Chris Tvedt
Uzasadniona wątpliwość Przełożyła Katarzyna Tunkiel
Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA
W serii Uzasadniona wątpliwość W przygotowaniu Na własną rękę
Dla Elisabeth i Ody z podziękowaniem za pomoc, wsparcie i nieustający optymizm oraz dla Christiana i Idy, którzy ze mną wytrzymują
Część I Zbrodnie
Rozdział 1
Popołudniowe słońce wpadało po skosie przez wysokie łukowe okna. Drobinki kurzu tańczyły w jego promieniach niczym ciała niebieskie. Panowała całkowita cisza, a ja byłem sam. Przez krótką chwilę byłem sam tutaj, w wielkiej sali sądu apelacyjnego. Dużo tu słyszałem i widziałem – łzy i wściekłość, triumf i desperację, jednak po raz pierwszy naprawdę doświadczałem ciszy. Nie była to cisza przed burzą. Ani cisza na polu bitwy, po walce. Była to cisza w międzyczasie. Po walce, ale przed wyrokiem. Cisza, która niesie z sobą wszelkie możliwości, która przez moment balansuje między zwycięstwem a porażką. Powinny tu straszyć duchy, powinno czuć się wibracje całej tej rozpaczy, wszystkich smutków i zniszczonych istnień, jednak było to tylko wielkie, ciche pomieszczenie z ciężkimi dębowymi meblami i wysokimi oknami. Włożyłem czarną togę. Drzwi w krótszej ścianie na końcu sali otworzyły się i do środka wszedł prokurator. Ruszył powoli ku swojemu miejscu, wkładając togę. Jego kroki odbijały się echem. Skinął mi głową, ale nie uśmiechnął się ani nie odezwał. Staliśmy każdy po swojej stronie, czekając. Do sali wszedł sekretarz sądu. – Gdzie pana klient, panie Brenne? – zapytał. Wzruszyłem ramionami. – Pewnie w drodze. Zszedł do piwnicy na komendzie, żeby coś
zjeść. Chyba pan tam zadzwonił? – Tak. Powinni już tu być. W tej samej chwili otworzyły się drzwi po prawej i do środka wszedł mój klient. Na nadgarstkach miał kajdanki, prowadziło go dwóch funkcjonariuszy. Kiedy go rozkuli, skierował się ku mnie. Był dość młody, miał jasne, bardzo krótko przystrzyżone włosy, grubo ciosaną twarz i mocne ciało. Ubrał się w białą koszulkę i dżinsy. Cały tydzień namawiałem go, żeby włożył coś innego, ale nie chciał. Teraz było już za późno. Usiadł na swoim miejscu i podparł głowę rękami. Oskarżono go o dwie próby zabójstwa. Z użyciem noża. Powołałem się na obronę konieczną. Podszedłem bliżej, zawahałem się i wreszcie na moment położyłem mu dłoń na ramieniu. Gdy podniósł wzrok, patrzył na mnie spojrzeniem małego chłopca. Wyglądał na przestraszonego. – Jak będzie, Brenne? – szepnął. – Dlaczego tyle im to zajęło? – Nie wiem – odparłem. – Zaraz się dowiemy. Czekaliśmy na ławę przysięgłych, nie był to dobry moment na pocieszenia. Oto chwila prawdy, a dla oskarżonego każda sekunda zdaje się trwać tydzień. Weszli sędziowie, trzy osoby w czarnych togach z żabotami. Dwóch mężczyzn i kobieta. Stanęli. My też wstaliśmy. Zerknąłem na mojego klienta. Kurczowo trzymał się blatu stołu, jakby zachowanie wyprostowanej pozycji sprawiało mu problem. Sędzia przewodniczący skinął do sekretarza. – Może ich pan wprowadzić – powiedział. Ścisnęło mnie w żołądku. Drzwi za prokuratorem się otworzyły i do środka wolno weszli ławnicy. Odnaleźli swoje miejsca, te same, które zajmowali przez cały tydzień. Odniosłem wrażenie, że trwa to wieczność.
Spróbowałem pochwycić ich spojrzenia, wyczytać coś z twarzy, choć już dawno nauczyłem się, że nie ma to sensu. Dziesięcioro zwyczajnych ludzi, większość w dość zaawansowanym wieku. Z poszarzałymi twarzami wyglądali na wycieńczonych. Założyłem ręce za plecami, po chwili splotłem je przed sobą; na dłoniach czułem pot. Na moment wypełniła mnie wściekłość – wściekłość wynikająca z tego, że po tygodniu pracy, walki i znoju w sali sądowej nie miałem już wpływu na sytuację ani kontroli nad nią. Mogłem tylko czekać. – Proszę, panie przewodniczący – odezwał się sędzia. – Może pan odczytać werdykt. Wstał. Był to nieco przygarbiony starszy mężczyzna w rozpinanym swetrze i białej koszuli. Zmiął trzymaną przed sobą kartkę i odchrząknął. Mocno zacisnąłem dłonie. – Na pierwsze główne pytanie – przeczytał nazbyt głośno – odpowiedź brzmi: „tak”, większością ponad siedmiu głosów. Mdłości zalały mnie, aż prawie zgiąłem się wpół. Zawsze tak reaguję. Rozczarowanie jest tak ogromne, że paraliżuje. Usiadłem. Reszty obrad słuchałem przez mgłę obojętności, aż sędzia zakończył posiedzenie. – Już późno – powiedział. – Jak państwo wiedzą, nie możemy zwołać sądu jutro, ponieważ sędziowie zajęci są innymi sprawami. W weekend spotkamy się na obrady zamknięte na temat kary, a początek następnego posiedzenia wyznaczam na godzinę dziewiątą rano w poniedziałek. Zakładam, że skończymy przed obiadem. Wstaliśmy na wyjście sędziów, wszyscy oprócz mojego klienta. Siedział na swoim miejscu i wyglądał na zdruzgotanego. Usiadłem obok, próbując znaleźć jakieś słowa. Gdy się odwrócił, w jego oczach
zobaczyłem błysk nagiego strachu. Nie wierzył w to aż do tej chwili. – Ile dostanę, Brenne? Ile lat? Z trudem patrzyłem mu w oczy. – Nie wiem. Parę na pewno. Zajmę się tym w weekend. Skinął głową. Nie było nic więcej do powiedzenia. Przez kilka minut siedzieliśmy obok siebie, jednak łączyło nas tylko rozczarowanie. Później odprowadzili go policjanci. Prokurator przeszedł przez salę i podał mi rękę, życząc miłego weekendu. Uścisnąłem jego dłoń i również wymamrotałem życzenia, ale nie potrafiłem się uśmiechnąć. Jestem obrońcą, a w sądzie pragnę jedynie wygrywać. Nie ma to żadnego związku z klientem czy sprawą. Nieważne, czy wierzę w jego winę, czy nie. Chcę po prostu wygrywać. Pomyślałem, że równie dobrze mógłbym pójść napić się piwa. Było strasznie głośno i panował wielki ścisk. Siedziałem w samym środku lokalu wśród dziennikarzy i prawników. Już po drugim piwie usłyszałem, jak mój własny głos bezustannie ględzi o sprawie sądowej, o tym, co powiedziałem i zrobiłem, ile błędów popełnił prokurator i dlaczego powinienem był wygrać. Wiedziałem, że męczę ludzi, ale nie potrafiłem przestać. Dwóch kolegów po fachu kiwało głowami, patrząc mętnym wzrokiem. Czułem się tak, jakby presja całego tygodnia – tygodnia, podczas którego każde wypowiedziane przeze mnie słowo było starannie przemyślane i wyliczone – stała się zbyt duża. Teraz wszystkie rozczarowania i frustracje wypływały ze mnie w jednym długim monologu. Szybko pochłaniałem kolejne kufle piwa. Jedni wychodzili, inni wchodzili. Na dworze ciemniało, a ja nadal zbyt dużo mówiłem. Promile rosły we krwi wszystkich wokół i już nie tylko ja gadałem za dużo. Wiedziałem, że powinienem coś zjeść, ale nie miałem siły
o tym myśleć. Wieczorem przenieśliśmy się do starego, ciemnego pubu. Nie bywałem tam od czasów studenckich. Mimo że akustyka niemal nie pozwalała prowadzić zwyczajnej rozmowy, a obsługa była okropna, czułem, jakbym wrócił do domu. Wcześniej lokal pełnił funkcję stałej miejscówki aktorów, artystów i intelektualistów. Teraz młodsze pokolenie artystów chodziło do dziwacznych kafejek, a intelektualiści siedzieli w domach. Zostali tylko adwokaci w średnim wieku i nadużywający alkoholu dziennikarze. Przy piwie obgadywaliśmy kolegów z pracy. Poszedłem do toalety, gdzie spostrzegłem, że podczas sikania muszę wspierać się ręką o ścianę. Zły znak. Postanowiłem zamówić kawę. Kiedy wróciłem, przy naszym stoliku siedziały kobiety. Ktoś dosunął sąsiedni stolik, żeby zrobić więcej miejsca. Wcisnąłem się i odnalazłem swój kufel. Był prawie pusty, choć nie pamiętałem, żebym pił to piwo. Georg, dziennikarz dużego brukowca, przedstawił mnie. – Mikael – powiedział. – Mikael Brenne. Adwokat. Obrońca uciśnionych. Biały rycerz sali sądowej, chwilowo o złamanej lancy i wgniecionej zbroi. Przywitaj się z dziewczynami, Mikael. Z uśmiechem skinąłem głową, podałem rękę tym, które siedziały najbliżej, i od razu zapomniałem wszystkie imiona. Zamówiłem cały dzbanek kawy i prędko wlałem w siebie dwie filiżanki. Trochę pomogło. Rozczarowanie z powodu porażki zaczęło mijać, pewnie stłumił je alkohol. W krótkim przebłysku trzeźwości zdałem sobie sprawę, że męczy mnie nie tylko ta konkretna sprawa, chociaż mogłem ją wygrać. W ostatnim czasie zbyt często przegrywałem i straciłem zbyt wielu klientów. Wpadłem w błędne koło i nawet nie do końca wiedziałem, czy mnie to obchodzi.
