Adriana Trigiani
W stylu Valentine Przełożyła: Mina Siewior-Kuś
Pamięci mojego dziadka, Carla Bonicellego, szewca. Ro...
275 downloads
19 Views
1MB Size
Adriana Trigiani
W stylu Valentine Przełożyła: Mina Siewior-Kuś
Pamięci mojego dziadka, Carla Bonicellego, szewca. Rozdział pierwszy U Leonarda w Great Neck Nie jestem śliczną siostrą. Ani mądrą. Jestem tą zabawną. Od dawna wszyscy mnie tak nazywają, kiedyś nawet myślałam, że to jedno słowo: Tazabawna. Gdybym miała umrzeć, a wierzcie mi, wcale nie chcę, ale gdybym miała umrzeć i wybrać sobie miejsce, chciałabym odejść z tego świata tutaj, w damskiej toalecie U Leonarda w Great Neck. Chodzi o lustra. Wyglądam sensacyjnie szczupło, nawet w trzech wymiarach. Nie jestem naukowcem, ale coś w nachyleniu tych sięgających od sufitu do podłogi luster, w połyskiwaniu niebieskich marmurowych blatów i złotym świetle zdobionych kamieniami żyrandoli tworzy złudzenie optyczne i zmienia moje odbicie w wysmukłą, zgrabną, bladoróżową pałeczkę do mieszania koktajli. To moje ósme przyjęcie (trzecie w roli druhny) w La Dolce Vita Leonarda, jak oficjalnie nazywa się firma organizująca wesela z Long Island, którą moja rodzina najbardziej lubi. Każdy, kogo znam, miał tu wesele, a przynajmniej każdy, z kim jestem spokrewniona. Moje siostry i ja debiutowałyśmy w 1984 roku jako dziewczynki sypiące kwiaty na ślubie naszej kuzynki Mary Theresy, która miała więcej druhen niż gości przy stołach. Jej ślub może i był składaniem przysięgi małżeńskiej, ale był też spektaklem z kostiumami, choreografią i specjalnym oświetleniem, zmieniającym pannę młodą w gwiazdę, a pana młodego w elektryka. Mary T. uważa siebie za włosko-amerykańską arystokratkę, dlatego do Gwiezdnej Weneckiej Sali wchodziliśmy pod skrzyżowanymi szablami Rycerzy Kolumba. Rycerze wyglądali oszałamiająco we frakach z czerwonymi pasami, czarnych pelerynach i trójkątnych kapeluszach z piórami marabuta. Zajęłam miejsce za innymi dziewczynkami w procesji, zespół zagrał „Nobody Does It Better", ale odwróciłam się i uciekłam, kiedy rycerze unieśli szable. Ciocia Feen złapała mnie i popchnęła z powrotem. Zamknęłam oczy, kurczowo ścisnęłam bukiet i przemknęłam pod szablami, jakby chodziło o moje życie. Tamtego dnia mimo strachu przed ostrą i szczękającą bronią zakochałam się w Leonardzie. To było moje pierwsze oficjalne włoskie przyjęcie. Nie
mogłam się doczekać, kiedy dorosnę i będę mogła tak jak mama i jej przyjaciółki w sukniach obszytych srebrnymi cekinami popijać koktajle Harvey Wallbanger z kieliszków z rżniętego kryształu. Jako dziewięciolatka uważałam, że Leonard ma klasę. Nieważne, że z przejścia na Northern Boulevard wygląda jak białe stiukowe kasyno z francuskiej riwiery wedle wyobrażeń z Long Island. Dla mnie Leonard był Zaczarowanym Pałacem. Już od bramy La Dolce Vita robi wrażenie. Szeroki okrągły podjazd żywcem wzięto z Pemberley Jane Austin, przypomina także stanowisko parkingowego u Neimana Marcusa przed centrum handlowym Short Hills. To cecha charakterystyczna Leonarda: gdzie spojrzysz, coś przywodzi ci na myśl eleganckie miejsca, w których byłaś wcześniej. Wysokie na dwa piętra okna widokowe kojarzą się z budynkiem Metropolitan Opera, wielopoziomowa fontanna jest repliką fontanny Trevi. Zaczynasz wierzyć, że jesteś w centrum Rzymu, dopóki sobie nie uświadomisz, że szum spadającej kaskadami wody zagłusza odgłosy ruchu z międzystanowej 495. Teren wokół jest prawdziwym ogrodniczym cudem: podłużne prostokąty z bukszpanów, rzędy niskich cisów, owale z ligustru, kręcone rożki lodowe wyrzeźbione z woskownicy. Wymanikiurowane krzewy rosną na rabatkach z błyszczących rzecznych kamieni - stosowne nawiązanie do lodowych rzeźb, które wznoszą się nad prostym barem w środku. Światła na zewnątrz przypominają Las Vegas, ale Leonard ma więcej klasy, oddalone od siebie żarówki rzucają przytłumioną migotliwą poświatę. Rośliny w kształcie półksiężyców stoją z obu stron drzwi wejściowych. Ponad nimi niskie okrągłe krzewy służą jako podstawy dla strelicji, które wyłaniają się z nich jak koktajlowe parasolki. Zespół gra „Burning Down the House", a ja wymykam się na chwilę wytchnienia do damskiej toalety. Po raz pierwszy jestem sama w dniu ślubu mojej siostry Jaclyn i bardzo mi się to podoba. To był długi dzień, napięcie całej rodziny zebrało się w moich kręgach szyjnych. Kiedy ja będę wychodziła za mąż, ucieknę do ratusza, ponieważ moje kości nie zniosą stresu kolejnej weselnej ekstrawagancji Roncallich. Ominą mnie moczone w piwie krewetki oraz pâté rillettes, ale to jakoś przeżyję. Trwające wiele miesięcy przygotowania do ślubu Jaclyn o mało nie przypłaciłam wrzodami, właściwa ceremonia wywołała pulsujący tik w prawym oku, który złagodzić mogę tylko przez przyłożenie schłodzonego gryzaka zwędzonego dziecku mojej kuzynki Kitty Calzetti po chrzcinach. Pomimo całej nerwowości dzień jest cudowny i cieszę się szczęściem najmłodszej siostry; pamiętam, jak w dniu,
gdy się urodziła, trzymałam ją na rękach niczym porcelanową różę z Capodimonte. Podnoszę do lustra wyszywaną cekinami torebkę w kształcie kieliszka do martini (prezent ślubny od panny młodej) i mówię: - Chciałabym podziękować Kleinfeldowi z Brooklynu, który tak doskonale podrobił Vere Wang, a także firmie Spanx, geniuszowi gorsetów, który zmienił moją pupę w kształcie gruszki w deskę do surfowania. - Podchodzę do lustra i oglądam zęby. Na włoskim weselu nie może zabraknąć małży posypanych pietruszką, a sami wiecie, jak to się kończy. Profesjonalny makijaż wykonany (za połowę ceny) przez szwagierkę najlepszej przyjaciółki panny młodej, Nancy DeNoia, naprawdę się trzyma. Zrobiła go około ósmej rano, teraz jest pora kolacji, a ja wciąż wyglądam świeżo. - To ten puder Banane od LeClerca - stwierdziła moja starsza siostra Tess. A ona wie, co mówi: jej twarz była matowa podczas dwóch porodów. Na dowód mamy zdjęcia. Rano z mamą i siostrami siedziałyśmy na składanych krzesłach przed lustrem ze Złotego Wieku Hollywood w sypialni rodziców w domu w stylu Tudorów w Forest Hill, Śliczne (prawie) panny w jednym rzędzie. - Popatrzcie na nas - powiedziała mama, zadzierając głowę do góry jak żółw. - Wyglądamy jak siostry. - Bo nimi jesteśmy - przypomniałam jej, spoglądając na siostry. Mama sprawiała wrażenie urażonej. - A ty... ty jesteś naszą nastoletnią mamą. - Nie posuwajmy się aż tak daleko. - Moja sześćdziesięciojednoletnia mama, która imię Michelina dostała po swoim ojcu Michaelu (wszyscy zwracają się do niej per Mike), z zadowoleniem patrzyła w lustro na swoją twarz w kształcie serca, szeroko rozstawione piwne oczy i pełne usta pociągnięte szminką barwy terakoty. Mama jest jedyną znaną mi kobietą, która do makijażystki przychodzi w pełnym makijażu. W rodzinie jest tylko dwóch panów: nasz najstarszy i jedyny brat Alfred (znany także jako Pili) oraz tata (zwany Dutch). Siostry Roncalli tworzą czynny do rana klub tylko dla dziewczyn. Jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami, zwierzamy się sobie ze wszystkiego z wyjątkiem dwóch rzeczy: nigdy nie omawiamy naszego życia seksualnego ani stanu konta bankowego. Wiąże nas tradycja, tajemnice oraz prostownica do włosów mamy.
Więź powstała, kiedy byłyśmy małe. Mama urządzała wycieczki „Tylko dla dziewcząt"; prowadziła nas na retrospektywę Nettie Rosenstein w FIT, na nasz pierwszy spektakl na Broadwayu „'night, Mother". Kiedy wychodziłyśmy z teatru, powiedziała: - Kto by przypuszczał, że ona na końcu się zabije? Bała się, że śmiertelnie się wystraszyłyśmy. Oglądałyśmy świat przez elegancką operową lornetkę mamy. Co roku na tydzień przed Bożym Narodzeniem ubierała nas (i siebie) w podobne stroje i szłyśmy do Palm Court w hotelu Plaza na świąteczny podwieczorek. Najadałyśmy się do syta puszystymi rogalikami ociekającymi śmietaną i dżemem jeżynowym, a potem robiłyśmy sobie zdjęcia pod portretem Eloise. Kiedy Rosalie Signorelli Ciardullo zaczęła sprzedawać z bagażnika swojego samochodu puder mineralny, zgadnijcie, kogo mama zgłosiła na wędrowne modelki? Tess (cera sucha), mnie (tłusta) i Jaclyn (wrażliwa). Sama występowała jako modelka dla grupy wiekowej od trzydziestu do trzydziestu dziewięciu lat, chociaż miała wtedy pięćdziesiąt trzy. - Wszyscy wielcy artyści zaczynają od pustego płótna - oznajmiła rankiem Nancy DeNoia, nakładając podkład barwy cheerios na moje czoło. O mało nie powiedziałam: „Każdy, kto używa słowa «artysta», raczej nim nie jest", ale po co sprzeczać się z kobietą, która za pomocą swego arsenału może zmienić cię w Cher na jubileuszowym tournee? Milczałam więc, gdy gąbką przesuwała po moich policzkach. - Zmniejszamy nochal... - Nancy, rozsiewając przy każdym oddechu zapach mięty, małymi i przemyślanymi pociągnięciami wędrowała po grzbiecie mojego nosa. Czułam się dokładnie tak samojak wtedy, kiedy siostra Mary Joseph, higienistka w szkole Świętej Męki, mocno przyciskała mi do nosa worek z lodem po tym, jak na lekcji WF-u w siódmej klasie dostałam piłką baseballową. A tak między nami, siostra Mary J. powtarzała, że nigdy nie widziała, żeby komuś z głowy leciało tyle krwi, a wiedziała, co mówi, ponieważ była pielęgniarką w Wietnamie. Nancy Delrytująca jak architekt cofnęła się i dokładnie przyjrzała mojej twarzy. - Nosa nie ma. Teraz mogę zająć się ratowaniem reszty. Zamknęłam oczy i udawałam pogrążoną w medytacji; liczyłam, że Nancy zrozumie aluzję i przestanie szczegółowo omawiać moje marne rysy. Wzięła mały pędzelek, zanurzyła w lodowatej wodzie i okręciła na orzechowym kwadracie. Czułam na brwiach mrowienie, gdy malowała króciutkie włoski.
Wychowywałam się na Madonnie, depilowałam, kiedy ona depilowała, teraz za to płacę. Twarz miałam chłodną i podobną do obrazu, dopóki Nancy nie zanurzyła pędzelka w pudrze i okrągłymi ruchami nie przejechała po całej skórze jak podczas woskowania samochodu w myjni Andrettiego. Kiedy skończyła, przypominałam nowo narodzone szczenię z ogromnymi załzawionymi oczami i bez nosa. W damskiej toalecie korzystam z jednej z wielu przerw na przypudrowanie twarzy, ponieważ na weselach naprawdę jem. Uważam, że skoro przez wiele tygodni pościłam, by zmieścić się w sukienkę, teraz zasługuję na drinka z grenadiną, tyle przystawek, ile zdołam zmieścić, i dość makaronu cannoli, żeby w stojącej na środku weneckiego stołu misie powstał mroczny krater. Wcale się nie przejmuję. Spalę to wszystko, tańcząc do Electric Slide, wersja z longplayu. Z torebki wyławiam szminkę. Nie ma nic gorszego od gołych warg z wyraźną śliwkową konturówką. Wypełniam luki szminką. Bawimy się w to z siostrami od czasów dzieciństwa; jako dziewczynki albo przebierałyśmy się za panny młode, albo planowałyśmy nasze pogrzeby. Co nie znaczy, że mamy strasznych rodziców albo że przydarzyło się nam coś wyjątkowo ponurego, rzecz w tym, że jesteśmy Włoszkami i we wszechświecie Roncallich rządzi prawo „oko za oko": każdemu szczęściu odpowiada nieszczęście. Wesela są dla młodych, pogrzeby to wesela dla starych. Nauczyłyśmy się, że obie uroczystości wymagają długiego planowania. W naszej rodzinie są dwie żelazne zasady. Pierwsza mówi, że należy brać udział w pogrzebach wszystkich ludzi, z którymi łączyły nas jakiekolwiek relacje. To oznacza całą rodzinę (krewnych, powinowatych oraz krewnych powinowatych), przyjaciół, a także nauczycieli, fryzjerów i lekarzy. Załapuje się każdy, kto wydał opinię lub diagnozę natury osobistej. Istnieje specjalna kategoria dla dostawców, jak „wuj Lany", kurier UPS, który zwinął się nagle w sobotnie przedpołudnie w 1983 roku. W następny poniedziałek mama zwolniła nas ze szkoły i zawiozła na jego pogrzeb do Manhasset. - Z szacunku - wyjaśniła, ale my znałyśmy prawdziwy powód. Ona po prostu lubi elegancko się ubrać. Drugą zasadą rodziny Roncallich jest udział w weselach i taniec z każdym, kto nas poprosi, także z obleśnym kuzynem Pauliem, którego wywalili ze szkoły Arthura Murraya za obmacywanie instruktorki (zawarto ugodę pozasądową).
Jest także trzecia zasada: nigdy nie wspominać o operacji nosa mamy z roku 1966. Nieważne, że jej nowy nos jest dokładną repliką nosa Annette Funicello, podczas gdy my, jej biologiczne dzieci, mamy profile Marty'ego Feldmana. „Nikt nigdy się nie domyśli... jeśli im nie powiecie - przestrzegała mama. - A gdyby ktoś pytał, po prostu mówcie, że gen nosowy waszego ojca okazał się dominujący". - Tu jesteś! - W drzwiach pojawia się mama, cała w szyfonach i piórach; wygląda jak mrożona mandarynka, którą ktoś wepchnął do blendera. - Te lustra są niesamowite, prawda? - Mama odwraca się i przez ramię spogląda na tył sukni. Usatysfakcjonowana mówi: - Jestem sylfidą. Nie pozwól, żeby ktoś mówił inaczej, to dzieło Jenny Craig. Jak twój stolik? - Najgorszy z możliwych. - Dajże spokój. Jesteś przy stole Przyjaciół. Powinnaś... - tu robi coś, czego nienawidzę: zwija dłonie w pięści i bije jedną w drugą - .. .ożywić atmosferę. - Mamo, proszę! - Wstrzymuje cię to toksyczne nastawienie. Wycieka z ciebie jak olej z tankowca. - Mama patrzy na mnie, malując usta szminką. Zamyka srebrny cylinder. - Powinnaś była kogoś ze sobą przyprowadzić, jeśli nie chciałaś, żeby każda znajoma rodzina podsuwała ci samotnego syna jak pulpet na rożnie. - Państwo Delboccio chcą zeswatać mnie z Frankiem. - Opieram się o ścianę i zakładam ręce na piersi. W tej sukni nie mogę usiąść. Spanx zmiażdżyłby mi śledzionę. - Cudowna wiadomość! Sama widzisz, przeznaczenie sprawiło, że posadziliśmy cię przy stole Przyjaciół. - Mamo, Frank jest gejem. - Och, wy dziewczęta! Używacie argumentu z gejem przy każdej sposobności. I co z tego, że czterdziestotrzyletni facet nigdy się nie ożenił i każdej wiosny zabiera cały klub madżonga swojej matki na wyspy? To nie oznacza automatycznie, że jest gejem. Może jest normalnym facetem, który ładnie pachnie, wie, jak się ubrać, i rozmawia ze starszymi, jakby byli ważni. Wyświadcz mi przysługę. Umów się z Frankiem. Chodź na tańce! Odwiedzaj muzea! Restauracje! Wystroisz się, wyjdziesz i będziesz dobrze się bawić z przystojniakiem, który wie, jak traktować kobietę! „Dusza towarzystwa", oto prawdziwe znaczenie słowa gej.
Mama patrzy na mnie i serce jej topnieje na widok wyrazu mojej twarzy; tak było, odkąd pamiętam. Jest po mojej stronie i ja zawsze o tym wiem. - Masz tyle do zaoferowania, Valentine. Nie chcę, żebyś przegrała. Wygrywasz! Jesteś taka zabawna! - Mama serdecznie mnie ściska. - Niech ci się przyjrzę. - Ujmuje moją twarz w swoje ręce. - Jesteś oryginalna. Rozstaw wielkich piwnych oczu akurat jak trzeba. Dzięki Bogu, usta odziedziczyłaś po mojej rodzinie. Usta Roncallich są takie cienkie, że potrzebują rzepów, żeby żuć. A wbrew temu, co mówiła Nancy, nos masz... - Mamo, wcale się nie przejęłam. - Była niegrzeczna. Ale ugryzłam się w język, bo w żadnym razie nie należy się sprzeczać z kosmetyczkami i hydraulikami. Mogą cię zrujnować. A ty masz idealny nos, z wąskim grzbietem, który ślicznie wygląda z profilu, i prosty. Na moim był garb. Jestem wstrząśnięta, że mama wspomina o operacji. - Naprawdę? - pytam. Nigdy nie widziałam jej dawnego nosa. Istnieje tylko jedno zdjęcie mamy ze starym nosem, ale to grupowe ujęcie Klubu Francuskiego z liceum i głowa na nim jest taka mała, że trudno cokolwiek zobaczyć. - O tak, obrzydliwy garb. Ale wiesz, potraktowałam go, jak na to zasługiwał. Miał wadę, którą można usunąć. Co w tym życiu można naprawić, napraw i idź dalej. - Chcesz powiedzieć, że powinnam sobie zoperować nos? - Nic bym z nim nie robiła. Poza tym wysoka osoba może mieć nos. Bądź wdzięczna, że tobie przypadł cały wzrost przeznaczony dla rodziny. - Dzięki, mamo. - Zasadniczo kogoś mierzącego metr siedemdziesiąt pięć nie uważa się za osobę przesadnie wysoką, ale w mojej rodzinie jestem gigantyczną sekwoją. Mama otwiera wyszywaną cekinami torebkę w kształcie kieliszka do martini, wyjmuje flakonik perfum Dolce & Gabbana i pryska sobie na kark. - Chcesz? - pyta. - Nie, przy stole Przyjaciół wystarczy mój naturalny zapach. Mama unosi wysoko rękę i rozpyla perfumy na włosy ułożone w falę w kształcie półksiężyca i ozdobione koralowymi cekinami, które w zależności od twojego położenia na parkiecie mogą skutecznie cię oślepić. Kiedy byłam mała, obserwowałam, jak przed wyjściem z tatą mama się przeistacza. Sprawna i zorganizowana, stała przed toaletką i szykowała swoje narzędzia. Otwierała pudry, odkręcała tubki, potrząsała flakonami.
Zastanawiała się, ostrząc kredkę do powiek. W końcu do kosza spadało kręte czekoladowe pasmo i mama rysowała kreskę pod okiem. Wybierała pędzelek, zanurzała w pudrze, a potem, jakby była Michałem Aniołem malującym rzęsy świętego na suficie Kaplicy Sykstyńskiej, drobnymi pociągnięciami przesuwała po brwiach. - Coś się stało, Valentine? - Nie. Po prostu cię kocham. To wszystko. - Nie mogę się doczekać... - zaczyna mama, ale z namysłem przerywa. Wiesz co, jeśli jako jedyne moje dziecko do starości zostaniesz samotna, będę z dumą stała przy tobie. O ile tak zdecydujesz. Niewykluczone, że to najbardziej w niej lubię. Mama uważa samotność za kalectwo, coś w rodzaju brakującej ręki, ale nigdy w żaden sposób nie wywołuje we mnie wrażenia, że muszę się z nią zgadzać. - Mamo, jestem szczęśliwa. - Możesz być szczęśliwsza. - Pewnie masz rację. - Aha! - Celuje we mnie palcem. - Możesz zmienić swoje życie na własnych warunkach. Nie musisz mieszkać z babcią i robić buty. - Kocham swoją pracę i mieszkanie. - Nigdy tego nie zrozumiem. Ja zawsze chciałam stamtąd się wyprowadzić. I nigdy nie chciałam robić butów. Pod rękę wracamy z mamą do sali niczym dwie asteroidy, jedna różowa, druga jaskrawopomarańczowa, sunące po błękitnym jak w Tiepolo niebie. Potem uświadamiam sobie, że nie dlatego ludzie nam się przypatrują. To musi wyglądać tak, jakbym podtrzymywała mamę, bo albo za dużo wypiła, albo Boże broń, jest taka stara, że potrzebuje pomocy. Słyszę wręcz, jak trybiki wirują w jej głowie, kiedy to do niej dociera. Zamaszyście puszcza moją rękę i wykonuje pełny piruet na środku pustego parkietu. Kłaniam się w pas, jakbyśmy to zaplanowały. Mama młodzieńczo do mnie macha i idzie do stołu Rodziców, zostawiając mnie na pastwę tyranii Przyjaciół. Nowiutka teściowa mojej siostry, pani McAdoo, ma na przodzie sukienki purpurowe róże, które zwisają z jej liliowej sukienki jak rubinowa opona. Jasna cera pani McAdoo zlewa się z włosami obciętymi do brody. Moja mama nigdy by nie dopuściła, żeby na jej głowie bielał jakiś włos. Jedyną szarość, jaką znajdziecie w pobliżu mamy, jest podłoga w holu domu.
- Miejsce matron jest w więzieniu! - mawia mama. - Siwizna to zachęta dla śmierci. Kiedy siwiejesz, równie dobrze możesz mówić - tu kiwa palcem, przyzywając kogoś z oddali - „Przychodź po mnie, Ponury Żniwiarzu!". Nie, mama jest połyskliwą szatynką teraz i zawsze (czy raczej tak długo, jak długo L'Oreal da radę). Rozglądam się po sali. Trzystu dwunastu gości. Wczoraj wieczorem byli karteczkami naklejonymi na tablicę w kuchni mamy, dzisiaj siedzą przy tym stole, na który zasłużyli w naszej wersji włosko-amerykańskiej hierarchii. Pierwszy rząd: Rodzice, Bliscy Przyjaciele, Profesjonaliści, Współpracownicy, Kuzyni, Dzieci. Drugi rząd: Rodzina Teściów. Trzeci: Wyspa (krewni, z którymi nie rozmawiamy, ponieważ stosunki się popsuły, i bez znaczenia jest to, że nie pamiętamy powodów), Aroganci (późno odpowiedzieli) oraz Zdziecinniali (nie pytajcie). Muszę wyglądać samotnie na parkiecie. Dlaczego nikogo ze sobą nie przyprowadziłam? Gabriel zgłosił się na ochotnika, ale nie chciałam, żeby w tym upale czuł się zobowiązany tańczyć kaczuszki z kuzynką Violet Ruggiero. Jak to możliwe, że wszystkich obecnych w tej sali ludzi jestem jedyną samotną osobą przed czterdziestką? Wyczuwając wstyd, który odbiera mi sity, mój brat Alferd ujmuje mnie za rękę, kiedy zespół zaczyna grać. To trochę niesamowite tańczyć walca do wtóru „Can You Feel the Love Tonight" z bratem, z którym łączą mnie napięte stosunki, ale staram się jak najlepiej to wykorzystać. W końcu jest tylko partnerem do tańca, nawet jeśli to krewny. Bierzemy, co możemy. - Dziękuję, Alfredzie. - Tańczę ze wszystkimi siostrami - odpowiada, jakby odkreślał listę spraw do załatwienia dla mechanika w warsztacie. Wirujemy po parkiecie. Rozmowa z bratem sprawia mi straszne trudności. - Wiesz, dlaczego Bóg wymyślił braci we włoskich rodzinach? Alfred połyka przynętę. - Dlaczego? - Ponieważ wie, że samotne siostry potrzebują partnera do tańca na weselach. - Musisz wymyślić lepszy żart do toastu. Ma rację, a ja nie jestem z tego zadowolona. Mój brat ma trzydzieści dziewięć lat, ale nie widzę ojca dwójki dzieci, tylko pedantycznego chłopaka, który w szkole dostawał same szóstki i nie miał przyjaciół. Ponury nastrój mijał mu tylko wtedy, kiedy w czwartki przychodziła sprzątaczka i
pomagał jej szorować kafelki. Wtedy Alferd był najszczęśliwszy - ze szczotką w dłoni i amoniakiem w wiaderku. Alfred wciąż demonstruje tę samą co w młodości powagę. Ma dawny nos mamy, wąską górną wargę odziedziczoną po rodzinie taty i wciąż na czoło mu spada niesforny kosmyk. Nie ufa nikomu, nie wyłączając najbliższych, i godzinami może rozprawiać o nikczemnościach mediów i rządu. W każdej chwili ma gotowy raport o klęsce. Pierwszy dzwoni, kiedy w telewizji New York 1 pokazują na żywo pożar domu, i pierwszy wysyła setki e-maili, kiedy ogłasza się plagę pluskiew na Wschodnim Wybrzeżu. Jest ekspertem od wszystkich chorób typowych dla rodzin ze śródziemnomorskimi korzeniami (zaburzenia autoimmunologiczne to jego specjalność). W ostatnie Boże Narodzenie przez cały obiad słuchaliśmy jego wykładu o stanach przedcukrzycowych, który sprawił, że babka rumowa stawała nam w gardle. - Co u babci? - pyta. Oglądam się na babcię, mamę naszej mamy, Teodorę Angelini, która utknęła przy stole Zdziecinniałych, żeby móc porozmawiać z kuzynami i ostatnią żyjącą siostrą, ciocią Feen. Podczas gdy rówieśnicy babci garbią się nad talerzami, wybierając z sałatek orzechy, ona siedzi wyprostowana jak struna. Moja babcia jest samotną czerwoną różą w ogrodzie szarych jeżyn. Z jaskrawoczerwoną szminką na ustach, w dwuczęściowym lnianym komplecie, ze starannie ułożonymi białymi włosami i wielkimi ośmiokątnymi okularami w czarnej szylkretowej oprawie wygląda jak pełna wdzięku dama z Upper East Side, która w życiu nie przepracowała ani jednego dnia. Prawda natomiast jest taka, że z tamtym towarzystwem łączy ją tylko szyty na zamówienie kostium. Babcia jest kobietą pracującą, prowadzi własną firmę w Greenwich Village. Od 1903 roku robimy na zamówienie ślubne pantofelki. - Babcia doskonale się czuje - odpowiadam. - Ledwo chodzi - mówi Alfred. - Potrzebuje protezy kolan. - Potrzebuje o wiele więcej. - Alfredzie, poza kolanami absolutnie nic jej nie dolega. - Ty zawsze patrzysz na życie przez różowe okulary - wzdycha Alfred. Wypierasz prawdę. Babcia ma osiemdziesiątkę na karku i traci siły. - Co za brednie. Mieszkam z nią. Jest szybsza ode mnie. - To akurat nic trudnego.
No i proszę, jest. Dźgnięcie. Nie chcę się kłócić na weselu siostry, więc puszczam przytyk mimo uszu, ale Alfred nie rezygnuje. - Babcia nie będzie żyła wiecznie. Powinna przejść na emeryturę i cieszyć się wnukami. Koło nas jest osiedle dla seniorów. - Babcia kocha miasto. Umarłaby na przedmieściu. - Ja jedyny w tej rodzinie potrafię spojrzeć prawdzie w oczy. Powinna przejść na emeryturę. Jestem gotów kupić jej mieszkanie. - Cóż za wielkoduszność! - Nie myślę o sobie. - Chyba po raz pierwszy w życiu. Prawo siostrzano-braterskiej dżungli zaczyna działać. Ton głosu Alfreda, wyraz mojej twarzy, to, że przestaliśmy tańczyć, są sygnałami alarmowymi dla naszych sióstr. Tess, wyczuwając kłótnię, podeszła na skraj parkietu i patrzy na mnie, wzrokiem pytając „Potrzebujesz mnie?". - Dzięki za taniec. - Odwracam się plecami do Alfreda i wracam do stolika Przyjaciół, który teraz opustoszał, ponieważ wszyscy powyżej sześćdziesiątki ruszyli na parkiet, by szaleć przy szybkiej wersji „After the Lovin'". W tłumie przeciskam się obok rodziców. - To nasza piosenka! - świergocze mama, trzymając dłoń taty wysoko w powietrzu, jakby to była wstążka w majowe święto. Przytulają się do siebie, mama opiera policzek o policzek taty. Wyglądają jak bliźnięta syjamskie połączone siną pępowiną. Engelbert Humperdinck był ulubionym piosenkarzem mamy, dopóki pierwszego emocjonalnego katharsis w jej życiu nie spowodował Andrea Bocelli. Słucha go w samochodzie, jeździ po Queens i płacze. Przez łzy mówi: - Nie potrzebuję terapii, bo Andrea odpędza moje żale. Siadam przy pustym stole, biorę widelec i wbijam w sałatę. Straciłam apetyt. Odkładam widelec i przyglądam się zatłoczonemu parkietowi, który przez przymknięte powieki wygląda jak puentylistyczny obraz złożony z cekinów, dżetów i kryształów Swarovskiego na płótnie z lamy. - Co ci powiedział Alfred? - pyta Tess, siadając obok mnie. Tess, starsza ode mnie o półtora roku, jest piersiastą brunetką bez bioder. Suknia druhny nadała jej kształt kieliszka do szampana. Pomimo wyglądu seksbomby jest najmądrzejszą z nas trzech, może dlatego że Alfred wykorzystywał ją do układania fiszek, odkąd skończyła cztery lata. Tess tak jak mama ma twarz w
kształcie serca i drugi najlepszy nos w rodzinie, falujące czarne włosy oraz rzęsy tak gęste, że nigdy nie maluje ich tuszem. - Dał do zrozumienia, że jestem nieudacznicą. - Szarpię za gors sukienki, jakbym z pojemnika na śmieci wyciągała pełny worek. - Mnie powiedział, że jestem złą matką. Uważa, że rozpuszczam Charismę i Chiarę. Spoglądam na wenecki stół, gdzie siedmioletnia Charisma wybiera cannoli i podaje pięcioletniej Chiarze, która wydmuchuje z nich farsz. Tess przewraca oczami. - Jest impreza, niech się bawią. - Alfred chce, żeby babcia przeszła na emeryturę. - Rozpoczął kampanię. - Tess sprawdza swoje usta w nożu do masła. - Ale wiesz, że osiedla dla seniorów bywają bardzo przyjemne. - Tylko mi nie mów, że się z nim zgadzasz! - Hej, jestem po twojej stronie - mówi Tess łagodnie. - Za każdym razem, kiedy Alfred o tym wspomina, czuję się tak, jakby wbijał mi sztylet. - Bo zależy ci na babci. - Tess zanurza nóż w różyczce masła i smaruje nim resztki rolady Boba Silversteina. - A warsztat daje ci utrzymanie. - Moja siostra sprawia wrażenie znużonej, z czego wnoszę, że prowadziła tę samą rozmowę z Alfredem i niczego nie osiągnęła. Nie chcę psuć przyjęcia, więc zmieniam temat. - Jak twój stół? - Dlaczego mama rozsadziła nas jak negocjatorów Narodów Zjednoczonych? Nie trafia do niej, że bardzo się lubimy i chcemy siedzieć razem? Dobra, Alfred i Stukotka niech sobie siedzą z Nadętymi... - Mów o niej Pamela. Chcesz wojny z jej rodziną? - Rozglądam się, żeby sprawdzić, czy nikogo z nich nie ma w pobliżu. Alfred i Pamela są małżeństwem od trzynastu lat. Pamela mierzy metr pięćdziesiąt i nigdy, nawet na plaży, nie zdejmuje piętnastocentymetrowych szpilek; jak głosi plotka, miała je na nogach także podczas porodów. Nazwałyśmy ją StukStukniętą z powodu odgłosu, jaki wydają jej obcasy, kiedy pośpiesznie stawia drobne kroki. - Do maluczkich należeć będzie ziemia. Nic tak nie pociąga mężczyzn jak kobieta, która mieści się w portfelu. - Chciałabym być tak wysoka jak ty - mówi Tess pocieszająco. - Ty przynajmniej masz temperament. Pam nie ma temperamentu. No ale świetnie
do siebie pasują. Alfred jest zgaszony, a Stuk-Stuknięta bezkrwista. Ta łyżka... - podnosi łyżkę - ma więcej osobowości. Tess spogląda na Charismę i Chiarę, które wydłubały czarne oliwki z surówki i położyły sobie na oczach. Dziewczynki wybuchają śmiechem, kiedy oliwki toczą się im po policzkach i spadają na podłogę. Tess gestem daje im znać, by przestały. Dziewczynki czmychają. Tess macha do Charliego, swojego męża, żeby miał oko na córki. Charlie trafił do stołu Arogantów i musi wysłuchiwać narzekań na podłe miejsca przy kuchni. - Popatrz na chłopców Alfreda - mówię do Tess. Nasi bratankowie, Alfred junior i Rocco, w muszkach i z wykrochmalonymi serwetkami na kolanach wyglądają jak miniaturowi bankierzy. - Słyszałam, że Pamela wysłała ich na zajęcia z dobrych manier. Są tacy grzeczni - wzdycha Tess. - A mają wybór? - Znowu szarpię przód sukni. Zerkam na zegarek. Mam wrażenie, że pomiędzy zupą a sałatkami minęło piętnaście lat. - Pan Delboccio położył mi rękę na tyłku. - Niesmaczne - komentuje Tess. - Prawdę mówiąc, w tym gorsecie nawet nic nie poczułam. Mogłabym usiąść na rozżarzonej płycie i wcale bym się nie zorientowała. - Więc skąd wiesz, że to zrobił? - Z miny pani Delboccio. Myślałam, że złapie kandelabr i walnie go w głowę. - Pewnie za dużo wypił. Poza tym jest strasznie gorąco. Alkohol szybko uderza do głowy i rozmiękcza mózg. Przyrzeknij, że weźmiesz ślub podczas burzy śnieżnej. - Przyrzekam. Przyrzekam też, że wezmę ślub w ratuszu we wtorek. - Daj spokój, ominęłoby cię to wszystko. - Tess odwraca się na krześle i spogląda na tłum naszych krewnych. - Dobra, ratusz będzie w porządku. Ubierzemy się w kostiumy. Zwykłe kostiumy i wianuszki na rękach. Personel we frakach wyłania się z kuchni jak czekoladowe płatki wsypywane do ciasta. W jednej ręce trzymają potężne srebrne tace załadowane misami nakrytymi metalowymi kapeluszami, drugą rozkładają metalowe regały na kółkach i stawiają na nich tace. Misy pełne soczystej wołowiny, delikatnych gniecionych ziemniaków i łodyg świeżych szparagów w mgnieniu oka lądują na stole. Na widok dostawy żywności parkiet
pustoszeje. Goście wracają do stolików jak drużyna futbolowa kierująca się w przerwie do szatni. Tess wstaje. - Muszę się zbierać. Podano pierwsze danie. Przyjaciele zajmują swoje miejsca i z aprobatą kiwają głowami. Polędwica jest droga, więc świadczy o zamożności, a to włoscy Amerykanie doceniają bardziej niż koniec zimnej wojny i tubki z pastą z anchois w każdym sklepie. - Jak interesy? - pyta Ed Delboccio. Jego łysa głowa lśni niczym pokrywy z czystego srebra, które kelnerzy w kącie ułożyli w stos. - Powiedz, czy ktoś w dzisiejszych czasach kupuje jeszcze buty robione na zamówienie? - Oczywiście. - Staram się nie warczeć, ale pewnie warknęłam, bo wszyscy przy stole patrzą na mnie. - Nie obrażaj się - mówi Delboccio z uśmiechem. - Pytałem, żeby nawiązać rozmowę. Dlaczego ktoś miałby zamawiać buty, skoro może je kupić tanio w outletach? Shirley regularnie odwiedza takie sklepy. KGB... - DSW - poprawia go żona. - Nieważne. Dzięki outletom zaoszczędziłem kupę szmalu, możesz mi wierzyć. Pani Delboccio szturcha męża. - Na litość boską, Ed, to zupełnie coś innego. Nie kupujesz butów u Valentine w taki sposób, w jaki kupujesz je w outlecie. Ona ma towar luksusowy. Poza tym Valentine pracuje z Teodorą, jest... - Macha w moim kierunku widelcem, szukając odpowiedniego słowa. - Babcia jest mistrzem, a ja czeladnikiem. - No i opiekujesz się babcią, prawda? - pyta pani Delboccio. - Sama się sobą opiekuje. - Ale z nią mieszkasz, co jest bardzo mile. Rezygnujesz z wolności, żeby opiekować się Teodorą. To świadczy o twojej wielkoduszności. - Pani Delboccio uśmiecha się ściśniętymi wargami, przez co wygląda jak torebka z zamkiem błyskawicznym. Błyszczące od lakieru rudoblond włosy ma upięte wysoko na głowie. Poprawia złoty naszyjnik stampato. Fioletowe paznokcie pasują do sukni, a suknia pasuje do butów. - W dzisiejszych czasach do rzadkości należy młody człowiek, który zajmuje się starcem - mówi Delboccio, nachylając się ku mnie i dysząc. Jego oddech jest mieszaniną cynamonu i salcesonu. Nie zepsutego, wyjętego z lodówki. - I dlatego oszczędzam. Mam zamiar zamieszkać w osiedlu dla seniorów. Będę płacił za to, co moi rodzice i rodzice Shirl dostawali za darmo. Bo nie sądzę, żeby któreś z naszych dzieci wzięło nas do siebie,
kiedy przyjdzie pora, Boże broń. Pani Delboccio posyła mu groźne spojrzenie. - Nie wezmą, Shirl, spójrz prawdzie w oczy. - Delboccio bierze nóż i nakłada ziemniaki na mięso, które już wbił na widelec, po czym całość wrzuca w usta. - Mają własne życie. Za naszych czasów było inaczej. Braliśmy do siebie wszystkich członków rodziny, niezależnie od ich stanu psychicznego. Wątpię, by nasze dzieci zrobiły to samo. - Dlaczego zostałaś szewcem? - pyta pani La Vaglio, drobna blondynka z fryzurą Lindy Evans z „Dynastii". Wciąż. Państwo La Vaglio mieszkają w Ohio, więc przypuszczam, że moja historia nie trafila na Środkowy Wschód. - Uczyłam angielskiego w liceum w Queens... - zaczynam. - A potem doszło do tego fatalnego zerwania z chłopakiem. Jak długo z nim byłaś? - przerywa mi. Więc jednak moja historia dotarła do Ohio. - W college'u i trochę po studiach. - Nie mam zamiaru podawać tym ludziom szczegółowej chronologii. Pastą z oliwek wypaliliby mi na czole N jak nieudacznik. - Twoja pierwsza miłość - mówi pani Delboccio i patrzy na męża. - My z Edem mamy podobną historię, tylko że nasza skończyła się inaczej. Poznałam go, kiedy miałam osiemnaście lat. Sześć lat później wzięliśmy ślub. I popatrz na nas. - Jesteście dla nas wszystkich wzorem - mówię, sypiąc za dużo soli do sałatki. - Dziękuję - odpowiada Shirley zadowolona. - Mama bardzo się wtedy o ciebie martwiła. - Sue Silverstein klepie mnie po dłoni. - Niepotrzebnie. Uwielbiam krętą drogę, którą podążam w swoim życiu. To jest urocze. Kiedy przyjaciele moich rodziców za dużo wypiją, mówią mi o tym, o czym mama nigdy nie wspomina. - Grunt to pozytywne nastawienie - oznajmia Max Silverstein, machając na mnie widelcem. - Wiesz, nasz syn Frank jest wolny. - Pani Delboccio pije wino. - Nie jest gejem, tylko wybredny - dodaje szybko. - Cóż, szukam wybrednego. - Zmuszam się do uśmiechu. Pani Delboccio pod stołem ściska męża za udo, by zapamiętał, że powiedziałam coś pozytywnego o Franku. - Jak dawno cię rzucił? - pyta Delboccio. - Ed! - piskliwie upomina go żona.
- Trzy lata temu - mamroczę. Delboccio cicho gwiżdże. - Trzy z twoich najlepszych lat. - Spotykasz się z kimś? - pyta pani La Vaglio. - Gdyby się spotykała, przyprowadziłaby go na wesele. - Pani Delboccio mówi o mnie tak, jakby wino, które piję wielkimi haustami, było magicznym eliksirem zapewniającym mi niewidzialność. - Mogłaby sobie kogoś znaleźć. Popatrz na nią. - Delboccio patrzy na moje piersi, jakby były dwiema egzotycznymi rybami pływającymi w przeciwnych kierunkach w akwarium. - Pewnie woli latać solo. - Nie martwcie się o mnie - mówię przez zaciśnięte zęby. - U mnie wszystko w porządku. - Nikt nie mówił, że jest inaczej. - Delboccio kończy bourbona z mrożoną herbatą i z rozmachem stawia szklankę. Rozglądam się za kelnerem. Czy ktoś może wyłączyć tego faceta? Kelner odczytuje moje zachowanie i przynosi sosjerkę. Delboccio bierze ją i hojnie zalewa resztę mięsa na swoim talerzu. - Valentine, prawda jest taka. Jako kobieta dysponujesz oknem, dopóki pociągasz facetów, bo masz figurę i twarz. Ergo, musisz łapać mężczyznę, kiedy to okno jest otwarte, bo jak się zamknie, bum, straciłaś szansę i tkwisz w dusznej szafie. Sama. Rozumiesz? Z odciętym tlenem. Żaden facet w niej nie przeżyje. Łapiesz? Tik-tak. Mężczyzna zawsze znajdzie sobie kobietę, ale kobieta nie zawsze może znaleźć sobie mężczyznę. - Ed, nie pijesz więcej bourbona. - Pani Delboccio zabiera mu szklankę. Spogląda na mnie przepraszająco. - Valentine ma przed sobą mnóstwo życia. - Wcale nie twierdzę, że nie ma. Ale pamiętasz moją siostrę Madeline, która zamieszkała z mamą, kiedy mama zachorowała na raka mózgu? Moja biedna mama cierpiała na bóle głowy z ciśnienia, które w ciągu jednej nocy zmieniły się w raka. Tak czy owak, ile lat miała wtedy Mad? Najwyżej trzydzieści. Wprowadziła się, opiekowała mamą do jej śmierci, niech spoczywa w pokoju, a potem została, bo dokąd miała iść? Była starą panną. Ed szuka bułeczki, żeby posmarować ją masłem. Już swoją zjadł, więc bierze bułeczkę żony. - W każdej włoskiej rodzinie jest kobieta taka jak ty. Nie mogę wydusić ani słowa. Może on ma rację. Wyobrażam sobie swoją przyszłość w Domu Roncallich dla Samotnych. Jeszcze parę takich wieczorów, a niewykluczone, że będę musiała zarezerwować pokój dla siebie wcześniej, niż mi się wydawało.
- Madeline była świętą. Zdjęła z naszych ramion ciężar. Oczywiście wychowywaliśmy dzieci i mieliśmy własne życie - mówi pani Delboccio, wygładzając serwetkę na kolanach. - Samotni też mają własne życie - wtrąca pani La Vaglio. Przy stole zapada śmiertelna cisza, Przyjaciele osiągnęli cel. Zerkam na zegarek. Każdy, kto wierzy, że czas mija szybko, powinien usiąść przy stole Przyjaciół, gdzie spożywanie głównego dania trwa dłużej niż wojna peloponeska. Zrobiłabym absolutnie wszystko, żeby w tej chwili znaleźć się przy stole Arogantów. Delboccio serwetką jak szalem owija piersi i szyję. Pochyla się, gapiąc na mój dekolt. - Bóg stworzył mężczyznę i kobietę po to, żeby stanowili parę. - Ile par butów robicie rocznie? - pyta Silverstein, niech go Bóg błogosławi. - W zeszłym roku zrobiliśmy prawie trzy tysiące par. - A jak duży jest personel? - Trzy osoby na pełny etat i cztery na pół etatu. - Fiu, fiu, wygląda na zdrową firmę. - Silverstein uśmiecha się z aprobatą. Zespół gra pierwszy riff z „Good Vibrations"; Przyjaciele rzucają sztućce. - Hej, to składanka Beach Boysów! - ogłasza Silverstein. Wszyscy wstają, kobiety poprawiają suknie w talii, na biodrach, na tyłkach i ruszają na parkiet, mężowie za nimi. Zostaję przy pustym stole, kładę stopy na sąsiednim krześle. Tess siada obok mnie; obie patrzymy, jak tata odprowadza ciocię Feen do stołu Zdziecinniałych. Ojciec rozgląda się po sali, idzie ku nam. Mierzy tylko metr sześćdziesiąt, ale dzięki doskonałym proporcjom ciała sprawia wrażenie wyższego. Ma gęste, przyprószone siwizną włosy, wydatny nos Roncallich i wąskie usta jak cała jego rodzina. - Słodki Jezu, zaraz się usmażę. - Tata poprawia muszkę, jakby to był przełącznik klimatyzacji. - Wyprowadziłem ciocię Feen na papierosa i myślałem, że dostanie udaru. - Siada obok Tess. - Wiecie, że wciąż pali paczkę dziennie? Jej płuca pewnie wyglądają niczym sito do spaghetti. Jak się bawicie, dziewczynki? - Cudownie - kłamiemy. - Mama chce, żebym zaśpiewał „Butterfly Kisses" waszej siostrze, ale ja nie znam tej piosenki.
- Odetnij ją od alkoholu, w przeciwnym razie zaśpiewa „You Gotta Get a Gimmick" z „Gipsy", tak jak zrobiła na waszym srebrnym weselu - mówi Tess. - Potem miesiącami dokuczała jej rwa - mówi ojciec, a ja potakuję, przypominając to sobie. - Nawet nie próbuj śpiewać, tato. Powiedz im, żeby puścili to z płyty, i zatańcz z Jaclyn. - Powiedziałem to samo, ale znacie mamę, uważa, że wesela to okazja do przesłuchań do „Idola". Pracuję w wydziale parków, nie u Simona Cowella. Każdy Roncalli, Angelini czy inny śmiertelnik ma wstać i zaśpiewać. Jeszcze chwila, a mój brat przedstawi pierwszy akt „Człowieka z La Manchy". Możecie mi wierzyć, od „Impossible Dreams" dzieli go jeden gin z tonikiem. Nasza siostra Jaclyn w prostej sukni bez ramiączek z obfitą tiulową spódnicą to widok zapierający dech w piersiach. Kręci wąską talią, przemykając między stolikami jak elektryczny mikser ociekający białym lukrem. Mama zaproponowała, żeby biały stanik z matowego jedwabiu ozdobić połyskliwą zieloną wstążką, która podkreśli kolor oczu Jaclyn. To był strzał w dziesiątkę. Babcia zrobiła dla niej piękne pantofelki. Tak długo polerowałam skórę, aż zieleń niemal zeszła, zostawiając jedynie ślad patyny. Od stóp do głów moja najmłodsza siostra połyskuje jak cytryn. Jaclyn opada na krzesło pani La Vaglio. Jest prawdziwą pięknością o delikatnych, cudownie proporcjonalnych rysach i czarnych kręconych włosach. - Mieliście twarde mięso? - Nie - odpowiadamy chórem tata, Tess i ja. - Do mojego kotleta potrzebowałam piły tarczowej. - Jaclyn wachluje się wytłaczanym menu. - Valentine, musisz ich zwalić z nóg toastem. - Nie ma takiej potrzeby - mówi Tess sucho, przyglądając się gościom. - Wyświadcz mi przysługę, dopilnuj, żeby przy stole babci wszyscy mieli włączone aparaty słuchowe. Czuję, jak na moim czole perlą się krople potu. - Niech cię to nie zdenerwuje, ale mojej teściowej nic się nie podoba. Jaclyn upija łyk lodowatej wody i przyciska szklankę do policzka. Wszystko złośliwie komentuje. Twierdzi, że Irlandczycy potrafią wygłaszać śmieszne toasty. Proszę, postaraj się.
Tess i ja wymieniamy spojrzenia. Irlandczycy wymyślili toasty, nie wspominając o dobrze opowiedzianej historii, i tak się składa, że świetnie im to wychodzi. - Pilnuj się, Jac. Pani McAdoo jest teraz w rodzinie - mówi tata. - Bądź miła. Najważniejsze w życiu są dobre stosunki z innymi ludźmi. Jeśli tego nie rozumiesz, jesteś samotna. A kiedy jesteś samotna, nikogo nie masz. Ojciec przesuwa palcem wskazującym po wnętrzu kołnierzyka, jakby wybierał resztkę kremu ze słoika. - Wszystko się ułoży. Zwykle tak jest - mówię ja, głos optymizmu. Tymczasem gryzę wargi tak mocno, że boli mnie od tego głowa. - Valerie! Twoja kolej! - Lider zespołu wskazuje na mnie. - Valentine! - poprawiają go Tess i Jaclyn. - Nieważne! - Facet macha na mnie mikrofonem jak perkusista pałeczką. Patrzę na drugą stronę parkietu. Drużba stoi koło perkusji i z kolegami ze studiów popija brzoskwiniowe drinki. - Załatw ich! - mówi wesoło tata. Jaclyn i Tess unoszą kciuki i uśmiechają się tak szeroko, jakby były na zabiegu bielenia zębów. Patrzę na Alfreda, który przy stoliku Kuzynów wygłasza wykład o alergiach na gluten. - Dobry wieczór, rodzino i przyjaciele. - Wsuwam mikrofon w stojak i dostosowuję wysokość. W dziesięciocentymetrowych obcasach mam metr osiemdziesiąt. Nie wiem na pewno, ale chyba jestem wyższa od pana młodego. Z całą pewnością natomiast wiem, że jestem wyższa od wszystkich przy stole Przyjaciół ze względu na zapadnięcia kręgosłupa oraz degenerację kości udowych, o czym obszernie dyskutowali przy zupie. Gwar w sali cichnie, słychać tylko kilka samotnych głosów, a potem zapada milczenie, przerywane wyłącznie świstami, które przy oddychaniu wydaje powietrze przeciskające się między sztuczną szczęką a dziąsłami cioci Feen. - Jestem Valentine Roncalli, siostra panny młodej. - Wiemy, kim jesteś! - woła Lorraine Pinuccia, która siedzi przy stole Wyspa, tak daleko, że gdy macha ręką, sprawia to wrażenie prośby o pomoc. Tees unosi się lekko nad krzesłem i posyła jej brzydkie spojrzenie. Spoglądam na mamę, która ma przyklejony do twarzy dodający otuchy uśmiech, zupełnie taki sam jak wtedy, kiedy zawaliłam kwestię anioła w przedszkolnej szopce „Gloria in Excelsis Deo" w 1980 roku. Chcę do niej krzyknąć: „Mamo, teraz nie możesz mi pomóc!", ale wygląda na wstawioną.
- Dziękuję, kuzynko Pinuccia. Wiesz, że teraz jesteśmy rodziną RoncalliMcAdoo, a niewykluczone, że nie wszyscy McAdoo zdążyli nas poznać wyjaśniłam. Powodem może być pot zalewający mi oczy, ale odnoszę wrażenie, że Boyd McAdoo, trzykrotnie rozwiedziony brat mojego nowego szwagra, elektryk, lubieżnie mi się przygląda; to kolejny powód, żeby toast jak najszybciej mieć za sobą. - Bóg w niebiosach uznał, że czas najwyższy stworzyć kraj... pragnął stworzyć wielki kraj z cudownymi winnicami, bujnymi polami i pięknymi zachodami słońca... - Pierwszy kraj! - huczy mój ojciec, wyciągając palec wskazujący. - Tato, proszę, lepiej zachowaj wyższe rejestry na „Butterfly Kisses". Wracam do opowieści. - Bóg nazwał ten kraj Italią. - Brat mojego ojca, zawsze zachowujący się niestosownie wuj Sal, wyrywa różę z ozdoby na stole Rodziców i macha nią jak flagą. - Viva Italia sempre! - krzyczy. McAdoo wstaje i wyrywa drugą różę. - Za Szmaragdową Wyspę! - ripostuje. - E pluribus pizzazz! - przekrzykuje go mama. - Za świat! - Unoszę wysoko rękę, gestem obejmując całą ludzkość bez wyjątku. Tess bije brawo. Tylko ona. - W każdym razie - ciągnę - Bóg musiał zapełnić Italię ludźmi, zastanawiał się więc: Czy powinienem najpierw stworzyć kobietę? A może mężczyznę? Debatował nad tym problemem kilka miesięcy, w końcu zdecydował: Najpierw stworzę kobiety, żeby zdążyły ugotować obiad dla mężczyzn. Babcia, Tess, Jaclyn i rodzice odczekują chwilkę, rozglądają się i w końcu solidarnie wybuchają wymuszonym śmiechem. Pozostali goście siedzą w błękitnej kałuży ciszy oświetlonej płomykami małych świec, przez co wyglądają jak bezrobotni cyrkowcy z filmu Felliniego. - Bardzo dobrze. - Przegrupowuję siły. - Wiecie, dlaczego Bóg stworzył braci we włoskich rodzinach? Bo wiedział, że ich samotne siostry potrzebują partnera do tańca na weselach. - Autoironiczny dowcip zostaje przyjęty jeszcze gorzej niż poprzedni. Umieram. W sali jest tak cicho, że słyszę, jak lód roztapia się w rumie z colą. Delboccio, obmacywacz, krzyczy: - Ja poprosiłem cię do tańca, Valentine! - Powiedziała, że bolą ją stopy - wtrąca jego żona. - Przecież to bez sensu, dlaczego szewca miałyby boleć stopy? - Nieważne, nie zamierzam się narzucać - replikuje Delboccio.
- Nigdy nie powinieneś się narzucać - warczy pani Delboccio. - W porządku, wy dwoje. Pozwólcie, że w tym miejscu skończę, a wy wrócicie na parkiet i pokażecie nam, młodzieży, jak to się robi. Wydaje mi się, że następna jest składanka Neila Diamonda. - Po tych słowach robię coś, czego nienawidzę, zwijam dłonie w pięści i biję jedną o drugą. Jak mama. - Młodzież? A gdzie ta młodzież? Masz trzydzieści trzy lata i dawno przestałaś być dzierlatką! - krzyczy ciocia Feen od stołu Zdziecinniałych i na podkreślenie swoich słów syczy przez górną szczękę. Rozgląda się po sali, jej oczy toczą się w oczodołach jak oszalałe piłki golfowe. - Trzydzieści trzy! Madonna! Tyle lat miał Jezus, jak umarł na krzyżu. - W tamtych czasach ludzie dożywali ledwo do czterdziestki! - odpowiada ze złością Tess. - Do diabła, a co to ma do rzeczy? - Gęste białe brwi zlewają się w jeden gruby wałek na czole cioci Feen. - To nawet gorzej. Bo oznacza, że jako trzydziestotrzylatka jest jedną nogą w grobie, a drugą wkracza w starość. - Dobrze, zaraz skończę. A teraz najlepsze. Kilka tygodni temu tata poszedł do lekarza. Zabrał mamę, żeby wszystko za niego powiedziała... Nad stołami unosi się kilka chichotów. - ...a lekarz mówi: „Dutch, masz zapalenie kaletki maziowej. Są dwie możliwości. Mogę zrobić ci zastrzyk corti-solu, ale nie ma potrzeby cię kłuć, bo twoje ciało produkuje go naturalnie". „Naprawdę?", zdziwił się tata. Lekarz powiedział: „Musisz tylko uprawiać seks". Ojciec i lekarz patrzą na mamę, a ona mówi: „Panie doktorze, to nie ja mam zapalenie kaletki maziowej". Sala głośno klaszcze. - Wznieśmy kieliszki. - Uświadamiam sobie, że nie mam nic do picia. Drużba wtyka mi swoją spoconą, do połowy opróżnioną szklaneczkę z brzoskwinionym drinkiem. Unoszę ją wysoko. - Tom, witaj w naszej rodzinie. Jaclyn, jesteś piękna, bardzo cię kochamy i zawsze możesz na nas liczyć. Salute! Cent'anni! - Upijam łyk, tłumiąc głos rozsądku i zalecenia Ministerstwa Zdrowia. - Aha, i nie zapomnijcie torebek z prezentami. Dla mężczyzn jest woda kolońska Aramis, dla dziewczyn czekoladki Li-Lac. - Czekolada? W tym upale? - warczy Monica Spadoni od stołu Arogantów. - Powinni byli nam dać miniaturowe wentylatory. Przecież siedzimy koło kuchni, gdzie smażą mięsa!
Ignoruję ją, wyjmuję mikrofon ze stojaka i podaję drużbie, który patrzy przeze mnie - taki wzrok chłopcy rezerwują dla starej panny pilnującej porządku na szkolnej potańcówce. Po kilku kolejnych toastach i krojeniu tortu idę do stołu Zdziecinniałych, gdzie babcia moczy biszkopt w espresso. Opieram się o poręcz krzesła i szepczę jej do ucha: - Dobrze się bawisz? - W każdej chwili mogę wyjść. Tylko najpierw pożegnam się z dziećmi. Babcia kładzie wyszywaną paciorkami kopertówkę na stole i odsuwa krzesło. Idę do tacy z tortem i staję obok mamy. Kładę jej dłoń na ramieniu. - Już idziesz? - Moja matka bezbłędnie czyta w myślach. - Muszę odwieźć babcię do domu. - Tak szybko? - Ominie nas tylko widok ciotek, które jak westalki w filmie Charltona Hestona będą walczyć o stroiki. - Jutro każdy grób moich przodków na wszystkich cmentarzach od Bayshore do Sunnyside będzie ozdobiony ślubnymi kwiatami. Włosi nigdy nie marnują kwietnych ozdób. To grzech. - Dziękuję. - Mama mnie obejmuje. - Kocham cię, Valentine. Dziękuję, że tak wspaniale opiekujesz się moją matką. - Zrób coś dla mnie - mówię. - Co tylko zechcesz. - Nie zmuszaj taty do śpiewania „Butterfly Kisses". Mama prostuje się gwałtownie. - Wy zupełnie nie potraficie się bawić. Babcia podchodzi i cmoka mamę w policzek. Mama wtyka kawałek tortu owinięty w serwetkę do mojej torebki. Alfred, Jaclyn i Tess kolejno żegnają się z babcią. W końcu, kiedy pocałowałyśmy ostatniego kuzyna z trzeciej linii, możemy iść. Wychodzimy z Gwiezdnej Weneckiej Sali do wspaniałego holu z okrągłymi sufitami, mijamy ściany pokryte tapetą w kolorze żurawin zdobioną płatkami złota, mijamy wbudowany marmurowy kominek i wreszcie pod połyskliwymi żyrandolami dochodzimy do drzwi wyjściowych. Babcia bierze ze stolika torebki z prezentami dla mnie i dla siebie. Pierwsze seksowne akordy „Oh, Marie" odprowadzają nas, gdy wychodzimy w upalną noc. Wsiadamy do samochodu, sadowimy się na tylnym siedzeniu. Kierowca odwraca się ku nam. - Wcześnie kończycie, co, dziewczyny?
- Na Manhattan proszę - mówi babcia. Uśmiechamy się do siebie. Wreszcie wracamy do domu.
Rozdział drugi Perry Street 166 Limuzyna wymija dziury w nawierzchni, zbliżając się do tunelu Queens Midtown. Częstujemy się z babcią czekoladkami Li-Lac i patrzymy na wieżowce Manhattanu, które wznoszą się przed nami niczym gigantyczne klawisze fortepianu, czarne i białe na tle srebrnego nieba. Po wyjeździe z tunelu skręcamy w Drugą Aleję. East Village wygląda jak dawna Greenwich Village, którą pamiętam z dzieciństwa. W jasnoróżowej i błękitnej poświacie neonów tłumy się bawią - jest jedna z ostatnich letnich nocy. Zmierzamy na zachód, zostawiając za sobą drapacze chmur i nocne życie, i wjeżdżamy do serca Greenwich Village, cichego sanktuarium z krętymi uliczkami, przy których stoją urocze kamienice z brunatnego piaskowca; zabytkowe lampy uliczne oświetlają doniczki z gęstymi pelargoniami na parapetach. Z okna mojego pokoju w Queens przy akompaniamencie granej wciąż od nowa „La Isla Bonita" Madonny wyobrażałam sobie blask i wyrafinowanie Manhattanu oddalonego o kilka stacji pociągu linii E. Nie mogłam się doczekać niedzielnych obiadów u dziadków w Village. Kiedy tata skręcał na brukowaną Perry Street, podskakiwałyśmy na tylnym siedzeniu jak piłeczki tenisowe. Bruk był znakiem, że jesteśmy niemal u celu, w miejscu magicznym: w Angelini Shoe Company. - Gdzie mam się zatrzymać? - pyta kierowca. - Na rogu. Widzi pan markizę w niebiesko-biale pasy? To nasz dom mówię. Kierowca parkuje na chodniku. - Tutaj mieszkacie? - pyta. - Od dnia, gdy wyszłam za mąż - odpowiada babcia. - Świetna okolica. - Teraz - uśmiecha się babcia. Pomagam jej wysiąść z samochodu. W blasku ulicznej lampy szuka kluczy w torebce. Patrzę na szyld wiszący nad drzwiami. W przeszłości głosił: GREENWICH VILLAGE Kok zaf. 1903 Przez lata deszcze zmyły trzy litery. Teraz napis brzmi: Angel Shoes GREENWICH VILLAGE Rok zał. 1903 L w wyrazie „Angel" ma kształt staroświeckiego trzewika nad kostkę w kolorze zgaszonej bieli z turkusowymi guzikami. W dzieciństwie marzyłam
o butach takich jak na szyldzie. Babcia śmiała się ze mnie i mówiła: „Te getry są niemodne od czasów Miliard Fillmore". W wejściu wita nas ostry zapach nowej skóry, cytrynowego wosku i naoliwionych maszyn. Mijam drzwi z mrożonego szkła zdobione w pochyłe A, które prowadzą do warsztatu, podciągam suknię i wchodzę po wąskich schodach. Na pierwszym piętrze jest jedno wielkie pomieszczenie pełniące funkcję salonu i kuchni. - Idź pierwsza i zapal światła - mówi z dołu babcia. - Z tym kolanem dojdę tam koło wtorku. - Nie śpiesz się. Włączam oświetlenie nad kuchennym blatem. Otwarta kuchnia ciągnie się wzdłuż całej ściany. Od części jadalnej oddziela ją biało-czarny granitowy bar, pod którym stoją cztery wysokie stołki obite czerwoną skórą z uchwytami z brązu. Pamiętam, jak babcia sadzała mnie na nich, kiedy byłam dzieckiem. Role się odwróciły, teraz ja zapalam światła i upewniam się, że będzie tu dla niej bezpiecznie. Na środku pokoju stoi wielki stół na dwanaście osób. Krzesła z prostymi oparciami mają siedzenia obite materiałem w kwietne wzory wyhaftowanym przez mamę. Jemy, spotykamy się z klientami i układamy plany dla firmy przy tym stole, ośrodku naszego rodzinnego życia. Nad stołem wisi piękny żyrandol z Murano, zdobiony pękami kryształowych winogron i koralikami barwy nocnego nieba. Przez cały rok na stole stoi wazon ze świeżymi kwiatami. Babcia jest stałą klientką koreańskiego targu na Charles Street. Kwiaty dostarczane są co wtorek, a babcia wzięła na siebie obowiązek wybierania najładniejszego bukietu. W tym tygodniu w zabytkowym wazonie pysznią się pomarańczowe lilie tygrysie. W drugiej części znajduje się salon. Pod frontowymi oknami stoi długa wygodna sofa obita beżowym aksamitem i zarzucona poduszkami w barwach zielonego jabłuszka i wozu strażackiego, a w kącie czarny skórzany fotel babci i otomana. Lampa podłogowa ma stojak z czystego szkła i jedwabny abażur w czarno-białe paski. Przed sofą znajduje się niski stolik z telewizorem. Na oknach wiszą delikatne jasnożółte firanki, które wpuszczają światło, ale izolują od ruchliwej ulicy. Babcia staje w wejściu do salonu. - Przydałaby mi się szklaneczka przed snem. Co ty na to? - Jasne. - Zrzucam buty. - Podlałaś pomidory przed wyjściem?
- Kompletnie zapomniałam! A dzisiaj było tak gorąco. - Nie przejmuj się, zaraz to zrobię. - Zakasuję suknię i idę na drugie piętro. Zatrzymuję się w położonej tuż obok schodów sypialni babci, żeby zapalić lampkę na toaletce, i widzę stos książek obok łóżka. Babcia bardzo dużo czyta. Raz w miesiącu chodzi do biblioteki na Szóstej Alei i zapełnia wielką torbę książkami. Dzisiaj stos składa się z następujących pozycji: „Dziesięcioletnia drzemka" Meg Wolitzer, „Co się zdarzyło na łodzi" Angeli Thirkell, „Zachowaj spokój" Harlana Cobena, „Kobiety i pieniądze" Suze Orman i „Mądre kobiety stają się bogate" Davida Bacha. Naprzeciwko znajduje się dawny pokój mojej mamy, umeblowany w latach pięćdziesiątych dla jedynaczki: na ścianach tapety w bukieciki fiołków związanych złotymi wstążkami, niewielkie biurko i krzesło pomalowane na biało, żeby stanowiły komplet z łóżkiem, to z kolei przykryte jest narzutą z marszczonej lawendowej oraganzy oraz okrągłymi poduszkami opartymi o rzeźbione wezgłowie. Mój pokój, w przeszłości pokój gościnny, sąsiaduje z pokojem mamy. Kiedy po śmierci dziadka babci doskwierała samotność, na jakiś czas zamieszkała tu ciocia Feen. Minęło dziesięć lat, ale prawie pusty flakonik Bonne Nuit z odrobiną bursztynowych perfum wciąż jest na toaletce. Proste podwójne łóżko z wezgłowiem i białą kapą mieści się pomiędzy dwoma oknami z białymi bawełnianymi roletami. Przy jednej ścianie stoi stare biurko, przy drugiej wielki fotel przykryty białym sztruksem. W tym pokoju jest najlepsza szafa, właściwie garderoba z półkami na trzech ścianach. W dzieciństwie graliśmy w niej w „Wielkie interesy". Tess i ja byłyśmy sekretarkami, Alfred prezesem. Włączam klimatyzację. Babcia nie może spać w zimnie, ja odwrotnie. Zamykam drzwi mojej sypialni, żeby nie uciekł z niej chłód. Mijam łazienkę z wanną na czterech nogach i ziełono-białymi kafelkami, które mój pradziadek tu zainstalował, kiedy kupił budynek. Za łazienką na samym końcu korytarza są dość prymitywne schody z nieheblowanego dębu, które prowadzą na dach. Zbudował je dziadek, zastępując nimi starą drabinę. Schody stanowią temat niekończących się dyskusji, mama ciągle chce przysłać robotników, żeby wymienili je na normalne schody z chodnikiem, ale babcia odmawia. Nie chce niczego zmieniać. Jest zdecydowana wykorzystywać do końca wszystko w tym domu, czy są to schody, budzik z lat czterdziestych, czy też własne ciało.
Otwieram drzwi do ogrodu na dachu. Kiedyś nie było tu kłódki, ale teraz ryglujemy każde okno i drzwi. Patrzę na najpiękniejszy ogród na świecie. Lampy uliczne rzucają dość światła, by zalać dach błękitem. Latem jemy tu niedzielny obiad, a meble przesuwamy pod ściany, żeby wnuczęta miały gdzie biegać. Jesienią i zimą często wychodzimy tutaj z babcią na przerwę, otulone w płaszcze i rękawiczki. Najmilsze rozmowy przeprowadziłyśmy pod miejskim niebem, tylko we dwie. Chociaż w dzieciństwie spędzałam dużo czasu z babcią, nigdy nie byłam z nią sam na sam. Kiedy jesteśmy na dachu, firma, stresy z nią związane, nasze problemy rodzinne, wszystko to wydaje się odległe i mało ważne. Wystrój ogrodu nie zmienił się od czasów, gdy byłam dzieckiem. W południowym rogu stoi wielki okrągły żeliwny stół pomalowany na biało i pasujące do niego krzesła. Stół otaczają trzy miniaturowe iglaki w donicach z terakoty. Fontanna przedstawia świętego Franciszka trzymającego dzban z wodą; na jego ramieniu przysiadł ptaszek. Wzdłuż całego płotu znajduje się nasz ogród: w prostych drewnianych skrzyniach głębokich na metr dwadzieścia rosną pomidory. Przeplatamy giganta, na którym można polegać, z malinowym, o wiele trudniejszym do wyhodowania. Skrzynie zrobił mój dziadek, pomidory przywiązane są ścinkami skóry z warsztatu do tych samych palików, z których on korzystał. Co roku mamy około trzydziestu krzewów, co daje dość pomidorów na sosy dla całej rodziny i zostaje jeszcze mnóstwo do jedzenia przez całe lato jak jabłka. Do płotu przymocowana jest wysoka na sześćdziesiąt centymetrów siatka, częściowo dla ochrony, częściowo po to, by pomidory rosły prosto do słońca. Gęste liście tworzą tapetę, która zdobi dach do późnej jesieni. Hodowanie pomidorów wymaga cierpliwości i dbałości o kolejne etapy procesu. Późną wiosną sadzimy rośliny w żyznej mierzwie. Wkrótce potem delikatne pnącza pokrywają się białymi kwiatami. Po kilku tygodniach kwiaty zmieniają się w woskowe grona, a te z kolei w małe zielone kulki, które powiększają się, wpierw nabierając barwy pomarańczowej, potem intensywnie czerwonej. W porze zbiorów wielkie czerwone pomidory zwisają z zielonych łodyg jak wisiorki z rubinów na bransoletce.
Opieram się o frontową ścianę i patrzę na Hudson, który płynie za West Side Highway. Latarnie uliczne rzucają na deptak wzdłuż brzegu jaskrawe plamy światła żółtego jak skrzydła motyla. Przez wszystkie te lata, gdy z dachu oglądam Hudson, woda ciągle ma inny kolor. Podobnie jak niebo: raz jest szare i cętkowane jak skóra lamparta, kiedy indziej składa się z oślepiających pasów bieli na rozżarzonym pomarańczu, a następnego dnia głęboki błękit z rzadka znaczą obłoczki barwy dymu. Rzeka także zmienia nastrój w ułamku sekundy, jak kochanek obdarzony temperamentem i krótką pamięcią. Czasami jest wzburzona, czasami spokojna, nieznacznie pomarszczona. Dzisiaj toczy się jak bela srebrnej organzy, mija Statuę Wolności, przepływa pod mostem Verrazano Narrows, gdzie wpada do granatowego oceanu. Tak płynęła zawsze i będzie płynąć wiecznie, a to dodaje mi otuchy. Letnia noc jest spokojna, autostradą West Side przejeżdżają nieliczne samochody. Ciszy nie mąci zwykły pisk hamulców ciężarówek, ryk klaksonów i syren; dzisiaj panuje spokój, jakby cały Manhattan skąpany był w miodzie. Niebo przybrało kolor granatu, a pasemka białego światła na obrzeżach wyglądają jak koronka nad budynkami po drugiej stronie Hudsonu i w Jersey. Nie mogę znaleźć księżyca, ale Circle Line płynie w kierunku Manhattanu, połyskując w mroku jak przydymiony topaz. - Przepraszam - mówię do jaskrawoczerwonych pomidorów, muskając dłonią twarde, błyszczące kule, którym do pełnej dojrzałości niewiele już trzeba. Ziemia w skrzynkach jest sucha jak wiór. Zdejmuję z haka stary zielony wąż i odkręcam kurek. Woda najpierw jest ciepła, potem lodowata. Odwracam się, żeby podlać rośliny. Suknia druhny jest tak ciasna, że nie chce się ze mną poruszać, więc odkładam wąż, odpinam zamek i wysuwam się z niej. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której miałabym znowu ją włożyć. W landrynkowych kolorach moja cera nabiera niezdrowego odcienia. Suknia stoi przede mną jak sztywny różowy duch. Kieruję na nią wodę z węża. Zmoczona satyna nabiera barwy koktajlu z żurawinami, dokładnie takiego samego jak tynk ^ na Palazzo Chupi, dziele Juliana Shnabela przy Wschodniej Jedenastej, które wznosi się za naszym domem jak toskańska willa. O tak, w tym odcieniu wyglądałabym świetnie. Teraz ubrana jestem wyłącznie w gorset, spanx przypominający łososiowy kostium kąpielowy z wyborów Miss America 1927. Nogawki ściskają mi uda jak bandaże. Brzuch owinięty jest tak ciasno, jakby chodziło o
nastawienie złamanego żebra. Piersi przypominają dwie różowe filiżanki zamknięte w plastiku. Na moim ciele nie ma ani jednej fałdki, ale czuję się swobodnie bez sukni, butów i roli druhny. Kiedy podlewam rośliny, powietrze wypełnia intensywny aromat zieleni i słabszy zapach kawy. Wkładamy ziarna kawy do skrzynek, to stara ogrodnicza sztuczka mojego dziadka. Myślę o nim i o tym, że babcia ma zupełnie inny obraz swojego męża niż ten, który zachowałam we wspomnieniach o ukochanym dziadku. Najwyraźniej jakieś sprawy chowano pod wykrochmalony biały obrus, zgodnie z jego życzeniem nakrywający stół przy każdym posiłku. Może pewnego dnia babcia zdobędzie się na szczerość i opowie mi historię ich małżeństwa, będącą także historią Angelini Shoe Company. Mieszczący się w tym budynku warsztat szewski, który założyli moi pradziadkowie, to najstarsza firma w okolicy. Przez ostatnie dziesięć lat nadrzeczne fabryczki i warsztaty przekształcono w modne restauracje i przestronne lofty. Brzegi Hudsonu z brzydkiego, płaskiego kamiennego muru zmieniły się w szereg błyszczących nowoczesnych budynków ze szkła i stali. Zniknęły niebezpieczne doki, czarne barki i pirsy pełne brudnych ciężarówek. Zastąpiły je zielone parki, kolorowe i bezpieczne place zabaw dla dzieci oraz wypielęgnowane deptaki z niebieskimi latarniami, które rozbłyskują przy pierwszym zmierzchu. Babcia dobrze radziła sobie ze zmianami do chwili, gdy wielkie ryby zdecydowały, że trzeba nieodwołalnie przekształcić widok z naszych okien. Gdy obok nas wyrosły trzy szklane wieżowce zaprojektowane przez sławnego architekta Richarda Meiera, babcia zagroziła, że otoczy ogródek na dachu wysokim drewnianym płotem porośniętym przez bluszcz, żeby zasłonić go przed wzrokiem intruzów. Na razie jednak nie musi tego robić, bo wygląda na to, że nikt nie wprowadził się do kryształowych wież. Od miesięcy wychodzę na dach, obawiając się sąsiadów, ale jak dotąd z naszego ogrodu widać puste mieszkania. Przyciągam końcówkę węża do twarzy, polewając się zimną wodą, i czuję swędzenie, gdy puder LeClerc spływa z policzków. Wkrótce po dziele Nancy Delrytującej nie pozostaje ślad. Strumień burzy misternie ułożoną fryzurę. Mokry gorset ściska mi ciało jak imadło. Rozglądam się. Odkładam wąż. Ściągam gorset z piersi do talii, potem z bioder na uda, wreszcie na kostki. Uwalniam nogi. Leżący na czarnym dachu spanx wygląda jak kredowy zarys ciała na miejscu zbrodni.
Zamykam oczy i wysoko unoszę wąż, polewając swoje ciało, tak jak wcześniej polewałam rośliny. Zimna woda na gołej skórze jest boska. Wspominam podobną upalną letnią noc sprzed wielu lat, kiedy z siostrami stałam w niebieskim plastikowym basenie i babcia robiła nam prysznic. Nagle dach zalewa jaskrawe światło. Na początku nic nie rozumiem. Czy to reflektor policyjnego helikoptera, który ma wypłoszyć dilerów? Już widzę nagłówki: NAGA KOBIETA PLUSKA SIĘ POD ZRASZACZEM PODCZAS OBŁAWY NA DILERÓW. Ale niebo jest puste! Spoglądam w prawo. Na Perry Street panuje bezruch. Spoglądam w lewo. O nie! Palą się światła w zwykle pustym mieszkaniu na czwartym piętrze kryształowego wieżowca Richarda Meiera. Patrzę prosto w oczy kobiety w letniej sukience, którą mój widok wyraźnie zaskoczył. Niestety, nie jest sama. Obok niej stoi wysoki, dość przystojny mężczyzna o niezwykle czarnych oczach, ubrany w szorty i T-shirt z napisem CAMPARI. Nawiązujemy kontakt wzrokowy, ale jemu zaraz oczy zaczynają latać na boki, jakby czytał napisy wyświetlane na tablicy przylotów. W tej chwili przypominam sobie, że jestem naga. Daję nura za wysoki rząd pomidorów. Czołgam się ku drzwiom, ale wąż zaczyna szaleć, wyrzucając potężny strumień wody w powietrze i na cały dach. Zawracam, przeklinając okropnie. Łapię końcówkę węża, a potem schylona przesuwam się do kranu i zakręcam kurek, co pod tym kątem jest bardzo trudne. W końcu mi się udaje. Kiedy czołgam się z powrotem do drzwi, światło w mieszkaniu gaśnie i na naszym dachu zapada mrok typowy dla dolnego Manhattanu. Wolno unoszę głowę. Mieszkanie jest puste, kryształowe pudełko w ciemności. Na dole babcia siedzi na fotelu z nogami na podnóżku. Kolo stolika stoją skórzane czółenka, żakiet wisi na oparciu krzesła. Mrożona szklanka limoncello czeka na mnie na kontuarze. - Brałaś prysznic. - Aha. - Wiążę pasek szlafroka. Oszczędzę babci szczegółów mojego nagiego występu na dachu. - Koktajl dla ciebie. Zrobiłam podwójny. Dla siebie też. - Unosi szklankę w moim kierunku. - Na stole są ciasteczka. - Wskazuje swoją ulubioną przekąskę, puszystą włoską wersję biszkoptów. Biorę jeden i łamię na pół. - Na weselu rozmawiałam z twoim bratem. Chce, żebym przeszła na emeryturę. Przez cały dzień tłumiłam gniew. Teraz nie wytrzymuję.
- Mam nadzieję, że kazałaś Alfredowi pilnować własnego nosa - warczę. - Valentine, w przyszłym roku skończę osiemdziesiąt lat. Jak długo jeszcze mogę... - Urywa i inaczej ujmuje to, co próbuje mi powiedzieć. - Ty i tak robisz prawie wszystko w warsztacie, w domu i nawet na dachu. - I kocham to tak bardzo, że przez całe życie będę dla ciebie ciężarem żartuję. - Ostatnia samotna kobieta w naszej rodzinie śpi w twoim pokoju gościnnym. - Nie na długo i nie na zawsze. Znowu się zakochasz. - Unosi ku mnie szklankę. Babcia dodaje mi otuchy w tak delikatny sposób, że dopiero kiedy w samotności zastanawiam się nad jej słowami, odkrywam w nich zachętę i źródło siły na przyszłość. Gdy mówi „Znowu się zakochasz", naprawdę tak myśli, a także rozumie, że kiedyś kochałam dobrego człowieka i było to prawdziwe uczucie. Z Bretem Fitzpatrickiem planowałam przyszłość, a gdy nam nie wyszło, babcia jedyna powiedziała, że widać nie było nam pisane wspólne życie. Wszyscy pozostali (siostry, mama, przyjaciele) zakładu, że nie był dość dobry, był za dobry, a może po prostu była to pierwsza miłość z góry skazana na porażkę, ale nikt poza babcią nie potrafił umieścić tej sprawy w perspektywie mojego losu, dzięki czemu mogłam zamknąć pewien rozdział swego życia, a nie ogłosić definitywny koniec romantycznej historii. Polegam na babci, że powie mi prawdę i przekaże szczerą opinię. Potrzebna mi także jej mądrość. A akceptacja? Cóż, jest wszystkim. - Martwię się. Powinnaś cieszyć się młodością, póki jesteś młoda. - Według cioci Feen jestem starożytną ruiną. - Połuchaj mnie. Nikt nie ma odwagi mówić prawdy, możesz ją usłyszeć tylko od takiej starej kobiety jak ja. Czas nie jest twoim przyjacielem, jest... Babcia patrzy na swoje dłonie. - Czym? - Jest jak lód w dłoniach. Odstawiam drinka. - Dobra, teraz już jestem kompletnie spanikowana. - Za późno. Ja panikuję za nas obie. - Co się dzieje? - Och, Val... Narobiłam bałaganu. Ton jej głosu mnie przeraża. - Co to znaczy? - Kiedy dziadek umarł, okazało się, że zaciągnął kredyty. Wiedziałam, że to zrobił, ale kiedy poszłam do banku, żeby je spłacić, dowiedziałam się, że są o wiele wyższe, niż sądziłam. Więc zamiast je spłacić, zaciągnęłam
kolejny. Dziesięć lat temu wydawało mi się, że potrafię zmienić warsztat tak, by przynosił zyski, ale prawda jest taka, że ledwo wiązałyśmy koniec z końcem. - A teraz? - Teraz mamy kłopoty. Moje myśli gonią jak szalone. Myślę o nas, pracujących codziennie, czasami nawet w weekendy. Nie potrafię sobie wyobrazić, że nie zarabiamy. Piję limoncello w nadziei, że to mnie wzmocni. Babcia i ja nigdy nie rozmawiamy o ekonomicznej stronie robienia butów, zyskach, stratach, kosztach. Ona się tym zajmuje. Ustala ceny, liczbę zamówień, plan pracy. Zatrudnia zewnętrzną firmę do obliczania pensji personelu. W pewnym momencie chciałam zaproponować, że sama zajmę się księgowością, ale miałam dość pracy w warsztacie. Ostatnie cztery lata poświęciłam na naukę robienia butów, nie ich sprzedawania. Dostaję umiarkowane uposażenie, ale poza tym nigdy z babcią nie rozmawiamy o pieniądzach. - Jak... jak do tego doszło? - Jestem najgorszym rodzajem biznesmena. Żyję nadzieją. - Co to dokładnie znaczy? - To znaczy, że obciążyłam hipotekę budynku, by warsztat mógł funkcjonować. Zadzwonili z banku, kiedy na nowo obliczyli hipotekę, i próbowałam jakoś kredyt zrefinansować, ale nie byłam w stanie. Od nowego roku raty będą dwa razy większe i nie mam pojęcia, skąd wezmę pieniądze. Dziadek wspaniale sobie z tym radził, ja nie. Całą energię wkładam w robienie butów i myślę, że firma sama się sobą zajmie. Gdy przyszłaś do mnie pracować, czułam, że mam pomoc, która wyciągnie mnie z dołka. Ale nasza firma jest mała. - Może powinnyśmy myśleć o powiększeniu jej, zatrudnieniu nowych pracowników. - Za co? - Mam! - Klaszczę w dłonie. - Nakręcę film porno! Sprzedam go w Internecie. Może dostaniemy kilka dolców, warto spróbować. - Wstrzymajmy się z desperackimi środkami! - Babcia się śmieje. Wstaję i obejmuję ją. - Każdy problem da się rozwiązać. - Kto ci to powiedział? - Norman Vincent Peale naszej rodziny, moja kochana mama. - Mike wymyśliła optymizm.
- Tak, ale może tym razem powinnyśmy pójść w jej ślady. - Dobrze, dobrze - mówi babcia, uwalniając się z moich objęć. - Babciu, to tylko pieniądze. - To mnóstwo pieniędzy. - Znajdziemy wyjście - obiecuję. Jej oczy napełniają się łzami. Babcia zdejmuje okulary i wyciera oczy. Nie jest beksą, rzadko widuję ją płaczącą. - Nie jesteś sama, babciu. Masz mnie. Babcia idzie na górę, ja myję szklanki, zaciągam zasłony, gaszę światła. Podczas tych zajęć układam w myślach pytania. Idę po schodach, zdecydowana wszystkiego się dowiedzieć. Babcia siedzi w łóżku i na swój sposób czyta gazetę. Opiera się jednym ramieniem o poduszkę i trzyma blisko światła „New York Timesa" poskładanego w prostokąt wielkości książki. Ma twarz owalną, gładkie czoło i ostry nos. Na prostych ustach pozostał cień koralowej szminki. Piwne oczy z natężeniem studiują gazetę. Babcia poprawia okulary i kicha. Wyciąga chusteczkę z rękawa koszuli nocnej, wyciera nos, chowa chusteczkę i wraca do lektury. Wyobrażam sobie, że będę to pamiętać, kiedy odejdzie. Będę pamiętać jej nawyki i dziwactwa, sposób czytania gazety, to, jak stoi przy stole ze wzorami w warsztacie, jak pracuje całym ciałem, gdy kładzie dłoń na pokrywce słoja z pomidorami, by mocno zakręcić. Teraz doszedł jeszcze jeden obraz: wyraz jej twarzy tego wieczoru, gdy mi powiedziała, że Angelini Shoe Company zadłużona jest po sam ogród na dachu. Zachowałam spokój, ale w rzeczywistości czuję się tak, jakbym podłączona była do urządzeń podtrzymujących życie i brakowało mi odwagi, żeby zapytać lekarza, ile czasu mi pozostało. - Gapisz się - mówi babcia, spoglądając na mnie przez okulary. - O co chodzi? - Dlaczego nie powiedziałaś mi o kredytach? - Nie chciałam cię martwić. - Ale jestem twoim czeladnikiem. Apperenti po francusku oznacza „pomocnik". - Naprawdę? - No, niezupełnie. Tak czy inaczej jestem tu, żeby ci pomagać. Od kiedy zostałam czeladnikiem, twoje problemy są moimi problemami. Naszymi problemami. Babcia zaczyna prostestować. Uciszam ją.
- Nie kłóć się ze mną. Chcę projektować buty, więc muszę poznać wszystkie szczegóły dotyczące ich robienia, a bez ciebie nie jestem w stanie tego dokonać. - Masz talent. - Babcia patrzy na mnie. - Masz talent, to pewne. Siadam na skraju łóżka. - Więc mi zaufaj. - Ufam ci, Valentine, ale bardziej niż sukces firmy, prawdę mówiąc, bardziej niż cokolwiek na świecie obchodzi mnie spokój w rodzinie. Chcę, żebyś pogodziła się z bratem i spróbowała go zrozumieć. - On powinien się postarać zrozumieć nas. To nie jest rok 1652 na toskańskiej wsi, gdzie pierworodny syn rządzi wszystkim, a dziewczyny zmywają naczynia. Nie jest naszym padrone, chociaż tak się zachowuje. - Jest mądry, może będzie mógł nam pomóc. - Dobrze, jutro z samego rana wypalę fajkę pokoju z Alfredem - kłamię. Nie zamierzam robić nic, co wpędziłoby mnie w głębszą emocjonalną lub finansową zależność od brata. - Przynieść ci coś, zanim się położę? - Nie. Dzwoni telefon na nocnym stoliku. - Halo - mówi do słuchawki babcia. - Ciao, ciao! - Siada na łóżku, macha mi na dobranoc. - Il matrimonio e stato bellissimo. Jaclyn era una sposa straordinaria. Troppagente, troppo cibo, la musica era troppo forte, ed erano tutti anziani. - Śmieje się. Wstaję i ruszam do drzwi. Rozumiem niektóre frazy. Udany ślub. Śliczna panna młoda. Głośna muzyka. Włoskie wyrazy pędzą jeden za drugim, babcia ledwo robi przerwy na nabranie oddechu jak rozplotkowana nastolatka po pierwszym tańcu. Kiedy mówi po włosku, jest rozluźniona, dziewczęca. Z kim rozmawia? Oglądam się i babcia zakrywa dłonią słuchawkę. Gestem daje znać, żebym wyszła. - To międzymiastowa. Mój garbarz z Włoch. Z uśmiechem wraca do rozmowy. W drodze do sypialni gaszę światła w korytarzu. Ostatnio telefony z Włoch stały się częstsze. Skóra musi dostarczać mnóstwo radości szewcom i garbarzom, sądząc z rozbawienia babci. Jej rozmówca, kimkolwiek jest, ma strasznie dużo energii, jako że we Włoszech jest piąta rano. Ale jak babcia może się śmiać, skoro przed drzwiami czai się wilk z nakazem przejęcia i licytacją? Zamykam za sobą drzwi, żeby zimny powiew klimatyzacji nie przeziębił babci.
Ze zdenerowowania nie mogę uleżeć, krążę więc po pokoju. Co za dzień! Było tak gorąco, że kiedy tańczyłam z teściem Jaclyn, jego dłonie zostawiły na mojej sukni wilgotne ślady. Przy stole Przyjaciół przeżyłam straszne upokorzenie, musiałam tłumaczyć się ze swojego życia przed ludźmi, których widuję wyłącznie na pogrzebach i weselach, a to przecież świadczy o ich miejscu w moim wszechświecie. Potem wracam do domu i poznaję złe wieści, które wcale tak bardzo mnie nie zaskoczyły, jeśli mam być wobec siebie szczera. Zauważyłam zmianę nastroju babci, ale wolałam to zignorować. Tego błędu więcej nie popełnię. Od teraz nie będę udawać, że wszystko jest w porządku, skoro nie jest. Jestem zła na babcię, bo zawaliła sprawy, przejęła długi dziadka, nie próbując ich zrestrukturyzować ani nie zwracając się o radę do profesjonalistów. Wprowadziła firmę na prostą drogę do upadku - a może w ten sposób oddała decyzję o przejściu na emeryturę w ręce innych? Widzę już, jak to będzie: Alfred zamknie warsztat, sprzeda budynek, ja wyląduję na ulicy, babcia zamieszka w jednym z tych zimnych, bezosobowych osiedli dla seniorów, a pewnego dnia jej praprawnuki będą oglądać fotografie butów przez nią wykonanych, jakby to były zabytki w gablotach muzealnych. Kiedy zaczęłam tutaj pracować, powinnam była ją zmusić, by mi wszystko opowiedziała, nie tylko historię naszego rodzinnego interesu czy tajniki rzemiosła, ale też podała twarde fakty, liczby, ile wysiłku trzeba włożyć, by utrzymać małą niezależną firmę w erze wielkich hurtowników i taniej zagranicznej siły roboczej. Nie zrobiłam tego, ponieważ chciałam, by wzięła mnie na czeladnika i nauczyła, jak się robi buty. Zaciągnęłam u niej dług, a teraz za to zapłacę. Postąpiłabym inaczej, gdyby moim mistrzem nie była babcia. Nigdy nie miałam poczucia, że mogę zadawać pytania, bo kim byłam, by je zadawać? Ale teraz wiem. Powinnam była pytać. Należało okazać asertywność! Zmarnowałam mnóstwo czasu. I oto jest źródło mojego gniewu i frustracji, oczywiste i wyraźne, aż dziw, iż wcześniej go nie dostrzegłam. Czekałam do trzydziestki z odnalezieniem powołania, potem niefrasobliwie zajęłam się techniczną stroną zawodu, zakładając, że cała reszta toczy się własnym torem. A trzeba było zacząć pracę na pełny etat, kiedy dziadek jeszcze żył, od razu po college'u, zamiast dać się zwieść Bretowi i karierze nauczycielskiej, do której nie byłam w stu procentach przekonana. Wtedy może nie byłoby tego całego pasztetu.
Należę do tych, co późno rozkwitają, a ponieważ trochę się znam na roślinach, wiem, że czasami te, co późno rozkwitają, nie rozkwitają wcale. Niewykluczone, że moja nadzieja, by zostać rzemieślnikiem artystą, okaże się płonna, bo nie będzie mistrza, który by mnie uczył, ani miejsca, gdzie mogłabym doskonalić swoje rzemiosło. Angelini Shoe Company zostanie zamknięta, a razem z nią moje plany na przyszłość rozwieją się jak dym. Wchodziłam w zawód szewca leniwym krokiem, choć powinnam była energicznie zanurkować. W weekendy pomagałam szkicować wzory, polerować skórę i wycinać, ale na początku nie widziałam w tym zajęcia dla siebie, wcale nie chciałam zostać szewcem. Szukałam tylko pretekstu, żeby spędzać więcej czasu z babcią. A potem, jak to się w takich wypadkach zdarza, doznałam objawienia. Pewnego sobotniego poranka, kiedy wciąż uczyłam angielskiego w Forest Hills High School, przyszłam do warsztatu. Na stole do krojenia rozłożyłam cudowny kawałek haftowanego aksamitu. Wzięłam ołówek i naszkicowałam krawędzie w miejscach, gdzie miały być szwy. Prowadziłam ołówek intuicyjnie, nie przerywając płynnej linii, jakby ktoś albo coś udzielało mi wskazówek. Bez wysiłku nawiązałam łączność z wykonywanym zadaniem, przychodziło mi to tak naturalnie jak oddech. Odkryłam swoje powołanie. Wiedziałam, że to jest to, koniec z uczeniem. Zostawię pracę, moje życie w Queens i niestety, także Breta z jego planem na przyszłość, w którym nie było miejsca na walczącą o pozycję na rynku rzemieślniczkę z kredytami studenckimi do spłacenia; pragnął tradycyjnego układu z żoną niepracującą i wychowującą dzieci, podczas gdy on będzie zdobywał Wall Street. Ja nie pasowałam do jego wizji, on do mojej. Uznałam wtedy, że miłość musi poczekać, aż zacznę od nowa. Z nocnego stolika wyjmuję notatnik i ołówek. Kartkuję szkice przyszew, wkładek, obcasów i całych butów, wpierw rysowanych ostrożnie, później bardziej zdecydowanymi kreskami. Robię postępy, myślę. Jestem coraz lepsza, ale jeszcze potrzebuję czasu. Przewracając kartki, czytam uwagi nagryzmolone na marginesach: Może tutaj wypróbować cielęcą skórę? Czy tam byłby dobry elastik? Aksamit? Na kolejnych stronicach widzę, jak przekazywana przez babcię wiedza dostarcza mi potrzebnych informacji, pomysłów, do których należy wrócić i nawiązać. W końcu otwieram na czystej stronicy. Piszę: „Jak uratować Angelini Shoe Company". Jestem przytłoczona. Dodaję: „Rok zał. 1903".
Minęły sto cztery lata. Przez cały ten czas rodzina Angelinich kształciła się, ubierała i miała dach nad głową dzięki zyskom z warsztatu, utrzymywała się z pieniędzy wypracowanych własnymi rękami. Nie mogę pozwolić, by firma umarła, ale jakie znaczenie ma taka firma w dzisiejszych czasach, gdy ręcznie robione buty to towar luksusowy? Wykonujemy pantofle ślubne w świecie, w którym buty produkowane są masowo w ciągu kilku minut i składane przez tanią siłę roboczą w fabrykach w takich zakątkach świata, o których nie słyszeliśmy albo co gorsza, udajemy, że nie istnieją. Ręczne szycie butów to stara forma sztuki, taka jak dmuchanie szkła, szycie kołder czy robienie w domu przetworów z pomidorów. Jak zdołamy przetrwać we współczesnym świecie, nie tracąc wszystkiego, co mój pradziadek zbudował? Piszę: „Źródła dochodów". Wpatruję się w te słowa, aż oczy zachodzą mi łzami. Znam tylko dwóch ludzi dysponujących prawdziwą wiedzą o pieniądzach oraz sposobach ich uzyskiwania: to Bret i Alfred, dwaj mężczyźni, których nie chcę prosić o pomoc. Zamykam notatnik, razem z ołówkiem rzucam na podłogę. Gaszę światło. Kładę się i okrywam kołdrą. Zrobię wszystko, by uratować firmę, obiecuję sobie. Nie mam wyjścia, muszę.
