droczy się. – Ej, mała, uważaj, bo jestem od ciebie starszy. – Niewiele. – Ale jednak . Uśmiecha się, a potem wsuwa mi ręce pod k oszulk ę i dotyk a sk óry pleców. – Czemu ciągle stoimy? Opadamy razem na k oc, a ona opiera się na łok ciach. Rozchyla usta w oczek iwaniu, k iedy zbliżam się do pocałunk u. Ma na sobie luźną białą zapinaną na guzik i bluzk ę i obcisłe niebiesk ie dżinsy. Kładę dłoń na jej biodrze, zbliżam usta do jej warg, czuję smak jej waniliowego balsamu do ust, zapach mydła i bzu oraz delik atny aromat perfum. Pocałunek coraz bardziej się pogłębia, a ja nie mogę się powstrzymać przed rozpięciem jej górnego guzik a, a zaraz potem jeszcze następnego. Po chwili obydwoje mamy rozpięte k oszule, jej dłonie głaszczą moje bok i, a ja trzymam w dłoniach jej cyck i. Zatracamy się w pocałunk u, wymieniamy ogień i pożądanie, a chociaż nie robimy nic więcej niż pocałunk i, jest intensywnie i zniewalająco. Odsuwa się i k ąsa mnie w dolną wargę. – Boże, jeśli się teraz nie zatrzymamy, dopadnę cię tutaj, w środk u dnia. – To by było niewłaściwe, tak …? – Tak . Tym bardziej że słyszę dzieci. – Uśmiecha się do mnie. – Chodźmy do domu. – Do domu? A gdzie jest nasz dom? – Chwilowo tam, gdzie możemy być sami. Ale mój dom jest wszędzie tam, gdzie ty jesteś.
Colt Mądrości nad stawem
Grzebię w moim triumphie, ale to już ostatnie szlify. Muszę jeszcze dopracować hamulce, trochę wypolerować blachę i będzie gotowy. Mam już w głowie k olejny projek t. Wypatrzyłem studebak era President Eight z 1935 rok u. To wyższa szk oła jazdy, ale znam gościa, k tóry mógłby mi załatwić części. Zerk am na Bena, k tóry po drugiej stronie ulicy myje samochód. Szoruje ok rągłą, żółtą gąbk ą, trochę za mocno, jak na mój gust. Co jak iś czas zerk a wściek le w stronę naszego domu, a w jego oczach widzę żywy, gorejący ból i gniew. Uświadamiam sobie, że na naszej werandzie siedzą Kylie z Ozem i oglądają coś w laptopie. Ben jest w marnym stanie. Liczyłem, że może po tym wypadk u trochę mu odpuści, ale nic z tego. Minęło k ilk a miesięcy, a on wciąż jest na tym samym etapie. Ciągle ma nadzieję, że może jednak , wciąż patrzy i czek a. Wzdycham i przyk ucam. To się musi jak oś sk ończyć. Wiem, że Jason z nim rozmawiał, ale jak i dzieciak w wiek u Bena chce słuchać, co ma do powiedzenia jego ojciec? Szczególnie w sprawach sercowych. Cały czas patrzę, a Ben rzuca gąbk ę na ziemię i rozprysk uje wok ół siebie pianę. Prawie słyszę, jak przek lina, łapie wąż i oblewa ciężarówk ę wodą. Odk ładam narzędzia do sk rzynk i i idę do niego. Po drodze się odwracam i widzę, że Kylie i Oz robią tę dziwną rzecz, między szeptem a całowaniem. Doprowadzają Bena do ostateczności. Zatrzymuję się u podnóża naszych schodów na ganek . – Ej, wy dwoje. Nie mam nic przeciwk o temu wszystk iemu – wsk azuję na nich – i wiem, że nie możecie bez k ońca k rążyć na paluszk ach wok ół uczuć Bena, ale nie bądźcie ok rutni, dobra? Bierzcie go chociaż w minimalnym stopniu pod uwagę. Kylie wzdycha. – Masz rację. Wk urza mnie to, ale wiem, że masz rację. Mam dość tej całej sytuacji. Nie wiem, co robić. On nawet nie próbuje iść naprzód. – Patrzy na drugą stronę ulicy i natrafia na spojrzenie Bena. – Porozmawiam z nim. – I co mu powiesz? – pyta Oz. Kylie wzrusza ramionami, ale wstaje. – Nie wiem. Coś. Cok olwiek . Macham, żeby usiadła. – Nie sądzę, żeby było cok olwiek , co mogłabyś mu powiedzieć, Ky. Ja z nim pogadam. Możliwe, że i z tego nic nie wynik nie, ale warto spróbować. Wracam do domu, mówię Nell, dok ąd jadę, łapię k luczyk i i przechodzę na drugą stronę ulicy. Ben wyciera k aroserię szmatk ą, więc czek am, aż sk ończy. Przez cały czas nie zwraca na mnie uwagi. – Tak ? – Wrzuca szmatę do pustego już wiadra i razem z gąbk ą wstawia do garażu. – Chodź – mówię. – Musimy pogadać. – Odwracam się i idę z powrotem, nie pilnując, czy idzie za mną. Pójdzie, jeśli wie, co dla niego dobre. Wsiadam za k ierownicę mojego pik apa, zamyk am drzwi, włączam silnik i czek am. Po minucie wsiada Ben. Głośno zamyk a drzwi. Wycofuję i widzę przy ok azji, że nie spuszcza Kylie i Oza z ok a, dopók i się da, a k iedy są już poza zasięgiem wzrok u i tak patrzy przez ok no, z brodą opartą na ręce, ze zmarszczoną brwią, widocznie zamyślony. Radio nie gra, ja nic nie mówię. Park uję przed sk lepem. – Siedź tu – mówię i wchodzę do środk a. Kupuję sześciopak piwa i znów ruszamy. Wyjeżdżam poza miasto, znajduję boczną, gruntową drogę, mijam zak ręty aż docieramy w jedno z moich ulubionych miejsc. To niewielk i trawiasty pagórek z widok iem na jeziork o, ale jest tu ustronnie, ładnie i cicho. Nad brzegiem jest zwalone drzewo, świetnie się tam siedzi i patrzy na wodę. Łapię sześciopak leżący na tylnym siedzeniu, wysiadam z ciężarówk i i idę do drzewa. Ben idzie za mną. Zdejmuję k apsle z dwóch butelek , jedną podaję jemu. Biorę duży łyk , a potem na niego patrzę. – Chcesz coś powiedzieć, zanim ja zacznę? Upija trochę i k ręci głową. – Nie. – W porządk u. Chciałbym, żebyś mnie posłuchał. Nie tylk o usłyszał, ale ak tywnie słuchał, dobra? – Kiwa głową. – Walisz głową w mur. Donik ąd w ten sposób nie zajdziesz. Ben marszczy czoło. – Co to ma znaczyć? – To znaczy, że czek asz na coś, co prawdopodobnie nigdy się nie wydarzy. – Milk nę, piję łyk i mówię dalej: – Słuchaj. Zapomnijmy na chwilę, że mówimy o mojej córce, dobra? Ja jestem Colt, ty jesteś Ben. Jesteś dzieciak iem mojego najlepszego k umpla, jesteś dla mnie jak syn. Patrzyłem, jak dorastasz. Jak rośniesz na zajebiście dobrego sportowca i fajnego gościa. – Ale? – Ale musisz ją sobie odpuścić. – Nie mogę. Próbowałem. Kurwa, żebyś wiedział. Harowałem jak popieprzony. Trenowałem, ćwiczyłem, uczyłem się. Trzymałem się od niej z dalek a. Próbowałem o niej nie myśleć. Ale nic z tego. Nie mogę się jej pozbyć z głowy. Nie mogę przestać mieć nadziei, modlić się, że zmieni zdanie. Marzę o niej. Dręczy mnie tak i sen, że k tóregoś dnia ona czek a na mnie po treningu, mówi mi, że się pomyliła, że źle wybrała i że chce mnie. Że znów mnie k ocha. To męk a. Budzę się tuż przed tym, jak mnie pocałuje, zanim jej usta dotk ną moich i dociera do mnie, że to był sen. I mam ochotę wydrzeć sobie z piersi serce. Tylk o że ona już to przecież zrobiła. W jego głosie jest tyle bólu, że aż boli i mnie. Kończę piwo i bawię się butelk ą. Powoli odlepiam etyk ietk ę i nak lejam sk rawk i na szyjce. – Ona nie chciała. – Tak , wiem o tym. Ale czy to naprawdę powinno mi poprawić humor? – Zaczyna mówić prześmiewczo: – „Słuchaj Ben, dziewczyna, k tórą k ochałeś całe życie, wcale nie chciała wyrwać ci serca i nasrać do dziury po nim, więc nic się nie stało, po prostu o niej zapomnij”. Wzdycham. – Tak , masz rację. Chyba nie ma pocieszenia. To jedno z tych gównianych praw życia: czasem k toś depcze ci serce i nic nie można na to poradzić. Cierpisz i nie ma siły, żebyś poczuł się lepiej. Nie da się wymazać bólu ani zmienić rzeczywistości. Po prostu boli. I to jest totalnie do dupy. – Otwieram k olejne piwo, jedno daję Benowi, drugie biorę sobie. – Powiedz szczerze, k ochasz ją? Naprawdę ją k ochasz? – Tak ! – A co to dla ciebie oznacza? Nie odpowiada od razu. Przelewa bursztynowy płyn w butelce, gapi się na niego, myśli. – To znaczy, że chcę być cały czas przy niej. Chcę z nią rozmawiać. Chcę jej dotyk ać. Uważam, że jest utalentowana, pięk na i niesamowita. Moje życie nie jest tak ie samo, odk ąd jej nie ma. Tęsk nię za nią. Kiwam głową. – Brzmi nieźle. Tylk o że… to nie jest miłość. To są twoje uczucia. To, jak ty się czujesz. A czego chcesz dla niej? Słyszałeś tę starą piosenk ę Johna Mayera, Love Is a Verb? – Kręci głową. – Posłuchaj k iedyś. Rozumiesz, o co mi chodzi? Miłość to nie są tylk o twoje uczucia. Nie chcę zabrzmieć jak jak iś Konfucjusz czy Mistrz Yoda, ale tak ie są fak ty. Podoba ci się, jak a jest Kylie i chcesz ją mieć. W porządk u, wszystk o ok ej, ale co z tego? Co z tym zrobisz? Sorry za brutalność, ale czek ałeś za długo. Oczywiście powody są jak najbardziej chwalebne, słuszne i spodziewałbym się czegoś tak iego po tak im gościu jak ty, ale straciłeś swoją szansę. Kylie zak ochała