Pomyślałem, że może już za długo się tym zajmuję, za długo chodzę utartymi ścieżkami i słucham tych samych smutnych historii wiecznie zagubionych klientów. – Jesteś taki milczący – mruknął mi do ucha jakiś głos. – Martwi cię złamana lanca? A może wgnieciona zbroja? Odwróciłem się. Obok mnie usiadła nowa dziewczyna. Któraś poszła do toalety, co spowodowało zmianę miejsc przy stole. Spojrzałem na nią z uśmiechem. Duże usta. Duży biust pod luźnym swetrem. Krótkie, ciemne włosy i brązowe oczy w życzliwej twarzy. Nie była piękna, lecz na pewno atrakcyjna. Podobały mi się jej usta, szczodre i głodne zarazem. – Za dużo dzisiaj mówiłem. Bez przerwy od piątej i głównie o sobie. I mnie, i otoczeniu potrzebna jest przerwa. Zaśmiała się. – Dlaczego? I skąd ta złamana lanca i tak dalej? – Przegrałem dzisiaj sprawę sądową – sprawę, którą mogłem wygrać. Stąd tymczasowo nieco wgnieciona zbroja. I znowu zacząłem mówić o sobie. Potem porozmawialiśmy też o niej. Nazywała się Mette i pracowała w opiece społecznej. Dużo się śmiała i łatwo się z nią gadało. Gdy wstała do toalety, w jej ciasnych dżinsach zarysowały się miękkie krągłości. Wróciła, wcisnęła się na miejsce obok mnie i posłała mi uśmiech. W chwilach ożywienia lekko dotykała moich dłoni i ramienia, jakby chcąc się upewnić, czy jej słucham. Potem wszyscy ruszyliśmy do klubu nocnego. Na zewnątrz panowała ciemność łagodnego wieczoru pod koniec lata, z odrobiną jesieni w powietrzu. Szliśmy w piątkę czy szóstkę, a po drodze Mette chwyciła mnie pod ramię. Podobało mi się to, nacisk jej dłoni pod moim przedramieniem, bliskość.
Lokal był tak pełen, że musieliśmy stać przy barze. Znów zacząłem pić piwo. Georg zdążył się wstawić i miał mi do powiedzenia coś ważnego. – Posłuchaj, Mikael – zaczął. – Posłuchaj. Jestem twoim przyjacielem. Nie był nim, ale znałem go od lat i dość lubiłem. – Ty... musisz wziąć się w garść, Mikael. Staczasz się. Patrzyłem tylko na niego, a on spróbował jeszcze raz. – Naprawdę, Mikael. Posłuchaj... znam cię od dawna, wiele razy słyszałem cię w sądzie. Jesteś dobry. – Wzrok miał mętny, ale mówił z zaangażowaniem typowym dla bardzo pijanych ludzi. – Właściwie to jesteś zajebisty. Równie dobry, co... ktokolwiek. – Nie wymyślił choćby jednego nazwiska, z którym mógłby mnie porównać. – Tak właśnie jest. A ty o tym wiesz. Ale... brak ci werwy, Mikael. Jakbyś nie był do końca zaangażowany. Właściwie nie czytasz gazet. Nie dostajesz najlepszych spraw. Nie reklamujesz swoich usług. Musisz się ogarnąć, Mikael. I... – zwrócił w moją stronę palec wskazujący – ...przegrałeś ostatnio zbyt wiele spraw. Nie chciałem tego słuchać. Za bardzo przypominało to moje własne myśli. Mette stała za mną, rozmawiając z koleżanką. Czułem jej biodro i łuk uda ocierającego się o moje udo. Wolałbym się do niej odwrócić. – Coś ci pokażę, Mikael – powiedział Georg i chwycił mnie za ramię. – Coś, co powinieneś wiedzieć. Co wiedziałbyś, gdyby chciało ci się być na bieżąco. Odwróć się trochę i spójrz w głąb lokalu, w stronę ściany na końcu. Pociągnął mnie za ramię, odwrócił o dziewięćdziesiąt stopni i teraz mówił mi prosto do ucha. Przez moment czułem zapach jego
oddechu – woń papierosów i alkoholu. – Popatrz, tam w rogu, po lewej. Trzy osoby przy stoliku. Widzisz je? Od razu zrozumiałem, kogo ma na myśli. Siedzieli przy stoliku w tyle sali, sami, chociaż w lokalu panował ścisk. Dwóch mężczyzn i kobieta. Dwóch mężczyzn, którzy zupełnie różnili się wyglądem, a jednak byli do siebie podobni. Nie pasowali tutaj. Ludzie trzymali się od nich na dystans. Obaj nosili ciemne garnitury i koszule bez krawata. Ich buty lśniły, świeżo wypucowane. Już choćby to ich wyróżniało. Ubrania wyglądały na drogie, a jednak zdawały się w pewien sposób nieodpowiednie, jak gdyby mężczyźni nie złamali do końca tegorocznego kodu mody. Nieco zbyt długie kołnierzyki koszul, trochę za duże pierścienie i zegarki. Strzeliłem na chybił trafił. – To nie Norwedzy. Europa Wschodnia? – Blisko – szepnął mi Georg do ucha. – Jugosłowianie. Czy może Serbowie, jak się to teraz nazywa. – Aha. No i co? O co chodzi? – Nie jesteś na bieżąco. Byłbyś, gdybyś bardziej się postarał. Mieszkają tu. Niedawno przeprowadzili się ze Szwecji. Nazywamy ich jugosłowiańską mafią. Nawet tobie musiało się obić o uszy to określenie. Przyjechali tu dwa miesiące temu. Jeszcze dwa i przejmą kontrolę nad całym światem przestępczym w tym mieście. Już są na dobrej drodze. To profesjonaliści, Mikael. Musisz o nich wiedzieć, jeżeli nadal chcesz bronić drobnych rzezimieszków. Nowe czasy, nowi ludzie u władzy. Wzruszyłem ramionami. – Może. Ale nie jestem pewien, czy będzie to miało jakieś znaczenie. To nie tych facetów się łapie. Wpadają płotki. Pewnie
dalej będą do mnie dzwonić ci sami naćpani idioci co zawsze. – Poczekamy, zobaczymy – wymamrotał Georg. Im bardziej przyglądałem się dwóm mężczyznom, tym bardziej zdawali mi się różni. Jeden siedział na kanapie wygodnie oparty i całkiem spokojny. Nie gestykulował. Cechowała go nadzwyczaj duża i okrągła głowa o krótko ściętych, ciemnych włosach i rozległych zakolach przy skroniach. Przypuszczałem, że facet ma około pięćdziesiątki. Drugi z nich mówił więcej. Jego twarz była podłużna i szczupła, wokół cienkich ust dostrzegłem głębokie zmarszczki. Szczupły, z bezustannie poruszającymi się dłońmi, podkreślającymi każde zdanie krótkimi, urywanymi gestami. Taki język ciała charakteryzuje człowieka wzburzonego. Spojrzałem na siedzącą obok kobietę. Żaden z nich z nią nie rozmawiał. Wyglądała na znudzoną. Przypatrywałem się jej, podczas gdy Georg szeptał mi do ucha o przemocy, krwi, śmierci i narkotykach. Miała długie nogi na wysokich obcasach. Machała niecierpliwie stopą, ale poza tym ani drgnęła. Szybko i łapczywie się zaciągała, jak robią kobiety, które za dużo palą. Ciemne, gładkie włosy, ciemne oczy, blada skóra i czerwone usta. Małe piersi i wąskie biodra. Widziałem, jak trzyma głowę, pod kątem, który był jednocześnie wyzywający i zniechęcający. Jeden z mężczyzn, nie odwracając się, położył jej rękę na udzie. Niespodziewanie zapragnąłem tej kobiety. * Światło na zewnątrz wskazywało, że noc zbliża się ku końcowi. Kolejka do taksówek była długa, Mette wisiała u mojego ramienia. Odwróciłem się do niej. Patrzyła ciężkim wzrokiem, usta miała półotwarte. W świetle latarni na jej nieco suchych wargach
zauważyłem resztkę szminki, tusz do rzęs zostawił plamy pod oczami. Wpatrywała się we mnie z wyczekiwaniem i wiedziałem, że mógłbym zabrać ją do domu, ale wszystkie wypite piwa potężnie uciskały mi przeponę. Nagle oblał mnie pot. W ustach poczułem smak metalu. Wyrwałem się Mette i powiedziałem, żeby zadzwoniła. I uciekłem. Skręciłem za róg. Niczym rozbitek zwiesiłem się z latarni i zwymiotowałem na chodnik, a z oczu popłynęły mi łzy. Dorosły mężczyzna w całkiem nieźle skrojonym garniturze wczesnym jesiennym porankiem rzygał w samym środku miasta. Grupka dzieciaków ominęła mnie szerokim łukiem. Ktoś się zaśmiał. Poszedłem do domu. Zajęło mi to pół godziny. Trochę się zataczałem. Potem śniłem o ciemnowłosej kobiecie. Byłem w niej, brałem ją mocno i szybko. Ona siedziała oparta na kanapie, zaciągała się krótko i łapczywie papierosem, spoglądając na mnie bez wyrazu. Miała małe piersi o podnieconych, czerwonych sutkach. Ścisnąłem je i pociągnąłem, aby zareagowała. Tylko na mnie patrzyła.