Rozdział trzeci Greenwich Village Duonltalia to włoski sklep spożywczy na Piętnastej Ulicy w Chelsea Market, starym adaptowanym magazynie wypełnionym sklepami, które sprzedają wszystko, począwszy od tortów w kształcie Scarlett O'Hary (w sukni z turniurą zrobionej z lukru), na żywych homarach skończywszy. Rustykalne, jasno oświetlone budynki są minicentrum handlowym z doskonałymi produktami żywnościowymi, ale nic nie przewyższa BuonItalii, jako że tutaj w ofercie mają obfitość moich ulubionych produktów importowanych z Włoch. Na półkach znaleźć można wszystko: olbrzymie słoje nutelli, czekoladowego kremu z orzechami laskowymi (nie ma nic pyszniejszego od nutelli ze świeżym rogalikiem); herbatę rumiankową Bonomellego; farina Molino Spadoniego (jedyny rodzaj, którego babcia używa do zupy, jadałam to od wczesnego dzieciństwa); wielkie puszki acciughe salate, anchois prosto z Sycylii, którymi nadziewamy gorące papryki i jemy z podgrzanym chlebem. Na końcu sklepu w otwartych ladach chłodniczych znajdują się pojemniki ze świeżymi makaronami domowej roboty. Dzisiaj jest promocja ulubionego rodzaju babci, spaghetti alneroseppia, do którego dodano czarny atrament kałamarnic. W opakowaniu wyglądają jak laski lukrecji posypane mąką kukurydzianą. Ugotuję je z dodatkiem świeżej cytryny, masła i czosnku. Biorę pęczek rukoli, kilka jędrnych białych grzybów i parę pieczonych czerwonych papryk na sałatkę. Babcia uwielbia waniliowe lody z pasmami ciemnej czekolady, odmianę stracciatella gelato Zii Tonii, więc wkładam pojemnik do koszyka. W drodze do wyjścia zatrzymuję się w dziale z winami i kupuję butelkę mocnego sycylijskiego chianti. Kiedy Greenwich Street wracam do warsztatu, przypominam sobie, jak w dzieciństwie mama nie pozwalała nam zapuszczać się na północ od Jane, gdzie stara dzielnica pakowania mięs łączyła się z mieszkalną West Village. Mama była przekonana, że jeśli nie zabije cię rozpędzona chłodnia, na pewno dokona tego spotkanie z dilerami narkotyków. Na początku lat osiemdziesiątych trwały dyskusje, czy babcia i dziadek nie powinni sprzedać warsztatu i wyprowadzić się z tej okolicy. W dokach nad Hudsonem dochodziło do morderstw, których sprawców nigdy nie ujęto, na West Side Highway w klubach nazwanych od miejsc, o których słyszy się tylko w trakcie kolonoskopii, trwały całonocne imprezy. Wielu rówieśników
i sąsiadów dziadków obawiało się, że to dopiero początek, dlatego sprzedali swoje budynki za nędzne grosze i przenieśli się na Long Island, do Connecticut albo na wybrzeże Jersey. Babcia wciąż utrzymuje kontakt z Kirschenbaumami, w przeszłości właścicielami drukarni na Jane Street, obecnie mieszkającymi w Connecticut. Przyjaciele, którzy poczekali do lat dziewięćdziesiątych, kiedy dzielnica stała się modna, dostali o wiele więcej. Dziadkowie przetrwali cały ten trudny okres i teraz babcia zgarnie obfite żniwo. Nad Hudsonem znajdują się obecnie najdroższe działki na Manhattanie. Pamiętam bardziej swojską dzielnicę z dzieciństwa, zamieszkaną przez rodziny robotników, z atmosferą typową dla małego miasteczka. W tamtych czasach ogrody nie były wypielęgnowane. Można było mówić o prawdziwym szczęściu, jeśli przed gankiem wyrastało coś zielonego. Budynków nie odnawiano, tylko je utrzymywano. Ściany z czerwonej cegły były popękane i wyszczerbione, wiatry i deszcze nadały im barwę stłumionego różu, a w betonowych stopniach brakowało całych fragmentów, były jak starożytne greckie posągi pozbawione uszu przez działanie żywiołów. We frontowych ogródkach stały wielkie szare pojemniki na śmieci zamykane na łańcuch, o ogrodzenia z drucianej siatki opierano rowery. Teraz w tych samych ogródkach w marmurowych donicach pysznią się egzotyczne kwiaty, rowerów nie ma, zastąpiły je dekoracyjne pnącza, które zakwitają na wiosnę, a jesienią pokrywają się pomarańczowymi gorzko-słodkimi jagodami. Prawdziwe życie ustąpiło miejsca ślicznym obrazkom wprost z kolorowych czasopism. Poetów i muzyków, którzy wędrowali tymi ulicami, przepędziły bogate damy z Upper East Side jeżdżące w czarnych samochodach do salonów z modą europejską. Jeszcze nie zalali asfaltem kostki brukowej, ale wszystko wskazuje na to, że zrobią to niedługo. Ile limuzyn będzie podskakiwało na kocich łbach, rzucając bogaczami na tylnych siedzeniach, zanim ktoś się sprzeciwi? Dopóki są tutaj bruki, mam dowód na swoje dzieciństwo. Kiedy znikną, nie będę taka pewna, skąd właściwie pochodzę. Otwieram drzwi, rozglądam się po warsztacie. Na stole leżą skóry, które przed południem cięła babcia. Okna na tylnej ścianie są uchylone, delikatny wietrzyk nieznacznie szeleści papierowymi wzorami. - Babciu! - wołam.
Drzwi toalety są otwarte, ale babci tam nie ma. Na warsztacie leży liścik od June Lawton, naszej krojczyni: „Skończyłam. Do zobaczenia rano". Z zakupami idę po schodach. Z mieszkania dobiega męski głos. Rozprawia o jedzeniu. - Quando preparo i peperoni da mettere in conserva, uso i vecchi barattoli di Foggia. Robi przetwory z papryki. - Prendo i peperoni verdi, gli taglio via le cime, li pulisco, dopodiché li riempio con le acciughe. Teraz mówi coś o nadziewaniu papryk anchois. - Faccio bollire i barattoli e poi li riempio con i peperoni ed acciughe. Wciąż nie rozpoznaję tego głosu. - Aggiungo aceto e spicchi di aglio fresco - ciągnie nieznajomy. -All'inarca sei spicchi per barattolo. - Così tanti? - pyta babcia. Wchodzę do mieszkania. Babcia siedzi przy kuchennym stole. U jego szczytu plecami do mnie miejsce zajmuje mężczyzna. Babcia się uśmiecha. - Valentine, chciałabym ci kogoś przedstawić. Stawiam zakupy na blacie. Gość wstaje. Od razu wydaje mi się znajomy, gdzieś go spotkałam. Szukam gorączkowo ( w pamięci, ale mój twardy dysk nie podaje żadnych danych. Ten mężczyzna jest przystojny, nawet seksowny. Dostawca? Sprzedawca? Nie jest ubrany na brązowo, więc z całą pewnością to nie kurier UPS. Nie nosi obrączki, więc istnieje możliwość, że nie ma żony. - Roman Falconi - przedstawia się. Tonem sugeruje, że powinnam znać jego nazwisko, ale nie znam. - Valentine Roncalli. - Podaję mu rękę. Ujmuje ją. Zwalniam uścisk, on nie. Stoi i uśmiecha się znacząco. Może chodził do szkoły Świętej Męki? Pamiętałabym go. A może nie? - Miło znowu cię widzieć - mówi Roman. Znowu? Miło znowu cię widzieć? Powtarzam słowa w myślach, a potem nagle to do mnie dociera. O nie! To facet z mieszkania w budynku Meiera. Ten z zeszłej nocy. Facet w Tshircie z campari. To jest mężczyzna, który widział mnie nagą. Przesuwam dłońmi po ubraniu ucieszona, że teraz mam je na sobie. Roman Falconi góruje nade mną. Bez wątpienia jest wyższy, niż wydawał się przez okno. Jasne, w szklanym budynku, kiedy na dworze było ciemno, z
daleka i pod kątem wydawał mi się mały jak owady uwięzione w bursztynie, które oglądaliśmy na lekcjach biologii. Przy jego nosie nochale mojej rodziny wydają się niewielkie, ale też cała twarz z bliska jest o wiele większa. Gęste czarne włosy, dość długie pasma, choć nie jest to fryzura sprawiająca wrażenie ułożonej przez fryzjera. Byłoby cudownie, gdyby okazał się gejem. Gej patrzyłby na moją nagość jak na studium światła, kontrastu i formy. Ten facet natomiast patrzył na mnie żarłocznie, jak na kanapkę z szynką i zimną wodę przypadkiem odnalezioną w schowku podczas długiej jazdy drogą, przy której nie ma żadnych barów. Nie jest gejem. Oczy ma ciemnobrązowe, białka niebieskawe - znak prawdziwych włoskich korzeni. W szerokim uśmiechu odsłania doskonałe zęby. Uwalniam dłoń. Na jego twarzy pojawia się zaskoczenie, jakby chciał powiedzieć: Co za kobieta rezygnuje z mojego uścisku? Wielkie ego zwykle towarzyszy wielkim rękom. - Valentine to moja wnuczka i uczennica w warsztacie. - Opiekujesz się ogrodem na dachu? - Tym razem uśmiech jest, no cóż, obleśny. - Czasami. - Valentine jest na dachu przez całe lato - wtrąca babcia. - Codziennie. Jest prawdziwym ogrodnikiem w rodzinie. Nie wiem, co bym bez niej poczęła. Coraz trudniej mi pokonać schody. - Doskonale sobie radzisz, babciu. - Powiedz to moim kolanom. Valentine ratuje mi życie. Wolałabym, żeby babcia przestała mnie wychwalać. Z każdym jej słowem Roman zyskuje czas na przypomnienie sobie kobiety z dachu i porównanie jej z tą, która przed nim stoi. Widział mnie nagą, a uwierzcie, są stany, do których nigdy bym nie pojechała, gdybym wiedziała, że dotyczy to jakiegoś z ich mieszkańców. Lubię mieć coś do powiedzenia w kwestii nagości, wolę obnażać się na własnych warunkach i w sytuacji, kiedy mogę decydować o oświetleniu. - Wczoraj wieczorem rozglądałem się w okolicy za parterowym lokalem na restaurację. Agentka zapytała mnie, czy nie chciałbym obejrzeć mieszkania na wyższym piętrze. Zachwalała widok na rzekę. I rzeczywiście, widok na rzekę zwalał z nóg, choć zobaczyłem też kobietę na dachu, która biła go na głowę. - Kogo? - Babcia patrzy na mnie. - Ciebie?
- Kogóż innego? Babcia wzrusza ramionami. Splatam ręce na piersiach, ale zaraz je rozplatam i opuszczam. Ten facet i tak wszystko już widział, nie potrzebuje rentgena, żeby obejrzeć moje piersi. - Jeśli pozwolisz, Rolandzie... - Romanie. - Jasne, przepraszam. Mam... parę spraw do załatwienia. - Jakich? Na dzisiaj skończyłyśmy. - Babciu! - Teraz jestem zirytowana. Robię do niej minę, którą obie rezerwujemy dla wyjątkowo denerwujących klientów. - Mam inne sprawy. - Jakie? - naciska babcia. Roman wyraźnie dobrze się bawi. - Mnóstwo różnych - odpowiadam. - Chciałbym zobaczyć dach - mówi Roman, wcale nie tak niewinnie. - Valentine cię zaprowadzi. Zaprowadź go - rzuca do mnie gniewnie babcia. Wstaje i idzie z nami do schodów. - Muszę zadzwonić do Feen. Obiecałam, że zadzwonię przed kolacją. Bardzo miło było cię poznać, Roman. - Cała przyjemność po mojej stronie, Teodoro. Co się stało z babcią, która obcych przyjmowała wyłącznie na tym piętrze? Gdzie się podziała kobieta, która swoją prywatność chroni równie zaciekle jak bony oszczędnościowe schowane w zardzewiałej puszce pod kuchenną podłogą? Strasznie szybko rezygnuje z zasad obowiązujących w domu w obecności tegopaisano. Facet ma w sobie coś, co przypadło jej do gustu. - Wybacz na moment - mówię do Romana. Idę za babcią i szeptem pytam: - Babciu, do diabła, co się tu dzieje? Znasz go? Przecież mieszkamy tu tylko we dwie. - Och, błagam. On jest w porządku. Załatw to. - Babcia chwyta za poręcz i wchodzi na stopień. Odwraca się do mnie. - Młoda damo, to trwało za długo. Kompletnie straciłaś intuicję. - Pogadamy o tym później - odpowiadam szeptem. Wracam do salonu. Roman odwrócił krzesło oparciem do stołu, założył nogę na nogę, dłonie splótł na kolanie. Czeka na mnie. - Jestem gotów na wycieczkę. - A nie wydaje ci się, że już dość widziałeś? - Tak myślisz? - pyta z uśmiechem. - Posłuchaj, nie znam cię. Może jesteś jakimś świrem, który pałęta się po okolicy, czarując starsze panie i mówiąc marnie po włosku...
- Hej, to boli. - Kładzie dłoń na sercu. Rozśmiesza mnie tym gestem. - Dobra, przesadziłam, wcale nie tak marnie. Po włosku mówisz doskonale. Wiem, bo sama nie mówię. - Mogę cię nauczyć. - Dobra. W porządku. O ile kiedyś będę chciała... - Co ja opowiadam? On wciąga mnie w pogawędkę, ja staram się opierać. - ...Jeśli będę chciała udoskonalić swój włoski. - Proszę. Powiedziałam to. Dlaczego on tak na mnie patrzy i właściwie mruży oko? Czego szuka? - Chciałbym przygotować ci obiad - mówi. - Dziękuję, ale nie jestem głodna. - No, może nie teraz. W końcu przecież zgłodniejesz. - Wstaje z krzesła. - A wtedy jestem cały twój. Z tylnej kieszeni wyciąga portfel. Wyjmuje z niego wizytówkę i kładzie na stole. - Jeśli zmienisz zdanie w sprawie obiadu, zadzwoń. - Odwraca się do wyjścia. - Nie powinnaś wstydzić się swojego ciała, naprawdę. Jest śliczne. Słyszę, jak pogwizduje na schodach. Trzaskają drzwi wyjściowe. Zaintrygowana podchodzę do stołu i biorę wizytówkę. ROMAN FALCONI Restaurator/Szef kuchni Ca'd'Oro Mott Street 18 Jest coś w wizytówce, na której widnieje numer telefonu mężczyzny. Jeśli pozwolisz, będzie ci towarzyszyła. Najpierw położyłam ją na lodówce, jakbyśmy rzeczywiście zamierzały zamówić u niego posiłek. Potem przeniosłam do swojego portfela, gdzie przez kilka dni spoczywała obok wyciętych z kopert kuponów Bloomie. Teraz mam tę wizytówkę w kieszeni, idę do swojego pokoju, by wsunąć ją w szczelinę lustra na mojej toaletce, gdzie dotrzymywać będzie towarzystwa szkolnym zdjęciom moich siostrzeńców i bratanków oraz kuponom rabatowym na zabiegi pielęgnacyjne w salonie Evy Scrivo. Babcia przekonała mnie, że powinnyśmy powiedzieć Alfredowi o naszej trudnej sytuacji finansowej. Zaprosiła mojego brata na dzisiejsze popołudnie, żeby pokazać mu dokumenty i księgi. A ponieważ przede wszystkim jesteśmy Włoszkami, przygotowujemy jego ulubione danie, foccacię z pomidorami i bazylią, żeby wprowadzić go w dobry nastrój, zaapelować do jego poczucia rodzinnego obowiązku i nakłonić, żeby przyjął nasz punkt widzenia.
Alfred siedzi u szczytu stołu na miejscu babci i obiera pomarańczę, układając skórki w schludny stosik na serwetce. Przed nim leżą rozłożone pisane ręcznie księgi rachunkowe, książeczka czekowa firmy, laptop i kalkulator. Alfred ma na sobie garnitur i krawat; wypolerowane buty błyszczą barwą starego burgunda. Studiuje cyfry na ekranie komputera, z roztargnieniem bębniąc palcami. Razem z babcią uprzątnęłyśmy granitowy blat i wykorzystujemy go jako stolnicę. Z mąki usypałam kopczyk, do którego wbiłam jajko. Babcia wbija następne. Do mieszanki dodaję drożdże i zaczynam wyrabiać ciasto. Babcia posypuje blat mąką, podczas gdy ja zagniatam ciasto, aż zmienia się w gładką kulę. Babcia bierze ją, kładzie na natłuszczonym pergaminie i kciukami robi w niej dziurki. Rozciąga ciasto w prostokąt wielkości naczynia żaroodpornego, ja układam na nim pokrojone pomidory. Babcia posypuje je świeżą bazylią i skrapia złotą oliwą z oliwek. Wsadzam foccacię do rozgrzanego pieca. - Już się zorientowałem. Babciu, Valentine, siadajcie. Siadamy po obu stronach Alfreda, naprzeciwko siebie. Babcia zawija rękę w pasiastą ścierkę i kładzie ją na kolanach. - Babciu - zaczyna Alfred - wykonałaś świetną robotę, tak długo prowadząc warsztat. Nie udało ci się natomiast na tym zarobić. - Jak możemy...? - chcę zapytać, lecz on ucisza mnie, podnosząc dłoń. - Najpierw musimy przyjrzeć się długom. Zamiast po śmierci dziadka znaleźć wspólnika, który pomógłby finansować firmę, co w tamtym momencie byłoby rozsądne, zaciągnęłaś kredyt hipoteczny, żeby utrzymać warsztat. Dziadek wziął kredyty w wysokości około trzystu tysięcy dolarów pod zastaw firmy. Ty zachowałaś jego kredyty, ale niestety spłacałaś tylko odsetki, tak więc po dziesięciu latach wciąż jesteś winna bankowi trzysta tysięcy. - Mimo że przez cały czas regularnie płaci? - Niestety. Banki wiedzą, jak zarabiać pieniądze. Babciu, dlatego wpadłaś w kłopoty - mówi Alfred. - Wykorzystałaś jedyną wartościową rzecz, żeby pożyczyć pieniądze, i obciążyłaś hipotekę budynku. Prawdziwy problem polega na tym, że dali ci kredyt balonowy - na początku łatwy do spłacenia, ale potem, jak wynika z nazwy, rośnie jak balon. Właśnie do tego doszło. W przyszłym roku twoje należności ulegną podwojeniu. Banki w tej sprawie też okazały się sprytne. Doskonale zdają sobie sprawę, że wartość
nieruchomości w tej okolicy wzrasta, i zarabiają na tym, że ty zarobisz, sprzedając dom. - Babcia nie chce sprzedać - wtrącam. - Wiem, ale wykorzystała dom jako zastaw. Po śmierci dziadka nie była w stanie spłacić żadnego nowego kredytu, bo miała na głowie stare. A firma może wytworzyć tylko tyle, ile wytwarza w danym roku. - Próbowałam zwiększyć produkcję. - Babcia wzdycha. - Ale nie potrafiłaś. To sprzeczne z ideą produktów rękodzielniczych. Przecież mają być wyjątkowe, prawda? - Alfred spogląda na mnie. - To właśnie sprzedajemy. Wytworne buty. Rękodzieło. Wyjątkowe. Głos mi się załamuje. Alfred patrzy na mnie z całym współczuciem, do którego jest zdolny. - Okay, oto moja propozycja. Wziąwszy pod uwagę koszt materiałów i waszą zdolność realizacji zamówień, jest niezwykle mało prawdopodobne, że będziecie zarabiać. Zasadniczo rzecz biorąc, sytuacja finansowa warsztatu jest bardzo zła. - A nie mogłybyśmy wytwarzać więcej butów? - pytam. - To niemożliwe, Valentine. Musiałybyście dziesięciokrotnie zwiększyć produkcję. - Wykluczone - mówi cicho babcia. - Istnieje sposób na rozwiązanie wszystkich problemów. Możecie sprzedać budynek i przenieść się do tańszej dzielnicy. Albo nie. Może nadeszła pora, żeby zamknąć warsztat. Żołądek mi się ściska. Oto w prostych słowach przedstawiono scenariusz, który zakończy moją współpracę z babcią i zniszczy moje nadzieje na wprowadzenie firmy w przyszłość. Babcia o tym wie, dlatego mówi: - Alfredzie, ja nie jestem jeszcze gotowa do sprzedaży budynku. - Dobrze, ale rozumiesz, że ten budynek to twój największy atut. Spłacisz długi i zostanie ci sporo na utrzymanie do końca życia. Pozwól przynajmniej, żeby moi księgowi ocenili, ile jest wart.... - Nie jestem gotowa na sprzedaż - powtarza babcia. - Rozumiem. Ale musimy znać wartość budynku, żebym przynajmniej mógł pójść do banku zrefinansować hipotekę i zrestrukturyzować kredyt. Patrzę na babcię, którą ta rozmowa znużyła. Zwykle sprawia na mnie wrażenie młodzieńczej, ale dzisiaj, widząc bilans własnych błędów na jaskrawym ekranie komputera, wygląda na wyczerpaną. Powietrze wypełnia ciężki aromat bazylii. Zrywam się z krzesła.
- Foccacia! Biegnę do piecyka, zaglądam przez szybkę, łapię rękawice i ratuję złote ciasto, które na krawędziach już zbrązowiało; stawiam naczynie na blacie. - W samą porę! - mówię, wachlując się rękawicą. - Nie martw się, babciu - słyszę Alfreda. - Wszystkim się zajmę. Spokojna obietnica Alfreda sprawia, że przechodzą mnie ciarki. Pewnego dnia spojrzę wstecz i będę wspominać tę chwilę jako moment, w którym Alfred przejął kontrolę nad Angelini Shoe Company. Mój brat nigdy się nie dowie, że jego determinacja, by sprzedać, równa jest mojej, by pozostać i walczyć. Nie ma pojęcia, jaka jestem, ale niedługo się dowie. Rano budzi mnie zimny deszcz, który sprowadza do Nowego Jorku pierwsze jesienne chłody. Kiedy temperatura spada poniżej dwunastu stopni, włącza się bojler; zapach świeżej farby na kaloryferach sygnalizuje nadejście zimy. Babcia jeszcze śpi, gdy mijam jej sypialnię. Jak wiele się zmieniło. Babcia zwykle schodziła do warsztatu przed świtem. Ja nigdy nie należałam do rannych ptaszków, ale teraz mam do zrealizowania misję i zrywam się razem ze słońcem. Otwieram szklane drzwi warsztatu, zabezpieczam je kawałkiem drewna, potem stawiam kubek z gorącym mlekiem i espresso na starej gumowej podkładce i obchodzę pomieszczenie, włączając urządzenia i zapalając światła. Od spotkania z Alfredem smakuję każdą chwilę spędzoną w tym budynku. Każda para butów, którą kończymy, pakujemy i wysyłamy, skłania mnie, bym jednak spróbowała uratować firmę. Nie potrafię wyobrazić sobie świata, w którym przy Perry Street 166 mieści się coś innego, a nie Angelini Shoe Company i mój dom. Ale są chwile, gdy ogarnia mnie rozpacz, i czuję wtedy, jakby moje marzenia uciekały niesione nurtem Hudsonu do morza jak papierowa łódeczka. Nasz warsztat to jedno wielkie pomieszczenie podzielone na obszary przeznaczone do konkretnych prac. Na tyłach, gdzie przedtem była szafa, teraz znajduje się toaleta. Warsztat jest przestronny, sięga na wysokość dwóch pięter. Na wszystkich czterech ścianach są okna - rzadkość w miejskich budynkach - które zapewniają nam przez cały dzień naturalne światło. Kiedy tak jak dzisiaj niebo zaciągają niskie ciemne chmury, mamy wrażenie, że otula nas szary szyfon. Okna wychodzące na West Side Highway tworzą staroświeckie witryny, przez co przechodnie mogą nas obserwować przy pracy, jakbyśmy znajdowali się w akwarium. Nieznajomi często zapadają w rodzaj transu,
gdy patrzą, jak prasujemy, bijemy młotkami, szyjemy. Jesteśmy do tego stopnia fascynujący, że dyrekcja pobliskiej szkoły podstawowej uznała nas za obowiązkowy cel wycieczki. Wiosną kolejne klasy na własne oczy oglądają staroświeckie rękodzieło, pracę wykonywaną tak samo jak przed stuleciami. Dla nich jest to równie hipnotyzujące jak dla nas obserwowanie fok w zoo w Central Parku. W niszy koło drzwi zdejmuję z haka pęk kluczy. Zaczynam od frontu, otwieram metalowe żaluzje chroniące okna. Zsuwam je na bok i zamykam wielkim ryglem. Dziadek zainstalował je dwadzieścia lat temu, w przeciwnym razie firma ubezpieczeniowa podniosłaby stawkę. Dziadek argumentował, że budynek był bezpieczny od 1903 roku, kiedy kupił go jego ojciec, więc dlaczego on miałby coś zmieniać? Agent odparł: „Panie Angelini, budynek nie zmienił się od 1903 roku, ale ludzie tak. Musi pan zamontować żaluzje". Pradziadek obudował całe pomieszczenie sięgającymi do sufitu szafami, w których w dzieciństwie bawiliśmy się w chowanego. Wykorzystał dębowe deski, końcówki mahoniu, listwy klonowe, jednym słowem wszystkie resztki z tartaku Passavoy, niegdyś działającego na rogu Christopher Street. Przechowujemy w nich narzędzia, skóry, tkaniny, ozdoby. Układ wnętrza szaf nie zmienił się od dnia otwarcia warsztatu. W pierwszej pradziadek zamocował ukośne półki, na których przechowujemy modele różnych rozmiarów stóp, nazywanych la forma. Tworzymy strukturę buta na podstawie tych modeli, przywiezionych przez niego z Włoch. W następnej szafie drewniane kołki wiszą poziomo od sufitu do podłogi. Używamy drabiny, by dostać się do szerokiego wałka szaroniebieskiego papieru do wykrojów, który jest na samej górze. Poniżej znajduje się gruby wał muślinu, a dalej bogaty wybór materiałów zmieniających się wraz z porami roku. Jest tam dwustronna satyna zszyta z kratek jak na kostiumie arlekina, wyszywany kremowy jedwab z wytłaczanymi płatkami kwiatów, żółty aksamit, który w sztucznym świetle wydaje się jasnozłoty, surowa beżowa organza sztywna jak lukier, mleczna bawełna z pogrubionymi nitkami. Na samym dnie szafy na kołkach wiszą rolki z satynowymi wstążkami we wszystkich odcieniach od najbledszego różu do głębokiego fioletu. Pamiętam, jak z siostrami prosiłyśmy babcię o ścinki na sukienki dla lalek. Nasze Barbie nosiły pierwszorzędne włoskie ubrania szyte na miarę. A dodatki...! Dzięki babcinym zapasom dżetów, frędzelków i piór marabuta nasze lalki wyglądały jak modelki z wybiegu.
W największej szafie przechowujemy skórę. Arkusze lakierowanej skóry przedzielamy czystą flanelą, a pomiędzy płaty skóry cielęcej wkładamy cienką warstwę papieru. Półki w tej szafie trzeba pastować, żeby skóra nie wysychała. Bogaty aromat skóry i cytryny rozchodzi się po całym warsztacie za każdym razem, gdy otwieramy szafę. Przy wejściu stoi krzesło i mały stolik, który pełni funkcję biurka. Telefon, staroświecki model z okrągłą tarczą, znajduje się obok terminarza oprawnego w czerwoną skórę. Nad biurkiem wisi tablica korkowa ze zdjęciami wnuków oraz kolaż przedstawiający klientki w pełnym ślubnym stroju z naszymi butami na nogach. Klasyczne zdjęcia panien młodych dzielą się na dwa rodzaje. Albo panna młoda unosi spódnicę, odsłaniając buty, albo jest bosa i trzyma je w dłoniach na koniec przyjęcia. Mała drewniana figurka świętego Kryspina, patrona szewców, pełniąca funkcję przycisku do papierów, stoi na rachunkach. Została poświęcona przez księdza babci w 1952 roku, ale niedługo potem Kościół odebrał Kryspinowi status świętego i figurka z witryny została przeniesiona na biurko. Poza wielką pralką i suszarką na tyłach warsztatu są jeszcze trzy wielkie maszyny. Walec to długie urządzenie z ogromnymi metalowymi cylindrami, które skórę naciągają i wygładzają. Maszyna do polerowania jest rozmiarów pralki i składa się z wielkich szczotek, które polerują skórę. La Cucitrice to przemysłowa maszyna do szycia, wykorzystywana do łączenia podeszwy z cholewką. W warsztacie jest stara deska do prasowania obita niebieską tkaniną w turecki wzór, poznaczoną licznymi kawowymi przypaleniami, z których sporo to moje dzieło. Żelazko jest małe i ciężkie, trójkątne w kształcie, z metalową rączką owiniętą rattanem. To żelazko także przybyło z Włoch z moim dziadkiem. Rozgrzewa się przez dobre dziesięć minut, ale nawet przez myśl nam nie przejdzie, by kupić nowe. Dziadek w młodości przerobił je na elektryczne. Wcześniej rozgrzewało się je w ogniu. Prasowanie to pierwsza rzecz, której czeladnik musi się nauczyć. Zdziwilibyście się, ile czasu minęło, zanim nauczyłam się prasować tkaniny tak, by krawędzie się nie zawijały. Zdawało mi się, że umiem prasować, ale jak w wypadku każdej umiejętności niezbędnej przy robieniu butów to też jest sztuka, którą trzeba doskonalić. Nasze zadanie polega na poskładaniu elementów w całość w taki sposób, by każdy but idealnie pasował na stopę konkretnego klienta. Nie może być szorstkich krawędzi, zmarszczek,
wybrzuszeń, fałdek. Na tym polega luksus butów szytych na miarę. Nikt poza tobą nie może ich nosić. Spoglądam na listę spraw do załatwienia. Muszę obszyć paciorkami satynowe czółenka; babcia zrobiła buty, moim zadaniem jest ich ozdobienie. Idę do łazienki umyć ręce. Mój dziadek zapoczątkował tradycję tapetowania ścian w tym pomieszczeniu nagłówkami z nowojorskiej prasy codziennej, które go rozśmieszały. Jego ulubiony? Z roku 1958: NOWORODEK URODZIŁ SIĘ Z PEŁNYM KOMPLETEM ZĘBÓW. Ja nakleiłam ZWIĄZEK ŚWIRA, kiedy stuknięta gwiazda filmowa dwa lata temu po raz trzeci wyszła za mąż. Babcia dodała OSZUST ASTOR, gdy syn filantropki Brooke Astor został skazany za zdefraudowanie pieniędzy z majątku matki przed jej śmiercią. Idę do stołu, by przygotować się do pracy. Lubię deszczowe dni, a zwłaszcza burze. Rytm kropli uderzających w okna stanowi naturalne tło dla delikatnego rękodzieła. - Jezu, dzisiaj jest prawdziwy monsun! - woła od wejścia June Lawton. Strząsa wodę z czarnej parasolki i otwiera szeroko drzwi. Zdejmuje prochowiec w kolorze khaki, wiesza go nad grzejnikiem w holu. - Szkoda, że z nieba nie spadają faceci, bo miałybyśmy trudny wybór, siostro. June, najstarsza i najlepsza przyjaciółka babci, jest trochę po siedemdziesiątce. To irlandzka piękność z oczami błękitnymi jak niebo i łabędzią szyją, którą podkreśla głębokimi dekoltami w kształcie litery V, wymyślnymi sznurami korali i długimi łańcuszkami. June należy do prawdziwej cyganerii z West Village i jest z tego dumna. Czasami w letnie popołudnia przychodzi do mnie na dach, gdy podlewam pomidory. Celem nie jest wyłącznie słońce, niekiedy do kawy lubi wypalić trawkę. Zwijając jointa, mawia: „Skaza zawodowa". Ma na myśli czasy, kiedy śpiewała z małym jazzowym zespołem o nazwie Whiskey Jam. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych babcia chodziła do klubów w Village na jej występy. June ma ognistorude włosy z czasów swej młodości i gładką skórę kobiety o połowę młodszej. Kiedyś ją zapytałam o sekret urody (nie jest nim trawka); powiedziła mi wtedy, że od osiemnastego roku życia myje twarz mydłem i wodą, potem delikatnie pociera mokrym pumeksem, a na koniec spłukuje i smaruje cienką warstwą roślinnego tłuszczu do pieczenia crisco. To tyle, jeśli chodzi o drogie kremy do twarzy!
W Greenwich Village pełno jest kobiet takich jak Jane, które przyjechały do miasta w młodości, by uprawiać sztukę, odniosły niejaki sukces i zarabiały na życie. Teraz, gdy są na emeryturze i mają mieszkania ze stałym czynszem, co oznacza dość niskie koszty utrzymania, szukają interesujących zajęć, które wypełniłyby im czas. June uwielbia pracować ręcznie i ma wspaniały gust. Dała się przekonać babci, by przyszła do naszego warsztatu. Wyszkolona piętnaście lat temu przez dziadka, z czasem stała się doskonałą krojczynią. - Gdzie jest Teodora? - pyta June. - Jeszcze nie wstała. - Hmm. - June otwiera szafę, wyjmuje z niej roboczy fartuch z czerwonego sztruksu i wkłada go. - Dobrze się czuje? - Tak, na pewno. Dlaczego pytasz? - Sama nie wiem. Ostatnio sprawia wrażenia zmęczonej. - Do późna oglądamy filmy z Clarkiem Gable'em na DVD. - To wszystko wyjaśnia. - Wczoraj oglądałyśmy „Zew krwi". June cicho gwiżdże. - W tym filmie Gable był seksownym ciachem. - Loretta Young też była rewelacyjna. - Och, to prawdziwa piękność. W dodatku naturalna. Miała własne usta i rysy twarzy. Wiesz, podczas kręcenia zakochała się w Gable'u. Zaszła w ciążę, ale utrzymała ją w tajemnicy, urodziła córeczkę i oddała do adopcji. Zgadnij, co potem zrobiła? Zaadoptowała córkę, nazwała ją Jude i przez lata udawała, że nie jest jej biologiczną matką. - Naprawdę? - W tamtych czasach nieślubne dziecko nie wchodziło w grę. Mogłoby zrujnować jej karierę. A dzisiejsze gwiazdy? Nie szkodzi im nawet złe aktorstwo. - June nalewa sobie kawy do filiżanki. - W takich chwilach najbardziej brakuje mi palenia. Kiedy zaczynam się denerwować. - Wsypuje do kawy łyżeczkę cukru. - Co u ciebie? - Potrzebuję sześciu milionów dolarów. - Chyba dałabym radę wysupłać tych parę groszy. Śmiejemy się, ale zaraz June poważnieje. - Na co ci tyle pieniędzy? Żywej duszy nie bąknęłam, że w Internecie sprawdziłam ceny nieruchomości w naszej okolicy. Odkąd babcia udzieliła zgody Alfredowi na sprowadzenie księgowych, uznałam, że muszę poznać liczby, by ustalić
własną strategię, odrębną od strategii brata. Rezultaty badań wprawiły mnie w osłupienie. - Chciałabym kupić warsztat. Budynek z firmą. June siada na taborecie na kółkach. - Jak zamierzasz to zrobić? - Nie mam zielonego pojęcia. June się uśmiecha. - Świetna zabawa. - Żartujesz sobie? - Valentine, to właśnie jest najpiękniejsze w młodości. Próbujesz wszystkiego. Sięgasz po różne rzeczy. Naprawdę sięgasz. Sześć milionów czy sześć dolców, co za różnica, skoro jesteś młoda i możesz je zdobyć? Uwielbiam lata młodości, do diabła, zielone lata! Teraz nie możesz tego wiedzieć, ale takie zmagania są podniecające. - Nie mogę spać. - To dobrze. Noc jest najlepszym czasem na obmyślanie strategii. - No tak, tylko że nie potrafię znaleźć rozwiązania. - Znajdziesz. - June odstawia filiżankę. Odwija papier z wałka i kładzie na satynie leżącej na stole, po czym przypina go szpilkami. - A co myśli babcia? - Nie mówi. - Dlaczego jej nie zapytasz? - June, to bardzo drażliwa sprawa. Ty znasz babcię od dawna. Co według ciebie ona myśli? - Twoja babcia to moja najlepsza przyjaciółka, choć pod wieloma względami jest dla mnie prawdziwą enigmą. Ja otwarcie mówię, czego chcę, ona nigdy. Jest wspaniałą kobietą, ale skrytą. - Tylko ona jest skryta w całej naszej rodzinie. June jedną dłonią wygładza papier. - Odnoszę wrażenie, że ma lepszy nastrój, odkąd zaczęłaś tu pracować. - Tak myślisz? - Tworzycie dobry zespół. Poza tym ty ją motywujesz. To pomaga. - Czy wspominała kiedyś o przejściu na emeryturę? - Nigdy. Odpowiedź June wydaje mi się dobrym znakiem. Babcia otwiera drzwi warsztatu. - Dzień dobry, szanowne panie. - Jest świeża kawa - mówię.
- Valentine, dlaczego mnie nie obudziłaś? - Babcia podchodzi do biurka, bierze notatki, czyta je i wzdycha. Ostatnimi czasy w skrytości serca chyba liczy, że pewnego dnia obudzi się, zejdzie po schodach i zobaczy, że podczas gdy spałyśmy, elfy wykonały za nas całą pracę, szyjąc cudowne buty. Jak w bajce. - Powinnam była wcześniej zacząć. - Mamy wszystko pod kontrolą - uspokajam ją. - Poza tym nie marnowałaś czasu. Przecież śniłaś o Gable'u, no nie? - pyta z uśmiechem June. - Skąd wiesz? - pyta babcia. - A kto nie śni o Gable'u? Zdejmuję z półki w połowie gotowe buty, które babcia owinęła w czystą białą bawełnę. Rozpakowuję je delikatnie, jakbym odwijała z kocyka niemowlę. Stawiam lewy but na warsztacie, starannie wygładzam satynę. Podziwiam sposób, w jaki babcia obszyła podeszwę. Szwy są tak maleńkie, że praktycznie niewidzialne. Rozlega się głośne walenie w drzwi. Patrzę na June - jest na takim etapie wycinania, którego nie może przerwać. Babcia robi notatki. - Ja pójdę - mówię. Otwieram drzwi. Pod wykrzywionym czarnym parasolem stoi młoda, na oko dwudziestoletnia kobieta. Ma plecak i słuchawki połączone z krótkofalówką zatkniętą za pasek. - Naprawiacie buty? - Ściąga z głowy mokry kaptur zapinanej na zamek błyskawiczny bluzy. Ma długie rude włosy związane biało-granatową bandaną i kremową cerę z piegami na nosie, choć poza tym nigdzie indziej. - Przykro mi. Nie reperujemy butów. - To nagła sprawa. - Dziewczyna wygląda, jakby miała wybuchnąć płaczem. - Kim pani jest? - pyta babcia uprzejmie. - Nazywam się Megan Donovan. - Irlandka - mówi June, nawet na nią nie patrząc. - Tak jak ja. Jesteśmy w przewadze. Wchodź. - Jaką ma pani sprawę? - pyta babcia. - Jestem asystentką w filmie kręconym w kościele Naszej Pani z Pompejów... - Na koniec zdania podnosi pytająco głos, choć wcale o nic nie pyta.
- To moja parafia. - W głosie babci brzmi zdumienie, że kręcą film w miejscu, gdzie chodzi na mszę, gdzie brała ślub i ochrzciła moją mamę. - Nie zapytali cię najpierw? - June przypina materiał, choć tym razem podnosi wzrok. - Zadzwoń ze skargą do Watykanu - dodaje z uśmiechem. - O czym jest ten film? - pytam Megan. - Ma tytuł „Lucia, Lucia" i jest o kobiecie, która w 1950 roku mieszka w Greenwich Village. Teraz kręcimy jej ślub i aktorka złamała obcas. Poszukałam w Google'ach firmy z butami ślubnymi w Greenwich Village i znalazłam was. Pomyślałam, że dacie radę to naprawić. - Gdzie jest but? Megan zdejmuje mokry plecak, otwiera i wyciąga but, który podaje babci. Podchodzę, by ocenić szkody. Obcas całkowicie oderwał się od podeszwy. - Tego nie da się naprawić - mówię. - Ale to rozmiar siedem. Nasze próbki są w tym rozmiarze. - Dobra, powiem im. - Megan wyjmuje notebook i oboma kciukami stuka pośpiesznie w klawiaturę. Czeka na odpowiedź, po czym mówi: - Zaraz tu będą. - Kto? - pyta babcia. - Moje szefowe. Projektantka kostiumów i producentka. - Nie jesteśmy w stanie naprawić tego buta - mówi babcia stanowczo. Megan wyraźnie się płoszy. - To mój pierwszy film, a one są prawdziwymi perfekcjonistkami. Kiedy obcas się złamał, zaczęły wrzeszczeć, potem mi go dały i powiedziały: „Załatw naprawę", jakby miały zamiar mnie zamordować, jeśli tego nie zrobię. Poważnie traktują każdy cholerny drobiazg. Pedantyczne do bólu. Panna młoda nie mogła mieć po prostu bukietu z białych róż, to musiał być określony gatunek białych róż. Pojechałam na targ kwiatowy o trzeciej nad ranem, żeby dostać jakieś ekwadorskie róże, które kwitną raz w roku. Megan rękawem ociera oczy; nie wiem, czy z łez, czy z kropli deszczu. Babcia częstuje ją kawą. Megan dodaje do niej tyle śmietanki i cukru, że kawa przybiera barwę piasku. Chwyta kubek w obie dłonie. - No tak, teraz wiemy, gdzie podziało się rękodzielnictwo Ameryki. Przeniosło się do filmu - mówi babcia z uśmiechem. - Daj mi bluzę, wrzucę ją do suszarki - zwracam się do Megan, która zdejmuje bluzę. Dziwne, ale jej czarny T-shirt z napisem UZALEŻNIONY wykonanym wielkimi białymi literami jest suchy. - Ten dom jest naprawdę stary. - Megan rozgląda się, popijając kawę.
- To prawda. - Babcia kiwa głową. - Jak ci się podoba robienie filmów? - Jestem tak nisko na drabinie, że nie trzeba stopnia, żeby do mnie dojść wzdycha Megan. Znowu rozlega się głośne pukanie. - To one! - Megan wpada w panikę, odstawia kubek i biegnie do drzwi. Wraca z dwiema kobietami, które szybko coś do siebie mówią, a równocześnie sprawiają wrażenie zajętych czymś innym. - To jest Debra McGuire, nasza projektantka. - Megan niemal dyga. Debra ma długie ciemnobrązowe włosy splecione w luźny warkocz sięgający pasa i usta pomalowane jaskrawo-czerwoną szminką. Unosi brwi w kształcie półksiężyca, rozglądając się po warsztacie. Zdejmuje płaszcz z lakierowanej skóry; widzimy, że ubrana jest w turkusowe indyjskie spodnie wsunięte w skórzane buty, krótką spódniczkę z różowego jedwabiu i żakiet w żółto-białe pasy, który wygląda, jakby ukradła go sierżantowi Pepperowi. Trudno powiedzieć, ile ma lat. Może być po trzydziestce, ale odznacza się osobowością i władczością kobiety pięćdziesięcioletniej. - But jest naprawiony? - warczy do Megan. - Nie - wtrąca babcia. - A pani kim jest? - Zwraca się do kobiety stojącej obok Debry. - Julie Durk, producentka. Julie ma trzydzieści kilka lat, jasną cerę i niebieskie oczy. Ubrana jest jak ja w spłowiałe dżinsy, czarny golf i czarne zamszowe buty oraz granatową baseballową kurtkę z czerwonym napisem „Lucia, Lucia" w miejscu, gdzie zwykle znajduje się logo drużyny. - Co to za lokal? - Debra rozgląda się po warsztacie, a potem patrzy na Megan, bardziej zirytowana niż zaciekawiona. Babcia uprzedza biedną asystentką. - Angelini Shoe Company. Robimy ślubne pantofle na zamówienie. - Nigdy o was nie słyszałam. - Debra łukiem podchodzi do stołu, by spojrzeć na wzór, nad którym pracuje June. - Zna pani Barbarę Shaum? - Tę, która szyje sandałki w East Village? Jest wspaniała - odpowiada babcia. - Prowadzi pracownię od wczesnych lat sześćdziesiątych. - Nasz warsztat istnieje od 1903 roku - mówię w nadziei, że ta kobieta zrozumie aluzję i okaże babci szacunek.
- Została garstka takich jak wy. - Debra podchodzi do mojego stanowiska i przygląda się czółenku. - Powiedzcie jeszcze raz, czym się zajmujecie. - Robimy ślubne pantofle. - Teraz jestem wkurzona. - Pani McGuire ma mnóstwo spraw na głowie. - Megan przeprasza za szefową. - Proszę cię. - Debra lekceważąco macha w jej stronę. - Dlaczego nie możecie naprawić mojego buta? - Bo nie da się go naprawić - mówię. - W takim razie musimy powtórzyć ujęcia - mówi Julie, przygryzając wargę. - To film o modzie - warczy Debra. - Wszystko musi być na tip-top. - Kto zrobił ten bucik? - pyta babcia. - Fougeray. Francuz. - Jeśli go pani spotka, proszę mu powiedzieć, że w obcasie lepiej użyć tytanu. - On nie żyje, ale porozmawiam z szefem jego firmy - mówi sarkastycznie Debra. - Młoda damo, jestem zajęta. Nie potrzebuję pani uwag - ciągnie niezrażona babcia. - Szewc przykleił obcas, co świadczy o marnym rzemiośle. - Sporo kosztowały - mówi Julie przepraszającym tonem, choć nie wiem, czy zwraca się do babci, czy do Debry. - W to nie wątpię, ale zostały fatalnie wykonane, niezależnie od ceny. Babcia unosi brwi. - Ile buta widać w tej scenie? - Ta scena w całości dotyczy buta, filmowanego w zbliżeniu i długo... Debra kładzie ręce na stole i schyla głowę w namyśle. - Może... - zaczyna Julie. Debra nie pozwala jej skończyć. - Skoro nie mogą zreperować tego buta, to nie mogą. Musimy nakręcić całą scenę na nowo z innym butem. - Chciałaby pani obejrzeć naszą kolekcję? - pyta babcia. Debra milczy. Nie jesteśmy Francuzami, za to znamy się na naszym fachu. - Okay, okay, zobaczmy, co macie. - Debra siada na taborecie i podjeżdża do stołu. - Przywlokłaś mnie tutaj. - Spogląda na Megan i zaplata dłonie na papierze do wzorów, po czym patrzy na nas. - Więc mnie olśnijcie. - To kraina cudownych możliwości - mówi Megan z nadzieją. - To pracownia szyjąca buty na zamówienie - poprawia ją babcia. Valentine, przynieś, proszę, nasze próbki.
- Czego właściwie pani szuka? - June zwraca się do Debry. - To ujęcie jak z Kopciuszka. - Debra wstaje i odgrywa scenę. - Panna młoda ucieka z kościoła i gubi pantofelek. - Zły omen - mówi babcia. - Skąd pani wie? - pyta Debra. - Tak powiadają stare włoskie kumoszki. Film jest o Włoszce? - Tak. O córce właściciela sklepu z Village. - Megan mówiła, że akcja toczy się w 1950 roku. - Babcia patrzy na Megan, która uśmiecha się z wdzięcznością za to włączenie jej do profesjonalnej rozmowy. - Mąż w tym samym roku zaprojektował jeden z naszych modeli. - Chciałabym go zobaczyć. - Debra uśmiecha się z udawanym entuzjazmem. Ustawiam na warsztacie pudełka z fasonami. Babcia miękką flanelową ściereczką wyciera pudełka, dopiero potem je otwiera. Robi to z przyzwyczajenia, pracujemy przecież z pastelowymi odcieniami materiałów, na których przy dotyku mogą zostać ślady albo rysy. - Oferujemy sześć fasonów ślubnych pantofli. Mój teść nazywał projekty imionami swoich ulubionych bohaterek oper. Lola, inspirowana „Rycerskością wieśniaczą", jest jak dotąd najbardziej popularna - zaczyna babcia. - To sandały z obcasem warstwowym. Często ozdabiamy paski małymi amuletami i wisiorkami. Zwykle są z cielęcej skórki, choć robiłam je z dwustronnej satyny. Debra patrzy na but. - Jest śliczny. - Odkłada go na stół. - Ale za lekki. Powinien być bardziej zabudowany. Babcia otwiera następne pudełko. - To jest Inez z „Traviaty". Debra ogląda klasyczne czółenko z koźlęcej skóry z wąskim obcasem. - Już lepiej, ale to jeszcze nie to. - Mimi z „Cyganerii" to trzewiczki do kostek, najczęściej klientki zamawiają je z wzorzystej satyny albo wytłaczanego aksamitu. Delikatnie je wzmacniam i dodaję śliczne sznurowadła ze wstążek. - Babcia stawia but na stole. - Cudowne - mówi Julie. - Ale taki but nie spadnie z nogi. - Gilda z „Rigoletta" to pantofel bez pięty na szpilce, choć często robimy je na płaskim obcasie.
- Mój ulubiony - wtrąca Julie. - Osmina z „Siostry Angeliki" to trzewiczek z guzikami. Panna młoda może wybrać pasek pojedynczy, podwójny albo tak zwany pasek T. Debra zerka na model. -Nie. - Flora z „Traviaty" to dość nowy model. Zaprojektowałam go w 1989 roku. - Babcia demonstruje baletki z cielęcej skórki ze wstążkami, które krzyżują się na kostce i sięgają do polowy łydki. - Miałam już dość odsyłania klientek do Capezia, postanowiłam włączyć do oferty także ich styl. Brakowało nam go w oryginalnym zestawie. - Gdybym znowu wychodziła za mąż, bez namysłu bym je wybrała. Debra wskazuje Florę. - Ale nie chodzi o mój gust, tylko o naszą bohaterkę. Bierze Gildę. - Myślę, że to jest fason dla nas. Przepiękny. No i pantofelek bez pięty łatwo można zgubić. - Mój mąż zaprojektował go w 1950 roku, więc historycznie rzecz biorąc, to trafny wybór. - A pani jest najlepiej ukrytym sekretem w przemyśle obuwniczym, pani Angelini. - Debra uśmiecha się po raz pierwszy. Nie wiem, czy powodem jest ulga, czy same buty, ale wyraźnie jest zadowolona. Na twarzy babci maluje się wyraz głębokiej satysfakcji. Nikt nie może się z nią równać, jeśli chodzi o buty. Jest ekspertem. - Siódemka - mówi Debra, zaglądając do buta. - Ile płacimy? - Przykro mi, ale tych par nie sprzedajemy. - Ha, tym razem będziecie musiały. - Z twarzy Debry znika uśmiech. - To sytuacja kryzysowa. - A może je nam wypożyczycie? W napisach końcowych znajdzie się nazwa waszej firmy - proponuje Julie. - Doskonale. - Babcia ściska jej dłoń. - Megan, zapakuj buty, spotkamy się w garderobie - rozkazuje Debra. Pani Angelini, pani też musi z nami pójść. - Ja? Dlaczego? - pyta skonsternowana babcia. - Będziemy teraz kręcić tę scenę. Musi pani być obecna, na wypadek gdyby pojawiły się jakieś problemy. Nie mogę ryzykować, że to... - Debra wskazuje but Fougeraya - znowu się powtórzy. Babcia spogląda na mnie. - Mogę zabrać...? - Jasne - przerywa jej Debra ze zniecierpliwieniem. - Megan pokaże wam drogę. - Idąc do drzwi, wkłada płaszcz.
Obie zniknęły tak szybko, jak się pojawiły, niczym błyskawica, która na moment rozjaśnia ciemność i gaśnie. Wyciągam z suszarki bluzę Megan. - Do Naszej Pani z Pompejów trafię z zamkniętymi oczami. - Babcia wyrzuca ręce w górę. - Weź moje przybory, Valentine. Idziemy. Na ulicach Greenwich Village zawsze kręcą jakiś film telewizyjny albo kinowy. Na Manhattanie powstaje czterdzieści siedem odcinków „Prawa i porządku", więc rzadko się zdarza, żeby człowiek nigdzie nie trafił na ekipę filmową. Jesteśmy przyzwyczajeni do czekania na rogu ulicy na koniec ujęcia, a potem na paluszkach przemykamy nad kłębowiskiem drutów i kabli, mijamy przyczepy i zaaferowanych członków ekipy. Kiedy babcia była młoda, istniało magiczne miejsce o nazwie Hollywood, gdzie robiono filmy. Teraz gwiazdy chodzą po naszej dzielnicy jak normalni ludzie. Kino traci swoją magię, kiedy w Starbucksie przy Czternastej Ulicy widzę Kate Winslet stojącą trzy osoby przede mną w kolejce, tak blisko, że dostrzegam paznokcie pomalowane lakierem Essie's Ballet Slippers. Babcia nigdy nie spotykała Bette Davis w winiarni ani Hedy Lamarr u fryzjera. - Chodźcie za mną - mówi Megan przed wejściem do Naszej Pani z Pompejów. Zaraz odwraca się z nieśmiałym uśmiechem. - Zapomniałam, że znacie ten kościół lepiej ode mnie. Po niedzielnej sumie pozostał w powietrzu korzenny aromat kadzidła. Na błyszczącej marmurowej posadzce stoją skrzynie i wałki z kablami. Stół, na którym zwykle leżą niedzielne gazetki, teraz zastawiony jest bajglami, plastikowymi kubkami do kawy, stosami przekąsek. Dziwnie się czuję, oglądając stary gotycki kościół do tego stopnia wyrwany z kontekstu. Bogato rzeźbione ławki, witraże i barokowy ołtarz zmieniły się z domu Boga w plan filmowy. - Nie do wiary, że ksiądz Prior zgodził się wykorzystać kościół - szepcze babcia. - Nawet Kościołowi katolickiemu potrzebna jest dobra reklama odpowiadam. - A także spora suma za wynajem. Od razu wiem, kto gra główną rolę, ponieważ aktorka ma na sobie suknię ślubną. - To Anna Christina - mówi Megan. - Na razie jest nieznana, ale po premierze będzie jak Reese Witherspoon po „Legalnej blondynce". Anna Christina ma na oko nie więcej niż dwadzieścia lat. Jest drobna, z figurą w kształcie klepsydry. Owalną buzię otaczają błyszczące czarne loki, które niepokojąco kontrastują z nieskazitelną cerą. Usta to wiśnie w śniegu,
odcień czerwieni charakterystyczny dla lat pięćdziesiątych. Debra klęczy koło niej, przymierzając buty. - Są za duże. - Wstaje z taką miną, jakby zaraz miała eksplodować. Czuję wręcz, jak stojącej obok mnie Megan ciśnienie krwi skacze w górę. - Pozwólcie, że to obejrzę. - Babcia przeciska się przez tłum w stronę aktorki; musi przytrzymać się Debry, żeby uklęknąć. - Przeklęte kolana mówi, tymczasem ja klękam obok niej. Babcia naciska nosek bucika, potem ostrożnie zdejmuje go Annie Christinie ze stopy. Patrzy na Debrę. - Który but widać w ujęciu? - Prawy. - Daj mi bawełniane wkładki - mówi do mnie babcia. - Wszyjemy je. Babcia odwija bawełnę i złotymi nożycami delikatnie wycina z niej kwadraty. Nawlekam igłę, na końcu nitki robię węzeł. Babcia wsuwa wkładkę w nosek buta i wkłada go na stopę Anny. Pantofel wciąż jest za luźny. Babcia bierze następny kwadrat i wykłada nim przyszwę. Po kolejnej szybkiej przymiarce podaje mi but i wkładki ze słowami: - Przyszyj je. Cienką igłą przyszywam wkładkę od przyszwy do noska. To samo robię po drugiej stronie, tworząc but w bucie. Babcia znowu przymierza go aktorce. - Teraz jest za ciasny! - krzyczy Debra. - W żadnym razie nie spadnie. - Jeszcze nie skończyłyśmy - mówi babcia tonem, którego nie słyszałam od czasu, kiedy miałam pięć lat i babcia przyłapała mnie i Tess na rysowaniu po ścianach jej sypialni. Na planie zapada cisza. Podnoszę wzrok i widzę reżysera, młodego mężczyznę w baseballówce i puchowej kamizelce, który chodzi tam i z powrotem, jakby oczekiwał narodzin czworaczków. Babcia znowu podaje mi but. - Zrób klin na lewej stronie. Robię szew, ściągając materiał na podbiciu. Oddaję but babci. - Podaj mi woskowy ołówek, Val. Wyciągam ołówek z przybornika. Babcia przesuwa nim po wnętrzu buta, zmiękczając skórę i nadając jej sprężystość, a następnie wkłada pantofel na stopę Anny. - Posłuchaj, Anno, kiedy będziesz musiała zgubić but, po prostu zegnij palce i wyciągnij stopę. But powinien się zsunąć. Spróbuj. Anna wykonuje polecenie, unosząc stopę nad podłogą i naciskając palcami na nosek. But spada.
- Udało się! - wykrzykuje Anna z ulgą dorównującą mojej. Nagle cała ekipa, która stała dookoła, wysyłając toksyczne promienie troski w naszą stronę, rusza do działania. Zajmują swoje pozycje, wydają polecenia, reżyser siada na krzesełku przed monitorem. Megan prowadzi mnie i babcię do cienia. Patrzymy, jak Anna Christina oburącz otwiera mahoniowe drzwi kościoła, a potem biegnie w swej sukni z satyny przez westybul na podest Naszej Pani z Pompejów. Na dany znak gubi pantofelek na pierwszym stopniu. - To ujęcie z wózka - wyjaśnia Megan. - Jedna scena. Kiedy po raz chyba dziesiąty filmują sekwencję i pantofelek spada, obie z babcią znowu z ulgą wypuszczamy powietrze. Mężczyzna stojący obok reżysera krzyczy: - Cięcie! Następna scena. Członkowie ekipy rozbiegają się, przenosząc obok nas sprzęt. Debra podchodzi do reżysera i zamienia z nim kilka zdań. - Uratowałyście nam tyłki - mówi wesoło Megan. - Reżyser jest bardzo zadowolony z ujęcia. Debra klepie reżysera po ramieniu i podchodzi do nas. - Fougeray wypada, wchodzi Angelini.
Rozdział czwarty Gramercy Park Rozpylam na karku odrobinę klasycznej wody kolońskiej Burberry (prezent od mamy podczas jednego z jej zauroczeń brytyjską literaturą), potem wypuszczam trochę w powietrze nad głową, żeby opadła na mnie aromatyczną brzoskwiniowo-cedrową mgiełką. Lustro w złotych liściach w mojej sypialni jest tak stare, że farba na szkle pozwijała się w sepiowe wiórki, co nadaje mojej cerze alabastrowy połysk. To magiczne zwierciadło jest moim restylane. Wizytówkę Romana Falconiego, która wetknięta jest za ramę, z jakiegoś powodu chowam do kieszeni wieczorowego żakietu. Może kiedyś zgłodnieję na tyle, że przyjdzie mi ochota sprawdzić jego restaurację. Z łóżka biorę torebkę i otwieram, by sprawdzić, czy jest w niej portfel, MetroCard i kosmetyki na wypadek jakiejś sytuacji awaryjnej: lawendowa szminka, jasnoróżowa kredka do ust, korektor. Przechodzę obok pokoju babci, która przebiera się w strój domowy. - Gabriel czeka na ciebie! - wola za mną, gdy schodzę na dół. - Babcia mówi, że znasz Romana Falconiego - mówi Gabriel na powitanie. Gabriel jest kompaktową wersją Marcello Mastroianniego z karnacją królewny Śnieżki. Poznaliśmy się pierwszego dnia w college'u, kiedy w długiej kolejce czekaliśmy, żeby się zapisać na zajęcia z teatru. Przedstawi! się i od razu oznajmił: „Jestem gejem". Odpowiedziałam, że dla mnie to nie problem. Od tamtego dnia się przyjaźnimy. - Może przed wyjściem napijemy się wina? - Bardzo chętnie - odpowiada Gabriel. Idę do kuchni i z regału na wina zdejmuję butelkę Poggio al Lupo. - Myślisz, że uda ci się zdobyć dla nas stolik w Ca' d'Oro? - Gabriel siada przy blacie. - Słyszałeś o tym? - Ty naprawdę rzadko wychodzisz, co? - Tylko wtedy, kiedy mnie zapraszasz. - Nalewam wino dla nas obojga. - „New York" nazwał Ca' d'Oro najgorętszym włoskim debiutem sezonu. Od dnia otwarcia staram się o rezerwację. Zadzwonisz do niego? - Nie zadzwonię. - Unoszę kieliszek w stronę Gabriela. -Salute. Gabriel odpowiada tym samym. -Dlaczego?
- Wróciłam do domu z zakupami, a on siedział przy tym stole, rozmawiając po włosku z babcią, która zadurzyła się w nim bez pamięci. Niech ona do niego zadzwoni. - Możesz zaufać mężczyźnie, który z szacunkiem odnosi się do starszych pań. - Nic o tym nie wiem. Nie przyszedł, żeby wskrzeszać babcine wspomnienia o powojennym Manhattanie. Chciał poznać kobietę, którą widział nagą na dachu. Gabriel otwiera szeroko oczy. - On jest tym facetem, który cię widział? - Właśnie tak. Pewnie myśli, że jestem ekshibicjonistką. - Cóż, musiało mu się spodobać to, co zobaczył. - Zrobisz wszystko, żeby dostać się do jego knajpy. Gabriel unosi ręce. - Pracuję w tej branży, to dla mnie ważne. Okay, jaki on jest? - Atrakcyjny. - Cóż za letnie określenie. - W porządku. Jest wysoki, ciemnowłosy i można go uznać za przystojnego. Ale pod określonym kątem z profilu wygląda tak, jakby nosi! okulary Groucha Marx, te z plastikowym nosem i brwiami. - Wioski profil. Przekleństwo niektórych naszych rodaków. - Jak wyglądam? - pytam Gabriela, przyjmując pozę Suzy Parker i rozchylając płaszcz. - Odpowiednio. - I ty uważasz, że „atrakcyjny" to letnie określenie! „Odpowiednio" jest jeszcze gorsze! - Chcę przez to powiedzieć, że wyglądasz w sam raz na spotkanie z byłym chłopakiem, za którego omal nie wyszłaś, a który ożenił się z inną. Podobają mi się te marszczenia. - To sukienka babci. - Wygładzam jedwabne rozety zdobiące rąbek. - Wygląda w tym lepiej niż ja - mówi babcia, wchodząc do salonu. - Na jaką elegancką imprezę się wybieracie? - Przyjęcie firmowe Breta Fitzpatricka na dachu hotelu Gramercy Park. Gabriel odsuwa na bok gęstą grzywkę. - Teraz to prywatny klub. Cieszę się, że Bret wykombinował, jak załatwiać interesy, i został tym, kim został. A czym właściwie się zajmuje, bo zapomniałem?
- Zarządzaniem funduszami, coś w tym rodzaju. - Wkładam do torebki małe opakowanie miętówek. Mam dwa powody, by iść na dzisiejsze przyjęcie. Po pierwsze, wciąż jestem szczupła po weselu Jaclyn. Po drugie, potrzebuję pomocy Breta przy obmyśleniu sposobów na sfinansowanie mojej przyszłości. Nie wierzę, że Alfred kieruje się moim dobrem, restrukturyzując nasz kredyt. Bret może okazać się bardzo pomocny. - Jest wiceprezesem czegoś tam. Szczerze mówiąc, nie rozumiem, czym się zajmuje. - A dlaczego miałabyś rozumieć? Ty jesteś szewcem, a ja maître d'hôtel w Café Carlyle. Spójrzmy prawdzie w oczy. Pracujemy w usługach, podczas gdy twój były kochanek... Przepraszam, Teodoro. Daję mu ostrzegawczy znak, zanim bardziej się wkopie. Nalewam wina do kieliszka i podaję babci. - Bardzo się cieszę, że moja wnuczka jest kobietą żyjącą pełnią życia. - Przynieść ci coś, zanim wyjdę? - pytam. - Nie, dziękuję. Podgrzeję penne, wypiję wino i obejrzę program Maria Batalego na kanale kulinarnym. - Wiesz, że twój chłopak Roman Falconi jest właścicielem szalenie modnej restauracji? - Wiedział wszystko o pomidorach - mówi babcia z dumą. - I pięknie mówił po włosku. - Składa dłonie jak do modlitwy. - Moim zdaniem jest cudowny. - Zawsze kręcił cię dobry akcent - przypominam jej. - To prawda - mówi babcia tęsknie. - Chciałabym tylko, żebyś wykazywała się większą rozwagą, kiedy wpuszczasz kogoś do domu. - Uspokój się, Valentine. Rodzina Romana pochodzi z Bari. Wieki temu znałam brata jego dziadka. Bywał regularnie u Idy De Carlo na Hudson Street. Idę o zakład, że nie byłaś dla niego miła, prawda? - Na tyle miła, że zaprosił mnie na kolację. - Cmokam babcię na pożegnanie i za Gabrielem wychodzę na schody. Dach hotelu Gramercy Park to elegancki salon, równocześnie zamknięty i na świeżym powietrzu, z ogromnymi barwnymi malowidłami na ścianach, gęstym perskim dywanem, lakierowanymi meblami i kominkiem płonącym w chłodne jesienne wieczory. Żyrandol z zielonych szklanych liści i migotliwe białe lampki wiszą nad tym orlim gniazdem jak baldachim w baśniowym lesie. Miasto zdaje się blaknąć w oddali, a drapacze chmur wyglądają jak czarne aksamitne puzderka ze sznurami pereł.
To nie jest stary Nowy Jork, gdzie włócząc się po klubach, trafiamy do Latin Quarter i El Morocco. To jest zupełnie nowy Nowy Jork, gdzie każdy hotelarz to impresario, a ich eleganckie i kosztowne salony rywalizują o bogatych i dobrze ustosunkowanych klientów. Jesteśmy w samym sercu nowego snobizmu. Mój były chłopak Bret Fitzpatrick pełni honory na tle wieżowca Chryslera przypominającego platynowy miecz. Jakże stosownie ten człowiek niegdyś był moim rycerzem w lśniącej zbroi. - Valentine! - Bret przeprasza otaczających go ludzi i podchodzi do nas. Całuje mnie w oba policzki, obejmuje Gabriela niedźwiedzim uściskiem. To prawdziwy zjazd absolwentów! - Nie wymawiaj tego słowa. - Gabriel mocno klepie Breta w plecy, dopiero potem go puszcza. - Wydajemy się starzy, kiedy tak mówisz. - Cóż, jestem starszy od ciebie, więc mogę mówić, co mi się podoba. Bret się uśmiecha. - Cudownie was widzieć. Dzięki, żeście przyszli. - Kim są ci ludzie? - Gabriel rozgląda się dokoła. - Klienci i ich przyjaciele - odpowiada Bret, zniżając głos. - Jeden z naszych partnerów w funduszu walutowym jest członkiem klubu. - Patrzy na mnie. - Myślałem, że to cię zachęci. - Chodzi o coś innego. - Wyglądasz rewelacyjnie, Valentine - mówi Bret, kiedy Gabe idzie do baru po drinki dla nas. - Ty też. - To prawda. Bret wygląda jak odnoszący sukcesy finansista z Wall Street, który wypracował sobie drogę na szczyt. Szyty na miarę garnitur podkreśla jego wzrost, buty marki Ferragamo demonstrują dobry gust. Jasnobrązowe włosy rzednieją, lecz to nie ma znaczenia. Ciepłe oczy barwy szarej flaneli i budząca zaufanie twarz. Pewny siebie, ale nie arogancki. Bret sam siebie stworzył i zachowuje się z wdziękiem człowieka, który zapracował na swoje powodzenie. W młodości się garbił, teraz jest prosty jak struna. Osiągnął to, co dzieci uprzywilejowane otrzymują w chwili narodzin, a cała reszta musi w sobie rozwinąć: pozycję. Kiedy go poznałam, był błyskotliwym i szalenie ambitnym chłopakiem z robotniczej rodziny z Floral Park. Kosił trawnik u wielkiego brokera z Wall Street, który obiecał mu pracę, jeśli pójdzie do college'u i zrobi dyplom z finansów. Bret na tym nie poprzestał. W college'u był najlepszym uczniem w swoim roczniku, a potem studiował w Harvard Business School. W ciągu dziesięciu lat zostawił za sobą dawne życie i wkroczył w nowe, które pasuje
do niego jak koszula od Barneysa. Łączy nas przeszłość, ale nigdy nie bywamy zakłopotani w swoim towarzystwie. Bret przeprasza, bo na bok prosi go szacowny starszy mężczyzna w garniturze. Wraca z drinkami Gabriel. - Hito - mówi, podając mi szklankę. - Czyli co? - Nie wiem. Mo, glo, flo lub coś innego i końcówka hito. Dzisiaj wszystkie drinki mają taką nazwę. - Gabriel upija łyk. - Albo tini. Gabetini, Valentini, Brettini. - Kosztuję koktajl. - Ten hotel jest inny, niż go zapamiętałam. - Spoglądam na czubki drzew w Gramercy Park, ciemnozielonej wyspie pełnej snopów światła padających ze staroświeckich ulicznych latarni. Wokół parku biegnie ogrodzenie z kutego żelaza, przy nim stoją tradycyjne kamienice z czerwonej cegły i wspaniałe przedwojenne apartamentowce. - Pamiętam wesele mojej przyjaciółki Beaty Jachulski, zanim hotel kupili Europejczycy. Było tu bardzo przytulnie, podawali rewelacyjne jedzenie. Widziałeś malowidła w holu? - Skoro myślisz, że hotel się zmienił, co powiesz o Brecie? - Nie miał innego wyjścia. - Opieram się o ścianę i spoglądam na tłum gości. - Są tu ludzie, na których Bret musi zrobić wrażenie. To na pewno nie jest łatwe. - Ależ ty jesteś wielkoduszna. - Gabriel znowu upija łyk. - Robi mi się od tego niedobrze. - Ja naprawdę jestem z niego dumna. Gabriel spogląda na mnie z mieszaniną zrozumienia i podejrzliwości. Minęło pięć lat od naszego zerwania. Dzisiejszy wieczór to wyraźny dowód, że Bret nie pasowałby do mojego .nowego życia, które pozszywałam jak ścinki skóry z podłogi warsztatu. Jego przeznaczeniem było to. - Wiesz, może czuję urazę, ponieważ nasza trójka to zawsze byliśmy „my", a teraz Bret to „oni". Jest jedynym „onym", którego znam. - Gabriel wyławia wisienkę maraschino ze swojej szklanki. Zostały jeszcze dwie. - Jakim sposobem dostałeś trzy wiśnie? - pytam. - Poprosiłem. Patrzę, jak Bret przechodzi od grupy klientów w róg dachu, gdzie trzy śliczne dziewczyny tuż po dwudziestce popijają koktajle i palą. Jest chłodno, ale one na opalonych nogach nie mają rajstop. W butach widać rowek między palcami i niewielką przerwę w słupku podtrzymującym dwu-
nastocentymetrowe obcasy. Te dziewczyny kupują buty, żeby modnie wyglądać, nie dla wygody. - Zasiądę na sofie koło kominka. Te snobistyczne otwarte salony są świetne, dopóki nie nastaną chłody - mówi Gabriel. - Jest mi tak zimno, że można skrobać lód z mojego tyłka. - Przyjdę do ciebie za minutę - odpowiadam, ale nie odrywam wzroku od Breta i dziewczyn. Dwie odchodzą, zostaje trzęsąca się z zimna blondynka z kieliszkiem w dłoni. Bret nachyla się i coś do niej mówi. Śmieją się. Dziewczyna wyciąga rękę i poprawia mu krawat. Ten intymny gest zmusza Breta do cofnięcia się. Zrywa się wiatr, kołysze białymi lampkami i żyrandolem, które rzucają ruchliwe plamy światła na podłogę. Dziewczyna unosi głowę do Breta. Rozmawiają z ożywieniem. Obserwuję ich przez chwilę, potem popychana przez zimne powiewy podchodzę do nich. Wyciągam rękę do dziewczyny, przerywając im w pół słowa. - Cześć, jestem Valentine, stara przyjaciółka Breta. - Jestem Chase. - Dziewczyna spogląda na niego. - Jedna z wielu asystentek Breta. - Jak wielu? - Przesadzam. - Chase się uśmiecha. Ma idealne zęby dziewczyny, która wyrastała w latach dziewięćdziesiątych i korzystała z wszelkich dentystycznych wynalazków, włączając w to wybielacze, lasery i niewidoczne klamry. - Hej, masz wspaniałe zęby - mówię jej. Sprawia wrażenie zaskoczonej. Nie ulega wątpliwości, że jest przyzwyczajona do komplementów, ale nikt nigdy na pierwszym miejscu nie wymienia uzębienia. - Dziękuję - odpowiada. Splatam ręce, trzymając drinka w zagłębieniu łokcia jak roślinę w doniczce. Kiedy do Chase dociera, że nie zamierzam się ruszyć, mówi: - Czas najwyższy, żebym coś zjadła. - Nie odrywa wzroku od Breta. Przynieść ci coś? - Nie zadaje tego pytania jak asystentka. Bret wychwytuje jej ton, patrzy na mnie, potem odpowiada rzeczowo: - Nie, dzięki. Idź i baw się dobrze. Chase odwraca się i odchodzi. Bret patrzy na drugi brzeg East River.
- Widać stąd Fłoral Park. - Wskazuję w kierunku Queens, skąd oboje pochodzimy. - To niemożliwe - mówi Bret. - Byłoby świetnie, gdybyś jednak to widział. - Podaję mu mojego drinka; Bret upija łyk. - Może wtedy pamiętałbyś, skąd jesteś. - Czy to zarzut? - Ależ nie, w żadnym razie. Myślę, że dokonałeś rzeczy zdumiewających. Moja szczerość nie ulega wątpliwości i Bret patrzy na mnie uważnie. - Więc co się dzieje między tobą a tą dziewczyną? - Jesteś Włoszką do szpiku kości - mówi Bret. - Nie zmieniaj tematu. - Nic się nie dzieje. - Ona myśli inaczej. - Skąd wiesz? - Od jak dawna się znamy? - Od wieków. - Bret mruży oczy i patrzy w kierunku Queens, jakby mógł nas tam dojrzeć, dwoje nastolatków siedzących na ogrodzeniu probostwa przy Austin Street i rozmawiających do nocy. - Właśnie. Odkąd ja nosiłam klamry. Poza tym tak się składa, że jestem kobietą, więc wiem, że chodzi jej o wiele więcej niż przyniesienie ci pulpecików z homara. Bret głęboko oddycha. - Okay, i co mam zrobić? - Powiesz jej, że jesteś żonaty z uroczą kobietą i masz dwie piękne córki, Grace i Ave. Oczywiście ona wie o twojej rodzinie, ponieważ odbiera telefony w biurze. Może w ogóle jest asystentką od odbierania telefonów? Tak czy owak powiesz jej, że zasługuje na własnego miłego mężczyznę. Będzie się z tobą sprzeczać, ale ty wtedy jej powiesz, że jest za młoda. To bardzo zniechęca, kiedy człowiek jest naprawdę młody. Bret wybucha śmiechem. - Val, jesteś zabawna. Skończyłaś wygłaszać mi nauki? - Tak jest. Teraz ty możesz mnie czegoś nauczyć. Ze zrozumieniem możliwym tylko w wypadku starych przyjaciół, których wiele łączy, Bret pyta: - Co ci jest potrzebne? - Pomożesz mi uratować nasz warsztat? - W czym problem?
Rozpoczynam chaotyczne wyjaśnienia dotyczące Alfreda, kredytu i babci. Bret jest cierpliwy, słucha, nie przerywa mi. - Przyjrzę się temu - mówi, po czym dodaje zdanie, które nieodmiennie sprawia, że ogarnia mnie spokój: - Nie martw się, Val. Zajmę się tym. W zimnej taksówce przytulam się do Gabriela, jakby był kaloryferem rozgrzanym do czerwoności. Taksówka przecina zatłoczone skrzyżowanie na Union Square. - W życiu nie pójdę na żadne przyjęcie na dachu po sierpniu. Kominek był tylko na pokaz. W ogóle nie grzał. To było tak, jakbym próbował ogrzać się zapalniczką. - Było zimno, ale cieszę się, że poszliśmy. - O czym tak rozmawialiście z Bretem? Rzuca żonę i wracacie do siebie? - Tylko pod warunkiem że ty zgodzisz się pracować u nas jako niania. - Nawet o tym nie myśl. Nie znoszę dzieci. - Moja nonna Roncalli miała rację, jeśli chodzi o mężczyzn. Nieważne, ile mają lat, trzeba pilnować ich jak jastrząb. Jak jastrząb! Gabriel przewraca oczami. - Tylko troszeczkę. Jesteś wredna. Ta biedaczka do końca imprezy nie odważyła się podejść do Breta. Jakbyś go czymś spryskała. Jak myślisz, ile czasu laseczka płakała w łazience? - Płakała? - Nie, ale chętnie walnęłaby cię jedną z tych kamiennych maoryjskich rzeźb. Oczywiście ktoś musiałby jej pomóc. Te chudzielce nie mają siły w rękach. I żeby palić w nowym tysiącleciu. To kretynki. - Mają dwadzieścia dwa lata. Co mogą wiedzieć? - mówię. - Smakowało mi jedzenie. - Trochę za dużo fig. Wszyscy do wszystkiego dodają teraz figi. Pasta z fig w foccacii, plastry figi w rukoli, gniecione figi w ravioli. Można by pomyśleć, że figi należą do głównej grupy produktów żywnościowych. Gabriel wzdycha. - Na imię ma Chase. - Kto? - Ta dziewczyna zainteresowana Bretem. - Chase jak bank? - Gabriel kręci głową. - Oto działanie systemu wartości. Kto jest jej ojcem? Człowiek z gry w monopol? - Nie mam pojęcia. Jej przyjaciółka ma na imię Milan. - Jak miasto? - Jak miasto i ciasteczko.
- Co się stało, że Biblia albo opery mydlane przestały być inspiracją przy nadawaniu porządnych imion? - Gabriel splata dłonie. - Pokaż mi Ruth albo Laurę. Dzisiaj ludzie dają dzieciom imiona od miejsc, w których nigdy nie byli. To jakiś obłęd! - Ruth albo Laura nigdy nie uderzałyby do szefa. Chase owszem. - Wiesz, wydaje mi się, że Bret tęskni za tobą. - Gabriel patrzy na mnie. - Ja też za nim tęsknię. Ale kiedy z nim byłam, w gruncie rzeczy nie zastanawiałam się nad własnym życiem. W pewnym sensie wszystko kręciło się wokół Breta. Kiedy zerwaliśmy, musiałam odkryć, co daje mi szczęście. - Sam nie wiem, Valentine. Czasami myślę, że zamieniłaś opiekę nad Bretem na opiekę nad babcią. Powinnaś znowu się zakochać i mieć swoje życie. Taksówka zatrzymuje się na rogu Dwudziestej Pierwszej w Chelsea. - Mam swoje życie! - odpowiadam. - Dobrze wiesz, o co mi chodzi. - Gabriel całuje mnie w policzek, wciska mi w dłoń dziesieciodolarowy banknot i wysiada. Otwieram okno i macham banknotem. - To za dużo! - Zatrzymaj resztę. - Gabriel unosi dłoń na pożegnanie. - Zadzwoń do restauratora. Mówię kierowcy, żeby odwiózł mnie na róg Perry i West Side Highway. Opieram się wygodnie i patrzę, jak Chelsea ustępuje miejsca Greenwich Village. Weekendowe zabawy w dzielnicy mięsnej trwają w najlepsze. Zrujnowany szary magazyn jest teraz klubem, nad dawną rampą rozładunkową wisi neon w żółte i fioletowe pasy, przed czerwonymi sznurami przy drzwiach młode ślicznotki czekają na wejście. W starej fabryce mieści się modna restauracja z sofami z czerwonej skóry i lustrami od podłogi do sufitu, na których kursywą wypisano karty dań, a nad oknami wiszą markizy, które wyglądają jak czerwone peleryny powiewające na wietrze. Za oknem taksówki dziewczyny takie jak Chase małymi grupkami chodzą w snopach jasnoniebieskiego światła ulicznych lamp, podobne do egzotycznych kwiatów. W nocnej czerni rozbłyskują plamy koloru: jedna ma na sobie bluzkę barwy turkusu, druga karmazynowy prochowiec, trzecia spódniczkę z metalizowanej lamy, która układa się w fałdy na jej udach. Widziane w ruchu, ich długie nogi przypominają cienkie szczudła żurawi. Gdy przechodzą przez ulicę, zanoszą się śmiechem, podtrzymując się wzajemnie i uważając, by zakończone metalem obcasy trafiały w środek
kostki brukowej, a nie w zaprawę. Te dziewczyny wiedzą, jak poruszać się po niebezpiecznym terenie. Chowam dłonie do kieszni, garbię się i zadaję sobie pytanie, ile właściwie zostało mi jeszcze z młodości. I jak spędzę ten cenny czas? Codziennie ciężka praca, wczesny sen i wstawanie o brzasku - czy tak będzie wyglądało moje życie? Czy Gabriel ma rację, sugerując, że zostałam opiekunką, pogrążyłam się w pracy i troskach kosztem lat, które zostały mi do czterdziestki? Czy to możliwe, że może mieć rację? Na dnie kieszeni wyczuwam wizytówkę. Wyciągam ją. Kiedy taksówka zatrzymuje się na światłach, studiuję wizytówkę, jakby była darmowym biletem na karuzele na Coney Island w moje siódme urodziny. Ca' d'Oro. Nowy lokal. Roman Falconi. Nowy mężczyzna. Nie spotykam mężczyzn w pracy, nie muszę nawet dojeżdżać, więc nie zawieram miłych znajomości w pociągu. Nie skorzystam ze strony znajdzpare. com, ponieważ lepiej wyglądam na żywo niż na zdjęciach, a zresztą jak miałabym opisać wymarzonego partnera, skoro sama nie wiem, czego chcę? Poza tym niewiele ryzykuję, dzwoniąc do Romana Falconiego. Dał mi wizytówkę. Chce, żebym zadzwoniła. Wyławiam komórkę z torebki. Wybieram numer. Po trzech sygnałach Roman odbiera. - Halo. W tle słyszę hałas. Głosy. Szczękanie. Szum wody. - Mówi Valentine. Hałas przybiera na sile. - Valentine? - Jego zdawkowy ton świadczy, że mnie nie pamięta. Wyobrażam sobie, jak rozdaje wizytówki nieznajomym kobietom w całym mieście, mrużąc przy tym znacząco oko i obiecując talerz gorącej braciole. Już mam zamknąć klapkę, kiedy słyszę, jak mówi: - Moja Valentine? Wnuczka Teodory? Przyciskam otwarty telefon do ucha. - Tak. - Gdzie jesteś? - W taksówce na Greenwich Street. Słyszę, że jesteś zajęty. - Wcale nie. Zaraz zamykamy. Może wpadniesz? Rozłączam się i nachylam do szybki działowej. - Zmiana planów - mówię do kierowcy. - Proszę jechać na róg Mott i Hester w Little Italy. Taksówkarz przejeżdża przez dolny Broadway i skręca na Grand Street. Little Italy połyskuje w nocy jak drobne szmaragdy i rubiny na brylantowych kolczykach. Niezależnie od pory roku tu zawsze jest Boże Narodzenie. Nad
główną ulicą sznury białych lampek umocowane na medalionach z czerwonej i zielonej cynfolii tworzą włoską flagę. Moim krajanom, podobnie jak mamie, przepych w ozdabianiu ulic potrzebny jest przez cały rok. Mijamy otwarte kramy handlujące T-shirtami z napisami: MÓDL SIĘ ZA MNIE, MOJA TEŚCIOWA JEST WŁOSZKĄ oraz kubkami do kawy głoszącymi: AMERYKA - MY JĄ ODKRYLIŚMY, MY JĄ NAZWALIŚMY, MY JĄ ZBUDOWALIŚMY. W witrynach na wzór posągów w kościele wystawiono stare czarno-białe fotografie w ramkach przedstawiające ikony naszej kultury: zdecydowany Sylvester Stallone jako Rocky biegnie ulicami Filadelfii, marzycielski Dean Martin wznosi do obiektywu szklaneczkę w toaście, niezrównany Frank Sinatra w fedorze z małym rondem śpiewa do mikrofonu w studiu nagraniowym. W drzwiach sklepu wisi dwumetrowy plakat Sophii Loren w czarnych pończochach i gorsecie z „Małżeństwa po włosku". Bellissima. Z głośników na rogu Mulberry Street płynie głos Jerry'ego Vale'a śpiewającego „Mama Loves Mambo", w samochodach na skrzyżowaniu dudni hip hop. Płacę taksówkarzowi i wysiadam. Przez skrzyżowanie przechodzą dobrze ubrane pary, mężczyźni w sportowych marynarkach i rozpiętych pod szyją koszulach, kobiety (wszystkie - sobowtóry mojej mamy) w obcisłych, rozszerzanych na dole spódniczkach i dopasowanych krótkich żakietach. Wysadzane cekinami szpilki mają noski tak ostre, że można by rozbić nimi filet z kurczaka. Tu i tam lamparcie cętki albo pasy zebry błyszczą na torebce, bucie lub spinkach do włosów. Włoszki uwielbiają zwierzęce wzory, nieważne, czy to ubrania, meble czy też dodatki, w każdej dziedzinie naszego życia odpowiadamy w ten sposób na zew krwi. Kobiety trzymają mężów pod ręce, przerzucając na nich ciężar, którego cienkie obcasy nie są w stanie unieść. Rozglądam się i myślę, że każdy z tych ludzi mógłby być członkiem mojej rodziny. To Amerykanie włoskiego pochodzenia spędzający wieczór w mieście, jedzący kolację w ulubionych lokalach. Po posiłku i spacerze (amerykańskiej odmianie la passeggiata) pójdą na kawę i deser do Ferrary. Tam żony zajmą miejsca przy stolikach z marmurowymi blatami, a mężów wyślą, by ze szklanych gablot wybrali przysmaki. Po deserze wrócą do gablot i kupią tuzin ciastek, które zabiorą do domu: miękkie muszelki nasączanych miodem sfogliatelle, wilgotne babki rumowe, lekkie anielskie skrzydła, wszystkie delikatnie ułożone w kartonowym pudle związanym sznurkiem.
Cukiernia Ferrary się nie zmieniła, wystrój jest taki sam jak w czasach, gdy moi dziadkowie byli młodymi zakochanymi. Za to zmieniliśmy się my, młodzi włoscy Amerykanie. Moje pokolenie zawiera małżeństwa z osobami spoza naszej grupy etnicznej, więc nasze dzieci nie mają włoskiego wyglądu jak my, rzymskie nosy są krótsze, neapolitańskie szczęki łagodniejsze, czarne jak sadza włosy przybierają odcień brązowy, a często od razu blond. Asymilujemy się dzięki mężowi Irlandczykowi i farbie marki Clairol. Kiedy muza Włoszek z południa, Donatella Versace, ufarbowała się na jasną blondynkę, to samo zrobiły dziewczyny z Brooklynu. Ale pozostała jeszcze nieliczna gromadka nas, staroświeckich paisana, które czekają, aż kręcone włosy znowu będą modne, robią przetwory z własnych pomidorów i po mszy jedzą niedzielny obiad z rodziną. Wciąż przyjemność sprawia nam to samo co naszym dziadkom: wieczór przy talerzu domowego makaronu, gorącym chlebie i słodkim winie, który kończy się rozmową przy cannoli u Ferrary. W mojej Little Italy nie ma nic małego. To jest dom. Idąc Mott Street, sprawdzam numery. Restauracja Romana utknięta jest pomiędzy tętniącą fabryką ravioli Felicia Ciotola & Co. a sklepem ze słodyczami o nazwie Tuttoilmondo. Nad wejściem wisi prosta czarno-biała markiza. Drzwiom nadano wygląd murmuru, na kremowym tle malując smugi złotej farby. Nazwa CÄ D'ORO wyryta jest kursywą na niewielkiej tabliczce z brązu. Wchodzę do środka. Sala jest mała, ale pięknie urządzona w weneckim stylu na wzór Dorothy Draper. Przez całą ścianę po prawej stronie biegnie długi bar wyłożony płytkami barwy torfu. Przymocowane do podłogi stołki barowe pokryte są srebrną lakierowaną skórą. Stoliki tak ustawiono, by maksymalnie wykorzystać przestrzeń. Blaty są z czarnego marmuru, krzesła obito złotym adamaszkiem z czarną ślimacznicą. Trudno oddać charakterystyczne cechy baroku w małym pomieszczeniu (czy na butach, skoro o tym mowa), jako że bogate wzory tego okresu wymagają przestrzeni. Panu Falconiemu to się udało. W restauracji pozostały jeszcze dwie pary, regulują rachunki. Młodzi trzymają się za ręce, ich twarze wydają się łagodne w świetle świec; po posiłku pozostała tylko odrobina różowego wina w kryształowych kieliszkach. Barmanka, piękna dziewczyna tuż po dwudziestce, wyciera szkło. Podnosi na mnie wzrok. - Już zamknięte - mówi.
- Przyszłam do Romana. Jestem Valentine Roncalli. Dziewczyna kiwa głową i idzie do kuchni. Tylną ścianę pokrywa mural przedstawiający wenecki pałac o zmierzchu. Chociaż sam pałac z bogato zdobionymi łukami, otwartymi balkonami i koroną ze złotymi krzyżami wieńczącą dach wygląda jak budowle na ślubnych tortach u Ferrary, to jednak bardziej jest niepokojący niż kiczowaty. Księżyc odbija się od okien i oświetla wstążkami przydymionego granatu kanał na pierwszym planie. Malowidło jest prymitywne w stylu, ale nasycone emocjami. - Hej, więc jednak dotarłaś. - W drzwiach prowadzących do kuchni stoi Roman. Biała kurtka szefa kuchni poszerza jego klatkę piersiową, która teraz wydaje się ogromna jak żagiel. Dziwne, ale odnoszę wrażenie, że jest wyższy, przy każdym spotkaniu przybywa mu kilka centymetrów. Zawiązana na głowie granatowa bandana w tym świetle nadaje mu zadziorny wygląd pirata po butelce rumu. - Podoba ci się murai? - Bardzo, zwłaszcza księżyc przeświecający przez pałac na wodę. To znaczy przez palazzo. A raczej Pałac Dożów - poprawiam się. Jeśli udało mu się uwieść babcię włoskim .akcentem, to ja przynajmniej mogę rzucić kilkoma architektonicznymi terminami, które znam. - To Ca' d'Oro przy Canal Grande w Wenecji. Zbudowano go w 1421 roku, budowa trwała piętnaście lat. Architektami byli Giovanni i Bartolomeo Bon, ojciec i syn. Zaprojektowali go tak, by pokazać kupcom z Orientu, że Wenecjanie znają się na interesach. Wspaniałych interesach. W Wenecji, centrum światowego handlu i tak dalej, aż się roiło od osobników z ogromnym ego. Wiesz, jak to działa. - Robi wrażenie. Kto go namalował? - Ja. Roman odwraca się i idzie do kuchni, gestem dając znać, bym poszła za nim. Łapię swoje odbicie w lustrze nad barem i natychmiast likwiduję liczbę jedenaście pomiędzy oczami. W drodze do kuchni notuję w myślach, żeby poprosić mamę o kupno opakowania frownies, plastrów, które namoczone nakleja się na zmarszczki przed snem. Mama zawsze kładzie się spać z wielkimi beżowymi plastrami i wstaje z cerą gładką jak niemowlę. Kuchnia jest tak maleńka, że sala przy niej wydaje się ogromna. W środku stoi blat do krojenia mięsa (niewielki, raczej powinno się go nazwać pieńkiem). Nad moją głową na aluminiowej ramie wisi ze trzydzieści garnków różnych rozmiarów.
Przy tylnej ścianie stoi szeroki plaski grill z aluminiową osłoną. Obok jest kuchenka z czterema palnikami w jednym rzędzie, a nie w dwóch jak w kuchenkach domowych. Kąt wypełniają cztery ustawione jeden na drugim piekarniki, przypominają miniwieżowiec z oknami. Na przeciwnej ścianie jest głęboki zlew z trzema komorami. Stoję obok trzech wysokich do sufitu lodówek. Wielka zmywarka do naczyń znalazła miejsce w niszy przy tylnych drzwiach, teraz otwartych na oścież. Za nimi jest mały taras ogrodzony starymi malowanymi kratownicami. Ze zmywarki wydobywa się para, tworząc w chłodnym powietrzu mgłę. - Jesteś głodna? - pyta Roman. -Tak. - Mój ulubiony typ kobiety. Głodna. - Uśmiecha się. Pomaga mi zdjąć płaszcz, który kładę na ruchomym taborecie przy drzwiach, a na nim stawiam torebkę. - Na haku wisi fartuch. - Muszę zapracować na kolację? - Taka jest zasada. Rzeczywiście za mną wisi czysty biały fartuch. Wkładam go przez głowę; pachnie wybielaczem i krochmalem. Roman krzyżuje tasiemki z tyłu, potem wiąże końce na moim brzuchu. Klepie mnie po biodrach. Obyłabym się bez tego klepania po biodrach, ale jest za późno. Jestem tutaj, on klepie. Mówię sobie: „Zaakceptuj to". Roman wciska mi w dłoń dużą drewnianą łyżkę. - Mieszaj. - Wskazuje wielki garnek na małym ogniu. W środku połyskuje delikatne złote risotto, w powietrzu unosi się aromat słodkiego masła, śmietany i szafranu. - Nie przestawaj. Podeszwy moich sandałów kleją się do rozłożonych na podłodze przy stanowiskach pracy prostokątnych gumowych mat. Roman przyklęka na jedno kolano i rozwiązuje sięgające ponad kostki wstążki moich wieczorowych sandałów ze srebrnej cielęcej skóry w stylu sandałów gladiatorów. Kiedy zdejmuje mi but ze stopy, od ciepła jego dłoni przebiega mnie dreszcz. - Ładne buty - mówi, podnosząc się. - Dziękuję. Sama je zrobiłam. - Proszę. - Spod blatu do mięsa wyciąga parę chodaków z czerwonego plastiku, takich jak on nosi. - Włóż to. Ja ich nie zrobiłem. - Zdejmuje mi drugi sandał i wkłada chodak, tak jak książę w bajce o Kopciuszku. Robię krok.