się w k imś innym i nie widzę nadziei, żeby miało się to zmienić, a nawet jeśli, jeśli, powiedzmy, jej i Ozowi nie wyjdzie – naprawdę zamierzasz czek ać na tak ą opcję? Gdyby tak się fak tycznie stało, naprawdę byś ją wziął? Ze złamanym sercem? Żeby stać się odsk ocznią od bólu? Wiem, że uczucie odrzucenia jest straszne. Wiem, naprawdę. Zaufaj mi w tej sprawie. Ale złamane serce, k iedy związek się k ończy porażk ą, jest jeszcze gorsze. Wiesz, co miałeś, i wiesz, co straciłeś. Lepiej k ochać i stracić, niż nigdy nie k ochać. Tak leci ten cytat? Ben k ręci głową i przełyk a duży łyk piwa. – Prawie. – Głębok o oddycha, odchyla głowę i patrzy w niebo. – „Wierzę w tę prawdę, rozumiem i czuję, że lepiej k ochać i stracić, niż nie k ochać w ogóle”. To z In Memoriam A.H.H. Tennysona. Jestem pod wrażeniem. – Niech cię, Ben, cytujesz poezję z pamięci? Wzrusza ramionami i się śmieje. – Lubię poezję. Pewnie mam to po mamie. Kiwam głową. – Nieźle, naprawdę. – Milk nę, żeby upić łyk . – Czasem wydaje mi się, że to zdanie jest totalnym bełk otem. Utrata miłości zmiata z nóg i co z tego, że ma się wspomnienia, sk oro odczuwa się ten agonalny ból po stracie. Bywa, że w ogóle nie ogarniam, na czym niby polega wybór. – Co ty powiesz? – mówi Ben głosem pełnym goryczy. Nie zwracam uwagi i mówię dalej. – Wracając do tematu. Miłość to jest to, co robisz. Miłość jest działaniem. Ok azuje się ją. Gdybym ja przez cały czas zdawał się tylk o na moje uczucia do Nell, rozstalibyśmy się już dawno temu. Przez te lata mieliśmy k ilk a poważnych k łótni. Tak ich, że zialiśmy na siebie ogniem, nie mogliśmy nawet na siebie patrzeć. W tak ich sytuacjach moje uczucia były gówno warte, bo czułem tylk o wściek łość i byłem gotowy odejść. Ale wiesz, co mnie powstrzymywało od zrobienia głupoty? Decyzja, żeby prak tyk ować miłość. – Stuk am go palcem w ręk ę, żeby podk reślić k ażde słowo. – Decydowałem się na olanie moich uczuć i sk upienie się na tym, że chociaż nie czuję szczęścia, przyjemności i pozytywnych emocji, k ocham Nell i zrobiłbym dla niej wszystk o. Łącznie z przeproszeniem jej za coś, do czego się nie poczuwam albo pozwoleniem jej wygrać w dysk usji, tylk o po to, żeby znowu był spok ój. Teraz by się na mnie wściek ła, że pozwalałem jej wygrać… I serio, nie chcę się wywyższać. Chodzi mi o to, że tak naprawdę walić to, czy ona ma rację, czy ja. Trzeba odpuścić walk ę i przeprosić albo ogólnie zrobić to co trzeba, żeby dobre uczucia wróciły. A wracając do ciebie: k ochasz Kylie, ale co z tym zrobisz? Będziesz się snuł w pobliżu, łypał na nią wściek le, gapił się, wściek ał na widok jej i Oza razem? Czy postanowisz zrobić to, co dla niej najlepsze? – To znaczy co? – Ben k ończy piwo i wstawia pustą butelk ę do sk rzynk i. Robię to samo i pozwalam mu wziąć trzecie. Ostatnią butelk ę zostawiam i szuk am odpowiednich słów. – Musisz się zastanowić nad tym, czy k ochasz ją dostatecznie mocno, żeby pozwolić jej odejść. – Staram się jej pozwolić! Tylk o, że nie wiem jak ! – Nie. Ty się starasz z niej wyleczyć. To nie to samo. Wstaje, podchodzi do brzegu jeziork a, nic nie mówi, milczy. – Mam zrobić, co będzie trzeba, żeby ok azać, że ją k ocham? Kiwam głową, chociaż on na mnie nie patrzy. – Tak . Co będzie trzeba. – Czyli mam odejść? – Jeśli to k onieczne. Nik t nie chce, żebyś wyjeżdżał, ale jeśli to jedyny sposób, żebyś poszedł naprzód i pozwolił jej odejść i być szczęśliwą, niech tak będzie. Prawda jest tak a, że czasem jedynym sposobem, żeby przeboleć stratę, to fizycznie zdystansować się do sytuacji. – Wstaję, podchodzę do niego i k lepię go w ramię. – Jesteś dla niej ważny. Ona nie chce, żebyś przez nią cierpiał. Moja córk a chce, żebyś był szczęśliwy. Bardzo długo byłeś jej najlepszym przyjacielem i smuci się, że to straciła. Powiedziała mi o tym. Ben k iwa głową i widzę, że myśli. Odchodzę, opieram się o ciężarówk ę i patrzę na wirujące w oddali stado szpak ów. – Masak ra. – Tak jest. – Jedyny sposób, żeby zdystansować się do tego wszystk iego, to fizycznie wyjechać z Nashville. Tutaj nie mogę odejść na tyle dalek o, żeby się od niej oddalić. Od nich. Ale dok ąd mam jechać? – Czasem nieważne, dok ąd, ważne, żeby po prostu jechać. Ben wybucha śmiechem. – Teraz już brzmisz jak Yoda! – Co w mojej mocy robię. Znów się śmieje, a potem wypuszcza powietrze i pociera tył głowy. – Dzięk i. Wzruszam ramionami. – Jak i byłby sens starzeć się i mieć za sobą k upę życiowego gówna, jeśli nie można się tym od czasu do czasu z k imś podzielić? Gadamy jeszcze chwilę, a potem wracamy do domu. Całą drogę milczy, ale to już inne milczenie. Nie tak ponure, mniej wściek łe. Kiedy dojeżdżamy i park ujemy w moim garażu, Ben jeszcze raz dzięk uje i idzie do domu. Nie sprawdza, czy Kylie i Oz są na naszym gank u, co poczytuję za postęp. Nell czek a w k uchni. – Co mu powiedziałeś? – Nachyla się do pocałunk u, a potem zawisa mi na szyi i staje na palcach. – Powiedziałem mu, że miłość to czyn i że jeśli naprawdę ją k ocha, musi pozwolić jej odejść. – John Mayer. Dobry wybór. Śmieję się z tego, że wiedziała, do jak iej piosenk i się odwołałem. – Tak . Nie podłapał aluzji, ale warto było spróbować. Znów opada na całe stopy i opiera mi głowę na piersi. – Myślisz, że posłucha? Kiwam głową. – Tak , myślę, że tak . – To dobrze. – Całuje mnie w szczęk ę. – Cieszę się, że z nim rozmawiałeś. Ktoś musiał. – Gdzie są Kylie i Oz? – Pojechali do niego. Marszczę czoło. – Chciałbym, żeby mieszk ał w bezpieczniejszej ok olicy. – Ja też. Ale mamy do wyboru pozwolić zamieszk ać im razem, a wiem, że o tym rozmawiają, albo zostawić sytuację tak , jak jest. A ja nie do k ońca swobodnie się czuję, k iedy są tutaj, za zamk niętymi drzwiami. – Ja tak samo. Nell wzrusza ramionami. – Coś czuję, że Oz niedługo sprawi sobie mieszk anie. Oby bezpieczniejsze. – Tak , a Kylie będzie tam przesiadywać tak często, jak jej pozwolimy. Tak źle i tak nie dobrze. – Wypisz wymaluj bycie rodzicem – puentuje Nell. Śmieję się. – Prawda. Uśmiecha się do mnie. – Ale sk oro już mamy wolną chatę… – Wsuwa mi dłonie pod k oszulę, a ja odwzajemniam uśmiech i zaczynam się rozbierać.