Rozdział 2
Następnego ranka udałem się spacerem do biura. Pogoda się zmieniła, zniknęły resztki lata. Wiał zimny wiatr, a chmury niosły obietnicę deszczu. Wicher zerwał pierwsze liście z drzew i obracał nimi w energicznym tańcu. Dobrze się szło. Przybyłem do biura o wpół do dziesiątej, czując, że jestem w stanie zacząć nowy dzień. Wjechałem windą na czwarte piętro. Na drzwiach widniał napis „Adwokat Mikael Brenne, członek Norweskiego Związku Adwokatów”. Przez wiele lat każdego ranka odczuwałem na widok tej tabliczki dreszcz zadowolenia. Przeszedłem przez recepcję, powiedziałem: „kawy” do sekretarki, odwiesiłem płaszcz i wszedłem do gabinetu. Na biurku leżała poranna gazeta. Na drugiej stronie wydrukowano duże, przedstawiające mnie zdjęcie pod nagłówkiem: „Złoczyńca skazany”. Było to stare zdjęcie wzięte z archiwum. Spojrzałem na nie. Ciemne, kręcone, krótko ścięte włosy. Zrobiono to zdjęcie, zanim zaczęły mi siwieć skronie. Nos duży i garbaty. Gdy byłem dzieckiem, naśmiewano się ze mnie z jego powodu, ale nauczyłem się go lubić. Ciemne, głęboko osadzone oczy. Zmarszczki tworzące wyraźne nawiasy wokół ust. Uznałem, że ta pełna wyrazu i zarazem niewiele zdradzająca twarz pasuje do nagłówka. Dopiero lektura tekstu drobnym drukiem uświadamiała, że należy ona do obrońcy, a nie złoczyńcy. Po kilku minutach dobiegł mnie stukot obcasów sekretarki, która
postawiła na biurku duży kubek parującej kawy. Usiadła po drugiej stronie biurka. – Spóźniłeś się – powiedziała, próbując zrobić surową minę. Nie jest w tym dobra i zdaje sobie z tego sprawę. Kari pracuje u mnie od dwóch lat. – Wiem – przyznałem. – Ale nie byłem z nikim umówiony. Nic się nie stało. Kari twierdzi, że to nie wystarczy. Uważa, że powinienem być w biurze codziennie o wpół do dziewiątej. Kiedy jest ze mnie niezadowolona, nieco zaciska usta i wbija wzrok w punkt znajdujący się mniej więcej metr nad moją głową. Teraz też tak zrobiła. Uniosłem dłonie. – Nie krzycz, proszę. Mam zły dzień. – Nie krzyczę – odparła. Po czym się uśmiechnęła. Nigdy długo się nie złości. – Byłeś wczoraj na mieście? Skinąłem głową, a jej uśmiech stał się szerszy, jak gdyby zwyciężyła w dyskusji. – Wypij kawę, a ja przejrzę pocztę. Później musimy przeanalizować stan naszych finansów. Chciałem odmówić, odłożyć to w czasie, ale ona już wyszła z pokoju, stukając obcasami. Z pocztą poszło szybko. Część trzeba było włożyć do teczek, część przekazać klientom – tym zajmuje się Kari. Mały stosik tworzyły dokumenty, którym musiałem poświęcić trochę uwagi. Kari wyjęła teczki i ułożyła je w stertę w rogu biurka. Każdy list leżał na wierzchu właściwej teczki. Przyglądałem się, jak pracuje. Jest niska, jasnowłosa i żwawa. Beżowa bluzka, granatowa spódnica, ładne buty. Włosy nosi upięte
w mały kok, który nigdy dobrze się nie trzyma. Zawsze wymyka się z niego parę opadających na oczy kosmyków. Odgarnia je automatycznie szybkimi ruchami dłoni. Wygląda na silną, zdrową i wysportowaną. Ma odrobinę zbyt grube łydki, ale kostki są wąskie. Patrząc na nią, poczułem się stary i spuchnięty. – No – powiedziała i usiadła. – To wszystko. Teraz potrzebujemy dziesięciu minut na kwestie finansowe. Potem aż do lunchu czas na korespondencję, więc powinieneś poradzić sobie z większością. A może ze wszystkim? Przytaknąłem. – Po lunchu masz dwa spotkania. Pani Andersen o pierwszej. Znów zamierza zmienić testament. O wpół do trzeciej przychodzą rodzice Kima. Spojrzałem na nią pytającym wzrokiem. – Kim. Osiemnastolatek. Aresztowany za napad na stację benzynową. Chcą, żebyś go bronił. Kiedy go aresztowano, dostał obrońcę z urzędu. Znowu skinąłem głową. – Tak, okej. Już kojarzę. Dostaliśmy nominację na obrońcę z sądu śledczego? – Potrzebuję jej, żeby zafakturować konsultację. – Nie. – Zastanowiła się. – Ale trzy dni temu wysłaliśmy wniosek. Faksem. Popędzę ich. – Świetnie. Coś jeszcze powinienem wiedzieć? – We wtorek rano masz przedłużenie aresztowania. Reidar Larsen. Może pojedziesz do więzienia dziś po południu? Albo w poniedziałek? Pomyślałem chwilę. – To nie będzie konieczne. Od aresztowania nic się nie wydarzyło, a na pewno nie wypuszczą go przed rozpoczęciem
sprawy. Zadzwonię do niego. I może na policję. Tak, dla pewności najpierw na policję. Dostaliśmy od prokuratora wniosek o aresztowanie? Kari pokręciła głową. – Świetnie. Przypomnij mi, żebym zatelefonował przed lunchem. Wyprostowała się i obciągnęła spódnicę. – Zostają więc finanse. Podała mi stertę kserokopii i zaczęła analizować dokumenty. Budżety, rachunki – i płynność finansową. Zna wszystko na pamięć, ma pełną kontrolę i podoba jej się to. Ja tego nienawidzę. Poczułem skradający się ból głowy. Kari podsumowała: – Nasza sytuacja nie wygląda najlepiej. Mamy dość środków na wynagrodzenia i inne wydatki w najbliższym miesiącu, ale przekroczyliśmy stan konta. Przez ostatnie miesiące korzystaliśmy z rezerw. Jak tak dalej pójdzie, za miesiąc czy dwa czekają nas problemy z płynnością. – Pochyliła się naprzód i wycelowała we mnie palec wskazujący. – Musimy... nie, ty musisz zacząć więcej zarabiać, Mikael. Więcej fakturować, brać więcej spraw. Musisz po prostu wziąć się w garść. Wiedziałem, że ma rację. To ja zleciłem jej kontrolowanie rachunków. Pokazałem jej, jak to robić, i wyraźnie dałem do zrozumienia, żeby jasno mówiła, co się dzieje, i nigdy nie owijała w bawełnę. Kari wstała, nieco zaczerwieniona, bo spostrzegła moją reakcję i się przestraszyła, że przekroczyła granicę. Zdobyłem się na uśmiech i wymamrotałem, że ma absolutną rację oraz że damy sobie radę. Gdy się odwróciła, spojrzałem na jej pupę i pomyślałem, że jest okrągła i jędrna jak u całkiem młodej dziewczyny.
– Biegasz, Kari? – zapytałem bez zastanowienia. Odwróciła się zaskoczona. Poczułem, że się rumienię. Tak jakby mogła odgadnąć, o czym pomyślałem. Pokręciła głową. – Aerobik – odparła. – Trzy razy w tygodniu. – Po czym się uśmiechnęła i prędko, ze stukotem obcasów, wyszła z mojego gabinetu. Spojrzałem na teczki z zadaniami na dziś. Wziąłem pierwszą z brzegu, położyłem przed sobą i otworzyłem. Pewnego popołudnia parę dni później siedziałem w kawiarni z trzema gazetami i dzbankiem kawy, całkiem usatysfakcjonowany. Właśnie wróciłem z więzienia, gdzie załatwiłem klientowi uchylenie zakazu korespondencji i odwiedzin. Zadowolony klient w areszcie śledczym często przynosi nowych klientów, byle nie przebywał w izolatce. Przez chwilę myślałem o Kari oraz o tym, że nasze finanse wyglądają gorzej, niż powinny, ale odsunąłem tę myśl i sięgnąłem po gazetę. Rozległ się dzwonek komórki. Pół kawiarni chwyciło telefony, ale dzwonił mój. – Brenne – przedstawiłem się. – Cześć, tu Mette – powiedział kobiecy głos. – Miło cię znów słyszeć. Zupełnie zaniemówiłem, więc znów się odezwała. – To był przyjemny wieczór. Chociaż skończył się dość nagle. Głos mi wrócił, przywitałem się. Przez telefon brzmiała przyjaźnie i spokojnie. Musiałem odchrząknąć, szukałem słów. – Ee... tak było. Przyjemnie. Chyba... chyba za dużo wypiłem. Piwa. Trochę... trochę źle się poczułem. Zaśmiała się.
– Tak też sądziłam. Trochę pobladłeś. – Więcej śmiechu. – Przecież nie ode mnie uciekłeś? Chyba nie byłam aż tak okropna? – Nie. Wcale nie byłaś okropna. Ten wieczór... był bardzo w porządku. – A zatem zaryzykuję pytanie, czy go powtórzymy. Dlatego dzwonię. Żeby zapytać, czy gdzieś razem nie wyjdziemy. O ile chcesz. Nie ma sprawy, jeśli nie. Oczywiście. – Nagle zaczęła brzmieć dość niepewnie. – Chcę – odparłem. – Możemy wyjść... na przykład w piątek. Jeśli ci pasuje. Pasowało. Ustaliliśmy czas i miejsce, rozłączyła się. Zdałem sobie sprawę, że się uśmiecham. Myślałem o jej wyglądzie, o jej ustach, o tym, jak bardzo mi się podobały, i zdecydowałem, że zasłużyłem na popołudniowe piwo. Tylko jedno. Pachniała winem i przyprawami. Miała ciężkie powieki i kochała się z leniwą powagą, która działała na mnie dziwnie podniecająco. Zazwyczaj wolę szczupłe kobiety. Mette nie była szczupła. Należała do dużych, miękkich kobiet z piersiami i biodrami, cieniami i dolinami. Byłem między jej udami, wewnątrz niej, i czułem się tak, jakbym powrócił do na wpół zapomnianego dzieciństwa. Jakbym spał z ciotkami i matkami kolegów, których imion już nie pamiętam, i z tamtą panią z wysoko upiętymi włosami i ciężkim biustem z kiosku na rogu, która przez lata nawiedzała mnie w niewyraźnych snach okresu dojrzewania. Spojrzała na mnie. Poruszała się w głębokim i powolnym rytmie, bez pośpiechu. Miała piękne piersi. Jej dłonie żyły własnym życiem. Na moich plecach. Wyciągnięte na boki, jakby po omacku szukające w zmiętym prześcieradle oparcia na wzburzonym morzu. I nadal ten sam równy, powolny rytm.