- Mam drobną stopkę w rozmiarze dziewiątym. A te to. jaki rozmiar? Piętnasty? - Dwanaście i pół. Ale nie nachodzisz się, będziesz mieszała. - Wiesza moje sandały na haku na fartuchy. - Zaraz wracam - mówi, idąc do sali. Mieszając, patrzę na swoje stopy, które teraz przypominają mi stopy dziecka na billboardzie reklamującym farby Dutch Boy w Sunnyside w Queens. Przypominają mi też ogromne buty ojca, które wkładałam, kiedy byłam mała. Tupałam w nich po domu i udawałam, że jestem dorosła. Zostałam sama, więc dokładnie rozglądam się po kuchni. Mój wzrok trafia na oprawne zdjęcie nagiej kobiety z wielkim biustem, która bokiem opiera się o stos brudnych naczyń. Kobieta mruga do mnie. Podpis głosi: PRACA KOBIETY NIGDY SIĘ NIE KOŃCZY. - To święta Bruna - mówi za moimi plecami Roman. - Spory ten stos. - Bruna jest patronką kuchni. - I szefów? - Od tej chwili nie będę odrywała oczu od risotta. Roman wyjmuje mi łyżkę z ręki. - No to dlaczego postanowiłaś do mnie zadzwonić? - Prosiłeś mnie, a ja jestem bardzo dobrze wychowana, więc zadzwoniłam. - Nie wydaje mi się, żeby faktycznie tak było. - Bierze szczyptę soli i wsypuje do garnka. - Myślę, że trochę mnie polubiłaś. - Powiem ci to na pewno, jak skosztuję twojej kuchni. - Sprawiedliwy układ. - Roman z uśmiechem kiwa głową. Pomocnik kelnera wchodzi do kuchni z wielką tacą brudnych naczyń, które wstawia do zlewu. Rozmawiają po hiszpańsku; Roman wyciąga z kieszeni kilka dwudziestodolarowych banknotów i daje mu. Pomocnik dziękuje, zdejmuje fartuch i wychodzi. - Roberto pracuje też w innej restauracji - wyjaśnia Roman. - Pewnego dnia będzie miał własną. Ja zaczynałem od zmywania. - Ilu masz pracowników? - Trzy osoby na pełnym etacie, ja, kucharz i barmanka. Trzy osoby na godziny, pomocnik kelnera i dwóch kelnerów. W restauracji jest tylko czterdzieści pięć miejsc, ale co wieczór mamy komplet. Sama pewnie wiesz, jak to jest, kiedy prowadzi się małą firmę w Nowym Jorku. Nie ma wolnej chwili. Nawet jeśli sala nie jest pełna, trzeba coś przygotować, muszę wstać wcześnie, żeby pojechać na targ, albo siedzę tutaj i pracuję nad nowymi pozycjami do menu. - Kiedy Roman miesza risotto, dostrzegam, jak czyste
ma dłonie i jak starannie opiłowane paznokcie. - A to drogi interes. Tylko niekiedy mam wrażenie, że jakoś wychodzę na swoje. Podchodzę do zlewu i odwracam się plecami do Bruny. - Chyba jednak o wiele lepiej sobie radzisz. Oglądałeś mieszkanie w budynku Richarda Meiera. - Agentka pokazywała mi lokal na restaurację na parterze, a potem zaproponowała, żebym obejrzał mieszkanie. - Uśmiechnął się. - Byłem ciekawy. I zobaczyłem ciebie. Dom twojej babci jest niesamowity. - Wiem. Barmanka w płaszczu i czapce staje w progu. - Wychodzę. - Dziękuję, Celeste. To jest Valentine. - Miło cię poznać - mówi dziewczyna i znika. - Jest śliczna. - Jest mężatką. - To ładnie. - Ciekawe. Roman podkreśla, że jego śliczna barmanka jest zamężna. - Jesteś wielbicielką małżeństwa? - Jeśli są dobre. - Siadam na czystym blacie koło zlewu. - A ty? - Wręcz przeciwnie. - Przynajmniej jesteś szczery. - Byłaś zamężna? - Nie. A ty? -Tak. - Masz dzieci? - Nie. - Roman się uśmiecha. - Nie przeszkadza ci, mam nadzieję, że zadaję pytania jak rachmistrz w czasie spisu ludności? Wybucha śmiechem. - Masz niezwykły styl. - Nie zależy mi na stylu. Gdyby tak było, skreśliłabym cię w chwili, gdy zobaczyłam T-shirt z campari i pasiaste szorty, które wyglądały jak pantalony gwardii papieskiej w Watykanie. - Aha, więc nie lubisz jaskrawych kolorów. - Niezupełnie. Lubię tylko, kiedy mężczyzna ma na sobie coś poza strojem sportowym. Roman ściera parmezan do risotta. - O ile pamięć mi dopisuje, ty miałaś wtedy spektakularną kreację.
Oblewam się rumieńcem barwy rubinowych szpilek świętej Bruny. On śmieje się głośno. - Dlaczego jesteś taka zażenowana? - Gdybym ja widziała ciebie nagiego na dachu, udawałabym, że wcale tak nie było. To kwestia dobrego wychowania. - Racja. Powiedzmy, że spotkałem cię na ulicy i miałaś na sobie śliczną sukienkę jak ta dzisiejsza. Nie sądź, że nie wyobrażałbym sobie, jak wyglądasz bez niej. Uznajmy, że po prostu ominęliśmy jeden etap. - Nie omijam etapów. Prawdę mówiąc... nie umawiam się z Wiochami. Odkłada łyżkę, wykorzystuje rąbek fartucha jako rękawice i zdejmuje garnek z ognia. - Mogę zapytać o powody? -Zdrady. Roman wybucha śmiechem. - Żartujesz! W przedbiegach dyskwalifikujesz całą grupę mężczyzn z powodu czegoś, czego nie zrobili, ale myślisz, że mogą zrobić? To uprzedzenie. - Wierzę w DNA. Ale wytłumaczę ci to na poziomie kulinarnym. Jakieś dziesięć lat temu ukazywało się mnóstwo artykułów o soi. Jedz soję, pij soję, zrezygnuj z nabiału, bo to cię zabije. Więc zastąpiłam normalny ser produktami sojowymi. Robiło mi się od tego niedobrze, ale się uparłam, bo ciągle czytałam, że soja to samo zdrowie, mimo że moje ciało twierdziło co innego. Kiedy opowiedziałam o tym babci, odparła: „Na żadnym etapie historii Włosi nigdy nie jedli soi. Sery, pomidory, śmietana, masło i makarony są w naszej diecie od stuleci. Rozkwitamy dzięki nim. Wyrzuć soję". Tak zrobiłam. Kiedy znowu zaczęłam odżywiać się jak moi przodkowie, poczułam się świetnie. - I co to ma wspólnego z umawianiem się z Włochami? - Działa tu identyczna zasada. Włosi przez tysiąclecia prowadzili życie uczuciowe oparte na idei Madonny i kurwy. Żenią się z madonnami i zabawiają z kurwami. Należałoby cofnąć się do Etrusków, na pomoc biorąc psychoanalityka, żeby zmienić sposób myślenia Włochów. Po prostu nie da się zmienić fundamentów naszego narodowego charakteru, zwłaszcza charakteru mężczyzn. Risotto gotowe. - Nakryłem dla nas do stołu. Idę za nim do sali, gdzie żaluzje na frontowych oknach spuszczone są do połowy. Pewnie z pięćdziesiąt białych świec najrozmaitszych rozmiarów i kształtów rozstawionych na stolikach rzuca siatkę różowego światła na
ściany. Rzędy migoczących świec w świecznikach z rżniętego kryształu stoją w małych kamiennych niszach pod muralem, małe pomarańczowe płomyki tworzą chór. Patrzę na zegarek. Jest druga nad ranem. Rzadko jadam po siódmej. Nie byłam tak późno poza domem, odkąd przeprowadziłam się do Village. Sama nie potrafię w to uwierzyć, ale naprawdę dobrze się bawię. Łapię swoje odbicie w lustrze i tym razem jakimś cudem liczba jedenaście nie widnieje między oczami. Albo uległam transformacji dzięki odmładzającej parze z risotta, albo jestem zadowolona. - Nie krępuj się, siadaj, proszę - mówi Roman. - Tu naprawdę jest pięknie. - To tylko tło. - Roman stawia na stole talerz z kwiatami dyni pieczonymi w lekkim cieście. - Do czego? - Do naszej pierwszej randki. Ściągaj ten fartuch. Zdejmuję fartuch przez głowę, wieszam na oparciu krzesła przy sąsiednim stoliku i rozkładam serwetkę na kolanach. Sięgam po kwiat dyni. Gryzę kawałek. Delikatny płatek w chrupiącym cieście jest jak lekka organza. Roman idzie do kuchni, skąd przynosi gorący chleb zawinięty w śnieżnobiałą ściereczkę, po czym znowu tam wraca. Pod jego nieobecność przyglądam się uważnie nakryciu stołu. Każdy szczegół jest stosowny i przemyślany. Nigdy nie widziałam takiego wzoru na porcelanie, więc unoszę talerz z chlebem i oglądam sygnaturę. Talerze są z Umbrii, wyraźny wzór nosi nazwę Falco i przedstawia ręcznie malowane białe pióra na jaskrawozielonym tle. Ta piękna zastawa ożywia kolorem czarny lakierowany blat. Roman wraca z małą wazą. Wyciąga korek z toskańskiego chianti i nalewa wino najpierw do mojego kieliszka, potem do swojego. Siada za stołem. Unosi kieliszek. - Dobre wino, dobre jedzenie, dobra kobieta.... - O tak. Zdrowie Bruny! Kiedy Roman nakłada risotto na mój talerz, w powietrzu unosi się maślana chmurka. Risotto to trudna potrawa. Wymaga intensywnej pracy, musisz mieszać ryż, aż ziarna napęcznieją albo ręka ci odpadnie, zależy, co stanie się najpierw. Cały sekret tkwi w czasie, bo jeśli mieszasz za długo, ryż zmieni się w grudy kleju do tapet, a jeśli za krótko, będziesz mieć rosół. Zaczynam jeść.
- Jesteś geniuszem - mówię. Roman niemal się rumieni. - Gdzie się nauczyłeś gotować? - U mamy. Mieliśmy rodzinną restaurację w Chicago. U Falconiego w Oak Lawn. - Więc dlaczego przyjechałeś do Nowego Jorku? - Jestem najmłodszy z sześciu braci. Wszyscy pracowaliśmy w rodzinnym interesie, ale moi bracia widzieli we mnie wyłącznie tego najmłodszego. Nawet po trzydziestce nie potrafiłem przełamać porządku wynikającego z kolejności urodzin. Znasz to z doświadczenia, prawda? - Alfred zawsze był szefem, Tess jest inteligentna, Jaclyn piękna, a ja ta zabawna. - Więc mnie rozumiesz. Zacząłem pracować w restauracji jako nastolatek. Mama nauczyła mnie gotować, potem poszedłem do szkoły i nauczyłem się więcej. W końcu chciałem tę wiedzę wykorzystać i wprowadzić zmiany w naszej restauracji, ale szybko stało się jasne, że im nasza knajpa podoba się taka, jaka jest. Po długiej szarpaninie, w czasie której o mało nie utonąłem we łzach matki, wyjechałem. Musiałem się usamodzielnić. A gdzie lepiej wyrobić sobie nazwisko włoskiego szefa kuchni jak nie w Little Italy? Roman znowu napełnia kieliszki. Wiele nas łączy. Pochodzimy z podobnych rodzin - nie chodzi tylko o włoskie korzenie, ale też o sposób, jak traktują nas bliscy. Mimo że dokonaliśmy ryzykownych wyborów i zdobyliśmy doświadczenie w prawdziwym życiu, najbliżsi wciąż patrzą na nas po staremu. - Jak to się stało, że postanowiłaś pracować w rodzinnej firmie? - pyta Roman. - W dzisiejszych czasach mało jest szewców. - Pracowałam w szkole w Queens, uczyłam angielskiego w dziewiątej klasie. Ale w weekendy wracałam do miasta i pomagałam babci. Z czasem zaczęła mnie uczyć różnych rzeczy dotyczących szewstwa, które wykraczały poza pakowanie i wysyłkę. No i połknęłam haczyk. - Nic nie da się porównać z pracą własnych rąk, zgadzasz się? - Wkładam w pracę całą siebie fizycznie i psychicznie. Niekiedy na koniec dnia jestem śmiertelnie wyczerpana i ledwo daję radę wejść po schodach. Ale uwielbiam rysować, szkicować buty. wymyślać nowe koncepcje i szukać sposobów wprowadzenia ich w życie. W przyszłości chcę projektować buty. - Wino sprawiło, że poczułam się całkiem swobodnie. Przed momentem
zwierzyłam się ze swoich marzeń mężczyźnie, którego ledwo znam, i to w sposób, w jaki rzadko przyznaję się do nich nawet sama przed sobą. - Jak długo pracujesz z babcią? - pyta Roman. - Prawie pięć lat. Roman bierze kolejny kwiat dyni. - Pięć lat. Czyli masz teraz...? - Dwadzieście osiem - odpowiadam bez mrugnięcia. Przekrzywia głowę i przygląda mi się pod innym kątem. - Powiedziałbym, że mniej. - Naprawdę? - Nigdy nie kłamałam w kwestii swojego wieku, ale skoro niedługo skończę trzydzieści cztery, to chyba odpowiedni moment, żeby zacząć. - Ożeniłem się, jak byłem w twoim wieku - mówi Roman. - Rozwiodłem się, kiedy miałem trzydzieści osiem. Teraz mam czterdzieści jeden. - Bez cienia wahania podaje wszystkie liczby. - Jak miała na imię? - Aristea. Była Greczynką. Nigdy nie spotkałem piękniejszej od niej kobiety. Kiedy mężczyzna, który od ponad godziny dokładnie ci się przygląda, mówi, że najpiękniejszą kobietą na świecie jest jego była żona, ogarnia cię wrażenie jak po zjedzeniu zepsutego anchois. - Greczynki to Włoszki z lepszą opalenizną. - Popijam wino. - Co poszło nie tak? - Za dużo pracowałem. - Dajże spokój. Greczynką zrozumiałaby ciężką pracę. - No i chyba nie dość dbałem o nasze małżeństwo. Spoglądam na dzieło Romana: mural, świece, ucztę na stole, a potem w jego oczy, którym zaczynam ufać. Mogę rozmawiać z tym mężczyzną. Przychodzi mi to niemal bez wysiłku. Fatalnie, że odjęłam sobie lat. To może być pierwsza randka z wielu: co teraz mam zrobić? - Cieszę się. że zadzwoniłaś... - Muszę ci coś powiedzieć - przerywam mu. - Mam trzydzieści trzy lata. Moja twarz przybiera barwę czerwonej papryki. - Nigdy nie kłamię. Zrobiłam to przed chwilą, bo trzydzieści trzy to prawie trzydzieści cztery, a to już poważny wiek. Powinieneś znać prawdę. - Nie musisz się przejmować. Przecież nie umawiasz się z Wiochami, pamiętasz? - Uśmiecha się, a potem wstaje i podchodzi do mnie. Bierze mnie
za rękę i stawia na nogi. Patrzymy na siebie jak ludzie podejmujący decyzję, pocałować się czy nie. Mam wyrzuty sumienia, że powiedziałam Gabrielowi, że nos Romana przypomina nos z okularami Groucha Marx. Pod tym kątem jest uroczy, prosty i niemal doskonały. Roman ujmuje moją twarz w dłonie. Całuje mnie łagodnie i zmysłowo. Równie dobrze mogłabym być na Piazza Medici na wyspie Wenecja, bo jego dotyk zabiera mnie gdzieś daleko, do cudownego miejsca, w którym od dawna nie byłam. Kiedy przesuwa dłońmi po moich plecach, jedwab sukni szeleści jak wiosło zanurzone w wodzie kanału. Ostatnim mężczyzną, z którym się całowałam, by Cal Rosenberg, syn dostawcy guzików z Manhasset. Powiedzmy tylko, że nie było to doświadczenie, które pragnęłam powtórzyć. Ale pocałunek Romana Falconiego w uroczej restauracji na Mott Street w Little Italy, kiedy na stopach . mam plastikowe chodaki, sprawia, że znowu wierzę w możliwość prawdziwego związku. Roman mnie całuje, a ja zsuwam dłonie na jego bicepsy. Najwyraźniej szefowie kuchni podnoszą sporo ciężarów, w przeciwieństwie do dostawców guzików i prezesów funduszy walutowych. Kryję twarz na karku Romana, ambrowy i cedrowy zapach jego czystej skóry jest nowy, a jednocześnie znajomy. - Cudownie pachniesz. - Spoglądam na niego. - Dała mi to twoja babcia. - Co ci dała? - Wodę kolońską. W głowie mi się nie mieści, że babcia dała Romanowi próbkę wody kolońskiej z torby z prezentami z wesela Jaclyn. Nie wiem, czy czuć zakłopotanie z powodu postępku babci, czy też dlatego, że Roman zdecydował się użyć tej wody. - Powiedziała, że albo ją wezmę, albo wyleje wszystko na listonosza Vinniego. Nie podoba ci się ten zapach? - Uwielbiam go. - To mocne słowo, uwielbienie. - Cóż, to mocna woda kolońska. Ciszę w restauracji burzy śmiech dobiegający z zewnątrz. Przez okno widzę stopy sobotnich imprezowiczów szukających następnego przystanku. Wypolerowane półbuty, zamszowe trzewiki do kostek oraz dwie pary szpilek, jedna z rubinowej skóry, druga ze sztucznej krokodylej, zatrzymują się przed Ca' d'Oro.
- Zamknięte - mówi kobiecy glos. Ha, nie dla mnie. Roman Falconi znowu mnie całuje. - Jedzmy - mówi. * Na brzegu Hudsonu od strony Manhattanu wiele się buduje, ale na drugim też sporo się dzieje. Dźwigi podnoszą drewno, rury, bloki cementu grają na drugim planie niczym marionetki na scenie. Rytmiczne bicie kafara łagodnieje, przechodząc nad wodą, i przypomina mi odgłos ekspresu do kawy. Opieram się o barierkę ogradzającą pirs przed naszym warsztatem i czekam na Breta, z którym umówiłam się na lunch. Na pirsie pod białymi namiotami trwają zajęcia studentów akademii plastycznej. Dwanaścioro malarzy stoi przy sztalugach i maluje nadrzeczny krajobraz West Village. Patrzę, jak pomiędzy studentami cicho krąży nauczycielka. Dotyka ramienia jednego z nich, coś wskazuje. Artysta kiwa głową, odchyla się, przez zmrużone oczy spogląda na swoje płótno, potem cofa się o krok, macza pędzelek w farbie na palecie i maluje wąski biały pasek na dachu starej fabryki, którą szczegółowo odtworzył. W ułamku sekundy szare niebo wiszące nad dachami jak stara bawełna rozświetla się, zmieniając nastrój obrazu. Babcia uczyła mnie o sile kontrastu, o tym, jak wykorzystać jasne obszycie do podwyższenia przyszwy buta albo ciemne do nadania jej wyrazistego kształtu, ale nigdy ta koncepcja nie urzeczywistniła się na moich oczach dzięki tak delikatnemu dodaniu koloru. Będę o tym pamiętała, wybierając obszycie następnym razem. Bret pracuje w domu brokerskim niedaleko od warsztatu. W czasie trwania naszego związku niekiedy przychodził i pomagał mi w weekendy, kiedy chciał odpocząć od nauki. Podziwiałam w nim, że nigdy nie zapomniał o swoich robotniczych korzeniach, potrafił podwinąć rękawy i w razie potrzeby zabrać się do staroświeckiej ręcznej pracy. Myśłę, że gdybyśmy poprosiły go o pomoc przy pakowaniu zamówień, przyszedłby od razu. Widzę go z daleka, jak idzie energicznym krokiem, a poły jego beżowego płaszcza Burberry powiewają na wietrze. Bret odgryza ostatni kawałek jabłka i wrzuca ogryzek do Hudsonu. Jestem szczerze dumna z niego i wszystkiego, co osiągnął, ale też się martwię. On jedyny doszedł tak wysoko, ale człowiek, który doszedł tak wysoko, może dojść wyżej tylko w jeden sposób: zdobywając więcej. Myślę o Chase i jej olśniewającym
uśmiechu. Czy ona jest tym „więcej"? Bret zbliża się i całuje mnie w policzek. - Słucham. Powiedz mi wszystko o firmie. - Babcia zaciągnęła kredyt hipoteczny, żeby utrzymać firmę. Alfred przejrzał księgi i powiedział, że trzeba go zrestrukturyzować. - Jak mogę pomóc? - Myślę, że Alfred wykorzystuje tę sytuację jako pretekst, by skłonić babcię do przejścia na emeryturę i sprzedania budynku. Dostałaby mnóstwo pieniędzy, wziąwszy pod uwagę ceny nieruchomości, ale to oznaczałoby też koniec Angelini Shoe Company. Zostałabym... - Bez pracy i mieszkania. - A także przyszłości - dodaję bez ogródek. - Co babcia chce zrobić? - Powiedziała, że nie jest gotowa do sprzedaży. Ale mówiąc między nami, bardzo się boi. - Jest właścicielką pierwszorzędnej nieruchomości. Mamy specjalistów, którzy mogą się tym zająć. - Nie chcę, żebyś pomagał mi w sprzedaży. Chcę, żebyś pomógł mi w kupnie. Bret otwiera szeroko oczy. - Mówisz poważnie? - Wiesz, ile ta firma dla mnie znaczy. Absolutnie wszystko. Ale nie mam wielkich oszczędności, nawet w przybliżeniu nie jest to suma, której potrzeba. Nie mam żadnego zastawu. A w dodatku wprawdzie blisko mi do stopnia mistrza, lecz wciąż mnóstwo uczę się od babci. - Val, to trudna sprawa. Babcia słucha Alfreda. - Wiem! Ale mnie też słucha. Gdybym przedstawiła jakiś alternatywny plan, chętnie go zrealizuje. - Więc chodzi o inwestorów, którzy utrzymaliby cię w biznesie, podczas gdy ty będziesz szukała sposobu na kupno całej nieruchomości? - Brzmi świetnie. Tylko że nie mam pojęcia o finansach. - Wiem - mówi Bret z uśmiechem. - Ale ty masz. - Jestem na twoje usługi. Zastanowię się nad rozwiązaniem. - Bierze mnie za rękę i odprowadza na Perry Street. - Grzeczny jesteś?
- Jak sumienny ministrant. Dobrze wiem, co mam w domu, ale dzięki, że mi o tym przypomniałaś. - Hej, po to tu jestem. Stoję na straży wierności jak czujny pies. * Tess wierci się na fotelu, oglądając w lustrze swoją nowiutką fryzurę. Namówiłam ją, żeby poszła ze mną do Evy Scrivo, najmodniejszego salonu w Meatpacking District, obiecując jej najbardziej nowoczesne strzyżenie. Przed lustrami na całą ścianę stoi rząd czarnych skórzanych foteli, na których siedzą klientki na różnych etapach strzyżenia i farbowania. Jedna ma na głowie potężną koronę z folii aluminiowej, innej fryzjerka suszy krótkie włosy z pasemkami barwy szampana, naciągając je mocno na okrągłą szczotkę, kolejna ma odrosty farbowane fioletowo-brązową mieszaniną, końce włosów sterczą na wszystkie strony jak szprychy. - Miałaś rację, Val. Potrzebowałam tego. Byłam nudną mamuśką w nudnej fryzurze - mówi Tess wesoło. - Co nie znaczy, że mamuśki są złe, w końcu jestem jedną z nich. Scott Pere, mistrz kręconych włosów, jedną dłonią podrzuca połyskliwe warstwy na głowie Tess. - Powiem to tylko raz, więc słuchajcie uważnie. Cieniowanie po trzydziestce, dziewczyny. Cieniowanie. - Przychodzi mi na myśl mnóstwo rzeczy potrzebnych kobietom po trzydziestce, ale cieniowanie nie jest nawet w pierwszej dziesiątce - mówię. - Wprowadź poprawki - odpowiada. - Z twoją cudowną cerą dojdziesz do czterdziestki. - Scott bierze grzebień i przechodzi do następnej klientki, która z zawiniętymi ną wałki włosami siedzi pod suszarką obracającą się wolno jak ruchoma aureola. Nabieram odżywki z pojemnika na stanowisku Scotta i zaczynam ją rozprowadzać na głowie. W torebce dzwoni komórka. - Odbierz, Tess. Babcia na pewno się zastanawia, gdzie jesteśmy. - Halo. - Tess słucha przez chwilę. Wiążę włosy w węzeł na czubku. - Nie jestem Valentine. Mówi jej siostra. - Podaje mi telefon. - To jakiś mężczyzna. - Halo? - Myślałem, że to ty, przepraszam - mówi Roman. - Roman? - Seksowne imię! - mówi z aprobatą Tess, idąc w kierunku kontuaru, żeby zapłacić.
- Dzwonię, żeby podziękować ci za tamten wieczór - ciągnie Roman. Dostałem twój liścik. Noszę go w kieszeni. - Śnię o tym risotcie. - I to wszystko? - W jego głosie brzmi rozczarowanie. - Zastanawiałem się, czy nie moglibyśmy znowu się spotkać. - Potrzebne ci strzyżenie? - pytam. - Nie - śmieje się. - Fatalnie. Jest tu wolny fotel, a ja doskonale radzę sobie z nożyczkami. - Daruję sobie to strzyżenie, ale nie ciebie. Problem tylko polega na tym, że jestem przywiązany do restauracji. - Tak jak ja do warsztatu. Może zadzwonię do ciebie któregoś dnia i wyjdziemy na kawę? Kiedyś po lunchu? - Doskonale. Zamykam telefon i wsuwam do kieszeni. Wychodzę z salonu na ulicę, gdzie czeka na mnie Tess. Macha do mnie, rozmawiając z mężem. - Żadnych atrakcji wieczorem. Wykluczone. Powiedz Charismie, żeby trzymała się daleko od pojemnika z lukrem, a Chiarze nie wolno spać w naszym łóżku. Skarbie, wracam z Val do babci. Będę w domu wieczorem. Rozłącza się. - Charlie ma ręce pełne roboty. Charisma bawiła się jego komórką i przypadkiem zadzwoniła do jego szefa. - Patrzy na mnie. - No i...? - Byłam na randce. – I co? - Jest bardzo interesujący. - Elegancki? - W żadnym razie. Nowoczesny. - Skomplikowany? - A który nie jest? - Nawet mój Charlie. Jest skomplikowany także w swych prostych wymaganiach. Lubi makaron we wtorki, kino w piątki i seks w soboty. Tess nigdy dotąd nie wspominała o seksie z mężem. Najwyraźniej nowa fryzura ją wyzwoliła. Śmieję się. - To plan możliwy do realizacji. - Nie narzekam. Tylko trzeba się pilnować, żeby nie popaść w rutynę. Musisz trzymać faceta w ryzach. Charlie zbliża się do czterdziestki, a wiesz, co się wtedy dzieje. Nowy samochód, nowa żona, nowe życie. - Tobie nigdy to się nie przydarzy - mówię. - Mamie się przydarzyło.
- Tak, ale były lata osiemdziesiąte. Wtedy przydarzało się to matkom wszystkich znajomych. - Śmieszne, jak historia lubi się powtarzać. - Tess chowa dłonie do kieszeni. - Babcia też miała swój problem z dziadkiem. Zatrzymuję się i odwracam do siostry. -Co? - Tak. Mama powiedziała mi, że dziadek miał... przyjaciółkę. - Mówisz poważnie? - Nie znam jej imienia ani nic, ale mama powiedziała mi o tym, zanim wyszłam za mąż. - Dlaczego mi tego nie powtórzyłaś? - A co, opowieści o niewierności są jak rodzinne srebra otrzymane w spadku, którymi musimy się dzielić? - Chyba tak. - Jest mi przykro, że nic nie wiedziałam. - Babcia nigdy o tym nie mówiła. - Idealizowałaś dziadka. Dlaczego miałaby ci mówić? Otwieram frontowe drzwi naszego budynku. Wchodzimy z Tess do holu. Drzwi warsztatu są otwarte, stoły uprzątnięte, pali się tylko mata lampka na biurku. Leży na nim notka od babci. „Jestem na dachu - dojrzały orzechy". Biegniemy po schodach i na górze brakuje nam tchu. - W następnym życiu - dyszę - chcę mieszkać w cudownym lofcie, gdzie jest otwarta przestrzeń i nie ma schodów. - Ja też. Otwieram drzwi na dach. Babcia rozpaliła grill, na którym stoją dwie wielkie patelnie przykryte folią aluminiową. Dym z węgla drzewnego tłumi aromat prażących się słodkich orzechów laskowych, cudowny zapach miodu i śmietanki. - Są dobre w tym roku, mięsiste - mówi babcia, potrząsając patelnią. Na włosach ma chusteczkę, na ręce kuchenną rękawicę, zimowy płaszcz zapięła pod szyję. - Tess, podoba mi się twoja fryzura. - Dziękuję. - Tess trzęsie głową. - Scott jest rewelacyjny. Powinnaś iść do niego, babciu. - Może tak zrobię. - Babcia zdejmuje z haka na ścianie grilla szpatułkę. Dłonią w rękawicy podnosi folię z patelni i miesza orzechy, rozbijając łupiny. Wysypuje orzechy na stalową tacę. Tess i ja siadamy na leżaku. Dmuchamy na tacę, potem każda wyciąga słodki, przezroczysty orzech z poczerniałej łupiny. Wrzucamy je w usta. Boskie. - Moja mama nie znosiła orzechów - mówi babcia.
- Kiedy dorastała we Włoszech, nie mieli za dużo pieniędzy i wszystko robili z orzechów: makarony, chleb, ciasta, nadzienie do ravioli. Po przyjeździe do Ameryki przysięgła sobie, że w życiu nie weźmie do ust żadnego orzecha. I dotrzymała słowa. - To pokazuje, że nie da się uwolnić od doświadczeń z dzieciństwa. - Tess spogląda w kierunku New Jersey, gdzie jej mąż przypuszczalnie siedzi zamknięty w garażu, podczas gdy Charisma i Chiara malują automatyczne drzwi lukrem. - Chętnie uwolniłabym się od paru doświadczeń z dorosłego życia mówię, sięgając po kolejny orzech. Drzwi na dach otwierają się z rozmachem. - Nie bójcie się, to tylko ja - mówi Alfred, kładąc aktówkę przy drzwiach. Podchodzi do babci i całuje ją, potem wita się z nami. - Co za niespodzianka - komentuje Tess. - Zadzwoniła babcia i powiedziała, że praży orzechy - odpowiada Alfred sztywno. - Cieszę się, że mogłeś przyjść. - Babcia spogląda na swego jedynego wnuka z taką miłością, że bez problemu wypełniłaby basen pirsu 46. - Byłem w banku. Chcą liczb, nowego oszacowania nieruchomości. - Myślisz, że wyjdziemy z tego? - Wstaję z leżaka. - Jeszcze nie wiem, Valentine. Trzeba zgromadzić mnóstwo informacji. Im głębiej kopię, tym bardziej jestem przekonany, że powinnyście myśleć o sprzedaży. - Och, więc nie przyszedłeś na orzechy, przyszedłeś, żeby przybić tabliczkę „Na sprzedaż" - mówię. - Val, wcale nie pomagasz - odpowiada Alfred. - A ty? - replikuję. Babcia szpatułką przesuwa orzechy. - Wezwij agentów - mówi cicho. - Babciu... - protestuję, ale mi przerywa. - Musimy tak zrobić, Valentine. I zrobimy. - W jej tonie słyszę wyraźnie, że temat jest zamknięty. Alfred bierze orzech z tacy, którą trzyma Tess, miażdży łupinę i zjada środek. Patrzę na Tess, ona na mnie. - Tylko nie zapominaj o Valentine, babciu - odzywa się Tess. - Ona jest przyszłością tego warsztatu.
- Zawsze myślę o moich wnukach. - Babcia odbiera Tess tacę. - O was wszystkich.
Rozdział piąty Forest Hills Na stacji przy Ósmej Ulicy nie ma żywej duszy. Jest spokojny niedzielny poranek, choć pozostało wiele śladów po szaleństwach sobotniej nocy i musimy omijać puste butelki i puszki. Kiedy przechodzimy przez bramkę na peron, w powietrzu unosi się intensywny zapach oleju i Dunkin Donuts. Nigdy nie potrafiłam pojąć, jak to się dzieje, że zapach pączków dociera tu z ulicy, a świeże powietrze nie. Na stację wjeżdża pociąg z szeroko otwartymi drzwiami. Szybko wsiadam i rozglądam się uważnie, żeby sprawdzić, czy przedział jest odpowiedni. W odpowiednim na siedzeniach nie leżą resztki jedzenia, nie ma dziwnych pasażerów ani tajemniczych cieczy na podłodze. Babcia wybiera siedzenie w rogu, ja siadam obok niej. Kiedy pociąg opuszcza stację, babcia wyciąga z torebki dział miejski „New York Timesa" i zaczyna czytać. - Wiem, że to zasadzka - mówię. - Jedziemy na późne niedzielne śniadanie, ale kroi się coś jeszcze. W takich sprawach intuicja nigdy mnie nie myli. - Przecież mamy oglądać zdjęcia i wideo ze ślubu Jaclyn. - To tylko część programu. Babcia składa gazetę w kwadrat. - Więc co według ciebie knują? - Trudno powiedzieć. A ty jak myślisz? Takie pytanie zadaję babci, która słynie z tego, że ważne informacje zachowuje dla siebie, a w odpowiednim momencie jak bombą rzuca nimi w rodzinę. Kiedy milczy, próbuję ją podejść z innej strony. - Dzwonił Alfred. Czego chciał? - Pytał o podatki kwartalne. To wszystko. - Myślałam, że już sprzedał budynek i bracia Moishe jadą nas pakować. Odkłada gazetę na kolana. - Wiesz, Valentine, ja tylko staram się wybrać najlepsze dla rodziny wyjście. Chciałabym powiedzieć babci, że tym razem wyjście dobre dla rodziny jest złe dla nas obu. Odwiedziłam agencję handlu nieruchomościami w Village i w okolicy Perry Street nie ma żadnego lokalu, na który mogłybyśmy sobie pozwolić. Agent znalazł pusty loft aż w Brooklynie, w sąsiedztwie są warsztaty samochodowe, huta i tartak. Myśl o przeniesieniu
naszej firmy w miejsce odległe od Hudsonu i energii Greenwich Village tak mnie zasmuciła, że nawet tam nie poszłam. - Rozumiesz, dlaczego jestem niespokojna. - Spoglądam przez okno. - Jeszcze nic się nie stało. Potakuję. To cała babcia i jej nastawienie, przez które wpadłyśmy w kłopoty. Co gorsza, obawiam się, że jestem taka sama. Wypieranie zapewnia chwilową wygodę, wymoszczoną nadzieją i liczeniem na szczęście, jest neutralnym stanem emocjonalnym, który do wszystkiego pasuje. Mogą minąć lata, nim dom całkiem się zawali, a na razie... cóż, na razie wszystko jest w porządku. Czekamy z nadzieją. Wypieranie czyni szkody dopiero w ostatniej chwili, kiedy już za późno na rozwiązanie trudnej sytuacji. - Przepraszam. Jestem podenerwowana, to wszystko - mówię. Pociąg wjeżdża na stację Forest Hill, więc pomagam babci wstać. Ma mocny uścisk, za to kolana ją zawodzą, ostatnimi czasy coraz bardziej. Wieczorami wejście na schody zabiera jej więcej czasu i zupełnie zaprzestała spacerów po Village. Z „New York Timesa" wycięłam artykuł o protezie kolana i zostawiłam jej przy porannej filiżance kawy, ale informacja o sześciotygodniowym okresie rekonwalescencji całkowicie wykluczyła możliwość, że babcia zgodzi się na operację. - Moje kolana są wystarczająco dobre. Noszą mnie od początku, doniosą na metę - oznajmiła, po czym wrzuciła artykuł do kubła na śmieci. Ruchomymi schodami wjeżdżamy na ulicę. Nie mam pojęcia, co byśmy zrobiły, gdyby trzeba było wejść. Niewykluczone, że musiałabym zarzucić sobie babcię na plecy jak pasterz niosący owieczkę w bożonarodzeniowej szopce. Wychodzimy na chodnik naprzeciwko kościoła Królowej Męczenników, przed wyjazdem do college'u tutaj co niedziela chodziłam na mszę. Babcia trzyma mnie pod rękę, kiedy przemierzamy dwie przecznice dzielące nas od mojego rodzinnego domu. - Wiesz, czasami w głowie mi się nie mieści, że tu się wychowałam mówię, rozglądając się po znajomej okolicy. - Kiedy twoja mama oznajmiła, że po ślubie przeprowadzi się do Forest Hill, o mało nie umarłam. „Świeże powietrze, mamo", powiedziała. Pytam cię, czy tutejsze powietrze jest choć trochę lepsze od naszego na Manhattanie? - Nie zapominaj o jej największej dumie i radości: ogrodzie oraz własnym garażu.
- Zawsze najbardziej zależało jej na tym, żeby parkować samochód tuż koło domu. - Babcia ze smutkiem kręci głową. - Gdzie popełniłam błąd? - Jest dobrą matką, babciu, i wartościowym członkiem burżuazyjnej społeczności z Forest Hill. Czy kiedykolwiek się buntowała? - Chciałabym! Miałam nadzieję, że zostanie hippiską jak wszyscy jej rówieśnicy, a przynajmniej okaże trochę ikry. Mówiłam jej, że każde pokolenie powinno złapać zastaną kulturę za kołnierz i solidnie nią potrząsnąć. Ale twoja mama lubiła potrząsać wyłącznie kieliszkiem martini. Jeśli mam być szczera, nie wiem, skąd ona się wzięła. Rozumiem, co babcia ma na myśli. W młodości modliłam się o matkę feministkę. Matka mojej przyjaciółki Cami 0'Casey, Beth, była chuda jak tyczka, w wieku trzydziestu sześciu lat miała siwe włosy, nosiła sandały jezuski i sama robiła płatki zbożowe. Pracowała w agencji rządowej w Harlemie i do ubrań przypinała fajne odznaki z napisami ZAMORDUJ SWÓJ TELEWIZOR i KOCHAM CIĘ CAŁĄ NERKĄ. Ja natomiast miałam hollywoodzką Mike z loczkami, toaletką pełną kosmetyków i cholernym lustrem z żarówkami w stylu Grety Garbo. Matka Cami brała udział w marszach pokojowych, moja cierpliwie czekała, aż pończochy kabaretki wrócą do łask. Do dzisiaj mama jest na bieżąco z trendami w modzie. Wie, kiedy odłożyć na półkę jasną zieleń, bo króluje fiolet. W latach osiemdziesiątych, gdy modne były wielkie fryzury, mama robiła sobie trwałą ondulację. Wracała do domu poskręcana i natapirowana, a kiedy loki były za małe, spuszczała głowę i lakierem spryskiwała włosy od korzonków, aż sterczały jak promienie otaczające Jezusa na tabernakulum. Czasami martwiliśmy się, że nie zmieści się w samochodzie. W 1984 roku odmówiłam nowennę, prosząc Boga, żeby mama nie dostała rozedmy płuc od tych potężnych ilości lakieru. Na biologię przygotowałam referat o szkodach wyrządzanych przez freon będący składnikiem aerozoli. Pokazałam mamie naukowy dowód, że kosmetyki mogą ją zabić. Poklepała mnie po głowie i powiedziała: „Nie przesadzaj, kochanie". Kiedy nie prosiłam Boga o darowanie matce życia, modliłam się, żeby ojciec nie dostał astmy albo czegoś jeszcze gorszego od wdychania lakieru. Wyobrażałam sobie, że cała rodzina śmiertelnie zatruła się oparami i policja znalazła nas na podłodze leżących jak kłody. Zwierzyłam się mamie ze swych najstraszniejszych obaw i w odpowiedzi usłyszałam: „Ale mogę się założyć, że kiedy nas znajdą, będę miała ładną fryzurę".
- Twoja mama znowu zmieniła wystrój - mówi babcia, gdy wchodzimy na podjazd domu przy Austin Street numer 162. - Wygląda, jakby do Queens przybył Babilon. Dom w stylu Tudorów został świeżo pomalowany, a ganek wyłożony czekoladowymi i kremowymi płytkami. Po obu stronach błyszczą nowe ostrokrzewy. Na dwóch małych, angielskich w stylu grządkach, na których zazwyczaj rośnie zwykła trawa, tłoczą się dekoracyjne dynie, kapusty i kończące już kwitnąć fioletowe niecierpki. Ukośne cegły odgradzają grządki od ścieżki. Z portyku zwisają trzy koszyki z zielonymi pnączami jak kurczaki w Chinatown. Nad frontowymi oknami obok flagi Stanów Zjednoczonych powiewa flaga Włoch. W doniczkach na parapetach pełno jest kręcących się na wietrze wiatraczków z czerwonej, zielonej i białej folii. Czym są samochody dla Queens Boulevard, tym flora i folia dla mamy. Gdziekolwiek spojrzeć, coś rośnie, kręci się albo kołysze. Ojciec jest strażnikiem parkowym na emeryturze, ale mama jeszcze nie pozwoliła mu odłożyć szpadla. - Nie zna umiaru. - Babcia wchodzi na ścieżkę. - Ciekawe, ile co roku wydaje na nawozy. - Majątek. Katalog z nasionami to dla mamy pornografia. - Cześć! - Mama otwiera drzwi i biegnie ku nam. - Mamo, wyglądasz cudownie. - Dziękuję, Mike. - Babcia całuje ją w policzek. - Twój ogród wygląda jak... - Wiesz, że nie znoszę trawy. Jest zbyt wiejska. Mama ubrana jest w długą tunikę z głębokim dekoltem i spodnie z surowego białego jedwabiu. Brązowe włosy ma długie do ramion, w uszach wielkie srebrne kółka. Buty, białe jak śnieg klapki na dwunastocentymetrowych słupkach, podkreślają szczupłe kostki. Lewa ręka od przegubu do łokcia pokryta jest srebrnymi bransoletami, które grzechoczą przy każdym ruchu. - Bardzo w stylu Jennifer Lopez, nie sądzisz? - Bardzo - potwierdzam. - Robię omlety. Tata przygotowuje francuskie grzanki - mówi mama, gdy wchodzimy po schodach, - Wszyscy już są. Wystrój domu moich rodziców jest hołdem złożonym chwale Imperium Brytyjskiego oraz bezwstydnym plagiatem każdego pokoju w stylu Tudorów, jaki kiedykolwiek .pokazano w „Architectural Digest" od roku 1968. Włoscy Amerykanie podziwiają wszystko, co angielskie, ponieważ
szanują tutejszych pionierów. W rezultacie moja mama uwielbia wiśniowe perkale, plecione chodniki, ceramiczne lampy i obrazy olejne przedstawiające brytyjską wieś, choć jeszcze osobiście jej nie odwiedziła. Idziemy za mamą do kuchni z nowoczesnymi białymi sprzętami i blatami z białego marmuru wykończonymi czarną obwódką. Mama ten zestaw kolorystyczny nazywa „lukrecja i kość słoniowa", bo nic w jej życiu nie może być po prostu czarno-białe. Jaclyn rozłożyła ślubne zdjęcia na kuchennym stole, Alfred siedzi u szczytu, po jego prawej stronie Tess. Ma czerwony nos i widać, że płakała. - Daj spokój, przecież aż tak źle nie mogłaś wyjść na tych zdjęciach żartuję, ale ona odwraca wzrok. W zamęcie wywołanym powitaniami na migi daję znać Tess, żeby spotkała się ze mną w łazience. Wpychamy się do toalety przy kuchni, gdzie przedtem była spiżarka. Patrząc na tapetę w różowe, zielone i żółte grochy w tej malutkiej przestrzeni, mam wrażenie, że wylądowałam w buteleczce z pigułkami. - Co się dzieje? Tess kręci głową, niezdolna wykrztusić słowa. - No, mów. O co chodzi? - Tata ma raka! - Tess znowu szlocha. Drzwi się otwierają; w progu tłoczą się tata, mama, babcia, Alfred i Jaclyn. Wygląda to tak, jakbyśmy my były w pociągu, a oni na peronie. Jedno spojrzenie na twarz taty i wiem, że to prawda. - Powietrza, brakuje mi powietrza! - krzyczę. Rozstępu-ją się, kiedy wpadamy do kuchni. Tata mocno mnie przytula. Potem Tess i Jaclyn także go obejmują. Alfred stoi z boku z ponurym wyrazem na ściągniętej twarzy. Mama obejmuje babcię, po jej policzkach płyną wielkie łzy, ale jakimś cudem makijaż pozostaje nietknięty. - Tato, co się stało? - Nie chcę was martwić. To nic takiego. - Nic takiego? Przecież to rak! - Tess stara się opanować, ale łzy wciąż płyną. - Jaki rak? - Udaje mi się przekrzyczeć szlochy. - Prostaty - odpowiada mama. - Tak mi przykro, Dutch. - Babcia bierze go za rękę. - Co mówią lekarze? - Wcześnie go zdiagnozowali. Teraz zastanawiam się nad możliwościami. Chyba zgodzę się na implantację nasienia w orzechach.
- Tato, nazwałeś je... orzechami? - Po twarzy Jaclyn toczą się łzy jak grochy. - Nie chciałem używać terminu „moszna" w obecności waszej babci. - To lepsze od orzechów - wtrąca mama. - Tak czy owak prawie siedemdziesiąt procent mężczyzn w moim wieku ma kłopoty z prostatą. - Prostatą, skarbie. - Z tonu mamy wnioskuję, że poprawia tatę od dnia diagnozy. - Prostata, prostata, co za różnica? Mam sześćdziesiąt osiem lat i coś musi mnie dopaść. Jeśli nie ta cholerna pukawka - tata bije się w piersi - to na pewno rak. Taka jest prawda. Chciałem, żebyście wy, moje potomstwo, wiedzieli, co mi grozi. I chciałem powiedzieć wam to osobiście, bez obecności waszych małżonków czy dzieci. Oczywiście martwiłem się też, że wystraszę wnuki, opowiadając o swoich intymnych organach. Do diabła, jak mógłbym im powiedzieć, że dziadek ma problemy z siusianiem? Uznałem, że to by nie było w porządku. - Nie byłoby - szepczę. Mój ojciec całe życie pracował jako szef wydziału parków w Forest Hill, a kiedy trzy lata temu przeszedł na emeryturę, został ogrodnikiem i sprzątaczem mamy. Odmawiał sobie wszystkiego, oszczędzał i wszystkich nas posłał do college'u. W filmie ich małżeństwa z ochotą grał drugie skrzypce przy boku mamy, gwiazdy. Nigdy nawet mi w głowie nie postało, że może spotkać go coś złego, taki był spokojny i zrównoważony. Nie należał do świętych, ale zawsze można było na nim polegać. Mama składa przed sobą dłonie jak dziecko przyjmujące pierwszą komunię. - Posłuchajcie. Stawimy temu czoło jako rodzina i jako rodzina to pokonamy. - Wyraz jej twarzy jest lustrzanym odbiciem twarzy Joanny Kerns w przełomowej scenie filmu „Mój mąż, moje życie", telewizyjnego wyciskacza łez, który regularnie pokazywany jest na Lifetime. Mama bierze głęboki oddech. - Lekarz mówi, że to drugie stadium... - ...na skali złożonej z czterech - dodaje tata. - ...co jest doskonałą wiadomością - ciągnie mama. - Oznacza, że biorąc pod uwagę wiek, wasz ojciec może bez trudu przeżyć raka. Ani ja, ani pozostali nie mamy zielonego pojęcia, co znaczą te słowa, ale mama brnie dalej: - Nie zamierzam się poddawać, tata też nie. I dzięki Bogu za Alfreda, który załatwi ojcu najlepszą opiekę medyczną w kraju. Zadzwoni do swego
przyjaciela w szpitalu Sloan-Kettering, żeby wasz tata znalazł się pod opieką pierwszorzędnego zespołu. Alfred potakuje. - Mamy cudowne dzieci... wnuki - mama wykonuje zamaszysty gest obiema rękami - śliczny nowoczesny dom i piękne życie. - Załamuje się i wybucha płaczem. - Jesteśmy młodzi i damy sobie z tym radę. To wszystko. - Doskonale, Mike. - Tata splata dłonie. - Kto chce francuską grzankę? * Wypiłam o wiele za dużo kawy z dodatkiem orzechów, którą mama podała w bogato zdobionym srebrnym dzbanku z szyjką w kształcie ptasiej głowy (ktoś chce w spadku?). Jest coś w delikatnych filiżankach marki Spode i tym bezdennym dzbanku, co każe ci wierzyć, że konsumujesz mniej kofeiny niż w rzeczywistości. A może wypiłam tyle kawy, bo szukałam pretekstu, by co pewien czas wstać od stołu i nie płakać przy tacie. Udało nam się utrzymać lekki nastrój przy śniadaniu, choć od czasu do czasu milkliśmy i nasze myśli wędrowały do strasznej wiadomości. Rozmowa się nie kleiła, słowa odbijały się rykoszetem po pokoju i wyczerpywały nasze siły. Próba zachowania dobrego humoru na wieść o chorobie ojca, człowieka, który w życiu nie przechorował ani jednego dnia, jest trudnym wyzwaniem nawet dla tej zabawnej. Dziewczyny posprzątały po posiłku i teraz oglądają zdjęcia ze ślubu. Tata i Alfred poszli do gabinetu, bo w telewizji jest mecz futbolowy. Najwyraźniej ślubne zdjęcia zacieśniają więzi między mężczyznami. Uciekłam na tylne podwórko, żeby odetchnąć świeżym powietrzem, choć można się tu nabawić klaustrofobii, bo jedyną otwartą przestrzenią jest kamienna ścieżka prowadząca do tarasu umeblowanego angielskimi wiejskimi sprzętami. A to nie wszystko. Są tu zręcznie rozstawione tradycyjne ozdoby trawnikowe, w tym zegar słoneczny, sadzawka dla ptaków i posąg trzech renesansowych aniołów grających na fletach. Moje odbicie w błękitnej kuli na piedestale wygląda jak z obrazu Modiglianiego: długa, końska i smutna twarz. - Hej, mała - mówi za moimi plecami tata. - Dlaczego mama musi wszędzie przesadzać z ozdobami? - pytam. Myśli, że jeśli urządzi ogródek w angielskim stylu, Colin Firth przeskoczy przez mur i zanurkuje w ptasiej sadzawce? Siadam na wiktoriańskiej sofie. Tata wciska się obok mnie. Zajmujemy przestrzeń wielkości pojedynczego miejsca w metrze.
- To prawdziwa „Męczarnia w ogrodzie" - dodaję. Tata śmieje się i obejmuje mnie ramieniem. - Nie chcę, żebyś się o mnie martwiła. - Przykro mi, tato, ale się martwię. - W życiu spotkało mnie wiele błogosławieństw, Val. Poza tym wielki R już nie jest taki jak dawniej. Ludzie chodzą z rakiem jak z dobrym mostkiem w zębach. Lekarze mówią, że po prostu staje się częścią ciebie. Remisja może trwać aż do śmierci, na litość boską. - Cieszę się, że masz takie pozytywne nastawienie. - Poza tym nie byłem świętym, Val, pewnie sobie na to zasłużyłem. - Co? - Odwracam się do taty, co na tej sofie jak z domku Barbie wcale nie jest łatwe. - Mezzo-mezzo. - Porusza otwartą dłonią. - Wiesz, starałem się być dobrym ojcem i przyzwoitym mężem. Ale jestem człowiekiem i nie zawsze mi się to udawało. - Jesteś dobrym człowiekiem, tato. Popełniłeś niewiele błędów. - Ach... dostatecznie dużo, by Stwórca zażądał zapłaty. - Nie zachorowałeś na raka dlatego, że w życiu popełniłeś błędy. - Ależ tak. Popatrz na dowody. Bóg nie zesłał na mnie raka płuc, tylko tam na dole, bo... no wiesz. Ostatnie słowa sprawiają, że milkniemy i oddzielnie pogrążamy się we wspomnieniach. Tata pamięta rok 1986 na swój sposób, dla mnie jest to okres, gdy fundamentami naszej rodziny wstrząsnął kryzys wieku średniego taty, a mama znalazła siłę, żeby sobie z nim poradzić. - Nie wierzę w mściwego Boga - mówię. - A ja tak. Jestem staroświeckim katolikiem. Wierzyłem we wszystko, czego uczyły mnie zakonnice. Mówiły, że Bóg obserwuje mnie w każdej sekundzie, więc lepiej żebym przed snem zrobi! rachunek sumienia i błagał Go o wybaczenie grzechów, bo gdybym nie okazał skruchy i w nocy przypadkiem się udusił, pójdę prosto do piekła. Kiedy byłem nastolatkiem, mówiły, że gdyby przez głowę przeszła mi myśl o seksie, to od razu powinienem się ożenić. I tak zrobiłem. Ale gdzieś po drodze zacząłem rozmyślać o Bogu, kim naprawdę jest, i doszedłem do wniosku, że jednak nie obserwuje mnie nieustannie, jak mówiły zakonnice. - Więc co robi? - Uznałem, że dał mi życie, a potem pomachał na pożegnanie i powiedział: „Teraz jesteś samodzielny, Dutch". Reszta zależała wyłącznie ode mnie.
Moim obowiązkiem było dobrze przeżyć życie i postępować słusznie. Dusza jest jak tablica. Piszesz na niej, ale jeśli coś spieprzysz, masz szansę przeprosić i tak długo ścierać, aż ten błąd zniknie. To w skrócie idea spowiedzi. Sztuka polega na dobiegnięciu do mety bez śladu na duszy. Wiesz, można powiedzieć, że rak jest dobrą rzeczą, ponieważ daje mi szansę na przygotowanie się. Dostałem dar w postaci określonego czasu. Większość ludzi dostaje o wiele mniej. Moje oczy wypełniają się łzami. - Nie chcę, żebyś umierał, tatusiu. - To nieuniknione. - Ale nie teraz. To za szybko. - Chcę być gotowy. Potem, jeśli faktycznie odbędzie się dzień sądu, jak obiecywały zakonnice, będę miał załatwione wszystkie sprawy, Bóg się objawi, tak jak zrobi! to na początku, i skontroluje, czy dobrze się sprawiłem. O co jeszcze może prosić człowiek? Chętnie spojrzę w twarz Boga. A co tam, do diabła. - Tato, myślę, że jesteś buddystą. Ojciec nigdy dotąd nie był taki elokwentny, zwłaszcza w kwestii swoich uczuć. Niezależnie jednak od tego, co mówił, wiedziałam, że głęboko nas kocha, i rzeczywiście głęboko nas kochał. Nie miałam natomiast pojęcia, że ma własną filozofię duchową. Uważałam, że jej nie ma, tylko po prostu jest dobry do szpiku kości. - Tato, nigdy dotąd nie rozmawiałeś ze mną o Bogu. - Zostawiałem to Kościołowi. Dlatego co tydzień wlekliśmy was na mszę. Oni są od zbawienia. Spójrzmy prawdzie w oczy. - Ojciec kładzie splecione dłonie na kolanach. - Nie jestem święty, ale zapytałem siebie: Co we mnie, Dutchu Roncallim, jest wieczne? Co po mnie pozostanie? - I jaka jest odpowiedź? - Hektar lasu w parku 134. Kiedy mianowano mnie strażnikiem parkowym w 1977 roku, moim obowiązkiem było zagospodarowanie i pielęgnacja hektara ziemi w środku parku z naturalnym stawem obrośniętym świerkowym zagajnikiem. Nie można jej sprzedać jak ziemię w Central Parku. Zgodnie z prawem jest naturalnym siedliskiem i musi zostać zachowane. To mój drobny dar dla przyszłych mieszkańców Queens. Niewiele, ale to moje dzieło, które pozostanie na wieki. - Wspaniale, tato. - Oddycham głęboko. - A nie uważasz, że zostawiasz po sobie dzieci?
- To, jacy jesteście, nie jest moją zasługą. Dzieci są jak te świnki morskie, które musiałaś hodować w drugiej klasie. Wypożyczasz je na pewien czas. Opiekowałem się wami, dopóki się nie usamodzielniliście. - Ale też nas kochałeś. - Oczywiście. I jako ojciec na papierze wyglądam cholernie dobrze. Żadne z was nie jest narkomanem, żadne nie jest hazardzistą. Nie macie wad, choć to zasługa waszej matki. Odnosicie sukcesy w swoich dziedzinach. A ty zostałaś szewcem i zaopiekowałaś się babcią. To bardzo wiele o tobie mówi. I będzie ci wynagrodzone, Valentina. Tata jest jedyną osobą w moim życiu, który dodaje „a" na końcu mojego imienia; zawsze robi mi się ciepło na sercu, kiedy tak do mnie mówi. - Ktoś zaopiekuje się tobą na starość. W rewanżu - dodaje. - Mam nadzieję, że się nie mylisz. - Jakiś facet stanie na głowie, żeby mieć taką żonę jak ty. - Mówisz o mnie? - O tobie. Masz wielkie serce. Spośród dzieci ty jesteś najbardziej do mnie podobna. Nie wyskoczyłaś z matczynego łona, znając wszystkie odpowiedzi jak Alfred. Nie snułaś ambitnych planów jak Tess. I nigdy nie polegałaś na swojej ślicznej buzi jak Jaclyn. Ciężko pracowałaś na wszystko, co masz. I dlatego jesteś zabawna. Poczucie humoru było ci potrzebne, kiedy sprawy nie układały się po twojej myśli. To samo można powiedzieć o mnie. Sprawy nie zawsze układały się tak, jak chciałem, ale nie poddawałem się nigdy. Ty też nie możesz się poddawać. - Nie będę. - Ściskam dłoń ojca. - Chcę, żebyś znalazła sobie miłego chłopaka. - Znasz jakiegoś? Tata unosi ręce. - To już twoja rzecz. Nie wtrącam się w te sprawy. - Prawdę mówiąc, kogoś poznałam. - Naprawdę? - Teraz kolej na tatę, żeby się odwrócić na ciasnej sofie i walnąć się w biodro. Staram się zrobić mu miejsce. - Czym się zajmuje? - Jest szefem kuchni. Włochem. - Prawdziwym Włochem? Nie Albańczykiem ani Czechem? Wiesz, w dzisiejszych czasach przyjeżdżają tutaj ze wszystkich stron, mówią z włoskim akcentem i otwierają pizzerie, jakby byli rodzonymi synami Mamy Leone, i tylko my, prawdziwi Włosi, znamy prawdę. - Nie, nie, to prawdziwy Włoch, tato, z Chicago. - I co myślisz o tym paisano?
- Sama nie wiem, tatusiu. - Coś ci powiem. Nie musisz wszystkiego wiedzieć. Czasami tak jest lepiej. Spokój niedzielnego popołudnia w Forest Hill opada na ogród jak mgła. Oparcie sofy szczypie mnie w udo, ale się nie ruszam. Chcę siedzieć tak z tatą jak najdłużej, słuchać jego teorii na temat religii, miłości i wiecznej natury drzew z nadzieją, że będzie obecny przy kolejnych zwrotach mojej historii. Biorę go za rękę, czego nie robiłam, odkąd skończyłam dziesięć lat. Ściska mnie mocno, jakby nigdy nie miał mnie puścić. Patrzy na podwórko rodziny Buzzacacco, na jaskrawoczerwony stolik, zeschnięte żywopłoty i kruszący się posąg Wenus z Milo (z rękami). Ja patrzę na nasz dom. Mama stoi w kuchennym oknie i przygląda się nam z twarzą tak smutną, że teraz ona jest jak kobieta z obrazu Modiglianiego. Naciskam pedał i koła maszyny do czyszczenia zaczynają się obracać. Dłonią w bawełnianej rękawicy biorę czółenko z delikatnej różowej skórki. Drugą ręką chwytam koło i umieszczam but między okrągłymi szczotkami. Poleruję przyszwę tak długo, aż skóra przypomina przezroczystą różową muszlę. Jedną z radości, jaką daje praca ze skórą, jest nadawanie jej patyny. Płachty nowej skóry z garbarni są śliczne, ale bez doświadczonego szewca pozostają tylko zwykłą skórą zwierzęcą, dopiero w rękach rzemieślnika zmieniają się w dzieło sztuki. Ręcznie obrabiana skóra nabiera własnej osobowości; wytrawianie i wytłaczanie tworzy wzory, polerowanie daje charakter. A charakter świadczy o wyjątkowości. Czasami całe dnie trwa nasączanie skóry barwnikiem i suszenie, a potem przez wiele godzin poleruje się ją i czyści, by uzyskać odcień przyjemny dla oka i odpowiedni dla danego fasonu. Na koniec osiągam perłową głębię ręcznym szczotkowaniem. Widzę na powierzchni półtony, które zmieniają się w zależności od światła; głębokie włókna dodają wieku, połysk zapewnia produktowi finalnemu warstwę energii. Babcia mnie nauczyła, że paleta barw dla skóry i zamszu jest nieskończona jak dźwięki w muzyce. Pewna wybredna panna młoda chciała, żeby jej buty miały kolor błękitu Tiffany taki sam jak pudełko, w którym dostała pierścionek zaręczynowy. Uzyskanie odpowiedniego nasycenia barwą zajęło mi miesiąc, ale się udało.
Umieszczam drugi but na lewej dłoni, a prawą wprowadzam go pod szczotki. Słyszę pukanie we frontowe okno. Bret macha do mnie i na migi daje znać, żebym poszła do drzwi. - Wcześnie wstajesz - mówi, gdy wpuszczam go do środka. - To uroki życia szewca. Najwyraźniej to samo dotyczy baronów z Wall Street. - Patrzę na zegar. Jest wpół do siódmej. Pracuję od piątej. - Mam dla ciebie wiadomości. - Bret siada na taborecie przy stole do wycinania i otwiera teczkę. - Trochę pogrzebałem. Zacznijmy od stwierdzenia, że twoja profesja jest najgorszą z możliwych dla ewentualnych inwestorów. - Cudownie. - Moda to dzika karta, o wiele więcej firm pada, niż odnosi sukces. To biznes całkowicie zależny od kaprysów rynku oraz nawyków finansowych pojedynczych odbiorców. Projektanci są artystami, więc świat finansjery uważa, że nie można na nich polegać. Jednym słowem rękodzieło to grząski grunt z punktu widzenia inwestorów. - Wydaje mi się dziwne, że rzecz tak niezbędną dla ludzi jak buty można uważać za ryzykowny interes, Bret tymczasem mówi dalej: - O ile oczywiście nie jesteś Pradą albo jakąś inną rodzinną firmą z tradycjami, którą wielkie koncerny chcą kupić. - Czy to, że firma istnieje od 1903 roku, ma jakieś znaczenie? - Jasne, bo świadczy o jakości oraz solidnej pracy. To dobrze. Ale równocześnie mówi inwestorowi o niewielkim rynku. - Co to znaczy? - Że twoje nazwisko jest znane bardzo wąskiej grupie odbiorców, a buty ślubne to towar luksusowy. Biorąc pod uwagę obecny stan gospodarki, inwestorzy nie szukają zysków w towarach luksusowych. Obecnie w modzie chodzi wyłącznie o trendy i niskie ceny detaliczne. Dlatego tak wiele staw wiąże swoje nazwiska z producentami odzieży. Target, H&M, nawet WalMart, wszyscy mają udział w taniej modzie od sławnych projektantów. Oni finansują trendy. - My tego nie robimy. - Właśnie. Możecie natomiast zrobić to, co w końcu robią wszyscy najważniejsi projektanci: wydzierżawić swoją nazwę i wzory. Fasony są produkowane masowo, a ty dostajesz część zysków. Ale nawet w takiej sytuacji ktoś musi uwierzyć, że jest rynek na wasze projekty.
- Wszyscy najważniejsi projektanci mody ślubnej od czasu do czasu korzystają z naszych usług. Vera Wang regularnie przysyłała do nas dziewczęta, ale potem zaczęła produkować buty pod własnym nazwiskiem. - To potwierdza moje słowa. Tradycyjni projektanci zabierają część zysków, którą ty powinnaś dostawać, kiedy uruchamiają własne dostępne dla przeciętnego klienta dodatkowe linie. Val, jeśli chcemy doprowadzić do sytuacji, by wasza firma stała się płynna finansowo, potrzebny nam produkt, który jest stylowy, ale może być produkowany masowo i będzie przynosił maksymalne zyski. - Nawet nie wiem, czy babcia pozwoli mi sprzedać nasze projekty. Bo to dzieło mojego pradziadka. - W takim razie musisz sama coś zaprojektować. Coś, co będzie utrzymane w stylu Angelini Shoes, ale będzie twoim dziełem. Nie potrzebujesz zgody babci. Brutalna prawda jest taka, że nikogo nie interesuje warsztat wytwarzający trzy tysiące par butów rocznie. Zyski są zbyt małe. Ale wasze klasyczne ślubne pantofle mogą stać się pozycją flagową w większej ofercie. Możesz w dalszym ciągu produkować pojedyncze pary butów, prawdę mówiąc, nie masz innego wyjścia, bo na tym polega atrakcyjność firmy. Ale potrzebujesz też produktu masowego, dzięki któremu spłacisz kredyty, raty hipoteki i stać cię będzie na mieszkanie i warsztat w najszybciej drożejącej części Manhattanu. To niezwykle trudne zadanie, Val, ale jeśli Angelini Shoes ma istnieć w dwudziestym pierwszym wieku, innego wyjścia nie ma. Bret zostawia teczkę z materiałami o rodzinnych firmach z tradycjami produkującymi towary luksusowe oraz charakterze ich działalności w nowym stuleciu. Są tam arkusze pełne liczb, kolumny z porównaniami, wykresy pokazujące wzrost produkcji danych towarów w ostatnich dwudziestu latach, a także kronika przedsięwzięć nieudanych. Wymienia się rodzinne firmy w rodzaju Hermesa, Vuittona i Prądy. Są także informacje o wykupie małych przedsiębiorstw przez koncerny (najwyraźniej rzecz na porządku dziennym w świecie mody). Rozglądam się po warsztacie, po urządzeniach z początku poprzedniego stulecia, po wzorach ręcznie rysowanych na papierze pakowym i zastanawiam się, czy zadanie utrzymania przy życiu Angelini Shoe Company w dobie taśmowo produkowanych towarów jest wykonalne. A jeśli nawet, to czy ja jestem odpowiednią osobą, by tego dokonać. Listopadowe niebo wiszące nad Hudsonem jest złowrogo fioletowe i poznaczone ciemnymi deszczowymi chmurami jak z obrazów Jaspera
Johnsa. Od czasu do czasu pomarańczowe jak dynia słońce przedziera się przez nie i rzuca snop światła na wzburzoną rzekę, której zakończone białymi grzywami fale pokazują zęby jak na rowkowanym nożu. Zawiązuję ciasno pasek wełnianego płaszcza, spuszczam daszek baseballówki i owijam szyję długim szalem. - Proszę. - Roman podaje mi kubek gorącej kawy z delikatesów. Siedzi na parkowej ławce, opierając stopy w czarnych martensach o balustradę. Ubrany jest w spłowiałe dżinsy i brązową jak czekolada skórzaną kurtkę motocyklisty, która wygląda na co najmniej dwadzieścia lat. W jego wypadku to dwadzieścia lat bycia seksownym. Cofa nogi, kiedy koło nas przebiega chłopak z zaróżowioną od chłodu twarzą. Obejmuje mnie. - Miło, że zadzwoniłeś - mówię. - Przez twoje buty i moje gnocchi widuję cię dwa razy rzadziej, niżbym chciał. Roman przyszedł, kiedy mu powiedziałam, że przerwę na kawę spędzam nad rzeką. Domyślał się, że coś mnie gryzie, gdy odwiedziłam go w restauracji i pomogłam przygotować zapas bakłażanów, a dzisiaj w rozmowie przez telefon w końcu powiedziałam mu o diagnozie mojego ojca. Nie chciałam o tym wspominać, bo nie ma nic gorszego dla rozkwitającego romansu niż złe wieści. Jedno z nas (on) będzie musiało dokładać starań, by pocieszyć drugie (mnie). Komu to potrzebne? Roman popija kawę. - Jakim człowiekiem jest twój ojciec? Patrzę na drugi brzeg rzeki, jakby odpowiedź znajdowała się gdzieś na Tenafly. Wreszcie mówię: - Jest jak toskańska skóra. - Co to znaczy? - Twardy z wierzchu, delikatny w środku. Niezbyt przystojny. Wytrwały. Ale bardzo wszechstronny. Jestem do niego podobna. Kiedy życie daje mu nauczkę, jest to twarda lekcja. - Podaj mi przykład. - Roman przyciąga mnie do siebie, częściowo żeby mnie ogrzać, częściowo dlatego, że kiedy jesteśmy razem, nie możemy się od siebie oderwać. - Tata był strażnikiem parkowym w Queens i latem 1986 roku pojechał na konwencję na północy stanu Nowy Jork. Poznał tam pewną Mary z Pottsville w Pensylwanii. - Poważnie?
- Wiem, Pottsville. Mama by wolała, żeby miał romans z kobietą z eleganckiego Franklin Lakes albo szalenie wytwornego Tuxedo Park, ale żona w takich sprawach nie ma nic do powiedzenia. W każdym razie tata wróci! z konwencji i wydawało się, że wszystko jest jak zwykle poza tym, że zapuścił wąsy i sprawił sobie szkła kontaktowe. Byłam dzieckiem, ale przyglądałam mu się i myślałam: Te wąsy wyglądają jak maska. Co tata ukrywa? - Jak twoja mama się dowiedziała? - Pewnego dnia odebrała anonimowy telefon, tata był wtedy w pracy. Kiedy odłożyła słuchawkę, zzieleniała jak sałata lodowa, poszła do sypialni, zamknęła drzwi i zadzwoniła do babci. Już w dzieciństwie orientowaliśmy się, że mama w żadnym razie nie podzieli się z nami złą wiadomością, więc Tess, moja starsza siostra, rozsądnie podsłuchiwała z drugiego telefonu. Po rozmowie z babcią mama zrealizowała swój plan. Bardzo spokojnie spakowała nas i zawiozła na Perry Street do dziadków. Wymyśliła całą historię o „zakładaniu nowej instalacji elektrycznej w domu". Tata został w Queens, żeby „pilnować elektryków". - Więc wszyscy udawali. - Właśnie. Mama powiedziała babci, że potrzebuje czasu do namysłu. Nam, dzieciom, nic nie powiedziano, więc żyliśmy w kompletnej mgle. - Czy ojciec coś wytłumaczył? - Co niedziela przyjeżdżał do nas na obiad, ale mama zawsze znikała pod pretekstem załatwiania jakiejś sprawy, spotkania z przyjaciółką i tak dalej. Teraz wiem, że nie mogła znieść jego widoku. Niedawno dowiedziałam się, że w czasie jego wizyt chodziła do kina. Dziewięć razy obejrzała „Flashdance". To pogłębiło jej miłość do sweterków odsłaniających ramiona. - Naprawdę nie mogę się doczekać, kiedy poznam twoją mamę - mówi Roman sucho. - Po kilku miesiącach zmieniła taktykę. Przeobraziła się w George'a Pattona i zaczęła planować, jak uratować naszą rodzinę. Wiesz, tata ma bzika na punkcie bezpieczeństwa. Przed pójściem spać sprawdza każde okno i drzwi. Mama to awanturnica, ojciec jest odpowiedzialny. Mama wiedziała, że nigdy nie zrezygnuje z bezpieczeństwa przy boku żony dla nieznanej pani Mary z Pottsville. - Upijam łyk. - Nigdy nie mówiła o tej sprawie. Przenigdy. Po prostu usunęła się ze świata taty i przez jakiś czas pozwoliła mu doświadczać życia bez niej. Wierz mi, gdybyś znal moją matkę i nagle został pozbawiony jej obecności, brakowałoby ci samej energii, jaką emanuje.
Została głęboko zraniona, ale wiedziała też, że jeśli odejdzie, tata sobie przypomni, dlaczego się w niej zakochał. - Udało się? - Oczywiście. I musiałam patrzeć, jak moi rodzice po raz drugi się w sobie zakochują. Nie bez powodu rodzice są romantyczni, zanim pojawią się dzieci - dla dzieci to jest nie do zniesienia. Raz po powrocie ze szkoły zastałam mamę na kolanach taty. Raz o mało nie przyłapałam ich in flagranti. Mama była taka cudowna, radosna i zalotna, że tata nie mógł się jej oprzeć. Nagle Mary z Pottsville była tylko Mary z Pottsville. W żadnym razie nie mogła zostać Mike z Manhattanu. - Nigdy nie widziałem moich rodziców w romantycznej sytuacji. - Bo niby dlaczego? Twoja biedna mama była wyczerpana po pracy w restauracji. Kto ma ochotę na romanse po dwunastu godzinach robienia pulpetów, smażenia i pieczenia chleba? Ja na pewno bym nie miała. - Mama ciągle haruje w kuchni, podczas gdy tata wystrojony w garnitur gawędzi z klientami. Jest restauratorem ze starej szkoły. Ale w ich wypadku to się sprawdza. - Wiesz, co babcia poradziła mamie, kiedy mama wróciła do taty? - Co? - „Trzymaj go na długiej smyczy, Mike". Innymi słowy, nie każ mu płacić za ten błąd do końca życia. Wybacz mu, zaufaj. I mama tak zrobiła. - Wiesz co? Podoba mi się idea długiej smyczy. - Domyślałam się, że tak będzie. - Obejmuję go za szyję. Całujemy się, a ja myślę o tych okazjach, kiedy sama szłam brzegiem rzeki i na widok całujących się par odwracałam wzrok, zadając sobie pytanie, czy kiedykolwiek znajdę kogoś, z kim będę mogła całować się i pić kawę w pochmurny dzień. Teraz mam go przy sobie i ciekawa jestem, o czym myśli. - Marynuję steki - mówi Roman, wstając z ławki. Wybucham śmiechem. Roman bierze mnie za rękę i podnosi z ławki. - Co cię tak śmieszy? - Musisz myśleć, że nieźle całuję, skoro marzysz o marynatach. Przyciąga mnie do siebie i znowu całuje. - Nie masz pojęcia, o czym marzę - mówi, biorąc mnie za rękę. - Chodź, odprowadzę cię. - Co mnie ominęło? - Wieszam płaszcz koło drzwi i wchodzę do warsztatu, w którym trwa pakowanie. Babcia wkłada satynowe czółenka do naszego firmowego pudełka w biało-czerwone paski. June przykrywa je
bibułką w taki sam wzór i zamyka wieczko, następnie przykleja nasze logo, złotą koronę z prostym napisem ANGELINI SHOE COMPANY. - Siedemdziesiąt pięć par beżowych czółenek do Harlena Levine'a z Picardy Footwear w Milwaukee - mówi June, wstawiając pudełko do skrzyni. - A teraz przydałoby mi się piwo. - Autosugestia. - Wkładam fartuch. - W każdej chwili spodziewamy się dziewczyny Palamarów - przypomina babcia. - Zmierzysz jej stopę. - Okay. - Będę robiła to po raz pierwszy, do tej pory zajmowała się tym babcia. Patrzę na June, która entuzjastycznie unosi kciuki. Rozlega się pukanie. Wiatr od rzeki jest tak silny, że przyszła panna młoda dosłownie wpada do środka, kiedy otwieram drzwi. Rosaria ma dwadzieścia pięć lat, pełną twarz, czarne oczy, różowy uśmiech i proste jasne włosy. Jej matka robiła sobie ślubne buty u nas, a Rosaria kontynuuje rodzinną tradycję. - Taka jestem podniecona. - Grzebie w torebce. - Witam wszystkich mówi, nie podnosząc wzroku. Wyciąga artykuł z czasopisma, przypięty zszywaczami do wielkiego arkusza papieru z rysunkiem ślubnej sukni. - To moja suknia. Skopiowałam Amsale'a. - Śliczna. - Babcia podaje mi zdjęcie i rysunek. - Twoje buty od początku do końca zrobi Valentine. - Wspaniale. - Rosaria się uśmiecha. Szkic przedstawia prostą suknię w stylu empire z jedwabnego tiulu z kwadratowym dekoltem i krótką pelerynką. - Co o tym myślisz? - Bardzo w stylu „Camelotu" - mówię. - Widziałaś ten film? Rosaria kręci głową. - Nie oglądasz z babcią starych filmów? - Nie. - „Camelot" nie jest starym filmem - protestuje ze śmiechem June. - Dla nich tak, ma czterdzieści lat - mówi babcia, pakując buty. - Wychodzisz za mąż w lipcu. Myślałaś o sandałkach? - Bardzo bym chciała. Wyciągam z biurka album i pokazuję jej wersje fasonu Lola. Rosaria piszczy na widok smukłego lnianego sandałka w kolorze bladego różu ze skrzyżowanymi paskami. - Boże, ten! - Nie ma sprawy. Zdejmij buty, zmierzę ci stopę. Rosaria siada na taborecie, ściąga buty i skarpetki. Biorę z półki dwa wcześniej wycięte
kawałki papieru, w górnych prawych rogach piszę jej nazwisko. Kładę papier na ziemi i pomagam dziewczynie stanąć na nim. Prowadzę ołówek wokół jej prawej stopy, zaznaczając przerwy między palcami, potem obrysowuję lewą. Rosaria schodzi z papieru. Odcinam dwa kawałki cienkiego sznurka z rolki na biurku, mierzę długość pasków na wierzch stopy i na kostkę. Robię znak na sznurku i chowam do koperty z jej nazwiskiem. - Dobrze, teraz najprzyjemniejsza część. Otwieram szafę z ozdobami. Rosaria patrzy na przezroczyste plastikowe pojemniki wzrokiem małej dziewczynki, która trafiła do skarbca pełnego klejnotów i może wybrać wszystko, czego zapragnie. Bardzo dbamy o komponenty, z których robimy buty. Babcia co roku jeździ do Włoch po zapasy. W gotowaniu najważniejsza jest jakość ingrediencji i to samo odnosi się do butów. Doskonałe tkaniny, pierwszorzędna skóra, ręcznie wykonywane ozdoby stanowią o jakości naszych wyrobów. Istotną rolę w etyce pracy wyznawanej przez babcię odgrywa także lojalność. Kupuje skórę i zamsz u rodziny Vechiarelli z Arezzo we Włoszech, potomków garbarza, u którego zaopatrywał się mój pradziadek. Większość kupców wywodzi się z rodzin rolników. Angelini byli rolnikami, którzy zostali rzeźnikami. Rzeźnicy często przerzucali się na garbarstwo, ponieważ bardziej opłacało się sprzedawać obrobioną skórę niż surową. To, że mój pradziadek przeskoczył z rzeźnictwa do szewstwa, wynikało ze specyfiki jego czasów. Na początku dwudziestego wieku we Włoszech rzemieślnicy (szewcy, jubilerzy, krawcy, garncarze, złotnicy, dmuchacze szkła) uczyli młodych mężczyzn pragnących pracować w wybranym fachu. Mistrzowie jeździli do małych wiosek i przekazywali uczniom swoje doświadczenia. System czeladniczy stanowi podstawę nauki zawodu we Włoszech, ale ten konkretny ruch był w równej mierze polityczny, jak artystyczny, zrodziła go konieczność wyniesienia Włochów z powojennej biedy. Rozprzestrzeniał się, stąd wzięło się bogactwo włoskiego rękodzieła, w części zachowanego do obecnych czasów. Dla rodzin, które wspólnie się szkoliły, a potem otwierały własne firmy, marka była bardzo ważna. Babcia kupuje skórę na nasze buty w Arezzo, a ćwieki i sznurowadła u La Mondiale, najstarszego dostawcy szewskich akcesoriów we Włoszech. Po ozdoby jeździ do Neapolu, gdzie współpracuje z młodym kreatywnym
zespołem, Carolina i Elisabetta D'Amico, które ręcznie je wytwarzają. Babcia często dostarcza pobieżny szkic tego, na czym jej zależy, oraz listę składników wybranych z ich bogatego zapasu. Siostry D'Amico robią klamry i ozdoby z błyszczącymi kamieniami: białymi kryształami górskimi, olśniewającymi sztucznymi szmaragdami i rubinami. Sztuczne kamienie są tak doskonałe, że łatwo je pomylić z prawdziwymi. Mamy również szeroki wybór ozdób z tkanin, w tym delikatne aksamitne kokardki, które przed przyszyciem musimy pęsetą umieścić na skórzanych paseczkach. W naszej ofercie są kalie z surowego jedwabiu, niewinne stokrotki z organzy i tiulu, jedwabne rozety w każdej możliwej kombinacji kolorów, od rubinu do głębokiego fioletu, ułożone na liściach z zielonego aksamitu, a także małe litery i cyfry ze skóry w metalicznym kolorze złota, srebra i miedzi, które mocujemy we wnętrzu buta. Często są to inicjały państwa młodych i data ślubu, przez co but staje się rodzinną pamiątką. Rosaria z podziwem patrzy na przezroczyste pojemniki z rozetami. Na początku wybiera niebieskie jak kwiat kukurydzy róże, ponieważ w takim kolorze są suknie druhen. Intrygują ją paski z okrągłych kryształów na satynowych tasiemkach, ale dochodzi do wniosku, że jak na jej gust są za bardzo w stylu disco. Po długim namyśle decyduje się na staroświeckie kremowe rozety, a potem dzwoni do matki, by zaakceptowała jej wybór. Przekazuję June szkice stóp Rosarii, która kładzie je w pojemniku na swoim biurku. Z szuflady wyciągam kartę i robię notatki. Zapisuję wymiary stóp i numer pojemnika z rozetami, zszywaczem przypinam próbkę materiału oraz kopertę z kawałkami sznurka. Tymczasem Rosaria, której w głowie się kręci z zachwytu, opowiada mamie o każdym szczególe. Jest tak samo podniecona pantoflami jak suknią. Rozłącza się i zwraca do babci. - Taka jestem dumna, że kontynuuję tradycję mamy. - Kiedy masz ostatnią przymiarkę? - pytam. - Dziesiątego maja u Frances Spencer w Bronksie. - Znam dobrze tę pracownię. Najlepsze krawcowe w pięciu dzielnicach. Będę tam z butami, żeby mogły dopasować długość do obcasów. - Dziękuję. - Rosaria obejmuje mnie, bierze torebkę i wychodzi. Zapisuję datę przymiarki na karcie Rosarii i otwieram teczkę z zamówieniami. - To prezent dla Rosarii - mówi babcia, nie odrywając wzroku od pracy. Żadnych opłat.
- Okay. - Robię notatkę na zamówieniu. To niedobry moment na rozdawanie butów. - Na pewno? - Na pewno. - Babcia owija parę butów w białą bawełnę. - Wiesz, skoro Alfred sprawdza księgi... - Wiem, ale to nie on prowadzi firmę, tylko ja. June patrzy na mnie i podnosi brwi, jakby chciała powiedzieć: Nie sprzeczaj się z nią. Przypinam zamówienie. Na tablicy widzę notatkę sporządzoną przez babcię: „Spotkanie z Rhedd Lewis u Bergdorfa 5 grudnia o 10 rano. Przyprowadzić V.". - Babciu, co to jest? - Pamiętasz tę kostiumolożkę z filmu, Debrę McGui-re? Może była irytująca, ale się jej spodobałyśmy. Poleciła nas Rhedd Lewis z Bergdorfa, a ona zaproponowała, żebyśmy się spotkały. - Mówiła, o co chodzi? - Ledwo powstrzymuję podniecenie. - Nie. Może bierze ślub i potrzebuje butów. - A może chce sprzedawać nasze buty! - W głowie mi się kręci na myśl o dostarczaniu naszych butów do najbardziej .eleganckiego sklepu w Nowym Jorku. Na taki właśnie przełom Bret liczył. Potrzebujemy rekinów z branży, żeby docenili i wsparli naszą markę. - Możecie to sobie wyobrazić? Nasze buty u Bergdorfa? - Mam nadzieję, że tak się nie stanie. - June ujmuje się pod boki i odwraca do babci. - Pamiętasz, jak twój mąż dostarczał buty do Bonwit Teller's? To była katastrofa. Prawie nic nie sprzedaliśmy. Okazało się, że panny młode nie chcą wydawać pieniędzy na buty, skoro już wydały fortunę na suknię. - To nas zniechęciło do domów towarowych - przyznaje babcia. - Wtedy pierwszy i ostatni raz zapuściliśmy się w wielki biznes. - Może tym razem będzie inaczej. Obejrzyjcie jakiekolwiek czasopismo o modzie. Eleganckie klientki bez mrugnięcia wydają dwa tysiące na torebkę. Przy takich sumach ceny naszych butów wydają się świetną okazją. - Może po prostu pójdziecie na to spotkanie, wysłuchacie, co ta kobieta ma do powiedzenia, a potem w kawiarni wypijecie kawę i zjecie jajka na ostro mówi June, biorąc nożyce i wycinając z papieru podeszwy w rozmiarze ósmym. Patrzy na mnie i uśmiechem dodaje mi otuchy, chociaż dostatecznie długo zna firmę, by wiedzieć, jak mało prawdopodobne jest, by babcia zmieniła cokolwiek w sposobie prowadzenia interesów.
- Babciu, myślę, że powinnyśmy pójść na to spotkanie z otwartym umysłem. Dobrze? Przed oknem hamuje długa czarna limuzyna. Wydaje się, że samochód ciągnie się od rogu do wejścia do budynku Richarda Meiera. Kiedy kierowca parkuje, widzę napis BUILDBIZ na rejestracji. Z tylnego miejsca wysiada mężczyzna w odprasowanym granatowym garniturze i czerwonym krawacie, a za nim mój brat. Wiatr powiewa ich jedwabnymi krawatami jak ogonami latawców, kiedy obaj idą do naszych drzwi. - Co Alfred tu robi? - pytam. - Zadzwonił, jak wyszłaś na spotkanie z Romanem. Przyjechał z brokerem, który obejrzy budynek. Patrzę na June. Nasze oczy się spotykają, ale ona szybko odwraca wzrok. - Witam drogie panie - mówi Alfred, wchodząc do warsztatu. Całuje babcię w policzek. Babcia promienieje z dumy, kiedy Alfred przedstawiają swemu towarzyszowi: - To moja babcia Teodora Angelini. Babciu, to jest Scott Hatcher, broker, o którym ci mówiłem. Studiowaliśmy razem w Cornell. Babcia podaje mu rękę. Alfred rozgląda się po warsztacie, jakby June i mnie wcale tu nie było. Zawsze mnie dziwi towarzyskość, jaką tryska mój brat w obecności swoich kolegów. Z rodziną jest ponury. Ale w pracy, gdzie prowadzi swoje gry i wymagana jest pozytywna osobowość, zmienia się w prawdziwy pistolet. Broker ma prawie dwa metry wzrostu i jest przystojniejszą wersją księcia Alberta z Monako. Ma gęste włosy, wielkie zielone oczy oraz ciepły, przyklejony do twarzy uśmiech sprzedawcy. - Rozejrzymy się, babciu. - Alfred posyła jej sztuczny uśmiech biznesmena. - Naturalnie - mówi babcia. - Zaczniemy od dachu. - Alfred prowadzi Scotta do schodów. Siadam na taborecie. - No cóż, nadszedł dzień, którego się obawiałam. - Nie bądź taka - mówi babcia łagodnie. - A jaka mam być? - Biorę sznurowadła do trzewika, nad którym pracuję, idę z nimi do deski do prasowania. Włączam żelazko i z rękami schowanymi głęboko w kieszeniach czekam, aż się rozgrzeje. June odkłada nożyce.
- Muszę się napić kawy. Przynieść coś dla was? - Nie, dziękuję - odpowiadam. June wkłada płaszcz i znika za drzwiami. - Ona zawsze wyczuwa kłótnię - mówi babcia spokojnie. - Nie mam zamiaru kłócić się z tobą. Żałuję tylko, że chcesz zrezygnować z udziału w grze. - Bergdorf nas nie uratuje. Jedno wiem na pewno: w biznesie nie ma magicznych rozwiązań. Wdrapujesz się na górę kroczek za kroczkiem. Od dawna powtarzany przez babcię aforyzm teraz wydaje się staroświecki i pozbawiony znaczenia. Ogarnia mnie gniew. - Nawet nie wiesz, o co chodzi w tym spotkaniu. Nie zapytałaś. Dlaczego od razu nie wywiesimy tabliczki „Zamknięte" i nie pójdziemy do domu? - Posłuchaj, w biznesie próbowałam wszystkiego. Nie jestem w stanie zliczyć, ile razy byliśmy o krok od decyzji o zamknięciu. O mało nie straciliśmy warsztatu, kiedy w 1950 roku umarł ojciec twojego dziadka. Ale nie daliśmy się. Przetrwaliśmy lata sześćdziesiąte, kiedy prawie nic nie sprzedawaliśmy, bo hippisowskie panny młode szły do ślubu boso. Przetrwaliśmy lata siedemdziesiąte, kiedy sprowadzana z zagranicy produkcja masowa zwiększyła się cztery razy, a potem wznieśliśmy się na fali księżnej Di w latach osiemdziesiątych, kiedy wszyscy urządzali eleganckie śluby i na zamówienie szyli stroje i buty. Pospłacaliśmy długi, firma przynosiła zyski, a ja zaprojektowałam baletki, żeby utrzymać klientki, które odchodziły do Capezia. - Babcia podnosi głos, - Więc nie próbuj nawet sugerować, że się poddaję. Ciągle walczyłam. Ale już jestem zmęczona. - Rozumiem! - Nieprawda. Dopiero jak przepracujesz tu pięćdziesiąt lat, zrozumiesz, co czuję. Ja także podnoszę głos. - Pozwól mi kupić firmę. - Za co? - Babcia podnosi ręce. - Płacę ci pensję, wiem, ile zarabiasz! - Będę miała pieniądze! - krzyczę. - Jakim cudem? - Potrzebuję czasu, żeby znaleźć sposób. - Nie mamy czasu! - replikuje babcia. - Może okażesz mi taką samą uprzejmość jak wnukowi i poczekasz, aż będę mogła złożyć kontrofertę do jego oferty? Do warsztatu wchodzi Alfred.
- Co tu się dzieje? - pyta ostro, gestem wskazując hol, gdzie Hatcher ogląda schody. - Chcę kupić warsztat i budynek - mówię. Mój brat się śmieje. Jego okrutny śmiech przeszywa mnie na wskroś, odbierając mi pewność siebie i niszcząc nadzieję na przyszłość. - Za co? Chyba śnisz! - Alfred czuje się właścicielem Angelini Shoe Company i domu przy Peny Street numer 166. - Przecież cię na to nie stać. Nie możesz kupić nawet żelazka. Zamykam oczy, walcząc ze łzami. Nie będę płakała przy nim. Nie będę. Otwieram oczy. Zamiast jak zwykle się załamać, odnajduję najniższą tonację głosu i mówię stanowczo: - Pracuję nad tym. W progu staje Scott Hatchet, chowa dłonie do kieszeni i patrzy na babcię. - Pani Angelini, jestem gotów złożyć pani ofertę. W gotówce. Chciałbym kupić ten dom. Naciągam wełnianą czapkę na uszy, bo pieką mnie z zimna. Kiedy idę przez Little Italy w ten wtorkowy wieczór, ulice są puste, a migocząca światłami altana nad Grand Street wygląda jak ostatni namiot cyrkowy rozbierany przed wyjazdem trupy z miasta. Skręcam na Mott Street. Otwieram drzwi Ca' d'Oro. W restauracji zajęta jest połowa stolików. Macham do Celeste za barem i idę do kuchni. - Cześć - mówię od progu. Roman garniruje świeżą pietruszką dwie porcje osso buco. Kelner zabiera talerze i mija mnie, wychodząc do sali. Roman z uśmiechem podchodzi i całuje mnie w oba policzki, potem ściąga mi czapkę z głowy. - Zmarzłaś. - Będzie jeszcze gorzej, jak stracę pracę i dom. - Co się stało? - Babcia dostała ofertę na budynek. - Chcesz pracować u mnie? - Moje gnocchi są jak modelina, a cielęcina ciągnie się jak guma. - W takim razie cofam propozycję. - Jak to się robi, Roman? Jak się kupuje nieruchomość? - Potrzebny ci bankier. - Mam jednego. Mój były chłopak. - Mam nadzieję, że zerwałaś z nim po przyjacielsku.
- Tak. Nie jestem wielbicielką dramatów w życiu osobistym. Co akurat jest dobre, wziąwszy pod uwagę dramat w życiu zawodowym. - Co powiedziała babcia? - Nic. Wysłuchała oferty, skończyła pracę, przebrała się i poszła do teatru. - Powiedziała temu facetowi, że sprzeda mu dom? - Nie. - Więc może nie ma takiego zamiaru. - Nie znasz mojej babci. Ona nigdy nie ryzykuje. Zawsze wybiera solidne wyjście. Roman mnie całuje. Moja twarz ogrzewa się od jego dotyku, jakby gorące włoskie słońce wzeszło w ten lodowaty wieczór. Czuję powiew od tylnych drzwi, otwartych na oścież i zablokowanych wielką puszką krojonych pomidorów bez skórki San Marzano. Obejmuję Romana. - Zauważyłeś, że od pierwszej randki przynoszę wyłącznie złe wiadomości? Choroba ojca, problemy w pracy... - Co to ma wspólnego z nami? - Nie wydaje ci się, że jestem chodzącym nieszczęściem? -Nie. - Jestem przygotowana na kolejne złe wieści. Mów, zwal je na mnie. Może jesteś żonaty i masz siódemkę wrzeszczących dzieciaków w Tenafly. - Nie! - Wybucha śmiechem. - Mam nadzieję, że uważasz, przechodząc przez jezdnię. - Bardzo. Do kuchni wchodzi kelner. - Stolik drugi. Ravioli z truflami. - Patrzy na mnie jak na powietrze, a potem przenosi zniecierpliwiony wzrok na szefa. - Powinnam już iść - mówię, robiąc krok do tyłu. - Nie, posiedź przy mnie, jak będę pracował. Rozglądam się po kuchni. - Świetnie zmywam. - No to do roboty. - Uśmiecha się, stając przy kuchni - Może polubię cię bardziej niż Brunę. Zdejmuję płaszcz i wieszam na haczyku. Biorę czysty fartuch, wkładam przez głowę i wiążę w talii. Łapię swoje odbicie w chromowej lodówce; po raz pierwszy dzisiaj się uśmiecham.
Rozdział szósty Hotel Carlyle Na spotkanie z Rhedd Lewis stawiamy się punktualnie. Babcia wysiada z taksówki i czeka na rogu, ja płacę taksówkarzowi. Przesuwam się po siedzeniu i staję obok niej na rogu Pięćdziesiątej Ósmej Ulicy i Piątej Alei. Babcia ma na sobie prosty czarny kostium ze spodniami i modny wisiorek w kształcie słońca na grubym złotym łańcuszku. Nogawki spodni miękko opadają na czarne czółenka wykończone złotym paskiem. Przyciska do piersi czarną torebkę. Stoi prosto jak manekin w płaszczu w jodełkę od Christiana Lacroix w witrynie za jej plecami. Gmach z szarego piaskowca, z dzielonymi ołowiem szybami jest majestatyczny. Pochodzi z lat dwudziestych zeszłego wieku i był jedną z kilku wielkich rezydencji zbudowanych na Manhattanie przez rodzinę Vanderbiltow. To skrzyżowanie jest najbardziej prestiżowym miejscem w całym Nowym Jorku, widać z niego wspaniały budynek hotelu Plaża na północy, na wschodzie sąsiaduje z Piątą Aleją. Babcia uśmiecha się do mnie; usta ma pociągnięte jaskrawoczerwoną szminką. - Śliczny jest ten twój kostium. Dziś włożyłam granatowy jedwabno-wełniany żakiet z ogromnym kołnierzem i spodnie z szerokimi nogawkami. Zrobiłam buty dla matki projektanta i w zamian dostałam kostium. - Wspaniale wyglądasz, babciu. Wchodzimy do sklepu bocznym wejściem z obrotowymi drzwiami. Ta część przypomina oranżerię, tyle że szklane gabloty pełne są eleganckich torebek, a nie egzotycznych kwiatów. Jasne parkiety zalewa miodowe światło żyrandola. Idziemy prosto do windy. Z czekającym nas spotkaniem wiążę wielkie nadzieje, a babcia robi, co może, by utemperować moje oczekiwania. Wysiadamy na siódmym piętrze, gdzie panuje spokój, nawet telefony mają przytłumione dzwonki. Nic nie sugeruje tu sklepowego ożywienia, które trwa pod nami, wręcz przeciwnie, człowiek ma wrażenie, że znalazł się w eleganckim apartamentowcu na Upper East Side, a nie w biurowcu. Wystrój utrzymany jest w neutralnych barwach, choć tu i tam wzrok przyciąga barwny sprzęt albo dzieło sztuki.