– Tak , pusty dom ma swoje zalety – mówię.
Epilog: Ben Byle przed siebie
Oddaję wyk ładowcy ark usz egzaminacyjny i wychodzę z sali. Na dworze świeci słońce, więc zak ładam ok ulary. To był mój ostatni egzamin w tym semestrze. Może w ogóle ostatni w Vanderbilt. Nie wiem. Nic nie wiem. No, to nie do k ońca prawda. Wiem, że serce wciąż mi pęk a i k ruszy się pod ciężarem tego, co zamierzam zrobić. Wiem, że mam zapak owane auto. Trzy torby, pięć tysięcy w gotówce i dwa razy tyle na k oncie. Pełny bak . Brak celu. Brak mapy. Jadę na zachód, tyle wiem. Ale wcześniej trzy przystank i. Najpierw dom. Uścisk ać mamę, powiedzieć „do widzenia” i żeby się nie martwiła. Potem stadion i pożegnanie z tatą. Oboje wiedzą, że wyjeżdżam, i dlaczego. Nie są zachwyceni, jasne, ale przek onałem ich, że muszę. Obiecałem dzwonić jak tylk o będzie ok azja. Ostatni przystanek ? Studio nagraniowe w centrum, gdzie są Kylie i Oz. Colt mi powiedział, że tam będą. Muszę się pożegnać. Nie mogę znik nąć bez słowa. Znajduję miejsce park ingowe i przechodzę k ilk a przecznic do studia. Czaruję recepcjonistk ę i uśmiechami k upuję drogę dalej, do budk i, w k tórej nagrywają. Wchodzę i witam się z producentem. Chyba ma na imię Jerry. Podnosi ręk ę na znak , że ma być cisza, więc się nie śpieszę. Nacisk a guzik i pomieszczenie wypełnia się muzyk ą. Głosami Kylie i Oza. Jerry zsuwa słuchawk i z uszu na k ark . Jeszcze k ilk a ak ordów i piosenk a się k ończy. Oni mnie jeszcze nie widzieli. A potem już widzą. Kylie mruży oczy, ja czek am i wiem, że wie, że chcę porozmawiać. – Jeszcze jeden numer – mówi, nie spuszczając ze mnie wzork u. – Dobra. Co macie? – pyta Jerry. – Dopiero co napisałam tę piosenk ę. Nazywa się Nie twoja. Siada przy pianinie i dotyk a k lawiszy. Oz zerk a na mnie, a potem na nią. On też jest zask oczony, chyba nie było tego w planie. Kylie śpiewa, patrząc na mnie smutnymi oczami, bez mrugnięcia. Jej głos jest aż lepk i od emocji, śliczny, zask ak ujący i dosk onały. Tak i jak ona.
Byłam ja, byłeś ty było wszystko, cała przyszłość. Dni pełne pytań, sny pełne marzeń. Jeden nawias otwarty, coś się mogło zdarzyć. My i nic dziwnego w nas. Miał pokazać czas. Ty i ja, ja i ty. Ja twoja – kto wie? To ja. Może chciałam, może szłam w twoją stronę, choć powoli. Czy los by pozwolił? Nie wiem. Ale mogłam być dla ciebie światem. Już nie byłbyś bratem. Potem nagle, tak jak piorun tnie przez niebo, okazało się że nie jestem twoja, jestem innego. Pełna uczuć i pewności, że to miłość poszłam za nim. Nie chciałam cię zranić, ale czas upłynął. Już nie jestem twoja. To ja. Trzymam go za rękę, a dla ciebie mam już tylko tę piosenkę. I tęsknotę. Łykam gorzką winę, ale płynę. Nie zdążymy się już zdarzyć. Proszę, przestań marzyć. Bolisz mnie, nie chciałam, uwierz. Proszę, szukaj szczęścia. Proszę wstań już z kolan. Czy nie widzisz? Popatrz,
już nie jestem twoja. Nie wypieram się tego tnącego bólu w sercu. Przyjmuję go. Na tym etapie zdążyłem się już przyzwyczaić. Pozwalam jej wejrzeć we mnie, zobaczyć moją k rzywdę i rezygnację. Jerry zerk a na mnie, wcisk a jak iś guzik i daje mi znać. – Kylie, mógłbym z tobą porozmawiać pięć minut na osobności? – pytam. Kiwa głową i zsuwa się z k rzesła stojącego przed pianinem. Zatrzymuje się obok Oza, szepcze mu coś do ucha i szybk o go całuje. On k iwa głową i patrzy na mnie. Myślę, że wie. Mam nadzieję. Robię to tak że dla niego. A poczucie winy, bo przecież przeze mnie prawie zginął, jeszcze to wszystk o pogarsza. Kylie wychodzi z przeszk lonej budk i, a ja idę za nią na zewnątrz, na słońce. Stoimy w bocznej uliczce, między k ubłami na śmieci. Opieram się o ścianę i czek am, aż Kylie stanie naprzeciwk o mnie. – Ben, nie wiem, co… – Nie musisz nic mówić – przerywam. – Po prostu mnie posłuchaj. Kochałem cię od bardzo, bardzo dawna. Nie, proszę cię, słuchaj. Jesteś z Ozem. Straciłem szansę. Rozumiem to. Choć nie mogę tego znieść. To boli. Rozpierdala mnie co sek undę, codziennie, tak a jest prawda. – Nie zamierzam uk rywać uczuć. – Dostaję świra. Powinnaś być ze mną, nie z nim. Ale nie zmienię tego. Wiem to. Naprawdę. Gdybym cię k ochał, nie chciałbym tego zmieniać. Ale jestem na tyle słaby, że wciąż chciałbym mieć cię dla siebie, chociaż przecież wiem, widzę, k urwa, że jesteś szczęśliwa z Ozem. Więc niech tak będzie. Bądźcie dalej szczęśliwi. – Ben… – zaczyna łamiącym się głosem. – Nie, jeszcze nie sk ończyłem. – Zmuszam się do spok oju, ale z trudem oddycham. Jeśli nie będę mówił dalej, mogę zrobić coś głupiego, na przyk ład spróbować ją pocałować, żeby zmieniła zdanie. – Nie sk ończyłem. Chcę, żebyś była szczęśliwa. Zawsze. A jeśli jesteś szczęśliwa z nim, to… Kurwa. Niech tak będzie. Ak ceptuję to, bo nie mam wyboru, ale nie mogę udawać, że nie mam z tym problemu, bo tak nie jest. Boli mnie, k iedy cię z nim widzę. Jestem wściek ły, zazdrosny, odbija mi i nie wiem, jak to powstrzymać. Jak zmienić podejście. Nie mogę. Chociaż próbowałem, od miesięcy. Nie chodzi nawet o to, że mam nadzieję, że zmienisz zdanie. Wiem, że nie. Ale po prostu nie mogę się powstrzymać od pragnienia tego. Od chcenia. I myślę… że to się nie zmieni, nieważne, ile minie czasu. W k ażdym razie tak długo, jak będę blisk o ciebie. Blisk o niego. – Co to znaczy? – pyta ledwie słyszalnym szeptem. Odchodzę k ilk a k rok ów i przeczesuję dłonią świeżo sk rócone włosy. Są ostrzyżone tuż przy czaszce, żeby łatwo je było utrzymać w porządk u przez długie dni jazdy i bez prysznica. Odwracam się do niej, uczę się na pamięć jej twarzy, jej dosk onałych rudawych włosów, jasnej sk óry, niebiesk ich oczu, jej ciała. Boże, tak bardzo ją k ocham, a nigdy nawet nie trzymałem jej za ręk ę. – Chodzi mi o to, że nie wiem, jak połączyć miłość do ciebie z przyjaźnią. Nie umiem. Nie sądzę, żeby to w ogóle było możliwe. Więc postanowiłem pok azać ci, że cię k ocham, w jedyny sposób, jak i mi jeszcze pozostał. – Ucisk am nasadę nosa, głębok o wciągam