Odchyliła głowę i otwarła usta. Wiedziałem, że dojdę razem z nią. Orgazm rozpoczął się obietnicą w szpiku kostnym, a kiedy ciało Mette wygięło się pode mną w miękki łuk, kiedy jej głos narastał, a słowa straciły sens i treść, przypłynął i porwał mnie, i byłem sam na tym świecie, pozbawiony wzroku, powonienia, słuchu. Leżeliśmy obok siebie. Spoglądałem w sufit i czułem, jak nocne powietrze schładza moje ciało. Przez moment myślałem o Kari, o jej żwawych ruchach i opadających na oczy włosach. Nie wiem, skąd wzięła się ta myśl. – Nie sądziłam... – zaczęła Mette. – Hm? – Że pójdę z tobą do domu. To znaczy dzisiaj. A ty? – Nie wiem. Chyba w ogóle się nad tym nie zastanawiałem. Żałujesz? Przywarła do mnie. – Nie. Było cudownie. Gdy się obudziłem, w domu pachniało bekonem i kawą. Dobiegł mnie śpiew Mette. Naciągnąłem kołdrę na głowę, ale i tak ją słyszałem. Ranek nie należy do moich ulubionych pór dnia. Po chwili poddałem się i poszedłem pod prysznic. Pomyślałem, że właściwie najbardziej chciałbym być sam. Miała na sobie mój podkoszulek. Kuchenny stół nakryła dla dwóch osób. Uśmiechnęła się, gdy wszedłem, i mnie pocałowała. Podała mi bekon, jajka, sok i kawę. Poszła nawet po gazetę. Była radosna i sprawna, nie mówiła dużo. Czytaliśmy w kuchni gazetę, bez słowa wymieniając się jej częściami. Później usiadła mi okrakiem na kolanach, znowu mnie pocałowała i powiedziała, że musi iść.
– Dlaczego? Z uśmiechem odchyliła się w tył. – Umówiłam się z przyjaciółką – oznajmiła i jeszcze raz mnie pocałowała. Piersi zakołysały się pod podkoszulkiem. Po jej wyjściu siedziałem w kuchni, pragnąc, aby nadal tam była. Nagle zdałem sobie sprawę, że nie znam jej nazwiska ani numeru telefonu.
Rozdział 3
W poniedziałkowe przedpołudnie Kari przyszła do mojego gabinetu z dwoma wiadomościami. – Dzwonili z aresztu, kiedy rozmawiałeś przez telefon. Zatrzymali Johnny’ego Hansena. Chciałby, żebyś go odwiedził. Wygląda na to, że mu się spieszy. – Ach tak – mruknąłem. – Dlaczego? Ma stanąć przed sądem śledczym? Kiedy? Kari wruszyła ramionami. – Nie wiem. Powiedzieli tylko, że się spieszy. – Mogłaś zapytać. Kari popatrzyła na mnie bez słowa. Wiedziałem, że nie należało tego mówić. – Okej – odparłem. – Pójdę tam zaraz, mam czas, prawda? Skinęła głową. – Tak, następne spotkanie dopiero po lunchu. O pierwszej. – A czego dotyczy druga wiadomość? – spytałem, wkładając płaszcz. – Ach – westchnęła Kari. – Racja. Dzwoniła jakaś Mette i pytała o ciebie. Powiedziałam, że jesteś zajęty. – Hm. Zostawiła numer? – Tak, proszę. – Wręczyła mi żółtą karteczkę. – Nie podała nazwiska i nie wyjaśniła, o co chodzi. Wiesz, kto to? Przytaknąłem.
Kari zerknęła na mnie. Włosy znów wymknęły jej się z koka i zwisały nad oczami. – Nowa klientka? Pokręciłem głową z uśmiechem. Na zewnątrz świeciło blade, jesienne słońce i wiał zimny wiatr. Zapiąłem płaszcz, by się przed nim ochronić. Idąc do oddalonej o parę domów siedziby policji, gwizdałem. W recepcji musiałem jak zwykle zaczekać, podczas gdy ziewający policjant pomagał ludziom wypełniać zgłoszenia kradzieży rowerów i włamań, którymi nikt nie zamierzał się zajmować. Zgłoszeń potrzebują towarzystwa ubezpieczeniowe, bez nich nie wypłacają odszkodowań. Na ławce w rogu siedział jakiś cudzoziemiec z wielkim sińcem pod okiem i podpierał głowę rękoma. Wyglądał na zrezygnowanego. Areszt policyjny to dla obrońców znany grunt. Bywamy w nim częściej niż wielu policjantów. To w areszcie po raz pierwszy spotykamy klientów. Widzimy ich zaraz po zatrzymaniu, jeszcze zanim zdążą pojąć swoją sytuację i przywdziać maskę. Trafiają tu uzależnieni od środków odurzających, przerażeni, trzęsący się wskutek abstynencji. Spotykam tu ludzi, którzy nadal są napompowani adrenaliną lub na haju po prochach. Szamoczą się tam i z powrotem po celi liczącej kilka metrów kwadratowych, ze świeżymi zadrapaniami na kłykciach, w zakrwawionych podkoszulkach, a ich mięśnie wyglądają, jakby wybrzuszały się pod skórą z tłumionej, niecierpliwej wściekłości. Najgorzej jest z trafiającymi tu po raz pierwszy dorosłymi, często ludźmi mającymi dobrą pracę i reputację, którzy ulegli pokusie. Tracą grunt pod nogami. Przywykli do panowania nad swoją sytuacją, do rozwiązywania problemów w racjonalny i rozsądny
sposób. Próbują. Mówią, wyjaśniają, usprawiedliwiają się, ale wszystko jest nowe, nieznane i poza kontrolą, a w ich oczach widać strach tak silny, że aż zaraźliwy. Wreszcie nadeszła moja kolej. Policjant wpuścił mnie do środka i zaprowadził tylnym przejściem do windy. Z położonego obok pokoju przeszukań dobiegały wrzaski i przekleństwa. Przyjechała winda, a funkcjonariusz otworzył jej drzwi za pomocą karty magnetycznej. – Wie pan, co robić? – zapytał i znowu ziewnął. Przytaknąłem, wcisnąłem odpowiedni przycisk i zjechałem do piwnicy najwolniejszą windą świata. Przywitałem się z dozorcą aresztu. Znam większość z nich, czasem podsyłają mi klientów. Zapytał, czy napiję się kawy. Berg jest wysoki i chudy, ma wystającą grdykę i zaczesane do tyłu, kręcone nad karkiem włosy. Jak większość osób wytrzymujących w tej pracy jest flegmatycznym i tolerancyjnym mężczyzną. Dozorcy w aresztach widzieli już prawie wszystko. Kiwnąłem głową. – Poproszę. Dobrze mi to zrobi. Ruchem dłoni wskazał drogę do pokoju strażników. Pełne popielniczki, prawie pełne filiżanki z kawą i telewizor z włączonym obrazem, ale bez dźwięku. – Proszę – powiedział, podając mi papierowy kubek z napojem tak gorącym, że prawie poparzyłem sobie dłoń. – Odwiedzasz Johnny’ego? – Tak – odparłem. Ostrożnie odstawiłem kubek i podmuchałem na palce. – Zgadza się. Jak się miewa? Odwrócił wzrok. – Nie najlepiej. Jest dość roztrzęsiony. – Wzruszył ramionami. –
Co ci będę mówić, Brenne. Johnny siedzi w tym szmat czasu. Moim zdaniem powinien wykorkować już dawno temu, ale niektórzy bawią się w to tak długo, że już nic ich nie rusza. Z Johnny’ego została sama skóra i kości, ale jest twardy. – Przerwał. Jego spojrzenie nadal nie napotykało mojego. – Choć oczywiście ciężko mu tu wracać. Cholera wie, o co tutaj chodzi. Była to długa wypowiedź jak na Berga. Wstał. – Powiem mu, że jesteś. Musicie zostać w celi, pokój odwiedzin jest zajęty. Dam mu trochę czasu, żeby się pozbierał. Dmuchałem na napój, zerkając na niemy obraz telewizyjny i nasłuchując dźwięków. W areszcie zawsze rozlegają się jakieś dźwięki. Ktoś krzyczy, ktoś inny jęczy, niektórzy nawet się modlą. Wypiłem łyk kawy. Smakowała jak kwas garbnikowy. To wyjaśniało te pełne filiżanki. Zastanawiałem się, co jest dzisiaj z Bergiem. Johnny Hansen siedział w pustej celi. Po turecku, na materacu rzuconym na podłogę. Pościel leżała zmięta w rogu za nim, parę niedojedzonych kanapek i w połowie pełna butelka coli walały się obok stosu porwanych komiksów. Fantom i Srebrna strzała. Stałem oparty o ścianę, nie było gdzie usiąść. W pomieszczeniu unosił się kwaśny zapach. – Cześć, Johnny – rzuciłem. – Jak leci? Nie odpowiedział, ale nie było też takiej potrzeby. Johnny Hansen, który dorastał w wybudowanym na początku lat sześćdziesiątych niskim bloku na przedmieściach, wyglądał niczym stary Indianin. Jego twarz pozbawiona była krągłości, wyglądała jak wyryta w kamieniu. Włosy miał długie i siwe. Kołysał się w przód i w tył. Co jakiś czas jego ciałem wstrząsały lekkie dreszcze.
– Dostałeś coś? – zapytałem. – Jakieś tabletki na uspokojenie? – Nie. Nic. – Dlaczego? Na ogół chyba nie ma z tym problemów? Pokręcił tylko głową i wskazał palcem w górę, podniósł wzrok i spojrzał w sufit. – Johnny – odezwałem się. – Możemy trochę porozmawiać? Jeśli mam ci pomóc, musisz... Przerwał mi. – Władza rządzi – powiedział – władza rządzi. – Dalej wskazywał na sufit. – Chodzi ci o śledczych z czwartego piętra? Że zabraniają ci brać leki? To masz na myśli? Przytaknął. – No proszę, Johnny, nie chce mi się w to wierzyć. Znają cię. A ty ich. Dlaczego mieliby to robić? Spojrzał na mnie niemal smutnym wzrokiem, jakbym był obiecującym uczniem, który źle odpowiedział na ważne pytanie. – To miasto się zmieniło – mruknął. – Bardzo się zmieniło. Objął się rękoma i opowiedział mi swoją historię. Kiedy skończył, ukucnąłem. – Okej – zacząłem. – Tak dla pełnej jasności. Zatrzymali cię w parku za posiadanie półtora grama heroiny. Skinął głową. – Za półtora grama policjanci grożą ci czterema tygodniami więzienia z zakazem korespondencji i odwiedzin. Twierdzą, że mogą powiązać cię ze sprzedażą większej ilości heroiny w ostatnich tygodniach. Ty mówisz, że to bzdura, że nie mogą nic na ciebie mieć z tego prostego powodu, że od miesięcy nie sprzedałeś nawet ziarenka.