Informuję o naszym przyjściu recepcjonistkę, która prosi, byśmy poczekały na sofach obitych jasnozieloną morą z granatowymi obszyciami. Na stoliku z akrylowego szkła leżą zimowe katalogi Bergdorfa z odzieżą sportową. Już chcę je przejrzeć, ale w progu staje młoda kobieta. - Pani Lewis teraz się z wami spotka. Proszę za mną. Dziewczyna prowadzi nas do gabinetu Rhedd Lewis, gdzie w powietrzu unosi się subtelny aromat zielonej herbaty i różowych peonii. Biurko jest wielkim, prostym, współczesnym prostokątem obitym turkusową skórą. Sizalowy dywan nadaje gabinetowi świeży wygląd greckiej willi w stylu Piątej Alei. Lakierowane bambusowe krzesło przy biurku jest puste. Siadamy z babcią na krzesłach Fornasetti, dwóch wysmukłych współczesnych tronach z poduchami barwy karmelu. Babcia wskazuje park za oknem. - Co za widok! Wstaję. Ostatnie liście już opadły, gołe korony drzew w Central Parku wyglądają jak ciągnące się w nieskończoność szare gryzmoły Cy'a Twombly'ego. - Mieszkanie w tym wspaniałym domu musiało być cudowne - mówi za naszymi plecami głęboki kobiecy głos. Odwracam się i widzę Rhedd Lewis. Rozpoznaję ją z fotografii w Wikipedii. Jest wysoka i smukła, ma na sobie obcisłe czerwone spodnie, tunikę z czarnego kaszmiru i wisior, który opisać można wyłącznie jako makramowy uchwyt na doniczkę z lat siedemdziesiątych. Jakimś sposobem ta dziwna ozdoba pasuje do całości. Rhedd nosi klasyczne czarne skórkowe buty na płaskim obcasie marki Capezio. Jest mniej więcej w wieku mojej matki, jej wyprostowana postawa i pełne wdzięku ruchy świadczą, że w przeszłości była tancerką. Miodowe włosy ma ostrzyżone krótko, z długą grzywką. - Dziękuję, że przyjechałyście do centrum. - Uśmiecha się, wyciągając rękę do babci. - Jestem Rhedd Lewis. - Teodora Angelini, a to moja partnerka, Valentine Roncalli - przedstawia nas babcia. - A także wnuczka. Skrywam zachwyt wywołany jej słowami (po raz pierwszy nazwała mnie partnerką!), wyrzucając rękę w stronę Rhedd, jakbym podawała jej kupon na wyprzedaży mebli w Big Al w East Village. - Uwielbiam rodzinne interesy. I odczuwam prawdziwy dreszcz, kiedy młoda kobieta podejmuje tradycję. Najlepsi projektanci odziedziczyli talent. Ale nikomu tego nie powtarzajcie. - Pani sekret jest przy nas bezpieczny - mówię.
- W takim razie powierzę wam jeszcze jeden. Jeśli chodzi o rękodzieło, nikt nie może równać się z Włochami. - Zgadzamy się - przytakuje babcia. - Opowiedzcie mi o waszym warsztacie. - Rhedd opiera się o biurko z rękami zaplecionymi na piersi, stojąc przed nami jak nauczycielka, która dala klasie trudne zadanie. - Jestem staroświeckim szewcem, panno Lewis. Stosuję dawne metody. Nauczyłam się robienia butów od męża, którego z kolei nauczył ojciec. Od ponad pięćdziesięciu lat robię ślubne buty. - Jak scharakteryzowałaby pani wasze wyroby? - Elegancka prostota. Urodziłam się w grudniu 1928 roku i na moją pracę wpływ mają czasy, w których dorastałam. Lubię tradycyjnych projektantów, jestem wielbicielką Claire McCardell. Podziwiam kaprysy Jacques'a Fatha. Kiedy byłam młodziutką dziewczyną, matka zabierała mnie do salonów takich projektantek jak Hattie Carnegie i Nettie Rosenstein. Poznanie ich było ekscytującym doświadczeniem. Nie zostałam krawcową ani modniarką, ale wszystkie obserwacje, które wtedy poczyniłam, okazały się ważne, kiedy zaczęłam robić buty. Linia, proporcje, wygoda to istotne sprawy dla artysty tworzącego ubrania. - Zgadzam się - mówi Rhedd, z uwagą słuchając. - Co obecnie się pani podoba? Babcia kiwa głową. - Jeśli chodzi o buty, nikt nie może dorównać rodzinie Ferragamo. Za każdym razem trafiają w samo sedno. - A pani inspiracje? - Rhedd wygładza naszyjnik. - Och, powiedziałabym, że eleganckie dziewczęta - uśmiecha się babcia. - Czyli kto? - Zastanówmy się. Jacqueline Kennedy Onassis, Audrey Hepburn i Grace Kelly. - Prostota i styl - podsumowuje Rhedd. - Właśnie. Zawsze kiedy babcia odnosi się do kultury, wymienia świętą trójcę stylu dla kobiet w pewnym wieku: Pierwszej Damy, gwiazdy filmowej i księżnej. Urodzone mniej więcej w tym samym czasie co ona, stanowiły kontekst dla jej pracy, choć ich życie w niczym nie przypominało jej życia. Jacqueline Onassis to elegancja i linia, a także najlepsze tkaniny; Audrey Hepburn najpierw była zagubioną dziewczynką i na jej styl wpływ miał taniec,
później zakochała się w teatralnych strojach wieczorowych, wyszywanych i zdobionych kamieniami; Grace Kelly odznaczała się chłodnym klasycyzmem dziewczyny pracującej, która awansowała społecznie, nosiła rękawiczki, kapelusze, raglanowe suknie, tweedowe płaszcze. Babcia podkreśla, że jej muzy nie ulegały ślepo nakazom mody. Uważa, że kobieta powinna mądrze i rozważnie inwestować w garderobę. Zgodnie z jej filozofią powinna mieć jeden elegancki płaszcz, jedną doskonałą parę butów wieczorowych, jedną solidną na co dzień. Nie potrafi zrozumieć, dlaczego kobiety w moim wieku biegają ciągle po sklepach, bo wierzy w wyższość jakości nad ilością. Ale pod wieloma innymi względami moje pokolenie jest bardziej podobne do jej pokolenia, niż mogłaby przypuszczać. Babcia urodziła się u schyłku epoki jazzu. Jej pokolenie miało wrodzone przekonanie o własnych umiejętnościach, które generacja mamy z trudem w sobie odnajdywała. Chociaż rówieśnice mamy były żarliwymi feministkami, to w gruncie rzeczy poprzednie pokolenie kobiet utorowało im drogę na rynek pracy; oczywiście powiedziałaby, że nie miały innego wyjścia. Jako młode dziewczyny pracowały w fabrykach, hutach i warsztatach, bo mężczyźni poszli walczyć w drugiej wojnie światowej. Potem mężczyźni wrócili i musiały oddać im posady. Babcia mówi, że w taki oto sposób w latach pięćdziesiątych kobiety znowu wylądowały w kuchni. Ona też, ale kuchnia znajdowała się piętro wyżej nad warsztatem, w którym spędzała całe dnie. Była pracującą matką, zanim pojawiło się to określenie. W tamtych czasach mówiła, że „pomaga mężowi", choć my znamy prawdę: była jego pełnoetatową partnerką. Rhedd okrąża biurko, siada w fotelu. Poprawia stojące na blacie zegar Tiffany'ego i ceramiczny kubek z ołówkami. Ekran komputera wbudowany jest w ścianę obok biurka. Widnieje na nim biało-czarna fotografia z lat pięćdziesiątych przedstawiająca wspaniałą modelkę Lisę Fonssagrives, która w sukni w stylu New Look pali papierosa na skrzyżowaniu, gdzie kilka minut temu wysiadłyśmy z babcią z taksówki. - Drogie panie, powiedziała mi o was moja przyjaciółka Debra McGuire. Debra ma rewelacyjne oko. Pokazała mi buty, które wypożyczyłyście jej do filmu. Byłam pod wielkim wrażeniem. - Dziękujemy - mówimy jednym głosem. - A to nasunęło mi pomysł. - Rhedd wstaje i idzie do stolika w rogu. Nalewa wody do trzech szklanek. Podając nam szklanki, mówi: - Świąteczne witryny przygotowujemy na rok z góry. Kiedy zobaczyłam wasze buty,
wpadłam na pomysł witryny na rok 2008. Chcę pokazać panny młode. Motywy rosyjskie. - Okay. - Babcia chwilę się zastanawia. - Aksamit, kozaczki, cielęca skóra, futerko. - Niewykluczone. Ale mnie chodzi o wyjątkowe fantazyjne buty, coś, co będzie prezentowane wyłącznie w mojej witrynie. - Interesujące - mówi babcia, ale w jej głosie słyszę sceptycyzm. Powinna jednak pani wiedzieć, że pracujemy na podstawie fasonów zaprojektowanych w naszej firmie... - Babciu, każdą parę butów robimy według zamówienia klienta przerywam jej i patrzę na Rhedd. - Robiłyśmy różne ślubne buty. Dla pary, która brała ślub w stadninie w Wirginii, zrobiłyśmy buty do konnej jazdy, białe z cielęcej skórki dla panny młodej, czarne lakierowane dla pana młodego. - To prawda - przyznaje babcia. - Zrobiłyśmy buciki z czerwonej satyny dla dziewczyny z Lower East Side, która wychodziła za strażaka. - A dla dziewczyny, która wychodziła za Francuza, zrobiłyśmy czółenka w stylu madame Pompadour z wielkimi jedwabnymi kokardami. - Jeśli mam być całkiem szczera - mówi Rhedd - dotąd współpraca z małymi warsztatami jak wasz nie bardzo mi się układała. Małe firmy, szewcy wykonujący ekskluzywne buty na zamówienie, nie bez powodu pozostają małe. Zwykle wiedzą swoje i niedobrze się czują w większych przedsięwzięciach. Brakuje im wizji, szerszego spojrzenia. - My mamy wizję - zapewniam. Nie patrzę przy tym na babcię. Ujawnia się tkwiący we mnie sprzedawca. - Wiemy, jak rozwijać naszą markę, i usilnie sprawdzamy, jak w dzisiejszych warunkach zaistnieć na rynku. Każdego klienta traktujemy jako okazję do poprawienia naszych projektów. Z drugiej jednak strony, o czym powinna pani wiedzieć, jesteśmy dumne z naszej schedy. Nasze buty są najlepsze na świecie. Rhedd spogląda na zamknięte drzwi za naszymi plecami, jakby spodziewała się, że zaraz do pokoju wkroczy rewelacyjny pomysł, ale na szczęście dla mnie nie musi czekać na inspirację. - Dlatego chcę dać wam szansę. - A my to doceniamy - odpowiadam. - Daję szansę wam i innym projektantom. - Są też inni? - Babcia poprawia się w fotelu.
- To będzie konkurs. Spotykam się z kilkoma innymi projektantami z kraju i zagranicy, a także ze znanymi producentami. - Mamy walczyć z rekinami? - Upijam łyk wody. - Największymi. Ale jeśli jesteście takie dobre, jak mówicie, udowodnijcie, że macie talent i możliwości, żeby wygrać. Dyrektor artystyczny przedstawi szkice witryn. Ja dokonam selekcji sukien i wybiorę jedną, do której wszyscy zaprojektujecie i wykonacie buty. Potem ja wybiorę najlepszy według mnie model, a projektant zrobi buty do wszystkich sukien. Serce trochę mi się ściska. Miałam nadzieję, że jej propozycja będzie dotyczyła chwili obecnej, nie przyszłości. Rhedd nie jest idiotką, wyczuwa moje rozczarowanie. - Wiem, że sprawa wydaje się dość odległa w czasie, ale jeśli stać was na to, o czym pani mówiła, macie takie same szanse jak pozostali. - Tego właśnie potrzebujemy, pani Lewis. - Wstaję i wyciągam do niej rękę. Babcia robi to samo. - Szansa. Pokażemy, jak to się robi. Po spotkaniu z Rhedd Lewis wysyłam babcię do domu taksówką, a sama autobusem jadę do szpitala Sloan-Kettering, gdzie umówiłam się z mamą. Z notebooka wysyłam do sióstr streszczenie rozmowy z Rhedd Lewis, informację posyłam także Alfredowi. Na Tess można liczyć, jeśli chodzi o nowennę (a modlitwy naprawdę są nam teraz potrzebne), Jaclyn okaże wsparcie, natomiast Alfredowi chciałam pokazać, że mam wizję przyszłości naszej firmy. Mamie wysyłam zdjęcie babci przed sklepem, bo lubi dostawać obrazki. Drzwi szpitala rozsuwają się przede mną. W środku widzę mamę siedzącą na sofie pod oknem wychodzącym na oświetlony słońcem ogród, z zapamiętaniem stukającą w notebook, jakby brała udział w grze komputerowej. Okulary przeciwsłoneczne sterczą jej na włosach jak tiara, od stóp do głów odziana jest w niemowlęcy błękit, tylko przez piersi jak flaga biegnie szeroki pas beżowego kaszmiru. - Jestem, mamo. - Valentine! - Wstaje i obejmuje mnie. - Tak się cieszę, że dzisiaj jest twoja kolej. Mama zdecydowała, że nie będziemy wszyscy przychodzić na każdą wizytę taty u lekarza, tylko po kolei, żebyśmy się nie wypalili. Naturalnie ona jest przy każdym badaniu i rezonansie. Moja mama nigdy nie cierpiała na wypalenie, nigdy też nie próbowała wymigać się z zadania przed jego zakończeniem. Ani razu nie widziałam, by
siły ją zawodziły, kiedy w grę wchodziła rodzina; była i jest gejzerem energii, niezależnie od tego, czy trzeba zapleść francuskie warkocze trzem dziewczynkom przed pójściem do szkoły, uporządkować wakacyjny chaos, czy też wylać beton na nowy podjazd - nic jej nie przeraża. Teraz jej celem jest doprowadzenie ojca do zdrowia. - Śliczne zdjęcie. Jak wam poszło u Bergdorfa? - Bierzemy udział w konkursie na projekt butów, które znajdą się na wystawach na Boże Narodzenie 2008. - Cudownie! Co za wyczyn! - Wygrana wcale nie będzie łatwa, mamo. Zobaczymy. - Mamie nawet przez myśl nie przeszło, że możemy nie wygrać. Kolejny powód, żeby ją kochać. - Jak się czuje tata? - Och, dzisiaj jest kolejny nudny dzień badań. Mają zamiar przeszczepić nasienie po urodzinach babci. Obie siadamy. Instynktownie kładę głowę na jej ramieniu. Jej skóra ma aromat białych róż i białej czekolady. Długie kolczyki opierają się na moim policzku. - Wszystko będzie dobrze - dodaje mama. - Wiem - odpowiadam, choć w gruncie rzeczy wcale nie jestem tego pewna. - Musimy myśleć pozytywnie i modlić się. To załatwi sprawę. Kocham mamę za to przekonanie, że raka da się pokonać uśmiechem i zdrowaśką. Kiedy przed snem myślę o ojcu i przyszłości, myślę też o jego wnukach. Jeśli nie zmienię tempa, moich dzieci nigdy nie pozna. Czasami mogłabym przysiąc, że mama potrafi czytać mi w myślach. - Jak ci się układa z tym chłopakiem, z którym się spotykasz? Podnoszę głowę. - Jest wysoki. - Bardzo dobrze. - Mama wolno kiwa głową. Z całej palety męskich atrybutów najbardziej ceni wysoki wzrost. Przedkłada go nad pełny portfel i gęste włosy. - Przystojny? - Moim zdaniem tak. - Cudownie. Tata mówił, że jest kucharzem. Podoba mi się jego nazwisko, Roman Falconi. Seksowne. - Ma restaurację w Little Italy.
- Och, bardzo bym chciała kucharza w rodzinie. Może by mnie nauczył, jak przygotować te pianki, które podają w Per Se. Czytałam o nich w „Food and Wine". Wyobraź sobie wszystkie te nowe pomysły! - On ma ich mnóstwo. - Kiedy go pokażesz? - pyta mama. - Przyjdę z nim na urodzinowe przyjęcie babci w hotelu Carlyle. - Doskonale. Neutralny grunt. Radzę ci tylko, żebyś podchodziła do sprawy na luzie. Niczego nie przyśpieszaj. - Mama przygryza wargę. - Nie będę. - Mam nadzieję, że znajdziesz kogoś, kto da ci takie szczęście, jak mnie dał Dutch. Oboje z ojcem bardzo się kochamy, wiesz o tym. - Wiem. - Mieliśmy trudne chwile, zdarzały się sztormy i mielizny, lecz daliśmy sobie radę i wróciliśmy na brzeg. Czasami musieliśmy się czołgać, ale się nam udało. - To prawda. - Powiedziałabym, że zwyciężyliśmy. - Tak. - I wiesz co? O to w tym wszystkim chodzi. Wielki filozof powiedział coś w tym stylu, wiesz, że nigdy nie potrafię zapamiętać dowcipów ani cytatów, ale w sumie chodziło mu o to, że miłość to coś, co przeżywacie razem. - To był James Thurber. Amerykański humorysta i pisarz. - Czasami przydaje się mój dyplom z angielskiego. - Nieważne. Chciałam powiedzieć, że według mnie wciąż to przeżywamy. - Masz rację, mamo. - Twój ojciec nie był święty. Ale ja też nie jestem Najświętszą Panienką, prawda? - Masz więcej biżuterii. - Racja. - Mama się śmieje. - Wiem, że nigdy nie chciał zranić ani mnie, ani was. Po prostu na chwilę stracił rozum. Mężczyźni po czterdziestce także przechodzą zmianę, a twój ojciec nie był wyjątkiem. - Roman ma czterdzieści jeden lat. - Może przeszedł tę zmianę w zeszłym roku, zanim go poznałaś - mówi mama wesoło. - Pozostaje nam w to wierzyć. Mama bierze torebkę; kiedy ją otwiera, czysty aromat mięty i jaśminu wypełnia powietrze. Z kieszonki na telefon komórkowy wystają testery
perfum Estee Lauder. To kolejna elegancka sztuczka mamy - utyka papierowe paski nasączone zapachami w szufladach z bielizną, torebkach i schowkach w samochodzie, wszędzie, gdzie potrzebny jest miły zapach, a jej zdaniem potrzebny jest wszędzie. Pośród broszur o raku znajduje opakowanie gumy do żucia, częstuje mnie i sama wrzuca w usta czerwony kwadracik. - Mamo, skąd wiedziałaś, że uda ci się przekonać tatę, by do ciebie wrócił po tym... incydencie? - Palcem nie ruszyłam. - Na pewno coś robiłaś. - Nie, naprawdę. Po prostu zostawiłam go samego. Najgorszą karą dla mężczyzny jest izolacja. Jeszcze nie widziałam takiego, który by sobie z tym poradził. Popatrz, co samotność zrobiła z naszymi księżmi, choć to oczywiście zupełnie inna sprawa. - Pamiętam, kiedy znowu się w sobie zakochaliście. - Mieliśmy szczęście, udało nam się. Większości ludzi to się nie udaje. - Jak tego dokonałaś? - Postąpiłam tak, jak postępuje samotna dziewczyna, kiedy facet jej się podoba. Nieważne, że miałam czworo dzieci i dyplom college'u porastający kurzem. Musiałam znowu wydać mu się godna pożądania, a to oznaczało, że nie mogłam sobie pozwolić na gorsze chwile. Musiałam na nowo odkryć, na czym mu zależy, i zmienić świat, w którym żyliśmy, w tym nasz dom i moją garderobę. Przede wszystkim jednak musiałam być szczera. Nie potrafiłabym zostać z nim dla was, dla mojej mamy czy z wymogów religii. Jeśli miałam z nim zostać, to dlatego, że tego chciałam. - Kiedy wiedziałaś na pewno, że ci się udało? - Parę tygodni po moim powrocie ojciec przyniósł zakupy od D'Agostino. Wy poszliście do szkoły. To był ważny tydzień, pierwszy tydzień szkoły... - Wrzesień 1986. Chodziłam do szóstej klasy. - Dobrze pamiętasz. Ojciec wszedł do kuchni. Siedziałam i przy stole i wypełniałam jakiś szkolny formularz. Otworzył ; lodówkę, schował zakupy, a potem włączył palnik, postawił na ogniu wielki garnek z wodą, wyjął patelnię i zabrał się do pracy. Pokroił cebulę, obrał czosnek, podsmażył mięso, dodał pomidory i przyprawy. Po jakimś czasie zapytałam: „Dutch, co ty robisz?". „Gotuję obiad. Uznałem, że lasagne będzie dobre", odpowiedział. „Wspaniale", powiedziałam. - I wtedy wiedziałaś, że cię kocha?
- Przez osiemnaście lat nigdy nic nie ugotował. To znaczy pomagał, jeśli poprosiłam. Kroił melona do sałatki owocowej, przygotowywał przenośną lodówkę na piknik, zajmował się barkiem w czasie przyjęć, ale nigdy sam z siebie nie poszedł do sklepu, żeby kupić składniki na obiad, a potem go ugotować. To była moja sprawa. Wtedy zrozumiałam, że do mnie wrócił. Zmienił się. Wiesz na pewno, że ktoś cię kocha, jeśli odgaduje twoje potrzeby i realizuje je, o nic nie pytając. - To akurat jest bardzo trudne. - Musi pochodzić z serca. - Właśnie. - Kiwam głową. Patrzymy z mamą na ludzi krążących w holu, pacjentów w drodze na wizyty, personel wracający z przerwy, odwiedzających. Słońce odbija się od okien pawilonu naprzeciwko i zalewa podłogę tak jaskrawym światłem, że zamykam oczy. - Zmartwiłam cię? - pyta mama. Patrzę na nią. - Nie. Jesteś prawdziwą skarbnicą mądrości. - Dobrze mi się z tobą rozmawia, Valentine. - Mama bawi się złotym zapięciem kolczyka. - Ja tylko... - Nagle ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu wybucha płaczem. - Cholera, dlaczego się rozklejam? - Boisz się? - pytam cicho. - Nie o to chodzi. - Mama grzebie w torebce, wreszcie znajduje celofanowe opakowanie małych chusteczek. Wyciąga jedną, delikatnie wyciera oczy. - Po prostu nie chcę, żeby to wszystko poszło na marne. Dotarliśmy tak daleko i miałam nadzieję, że się razem zestarzejemy, a teraz czasu jest coraz mniej. Po tym wszystkim nie będziemy mieć czasu. To by mnie zabiło. Wiesz, to tak samo jak w wypadku żołnierza, który idzie na wojnę, omijają go pociski, bomby i granaty, wraca cały i zdrowy do domu, ślizga się na skórce od banana, wali głową w chodnik, zapada w śpiączkę i umiera. - Miej trochę wiary. - I to mówi najmniej religijne z moich dzieci. - Mama siada prosto. - Nie traktuj tego jako osąd. - Miałam na myśli wiarę w niego. - W Boga? - Nie, w tatę. On nas nie zawiedzie. Nasza rodzina jak wszystkie włosko-amerykańskie rodziny, które znam, uwielbia przyjęcia okolicznościowe z okazji urodzin i rocznic, które kończą
się na zero albo pięć. Mamy nawet dla nich specjalne nazwy: dwudziesta piąta rocznica to srebrne gody, trzydzieste urodziny - La Festa, pięćdziesiąta rocznica - złote gody, a siedemdziesiąta piąta czegokolwiek to już cud. Wyobraźcie więc sobie, jak się cieszymy, że będziemy wznosić toasty w osiemdziesiąte urodziny babci, która obchodzi je w dobrym zdrowiu, pełna witalności, w niezłej kondycji fizycznej (wyjątkiem są kolana) i psychicznej (mówi, że „wszystkie klocki" ma na miejscu). Wiedząc, że wszyscy moi najbliżsi krewni będą na przyjęciu, pomyślałam sobie, że to doskonała okazja, żeby poznali Romana. Zdaję sobie sprawę, że sporo ryzykuję, ale już dawno się przekonałam, że najlepszym wyjściem jest przedstawienie nowego chłopaka moim bliskim w zatłoczonej sali, gdzie maleją szanse na gafę, przejęzyczenie czy pokazywanie albumu ze zdjęciami przedstawiającymi mnie golutką, tylko z anielskimi skrzydłami, na przyjęciu z okazji moich czwartych urodzin. Zaproponowaliśmy babci standardową imprezę z didżejem w Sali Rycerzy Kolumba w Forest Hill: srebrne balony pod sufitem, stacje drogi krzyżowej na ścianie przykryte bibułką, ogromny tort z wypisanym wiekiem babci - ale ona wolała wieczór na mieście, kolację i występ w Café Carlyle. Na weselu Jaclyn widziała się ze wszystkimi krewnymi, a poza tym jej ulubiona piosenkarka wszech czasów, Keely Smith, jest tam gwiazdą. Gdy mój przyjaciel Gabriel powiedział nam o jej występie, zarezerwowaliśmy stół. Keely Smith i jej muzyka zajmuje wyjątkowe miejsce w życiu babci. Kiedy oboje z dziadkiem byli młodzi, jeździli po kraju, żeby trafić na występ Kelly, która śpiewała wtedy ze swoim ówczesnym mężem Louisem Prima przy akompaniamencie Sama Butery i The Witnesses. Spektakl był swingującą kabaretową alternatywą dla orkiestr epoki big-bandów. Babcia powie wam, że byli uosobieniem nowoczesności. Włoscy Amerykanie uwielbiają Louisa Primę, zawieramy śluby i odchodzimy z tego świata przy jego muzyce. Jaclyn, Tess i Alfred tańczyli do „Oh, Marie" Louisa na swoich ślubach, a na pogrzebie dziadka grano „I Wish You Love" w interpretacji Keely. Prima jest prima dla Roncallich i Angelinich. W taksówce, którą jadę do Cafe Carlyle, prawdziwego brylanta wśród kabaretów, sprawdzam, czy mam dobrze położoną szminkę. Kiedy dziewczyna z Village przechodzi na drugą stronę Czternastej Ulicy i zmierza na północ, lepiej, żeby miała szyk z Upper East Side. Poza tym chcę ładnie wyglądać dla Romana, który nie widział mnie wystrojonej od naszej
pierwszej randki. Jak mam cudownie wyglądać, skoro wpadam do restauracyjnej kuchni, żeby pomóc mu w ręcznym robieniu makaronów albo wyjmowaniu małży z muszli do chowdera? Dzisiaj wieczorem zobaczy swoją dziewczynę w najlepszym wydaniu. Jestem ubrana w ciemnogranatową rozpinaną suknię z szerokim haftowanym paskiem, która wcześniej należała do mamy. Od lat miałam ją na oku i poszczęściło mi się, kiedy w tym roku latem mama robiła czystkę w swojej szafie. Na zdjęciach z mojego chrztu jesienią 1975 roku mama w tej sukni trzyma mnie na rękach. Na długich włosach ma przepaskę i loki kaskadą spadają jej do pasa. Wygląda na tych fotografiach jak katolicka Ann-Margaret jedną nogą w świętości, drugą w Vegas. Ja do tej sukni wkładam spodnie, bo jest dla mnie za krótka, mama nosiła ją z delikatnymi pończochami marki L'Eggs; to akurat wiem na pewno, bo zbierałyśmy jajka, w które opakowane były pończochy, i bawiłyśmy się w gospodarstwo. Tess, Jaclyn i ja z radością przyjmujemy rzeczy mamy, bo wiemy, jak bardzo je sobie ceniła. Tess dostała kilka obszernych żakietów z lat osiemdziesiątych, bardzo odpowiednich na spotkania komitetu rodzicielskiego, ja wybrałam płaszcze i suknie, które szyła u krawców na wyjątkowe okazje. Jaclyn ze swymi drobnymi stopkami odziedziczyła kolekcję sandałków na platformach we wszystkich odcieniach sztucznej skóry z pytona, jakie były dostępne podczas prezydentury Cartera. O tak, istnieje pomarańczowa skóra wężowa. Według mamy człowiek może powiedzieć, że spędził na tym świecie trochę czasu, kiedy w swojej kolekcji butów ma obcasy we wszystkich możliwych rozmiarach. Ona wciąż ma sandały z falistymi podeszwami. Nigdy nie były jej potrzebne lekkie narkotyki, po prostu wkładała te sandały i kołysała się. Taksówka skręca z Madison na Wschodnią Siedemdziesiątą Szóstą, a ja przed wejściem do hotelu widzę Gabriela rozmawiającego przez telefon. Płacę i wysiadam. Gabriel się rozłącza. - Macie najlepszy stół przy scenie. - Cudownie. Babcia już jest? - Jasne. Pije drugą szkocką z wodą. Mam nadzieję, że występ niedługo się zacznie, bo jak tak dalej pójdzie, to faktycznie będzie kabaret, ale nie ten, za który płacicie. - Wstawiła się?
- June jest w gorszym stanie. Mogłaby dać sobie spokój. Nogi ma jak z gąbki. A twoja ciocia Feen wygląda na urżniętą. Tak w ogóle to co z nią jest? Popiła lek na cholesterol kroplami na bezsenność? Zrób coś dla mnie, sprawdź jej lekarstwa. - Gabriel gestem daje znać, żebyśmy weszli do środka. - Roman już jedzie? Nie znoszę spóźnialskich. - Tak. - Uprawialiście już seks? - Nie. - Mocniej ściągam pasek. Dzisiaj może być ta noc, ale Gabriel nie musi o tym wiedzieć. - Na co czekasz? - Chcę z nim spędzić więcej czasu, zanim go zabiorę w magiczną podróż. Nasz związek pięknie się rozwija, dziękuję bardzo. - A kto mówi o związkach? Pytałem o seks. - Wiesz, że obie te rzeczy są dla mnie jak kawa i śmietanka. - To sobie nie przeszkadzaj. Stosuj swoje wysokie standardy i ciesz się nimi. Chodź za mną, kochanie. Idę za Gabrielem przez hol hotelu Carlyle. Lustra w stylu artdeco przywołują wspomnienia wyrafinowanej epoki, okresu rozkładanych dodatkowych foteli w samochodzie, nielegalnych barów, czystego ginu i wieczorowych satynowych rękawiczek do łokcia. Żyrandole olśniewają, rzucając srebrne, złote i kryształowe błyski. Każdy szczegół w holu lśni: klamki z brązu, zawiasy, nawet goście. Wypolerowane marmurowe podłogi wyglądają jak tafla lodu, srebrny środek otacza czarna obwódka. Gabriel prowadzi mnie do baru, gdzie rożki z mrożonego szkła rzucają światło na różowobeżowe ściany. Neutralny wystrój składa się ze stylowych foteli klubowych obitych brzoskwiniowym aksamitem, ustawionych przy stolikach z marmurowymi blatami. Przez drzwi z rżniętego szkła wchodzimy do Café Carlyle. Sala przypomina luksusową salonkę wyłożoną buklą w kolorze szałwiowej zieleni i jasnego różu. Malowidła ścienne pędzla Marcela Vertesa przedstawiają piękne kobiety fruwające, tańczące i skaczące w powietrzu w feerii barw; odcienie truskawkowe, kremowe, morskiej zieleni, trawy i fioletu wywołują wrażenie wiecznego lata. Pomalowany na granatowo sufit wisi nad głową niczym nocne niebo. Boksy obite są skórą w małe kółka, wzór najwyraźniej zainspirowany malarstwem Gustava Klimta. Przed sceną ustawiono niewielkie stoliki przykryte granatowym lnem.
Babcia i June rozmawiają, siedząc obok siebie przy naszym stole bankietowym obliczonym na całą rodzinę. Ciocia Feen grzebie w orzechach na srebrnej tacy, June kręci wisienką na dnie kieliszka jak kulką w pinballu. Członkowie zespołu wchodzą na scenę, na której błyszczy czarny fortepian Steinwaya. Na klapie leży mikrofon. Kelly będzie oddalona od nas dosłownie o metr. - Jesteś - mówi babcia na mój widok i wznosi w moją stronę szklaneczkę ze szkocką. Cmokam ją w policzek. - Wszystkiego najlepszego! - Masz śliczną suknię - mówi June. - Dziękuję. Ty też super wyglądasz. - Za stare baby! - mówi babcia do June. - Którymi bez dwóch zdań jesteśmy! - June trąca szklanką w jej szklankę. - Dzięki kremom Elizabeth Arden jestem o jakiś tydzień młodsza niż rano, kiedy wyszłam z domu. - Babcia ściska mnie za rękę. Tess, Jaclyn i ja zafundowałyśmy jej zabiegi w salonie Elizabeth Arden. Od rana masowano ją, depilowano i upiększano. - Dziękuję. To był cudowny dzień, a teraz posłuchamy Kelly. Mama zbliża się, obejmuje babcię. - Wszystkiego najlepszego, mamo! - woła. Ma na sobie bluzkę wyszywaną czarnymi cekinami, szerokie spodnie z jedwabnej żorżety i szeroki pasek ze złotych kółek ze zwisającymi na biodra kryształami. Efekt Kleopatry uzupełniają złote sandały. Tata jest ubrany w garnitur w biało-czarne paski, szarą koszulę i szeroki biało-czarny krawat z jedwabiu. Jak zawsze pasują do siebie. June wstaje i obejmuje tatę. - Dutch, wyglądasz rewelacyjnie. - Ale nie tak dobrze jak ty, June. - Co z twoim rakiem? - wtrąca ciocia Feen. - Moje szanse rosną, ciociu. - Będziemy się za ciebie modlić do świętej Brygidy. - Jestem ci wdzięczny. - Ostatni gość, za którego się modliłyśmy, umarł, ale to nie była nasza wina. - Na pewno nie. - Tata rzuca nam znaczące spojrzenie, po czym siada obok ciotki Feen, gotów na kolejne nietakty-
Z progu macha do nas Tess w czerwonej koktajlowej sukience bez ramiączek. Jej wejście godne jest wejścia naszej mamy, za nią idzie Charlie, który ma na sobie pasujący do jej sukienki czerwony krawat. Z pewnymi cechami wrodzonymi nie warto walczyć. Tess przytula tatę. - Cześć, tatusiu. Jak się czujesz? Ciocia Feen go uprzedza. - A jak ma się czuć? W całym ciele ma raka. Charlie ściska mnie za ramię. - Cześć, szwagierko, nie mogę się doczekać spotkania z Wielkim Facetem. - Uśmiechem dodaje mi otuchy. Śmieszne, że Charlie nazywa Romana wielkim, skoro to on jest potężny. Wygląda jak Brutus w każdym epickim filmie, jaki kiedykolwiek nakręcono w Hollywood. Poza tym jest Sycylijczykiem, więc opala się w dwanaście minut, a wybaczenie urazy zajmuje mu dwanaście lat. - Ja też nie mogę się doczekać, kiedy się poznacie. Bądź miły. - Będę uroczy - odpowiada Charlie i siada obok Tess. Gabriel prowadzi do stolika Jaclyn i Toma. Jaclyn ma na sobie krótką spódniczkę z kremowej wełenki, kaszmirowy sweterek i perły. Tom w niedzielnym garniturze wygląda jak chłopiec wyszykowany do pierwszej komunii. Oboje siadają, tymczasem do sali wchodzą Alfred i Pamela. Pamela za rok skończy czterdzieści lat, ale wygląda na dwadzieścia pięć. Jest szczupła i ma długie piaskowe włosy z kilkoma pasemkami rozjaśnionymi na kredową biel. W jej żyłach płynie mieszanka krwi irlandzko-polskiej, ale przejęła nasze włoskie skłonności do wzorów, cekinów i wielkości pierścionka zaręczynowego. Dzisiaj wieczorem ma na sobie długą powiewną suknię wieczorową w orchidee. Alfred zdecydowanym gestem obejmuje ją w pasie. Przyszedł prosto z pracy, więc ubrany jest w garnitur od Brooks Brothers z czerwonym krawatem Ronalda Reagana. Pamela wita wszystkich pocałunkiem, ale nie czuje się przy tym swobodnie. Po trzynastu latach małżeństwa z moim bratem przy każdym spotkaniu z naszą rodziną zachowuje się tak, jakby widziała nas po raz pierwszy. Podejmowaliśmy próby włączenia jej do naszego grona, ale bez powodzenia. Mama mówi, że Pamela jest „powściągliwa", choć Alfred powiedział Tess, że ją „zastraszamy". Moje siostry i ja nie uważamy się za przerażające. Tak, jesteśmy ambitne, wymagające i nie znosimy sprzeciwu. I tak, w trakcie rodzinnych spotkań wrzeszczymy, mówimy jedna przez drugą, przerywamy sobie i generalnie rzecz biorąc, zachowujemy się jak dziesięcioletnie dzieci - jedynym
wyjątkiem jest to, że nie szarpiemy się za włosy. Ale „zastraszamy"!... Cóż, pewnie tak. Pamela siedzi przy stole, ściskając wieczorową torebkę jak kierownicę, i wpatruje się w fortepian z cierpliwym, choć wymuszonym uśmiechem, Alfred tymczasem zamawia dla niej białe wino. Pojawiają się kelnerzy, stawiając na stole hors d'oeuvres, zapiekane w cieście delikatne kraby, małe pomidorki z kwaśną śmietaną i kawiorem, małże w połówkach muszli ułożone na wodorostach, ostrygi na lodzie i srebrną tacę kotletów z jagnięciny. Ciocia Feen wstaje, wyciąga rękę nad stołem i łapie kotlet, jakby to był pistolet. Jeszcze na stojąco odgryza pierwszy kęs. Żuje. - Soczysty - mówi z pełnymi ustami. Światła w kawiarni przygasają, tłum klaszcze i gwiżdże. Patrzę na drzwi z nadzieją, że zobaczę Romana biegnącego do naszego stołu, ale nigdzie go nie ma. Zespól zaczyna grać, oklaski przybierają na sile, Gabriel zapowiada: - Panie i panowie, Keely Smith! Szklane drzwi otwierają się i do sali wchodzi Keely, która wygląda identycznie jak na fotografii z okładki płyty. Włosy krótko obcięte i czarne jak smoła, na policzki spadają dwa charakterystyczne loki. Ma jasną cerę bez skazy i czarne oczy błyszczące jak koraliki. Ubrana jest w proste spodnie ze srebrnego jedwabiu i żakiet Erté w dżety. Rękawy trzy czwarte odsłaniają bransolety z akrylowego szkła, które współgrają z pierścionkiem z brylantem wielkości telefonu komórkowego. Keely wymija stoliki jak panna młoda na swoim trzecim ślubie, witając gości ciepło, acz z nutką zblazowania. Zachowuje się swobodnie i przyjacielsko, jakby miała zaśpiewać kilka piosenek we własnym salonie po kolacji. Bierze mikrofon i rozgląda się po twarzach. - Są tu dzisiaj jacyś Włosi? Gwiżdżemy i krzyczymy. - Fani Louisa Primy? Głośno klaszczemy. - Jesteśmy fanami Keely! - krzyczy babcia. - Okay, okay. Widzę, że dzisiaj wieczorem będę musiała popracować. Spogląda na pianistę i mówi: - Zaczynamy... - Zespół gra energetyczną wersję „That Old Black Magie". Kelly staje przy mikrofonie i długimi czerwonymi paznokciami wybija rytm na woskowanej klapie fortepianu. Przytupuje złotymi sandałkami na wysokich obcasach z paskami w tygrysie oczka. Paznokcie u stóp ma pomalowane na rdzawą czerwień. Dostrzega, że przyglądam się jej nogom, i
uśmiecha się. Piosenka dobiega końca, goście biją brawo. Kelly robi krok w moją stronę i pyta: - Podobają ci się moje buty? - Bardzo. Są rewelacyjne - odpowiadam. - Kobieta nie może żyć bez butów. Chociaż były takie okresy w moim życiu, kiedy musiałam. Przeszłam wiele kilometrów. W tym roku skończę osiemdziesiąt lat. Przez salę przechodzi szmer. - Tak, osiemdziesiąt - ciągnie Keely. - A zawdzięczam to... - Wskazuje palcem w górę. - Ja też! - Babcia do niej macha. - Dzisiaj są jej urodziny! - woła Tess. - Naprawdę? - uśmiecha się Keely. - Tak. - Babcia nie potrzebowała kremów Elizabeth Ar-den, ten wieczór jest najlepszym zabiegiem odmładzającym. - Ty jesteś prezentem dla mnie. - Wstań, siostro - mówi do niej Keely. Babcia wstaje. Keely osłania oczy przed światłem reflektorów i patrzy na babcię. - Znasz sekret, prawda? - Ty mi powiedz. - Babcia podejmuje grę. - Nigdy nie osiwieć. Moja mama pohukuje. - Powiedz jej, Keely! - I najważniejsze: młodsi mężczyźni. - Słyszę! - June po trzech czystych whisky macha serwetką jak białą flagą, choć nie wiem do kogo. Keely wskazuje na June. - Ale nie z powodu, o jakim myślisz, ruda. Chociaż ten też jest ważny. Wolę młodszych, bo moim rówieśnikom szwankuje wzrok i nie mogą prowadzić auta wieczorem. Perkusista bije w talerze. - Zaśpiewam tylko dla ciebie. Jak masz na imię? - Teodora. - Hej, prawdziwa z ciebie paisan. - Keely wykonuje międzynarodowy gest oznaczający „Jestem Włochem", szatkując powietrze, jakby w dłoni trzymała nóż. - Masz chłopaka? Za babcię odpowiadają wnuki.
- Nie! - wrzeszczymy. Mężczyzna w okularach trójogniskowych, który siedzi przy sąsiednim stoliku, gwiżdże, jakby zatrzymywał taksówkę. - Ta pani nie powiedziała, że kogoś szuka - upomina go Keely. - Powiedz, masz chłopa? - Dzisiaj jestem z rodziną - chichocze babcia. - Im mniej wiedzą, tym lepiej. Możesz mi wierzyć. - Keely macha nad nami jak ksiądz udzielający błogosławieństwa. - Każdy, kto przeszkodzi Teodorze w zabawie, będzie miał ze mną do czynienia. - Wyciąga rękę do babci. - Ta piosenka jest dla ciebie, mała. Wszystkiego najlepszego! Keely śpiewa „It's Magie". Babcia kładzie łokcie na stole, opiera twarz na dłoniach i zamyka oczy. Ojciec obejmuje mamę, która opiera się na jego ramieniu jak na wygodnej starej poduszce. Tess patrzy na mnie ze łzami w oczach, Jaclyn ściskają za rękę. Ich mężowie uśmiechają się, popijając drinki. Pamela siedzi wyprostowana jak struna i mruga, Alfred zdejmuje gałązkę pietruszki z zapiekanego kraba i wrzuca go w usta. W torebce zaczyna wibrować mój telefon. Kiedy magiczna piosenka się kończy i publiczność bije brawo, babcia wstaje, posyłając Keely pocałunek. Zaglądam do torebki i sprawdzam telefon. Esemes brzmi następująco: Powódź w kuchni. Nie dam rady. Tak mi przykro. Ucałuj babcię. Roman Tess nachyla się i szeptem pyta: - Wszystko w porządku? - Nie przyjdzie. - Bardzo mi przykro. Czuję, jak policzki zalewa mi rumieniec. W wyobraźni ułożyłam sobie cały wieczór ze szczegółami: Roman, przystojny i elokwentny, poznaje moją rodzinę, oczarowuje ich, bierze na stronę tatę i mówi mu, jak wiele dla niego znaczę, a potem ojciec mi powie, że nigdy żaden konkurent nie zrobił na nim większego wrażenia, i ogarnie mnie poczucie bezpieczeństwa, które pozwala poddać się miłości. Zamiast tego jestem zakłopotana. Nic dziwnego, że Alfred uważa, że nie można na mnie polegać. Sprawy nigdy nie układają się tak, jak zaplanowałam. Oczywiście kuchnię zalało i oczywiście Roman musiał zostać, żeby się tym zająć, ale słowa „Nie dam rady" znaczą o wiele więcej, niż gdyby napisał „Nie dam rady dzisiaj przyjść". Czy kiedykolwiek nam się uda? Czy Ca' d'Oro zawsze będzie na pierwszym miejscu? Keely śpiewa „I'll Remember You". Oczy babci wypełniają się łzami, June wyraźnie się rozkleja, nawet ciocia Feen się uśmiecha, wspominając młodość. Po moim policzku także toczy się łza, ale nie z powodu Keely,
choć jest rewelacyjna. Dzisiaj wieczorem mogłabym wypłakać całą rzekę i nie potrzebuję do tego rzewnej muzyki.
Rozdział siódmy (Stoimy z babcią na rogu Jane i Hudson, przeglądając choinki i wciągając w płuca mroźne powietrze pachnące igliwiem. Niczego nie da się porównać z grudniowym wieczorem na Manhattanie, kiedy rozpoczyna się sprzedaż choinek. Każdy róg ulicy zmienia się w ogród, świeżo ścięte drzewka tworzą zielone korytarze. Spirale pachnącej kory spadają na chodnik, gdy sprzedawcy obcinają pnie i wsuwają choinki jak parasolki w plastikowe futerały. Błyszczące wieńce z kokardami z czerwonego aksamitu i gałązkami ostrokrzewu związanego złotymi wstążkami wiszą na prowizorycznych drabinach, gotowe do zabrania. Nie można nic poradzić na to, że człowiek poddaje się magii Bożego Narodzenia. Załatwiam transport naszego świerczka, babcia tymczasem wybiera wieniec na drzwi warsztatu. Sprzedawca stawia naszą trzymetrową choinkę na kołowrocie i składa ją jak parasolkę. Babcia bierze mnie pod rękę, kiedy wracamy do warsztatu. - Zaprosisz Romana na świąteczny obiad? - Myślisz, że jest na nas gotowy? - żartuję. W rzeczywistości już przygotowałam Romana. Plusem jest to, że on też pochodzi ze zwariowanej włoskiej rodziny, wie, jak to jest, rozumiemy się w pół słowa. Mimo to się martwię. Związek na takim etapie jak nasz powinien wydawać się solidny. Wprawdzie nasze uczucia są jasne, ale mamy za malo czasu dla siebie. To takie trudne. Również dlatego, że mieszkam z babcią. Nigdy nie przyprowadziłam mężczyzny na noc. Nie wiedziałabym nawet, jak mu to zaproponować. Pewnie mogłabym zrobić to, co porządne włoskie dziewczyny robią od dziesięcioleci: przemycić go. Ale kiedy? Może tak wyglądają związki dwóch pracujących na własny rachunek osób po trzydziestce. Ze względu na pory otwarcia jego restauracji i moje godziny pracy w warsztacie widujemy się, kiedy zaistnieje możliwość. Wszystko zaczęło się od leniwego, wyśmienitego posiłku w Ca' d'Oro; myślałam wtedy, że najwspanialsze, co może mnie spotkać, to mężczyzna, który dla mnie gotuje, karmi mnie, robi mi przyjemność. Ale prawda jest taka, że naszym ostatnim wspólnym posiłkiem był makaron z sezamem od Mamy Buddha, który w pośpiechu zjedliśmy na ławce przy Bleecker Street, bo pędziłam na przymiarkę butów.
- Roman musi coś przygotować na święta - mówi babcia, otwierając drzwi do holu. - Ożywi atmosferę. - Tylko tego nam trzeba. Babcia skręca do kuchni, żeby przyrządzić spaghetti marinara na kolację, ja wchodzę na górę, by z szafy w dawnej sypialni mamy wyjąć ozdoby. Zapalam małą lampkę na nocnym stoliku i ustawiam na łóżku kartonowe pudła. W tych, na których widnieje napis BŁYSZCZĄCE, są staroświeckie łzy ze złotego szkła oraz srebrne, zielone, czerwone i niebieskie bombki ozdobione paskami albo wypukłym wzorem, a z każdą wiąże się masa wspomnień. Moje siostry nie wyobrażają sobie, żeby na choince u babci świeciło się coś innego niż stare lampki, wielkie żarówki w kolorach rubinowej czerwieni, granatu, leśnej zieleni i żółci. U siebie mają nowoczesne migające oświetlenie, ale u babci wszystko musi być takie, jak pamiętamy - żywy świerk przeładowany przydymionymi szklanymi bombkami, które są w domu od czasów, gdy mama była małą dziewczynką. Przechowujemy także podniszczone ozdoby: filcowego renifera bez jednego oka, plastikowych ministrantów w komżach ze spłowiałej czerwonej flaneli, gwiazdę z cynfolii, którą Alfred zrobił w przedszkolu. Teraz całe łóżko zasypane jest pudłami. Szukam przedłużacza z pedałem do włączania i wyłączania lampek, ale nie mogę go znaleźć. - Babciu! - wrzeszczę ze szczytu schodów. - Co się stało? - pyta babcia, wychodząc na podest. - Gdzie są przedłużacze? - Sprawdź u mnie w komodzie. Powinny być w szufladzie - odpowiada i wraca do kuchni. Włączam światła w jej sypialni. W powietrzu pozostał zapach perfum, frezja i lilie, ten sam, który się unosi, kiedy babcia zdejmuje szal albo wiesza płaszcz w szafie. Otwieram szufladę i szukam przedłużacza. Babcia jest chomikiem jak ja. W szufladach panuje porządek, ale są na-pakowane do granic możliwości. W pierwszej widzę stosiki bielizny, na których leżą rajstopy w opakowaniach. Unoszę je ostrożnie. Zapieczętowana buteleczka perfum Youth Dew spoczywa na wyprasowanych staroświeckich chusteczkach, których babcia wciąż używa na specjalne okazje. Podnoszę zwój żarówek w byle jakim opakowaniu. Pod
nim znajduję pudełko po butach pełne paragonów. Uważnie odkładam je na miejsce. Zaglądam do drugiej szuflady, gdzie leżą starannie poskładane wełniane swetry. W otwartym plastikowym pojemniku jest żarówka, butelka wody święconej z Lourdes i koperta z napisem ŚWIADECTWA MIKE. Otwieram ostatnią szufladę. Są w niej torby i torebki w filcowych pokrowcach. Biorę pudełko po cygarach z różnymi kółkami, zasuwami i haczykami służącymi do napraw maszyn w warsztacie. Pod nim jest sakiewka z czarnego aksamitu. Wyjmuję z niej zdjęcie w ciężkich złotych ramkach. Zrobiono je mniej więcej dziesięć lat temu. Krajobraz jest obcy i wiejski. Babcia stoi pod drzewem oliwnym z mężczyzną, który nie jest moim dziadkiem. To pewnie włoskie wzgórza. Mężczyzna ma gęste biate włosy sczesane na bok, błyszczące niebieskie oczy i szeroki uśmiech. Oboje są opaleni na złoty kolor. Na wzgórzach za ich plecami kwitną słoneczniki. Mężczyzna obejmuje babcię w pasie, ona się uśmiecha. Szybko chowam fotografię do sakiewki i kładę na dnie szuflady. W rogu widzę przedłużacz. - Znalazłam! - wołam. Starannie zamykam szufladę i gaszę światło. - Może to jej kuzyn - szepcze Tess, kiedy w holu kościoła Naszej Pani z Pompejów przed mszą czekamy na rodziców. Girlandy świeżych iglaków wiszą na kolumnach prowadzących do ołtarza, na których stoją owinięte złotą folią doniczki poinsecji. Tło dla ozdobnego złotego tabernakulum tworzą małe choinki z białymi lampkami. - Nie wyglądał na kuzyna. Babcia siedzi już w kościele z wnukami, Alfredem, Pamelą, Jaclyn i Tomem, my z Tess czekamy, aż rodzice zaparkują. - Kto to mógł być? - Dla mnie wyglądało to na romans. - Dajże spokój! Mówisz o naszej babci. - Starsi ludzie też miewają związki. - Ale nie babcia. - No nie wiem. Często dzwonią do niej z Włoch i przypomnij sobie, co powiedziała Keely Smith o chłopaku. - Babcia nie mówiła, że kogoś ma. Dostosowała się do sytuacji. Ona nie jest taka - upiera się Tess.
- Zdjęcie schowała w aksamitnej sakiewce na dnie szuflady, jakby było ważne. - Okay, zrobimy tak. Po powrocie zatrzymasz babcię w kuchni, a ja pójdę i sprawdzę. Jestem pewna, że to nic takiego. - Co za tłum - mówi tata, kiedy z mamą wchodzą do kościoła. Tess i rodzice idą za mną nawą. Wciskamy się do ławki obok Charliego i dziewczyn. Babcia siedzi na drugim końcu ławki, przy Alfredzie. Wychyla się, by sprawdzić, czy cała jej rodzina jest na miejscu. Z radosnym uśmiechem wodzi spojrzeniem po naszych twarzach, potem patrzy na ołtarz. Może Tess ma rację. Babcia nie należy do takich, co prowadzą życie poza rodziną, którą kochają. Ma osiemdziesiąt lat. Ten okręt zdecydowanie zawinął do portu. * Kuchnię babci zaprojektowano z myślą o świętach i przygotowywaniu obfitych posiłków, więc nie ma tu problemu zbyt wielu kucharek. Marmurowy blat jest na tyle długi, że możemy równocześnie odgrzewać potrawy i układać je na talerzach. Wigilijna kolacja jest dokładnie taka sama jak w naszym dzieciństwie, tylko że teraz wszystkimi przygotowaniami nie zajmuje się sama babcia, ale dzielimy się potrawami. Babcia ugotowała tradycyjną weselną zupę ze szpinakiem i cielęcymi klopsikami, Tess przyniosła domowe manicotti, mama przyrządziła pieczeń wieprzową ze słodkimi ziemniakami oraz panierowane filety z kurczaka ze szparagami na parze, Jaclyn zrobiła sałatkę. Ja odpowiadam za przekąski, wśród których jest siedem tradycyjnych owoców morza: krewetki, sardynki, stynka, ostrygi, solony dorsz, homar i kalmary. - Co Stuk-Stuknięta przyniosła na deser? - pyta Tess, upewniwszy się, że Pamela nas nie słyszy. - Zrobili zakupy u DeRobertiego - odpowiadam. Pamela przyniosła ciastka, cannoli i małe serniczki, ale nam to nie przeszkadza, bo przynajmniej korzysta z dobrej włoskiej piekarni. - Jest Boże Narodzenie i chcę, żeby w domu panował spokój - oznajmia mama stanowczo. - Przepraszam, mamo - mówi Tess. - Nie szkodzi. Popatrz na moje filety - mówi mama z dumą, rozkładając je na tacy. - Rozbijałam je tak długo, aż były cienkie jak papier. Przed panierowaniem widać było przez nie na wylot. Jaclyn, twoja sałatka wygląda wyśmienicie.
- Przepis wzięłam z książki Nigelli Lawson - wyjaśnia Jaclyn. - Uznałam, że z takim imieniem musi mieć w żyłach kroplę włoskiej krwi, no nie? Na weselu dostaliśmy wszystkie jej książki. - Wszystkie książki? - pyta babcia, wchodząc do kuchni. - Kiedy ja wychodziłam za mąż, była tylko jedna książka kucharska, którą dawano pannom młodym. - A teraz ja ją mam. „Talizman" Ady Boni. - Mama ozdabia filety gałązkami pietruszki. - Jest najlepsza - przytakuje Tess. - Zawsze kiedy gotuję Charliemu klopsiki według drugiego przepisu, robi wszystko, co zechcę. W zeszłym miesiącu wymienił połowę kafelków w łazience. - Przynajmniej wiesz, co pobudza go do działania - mówię. - Staram się naśladować mamę, żeby było jak w naszym dzieciństwie. Co wieczór kolacja z rodziną. W dzisiejszych czasach to nie jest takie łatwe. - Dziękuję, że cenisz mój wkład. Liczyłam, że dzieci docenią drobiazgi, które robiłam, i obfite posiłki, które gotowałam. Wydaje mi się, że święta Tereska od Dzieciątka Jezus wyraziła to najlepiej: „Rób drobne rzeczy, jakby były wielkimi", a może „Rób wielkie rzeczy, jakby były małymi", nie pamiętam. Nieważne. Całe życie ciężko pracowałam w domu. - Mama zdejmuje parownik z ognia, podnosi pokrywę i szczypcami wyjmuje szparagi. - Nie lubię przeciwstawiania pracy zawodowej i pracy w domu. Praca jest pracą. A ja pracowałam dla rodziny, rezygnując z własnych celów. Wy, czworo dzieci, byłyście moją pracą. Oceniono ją, kiedy każde z was skończyło college i wyfrunęło z gniazda, zdolne zatroszczyć się o siebie. Zrezygnowałam z własnego życia, ale się nie skarżę. Tak po prostu się ułożyło. A przy okazji było cudownie! - Mama stawia tacę na stole. Kiedy dorastałam, przyjaciele opowiadali, że ich mamy wymuszały na nich dobre zachowanie, mówiąc coś w rodzaju: „Mam nadzieję, że twoje dzieci nie zmarnują ci życia tak, jak ty zmarnowałeś moje!", „Jak się nie poprawicie, zabiję się, a wtedy będziecie mogły robić, co wam się podoba, wstrętne bachory!" albo „W przyszłym roku o tej porze już nie będę żyła, więc się nie krępujcie i urządzajcie sobie imprezki z trawką!". Nigdy nic podobnego nie słyszeliśmy od mamy. W żadnym razie nie groziłaby samobójstwem, bo jest głęboko uzależniona od życia. Nie, kiedy mama chciała nas przestraszyć, mówiła: „Miarka się przebrała! Mam tego dość! Poszukam sobie pracy! Słyszycie? Pójdę do pracy! Wtedy zobaczycie, jak to jest, kiedy nie ma matki, która ciągle was obsługuje!".
Albo głośno i śpiewnie wymierzała cios: „Wracam do pracy!". Nieistotne, że nigdy poza domem nie pracowała. Skończyła Pace z dyplomem nauczycielskim i nigdy go nie wykorzystała. Powtarzała za to: „Kiedy będę mogła wrócić do klasy? Kiedy?". Jakby klasa była tym mitycznym miejscem, które połyka dyplomowane nauczycielki i przenosi w świat, o którym czas zapomniał. Prawda jest taka, że miała inne plany. Była zajęta budowaniem firmy Roncalli Incorporated. Urodziła Alfreda dziesięć miesięcy po ślubie. Potem była Tess, ja, na końcu Jaclyn i to my staliśmy się jej wspaniale rozwijającą się karierą. Lee Iacocca, prezes Forda i Chryslera, nic nie mógłby jej zarzucić. Macierzyństwo było jej IBM, Chryslerem i Nabisco, pełniła funkcję prezesa naszej rodziny. Co rano wstawała wcześnie, „robiła twarz" i ubierała się, jakby szła do biura. Sporządzała listy spraw do załatwienia, organizowała życie sześciu osobom na wielkim kalendarzu, woziła nas wszędzie i nigdy nie narzekała, w każdym razie nie za wiele. Raz na Boże Narodzenie zrobiliśmy dla niej wizytówkę: Michelina „Mike" Roncalli Matka wyjątkowa Dostępna 24/7 Forest Hills, Queens, Nowy Jork, USA Taka była z nich dumna, że rozdawała je obcym, jakby kandydowała na stanowisko burmistrza dzielnicy. I też by sobie poradziła, uwierzcie mi. Mama jest urodzoną przywódczynią, mistrzynią w realizowaniu zadań i wizjonerką. Poza tym lubi się przechwalać, a to w polityce nikomu jeszcze nie zaszkodziło. - Jak tam chłopcy na dachu? - Babcia stawia na blacie wazy z zupą. - Sprawdzę. - Ruszam po schodach. - I proszę, zawołaj dzieci! - woła za mną mama. - Wszystko gotowe. Przeskakuję po dwa stopnie naraz. Zaglądam do sypialni. W pokoju babci patrzę na zegar. Gdzie jest Roman? Piętnaście minut temu powiedział, że zaraz będzie. Martwię się, że Tess i Jaclyn zaczną uważać go za fantom. Odpędzam od siebie tę myśl; na pewno przyjedzie. Dzieci rozpierzchły się po całym domu, bawią się w przebieranki, chowanego, a może Charisma dzwoni do Japonii, jak zrobiła podczas ostatniej wizyty (dwadzieścia trzy dolce za rozmowę międzykontynentalną). Cokolwiek knują, żadne nie krwawi ani nie płacze, więc je mijam i idę na dach.
Mężczyźni są odpowiedzialni za rozpalenie grilla. Po kolacji okutamy się w płaszcze i wyjdziemy na dach piec pianki. To zawsze był bożonarodzeniowy obowiązek dziadka; co dziadek robił w pojedynkę, teraz muszą robić tata, Alfred, Charlie i Tom. Wychodzę na dach. Węgiel drzewny na grillu wciąż jest czarny, tylko krawędzie ma czerwone. Za godzinę osiągnie odpowiednią temperaturę do opiekania pianek. Smużka siwego dymu unosi się w powietrze, a Alfred w płaszczu od Barneya przewodzi rozmowie. Mój brat wskazuje budynki na West Side Highway. Wygląda na to, że wygłasza prelekcję o nieruchomościach, podczas gdy Pamela trzęsie się przy jego boku, otulona w futrzaną pelerynkę. Charlie, Tom i tata słuchają uważnie, pełni podziwu dla jego wiedzy. Alfred mówi o budynku na rogu Christopher Street. Podaje cenę wyjściową oraz cenę niedawnej sprzedaży, jakby recytował imiona swoich dzieci. Stoję na zimnie wystarczająco długo, by usłyszeć, że rzuca naprawdę wielkimi liczbami. - Kolacja gotowa - przerywam. - Pomóc wam w kuchni? - pyta Pamela. - Nie trzeba. - Uśmiecham się do niej. - Mogłabyś zawołać dzieci? - Jasne. - Schodzi za mną po schodach. O mało nie pobiegłam do Home Depot na Dwudziestej Trzeciej po gumowe nakładki na stopnie, bo dręczyła mnie wizja, jak Pamela potyka się na tych swoich piętnastocentymetrowych szpilkach i turla trzy piętra w dół, lądując w warsztacie skrwawiona i bezwładna. - Podoba mi się twoja suknia, Pamelo - mówię, szczerze podziwiając luźną suknię z czerwonego jedwabiu, bolerko i czerwone, zapinane wokół kostek sandałki. - Wyglądasz tak młodo jak w dniu, gdy poznałaś mojego brata. Rumieni się. - Powiedział mi, że zmiana nie wchodzi w grę. - Co?! - Powiedział, że w żadnym razie nie chce, żebym kiedykolwiek wyglądała inaczej niż w dniu, kiedy się poznaliśmy. - To chyba niemożliwe? - Cóż, staram się dotrzymać mojej części umowy, a on coraz gorzej widzi, więc na razie się udaje. Pamela zbiera dzieci, ja wracam do kuchni. Mama, babcia i siostry ozdabiają talerze na wieczerzę wigilijną. Już mam opowiedzieć siostrom o klauzuli „żadnych zmian" i narzekać na despotyzm brata, ale zmieniam zdanie. W końcu Pamela robi to, co wszyscy próbowaliśmy robić zawsze:
uszczęśliwia Alfreda. Jeśli oznacza to, że do końca życia musi się mieścić w swoich dżinsach z 1994 roku, trudno. Współczuję bratowej. Kiedy wyobrażam sobie Pamelę na rodzinnych imprezach, widzę ją na uboczu, zerkającą na nas jak przez więzienne kraty. Na weselach nigdy nie bierze udziału w „pociągu", nie gra w karty po niedzielnym obiedzie. Siedzi w kącie i czyta czasopismo. Po prostu nie jest jedną z nas. Rozlega się dzwonek. - Spodziewamy się kogoś? - pyta mama. - Kto to może być? Przesyłka pocztowa na ostatnią chwilę? - żartuje Tess, która doskonale wie, że czekam, aż pojawi się Roman, żebym mogła go wystawić na pokaz jak rozety z rzodkiewek w surówce. - Zirytowana panna młoda? - W Wigilię? Wykluczone - odpowiada babcia. - Ani w żaden inny dzień, skoro o tym mowa. - To pewnie June. Zaprosiłaś ją, babciu, prawda? - Jaclyn podejmuje grę Tess; w końcu jest Boże Narodzenie, więc zabawmy się kosztem tej zabawnej. - Jest ze swoimi szalonymi przyjaciółmi z East Village, jedzą wegetariańskiego indyka z seitanu i palą trawkę. - Babcia wzrusza ramionami. - Znacie ludzi z show-biznesu. Naciskam dzwonek domofonu. - Kto tam? - Roman. - Wchodź - mówię wesoło. Odwracam się do sióstr. - Zachowujcie się. Tess klaszcze w dłonie. - Twój chłopak! Więc w końcu go poznamy! - Ciekawe, jaki on jest! - piszczy Jaclyn. - Dziewczęta, dajcie spokój. - W pełni świadoma mocy pierwszego wrażenia mama przegląda się w chromowanym tosterze. Przybiera odpowiednią postawę, prostuje ramiona, wyciąga szyję i rozchyla nieznacznie usta, by pokazał się wąski dołek w lewym policzku. Jest gotowa na spotkanie z moim chłopakiem. Roman wchodzi do kuchni, niosąc wielką formę do pieczenia owiniętą w folię termiczną. Ma na sobie czarny kaszmirowy płaszcz, którego wcześniej nie widziałam. - Pomyślałem, że przyda wam się deser. Ciasto z owocami „szewc". Wesołych świąt!
Odbieram od Romana formę i stawiam na blacie. Podaje mi płaszcz. - Ślicznie wyglądasz - mówi mi do ucha. - Przedstaw nas, Valentine, bardzo proszę. - Mama mierzy Romana spojrzeniem od stóp do głów, jakby oglądała posąg Dawida na wycieczce grupowej. Wręcz staje na palcach, żeby lepiej mu się przyjrzeć. - Ciao, Teodora. - Roman całuje babcię w oba policzki, potem odwraca się do mamy. - To moja mama, Mike. - Wesołych świąt, pani Roncalli - mówi ciepło Roman. Mama podstawia twarz, Roman chwyta w lot aluzję i ją też po europejsku całuje w oba policzki. - Mów do mnie mamo, to znaczy Mike. Witamy na świątecznej kolacji. - To moja siostra Tess. - Masz dwie córki, tak? - pyta Roman, ściskając jej dłoń. - Tak. - Tess jest pod wrażeniem, że nieznajomy zapamiętał jakiekolwiek informacje na jej temat. - A to moja najmłodsza siostra Jaclyn. - Tuż po ślubie? - Tak. - Jaclyn przygląda mu się przez zmrużone powieki, jakby oceniała kawałek wołowiny w dziale mięsnym u D'Agostino. - No i co dla nas przygotowałeś, Romanie? - Mama trzepocze powiekami. - Ciasto z jeżynami i figami - odpowiada Roman. W tej samej chwili słyszę moją siostrzenicę, która schodzi w dół. - Kto to jest? - Charisma celuje palcem w Romana. - Charisma, chodź i przywitaj się. - Tess patrzy na Romana. - Przepraszam, ma siedem lat i nie znosi chłopców. To przyjaciel cioci Valentine. Charisma mruży powieki. - Ciocia Valentine nie ma przyjaciół. - Nie miała przez długi czas, ale teraz ma i wszyscy się z tego cieszymy wyjaśnia mama, a ja rozważam, czy nie wyskoczyć na główkę z kuchennego okna. - Właśnie mieliśmy zaczynać. - Mama zamaszystym gestem wskazuje stół. Język ciała mojej matki przechodzi od lekkiej czujności do pełnej akceptacji Romana Falconiego. - Poznaj mojego męża i chłopców. - Nasz brat Alfred, jego synowie, nasi mężowie - wyjaśnia Tess, obejmując Jaclyn w geście oznaczającym „nie próbuj z nami żadnych numerów".
- Zapomniałaś o Pameli, mamo - przypominam. - I Pamela. Moja jedyna synowa. Jest taka maleńka, że można jej nie zauważyć. - Mama śmieje się i macha ręką. Ojciec i chłopcy schodzą na dół, a mama, która teraz całkiem zawładnęła Romanem, przedstawia mu pozostałych członków rodziny. Synowie Alfreda wyciągają dłonie jak dżentelmeni w salonie z poprzedniej epoki. Chiara z całym wdziękiem starszej siostry wykrzywia się do Romana, po czym biegnie do stołu. Babcia gestem prosi nas o pomoc w kuchni. Pamela wstaje, ale Tess mówi: - Nie trzeba, Pamelo, damy sobie radę. Pamela wzrusza ramionami i siada. - Narzekacie, że Pamela nie pomaga, ale jak wam proponuje, to jej nie pozwalacie - szepcze babcia. - Jeśli weźmie tacę, załamie się pod ciężarem i jej szpilki wbiją się w podłogę jak gwoździe. - Tess do jednej ręki bierze młynek do pieprzu, do drugiej dzbanek z wodą. Babcia, Jaclyn i ja zanosimy na stół ostatnie potrawy. Ojciec zajmuje miejsce u szczytu stołu. Składa dłonie do modlitwy. Żegna się, my także. - Boże, to był piekielny rok. - Tato... - mówi cicho Tess, patrząc na dzieci, bardzo rozbawione tą wzmianką o piekle w modlitwie. - Wiesz, o co mi chodzi, Boże. Przechodziliśmy trudne próby, a teraz na naszej drodze spotykamy nowego przyjaciela... - Tata przerywa i patrzy na Romana. - Romana - podpowiada mama. - Romana. Dziękujemy za nasze dobre zdrowie, moje relatywnie dobre zdrowie, osiemdziesiąte urodziny mamy i wszystko inne. - Tata znowu się żegna. -Tatusiu... Ojciec patrzy na Jaclyn. - Jeszcze jedno. - Jaclyn bierze Toma za rękę. - Chcemy wam powiedzieć, że spodziewamy się dziecka. Wszyscy przy stole wybuchają radością, dzieci podskakują, babcia ociera łzę, mama całuje Jaclyn i Toma. Tata podnosi ręce. Roman ściska mi dłoń i obejmuje mnie. Patrzę na niego. Promienieje, a to dla mnie bardzo wiele znaczy.
- Moje dziecko będzie miało dziecko. To wyraźny dowód, że Bóg jeszcze nie zamierza zatopić naszego okrętu. - Tata kładzie dłoń na czole. - W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego... - Amen! - krzyczymy, a najgłośniej krzyczy najmniej religijne z dzieci mojej mamy. Cieszę się wiadomością o dziecku Jaclyn i Toma, jestem też szczęśliwa, że moje pierwsze Boże Narodzenie z Romanem zaczyna się tak pięknie. Tłoczymy się na dachu, okutani w płaszcze, czapki i rękawiczki, żeby wziąć udział w corocznym bożonarodzeniowym pieczeniu pianek. Mama niesie butelkę wina i plastikowe kubki zdobione w seksowne dziewczyny w strojach elfów (skąd ona bierze takie rzeczy?). Tata i Alfred nadziewają pianki na patyki i rozdają malcom, które gromadzą się wokół grilla jak dzieci z zapałkami, trzymając nad płomieniem białe kłębki. Roman mnie obejmuje. - Czas zapalić pochodnie! - woła mama. - Nastrój wszędzie jest ważny. - Jest dokładnie taka, jak ją opisywałaś - szepcze mi Roman do ucha, po czym razem z Charliem i Tomem wykonują polecenie mamy. Tata pomaga Alfredowi juniorowi i Rocco trzymać patyki nad ogniem. Charisma, mała piromanka, dopuściła, żeby jej pianka zajęła się ogniem, pękła jak bomba i spadła na rozżarzone węgle. Chiara cierpliwie opieka każdą stronę jednakowo. Moje siostry stoją za dziewczynkami i udzielają im wskazówek, przekazując kolejną świąteczną tradycję następnemu pokoleniu. - Prababciu - odzywa się Charisma - opowiedz historię o aksamitnych pomidorach. - Prababcia wypiła za dużo bardzo dobrego wina. - Babcia siada na leżaku i wyciąga nogi. - I ma ochotę na następny kieliszek. Niech ciocia Valentine wam opowie. - Opowiedz! - Charisma, Rocco, Alfred junior i Chiara podskakują kolo mnie. - Dobrze, dobrze. Kiedy miałam sześć lat, mama przywiozła mnie do babci i dziadka, bo sama szła po raz ósmy na „Upiora w operze". - Uwielbiam musicale Andrew Lloyda Webbera - mówi mama bez cienia skruchy do Romana, który wzrusza ramionami. - Alfred i Tess byli na letnim obozie... - Don Bosco - uściśla Tess. - ...a malutka Jaclyn została z tatą w Queens. Miałam babcię i dziadka tylko dla siebie. Poszłam się bawić na dach. Najpierw urządziłam
podwieczorek, ulepiłam rogaliki z ziemi i podałam je na sprzętach ogrodniczych. Potem postanowiłam, że będę babcią, więc poszłam do skrzynek z pomidorami i zaczęłam kopać w ziemi. Ale kiedy dokładnie się im przyjrzałam, zobaczyłam, że na gałązkach nie wiszą żadne pomidory. Pobiegłam do warsztatu i powiedziałam: „Ktoś ukradł pomidory". A potem się rozpłakałam. - Histeryzowała - wtrąca babcia rzeczowo. - Martwiła się! Nie było pomidorów. - Chiara staje w mojej obronie. - Właśnie. Dziadek wytłumaczył, że czasami rośliny nie rodzą owoców, bo jest za dużo deszczu i możesz bardzo o nie dbać, ale nic to nie da. Rośliny są mądre, wiedzą, kiedy nie kwitnąć, bo pomidory byłyby wodniste i bez smaku, i jaki byłby z nich pożytek? - A ja powiedziałam, że chyba będziemy musieli poczekać do następnego roku. Ale Valentine była zrozpaczona. - Babcia unosi kieliszek z winem. Opowiadam dalej, patrząc na Romana, którego tak samo jak dzieci pochłania los pomidorów, a może po prostu jest uprzejmy. - W następną niedzielę wszyscy przyszliśmy do dziadków na obiad i babcia powiedziała: „Idź na dach, Valentine. Nie uwierzysz własnym oczom". - I wszyscy pobiegli na górę! - mówi Chiara. - Właśnie. - Kładę dłonie na ramionach Rocca i Alfreda juniora. - Wszyscy poszliśmy na dach zobaczyć, co się stało. To był cud, na łodygach wisiało pełno pomidorów. Ale to nie były takie pomidory, z których robi się sos, tylko aksamitne, zrobione z czerwonego i zielonego materiału. Była tam nawet poduszka do szpilek w kształcie pomidora z warsztatu. Skakaliśmy z radości jak w Boże Narodzenie, choć to był najgorętszy dzień lata. Zapytałam dziadka, jak to się stało. „Czary!", odpowiedział. A potem świętowaliśmy zbiory aksamitnych pomidorów. Mama unosi w moją stronę kciuki, dzieci jedzą pianki, dorośli piją wino. Rozglądam się po moich bliskich absolutnie szczęśliwa. Pamela wciąż klei się do biodra mojego brata jak kabura pistoletu, babcia odpoczywa na leżaku. Tess i Jaclyn ciągną mamę, żeby popatrzeć na norweski statek wpływający leniwie do portu. Przenoszę wzrok na Romana, który bez większego wysiłku dopasował się do tej zwariowanej rodziny. Spomiędzy dwóch wieżowców zerka na nas księżyc, bardzo podobny do grosika na szczęście.
Tata podnosi plastikowy kubek z seksownymi elfami. - Chciałbym wznieść toast. Za doktora Buxbauma ze Sloan, który moje szanse z postatą przeniósł z północy na południe. Co jest dobrą wiadomością. - Za doktora Buxbauma! - powtarzamy. Mój ojciec walczy z rakiem prostaty i wciąż nie potrafi poprawnie tego wymówić. - Sto lat, Dutch - mówi mama. - Zostało nam mnóstwo zachodów słońca do obejrzenia, mnóstwo miejsc do zwiedzania. Jeszcze nie zabrałeś mnie do Williamsburga. - W Wirginii? - pyta Tess. - To twoja wymarzona podróż? - dziwi się Jaclyn. - Przecież tam można dojechać samochodem. - Wierzę w wyznaczanie sobie celów, które można osiągnąć. Skromne oczekiwania to szczęśliwe życie. Mogę umrzeć, nie oglądając Bora-Bora. A poza tym uwielbiam wyrabianie szkła, architekturę w stylu króla Jerzego i rekonstrukcje wojny o niepodległość. Dążcie do tego, co jest w waszym zasięgu, dzieci. - Chyba mówisz poważnie. - Upijam spory tyk wina. - Oczywiście. Marzyłam o rzeczach możliwych i one mnie znalazły. Chciałam miłego włoskiego chłopca z dobrymi zębami i takiego dostałam. - Wciąż mam wszystkie własne. - Tata kiwa głową. - Myślisz, że drobiazgi są bez znaczenia, dopóki nie weźmiesz pod uwagę zębów. - Babcia przepija do taty. Sączymy wino, rozważając uzębienie ojca i marzenia mamy o Williamsburgu. Jedynymi odgłosami przerywającymi ciszę są słabe trzaski, kiedy pianki zajmują się od pomarańczowego ognia, błękitnieją i zaraz czernieją. Roman nadzoruje całą operację i wygląda na to, że dobrze się bawi. Mruga do mnie porozumiewawczo. * Dzieci zeszły na dół bawić się lalkami Polly Pocket, na dachu zostali dorośli. Siedzimy przy starym stole i kończymy wino. Grill gaśnie, a równocześnie zrywa się zimny wiatr. Zbieram kubki i już mam zejść do kuchni pozmywać naczynia, kiedy słyszę, jak Alfred mówi do babci: - Oferta Scotta Hatchera wciąż jest aktualna. - Nie teraz, Alfredzie - odpowiada cicho babcia. Wiedziałam, że tak będzie. Przez cały wieczór ledwo mogłam patrzeć na Alfreda, bo się orientowałam, że przy każdym kęsie manicotti oblicza metry kwadratowe i
odsetki. Wygłaszał uwagi i robił aluzje, aż mnie zemdliło. Teraz odwracam się do niego i mówię: - Jest Boże Narodzenie! Babcia nie chce rozmawiać o Scotcie Hatcherze i jego ofercie w gotówce. A poza tym powiedziałeś, że Hatcher to broker, a nie kupujący. - Jest jednym i drugim. Sprzedaje nieruchomości, ale też kupuje, żeby zainwestować gotówkę. Poza tym co za różnica? - Ogromna. Broker przychodzi i wydaje opinię. To proces. Po kilku miesiącach, kiedy zgromadzisz dość informacji, wysyłasz wiadomość do ewentualnych nabywców i dopiero wtedy, jeśli naprawdę chcesz sprzedać, zatrudniasz własnego brokera i podajesz cenę. Ale tu jest inaczej, bo Hatcher to deweloper. - Skąd wiesz? - pyta Alfred. - Przeprowadziłam własne badania. - Gdyby tylko Alfred wiedział, jak były dogłębne! Wiem o wiele więcej o Hatcherze, niżbym chciała. Babcia postąpiłaby bardzo nierozważnie, gdyby sprzedała nieruchomość pierwszemu oferentowi. Interesów tak się nie załatwia. - I ty się na tym znasz? - prycha pogardliwie Alfred. - Dodałam dwa do dwóch. - Moja rodzina patrzy na mnie. Ta zabawna jest artystką, nie księgową. Oszukałam ich. - Nie mówisz poważnie. - Alfred odwraca się do mnie plecami. - Mówię śmiertelnie poważnie. - Podnoszę głos. - Nie teraz, Valentine - wtrąca babcia stanowczo. - Zresztą to decyzja babci, nie twoja - mówi Alfred pogardliwie. - Jestem partnerką babci. - Od kiedy?! - wrzeszczy Alfred. Patrzę na babcię, która zaczyna coś mówić, ale zmienia zdanie. - Dzieci, nie zachowujcie się tak - wtrąca tata. - Och, będziemy się tak zachowywać. - Wstaję. Na ten widok Pamela, Charlie i Tom także się podnoszą i cofają do ogrodzenia. Tylko Roman pozostaje przy stole z miną mówiącą: Zaczyna się. - Dość już, przestańcie natychmiast - świergocze mama. - Jest tak miło. Nie ustępuję. - Ile wynosi oferta, Alfred? Nie odpowiada. - Pytam: ile? - Sześć milionów dolarów - obwieszcza Alfred. Z dachu unoszą się piski jak hosanny z namiotu uzdrowiciela.
- Babciu, jesteś megabogata! - wykrzykuje Tess. - Całkiem jak Brooke Astor! - Po moim trupie. - Babcia patrzy na swoje dłonie. - Była bardzo nieszczęśliwa. Niech odpoczywa w pokoju. Jeśli nie wychowasz dzieci na porządnych ludzi, wszystkie pieniądze świata nic ci nie pomogą, tylko sprowadzą kłopoty. - Błagam, mamo, nie jesteśmy Astorami. Dla nas to mnóstwo pieniędzy mówi mama. - I co się stanie z tą ofertą? - pyta Jaclyn delikatnie. - To bardzo wysoka suma, bardzo, i poradziłem babci, żeby ją przyjęła mówi Alfred, ujawniając swoje plany. - Będzie mogła wreszcie przejść na emeryturę po pięćdziesięciu latach harówki, kupić mieszkanie w Jersey obok nas i po raz pierwszy w życiu poleżeć sobie brzuchem do góry. - Robi to w tej chwili - mówię, po czym zwracam się do babci: - Co się stanie z Angelini Shoe Company? Babcia nie odpowiada. - Valentine, ona jest zmęczona. - Alfred podnosi głos. - A ty ją naciskasz. Przestań zachowywać się samolubnie i dla odmiany pomyśl o niej. - Alfred, przecież wiesz, jak bardzo kocham pracę - odzywa się babcia. - Właśnie! - podchwytuję. - Prowadzimy dobrą firmę. Robimy trzy tysiące par butów rocznie. - Dajże spokój. - Alfred lekceważąco macha ręką. - Wedle wszelkich obecnych standardów wasza firma jest ledwo zauważalna. Nie macie strony w Internecie, nie reklamujecie się, zarządzacie warsztatem, jakby były lata czterdzieste dwudziestego wieku. - Odwraca się do babci. - Bez urazy, babciu. - Nie obraziłam się. To był dla nas rewelacyjny rok. - Używacie tych samych narzędzi co dziadek - ciągnie Alfred. - Na tym etapie Angelini Shoe Company jest wyłącznie waszym hobby. Waszym i waszych pracowników na godziny. W dobrym roku przynosi zyski, ale firma jest tak zadłużona, że nieodpowiedzialnością jest nie brać pod uwagę jej zamknięcia, co pozwoliłoby na spłatę kredytów. Poza tym nawet gdybyśmy znaleźli kogoś, kto kupi warsztat, nie dostaniemy nawet jednego procenta wartości budynku. Natomiast budynek jest żyłą złota. - To nasza firma! - odpowiadam. Czy on nie rozumie, że projekty butów wykonane przez pradziadka są żyłą złota? Nasze nazwisko! Mistrzostwo!
Reputacja! Dla Alfreda tradycja nic nie znaczy. Kim byśmy bez niej były? W tym warsztacie zarabiamy na życie! - Ledwo, ledwo. Gdybyście musiały płacić czynsz, wylądowałybyście na ulicy. Stuk-Stuknięta wraca na miejsce przy boku Alfreda, bierze go pod rękę, a ja z tego gestu domyślam się, że już to wszystko słyszała. - Utrzymuję się dzięki tym zarobkom. Nigdy nikogo nie prosiłam o pieniądze. - Pomogłem ci, kiedy zerwałaś z Bretem i rzuciłaś pracę w szkole. - To były trzy tysiące dolarów. I nie dałeś mi ich. Zwracałam je przez pół roku z siedmioprocentowymi odsetkami! - W głowie mi się nie mieści, że to wyciągnął. Choć z drugiej strony oczywiście musiał to wyciągnąć. Cały Alfred! Mama niespokojnie zmienia pozycję na leżaku, tata wpatruje się w most Verrazano Narrows, jakby zajął się ogniem niczym pianka na patyku. - Moim zdaniem Alfred próbuje powiedzieć - mówi mama dyplomatycznie - że ponieważ babcia osiągnęła pewien wiek, musimy przewidzieć zmiany w najbliższej przyszłości. - Masz rację, mamo - odpowiadam. - Przyszłość jest niepewna, jak pokryta lodem droga, na której koła się ślizgają. Byle tylko wesprzeć cudownego i błyskotliwego syna Alfreda. Zawsze dostaje to, co chce. Gdyby szczerze troszczył się o babcię i jej dobro, słowa bym nie powiedziała. Ale mojemu bratu chodzi wyłącznie o pieniądze. Nigdy o nic innego mu nie chodziło. - Jak śmiesz! Martwię się o babcię! - krzyczy Alfred. - Naprawdę? - Twój brat kocha babcię - wtrąca tata. - Nie mów za niego - odpowiadam. - Nie mów za mnie - odzywa się Alfred. Tata unosi ręce w geście poddania. - I nie mówcie za mnie. - Babcia wstaje z leżaka. - Podejmę wszystkie decyzje dotyczące Angelini Shoe Company i budynku. Alfredzie, choć jesteś sprytny, masz za długi język. Nie powinieneś podawać liczb. Przez ciebie wszyscy są rozgorączkowani. - Myślałem, że skoro obecna jest tylko rodzina... Roman odwraca wzrok jak gość, który ma nadzieję, że zaraz uda mu się wymknąć i uniknąć awantury. W jego oczach dostrzegam zniecierpliwienie.
- To jeszcze gorzej! - mówi babcia. - Takie liczby tylko wprawiają ludzi w zdenerwowanie. Na litość boską, ja się zdenerwowałam. Jestem prywatną osobą i nie życzę sobie, żeby moje sprawy wywlekano przed innymi jak świąteczne prezenty z opakowania. Valentine, doceniam wszystko, co robisz dla mnie, ale nie chcę, żebyś tu zostawała, bo uważasz, że to twój obowiązek... - Ja chcę tu być. - .. .a Alfred ma rację. Jestem coraz starsza. - Nie chciałem, żeby tak to zabrzmiało, babciu - mówi Alfred. - Wierzę, że to twój wybór, ale chciałbym zobaczyć, jak po raz pierwszy w życiu odpoczywasz. Istnieje uzasadniony powód, dla którego ludzie osiemdziesięcioletni nie pracują. - Bo większość z nich nie żyje? - pyta babcia, znowu siadając. - Nie, bo zasłużyli na odpoczynek. Valentine, nikt nie powiedział, że szewstwo nie może być twoim hobby, ale najwyższy czas, żebyś zajęła się prawdziwą karierą. Jesteś po trzydziestce i mieszkasz tu jak jakaś zwariowana artystka. Kto się tobą zajmie na starość? Pewnie spadnie to na mnie. - Jesteś ostatnią osobą, którą prosiłabym o pomoc. - Naprawdę tak myślę. Stuk-Stuknięta głośno wypuszcza powietrze, przynajmniej o jedną sprawę nie musi się martwić. - Zobaczymy. Na razie jestem jedynym z rodzeństwa Roncallich, który wziął na siebie rachunek. - O czym ty mówisz? - pyta Tess. - O przyjęciu babci. - Proponowałyśmy! - wołają jednym głosem Tess i Jaclyn. - Ja też! - dodaję. - Ale zapłaciłem ja! I mam dla was wiadomość: zawsze płacę. - To nie w porządku, Alfredzie, najpierw zabierasz rachunek, a potem się skarżysz. Zachowujesz się okropnie! - Tess na migi daje znać, że słucha tego babcia. Alfreda nic to nie obchodzi. Mówi dalej: - Jak myślicie, kto płaci za lekarzy taty? Ubezpieczenie nie obejmuje wszystkiego. Wy, dziewczyny, o tym nie wiecie! A dlaczego? Bo nigdy nie zapytałyście! - Całą sumę ci oddamy, Alfredzie - mówi mama cicho.
- Gdybyś nie płacił za wszystko, z radością byśmy się złożyły odpowiadam. - Płacisz, bo potem możesz nam to wypominać. Alfred odwraca się do mnie. - Nie zamierzam cię przepraszać za to, że odniosłem sukces. Codziennie płacę podatek od tego sukcesu. Ja jedyny zarabiam pieniądze, więc ja płacę. A ty masz mi to za złe! - Bo ciągle narzekasz! Wolałabym już być bez grosza i mieszkać w pudle na Bowery niż w tym twoim pałacu strachu. Wystarczy spojrzeć na StukStukniętą... - Słowa opuszczają moje usta, nim mam czas ugryźć się w język. - O nie... - mamrocze mama. Tess i Jaclyn z sykiem wciągają powietrze. Mogłabym przysiąc, że w nagłej ciszy słyszę chmury przesuwające się po niebie. - Kto to jest Stuk-Stuknięta? - pyta Pamela. Patrzy najpierw na mnie, potem na męża. - Nie mam pojęcia, o czym ona gada - mówi Alfred. - Valentine? - ponagla Pamela. - To... - To właściwie pieszczotliwe określenie - wtrąca Tess. - Przezwisko. - Dziwne, skoro nigdy go nie słyszałam. - Po raz pierwszy w trakcie tych siedemnastu lat głos Pameli osiąga najwyższy rejestr. - A chyba znałabym własne przezwisko? - Błagam was, dziewczęta, zmieńcie temat. To do niczego nas nie doprowadzi. - Mama naciąga kołnierz futra ze sztucznych norek na uszy. Robi się zimno. Chodźmy na dół, napijemy się kawy po irlandzku. Ktoś ma ochotę na kawę po irlandzku? - Nikt nigdzie nie pójdzie. - Pamela wbija stalowe spojrzenie w mamę. Do diabła, co Stuk-Stuknięta znaczy? - Valentine? - zwraca się do mnie mama. - To jest przezwisko... - zaczynam. - Taki dźwięk wydajesz, kiedy chodzisz w szpilkach - wyrzuca z siebie Jaclyn. - Jesteś mała, stawiasz małe kroki i kiedy obcasy uderzają o ziemię, słychać stuk, stuk. Oczy Pameli napełniają się łzami. - Przez cały ten czas wyśmiewałyście się ze mnie? - Nie miałyśmy takiego zamiaru. - Tess rozpaczliwie patrzy na mnie i Jaclyn. - Nic nie poradzę... na swój... wzrost. Nigdy się z was nie śmiałam, choć w tej zwariowanej rodzinie mnóstwo jest powodów do śmiechu! - Pamela
odwraca się i odchodzi. Stuk, stuk. Stuk, stuk. Stuk, stuk. Kiedy dociera do niej odgłos jej kroków, staje na palcach i bezszelestnie dociera do drzwi. Żeby zachować równowagę, łapie się framugi. - Alfred! - rzuca gniewnie. Stukając obcasami, schodzi po schodach. Słyszymy, jak woła chłopców. - Wiecie, nie przejmuję się, kiedy jesteście wredne dla mnie. Ale ona nigdy nic wam nie zrobiła. Zawsze była dobrą bratową. - Alfred w ślad za żoną schodzi w dół. - Zapakuję dla nich trochę jedzenia - mówi mama, idąc za Alfredem. - Musiałaś to wypaplać. - Tess bezradnie unosi ręce. Wskazuję Jaclyn. - Musiałaś jej mówić? - Czułam się jak w pułapce. Twarz mam rozpaloną od wina i kłótni. - Nie mogłaś czegoś wymyślić? Czegoś eleganckiego, jak stukanie drogiego zegarka albo coś w tym rodzaju? - To byłoby raczej tik-tak - mówi Charlie ze swojej bezpiecznej pozycji przy ogrodzeniu. - Musicie ją przeprosić - odzywa się babcia spokojnie. - Wiecie, w moim stanie nie powinienem się denerwować. - Tata poprawia kołnierz płaszcza. - To wszczepione nasienie jest radioaktywne. Wybuchnie jak wulkan, jeśli ciśnienie krwi zacznie mi szaleć. - Przepraszam, tatusiu - szepczę. Tata spogląda na swoje trzy skruszone córki. - Posłuchajcie, jesteśmy rodziną. Małą wyspą. Nie jesteśmy Iranem, Irakiem i Tybetem, na litość boską, tylko jednym krajem. I u wszystkich z wyjątkiem ciebie, Tom, który jesteś Irlandczykiem, u wszystkich w żyłach płynie włoska krew, a w wypadku krewnych Charliego, Fazzanich, jeszcze z dodatkiem sycylijskiej, więc nie mamy żadnych wymówek. - Tata przypomina sobie o dobrym wychowaniu i patrzy na Romana. - Roman, zakładam, że ty też jesteś stuprocentowym Włochem. Zaskoczony Roman szybko potakuje. - Powinniśmy się zjednoczyć, wtedy nic nas nie pokona - mówi dalej tata. - A my? Tylko wzajemne pretensje wylewają się nam z uszu i tyłków. A z jakiego powodu? Dajcie temu spokój. Po prostu dajcie spokój. Żadna z tych spraw nie jest ważna, posłuchajcie ojca. Stanąłem oko w oko z Wielkim Żniwiarzem, a to twardy drań. Macie jedno życie, dzieci. Jedno. - Na podkreślenie swoich słów tata celuje palcem wskazującym w niebo. Uwierzcie staruszkowi, powinniście się nim cieszyć. Tyle wiem. Jeśli
Pamela ma krótkie nogi i musi nosić wysokie obcasy, żeby móc samodzielnie usiąść na krześle, powinniśmy to zaakceptować. Alfred ją kocha, więc my też ją kochamy. Wyrażam się jasno? - Tak, tatusiu - odpowiadamy chórem Jaclyn, Tess i ja. Roman, Charlie i Tom kiwają głowami na zgodę. Babcia z zamkniętymi oczami leży na leżaku. - I tak powinno być. Schodzę na dół - mówi tata. Charlie i Tom odsunęli się na bok na sam skraj dachu, dalej nie mogli, boby spadli. Stoją z rękami w kieszeniach, spodziewając się kolejnej kanonady w Boże Narodzenie. Kiedy nic się nie dzieje, Tom rozgląda się i pyta: - Jest jeszcze piwo? Roman pomaga mi wsiąść do samochodu, potem zajmuje miejsce za kierownicą. Drżę, kiedy zapala silnik. Jego fotel odsunięty jest do tyłu; robię to samo z moim. - Co chcesz robić? - pyta. - Zawieź mnie na most Brookliński, żebym mogła skoczyć. - Śmieszne. Mam lepszy pomysł. Roman skręca na Szóstą Aleję i jedzie w kierunku centrum. Ulice Manhattanu są jasno oświetlone i puste. - Przykro mi, że musiałeś tego wszystkiego wysłuchać. - Biorę go za rękę. - Raz na Boże Narodzenie jedliśmy kolację w garażu; moi bracia zaczęli się kłócić i tak się rozzłościli, że rzucali w siebie zapasowymi oponami. Nie przejmuj się. - Skoro tak, nie będę. - Śmiejemy się oboje. - Co sądzisz o Alfredzie? - Jeszcze nie wiem - odpowiada Roman dyplomatycznie. - Alfred ma bardzo wysokie standardy. Nie dopuszcza możliwości popełnienia błędu. Po romansie taty stal się strasznie praworządny i nawet myślał, żeby pójść do seminarium. Ale potem powołał go do siebie inny bóg i został bankierem. Oczywiście to po prostu inny sposób na dokuczenie ojcu. Tata nigdy dużo nie zarabiał i Alfred może odczuwać wyższość. Moralnie i finansowo jest lepszy od całej reszty. - A jego żona? - On trzyma ją pod pantoflem. Jest strasznie nerwowa, je odżywki dla niemowląt, bo ciągle ma wrzody. - Dlaczego jest taki surowy dla ciebie? - pyta łagodnie Roman.