powietrze, a potem patrzę jej w oczy. Ostatni raz. – Wyjeżdżam. – Wyjeżdżasz? Dok ąd? Na jak długo? Wzruszam ramionami i k ręcę głową. – Nie wiem. I nie wiem. Wszędzie, byle nie tu, może nawet na zawsze. W k ażdym razie na tak długo, jak będzie trzeba, żeby się z ciebie wyleczyć. Może znaleźć k ogoś innego. Nie wiem. Pociąga nosem. – Nie chcę, żebyś jechał. – Ma mok re oczy, ale ich nie ociera. – Jesteś moim najlepszym przyjacielem. Znów k ręcę głową. – Nie. Jestem twoim najdawniejszym przyjacielem. – Wsk azuję na drzwi do studia. – On jest najlepszym. Kiwa głową. – Więc po prostu… uciek asz. Warczę. – Boże, Kylie! Nie utrudniaj mi tego jeszcze bardziej. – Mam ochotę walnąć w ścianę, k opnąć w k osz na śmieci, całować ją do utraty tchu. Ale nie robię tego. Jestem przyzwyczajony do pragnienia jej i niedawania po sobie poznać. Jestem w tym dobry, w k ońcu mam prawie dziesięć lat prak tyk i. – Nie uciek am. Pozwalam ci odejść. – Ale może już nigdy cię nie zobaczę. Kiwam głową. – Tak . To znaczy postaram się wrócić na święta, ale nie wiem, gdzie wyląduję. – A co ze szk ołą? Odchodzisz z Vanderbilta? Potak uję. – Sk ończyłem ten semestr. Nie wypisałem się jeszcze oficjalnie, ale wątpię, żebym wrócił jesienią. Może przeniosę się gdzie indziej. Może spróbuję dostać się na drugi k ierunek . Nie wiem. Zresztą nie obchodzi mnie to. Po prostu jadę. Muszę się od ciebie oddalić. Mam cię w sobie. Jesteś w mojej głowie, w moim sercu, w moim życiu, ale nie chcesz mnie w tak i sposób, w jak i ja chcę ciebie, a to miasto nie jest dostatecznie duże, więc… Więc… Ona wzdycha i w k ońcu ociera łzy. – Rozumiem. – Patrzy na mnie. – Kiedy wyjeżdżasz? – Za chwilę. Już się ze wszystk imi pożegnałem. Podchodzi do mnie, a moje serce zrywa się do rozszalałego galopu na sam zapach jej szamponu. Waha się, ale potem obejmuje mnie w pasie. Stoję bez ruchu, nie odwzajemniam uścisk u. Nie mam odwagi. Pozwalam jej się przytulać i staram się nie zapomnieć o oddychaniu. W k ońcu puszcza mnie i patrzy ze stanowczo zbyt blisk iej odległości. Moja ręk a podnosi się bez mojej zgody i dotyk a jej policzk a. – Żałuję… – Za chwilę głos mi się załamie. – Żałuję, że cię nie pocałowałem. Chociaż raz. – Szerzej otwiera oczy i przestaje oddychać, a ja cofam się, zanim zrobię coś głupiego. – Ale nie zrobiłem tego. I już nigdy nie zrobię. – Jeszcze jeden k rok . – Do widzenia. – Odwracam się, a k osztuje mnie to k ażdy miligram siły woli, jak i mi jeszcze został. – Ben? – Jej głos mnie zatrzymuje. – Poradzisz sobie? Zatrzymuję się, ale się nie odwracam. – Tak . W k tórymś momencie tak . Długa, pełna napięcia cisza. Chce powiedzieć coś jeszcze. Czuję to i czek am. Ale w k ońcu ze smutk iem wypuszcza powietrze z płuc i mówi: – Cześć. Będę za tobą tęsk nić. Chciałbym się odwrócić, ale tego nie robię. Mrugam mocno, choć piecze mnie w gardle, w piersi, w oczach. – Tak . Ja też. – Nie jest do k ońca jasne, nawet ja tego nie wiem, czy miałem na myśli to, że będę tęsk nił za nią czy za samym sobą. Może i jedno, i drugie. Nie odwracam się. Nie patrzę na nią, nie patrzę na Nashville, wyjeżdżam za rogatk i miasta. Kiedy jestem już na tyle dalek o, że nie widzę nic znajomego, włączam radio i przeszuk uję piosenk i, k tóre załadowałem na drogę. Znajduję tę, k tóra pasuje. To piosenk a Kylie, tak a, k tórej słuchałem dla niej. Let Her Go Passenger. Słucham jej raz za razem, aż mam całk iem zdarte gardło od śpiewania do wtóru i w k ońcu pozwalam radiu zabrać mnie w świat innych piosenek , tak jak droga prowadzi mnie w inne miejsca. Pamiętam, co powiedział Colt tamtego dnia nad wodą: czasem nieważne, dok ąd, ważne, żeby po prostu jechać. Więc jadę.
Postscriptum: Kylie Rok później Występy nigdy mi się nie nudzą. Atmosfera cudowności nie zanik a. Za k ażdym razem, k iedy wychodzimy z Ozem na scenę, czuję, że żyję. Tak jak by w moich żyłach zamiast k rwi zaczynała płynąć żywa energia, a życie stawało się rozleglejsze, bardziej k olorowe i niesamowite. Jesteśmy w trasie z moimi rodzicami i The Harris Mountain Boys. Ta trasa była absolutnie najbardziej niewiarygodnym doświadczeniem w moim życiu. Każdy dzień, nawet jeśli spędzony tylk o w autobusie, k tórym przemierzamy k raj, przynosi nowe radości i nowe, ek scytujące doświadczenia i uczucia, coś do wysłuchania albo do robienia. Oz i ja jesteśmy coraz lepsi z k ażdym występem. Nie zask oczyło mnie, że zmienił się w niezmordowaną machinę do produk cji tek stów. Ma niesk ończone pok łady emocji i przeżyć, z k tórych może czerpać, a k iedy w k ońcu namówiłam go, żeby spróbował, ok azało się, że nie może powstrzymać wylewających się z niego słów. Mnie to pasuje, bo wolę pisać muzyk ę. To ostatni odcinek naszej letniej trasy wzdłuż północnej granicy i dalej do Michigan, sk ąd pochodzą rodzice, a potem z powrotem do Nashville. Tam będzie ostatni k oncert trasy i jestem śmiertelnie przerażona. Ogłoszono go niecały miesiąc temu, a bilety sprzedały się w ciągu godziny. Wyprzedaliśmy całe Ryman. W godzinę! Wszystk im zarządzał Andersen. Zainteresował nami prasę i wzbudziliśmy emocje, o jak ich nie moglibyśmy marzyć. Moi rodzice zaplanowali trasę, ale Andersen wyk orzystał k ontak ty w branży, żeby ludzie o nas mówili. Co do mnie i Oza? Boże, k ocham tego gościa. W czasie trasy nie mieliśmy wielu ok azji do bycia ze sobą sam na sam, w k ońcu jeździmy jednym autok arem z rodzicami, a oni nie pozwalają nam spać w jednym łóżk u. Ale nie szk odzi. Wymyk amy się po k oncertach albo w trasie w trak cie przerw na jedzenie. Gareth, Amy i Buddy są raczej w naszym wiek u, więc rozumieją nasze potrzeby i k iedy tylk o jest to możliwe, szuk ają sposobu, że zapewnić nam trochę prywatności w ich autok arze. Ozowi też nie brak uje pomysłów. Raz, w Portland, złapał mnie za sceną i zaciągnął w jak ieś miejsce, gdzie było pełno sk rzyń ze sprzętem. Przycisnął mnie do ściany, tak że zasłaniały nas dwa stosy sk rzyń nawet nie wiem z jak ą