Znów kiwnął głową. – A więc mówisz, że policjanci powiedzieli ci, bez owijania w bawełnę, że mogą spreparować wystarczające dowody, abyś trafił do aresztu przynajmniej na osiem tygodni, chociaż nigdy nie zostaniesz skazany. I zrobią to, jeśli nie przekażesz im informacji o pewnych ludziach. Nie chcesz mi zdradzić, co to za informacje i kogo dotyczą. – Przerwałem, by zaczerpnąć powietrza. – Tak mniej więcej wygląda sprawa w pigułce. Zgadza się? Johnny jeszcze raz przytaknął. – Zgadza. – Posłuchaj, Johnny. Posłuchaj mnie przez chwilę. – Uniosłem dłoń, aby podkreślić wagę swoich słów. – To pieprzenie. Nie wiem nawet, czy ci wierzę. Nigdy nie widziałem, żeby policja w tym mieście próbowała czegoś takiego. Ale okej, powiedzmy, że to kupuję. I tak to pieprzenie. Taki przekręt nie powinien im ujść na sucho. Jeśli tego nie zrobiłeś, wyciągnę cię jutro przed południem. Wytrzymasz jedną noc, Johnny. Jedną. Już wcześniej miałeś okresy abstynencji, nie umrzesz od tego. Poproszę Berga, żeby załatwił ci jakieś tabletki. Pomyślałem o Bergu, o jego unikających kontaktu oczach. Może Johnny jednak mówił prawdę. Johnny pokręcił głową. – Tak, właśnie to powinienem zrobić. Ale nie dam rady. Bo mnie nie wyciągniesz. Jeśli naprawdę chcą, to mnie zamkną. Wiesz, jak jest w sądzie śledczym. Musiałem przyznać mu rację. – Okej. To twój wybór. Czego po mnie oczekujesz? – Idź i porozmawiaj z nim. Z Królem Słońce. Król Słońce to śledczy.
– Dlaczego? Chyba możesz zrobić to sam, co? Zadrżał. – Chcę świadka. Żeby dotrzymali umowy. Może. – W porządku. Ale... jeśli pójdziesz na układ, już po tobie. Będzie następny raz. I kolejny. Położył się na materacu powoli jak przewracany posąg. Nie patrzył na mnie. – Po prostu to zrób, Brenne. Nie dam rady więcej siedzieć. Nie dam rady. Jestem na to za stary. Król Słońce właściwie nazywa się Breivik. Przydomek przylgnął do niego z powodu kręconych rudych włosów tworzących chmurę wokół głowy. Ma szeroką, płaską twarz i zadarty nos. Kiedy na mnie patrzył tego dnia, jego uśmiech nie był przyjemny. Mówiąc, kołysał się na krześle. – Dość tego moralizatorstwa, Brenne. Zapomnij o tym. To ja jestem po stronie aniołów, nie ty. Miałem ochotę wykopać spod niego krzesło, na którym siedział. – Jeżeli jesteś po stronie aniołów, to korzystasz z dość dziwnych metod. Jego uśmiech tylko się poszerzył. – Myślisz, że jak bardzo jest mi żal Johnny’ego Hansena? – Kciukiem i palcem wskazującym pokazał, jak bardzo jest mu go żal. – Dzienne spożycie heroiny już dawno powinno go zabić. To kosztuje. Żeby go było stać, musi sprzedawać towar albo kraść, lub jedno i drugie. To zbir, ni mniej, ni więcej. – Uśmiech zniknął i Breivik pochylił się tak mocno do przodu, że nogi krzesła z łomotem opadły na podłogę. – Nie lubię zbirów. Moim zadaniem jest ich łapać, zarówno tych drobnych, jak i dużych. Mam w dupie, że Johnny Hansen będzie się musiał trochę napocić, by mi się to
udało. Nie odpowiedziałem, tylko na niego patrzyłem. Znowu przechylił się w tył. – To jak, Brenne? Pójdzie na ten układ czy nie? Skinąłem głową. – Pójdzie. Możesz go tu wezwać. Ale lepiej dotrzymaj umowy. W przeciwnym wypadku narobię straszliwego rabanu. Pójdę do prokuratora, prasy i wszystkich, którzy zechcą mnie wysłuchać. Drzwi do gabinetu się otworzyły i wszedł Bjørn Kvarme. Uprzejmie się przywitał. Kvarme jest niskim, dobrze ubranym mężczyzną o krągłej, otwartej, chłopięcej twarzy. Ani trochę nie przypomina policjanta, w odróżnieniu od Króla Słońce, choć ci dwaj zawsze trzymają się razem, tak w pracy, jak poza nią. Pomachał prawą dłonią. – Nie przeszkadzajcie sobie, panowie, potrzebuję tylko paru papierów. Król Słońce znów się uśmiechnął. Uśmiechał się, lecz jego oczy były zimne. – Zawsze dotrzymuję umów. Jeżeli da mi to, czego chcę, wróci na ulicę w ciągu dwóch godzin. Prawda, Bjørn, że dotrzymujemy umów? – Oczywiście – zapewnił Kvarme, szczerząc zęby. Wstałem i wyszedłem. Zaraz jednak zawróciłem i znowu zamknąłem za sobą drzwi. – O co ci chodzi? Co ma powiedzieć Johnny? Uśmiechnął się złośliwie. – Chyba nic ci do tego, prawda, Brenne? Nie odpowiedziałem, a on po chwili ciszy dodał: – W mieście pojawili się nowi ludzie. Nowi ludzie to nowe
metody. A Johnny... On zna wszystkich i wszystko wie.
Rozdział 4
Zacinał deszcz. Biegłem między kałużami z teczką w dłoni i schowaną pod pachą togą, którą próbowałem ochronić przed wilgocią. Parasol dało się trzymać jedynie oburącz. Schroniłem się na schodach sądu i wreszcie mogłem strząsnąć z siebie wodę. Jak zwykle stali tu adwokaci, którzy palili papierosy w oczekiwaniu na swoich klientów. Znałem większość z nich. Skinąłem im głową i podszedłem do Petera Uli. Jest wysoki i chudy, ma cienkie włosy, a do tego nosi poplamiony krawat. To mój dobry przyjaciel i jeden z najzdolniejszych obrońców w mieście. – Cześć, Peter – powiedziałem. – Co tam? – Ekonomia. Oszustwa, oszustwa podatkowe, fałszywe faktury, fałszywe rozliczenia i cholera wie, co jeszcze. – Zamachał rękami. – Nic z tego nie rozumiem. Już trzeci tydzień. Jeśli potrwa to jeszcze ze dwa, to całkiem oszaleję. Zaśmiałem się. – A ja myślę, że nie jest źle. Będziesz mógł wystawić najwyższy rachunek na świecie. – Pewnie, że nie jest źle. – Uśmiechnął się krzywo. – Sędziowie rozumieją jeszcze mniej ode mnie. A kiedy się z nimi uporam, nie będą... nic rozumieć. Sprawy ekonomiczne to raj dla obrońców. Są tylko w chuj nudne. – Tak, zawsze podejrzewałem, że w raju wieje nudą – potwierdziłem. I poszedłem odnaleźć mojego klienta.