- Uważa, że jestem lekkomyślna. Zmieniłam zawód, mieszkam z babcią, zerwałam z idealnym mężczyzną. - Kim on był? - Nieważne. Ideały mnie nie interesują. - A czego chcesz? - Ciebie. Roman unosi moją rękę i całuje. Jestem zauroczona i nie sądzę, by był to chwilowy świąteczny nastrój. Chociaż awantura na dachu była okropna, przy Romanie się uspokajam. Poprawił mi samopoczucie, nic nie robiąc ani nic nie mówiąc. Czułam się przy nim bezpiecznie. Roman zwalnia przed Saksem na Piątej Alei, potem skręca na Pięćdziesiątą Pierwszą Ulicę. Parkuje przed bocznym wejściem. - Chodź - mówi, otwierając przede mną drzwi. - Jest Boże Narodzenie. Musimy obejrzeć witryny. Chwyta moją rękę i idziemy wzdłuż sznurów z czerwonego aksamitu. Przed nami latynoska rodzina robi zdjęcia przed wystawą, na której w cyrku występują bałwanki. Ojciec podnosi trzyletniego syna do szyby. Na Piątej Alei panuje spokój, gdy oglądamy wystawy, dioramy świątecznego szczęścia z różnych epok, wśród których jest wiktoriańska scena przedstawiająca rodzinę otwierającą prezent i szczeniaka ciągnącego za wstążki, oraz przypomnienie szalonych lat dwudziestych - krótko obcięte dziewczyny w kusych sukienkach wybijanych cekinami tańczą charlestona. Z Piętnastej Ulicy wychodzi mężczyzna z saksofonem, ciszę rozrywa jazzowy akord. Roman przytula mnie i prowadzi do okna z fikającymi bałwanami. Saksofonista przestaje grać, instrument wisi mu na szyi jak ogromny zloty amulet. Kiedy przechodzimy do następnej wystawy, patrzę na niego i uśmiecham się. Grajek jest stary, ma na sobie znoszony płaszcz i podniszczoną angielską czapkę z tweedu. Śpiewa: Byliśmy weseli, szliśmy swoje drogą, Zycie było piękne, a my młodzi. Ty odeszłaś, ale życie trwa Jak stara piosenka, którą śpiewaliśmy. Kiedy wiek nie pozwoli mi marzyć, Będę wspominać. Kiedy wiek nie pozwoli mi marzyć, Twoja miłość wciąż będzie w mym sercu, Więc pocałuj mnie słodko
I tak się rozstańmy. A kiedy wiek nie pozwoli mi marzyć, Ten pocałunek żyć będzie w mym sercu. A kiedy wiek nie pozwoli mi marzyć, Ten pocałunek żyć będzie w mym sercu. Roman bierze mnie w objęcia i całuje. Gdy otwieram oczy, snopy światła z reflektorów na dachu katedry Świętego Patryka znikają w czarnym niebie w rożkach białego dymu. - Chcesz spędzić u mnie noc? - pyta. Wracamy do samochodu. Roman patrzy na mnie z uśmiechem. Planuję przez całą drogę do jego domu całować go w szyję. I tak robię. Roman włącza radio. Rosemary Clooney śpiewa głosem, który brzmi gładko jak whisky i bita śmietana. Mogę myśleć tylko o tym, że dzisiaj wieczorem zacznie się między nami coś wspaniałego. Kryję twarz na jego ramieniu i marzę, by samochód uniósł się w powietrze i poleciał z nami do jego domu! Jestem zakochana! Moje myśli eksplodują jak monety w automacie w Atlantic City, kiedy ćwierćdolarówka zwalnia dźwignię. W wyobraźni widzę, jak złote koła spadają na mnie setkami, tysiącami! Widzę rozwijające się wstążki, drozdy wyfruwające z dzwonnic, rozkołysane kościelne dzwony, tancerki, rzędy tancerek w czerwonych cekinowych spodenkach, stepujące z taką silą, że odgłos ogłusza i trzeba zasłonić uszy. Widzę błękitne niebo pełne czerwonych latawców, fioletowych i białych balonów i srebrnych fajerwerków, które sypią iskry na ziemię jak świąteczne konfetti. Czuję, że zbliża się parada! Maszerują zespoły w szmaragdowych mundurach, dyrygenci z batutami w białych ubraniach z cekinami wychodzą przed szereg, z wypolerowanych miedzianych trąbek dobiega melodia, moja melodia! Moja piosenka! Głowę mam pełną dźwięków, oczy pełne cudów, serce pełne staroświeckiej, cudownej radości. Otwieram oczy i patrzę na księżyc, a on fika koziołka! Niebiański rzut monetą! Wygrałam! Zdobyłam fortunę, przyjaciele! Roman wjeżdża na parking przy Sullivan Street. Zostawia kluczyk w stacyjce i macha do parkingowego, który odpowiada tym samym. Wysiadamy i całuje mnie pod latarnią. - Gdzie jest twoje mieszkanie? - pytam. - Tutaj. - Pokazuje adaptowaną starą fabrykę z napisem wyrytym na drzwiach, którego nie potrafię odczytać. Łapie mnie za rękę i biegniemy.
Windą jedziemy na trzecie piętro, całujemy się, a kiedy winda podskakuje, nasze usta lądują na nosach i wybuchamy śmiechem. Wchodzimy do potężnego loftu z wielkimi oknami na przeciwległych ścianach. Podłogi wyłożone są deskami ze sztucznie postarzonego dębu poznaczonego główkami starych gwoździ. Na środku stoją cztery wielkie słupy, tworząc otwartą altanę. Wysoki jak w katedrze sufit otaczają greckie w stylu gipsowe gzymsy, architektoniczne pilastry opierają się o ścianę, nadając pomieszczeniu atmosferę magazynu muzealnego. Na tylnej ścianie wisi obraz przedstawiający samotną białą chmurkę na granatowym nocnym niebie. Za naszymi plecami ciągnie się kuchnia. Czysta i świetnie zorganizowana, wyposażona w nowoczesne sprzęty. Nad blatem wisi niesamowity żyrandol z pomarańczowymi i zielonymi kielichami z kryształu z Murano. W najdalszym rogu stoi łóżko z baldachimem, na lambrekinie wisi biały muślin. Pewnie jest tu z pięćdziesiąt stopni. Zaczynam się pocić. - Zdejmę ci płaszcz - mówi Roman. Całuje mnie, odpinając mi guziki. Nie poprzestaje na płaszczu. Rozpina maleńkie perłowe guziczki jasnoróżowego sweterka i zsuwa mi z ramion. Przez sekundę zastanawiam się, jak wyglądam, ale odpędzam tę myśl, przecież widział mnie nagą. Dotyka kropli na moim czole. - To grzejniki czy my? - My - zapewniam. Odpina zamek mojej spódnicy. Ja pomagam mu pozbyć się płaszcza. Męczy się z koszulą, wreszcie ściągam mu rękaw jak futerał. Śmiejemy się, ale zaraz wracamy do całowania. Trzymam jego twarz w dłoniach i nie puszczam, gdy przechodzimy przez pokój. Zostawiamy na podłodze nasze ubrania jak płatki róż. Gdy docieramy do łóżka, Roman podnosi mnie i kładzie na miękkiej aksamitnej narzucie. Wyciąga rękę i otwiera okno. Do środka wpada wiatr, poruszając muślinem jak praniem rozwieszonym latem na sznurze. Zimne powietrze owiewa nas, gdy Roman kładzie się na mnie. Kochamy się przy akompaniamencie muzyki starego bojlera i świstów bożonarodzeniowego wiatru. Jesteśmy rozgrzani i zziębnięci, potem zziębnięci i rozgrzani, głównie jednak rozgrzani, gdy się w siebie wtulamy. Jego pocałunki okrywają mnie jak aksamitna narzuta, która teraz leży na podłodze niczym pusty spadochron. Zapadam się w poduszki jak łyżka w czekoladowe ciasto.
- Opowiedz mi historię. - Roman przyciąga mnie do siebie i opiera twarz na mojej szyi. - Jaką historię? - W rodzaju tej o pomidorach. - Niech się zastanowię. Dawno, dawno temu... - zaczynam. Już mam mówić dalej, ale on zasypia. Patrzę na narzutę i wiem, że za kilka godzin bojler przestanie działać, a ja zmarznę. Ale niepotrzebnie się martwię. Śpię ubrana tylko w jego ramiona. Jest mi ciepło, czuję się bezpieczna i pożądana przez mężczyznę, który leży obok mnie jak tajemnica, choć równocześnie dość już wiem, by w tę świąteczną noc zapaść w głęboki, pełen marzeń sen. Co za rozkoszne miejsce dla mojego niegdyś znużonego serca, połatanego jak kieszenie płaszcza staruszka, który zestarzał się za bardzo, żeby marzyć.
Rozdział ósmy Mott Street - O, to mój ideał wesołych świąt Bożego Narodzenia. - June wbija zęby w pączek z galaretką i zamyka oczy. Popija kawą. Wiecie, seks w święta jest najlepszy. Jest dobre jedzenie, błyskotliwe rozmowy albo, jak w waszym wypadku, rodzinna awantura, która nastraja do porządnego poturla-nia się w sianie. Po kłótni człowiek tego potrzebuje. Bo jest nakręcony. - Wygląda na to, że dobrze to znasz? - Właściwe pytanie brzmi: czego June nie zna? - Och, mogłabym wam opowiedzieć o dniu świętego Patryka w Dublinie, przy którym wasza... - Witaj, June. - Babcia wchodzi do warsztatu, ubrana w płaszcz i szal związany pod szyją. Odkłada torebkę i rozbiera się. - Chciałam opowiedzieć Valentine o Seamusie, którego poznałam na urlopie w siedemdziesiątym drugim. Drań nie miał za grosz wstydu, uwierzcie mi. Cudowny człowiek. - Wolałabym, żebyś napisała książkę. Dzięki temu mogłybyśmy smakować wszystkie szczegóły jako doznanie literackie... - babcia wiesza płaszcz -.. .i same byśmy decydowały, czy wypożyczyć ją z biblioteki. - Nie musisz się martwić. Nie napiszę książki. Na stronicach nie mogłabym być pełna życia. - June rzuca papier na stół, jakby była matadorem powiewającym czerwoną płachtą. Rozkłada go na blacie. - Taka jak w rzeczywistości. - Cecha prawdziwego artysty - mówię, włączając żelazko. - Co o tym myślicie? - Babcia zdejmuje szal z głowy. Obraca się wolno, żeby zaprezentować nową fryzurę i kolor. Siwizna zniknęła! Teraz włosy ufarbowane są na delikatny brąz i ładnie ścieniowane, długie z przodu, z jasnymi pasemkami wokół twarzy, gdzie przedtem były drobne loczki. Ciemne oczy błyszczą, kontrastując z różową cerą i ciepłym karmelem włosów. - Wykorzystałam darmowy kupon do Evy Scrivo, który dałyście mi na Boże Narodzenie. I jak? - Boże Wszechmogący, Teodoro, w drodze do domu ubyło ci dwadzieścia lat! - podziwia June. - A znałam cię dwadzieścia lat temu, więc wiem, co mówię.
- Dziękuję. - Babcia promienieje z radości. - Zależało mi na nowym wyglądzie przed wyjazdem do Włoch. - I udało ci się - mówię. - To znaczy przed naszym wyjazdem. Valentine, chcę, żebyś ze mną pojechała. - Poważnie? - Byłam we Włoszech tylko na wycieczce z college'u i bardzo chciałabym zobaczyć ten kraj w towarzystwie babci. Przez wszystkie te lata dziadkowie jeździli do Włoch wyłącznie w interesach: kupowali zapasy, spotykali innych rzemieślników, dzielili się doświadczeniami i poznawali nowe techniki. Zwykle ich podróż trwała mniej więcej miesiąc. Kiedy byłam mała, wyjeżdżali co roku, później co dwa albo trzy lata. Po śmierci dziadka dziesięć lat temu babcia znowu wróciła do corocznych podróży. - Babciu, na pewno chcesz mnie zabrać? - Oczywiście. Przecież zamierzasz wygrać ten konkurs u Bergdorfa, prawda? - Babcia przegląda dokumenty. - Potrzebne nam najlepsze materiały, nie sądzisz? - Jasne. - Czekamy na projekt sukni, który ma nam przysiąc Rhedd Lewis. Uczę się, że w świecie mody ludźmi pracującymi na terminy ostatecznie są projektanci, nie sprzedawcy. June odkłada nożyce i patrzy na babcię. - Od lat nie zabrałaś nikogo do Włoch. Od śmierci Mike'a. - Tak - potwierdza cicho babcia. - Więc co się stało? - June przypina papierowy wzór do skóry. - Najwyższa pora. - Babcia rozgląda się po warsztacie, szukając czegoś do zrobienia. - Poza tym pewnego dnia Valentine poprowadzi warsztat i musi poznać ludzi, z którymi współpracuję. - Szkoda, że nie wyjeżdżamy dzisiaj! Wreszcie zobaczę Spolti Inn, poznam garbarzy i odwiedzę magazyny z jedwabiem w Prato. Czekałam na to całe życie. - A Włosi czekają na ciebie - mówi June. - Jestem zajęta - odpowiadam. Czy ona w ogóle słyszała złagodzoną wersję historii mojej wigilijnej nocy? - Wiem, ale takie jest prawo dżungli. Z mojego doświadczenia wynika, że zawsze kiedy mam faceta, przyciągam innych. A we Włoszech, możesz mi wierzyć, faceci ustawiają się w kolejce. - Po napiwki. Portierzy, kelnerzy i boje hotelowi - mówię.
- Facet, który potrafi dla ciebie nosić ciężary, jest w porządku. - June mruga znacząco. - Valentine będzie miała mnóstwo pracy. Zbraknie czasu na zaloty i życie towarzyskie. - Fatalnie - wzdycha June. - Dlatego zabieram cię ze sobą - mówi do mnie babcia. - Ty będziesz pracować, a ja flirtować i spotykać się z ludźmi. Myślę o wieczornych telefonach z Włoch, które trwają o wiele dłużej, niż wymaga zamówienie skóry. Myślę o zdjęciu mężczyzny ukrytym na dnie szuflady w komodzie. Przypominam sobie rozmowę o czasie, który jest jak lód w dłoniach. Czy babcia naprawdę zabiera mnie do Wioch w celach edukacyjnych, żeby w swoim czasie przekazać mi Angelini Shoe Company, czy chodzi o coś innego? Spodziewałam się, że babcia wróci od Evy Scrivo z dawną fryzurą, krótką i srebrną, tymczasem ona wygląda jak starsza wersja Posh Beckham na wieczorze bingo w osiedlu dla emerytów. Co jest? Rozlega się pukanie do drzwi. - Niech znowu rozpęta się piekło - mówi wesoło June. - Babciu, to pewnie Bret. - Już? - pyta babcia tonem, z którego wnioskuję, że woli, by do tego spotkania wcale nie doszło. - Babciu, bardzo proszę, bądź otwarta na różne możliwości. - Właśnie całkowicie zmieniłam włosy. Możesz śmiało zakładać, że jestem otwarta na różne możliwości. Idę do drzwi. W progu stoi Roman z bukietem czerwonych róż owiniętych w papier. Drugą rękę chowa za plecami. - Co za niespodzianka! - Dzień dobry. - Całuje mnie, wręczając mi kwiaty. - Byłem w okolicy. - Piękne! Dziękuję. Wejdź. Roman wchodzi za mną do warsztatu. Ubrany jest w dżinsy, wełnianą kurtkę, a na nogach ma żółte plastikowe chodaki i grube białe skarpety. - Nie zamarzły ci stopy? - Nie w tych skarpetach - odpowiada z uśmiechem. - Martwisz się o mnie? - Tylko o stopy. Musimy popracować nad twoim obuwiem. W końcu jestem szewcem. Przyrządziłeś dla mnie wykwintne lasagne, więc nie mogę ci pozwolić na chodzenie w plastikowych chodakach. Chciałabym ci uszyć buty z cielęcej skóry.
- Nie powiem nie - mówi wesoło. Zza pleców wyciąga jeszcze dwa bukiety róż. Jeden daje babci, drugi June. - Dla ślicznotek z Angelini Shoes. Obie na wyścigi mu dziękują. Potem Roman dostrzega włosy babci. - Teodoro, rewelacyjna fryzura! - Dziękuję. - Babcia macha bukietem. - Nie powinieneś był! - Walentynki są dopiero za miesiąc. - June wącha kwiaty. - Dla mnie codziennie są walentynki. - Roman patrzy na mnie. - No, ilu twoich chłopaków wykorzystywało tę kwestię? - Wszyscy - odpowiadam. W łazience nalewam wody do dwóch szklanych wazonów i zanoszę je babci i June. Znajduję trzeci dla swojego bukietu. Babcia układa róże w wazonie. - Miło, że wciąż są mężczyźni, którzy wiedzą, jak zadowolić damę. - Na każdy sposób. - June mruga do mnie. Teraz babcia wkłada bukiet June do wody, a w warsztacie zapada śmiertelna cisza, przerywana tylko szelestem papieru, który tnie June. Roman, choć ma poczucie humoru, kręci szczotkami na maszynie do polerowania i czeka, aż ktoś zacznie mówić o czymś niezwiązanym z jego/moim/ naszym seksem. - A jeszcze nie spróbowałaś mojego gotowania - zwraca się do June. - Już się nie mogę doczekać - zmysłowo przeciąga wyrazy June. - Uważaj - ostrzegam ją. Świetnie, jeśli zabiera nas, same dziewczyny, na jazzową przejażdżkę po swoim życiu miłosnym, ale przedstawienie szalonego skeczu „Stare dobre panienki" w obecności Romana to zupełnie inna kwestia. Otwierają się drzwi. - Dzień dobry, dziewczyny! - woła z holu Bret. Wchodzi do warsztatu ubrany w granatowy garnitur Armaniego, białą koszulę i żółty krawat. Na nogach ma wypolerowane mokasyny Dior Homme z frędzlami. Wyciąga rękę do Romana. - Jestem Bret Fitzpatrick. - Roman Falconi - odpowiada Roman, mocno ściskając dłoń Breta. - Jak rozumiem, przyszedł pan po ślubne buty? - żartuje Bret. - Co macie w rozmiarze trzynastym? - Roman patrzy na babcię, June, wreszcie na mnie. Oto oko w oko spotkały się moja przeszłość i teraźniejszość. Kiedy mierzę ich wzrokiem, nie mam wątpliwości, że lubię wysokich i zaangażowanych w
pracę mężczyzn. Jestem także córką swej matki, co oznacza, że patrzę krytycznie. Chodaki Romana wyglądają jak gigantyczne buty klowna w porównaniu z eleganckimi mokasynami Breta. Gdybym miała wybór, wolałabym, żeby mój chłopak w tej chwili miał poważne obuwie. - Bret to nasz stary przyjaciel - mówi babcia. - Pomaga nam znaleźć nowe możliwości finansowania warsztatu wyjaśniam. Roman patrzy na Breta i kiwa głową. - Nie będę wam przeszkadzał. Muszę się zbierać. Faicco ma niesamowitą cielęcinie z farmy organicznej w Woodstock. Dzisiaj wieczorem daniem specjalnym jest osso buco. - Roman całuje mnie na pożegnanie. - Dziękuję za kwiaty. - Babcia się uśmiecha. - Ja też - dodaje June. - Do zobaczenia, dziewczyny. - Roman rusza do wyjścia. - Miło było pana poznać - mówi jeszcze do Breta. - I wzajemnie - odpowiada Bret. - Nic nie bolało - cedzi June przez zaciśnięte usta, w których trzyma szpilkę. - Stare spotyka nowe. - To twój nowy chłopak? - Bret patrzy w stronę drzwi. - Jest szefem kuchni - przechwala się babcia. - Ca' d'Oro - uprzedzam pytanie Breta. Kiedy byliśmy parą, nasze rozmowy przypominały teleturniej „Jeopardy!", i jeśli mam być szczera, czasami brakuje mi tego porozumienia. - Słyszałem o tej restauracji. Podobno jest bardzo dobra - mówi Bret życzliwie. Miło wiedzieć, że dawny chłopak nie jest za grosz zazdrosny o nowego. Choć może bym chciała, żeby był. Odrobinkę. - Gorąco polecam risotto. Bret siada i otwiera aktówkę, z której wyciąga teczkę z napisem ANGELINI SHOES. - Chciałbym, żebyście coś mi powiedziały. Miałyście okazję porozmawiać o rozszerzeniu działalności? - Valentine wspomniała o paru rzeczach - zaczyna babcia. - Masz inne włosy. Co z nimi zrobiłaś? - Inaczej się ostrzygłam. - I skorzystała z farby - dodaje June ze śmiechem.
- Wiem, bo sama to robię. - Wyglądasz rewelacyjnie, babciu - mówi Bret. Jestem pod wrażeniem jego umiejętności zmiękczenia opornego klienta. W tym swoim funduszu musi odnosić kolosalne sukcesy. - June, nie będzie ci przeszkadzać, że porozmawiamy o interesach? - Udawajcie, że mnie tu nie ma. - Valentine mówiła mi o idei marki. - Babcia odsuwa na bok nową grzywkę. - Wiesz, jesteśmy w tym biznesie od ponad stu lat, więc nasza marka jest znana i wypróbowana. Jest, jaka jest. I tego nie rozumiem. Szyjemy ślubne buty na podstawie naszych historycznych wzorów. Albo z naszego katalogu, jeśli wolisz. Szyjemy je ręcznie. Nie jesteśmy w stanie robić tego szybciej, więc jak możemy zwiększyć liczbę klientów? - Valentine? - Bret przerzuca pytanie do mnie. - Nie będziemy musiały, babciu, w każdym razie nie w wypadku naszych podstawowych fasonów. To niemożliwe. Ale musimy zaprojektować nowy model przeznaczony do produkcji masowej. Wprowadzimy tańszą drugą linię. - Tańsze buty? - Niższa cena, ale nie jakość. - Będę szczera. Nie mam pojęcia, jak to zrobić - mówi babcia. - Inwestorzy lubią wiedzieć, że produkt, który finansują, może liczyć na szeroką klientelę, bo tym samym zapowiada wyższe zyski. - Bret wręcza babci raport zatytułowany: „Marka, wzrost i zysk w małych przedsiębiorstwach". – Chodzi o to, żebyście zaprojektowały fason modny, dostępny dla przeciętnej kieszeni i łatwy do wykonania dla producenta. Moim zdaniem moglibyśmy wspólnie stworzyć fundusz, dzięki któremu zyskacie czas i kupicie materiały niezbędne do stworzenia nowej linii. - To ma sens! - mówię zachęcająco, ale babcia wygląda na nieprzekonaną. - Inwestorzy oczekują, że firmy takie jak wy, szacowne i z wyrobioną marką, zaproponują coś, co będzie można produkować masowo - ciągnie Bret. - A najlepsze na koniec. To nie muszą być ślubne buty. - Rozumiem. - Babcia patrzy na mnie. - Myślę o stworzeniu czegoś nowego, co po części będzie kontynuacją naszej marki, choć nie zamierzam rezygnować z szycia butów na zamówienie - wyjaśniam. - To będzie model zaprojektowany tutaj, ale produkowany gdzie indziej. - W Chinach? - pyta babcia.
- Niewykluczone. Albo w Hiszpanii, Brazylii, Indonezji, a może we Włoszech. - Czy w Stanach są jakieś fabryki obuwia? - Kilka. - Nie mogłybyśmy współpracować z którąś z nich? - Babciu, na razie sprawdzam możliwości. - Nie chcę, żeby nasza rozmowa utknęła na temacie Made in America, który babcia omawia z każdym, kto chce słuchać. Muszę zwrócić jej uwagę na szerszą perspektywę i na nasz plan. - Na razie nie przejmujmy się tym aspektem - wspiera mnie Bret. Skupmy się na pracy, która nas czeka. - Babciu, najpierw muszę zaprojektować te buty. Myślę o czymś na co dzień, ale modnym. Może z dodatkami. Niewykluczone, że dodatki także zaczniemy projektować. - O Boże, tylko nie paski! - wtrąca June. - Przepraszam, wiem, że jak ta małpka powinnam zatkać uszy, ale czasami dziewczyna nie może milczeć. Próbowaliśmy produkować dodatki. Katastrofa! Mike zrobił paski, sprzedał Saksowi, ale je zwrócono, pamiętasz? Babcia kiwa głową. - Użył wspaniałej cielęcej skórki, która po dwóch, trzech latach naciągnęła się jak guma. Klienci byli wkurzeni, Saks się wściekł. Zwrócono każdy pasek. - June kręci głową. - Co do jednego. - A Mike oznajmił: „Nigdy więcej". Powiedział, że musimy robić to, na czym się znamy. - Babciu, my niestety nie mamy takiej luksusowej sytuacji. Musimy zaryzykować, bo jeśli tego nie zrobimy, jeśli nie podejmiemy próby ożywienia naszej firmy i przejścia na następny poziom, za rok nas tu nie będzie. - Dobrze. - Bret podaje mi teczkę. - Musicie o tym porozmawiać, a ja uprzedzę moich ludzi, że przygotowujecie dla nich portfel propozycji. - Możesz też dodać, że jedziemy do Włoch po najnowocześniejsze materiały do naszych klasycznych wzorów - odpowiadam. - Val, nigdy nie przypuszczałem, że to powiem, ale mówisz jak bizneswoman. - Chcę uratować tę firmę. - I to widać. - Bret po kolei całuje nas w policzek. - Tak trzymać. Wiesz, co robisz.
- On naprawdę w ciebie wierzy - mówi June. - Zna mnie od wieków... - odpowiadam. - To wiele znaczy. * Ca' d'Oro jest zamknięta w poniedziałki, więc dla Romana i dla mnie to wieczór randek. Zwykle Roman przychodzi na Perry Street i ja gotuję albo ja idę do niego i on gotuje. Ale dzisiaj zaprosił moją rodzinę na kolację w rewanżu za Boże Narodzenie i zadośćuczynienie za nieobecność na osiemdziesiątych urodzinach babci u Carlyle'a. Trudno by wybrać idealniejsze miejsce, jako że chcę, by moja rodzina poznała go na jego własnym gruncie. Ca' d'Oro jest arcydziełem Romana; mówi, jaki on jest, pokazuje zakres jego kulinarnych umiejętności oraz dowodzi, że w manhattańskim świecie restauratorów jest liczącym się graczem. Po pracy w warsztacie idę do niego, nakrywam długi stół w jadalni, ustawiam świece i niski wazon z fiołkami. Pomagam w kuchni. Przygotowywanie jedzenia jest miłą odmianą po szyciu butów, no i mogę kosztować wszystkie potrawy. - Więc on jest w twoim typie? - Roman rozkłada cienką warstwę ciasta w formie do ravioli. Napełniam kieszonki odrobiną popisowego nadzienia Romana, złożonego ze słodkich ziemniaków zmiksowanych z plasterkami trufli, parmezanem i ziołami. - Ciekawa byłam, ile czasu minie, nim zapytasz mnie o Breta. - Jest biznesmenem w garniturze i krawacie. Odnosi sukcesy? - Wielkie. - Wciąż się przyjaźnicie, więc zerwanie zapewne nie było przykre. - Trochę było, ale przyjaźniliśmy się wcześniej, dlaczego mieliśmy z tego rezygnować? - Co się stało? - Kariera na Wall Street i szewstwo nie pasują do siebie. Ale doceniam ten związek. Plusem było nasze pochodzenie. Osobne. - Osobne? - Roman kładzie warstwę ciasta na farszu. Umieszcza wycinarkę na cieście i wyciska dwanaście jednakowych ravioli na posypaną mąką stolnicę. Bierze je pojedynczo, układa na drewnianej tacy i posypuje mąką kukurydzianą. - Wytłumacz. - Niedobrze, jeśli w związku obie strony są takie same, trzeba je pomieszać. Irlandczyk i Włoszka. Ładnie. Południe i północ. W porządku. Żyd i katoliczka, to równoważy poczucie winy i wstyd. Protestant i
katoliczka? Już trochę trudne. Rodzice namawiali nas, żebyśmy wybierali takich jak my, ale za wiele tego samego powoduje dramat. - Dwoje Włochów? - pyta Roman. - Dobrze, jeśli pochodzą z różnych części kraju. - Okay. Ja jestem z Pugli, a ty... skąd? - Toskania i Kalabria. - Więc może być? - Absolutnie - zapewniam. - Chyba najgorsze są zawody partnerów. Co powiesz o szefie kuchni i szewcu? Pasują do siebie? Staję na palcach i całuję go. - To zależy. - Ale jeśli dla obojga najważniejszy jest dramatyzm? Dramatyzm twórczości i ryzyka? Jeśli wiąże ich tego rodzaju namiętność? - W takim razie oczywiście będę musiała ponownie zastanowić się nad moimi zasadami. - Dobrze. - Roman kładzie warstwę na prasie, ja ostrożnie wypełniam zagłębienia. - Czemu nie idziesz do sali i nie odpoczniesz? - Nie, dziękuję. Lubię ci pomagać. Zresztą gdyby nie to, wcale bym cię nie widywała. - Przykro mi - mówi Roman czule. - Taki zawód. - Nic nie możesz na to poradzić i nawet nie powinieneś. Uwielbiam, że kochasz swoją pracę. - Jesteś pierwszą kobietą, z jaką kiedykolwiek się spotykałem, która to rozumie. - Poza tym bardziej przydam się tobie niż ty mnie w warsztacie. Jakoś cię nie widzę przyszywającego różowe kokardki do pantofelka panny młodej. - Fatalnie sobie radzę z igłą i nitką. Roman kładzie górną warstwę ciasta, naciska prasę, otwiera ją i dwanaście kwadratowych ravioli wyskakuje na stolnicę. Układa je obok pozostałych na tacy. Otwiera piekarnik i sprawdza pieczeń wieprzową i warzywa, które duszą się w winie - pachnie masłem, szałwią i rozgrzanym burgundem. Obserwuję, jak zręcznie przestawia kuchenne sprzęty. Nie ulega wątpliwości, że jest oddany swojej pracy i nie liczy godzin. Co więcej, szuka innych rozwiązań. Sprawdza przepisy i kombinacje, wypróbowuje, jedne odrzuca, inne przyjmuje.
Pomimo głębi moich (a także jego) uczuć czasami się zastanawiam, jak zdołamy zbudować związek, skoro prawie się nie widujemy. Przypominam sobie wywiad z Katharine Hepburn. Powiedziała, że pracą kobiety w związku z mężczyzną jest bycie uroczą. Staram się być partnerką, która nie narzeka, ale wspiera, bo aż za dobrze zdaję sobie sprawę z presji, na jaką mój mężczyzna narażony jest w pracy, więc nie dokładam mu własnych stresów. Jeśli mam być sprawiedliwa, Roman robi to samo. Myślę sobie, że dopóki oboje jesteśmy w tym samym miejscu, taki układ się sprawdzi i doprowadzi nas na następny poziom (jakikolwiek będzie). - Cześć, dzieci! - Do kuchni wchodzi mama obładowana torbami. Pobiegałam po sklepach w centrum. Nie mogłam się oprzeć, bo w targowaniu nikt nie może się równać z Chińczykami. Jedwabne pantofle po dwa dolary. - Podnosi wypchaną torbę. - Wiem, co dostanę na następne Boże Narodzenie. - Za rok zapomnisz, że je kupiłam. Twoje siostry już są. Chłopcy parkują samochody. Robisz ravioli? - Danie specjalne - mówi Roman. - Mniam, mniam. - Gdzie jest tata? - pytam. - Miesza manhattany za barem. Nie masz nic przeciwko temu, Romanie? - Ależ nie. Czujcie się jak u siebie w domu. Dzisiejszy wieczór jest dla was - odpowiada Roman z uśmiechem. - Cudownie! Nasz prywatny szef kuchni w swojej modnej restauracji gotuje wyłącznie dla nas. Nie zasługujemy na to! - Mamo, idź do sali, zaraz tam przyjdę. - Mama wychodzi, ja kładę tacę z gotowymi ravioli na wózku, który przesuwam do blatu. - Wiesz, że robisz wielkie wrażenie na mamie. - Widzę. Zyskasz sympatię mamy i masz córkę. Całuję go. - Mama nie ma z tym nic wspólnego. Roman podaje mi koszyk z upieczonymi przez siebie paluszkami chlebowymi, który mam zanieść do stołu. Mama i tata siedzą na barowych stołkach plecami do restauracji. Stopy taty w czarnych zamszowych merrellach opierają się o dolną poręcz stołka, stopy mamy w sięgających kostki butach z ciemnobrązowej cielęcej skórki na platformach wiszą w powietrzu jak u dziecka. Tess i Jaclyn stoją obok baru. Tess ma na sobie czerwoną koktajlową sukienkę, Jaclyn czarne ciążowe spodnie i obszerny golf. Jaclyn podnosi rękę.
- Wiem, jestem wielka jak autobus. - Nic nie mówiłam. - Obejmuję ją na powitanie. - Widziałam to w twoich oczach. - A chciałam powiedzieć, że pięknie wyglądasz. Jaclyn bierze ode mnie koszyk. - W spodniach doszłam do numeru dwucyfrowego. - Powinienem twoim spodniom kazać grać na giełdzie - żartuje tata. - To nie jest śmieszne, tatusiu. - Jak się czujesz? - Kładę dłoń na ramieniu ojca. - Mama przegoniła mnie po Chinatown jak rikszarza. Umrę, ale ona do końca życia będzie miała zapas pantofli. - Gdzie wasi mężowie? - pytam Tess. - Parkują. - Dzięki Bogu chłopcy się lubią. - Mama zakręca kieliszkiem z burgundowym manhattanem i upija łyk. - A wiecie, że szwagrom nie zdarza się to często. Tess patrzy na mnie. - Wiemy, mamo - odpowiadam z naciskiem. Czasami do mamy nic nie trafia; w końcu przez lata z Pamelą łączyły nas lodowate stosunki. - Alfred i Pamela przyjdą? Nie potwierdzili zaproszenia. - Nic się nie zmieniło - mówi Tess i wzrusza ramionami. - Pam nie odezwała się do nas od czasu tej awantury w Boże Narodzenie. - Zadzwoniłaś z przeprosinami? - pytają mama. - Nie mam pojęcia, co jej powiedzieć. Poza tym zadzwonić powinna Valentine. Ona to wychlapała. - Wszystkie nazywamy ją Stuk-Stuknięta. Zresztą ona za naszymi plecami nazywa nas Siostry Pulpety, a jakoś nigdy nie słyszałam, żeby przeprosiła. Sprzeczam się jak pięciolatka. - Mamo, ty też robisz uwagi o jej rozmiarach. - Jaclyn wyławia wisienkę z piwa imbirowego i wrzuca w usta. - Owszem, ogólnie o jej wzroście, ale nigdy nic nie mówiłam o jej stopach. - Stopy, tyłek, ręce, to bez znaczenia - oznajmia tata. - Wy, dziewczyny, dokuczałyście Pameli. Teraz musicie sprawę załatwić. W naszej tęczy jest wielka dziura, bo nie umiecie zachować swoich opinii dla siebie. Ktoś musi do niej zadzwonić. - Ojciec ma rację. Powinnyśmy to zrobić - mówi mama.
- Nie chcę do niej dzwonić! - Jaclyn łapie następny paluszek chlebowy. Codziennie do południa jest mi niedobrze i nie mogę się stresować. Mam tego po uszy. Pamela jest w naszej rodzinie od lat, powinna się uodpornić. Tak, trudno z nami wytrzymać, ale co z tego? A skoro o tym mowa, niech coś zje. Stuk-Stuknięta? Raczej Chuda-Chudzinka. - Hormony ciążowe już szaleją - szepcze mama. - To na pewno chłopiec. Do restauracji wchodzą Charlie i Tom, witają się z rodzicami. Roman przynosi z kuchni talerz smażonych kwiatów dyni. Kładzie go na barze, potem się wita. - Już masz ode mnie cztery gwiazdki za parking. Bułka z masłem. Charlie zdejmuje płaszcz. - Parkowanie w Little Italy to żaden problem - wtrąca tata. - Włosi wiedzą, jak przyciągać klientów, co, Roman? A kiedy skosztujemy twoich potraw, powiemy ci, czy powinieneś dalej prowadzić lokal. - Mruga znacząco. Roman uśmiecha się z wysiłkiem, ale ojciec tego nie zauważa. W progu pojawia się babcia. Zdejmuje kapelusz, potrząsa głową i obraca się jak modelka. Charlie i Tom gwiżdżą, moje siostry podziwiają kolor jej włosów. - Mamo! Wreszcie skorzystałaś z mojej rady! - Mama z radością klaszcze w dłonie. Tata okręca się na stołku. - Ktoś wyrzucił geriavit - mówi z aprobatą. - Mamusiu, teraz możesz sobie odjąć następne pięć lat - podpowiada Tess. - Nareszcie! Skoro osiemdziesiątka jest nową sześćdziesiątką, to ja mam lat czterdzieści! - A ja jestem zboczeńcem. - Tata popija drinka. - Przez tę twoją zwariowaną matematykę mogę już być twoim ojcem. - Starsi mężczyźni są w porządku. - Mama wzrusza ramionami. - Alfred zaraz tu będzie - oznajmia babcia. - Mnie powiedział, że nie przyjdzie. - Mama idzie za bar, żeby nalać babci manhattana. - Kazałam mu przyjść. - Babcia kładzie torbę na stołku. - Mam po uszy tego głupiego sporu. Dość się na takie sprawy napatrzyłam przez całe życie. Rodzinna kłótnia trwa, z czasem zmienia się w wojnę stuletnią i nikt nie pamięta, o co właściwie chodziło. - Też tak uważam, mamo - mówi tata. - Czekamy na Alfreda z jedzeniem? - pyta Roman.
- Na wszelki wypadek wszystko przyniosę - mówi, idąc do kuchni. - Pomóc ci? - Dam sobie radę! - woła przez ramię. Wychwytuję w jego głosie nutkę frustracji. Od chwili gdy przekroczyli próg, moi bliscy nic nie robią, tylko narzekają. Mój chłopak miał znużoną minę, kiedy wspominali świąteczną awanturę z Pamelą. Nikt nie powinien przeżywać tego po raz drugi. - Przysłali szkic ślubnej sukni. - Babcia wyciąga z torby wielką szarą kopertę z inicjałami BG i podaje mi. - Dostarczona osobiście przez posłańca z Bergdorf Goodman. Rysunek sukni ślubnej, do której mamy zaprojektować buty, wykonany został tuszem i akwarelami na arkuszu grubego papieru. Wygląda tak, jakby kawałki szyfonu na oślep pocięto nożem do steków i przyszyto na chybił trafił do dopasowanej podszewki. Na mnie robi wrażenie sukni z doskonałego jedwabiu, która przypadkiem trafiła do pralki. Jest okropna. - Po co buty do takiej sukni? Raczej potrzebny płaszcz. - Podaję szkic Tess. - I to taki zapinany od szyi do kostek. - Babcia kręci głową. - Kto to jest Rag & Bone? - Najmodniejsi obecnie projektanci - odpowiadam. Mama wkłada okulary do czytania i przygląda się projektowi. - Ojej, czy to jakiś program nowej prostoty jak po wojnie? - Przekazuje kartę Jaclyn. - Nie rozumiem, dlaczego nie wykorzystają kogoś w rodzaju Stelli McCartney. Jest klasyczna, romantyczna i kapryśna. - A wasza mama kochała się w jej ojcu. Paul był jej ulubionym Beatlesem - wtrąca tata. - Nie zamierzam przepraszać za swój dobry gust. - Mama upija spory łyk drinka. Roman wnosi miskę z ravioli. - Dlaczego rzeczy nie mogą być ładne? - Jaclyn oddaje mi szkic. Dlaczego wszystko musi być takie brzydkie? - Szlocha, a potem uderza dłońmi w stół. - Co się ze mną dzieje? Czemu płaczę? - Z trudem chwyta powietrze. - W myślach wcale nie płaczę, w myślach jestem zdrowa na umyśle i zrównoważona! Przecież to tylko suknia. Nic mnie nie obchodzi. Aie nie mogę przestać... Roman idzie za bar po pudełko chusteczek higienicznych, które kładzie obok Jaclyn. - No już, cicho. - Mama obejmuje Jaclyn i pociesza ją.
- Boże, tak żałuję, że nie mogę się napić! Jeszcze cztery miesiące bez szklaneczki na odprężenie! - Jaclyn chowa twarz w dłoniach i woła: - Muszę się napić! Roman wolno wypuszcza powietrze, wodząc spojrzeniem po stole. Ma tę samą minę co w czasie kłótni w Wigilię. Stara się nie osądzać, ale z pewnością jest zirytowany. Dobre jedzenie nie ma znaczenia, jeśli serwujesz je rozgniewanym ludziom. Alfred otwiera drzwi, wpuszczając do środka zimny powiew. Wyciąga rękę do Romana. - Cieszę się, że znowu się spotykamy - mówi głosem lodowatym jak zimowy wiatr, który mu towarzyszy. - A ja się cieszę, że mogłeś jednak przyjść - odpowiada Roman uprzejmie, choć wygląda tak, jakby już miał w restauracji o sześciu Roncallich za dużo. Alfred nie zdejmuje płaszcza, tylko patrzy ponad naszymi głowami, unikając kontaktu wzrokowego. W końcu podchodzi do mamy i całuje ją w policzek. Ściska dłoń tacie. - Nie mogę zostać. Babcia prosiła, żebym wpadł i się przywitał, ale będę musiał niedługo iść. Tess patrzy na swój pusty talerz, Jaclyn na piersi spadają łzy wielkie jak grochy. - Co się stało, Jaclyn? - pyta ją Alfred. - Nie wiem! - Proszę, Alfred, zostań chociaż na przystawki - mówi tata. Co Alfred może zrobić? Odmówić choremu ojcu? Odsuwa krzesło. - Tylko na chwilę. - Wspaniale - mówi Roman z wymuszonym uśmiechem. - Zaczynamy od świeżych przystawek, potem będą ravioli z truflami, specjalność lokalu, a na końcu pieczeń wieprzowa z warzywami. - Proszę o menu - żartuje tata. Wszyscy się śmieją z wyjątkiem Romana. Zajmujemy miejsca za stołem. Alfred siada koło babci, tata u szczytu, Roman na drugim końcu, skąd ma najbliżej do kuchni. Nabieramy z tacy salami, piękne plastry różowego prosciutto, błyszczące oliwki, pomidory suszone na słońcu, kawałki świeżego parmezanu i tuńczyka w oliwie z oliwek. Roman posyła wzdłuż stołu koszyk domowego chleba prosto z pieca. Jaclyn podaje projekt sukni Alfredowi. - Co to jest? - Suknia od Bergdorfa. Mój brat przygląda się dokładnie.
- Chyba żartujesz. - Nie da się ukryć, że to prawdziwe wyzwanie dla projektanta - mówię z wysilonym uśmiechem. - Naprawdę sądzisz, że to zmieni przyszłość warsztatu? - Alfred kręci głową. - Możemy spróbować - odpowiadam spokojnie, powstrzymując pokusę, by warknąć. Odbieram mu szkic, wsuwam do koperty i kładę ją na stole. Zapada niemiła cisza. Roman sprawdza nasze talerze, by się upewnić, że gościom niczego nie brakuje. Wstaje i dolewa wina do kieliszków. - Jak się czujesz, tato? - pyta Charlie. - Całkiem dobrze, Chuck. Wiesz, czasem mnie piecze w dolnych partiach... - Nie przy jedzeniu, skarbie - wtrąca mama. - Hej, on pytał, a mnie faktycznie piecze. - Kiedy jedziesz do Włoch, babciu? - Alfred zmienia temat. - W kwietniu. Valentine jedzie ze mną. - Dlaczego? - Poznam naszych dostawców - wyjaśniam. - Kwiecień. Uwielbiam Włochy w kwietniu - mówi Roman, na powrót siadając. - Powinieneś jechać z nami. - Ściskam go za rękę. - Niewykluczone. - Sama też bym się wprosiła, ale to sezon na sadzenie roślin w Forest Hills - mówi mama wesoło. - Tak dla porządku, nie zmieścimy nic więcej. - Tata macha widelcem na mamę. - Skarbie, tak mówisz, a potem voilà, kolejny cudowny rododendron albo żółty floks bujnie rozkwita gdzieś w ogrodzie. - Dla floksa zawsze znajdzie się miejsce - mówię, podając chleb Jaclyn, którą słowo „floks" tak rozbawiło, że nie może się uspokoić. - O co teraz chodzi? - Nie wiem - chichocze. - To tak jakbym zjadła za dużo cukru i przejechała się kolejką górską. W myślach wcale się nie śmieję, przysięgam. Cha, cha, cha! - Ja w ciąży nie miewałam takich zmiennych nastrojów - mówi Tess. - Żartujesz? Odnosiłem wrażenie, że do domu wprowadziła się Glenn Close z trwałą. Chowałaś się w szafach.
Czytałaś moje e-maile. Przysięgałaś, że mam romans - odpowiada Charlie. - Zupełnie tego nie pamiętam - upiera się Tess. - Za to poród? To całkiem inna historia. - Rozrywa kawałek chleba i smaruje masłem. - Mówią, że zapominasz, ale to nieprawda. - Tess, nie strasz mnie - mówi Jaclyn. Tom gładzi ją po ręce. Roman patrzy na mnie i unosi obie brwi. Wstaje, bierze miskę i obchodzi stół, podając ravioli. Widzę wyraźnie, że jest o krok od wybuchu; lędźwia taty, przekomarzania Charliego i Tess, szlochy Jaclyn nie składają się na lekką rozmowę, która pasuje do ręcznie robionych ravioli. Co jest z tą moją rodziną? Sprawiają wrażenie, że pobyt tutaj ich irytuje, jakby kolacja w modnej restauracji na Manhattanie wymagała od nich niesamowitego poświęcenia. A co gorsza, nie dość, że mają kwaśne humory, to wcale nie potrafią docenić pracy, którą Roman włożył w przygotowanie posiłku. Staram się naprawić to niedopatrzenie. - Ravioli są wyśmienite. - Dziękuję. - Roman siada koło mnie. Dlaczego nie chwalą jedzenia? Kopię Tess pod stołem. - Auu! - jęczy. - Przepraszam. - Patrzę na nią znacząco, ale ona nie chwyta aluzji. Kiedy Tess chodziła z Charliem, stawałam na głowie, żeby czuł się u nas dobrze. Słuchałam, jak nudzi o domowych systemach alarmowych, aż oczy zaczynały pływać mi w czaszce jak oliwki w martini. Kiedy między Jaclyn i Tomem zaczęło być na poważnie i Jaclyn uprzedziła nas, że Tom jest nieśmiały, robiłyśmy wszystko, żeby wciągać go w każdą rozmowę, włączać do naszego grona. W końcu powiedział Tess i mnie, żebyśmy dały mu spokój, nie musi brać udziału w naszych nudnych pogawędkach, ma tego po uszy w pracy. Z Pamelą poniosłyśmy porażkę; próbowałyśmy, ale ona po prostu nie podziela naszych upodobań, na przykład do jedzenia, więc trudno było znaleźć wspólny grunt. Kiedy Alfred z nią chodził, zachowywałyśmy się bardzo grzecznie, lecz po ich ślubie wymagało to za wiele pracy. Teraz patrzę na ich twarze i widzę, że nie mam co liczyć na rewanż za miłe gesty, które wykonywałam, gdy moje rodzeństwo przyprowadzało do domu nowych partnerów. Odnoszę wrażenie, że są zbyt zblazowani, obojętni i starzy, żeby zdobyć się na wysiłek wobec Romana. On dostaje wersję „gruchot" mojej rodziny, choć pozostali szwagrowie mogli liczyć na cadillaca. Jakby wszyscy zakładali, że w wypadku tej zabawnej romans też nie może być poważny, więc po co się męczyć? Po co dla Romana
wyjmować najlepszą porcelanę, skoro i tak długo z nami nie pobędzie? Ale się mylą. Są moją rodziną, powinni stać po mojej stronie i walczyć o moje szczęście. Dzisiaj wieczorem nie ulega wątpliwości, że obchodzę ich tyle co zeszłoroczny śnieg. Są w restauracji, która w czasopiśmie „New York" została uznana za najlepszy włoski lokal, a zachowują się, jakby w kiosku na stadionie Jankesów kupowali śliskiego hot doga w pergaminie. Nie dociera do nich, że to wyjątkowa okazja? Nie widzą, że Roman jest wyjątkowy? - Macie zamiar powiedzieć kucharzowi, co sądzicie o potrawach? - mówię tak głośno, że nawet Roman się wzdryga. Rodzina chórem mruczy: „Hmm, dobre, świetne", ale brzmi to nieszczerze. A potem Alfred pyta: - Kto płaci za podróż do Włoch? - My - odpowiadam. - Kolejne długi - wzrusza ramionami. - Do robienia butów potrzebna jest skóra - warczę. - Potrzebna jest modyfikacja waszej działalności i sprzedaż budynku odpowiada Alfred. - Babciu, zgodziłem się przyjść tu dzisiaj, bo miałem nadzieję, że będę mógł powiedzieć Scottowi, jakie masz plany. Teraz naprawdę jestem zła. Kolacja miała być uroczym wieczorem, na którym rodzina poznaje mojego chłopaka, tymczasem rozmowa zbacza na niebezpieczne tory. - Moglibyśmy omówić to kiedy indziej? - Mam już odpowiedź dla Alfreda - stwierdza babcia spokojnie. Po raz pierwszy od przyjścia Alfred się uśmiecha. - Postanowiłam sama zorientować się w sytuacji - mówi dalej babcia. Odbyłam długą rozmowę z Richardem Kirshenbaumem. Pamiętasz go? zwraca się do mamy. - Prowadził drukarnię na West Side Highway. Oboje z żoną byli właścicielami. - Ją dobrze pamiętam. Dana. Olśniewająca brunetka. Niesamowite wyczucie mody. Co u niej? - pyta mama. - Jest na emeryturze - odpowiada krótko babcia. - Powiedziałam Richardowi o ofercie, a on poradził, żebym poczekała. Jego zdaniem oferta Scotta Hatchera jest o wiele za niska. - O wiele za niska? - Alfred kładzie dłonie na stole. - Tak powiedział. - Babcia bierze widelec. - Ale o tym porozmawiamy kiedy indziej.
- Wiesz co, babciu? Nie musimy. Widzę wyraźnie, że Valentine zawróciła ci w głowie swoimi zwariowanymi pomysłami i nie myślisz jasno. - Ależ wręcz przeciwnie - zapewnia go babcia. - Nie, ty po prostu chcesz zyskać na czasie. - Przede wszystkim, Alfredzie, gdybym mogła zyskać na czasie, już bym to zrobiła. Czas to jedyna rzecz, której mam za mało. Nikt z was nie jest w stanie mnie zrozumieć, bo daleko wam do osiemdziesiątki. - Poza mną. - Tata macha białą serwetką jak flagą. - Czas? Jest jak cholerny gong, który w środku nocy bije mi w głowie. A potem czuję zimny powiew śmierci. Słyszę, jak mnie wzywa, możecie mi wierzyć. - Tak, Dutch, masz rację. Jesteś wyjątkiem, bo stan twojego zdrowia... - Cholerna racja. - ...sprawia, że potrafisz wczuć się w sytuację starych ludzi. Pozostali są za młodzi. - A co to ma wspólnego z budynkiem? - pyta mój brat zniecierpliwiony. - Nie pozwolę, by na mnie naciskano. A odnoszę wrażenie, że ty to robisz. - Chcę twojego dobra. - Ponaglasz mnie. A panu Hatcherowi zależy na własnym interesie, nie na moim. - To oferta w gotówce, babciu. On chce kupić budynek w obecnym stanie. - W obecnym stanie, na dzisiaj, nie sprzedaję. - Okay. Dobra. - Alfred kładzie serwetkę obok talerza. Wstaje i idzie do drzwi. Roman kręci głową, zdumiony nie-grzecznością mojego brata. - Skarbie! - woła mama i zaraz biegnie za nim, bo Alfred wychodzi. Tata patrzy na mnie. - Widzisz, coś narobiła? -Ja?! Rozglądam się za Romanem, ale go nie ma. - Cudownie. No i po kolacji. Mam nadzieję, że jesteście szczęśliwi. Rzucam serwetkę na stół. - Teraz jest powód do płaczu - mówię do Jaclyn, której nagle zabrakło łez. Idę do kuchni. Roman starannie kroi wieprzowinę i układa na tacy. - Przepraszam. - Niepotrzebnie. Moja rodzina jest gorsza. Kiedy nie narzekają, knują intrygi. - Roman odkłada nóż, wyciera dłonie i podchodzi do mnie. Obejmuje mnie. - Zapomnijmy o tym. Ze względu na niego udaję, że wszystko w porządku. Ale wyraz jego twarzy i nagle wyjście do kuchni mówią mi, że moja rodzina stanowi
potencjalne zagrożenie dla naszego związku. Roman wyjechał z Chicago, bo nie mógł znieść sporów i rywalizacji w swojej rodzinie, dlaczego więc miałby brać sobie na głowę moich bliskich? Dlaczego jakikolwiek mężczyzna miałby się godzić na takie bzdury, nawet jeśli są boleśnie znajome? Roman, choć skomplikowany w kuchni, w życiu prywatnym jest minimalistą. Nie zagraca swojego mieszkania zbędnymi sprzętami, nie gromadzi w kuchni pokrywających się kurzem gadżetów, nie naraża serca na emocjonalne wstrząsy. Podejmuje szybkie decyzje i ucina sprawy bez zbędnego zamętu. Widziałam, jak to robi. Nie jest wielbicielem dramatów dla nich samych, a kłótnie to ostatnia rzecz, na jakiej mu zależy. Chce, by jego życie osobiste było spokojne i proste w przeciwieństwie do nieprzewidywalnej i konkurencyjnej pracy. Moja rodzina, nawet gdy ich o to błagam, nie jest w stanie tego zapewnić. Wyczuwając moje myśli, Roman mówi: - Nie przejmuj się. - Za późno - odpowiadam.
Rozdział dziewiąty Hudson W zeszłym tygodniu babcia jak co roku wyjechała na dwutygodniowe postne rekolekcje z sodalicją z Naszej Pani z Pompejów. Panie mieszkają w klasztorze w Berkshires i znajdują wewnętrzny spokój, biorąc udział w mszach, odmawiając różaniec, spacerując po lasach i spożywając posiłki tak wyładowane skrobią, że po powrocie do domu babcia musi przez tydzień stosować dietę, żeby pozbyć się całego glutenu. Uważa jednak, że warto się poświęcić, bo choć może doznaje uszczerbku na zdrowiu, za to oczyszcza sobie duszę. Mezzo. Mezzo. Zamierzam do powrotu babci skończyć projekt butów na konkurs u Bergdorfa. Chcę przed wyjazdem do Włoch dokładnie się zorientować, czego będziemy potrzebować do ich uszycia. Babcia zostawiła zrobienie projektu mnie, obiecała jednak, że pomoże we wszelkich poprawkach i ulepszeniach. Projekt sukni stał się moją obsesją, tak często go oglądam, że mi się śni. Zaczęłam doceniać dziwny urok tej sukni. Projekt Rag & Bone przemówił do mnie. Dobrze, że dom mam tylko dla siebie. Należę do ludzi, którym samotność sprawia przyjemność. Lubię wstawać w środku nocy, zaparzyć kawę i pracować bez obaw, że obudzę babcię. Nie ma miejsca spokojniejszego niż Nowy Jork o trzeciej nad ranem. To okres wytchnienia przed szaleństwem, które zaczyna się o świcie. Cieszy mnie wielka przestrzeń, z której nikt poza mną nie korzysta. Virginia Woolf wychwalała zalety pokoju tylko dla siebie, ale ja się przekonałam, że potrzebuję całego domu. Kiedy projektuję, rozstawiam wokół siebie dziwne przedmioty, które mnie inspirują: marmurową kulę do gry w bocce w takim samym kolorze co lody waniliowe, małą akwarelę przedstawiającą chmurkę rzucającą na białe pole lawendowy cień, próbki farb, materiałów i jedwabnych tasiemek. Lubię tworzyć teatr idei, w którym mogę się poruszać, aż wreszcie coś do mnie przemówi. Powoli przesiewam cały ten bałagan, zostawiając na koniec tylko kilka przedmiotów, które najbardziej mnie poruszają. Tak pracuje mój umysł, rozważa kilka koncepcji równocześnie, wszystkie zdążają ku niewiadomemu rozwiązaniu; oddzielne fragmenty stają się nową całością, a w tym wypadku pantofelkami do sukni ślubnej, która pozornie może wydawać się pozszywana ze strzępów, ale w rzeczywistości jest - dochodzę do tego wniosku po wielogodzinnym
analizowaniu - projektem nowatorskim. Laptop jest włączony, gotowy do rejestrowania nowych pomysłów oraz dostarczania informacji, kiedy potrzebuję wskazówki w określonym kierunku. Na stole leżą materiały starannie poskładane w prostokąty, kilka starych butów wypatrzonych przeze mnie na wyprzedażach garażowych, zrobiona szydełkiem laleczka w stroju panny młodej z lat pięćdziesiątych, własność mojej mamy, oraz wielki kolaż, który robię od pierwszego spotkania z Rhedd Lewis. Na ogromny arkusz papieru pakowego nakleiłam obrazki, fotografie, scenki i nagłówki ze starych czasopism, potem urozmaiciłam fakturę, dodając kawałki koronki, guziki i kryształki. Gdzieś w tym szalonym bigosie wyprodukowanym przez moją podświadomość jest projekt, a przynajmniej impuls, który poprowadzi mnie przez proces projektowania butów. Wychodząc od szkicu Rhedd, zapełniłam kolaż kobietami - są to zdjęcia modelek, reklamy, zdjęcia ilustrujące artykuły - w większości odwróconych od obiektywu. Wyobrażam sobie kobietę z projektu Rag & Bone: kim jest, co spowodowało, że akurat tę suknię wybrała na swój ślub. Intuicja mi podpowiada, że to nie jest suknia dla dziewczyny, która po raz pierwszy wychodzi za mąż, tylko dla kobiety, która więcej niż raz szczerze kochała; jest wybredna, może nawet niejednoznaczna w swych uczuciach, stąd niedokończone szczegóły i postrzępiony szyfon. Jeśli panna młoda nie jest do końca przekonana, jej suknia także nie będzie. Babcia mnie nauczyła, że szewc wykonujący buty na zamówienie odniesie sukces tylko wtedy, gdy rzecz przydatną zmieni w pożądaną. Muszę myśleć jak panna młoda, która wybrała tę suknię, i zaprojektować buty tak, by pasowały do jej stylu. Linia służy nam do podkreślenia i wygrania cech fizycznych klientki, równowaga do zrobienia wygodnego, idealnie dopasowanego buta, forma wynika z osobistego wyczucia smaku, kształt wykorzystuje aktualne trendy, kolor współgra z suknią, tak by oba elementy stroju się splatały, wzór podkreśla materiał sukni, faktura definiuje but. Co jest bardziej odpowiednie dla pory roku, w której odbywa się ślub, skóra czy tkanina? I czy wszystkie elementy harmonijnie pasują do całości? Babcia mówi, że but powinien być prosty, choć nie należy obawiać się dramatycznych akcentów. To są obszary, które czeladnik musi doskonale poznać. Wszystkie nuty muszą tańczyć w głowie projektanta, jeden element
nie może zdominować innych, celem jest harmonijne współistnienie wszystkich. A harmonia tworzy piękno. Strzępy szyfonu... Opieram rysunek o świecznik na stole, idę do kuchni i patrzę z drugiej strony pomieszczenia. Z czymś mi się kojarzy. Czymś konkretnym. A potem sobie przypominam. Idę do pokoju babci. Babcia brała ślub w roku 1948 w sukni z żółtej jedwabnej żorżety z dekoltem w łódkę i krótkimi bufiastymi rękawami z organzy, na przedramieniu zebranymi szerokimi mankietami. Talia była dopasowana, spódnica kloszowa. Uwagę zwraca bogactwo detali: na każdy szew naszyto misterną ręcznie robioną wioską koronkę. Koronka pokrywa stanik, obszycia i obficie marszczony rąbek spódnicy. Zdjęcie babci rzucającej bukiet pokazuje tyl sukni z dwoma skrzydłami tiulu tworzącymi tren, który musiał ciągnąć się za nią jak mgła. To był typowy powojenny strój z epoki poprzedzającej New Look, niezwykle kobiecy i świadomie przeładowany. Wojna się skończyła i najwyraźniej jedną z wielkich nagród czekających żołnierzy w domu były piękne dziewczyny podkreślające swą kobiecość tiulem i koronkami. Dzisiaj suknia wydaje się przesadnie zdobiona, na oko widać, że uszyto ją w domu, podobnie jak w domu zrobioną na szydełku lalkę, którą mama uwielbiała w dzieciństwie. Suknia babci ma na gorsie naszyte perełki, u lalki perełki są na nierównej bawełnianej spódnicy. Babcia ma usta pomalowane jaskrawą czerwoną szminką i cienkie, wyrysowane kredką brwi, buzia lalki jest zalotna, z usteczkami jak łuk Kupidyna i bez brwi. Obie mają miny zadowolonej pani domu. Mogę sobie wręcz wyobrazić babcię następnego dnia rano: z matową szminką na ustach i błyszczącymi oczami, ubrana w nakrochmalony fartuszek z obszytą falbanką kieszonką w kształcie serca przewraca naleśniki. Radosna żona rano po rozkosznej nocy poślubnej rozpoczyna nowe życie. Przerzucam czarno-białe fotografie ze ślubu dziadków i szukam podpowiedzi. W pamięci majaczy mi jakiś element, który pomoże mi przy projektowaniu, tylko na razie nie jestem pewna, co to jest. W końcu znajduję zdjęcie, na którym babcia unosi nieznacznie spódnicę, odsłaniając podwiązkę. Na stopach ma kremowe sandałki na koturnie. Fałdy skóry na przy-szwach zebrane są w kształt brylantów i ozdobione małymi skórzanymi guziczkami. Interesujące: guziki w otwartym bucie.
Suknia na projekcie z pozornie przypadkowymi warstwami materiału wymaga solidnego pantofelka (choć nie kozaczka), który by ją ustabilizował. Koturny odpadają, w przeciwieństwie do szerokich pasków, klamerek i kokardek. Jakimś sposobem muszę sprawić, by oko patrzącego kierowało się na stopy, a nie na suknię. Zaczynam rozumieć sens wyzwania rzuconego przez Rhedd Lewis. W tej sukni chodzi o to, by oglądać nie ją, ale buty. Oto nadeszło objawienie, olśnienie, chwila prawdy, na którą czekałam: buty stanowią główny element stroju. Wyciągam szkicownik i rysuję babcię. Odtwarzam wyraz jej twarzy z fotografii, szeroko rozstawione oczy, włosy zwinięte w grube jak kiełbaski loki. Biorę projekt sukni i kopiuję ją, ubierając w nią babcię. Tworzę nową sylwetkę, kobiecą, ale silną. Zniknęła powiewność, pojawiła się współczesna powściągliwość. Szerokie pasma poszarpanego szyfonu teraz wyglądają świeżo, a nie przypadkowo. Odwracam stronę szkicownika. Rysuję stopę, na niej szerokie paski podtrzymane językiem miękkiej skóry. Pracuję nad paskami, jedne zostawiam gładkie, inne ozdabiam kawałkami jedwabiu, a ta kombinacja materiałów nadaje całości wygląd charakterystyczny dla nowego stulecia. Później będę się martwiła, jak to zrobić. Teraz chodzi wyłącznie o przelanie idei na papier. Suknia odsłania nogę, więc wokół kostki rysuję wielką kokardę, sugestywny kobiecy element jak sznurowadła butów u Mighty Isis z komiksów, które uwielbiałam w dzieciństwie. Suknia pozwala mi stworzyć but z kawałków, fragmentów luksusowych materiałów, miękkiej skóry, dziwnych wytłoczeń, kapryśnych szamerowań, wyraźnych ozdób i wielkich pereł na języku podtrzymującym paski. Rysuję i ścieram, rysuję i ścieram. Znowu szkicuję. Biorę w rękę gumkę i zmieniam kształt obcasa. Jest zbyt jednoznaczny, a powinien być bardziej architektoniczny, by został uznany za współczesny. Na razie jest za bardzo podobny do warstwowego obcasa z 1948 roku, podwyższam go więc centymetr i tak długo rzeźbię, aż pasuje do całości. Dzwoni moja komórka. Odbieram. - Masz włączony Internet? - pyta Gabriel. - Nie, rysuję. - Więc włącz. Jesteś w wiadomościach WWD. -Niemożliwe! Przyciągam do siebie laptop. „Women's Wear Daily" na swojej stronie informuje o zmianach w przemyśle odzieżowym, nabytkach i sprzedażach.
- Przewiń do nagłówka „Witryny Rhedd Lewis". Przewijam. Rhedd Lewis wstrząsnęła estetami z Piątej Alei, ogłaszając konkurs na projekt butów, które zostaną pokazane w witrynach na Boże Narodzenie. Uczestników wybrała osobiście. Są wśród nich między innymi: Dior, Ferragamo, Louboutin, Prada, Blahnik oraz Amerykanie: Pliner, Weitzman i Spade. W konkursie udział bierze też Tory Burch oraz warsztat Angelino Shoes z Village. - Udało ci się! - Udało? Źle napisali nasze nazwisko. Angelino? - Może myślą, że jesteście Latynosami. To dobrze. Wszystko, co latynoskie, jest teraz na topie. Wiesz, będziesz ValRo. Jak JLo. Brawo! Jesteś świetna! - Jesteśmy świetne, Gabrielu - mówię w obronie swojej raczkującej marki. - Hej, nie strzelaj do posłańca. Rozłączam się i zamykam stronę. Kładę głowę na stole. Projektowanie szło mi lepiej, kiedy nie znałam rywali. Te potężne, multimilionowe korporacje mają do dyspozycji wszelkie możliwe środki, a ja siedzę tu z klejem kauczukowym, starymi butami i szydełkową lalką jako źródłem natchnienia. Co ja sobie myślałam? Że damy radę wygrać? Alfred ma rację. Jestem marzycielką, w dodatku nie najlepszą. Łapię ołówek i wracam do pracy. Zaczęłam, więc muszę skończyć. Zabawne. Cieniując wkładkę, widzę w wyobraźni gotowy but. Czy moja wizja poprowadzi mnie do końca? A może wysilam się na próżno? Wzdrygam się, słysząc dzwonek. Wstaję i naciskam domofon. To Roman. Zegar na ścianie wskazuje trzecią trzydzieści rano. Słyszę kroki na schodach. Roman staje w progu, opierając się o framugę obiema rękami. - Cześć, słonko - mówi. Nie przerywam szkicowania. - Zaraz przyjdę. - Chcę skończyć obcas, zanim zapomnę, co widziałam w wyobraźni. Roman wchodzi do kuchni i z kranu nalewa wodę do szklanki. Podchodzi do mnie i patrzy mi przez ramię. Stawiam ostatnią kreskę na wielkim perłowym guziku, odkładam ołówek i papier. Wstaję i obejmuję Romana. Jest wyczerpany, znużony po wielu godzinach pracy. Nie muszę nawet pytać, ale i tak to robię. - Jak minął dzień? - Katastrofa. Wywaliłem kucharza. Nie daje sobie rady z tempem i jest strasznie wybuchowy. Nie mogę mieć w kuchni dwóch nerwusów. - Siada na
krześle. - Nie pojmuję, jak moim rodzicom udało się tak długo utrzymać w interesie. Prowadzenie restauracji to rzecz niewykonalna. - Roman odstawia szklankę i opiera głowę na dłoniach. Masuję mu kark. - Jakoś to sobie poukładasz - szepczę mu do ucha. - Czasami w to wątpię. Przesuwam dłonie na jego ramiona. - Mięśnie masz twarde jak cement. Masuję go, ale prawa ręka boli mnie od długiego rysowania. Przerywam i rozcieram sobie przegub. - Chodźmy do łóżka. - Prowadzę go po schodach. Roman idzie do łazienki, ja ścielę łóżko. Przygaszam światła w sypialni. Roman rozbiera się i wsuwa pod kołdrę. Wtula głowę w poduszkę, ja go okrywam. Chwilę później chrapie. Leżę na plecach i wpatruję się w sufit - odkąd się tu wprowadziłam, robię to co noc. Wodzę wzrokiem po gzymsach, niezmienianych od czasu gdy dom zbudowano, ich grecki kształt przypomina mi lukier na torcie. Biały sufit jest jak czysta karta ze szkicownika, pusta i czekająca na zapełnienie. Zapełniam ją obrazem babci w sukni od Rhedd Lewis i butach, które zaprojektowałam. Przemierza białą przestrzeń krokiem energicznym i stanowczym. Ona nosi buty, nie odwrotnie, a chociaż są bogato zdobione i wyraziste, są też podstępne i zabawne. Takie powinny być modne buty. Wolno wypuszczam powietrze z płuc, wymazując ten obraz z sufitu i z myśli. Wyobrażam sobie, jak w słoneczny paryski dzień przy rue de Takiej czy Innej Christian Lo-uboutin w przestronnym, supernowoczesnym laboratorium ogląda swój zwycięski projekt w otoczeniu francuskich geniuszy. Pracownicy przynoszą arkusze miękkiej cielęcej skórki. Zapełniają blat pięknymi materiami: jedwabną morą, taftą, krepdeszynem, haftowanym aksamitem. Christian zwraca uwagę na błyskotliwe rozwiązania swego projektu. Biją mu brawo. Oczywiście, że wygrają, bo dlaczego nie? Oklaski przybierają na sile, stają się ogłuszające. Jestem do niczego, myślę, do niczego. A moim największym szaleństwem jest to, że przez sekundę myślałam, iż mogę rywalizować z wielkimi fiszami. Wygrana? Tak samo prawdopodobna jak to, że ojciec kiedykolwiek nauczy się prawidłowo wymawiać słowo „prostata". Wykluczone. Obracam się i obejmuję Romana, który śpi głęboko. Czegoś innego się spodziewałam, w końcu mamy cały dom do dyspozycji. Marzyłam o romantycznych wieczorach na dachu, gdzie przy winie będę mu pokazywać wiecznie zmieniającą barwy rzekę; wyobrażałam sobie, że Roman gotuje
kolację w starej kuchni na dole, a potem kochamy się w moim łóżku. W inne wieczory, kiedy będziemy po prostu odpoczywać, siądziemy na otomanie i obejrzymy „Zew krwi", a ja powiem mu wszystko, co wiem o Clarku Gable'u. Tymczasem Romana nie ma przez cały dzień, pracuje do późnego wieczora, wraca do domu w środku nocy śmiertelnie wyczerpany i pada jak kłoda. Zaraz po wschodzie słońca wypija szybko kawę i znowu znika. Nie prowadzimy długich żarliwych rozmów, których tak łaknę. W gruncie rzeczy właściwie wcale nie rozmawiamy, bo zawsze brakuje czasu. Esemesy, dwudziestosekundowe wymiany zdań przez telefon są dość częste, bym wiedziała, że mu na mnie zależy, choć czuję się porzucona, kiedy Roman rozłącza się w pół słowa. W całym tym pośpiechu przypisuję mu emocje i czułość, które - być może - są mu obce, ponieważ nigdy naprawdę go o to nie zapytałam. Kiedy uda nam się wyskrobać dla siebie godzinę, jego telefon wciąż dzwoni, bo w kuchni wybucha kryzys, który tylko on potrafi rozwiązać, i zwykle musi zająć się tym osobiście. Szczerze mówiąc, ja też jestem pochłonięta pracą: realizacja zamówień, projekt butów na konkurs u Bergdorfa, szukanie nowych możliwości dla naszego warsztatu. Pewnie trudno mnie uznać za przesadnie zabawną, bo dużo pracuję oraz martwię się o zdrowie taty i swoją przyszłość. Może na tym polegają związki. Może to jest praca, o której wspominają babcia i mama, kiedy mówią o małżeństwie. Może powinnam zaakceptować rozczarowania, ponieważ znalezienie miejsca dla drugiej osoby w życiu do tego stopnia wypełnionym ambicją, pasją i terminami graniczy z nieprawdopodobieństwem. Teraz musimy solidnie popracować nad swoją karierą, później okazja może się nie powtórzyć. Roman usłyszał dzwonek alarmowy, więc przeprowadził się do Nowego Jorku i otworzył własną restaurację. Dla mnie takim dzwonkiem była wiadomość o długu i determinacja Alfreda, by sprzedać budynek. Przestałam być czeladnikiem. Muszę starannie zaplanować przyszłość, żebym miała gdzie pracować. Oboje wiemy, do czego dążymy w życiu zawodowym, ale co z życiem prywatnym? Kładę mu dłoń na twarzy. Otwiera oczy. - Co jest? - pyta zaspanym głosem. Chcę o wszystkim mu powiedzieć, ale tego nie robię. Nie mogę. - Nic - szepczę. - Spij. - Nie obchodzi mnie, że trwa wielki post. Łapówka to łapówka, zawsze jest skuteczna - mówi Tess, wygrzebując dwa batoniki z dna torebki. Charisma! Chiara!
- Dziewczynki z tupotem zbiegają po schodach i wpadają do warsztatu jak dwa różowe koktajle Mołotowa. - Dość tego biegania, skakania i hałasowania - mówi Tess stanowczo. Młode damy powinny być subtelne, a wy robicie na schodach hałas jak bydło w czasie spędu. - Przezywasz nas. - Charisma staje przed matką. Ubrana jest w błyszczący różowy T-shirt z napisem PRINCESS i marszczoną tiulową spódniczkę, która przywołuje na myśl pierwszego łabędzia w balecie. Na stopach ma tenisówki Converse i podkolanówki zwinięte w wałki na kostkach. Chiarę wciąż ubiera matka; mała tym razem paraduje w sztruksowej bluzie w różowe paski, bluzce z Piotrusiem Panem i sznurowane buty Stride Rite. - Uspokójcie się. Dostaniecie za to batoniki. Mamusia próbuje porozmawiać z ciocią Valentine. Charisma i Chiara wyciągają ręce. Tess daje im słodycze. - Swój zostawię na później! - wrzeszczy Chiara, pędząc za siostrą po schodach. - Jestem najgorszą z matek. Używam łapówek. - Cel uświęca środki. - Jak ci się układa z Romanem? - Tak sobie. - Żartujesz. A co z przekształceniem Perry Street 166 w miłosne gniazdko pod nieobecność babci? - Nic z tego nie wyszło. Pracuję cały dzień. Całą noc robię szkice. On pracuje dzień i noc, przychodzi o trzeciej nad ranem, zasypia, wstaje wcześnie i wychodzi. Mam przedsmak stałego związku z nim, a powiem tylko, że jedyną stałą rzeczą w wypadku Romana jest to, że pozostaje w ciągłym ruchu. - To się zmieni, jeśli za niego wyjdziesz. - Ślub z nim? Nie mogę go nawet namówić na pójście do kina. - Musisz zrobić wszystko, żeby skupił się na tobie. Kiedy ze sobą chodziliśmy, byłam przerażona, że Charlie tak angażuje się w pracę. Po ślubie jego priorytety się zmieniły. Najważniejsza jest rodzina. Teraz idzie do pracy, a jak wraca do domu, zaczyna się prawdziwe życie. - Tess kładzie dłoń na sercu. - My. To dla niego naprawdę się liczy. Z góry dobiega głośny trzask. Biegniemy do holu. Chiara i Charisma pojawiają się na szczycie schodów. - Co to było?! - krzyczy Tess. Dłoń na sercu zwinęła się w pięść.
- Robiłam z Charismą pas de deux. Nie martw się. Upadła na dywan. - Przestań rzucać siostrą. Usiądźcie i oglądajcie program. Dziewczynki znikają w salonie. - Nie myśl, że twoje dzieci mogą być takie jak moje - mówi Tess. Niewykluczone, że twoje będą grzeczne. - Patrzy na zegar. - Mama mogłaby już przyjść. Wie, jak sobie z nimi poradzić. June biodrem otwiera drzwi. W dłoniach trzyma dwie plastikowe doniczki z fioletowymi hiacyntami. - Dobrze nam zrobi trochę wiosny w warsztacie - mówi, podając doniczki Tess. - Val chce zerwać z Romanem. - Tess idzie do zlewu i podlewa kwiaty. - Wcale tego nie powiedziałam. - Dla mnie tak to zabrzmiało. - Na litość boską, dlaczego miałabyś dać mu kopa? - pyta June. - Ledwo się widujemy. On jest zajęty, ja jestem zajęta. - No i...? - June chowa dłonie do kieszeni, nie odrywając ode mnie wzroku. - To cholernie trudna sprawa, skoro prawie się nie spotykamy. - Wszyscy są zajęci. Myślisz, że z czasem ludzie mają mniej zajęć? Wręcz przeciwnie. Jestem teraz bardziej zajęta niż kiedykolwiek w przeszłości, ale choć próbuję, nie potrafię powiedzieć, dlaczego tak jest. Nie ma idealnego rozwiązania. Odrobina dobrego faceta od czasu do czasu jest warta zachodu. - Słyszę cię - mówię. Kiedy z Romanem jest dobrze, lepiej być nie może. Czasami myślę, że te cudowne chwile mnie zaślepiają, skłaniają do podejmowania kolejnych prób. Ale czy to wystarczy? Czy powinno wystarczyć? - Jesteś w doskonałej sytuacji. - June nalewa kawę do filiżanki. Widujecie się, dobrze się bawicie, a potem idziecie każde w swoją stronę. Sama teraz byłabym z facetem, gdyby wszyscy nie marudzili, żeby razem zamieszkać. Nie chcę w moim domu nikogo na stałe. Lubię niezależność. - Valentine chce założyć rodzinę. - Tess stawia hiacynty na parapecie frontowego okna, gdzie słońce będzie w stanie dotrzeć. - Jest tradycjonalistką. - Ja?! - dziwię się. Nigdy nie uważałam się za osobę szczególnie przywiązaną do tradycji. Przypuszczam, że pozornie wyglądam jak jedna z
mojego plemienia, ale prawda jest taka, że zawsze kiedy mam okazję w stu procentach dostosować się do tradycji, robię unik. Drzwi wejściowe otwierają się z trzaskiem. - Hej! - woła mama z holu. - Tutaj, mamo! - krzyczę. Mama wygląda jak lampart w cętkowanym płaszczu odpowiednim na wiosenne ulewy. Mogłaby być lwem, ale nie do twarzy jej w beżu, a lamparcie cętki to jej znak firmowy. Ma na sobie czarne legginsy, błyszczące czarne gumowce i skórzany kapelusz z szerokim rondem zawiązany pod brodą na kokardkę. - Dziewczynki gotowe? Tess idzie do schodów i woła córki. Nie odpowiadają. - Okay, zaraz tam będę! - krzyczy. - Naprawdę powinna wziąć dzieci w ryzy - mówi mama cicho. - Ma nadzieję, że ty to zrobisz. Gdzie tatuś? - W domu. Dzisiaj nie czuje się najlepiej. - Mama zmusza się do uśmiechu. - Jest wyczerpany po zabiegach. - Ale są skuteczne, prawda, mamo? - Lekarze mówią, że tak. Radiolodzy są dobrej myśli. Po raz pierwszy od diagnozy taty mama wygląda na zmęczoną. Ciągłe wizyty u lekarzy zaczynają się na niej odbijać. Kiedy nie jeździ z ojcem, studiuje jego chorobę. Czyta, co powinien jeść, jak często odpoczywać, jakie suplementy przyjmować i kiedy. Musi kupić wszystkie produkty, organiczną żywność i zioła, potem w domu przygotować potrawy, parzyć herbatki i na koniec czekają najtrudniejsze zadanie: zmuszenie ojca, by stosował się do diety. A to jest człowiek, który posypałby tartym serem ciastko z kremem, gdyby mógł. Nie należy do uległych pacjentów i widać to na twarzy mojej mamy. Od miesięcy nie przespała porządnie nocy i jasne jest dla mnie, że potrzebny jej odpoczynek. - Mamo, wyglądasz na wyczerpaną - mówię łagodnie. - Wiem. Dzięki Bogu za Benefit's LemonAid. Smaruję tym korektorem ciemne worki pod oczami jak chleb masłem. June nalewa mamie kawy. Mama bierze kubek i już ma go postawić na moim szkicowniku, ale w samą porę go odsuwam, w zamian daję jej gumową podstawkę. - Co można zrobić? - Mama wzdycha i popija kawę. W jednej dłoni trzyma kubek, drugą z roztargnieniem kartkuje szkicownik. W pewnej chwili
zatrzymuje się nad moim projektem. Już mam odebrać jej szkicownik, kiedy mówi: - Mój ojciec był bardzo utalentowany. - Pokazuje szkic June. - Popatrz na to. June kiwa głową. - Wyprzedzał swoje czasy. Szerokie paski, guziki. Widzisz obcas? Szeroki u podstawy, wąski na końcu. Szczyt obecnej mody, a on od dziesięciu lat nie żyje. - To nie jest szkic dziadka. - Biorę głęboki oddech. - Tylko mój. - Co? - pyta June. - Valentine, absolutna rewelacja! - To jest but, który uszyjemy na konkurs Bergdorfa. O ile oczywiście babcia go zaakceptuje. - Naprawdę masz talent - mówi June. - Ojej. - Genetyka. To wszystko jest zapisane w DNA. Dobrego smaku nie można się nauczyć ani go kupić. - Mama mocniej wiąże pasek płaszcza. - Wrodzony talent poparty ciężką pracą. Valentine, zwracają się wszystkie godziny, które tu przepracowałaś. - Niesamowity but - mówi June. - Skomplikowany. Jak go uszyjesz? - Liczę, że niektóre elementy znajdę we Włoszech. - Świetnie, bo w warsztacie nie mamy takiej wytłaczanej skóry. A ta plecionka... nigdy czegoś takiego nie widziałam. - June kręci głową. - Wiem. Ja ten but... wyśniłam. Charisma i Chiara pędem wpadają do warsztatu. - Ciociu June, masz cukierki? - Z czego zrezygnowałyście w wielki post? - pyta June, niepraktykująca katoliczka. Chiara nie wie, co odpowiedzieć. Charisma, która nie jest głupia, robi krok do przodu. - Nie zrezygnowałyśmy z cukierków, ale staramy się robić dobre uczynki. - Jakie? - Jestem miła dla kota. - Co za poświęcenie. - June otwiera torebkę i daje dziewczynkom po miętówce. Charisma się wykrzywia. - One są za darmo w chińskich restauracjach. - Tak, to prawda, ale czasami podziękujcie - mówi June. - Chińczycy są fundamentem cywilizacji. Wymyślili makaron i japonki.
Charisma i Chiara bez przekonania patrzą to na siebie, to na byle jakie cukierki. - Dobrze, dziewczynki, idziemy. Dziadek czeka w domu. Tess pomaga dziewczynkom włożyć płaszcze. - Mamo, bardzo ci dziękuję, że zabierasz je na weekend - mówi. Mama prowadzi wnuczki do drzwi. June cieszy się z wyjścia dzieci, choć tylko ja o tym wiem. - Są urocze - mówi. - Czasami. - Tess także się ubiera. - Już jestem spóźniona. Spotykamy się z Charliem w Port Authority. Jedziemy autobusem do Atlantic City. - Na romantyczny weekend? - pyta June. - Jego firma ma konwencję. Ja będę grała na automatach, a on będzie oglądał najnowsze alarmy przeciwpożarowe - mówi Tess, zamykając za sobą drzwi. - Alarmy? Żeby zgasić ogień? - June gwiżdże przez zęby. - Nabywco, strzeż się i uciekaj. To najlepsza reklama małżeństwa, Valentine. Dobrze się przyjrzyj. * Budzi mnie zimny powiew z otwartego okna. Siadam na łóżku, otulam się puchową kołdrą i wyglądam. Śnieg. Śnieg w marcu. Na West Side Highway leży dywan bieli poznaczony ząbkowanymi śladami opon porannych ciężarówek dostawczych. Parapety i szyby pokrywa mróz. Noc przespałam spokojnie. Sama. Roman miał wszystkie stoliki zajęte, a musiał jeszcze skończyć przygotowania do zamkniętej imprezy, więc poszedł do siebie, zamiast mnie budzić. Babcia wraca jutro wieczorem i muszę przyznać, że za nią tęsknię, choć cieszy mnie, że dom mam tylko dla siebie. Wczoraj prawie cały dzień sprzątałam. Zebrałam informacje przed naszym wyjazdem do Włoch i znalazłam nowych dostawców, których oprócz stałych współpracowników babci także zamierzam odwiedzić. Chcę pokazać u Bergdorfa buty z takimi ozdobami, których Rhedd Lewis jeszcze nie widziała. Ostatnio na włoskich projektantów wielki wpływ mają emigranci, więc w kształcie guzików i wykończeniach widzę inspiracje sztuką Rosji, Afryki i Europy Środkowej. Nie mogę się doczekać, kiedy to wszystko pokażę babci.
Zgromadziwszy materiały, wyszorowałam łazienkę, wyczyściłam kuchnię i zrobiłam lasagne. Warsztat pracuje pełną parą. Babcia wróci do czystego domu i doskonale działającej firmy, w której nie ma żadnych opóźnień i zamówienia realizowane są na bieżąco. Ubieram się w wygodne spodnie od dresu i bluzę, po czym idę do łazienki. Wklepuję w twarz bogaty w składniki roślinne krem, który Tess dala mi na Boże Narodzenie. Mogę urządzić sobie dzień zabiegów kosmetycznych, skoro z nikim się nie umówiłam. Jest niedziela, którą mam tylko dla siebie. Schodzę do kuchni, włączam ekspres do kawy, nastawiam wodę. Z lodówki wyjmuję mleko, wlewam do garnuszka i gotuję na małym ogniu. Otwieram pergaminową torbę od Ruthie z Chelsea Market i wyciągam z niej miękką brioszkę posypaną cukrem. Kładę ją na deserowym talerzyku, potem z szuflady wyjmuję serwetkę. Moja komórka popiskuje, więc biorę ją i odsłuchuję wiadomość. - Cześć, skarbie. - Schrypnięty głos Romana. - To ja. Jest piąta rano w niedzielę. Wciąż pracuję w kuchni Tęsknię za tobą. Zadzwonię później. - Tak, byłoby miło - mówię. - Tylko że ty już masz żonę. Na imię jej Ca' d'Oro i zajmuje pierwsze miejsce w twoim sercu. Uświadamiam sobie, że gotowa jestem z wielu rzeczy zrezygnować, jeśli mój partner zrobiłby to samo. Pamiętam też, że Roman zadał sobie trud, żeby się dowiedzieć, kim jestem, choć widział mnie tylko przelotnie na dachu. A teraz jestem cała jego, równie dobrze mogłabym być parą tych okropnych chodaków, które trzyma w restauracyjnej kuchni. Zawsze pod ręką. Godna zaufania. Miła. Już nie trzeba się starać. Wlewam gotującą się wodę do ekspresu, wdychając bogaty zapach espresso. Biorę garnek z pieniącym się mlekiem i wlewam do ceramicznego kubka. Dodaję kawę, aż mleko nabiera koloru czekoladowej ciągutki. Niosę śniadanie na górę, po drodze zatrzymuję się w moim pokoju, żeby włożyć buty, kurtkę, czapkę i rękawiczki. Kiedy otwieram drzwi i wychodzę na dach pokryty świeżym śniegiem, mam wrażenie, że znalazłam się w kałuży roztopionego wosku, znajome kształty zniknęły, otaczają mnie miękkie krawędzie, zaokrąglone kąty i frędzle srebrnych sopli. Stawiam kubek i talerzyk z brioszką na zaśnieżonej fontannie świętego Franciszka, otrzepuję leżak i otwieram go. Ukryte za gęstymi białymi chmurami słońce wygląda jak szara perła. Rzeka ma fakturę starego, poznaczonego plamkami zielono-beżowego linoleum, wiatr delikatnie marszczy jej powierzchnię. Deptak nad brzegiem
jest pusty, tylko dwaj pracownicy parku w niebieskich strojach rozsypują sól na skrzyżowaniu z Perry Street. Nad moją głową wisi mewa i przygląda się brioszce. - Sio! - odganiam ją. Ptak odtruwa, szare skrzydła komponują się z porannym niebem. Obejmuję kubek oburącz i piję. Czuję wyrzuty sumienia, gdy sobie przypominam o niedzielnej mszy. Dobra katolicka dziewczyna zwykle wyrasta na pełną winy katolicką kobietę, ale odmawiam w myślach modlitwę, posyłając do morza wszelkie skrupuły z powodu tego, że o ósmej rano jestem tu, a nie na nabożeństwie w Naszej Pani z Pompejów. Robię, co mogę, przypominam Bogu. Zaczyna padać śnieg, okrywając białą siecią dolny Manhattan. Naciągam na głowę kaptur kurtki, opieram nogi o murek i odchylam się na leżaku. Dlaczego tak jest, że najmilej wspominam chwile, kiedy byłam sama? Mogę je wyliczyć po kolei, jakbym ustawiała flakoniki perfum na zabytkowej komodzie. Kiedy miałam dziesięć lat, poszłam z ojcem do pracy. Na koniec dniówki, gdy letnie niebo nad Queens przybierało barwę rozgniecionych malin, tata chował narzędzia w szopie, a mnie zostawił samą na oddalonej o kilka metrów huśtawce. Miałam cały park LaGuardia numer 15 tylko dla siebie. Huśtałam się wysoko, coraz wyżej, aż mogłabym przysiąc, że widzę niebieskie światła na szczycie Empire State Building. Jako dziewiętnastoletnia studentka pierwszego roku college'u o drugiej w nocy poszłam sprawdzić ocenę z pracy o komediach Szekspira na liście wywieszonej przed salą siostry Jean Klene. Dostałam piątkę. Stałam i długo wpatrywałam się w listę, wreszcie to do mnie dotarło: osiągnęłam rzecz niemożliwą. Solidna czwórkowa uczennica rozbiła barierę i zasłużyła na najlepszą ocenę. Nigdy też nie zapomnę wieczoru, kiedy Bret podwiózł mnie do mojego mieszkania w Queens; sam wyjeżdżał w pierwszą podróż służbową do jakiejś mieściny w rodzaju Dallas w Teksasie. Miałam dwadzieścia siedem lat, a on poprosił, żebym za niego wyszła. Wyczuwając moją niepewność, powiedział: „Nie odpowiadaj od razu". Gdy pojechał na lotnisko, mnie ogarnęła wielka ulga. Cieszyłam się, że jestem sama. Musiałam się zastanowić, wszystko dokładnie przemyśleć. Zrobiłam więc spaghetti z pomidorami z ogrodu na dachu, oliwą z oliwek z Arezzo i słodkim białym czosnkiem, a także sałatkę z karczochów i czarnych oliwek. Otworzyłam
butelkę wina. Nakryłam do stołu i zapaliłam świece, potem usiadłam do cudownego posiłku, rozkoszując się każdym kęsem i łykiem. Uświadomiłam sobie, że chwila, kiedy po powrocie Breta dam mu odpowiedź, nie będzie wspaniała; wspaniały moment już się zdarzył. Bret mi się oświadczył. Wtedy po raz pierwszy w życiu pojęłam, że cieszy mnie sam fakt, choć niekoniecznie następstwa. Sprawdziłam się jako partnerka, ale czy będę dobrą żoną? W przeciwieństwie do Breta nie widziałam siebie w tej roli. Teraz on ma rodzinę, o jakiej wtedy marzył. Tyle że jest z Mackenzie, nie ze mną. Nie pragnę tradycyjnego życia. Zapewne gdyby mi naprawdę na nim zależało, już bym była mężatką. Rodzona siostra myśli, że chcę żyć jak ona, mieć męża i dzieci. Jak mam wyjaśnić, że może nie zamierzam jako trzydziestoparolatka dobiegać do mety, do której wszyscy zdają się pędzić? Może to dziesięciolecie stanie się w moim życiu pięknym okresem, bo zamieszkałam z babcią i wybrałam swoją drogę. Stabilizacja czy wieczna zabawa? To dwie różne rzeczy. W babci dostrzegam, jak krucha potrafi być idea tradycji. Gdybym zapomniała sposób, w jaki ugniata ciasto na wielkanocny chleb, nie przyglądała się dokładnie jej ruchom, gdy zszywa zamsz, czy wyrzuciła z pamięci jej obraz, gdy negocjuje lepsze warunki umowy z dostawcą guzików, wówczas jakimś sposobem zgubiłabym najistotniejszą część jej osobowości. Kiedy odejdzie, odpowiedzialność za kontynuację spadnie na mnie. Mama mówi, że podtrzymuję ogień, bo pracuję tutaj i tutaj mieszkam. Ale płomień także jest słaby i są okresy, gdy zastanawiam się, czy potrafię zapobiec, by nie zgasł. Zrywa się wiatr. Słyszę trzask starych drzwi. Odwracam się z bijącym szybciej sercem, przez sekundę mając nadzieję, że Romanowi jednak udało się wyrwać. Ale to tylko wiatr. Wieczorem krążę po kuchni i biję się z myślami. Czy teraz odgrzać lasagne, czy raczej poczekać do jutrzejszego wieczora, kiedy wróci babcia? Jedna z zasad etykiety wpajanych nam przez mamę brzmi: Nie kroi się ciasta przed przyjściem gości. Przynosisz je na stół całe, jak prezent. Jeśli zjem kawałek, lasagne zmieni się z powitalnego gestu w resztki z poprzedniego posiłku. Chowam naczynie z powrotem do lodówki. Dzwoni domofon. Z interkomu rozbrzmiewa głos Romana: - Dostawa. Naciskam klawisz i wychodzę na schody, żeby zapalić światło.
- Cześć, Valentine. - Roman uśmiecha się do mnie z dołu. Jak cudownie zobaczyć jego twarz! - Myślałam, że dzisiaj wieczorem pracujesz. - Urwałem się, żeby pobyć z moją dziewczyną. - Wbiega po schodach po dwa stopnie naraz, objuczony wielką torbą. Stawia ją na podłodze, obejmuje mnie mocno i całuje. - Zaskoczona? Całuję go czule w policzek, nos i szyję; mam nadzieję, że każdy pocałunek będzie zadośćuczynieniem za ponure myśli, które snułam na nasz temat rano. Nie umiem dobrze kłamać, więc od razu przyznaję: - Owszem. Już całkiem zrezygnowałam. Roman patrzy na mnie z niepokojem. - Z czego zrezygnowałaś? - Ze zobaczę cię przed powrotem babci. - Aha. - Wyraźnie mu ulżyło. - Ale jestem. I nigdzie się nie wybieram. Znowu mnie całuje. Słowa „Nigdzie się nie wybieram" krążą mi w głowie jak prosta melodyjka. Roman bierze torbę i idzie za mną do salonu. Przygotuję ci kolację. - Nie musisz. Zrobiłam lasagne. - Jestem przeciwnego zdania. - Wyciąga z torby butelkę wina. Zaczniemy od brunello, rocznik 1994. - Byłam wtedy taka mała, że prawo zabraniało mi pić. - Teraz jesteś dostatecznie duża. Roman śmieje się, wyciągając korek i odkładając go na blat. Bierze z półki dwa kieliszki, nalewa do nich wino, po czym jeden podaje mnie. Trącamy się kieliszkami i upijamy łyk. Całuje mnie, a od wina na jego wargach cierpną mi usta. - Smakuje? - Kiwam głową, a on uprzedza: - Przygotuj się, mam wino do każdego dania. - Do każdego dania! - Aha! - Śmieje się. - Będą dwa. Spod blatu wyciągam taboret i siadam. Patrzę, jak Roman rozpakowuje torbę, i przypomina mi się cyrk: już myślisz, że z pudła wyskoczył ostatni szczeniak w spódniczce, a tu pojawia się następny. Roman wyjmuje tacki i pojemniki, zastawiając blat tajemniczymi przysmakami. Otwiera szafki, wyciąga wielką i małą patelnię. Włącza palniki na mały ogień, do jednego naczynia wrzuca masło, do drugiego wlewa oliwę. Sięga do torby i podaje mi małe białe pudełeczko.
- To dla ciebie. Potrząsam nim. - Niech zgadnę... trufle? - Już mi nosem wychodzą dania z truflami. Nie, to nie grzyby. - Dobra. - Zdejmuję wieczko. Na białej bawełnie leży gałązka koralu barwy krwistej pomarańczy. Wyjmuję ją z pudełka i kładę sobie na dłoni. Gałązka ma uroczy, wijący się kształt. - Koral. - Z Capri. - Byłeś tam? - Wiele razy. A ty? - Nigdy. - W takim razie zabieram cię tam na twoje urodziny. Ustaliłem wszystko z babcią. Lecicie do Włoch w przyszłym miesiącu. Najpierw pozałatwiasz interesy, a na koniec pojedziemy na tydzień na Capri. Zatrzymamy się w hotelu Quisisana. Szefem kuchni tam jest mój stary przyjaciel. Będziemy jeść, pływać i odpoczywać. Co ty na to? - Mówisz poważnie? - Zupełnie poważnie. - Roman przechyla się przez blat i całuje mnie. - Bardzo bym chciała pojechać z tobą na Capri. - Wszystkim się zajmę. Tylko my dwoje, ocean, niebo, wyspa. Pojadę tam po raz pierwszy zakochany. - Jesteś zakochany? - Nie wiedziałaś? - Miałam nadzieję. Roman mnie obejmuje. - A ty jesteś zakochana? - Po uszy. - Kiedy tam byłem, miejscowi zdradzili mi starą sztuczkę. Wszyscy chcą zwiedzać Błękitną Grotę, więc aż się roi w niej od turystów. No i wywieszają tabliczkę Non entrata la Grotto, a przewodnik mówi grupie, że fala jest zbyt wysoka, choć w rzeczywistości chodzi o to, żeby miejscowi mogli spokojnie sobie popływać. - To oszustwo. A jeśli biedni turyści tylko raz w życiu są na Capri i omija ich Błękitna Grota? - Przewodnik wraca tam później, kiedy tabliczki nie ma. - Jaka jest ta grota? - W każdym mieszkaniu próbowałem pomalować pokój na taki odcień błękitu, ale nigdy nie udało mi znaleźć farby.