zawartością. Byliśmy całk iem niewidoczni i on to w pełni wyk orzystał. Przytrzymał mnie biodrami przy ścianie i pospiesznie podciągał mi długą do łydek spódnicę. Oplotłam go nogami w pasie i uśmiechnęłam się w jego szyję, k iedy odk rył, że nie mam na sobie bielizny. Chichot z jego zdziwienia szybk o zmienił się w jęk pożądania, a potem w z trudem stłumiony k rzyk , gdy mnie wypełnił. Uciszył mnie pocałunk iem, miażdżył ustami moje wargi i połyk ał moje k rzyk i, jęk i i oddechy, a w zamian dawał mi swój oddech, trzymając mnie cały czas silnymi dłońmi za tyłek . Już w chwilę potem oboje drżeliśmy, dyszeliśmy ciężk o i poprawialiśmy ubrania, w samą zresztą porę, bo między sk rzyniami pojawił się technik dźwięk u, poszuk ujący jak iegoś k abla. Szczerzył się do nas tak , jak by dosk onale wiedział, co robiliśmy. Nie wiem, jak to o mnie świadczy, ale w ogóle by mi nie przeszk adzało, gdyby wiedział. Ja wciąż chodzę do szk oły, do Belmont. Studiuję zarządzanie w przemyśle muzycznym. Uwielbiam występy i będę je k ochać aż do śmierci, ale niesamowicie k ręci mnie też techniczna, biznesowa strona tej branży. Uwielbiam pracować z Andersenem nad uzysk aniem dok ładnie tego dźwięk u, o jak i chodzi, próbować i poprawiać aż piosenk a jest idealna. Myślę, że Oz jest zadowolony z występów. Zak umplował się z moim tatą, rozmawiają nawet o otwarciu wspólnie warsztatu zajmującego się restauracją starych aut. Tata k iedyś zarabiał tym na życie, a Oz ma talent do tak iego dopracowywania szczegółów, że samochody wyglądają autentycznie. W k ażdym razie chyba tak mówił tata, bo ja nie mam bladego pojęcia, co by to miało znaczyć. Zastanawiam się jednak nad naszą wspólną przyszłością. Jesteśmy w sobie zak ochani i wiem, że żadne z nas nigdy nie będzie z nik im innym, ale ja ciągle mieszk am z rodzicami. Oz ma swoje mieszk anie i k iedy jesteśmy w Nashville, spędzam u niego więcej nocy niż w domu, ale… to nie to samo. A ilek roć poruszam temat oficjalnego wprowadzenia się do niego, zmienia temat i sprawia wrażenie, jak byśmy mieli jeszcze milion lat na rozwiązanie tej k westii. Przecież ja wiem, że mamy czas, ale chcę z nim być stale i to natychmiast. Nie chcę ciagle wracać do rodziców po czyste ubrania. Nie chcę być rozdzielona pomiędzy ich dom a Oza. Teraz należę do niego. On jest moim domem. Ale on wyraźnie nie chce się śpieszyć. To jego wymówk a: nie ma się po co śpieszyć. Co to ma niby znaczyć?! Zanim zaczęliśmy ze sobą sypiać, znaliśmy się k ilk a miesięcy. Mniej więcej w tym samym czasie upewniliśmy się, że się k ochamy. Minął niecały rok i już byliśmy razem na poważnie. Jak można się jeszcze bardziej śpieszyć? Ja nie potrzebuję więcej czasu. Nie chodzi o to, że na niego nacisk am, żeby się oświadczył. Jeszcze nie oczek uję tak ich k rok ów. Znaczy, żeby było jasne, zgodziłabym się, zanim zacząłby mówić, ale wiem, że to duża sprawa. Dla mnie też, ale dla faceta na pewno bardziej, szczególnie dla tak iego nomady jak Oz. Może on wciąż ma potrzebę wędrówk i, bycia w drodze. Ale nie sądzę, żeby po prostu wstał i wyjechał. Chciałby, żebym jechała z nim, a ja nie mogę nigdzie jechać, dopók i nie sk ończę studiów. W efek cie jestem bardzo szczęśliwa, ale wciąż jest we mnie małe uk łucie niecierpliwości. Jak by k amyczek w bucie, k tóry nie boli, ale wk urza. Chcę robić z Ozem wszystk o i chcę tego teraz. Im bliżej k oncertu w Nashville, tym bardziej jestem zdenerwowana. Nie wiem dlaczego. Oz też się dziwnie zachowuje. Wychodzą z tatą o różnych porach, coś szepczą. Wiem, że piszą piosenk ę. Wiem, jak wygląda pisanie piosenk i, i wiem, że fak tycznie to robią, ale sk ąd ta tajemnica? Jak podchodzę bliżej, milk ną i już zaczyna mnie to niepok oić. Poza tym Oz ciągle rozmawia przez telefon, a ja nie wiem z k im ani dlaczego. Coś się święci i chcę wiedzieć, co. Dzień przed Nashville jesteśmy w Detroit na przedostatnim k oncercie. Fox Theater jest pełny. Oz jest zdenerwowany, rozproszony. Rodzice prawie już sk ończyli swoją część, a ja i Oz mamy zaczynać naszą. Biorę go za ręce, staję z nim pierś w pierś i patrzę w jego szarobrązowe oczy. – Oz… Wiem, że coś przede mną uk rywasz. Więc powiedz mi, czy mam się czym martwić. Powiedz, jeśli dzieje się coś złego. Ze mną, z nami. – Brzmię strasznie niepewnie i nie podoba mi się to, ale potrzebuję jego zapewnień. Oz styk a się ze mną czołem i wzdycha. – Nie masz się czym martwić. Wiem, że ostatnio zachowywałem się dziwnie, przepraszam. To nic złego, przysięgam. Kocham cię, tylk o ciebie i nigdzie się nie wybieram. – No to o co chodzi? Uśmiecha się szerok o. – Planuję małą niespodziank ę. Ale nic więcej nie powiem. Marszczę brwi. – Oj proszę, daj podpowiedź! Kręci głową. – Nie, żadnych podpowiedzi. A potem wchodzimy na scenę i nie ma już czasu na gadanie. Muszę stłumić ciek awość i na nowo się sk upić. Koncert jest rewelacyjny, ale przez całą drogę z Detroit do Nashville Oz jest nerwowy, nieobecny i dziwny. Tata zerk a na mnie, potem na Oza, a potem się śmieje. Nie chodzi o to, że nie lubię niespodzianek . Lubię. Tylk o że… to z jak iegoś powodu wydaje mi się ważne i nie wiem, czego się spodziewać. Ale wygląda na to, że będę musiała poczek ać. W k ońcu docieramy do Nashville i możemy spędzić noc we własnych łóżk ach. W piątek wieczorem mamy jeszcze wspólną k olację na k oniec trasy, z mamą, tatą, Ozem, Amy, Garethem, Buddym i członk ami ek ipy, k tórzy jeździli z nami od k wietnia. Teraz są jak rodzina, a wiem, że Oz zbliżył się szczególnie z technik ami od gitar. Cieszę się, bo wiem, że niełatwo mu się zaprzyjaźnić, więc jestem szczęśliwa, że otwiera się trochę na innych. Całą sobotę spędzamy w Rymanie, ćwiczymy, dopinamy listę utworów, sprawdzamy wszystk o i ustawiamy. Potem, k iedy myślę, że nareszcie spędzę k ilk a chwil sam na sam z Ozem, on znik a z tatą. Parsk am, bo jestem zła, i idę do mamy. – Mamo, o co w tym chodzi do cholery? Mama tylk o wzrusza ramionami i k ręci głową.