Siedział sam na ławce w holu, drobny i skromnie ubrany w staromodne szare spodnie i niebieski sweter z wycięciem w kształcie litery V. Nosił okulary i krótkie włosy. Akt oskarżenia przeciwko niemu liczył pięć stron i obejmował używanie oraz posiadanie nielegalnych leków, a także wiele przypadków paserstwa. Miał trzydzieści trzy lata, przebywał na zasiłku dla niepełnosprawnych i żył z handlu kradzionymi towarami. Podaliśmy sobie dłonie. – Pamiętasz, co ustaliliśmy? – zapytałem. – Odpowiadaj miło, spokojnie i grzecznie, nie złość się, nie próbuj się wykręcać i mów wyraźnie. Okej? Z zapałem skinął głową. – Tak. Pamiętam. Wiem, co powiedzieć. – Dobrze. I nie mądrz się. Bądź skromny i pokorny. Nie próbuj zgrywać ważniaka. Może na to nie wyglądał, ale był bystry, bezczelny i zarozumiały. Znaleźliśmy właściwą salę rozpraw. Odwiesiłem płaszcz i marynarkę, po czym włożyłem togę. Była wilgotna, a ponieważ buty także przemokły, od razu pogorszył mi się humor. Weszła pani prokurator, niska i ciemnowłosa; nie wyglądała na więcej niż dwadzieścia lat. Zmieniła kozaki na szpilki, wyjęła togę z plastikowej torby, a ja pomyślałem, że przynajmniej zaczęła tę sprawę sprytniej niż ja. Miała ładne nogi. Podała rękę oskarżonemu i się przedstawiła. Była nowa, bardzo dobrze wychowana i na pewno bardzo zdolna. Krzesła skrzypnęły, kiedy wstaliśmy na wejście sędziów. Usiedli, a sędzia pośrodku oddał głos pani prokurator. Okazała się całkiem nieopierzona. Odczytała wstępną prezentację sprawy z kartki, przy czym prawie nie podnosiła
wzroku. Zdecydowanie za bardzo wchodziła w szczegóły i przynudzała. Spojrzałem na twarze dwojga pozostałych sędziów – kobiety i mężczyzny w średnim wieku. Ich wzrok zmętniał, co często zdarza się ludziom, którzy odkryją, jak nudna może być sprawa sądowa. Wtedy zacząłem jej przerywać. Grzecznie i pokornie. Poprosiłem o wytłumaczenie paru szczegółów, których nie potrafiła wyjaśnić. Poprosiłem o odwołanie się do dokumentów, których nie mogła znaleźć. Zgubiła przez to wątek. Sędzia się zirytował – na nią. Nie było w tym nic złośliwego czy osobistego. Na tym polega moja praca. Kiedy skończyła, wyglądała na przejętą i rozgorączkowaną. Sędzia zapytał, czy mam jakieś uwagi do wstępnej prezentacji sprawy, a ja odparłem, że nie trzeba nic dodawać, bo pani prokurator była aż nadto dokładna. Wszyscy sędziowie skinęli głowami i spojrzeli na mnie zadowoleni. Zaproponowałem przerwę. Po niej zeznawał mój klient. Zachowywał się idealnie. Był uprzejmy i skromny, mówił cicho, ale wyraźnie. Siedział na samym środku sali z lekko pochyloną głową i wyglądał jak uczniak. Przyznał się do posiadania tabletek, ale wyjaśnił, że przebywa na zasiłku dla niepełnosprawnych z powodu problemów z nerwami i poważnego urazu kręgosłupa. Niestety lekarze przez wiele lat podawali mu zbyt dużo różnych środków, wskutek czego się uzależnił. Obecnie panują bardziej restrykcyjne zasady, więc leki trzeba kupować na czarno. To dla niego piekło, ale rozumie, że zostanie ukarany. Wszystkie znalezione w jego domu przedmioty dostał w zastaw lub kupił, głównie od przyjaciół. Nie ma innych przychodów poza zasiłkiem, ale żyje skromnie. Zarządza także emeryturą ojca. Jest
dość wysoka. Wielu z jego przyjaciół niestety trochę bierze. To koledzy z czasów szkolnych, ale uznał za niewłaściwe, aby wciągać ich w sprawę. Przyjaciele ci często potrzebowali pieniędzy, więc dawali w zastaw lub sprzedawali mu swoje rzeczy. Tak, rozumie, że było tego dużo, ale to trwało latami. Rozumie, że był naiwny i może pozwolił się wykorzystać. Może powinien był zachować większą ostrożność, tego nie wie, to powinien ocenić sąd. W każdym razie przyjmie karę. Zachowywał się poprawnie bez względu na to, co mówiła pani prokurator. Czułem, że nie uda jej się nic wskórać. Wtedy nadeszła moja kolej. Zaczęliśmy od analizy poszczególnych punktów aktu oskarżenia. Mój klient przyznał, że powinien był się domyślić, iż niektóre z większych przedmiotów mogły zostać skradzione. Ustaliliśmy to wcześniej. Później szybko omówiliśmy pozostałe zarzuty. Zeznał, dlaczego w dobrej wierze przyjmował aparaty fotograficzne, rowery, komputery i tak dalej. Całą jego wypowiedź przygotowywaliśmy wcześniej przez wiele dni w moim biurze. Chłopak miał znakomitą pamięć. Paru przedmiotów nie potrafił sobie przypomnieć. Uważał, że tak będzie bardziej wiarygodnie. – Wysoki sądzie – zwróciłem się do sędziego. – Czy mogę teraz zapytać o sprawy osobiste oskarżonego? Tak będzie chyba najbardziej praktycznie? Dzięki temu skończylibyśmy jego zeznania. Sędzia kiwnął głową. – Tak, zgadzam się. Może być, pani prokurator? Prokurator przystała na to. Zajrzałem do notesu. Zawsze zapisuję najważniejsze tematy,
o które mam zapytać oskarżonych i świadków. W sądzie łatwo się zapomina. Mój klient spoglądał wyczekująco. Cały czas zachowywał spokój. Wtedy zacząłem go ostrożnie wypytywać o przeszłość, dzieciństwo i obecną sytuację. Nie musiałem długo prosić. Było to niezłe przedstawienie. Bez niepotrzebnych faktów i zbędnej przesady, a tylko z okazjonalnym lekkim drżeniem głosu opowiedział o najsmutniejszym dzieciństwie i dorastaniu na świecie. Mówił o ojcu alkoholiku, miłym człowieku o nieodwracalnie zranionej duszy, który w czasie wojny pracował jako marynarz. Mówił o nękaniu go przez innych, o urazie kręgosłupa odniesionym w wypadku samochodowym i o tym, że nie potrafi zerwać z nadużywaniem leków. Powiedział, że jego ojciec mieszka na piętrze w tym samym domu i wymaga stałej opieki. Bez nadzoru syna, który zajmuje się nim na co dzień, zapije się na śmierć. Przyznał, że wie, iż musi zostać ukarany, ale straszliwie się boi, co będzie z jego ojcem, kiedy on trafi do więzienia. Był to występ godny Oscara. Spojrzałem na sędziów. Kobieta miała łzy w oczach. Pozostali siedzieli cicho jak trusie i słuchali. Pani prokurator też. Gdy skończyliśmy, w sali panowała całkowita cisza. Poszliśmy na lunch. Mam ambiwalentny stosunek do przedstawiania takich historii w sądzie. Znałem mojego klienta. Wiedziałem, jaki jest cyniczny i wyrachowany. Wiedziałem, że gra pod publikę. Razem przygotowaliśmy tę strategię. I w głębi duszy nie wątpiłem w jego winę. A jednak – ta opowieść była prawdziwa. Może nie do końca i może nie wyjawił całej prawdy, ale wyłaniający się z tej historii wizerunek człowieka był równie prawdziwy, co ten z dokumentów prokuratury, w których oskarżony został zredukowany wyłącznie do samego przestępstwa. Więc chociaż czasami sceptycznie odnoszę
się do takich środków, korzystam z nich tak efektywnie, jak mogę. Bo sąd, jeżeli ma kogoś skazać, przynajmniej powinien wiedzieć, kogo skazuje. Po lunchu przyszedł czas na świadków. Najpierw zeznawali policjanci biorący udział w nalocie, później kilkoro poszkodowanych, którym skradziono różne przedmioty. Szybko poszło. Potrafię tak rozmawiać z policjantami, że opuszczają sąd, zanim powiedzą coś naprawdę negatywnego o oskarżonym, zwłaszcza jeżeli nie są głównymi świadkami. Można było przejść do mów końcowych. Jak zawsze zaczęła pani prokurator. Przynudzała jeszcze bardziej niż podczas wstępnej prezentacji sprawy. Z trudem skupiałem się na jej słowach. Na zewnątrz dzień był równie posępny. Deszcz tłukł w okna tak gęstymi strugami, że budynki zdawały się zdeformowane i niewyraźne. Wyglądało to tak, jakby cały świat miał odpłynąć z ulewą. W sali panował wilgotny zaduch, powietrze stało się ciężkie. Nadal miałem mokre nogi i czułem początki bólu głowy. Prokurator cały czas mówiła. Zastanawiałem się, czy nie powinienem jej przerwać, ale nie znalazłem w sobie dość siły. Otworzyły się drzwi, wszedł jakiś mężczyzna. Ostrożnie zdjął płaszcz, złożył go i odłożył na ławkę, zanim usiadł. Wszyscy na niego spojrzeli. Prokurator przerwała, nikt się nie odzywał. Po krótkiej pauzie wróciła do przemowy. Rozprawy są otwarte dla publiczności. Tylko że niezwykle rzadko komuś chce się na nie przychodzić. Pochyliłem się do klienta i zapytałem, czy wie, kim jest ten mężczyzna, ale on jedynie wzruszył ramionami. – Nie mam pojęcia – powiedział. Za to ja wiedziałem. Rozpoznałem go od razu. To był człowiek
z klubu nocnego, Serb, którego wskazał mi Georg. Ten wyższy. Ten o dużej głowie, który tak spokojnie siedział. Również teraz siedział spokojnie, patrzył tylko na panią prokurator i słuchał uważnie jej wypowiedzi. Zdekoncentrowałem się i nie mogłem się z powrotem skupić na słowach prokurator. Nic nie wskazywało na to, żeby mówiła coś ważnego. W końcu się skoncentrowałem, chociaż mój wzrok raz po raz wędrował w stronę miejsc dla publiczności. Wreszcie skończyła. Poprosiłem o pięć minut przerwy i otwarcie okien, żeby wpuścić do sali nieco świeżego powietrza. Tak też uczyniono. W korytarzu chodziłem niespokojnie tam i z powrotem. Nie była to ani poważna, ani trudna sprawa, ale zawsze denerwuję się przed mową końcową. Czułem lekkie mdłości, a w głowie pustkę. Tak właśnie miało być. Wiedziałem, że przejdzie mi, gdy tylko zacznę. Po przerwie zebrałem potrzebne dokumenty, napełniłem szklankę wodą i stanąłem za stołem. Weszli sędziowie, wszyscy usiedli. Ja nadal stałem. Sędzia zawodowy skinął na mnie. – Proszę, mecenasie Brenne. – Wysoki sądzie – zacząłem. – Nadszedł czas na moją mowę końcową. Jest późne popołudnie, to był długi i szary dzień, zaczynamy już odczuwać zmęczenie. Dlatego postaram się streszczać. Będę mówił znacznie krócej niż prokurator. – Wypiłem łyk wody i kontynuowałem: – Muszę jednak omówić pewne zagadnienia. Pewne elementy są w tej sprawie ważne, więc trzeba będzie poświęcić im nieco czasu. Przede wszystkim powinienem wspomnieć o ciężarze dowodów, ale zajmie to dwie minuty. Sąd zna przecież tę kwestię. Mojego klienta należy uniewinnić, jeżeli zaistnieje uzasadniona wątpliwość co do tego, czy dokonał czynów,
o które jest oskarżony. – Uniosłem palec. – Wówczas należy go uniewinnić. I poszło. Opuściła mnie nerwowość, czułem, jak słowa niemal same napływają. Robiłem to, co umiem najlepiej na świecie i co najbardziej lubię. Puenty pojawiały się we właściwej kolejności. Struktura wypowiedzi była właściwa, nie musiałem nawet zerkać na kartkę, na której drukowanymi literami spisałem plan zawierający najważniejsze punkty. Mówiłem z odpowiednim naciskiem, mocą i wyczuciem, wiedziałem, że idzie mi dobrze. Sędzia przewodniczący pilnie notował. Pozostali sędziowie się przysłuchiwali. A podczas całej tej przemowy, kiedy podkreślałem wagę argumentów, unosząc palec wskazujący, kiedy robiłem krótkie, idealnie wyliczone przerwy, kiedy podnosiłem głos lub zwalniałem tempo, aby zwrócić uwagę na puenty, cały czas pamiętałem, że on siedzi za mną na miejscu dla publiczności, zupełnie spokojnie, z rękoma na kolanach i dużą głową zwróconą w moim kierunku, i uważnie się przysłuchuje. Intensywnie zastanawiałem się, po co przyszedł. Do domu wróciłem pusty, wycieńczony i mokry. Wziąłem prysznic i się przebrałem. Później odgrzałem w kuchence mikrofalowej gotowe danie, które zjadłem bez apetytu. Próbowałem odpocząć pół godziny na kanapie, ale jak zwykle po rozprawie nie mogłem zasnąć. Na zewnątrz było ciemno, mokro i wietrznie. Przekartkowałem gazetę, pooglądałem telewizję, niecierpliwie zmieniając kanały. Potem zadzwoniłem do Mette z pytaniem, czy do mnie wpadnie. Przyszła szczelnie okutana przed deszczem. Z nosa zwisały jej krople, usta miała chłodne i mokre. Zdjąłem z niej pelerynę. Jeszcze w korytarzu pozbyłem się też reszty ubrań, które spadły na
podłogę. Stała przede mną naga, mogłem się napatrzeć, nim zaprowadziłem ją do sypialni. Później zasnąłem jak dziecko. Gdy obudziłem się nazajutrz bladym świtem, Mette nie było. Ale przestało padać, a w kuchni stała świeżo zaparzona kawa i leżała żółta karteczka z uśmiechniętą buźką i trzema krzyżykami pod spodem.