Woda jest ciepła. Pewien starożytny król używał tej groty jako sekretnego przejścia na drugą stronę wyspy. Widziała wiele dekadenckich wybryków. Roman przyciąga mnie bliżej. - I tej wiosny znowu zobaczy. Kuchnia wypełnia się zapachem rozgrzanego masła. Roman pośpiesznie zdejmuje patelnię z ognia, po czym wrzuca do niej czosnek i zioła. Potrząsa patelnią, tworząc gładką mieszankę. - Okay, zaczynamy. Na początku kawior z Morza Czarnego. Otwiera pojemnik i na talerzu kładzie cienką jak opłatek pizzelle, która przypomina okrągły płaski wafel. - Pamiętasz pizzelle z dzieciństwa? To moja wersja. Zamiast cukru dodaję startą skórkę cytryny i pieprz. - Otwiera puszkę kawioru i kładzie łyżeczkę na cieście. Dodaje śmietanę do koralików z Morza Czarnego i wręcza mi talerz. Odgryzam kawałek. Kombinacja cytryny, pizelle, kawioru i słodkiej śmietany rozpływa się w ustach. - Niezłe, co? - Po prostu boskie. Roman wrzuca wołowe medaliony do patelni z oliwą. Na mięso daje pokrojone słodkie cebulki i grzyby, całość szczodrze skrapia czerwonym winem, które pijemy. Powoli dolewa śmietany i sos ze złotobrązowego staje się burgundowy. - Spędziłem kilka miesięcy w kuchni hotelu Quisisana. Najlepsza decyzja w moim życiu. Mają tam piec na dworze, za kuchnią. Rano rozpalaliśmy w nim ogień z bali wyrzuconych przez morze i pilnowaliśmy, żeby przez cały dzień nie zgasł. Piekliśmy pomidory na sos, warzywa, co chcesz. Nauczyłem się, jak cenny w gotowaniu jest czas. Piekłem pomidory, uzyskując głębię esencji, skórki zmieniały się w jedwabiste tasiemki, środek był aromatyczny i mięsisty. Nie trzeba nawet robić z nich sosu, po prostu wrzuca się je do makaronu, takie są smaczne. Do mniejszej patelni, w której zioła zeszkliły się w maśle, Roman przekłada ryż z oliwkami, kaparami, pomidorami i przyprawami. Z ryżu unosi się para, steki bulgoczą, Roman tymczasem nakrywa blat. Ma przepiękne dłonie (ludzie, którzy pracują rękami, zwykle mają piękne dłonie), długie palce poruszają się z wdziękiem i zręcznie. Obserwowanie go, jak szatkuje i kroi, jest hipnotyzujące, ostrze uderza rytmicznie, błyskając na tle drewna.
- Najlepsze na Capri były wieczory. Po pracy szliśmy na plażę, morze było spokojne i ciepłe. Leżałem w wodzie, patrzyłem na księżyc i pozwalałem, żeby fale przelewały się nade mną. Czułem się uleczony. Potem rozpalaliśmy wielkie ognisko i piekliśmy langustynki, które popijaliśmy domowym winem. To moja idea prawdziwej rozkoszy. Nie mogę się doczekać, kiedy cię tam zabiorę. Przy pracy jest bardzo schludny, od razu wszystko sprząta; może to zamiłowanie do porządku wynika z konieczności, bo kuchnia w jego restauracji jest mała. Niczego nie marnuje podczas gotowania, szanuje każdą łodyżkę, liść, pączek, wpierw dobrze im się przygląda, potem szatkuje albo rozciera. W jego dłoniach zwykłe produkty stają się składnikami radości, skwiercząc delikatnie na maśle, dusząc się w śmietanie, smażąc w oliwie. Roman otwiera pojemnik z drobno pokrojonymi warzywami - zielonymi ogórkami, czerwonymi pomidorami, żółtymi paprykami - oraz pokruszonym parmezanem. Spryskuje warzywa octem balsamicznym z malej butelki ze złotą nakrętką. - Jest bardzo wyjątkowy, ma dwadzieścia dwa lata. Ostatnia butelka! Mój kuzyn, który mieszka pod Genuą, sam go wyrabia. Roman nakłada sałatę do dwóch misek. Kiedyś mu powiedziałam, że lubię surowe warzywa cienko pokrojone, i pamiętał o tym. Otwiera drugą butelkę wina, tym razem mocnego i aromatycznego burgunda Dixon z 2006. Odwraca steki, czym powoduje buchnięcie pary. Łyżką nakłada ryż na talerze. Zarzuca ścierkę na ramię i zręcznie umieszcza steki na ryżu, najpierw dla mnie, potem dla siebie. Na koniec polewa całość sosem z patelni. - Może powinniśmy usiąść do stołu? - pytam. - Nie, tak jest lepiej. - Wyciąga taboret i siada naprzeciwko mnie. - Czuję się tutaj jak na naradzie dyrektorów. Biorę nóż, żeby pokroić stek, ale okazuje się niepotrzebny, mięso rozpada się na kawałki pod widelcem. Podczas gotowania w wyśmienitym sosie przeszło eksplozją smaków, podkreślonych jeszcze słodkimi i soczystymi winogronami. - Ożeń się ze mną - mówię. - A ja myślałem, że w tym momencie ze mną zerwiesz. Odkładam widelec i patrzę na Romana. - Dlaczego tak myślałeś?
- Daj spokój, Valentine. Jestem absolutnie do niczego. Przez ostatnie dwa tygodnie wszystko spieprzyłem. Planowałem, że podczas wyjazdu Teodory będę tu przychodził codziennie. - Wszystko w porządku - mruczę. Czyżby mewa przekazała Romanowi moje ponure rozważania na dachu? On naprawdę potrafi czytać mi w myślach. - Nie. Chciałem być z tobą, ale w restauracji wszystko się posypało i schrzaniłem. Taka jest prawda. Bardzo mi z tego powodu przykro. - Nie cierpię, kiedy tyle czasu przeznaczamy na przepraszanie się, że pochłania nas praca. Tak jest i nic na to nie poradzimy. Oboje staramy się coś zbudować. - Cudownie; rano byłam gotowa go zabić, a teraz znajduję dla niego wymówki. To z pewnością podpada pod kategorię „Bądź zawsze urocza", no nie? - Nie wiem, jak inaczej mógłbym to robić. Nie mam pojęcia, jak prowadzić restaurację i nie spędzać w niej całej doby. To po prostu niemożliwe. Później, kiedy zdobędę pozycję na rynku, spłacę inwestorów i znajdę na swoje miejsce odpowiedniego szefa kuchni, to będzie zupełnie inna rozmowa. Śmieszne, że Roman używa słowa „rozmowa", skoro dotąd żadnej nie przeprowadziliśmy. Staram się okazać zrozumienie, mówiąc: - Chyba nie wiem, czy w tej chwili w twoim życiu jest dla mnie miejsce. A nie chcę cię prosić, żebyś stawiał mnie na pierwszym miejscu, bo to nie byłoby w porządku. Roman opiera się łokciami o blat i nachyla ku mnie. - Co chcesz ode mnie usłyszeć? - Dokąd twoim zdaniem nas to zaprowadzi? - Proszę, powiedziałam to. W chwili gdy skończyłam, żałowałam, że nie mogę cofnąć tych słów. Ale jest za późno. Ostatnia rzecz, na jakiej mi zależało, to prowadzenie jednej z takich rozmów w ten ostatni wspólny wieczór. - Traktuję cię poważnie - mówi. - Jako mąż nie sprawdziłem się, wiem, bo próbowałem i się nie udało. Ale to nie znaczy, że nie chcę spróbować jeszcze raz. - Co myślisz o mojej pracy? - Podziwiam cię. Jesteś artystką. - Ty też. - Piję wino. - Ale jesteś też facetem od skrzynki z alarmem. - To znaczy?
- Przy pierwszym znaku, że zaczyna się palić, rozbijasz szybę, przekręcasz dźwignię i ratujesz sytuację. Wiesz, przychodzisz tu dzisiaj. Gotujesz dla mnie. Zabierasz mnie na Capri, nie wstając od stołu. Całujesz z cudownym winem na ustach. Mówisz, że mnie kochasz. Dodajesz crème fraîche do kawioru. - Bo sam tego chcę. - Roman, zakochałeś się we mnie. - Nie marnowałbym kawioru z Morza Czarnego na przelotny romans. - A co dostaje przelotny romans? - Frytki. Śmieję się. - Więc skąd mam wiedzieć? - Wygładzam serwetkę na kolanach. - Z kawiorowego testu? - Są inne sposoby. - Roman obchodzi blat. Jeśli mam być szczera, nie chcę odrywać się od kolacji, ale czasami kobieta musi wybierać między jedzeniem a seksem, a tylko idiotka wybrałaby jedzenie. Steki mogę odgrzać później, za to okazja, by dać do zrozumienia Romanowi, że ja też go kocham, może się nie powtórzyć. To znaczy niewykluczone, że się powtórzy, ale wtedy będzie inaczej. Odsuwam więc nakrycie, a on bierze mnie w objęcia. Pożądanie bez wątpienia ma krótki żywot. Jeśli będziesz zwlekała z miłością lub jej wyrażeniem, umrze. Jeśli będziesz ją brała za pewnik, rozpłynie się jak poranny śnieg na dachu w pierwsze dni marca. Roman niesie mnie na górę, na każdym stopniu całując. Moje stopy szurają po ścianie jak uchwyty starej walizki. Kiedy kochamy się w mojej sypialni, każda wątpliwość dotycząca naszego związku, każde pytanie, które przychodzi mi na myśl, kim jesteśmy, dokąd zmierzamy, jacy będziemy, znika niby księżyc w pierwszej kwarcie za niskimi wiosennymi chmurami. Moja miłość do tego mężczyzny przybiera na sile w dniu, w którym planowałam z nim zerwać. Może i potrzebuję samotności, ale też chcę być z nim. Może nie zawsze widzę to wyraźnie, kiedy go przy mnie nie ma, lecz kiedy jesteśmy razem, niczego nie jestem bardziej pewna. - Kocham cię, Valentine - mówi Roman. - Wiesz, to dla mnie chleb powszedni. - Tak? - pyta, całując mnie w szyję. - To dość popularny zwrot wykorzystywany na kartach z życzeniami. - A gdybyś posłała mi taką kartkę, co byłoby na niej napisane? - Ja też cię kocham, Roman.
Proszę, oto słowa, których szczerego wypowiedzenia na głos się obawiałam, ponieważ zobowiązują do wkroczenia na wspólną drogę, ustalenia, kim naprawdę dla siebie jesteśmy. Teraz przestaliśmy być kochankami, którzy odkrywają swoje upodobania seuksualne. Obopólna deklaracja sprawiła, że jesteśmy za siebie wzajemnie odpowiedzialni. Kochamy się i nasz związek powinien teraz pięknie się tworzyć, by zdołał przetrwać radości i smutki, które czekają nas w przyszłości. Roman opiera czubek swojego nosa o mój. Patrzy mi głęboko w oczy, jakby oglądał resztę mojego życia w slajdach przesuwających się w projektorze. Ciekawe, co widzi. Wreszcie mówi: - Nasze dzieci będą miały szczęście. - Nigdy nie zabraknie im dobrego jedzenia i ładnych butów. - Będą miały brązowe oczy. - I będą wysokie. - Oraz zabawne. W naszym domu wszyscy będą się śmiać. - Całuje mnie mocno. - To moje marzenie - mówię. Zaplątaliśmy się w puchową kołdrę i poduszki, które fruwają wokół łóżka jak wahadłowe drzwi, kiedy znowu się kochamy. Potem zaczynamy układać plany. Już się nie zastanawiam, dokąd nas to zaprowadzi. Teraz wiem.
Rozdział dziesiąty Arezzo Zjeżdżam na pobocze drogi prowadzącej przez szczyt wzgórza nad Arezzo i parkuję wynajęty samochód. Po zamęcie na rzymskim lotnisku, po odprawie, poszukiwaniu bagaży i studiowaniu mapy w ustalaniu trasy jestem szczęśliwa, że wreszcie mogę postawić stopę na toskańskiej ziemi. Teraz zaczyna się nasza praca. Musimy kupić materiały na realizację zamówień i znaleźć wyraziste, świeże elementy do butów na konkurs Rhedd Lewis. Wygrana nie będzie łatwa, ale mam przed sobą wielki cel: uczynienie Angelini Shoe Company rozpoznawalną marką w branży obuwia szytego na miarę. To może brzmi górnolotnie, ale musimy odnieść sukces w inny niż dotąd sposób, jeśli chcemy zapewnić firmie istnienie w przyszłości. W samolocie przez większość czasu pracowałyśmy z babcią nad moim projektem. Jest problem z obcasem. Babcia mówi, że powinien być bardziej subtelny, ja uważam, że musi być solidny i zabudowany. Nasze pojęcie współczesności dzieli mniej więcej pół wieku. Ale to dobrze - babcia zachęca mnie do wykorzystania wyobraźni i chociaż podoba jej się mój rysunek, wie także, że przy szyciu wymarzonego buta liczy się jej doświadczenie. Owiewa nas chłodny kwietniowy wiatr, słońce barwy żółtka zachodzi za toskańskie wzgórza, zalewając niebo złotem i posyłając ostatnie promienie na Arezzo. Domy w wiosce zbudowano ciasno jeden obok drugiego, co sprawia wrażenie jednego potężnego kamiennego zamku otoczonego polami szmaragdowego jedwabiu. Kręte brukowane uliczki wyglądają jak różowe wstążki; jak dam radę przejechać przez nie samochodem? Wszędzie dokoła nas wzgórza Toskanii podzielone są na gospodarstwa. Na stromych suchych zboczach rosną wysmukłe drzewa oliwne sąsiadujące z jaskrawymi słonecznikami. Mam wrażenie, że patrzę na pozszywaną z kawałków narzutę, plamy koloru oddzielone są od siebie prostymi granicami. Łagodne wiosenne barwy, stłumiony błękit i żółć, podkreślają świeżą zieleń liści, na poboczu drogi kwitną dzikie lawendy, pachną rozkosznie. - To jest to. - Babcia wreszcie oddycha pełną piersią. - Moje ulubione miejsce na ziemi. Arezzo wydaje mi się inne. Byłam we Włoszech jako studentka college'u, ale wtedy ograniczyłam się do turystycznych atrakcji. Zrobiliśmy
jednodniową wycieczkę do Arezzo, w czasie której strzeliłam parę fotek dla rodziny i natychmiast wróciłam do autobusu. Może byłam za młoda, żeby docenić piękno. W tamtym czasie zabytki architektury czy rodzinna historia obchodziły mnie tyle co zeszłoroczny śnieg, myśli miałam zaprzątnięte ważniejszymi sprawami w rodzaju przystojnych rugbystów z uniwersytetu Notre Dame, którzy w Rzymie dołączyli do naszej grupy. Rodzina Angelinich pochodzi z Arezzo. Nie mogliśmy jednak podziwiać cudownego widoku z góry, jako że mieszkaliśmy w dolinie. Byliśmy rolnikami żyjącymi w starym hierarchicznym systemie mezzudri. Padrone albo inaczej szef mieszkał najwyżej i ze swego palazzo nadzorował zbiory oliwek i winogron. Rolnicy za pracę otrzymywali utrzymanie i mieszkanie na jego ziemi; nawet dzieci pomagały w polu. Teraz patrzę na dolinę i myślę, że byłabym tutaj bardzo szczęśliwa jako niewolnica, mogąc chodzić po ciemnozielonych polach pod błękitnym toskańskim niebem. - Jedźmy - mówi babcia, wsiadając do samochodu. - Jesteś głodna? - Umieram z głodu. - Wsuwam się za kierownicę. Po raz pierwszy od dwunastu lat prowadzę samochód z ręczną skrzynią biegów. Wcześniej było camaro rocznik 1978 należące do Breta Fitzpatricka. - Jak wrócę do domu, będę miała stalowe bicepsy. Ostrożnie wjeżdżam do miasteczka, bo nie ma tu chodników, ludzie przechodzą przez ulice, gdzie im się podoba. Arezzo to raj dla poetów. Barokowa architektura z wyszukanymi ozdobami stanowi cudowne źródło inspiracji. Dzisiaj wieczorem młodzi pisarze na rynku stukają w laptopy na schodach i przy stolikach pod portykiem dawnej rzymskiej łaźni, obecnie mieszczącej biura i sklepy. Panuje tu atmosfera wspólnoty, chętnie zostałabym jej członkiem. Podjazd do hotelu jest stromy, przyciskam więc pedał gazu. Na zakręcie za rynkiem babcia prosi, żebym się zatrzymała. Wskazuje brzoskwiniowy stiukowy fronton z elementami z ciemnego drewna. - To jest pierwsza siedziba Angelini Shoe Company. W dawnym warsztacie jest teraz pasticceria handlująca kawą i słodyczami. - A także ich dom. Mieszkali na piętrze, tak jak my. Na piętrze są szklane drzwi prowadzące na balkon z terakotowymi donicami bujnie kwitnących czerwonych pelargonii. - Ale pomidorów nie ma, babciu.
Babcia śmieje się i każe zaparkować przed Spolti Inn, obszernym hotelem zbudowanym z kamienia. Pomagam babci wysiąść i wyciągam bagaże. Dziadkowie w czasie swoich podróży do Toskanii zawsze zatrzymywali się w tym hotelu. Personel zna babcię, tak samo jak miejscowi. Babcia mówi, że niektórzy pamiętają nawet jej dziadków. Większość szewców kupuje skórę w Lucca, babcia natomiast wybrała Arezzo, gdzie nasza rodzina od ponad stu lat korzysta z usług tego samego garbarza. Kiedy po schodach wchodzimy do hotelu, babcia puszcza moją rękę, wciąga brzuch i prostuje plecy. Kładzie dłoń na poręczy. Z brązowymi włosami, we wzorzystej spódnicy, czarnej bawełnianej bluzce i sandałkach wygląda na dwadzieścia lat młodszą. Prawdziwy wiek widać tylko wtedy, gdy dokuczają jej kolana. Przechodzimy przez otwarty ganek ozdobiony eklektyczną zbieraniną marmurowych donic, w których rosną szarotki alpejskie, stokrotki i dzwonki. - Signora Angelini! - woła kobieta w recepcji. - Signora Guarasci! Stare przyjaciółki witają się uściskiem. Rozglądam się po holu. Recepcja to długi mahoniowy blat. Na ścianie za nim wisi drewniana skrzynka z kluczami do pokoi. Gdyby nie komputer, który stoi obok księgi gości, można by pomyśleć, że jest rok 1900. Po obu stronach głębokiej sofy obitej zloto-białym adamaszkiem stoją ozdobne lampy oraz wypchany puf ze złotej szenili służący za stolik. Wiszący nad nim żyrandol z kutego żelaza pomalowany jest na biało, żarówki osłaniają kremowe lniane abażury. Signora Guarasci to szczupła kobieta z małymi dłońmi i gęstymi siwymi włosami. Ma na sobie spódnicę z niebieskiej bawełny, biały żakiet, szare rajstopy i skórzane chodaki, bardziej stylową wersję plastikowych, które Roman nosi w kuchni w Ca' d'Oro. Ściska mnie serdecznie, kiedy już zostałam przedstawiona. Podczas gdy przyjaciółki wymieniają nowiny, ja biorę bagaże i idę na górę. Otwieram pokój numer 3, stawiam walizkę przy drzwiach i rozglądam się po nowym mieszkaniu. Przestronny pokój pomalowany jest na słonecznikową żółć z kremowymi wykończeniami. Na wysokim podwójnym łóżku leży siedem puszystych poduszek wypełnionych pierzem i narzuta w biało-czarną kratkę. Pod oknem stoi zabytkowy biblioteczny stół z dębu. Stary szary fotel na biegunach ustawiony jest obok kominka z białego marmuru, oba wyglądają, jakby były tu od stu lat. Otwieram okna,
wpuszczając do środka chłodny powiew, który wydyma długie zasłony z białego muślinu i nadaje im kształt sukien balowych. Garderoba wyłożona jest cedrem, dzięki czemu w pokoju unosi się leśny zapach. Łazienka, która łączy mój pokój z pokojem babci, urządzona jest z prostotą: białe i czarne kafelki, głęboka ceramiczna wanna i błyszczący chromowany prysznic, marmurowa umywalka, a nad nią zabytkowe lustro. Z wielkiego wykuszowego okna w głębi rozciąga się widok na ogród, rolety są podciągnięte. Wracam do holu po bagaże babci i idę do pokoju numer 2. Jest większy od mojego, utrzymany w bielach i błękitach, z oknami na całej ścianie oraz z miejscem na dwa niskie fotele i sofę obitą białą tkaniną. - Jak ci się podobają pokoje? - pyta babcia, gdy zbiegam po schodach. - Cudowne. Teraz rozumiem, dlaczego zawsze się tu zatrzymujesz. - Poczekaj, aż skosztujesz kuchni signory Guarasci. Ona właśnie wchodzi do holu i klaszcze w dłonie. - Teraz musicie coś zjeść. Pomagam babci podnieść się z miękkiej sofy. Bierze mnie pod ramię, gdy idziemy do jadalni. - Po powrocie do domu umówię cię z doktorem Sculco z ortopedii. Czas na protezy kolan. - W żadnym razie. - Zrobisz to. Popatrz na siebie. Masz nowoczesną fryzurę, dobrą cerę i rewelacyjną figurę. Dlaczego masz cierpieć z powodu niesprawnych kolan? Tylko twoje kolana mają osiemdziesiąt lat. - Mój umysł ma tyle. - Ale jak będziesz w wąskiej spódnicy, nikt tego nie zobaczy. - Trafna uwaga. Siadamy przy stole pod oknem, skąd widać staw i tył budynku. Na każdym stole leżą sztućce, serwetki i stoją wazoniki z fiołkami, choć jesteśmy jedynymi klientkami. Signora Guarasci wychodzi przez kuchenne drzwi. Niesie na tacy dwa ceramiczne talerze z zupą, koszyk z chrupiącym chlebem i pojemniczek z masłem. Nalewa nam do kieliszków domowe czerwone wino, po czym wraca do kuchni. - Perfetto! Grazie. - Babcia podnosi kieliszek. - Cieszę się, że jesteś tu ze mną, Val. Myślę, że dla nas obu to będzie wspaniała podróż. Kosztuję minestrone z wieprzowiny, warzyw, fasoli i pomidorów.
- Rewelacja. - Odkładam łyżkę i odłamuję kawałek ciepłego chleba. Mogłabym zostać tu na zawsze. Dlaczego nasza rodzina stąd wyjechała? - No cóż, twój dziadek musiał. Miał sześć lat, kiedy jego matka umarła. Nazywała się Giuseppina Cavalline. Pradziadek nazywał ją Jojo. - Jaka była? - Była najpiękniejszą dziewczyną w Arezzo. Miała dziewiętnaście lat, kiedy weszła do warsztatu Angeliniego i oznajmiła, że chce rozmawiać z właścicielem. Twój pradziadek, który miał wtedy dwadzieścia dwa lata, zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. - A Jojo odwzajemniła mu to uczucie? - Nie od razu. Widzisz, przyszła zamówić buty. Mój teść bardzo chciał zrobić na niej wrażenie, więc pokazał jej próbki najlepszych skór i najpiękniejsze fasony. Ale Jojo powiedziała, że nie obchodzi jej, czy buty będą modne. Pradziadkowi wydało się to dziwne. Jaka młoda dziewczyna o to nie dba? Wtedy Jojo przeszła tam i z powrotem przez pokój i zobaczył, że mocno utyka. „Może mi pan pomóc?", zapytała. Babcia patrzy w okno, jakby chciała lepiej przypomnieć sobie historię, która zdarzyła się kilka ulic dalej. - Pracował nieprzerwanie sześć dni i sześć nocy - ciągnie babcia - i uszył piękną parę trzewików do kostek z czarnej skóry z wielowarstwowym obcasem. W jednym umieścił wkładkę wyrównującą różnicę, która z zewnątrz była zupełnie niewidoczna. - Wspaniale. - Ciekawe, czy kiedykolwiek będę w stanie zaprojektować taki genialny but. - Jojo wróciła do warsztatu, włożyła buty i przeszła się po pomieszczeniu. Po raz pierwszy w życiu stawiała równe kroki i mogła wyprostować plecy. Taka była wdzięczna, że zarzuciła twojemu pradziadkowi ręce na szyję. „Kiedyś się z tobą ożenię", powiedział jej i rzeczywiście po roku wzięli ślub. Parę lat później twój dziadek, a mój mąż urodził się w domu, który ci pokazałam. - Bardzo romantyczna historia. - Byli ze sobą szczęśliwi, ale dziesięć lat później umarła na zapalenie opłucnej. Wtedy mój teść, który nie mógł otrząsnąć się z żalu, zabrał syna i wyjechał do Ameryki. Nie był w stanie dłużej mieszkać w Arezzo, chodzić ulicami, po których razem chodzili, spać w łóżku, w którym razem spali, mijać kościół, w którym brali ślub. Tak bardzo pogrążył się w żałobie. - Zakochał się jeszcze?
- Nie. A sama wiesz, szewc potrafi być bardzo atrakcyjny dla kobiet. - Daj kobiecie nowe buty, a jej życie się zmieni. - Właśnie. Był cudownym człowiekiem, wesołym i inteligentnym. Przypominasz mi go pod wieloma względami. Michel Angelini był wielkim projektantem, wyprzedzającym swoje czasy. Spodobałby mu się twój projekt, możesz mi wierzyć. - Naprawdę? - Ten komplement wiele dla mnie znaczy. W końcu pradziadek zaprojektował wszystkie buty, które szyjemy. Po stu latach jego praca wciąż jest na czasie. - Byłby szczęśliwy, gdyby wiedział, że Angelini Shoes wciąż istnieje. I bardzo by się cieszył, że podtrzymujesz rodzinną tradycję. Wiele poświęcił dla pracy. W każdym razie życie osobiste. Wzmianka o jego poświęceniu nie umyka mojej uwagi. Rozumiem jej sens: twórcze życie jest niezwykle absorbujące. Jeśli nie szyjemy butów, wysyłamy je; kiedy ich nie wysyłamy, szyjemy nowe. To jest niekończący się cykl, zwłaszcza kiedy dobrze wykonujesz swoją pracę. - Smutne, że nigdy nie znalazł drugiej kobiety, z którą mógłby dzielić życie. - Teść był szaleńczo w żonie zakochany. Żadna nie mogła się z nią równać, wiele razy mi to mówił. Tęsknił za nią do samej śmierci. Wiem, bo przy nim byłam. - Babciu, jedna sprawa zawsze mnie zastanawia. Dlaczego na szyldzie jest napisane, że firma została założona w 1903 roku, skoro pradziadek wyemigrował w 1920? Babcia uśmiecha się. - Poznał Jojo w 1903 roku. To na jej cześć. Myślę o Romanie. Czy nasza miłość przetrwa? Wygląda na to, że kobiety w mojej rodzinie muszą walczyć o miłość. Nie przychodzi do nas łatwo, nie zostaje bez walki. Musimy nad nią pracować. Patrzę na babcię, która wydaje się smutna. - Coś się stało? - Kiedy ostatni raz przyjechałam tu z dziadkiem, też była wiosna. Niedługo potem umarł. - Nawet nie wiedzieliśmy, że był chory. - On wiedział. Chyba zdawał sobie sprawę, że po raz ostatni jest we Włoszech. Przez lata miał chore serce, tylko nigdy o tym nie rozmawialiśmy.
Babcia przełamuje rogalik i połowę kładzie na moim talerzu. Przypominam sobie, jak Tess mówiła, że dziadek miał przyjaciółkę. Jesteśmy daleko od Peny Street, a babcia dzieli się ze mną osobistymi wspomnieniami, na co w domu nigdy by sobie nie pozwoliła. Zwykle omawiam takie tematy równie niechętnie jak ona, ale teraz chwila jest odpowiednia, a wino mocne, więc pytam: - Babciu, czy dziadek miał przyjaciółkę? - Dlaczego pytasz? - Tess mi mówiła, że miał. - Tess ma za długi język. - Babcia marszczy brwi. - Dlaczego mi nie powiedziałaś? - Co dobrego by z tego przyszło? - Nie wiem. Ale prawdziwa historia rodzinna jest coś warta. - Dla kogo? - Dla mnie. - Kładę dłoń na jej ręce. - Tak, miał dziewczynę - wzdycha babcia. - Jak to możliwe? Kiedy znajdował na to czas? - Na to mężczyźni zawsze znajdują czas. - Ale jak? Mieszkaliście i pracowaliście w tym samym budynku. - To jest podróż w interesach, a nie wielkopostne rekolekcje - mówi babcia. - Swoje tajemnice zanoszę do konfesjonału. - Udawaj, że jestem księdzem 0'Harą z lepszymi nogami, dobrze? - Dlaczego chcesz to wiedzieć? - Zapytałaś go o to? Zapytałaś ją? - Oczami wyobraźni widzę, jak moja niezależna babcia staje w swojej obronie niczym Norma Shearer, kiedy rzuca się na Joan Crawford w filmie „Kobiety". - Po śmierci męża zobaczyłam ją na ulicy. Powiedziałam, że o wszystkim wiem, a ona zaprzeczyła, co było z jej strony miłe. Zapytałam, czy był z nią szczęśliwy. - I co? - Powiedziała, że nie, nie była w stanie go uszczęśliwić. Żałował, że między nami się nie układało. To mną wstrząsnęło. Bo wiesz, mimo wszystkich naszych problemów kochałam twojego dziadka. Mieliśmy trudne okresy w firmie i to odbijało się na naszym prywatnym życiu. Traktowałam go okropnie, kiedy eksperymentował i ponosił porażkę, i zaczął mieć mi to za złe.
- Praca artysty polega na szukaniu nowych rozwiązań. -Teraz to wiem, wtedy nie. Przekonałam się też, że kiedy mężczyzna ma do żony pretensje, wykorzystuje to. - Musiałaś być wściekła. - Och, jasne. I zrobiłam to, co robi większość rozgniewanych kobiet. Grzebiemy sprawę głęboko. Wycofujemy się. Przestajemy rozmawiać. Kładziemy się złe i budzimy się złe. Wypełniamy obowiązki, dbamy o dom i dzieci, ale to samo w sobie jest formą okazywania uraz. Raniłam go, udając, że go nie potrzebuję. Babcia zdejmuje okulary i wyciera łzę. - Bardzo tego żałuję. Myślę teraz, że pewnego dnia, gdy w czasie przerwy palił cygaro na dachu, powinnam była do niego pójść, przytulić się i powiedzieć, że go kocham. Może udałoby się nam wszystko naprawić. Ale nic nie zrobiłam i tak to trwało. Odczuwam skutki zmiany czasu i nie potrafię zasnąć. Siedzę przy oknie, czekam na nadejście poranka. W domach jest ciemno, ale świeci księżyc, zamieniając główną ulicę w połyskliwą srebrną rzekę. Wzgórza znikają w mroku, kiedy chmury niczym balony przesuwają się po tarczy księżyca. Odrzucam kołdrę i kładę się. Biorę „Podróż do Włoch" Goethego. Jako zakładki używam fotografii, na której Roman stoi przed drzwiami Ca' d'Oro. Zamykam książkę i sięgam po telefon. Wystukuję numer. U Romana zgłasza się poczta głosowa, więc piszę esemsa: Wylądowałyśmy bezpiecznie. Bella Italia! Kocham cię. V. Potem dzwonię do domu. Odbiera mama. - Mamo? Jesteśmy na miejscu. - Jak podróż? - Dobrze. Prowadzę auto z ręczną skrzynią biegów. Będziemy z babcią potrzebowały kołnierzy ortopedycznych po miesiącu w tym samochodzie. Szarpie okropnie. Jak się czuje tatuś? - Jest głodny. Ale dieta organiczna chyba daje dobre rezultaty. - Przygotuj mu spaghetti. - Nie martw się o niego. Wyjada ukradkiem salami, więc jak wyzdrowieje, nie będziemy mogli twierdzić, że uleczył go jogurt sojowy. Hej, włożyłam ci niespodziankę do walizki. Przyda ci się na Capri. Jest w czerwonej torbie od Macy'ego. - Świetnie. - Dla mojej mamy idea niespodzianki to stanik bez ramiączek i spodenki w tańczące ziarenka kawy ze słowem „Peppy" wyszytym na tyłku.
- Na Capri przydarzy ci się coś cudownego. Myślę o zaręczynach. - Mamo, błagam! - Mówię tylko, żebyś się pośpieszyła. Nie chcę, żeby mój pierwszy lifting twarzy i pierwszy taniec na twoim ślubie wypadły równocześnie. Zapadam się jak suflet. - Nie potrzebujesz żadnych zabiegów, mamo. - Wiesz, przy szorowaniu złapałam swoje odbicie w kafelkach i powiedziałam sobie: Dobry Boże, Mike, wyglądasz jak stara przytulanka. Zastosowałabym botoks, ale źle o nim mówią, a poza tym czym byłaby moja twarz bez ekspresji? Wyrażanie uczuć jest dla mnie najważniejsze. Moja mama o zabiegach kosmetycznych może mówić przez bite dwanaście transatlantyckich godzin, więc jej przerywam: - Mamo, skąd wiadomo, że facet jest tym właściwym? - Pytasz, czy będzie dobrym mężem? - Na chwilę przerywa. - Sztuczka polega na tym, żeby mężczyzna kochał kobietę mocniej niż ona jego. - Nie powinni kochać się tak samo? - W żadnym razie! - A jeśli kobieta bardziej kocha mężczyznę? - Czekają piekło. Kobiety na starcie dostają gorsze karty, ponieważ czas jest naszym wrogiem. My się starzejemy, mężczyźni dojrzewają. Wierz mi, mnóstwo kobiet szuka partnera, rzucą się na każdego, nawet cudzego męża, choćby był stary, głuchy i ledwo chodził. - Zniża głos. - Nawet teraz, mając sześćdziesiąt osiem lat i raka, twój ojciec jest dobrą partią. Nie mam ochoty na powtórkę ze zdrady. Jestem o dwadzieścia lat starsza i siedem kilogramów cięższa, a moje nerwy, spójrzmy prawdzie w oczy, są w strzępach. Poza tym mogę mu pozwolić na popełnienie błędu raz, ale dwa razy? Nigdy! Więc dbam o siebie, uśmiecham się, choć w środku płaczę. Pielęgnacja! Myślisz, że chciałam iść do dentysty, żeby usunąć wszystkie srebrne plomby i zastąpić je taką ilością porcelany, że wystarczyłoby na zbudowanie kaplicy i fontanny dla Najświętszej Panienki? Jasne, że nie. Ale kiedy się przedtem uśmiechałam, moje usta wyglądały jak wnętrze beczki ze śledziami, trzeba było coś z tym zrobić. Kobieta musi wiele przecierpieć, żeby utrzymać się w formie i wciąż intrygować mężczyznę. Nie myśl, że żartowałam o tym liftingu. Mam kasetę o zabiegu aparatem thermage. Wiele razy ją oglądałam, jedyny problem w tym, że są w tej reklamie kobiety, które lepiej wyglądają przed niż po, i muszę się dobrze zastanowić. Pokaż mi
kobietę po sześćdziesiątce... - Mama krztusi się i kaszle. Wypowiedzenie na głos tej liczby ściska jej gardło. - Choć jedną kobietę, która przekroczyła tę granicę i nie wie, że musi walczyć jak tygrys, a ja ci pokażę taką, która się poddała. Jedyną różnicą pomiędzy mną a kobietami, które się poddały i w końcu wyglądają jak Andy Rooney w peruce, jest moja wola. Siła charakteru, determinacja, by się nie dać. - Mamo, jesteś Winstonem Churchillem niestarzenia się. „Nigdy, przenigdy nie rezygnuj z brzuszków". Jak cię słucham, mam ochotę wyskoczyć z łóżka i robić przysiady. - Zwinna panna młoda to szczęśliwa panna młoda, skarbie. * Babcia łapie mnie pod ramię, kiedy wchodzimy stromą uliczką koło kościoła do firmy Vechiarelli i Syn, naszych garbarzy od dnia, gdy Angelini zostali szewcami. Boczne uliczki Arezzo płoną od kolorów, czerwone róże pną się po różowych ścianach, białe pranie kontrastuje z błękitem nieba, na parapetach kuchennych okien w małych doniczkach rosną zielone zioła, a tu i tam z przyściennej fontanny w kształcie twarzy kaskadą spada do zbiorniczka woda. - Pierwszy warsztat po prawej - mówi babcia, z trudem łapiąc oddech, gdy wreszcie docieramy na szczyt. - Dzięki Bogu! - Serce mi wali. - Powinnyśmy były wziąć samochód, choć wątpię, czy dałby radę wjechać pod tę stromiznę. Skrzynia biegów raczej nie przewiduje jazdy pionowo w górę. Babcia zatrzymuje się, przygładza włosy, poprawia spódnicę i torbę na ramieniu. - Jak wyglądam? - Wspaniale. - Jestem zaskoczona. Babcia nigdy nie pytała mnie o swój wygląd. - Podoba ci się moja szminka? - Różowa. Róż Coco Chanel. Bardzo ładna. Babcia prostuje ramiona. - Świetnie. Chodźmy. Firma Vechiarelli i Syn mieści się w dwupiętrowym kamiennym domu na końcu uliczki; układ w budynku jest taki sam jak u nas. Główne drzwi prowadzą do warsztatu. Na piętrach za podwójnymi drzwiami znajdują się niewielkie balkony, na ostatnim drzwi są otwarte, a na poręczy wietrzy się dywan.
Wchodząc po schodach, słyszymy ożywioną kłótnię, dwaj mężczyźni krzyczą na siebie co sił w płucach, waląc czymś w drewno na podkreślenie swoich słów. Mówią po włosku o wiele za szybko, bym mogła ich zrozumieć. Oglądam się na babcię, która stoi za mną. Robię minę mówiącą, że powinnyśmy uciekać, zanim ci wariaci się zorientują, że mają towarzystwo. - Może trzeba było najpierw zadzwonić. - Spodziewają się nas. - Pięknie się przygotowali. Babcia odsuwa mnie, unosi kołatkę z brązu i uderza nią kilka razy. Kłótnia zdaje się przybierać na sile, głosy zbliżają się ku nam. Cofam się. Nadepnęłyśmy na gniazdo szerszeni i bzyczenie roju budzi grozę. Nagle drzwi się otwierają. Siwowłosy mężczyzna, ubrany w spodnie z granatowej wełenki i koszulę w niebieskie paski, jest bardzo zdenerwowany, ale cały gniew z niego opada, gdy widzi babcię. -Teodora! - Dominie, come stai? Dominie obejmuje babcię i całuje w oba policzki. Stoję za nią i widzę, jak jej ramiona się rozluźniają, a kręgosłup prostuje, przez co wydaje się wyższa o pięć centymetrów. - Dominie, ti presento mio nipote, Valentine. - Que bella! - Dominie całuje mnie w rękę. - Signor Vechiarelli, miło mi pana poznać. - Uważnie przyglądam się jego twarzy. To twarz mężczyzny ze zdjęcia, które babcia trzyma w woreczku na dnie szuflady. Staram się ukryć zaskoczenie, ale nie mogę się doczekać, kiedy wrócę do hotelu i wyślę esemesa do Tess. - Venite, venite - mówi Dominie. Wchodzimy do warsztatu. Środek pomieszczenia zajmuje wielki stół. Cala ściana od podłogi do sufitu zabudowana jest głębokimi półkami wyładowanymi skórą. Staroświeckie metalowe lampy wiszą nisko nad stołem, rzucając na wypolerowane drewno kręgi białego światła. Gdybym zamknęła oczy, aromat pszczelego wosku, skóry i cytryny przeniósłby mnie do domu przy Perry Street. Pojedyncze drzwi prowadzą na zaplecze. Dominie woła: - Gianluca! Vieni a salutare Teodora ed aconoscere sua nipote. - Odwraca się do mnie, unosząc brwi. - Gianluca è mio figlio e anche mio socio.
- Jak miło. - Patrzę na babcię, wyobrażając sobie, że w progu zaraz pojawi się byk z rozdętymi nozdrzami, weźmie nas na rogi, podrzuci w powietrze, a potem stratuje na śmierć. Babcia na migi odpowiada, że wszystko w porządku, ale jej nie wierzę. - Gianluca! - krzyczy Dominie. Tym razem jest to rozkaz. Gianluca Vechiarelli, syn i partner Dominika (wedle jego słów), głową sięga framugi. Na roboczych spodniach i dżinsowej koszuli ma brązowy fartuch tyle razy prany, że teraz jest właściwie biały. Nie potrafię dostrzec jego twarzy, bo jest o wiele wyższy od lamp nad stołem. - Piacere di conoscerla. - Gianluca wyciąga rękę, w której moja dłoń niknie. - Come è andato il viaggio? - Dominie pyta babcię o naszą podróż, choć widać wyraźnie, że guzik go to obchodzi, o wiele bardziej interesuje go jej przyjazd tutaj niż wyjazd z Ameryki. Wyciąga taborety na kółkach spod stołu i prosi, byśmy usiadły. Ja stoję, on tymczasem zajmuje miejsce obok babci i obdarzają swoją niepodzielną uwagą. Nie jest ani trochę zakłopotany tym, że jego nogi stykają się z jej nogami, a dłonie znalazły drogę do jej kolan. Babcia opowiada o podróży, w tym czasie Gianluca wyciąga z półek próbki skór i układa na stole. Przygląda się im przez zmrużone powieki i zmienia ich położenie. Zerkam na niego. Jest przystojny, choć więcej ma siwych niż czarnych włosów; dochodzę do wniosku, że pewnie jest po pięćdziesiątce. Gianluca ma nos po ojcu, prosty i ładny, z wąskim grzbietem. Głębokie bruzdy przy ustach spowodowane są albo częstym uśmiechem, albo wrzaskami; gdybym miała się zakładać, postawiłabym na to drugie. Przyłapuje mój wzrok. Uśmiecha się, więc odpowiadam tym samym, choć czuję się nieco zakłopotana, jakby schwytano mnie na kradzieży w sklepie. Jego oczy są niezwykle przenikliwe i błękitne; taki sam odcień ma poranne niebo nad Arezzo. Powszechnie wiadomo, że Włosi lubią Amerykanki, nigdy natomiast się nie mówi, że odwzajemniamy to uczucie. Przyglądam mu się w taki sam sposób, w jaki patrzę na skórę. Interesuje mnie jakość, jednorodność i faktura. W końcu wdrapałyśmy się na to wzgórze, szukając solidnego włoskiego rzemiosła, no nie? Babcia i Dominie ciągle rozmawiają. On mówi coś, a ona wybucha serdecznym śmiechem, który tylko czasami słyszę. Nigdy nie widziałam, by tak się zachowywała. Gdybym nie była zachwycona doskonałymi skórami,
które Gianluca rozkłada na stole, zastanawiałabym się, co, do diabła, się tu dzieje. - Szyjesz buty? - pyta mnie Gianluca. - Tak, od czterech lat uczę się od babci. - Pracuję z tatą od dwudziestu trzech lat. - Ojej. I jak, układa się wam? - Czasami dobrze, czasami nie. - Gianluca się śmieje. - A dzisiaj rano? - Zakrywam oczy. - Słyszałyście nas? - Żartujesz? Słyszeli was w Puglii. - Tato, Teodora i Valentine słyszały naszą kłótnię. Dominie macha, jakby odganiał muchę z chleba. Opiera dłoń na udzie, przysuwa się z taboretem jeszcze bliżej do babci i dalej z nią rozmawia. Mało brakuje, a przechyliłabym się nad stołem i powiedziała: „Czemu nie usiądziesz jej na kolanach?". Otwierają się drzwi, do warsztatu wchodzi piękna młoda kobieta i rzuca torebkę na stół. Ma długie brązowe włosy, obcisłą spódnicę z czekoladowego zamszu i opiętą czarną bluzkę. Przesuwa okulary przeciwsłoneczne w górę, robiąc z nich opaskę do włosów. Na stopach ma najśliczniejsze sandały, jakie w życiu widziałam: na płaskich obcasach, z wysadzanymi brązowymi kamykami cienkimi paskami, które prowadzą do medalionu w kształcie fleur-de-lis z czarnego onyksu. Podchodzi do Gianluki i serdecznie go obejmuje. Najwyraźniej toskańskie powietrze służy miłości, tylko ja jestem wyjątkiem. Babcia się odwraca. - Orsola! - Teodora! Obie się ściskają. - To moja wnuczka Valentine. Podaję rękę toskańskiej piękności. - Miło mi. Ty pewnie jesteś żoną Gianluki? Wszyscy czworo wybuchają głośnym śmiechem. - Powiedziałam coś nie tak? - Gianluca to mój tatuś - wyjaśnia wesoło Orsola. - Jeszcze bardziej nadmuchałaś jego i tak potężne ego. - Włoch z wielkim ego? To niemożliwe - odpowiadam. Babcia rzuca mi spojrzenie mówiące: Uważaj! Twoje poczucie humoru nie pasuje do Arezzo. Ma rację, więc staram się zatuszować gafę.
- Orsola, musisz mi powiedzieć, skąd masz te sandały. - Zrobił je dla mnie nasz przyjaciel Costanzo Ruocco z Capri. Co roku jeździmy tam w czasie wakacji. - Za kilka tygodni jadę na Capri. - Och, musisz go odwiedzić. Dam ci jego numer i adres. Miałam nadzieję, że w czasie tej podróży poznam szewców, bo jest kilka artystycznych problemów, których babcia nie potrafi rozwiązać, czasami też moje pomysły nie przypadają jej do gustu, więc miło by było posłuchać zdania mistrza niezaangażowanego w spór. Orsola idzie z babcią i Dominikiem na zaplecze, Gianluca dokłada kolejne próbki do tych, które leżą na stole. Siadam i zaczynam wybierać, babci zostawiając ostateczną decyzję. Mięsista beżowa skórka cielęca doskonale się nada do naszego modelu Osmina. W głowie wirują mi możliwości, gdy rozglądam się po warsztacie. Skóry w odcieniach kremowych i hebanu, jedne wytłaczane w małe złote herby Florencji, drugie we wzór plecionki, jeszcze inne w kolorach, o jakich tylko marzyłam: lakierowana skóra barwy lodowego błękitu, intensywnie rubinowy zamsz, sztuczny lampart na błyszczącym czarnym włosiu. Gianluca otwiera szufladę i stawia na stole. Są w niej dodatki: sznurowadła w pastelowych odcieniach zieleni, różu i złota, białe klamry, czarne wykończenia, lakierowane kokardy z ręcznie wycinanymi zapięciami. Wysypuję zawartość szuflady na stół, bo nie ma w niej dwóch jednakowych elementów. Grzebię w stosie i mój wzrok przyciąga metaliczny błysk. Wyciągam warkocz z białej satyny oraz ze złotej i białej cielęcej skóry. Jest bardzo w stylu Chanel, takie plecionki widuje się na drogiej torebce czy skórzanej kurtce, ale ta wyróżnia się oryginalnością, ma czwarte pasmo z konopii przez które złoto nabiera odcienia słomy. - Orsola plecie skórę - mówi Gianluca. - To jest rewelacyjne. - Uważnie oglądam plecionkę pod lampą. Zaprojektowałam but, do którego ten warkocz świetnie się nada. - Orsola może zrobić ci wszystko, czego potrzebujesz. - Jest bardzo utalentowana. I piękna. Twoja żona musi być olśniewająca, skoro macie taką córkę... - Gwiżdżę cicho. - Matka Orsoli jest piękna - uśmiecha się Gianluca. - Ale się rozwiedliśmy. - Myślałam, że we Włoszech rozwody są nielegalne.
- Już nie. - Odwraca się i otwiera szafę pełną barwnych zamszów. Wyciąga kilka próbek i kładzie na stole. W drzwiach od zaplecza staje babcia i opiera się o framugę. Wygląda na to, że kolana jej nie dokuczają. - Więc jak, widzisz coś, co ci się podoba? - Mamy kłopot. - Podnoszę arkusz miękkiej cielęcej skórki. - Podoba mi się wszystko. Dominie staje za babcią, kładąc dłoń na jej plecach. - Tego nie mamy za wiele - mówi. - Ile wam potrzeba? - pyta Gianluca. - Jeden arkusz wystarcza na trzy pary, prawda, babciu? Babcia potakuje. - Macie cztery arkusze? - pytam Gianlukę. -Tak. - Weźmiemy je. - Patrzę na babcię, która kiwa głową. - Val, dlaczego nie wybierzesz reszty? - Bo nie jestem pewna, co będzie nam potrzebne. - Głos mi się załamuje. - Jesteś pewna. - Babciu, to zapasy na cały rok. Ufasz, że mogę to zrobić? - Całkowicie. Babcia zwraca się do Dominika. - Widzisz moje kolana? - Podnosi spódnicę. - Muszę mieć nowe. - Nowe? - Z tytanu. Powiedzieli, że dadzą mi nogi tancerki i będę biegać po górach jak kozica. Ale na razie muszę wspierać się na tobie. Dominie podaje jej ramię, babcia wsuwa rękę pod jego łokieć i wychodzą. - Dokąd idziecie?! - wołam za nią grzecznie. - Dominie pokaże mi nową technikę wytłaczania skóry. Akurat, myślę. Gianluca przyniósł kolejny wielki stos skór. Z torebki wyciągam szkicownik; kartkuję go, szukając listy potrzebnych rzeczy. Gianluca staje za mną, kiedy szkicownik otwiera się na projekcie buta na konkurs. - To twoje? - pyta. Kiwam głową. - Bellisima. - Mruży oczy, przyglądając się dokładniej. - Ambitne, nie? - Owszem, skomplikowane, ale... - Si, si - przerywa. - Sama musisz to rozwiązać. Wyobraziłaś sobie takie buty, a teraz musisz je uszyć. Wracam do skór. Przysuwam arkusze pod światło, sprawdzając wykończenie i grubość. Zwijam róg, jak nauczyła mnie babcia, szukając
ewentualnych pęknięć czy załamań, ale materiał jest gładki i miękki jak ciasto. Niekiedy garbarze dodają różne rzeczy do końcowego roztworu, żeby ukryć skazy skóry. Nasze buty są ręcznie szyte, nie da się ukryć wad materiału jak w wypadku butów robionych maszynowo. Często się zdarza, że po przymiarce trzeba przesunąć szew, a do tego potrzebna jest mocna skóra. Przesuwam dłonią po brązowym zamszu. To są towary doskonałej jakości. Patrzę na Gianlukę i uśmiecham się z aprobatą. Odpowiada mi uśmiechem. Biorę kilka arkuszy ze stosu i kładę na bok, resztę odstawiam na półkę za swoimi plecami. Gianluca stoi w progu od bardzo długiej chwili. Na co patrzy? Zerkam na niego. Sprawia wrażenie rozbawionego, co jest dziwne, bo nic nie mówię. Czy rzeczywiście jestem śmieszna, nawet kiedy wcale się nie staram? Może istotnie to moja cecha, która rzuca się w oczy każdemu niezależnie od pochodzenia? Dobrze wiedzieć, ale dość tego. - W porządku, już wiem. - Macham na niego warkoczem, dając mu znać, że może iść. - Va bene. - Uśmiecha się i odchodzi, choć myślę, że wolałby zostać.
Rozdział jedenasty Lago Argento Budzi mnie cichy szum deszczu bijącego w dachówki. Zegar wskazuje piątą rano. Nie chce mi się opuszczać ciepłego posiania, ale zostawiłam wszystkie okna otwarte i widzę, że podłoga jest wilgotna od deszczu. Wstaję. Najpierw zamykam okna wychodzące na staw, potem te, z których widać rynek. Miasteczko spowija gęsta mgła przypominająca kłaczki różowej waty cukrowej. Dostrzegam kobietę idącą w stronę hotelu. Ciekawe, kto o tak wczesnej porze urządza sobie spacery. Kobieta porusza się wolno, ale kiedy jest bliżej, widzę szal zawiązany na szyi. To babcia. Co o tej godzinie robi poza hotelem? Rozpięty od talii w dół prochowiec odsłania zieloną spódnicę, która miała na sobie wczoraj. Dobry Boże! Nie spędziła nocy w swoim pokoju! Wczoraj wieczorem wymówiłam się od kolacji u Vechiarellich, bo musiałam odpowiedzieć na kilka e-maili i sprawdzić listę tkanin, które dzisiaj mamy kupić. Ale widziałam też wyraźnie, że jestem piątym kołem u wozu i babcia chce być sama z Dominikiem. Słyszę, jak cicho otwiera drzwi do pokoju. Kiedy z łazienki dobiega szum wody, korzystam z okazji i na palcach wracam do łóżka. Budzę się o siódmej. Wyskakuję z łóżka, biorę kąpiel, czeszę się i ubieram, potem stukam w drzwi łazienki od jej strony. Nie odpowiada. Zaglądam do środka - łóżko jest pościelone. Jasne! Nie spała w nim. Łapię torbę, notatniki i telefon, po czym schodzę na dół. Babcia siedzi w sali jadalnej i czyta gazetę. Jest ubrana w granatową spódnicę i kaszmirowy sweterek. Włosy ma ładnie wyszczotkowane, usta pociągnięte różową szminką. - Przepraszam, zaspałam. - Dopiero siódma - odpowiada, unosząc wzrok znad gazety. - Ale dzisiaj mamy tyle roboty. Jazda do Prato trwa ze dwie godziny, tak? - Tak. Chciałam z tobą o tym porozmawiać. - Odkłada gazetę na stół i patrzy na mnie. - Mogłabyś pojechać beze mnie? - Jasne, babciu, o ile jesteś pewna, że możesz mi powierzyć wybór tkanin... - Bez dwóch zdań. Wczoraj świetnie ci poszło ze skórami. Gianluca zawiezie cię do Prato.
- A ty co będziesz robiła? - Dominie zabiera mnie na piknik. Signora Guarasci stawia na stole gorącą kawę, parujące mleko i cukier. Przynosi koszyk z rogalikami, masło, dżem z czarnych porzeczek. - Dobrze spałyście? - pyta. - Tak - odpowiadamy jednocześnie. - Nie wiem, jak możesz mówić, że dobrze spałaś, babciu. Strasznie głośno grzmiało. - O tak - zgadza się babcia. - Jestem zaskoczona, że w ogóle byłaś w stanie zasnąć. - To nie było łatwe - odpowiada, nie odrywając wzroku od gazety. - Te huki, grzmoty, błyskawice... Babcia wciąż czyta. - Niesamowite. - Babciu, mam cię! - Valentine, do czego zmierzasz? - Babcia rozgląda się po sali. Na szczęście dla niej jesteśmy jedynymi gośćmi w Spolti Inn. - Rano obudziłam się kolo piątej. Padało, więc wstałam, żeby zamknąć okna, i widziałam cię na ulicy. - Och... - Babcia znowu bierze gazetę i udaje zainteresowaną nagłówkami. - Odczuwałam różnicę czasu i wybrałam się na wczesny spacer. - We wczorajszej spódnicy? - No... - Rumieni się. - Dość tego! - Uważam, że to cudowne. - Naprawdę? - Oczywiście. - Tylko że dziwnie się czuję... - zaczyna. - Że mam okazję poznać cię od tej strony? - Tak. - Chrząka. - Ale to nie jest jakaś strona mnie, to jestem ja. - Nic przeciwko temu nie mam. Więcej, bardzo się cieszę. Tak trudno znaleźć miłość na tym świecie, to prawdziwy dar, że masz... - Nie wystarcza mi sił, żeby wymówić słowo „kochanek", więc mówię: - przyjaciela. Dlaczego miałabyś udawać, że jest inaczej? Nie ma powodu, żebyś rano skradała się po ulicy i zachowywała pozory, że mieszkasz w hotelu. Spakuj się i przenieś do niego. Cokolwiek zdarzy się w Arezzo, tutaj pozostanie. Babcia wybucha śmiechem. - Dziękuję. - Pije kawę. - To samo dotyczy ciebie. - Hej, jestem zajęta. - Wyglądam przez okno i mam wrażenie, że Nowy Jork ze wszystkimi naszymi problemami znajduje się w innym świecie. Na
moment zapominam o konkursie u Bergdorfa, rosnącym zadłużeniu i trudnych relacjach z Alfredem. Postanawiam nawet, że do wyjazdu na Capri nie będę myślała o Romanie, ponieważ jestem znużona analizowaniem naszego związku. Teraz widzę jedynie wiosnę rodzącą się we Włoszech, maleńkie zielone pączki na szarych gałązkach. - Ale zanim pójdziesz, musisz mi odpowiedzieć na jedno pytanie. - Wyciągam notatnik. - Tak? - Jak myślisz, ile dwustronnej satyny potrzebujemy? * Przed hotelem czekam na Gianlukę. Poranna mgła się podniosła, zostawiając wilgotne czyste bruki i rześkość w powietrzu. Arezzo słynie z wietrznego górzystego klimatu i teraz też nie rozczarowuje. Mam na sobie sukienkę bez rękawów z różowej wełenki i bolerko po siedemdziesięcioprocentowej przecenie, które mama znalazła u Loehmanna. Oddając zasługi tam, gdzie należy, mama twierdzi, że można u Loehmanna trafić na rewelacyjne rzeczy, o ile się szuka. Bolerko to jeden z jej największych triumfów, bo jest ze ślicznego, ściśle tkanego kaszmiru barwy piasku. Gianluca hamuje, wysiada z samochodu, obchodzi go i otwiera przede mną drzwi. - Dzień dobry - mówi. - Dzień dobry. - Czuję jego zapach, świeży i cytrynowy. Zamyka za mną drzwi, sprawdzając klamkę jak zasuwę na bankowym skarbcu. Pewnie Dominie go ostrzegł, że jeśli przypadkiem wypadnę z samochodu, on ze względu na babcię będzie musiał go zabić. Samochód to stary model mercedesa, ale w środku wciąż unosi się aromat świeżej skóry, a granatowa karoseria wypolerowana jest na błysk. Gianluca zajmuje miejsce za kierownicą. Naciska pedał gazu, jakby startował z pierwszej pozycji na wyścigach NASCAR w Poconos. - Hola - mówię - nie przekraczaj stu czterdziestu na godzinę, dobrze? Przeglądam e-maile. Odpowiadam Wendy, która pyta o hotel, Gabrielowi, którego interesują skóry, i mamie ciekawej, co u babci. Roman pisze: Marzę o tobie i Capri. R. Odpisuję: W tej kolejności? V. - Lubisz to? - Gianluca wskazuje mój telefon. - Nie mogłabym bez niego żyć. Jestem w ciągłym kontakcie ze wszystkimi znajomymi. Czy to źle?
- A kiedy myślisz? - pyta ze śmiechem. - Zabawne, że pytasz. Wczoraj wieczorem wyłączyłam telefon, wzięłam długą kąpiel, a potem czytałam. - Va bene, Valentina. To dopiero zabawne! Tylko ojciec tak do mnie mówi. - Nie lubię tych urządzeń - mówi Gianluca. - Utrudniają życie. Gdzie się człowiek obejrzy, tam coś piszczy albo wygrywa idiotyczne melodyjki. - Przykro mi, Gianluca, ale myślę - podnoszę moją komórkę - że jednak z nami zostaną. - Uch. - Machnięciem ręki zbywa cały matrix współczesnej komunikacji. - Oj, przepraszam. Zachowuję się niegrzecznie, pisząc e-maile, zamiast z tobą rozmawiać. - Przełączam telefon na wibracje i chowam do torebki. Dostrzegam, że nieznacznie się uśmiecha. Okay, Gianluca, jesteś Włochem, wszystko musi kręcić się wokół ciebie. - Teraz cała jestem twoja - mówię. W nagrodę za moją niepodzielną uwagę Gianluca często zwalnia, by pokazać mi rokokowy kościół, przydrożną kapliczkę Madonny zbudowaną przez pobożnego rolnika albo drzewo, które rośnie wyłącznie w tej części świata. Na przedmieściach Prato skręca z autostrady w boczną drogę. Ściskam uchwyt nad drzwiami, bo podskakujemy na wysypanej żwirem nawierzchni. Pomiędzy drzewami widzę jezioro, które połyskuje jak jasnoniebieska tafta. Otoczone jest dzikimi frędzlami ciemnozielonych wygiętych i poskręcanych łodyg. Notuję w pamięci ten zestaw kolorów. Cudownie byłoby zrobić błękitne buty wykończone ciemnozielonymi piórami. Otwieram okno, żeby lepiej się przyjrzeć. Słońce odbija się od wody jak grad srebrnych strzał. - To jedno z moich ulubionych miejsc. Lago Argento. Przyjeżdżam tu, kiedy chcę pomyśleć. Uroczą ciszę mąci wibrowanie mojego telefonu. Mam straszne wyrzuty sumienia, że psuję święte miejsce Gianluki. - Nie przejmuj się, odbierz. Nie mogę walczyć z postępem. Patrzę na niego - śmieje się, więc sama też wybucham śmiechem. Wyciągam telefon z torebki. Roman pisze: Ty pierwsza. Na zawsze. R. Uśmiecham się. - Dobre wieści? - pyta Gianluca.
- Doskonale - odpowiadam, chowając komórkę. * Fabryka jedwabiu w Prato to nowoczesny rozległy kompleks pomalowany na ciemny beż, otoczony ozdobnym metalowym ogrodzeniem i zadbanym żywopłotem. Mnóstwo wielkich projektantów przyjeżdża tu po jedwab. Do Prato jeździ zarówno stara gwardia, europejscy wizjonerzy w rodzaju Karla Lagerfelda i Alberty Ferretti, jak i nowe talenty, tacy jak Phillip Lim i Proenza Shouler. Niektórzy zbierają ścinki z podłóg i tworzą z nich oryginalne wzory; nie ulega wątpliwości, że cenne są nawet tutejsze odpadki. Gianluca pokazuje dowód, kiedy podjeżdżamy do bramy. Proszą o mój paszport. Gianluca otwiera go na stronie ze zdjęciem i podaje strażnikowi. Kiedy parkujemy, nie wysiadam, tylko czekam, aż Gianluca otworzy mi drzwi. Zachował się uprzejmie, gdy zadzwonił mój telefon, więc nie zamierzam odbierać mu okazji do zademonstrowania doskonałych włoskich manier. Istotnie otwiera drzwi i podaje mi rękę. Kiedy nasze dłonie się stykają, czuję, jak po kręgosłupie przebiega mi dreszcz. To pewnie przez ten wiosenny wiatr, który mimo gorącego słońca jest chłodny. Wchodzimy do holu, gdzie przy niewielkiej recepcji z oknem Gianluca mówi, że jest umówiony z Sabrina Fioravanti. Po chwili wita nas kobieta mniej więcej w wieku mojej mamy, która okulary do czytania nosi zawieszone na łańcuszku. Gianluca całuje ją w oba policzki. - To jest signora Fioravanti. Kobieta podaje mi rękę i mówi, że miło jej mnie poznać. - Jak się czuje Teodora? - pyta. - Doskonale. Wciąż młoda duchem. - Zaczynam się zastanawiać, co w tej chwili porabia moja osiemdziesięcioletnia babcia. Idę za Sabrina do sali, gdzie bogato zdobione tkaniny są prasowane i umieszczane na taśmie, która zawija je na koła wielkości solidnych pni. Nie mogę się powstrzymać, dotykam bawełnianej satyny wyszywanej złotą nicią, aksamitu z kwadratami surowego jedwabiu. - Potrzebne wam dwustronne tkaniny? - pyta Sabrina. - Tak. - Wyciągam z torebki listę. - Tafta podbita aksamitem oraz jedwabne taśmy. - Biorę głęboki oddech. - Jakiś problem? - pyta mnie Gianluca. Wskazuje liczbę jedenaście między moimi brwiami. - Wyglądasz na zmartwioną.
- Nie, tylko się zastanawiam - kłamię. - A kiedy się zastanawiam, ściągam brwi i robią mi się zmarszczki. Nie zwracaj na to uwagi. Sabrina wraca z młodym mężczyzną niosącym stos próbek. Cały dzień mi zajmie przejrzenie wszystkiego. Teraz wiem, skąd ten wyraz twarzy. To odpowiedzialna praca, a babci przy mnie nie ma, nie mogę liczyć na jej wskazówki. Zbyt jest zajęta migdaleniem się z Dominikiem pod toskańskim niebem, żeby taszczyć się do tej fabryki i grzebać w setkach próbek, szukając potrzebnych nam materiałów. Czuję się rzucona na głęboką wodę. Muszę sama sobie radzić. Sabrina odchodzi. Przyciągam taboret i kładę torebkę na stole. Gianluca siada naprzeciwko mnie. Z listą pod ręką oglądam próbki. - Okay. Po pierwsze, potrzebuję mocnego satynowego żakardu. Beżowego. Po chwili Gianluca pokazuje mi próbkę. - Beż nie może być zbyt różowy, raczej złoty - mówię. Odkładam tkaniny, które byłyby zbyt wiotkie, nawet gdybyśmy same je podbiły. Gianluca rozumie w lot, zaczyna wybierać grubsze próbki. Trafiam na podwójną satynę wyszywaną w filigranowe złote grona. Nie wiem, czy będzie można przecinać wzór, więc niechętnie ją odkładam. - Nie podoba ci się? - pyta Gianluca. - Bardzo mi się podoba, choć nie sądzę, że dam radę ciąć tylko między wzorami. Gianluca bierze próbkę. - Dasz. Po prostu kupujesz dodatkową ilość i powtarzasz wzór na całej długości. - Układa materiał na stole, potem zbiera fałdę. - Widzisz? Ze skórą jest tak samo. - Masz rację. Kładę jedwab z gronami na szczycie mojego stosu. Wybór jest ogromny, ale też niezwykły. Wyobrażam sobie buty z każdej próbki, którą biorę do ręki: satyny gładkie i matowe, aksamit, rypsy, jedwabie. Zaczyna mi to sprawiać przyjemność, z czasem przeglądanie idzie nam coraz szybciej. - Lubisz robić buty? - pyta Gianluca. - To widać? - Odkreślam kolejną pozycję z listy. - A ty lubisz pracować w garbarni? - Nie tak bardzo. - Teraz on między brwiami ma jedenastkę. - Kłócimy się z tatą, i to od dawna. Choć od śmierci mamy jest coraz gorzej. - Jak długo ojciec jest wdowcem?
- W listopadzie będzie jedenaście lat. - Z końca stołu bierze próbki lnu. Twoi rodzice żyją? Potakuję. - Ile mają lat? - Ojciec ma sześćdziesiąt osiem. Gdybyś kiedykolwiek spotkał moją mamę, nie możesz się zdradzić, że wiesz, że skończyła sześćdziesiąt jeden. W mojej rodzinie wszyscy mamy kłopot z wiekiem. - Czyli? - Nie lubimy się starzeć. - A kto lubi? - Gianluca się uśmiecha. - Ile ty masz lat? - Pięćdziesiąt dwa. Jestem za stary. - Na co? - pytam. - Na zmianę zawodu? Mógłbyś to zrobić w mgnieniu oka. Wzrusza ramionami. - Praca z ojcem to mój obowiązek. - Sprawia wrażenie zrezygnowanego, choć nie przygnębionego swoim położeniem. - Kiedy u nas w Ameryce coś nam nie odpowiada, zmieniamy to. Wracamy do szkoły i uczymy się nowych umiejętności, idziemy do innej pracy albo szukamy innego pracodawcy. Nie ma sensu męczyć się z czymś, czego się nie lubi. - My we Włoszech nie zmieniamy niczego. Moje pragnienia nie są najważniejsze. Mam obowiązki i przyjmuję je. Ojciec mnie potrzebuje. Pozwalam mu myśleć, że jest szefem, ale jego sjesty z każdym rokiem są coraz dłuższe. - Tak samo jest z babcią. - Ty też pracujesz w rodzinnej firmie. - Tak, ale sama to wybrałam. Chciałam robić buty. - My nie wybieramy. Marzenia rodziny stają się naszymi marzeniami. Myślę, że w mojej rodzinie też tak było. Na pierwszym miejscu liczyła się rodzina, ale moje pokolenie dało sobie z tym spokój. W żadnym razie nie mogłabym pracować z mamą, choć z babcią to zupełnie inna sprawa. Różnica pokoleń najwyraźniej nas łączy. Rozumiemy się wzajemnie w sposób, który jest skuteczny w pracy i w domu. Może chodzi o to, że babcia potrzebuje pomocy, a ja w odpowiednim momencie znalazłam się przy niej. Nie wiem. Ale nasze marzenia zlały się, tworząc coś nowego dla nas obu. A teraz babcia przekazuje mi lejce; nieistotne, że koń jest kulawy i ślepy, dla
babci Angelini Shoe Company jest wiele warta, a dla mnie mimo narastającego długu i kryzysu w naszej branży to bezcenna scheda. Mogę tylko mieć nadzieję, że zdołam utrzymać firmę na tyle długo, by przekazać ją następnemu pokoleniu. Wchodzimy z Gianluką do wysokiego atrium w centrum kompleksu, gdzie pracownicy spędzają przerwy. Młodsi stukają w notebooki albo rozmawiają przez komórki, starsi piją espresso i jedzą owoce. Niektórzy wiekiem dorównują babci, co dziwi w porównaniu z moim krajem. Tutaj starsi rzemieślnicy - mistrzowie - stanowią szacowną i integralną część załogi. Gdyby Alfred to zobaczył, może by zrozumiał, dlaczego babcia wciąż pracuje. Rzemieślnik nieustannie dąży do perfekcji. Nie zawsze ją osiąga, ale dzięki długim latom nauki i doświadczeń może się do niej zbliżać. To samo w sobie jest wielka wartość. Gianluca przynosi caffè latte dla mnie, dla siebie butelkę wody. - Moja żona zawsze pila caffè latte, nigdy espresso. - Już ją lubię. Przykro mi, że musisz się mną zajmować. Pewnie masz mnóstwo ważnych spraw do załatwienia. - Tak? - pyta z uśmiechem. - Jasne. W Arezzo masz córkę i rodzinę. Przypuszczalnie masz też jakieś hobby albo dziewczynę. Gianluca wybucha śmiechem. - Co w tym śmiesznego? - Walisz prosto z mostu. - Wybacz, tylko próbuję nawiązać rozmowę. Upija spory łyk wody, zbywając moje pytanie jak odrzucony stos za cienkich jedwabi. Ale mnie ten człowiek intryguje, choć sama nie wiem dlaczego. Nie mam nic do stracenia, więc pytam o sprawy osobiste. - Dlaczego się rozwiodłeś? - Dlaczego nie wyszłaś za mąż? - Ty pierwszy. - Zona chciała przeprowadzić się do miasta, ale wiedziała, że nie mogę zostawić ojca. Uzgodniliśmy, że ona zamieszka we Florencji, ja w Arezzo i będziemy widywać się w weekendy. Orsola szła na studia, wszystko wskazywało na to, że taki układ będzie dobry. Robiliśmy, co trzeba było, co chcieliśmy. Ale to nie buduje małżeństwa. - Dla mnie brzmi jak ideał. To bardzo romantyczne, kiedy partnerzy raz na jakiś czas się spotykają i uczucie wybucha wielkim płomieniem.
- Taki układ nie jest dobry. Partnerzy uważają, że nie muszą się starać. - Doskonale to znam. - Powody, które doprowadziły Gianlukę do rozwodu, strasznie przypominają moje pretensje, kiedy Roman mnie rozczarowuje. Czasami zawieszamy nasz związek, by zająć się pracą. Myślę, że jakimś sposobem miłość wszystko naprawi. Czy nie jest najbardziej praktycznym ze wszystkich uczuć? Czy nie jest stała? - Wciąż ją kochasz? - Nie wierzę, że można kochać kogoś, kto ciebie nie kocha. - Czasami nie potrafisz nic na to poradzić. - Ja potrafię - odpowiada krótko Gianluca. - Teraz opowiedz mi o sobie. Mój telefon wibruje. Wyjmuję go z torebki. - Uratowana przez technologię. - Sprawdzam wiadomość i mówię: - To Gabriel. Odpiszę mu później. - Twój chłopak? - Nie, nie, po prostu przyjaciel. - Zamykam telefon i wsuwam do torebki. Powinniśmy wracać do pracy. Atrium od holu, z którego wchodzi się do sali fabrycznej, oddzielają szklane drzwi. Gianluca wystukuje kod, ja patrzę na nasze odbicie w szkle. - Ładna para, co? - mówi, tąpiąc mój wzrok. Potakuję grzecznie. Pamiętam, co Gabriel mi powiedział, kiedy jeszcze studiowaliśmy w college'u: facet nigdy nie poświęca czasu kobiecie, jeśli nic od niej nie chce. Gianluca poświęca mi mnóstwo czasu. O co mu chodzi? O umowę na większe dostawy? Niewykluczone. Ale my robimy tylko określoną liczbę par butów w roku. Mato prawdopodobne, żebym podwoiła zamówienie. To niemal wygląda tak, jakby szukał pretekstu, żeby wyrwać się z garbarni. Słyszałam, jak wrzeszczał. W firmie Vechiarelli i Syn nie panuje sielska atmosfera. Może ja jestem pretekstem, żeby spędzić trochę czasu poza warsztatem. Siadamy przy stole, na którym Sabrina zostawiła nowy stos próbek. - Twoja kolej - mówi Gianluca. - Interesujesz mnie. Opowiedz mi o swoim chłopaku. - Na imię ma Roman. Jest szefem kuchni w swojej restauracji. Serwuje włoskie wiejskie potrawy. Gianluca wybucha śmiechem. - Wszystkie włoskie potrawy są wiejskie. Od dwóch tysięcy lat jemy to samo. Wyjdziesz za tego Romana? - Może. - Oświadczył się?
- Jeszcze nie. - Irytuje mnie mina Gianluki. - Hej, tak dla ścisłości, wcześniej miałam jedną propozycję. - Jasne, miałaś wielu adoratorów. Patrzę na niego. Żartuje czy naprawdę wierzy, że jestem femme fatałe? Niech sobie myśli, co chce. Moje życie uczuciowe przed Romanem wydaje mi się teraz zamierzchłą przeszłością. W trakcie podróży kobieta może wymyślić na nowo lub całkowicie wymazać swoją historię. To jedna z ogromnych korzyści wyjazdu z domu. - Chcesz mieć dzieci? - pyta Gianluca. - Bardzo długo nie wiedziałam, czy chcę. Teraz myślę, że chyba tak. - Ile masz lat? - W tym miesiącu skończę trzydzieści cztery. Gwiżdże przez zęby. - To musisz się pośpieszyć. - A ty kim jesteś, policją do spraw płodności? - Nie, tylko mam więcej lat i doświadczenia. Żeby wychować dzieci, trzeba sporo energii. Powinnaś szybko się zdecydować. - Orsola jest piękna i ma dobre serce. Możesz być z niej bardzo dumny. - Jest największym plusem mojego małżeństwa. - Myślisz, że znowu się ożenisz? - Nie - odpowiada bez namysłu. - Masz ustalone zdanie w tej kwestii. - Mam córkę. Z jakiego powodu miałbym znowu się żenić? - Och, sama nie wiem. Na przykład z miłości? - Miłość nie tworzy małżeństwa. Owszem, od miłości małżeństwo się zaczyna, ale finalizuje je coś innego. - Czyżby? - Odkładam próbki i pochylam się nad stołem. - Wytłumacz to, proszę. - Dawniej we Włoszech celem małżeństwa było połączenie dwóch rodzin. - Oraz ich majątków. - Kiwam głową. - Taki rodzaj umowy biznesowej. - Właśnie. Ważne też były wspólne poglądy na to, jak żyć, jak budować wspólną przyszłość. Ale czasami rodziny do siebie nie pasują. Wierzę, że żona mnie kochała, lecz myślała, że wiele osiągnę, a kiedy się zawiodła, odeszła. - Czego się spodziewała? - Życia w mieście. - Gianluca macha ręką. - Wiesz, życie w mieście nie jest takie złe. - Ja takiego nie chcę.
- Jak możesz? Jest wspaniałe. Babcia i ja mieszkamy w Greenwich Village w Nowym Jorku. Mamy ogród na dachu, gdzie uprawiamy pomidory, a czasami nocą jest tak cicho jak nad jeziorem, które rano mi pokazałeś. Naprawdę. - Nie wierzę. - Może przez to, że jest tyle budynków i żyjemy tak blisko siebie, bardziej doceniamy naturę. Każde drzewo jest fascynujące. Kwiaty uważane są za skarb. Ludzie z miasta kochają kwiaty tak bardzo, że przez cały rok można je kupić na każdym rogu ulicy. - Wolę polne kwiaty. - Też możesz je mieć, jeśli metrem pojedziesz do ogrodów botanicznych w Bronksie. Poza tym ludzie zwracają większą uwagę na niebo. Oczywiście kolorami nie może się równać z włoskim niebem, ale nasze także budzi zachwyt. Zanieczyszczenie powietrza jest powodem cudownych fioletowych zachodów słońca nad New Jersey. Gianluca wybucha śmiechem. - Tylko że nie możesz oddychać. - A najlepsze jest to, że z naszego domu mamy widok na Hudson. Rzeka jest szeroka i głęboka, okrąża wielkim zakolem Staten Island i wpływa do Atlantyku. Zimą zamarza, zmienia się w taflę srebrnego lodu. Nigdy nie zamarza całkowicie jak jezioro, nie da się jeździć po niej na łyżwach, ale wielkie szare kry podskakują na falach, odbijając się od siebie krawędziami. Wieczorami podczas spacerów nad rzeką słychać grzechot kry. - Aż tak jest cicho? - Cisza niemal całkowita. Zimą parki są puste. Często tam chodzę i jest wtedy zupełnie sama. Zastanawiam się, jak to możliwe, że taki widok jest za darmo? Ale jest. - Należy do ciebie. - Udaję, że tak. Zeszłej zimy spacerowałam po pirsie. Rzeka była zamarznięta, ale coś przyciągnęło mój wzrok: plama rubinowej czerwieni na krze. Poszłam na koniec pirsu. Trzy mewy złapały wielką rybę i rozerwały ją na strzępy. Czerwień, którą widziałam z daleka, była krwią. Najpierw się odwróciłam, ale potem musiałam znowu tam spojrzeć. Zafrapowało mnie zestawienie barw: czerń wody, srebro lodu, czerwień krwi. Było okropne, a równocześnie piękne. Nie mogłam oderwać oczu. Gianluca słucha uważnie. - Tamtego poranka dowiedziałam się czegoś o sobie - mówię.
- Czego? - Gianluca nachyla się ku mnie, czekając na odpowiedź. - Mogę znaleźć sztukę w najgorszych chwilach. Przedtem uważałam, że moja sztuka dotyczy spraw, które dają mi radość i nadzieję, a wtedy przekonałam się, że sztukę można znaleźć w każdym aspekcie życia, nawet w cierpieniu. * W drodze powrotnej do Arezzo przeglądam próbki tkanin, które wybraliśmy w fabryce. Najbardziej podoba mi się dwustronny jedwab w ręcznie malowane kalie. Wyobrażam sobie, jak robię z niego eleganckie czółenka z lamówką z czarnego aksamitu. Pośród próbek jest tylko kilka materiałów, których od lat używamy. Mam nadzieję, że babcia zaaprobuje mój wybór. Przeżyłam chwilę uniesienia, kiedy po raz pierwszy w życiu wpisałam swoje nazwisko na zamówieniu w rubryce „Projektant". Sionce nie tyle zachodzi, ile nurkuje za wzgórza. Zmierzch trwa chwilę, zaraz na fioletowym niebie niczym rozeta z bitej śmietany pojawia się księżyc. To romantyczny widok - nic dziwnego, że babcia jest pod jego urokiem. - Wiesz, twój ojciec i moja babcia... Gianluca odrywa wzrok od drogi i patrzy na mnie. Wykonuję międzynarodowy gest oznaczający seks. Śmieje się. - Od wielu lat. Odkąd umarł twój dziadek. - Aż tak długo? - No to pięknie! A myślałam, że znam już wszystkie rodzinne tajemnice. - Byli dobrymi przyjaciółmi. Teraz łączy ich coś więcej. - Coś o wiele więcej. - Twój dziadek też przyjaźnił się z moim ojcem. Był bardzo mądry. Wielka osobowość. Jak ty. - Gianluca zjeżdża z autostrady na wąską boczną drogę. - Znowu jezioro? - pytam. - Nie, obiad. Skręca w następną boczną drogę. Przed nami widzę uroczy wiejski dom z pochodniami oświetlającymi wejście. Parkuje przed nim kilka samochodów. - To jest Montemurlo - mówi Gianluca. - Jesteśmy w połowie drogi do domu. Wysiadamy, idziemy do restauracji. On kładzie mi dłoń na tyłku. Przyśpieszam, ale on po prostu stawia większe kroki. Kieruje mnie przez pustą salę na tyły budynku.
Na werandzie otoczonej niskim murkiem z polnych kamieni stoi kilkanaście stolików. Świece oświetlają wykrochmalone lniane obrusy. Szereg płonących pochodni rzuca snopy światła na pole. Niedaleko od nas ze zbocza góry spływa do jeziorka cudowna kaskada. Księżycowa poświata na wodzie wygląda jak falbanki z białej koronki na czarnej tafcie. - Jeśli jedzenie jest choć trochę takie jak widok, jesteśmy w prawdziwie wykwintnym lokalu - mówię, Gianluca podsuwa mi krzesło, sadzając mnie naprzeciwko kaskady. Sam siada naprzeciwko i zakłada nogę na nogę. Ostatnim mężczyzną, którego widziałam w takiej samej pozie, był Roman. Usiadł tak, kiedy przygotował mi kolację. Podchodzi kelner i obaj rozmawiają w toskańskim dialekcie, który zaczyna brzmieć dla mnie znajomo. Kelner otwiera butelkę wina i stawia na stole. Łysieje, nosi okulary i przed powrotem do kuchni mierzy mnie takim wzrokiem, jakby kupował mięso na gulasz. Zamykam menu. - Wiesz co? Zamów za mnie. - Co lubisz? - pyta Gianluca. - Wszystko. Śmieje się. - Wszystko? - Smutne, lecz prawdziwe. Należę do tych nielicznych kobiet, które lubią jeść. Nie mam alergii ani awersji, diety mnie nie interesują. - W takim razie jesteś jedyną taką kobietą na świecie. - Och, jestem wyjątkowa. Kelner przynosi na talerzu chrupiącą włoską grzankę z cienkimi plastrami prosciutto polanymi miodem z czarnych porzeczek. Odgryzam kawałek. - Smakuje ci? - Bardzo. Mówiłam, lubię każde jedzenie. Załatw mi słoik tego miodu. Podczas gdy w kuchni przygotowują posiłek, my rozmawiamy o pobycie w fabryce jedwabiu oraz sztuce wytłaczania skór. Wreszcie kelner przynosi wielką misę makaronu polanego oliwą z oliwek. Z kieszeni kamizelki wyciąga mały pojemnik. Otwiera i z białej bawełnianej ściereczki odwija truflę (która wygląda jak szeroka beżowa rzepa). Cienkim nożem kroi truflę na plastry, które spadają na makaron. - Lubisz trufle?
- Tak - odpowiadam z buzią pełną delikatnego makaronu i słodkiej leśnej trufli. Czuję się dziwnie, jedząc trufle, jakbym zdradzała Romana. - Naprawdę lubisz jeść. Kobiety zwykle mówią, że lubią jeść, ale dziobią w talerzach jak ptaszki. - Nie ja - odpowiadam. - Jedzenie zajmuje miejsce w mojej pierwszej trójce. - A pozostałe dwie pozycje? - Rower z czterema przerzutkami w gorący letni dzień oraz szlafrok od Johna Galliano w zimową noc. - Popijam jedzenie winem. - A twoja pierwsza trójka? Gianluca chwilę się zastanawia. - Seks, wino i porządnie przespana noc. Kategoria porządnie przespanej nocy podkreśla różnicę wieku między nami. Moi rodzice ciągle rozmawiają o spaniu. Ale nie powiem o tym Gianluce ani nie wspomnę, że jedynymi starszymi mężczyznami w moim życiu byli dziadek i ojciec. Nigdy nie marzyłam o romansie maja z grudniem. W sprawach miłości lubię moje pory roku, oddzielnie smakowane i przeżywane. Z całą pewnością nie zamierzam z lata przeskoczyć od razu do zimy, choć chwile w towarzystwie Gianluki pozwalają mi dostrzec wartość przyjaźni ze starszym mężczyzną. On ma wiele do zaoferowania, zwłaszcza kiedy w grę nie wchodzi romans. Dzisiaj sporo się od niego nauczyłam sama rada, jak przeszywać powtarzający się wzór, warta była całej podróży. Poza tym słucha, jakby moje słowa miały znaczenie. Młodzi mężczyźni udają, że słuchają, ale myślą wyłącznie o tym, jak rozwinie się wieczór, a nie o miejscu, w którym aktualnie jesteśmy. Kelner proponuje espresso. Gianluca odpowiada, żeby się wstrzymał. - Chcę ci coś pokazać. Chodź. Kamienne stopnie prowadzą na rozległe pole przed wodospadem. Gianluca biegnie w dół, bez wątpienia był tu nieraz, zna drogę. Idę za nim. Trawa już jest mokra od wieczornej rosy, więc zdejmuję sandałki, które Gianluca ode mnie zabiera. Drugą ręką ujmuje moją dłoń. Uważam ten gest za bardzo intymny, ale nie wiem, jak się uwolnić, nie będąc przy tym niegrzeczną. Poza tym wypiłam dwa kieliszki wina, a dzisiaj prawie nic nie miałam w ustach i jestem cudownie oszołomiona. Stajemy przed głębokim jeziorkiem barwy granatowego atramentu. Gianluca odwraca się do mnie. Szum kaskady jest tak głośny, że nie możemy rozmawiać. Wysuwam dłoń z jego uścisku i chowam w kieszeni. Może i jest
starszy, ale wciąż jest mężczyzną, a jeśli ja mam kogoś trzymać za rękę, to wyłącznie Romana Falconiego. Wyciągam rękę po buty. Gianluca mi je oddaje. Wyprzedzam go i pierwsza dochodzę do stołu, na którym kelner postawił caffè latte dla mnie, espresso dla niego oraz miskę dojrzałych brzoskwiń. Kładę się do łóżka i otwieram telefon. Wystukuję numer Gabriela. - Jak Włochy? - Niebezpieczne - odpowiadam. - Co się stało? - Babcia ma kochanka. - Och, chodzi o ten rodzaj niebezpieczeństwa. Pozwól, że to uporządkuję. Babcia ma kochanka, a ty nie? Ciekawe. - No, to mi się nie podoba. - Wiesz, co mam na myśli. Ona skończyła osiemdziesiąt lat! Najwyraźniej to rześka osiemdziesiątka - przyznaje Gabriel. - Jest gorzej. Syn jej ukochanego mnie podrywa. - Nie opieraj się. - Nigdy bym nie zdradziła Romana! W żadnym razie! - Więc dlaczego mi o tym mówisz? Hej, nie ma pierścionka, nie ma sprawy. - Gabriel wyznaje filozofię: przed zaręczynami nie można mówić o zdradzie. - Ile ma lat ten Marmaduke? - Gianluca. Pięćdziesiąt dwa. - A wygląda na nie? - Nie bardzo. - Przynajmniej jestem szczera. - Ale jest siwy. - A kto nie jest? - Zapomnij, że cokolwiek powiedziałam. Kocham Romana. - Cieszę się, bo tylko w ten sposób mogę dostać stolik w Ca' d'Oro. A ja chcę mieć tam stolik często. Twój chłopak to prawdziwa rewelacja. - Dobrze cię potraktował? - Poszedł na całość. Można by pomyśleć, że jestem krytykiem kulinarnym z „New York Timesa", choć ledwo odróżniam łopatkę wieprzową od udźca jagnięcego. - Udało ci się. Widziałeś kucharkę Romana? - Tak. Nazywa się Caitlin Granzella. Poznałem ją, kiedy zwiedzałem kuchnię. - I co?
- Jesteś daleko od domu. Nic ci nie przyjdzie z wyobrażania sobie Bóg wie czego. - Gabriel! - Dobrze, dobrze. Muszę być szczery. Pomyśl o Nigelli Lawson. O jej twarzy i ciele. Krągła, choć szczupła. Jest zbudowana jak butelka prella. Nic nie mówię. Nie jestem w stanie. Mój chłopak zatrudnił olśniewającą kucharkę, a ja wyjechałam na wiele tygodni. - Valentine? Nie wstrzymuj oddechu. I nie przejmuj się. Myślę, że pan Falconi ma w związku z tobą dalekosiężne plany. - Tak sądzisz? - Mówił wyłącznie o Capri, o tym, że wszystko ci pokaże, że po raz pierwszy w życiu będzie miał prawdziwe wakacje, ponieważ na świecie jest tylko jedna dziewczyna, z którą chce wylądować na włoskiej wyspie, a tą dziewczyną jesteś ty. Więc nie martw się o Pannę Szatkownicę w kuchni Ca' d'Oro. On o niej nie śni. Ma bzika na twoim punkcie. Zegnamy się, potem kładę głowę na poduszce i marzę o Romanie. Wyobrażam sobie jego, błękitne morze, różowe chmurki i gorące słońce nad Capri. Zapadając w sen, czuję ramiona kochanka obejmujące mnie na ciepłym piasku.
Rozdział dwunasty Capri Babcia, Dominie, Gianluca i ja odbyliśmy szewską podróż w ostatnim tygodniu pobytu w Arezzo. Pojechaliśmy do Mediolanu, gdzie w fabryce Mondiale kupiliśmy tyle klamerek, zapinek i guzików, że wystarczy na następne dziesięć tysięcy par butów. W Mediolanie spotkaliśmy się też z grupą włoskich finansistów pracujących z projektantami mody we Włoszech i Stanach, których polecił nam Bret. Wsparli jego pomysł, by otworzyć drugą linię. Powiedziałam, że pracujemy nad tym, wspomniałam też o witrynach u Bergdorfa, co szalenie ich zainteresowało, jako że prowadzą mnóstwo interesów z czcigodną Neiman Marcus Company, obecnym właścicielem Bergdorf Goodman. Potem pojechaliśmy do Neapolu na spotkanie z Elisabetta i Carolina D'Amico, ekspertkami od ozdób. Kompletnie zgubiłam się w ich firmie, placu zabaw dla każdego projektanta, gdzie pomieszczenia pełne są pasków wysadzanych kamieniami i koronek, paciorków, klipsów i kokard. Dziewczyny mają poczucie humoru, więc ich dzieła bywają kapryśne: muszelki przyklejone do pokruszonego ryżu, który wygląda jak ziarenka piasku na plaży, miniaturowe korony z kamieni na kameach czy mój ulubiony tort weselny, kryształy górskie w kształcie ciasta na przyszwie oraz złote amulety w postaci panny i pana młodego na pasku wiązanym na kostce. Rewelacja. To nasz ostatni poranek w Arezzo i chociaż będę tęskniła za zupą signory Guarasci i łóżkiem pod otwartymi oknami, przez które wpada nocny powiew, nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie odwiozę na lotnisko babcię i odbiorę Romana. Staram się niczego nie okazywać, bo w przeciwieństwie do mnie babcia jest smutna. Czeka na mnie na korytarzu. - Jestem gotowa - mówi cicho. - Wezmę bagaże. - Wchodzę do jej pokoju po walizkę. Swoje rzeczy już załadowałam do samochodu razem z nową torbą wypełnioną próbkami. Zamówione skóry j tkaniny powinny dotrzeć do warsztatu przed moim powrotem. Signora Guarasci czeka na nas przy schodach. Przygotowała dla nas prowiant na drogę, panini z prosciutto i serem oraz dwie butelki zimnej
oranginy do popicia. Po kolei nas obejmuje, całuje i dziękuje za wybór jej hotelu. Babcia wychodzi przez frontowe drzwi, kładzie dłoń na poręczy i schodzi po schodach. Na dole czeka Dominie. Pośpiesznie wymijam babcię, by dać im chwilę we dwoje. Idę do samochodu zaparkowanego z boku, pakuję walizkę do bagażnika i czekam. Przez gęsty bukszpanowy żywopłot widzę, jak się obejmują. Dominie przechyla babcię i całuje ją w stylu, który ostatnio widziałam w „Przeminęło z wiatrem", kiedy Clark Gable całował Vivien Leigh. - Papa jest bardzo smutny - mówi za moimi plecami Gianluca. Czuję zażenowanie, że przyłapał mnie na podglądaniu. - Babcia też. - Odwracam się do niego. - Dziękuję za wszystko, co dla nas zrobiłeś. - Nasze rozmowy sprawiały mi przyjemność. - Mnie też. - Mam nadzieję, że znowu nas odwiedzisz. - Na pewno. - Po tych kilku tygodniach stal się przyjacielem. Kiedy go poznałam, byłam strasznie krytyczna, widziałam tylko siwe włosy, wielki samochód i córkę niemal w moim wieku. Teraz doceniam jego dojrzałość. Jest elegancki, ale nie próżny, ma doskonale maniery, a nie jest wyniosły. Odznacza się też wielkodusznością, przez cały czas odgadywał nasze życzenia. - Założę się, że się cieszysz z naszego wyjazdu. - Dlaczego tak mówisz? - Zajęłyśmy ci mnóstwo czasu. - Było mi miło. - Podaje mi kawałek papieru. - To numer telefonu mojego przyjaciela Costanza z Capri. Odwiedź go, dobrze? Jest najlepszym szewcem, jakiego znam. Oczywiście poza tobą - uśmiecha się Gianluca. Musisz poobserwować go przy pracy. - Jasne - kłamię. Na Capri nie zamierzam oglądać butów, a nawet ich nosić. Chcę się kochać, jeść spaghetti i siedzieć nad basenem, w tej kolejności. - Dziękuję. - Wyciągam rękę, którą Gianluca unosi do ust. Potem pochyla się i całuje mnie w oba policzki. Kiedy jego usta muskają moją skórę, czuję zapach cedru i cytryny, chłodny i czysty, który przypomina mi o dniu, gdy po raz pierwszy jechałam jego samochodem do Prato. Zerkam na zegarek. - Musimy się zbierać. Przed schodami do Spolti Inn babcia i Dominie się śmieją, udając, że pożegnanie ich wcale nie zasmuca. W drodze do samochodu wciąż
rozmawiają. Dominie pomaga babci wsiąść do samochodu, Gianluca otwiera przede mną drzwi. Kiedy wsiadam, zamyka je i sprawdza klamkę jak wtedy, gdy jechaliśmy do Prato. Babcia siada wygodnie, ja przekręcam kluczyk w stacyjce. Ona porusza się w zwolnionym tempie, ja tymczasem marzę tylko o tym, żeby prysnąć z Toskanii (wyrażenie mojego ojca), znaleźć się na lotnisku, odprowadzić babcię, odebrać Romana i wreszcie zacząć się bawić. Ostrożnie zjeżdżam ze wzgórza na główną ulicę Arezzo i kieruję się ku granicy miasteczka, gdzie skręcę na autostradę. Patrzę na babcię, która przez cały nasz pobyt wyglądała jak pełna wigoru nastolatka, a teraz widać po niej każdy dzień jej osiemdziesięciu lat. W brązowych włosach ma siwe odrosty, splecione na podołku dłonie sprawiają wrażenie kruchych. - Przykro mi. - Staram się, by nie brzmiało zbyt radośnie. Ona jest taka smutna, a mnie szczęście rozpiera. - Wszystko w porządku. Na autostradzie dodaję gazu, jedziemy całkiem szybko. Dzisiaj autostradę mamy tylko dla siebie i w pełni z tego korzystam. Kiedy babcia zapada w drzemkę, myślę, że tak jest lepiej. Im dłużej będzie spała, tym krócej będzie tęskniła za Dominikiem. W kieszeni odzywa się mój telefon. Wyjmuję go. - Skarbie? - mówi Roman. - Wylądowałeś? - Nie, jestem w Nowym Jorku. - Odwołano lot? - Serce mi się ściska. Jak ja nienawidzę linii lotniczych! - Nie, musiałem zrezygnować, ale nie chciałem dzwonić w środku nocy, żeby ci o tym powiedzieć. - Dlaczego? - pytam, podnosząc głos. Budzę tym babcię. - Doszły nas słuchy, że w „New York Timesie" ukaże się recenzja restauracji, krytyk przyjdzie w tym tygodniu, przypuszczalnie we wtorek, więc zamierzam polecieć w środę i spotkać się z tobą na Capri. Mam nadzieję, że rozumiesz, skarbie. - Nie rozumiem. - Recenzja w „Timesie" może mnie ustawić albo wykończyć. - Wakacje na Capri mogą ustawić albo wykończyć nasz związek. - Nigdy nie groziłam żadnemu mężczyźnie. To tyle, jeśli chodzi o bycie uroczą; a
zresztą co Katharine Hepburn wiedziała o mężczyznach? Nigdy nie chodziła z Romanem Falconim. - To tylko drobne przesunięcie w czasie. Przyjadę natychmiast, jak będę mógł. - Daruj sobie. Mam już po uszy czekania. Chcę, żebyś dotrzymał słowa i przyjechał na wakacje. Teraz on podnosi głos. - Ta recenzja jest naprawdę ważna dla mojej firmy. Muszę tu być, nic na to nie poradzę. - Faktycznie, nie poradzisz. Widać, co dla ciebie jest ważne. Zajmuję drugie miejsce tuż za twoim osso buco. A może wcale nie jestem na drugim miejscu? - Jesteś na pierwszym, okay? Proszę, postaraj się zrozumieć. Będę przy tobie, zanim się obejrzysz. Poczekaj na mnie. - Nie mogę z tobą rozmawiać, zaraz wjeżdżam do tunelu. Do widzenia. Przed sobą mam wyraźną wstęgę autostrady i błękitne włoskie niebo. Wrzucam telefon do torebki. - Co się stało? - pyta babcia. - Nie przyjeżdża. Do restauracji przyjdzie krytyk z „Ti-mesa" i Roman musi przy tym być. Przyleci w środę, ale to oznacza, że będziemy ze sobą krótko, no wiesz, dojazd na Capri, skutki zmiany... - Zaczynam płakać. - A ja będę sama w trzydzieste czwarte urodziny. - No tak, w dodatku są twoje urodziny. - Babcia kręci głową. - Skończyłam z nim. Dość tego. - Nie działaj pochopnie - mówi babcia. - Jestem pewna, że wolałby być z tobą niż z krytykiem w restauracji. - Nie można na nim polegać! - Ma absorbującą pracę. - Ja też! Ale wyjazd na Capri jest mi potrzebny. Od czterech lat nie miałam wakacji. Czuję, że jakoś dam sobie radę z koszmarem, który czeka w domu, ale muszę odpocząć, jeśli znowu mam szarpać się z Alfredem. - Wiem, że to dla ciebie ogromna presja. - Ogromna? Za duża. A ty mi nie pomagasz. -Ja? - Ty. Twoja ambiwalencja. Odnoszę wrażenie, że najchętniej zostałabyś w Arezzo i wyrzuciła z pamięci Perry Street. - Czytasz w moich myślach.