– Nie wiem, sk arbie. To jak aś wielk a tajemnica. Tata nie chce mi powiedzieć, bo mówi, że to by zepsuło całą niespodziank ę. – Obejmuje mnie. – Ale mogę ci coś powiedzieć. Kiedy mężczyźni robią coś tak iego z własnej woli, i nie włączają nas w to, wiadomo, że to będzie coś romantycznego. Muszą mieć w zanadrzu coś naprawdę imponującego i romantycznego, żeby się tak zachowywać. Naprawdę nie wydaje mi się, żebyś miała powód do zmartwienia. Po prostu bądź przygotowana na wszystk o. Przytulam się do niej. – On nigdy nie ma przede mną tajemnic. Nie mogę się w tym odnaleźć. Mama się śmieje. – Wiem, sk arbie, ale postaraj się nie świrować. Oz cię k ocha i tylk o to się liczy, tak ? Kiwam głową i odsuwam zmartwienia. – Tak . W k ońcu tata i Oz wracają i jemy we czwórk ę k olację. Oni zachowują się, jak by nic się nie stało i ja też się staram. Później jedziemy z Ozem do jego mieszk ania i postanawiam wziąć go sposobem. Jak tylk o zamyk a za nami drzwi, popycham go na ścianę, zabieram mu k lucze, odrzucam je i nie przejmuję się, gdzie wylądowały. Oz mruży oczy, jak by wiedział, co planuję. Ma na sobie białą k oszulę, więc nie mam problemu z rozebraniem go i po chwili jest obłędnie sek sowny w samych niebiesk ich dżinsach i butach. Zostawiam go na sek undę, żeby się rozebrać, ściągam k oszulk ę, stanik , dżinsy i majtk i, wszystk o to w rek ordowym czasie. Kiedy jestem już naga, całuję jego szczęk ę, potem pierś, potem żebra i pępek . Rozpinam mu pasek , rozporek i ściągam dżinsy w dół uda, a razem z nimi zjeżdżają też bok serk i, k tóre odsłaniają czubeczek jego fiuta. Uśmiecham się. Oz oblizuje usta i głębok o wciąga powietrze. – Kylie, sk arbie, co zamierzasz tam robić? Zdejmuję mu bok serk i, nie spuszczając go z ok a. – A jak myślisz, co zamierzam? – Myślę, że chcesz wydobyć ze mnie informację. Biorę go do ust i mocno ssę, czuję smak jego ciała i płynu, k tóry już zaczyna się wydostawać prosto na mój język . Kiedy on jęczy, odsuwam się. – Działa? – Nie. – Wplata mi palce we włosy. – Musisz spróbować jeszcze raz. Śmieję się, a potem ponawiam próbę. Tym razem łapię go ręk ą przy nasadzie i przesuwam palcami wzdłuż, pracując nad główk ą ustami i język iem. Kiedy zaczyna się poruszać w rytm ssania i wiem, że jest blisk o, znów się odsuwam. – A teraz? Powiedz mi, co się dzieje, a ja pozwolę ci dojść w moich ustach. Wiem, jak to uwielbiasz, a minęło już sporo czasu. Chyba ostatnio aż w Montanie, tak ? Wiesz, że tego chcesz. Jęczy. – Niech cię szlag, Kylie, to wstrętne, ok rutne i niepotrzebne dręczenie mnie! Śmieję się i musk am jego główk ę język iem. – Ale sk uteczne, prawda? Drży i napiera biodrami, żeby zbliżyć się do moich ust i znaleźć uk ojenie. Nie pozwalam mu. – Kurwa, sk arbie, nie powiem ci. To niespodziank a. Fajna niespodziank a. Chcesz, żeby to była niespodziank a. Po prostu mi zaufaj, dobrze? – Warczy. – Zaraz zwariuję. – To chociaż podpowiedź – żebrzę. Syczy, k iedy przesuwam palcami w górę i w dół. – Kurwa. Kurwa! Jeśli dam podpowiedź, pozwolisz mi dojść? – I to jak , sk arbie. Obiecuję. Śmieje się, a potem opiera głowę o ścianę. Przesuwam dłonie, ale zaraz potem je odrywam. Nie może przestać się poruszać i wiem, że go mam. Ale nagle porusza się jak atak ujący wąż. Bez ostrzeżenia, bez szansy na moją reak cję. W jednej sek undzie ja mam k ontrolę, k lęczę przed nim i ręk ami i ustami prowadzę go do spełnienia, a w następnej opieram się na ręk ach, a on jest za mną. Otwieram usta, żeby zaprotestować, ale wydobywa się z nich tylk o stłumiony jęk . Jest we mnie, wsuwa się głębok o, szybk o, ostro, a ja mogę tylk o jęczeć. – Boże, Oz. Jezu. – Wszystk ie moje plany i zamiary legły w gruzach. Teraz on ma władzę, zacisk a dłonie na moich biodrach, przyciąga mnie do siebie, wyrywa mi z gardła jęk . Nachyla się i sk ubie mnie w ucho. – Chcesz podpowiedzi, sk arbie? Oto podpowiedź: niespodziank a. Naprawdę, naprawdę wielk a – ostatnie słowo podk reśla mocnym pchnięciem, od k tórego lecę naprzód – niespodziank a. Nie mogę na niego nie napierać, potrzebuję tego, co może mi dać. – Czemu nie chcesz powiedzieć? – Bo musisz poczek ać do jutra. – Oddycha mi do ucha, a jego oddech jest gorący. – Nie ufasz mi, sk arbie? – Ufam – dyszę. – Więc niech to będzie niespodziank a. Jestem już na k rawędzi, jeszcze k ilk a pchnięć i dojdę z wielk ą mocą. – Dobrze, Oz, dobrze, ufam ci. Wychodzi ze mnie, a ja k rzyczę z niedowierzaniem. – Nie! Kurwa, Oz, wracaj, proszę. Potrzebuję cię, już prawie to miałam. Śmieje się i czuję, że wsuwa we mnie samą k ońcówk ę, ale to nie wystarczy. – Ufasz mi? Kiwam głową i k ołyszę się, żeby go odzysk ać w sobie. – Tak , Oz, ufam ci. Porusza biodrami i zapewnia mi mik rosk opijne, płytk ie, ledwie wyczuwalne i drażniące pchnięcia. – Nie chciałabyś mi zepsuć niespodziank i, prawda? – Nie… Nie… – Pragnę spełnienia, bezwstydnie go błagam. – Proszę cię, proszę… Jęczy, powark uje. – Chciałaś być cwana. To było bardzo podstępne i ok rutne. – Przepraszam. Ja tylk o… Umieram z ciek awości. Wysuwa się i znów jęczę, ale wtedy przewraca mnie na plecy, zarzuca sobie moje nogi na ramiona i wchodzi we mnie nagle, mocno i dosk onale. – Nieprawda. Umierasz ze strachu. – Tak , bo nigdy nie miałeś przede mną tajemnic. – Wiem, ale to dobra tajemnica. – Dobra? Wysuwa się i wraca, a ja jęczę żałośnie. – Tak , Cuk iereczk u. Bardzo dobra. I nic więcej ci nie powiem. – Ale było blisk o, co? – Patrzę na niego między swoimi nogami. Kiwa głową, a powiek i mu opadają i oczy w k ońcu się zamyk ają. – Bardzo blisk o. Jak myślisz, czemu robimy to na podłodze? Jeszcze k ilk a sek und i bym ci powiedział. Jęczę, trochę z frustracji, trochę z rozk oszy, bo on zaczyna nacierać szybk o i mocno. – Naprawdę prawie cię miałam? Jęczy.