Rozdział 5
Przyszedł parę tygodni później. A kiedy przyszedł, zdałem sobie sprawę, że na niego czekałem. Kari weszła i oznajmiła, że jakiś mężczyzna, obcokrajowiec, chce się ze mną spotkać. – To znaczy, jeśli masz czas – dodała. – Nie zapamiętałam nazwiska, ale powiedział, że może się umówić i wrócić później, jeśli ci nie pasuje. – Sprawa zagraniczna? – zapytałem. Nie należą one do moich ulubionych. Pokręciła głową. – Nie sądzę. Nosi drogie ubrania, jest uprzejmy i dobrze mówi po norwesku. Czy też szwedzko-norwesku. Ale nie chciał zdradzić, o co chodzi. – Mam czas, prawda? – Tak. Nie umawiałam na dzisiaj żadnych spotkań. Powinieneś tylko skończyć to pismo procesowe. Było to nieznośnie nudne pismo procesowe na temat wad wynikłych po zakupie mieszkania. – Wprowadź go – poprosiłem. – I może przydałaby się kawa? Zapytaj, czy się napije. Wszedł do mojego gabinetu równie nienagannie ubrany, co ostatnim razem, kiedy go widziałem. Czarna marynarka z ciemnozielonym golfem pod spodem, szare spodnie i brązowe, mocne buty turystyczne. Był wysoki i przeszedł przez pokój
z wyciągniętą dłonią, jeszcze zanim zdążyłem wstać. – Slavo Mihajlović – przedstawił się. – Dziękuję, że zechciał pan mnie przyjąć, chociaż nie byłem umówiony. Jego dłoń była sucha i ciepła. – Mikael Brenne. – Uczyniłem gest w stronę krzeseł dla klientów. – Proszę usiąść. Może filiżankę kawy? – Pana sekretarka już pytała. Zgodziłem się. Otworzyły się drzwi, Kari wniosła kawę i dwa kubki. – Zapomniałam zapytać, czy dodaje pan mleka lub cukru. Odpowiedział jej krótki błysk białych, mocnych zębów. – Nie, jest w porządku. Dziękuję bardzo. Jego norweski był wyjątkowo dobry. Mówił ze szwedzkim akcentem z niewielką domieszką innego języka. Odczekałem chwilę, by mu się przyjrzeć. Wyglądał na odnoszącego sukcesy biznesmena. Siedział na krześle w całkiem zrelaksowanej pozie, z dłońmi na udach, i grzecznie czekał, aż zacznę. – W czym mogę panu pomóc, panie Mihajlović? – spytałem. – Slavo – powiedział. – Mów mi Slavo. Tak będzie łatwiej. Zgodziłem się. – A więc... Potrzebny mi adwokat i chciałbym skorzystać z twoich usług. Jeżeli miałbyś ochotę... – No tak. Jestem adwokatem. – Posłałem mu uśmiech. – Ale nie na wszystkim znam się równie dobrze. W pewnych rodzajach spraw bardziej pomogą ci inne firmy. Jeżeli mógłbyś pokrótce opowiedzieć mi o swoich problemach, zorientuję się, czy będę w stanie ci pomóc. Uniósł dłoń wnętrzem do mnie. – Nie, nie. Nie mam żadnych problemów. Otworzyłem usta, ale on kontynuował. – Już wyjaśniam. Jestem... przedsiębiorcą. Prowadzę sporo
interesów i zajmuję się różnymi sprawami. Wiele lat mieszkałem w Szwecji. Teraz rozkręcam działalność tutaj. Tutaj i chyba też w innych miejscach w Norwegii. Na moment się zawahał, szukał słów. – Potrzebuję pomocy w założeniu różnych spółek, możliwe też, że w przejęciu istniejących i w wielu innych kwestiach. Mam również dużo kontaktów, wielu znajomych i mnóstwo zadań dla adwokata. Dotyczących zarówno mnie, jak i moich partnerów. Chciałbym móc kierować do ciebie ludzi, kiedy będą potrzebowali pomocy prawnej. – Ach tak – odparłem. – Brzmi to dość ciekawie. Ale dlaczego ja? Zajmuję się co prawda różnymi obszarami prawa, lecz moja praktyka obejmuje głównie sprawy karne. Już to wiesz, prawda? Jakiś czas temu słuchałeś mnie w sądzie. – Zgadza się. Zasięgnąłem języka. Polecono mi ciebie. Ciebie i parę innych osób. Wybranych poszedłem zobaczyć przy pracy. Byłeś najlepszy. Bardzo mi zaimponowałeś. Chciałem najlepszego. Uśmiechnąłem się do niego. – Dziękuję, zawsze miło słyszeć pochwały, ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Dlaczego ja? Dlaczego adwokat specjalizujący się w prawie karnym? Prowadzisz... interesy, jak mówisz. Wzruszył ramionami i odchylił się nieco do tyłu. – Tak. Całkiem... legalne interesy różnego rodzaju. W przeszłości zajmowałeś się też prawem spółek, czyż nie? Powiedziały mi to osoby, z którymi się kontaktowałem. W pierwszych latach praktyki byłeś specjalistą od prawa spółek. W tym także możesz mi pomóc, prawda? Dokładnie mnie sprawdził. – Mam rozmaitych znajomych – ciągnął. – Wielu różnych ludzi. Wszelkiej maści. Nie jestem nietolerancyjny. Niektórym może się
przydać też pomoc specjalisty od prawa karnego, kto wie? Skinąłem głową. – A więc czy to cię interesuje? Co powiesz? Nie musiałem się długo namyślać. – Owszem. Oczywiście, że to mnie interesuje. Na pewnych warunkach. Musimy najpierw... ustalić podstawowe zasady i między innymi określić cenę. Wstał i spojrzał na zegar. – Dobrze, dobrze. Rozumiem. Trochę mi się teraz śpieszy, bo muszę zdążyć na kolejne spotkanie. Mam propozycję. Przejąłem restaurację, Starą Piwnicę. Znasz ją? Znałem Piwnicę. – Zapraszam cię tam dziś wieczorem na kolację. Pasuje? Omówimy twoje warunki, a ja powiem, jakiej pomocy potrzebuję w pierwszej kolejności. Będziesz mógł też poznać mojego współpracownika. Dobrze? Zgodziłem się. Po jego wyjściu przyszła Kari. Oparła się o framugę i spojrzała na mnie pytająco. – I jak? Chyba żadna sprawa zagraniczna, co? Pokręciłem głową. – Nie. Żadna sprawa zagraniczna. – Coś innego? Coś ciekawego? – Tak, coś ciekawego. I chyba też lukratywnego. – Przerwałem. – Jednak czy to szczególnie mądre... tego nie wiem. Kari popatrzyła na mnie. – Cóż, musisz sam ocenić. Potrzebujemy pieniędzy, choć nie tak znów dużo. – Uśmiechnęła się. – Ale ma facet klasę. Trzeba to przyznać.
– Jest dla ciebie za stary – odparłem, na co ona uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Przyszedłem punktualnie. Restauracja zgodnie z nazwą znajduje się w piwnicy. Istnieje od lat, jest całkiem w porządku, ani dobra, ani zła, ale panuje w niej mroczna, intymna atmosfera. Przebrałem się, a strojowi poświęciłem sporo czasu i uwagi. U podnóża schodów, w szatni przejrzałem się w dużym, obejmującym całą postać lustrze. Brązowy kaszmirowy płaszcz, ciemne spodnie, czarne buty, brązowa marynarka z miękkiej wełny, a pod spodem czarny golf. Spostrzegłem, że moje włosy jeszcze bardziej posiwiały, a zmarszczki wokół ust stały się głębsze niż kiedyś. Krótko skinąłem głową swojemu odbiciu i wszedłem do restauracji. W środku nie było zbyt wielu gości, więc natychmiast zobaczyłem Slava przy stoliku w rogu, na końcu sali. Siedział z mężczyzną zwróconym do mnie plecami. Slavo wstał i podszedł do mnie z wyciągniętą dłonią. – Witam, witam – powiedział. – Pozwól, że ci przedstawię mojego kolegę. Mojego partnera. Chwycił mnie za ramię i zaprowadził do stolika. Mężczyzna wstał i podaliśmy sobie ręce. Był to ten sam człowiek, którego widziałem wtedy w klubie nocnym razem ze Slavem. Przywitał się bez uśmiechu. Miał podłużną, pełną zmarszczek, kamienną twarz. Gestykulował, gdy mówił, ale jego twarz pozostawała nieruchoma. Robiło to dziwaczne wrażenie, jakby przekazywał dwie różne informacje naraz. Nazywano go Mike. – Macie tak samo na imię – zauważył Slavo z uśmiechem. – Mikael i Mike. Ale Mike lubi Amerykę, amerykańskie samochody, amerykańskie filmy i amerykańskie imiona. – Zaśmiał się. Mike się nie uśmiechnął.