- Wiesz co? Obie dzisiaj wrócimy do domu. Nie mam zamiaru stracić wszystkiego z powodu Romana. Przynajmniej zostanie mi praca. Wyciągam notebook, żeby wysłać e-mail do biura podróży. Zjeżdżam na pobocze i wystukuję: Potrzebny drugi bilet na lot Alitalia 16 dzisiaj o 16.00 do Nowego Jorku. Pilne. Znowu ruszam. - Nigdy nie widziałam, żebyś była taka zła - mówi babcia cicho. - Lepiej się przyzwyczaj. Będę się gotować przez całą drogę do Nowego Jorku. Kobieta na stanowisku Alitalii współczuje mi, ale nie ma wolnych miejsc na lot 16 z Rzymu do Nowego Jorku. Może najwyżej zarezerwować mi pokój w hotelu i bilet na jutro rano. Kładę głowę na stalowym blacie i szlocham. Babcia wyciąga mnie z kolejki, żeby zniecierpliwieni pasażerowie za nami mogli odebrać karty pokładowe. - Pojadę z tobą na Capri. - Babciu, nie obraź się, ale nie chcę z tobą jechać na Capri. - Rozumiem. - A może ty pojedziesz z Dominikiem? Ja wezmę twój bilet i wrócę do domu. - Powinnaś zrobić sobie urlop. Przecież Roman przyjedzie w środę. - Nie chcę, żeby przyjeżdżał. - Teraz tak mówisz, ale on niedługo tu będzie i się pogodzicie. Babcia bierze telefon i dzwoni do Dominika. Przesuwam wzrokiem po długiej kolejce pasażerów. Nikt nie patrzy na mnie ze zrozumieniem czy współczuciem. Znowu płaczę. Twarz zaczyna mnie szczypać od łez, więc wycieram ją w rękaw. Przypominam sobie, co powiedział mi ojciec: „Tobie nic nie przychodzi łatwo. Na wszystko musisz zapracować". Cóż, teraz doznaję nowego objawienia - nie tylko muszę na wszystko zapracować, ale jeszcze czasami za całą tę pracę nie dostaję nagrody. Jaki to ma sens? - Wszystko załatwione. - O czym ty mówisz, babciu? - Jadę z tobą na Capri, Dominie do nas dołączy. Zamieszkamy u jego kuzyna, a ty pokój w hotelu będziesz miała dla siebie. - Babcia bierze mnie za rękę. - Posłuchaj, Roman nie zrobił tego celowo. Przyjedzie w środę, a do tego czasu możesz pobyć trochę sama.
- Jasne, jasne - mruczę, kiedy wyprowadza mnie z piekielnego wiru przed stanowiskiem Alitalii na salę lotniska. Idę za babcią, która teraz wyprostowana jak struna stawia energicznie kroki, ciesząc się na spotkanie z Dominikiem. Całym ciałem napieram na ogromny wózek bagażowy, który pcham przez Leonardo da Vinci-Fiumicino International Airport. Wynajmuję nowy samochód i ładuję wszystkie rzeczy z powrotem do bagażnika. Wysyłam e-mail do Alitalii z prośbą o kredyt na niezrealizowany bilet babci i przebukowanie miejsca na dzień, w którym lecimy do domu z Romanem. Wsiadamy i zapinamy pasy. - Widzisz? Każdy problem można rozwiązać. - Babcia odrzuca mi w twarz moją tanią pociechę. - Na Capri! * W Neapolu zostawiam wynajęty samochód koto doków. Rozglądam się, szukając pomocy przy bagażach, ale tragarzy nigdzie nie ma. Ładuję bagaże na wózek i jak Szerpa pcham go na pomost. Wydaje się, że nasz bagaż rośnie za każdym razem, kiedy go przenoszę, a może wózki są coraz mniejsze, sama nie wiem, ale ciężar jest straszny. Pocę się jak bokser na ringu, włosy mam całkiem mokre, kiedy wreszcie docieram do portu. Babcia staje na straży obok wózka, ja idę kupić bilety na prom, potem ustawiamy się w kolejce. Prom wpływa do portu, pracownik otwiera bramkę. Gromada zniecierpliwionych turystów przepycha się obok nas po trapie. Babcia idzie pierwsza, ja za nią, pchając bagaż. Gdy już myślę, że padnę i zmiażdżą mnie kola mojego wózka, bileter dostrzega moje zmagania i woła chłopaka pracującego na pokładzie. Wreszcie ktoś mi pomoże! Chłopak jest wysoki, ma czarne włosy jak Roman i nie mogę powstrzymać myśli, że nie potrzebowałabym go, gdyby mój ukochany przyjechał na czas. Na promie siadam obok babci. Wreszcie płyniemy. Głęboko oddycham i patrzę na morze. Po kilku minutach widzę wyspę. Capri unosi się na turkusowych falach Morza Tyrreńskiego jak imprezowa czapeczka. Poszarpane klify, rezultat wulkanicznych erupcji sprzed tysiącleci, mienią się jaskrawymi kolorami. Fuksje pną się kaskadami, tu i tam wybuchają fioletem bugenwille, szmaragdowa woda przy brzegach odsłania błyszczący czerwony koral, który wygląda jak stopiona świeca na butelce po winie. W porcie na Capri, gdzie w strasznym zamęcie boje hotelowi łapią bagaże i ładują na wózki, czuję się jak w filmie Rosselliniego pokazującego
ewakuację małej wioski w czasie wojny. Portierzy wrzeszczą, turyści usiłują zatrzymać taksówki, przewodnicy wycieczek machają chorągiewkami, żeby zebrać swoje grupy. Babcia i ja stoimy w samym środku tego chaosu. Nie umiem sobie wyobrazić, jak nasze rzeczy dotrą do właściwego hotelu, dopiero potem rozpoznaję logo Quisisany na klapach kurtki jednego z bojów. Pokazuję mu stos naszego bagażu. Chłopak otwiera szeroko oczy i wybucha śmiechem. - To wszystko wasze? - Co trzeba, żeby to zabrać? - pytam, przekrzykując gwar. - Tylko napiwek, signorina. Tylko napiwek. Dostaje suty napiwek wyłącznie dlatego, że nazwał mnie signorina. Końcówka ,,- ina" jest niezwykle ważna dla kobiety, która za kilka dni kończy trzydzieści cztery lata, cieszy mnie jak wygrana na loterii. Biorę babcię pod ramię, gdy wsiadamy do otwartego samochodu terenowego z płóciennym dachem. Kierowca pędzi po ostrych zakrętach, mijając piękne bramy do prywatnych willi. Kamienne mury otaczające zabytkowe palazzo pokryte są woskowymi zielonymi pnączami i białymi gardeniami. Drapacze chmur nad Zatoką Neapolitańską, skąd przyjechałyśmy, wyglądają na zadymione i przypominają stos szarych pudełek na buty. Wjeżdżamy na szczyt klifów i wysiadamy na rynku, na którym roi się od turystów. Plac otaczają eleganckie sklepy z drzwiami dla zachęty otwartymi na oścież. Kierowca pokazuje ulicę, która zaprowadzi nas do hotelu. Obie z babcią lawirujemy przez tłum. Uwolniona od bagażu, zaczynam czuć, że naprawdę jestem na wakacjach. Idziemy wąską uliczką ze sklepami sprzedającymi korale i turkusy, firmowymi butikami Prądy, Gucciego i Ferragamo. Zapamiętuję małe stoisko z lodami kokosowymi. Korony starych cyprysów rzucają miły cień. Hotel Ouisisana znajduje się w rzędzie wspaniałych ozdobnych budowli na szczycie klifów. Wygląda jak wymarzony plan dla pełnej przepychu komedii Prestona Sturgesa, w której dziedziczka w wieczorowej sukni z pawimi piórami ucieka i ląduje na bogatej włoskiej wyspie. Patrzę na babcię, która przygląda się otoczeniu szeroko otwartymi oczami. Jej reakcja sprawia mi wielką radość, choć wolałabym mieć przy sobie Romana. Babcia zna moje myśli i ściska mnie za rękę. W wytwornym holu goście poruszają się na zwolnionych obrotach pod renesansowymi freskami. Marmurowa podłoga w czarne i białe romby
przykryta jest grubymi białymi dywanami. Z kątów zerkają posągi rzymskich bogiń, nad białymi jedwabnymi sofami i fotelami obitymi złotym adamaszkiem połyskują kryształowe żyrandole. Za tylną szklaną ścianą szerokie schody prowadzą do ogrodów, gdzie okrągłe ścieżki wiją się leniwie wśród trawników ocienionych palmami. Goście tej włoskiej zaczarowanej wioski ubierają się z wykwintną prostotą, widzę biały jedwab i kobaltowy kaszmir oraz obfitość złotych łańcuchów, bransoletek, kolczyków. Kobiety noszą platynę i brylanty lśniące na tle opalenizny. Staję przed recepcją, gdzie obsługują mnie najpiękniejsi ludzie, jakich w życiu spotkałam. Kobiety mają wysokie kości policzkowe i mocne szczęki jak na marmurowych rzeźbach Giacoma Manzu. Boje hotelowi w białych frakach ze złotymi epoletami, wszyscy przystojni jak książęta z bajki, niewiele mówią, ale gotowi są do pomocy. Wyjaśniam sytuację. Recepcjonistka uśmiecha się i wręcza mi plastikowy klucz, który wygląda jak karta kredytowa. - Pan Falconi wszystkim się zajął. Jej słowa przypominają mi, że Roman naprawdę miał zamiar być tu dzisiaj, że starannie od początku do końca zaplanował wymarzone wakacje. To za mało, żebym mu wybaczyła, ale przynajmniej zaczynam czekać na środę w zupełnie innym nastroju. Małą windą jedziemy na ostatnie piętro, zwane tutaj atti-co. Wysiadamy i widzimy niszę z dwuosobową jasnoniebieską sofą oraz obraz olejny w stylu pastelowych kwadratów Mondriana. Drewniana podłoga lśni. Wchodzimy do rozległego apartamentu pełnego światła i pięknie urządzonego w delikatnych odcieniach błękitu i żółci. Zatrzymujemy się, by chłonąć ten widok, niemal spodziewając się, że na kanapie zobaczymy Cary'ego Granta i Grace Kelly wznoszących toast szampanem. Kładę torebkę na sekretarzyku z wiśniowego drewna - blat z czarnej skóry zdobią złote liście. Długa biała sofa w stylu Ludwika XIV ugina się od poduszek z niebieskiego jedwabiu. - Fiu, fiu! - gwiżdże babcia. Wchodzę do sypialni. Ogromne łóżko przykryte jest śnieżnobiałą narzutą z jasnoniebieskimi guzikami. Za łóżkiem drzwi prowadzą do łazienki z głęboką białą wanną i marmurowymi umywalkami na nogach z brązu. Podłoga wyłożona jest błękitnymi jak niebo i białymi kafelkami. Łapię odbicie mojej twarzy w lustrze, zachwycona romantycznym apartamentem.
Tutaj każdy sprzęt przeznaczony jest dla dwojga. Bez mężczyzny to prawdziwe marnotrawstwo! Z sypialni szklane drzwi prowadzą na wielki balkon. W kącie stoi mały biały stolik z kutego żelaza i dwa krzesła, obok leżak zwrócony do słońca, a za nim fotel i otomana. Kładę dłonie na poręczy i patrzę na położony za ogrodem owalny basen, osadzony w ziemi niczym agat. Na jego brzegu stoją przypominające landrynki otwarte parasole w biało-granatowe pasy. Restauracja, w której Roman pracował, znajduje się za basenem. Z otwartej werandy schody prowadzą do eleganckiej sali jadalnej. Weranda przygotowana jest do kolacji, stoliki przykryto nieskazitelnie białymi obrusami. Za restauracją i poszarpanymi klifami rozciąga się widok na faraglione, trzy wielkie skały wyrastające z morza, w których mieści się sławna Błękitna Grota. Lato już niemal nadeszło, świadczą o tym małe woskowe cytryny wiszące na drzewku w terakotowej donicy. Ogrodnictwem zajmuję się po amatorsku, ale na poważnie, więc dotykam czarnej ziemi w doniczce, by się przekonać, czy rośliny potrzebują wody. Nie potrzebują. Ktoś opiekuje się tym drzewkiem. Odrywam liść i rozcieram między palcami, uwalniając słodki cytrynowy aromat. Niepokój ostatnich kilku godzin opuszcza mnie, gdy patrzę na biały jacht na horyzoncie, za którym ciągnie się smuga piany na błękitnej wodzie. Wiatr na Capri ma zapach pomarańczowego miąższu zmieszanego z miodem. - Och, Valentine, jakie piękne morze! - Babcia staje obok mnie przy balustradzie. - W życiu nic takiego nie widziałam, babciu. Usiądź, przyniosę ci coś do picia. - Idę do lodówki i biorę dwie butelki soku z granatów. Na tacy na sekretarzyku stoją szklanki. - I co, cieszysz się, że namówiłam cię do przyjazdu? - Babcia wkłada okulary przeciwsłoneczne. - Jasne. - Otwieram butelkę i nalewam sok do szklanek. - Odnoszę wrażenie, że odczułaś ulgę. Nie chciałaś jeszcze wracać do domu, prawda? Dlaczego? - Wiesz dlaczego - odpowiada cicho. - Mama będzie bardzo dotknięta, że nie powiedziałaś jej o Dominiku. Może powinnaś do niej zadzwonić. Babcia macha ręką.
- Och, nie mogę. Jak miałabym jej to wytłumaczyć? Przecież to bez sensu. Jestem osiemdziesięcioletnią wdową z niesprawnymi kolanami. W dobre dni czuję się na siedemdziesiąt lat, w złe na dziewięćdziesiąt dziewięć. - Upija łyk soku. - Nie liczyłam na to, że na starość się zakocham. - Nikt na to nie liczy. Wszystko jest w porządku, dopóki nie stracimy głowy. A potem z dnia na dzień jesteśmy w związku, pojawia się konieczność kompromisów i ustępstw. Kiedy już wiesz, że ty kochasz jego, a on ciebie, musicie ustalić, co to właściwie znaczy, dokąd zmierzacie, gdzie będziecie mieszkać i co robić. Naprawdę, jeśli podejść do sprawy rozsądnie, miłość to jeden potężny kłopot. - Po prostu tak się dzisiaj czujesz. - Babcia się śmieje. - Kiedy Roman na tym balkonie weźmie cię w ramiona, wybaczysz mu. Wybaczysz, jeśli jesteś moją wnuczką. Nasza rodzina ma wrodzoną skłonność do niezważania na rzeczy, przez które jesteśmy nieszczęśliwi. - Babciu, gorzej już kobieta nie może postąpić. Nie mam zamiaru nie zważać na rzeczy, przez które jestem nieszczęśliwa. Przecież szukam szczęścia. W pokoju dzwoni telefon. Babcia zamyka oczy i odwraca twarz do słońca, ja idę odebrać. - Babciu, to twój inamorato. Jest na dole. Zabrał twoje bagaże i chce cię porwać do willi kuzyna. Babcia wstaje i przygładza spódnicę. - Jedź z nami. - Patrzy na mnie z czułością. - Nie. - Na pewno? - Różnie można mnie nazwać, ale na pewno nie piątym kołem u wozu. Babcia bierze torebkę i rusza do drzwi. Idę za nią na korytarz, naciskam guzik windy. - Baw się dobrze - mówię, kiedy drzwi z brązu zasuwają się za nią. Widzę jeszcze jej twarz promieniejącą z radości. Budzę się z drzemki na leżaku. Słońce wisi nisko na niebie. Patrzę na zegarek. Czwarta po południu. Cudownie, przespałam trzy bite godziny. Wstaję i patrzę na basen. Granatowo-białe parasole wciąż są otwarte, w basenie pływa kobieta. Mój bagaż stoi koło szafy w sypialni. Wyjmuję stos nowych ubrań, przygotowanych specjalnie na tydzień z Romanem. Znajduję czerwoną
reklamówkę od Macy'ego, którą mama wsunęła mi do walizki. Zaglądam do środka. To nowy kostium kąpielowy z czarnej lycry. - Wykluczone - mówię głośno, przykładając go do siebie przed lustrem. Mama kupiła mi jednoczęściowy czarny kostium (jak na razie dobrze) z głębokim dekoltem w kształcie litery V. Choć „głęboki" to niedomówienie. Szerokie marszczone paski tworzą równie głębokie V na plecach. Byłoby nieźle, gdyby nie szeroki pas z kryształów z ogromną klamrą w kształcie dwóch splatających się C. Podróbka Chanel tutaj, gdzie ludzie noszą oryginały! Oglądam dokładnie pasek -jest wszyty. Nawet gdybym mogła go odpruć (co wykluczone, skoro nie pozwalają na przewóz nożyczek), w materiale zostałaby spora dziura, a ten fason nie potrzebuje kolejnego prześwitu. Wkładam kostium i w głowie mi się nie mieści, że kupiła go dla mnie moja rodzona matka. W tym stroju próbuję coś sprzedać i wcale tego nie ukrywam. Tak mnie wystroiła zdeterminowana matka, której celem jest pierścionek zaręczynowy. Żeby oddać mamie sprawiedliwość, pewnie był to jedyny w całym sklepie kostium z kamieniami, a wszyscy wiedzą, że nie widziała jeszcze kryształu Swarovskiego, który by się jej nie podobał. Poza tym, jak wiadomo, jednoczęściowy kostium ukrywa niedostatki figury, choć ten tyle odsłania, że pod spód trzeba by włożyć golf. Patrzę na swoje odbicie w wysokim lustrze. Wycięcie z przodu jest tak głębokie, że odkrywa części mojego ciała, które nigdy nie były wystawione na promienie słońca. Odwracam się i oglądam przez ramię. Plecy wyglądają dobrze, ale powodem jest raczej krój kostiumu, a nie moja figura. Na metce widnieje słowo „wyszczuplający", dlatego pupa jest wzmocniona podwójną warstwą materiału. Przyjmuję pozę Johna Wayne'a i wsuwam kciuki za klamrę paska, jakbym wybierała się na spęd bydła. Wykluczone, żebym w tym kostiumie wyszła za próg. Wyglądam jak dziewczyna, którą wykopano z baletu, bo odsłoniła zbyt wiele ciała w czasach, kiedy odsłaniano sporo. Po mniej więcej dziesięciu sekundach rozterek ulegam pokusie błękitnej wody. A, do diabła, mówię sobie. Nikt mnie tu nie zna, a poza tym w Quisisanie nie takie dekolty pokazywano. Wkładam czarne spodnie i bluzę. Biorę okulary przeciwsłoneczne, klucz i portfel, po czym ruszam na basen. Widząc mnie stojącą nad brzegiem, młody Włoch podbiega z ręcznikiem. - Grazie - mówię, dając mu napiwek.
Woda ma ten sam odcień turkusu co morze, choć tutaj przez kontrast z białym brzegiem i posągiem w płytkiej części wydaje się bardziej niebieska. Za niskim murkiem kelnerzy nakrywają stoły do kolacji i rozpinają granatowe markizy. Rozglądam się. W wodzie nie ma nikogo, na leżaku siedzi kobieta i czyta „Zwykły geniusz" Davida Baldacciego. Mam basen tylko dla siebie. Bosko. Ściągam bluzę i spodnie. Brodzę w ciepłej wodzie, aż sięga mi do szyi. Przesuwam dłońmi po jej powierzchni. Odrywam stopy od dna i unoszę się w jedwabistości. Wyciągam nogi, wreszcie kładę się na plecach. Zamykam oczy i pozwalam, by otoczyły mnie łagodne fale. Niebo ma barwę przydymionego błękitu, z zagajnika rosnącego za hotelem wiatr przynosi aromat dojrzałych brzoskwiń. Po chwili płynę w kierunku posągu lwa w płytkiej części. Woda kryształowymi smugami przepływa mi po dłoniach. Słońce zachodzi, ale ciepła woda i łagodny wiatr sprawiają mi wielką przyjemność. Co będę robić w porze kolacji? Nie mam żadnych planów, więc pływam. Leniwie przemierzam basen od płytkiego końca do głębokiego i z powrotem. Rytmicznie uderzam ramionami w wodę i szybko zaczyna brakować mi tchu. Znowu przekręcam się na plecy. Wyobrażam sobie, jak po wielu latach będę wspominać, jak w tandetnym kostiumie byłam sama w eleganckim hotelu. Myślę o babcinej radzie, by nie zwracać uwagi na rzeczy, z powodu których jestem nieszczęśliwa. Szalenie zabawne, skoro sama aktualnie szuka szczęścia przy boku Dominika. Chłopiec zamyka parasole, dając mi do zrozumienia, że na dziś basen kończy działalność. Parasole wyglądają jak niebieskie szpilki wycelowane w fioletowe niebo. Chłopak ustawia leżaki w szeroki okrąg, toczy kosz z ręcznikami za rattanowy parawan. - Valentina! - woła ktoś. Robię pirueta w wodzie i rozglądam się, kto mnie woła. - Gianluca?! - Osłaniam oczy przed zachodzącym słońcem. Gianluca klęczy na brzegu, trzymając mój ręcznik. Pani z thrillerem i chłopak poszli, jesteśmy tylko we dwoje. - Co ty tu robisz? - Nie mogłem pozwolić, żeby papa jechał sam do Neapolu. Po stopniach wychodzę z basenu. Gianluca podaje mi ręcznik typowym dla tego kraju niespiesznym ruchem. Woda z mojej dłoni moczy mu ramię, więc go wycieram, a potem otulam się w ręcznik jak w pelerynę. - Coco Chanel? - pyta, wskazując klamrę.
- Chuck Cohen. - Chuck Cohen? - powtarza skonsternowany. - Podróbka. - Sì, sì. - Śmieje się. - Z outletu? - Tak. Moja mama jest królową outletów. To długa historia. - Mi piace. - Oryginalny czy nie, kostium mu się podoba. - Gianluca, nie jestem w nastroju na flirty. Ostrzegam cię. Jestem taka zła, że zaraz wybuchnę. Miałam być z chłopakiem na tej romantycznej wyspie, ale jestem sama i strasznie nieszczęśliwa. Capisce? - Owijam się ręcznikiem ciasno jak bandażem. Teraz mam olbrzymi monogram Q na piersi. - Capisce. Gdzie idziesz na kolację? - Prawdę mówiąc, miałam zamiar zamówić coś do pokoju i obejrzeć film. - Dlaczego? - Zawsze tak robię, kiedy jestem sama. - Ale nie jesteś sama. Masz mnie. Gianluca jak wszyscy mężczyźni w pewnym wieku najlepiej wygląda w zachodzącym słońcu. Wydaje się wyższy, a siwe smugi we włosach lśnią, mocne rysy wyrażają młodzieńczą butę albo mądrość starego wojownika, co kto woli. Mogłabym trafić na gorszego towarzysza przy stole, a poza tym pomysł, że będę jadła sama, bez Romana, w apartamencie na ostatnim piętrze, graniczy z udręką. Mówię więc: - Poczekaj, tylko się przebiorę. Gianluca czeka w holu, a ja włączam notebook. Roman wysłał mi w sumie jedenaście e-maili, wszystkie pełne przeprosin oraz obietnic wspaniałego seksu i degustowania miejscowych win. Przesuwam po nich wzrokiem, jakby to było menu w chińskim barze. Postanowiłam, że jeszcze przez jakiś czas będę na niego wściekła, bo jestem przekonana, że mam do tego prawo. Zamiast odpisać Romanowi, wybieram numer mamy. - Mamo, co u ciebie? - Nie myśl o mnie. Co u ciebie? - Jestem na Capri. Nie musisz jechać na lotnisko po babcię. - Wszystko wiem. Dzwoniła. Jak miło, że ma przyjaciela, który jej towarzyszy. Musiała nawiązać mnóstwo cudownych znajomości w czasie swoich podróży. - Oglądasz Jane Austen? - Dobór fraz zdradza od razu, że mamę znowu wzięło na brytyjską telewizję.
- Wczoraj była „Rozważna i romantyczna". Skąd wiesz? Posłuchaj, skarbie, babcia powiedziała mi o Romanie. Bardzo mi przykro. Co mogę dodać? On ma szalenie wymagającą pracę. To cena sukcesu. Musisz być cierpliwa. - Staram się. Ale mamo, ten kostium kąpielowy... - Absolutna rewelacja, no nie? - piszczy mama. - Jeśli jesteś Pussy Galore w filmie z Jamesem Bondem. - Wiem! Retro i modny równocześnie. Bardzo w stylu Lauren Hutton z „Vogue'a" z 1972 roku. - Ten pasek! - Cudowny! Kryształy są dobrej jakości. Wiedziałam, że będzie ich bronić. - Mamo, to za wiele. - Na Capri? Nigdy. Liz Taylor i Jackie O. jeździły tam na wakacje. Wierz mi, oślepiały na basenie, więc dlaczego moja córka nie może? - W taki sposób uzasadniasz kupno tego kostiumu? Rozłączam się i zrzucam hotelowy szlafrok. Biorę kąpiel z hotelowym żelem pod prysznic, bogatym w aromaty masła shea, wanilii, brzoskwini i leśnej sosny. Pachnę tak pięknie, że mogłabym się w sobie zakochać. Wybieram obcisłą czarną spódniczkę i białą bluzkę z szerokimi rękawami. W jakimś starym czasopiśmie widziałam na rozkładówce zdjęcie Claudii Cardinale, która na wakacjach była tak ubrana. Wkładam srebrne sandałki z prostym perłowym zapięciem na kostce. Pryskam się wodą Burberry i idę do windy. Przemierzam długi korytarz do głównego wejścia. W holu kręci się mnóstwo par w różnym wieku, wszyscy są przebrani do kolacji. Lawiruję pomiędzy nimi i wychodzę na zewnątrz. Gianluca czeka na mnie w ogródku. Wstaje, kiedy się zbliżam. - Zamówiłem ci drinka - mówi. Na stoliku widzę dwie szklanki. Gianluca podsuwa mi krzesło, sam wraca na miejsce dopiero wtedy, kiedy już siedzę. Unosi szklankę w toaście. - Przykro mi, że twoja podróż nie ułożyła się tak, jak liczyłaś. - Roman będzie tu w środę. - Bene. - Ale ja do czwartku nie będę dla niego miła. - Dlaczego pozwalasz, żeby tak cię traktował? - Prowadzi firmę. Czasami sprawy zaczynają wymykać mu się z rąk. - W głowie mi się nie mieści, że bronię Romana, ale zmusił mnie do tego ton
Gianluki. - Nie znasz go. Wiesz tylko, że odwołał przyjazd na Capri, ale przyjedzie. To jeszcze nie jest koniec świata. - Jesteś tu po raz pierwszy. - Tak. - Powinnaś tu być z ukochanym. - Będę tu z ukochanym, tylko nie dzisiaj. Dopijamy drinki i dołączamy do tłumu turystów na brukowanej uliczce, która wije się przez miasto. Po chwili Gianluca sprowadza mnie z ruchliwej drogi. Przechodzimy przez drewnianą bramę, którą za nami zamyka. - Tędy - mówi. Idziemy przez ogród i pod portykiem na tyły budynku. Jest tutaj niewielka restauracja wpasowana w zbocze góry. Wszystkie miejsca zajęte są przez ludzi, którzy wyglądają bardziej na miejscowych niż na eleganckich gości Quisisany. Tu nie ma biżuterii Bulgariego, neapolitańskiego złota, torbek Prądy, kaszmirów, jest za to czysta uprasowana bawełna ozdobiona haftem i porządne skórzane sandałki. Doskonale tu pasuję. To klasa pracująca, ludzie tacy jak ja, odpoczywa po ciężkim dniu. Maître d'hôtel uśmiecha się na widok Gianluki. Prowadzi nas do stolika, skąd widać urwiska i morze w dole. Stoliki przypominają mi Ca' d'Oro, zapewniają intymność i są pięknie nakryte. Muszę pamiętać, żeby przyjść tu z Romanem. - Jak nazywa się ta restauracja? - pytam. - II Merlo. To znaczy kos - odpowiada Gianluca. Kelner nie przynosi menu, tylko butelkę wina. Otwiera ją i nalewa do kieliszków. - La sua moglia, bianco e rosso? - pyta kelner. - Rosso - odpowiada Gianluca. - Przepraszam, ale czy kelner nazwał mnie twoją żoną? - Si. - Hm, albo ty wyglądasz młodo, albo ja wyglądam staro. Na co stawiasz? Gianluca wybucha śmiechem. - To nie jest zabawne - protestuję. - W mojej rodzinie starość to coś, czego należy unikać i wypierać się aż do śmierci, kiedy przestaje być ważna. - Dlaczego? - Przede wszystkim dlatego, że myśl o tym strasznie dołuje. - Co to znaczy? - Dołowanie to przeciwieństwo nadziei. La speranza. Non la speranza. - Ach, więc... jestem dla ciebie za stary.
- Nie chciałam cię obrazić, ale twoja córka jest prawie w moim wieku. No, nie prawie. Mogłabym być jej siostrą. - Rozumiem. - W gruncie rzeczy to nie ja mówię, tylko Matka Natura. Nie uważam cię za starego, wręcz przeciwnie, w wielu kręgach człowiek pięćdziesięciodwuletni jest młody. Tylko nie dla trzydziestotrzyletniej kobiety. Kelner przynosi maleńkie krewetki w oliwie z oliwek i koszyk bułeczek. Gianluca nabiera krewetki pieczywem, ja robię to samo. - Ile lat ma Roman? - pyta Gianluca. - Czterdzieści jeden. - Więc mógłby być moim bratem. - Właściwie tak. - Nabieram kolejną porcję krewetek. - Chyba. - Ale nie jest dla ciebie za stary. - Boże, nie. Gianluca wolno kiwa głową i patrzy na morze. Koktajl kokosowo-rumowy w hotelu i wino, które teraz popijam, sprawiły, że jestem gadatliwa. - Posłuchaj, Gianluca, nawet gdybyś miał trzydzieści pięć lat, nigdy bym się z tobą nie umówiła. - Dlaczego? - Bo twój ojciec jest z moją babcią. Jeśli to nie jest odcinek programu Jerry'ego Springera czekający na realizację, to nie wiem, co to jest. Gdyby twój ojciec ożenił się z babcią, byłbyś moim wujkiem. Wyobrażasz to sobie? - Rozumiem - odpowiada ze śmiechem. - Jesteś przystojnym mężczyzną. I mądrym. Dobrym synem. To wszystko są cudowne cechy. - Przyglądam mu się, szukając więcej pozytywów. - Masz świetne włosy. W Ameryce już to by wystarczyło, żebyś znalazł się w pierwszej dziesiątce match.com. Ja po prostu nie myślę o tobie w taki sposób. Gianluca wyciąga rękę i serwetką wyciera mi brodę. - Z tym nie mogę dyskutować - mówi. * Opieram się o balustradę balkonu przy moim pokoju i patrzę, jak księżyc w pełni wschodzi nad faraglione, rzucając srebrne promienie na granatową wodę. Czuję się szczęśliwa po wyśmienitej kolacji. Gianluca jest bardzo miły. Przypomina mi ojca, dziadka, a nawet brata, bo oni wszyscy niczym Czerwony Krzyż ruszają na pomoc w razie kryzysu. Dlatego Roman tak
mnie irytuje. Wiem, do czego jest zdolny, więc kiedy czegoś nie potrafi załatwić, zakładam, że po prostu mu na tym nie zależy. Słyszę stłumione głosy, a potem cichy śmiech: dwoje zakochanych wraca do hotelu z ogrodu. Patrzę, jak idą pomiędzy cyprysami, przystają, by się pocałować. Skoro nie potrafisz być szczęśliwy na Capri, to wątpię, by udało ci się to gdziekolwiek indziej. Idę do pokoju i zsuwam kotary na bok, zostawiając drzwi balkonowe otwarte. Poświata księżyca przecina delikatną smugą moje łóżko niczym welon panny młodej. Kładę się i wyobrażam sobie, że obok jest Roman. Nie mogę dłużej na niego się gniewać, nie chcę. Może za dużo wypiłam i alkohol skłonił mnie do wybaczenia. Może bardziej pragnę romansu niż złości. Niezależnie od moich motywacji zadzwonię do niego rano, opowiem mu o brukowanych uliczkach, różowych gwiazdach i łóżku, które zdaje się unosić nad oceanem, kiedy drzwi są otwarte i do pokoju wpada nocny wiatr. Radosna, że podzielę się tym i nie tylko tym z Romanem, zapadam w głęboki sen.
Rozdział trzynasty Da Costanzo Budzę się i zaraz sięgam po komórkę, by napisać esemes do Romana, ale dzwoni hotelowy telefon. Idę do biurka. - Valentine, to ja - mówi łagodnie Roman. - Właśnie do ciebie pisałam. - Tak mi przykro. - Wszystko w porządku, skarbie. Dostałam twoje wiadomości i całkowicie cię rozumiem. Kiedy zobaczysz ten pokój i widok z okien, nie będziesz pamiętał, ile cię kosztowało, żeby tu przyjechać. - Nie, naprawdę mi przykro - mówi Roman. Siadam na kanapie. - Z jakiego powodu? - Nie mogę przyjechać. Nie wiem, co powiedzieć, więc milczę. - Jest problem z moimi inwestorami - ciągnie Roman. - Bardzo poważny. Wciąż nic nie mówię. Nie mogę wydusić słowa. - Valentine? - Słucham - odzywam się wreszcie. Ale jestem odrętwiała. - Tak samo mi przykro jak tobie. Chcę tam z tobą być. Bardzo chcę. Żałuję... Wiem, że pewnego dnia będę wspominać tę rozmowę jako chwilę, kiedy przestałam udawać, że z Romanem łączy mnie prawdziwy związek. Kto zgadza się na takie rzeczy? Regularnie wybaczam, zapominam odwołane randki i niewykorzystane okazje, bo wierzę, że jest to nieodrodna część naszych relacji. To nasza codzienność. Pierwszym obowiązkiem Romana jest jego restauracja. Wiedziałam o tym, kiedy zaczęliśmy ze sobą chodzić, i wiem to teraz, samotna na Capri. Nie jestem zaskoczona, tylko zrezygnowana. Choć ból przez to wcale nie jest mniejszy. Wczołguję się do łóżka i naciągam kołdrę pod brodę. Jestem do niczego w miłości. Wymówki Romana wydają się prawdziwe, za każdym razem w nie wierzę. Bywają wielkie, jak groźba natychmiastowej ruiny finansowej, i śmieszne, jak zepsuty zlew, który zalał kuchnię. Skala katastrofy nie ma znaczenia, przyjmuję każde wytłumaczenie. Udaję, że potrafię sobie z tym poradzić, a w środku cała się gotuję. Czuję się okropnie, więc dlaczego nie poddać się najgorszemu? Badam swoje serce i robię listę wszystkich dziedzin życia, w których jestem do
niczego. Mam prawie trzydzieści cztery lata (stara!), nie mam żadnych oszczędności (biedna!) i mieszkam z babcią (niesamodzielna!). Noszę spanx. Marzę o psie, ale nigdy nie będę miała, bo musiałabym wyprowadzać go na spacery, a brakuje mi na to czasu! Mój chłopak jest kochankiem na pół etatu, spędza więcej czasu w pracy niż ze mną, a ja się na to godzę, ponieważ wydaje mi się, że na to zasługuję. Jestem marną partnerką. Prawdę mówiąc, w związkach jestem równie fatalna jak on! Ja też nie chcę dla niego poświęcić mojej pracy. Roman Falconi składa obietnice, a ja pozwalam mu się od nich wymigiwać, bo rozumiem, jak trudne jest życie twórcze, nieważne, czy się robi buty, czy tagliatelle dla głodnych klientów. Dzwoni telefon. Wstrzymuję oddech i siadam. Roman musiał odzyskać zdrowy rozsądek i zmienił zdanie. Jednak przyjedzie! Wiem! Podnoszę słuchawkę. Mówię sobie, żeby tego nie spieprzyć. Bądź cierpliwa, nakazuję sobie w myślach. - Valentina? To nie Roman, tylko Gianluca. - Tak? - Chciałbym cię zabrać do mojego przyjaciela Costanza. Nie odpowiadam. - Dobrze się czujesz? - pyta. - Mówiłem mu, że czekasz na swojego chłopaka, więc znalazł dla ciebie czas dzisiaj po południu. - Dzisiaj po południu jest w porządku - mówię. Ustalamy porę i odkładam słuchawkę. Z nocnego stolika wyjmuję notatnik. Przeglądam listę - co chciałam robić z Romanem na Capri. Oto czarno na białym spis baśniowych romantycznych wycieczek, restauracji, które musimy odwiedzić, potraw, których należy spróbować, godzin otwarcia basenu. Sporządziłam nawet dokładny plan dni! Nagle ogarnia mnie smutek, bo teraz muszę to wszystko robić sama. Zaczynam płakać, nie mogę znieść rozczarowania. Przyjechałam na piękną romantyczną wyspę, a jestem nieszczęśliwa! Nieważne, czy masz czternaście lat, czy czterdzieści, odrzucenie jest zawsze najgorszym doświadczeniem z możliwych. Boli, upokarza, nie da się go odwrócić. Biorę pudełko chusteczek i wychodzę na balkon. Słońce płonie pomarańczowo w ciemnoniebieskiej wodzie. Na falach podskakują jachty z białymi żaglami. Obserwuję je przez długi czas. Chcę zadzwonić do babci, ale po co? Martwiłaby się o mnie albo co gorsza, zaproponowała wspólny pobyt z nią i Dominikiem.
Widzę rodzinę zmierzającą na basen. Dwoje dzieci podskakuje na ścieżce, rodzice idą tuż za nimi. Na basenie dzieci ściągają okrycia i wskakują do wody, matka ustawia leżaki i wiesza ręczniki. Mąż z zaskoczenia obejmuje ją od tyłu. Ona ze śmiechem odwraca się do niego. Całują się. Jak proste wydaje się szczęście! Ludzie - wszyscy poza mną - kochają się, zakładają rodziny i są szczęśliwi. Wiem, że mnie nigdy to nie spotka. Biorę prysznic, ubieram się, wrzucam do torby telefon, portfel i notatnik, po czym ruszam do drzwi. Nie zniosę tego pokoju ani przez minutę dłużej, bo przypomina mi o mężczyźnie, którego tu nie ma. Znowu płaczę, więc upycham do torby pudełko chusteczek higienicznych. O tej wczesnej porze w holu panuje spokój. Idę do recepcji i z torebki wyjmuję portfel. - Chce się pani wymeldować? - pyta młody mężczyzna. - Nie. Zostanę przez tydzień, tak jak planowałam, ale - proszę o usunięcie z rezerwacji nazwiska pana Falconiego i przeniesienie rachunku na moją kartę kredytową. - Si, si. - Bierze ode mnie klucz i kartę kredytową, po czym dokonuje zmiany. - Dziękuję. Och, chciałabym także wybrać się na rejs dokoła wyspy. - Oczywiście. - Chłopak sprawdza rozkład. - Najbliższy statek odbija za dwadzieścia minut z mola. - Czy mógłby pan wezwać dla mnie taksówkę? - Naturalnie. Statek wycieczkowy w gruncie rzeczy jest ładną łodzią motorową z kilkoma rzędami drewnianych ławek pomalowanych na jaskrawą żółć. Grupa składa się z osiemnastu osób, w większości to Japończycy, kilku Greków, dwoje Amerykanów, Ekwadorczyk, no i ja. Kapitan, stary neapolitański wilk morski z białą brodą, w słomianym kapeluszu i z obitym mikrofonem, wygląda, jakby często nurkował w Morzu Tyrreńskim. Odpływamy. Kapitan Pio mówi, że pokaże nam cuda natury na Capri, a siedząca obok mnie kobieta wbija mi łokieć w policzek, robiąc mu zdjęcie swoim telefonem komórkowym. Zaraz wszyscy idą w jej ślady. Kapitan przerywa i uśmiecha się do obiektywów. Myślę o Gianluce, który powiedział, że nie znosi nowoczesnych urządzeń. W tej chwili podzielam jego niechęć. Tęsknię za wielkimi, pękatymi staroświeckimi aparatami fotograficznymi, które nosiło się na szyi. Wtedy trzeba było oszczędzać film na najlepsze
ujęcia, ponieważ strzelanie fotek na oślep było za drogie. Teraz fotografujemy wszystko, w tym ludzi robiących zdjęcia. Może Gianluca ma rację, rozwój technologii wcale nie poprawia życia, ale zaraża je szaleństwem. Uwielbiam obserwowanie statków na Hudsonie, ale zupełnie czym innym jest siedzenie w tej łodzi i podskakiwanie na falach. Zaskoczyło mnie, że kołyszemy się tak mocno, bo z portu wydaje się, że woda jest gładka. Czy z miłością nie jest tak samo? Z daleka wygląda na łatwą i prostą, ale kiedy jej doświadczasz, wszystko się zmienia. Odczuwasz każdy wybój i zastanawiasz się, która fala cię zaleje. Uratujesz się czy utoniesz w zdradzieckim odmęcie, dostaniesz się na brzeg czy wywrócisz dnem do góry? Nasza łódź jest niezgrabna, fale rzucają nią jak pniem drzewa. Zęby zaczynają mnie boleć od uderzeń wody o burty. Siedzimy tak ściśnięci, że przy szczególnie silnej fali mamy wrażenie, jakby ktoś w ławkę walnął ołowianą rurą. Kapitan Pio prowadzi łódź do spokojnej zatoczki (dzięki Bogu) i wskazuje naturalną formację skalną, która przypomina posąg Matki Boskiej z groty w Lourdes. Cud spowodowany wiatrem, deszczem, skałami wulkanicznymi i wiarą. W tym momencie nawet ja wyciągam telefon i robię zdjęcie. Opuszczamy zatoczkę i kapitan wskazuje korale rosnące pod wodą wzdłuż skały. Zaczynam płakać, przypominając sobie gałązkę koralu, którą dał mi Roman, kiedy przyrzekł mi tę podróż. Siedząca obok Azjatka pyta: - Źle się pani czuje? Choroba morska? Kręcę głową; chcę krzyknąć: To nie choroba morska, ale złamane serce! Zamiast tego uśmiecham się i patrzę na morze. To nie jej wina, że Roman Falconi nie dotrzymał obietnicy. Nieznajoma jest po prostu uprzejma, a poza tym nie chce, żebym zwymiotowała na jej podróbkę torebki Gucciego. Fale znowu nami rzucają, dokoła pełno jest łodzi podobnych do naszej, zatłoczonych turystami. Gdy opuszczamy zatoczkę, nasze miejsce zajmuje następna łódź. - Kiedy obejrzymy Błękitną Grotę? - pyta amerykański mąż. - Niedługo, niedługo. - Kapitan Pio ze znużonym uśmiechem powtarza odpowiedź na pytanie, które słyszy chyba tysiąc razy na dzień. Nad wodą unosi się dźwięk akordeonu. Wszystkie głowy odwracają się w kierunku, skąd dobiega skoczna melodia. Wysmukły katamaran z czarnobiałym baldachimem wypływa zza skał. Mężczyzna gra na akordeonie, jego towarzyszka siedzi wygodnie na stosie poduszek rozłożonych na przykrytym
dywanem pokładzie, twarz ma osłoniętą szerokim rondem kapelusza. To romantyczny widok, wszyscy na zatłoczonej łodzi żałują, że nie zaszaleli i nie wynajęli prywatnej łodzi. Muzyka przybiera na sile, katamaran zbliża się do nas. - Cudowne, prawda? - mówi Amerykanka. - Miłość w starszym wieku. Przyglądam się uważniej. Dobry Boże! Upozowana jak kurtyzana Botticellego kobieta w kapeluszu to moja babcia, tyle że nie je winogron, a serenadę gra dla niej Dominie. Schowałabym twarz w dłoniach, ale nie ma dość miejsca, żeby zgiąć łokcie. Kapitan Pio woła do szypra na katamaranie: - Yo, Giuseppe! Szyper odpowiada na pozdrowienie. Biorąc pod uwagę to, jak nasza załadowana do ostateczności łódź podskakuje na wodzie, dziwię się, że szyper nie odebrał wołania Pio jako sygnału o niebezpieczeństwie. Turyści machają do kochanków, a potem zaczynają robić im zdjęcia. Jakie to dziwne, że będąc na wakacjach, ludzie fotografują innych, którzy świetnie się bawią. - Babciu! - wołam. Babcia siada, odsuwa kapelusz i patrzy na naszą łódź. - Zna ją pani? - pyta siedząca za mną Amerykanka. Jest za ciasno, żeby się odwrócić, więc odpowiadam przez ramię: -Tak. - Valentine! - Babcia macha do mnie. Szturcha Dominika, który unosi akordeon. - Bawcie się dobrze! - krzyczę, gdy przepływamy obok. Babcia z powrotem sadowi się na poduszkach, Dominie znowu gra. Jak wam się to podoba? Moją osiemdziesięcioletnią babcię uwodzi adorator na Morzu Tyrreńskim, a ja siedzę w ciasnocie na łodzi jak tuńczyk wieziony na targ - gdybym potrzebowała kolejnego powodu do płaczu na Capri, właśnie go znalazłam. * - Podobała ci się Błękitna Grota? - pyta Gianluca, gdy idziemy do warsztatu Costanza Ruocco. - Nie mogliśmy do niej wpłynąć, fala była za wysoka. - Fatalnie - mówi z uśmiechem Gianluca. - To takie śmieszne? - Nie, tylko typowe. - Wiem, miejscowi wywieszają ten znak, żeby mieć spokój od turystów. - Nie zdradzaj naszych tajemnic.
- Za późno. Wiem wszystko o was, Włochach, i waszych tajemnicach. Zatrzymujecie najlepszą oliwę z oliwek tutaj, zamiast posłać ją nam, zatrzymujecie najlepsze wina, a teraz słyszę, że faktycznie nie wpuszczacie nikogo do najsłynniejszego miejsca na wyspie, kiedy sami chcecie tam popływać. Słodkie. Idę za nim wąskim chodnikiem prowadzącym przez plac w dół zbocza. Otwarte na oścież drzwi warsztatu Da Costanzo znajdują się pomiędzy dwoma witrynami, w których wystawiono zdobione kamykami damskie sandałki oraz męskie mokasyny w każdym możliwym kolorze, od jasnozielonego do jaskraworóżowego. Wchodzimy do środka. Warsztat to jedno niewielkie pomieszczenie, od podłogi do sufitu wypełnione regałami z ukośnymi półkami. Są tu skóry w najrozmaitszych odcieniach, od mocnych barw ziemi do jaskrawych landrynkowych. Sandałki zasadniczo są takie same: płaskie, z paskami typu T. Wyróżniają je ozdoby i motywy geometryczne: splatające się okręgi ze złotej skóry, otwarte kwadraty kamienia księżycowego umocowane na małych kółkach akwamaryny, pęki rubinowych kryształków, wielki szmaragdowy trójkąt na cienkich paskach z zielonej skóry. Costanzo Ruocco wygląda na siedemdziesiąt lat, siwe włosy ma gładko uczesane. Pochylony nad warsztatem w głębi pomieszczenia w dłoni trzyma U tńncetto, niewielki nóż, którym obcina paski sandałka. Odkłada go i bierze il scalpello z ostrym czubkiem. Robi dziurkę w podeszwie i przeciąga przez nią plecionkę z miękkiej skóry. Następnie bierze il martello i wbija pasek do podstawy. Jego dłonie poruszają się zręcznie, szybko. To prawdziwy mistrz. Gianluca wita go cicho. Costanzo podnosi głowę. Na twarzy ma szeroki uśmiech i niepoznaczoną bruzdami cerę człowieka, który niczego nie żałuje. - Jestem Valentine Roncalli. - Podaję mu rękę. Odkłada sandał i ściska moją dłoń. - Włoszka? - pyta. - Z obu stron - potwierdzam. - Amerykanka pochodzenia włoskiego. Trzydziestoparoletni mężczyzna z kręconymi ciemnymi włosami wchodzi przez prowadzące do magazynu lustrzane drzwi i kładzie na warsztacie pudełko gwoździ, le semenze. - To mój syn Antonio - przedstawia go Costanzo. - Ciao, Antonio. Gianluca kładzie mi dłoń na ramieniu. - Zostawiam cię z mistrzem.
- Nie jest przy mnie bezpieczna - żartuje Costanzo. - To dobrze - odpowiadam. Śmieje się serdecznie. - Zabieram papę i twoją babcię do Anacapri - mówi Gianluca, idąc do drzwi. Antonio obsługuje klienta, a ja przysuwam sobie taboret do Costanza. Nic nie wskazuje na to, by mu to przeszkadzało. Nie byłam przygotowana na popołudnie w towarzystwie szewca, ale co innego mogłabym robić? Myśl o kolejnej samotnej turystycznej wyprawie w rodzaju porannego rejsu wystarczy, bym poczuła mdłości. Tak więc robię to, co wszystkie kobiety z rodziny Roncallich robiły przede mną: korzystam z tego, co mam. - Od jak dawna jest pan szewcem? - pytam. - Miałem wtedy pięć lat. Było nas pięciu braci i musieliśmy nauczyć się rzemiosła. Jestem trzecim pokoleniem szewców w mojej rodzinie. - Ja też. Costanzo odkłada scalpello. - Robicie sandałki? - Ślubne pantofelki. Mieszkam w Nowym Jorku. - Brava - mówi z uśmiechem. Ściany w tej części pomieszczenia pokryte są fotografiami. Pomiędzy zdjęciami ludzi, których nie znam, utknięte są portrety włoskich osobowości w rodzaju Sophii Loren, która na wakacjach nosi złote sandałki, i Silvia Berlusconiego w granatowych mokasynach Costanza. Wskazuję fotografię Clarka Gable'a. - Mój ulubiony aktor. - Ja wolę Johna Wayne'a. Oboje się śmiejemy. - Robiłem buty Gable'owi do filmu „Zaczęło się w Mediolanie" - mówi Costanzo, biorąc U martello i bijąc w koniec paska. - Jaki był? - Wysoki. Sympatyczny. Bardzo sympatyczny. - Pozwoli pan, że zostanę i poobserwuję pana przy pracy? - Może czegoś będziesz mogła mnie nauczyć - mówi z uśmiechem. - Bardzo w to wątpię. - Projektujecie pantofle czy realizujecie cudze projekty? - Jedno i drugie. Mój dziadek zaprojektował sześć podstawowych fasonów, a teraz planujemy stworzenie nowych.
- Va bene. - Bierze // tricetto i przesuwa ostrzem wzdłuż podeszwy z cielęcej skórki takim ruchem, jakby obierał jabłko. Wstążka skórki spada na podłogę. Costanzo podaje mi podeszwę i wskazuje narzędzia. - Pokaż mi, jak szyjesz. Za pomocą laksina opuntervolo robię na podeszwie znaki, następnie biorę la bucałrice i wybijam w tych miejscach dziurki. Z poduszki (aksamitnego pomidora jak u babci!) wyjmuję grubą igłę i nawlekam na nią mocny, choć cienki beżowy rzemyk. Wiążę supeł i zaczynam od pięty, obszywając podeszwę naokoło. Całość zajmuje mi około trzech minut. - Szybko. Dobrze. - Costanzo kiwa głową. Przez całe popołudnie biję młotkiem i szyję, tnę i skrobię, czyszczę i poleruję. Wykonuję każde polecenie. Praca dobrze mi robi, odrywa moje myśli od nieudanych wakacji. Tracę poczucie czasu; w pewnej chwili podnoszę wzrok i widzę, że nad klifami zapada jasnoniebieski zmierzch. - Przyjdź do nas na kolację - zaprasza Costanzo. - Muszę ci podziękować. - Nie, jestem wdzięczna, że pozwala mi pan ze sobą pracować. Czy mogę przyjść jutro? - Idź na plażę. Odpoczywaj. Jesteś na wakacjach. - Nie chcę iść na plażę. Wolałabym popracować z panem. - Jestem zaskoczona swoimi słowami, ale to prawda. - Muszę ci zapłacić. - Nie, może mi pan zrobić sandałki. - Perfetto! - O której otwieracie? - Zaczynam od piątej rano. - Przyjdę o piątej. - Zarzucam torbę na ramię i idę na plac. - Valentine! - woła za mną Antonio. - Dziękuję! - Żartujesz? Mille grazie. Twój ojciec jest niesamowity. - Nigdy nikomu nie pozwala ze sobą siedzieć. Ciebie polubił, a to mu się nie zdarza. - Antonio się śmieje. - Zakochał się. - Tak działam na mężczyzn. Do zobaczenia jutro. Faktycznie, działam na wszystkich mężczyzn z wyjątkiem jednego, który się liczy, Romana. Mijając turystów wsiadających do autobusów, przesadnie hałaśliwych i rozbawionych, czuję się jeszcze bardziej samotna. Może znalazłam sposób na przekształcenie katastrofy w coś pięknego; uczę się od mistrza i sprawia mi to przyjemność. A jeśli intuicja mnie nie zawodzi i działa lepiej w pracy
niż w miłości, to chyba zaczynam się orientować, czego powinnam się nauczyć od Costanza Ruocco. * - Valentine? Andiamo!- woła Costanzo z głębi zakładu. Był zaskoczony, że naprawdę przyszłam, tak jak zapowiedziałam. Nie ma pojęcia, że wyświadcza mi przysługę, ratując moje wakacje. Odkładam pracę i idę za jego głosem przez magazyn do ogródka, gdzie stoi stolik przykryty białym obrusem, który przed powiewami wiatru chroni doniczka z czerwoną pelargonią, i cztery krzesła. Costanzo gestem daje znać, żebym usiadła obok niego. Z metalowego pudełka wyjmuje chleb zawinięty w pergamin. Obok chleba stawia miskę ze świeżymi figami, otwiera pojemnik, w którym jest jakaś biała ryba z czarnymi oliwkami. Wyciąga dwie serwetki. Spod stołu bierze dzban domowego wina i nalewa do dwóch szklanek. Kroi chleb, który wcale nie jest chlebem, tylko pizzą alige, miękkim ciastem z cebulą i anchois. Kładzie dwie cienkie długie kromki na talerzu. Przegryzam chrupiącą skórkę, pod którą smak słonych anchois łagodzą słodkie cebulki i masło. - Dobre? - pyta. Potakuję energicznie. - Dlaczego przyjechałaś na Capri? - Miałam spędzić tu urlop, ale mój chłopak ma problemy w pracy i nie mógł dojechać. - Odwołał przyjazd? - Tak. - Zerwiesz z nim, jak wrócisz do domu? - Costanzo! - Wygląda na to, że pracę lubi bardziej niż ciebie. - To nie tak. - A ja myślę, że tak. - Wiesz, właściwie się cieszę, że go nie ma, bo nie mogłabym spędzać tyle czasu z tobą. - Jestem dla ciebie za stary. - Jak większość mężczyzn, których poznaję we Włoszech. - Ale gdybym był młodszy... - Macha dłonią. - Tak, tak, Costanzo. - Śmiejemy się serdecznie. Po raz pierwszy od wielu dni jestem naprawdę szczęśliwa. Włosi na pierwszym miejscu stawiają kobiety. Priorytety Romana są bardziej amerykańskie niż włoskie, dla niego najważniejsza jest restauracja. Jeśli mam być szczera, nie mogę powiedzieć, że sama ustaliłam listę
własnych priorytetów albo że opanowałam sztukę życia. Żyję dla pracy, nie odwrotnie. Oboje z Romanem utraciliśmy naszą włoską naturę. Jesteśmy typowymi nadmiernie ambitnymi, przepracowanymi Amerykanami z najgorszą odmianą tunelowego postrzegania rzeczywistości. Marnujemy teraźniejszość dla jakiejś idealnej przyszłości, która - jak wierzymy - na nas czeka. Ale jak do niej dotrzemy, skoro teraz nie robimy nic dla naszego związku? Nagle moja codzienność w Nowym Jorku wydaje mi się idiotyczna. Zadłużam hipotekę mojego szczęścia, inwestując w czasy, które mogą nigdy nie nadejść. Myślę o bracie, budynku, witrynach u Bergdorfa, inwestorach Breta. Uwielbiam robić buty. Dlaczego to musi być takie skomplikowane? Costanzo idzie do pracy, szyje buty, wraca do domu. Jego życie odznacza się naturalnym rytmem. Mały warsztat zapewnia dochody wystarczające na dostatnie życie jemu i jego synowi. Piję wino, aromatyczne i bogate jak każdy kolor, nastrój i uczucie na tej wyspie. Odmawiam, kiedy Costanzo proponuje mi papierosa. Zapala i wydmuchuje dym. - Co robisz w zimie, jak nie ma turystów? - Tnę skórę, robię podeszwy, odpoczywam. Zapełniam czas. - Costanzo patrzy przed siebie. - Zapełniam czas i czekam. - Na powrót turystów? Nie odpowiada. Gasi papierosa. Wyraz jego twarzy mówi mi, żebym nie nalegała. - A teraz do pracy. Idę za nim do warsztatu. Zajmuje miejsce przy ławce, ja przy stole. Wyjmuje nowy wzór i przygląda mu się uważnie. Biorę U trincełto i podeszwę ze stosu, który zostawił dla mnie Antonio. Według wzoru obieram zewnętrzną krawędź, tak jak pierwszego dnia robił to Costanzo. Spogląda na mnie z aprobatą i uśmiecha się. * - Przynieś szkicownik - mówi Costanzo, kiedy po południu kończymy pić cappuccino. - Chcę zobaczyć twoje prace. Idę do warsztatu, z torby biorę szkicownik. - Wszystko w porządku? - pyta mnie Antonio. - Twój ojciec chce zobaczyć moje szkice. Śmiertelnie się boję. Jestem samoukiem i nie wiem, czy moje rysunki są wystarczająco dobre. - Ojciec będzie szczery.
Cudownie, myślę, wracając przez magazyn do ogródka. Costanzo obiera figę. Mówię mu o konkursie u Bergdorfa, potem otwieram szkicownik. Przygląda się rysunkowi, mrużąc oczy. - Wysoka moda - mówi. - Molto bene. - Podoba ci się? - Bardzo skomplikowany. - Ale czy jest dobry? - Podoba mi się to. - Wskazuje przyszwę, gdzie plecionka łączy się z paskiem. - Oryginalne. - Mój pradziadek nazwał sześć podstawowych fasonów pantofli ślubnych imionami bohaterek oper. Mogą być ozdobne albo proste. Są klasyczne, wiemy to na pewno, bo sto lat później wciąż mają wzięcie. - Jakie buty robicie dla pracujących dziewczyn? - Nie robimy butów na co dzień. - A powinnyście - odpowiada Costanzo. Nie takiej rady spodziewałam się od włoskiego mistrza, ale ją przyjmuję, ponieważ Costanzo wie o wiele więcej niż ja. - Mówisz jak mój przyjaciel Bret. Chce, bym zaprojektowała buty do masowej produkcji. Powiedział, że będę mogła finansować buty szyte na miarę fasonem, który sprzedawać się będzie w wielkich ilościach. - Ma rację. Nie powinno być żadnej różnicy pomiędzy robieniem butów dla jednej kobiety i dla wielu. Wszystkie wasze klientki zasługują na najlepsze wyroby. Zaprojektuj but, który będzie dla nich odpowiedni. - W gruncie rzeczy nie wiem, jak to zrobić. - Wiesz. Narysowałaś but na konkurs, możesz narysować but na co dzień. Dam ci teraz zadanie. Weź szkicownik i idź na plac. Narysuj tyle butów, ile się da. - Zwykłych butów? - Rysuj wszystko, co ci się podoba. Obserwuj, jak kobiety poruszają się w swoich butach. - Turystki noszą obuwie sportowe. - Nie zwracaj na nie uwagi, patrz na ekspedientki. Zorientujesz się, co rysować. Idź już - mówi z uśmiechem. Biorę przybory rysunkowe i idę na plac. Wybieram miejsce w cieniu, na odległym kamiennym murku, i siadam. Obserwuję.
Przesuwam wzrokiem po turystkach w reebokach, adidasach i nike'ach, szukając miejscowych kobiet, które pracują w sklepach, restauracjach i hotelach. Przyglądam się ich stopom, kiedy energicznie idą przez tłum. Noszą obuwie na płaskim obcasie, praktyczne, a zarazem piękne, granatowe lub czarne czółenka z miękkiej skóry, sznurowane trzewiczki na niewielkim obcasie, sandałki, a jedna odważna sprzedawczyni ma na stopach klapki z jaskraworóżowej cielęcej skórki. Zwracam uwagę na kolory, choć widzę, że niewiele kobiet decyduje się na żywe barwy, raczej wybierają klasyczną neutralność. Zaczynam szkicować. Rysuję prosty skórzany but, zakrywający palce, ale z niezbyt wysoką przyszwą. Poprawiam go tak długo, aż uzyskuję kształt, który mnie zadowala i będzie dobrze leżał na stopie niezależnie od jej rozmiaru, długości i szerokości. Na rogu placu przed jubilerem rozmawiają matka i córka. Matka, czterdziestoparoletnia, ubrana jest w wąską granatową spódnicę, białą bluzkę i granatowe czółenka z prostą kokardką; grube srebrne bransoletki na ręce dźwięczą przy każdym geście. Jej córka ma na sobie cienki czarny T-shirt, krótki żakiecik z brązowego lnu i obcisłe dżinsy, których nogawki sięgają brązowych czółenek wykończonych rypsową tasiemką. Czółenka matki są klasyczne, kobieta stoi ze swobodą, jaką zapewnia wygodne obuwie. Buty są miękkie, ale się nie marszczą. Córka kołysze się na stopach, z ożywieniem rozmawiając z matką. Brązowe czółenka przylegają do jej stóp, na piętach nie ma luk, a kiedy dziewczyna staje na palcach, skóra porusza się gładko, nie zagina się ani nie wybrzusza. Starsza kobieta w wieku babci siada na murku niedaleko mnie. Jest okrągła i przysadzista, gęste siwe włosy ma związane czerwoną wstążką. Ubrana jest w sukienkę z czarnej bawełny z raglanowymi rękawkami i proste wsuwane czółenka z czarnego zamszu. Otwiera brązową papierową torebkę. Wyciąga z niej dojrzałą czereśnię i wsuwa do ust, po czym rzuca pestkę za siebie, w dół skarpy. Promienie słoneczne odbijają się od błyszczącego przedmiotu na jej klapie. Broszka. Pochylam się, żeby dokładniej się przyjrzeć. Broszka ma kształt skrzydła. Wysadzana jest turkusem i koralem, brzeg zrobiono z brylantowych rautów. Ze sposobu, w jaki odbijają światło, wiem, że są prawdziwe. Pracuję ze sztucznymi kamieniami, które też lśnią, ale prawdziwy brylant pochłania światło i iskrzy się od środka. Zbieram się na odwagę i przysuwam do kobiety.
- Ma pani przepiękną broszkę - mówię. - Po mamie - odpowiada i pokazuje w kierunku jubilera. - Sklep należy do mojej rodziny. - O, jak miło. - Ojciec zrobił tę broszkę dla mojej mamy. - Wygląda jak skrzydło anioła. Moja mama ma ozdobę choinkową w kształcie cherubina, którego skrzydła przypomina mi ta broszka. - Si, si. Moja matka miała na imię Angela. Kobieta zamyka papierową torebkę, podnosi się i macha mi ręką na pożegnanie. W szkicowniku rysuję broszkę, anielskie skrzydło z klejnotów otoczone brylantami. Nie śpieszę się. Z wolna zakochuję się w tym kształcie. Powtarzam go raz po raz, aż cała strona pełna jest skrzydeł. Plac pustoszeje, ostatnie grupy turystów wsiadają do autobusu, który zawiezie ich do portu. Rysuję ostatnie skrzydło. To prosty wzór, choć nigdy dotąd nie widziałam takiego na butach. Piszę: Zamykam szkicownik i idę pokazać swoje rysunki mistrzowi. Costanzo właśnie zamyka warsztat. Patrzy na zegarek i cmoka; żartuje, że się spóźniłam, i świetnie się przy tym bawi. Nie przerywam mu. Potem pokazuję rysunki. Przygląda się im i wskazuje ozdobę. - Skrzydła? - Anielskie. - Ładne. Dlaczego skrzydła? - Nasz warsztat nazywa się Angelini Shoe Company. Ale szyld jest bardzo stary, deszcze zmyły część liter i zostało tylko „Angel Shoes". Więc kiedy zobaczyłam broszkę tamtej starszej pani na placu, zaczęłam się zastanawiać. Wielcy projektanci mają proste logo, które od razu można rozpoznać. Pomyślałam, że dobrze by było, gdybym we wzór włączyła anielskie skrzydło. - A kiedy zestawisz buty, masz dwa skrzydła. - Symetria! Skrzydła mogę robić z kamieni, skóry, metalu. Nawet haftować. - Ze wszystkiego. - Antonio wzrusza ramionami. - Właśnie! - Promienieję z radości. - Dziękuję, że mnie wysłałeś na plac, bo nie zobaczyłabym broszki. Angel Shoes
- Wszystkie pomysły na buty zawsze brałem z obserwacji kobiet - mówi Costanzo. - Widzisz mój warsztat? Są tu tysiące możliwych kombinacji. Tak jak w wypadku kobiet, nie znajdziesz dwóch takich samych. Pamiętaj o tym, kiedy projektujesz. Pakuję torbę i żegnam się. Zmierzch już zapada. Rynek zupełnie opustoszał. Uliczką prowadzącą w dół zbocza idę do hotelu. Przy stoliku koło wejścia siedzi Gianluca i czyta gazetę. - Od czytania po ciemku psują się oczy - mówię. Uśmiecha się do mnie, zdejmuje okulary i chowa je do kieszeni. Podsuwa mi krzesło. - Będziesz codziennie pracować? Rozpieszczasz Costanza. - Żałuję, że nie mogę zostać na rok. - Przyjechałaś, żeby odpocząć. - Nie chcę. Nie wiem, czy będę miała okazję tu wrócić. A nawet jeśli mi się uda, czy Costanzo jeszcze tu będzie. - Będzie. Wszyscy będziemy z wyjątkiem twojego Romana. - Kto ci powiedział? - Opieram się wygodnie. Włochy stają się strasznie podobne do Ameryki, gdzie moja rodzina wisi na telefonie i rozgłasza prywatne informacje z prędkością dźwięku. - Twoja babcia. Dzwoniła do niej twoja mama. - Mój związek wywołał międzynarodowy skandal. - Rozglądam się, szukając kelnera. Muszę się napić. - On jest głupcem - mówi Gianluca. - Mnie wolno wściekać się na Romana, ale tobie nie wolno go przezywać. Wciąż jest moim chłopakiem. - Czasami Gianluca przypomina mi ojca, choć pewnie wcale mu na tym nie zależy. - Dlaczego? - Nie zrywam z nim. A gdyby nawet, nie zrobiłabym tego przez telefon czy za pomocą cholernego esemesa. - Trafna uwaga. - Gianluca zamawia dla nas drinki. - A przy okazji, tylko pogarszasz sprawę, kiedy mi wytykasz, jaką byłam idiotką. Mam swoją dumę. - Z tobą wszystko w porządku - zapewnia mnie. - Czyżby? Myślę, że jest coś bardzo nie w porządku z kobietą, która nie prosi o to, na czym jej zależy, a kiedy już prosi, zaraz przeprasza. - Istnieje różnica między próbami zbudowania udanego związku a wybaczaniem spraw, których nie powinno się wybaczyć - odpowiada Gianluca. - Twoja babcia chce, żebyś się do nas przeprowadziła.
- Dzięki, ale wolę hotel. - Mogę ci to i owo pokazać na Capri. - Jasne. - Zgodziłabym się na wszystko, bo nic nie jest ważne, skoro tak wyglądają moje wymarzone wakacje. - Ja też mogłabym coś ci pokazać. Gianluca unosi brew w sposób niemal seksowny. Nie dam się sprowokować. - Odpręż się, to rysunek. - Wyciągam szkicownik, otwieram na stronie z nowym butem. Gianluca wkłada okulary i uważnie ogląda projekt. - Śliczny - mówi. - Orsola nosiłaby takie. - Świetnie. To but, który może nosić babcia, mama, ja. Zamierzam trafić do szerokiego odbiorcy. Wymyśliłam już nazwę: Angel Shoes. Co o tym sądzisz? - Masz mnóstwo pomysłów. - Ha, będą mi potrzebne. Kiedy skończy się ten krótki wioski sen, wracam do strefy wojny. - Nie może być aż tak źle. - Wiesz, Gianluca, jest różnica między wami, rodowitymi Włochami, a nami, włoskimi Amerykanami. Prowadzicie spokojne życie. Pracujecie, jecie, odpoczywacie. My nie. Nie możemy. Żyjemy tak, jakbyśmy ciągle musieli coś udowodnić. Nigdy nie mamy dość czasu, jemy w biegu, śpimy krótko. Wierzymy, że wygrywa ten, kto najciężej pracuje. - Kelner przynosi drinki. Trącamy się i pijemy. - Co cię uszczęśliwia? - pyta Gianluca. Pytanie mnie zaskakuje. Roman nigdy mnie o to nie pytał. Nie przypominam sobie, żeby Breta to interesowało. Prawdę mówiąc, sama też się nad tym nie zastanawiam. Po chwili namysłu odpowiadam: - Nie wiem. - Nigdy nie będziesz szczęśliwa, skoro nie wiesz, czego chcesz. - No dobrze, wyrocznio z Capri, mędrcu, który zna odpowiedź na najważniejsze egzystencjalne pytania. Co ciebie uszczęśliwia? - Miłość dobrej kobiety. - Doskonała odpowiedź. Tydzień temu nie udzieliłabym takiej odpowiedzi. Miałam miłość dobrego mężczyzny, ale nie był dla mnie najważniejszy. - Dlaczego? - Gdybym stawiała go na pierwszym miejscu, może by tutaj był. - Gdyby był mądry, postawiłby ciebie na pierwszym miejscu. Dlaczego obwiniasz siebie o jego wady?
- Bo jestem pewna, że mam coś z tym wspólnego. - To śmieszne. Trzeba dbać o miłość. Przecież dbasz o przedmioty, które kochasz, prawda? - Gianluca podnosi głos. Przypominam sobie, jak pierwszego dnia w Arezzo słyszałyśmy wrzaski w garbarni. - Spokojnie, Gianluca, nie nakręcaj się, nie jesteś u siebie w warsztacie. To spokojna wyspa. Żadnych krzyków. - Zamieszkaj z nami - powtarza z uśmiechem. Po miesiącu we Włoszech jestem ekspertką od Vechiarellich. Gianluce zależy na rodzinie. Lubi gromadzić wszystkich w jednym miejscu, nieważne, czy jest to stół, samochód czy fabryka, i pilnować jak pasterz. Przygotowuje jedzenie, zamawia drinki, pokazuje drogę; opiekuje się wszystkimi, którzy go otaczają. Moja potrzeba samotności musi wydawać mu się dziwna. Dlaczego nie chcę przeprowadzić się do willi jego kuzyna? Myśl, że wnuczka Teodory mieszka w hotelu, skoro powinna być w sąsiednim pokoju bezpieczna, wypoczęta i dobrze nakarmiona, jest dla niego rodzajem bluźnierstwa. - Nie, dziękuję. Pokój tutaj bardzo mi odpowiada. - Ale my mamy pokój dla ciebie. - To nie jest apartament attico. - Pokój u mojego kuzyna jest bardzo ładny. - Nie wątpię, ale uwierz mi, nie przypomina apartamentu. Chcesz go zobaczyć? - Jasne. Idziemy z Gianlucą do windy. Jest zatłoczona, co nas rozśmiesza. Gianlucą przytrzymuje dłonią drzwi i wyprowadza mnie na korytarz. Wchodzimy do pokoju. Chłodny wiatr delikatnie wydyma zasłony. W salonie pokojówka ułożyła w wazonie świeże białe orchidee. - Musisz zobaczyć widok. - Wskazuję drzwi prowadzące do sypialni, przy której jest balkon. - Zaraz do ciebie przyjdę. Gianlucą idzie na balkon, ja tymczasem sprawdzam wiadomości w komórce. Mama chce, żebym znalazła dla niej torebkę z aligatora. Chyba nie czyta gazet, nie wolno kupować wyrobów ze skóry aligatorów ani krokodyli. Tess mówi, że tatuś świetnie sobie radzi i czy mogłabym przywieźć dla dziewczynek bransoletki z korala. Słucham trzech wiadomości od Romana. W każdej powtarza, że mnie kocha i bardzo żałuje, że nie mógł przyjechać. We wszystkich jest taki sam
poziom błagalnej namiętności. Ciekawe, że kiedy pozbyłam się gniewu, Roman jest mi bliższy. Może sprawił to koktajl, ale piszę: Znalazłam pracę na Capri. Cudowną. Może nigdy nie wrócę do domu, choć ty, jeśli chcesz, możesz jednak tu przyjechać. Całusy. Wychodzę na balkon. - Co o tym myślisz? - Wskazuję ogrody hotelowe i morze za nimi. - Bella. - Teraz rozumiesz, dlaczego chcę tu zostać. Noc zapadająca nad Capri wygląda jak niebieski woal otulający migotliwą wyspę. Kładę dłonie na balustradzie i patrzę w górę na nieskończone niebo. Nagle czuję dłonie na talii. Gianlucą przyciąga mnie do siebie i całuje. Jego wargi łagodnie i słodko dotykają moich, a mnie w głowie przesuwa się pasek z informacjami. Jasne, że cię całuje, a czego się spodziewałaś, przecież wieczorem zaprosiłaś go do swojego pokoju, pokazałaś mu romantyczny balkon z miliardem gwiazd nad głową, zapytałaś, o czym myśli, a on myślał o seksie i teraz jesteś ugotowana. W uszach słyszę słowa Gabriela: „Nie ma pierścionka, nie ma sprawy". Pocałunek był cudowny, chcę jeszcze. Z drugiej strony nigdy nie uciekałam od nieudanego związku w ramiona innego mężczyzny, więc czemu mam robić to teraz? Obejmuję go i zsuwam dłonie na jego szyję. Znowu mnie całuje. Co ja wyprawiam? Ulegam mu, ot co. A co gorsza, zachęcam do dalszych pieszczot. Wszystko na tej wyspie kojarzy się z miłością, każdy aromat, faktura i ton tworzą nieodparte tło dla romansu. Zaczyna się w kafejkach, gdzie przy małych stolikach siedzący obok siebie ocierają się kolanami i udami, jest w słodkich lodach kokosowych po długim spacerze w pełnym słońcu, w dekadenckim aromacie skór w warsztacie Costanza, w świeżym jedzeniu, dojrzałych figach zerwanych prosto z drzewa, w cudownym słonym powietrzu i księżycu, który na jedwabistym niebie wygląda jak perłowy guzik domagający się odpięcia. Nawet buty, zwłaszcza sandałki, gotowe do zsunięcia błyszczące złote paski na brązowej skórze, mówią o seksie. Włosi są zmysłowi, wszyscy to wiedzą, ja to wiem i dlatego nie opieram się pocałunkom Gianluci. Jakimś sposobem obelgą wobec samego życia byłoby odrzucanie czegoś, co wydaje się tak naturalne. Pocałunki są równie nieodłącznym elementem włoskiego letniego dnia jak jedzenie zerwanej z drzewa figi. Jeśli na świecie została jeszcze romantyczność, najlepszą jej wersję można znaleźć we Włoszech. Gianluca obejmuje mnie delikatnie, a pieszczota jego ust jest jak
ciepłe fale na basenie. Zanurzam się w nich, otwieram oczy i widzę gwiazdy rozrzucone na niebie jak odłamki szkła. Potem przypominam sobie, że miałam być z Romanem na tym balkonie, pod tymi gwiazdami, w świetle tego księżyca kłaść się do tego łóżka, i zaczynam się odsuwać. Ale nie jestem pewna, czy wystarczy mi sił. Nigdy nie odmawiam drugiej porcji cannoli! Czy na to nie zasługuję? Czy wszyscy nie zasługują? - Przepraszam - mówię. - Dlaczego? - pyta cicho Gianluca, po czym znowu mnie całuje. To nie w moim stylu. Kiedy z kimś jestem, nawet nie patrzę na innego mężczyznę. Jestem wierna, często także wtedy, gdy nic jeszcze nie zostało ustalone, już po pierwszej randce. Mam naturalną skłonność do staroświeckiego oddania. Spontaniczność i urozmaicenie to nie dla mnie. Zastanawiam się nad wszystkim, więc nigdy nie musiałam z żalem omijać spraw z przeszłości. Idę dalej bez zbędnego bagażu, wolna! Jestem zwolenniczką czystych kart. Zanim posuniemy się dalej, muszę powiedzieć Gianluce, że nigdy czegoś takiego nie robiłam. Ujmuję jego dłonie i robię krok do tyłu. Jest jeszcze gorzej. Przyjemnie trzymać jego ręce. Dotyk palców, tych silnych palców ciężko pracującego garbarza, wywołuje dreszcze biegnące na ramię i plecy jak zimne krople deszczu w gorący dzień. Chyba mam malarię. - Co ja robię? - Puszczam jego ręce i odwracam się. - Rozumiem - mówi Gianluca. - Nic nie rozumiesz. - Chowam twarz w dłoniach. Najlepiej ukryć się w chwili wstydu. Żałuję, że nie mam kaptura, kaszmirowego szala i nory, do której mogłabym się wczołgać. Chcę mu to wytłumaczyć, winę za impulsywne zachowanie wziąć na siebie, ale jego już nie ma. Słyszę trzask zamykanych drzwi. Kładę dłoń na ustach, które jednak nie są ściągnięte z żalu. Nie, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu... uśmiecham się. Pakując narzędzia na koniec ostatniego dnia w warsztacie Costanza, staram się nie płakać. Nie potrafię wyjaśnić, ile dla mnie znaczy czas spędzony tutaj. Czuję się głupio, że w ogóle chciałam przyjechać na Capri jako turystka, wylegiwać się nad basenem i spać cały dzień, bo tego, co zyskałam, nie da się zmierzyć. Dzięki wskazówkom i subtelnym zachętom Costanza stałam się artystką.
Jasne, babcia nauczyła mnie robić buty, ale to wszystko. Nie wyjaśniła stosunku artysty do świata, ponieważ sama tego nie wiedziała. Marzycielami byli pradziadek i dziadek, babcia to technik, rzemieślnik. Raz zaprojektowała buty, ale zrobiła to wyłącznie z konieczności, kiedy zaczęła tracić klientki, które wolały buty od Capezia. Nie kierowało nią pragnienie tworzenia, lecz potrzeba. Musiała zarabiać pieniądze. Szewstwo nigdy nie było formą autoekspresji dla Teodory Angelini, ale raczej jedzeniem na stole, ubraniami dla mojej mamy i datkami na tacę w kościele Naszej Pani z Pompejów. Nic w tym złego, ale teraz wiem, że sama chcę czegoś więcej. Chcę więcej wyrazić. Nowy Jork jest dla mnie wszystkim, choć teraz zdaję sobie sprawę, że w zamęcie i hałasie, pośród gorączkowego tempa i dyktatu codzienności głos artysty może utonąć, stać się niesłyszalny. Rozumiem powab bezpieczeństwa, konieczność zarabiania pieniędzy, żeby zapłacić rachunki, lecz artysta musi mieć czas na rozmyślania i marzenia. Swobodny, nieposzatkowany obowiązkami czas odżywia wyobraźnię. Popołudniowa sjesta może wydawać się wyłącznie odpoczynkiem, ale dla artystów jak Costanzo to pora sprawdzenia wykonanej w ciągu dnia pracy i refleksji nad kolorami i kombinacjami. Costanzo nauczył mnie także, że zwykłe życie jest inspiracją dla sztuki, dlatego trzeba w zwykłych przedmiotach szukać piękna. Jestem nie tylko szewcem, tworzę buty dla konkretnej klientki, która stara się wyrazić siebie. Moim zadaniem jest nadanie kształtu jej osobowości, odnalezienie sensu w codzienności. Teraz już nie widzę natrętnej mewy wypatrującej okruszków, ale czystą biel skontrastowaną z czernią piór z wyraźnymi jasnymi plamkami. Buty. Nie widzę kamiennego murku, na który padają oślepiające promienie słońca, tylko szczególny odcień szarości ze złotym połyskiem. Skóra. Nie widzę plątaniny winorośli na czarnym ogrodzeniu, ale zielony aksamit i czarne skórzane sznurowadła. Kozaki. Nie widzę błękitnego nieba z obłoczkami, ale haftowany jedwab. Nie widzę bukietu różowych peonii, który przez rynek niesie do domu młody żonkoś, ale wysadzany kamieniami frędzel na wieczorowym bucie. Ozdoby. A kiedy patrzę na kobietę, nie widzę stroju, wieku, rozmiaru - widzę moją klientkę, która chce, żebym dala jej rzecz jednoznacznie ją określającą, tak samo jak ja przez pracę wyrażam siebie. Proste. Ale ta wiedza mnie odmieniła. Nie byłam taka, kiedy miesiąc temu wylądowałam w Rzymie, do Nowego Jorku wrócę inna. Zobaczę go nowymi oczami. To mnie trochę
przeraża - co będzie, jeśli to nowe postrzeganie świata zmieniło mnie tak bardzo, że nie będę dążyła do celów, na których byłam skupiona przed wyjazdem? Jeśli się okaże, że Roman nie jest mężczyzną dla mnie, a ratowanie warsztatu i budynku nie jest warte sporów z Alfredem? Jeśli nie będę pragnęła tego, o czym dawniej marzyłam? Pewnego dnia przy lunchu Costanzo powiedział mi, że jest wdowcem; w oczach miał łzy, więc nie podjęłam tematu. Nie chcę jednak wyjeżdżać z Capri, nie wiedząc nic o jego żonie. Wiele nauczył mnie o sztuce, ale czuję, że może też przekazać mi wiedzę o najważniejszych w życiu sprawach, o prawdziwej miłości. Idę do ogródka, gdzie jak codziennie Costanzo przygotował dla nas lunch mozzarellę i cienko pokrojone dojrzałe pomidory, które skrapia oliwą. - Nasz ostatni lunch. - Ostatnia Wieczerza - dopowiada wesoło Costanzo. - Nie chcę się z tobą rozstawać. - Żadna kobieta nie chce rozstawać się z Costanzem Ruocco! - Śmieje się głośno. Siadam i rozkładam serwetkę na kolanach. Costanzo napełnia mój talerz owocami ze swojego ogrodu. Lekki powiew wiatru marszczy obrus. - Zanim wyjadę, chciałabym, żebyś opowiedział mi o swojej żonie. Costanzo spod koszuli wyciąga złoty łańcuszek, na którymi wisi ślubna obrączka. - Jak miała na imię? - pytam łagodnie. - Rosa. Rosa de Rosa z domu. - Unosi dłoń, wstaje i idzie do warsztatu. Po powrocie podaje mi szarą kopertę. W środku są zdjęcia, niektóre białoczarne, inne kolorowe z jaskrawym błękitem ektachrome z lat sześćdziesiątych, jeszcze inne z aparatu Instamatic z lat siedemdziesiątych, a także polaroidowe fotki robione po narodzinach synów. Ostrożnie kładę je na stole. Największe, czarno-białe zdjęcie ślubne Costanza i Rosy zrobił zawodowy fotograf. Rosa to szczupła brunetka z pięknymi, szeroko rozstawionymi oczami. Przypomina mi Jaclyn. Ubrana jest w białą satynową sukienkę z obcisłym stanikiem i marszczoną spódnicą baletnicy, na włosach ma toczek z siatką, na małych stopach eleganckie czółenka z koźlej skórki. Costanzo stoi za nią, dłonie trzyma na jej talii. - Ożeniłem się z nią 23 września 1963 roku. To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu. - Bella - mówię.
- Nazywałem ją Bella Rosa. A czasami po prostu Bella... - Głos mu się załamuje. - Jesteś bardzo przystojny. - Wachluję się dłonią w bardzo włoskim geście. Costanzo się śmieje. Pamiętam i nigdy nie zapomnę, że to Włoch. Męskie ego pojawia się w pełni rozwinięte wraz z metryką urodzin. - Strasznie za nią tęsknisz. - Nie potrafię mówić o niej, bo przez całe życie nie znalazłem słów, którymi mógłbym opisać, ile dla mnie znaczyła. Była całym moim światem. Od jej śmierci ani przez chwilę nie przestałem jej kochać. Ciągle o niej myślę. Oddałbym resztę życia, gdybym mógł sprawić, żeby weszła przez te drzwi. Ujmuję go za rękę. - Każda kobieta powinna być kochana tak, jak ty kochasz Rosę. - Trudno mi bez niej żyć. To prawie niemożliwe. Z radością powitam śmierć, bo wtedy znowu się zobaczę z Rosą. Mam tylko nadzieję, że będzie chciała takiego starca. - Och, z pewnością. Starsi mężczyźni mają wiele zalet. - Na Capri nauczyłam się sporo nie tylko o sztuce. - Umarła w 1987 roku. I wszystko się zmieniło. Figi, wino, pomidory smakują inaczej. Zabrała ze sobą to, co dobre. Ona nauczyła mnie wszystkiego o życiu. I oczywiście o miłości. - Costanzo wstaje i patrzy na mnie. - Poczekaj, mam coś dla ciebie - mówi, wchodząc do warsztatu. Spędziłam tydzień w warsztacie Da Costanzo, gromadząc niezbędną wiedzę. Poznałam gropponi, najlepszą krowią skórę na podeszwy, capretto, miękką owczą skórę idealną na paski, vitello, twardszą, doskonałą na pełne buty. Dowiedziałam się też, że świat poza tą wyspą zagarnia tutejsze rzemiosło, pożerając techniki i projekty Costanza bez jego zgody, by masowo produkować je dla turystów. Przyjeżdżają tu sprytni i przedsiębiorczy Amerykanie, kupują sandałki u Costanza, w domu je kopiują, kradnąc bezczelnie projekt, i mają jeszcze tupet zwracać się do tych samych co on dostawców. Ale dostawcy są mądrzejsi od złodziei i nie chcą robić interesów z oszustami. Lojalność to wciąż najlepsza włoska cecha. Costanzo zwrócił moją uwagę na drobiazgi, dając rady dotyczące nawyków przy pracy, które z czasem składają się na technikę artysty. Teraz kształtując piętę, skrawam krawędź jak skórkę jabłka, aż osiąga rozmiar
stopy klientki. Wewnątrz buta robię płaskie ściegi, przez co jest wygodniejszy. Costanzo zachęcił mnie, bym używała kolorów, nie obawiała się ich. Skoro premier Wioch może nosić mokasyny barwy melona, to każdy może. Sama też nauczyłam się kilku rzeczy. Teraz wiem, że turyści na Capri są tacy hałaśliwi, bo zachwyceni widokami podnoszą głos. Podróż to najlepszy sposób na przebudowanie własnego życia, zmianę punktu widzenia i przyjęcie inspiracji, ale trzeba być czujnym i gotowym, w przeciwnym razie to strata czasu. Poza tym dowiedziałam się, że babcia nie potrzebuje mojej opieki ani troski, bo doskonale radzi sobie sama. Costanzo wraca z pudełkiem na buty. - Costanzo, nie potrafię wyrazić, jaka ci jestem wdzięczna za ten tydzień. - Jesteś dobrym szewcem. - Wolno kiwa głową. - Jak ja, kiedy byłem młody. - To dla mnie bardzo wiele znaczy. Tylko na tym mi zależy. - Pracujesz ciężko i kiedy będziesz w moim wieku, zrozumiesz, co czuje człowiek, który życie spędził na robieniu pięknych rzeczy dla innych. Bo to właśnie dajemy światu. Mam dla ciebie prezent. - Nie musiałeś tego robić. Costanzo podaje mi pudełko. Z dłonią na pokrywce przypominam sobie jego obietnicę z pierwszego dnia naszej znajomości. - Zrobiłeś mi sandałki! - Nie. Te buty są dla ciebie za małe. Posyłam mu znaczące spojrzenie. - Mille grazie - mówię tonem, który go rozśmiesza. Otwieram pudełko, unoszę ochraniający buty filc i wstrzymuję oddech. Wyjmuję pantofelek, prawdziwą rewelację, jeśli chodzi o kształt, dopracowanie szczegółów i formę. Costanzo zrobił buty według mojego projektu na konkurs u Bergdorfa. Kładę jeden na dłoni jak koronę i oglądam dokładnie. Mój szkic ożył, góra z cielęcej skórki, zdobienia z biało-złotej plecionki, wielowarstwowy obcas, wycięty i smukły, przyszwa z wytłaczanej skóry każdy detal jest w skali i odcieniu takim, jak przedstawiłam go na rysunku. Materiały są luksusowe, wykonanie mistrzowskie, każdy szew tak drobny, że w gruncie rzeczy niewidoczny. W sumie but daje wrażenie powściągliwego bogactwa, mówi: nowa panna młoda, nowe życie, nowa droga! Rozmiar szósty. Rozmiar próbek! But, który tak długo żył w mojej wyobraźni, teraz mam przed sobą, cudowne, wyjątkowe dzieło, nawiązujące do młodości mojej babci, a równocześnie całkowicie nowoczesne.