– Tak , sk arbie. Te twoje słodk ie usteczk a… Cholera, już prawie jestem… – Lepiej teraz nie przestawaj. Nie przestawaj. – W życiu… I wtedy ek splodujemy razem. Obejmuję go nogami za szyję, a on się nade mną nachyla, więc zacisk am go jak w szczypcach. Oboje dyszymy, trzęsiemy się, k ołyszemy razem i oddychamy razem. Przez chwilę spoczywa na mnie całym ciężarem, a potem wstaje, unosząc mnie w ramionach, i niesie do swojego łóżk a. – Nie mogę uwierzyć, że chciałaś mnie tak podejść. Śmieję się i k ulę w jego objęciach. – Wyssać z ciebie prawdę? – Tak . Naprawdę tak trudno mi zaufać? Musk am palcami jego fiuta, bo już potrzebuję więcej. – Tak . Zachowywałaś się naprawdę dziwnie. Śmieję się, a potem wydaję jęk , bo on zaczyna twardnieć mi w dłoni. – Boże, Kylie, czy mi się zdaje, czy jesteś nienasycona? – Przeszk adza ci to? – W życiu! Jestem najwięk szym farciarzem na świecie, Cuk iereczk u, i dobrze o tym wiem. Ale naprawdę myślałaś, że mógłbym zrobić coś, żeby cię sk rzywdzić? – Nie. – Przerzucam nogę nad jego biodrem i dosiadam go. – Po prostu… Chyba wciąż nie mogę uwierzyć, jak bardzo cię k ocham, jak a jestem przy tobie szczęśliwa i boję się, że coś to zniszczy. – Nic tego nie zniszczy, Kylie. Nic na całym świecie. Tym razem robimy to powoli i łagodnie. On cały czas patrzy mi w oczy, a k iedy wspólnie ek splodujemy w sobie, dotyk a moich ust, nasze oddechy się zlewają, a niebo przemyk a przez nas, łącząc nasze dusze w jedno. Niedziela, dzień k oncertu. Wszyscy jesteśmy zdenerwowani. To najwięk szy k oncert, jak i k tórek olwiek z nas k iedyk olwiek zagrało, nawet mama i tata. The Harris Mountain Boys grają pierwsi, potem rodzice, a na k ońcu ja z Ozem. Po naszym planowym występie wychodzą rodzice i gramy we czworo k ilk a piosenek , a potem dołączają jeszcze Amy, Gareth i Buddy i improwizujemy prawie pół godziny, a widownia szaleje. Koncert się k ończy. Wszyscy dzięk ujemy, k łaniamy się i chłoniemy dzik ą energię tłumu. Światła gasną i zaczynamy schodzić ze sceny. Ale one nagle znów się zapalają, a tata i Oz wracają i podłączają gitary. – Nie macie nic przeciwk o, żebyśmy zagrali jeszcze jedną piosenk ę? – pyta tata do mik rofonu. – Nie! – dochodzi wrzask widowni. Mama i ja patrzymy na siebie. Tego nie było w planie, więc to jest ta niespodziank a. – To dobrze, bo ja i Oz coś przygotowaliśmy. – Tata k lepie Oza po ramieniu. Oz jest naprawdę zdenerwowany, widzę to po ramionach i po tym, że sk robie butem po podłodze sceny. – To niespodziank a dla was – mówi Oz – bo dzięk i wam mogliśmy to zrobić i k ochamy was za to. Ale to tak że niespodziank a dla dziewczyn. Szczególnie dla Kylie. – Odwraca się i przywołuje mnie. – Chodź tu, sk arbie. Colt patrzy na mamę. – Nelly, ty też chodź. Nik t nie wie, co myśleć. Ja i mama wychodzimy na scenę, a dwóch technik ów przynosi nam stołk i. Siadamy bok iem do widowni, bardziej zwrócone do chłopak ów na scenie. – Może jest tu k toś na tyle wiek owy, że widział nasze pierwsze k oncerty z Nell i pamięta jedną wyjątk ową noc w Nowym Orleanie. – W oczach taty widać miłość, k tóra zdradza sek ret ich dwudziestoletniego małżeństwa. – Wtedy zagrałem pewną piosenk ę. Wyjątk ową. Nie graliśmy jej na żywo, sam już nie wiem, ile lat. Dziesięć? Czy k toś pamięta ten k oncert? I to, jak ą piosenk ę zagrałem? Oz poprawia naciąg strun gitary ak ustycznej i zak łada na nie capo. Obserwuję go, a on patrzy mi w oczy. Widzę, jest zdenerwowany i uśmiecham się, żeby dodać mu otuchy. Widownia jest niezmordowana, mówią coś, aż w k ońcu z tyłu sali rozlega się pojedynczy k rzyk : – Tylko ty! Tata k iwa głową. – Tak jest. Teraz usłyszycie wyjątk ową wersję tej piosenk i. Oz i ja pozmienialiśmy trochę na tę ok oliczność, więc teraz nazywa się trochę inaczej: Tylko ty mnie ocalisz. Klepie w pudło gitary, odliczając, i obydwaj zaczynają grać. Mama patrzy z ustami zasłoniętymi dłonią, a potem odwraca się, żeby na mnie spojrzeć i już ma mok re oczy. Przek ręca na palcu pierścionek z brylantem. Oj! Oj! Coś mi przychodzi do głowy, k iedy tata i Oz zaczynają razem śpiewać.
Niczyj na zawsze, sam, niezniszczalny, pustka, bezsłowie, zmarszczona brew. I wtedy nagle, ktoś, kto rozumie, wyciąga rękę nie cofa się. Bardziej niż ja wierzysz, że nie jestem zły. Jeśli ktoś mnie ocali, to tylko ty. Zawołaj deszcz, niech zgasi ogień, nie chcę już płonąć nie chowam łez. Czas się nie skończył, świat się nie zaczął pozwól mi podejść, nie skrzywdzę cię. Odbierz mi oddech, zaśpiewaj dla mnie, weź mnie do siebie, nie chcę już biec. Bardziej niż ja wierzysz, że nie jestem zły.
Jeśli ktoś mnie ocali, to tylko ty. Tata gra, ale technicy ściszają muzyk ę, tak że milk nący refren jest jak by ścieżk ą dźwięk ową dla tego, co się tu zaraz wydarzy. Oz przek ręca gitarę na plecy, odwraca się do mnie i zdejmuje mik rofon ze stojak a. – Kylie, to ten moment. Jesteś gotowa? – Uśmiecha się i staje przede mną. Mogę tylk o k iwnąć głową i starać się nie zapomnieć o oddychaniu. – Dwadzieścia lat temu twój tata zagrał tę piosenk ę dla twojej mamy. Szuk ałem jak iegoś wyjątk owego sposobu dla nas i on pomyślał, że to będzie idealne. Oglądałem nagranie z tamtych oświadczyn i nie wstydzę się przyznać, że zazdrościłem Coltowi tego, jak i był zajebisty. Jestem wdzięczny, że nie miał nic przeciwk o, żebym podwędził mu ten patent, a wręcz bardzo pomógł, żeby było jeszcze bardziej idealnie. – Bierze głębok i wdech i sięga do k ieszeni. – Kocham cię. To jesteś ty, jesteś dla mnie. Ocaliłaś mnie, wiesz o tym. Życie mnie nie oszczędzało. Dostałem w tyłek i naprawdę zacząłem się zapadać, tracić nadzieję. I wtedy poznałem ciebie, a ty dałaś mi powód do trzymania głowy nad powierzchnią. Nauczyłaś mnie pływać. Nauczyłaś mnie żyć. I zamiast się poddać, zak ochałem się. Rzuciłaś na mnie czar i codziennie z nową mocą przek onuję się, że tylk o ty mogłaś mnie pok ochać i tylk o ty mnie mogłaś ocalić. Płaczę, bezwstydnie szlocham i nie obchodzi mnie, że wszyscy patrzą. Wstaję i wyciągam ręk ę do Oza, ale on k lęk a u moich stóp na jedno k olano, a w ręce trzyma pierścionek . To mały, prosty pierścionek , cienk a obrączk a z białego złota i brylancik , ale dla mnie, w tej chwili, jest to najpięk niejsza rzecz, jak ą w życiu widziałam. Nie licząc twarzy Oza i miłości w jego oczach. Patrzy na mnie i widzę, że zmaga się ze swoimi emocjami. – Kylie Calloway, czy… Nie daję mu dok ończyć. Padam na k olana i rzucam się na niego, przycisk am usta do jego warg. Upadamy na scenę, widownia szaleje, wyje, gwiżdże, k laszcze. Oz nadal trzyma pierścionek i mik rofon, mimo że leżę mu na piersi, a on podnosi mik rofon do ust. – Rozumiem, że to znaczy „tak ”? Podnoszę lewą ręk ę, a on wsuwa na nią pierścionek . Zabieram mu mik rofon. – Tak ! Oczywiście, że tak . Z całego serca tak ! Znów się całujemy, nie zważając na tysiące osób, k tóre na nas patrzą. Słyszę głos taty. – Ja nie mogę znów cię poprosić, żebyś za mnie wyszła, dziewczynk o Nelly, ale mogę powiedzieć ci, że ostatnie dwadzieścia lat było idealne. Mogę ci powiedzieć, że k ocham cię dzisiaj niesk ończenie mocniej niż tamtego dnia. I mogę obiecać, że k ażdą chwilę następnych dwudziestu lat poświęcę na k ochanie cię jeszcze bardziej. Widownia z trudem to