W oczach mam łzy. - Nie wiem, co powiedzieć. - To twój projekt - mówi Costanzo. - Ja tylko go zrealizowałem. - Ale ożył dzięki twojemu mistrzostwu. - Bez wizji byłoby to niemożliwe. - Costanzo bierze but i upuszcza na stół z wysokości mniej więcej trzydziestu centymetrów. But ląduje na blacie, przez chwilę się kołysze, potem nieruchomieje. - Znasz ten test? Kręcę głową. - Robiąc obcas, zawsze go sprawdzaj. Jeśli kołysze się równo na boki i zatrzymuje, o tak... - Costanzo rzuca na stół drugi but. - To znaczy, że zrobiłaś go dobrze. Jeśli się przewraca, musisz go zmienić, żeby uzyskać równowagę. - Dobrze. Costanzo, u nas modele mają nazwy. Prawdę mówiąc, nie jestem wielbicielką oper, za to lubię dobre historie, więc jeśli pozwolisz, chciałabym nazwać ten but Bella Rosa na cześć twojej żony. Jeżeli się zgodzisz. Costanzo w oczach ma łzy, przesłaniają błękit tęczówek jak wieczorna mgła morze. Kiwa głową na zgodę. To w gruncie rzeczy takie proste. W prawdziwej miłości nie ma miejsca na kaprysy. Prawdziwa miłość jest wytrzymała, odporna, trwała. Miłość Costanza i Rosy zdarzyła się na tym świecie, ale żyje w wieczności. Miłość istnieje tak długo, jak długo ktoś o niej pamięta. Znam ich historię i będę ją opowiadać. Będę myśleć o nich za każdym razem, gdy zabiorę się do szkicowania, wycinania wzoru, szycia. Costanzo zmienił moje widzenie świata, więc nigdy go nie zapomnę. Nie mogłabym. Trzymam buty w dłoniach i przypominam sobie historię szewca i elfów. Szewc i jego żona byli bardzo ubodzy; pewnego dnia zostawili na stole ostatni kawałek skóry i znużeni poszli spać. Rano zobaczyli, że ze skóry uszyto doskonałe buty. Wystawili je w witrynie, natychmiast też znalazł się kupiec. Za pieniądze, które od niego dostali, znowu kupili skórę i znowu zostawili ją na stole, i co rano znajdowali buty zrobione przez elfy, a każda para była piękniejsza od pozostałych. Ta historia mówi o tym, że kiedy jesteś na dnie, ktoś przyjdzie i poda ci pomocną rękę, może nawet cię uratuje. Tak postąpił Costanzo wobec mnie. Jutro muszę wrócić do domu i zrobić to samo dla Angelini Shoe Company - jako artystka. W mój ostatni dzień na Capri słońce barwy dojrzałej moreli płonie wysoko nad basenem hotelu Ouisisana. Weranda i ogród pełne są gości, którzy
opalają się i pływają. Wychodzę z wody i kładę się na leżaku, ciepłe promienie przenikają mnie aż do kości. To nie jest zły sposób na ukończenie trzydziestego czwartego roku życia. Nie tak planowałam swoje urodziny, ale teraz gotowa jestem przyjąć wszystko, co niesie życie. Na przykład zamiast walczyć z kostiumem kąpielowym od mamy, dobrałam dodatki. Kupiłam kolczyki w kształcie wielkich srebrnych kół wysadzanych maleńkimi białymi szafirami. Teraz całość wygląda jak część planu. Tandetnego, połyskliwego planu. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin - mówi Gianluca, siadając na leżaku obok. Prostuję się. - Babcia ci powiedziała. - Nie, nie, zajrzałem do twojego paszportu, kiedy byliśmy w fabryce jedwabiu. - Dlaczego to zrobiłeś? - Byłem ciekawy, ile masz lat. Ucieszyłem się, że trzydzieści trzy. - Faktycznie. Musiałam skończyć trzydzieści cztery, żeby docenić trzydzieści trzy, jeśli wiesz, co mam na myśli. - Wiem. - Spogląda na mnie wzrokiem świadczącym, że podobnie jak ja rozmyślał o pocałunkach na balkonie. Podniecenie i wstyd zalewają mi policzki rumieńcem. On uzna, że to od słońca. - Jakie masz plany na dzisiaj? - pyta. - Właśnie je oglądasz. - Chciałbym z tobą uczcić twoje urodziny. Kładę się na leżaku i zsuwam kapelusz na oczy. - Już dość z tobą uczciłam. - Nie podobało ci się? Odsuwam kapelusz. - Och, i to bardzo. A nie powinno mi się podobać. Nigdy nie zdradziłam chłopaka. Przez ciebie już nie mogę tak o sobie mówić. - Jak możesz przejmować się kilkoma pocałunkami, skoro on nie dotrzymał słowa i nie przyjechał? Amerykanka na sąsiednim leżaku z opalenizną od samoopalacza, ubrana w kostium kąpielowy w orchidee, odkłada papierowe wydanie powieści Jackie Collins i nadstawia ucha, by nic nie uronić z naszej rozmowy. - Wiem, że wy, Włosi, wynaleźliście wendetę, ale ja nie jestem mściwa. Nie będę ranić Romana tylko dlatego, że mnie rozczarował. Pocałowałam
cię, ponieważ tego chciałam... a teraz - mówię na tyle głośno, żeby sąsiadka mnie usłyszała - będę musiała cię zabić. Gianluca wybucha śmiechem. Pochylam się w stronę wścibskiej kobiety. - Strzelam od razu, nie zastanawiam się - mówię do niej. - Chodźmy - proponuje Gianluca. Nie przepadam za niespodziankami; kiedy Gianluca na rynku wsadza mnie do taksówki i każe kierowcy jechać do portu, jestem pewna, że ma w planie rejs. W trakcie mojej poprzedniej wycieczki nie zwracałam uwagi na to, co dzieje się w porcie. Zauważyłam tylko kolejki turystów czekających na swoje łodzie i możliwość obejrzenia na własne oczy cudów Capri. Tym razem mijamy tłumy i dochodzimy na sam koniec pirsu, gdzie rybacy cumują swoje kutry. Wsiadamy na małą białą motorówkę z wnętrzem z czerwonej skóry. - Zestaw kolorów z mustanga rocznik 1965 mojego ojca - mówię do Gianluki. - Tata wciąż go ma. - Motorówka jest własnością rodziny mojego kuzyna. - Chcesz powiedzieć, że nie musiałam tłoczyć się na turystycznym rejsie, żeby obejrzeć ciekawe miejsca? Mogłam skorzystać z tej łodzi? Wypływamy. Gianluca na stałym gruncie jeździ szybko, na morzu dwa razy szybciej. Kieruje łódź tam, gdzie woda jest gładka. Bez wysiłku pokonujemy fale. Tak trzeba tu pływać, myślę, gdy podskakujemy na turkusowych falach, mokrzy od słonej mgły, która chłodzi nas w upalnym słońcu. Patrzę na wodę, nie na niego. Gianluca Vechiarelli ma wiele cech budzących podziw, ale ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebuję, to kolejny Włoch w moim życiu. Okrążamy wyspę, naszym oczom ukazuje się tył hotelu Ouisisana. Wejście do Błękitnej Groty jest otwarte. Gianluca upewnia się, że w środku nikogo nie ma, potem wychodzi na skalną półkę i bierze tabliczkę z napisem NON ENTRA-TAIL GROTTO. Wiesza ją na zardzewiałym gwoździu nad wejściem, po czym z niszy za półką wyciąga małą łódkę. Spuszcza ją na wodę i podaje mi rękę. - Ty chyba żartujesz. - Wskazuję tabliczkę. - Więc to prawda? Opieram dłonie na jego ramionach, a on przenosi mnie do łódki. - Schyl się - instruuje. Chowam głowę w ramiona, gdy wpływamy do groty. Na początku widzę tylko szarą jaskinię, kamienne wejście, potem wpływamy w błękit.
Kiedy byłam dziewczynką, fascynowały mnie jajka wielkanocne z białego cukru zdobionego wstęgami kolorowego lukru. Na czubku jajka było okienko, przez które jednym okiem patrzyłam na zieloną trawę, miniaturową księżniczkę w tiulowej spódniczce siedzącą na muchomorze, żabkę odpoczywającą przy jej stopach i jaskrawoniebieskie żelki rozmieszczone dokoła jak kamienie w ogrodzie. Godzinami zaglądałam do środka i wyobrażałam sobie, jak by to było być w środku. To samo uczucie ogarnia mnie w Błękitnej Grocie. To cudowna kraina gładkich szarych kamieni, skał wyżłobionych słoną wodą, które prowadzą do szafirowego jeziora. Światło pada przez otwory nad głową, rzucając srebrne pasma na wodę. Z pierwszej sali tunel prowadzi poza jezioro, tam też smugi światła wypływają ze skał, nadając wodzie ciemniejszy odcień. - Możesz popływać - mówi Gianluca. - Naprawdę? Uśmiecha się. Zdejmuję sukienkę i wsuwam się do wody. Jest zimna, ale to mi nie przeszkadza. Płynę tam, gdzie światło przebija się przez faraglione. Kładę dłoń na srebrnej smudze i moja skóra błyszczy. Opływam jeziorko. Dotykam korali rosnących przy skale. Woskowe czerwone gałązki mocno czepiają się skały, schodzą w głąb. Myślę, jak daleko sięgają korale, które korzeniami tkwią w dnie morza w jakimś magicznym miejscu, gdzie rodzą się barwy. Słyszę, że Gianluca wskakuje do wody. Płynie ku mnie. - Teraz rozumiem tę tabliczkę - mówię mu. - Dlaczego mielibyście dzielić się tym pięknem z innymi? - Ono jest po to, by się dzielić. - Wiesz, o co mi chodzi. - Wiem. Grota jest taka, jak sobie wyobrażałaś? - Tak. - Niewiele jest rzeczy w życiu, o których można to powiedzieć. - Niestety. - Płyń za mną. Przez tunel płyniemy do następnej niszy. Jest wypełniona światłem, jakby usunięto kamienny dach, jakby tutaj po wschodzie słońca chował się księżyc. - Musimy się zbierać - mówi Gianluca. Podpływam do łodzi i wyciągam do niego rękę. Pomaga mi wejść i podaje ręcznik. - Ładne kolczyki. - Pasują do kostiumu. - Widzę - odpowiada z uśmiechem.
- Czasami nie ma sensu walczyć z nieuniknionym. Oczywiście mam na myśli kolczyki, a nie sztuczki stosowane na włoskiej wyspie. Gianluca odstawia łódkę i tabliczkę na miejsce, pomaga mi się przesiąść do motorówki i ruszamy. Pędzimy wzdłuż plaż, okrążamy odległy koniec wyspy, gdzie widać wille Anacapri. Potężne palazzo, wbudowane piętrowo w zbocza góry i połączone otwartymi portykami, dowodzą, że bogacze mieszkają o wiele lepiej niż większość z nas. - My powinniśmy mieć ten widok - mówię. - Dlaczego? - pyta Gianluca. - Ponieważ my byśmy go docenili. Gianluca kiwa głową, słysząc to „my". Niezależnie od mojego złego zachowania był w czasie całej podróży dobrym kompanem. Wiele nas łączy. Wydaje się, że wspólne zainteresowania zawodowe i podobne problemy rodzinne to drobiazgi, ale milo rozmawiać z kimś, kto to wszystko rozumie. Z Romanem do pewnego stopnia też tak było, tyle że on inaczej niż Gianluca i ja spędza czas. Doceniam poglądy Gianluki na świat. Pewnie mąż garbarz i żona szewc stworzyliby idealny związek, skoro nasze rzemiosła wzajemnie od siebie zależą. Gianluca zatrzymuje motorówkę w cichej zatoczce. Wyciąga kosz piknikowy z potrawami, które najbardziej kocham: świeży chrupiący chleb, jasnozielona oliwa z oliwek, ser, pomidory tak dojrzale, że skórka sama z nich schodzi, domowe wino smakujące dębem, wiśniami i słodkimi winogronami. Siadamy na słońcu i zabieramy się do jedzenia. Staram się go rozśmieszyć, co przychodzi mi łatwo. Gianluca ma świetne poczucie humoru, co nie znaczy, że sam jest zabawny, ale umie tę cechę docenić u innych. Parodiuję amerykańską turystkę, która próbowała przekonać Costanza do obniżenia ceny tak długo, że w końcu jej powiedział: „Jest pani okropna. Proszę wyjść". Obraziła się. Gianluce ta historia bardzo się podoba. Siedzimy w słońcu. Zbliża się wieczór, wiatr robi się chłodny, - Musimy wracać - mówi Gianluca. Zawraca łódź i proponuje, żebym stanęła za sterem. Nigdy dotąd nie prowadziłam motorówki, ale lubię myśleć, że jestem otwarta na nowości, więc z pewnością siebie i odrobiną brawury chwytam koło. Można by pomyśleć, że pojeździe z Rzymu do Neapolu samochodem z ręczną skrzynią biegów prowadzenie tej łódeczki będzie łatwe, zaskakuje mnie jednak, ile sił
trzeba, by poruszyć sterem. Po chwili zaczynam się orientować, w czym rzecz, ale kosztuje mnie to sporo energii. Kiedy zbliżamy się do portu, przesuwam się, robiąc Gian-luce miejsce przy sterze. Puszczam koło i o mało nie upadam, ale on łapie mnie jedną ręką. W porcie rzuca linę chłopcu, który wiąże ją do słupka. Gianluca wysiada pierwszy, potem przenosi mnie na pomost. Idziemy na postój taksówek, tam pomaga mi wsiąść do samochodu. Nie rozmawiamy, gdy kierowca pokonuje ostre zakręty drogi wiodącej na rynek i do hotelu Quisisana. Zapada noc, a ja zastanawiam się, dokąd ta jazda nas doprowadzi. Pewnego razu June opowiedziała mi o żonatym facecie, z którym miała romans; wyrzuty sumienia zaczęły ją dręczyć po pierwszym pocałunku, więc może lepiej od razu dać sobie z tym spokój? Zerkam na Gianlukę, który patrzy ponad wzgórzami Capri na niebieskie morze w dole. Ma zadowoloną minę. Przed hotelem wysiada ze mną z taksówki. - Teraz się pożegnam - mówi, biorąc mnie za rękę. - Jeszcze tak wcześnie... - Naprawdę jestem rozczarowana. - Wiem, ale ostatni wieczór powinnaś mieć dla siebie. Wszystkiego najlepszego. - Z uśmiechem całuje mnie w policzek. Muszę wyglądać na skonsternowaną, bo unosi brwi z wyrazem twarzy mówiącym „Nie będziemy tego znowu zaczynać". Wsuwa mi w dłoń paczuszkę związaną rafią. Chcę podziękować, ale już go nie ma. Sama wracam do hotelu. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo będę tęskniła za tym holem Quisisana. Postanawiam, że zaraz po powrocie odnowię byle jakie drzwi na Peny Street. Trzeba je odmalować, założyć nowe oświetlenie, kupić dywan. To kolejna sprawa, której nauczyłam się we Włoszech: ważne jest wejście. Wjeżdżam windą na attico i po raz ostatni patrzę na obraz wiszący nad kanapą. Przyglądałam mu się codziennie, ale był dla mnie tajemnicą. Teraz rozumiem, co te Mondrianowskie kraty oznaczają: to okna, setki okien. Dla mnie podróż do Włoch stała się okazją do wyjrzenia przez każde z nich. Siadam na kanapie pod obrazem, który pokochałam, i otwieram prezent od Gianluki. Rozwiązuję wstążkę, odsuwam papier. Dłoń lekko mi drży. Unoszę wieko pudełka i wyjmuję ze środka narzędzie szewca, młotek in trincetto. Na trzonku widnieją wygrawerowane moje inicjały.
Wchodzę do pokoju; na stoliku stoi ogromny zabytkowy wazon pełny czerwonych róż i gałązek z jaskrawożółtymi cytrynkami. W powietrzu unosi się aromat słodkich róż, cytrynowej tarty i żyznej ziemi. Zamykam oczy i wolno nabieram tchu. Biorę kopertę ze stolika. Ten Gianluca, myślę, otwierając ją, dlatego tak pośpiesznie odszedł. Chciał mi zrobić niespodziankę. Wyjmuję z koperty kartkę. „Wszystkiego najlepszego, skarbie, kocham cię. Wracaj do mnie. Roman". * We Włoszech nauczyłam się wiele istotnych rzeczy, a najważniejsza z nich to zasada „podróżuj bez zbędnego bagażu". Przepychanie góry walizek przez trzy włoskie regiony zmieniło mnie w minimalistkę, właściwie mało brakuje, a wybrałabym życie zakonne i zrezygnowała z wszelkich dóbr doczesnych. W przeciwieństwie do babci. Jest bardzo przywiązana do walizek, zapełnia je starannie i zna zawartość każdej nylonowej torebki. Starym ludziom rzeczy są potrzebne. Dzięki nim czują się bezpieczni, w każdym razie tak twierdzi babcia. Trzyma się poręczy wózka, który pcham do odprawy na lotnisku Johna F. Kennedy'ego. Jesteśmy w Stanach, co oznacza, że muszę wrócić do prawdziwego życia i stawić czoło obowiązkom. Zacznę od zdrowia i dobrego samopoczucia babci. Umówię ją na wizytę u doktora Sculco w szpitalu ortopedycznym. Babcia musi mieć nowe kolana i dostanie je, nawet gdyby to była ostatnia rzecz zrealizowana w moim życiu. Przyglądam się tłumowi przed bramą. Rodziny, przyjaciele i kierowcy czekają, wypatrując znajomych twarzy. Roman czeka z moimi rodzicami. Mama ma na sobie czerwoną sukienkę na ramiączkach i pasujące do niej okulary przeciwsłoneczne. Macha małą włoską flagą. Miły gest. Tata stoi obok niej i po prostu macha dłonią. Góruje nad nimi Roman, ubrany w dżinsy i niebieską koszulę Brooks Brothers. Dobrze mu w niebieskim. Kiedy nasze oczy się spotykają, serce bije mi szybciej. Naprawdę za nim tęskniłam i chociaż byłam na niego zła, kocham go. Nos mnie szczypie, jakbym miała się rozpłakać. Całuję rodziców, potem Romana. Przytula mnie, babcia tymczasem odpowiada na pytania mamy i taty o podróży; sprawiają wrażenie, jakby nie zauważyli, że Roman nie chce wypuścić mnie z objęć. Zapowiada się ciekawa jazda do domu. Roman przejmuje wózek z bagażami, rodzice i
babcia idą za nami. Opowiadam Romanowi o atrakcjach, które go ominęły. Wychodzimy na parking. - Skarbie, weźmiemy bagaże, ty jedź z Romanem - mówi mama. - Przyjechałem osobno - wyjaśnia Roman. - Och, dwa samochody, świetnie. Dobrze. Możecie wziąć moje rzeczy, nie chcę więcej na nie patrzeć. Tatuś pomaga Romanowi władować do bagażnika swojego samochodu walizki, które przewlokłam przez całą Toskanię. Zabieram torbę podręczną i przyciskam do piersi. - Cenny ładunek - mówię do babci. - Buty. Chcę je mieć przy sobie. Wsiadają do samochodu taty, tymczasem Roman otwiera przede mną drzwi swojego auta. Siadam i drżę, choć to prawie czerwiec. Przypominam sobie, jak po raz pierwszy siedziałam w tym samochodzie w zimowy wieczór i jacy byliśmy wtedy szczęśliwi. Roman zajmuje miejsce za kierownicą i zamyka drzwi. - Tęskniłem za tobą. - Ja też za tobą tęskniłam. - Jesteś piękna - mówi i całuje mnie. - To dzięki słońcu na Capri. - Wzruszam ramionami, odbierając znaczenie jego komplementowi, który brzmi szczerze. Nie wiem, w co wierzyć. Jeśli chodzi o Romana, na pewno wiem tylko jedno: że wszystko ciągle się zmienia. - Chcesz zostać na noc? - pyta cicho. - Jasne. Moja szybka odpowiedź upewnia Romana (jak upewniłaby wszystkich mężczyzn), że mu wybaczyłam. Nie chcę zastanawiać się nad naszym spotkaniem i zamieniać je w potworną dyskusję o związku. Mamy na to wiele lat, a może się mylę? W sprawach dotyczących miłości okazuję słabość. Nie walczę o siebie, o swoje pragnienia. Do szczęścia wystarcza mi to, że moje cierpienie, Włochy, nieprzyjemności to już przeszłość. Wróciłam do domu i wszystko będzie dobrze. Możemy zacząć w miejscu, w którym skończyliśmy. Roman opowiada o wizycie krytyka kulinarnego, o związanym z tym stresie. Kiedy mówi, że Frank Bruni z „Ti-mesa" dał jego restauracji trzy gwiazdki, zarzucam mu ramiona na szyję. Odgrywam ekscytację, wręcz oszołomienie, i jestem taka, jaką chce mnie mieć: wspierająca, zainteresowana, całkowicie po jego stronie. Pyta mnie o Włochy, więc
odpowiadam, choć nie wspominam, że się zmieniłam, że ludzie, których tam poznałam, wywarli na mnie wielki wpływ. Zaczynam opowiadać o broszce staruszki, ale brzmi to niemądrze, więc znowu kieruję rozmowę na niego. Patrzę na jego twarz, wspaniałą szyję, dłonie i długie nogi, i czuję podniecenie. Ale to nie jest głębokie podniecenie, raczej modna podróbka prawdziwego. Lubię być w związku, lubię stabilizację, mieć partnera przy boku. Nieważne, że mamy problemy, jesteśmy razem i to wystarcza. Więcej niż wystarcza. Może i Roman Falconi jest w miłości odpowiednikiem Chucka Cohena, fałszywką prawdziwej sławnej marki, ale jest mój. Jadę do niego i pewnie będę się z nim kochała, chociaż to nie będzie miało takiego znaczenia, jakie miałoby przed miesiącem, może nawet tygodniem. Wtedy budowaliśmy związek na solidnych fundamentach. Teraz pojawiły się wątpliwości i muszę na nowo odnaleźć to, co widziałam na początku. Mam tylko nadzieję, że kiedy mnie pocałuje, uczucie powróci wielką falą. Może będziemy mogli zacząć od nowa, a mnie uda się znaleźć sposób na ułożenie sobie relacji z tym mężczyzną i jego pracą. - Kiedyś razem pojedziemy na Capri - obiecuje Roman. Na szczęście ruch gęstnieje i musi patrzeć na drogę. Chcę mu wierzyć, choć jednocześnie zdaję sobie sprawę, że mówi tak, bo ma nadzieję, że dzięki temu skupię się na przyszłości i przestanę zastanawiać się nad teraźniejszością, w której nasze problemy mają się doskonale. - Byłoby cudownie - mówię. I wcale nie kłamię. Naprawdę byłoby cudownie. Nazajutrz rano budzę się w łóżku Romana, przykryta po uszy ciepłą kołdrą. Spałam smacznie, wyczerpana jazdą do Rzymu i lotem do Nowego Jorku. Rozglądam się i kolo drzwi widzę swoją torbę z bucikami Bella Rosa. Wstaję i idę do kuchni. Na blacie czekają na mnie dzbanek z kawą, bajgel i liścik: „Poszedłem do pracy. Jestem bardzo szczęśliwy, że wróciłaś do domu". Nalewam kawy do filiżanki. Siadam i patrzę na oświetlony słońcem loft, ale teraz nie wydaje mi się męski i romantyczny jak przed wyjazdem do Włoch, tylko niewykończony, goły, pozbawiony niezbędnych sprzętów. Tymczasowy.
Rozdział czternasty Skrzyżowanie Pięćdziesiątej Ósmej Ulicy i Piątej Alei Dzisiaj jest ostateczny termin oddania projektu na konkurs Bergdorfa. Wysiadam z metra na Columbus Circle, tuląc pudełko z Bella Rosą jak noworodka. Spójrzmy prawdzie w oczy, jedni dają życie dzieciom, ja daję życie butom. W plecaku mam projekt sukni Rag & Bone. Dla zabawy sfotografowałam buty, zmniejszyłam do odpowiedniej skali i nakleiłam na stopy modelki. Dołączyłam akwarelę przedstawiającą pierwszą ich wersję, fotografię ze ślubu babci, która mnie zainspirowała, oraz zdjęcie, na którym stoimy z Costanzem w promieniach słońca na Capri, bo chciałam uczcić go jako realizatora swojej wizji. Przez boczne obrotowe drzwi wchodzę do środka. Mijam dział torebek, kierując się do windy. Rozglądam się po klientkach i mam ochotę krzyknąć: „Módlcie się za mnie!", ale podejrzewam, że jedyne duchowe doświadczenie tych pań to medytacja zen w trakcie mikrodermabrazji twarzy. Nie wierzę, żeby zapalały świece świętemu Kryspinowi, prosząc o duchowe wskazówki. Wysiadam na ósmym piętrze, a tam w poczekalni, która w czasie mojej pierwszej wizyty była cicha i spokojna, teraz panuje tłok i gwar jak na peronie metra przy Czterdziestej Drugiej, tylko że tutaj nikt nie czeka na pociąg. Wszyscy czekają na Rhedd Lewis. Wygląda na to, że ważne firmy obuwnicze postawiły na pierwsze wrażenie. Donald Pliner zawiesił ślubne pantofle na czubku doniczkowej palmy; posłaniec od Christiana Louboutina trzyma tacę z ciastkami, na których stoi but wypełniony cukierkami; dwumetrowa modelka w stroju panny młodej ma buty Prądy. Specjalista od reklamy niesie plakat - ogromne powiększenie buta od Giuseppe'a Zanottiego z francuskim hasłem wypisanym w poprzek zdjęcia. Czółenka z lakierowanej skóry, fason charakterystyczny dla Alicii Flynn Cotter, wiszą w miniaturowym stoisku z hot dogami udekorowanymi jak ślubna karoca. Prawdziwy dom wariatów. Przepycham się przez tłum do recepcji. - Ja do Rhedd Lewis - mówię. - Przyniosła pani buty? - pyta dziewczyna, nie przestając stukać w klawisze. - Czy mogę rozmawiać z jej asystentką?
- Wychodzi na spotkanie z Craigiem Fissem - odpowiada recepcjonistka ze wzrokiem utkwionym w ekran. - A ja pracuję tu tymczasowo. Może pani zostawić projekt razem z innymi. Serce mi się ściska, kiedy patrzę na stos przesyłek: pudełka, jedne dostarczone osobiście, inne przez kurierów, rzucone są w kąt jak odpadki w drodze na śmietnik. Nie mogę zostawić tu Bella Rosy, nie zrobię tego. W progu pojawia się asystentka Rhedd. Z wymuszonym uśmiechem patrzy na tłum. Przepycham się do niej. Nagle czuję się jak dziewczynka, której nigdy nie wybierają do podchodów. Ale dotarłam za daleko, żeby teraz okazywać nieśmiałość. - Pamięta mnie pani? - pytam. Nie pamięta. - Jestem Valentine Roncalli z Angelini Shoe Company. Oto mój projekt. Wyciągam do niej pudełko. Nie ruszam się, póki machinalnie po niego nie sięga. Wpycha pudełko i kopertę z dodatkami pod pachę, jakby to była wczorajsza gazeta. - Świetnie, dziękuję - mówi, patrząc ponad moją głową na modelkę. - To ja dziękuję za możliwość... - zaczynam, ale gwar przybiera na sile, kiedy pozostali się orientują, że rozmawiam z asystentką Rhedd Lewis. Najwyraźniej na tę chwilę czekali, napierają więc bezładnie i krzykami próbują zwrócić jej uwagę. Toruję sobie drogę do windy. Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie tę chwilę. Myślałam, że oddam projekt samej Rhedd Lewis, która otworzy pudełko i zemdleje z zachwytu; wyobrażałam sobie zebranie jej pracowników, na którym jedna z niższych, ale utalentowanych asystentek wstaje i mówi: „Musimy dać szansę temu Kopciuszkowi z branży", na co Rhedd Lewis wzrusza się do łez, ostatecznie wraca jej rozsądek i wybiera Angelini Shoes, a nie modnych i wyrafinowanych projektantów. Tyle scen odgrywałam w wyobraźni, a teraz oczami duszy widzę nasze buty na stosie pomiędzy innymi. Wyobrażam sobie, że zaginęły. Że przegrywają. My przegrywamy. Szybkim krokiem wracam na stację metra. Twarz mi płonie z zakłopotania. Powiem tylko, że nikt nie mógłby czuć się mniejszy niż ja, maleńka jak karzełek przy wieżowcach środkowego Manhattanu. Zostałam potraktowana jak stary bucior! Co sobie pomyślą na widok zdjęcia babci w przeładowanej ozdobami ślubnej sukni albo tej głupiej fotki przedstawiającej mnie i Costanza przed warsztatem? W swoim projekcie nie kładłam nacisku na doskonałe włoskie rzemiosło, wybrałam prostotę i żarliwość, a powyżej Czternastej Ulicy to oznacza fałsz. Dlaczego miałoby ich obchodzić, że
kontynuuję stuletnią tradycję? To samo dotyczy hot dogów Nathana i zamków błyskawicznych Durcona. Zasługuję na przegraną. Ale buty... One zasługują na szansę. Przez moment rozważam powrót do Bergdorfa, przepchanie się przez tłum, pokonanie asystentki, wkroczenie prosto do biura Rhedd Lewis i wygłoszenie poruszającej mowy przekonującej, dlaczego mały warsztat powinien wygrać. Zamiast tego wsiadam do metra i jadę do domu, do Angelini Shoe Company. * June próbuje mnie rozweselić, opowiadając długą historię o swoim wujku, który przez cale życie co tydzień kupował los na loterię, bo był przekonany, że wygra. Na łożu śmierci wysłał syna, by zrobił to za niego. Wuj umarł, a na los padła wygrana, pięć tysięcy dolców. Morał: muszę umrzeć, żeby nasze buty pojawiły się w witrynach Bergdorfa, chociaż nie wierzę, że takie intencje miała June, kiedy zaczęła opowiadać. Podnoszę czarne czółenko na płaskim obcasie ozdobione srebrnym skrzydłem anioła. To moje pierwsze buty na co dzień dla każdej kobiety, próbka drugiej linii Angelini Shoe Company. Zainspirowana naszym szyldem, a także skrzydłami, które rysowałam na Capri, nazwałam je An-gel Shoes. Poza tym przy każdym nowym przedsięwzięciu, zwłaszcza równie niepewnym, nie zaszkodzi zwrócić się do wszystkich mocy niebieskich o przychylność - do aniołów czy wszystkich świętych. Stawiam ukończony but na stole. Babcia i June oglądają go dokładnie. - Pełen fantazji - mówi babcia. - Funkcjonalny - dodaje June. - Teraz muszę tylko wykombinować, jak produkować go masowo. - Uda ci się - mówi wesoło babcia. Od naszego powrotu z Włoch zachowuje się, jakby była na haju. Biega po mieszkaniu, radośnie pracuje i wbrew wcześniejszym przysięgom, że nigdy tego nie zrobi, zgodziła się na wysprzątanie szafy w dawnej sypialni mojej mamy oraz wizytę u doktora Sculco, który pierwszego grudnia wszczepi jej protezy kolan, dzięki czemu będzie miała dość czasu na rehabilitację przed Bożym Narodzeniem. Ona zajęta jest reorganizacjami, ja sprawdzaniem możliwości produkowania nowych butów. Postanowiłam, że wykonanie zlecę amerykańskiej fabryce, co umożliwi mi osobisty nadzór nad całością. Naturalnie muszę być otwarta na inne ewentualności, ponieważ jest to dla mnie nowa dziedzina, a nie mam przy sobie mistrza, który by mi pokazał, jak
pociągać za sznurki. Na razie dzięki umowie z Alfredem zyskałam na czasie. Jest moim pełnoprawnym partnerem i prawem do decyzji dzielimy się po połowie. Mam rok na osiągnięcie takich zysków z warsztatu, które nie pozwolą mu na sprzedaż budynku za moimi plecami. Staram się myśleć nie o sześciu milionach dolarów, które na zawsze uwolniłyby mnie od tej spółki, ale raczej o uratowaniu firmy but po bucie. Słyszymy dzwonek. - Czekam na odsłonę - mówi od progu Bret. - Przywitaj się z pierwszą parą Angel Shoes. - Podnoszę czółenka. Bret je ogląda, ja tymczasem wykładam na stół mój plan. - Tu jest analiza kosztów. W Mediolanie znalazłam nowoczesne materiały. To tkanina udająca skórę. Będziemy reklamować ją jako tkaninę, nie materiał, który wygląda jak skóra, co przemówi do klientek i zapewni niskie koszty. Gdyby buty były ze skóry, podstawowa cena wzrosłaby o trzydzieści trzy procent. Co o tym myślisz? - Val, naprawdę się postarałaś. Z przyjemnością przekażę twoje plany inwestorom. Jakieś wieści od Bergdorfa? - Właśnie zaniosłam do nich projekt. Nie liczyłabym na wygranie tego konkursu. Konkurencja jest ostra i francuska, dwa elementy nie do pobicia w świecie mody. - Powiem inwestorom, że do konkursu osobiście wybrała was Rhedd Lewis, i miejmy nadzieję, że skłonię ich do złożenia podpisów na kropkowanej linii, zanim Rhedd ogłosi zwycięzcę. - Brzmi świetnie. - Uśmiecham się z wdzięcznością. Dzwoni moja komórka. - Val, mówi mama. Przyjedź do szpitala New York. Jaclyn rodzi! Weź babcię! - Mama rozłącza się, wyraźnie spanikowana. - Jaclyn rodzi w szpitalu New York. - Weź moją torebkę - mówi spokojnie babcia. Wejście do szpitala bardzo przypomina staroświecki bank: mnóstwo szkła, ogromne atrium, wiele wahadłowych drzwi i tłumy ludzi stojących w kolejkach. Rozmawiam z mamą przez komórkę; mama traktuje telefon jak sprzęt nawigacyjny, opisując każdy zakręt i korytarz prowadzący na oddział położniczy. Słyszę, jak odpowiada stłumionemu głosowi w tle: - Tak, tak, wiem, żadnych komórek. Zaraz wyłączę, tylko doprowadzę tu rodzinę. Wreszcie babci i mnie udaje się znaleźć oddział położniczy na szóstym piętrze. Mama czeka na nas przy windzie.
- Jak się czuje Jaclyn? - pytam. - Dziecko niedługo się urodzi, tyle wiemy. Mówiłam, że lekarz źle obliczył! Jaclyn tak szybko przytyła. Ktoś nie uważał na matematyce. Idziemy za mamą do poczekalni. Tata czyta sfatygowany numer „Forbes", Tess odgradza Charismę i Chiare od nieznajomych. Babcia siada na kanapie, ja na krześle koło ojca. - Przyjechałyśmy za wcześnie - szepcze do mnie babcia po godzinie. - To może jeszcze długo potrwać. - Pamiętasz, kiedy urodziła się Jaclyn? - mówi Tess, siadając obok mnie. Dałaś jej imię swojego ulubionego aniołka Charliego, Jaclyn Smith. Wciąż nie potrafię uwierzyć, że mama na to poszła. Obejmuję siostrę. Pojawia się pani McAdoo w towarzystwie swojej siostry; czekają cierpliwie przez godzinę, po czym idą. Trzeba oddać sprawiedliwość pani McAdoo - to jej czternasty wnuk, więc już dawno przestała się ekscytować. W końcu Tess także się poddaje i zabiera córki do domu. Tatuś zasypia na kanapie i chrapie tak głośno, że pielęgniarka prosi nas, byśmy go wyprowadziły. A potem, po sześciu godzinach, dwóch kolejkach kawy Starbucks oraz trwającym półtorej godziny programie Andersona Coopera w telewizorze z wyłączonym dźwiękiem dokładnie dziesięć minut po północy 15 czerwca 2008 roku Tom wychodzi z sali porodowej. - Dziewczynka - mówi. - Teodora Angelini McAdoo. Mama płacze, babcia splata dłonie, zaszczycona i oszołomiona. Tatuś obejmuje Toma i klepie go po plecach. Mama wyciąga telefon, dzwoni do Tess i Alfreda, żeby powiedzieć im o najnowszej członkini rodziny. Babcia, mama i ja idziemy zobaczyć się z Jaclyn. Moja siostra trzyma w objęciach córeczkę. Jest wyczerpana i napuchnięta, jej zwykle wielkie i błyszczące oczy teraz przypominają rodzynki w bułeczce. Patrzy na nas i szepcze: - Jest śliczna, prawda? Gromadzimy się wokół jej łóżka i gruchamy śpiewnie. - Nigdy więcej. - Na twarzy Jaclyn ekstaza ustępuje miejsca zdecydowaniu. W taksówce do domu sprawdzam komórkę. Odsłuchuję wiadomości. Trzy są od Romana, ostatnia niezwykle zwięzła. Dzwonię do niego. Kiedy odbiera, nawet się nie witam. - Skarbie, tak mi przykro. Jaclyn urodziła córeczkę. Całą noc byłyśmy w szpitalu.
- Wspaniała wiadomość. Dlaczego nie zadzwoniłaś? - Mówiłam ci, byłam w szpitalu. - Wszędzie zostawiałem ci wiadomości. - Roman, nie wiem, co powiedzieć. Byłam strasznie przejęta i miałam wyłączony telefon. Przepraszam. Chcesz, żebym teraz do ciebie przyjechała? - Wiesz co? Nic na siłę. Odłóżmy to na inny wieczór - odpowiada tonem bardziej zirytowanym niż zmęczonym. Zamykam telefon. Babcia patrzy w okno i udaje, że nie słyszała naszej rozmowy. - Można by pomyśleć, że zostawiłam go przez tydzień samego na Capri, a chodziło tylko o kolację - mówię. - Mężczyźni. Nazajutrz rano obie z babcią jesteśmy zmęczone po długim czuwaniu w szpitalu. Babcia zadzwoniła do wszystkich przyjaciół, by im powiedzieć, że nowo narodzona prawnuczka jest jej imienniczką. Może uważacie, że to bez znaczenia, po kim dziecko dostaje imię, ale w mojej rodzinie nie ma większego honoru. Nigdy nie widziałam babci tak uszczęśliwionej. Przynoszę do warsztatu pocztę. Przeglądam, a gdy trafiam na kopertę z Włoch, podaję ją babci. - Dostałaś list od Dominika. Babcia odkłada wzór, nad którym pracuje, i bierze list. Starannie otwiera kopertę nożycami. Chwytam szczotkę i poleruję Ines z koźlej skóry. Skończywszy czytać, babcia pokazuje mi zdjęcia, które dostała z listem. - Orsola wyszła za mąż - mówi. Na kolorowej fotografii jest oszałamiająca panna młoda w prostej jedwabnej sukience z dekoltem w karo, ozdobionej białymi jedwabnymi różami na dole. Rąbek spódnicy odstaje od jej stóp jak krawędź dzwonka. Orsola w dłoniach trzyma niewielki bukiecik białych szarotek. Obok stoi dorównujący jej urodą pan młody z gładko przyczesanymi jasnymi włosami, a dalej jego rodzice, miła para. Orsolę trzyma za rękę kobieta, której nie znam, pewnie matka. Jest tego samego wzrostu co córka, ma krótkie włosy i te same delikatne rysy. Widzę, że jest twarda, między brwiami ma wyraźną jedenastkę. Gianluca dobrze ją opisał. Serce bije mi szybciej, gdy patrzę na Gianlukę. Może jestem zażenowana tamtymi pocałunkami, a może widok jego byłej żony, kobiety mniej więcej w jego wieku, przypomina mi o dzielącej nas różnicy lat. Gianluca ubrany jest w dostojny szary surdut. Wygląda elegancko, nie jak ciężko pracujący garbarz, którym jest na co dzień. Uśmiecha się radośnie, ucieszony
szczęściem córki. Dominie, książę Arezzo, w szarym surducie i prążkowanym krawacie stoi dumnie obok syna. - Dominie pisze, że Gianluca pytał o ciebie. - To miło z jego strony. - Pośpiesznie zmieniam temat. - Co u Dominika? - Tęskni za mną. Wiesz, jest we mnie zakochany. Babcia mówi to tak swobodnie, jakby zamawiała lunch. Odkładam szczotkę. - A ty jesteś w nim zakochana? Starannie wygładza list. - Tak myślę. - Nie przejmuj się, babciu, rok szybko minie, będziemy potrzebować nowych skór i znowu go zobaczysz. - Nie wydaje mi się, żebym dała radę tak długo czekać. - Możesz do niego pojechać, kiedy zechcesz. - Wizyty to za mało. Jestem wstrząśnięta. Babcia ma osiemdziesiąt lat; naprawdę gotowa jest przewrócić swoje życie do góry nogami i przenieść się do Włoch? To wydaje się mało prawdopodobne, a już z pewnością nie jest w jej stylu. - Przez całe życie walczyłam ze sobą - ciągnie babcia. - Zawsze byłam rozdarta między moimi pragnieniami a powinnościami. - Myślę, babciu, że w wieku osiemdziesięciu lat jesteś z tego zwolniona. Najwyższa pora robić to, co chcesz. - Tak można by sądzić, prawda? - Odwraca wzrok. - Ale nie jest łatwo zmieniać swoje życie od podstaw, nawet jeśli myślisz, że to potrafisz. Od ponad pięćdziesięciu lat pracuję w tym warsztacie i wyobrażałam sobie, że tak będzie zawsze. - Skoro się zakochałaś... to wszystko zmienia - mówię, jakbym wiedziała to na pewno. - Miłość układa się tylko wtedy, kiedy obie strony zaczynają wspólne życie, niczego nie poświęcając. Nikt nie powinien rezygnować z siebie dla drugiej osoby. Ludzie tak robią, ale to ich nie uszczęśliwia na dłuższą metę. Naszą rozmowę przerywa dzwonek telefonu. Podnoszę słuchawkę. - Angelini Shoe Company. - Rhedd Lewis do Teodory Angelini - mówi asystentka. Przykrywam mikrofon. - Babciu, to Rhedd Lewis. Babcia odbiera ode mnie telefon.
- Halo? - Słucha uważnie, potem mówi: - Jeśli pani pozwoli, wolałabym, żeby porozmawiała pani z Valentine. To jej projekt. Proszę chwilę zaczekać. - Babcia oddaje mi słuchawkę. - Valentine, obejrzałam każdą parę butów przysłanych na nasz konkurs. Reagowałam zachwytem, rozczarowaniem, szokiem i niesmakiem. Były wśród nich prawdziwe śmieci i prawdziwe przebłyski geniuszu... Dlaczego ona to wszystko mi mówi? Nie mam ochoty wysłuchiwać krytyki w dodatku do odmowy. Przejdźmy do rzeczy, szanowna pani. - Ale w żadnym projekcie nie było takiej werwy, energii, nowej wizji, która jednak z szacunkiem odwołuje się do przeszłości. Poradziła sobie pani doskonale, tworząc Bella Rosę, pięknie połączyła pani tradycję z nowoczesnością. Jestem pod wielkim wrażeniem. Na Boże Narodzenie w naszych oknach wystawowych znajdą się buty wykonane przez Angelini Shoe Company. Gratuluję. Rozłączam się i wrzeszczę tak głośno, że na Charles Street gołębie zrywają się do lotu. - Wygrałyśmy! Wygrałyśmy! Ściskamy się z babcią, kiedy June wraca z lunchu. - Wygrałyśmy, June! Robimy okna u Bergdorfa! - Dobry Boże, myślałam, że ktoś trafił główny los na loterii - mówi June. - Bo tak jest! * Wkładam jedną z sukien Diane Von Furstenberg z kolekcji mamy. Jest w czarno-biały wzór przypominający chlapnięcia farby. Długie włosy spadają mi kaskadą na plecy, dokładnie tak jak u samej Diane, kiedy te suknie stały się modne. Chcę wyglądać ładnie, świętując cudowną nowinę z Romanem. On jeszcze o niczym nie wie, bo zamierzam złożyć mu niespodziewaną wizytę w restauracji. Dzisiaj ma wolny wieczór, ale sprowadził elektryków do naprawy instalacji, więc porwę go na uroczystą kolację do Chinatown. Wkładam płaszcz. - Babciu, co masz na kolację? - Odgrzalam sobie manicotti, które wczoraj zrobiłaś. - I jak? - Tak samo dobre jak za pierwszym razem. - Babcia siedzi w fotelu na biegunach i ogląda telewizję. - Co będziesz robiła? - pytam jak zawsze. - Po wiadomościach pójdę do łóżka. - Nie czekaj na mnie.
- Nigdy nie czekam. - Mruga znacząco. Jadę taksówką na Mott Street. W lusterku sprawdzam, czy szminka mi się nie rozmazała, potem naciskam kod otwierający drzwi Ca' d'Oro. Wchodzę do środka. Witają mnie świece migoczące na gzymsie pod muralem i na stolikach. Roman musiał dowiedzieć się o nowinie. Pewnie zadzwonił do babci, a kiedy mu powiedziała o wygranej, przygotował dla mnie ucztę. Boże, życie jest piękne! Słyszę głos Romana w kuchni, więc idę tam na palcach. Ostrożnie wsuwam głowę przez drzwi. Roman pochyla się nad patelnią na piecu, a na blacie siedzi kobieta z długimi włosami barwy szampana; na sobie ma fartuch. Kołysze nogami, popijając wino. Podnosi stopę i klepie Romana w tyłek. On z uśmiechem odwraca się do niej i przy tym ruchu widzi mnie. A potem ona także odwraca się ku mnie. - Skarbie, co ty tu robisz? - pyta Roman. Nie patrzę na niego, tylko na kobietę. Jest zawstydzona. Unika mojego wzroku. - Wygrałyśmy konkurs u Bergdorfa - mówię i wychodzę. Nie jestem dobra w tego rodzaju scenach, są dla mnie nazbyt melodramatyczne. Szybkim krokiem zmierzam do wyjścia. Nie mogę powiedzieć, że jestem przygnębiona. Jestem odrętwiała. Tak, naturalnie, jak często powtarza Tess, w sytuacjach kryzysowych idź do Valentine, ponieważ przez całą dobę wypiera problem. Kładę dłoń na klamce. Roman jest tuż za mną. - Poczekaj - mówi. Wychodzę na chodnik. Nie czekam. - Dobranoc, Roman. - Stój, jesteś mi to winna. Teraz czuję gniew. Każde jego słowo jest dla mnie pretekstem, by potraktować go nieprzyjemnie. - A co dokładnie jestem ci winna? - Pozwól mi się wytłumaczyć. Pomysł, że ma wymówkę do sceny, którą widziałam, rozwściecza mnie. Mam ochotę wrzasnąć na niego, ale gardło odmawia mi posłuszeństwa. - To kucharka, którą chciałem zatrudnić, ale teraz tego nie zrobię. - Wiesz co, Roman? Nie kupuję tego. - Odwracam się i idę. Znowu mnie zatrzymuje.
- Posłuchaj, nic między nami nie było. Wypiła trochę wina i dlatego flirtowała. - Uwielbiam zwalanie winy na alkohol. - Znowu się odwracam, ale tym razem dlatego, że w oczach mam Izy. To tyle, jeśli chodzi o dwudziestoczterogodzinną zasadę Tess, dzisiaj wieczorem załamałam się dokładnie po trzydziestu sekundach. Niech Roman zobaczy, że płaczę, nic mnie to nie obchodzi. - Wiesz, twoja idea związku polega na spotykaniu się ze mną w wolnych chwilach. Jestem jak kit. Utykasz mnie między ważne sprawy. - Jesteś tak samo zajęta jak ja. - Wyraz jego twarzy łagodnieje. - Myślę, że podoba ci się myśl o byciu ze mną, choć sądzę, że nie jestem dla ciebie odpowiedni. Gdybym ja była młodsza, a on inny, pomyślałabym, że to sztuczka, która ma na celu odwrócenie mojej uwagi od pieszczot w kuchni. Ale to nie jest sztuczka, Roman ma rację. Lubię z nim być, kiedy mam na to ochotę, lecz ja także nie jestem obecna w naszym związku. - Przepraszam. - Mimo że wypowiedzenie tego słowa było dla mnie prawie niemożliwe, wypowiedziałam je. A potem mówię rzecz najtrudniejszą ze wszystkich, ponieważ szczerze w nią wierzę. - Ja naprawdę cię kocham. Roman patrzy na mnie i kręci głową, jakby to do niego nie docierało. - Myślę, że chodzi o kogoś innego. - Żartujesz sobie. To ja przyłapałam cię z kobietą. - Nie przyłapałaś mnie. To była niewinna zaczepka. Od powrotu z Włoch trzymasz się na dystans i nie rozumiem powodu. Prosiłem, żebyś mi wybaczyła te nieudane wakacje. Starałem ci się to wynagrodzić. Inni ludzie też mają wymagającą pracę i jakoś się między nimi układa. Jesteśmy zapracowani, ale to tylko pretekst. Nie ma między nami tego, co najważniejsze. Po prostu nie ma. - A ja myślę, że jest. - Perspektywa, że go utracę, napełnia mnie rozpaczą. Ogarnia mnie panika, pragnę przyrzec mu wszystko, byle tylko dał mi następną szansę. Chcę mieć okazję do naprawienia naszych relacji, udowodnienia swoich uczuć, poddania się, pokazania, jak bardzo go kocham. Przed oczami przesuwają mi się obrazy: Roman w ostatnie Boże Narodzenie piekący pianki na dachu, grający w koszykówkę z moimi siostrzeńcami, biorący babcię pod ramię na ulicy. Nie jestem gotowa na rozstanie z nim. Nie wiem jednak, jak mu powiedzieć, kim jestem i na co
mnie stać, ponieważ nigdy nie byłam przy nim zupełnie szczera. Trzymałam go na odległość ramienia, a często nawet dalej, i nie wiem dlaczego. - Jeśli to prawda, Valentine, powinniśmy spróbować. - Muszę się nad tobą zastanowić. Nie chcę, żeby ta rozmowa przekształciła się w wielki plaster, po którym wylądujemy w łóżku i wszystko będzie dobrze przez kilka tygodni, a potem coś takiego... znowu się powtórzy. Coś jest nie w porządku i muszę odkryć, co to jest. Zasługujesz na coś lepszego. - Naprawdę tak myślisz? - Na jego twarzy maluje się wyraz, którego od jakiegoś czasu nie widziałam: nadzieja. - Poza tym na Capri całowałam się z kimś. Proszę, powiedziałam to. Ta sprawa mnie dręczyła i jest mi przykro. Bardzo przykro. Prawdę mówiąc, nie miałam prawa wpadać do Ca' d'Oro i osądzać cię z powodu tej blondynki, skoro sama postąpiłam głupio. - Dlaczego? - Byłam na ciebie wściekła. - Ulżyło mi. - Co? - Nie potrafię uwierzyć w jego reakcję. A gdzie złość? Zazdrość? - Domyślałem się, że coś zaszło, a teraz wiem na pewno. - Wciąż chcę być z tobą. - Ja też chcę, żeby między nami było dobrze - przyznaje Roman. - Więc idź i powiedz tej kucharce, że posada jest zajęta. Nie puszcza mojej dłoni. - Chcesz iść ze mną? - Raczej nie. - Całuję go. - Przyjdź do mnie na noc. - A Teodora? - Zamknę jej drzwi i puszczę płytę Cousin Brucie. Nic nie będzie słyszała. - Do zobaczenia później. - Proszę. - Z torebki wyjmuję zapasowy komplet kluczy, który chciałam mu dać od miesięcy. Wiszą na kółku z brelokiem hotelu Quisisana. Roman patrzy na klucze. - Mówisz poważnie. - Tak. Odwracam się i idę ulicą. Na rogu oglądam się. Roman stoi i patrzy na mnie. Macham do niego. Naprawdę mnie kocha. Nie jestem gotowa, by z tego zrezygnować. - Babciu, jestem w domu! - wrzeszczę z holu. Chcę jak najszybciej zdjąć sukienkę, włożyć piżamę i skończyć naszą rozmowę o Dominiku. Chcę, żeby babcia wygodnie leżała w łóżku, kiedy przyjdzie Roman. Dzisiaj
wieczorem opowiem jej o Romanie i pocałunkach z Gianluką i zapytam, co by zrobiła na moim miejscu. Myślę, że tak jak ja wybrałaby Romana. Babciu, już jestem! - krzyczę znowu, wchodząc do kuchni. Telewizor jest włączony, lecz fotel pusty. Dziwne, babcia zwykle wyłącza odbiornik, kiedy idzie na górę. Kładę torebkę na stole i zaczynam rozpinać płaszcz. W tej samej chwili widzę stopę babci za stolikiem. Biegnę tam. Babcia leży na podłodze. Klękam obok niej. Oddycha, ale nie reaguje, kiedy do niej mówię. Łapię telefon i wybieram numer pogotowia. Ratownicy zawieźli babcię do szpitala Saint Vincent. Odzyskała przytomność w domu, ale była zdezorientowana. Rodzice przyjechali do szpitala bardzo szybko, jako że o tej porze ruch z Queens do centrum miasta jest niewielki. W drzwiach poczekalni pojawiają się przerażeni Tess, Jaclyn i Alfred. Jest prawie dziesiąta wieczorem, ale babcia poprosiła mamę, żeby sprowadziła jej prawnika, starego przyjaciela Raya Rinaldiego, który mieszka na Charles Street. Mama spełniła prośbę i teraz Ray jest z babcią w sali na OIOM-ie. Roman wchodzi i biegnie do mnie. - Jak się czuje babcia? - Jest słaba. Nie wiemy, co się stało - mówi mama. Babcia nigdy nie chorowała. Dla mamy to zupełnie nowa sytuacja, dlatego jest przerażona. Zaczyna płakać i ojciec ją obejmuje. - Nie chcę jej stracić. - Jest w dobrych rękach. Wszystko będzie dobrze - zapewnia ją Roman. Nie przejmuj się. Z sali wychodzi pielęgniarka. - Czy jest tu Clementine? - Valentine - mówię, podnosząc rękę. - Proszę za mną. Sala na OIOM-ie jest pełna, babcia leży w najdalszym kącie, dwie powiewające niebieskie zasłony oddzielają ją od śpiącego staruszka, którego pierś unosi się z wysiłkiem. Kiedy podchodzę do łóżka, Ray Rinaldi zamyka szarą teczkę. Jest teraz dziadkiem, ma gęstą czuprynę siwych włosów i aktówkę, która widziała lepsze czasy. - Do zobaczenia na korytarzu - mówi do mnie i klepie mnie po plecach. Teodoro, wszystko zrobimy tak, jak sobie życzysz. - Dziękuję, Ray - szepcze babcia, uśmiechając się z wysiłkiem. Zamyka oczy.
Przysiadam na skraju łóżka i chwytam ją za rękę. Babcia ma półprzymknięte oczy, wyglądają jak dwa czarne przecinki, z całą pewnością nie przypominają wielkich, migdałowych włoskich oczu, którymi zwykle patrzy na świat. Na piersiach leżą okulary na łańcuszku, które miała na sobie w czasie upadku. Niebieskofioletowy siniak utworzył się na czole w miejscu, gdzie uderzyła się o blat. Delikatnie dotykam siniaka, jest gorący. Babcia patrzy na mnie i zaraz przymyka powieki. - Nie wiem, co się stało. - Lekarze to ustalą. - Nie czułam się dobrze. Wstałam, żeby nalać sobie wody. To ostatnia rzecz, jaką pamiętam przed przyjazdem karetki. - Babcia odwraca wzrok, jakby w oddali szukała drogowskazu. - Ale nie widzisz Najświętszej Panienki, prawda? - żartuję. - Tylko żebyś nie zaczęła mieć mistycznych wizji. - Patrzę w tym samym kierunku co ona i widzę ścianę, na której wisi tablica z wypisanymi przez pielęgniarki nazwiskami pacjentów i symbolami leków. - Czy to jest tak? - pyta babcia. - Co masz na myśli? - Tak się to kończy? - W żadnym razie! Nigdzie się nie wybierasz. Rozchmurz się. Masz prawnuczkę, która dostała imię po tobie. Mama chce cię zabrać w rejs. To wykreśl, nie podobałoby ci się. O, to jest lepsze: musisz mnie nauczyć, jak kroić wytłaczaną skórę. Mnóstwo rzeczy muszę się jeszcze nauczyć, a ty jedyna możesz mi w tym pomóc. No i jest Dominie. Dominie cię kocha! - Ja tylko chcę robić bury i grać w karty. - Będziesz! - ... i hodować pomidory. - Jasne. Pomidory. - ...i chcę wrócić do Włoch. Babcia odwraca wzrok; na swój sposób zakreśliła ramy życia dla mnie. Jakże to proste. Człowiek do szczęścia potrzebuje tylko jakiegoś zajęcia, przyjaciół do rozmów i gry w karty, smacznego posiłku z pomidorów z własnego ogrodu i od czasu do czasu wyjazdu do Włoch, gdzie znajdzie spokój i pociechę w ramionach starego przyjaciela. Rozglądam się po sali. Jest czysta i funkcjonalna, nigdzie ani śladu ozdób. Odpowiednie miejsce do rozważań nad zdrowiem i zbawieniem. Pielęgniarki
nie noszą już wykrochmalo-nych białych fartuchów i czepków jak w starych filmach, ale hawajskie koszule i zielone spodnie. Trudno mi przyjmować medyczne prognozy z ust osoby ubranej w kostium łuau. - Kazałam twojej mamie wezwać Raya - mówi babcia cicho. Przekazałam tobie i Alfredowi zarządzanie Angelini Shoe Company oraz prawa własności budynku. Ufam, że oboje rozwiążecie wszystkie sprawy. Słyszę w uszach głos babci, ganiącej mnie za kłótnie z bratem: „Bardziej niż czegokolwiek pragnę, żeby moja rodzina żyła w zgodzie". Alfred i ja nie stanowimy dobrze dobranej pary. Wspólne prowadzenie firmy nigdy nam się nie uda, mogę tylko się modlić, żeby babcia jak najszybciej wydobrzała i zaczęła prowadzić swoje wymarzone życie, bo będę mogła sama zarządzać warsztatem. - Wszystkim się zajmiemy, przyrzekam. A ty wrócisz na Perry Street, zanim się obejrzysz. * - Valentine? - Mama delikatnie mnie budzi. Śpię na krześle w sali babci. - Wszystko z nią w porządku? - Siadam i patrzę na puste łóżko. - Zabrali ją na badania. - Która godzina? - Unoszę rękaw i patrzę na zegarek. Dochodzi południe. - Nie ma jej w sali od ósmej. - W głosie mamy słyszę troskę. - Wiesz, co jej się stało? Do sali wchodzą tata, Jaclyn, Tess i Alfred. - Miała udar? - pyta Tess. - Jeszcze nie wiemy - odpowiada mama. Alfred głęboko nabiera tchu. - Nie cieszy mnie, że wyszło na moje. Teraz sami widzicie. Babcia musi przestać pracować. Armand Rigaux, lekarz babci, szczupły przystojny mężczyzna z ciemnymi włosami przetkanymi siwizną, wchodzi do pokoju z dokumentami. Otaczamy go kręgiem. - Mam dobre wiadomości - zaczyna. - Teodora nie miała udaru, serce nie doznało żadnych uszkodzeń. - Dzięki Bogu! - Mama z ulgą kładzie dłoń na własnym sercu. - Ale cierpi na poważny artretyzm kolan. Zacinają się i traci równowagę. Ten ostatni upadek był fatalny. Mocno uderzyła się w głowę i chcemy się upewnić, że nie doszło do żadnych neurologicznych uszkodzeń, dlatego zatrzymamy ją i przeprowadzimy dalsze badania. - A co z protezami kolan?
- Zajmiemy się tym. Przy pomocy rodziny szybko odzyska sprawność. - Zrobiłabym wszystko dla mojej matki - mówi mama. - Prawda jest taka - mówi doktor Rigaux - że tylko operacja może zagwarantować, że to się nie powtórzy. Trzeciego dnia pobytu w szpitalu babcia przechodzi kolejne badania, a mama, ja i moje rodzeństwo na zmianę dotrzymujemy jej towarzystwa. Wyszłam na parę godzin, żeby zajrzeć do June do warsztatu, wziąć prysznic i przebrać się. Zmieniłam pościel w sypialni babci dla rodziców oraz w dawnym pokoju mamy, gdyby Jaclyn chciała zostać na noc. Babcia marzy o przyzwoitym jedzeniu. Nie zniesie następnego dnia z mielonką z indyka, żółtym sosem i galaretką. Pakuję do torby pojemniki z penne, rogalikami, sałatką z karczochów i ciastem dyniowym. Wracam do szpitala i idę na trzecie piętro. Skręcając za róg, widzę grupkę przed drzwiami babci. Panikuję i zrywam się do biegu. Kiedy jestem blisko, widzę, że to mama, Tess i Jaclyn. W jaskrawozielonych szpitalnych fartuchach, z ponurymi minami, ciemnowłose, ciemnookie, z ciemnymi workami pod oczami kobiety z mojej rodziny wyglądają jak wieśniaczki z filmu Antonioniego. - Co się stało? - Trochę tam tłoczno - odpowiada Jaclyn. - Dlaczego? - Nie odpowiada, więc wchodzę do sali. Mama idzie za mną. Na skraju łóżka siedzi Dominie Vechiarelli i trzyma babcię za rękę. Czuję, jakbym zobaczyła ducha, ale to prawda, jest dowód: walizki Dominika ustawione obok krzesła dla gościa. Przed łóżkiem stoi ojciec; gestem prosi mamę do siebie i obejmuje ją. Obok niego widzę Romana, ubranego w dżinsy i robocze chodaki. Patrzę na nie tylko dlatego, że kiedy przestępuje z nogi na nogę, słyszę pisk plastiku. Przesuwam wzrok po gromadzie gości i trafiam na Gianlukę. Usiłuję nic po sobie nie pokazać. Wygląda na młodszego i przystojniejszego tu, w Ameryce, niż w moich wspomnieniach z Włoch; ubrany jest w skórzaną kurtkę, sweter i spłowiałe dżinsy. Gardło mi się ściska na jego widok, ale na razie winę zrzucam na suche szpitalne powietrze. Pamela i Alfred stoją przy oknie, z dala od łóżka. - Co się dzieje? - pytam cicho. Ściskam kurczowo torbę z jedzeniem, bo zaczynam odnosić wrażenie, że to jedyna rzecz, na jakiej mogę polegać. Mama mnie obejmuje.
- Dominie przyleciał, kiedy się dowiedział, że mama jest w szpitalu. Wygląda na to, że Ray Rinaldi dostał polecenie, żeby informować go, jeśli babcia jest chora albo czegoś... potrzebuje. - Mama patrzy na mnie skonsternowana. Nie wie nic o Dominiku, a tu nagle okazuje się, że jest pierwszy na liście osób, z którymi trzeba się skontaktować. - Ty... hmm... też przyleciałeś... - jąkam się, patrząc na Gianlukę. - Nie chciałem puścić ojca samego. To nie byłoby rozsądne - odpowiada Gianluca, nie odrywając wzroku od Romana. Roman mruży oczy. Zaczyna się domyślać, że to jest mężczyzna, z którym się całowałam. Ale jest ponad swoje podejrzenia, kiedy mówi: - A ja przyniosłem babci panna cotta, bo lubi sposób, w jaki to przyrządzam. - Chowa dłonie do kieszeni i patrzy na mnie. - Skoro Valentine tu jest, mogę zadać Teodorze pytanie, które chciałem jej zadać jeszcze latem. Proszę, żebyście wszyscy tu przyszli - oznajmia Dominie. - Nie ma miejsca - piszczy Tess z progu. - Ścieśnijcie się. Jesteśmy wielką włoską rodziną, bycie razem jest dla nas ważne - mówi mama takim tonem, jakby przepraszała za miniaturowe rozmiary sal w miejskim szpitalu. Wszyscy przesuwają się, robiąc miejsce dla moich sióstr i ich mężów. Dominie bierze obie dłonie babci w swoje i patrzy jej w oczy. - Wyjdziesz za mnie? W pokoju zapada kompletna cisza, przerywana jedynie odgłosami wydawanymi przez monitor śledzący pracę babcinego serca. Pierwsza głos odzyskuje mama. - Dobry Boże, mamo, nie wiedziałam, że kogoś masz! - Od dziesięciu lat. Odkąd umarł twój ojciec - odpowiada babcia. - To znaczy, że od dziesięciu lat mogłam się cieszyć twoim szczęściem, a ty mi nic nie powiedziałaś? - lamentuje mama. - Jak mogłaś! - Mike, na litość boską, ciesz się teraz - wtrąca ojciec. - Popatrz na nią. Ciągle się uśmiecha, choć jej czaszka mało nie pękła jak kokos. - Pozwólcie jej odpowiedzieć - wtrącam. Wstrzymuję oddech. „Tak" z ust babci oznacza, że dobiegnie końca życie, które tak sobie ceniłam. Stracę ją na rzecz Dominika, wzgórz Arezzo i Capri. Z drugiej strony bardzo ją
kocham i pragnę jej szczęścia bardziej niż własnego. Trzymam kciuki, żeby się zgodziła. - Tak, Dominiku, wyjdę za ciebie - mówi babcia. Dominie czule ją całuje. Moja rodzina, w tym mama, kamienieje na dźwięk słowa „tak", jakby obserwowali eksplodujący na ogniu garnek z faworkami. Do mnie należy złagodzenie szoku. W końcu ja wiedziałam. - Moje gratulacje! - Obejmuję babcię, uważając na kroplówkę. - Tak się cieszę. - W oczach mam łzy, przepełnia mnie radość i duma z mojej dzielnej babci, która w takiej chwili pokazuje mi, jak ryzykować, jak żyć. Moje rodzeństwo gromadzi się dokoła mnie. Jaclyn płacze. - Ja też nie wiedziałam, że kogoś masz! Chciałabym, żeby wszyscy przestali mnie ochraniać. Dam sobie radę. Mama bezgłośnie mówi „depresja popołogowa" do Gianluki, przytulając Jaclyn. Tess obejmuje Alfreda, tatuś wyciąga rękę do Dominika, który podrywa się na nogi i przytula go. - Tata? - mówi tatuś do Dominika, potem patrzy na nas i wzrusza ramionami. - Hej, przywitajcie się z... tatą. Ja i moje siostry wybuchamy śmiechem. Szybko wtórują nam inni. Cała rodzina. Śmiało można powiedzieć, iż kiedy coś w moim życiu się wali, to wali się na całego, przez co los ma pewność, że dostałam solidną nauczkę. Tylko w jednym miejscu mogę zebrać myśli i zrozumieć, co nowe życie babci znaczy dla nas wszystkich, dlatego jestem tutaj, wysoko ponad zamętem, na naszym dachu. Wymknęłam się ze szpitala, zostawiając babcię i całą rodzinę świętującą zaręczyny. Odprowadziłam Romana, który musiał wracać do restauracji. Czuł się zaszczycony, że był obecny przy oświadczynach Dominika. Pocałował mnie na ulicy, zainspirowany miłością w sali 317. Na West Side Highway jest korek, sznur samochodów stoi na skrzyżowaniu, błyskają światła, ryczą klaksony, słychać też gniewne pokrzykiwania kierowców, ale ja nie chcę, żeby miejski hałas ucichł, wręcz przeciwnie, pragnę, żeby się wzmógł i zagłuszył moje myśli. Nastał koniec pewnej epoki. Zapomnijmy o tym, że teraz jestem jedyną niezamężną kobietą w naszej rodzinie, wygląda na to, że jestem też jedyną rozsądną, która wie, co ta zmiana oznacza dla teraźniejszości i przyszłości. Oto cały sens: babcia wyjdzie za mąż i wyjedzie. Siostry będą wychowywać dzieci. Mama będzie pilnować, żeby tata jadł ser sojowy z makaronem z
pełnych ziaren pszenicy, bo to dla niej gwarancja, że będzie żył i uniknie nawrotu raka prostaty. Brat zaraz po wzniesieniu toastu na weselu babci wystawi tabliczkę „Na sprzedaż" przed domem numer 166 przy Perry Street, pozbawiając dachu nad głową Angelini Shoe Company i mnie. Cała rodzina będzie żyła szczęśliwie - tylko nie ja. Słońce zanurza się w mgle wiszącej nad New Jersey, zostawiając na horyzoncie liliową smugę. Wiatr trzaska drzwiami za mną. Nie odwracam się, tylko dalej patrzę na Hudson, na wiry i kolorowe plamy na wodzie. - Valentina? - odzywa się głos za moimi plecami. - Jeśli nie jesteś Salvatorem Ferragamo z propozycją pracy albo Carlem Icahnem z czekiem, który uratuje firmę, odejdź. Wkrótce prawie dwa metry czystego Włocha stają obok mnie. Nawet z zamkniętymi oczami wiedziałabym, że to Gianluca Vechiarelli - odgadłabym po czystym aromacie cedru, cytryny i skóry. Gdybym była mamą albo jedną z sióstr, rzuciłabym mu się w ramiona. W rozpaczy lubią się wesprzeć na męskim ramieniu. Ale ja tego nie robię. Zaplatam ręce na piersiach i robię krok w ryt, zostawiając mu mnóstwo miejsca na podziwianie panoramy dolnego Manhattanu. - Ty możesz spać w fioletowej sypialni, a twój ojciec w sypialni babci. Łazienka jest na końcu korytarza, musiałeś ją minąć, żeby dojść do schodów. - Dziękuję, ale zatrzymaliśmy się w hotelu Maritime - odpowiada Gianluca. - Niepotrzebnie. Jesteście rodziną. - Nie jesteś zadowolona z tych zaręczyn? - pyta cicho. - Jestem. Ze względu na babcię i na Dominika. Jasne, że jestem. - Va bene. - A ty? Też va bene? Gianluca wzrusza ramiona i zaciska usta. Pamiętam ten wyraz jego twarzy z fabryki jedwabiu w Prato, kiedy ze stosu próbek wzięłam śliczną, ale wyraźnie uszkodzoną satynę. - No cóż, lepiej wsiądź na ten statek miłości, Gianluca, będą mieszkać z tobą. - Wiem - odpowiada z uśmiechem. - Pewnie miłość znajduje chętne ofiary zawsze i wszędzie. Jest jak wszystko inne w życiu, włączając w to choroby. Wszyscy jesteśmy zagrożeni. - Dlaczego...
- Jestem sarkastyczna? To twarda skorupa przykrywająca drugą twardą skorupę. - Dlaczego odpychasz miłość, jakbyś trafiała na nią codziennie? - Myślałam, że rozmawiamy o mojej babci. - Odpowiedz. Boisz się mnie. Nie jestem taki, jakiego sobie wymarzyłaś. - A skąd wiesz, o czym marzę? - To bardzo proste. Nie masz czasu dla kucharza, chociaż go kochasz. A może wierzyłaś, że go kochasz, więc teraz czujesz się zobowiązana. Twoje namiętności ujawniają się, kiedy pracujesz. Wtedy jesteś spokojna. Z mężczyznami? Nie. Ze skórą? O tak. - Mylisz się. Chciałabym kogoś, kto przyjmie mnie jako kobietę i szewca. A mężczyźni, w każdym razie ci, których znam, mówią wprawdzie, że to bardzo dobrze, kiedy kobieta oddana jest swojej pracy, ale myślą, że nie może się to odbywać kosztem poświęcanego im czasu. Mogę prowadzić własne życie, tylko że musi ono pasować do jego ambicji jak doskonała chusteczka do kieszonki szytego na miarę garnituru. Dlatego niezbędne jest poświęcenie, żeby użyć katolickiego, a zarazem precyzyjnego określenia. Mężczyźni wymagają całkowitego poddania. Jest im potrzebne. - Wiesz, czego wymagają mężczyźni? - pyta ze śmiechem Gianluca. - Nie żartuj ze mnie. - Skoro wiesz, o co chodzi mężczyźnie, dlaczego mu tego nie dasz, przy okazji zapewniając sobie własne szczęście? Patrzę na rzekę. Moment transformacji przychodzi do mnie jak światła na pokładzie nocnej taksówki wodnej. Olśnienie następuje powoli. Najpierw w oddali światła migoczą niewyraźnie na ciemnej wodzie, potem, gdy łódź zbliża się do Manhattanu, płomyczki zmieniają się w jasne reflektory oświetlające wejście do portu. Takie światło musi odsłonić całą prawdę. Nagle widzę siebie wyraźnie. - Drogi, kochany Gianluca... - zaczynam. Wydaje się zaskoczony, że zwracam się do niego z taką czułością. - Roman Falconi potrzebuje żony za kasą w Ca' d'Oro, która będzie mu pomagać, tak jak jego matka pomagała ojcu. Tobie potrzebna przyjaciółka, kobieta, która jest w stanie rzucić wszystko i jechać nad jezioro... to z żurawiami... - Lago Argento. - Właśnie. Potrzebujesz kobiety, która na tym etapie twojego życia będzie przy tobie. Pragniesz spokoju, ciszy, obcowania z naturą. Swobody i luzu.
- Teraz mnie analizujesz. - To prawda, Gianluca. Posłuchaj mnie. Szalenie mnie pociągasz. Szczerze mówiąc, nie jesteś w moim typie, ale jesteś przystojny, masz piękne dłonie i doskonale sprawdzasz się jako ojciec, rzecz najbardziej seksowna ze wszystkich. Tylko że ja nie jestem dla ciebie. W tej chwili nie jestem odpowiednia dla żadnego mężczyzny. Wybrałam sztukę. Wybrałam uniesienie, które towarzyszy tworzeniu pięknych przedmiotów własnymi rękami. - Nie musisz wybierać jednego albo drugiego. Możesz mieć miłość i pracę jednocześnie. - Właśnie że nie mogę! Próbowałam. Cały ostatni rok usiłowałam zbudować związek z Romanem. Nie mogę następnego poświęcić na budowanie związku z tobą. W ostatecznym efekcie wszyscy są rozczarowani i smutni... - Wierzysz w to? - Gianluca kręci głową. - Ja to wiem. Gianluca patrzy na Hudson, tak jak ja robiłam wiele razy. Widzi szarą wodę, podczas gdy ja widzę rzekę wpływającą do oceanu, wszechświat możliwości. Odgaduję, że moja rzeka wcale mu się nie podoba. - Twoje miasto... jest bardzo hałaśliwe - mówi po chwili. Odwraca się, zaraz też słyszę trzask zamykanych drzwi. Patrzę na rzekę, która nigdy mnie nie zawiodła. To stały element w moim życiu, moja muza. Opieram się o balustradę i wodzę wzrokiem po West Side Highway, która o zachodzie słońca wygląda jak rozwinięta bela fiołkowego indyjskiego jedwabiu zdobionego maleńkimi lustrami. Kocham tę rzekę, to miasto jest moim domem. Tak, panuje w nim hałas, ale jest moje - i takie, jak lubię. W Święto Dziękczynienia na stole babci króluje stado kartonowych gęsi zrobionych przez jej wnuki. Zapalam pomarańczowe świece w kandelabrze pod żyrandolem. Gabriel pomaga moim siostrom przynosić tace z kuchni. Obejmuję go. - Dzięki, że przyszedłeś. - Cała przyjemność po mojej stronie. Potrzebowałem powodu do przygotowania żurawin, a to zaproszenie dało mi świetny pretekst. - Roman przyjdzie? - pyta mnie mama. - Przysłał ciasto. - Zawsze wydawało mi się zabawne, że piekł dla swojej dziewczyny ciasto, które nazywa się „szewc". - Musi pracować - kłamię. Nie chciałam, żeby tematem tego świątecznego dnia było nasze rozstanie, dlatego postanowiłam, że będę udzielała równie wymijających odpowiedzi jak
mama, gdy ktoś pytają o wiek. Próbowaliśmy z Romanem znaleźć czas dla siebie, kiedy babcia wyszła ze szpitala, ale pochłaniała mnie opieka nad nią i praca, w rezultacie więc nie troszczyłam się dostatecznie o niego. Postanowiliśmy, że zrobimy sobie przerwę. - Nikt nie pracuje ciężej od Romana - wzdycha mama. Tess podaje mi dzbanek z wodą i lodem, sama idzie za mną z sosjerkami. - Nie powiesz mamie o Romanie? - pyta cicho. - Nie. - Wiesz, Gianluca bardzo ją interesował. - Nie ma nic do opowiadania. - Unikam patrzenia na Tess, która zna całą historię: księżyc nad Capri, pocałunki, grota. Jej zdaniem to strasznie wielkie nic. - Wręcz przeciwnie! Zakochałaś się w Romanie, a potem we Włoszech zaiskrzyło między tobą a Gianluką. Dwaj rewelacyjni faceci w ciągu jednego roku! To jak w bajce. Jesteś Kopciuszkiem z dwoma książętami. - Tess poprawia serwetki leżące koło talerzy. - O tak, tylko że kiedy mierzyłam pantofelek, był w rozmiarze szóstym. A ja mam dziewiątkę. - Będzie ciasny i niewygodny, ale jakoś wepchniesz stopę - mówi Tess. - Próbowałam! Spójrzmy prawdzie w oczy: ten Kopciuszek sam sobie uszyje pantofelki. Wołamy rodzinę do stołu. Na jednym końcu siada babcia, na drugim tato. Unosi kieliszek. - Podziękujmy za dobre zdrowie w rodzinie, zwłaszcza za to, że mama tak szybko wróciła do sił po upadku. I podziękujmy Bogu za drugą, malutką Teodorę. Jaclyn kołysze córeczkę w ramionach. - Jak zwykle, Panie Boże, dziękujemy za niespodzianki, które przynosi życie - ciągnie ojciec. - Na myśl przychodzą zaręczyny mamy i nic w tym dziwnego. To był szok. Gabriel, dobrze, że z nami jesteś... Jak większość modlitw taty, ta też nie ma zakończenia, więc patrzymy na siebie i bez przekonania się żegnamy. Można podawać jedzenie. - Chciałam, żebyście to zobaczyli. - Tess trzyma w ręce czasopismo „In Style". - Taka jestem z ciebie dumna. - Pokazuje wszystkim błyszczącą fotografię Anny Christiny, gwiazdy filmu „Lucia, Lucia", która na nogach ma Angel Shoes z koralowej cielęcej skórki zdobione złotymi anielskimi
skrzydłami. Posłałam parę Debrze McGuire do Kalifornii, a ona poprosiła o pięć dodatkowych, z których jedną nosi wschodząca gwiazda filmowa. Mama z dumą ogląda zdjęcie. - Są śliczne. Bardzo w stylu Valentine. - Zamówienia popłyną szerokim strumieniem, jestem tego pewna - mówi Tess serdecznie. Wreszcie czasopismo dociera do Alfreda. Ogląda zdjęcie, po czym podaje je Pameli, na której po raz pierwszy od dnia, gdy poznała mojego brata, jego rodzina robi niejakie wrażenie. - Ustaliliście datę ślubu, babciu? - pyta Jaclyn. - Walentyki w 2009 w Arezzo - odpowiada babcia, uśmiechając się do mnie. - Lubię to święto i imię mojej wnuczki, więc tak zdecydowałam. Przy obiedzie rodzina omawia wyjazd na ślub, zastanawia się nad lotniskami, firmami wynajmującymi samochody, liczbą pokojów, które trzeba zarezerwować w Spolti Inn, moje siostry planują kreacje i urlopy mężów, a skonsternowana mama zadaje sobie pytanie, jak znajdzie dobrą firmę kateringową i florystę w górskim toskańskim miasteczku. Alfred oddaje mi czasopismo. - Szczęśliwe ułaskawienie - mówi cicho. - Dopóki opłacam budynek, nie możesz mnie zamknąć - mówię miło, acz zdecydowanie. Teraz już nie wdaję się w kłótnie. Nie mam sił na spory z bratem i przejęcie całej odpowiedzialności za warsztat. Alfred naturalnie nie odpowiada. Wie, że kobietę, którą byłam przed rokiem, zastąpił zdeterminowany goryl z biznesplanem. To nie znaczy, że awantury między nami przeszły do historii, ale przynajmniej orientuje się, na czym stoję. Aktualnie. Siostry pomagają mi w zmywaniu, mężczyźni oglądają futbol. To ostatnie rodzinne Święto Dziękczynienia na Perry Street. W przyszłym roku o tej porze babcia będzie mieszkała z nowym mężem nad garbarnią w Toskanii. Pakuję dla wszystkich to, co zostało. Gabriel bierze ostatni kawałek ciasta upieczonego przez Romana, świadomy, że więcej nie uda mu się wejść do Ca' d'Oro bez rezerwacji. Posyłam babcię do sypialni, żeby zadzwoniła do Dominika. Cieszę się, że jestem sama na koniec pełnego wrażeń dnia. Słyszę szczęk klucza w drzwiach wejściowych, pewnie mama czegoś zapomniała. A potem ktoś cicho woła mnie z holu. - Valentine! Do salonu wchodzi Roman. Stoję przy blacie i patrzę na niego.
- Jak ciasto? - pyta. - Wyśmienite. Mam twoją formę. - Po to przyszedłem. Po formę. - Roman się uśmiecha. Rejestruję każdy szczegół jego wyglądu, od długich włosów począwszy, na skarpetach marki Wigwam skończywszy. Patrzę na jego buty i jestem gotowa nawet zaakceptować żółte plastikowe chodaki, ale dzisiaj wieczorem ma prawdziwe buty i są to (wreszcie!) zamszowe mokasyny Toda. W głowie mi się nie mieści, że zerwaliśmy. To straszne, że chcę tego, czego nie mogę mieć, a jak to dostaję, wszystko idzie nie tak. - Zawsze odwiedzasz dziewczyny, z którymi zerwałeś? - Tylko ciebie. Podchodzi do mnie, bierze mnie w ramiona, całuje w policzek i szyję. - Nie przestało mi na tobie zależeć - mówi. - Roman, namiętność nigdy nie była naszym problemem. - Wiem. - On też się nad nami zastanawiał. I najwyraźniej doszedł do niektórych wniosków takich samych jak ja. - Namiętności jest bardzo wiele, Valentine. - Może zostaniemy przyjaciółmi, a na starość zejdziemy się jak babcia i Dominie, wynajmiemy przyczepę i będziemy podróżować po kraju. - Co za przerażający pomysł. - Rozśmiesza mnie ton, jakim Roman to mówi. - Wiesz, myślę o dniu, kiedy pierwszy raz zobaczyłem cię na dachu. Nie powinienem był się gapić, ale nie mogłem się powstrzymać, nie chciałem. Przypominam sobie tamten wieczór, kiedy cię nie znałem i zastanawiałem się, jak by to było, gdybym miał szczęście cię poznać. A kiedy to się stało, okazałaś się o wiele lepsza niż kobieta w moich wyobrażeniach. Wtedy się w tobie zakochałem. Z naddatkiem spełniłaś moje oczekiwania i wciąż mnie zaskakujesz jak żadna kobieta, którą znałem. To dziwne. Wiem, między nami koniec, ale się na to nie zgadzam. Przytulam go do siebie. - Nigdzie się nie wybieram, tylko że w tej chwili nie mogę być z tobą, ponieważ nie zasługujesz na drugie miejsce, powinieneś być pierwszy. Nie chcę, żebyś na mnie czekał, ale kiedy sprawy się poukładają i pomyślisz o mnie - ujmuję jego twarz w dłonie - skorzystaj z klucza. - Umowa stoi. Oboje wiemy, że przypuszczalnie nigdy nie skorzysta z klucza, który skończy na dnie szuflady. Pewnego dnia, szukając czegoś, natrafi na niego i
przypomni sobie, ile dla siebie znaczyliśmy. Na razie jednak będzie go nosił w kieszeni, a kiedy potrzebna mu będzie wiara, że jeszcze jest dla nas szansa, wyjmie go i pomyśli o wyprawie do West Village. Przypominam sobie o formie, więc wtykam mu ją pod ramię. A kiedy jego kroki cichną na schodach, przypominam sobie, że nigdy nie zrobiłam mu obiecanej pary butów. Tyle rzeczy chciałam zrobić, tylu rzeczy nie zrobiłam. Słońce żarzy się za drapaczami chmur jak oko tygrysa w ten wczesny grudniowy poranek. Niebo zatrzymuje światło niczym szara wełna. Stoimy z babcią na rogu Piątej Alei i Pięćdziesiątej Ósmej Ulicy, trzymając w dłoniach papierowe kubki z gorącą kawą. Moja jest ze śmietanką i cukrem, jej czarna. Pierścionek zaręczynowy ze szmaragdem połyskuje na tle niebieskich kolumn zdobiących kubek z greckiego baru. Ładne zestawienie kolorystyczne. Jak architekci w starożytnym Rzymie oglądamy nasze dzieło chłodnym okiem. Przestępuję z nogi na nogę. Babcia robi kilka kroków w tył i przekrzywia głowę, by lepiej widzieć. Nie zbudowałyśmy katedry ani nawet ogrodowej rzeźby, zrobiłyśmy ślubne pantofelki, które teraz wystawiono w świątecznych witrynach Bergdorfa. Są tu wszystkie nasze modele. Widok stu lat naszej działalności zapiera dech w piersiach. Obok z hukiem przejeżdżają ciężarówki dostawcze. Przez hałas przebija się warkot wiertarki, przypominając nam, że o każdej porze dnia i nocy w Nowym Jorku ktoś coś robi. Kiedy wydaje mi się, że stoimy tu już długo, pytam: - I co o tym myślisz? - Wiesz, z dziadkiem zawsze sprzeczaliśmy się, który film jest lepszy, „Tacy byliśmy" czy „Doktor Żywago". Ja głosowałam za pierwszym, ponieważ opowiadał o moich rówieśnikach... ale teraz, kiedy patrzę na te okna i dramatyzm rosyjskiego stylu, muszę powiedzieć, że jednak wybieram „Doktora Żywago". - Ja też. - Obejmuję babcię ramieniem. Te świąteczne witryny są dla dorosłych. Kilka przecznic dalej można zza czerwonego sznura u Saksa albo Lorda & Taylora podziwiać urocze miniaturowe wioski dla dzieci. Są tam pokryte śniegiem góry, łyżwiarze wykonujący piruety na błyszczących jak lustra jeziorach, pociągi wiozące prezenty. U Bergdorfa nie ma ani szczypty bożonarodzeniowego kiczu i lukru. Oto wyrafinowana świąteczna opowieść o prawdziwej miłości w rosyjskim stylu,
przedstawiona przez olśniewające panny młode. Weselna uczta, którą dla oczu przechodniów przygotowała Rhedd Lewis, zaczyna się od bocznych witryn przy Pięćdziesiątej Siódmej Zachodniej, ciągnie przez frontowe okna przy Piątej Alei i kończy na Pięćdziesiątej Ósmej. W pierwszym oknie widzimy pozłacane drewniane konie naturalnej wielkości zaprzężone do malowanych sań, w których siedzą wspaniale ubrane panny młode. Po dalszych oględzinach widać, że ozdobione są prawdziwą biżuterią: kolczykami z gładkimi oczkami, złotymi naszyjnikami z wielkimi klejnotami, błyszczącymi bransoletkami, pierścionkami. Na pierwszym planie leżą otwarte jajka Faberge, z których na podłogę wyłożoną ryżem sypią się brylanty i perły. Obok kartami starych książek porusza wiatr. W każdym oknie słowa i strony są inne: jest „Doktor Żywago" (oczywiście!), „Anna Karenina", „Trzy siostry", „Bracia Karamazow" oraz „Wojna i pokój". Tło stanowią malowidła przedstawiające rosyjską wieś, płaskie wzgórza za polami okrytymi śniegiem. W następnej witrynie panny młode otoczone są manekinami w strojach rosyjskich robotników: zielonych fabrycznych kombinezonach, fartuchach i walonkach na robionych na drutach skarpetach. Pannom młodym służą krawcowe, rolnicy, garderobiane, furmani i... tak, nawet szewc, który klęczy, wsuwając pantofel (naszą Lolę!) na stopę panny młodej spowitej w biały aksamit z gronostajowym toczkiem na głowie. Sens tkwiący w zestawieniu wyrafinowanych panien młodych i robotników, którzy urzeczywistniają ich marzenia, nie umyka mojej uwagi. Potrzeba wielu rąk, by stworzyć piękno. Panny młode ubrane są w ozdobne suknie od wielkich projektantów, wśród których są Rodarte, Marc Jacobs, Zac Posen, Marchesa, John Galliano i Karl Lagerfeld. W rogu każdego okna widnieją ich złote podpisy. Pierwszej pannie młodej w kreacji z tiulu na satynowej podszewce spod uniesionego przez szewca rąbka wyglądają pantofelki Ines; następna ubrana jest w spodnie z białego jedwabiu, powiewną bluzkę i Gildę - fason bez pięty i haftowana przyszwa doskonale pasują do szerokich nogawek. Po niej jest panna młoda odwrócona plecami do ulicy. Ma na sobie teatralną ozdobioną frędzlami suknię i Mimi, buty do kostek. Rhedd zastąpiła nasze biały satynowe sznurowadła farbowanym na kolor indygo sznurkiem, co daje oszałamiający kontrast faktur. W kolejnej witrynie panna młoda w minisukience z paciorków i piór marabuta stoi na palcach w baletkach Flora; zamiast wstążek na jej łydkach
krzyżują się złote łańcuszki. W narożnym oknie jest panna młoda w średniowiecznej sukni z dekoltem w karo i ozdobnym stanikiem z emaliowanych kwadratów oraz długimi, rozszerzającymi się przy mankietach rękawami. Patrzy na swoje gołe stopy na śniegu, a obok służąca niesie czółenka Osmina z białego lnu z prostymi paskami. Ale największe znaczenie ma dla mnie centralne okno. Panna młoda w białym podróżnym kostiumie od Armaniego ma na nogach Bella Rosę. W jednej ręce trzyma bilet, w drugiej diadem, uciekając w nieszczęśliwym romantycznym scenariuszu ulicami Sankt Petersburga. Zabudowane czółenka doskonale współgrają z kostiumem, jakby były dla niego zaprojektowane. Żałuję, że Costanzo nie może oglądać Bella Rosy, ale zapamiętam tę chwilę i kiedy wrócę na Capri, opowiem mu z najdrobniejszymi szczegółami. W rogu okna widniej napis: Wszystkie buty wykonane przez Angelini Shoe company Greenwich Village Rok zał. 1903 - O mój Boże, o mój Boże! - krzyczy mama z okna taksówki. Wyskakuje, zanim samochód się zatrzymał, i biegnie do nas. Ciekawa byłam, w co mama się ubierze, kiedy będzie po raz pierwszy oglądała wystawy. Nie rozczarowała mnie. Ma na sobie kostium ze spodniami z szarej wełny, etolę ze sztucznego lamparta i srebrne buty na wysokich obcasach z wielkimi kwadratowymi skórzanymi klamrami na noskach. Nie wiem, jak ona to robi, ale zawsze udaje jej się dopasować do pogody. Ma także wielkie, czarne owalne okulary słoneczne, bez wątpienia hołd dla „Śniadania u Bergdorfa". W jednej ręce trzyma torbę z bajglami od Eisenberga, drugą zdejmuje okulary. Podaje mi torbę i biegnie ulicą, żeby obejrzeć wszystkie wystawy. Unosi wysoko ręce w geście triumfu, piszczy z radości. Nigdy dotąd nie widziałam, by była taka dumna, nawet na rozdaniu dyplomów w Cornell, gdy Alfred zakończył pełne sukcesów studia z wyróżnieniem. To dla niej kolejny wielki moment. Biegnie do babci i zarzuca jej ręce na szyję. - Tatuś byłby taki szczęśliwy! - Mama ociera łzę. - Na pewno. - Babcia poprawia jej etolę. - A ty! - Mama zwraca się do mnie. - To twoje dzieło! Podjęłaś tradycję rodziny Angelinich i niosłaś... tradycję się niesie czy podtrzymuje? A zresztą to bez znaczenia. - Zaciska dłoń w pieść. - Nie poddawałaś się, uczyłaś się zawodu, zostałaś mistrzem, ciężko pracowałaś, ale wprowadziłaś naszą małą
rodzinną firmę w nowy wiek w bardzo spektakularny sposób. Bergdorf Goodman! - Mama nie może się powstrzymać, żeby choć przez chwilę nie być dziewczyną z Queens. - Buty Angelinich obok Prądy, Verdury i Pucciego! Viva Valentine! Podziwiam cię. I jestem z ciebie bardzo dumna! Czasami kiedy mama wpada w podniosły nastrój, w ustach czuję smak metalu, ale nie dzisiaj. Mama jest szczerze wzruszona, przepełnia ją miłość. Każda matka powinna przeżyć taką chwilę chwały, kiedy to, co zainwestowała w dzieci codziennymi wysiłkami, przynosi owoce i cały świat może oglądać rezultaty. fa chwila nie dotyczy marki, zysków, reklamy, ale naszej rodziny i tradycji naszego rzemiosła. Dotyczy tego, co robimy. Witryny ukazują nasze oddanie dla piękna i jakości - każdy szew, tasiemka, wykończenie zrobione ręcznie z wprawą, która brać się może wyłącznie z praktyki, techniki i czasu. Dostrzeżono nas i nagrodzono w świecie, w którym idea rękodzieła szybko odchodzi w przeszłość. Wyobraźcie to sobie! Słońce, białe i czyste jak księżyc w pełni, przedziera się przez szare chmury nad szklanymi budynkami po wschodniej stronie Piątej Alei, rzucając na okna wystawowe blask, który zmienia je w lustra. W jednej chwili obrazy za szkłem znikają. Nie widzimy panien młodych w śniegu, kamieni szlachetnych i jajek ani naszych butów zrobionych ze skóry, zamszu, satyny i jedwabiu. Pozostaje tylko nasze odbicie: matka, córka i wnuczka. Żałuję, że nie mogę na zawsze zatrzymać się w tej chwili, gdy we trzy stoimy na Piątej Alei. Ale to niemożliwe. Robię więc to, co w tym momencie jest najlepsze, jedną dłonią ujmuję dłoń babci, drugą mamy i razem czekamy, aż blade zimowe słońce znów przesłonią chmury, żebyśmy raz jeszcze mogły nacieszyć się naszym szczęściem. Podziękowania Moja mama, Ida Bonicelli Trigiani, i jej siostra, Irma Borricelli Godfrey, mają wiele wyrazistych wspomnień o swoim ojcu Carlo, któremu ta książka jest dedykowana. Obficie wykorzystałam w powieści krainę ich dzieciństwa, co przybliżyło mnie do dziadka, którego nie znałam. Jestem im za to głęboko wdzięczna! Jane Friedman jest wspaniałą wizjonerką, która sprowadziła mnie do wydawnictwa Harper i oddała w ręce wielkich Jonathana Burnhama, Briana Murraya i Michaela Morrisona, a także pomogła stać się członkiem rodziny,
za którą szaleję. W jej skład wchodzą: moja ukochana i błyskotliwa redaktorka Lee Boudreaux, jej kompetentna i cudowna prawa ręka, Abigail Holstein, oraz utalentowany zespół, czyli Kathy Schneider, Christine Boyd, Kevin Callahan, Tina Andreadis, Leslie Cohen, Mary Bolton, Archie Ferguson, Christine Van Bree (och, okładki!), Sarah Maya Gubkin, Lydia Weaver, Emily Taff, Nina Olmsted, Jeff Rogart, Stephanie Linder, Kathryn Pereira, Jeanette Zwart, Andrea Rosen, Virginia Stanley, Josh Marwell, Brian Grogan, Carl Lennertz, James Tyler, Cindy Achar, Roni Axelrod, Kyle Hansen, Carrie Kania i David Roth-Ey. Przygodą mojego życia było poznawanie rzemiosła szewskiego we Włoszech. Zabawę nadzorowała i tłumaczyła (!) Gina Casella, pomagali jej Patrizia Curiale z Confartigianato MODA, Andrea Benassi, sekretarz generalny UEAPME (European Association of Craft, Small and Medium-sized Enterprises), Emanuela Picozzi z amerykańskiej ambasady w Rzymie i Elio Chiarotti, nasz rzymski przewodnik. Podczas podróży i badań córka Giny, Isabella Padasak, stanowiła idealną towarzyszkę dla naszej Lucii. Przekazuję serdeczne podziękowania mistrzowi w swym rzemiośle, szewcowi Costanzo Ruocco i jego synowi Antonio z firmy Da Costanzo na Capri. Costanzo poświęcił mi wiele czasu, zapoznając z technikami i opowiadając historie rodzinne, które cenię sobie niezwykle, nie tylko jako materiał wykorzystany w powieści. W Rzymie Carmelo i Pina Palmisano z II Calzolaio dzielili się ze mną swoją bezcenną wiedzą o robieniu butów oraz tajnikach prowadzenia firmy rodzinnej. Suzanne Gluck, moja droga przyjaciółka i agentka, jest źródłem energii, wiedzy i mądrości (nie wspominając już o dobrym smaku!). Pragnę także podziękować zespołowi Williama Morrisa w składzie: Sarah Ceglarski, Liz Tingue, Cara Stein, Alicia Gordon, Philip Grenz, Erin Malone, Tracy Fisher, Eugenie Furniss, Cathryn Summerhayes, Theresa Peters, David Lonner i Raffaella de Angelis. Dziękuję ludziom z Endeavor: mojej długoletniej przyjaciółce i agentce Nancy Josephson, Grahamowi Taylorowi i uroczej Michelle Bohan. Przekazuję wyrazy miłości i uznania dla osób z Movieland. Są to: Susan Cartsonis, Roz Weisberg, Julie Durk, Lou Pitt, Raquel Carreras, Mark Lindsay i Nancy Klopper. Nie potrafię wyrazić, jak cenię sobie rady i wsparcie Michalea Patricka Kinga.
Dziękuję najlepszej w świecie asystentce, Kelly Meehan, a także naszym stażystkom, Megan Stokes i Kasey Tympanies Suzanne Baboneau, Emily Lavelle, Lauren Lavelle, Jean Morrissey, Rachel Desario i Brendzie Browne dziękuję za doskonale oko. Dziękuję Antonii Trigiani za jej marketingowy zmysł i wizję. Dziękuję Ann Godoff za otwarcie mi drzwi do literackiej kariery. Larry Sanitsky, łan Chapman, Caroline Rhea, Nancy Bolmeier Fisher, Catherine Brennan, Craig Fisse, Todd Doughty, John Searles, Jill Gillet, Kim Hovey, Libby McGuire, Jane Von Mehren, Laura Ford, Nigel Stoneman, Debbie Aroff, Meryl Poster, Gayle Perkins Atkins, Joanna Patton, Bill Persky, Mario Cantone, Jerry Dixon, Debra McGuire, Gail Berman, Tom Dyja, Jake Morrissey, Carmen Elena Carrion, Cynthia Rutledge Olson, Brownie i Connie Polly, Susan Fales-Hill, Connie Marks, Wendy Luck, Mary Testa, Dolores i Emil Pascarelli, Elena Nachmanoff, Sharon Wątroba Burns, Jim i Mary Hampton, Dee Emmerson, Diane Festa, Joanne Curley Kerner, Jack Hodgins, Ruth Pomerance, Donna Gigliotti, Sally Davies, siostra Karol Jackowski, Allison Roche, Karen Fink oraz Max i Robyn Westler - wszystkim wam przekazuję podziękowania i wyrazy miłości. Dziękuję wam, Tim i Lucia, za wszystko inne pod słońcem i za samo słońce! Fotografię mojego dziadka Carla Bonicellego, która umieszczona jest na stronie z dedykacją, zrobiono około roku 1930 w warsztacie w Progressive Shoe Shop przy West Lake Street 5 w Chisholm w Minnesocie. Dawało mi pociechę, siłę i inspirację podczas pisania tej książki i zawsze będzie dawać.