znosi. Całk iem oszaleli z radości. W k ońcu ja i Oz musimy się od siebie odsunąć, bo robi się za gorąco. Mama też płacze i wyrywa mik rofon Ozowi. – Wiesz, co jest zabawne? Że ja też nie pozwoliłam Coltowi dok ończyć jego oświadczyn. Wygląda na to, że jak a matk a, tak a córk a. – Potem patrzy na Oza. – Nie masz na nazwisk o Calloway, ale jesteś tak podobny do mojego męża, że czasem mnie to przeraża. Ale naprawdę nie wyobrażam sobie lepszego k andydata na męża mojej córk i. – Następnie patrzy na tatę. – Sk arbie, jesteś tak dosk onały, że k ręci mi się od tego w głowie. Kocham cię tak , że nie umiem tego wyrazić. Całe życie starałam się pok azywać ci, jak bardzo, ale nigdy nie udało mi się jak należy. Cieszę się, że mamy resztę życia na dosk onalenie tej sztuk i. Teraz ja zabieram mamie mik rofon. – Moja k olej! Wszyscy jesteście tak romantyczni, że to prawie nieznośne, ale k ocham cię, Oz. Rzuciłeś na mnie jak iś czar i cieszę się, że nie pozwoliłeś mi wyłudzić od siebie tej tajemnicy. – Rodzice wywracają oczami, ale ja mówię dalej. – Mamo, tato… Dzięk uję wam. Za wszystk o. I wam, naszym fanom. Dzięk i, że to wytrzymaliście. Za to, że nas wspieraliście w czasie tej trasy i za ten cudowny k oncert w naszym rodzinnym mieście. Nie przestali cały czas wiwatować, ale teraz robią to coraz głośniej aż w k ońcu niemal ogłuszająco. Wszyscy czworo wstajemy, bierzemy się za ręce, stajemy twarzami do widowni i k łaniamy się. Musi minąć dziesięć minut, zanim wydają się gotowi, żeby pozwolić nam odejść. Wszyscy jesteśmy poruszeni, schodzimy ze sceny napompowani adrenaliną, a jak tylk o znik amy widowni z oczu, odwracam się i padam Ozowi w objęcia. – Nie mogę w to uwierzyć! – Chowam twarz w jego szyi. – To było dosk onałe. Absolutnie dosk onałe. On się tylk o śmieje. – Nie byłem pewien, czy spodoba ci się ten pomysł, ale twój tata mnie przek onał, że jesteś wystarczająco podobna do swojej mamy, żeby docenić tak ie oświadczyny. Myślałem po prostu, że zwyk le zaręczyny, przy k olacji, nie będą dostatecznie wyjątk owe. – Były cudowne! Uśmiecha się szerok o i stawia mnie na ziemi. – Mam dla ciebie jeszcze jedną niespodziank ę. – Naprawdę?! Jak ą? – Nie przychodzi mi do głowy nic, co mogłoby mnie jeszcze zask oczyć. Oz sięga do tylnej k ieszeni i wyjmuje k omplet k luczy. – Pamiętasz ten mały domek , k tóry widzieliśmy? Przed rozpoczęciem trasy wybraliśmy się z Ozem na przejażdżk ę. Zgubiliśmy się na przedmieściach i przypadk iem znaleźliśmy cudowny mały domek na sprzedaż. Wysiadłam z auta, zaglądałam do środk a przez szyby i zachwycałam się po dziewczyńsk u. Zaczęłam marzyć, że jest nasz, i nawet próbowałam przek onać Oza, żebyśmy go k upili, ale on zawsze szybk o zmieniał temat. Powiedział tylk o, że jeszcze nie jesteśmy gotowi, więc odpuściłam. Prawie. Mogło się zdarzyć, że co jak iś czas sprawdzałam w Internecie w portalu z nieruchomościami, czy dalej jest na sprzedaż… – Pamiętam – mówię i już czuję, że przeszywa mnie fala emocji. Oz wk łada mi k lucze do ręk i. – Jest nasz. – Naprawdę?! – Wydaję z siebie niemal nieznośny dla ucha pisk . Muszę to jak oś zamask ować: – To znaczy… Naprawdę? Kupiłeś go? Wzrusza ramionami. – Tak . Ale nie sam. – Wszystk iego najlepszego z ok azji zaręczyn, sk arbie. To, że Oz pozwolił tacie na pomoc w k upieniu mi domu, jest… niesamowite. Nie wiem, k ogo ścisk ać najpierw i w efek cie rzucam się na nich obu. – No nie mogę! Bardzo was k ocham. – Ja ciebie też, sk arbie – mówią tata i Oz w jednej chwili. Mogę się tylk o roześmiać i usiłować nie rozpłak ać po raz trzeci w ciągu dwudziestu minut. – Kiedy się wprowadzamy? – Zamówiłem ciężarówk ę w firmie przeprowadzk owej na jutro. Wezmą moje rzeczy z mieszk ania i twoje z domu. Obok pojawia się Kate i mnie przytula. – Tak się cieszę. Ale będzie bardzo pusto bez Oza. Oz wywraca oczami i przyciąga mamę do siebie. – Przecież wiesz, że będziemy cię odwiedzać. I ty też będziesz zawsze mile widziana. Byle nie za często… Kate parsk a, ale k lepie Oza po piersi. – Wiem, sk arbie. Potem rozpętuje się nowe szaleństwo. Ek ipa nam gratuluje, Andersen chce uścisnąć ręk ę wszystk im jednocześnie, a menedżer trasy mówi, że czek a długa k olejk a po autografy. A ja przez cały czas nie mogę przestać zerk ać na pierścionek na moim palcu i wyobrażać sobie, jak cudownie będzie być z Ozem przez cały czas. Myślę, że naprawdę cudownie. W samochodzie, k iedy w k ońcu jesteśmy sami, powstrzymuję Oza od zapalenia silnik a. – Dzięk i tobie moje życie jest dosk onałe. Wiem, że powiedziałeś, że cię uratowałam, ale ty mnie też uratowałeś. A teraz będziemy razem mieszk ać. Czy może być jeszcze lepiej? – Chyba nie… – mówi Oz i mnie całuje. – Albo… Chwileczk ę. Jedźmy do domu, to ci pok ażę.
Playlista piosenek występujących w książce Monolith – Stone Sour We Stitch These Wounds – Black Veil Brides Home Sweet Hole – Bring Me the Horizon Life of Uncertainty – It Dies Today Breaking Out, Breaking Up – Bullet for My Valentine I’m Still a Guy – Brad Paisley Goodbye Town – Lady Antebellum Four on the Floor – Lee Brice Hell on Wheels – Brantley Gilbert The Sadness Will Never End – Bring Me the Horizon In Place of Hope – Still Remains A Beast Am I – Amon Amarth Freedom Hangs Like Heaven – Iron & Wine Come On Get Higher – Matt Nathanson Kiss Me – Ed Sheeran Cannery River – Green River Ordinance Set Fire to the Third Bar – Snow Patrol (feat. Martha Wainwright) Down – Jason Walk er She Is Love – Parachute Love Is a Verb – John Mayer Let Her Go – Passenger
Od Autorki Ta k siążk a nie była łatwa do napisania. Jej ak cja dzieje się w czasie, k iedy dzieci Nell i Colta oraz Bek k i i Jasona są już dorosłe, a więc jak ieś osiemnaście lat po wydarzeniach opisanych w k siążk ach Tylko ty, Tylko my wbrew wszystkim oraz Tylko my na zawsze . Musiałoby się to więc odbywać w przyszłości. Żeby jednak nie odchodzić od tradycji zapoczątk owanej w poprzednich k siążk ach, musiałam wprowadzić muzyk ę, stanowiącą tło tej opowieści. Szuk ałam utworów, k tóre uchwycą osobowość bohaterów i odzwierciedlą rdzeń historii, jej rytm i narrację. Piosenk i pojawiające się tutaj pochodzą więc z naszych czasów, z teraźniejszości. Wymyślanie całej k ultury popowej i piosenek nurtu indie, k tóre mogłyby wydarzyć się w przyszłości, nie dałoby tak iego samego efek tu. To musiały być piosenk i, k tóre możecie znaleźć na YouTube, na iTunes, w Grooveshark , Spotify czy w innych miejscach. Starałam się, żeby wyglądało na to, że to utwory dobrze znane Kylie i Ozowi, chociaż przeczy temu chronologia zdarzeń. A co do muzyk i Oza… Ona nie jest dla wszystk ich. To gatunek bardzo odległy od piosenek , k tóre zwyk le wyk orzystuję w moich k siążk ach i jestem świadoma, że niek tóre – a może nawet wszystk ie – czytelniczk i nie będą się przy nich dobrze bawić ani ich nie zrozumieją. To heavy metal i różne jego podgatunk i. To muzyk a Oza, ważna dla niego i k luczowa dla postaci, jak ą był przez więk szość opowieści. A ja, jak o autork a, musiałam dotrzeć do sedna tego, k im był, wejść do jego duszy i głowy. Chciałabym w tym miejscu bardzo podzięk ować mojemu szwagrowi, k tóry zasugerował mi zespoły, chociaż wiem, że nie przeczyta ani tej k siążk i, ani notk i. Ale i tak dzięk i!