– A więc – Slavo zatarł ręce – najpierw interesy, mój przyjacielu, później przyjemności. Proponuję, żebyśmy najpierw pogadali o interesach, bo Mike musi być przy tej rozmowie. Potem zjemy, napijemy się i będzie miło. – Spojrzał na mnie pytająco. Kiwnąłem głową. – Dobrze. Ale chyba możemy od razu wypić po kieliszku wina, co? – Tak, poproszę. Pstryknął palcami. Po dwóch minutach na stole stała otwarta butelka białego wina. – Chablis – wyjaśnił Slavo, nalewając. – Jedyne białe wino, jakie pijam. Na zdrowie. Wznieśliśmy toast. Slavo upił mały łyk z kieliszka. Roztaczał wokół siebie aurę intensywności, jakby każda najmniejsza czynność miała ukryte znaczenie. Mike opróżnił kieliszek jednym haustem. Jego oczy były prawie czarne. Czułem się, jakbym siedział między dwoma biegunami – jeden z nich przyciągał, a drugi odpychał. – No – rzekł Slavo. Położył dłonie na krawędzi stołu. – Podczas naszego spotkania powiedziałeś, że możesz nas reprezentować na pewnych warunkach. Finansowych, jak przypuszczam, ale pewnie też jakichś innych? Wypiłem łyk wina i przytaknąłem. Zdążyłem się nad tym zastanowić. – Warunki są oczywiście finansowe, ale też innego rodzaju. Najpierw jednak finanse: rozliczam się według stawki godzinowej. W sprawach cywilnych od klientów biznesowych takich jak wy biorę tysiąc dwieście pięćdziesiąt koron za godzinę. Do tego dochodzi VAT. To oczywiście drogo, ale nie nienormalnie drogo. Adwokaci są kosztowni, niestety.
Skłamałem. Moja zwykła stawka godzinowa wynosiła tysiąc koron. Slavo tylko pokiwał głową. – Poza tym należy wspomnieć o innych, bardziej formalnych sprawach. Tak, aby nie doszło między nami do nieporozumień. – Prędko przedstawiłem mój system pisemnego potwierdzania zleceń oraz tego, kto ze strony klienta może wydawać dyspozycje, omówiłem także comiesięczne rozliczenia i inne rutynowe kwestie. Znałem je wszystkie na pamięć. – Nie ma problemu – stwierdził Slavo. – To rozsądne i profesjonalne podejście. Coś jeszcze? Spojrzał na mnie, a ja czułem, że dokładnie wie, w czym problem. Zrobiłem wdech i powiedziałem: – Tak, jeszcze jedno. To ważne. Podczas naszego dzisiejszego spotkania zrozumiałem, że jesteś, czy też jesteście zaangażowani w... różnego typu działalność. Nie wiem i nie muszę wiedzieć jaką. Czasem jednak naturalne, a może i niezbędne będzie, abym dowiedział się dość dużo o waszej działalności, żeby móc udzielić jak najlepszych porad. Powiedzmy jednak, czysto teoretycznie, że wy lub inna osoba z waszej firmy zamieszana jest w... wątpliwe, a może nawet nielegalne czy karalne interesy. – Uniosłem dłoń, aby mi nie przerywali, lecz nie było takiej potrzeby. Obaj siedzieli w całkowitej ciszy, w maksymalnym skupieniu. Poczułem to samo, co za pierwszym razem, gdy ich ujrzałem – że w pewien sposób są do siebie niezwykle podobni. Kontynuowałem: – To tylko zasadnicze, teoretyczne założenie. Nie twierdzę, że będzie w tym przypadku prawdziwe. Ale gdyby. Gdyby tak było, ja nie mogę o tym wiedzieć. Nie mogę udzielać konsultacji, dawać rad czy w inny sposób przyczyniać się do naruszania prawa, nie chcę też
być informowany, jeżeli coś takiego ma lub miało miejsce. Aż do ewentualnej sprawy karnej, gdybym został zaangażowany jako obrońca. Wówczas obowiązują inne zasady, o których porozmawiamy, jeśli okaże się to konieczne. Poza tym – nie chcę o niczym wiedzieć. Mocno zaakcentowałem ostatnie słowa. Przyglądałem się im. Slavo wyglądał poważnie, był zamyślony, a Mike po raz pierwszy się uśmiechnął. Był to krótki, nieprzyjemny uśmiech pełen pogardy. Od razu znikł. Mike mruknął coś do Slava, zapewne po serbsku. Ten pokręcił tylko głową i odpowiedział jednym słowem. Patrzyłem na niego pytającym wzrokiem. – Mike nie przywykł do prawników. Woli... działanie, to chyba właściwe słowo. Ale ufam mu. – Pochylił się do przodu i uśmiechnął się. – Ja za to dokładnie rozumiem, o czym mówisz. I zgadzam się. To bardzo rozsądne zarówno z twojego, jak i naszego punktu widzenia. Nie ma problemu, absolutnie. Odetchnąłem z ulgą. – Znakomicie. – Teraz przeproszę cię na chwilę – powiedział Slavo. – Muszę porozmawiać z Mikiem w naszym języku. Tak będzie łatwiej. – Odwrócił się do partnera i szybko zamienili kilka zdań. Mówił głównie Slavo, Mike odpowiadał krótko i często przytakiwał. Wreszcie Slavo zwrócił się ku mnie. – Świetnie. Najpierw musimy utworzyć kilka spółek. Możliwe zresztą, że raczej je przejmiemy. Napiszę streszczenie naszych życzeń i problemów. Sprawa dotyczy między innymi tej restauracji. Faktycznie ją przejęliśmy, ale nie formalnie. Nie wiem, jak będzie lepiej – przejąć spółkę czy założyć nową i kupić tę firmę. To samo
dotyczy innej restauracji. Do tego potrzebujemy... spółki importowej, tak to się chyba mówi. Wszystko spiszę, również nazwisko sprzedającego i jego adwokata. W porządku? Było w porządku. – Mike zadzwoni jutro do twojej sekretarki i umówi się na spotkanie po południu, okej? Czy mógłbyś przygotować potwierdzenia zleceń i inne potrzebne rzeczy? – Tak – obiecałem. – Świetnie. Od razu się tym zajmę. Pewnie spotkamy się też następnego dnia, bo będę miał pytania. – Tak, oczywiście. A więc jesteśmy umówieni. – Wstał. – Mike musi już iść. Ma spotkanie. Ale my możemy odpocząć i zjeść. Mike również wstał, ja uczyniłem to samo. Odwrócił się i krótkim zapraszającym gestem przywołał z głębi lokalu kobietę, na którą wcześniej nie zwróciłem uwagi. Podeszła do nas. To właśnie ją widziałem z nimi wcześniej. Zatrzymała się obok Mike’a. Nikt jej nie przedstawił, ona też się nie odezwała. Ubrana była w skąpy, ciemny kostium z krótką spódnicą. Nosiła buty na bardzo wysokim obcasie. Gdyby włożyła kapelusz, wyglądałaby jak gwiazda filmowa z lat pięćdziesiątych. Na sekundę nasze spojrzenia się spotkały. Mike podał mi dłoń. Miał niezwykle długie i silne palce. – Do jutra – powiedział. Po czym oddalił się bez uśmiechu. Kobieta poszła za nim. Nie mogłem oderwać od niej wzroku. Szła, kołysząc biodrami z nienorweską arogancją. Slavo się zaśmiał. – To Eva – wyjaśnił. – I ma najładniejszą pupę w mieście, co? – Kobieta Mike’a? – zapytałem. Zastanowił się. – Cóż – zaczął. – Nie tak łatwo na to odpowiedzieć. Chyba nie.
Ale z drugiej strony... tak, to kobieta Mike’a. Musiałem wyglądać na zdezorientowanego. Znowu się zaśmiał i poklepał mnie po ramieniu. – Zagadka. Eva to zagadka. Ale teraz odpoczniemy. Czas na jedzenie i picie. Więcej wina, przyjacielu? – Slavo klasnął i natychmiast zjawił się kelner. Podczas kolacji ukazał swoje inne oblicze. Jak gdyby schował do kieszeni intensywność, a zamiast tego stał się jowialny i opanowany. Nalegał, żebyśmy obaj zamówili posiłek, i jadł z potężnym apetytem. Pił wino dużymi łykami, a także pilnował, aby mój kieliszek był pełen. Po kolacji poprosił o butelkę koniaku i dwa kieliszki. Opowiadał dziwaczne, ale też piękne historie ze starej jugosłowiańskiej wsi, w której się wychowywał. – Dorastałem na wsi – powiedział – na północ od Belgradu. U moich dziadków. – A twoi rodzice? – zapytałem. Wzruszył ramionami. – Matka zmarła, gdy miałem rok. Ojciec był... w Belgradzie. Należał do partii. Był wysoko postawionym członkiem partii. Prawie nigdy go nie widywałem. Zniknął. – Zniknął? – Tak, za rządów Tity. Popadł w niełaskę. Nigdy się nie dowiedziałem, co się z nim stało. Zamilkł, a ja nie wiedziałem, co powiedzieć. Nagle znów się uśmiechnął. – Za to mój dziadek był fantastyczny. Przyszedł na świat w roku tysiąc dziewięćsetnym. Doświadczył totalnych zmian świata. Urodził się w cesarstwie austro-węgierskim, przeżył dwie wojny światowe, a potem przez czterdzieści lat żył pod władzą
komunistów. Ale nigdy się nie zmienił. Rządził wsią jak własnym królestwem, na swój sposób, tylko dzięki osobowości. Wszyscy się go słuchali, wszyscy go szanowali. Do tego był nadzwyczaj sympatyczny. – Dolał nam koniaku i uniósł kieliszek. – Gdy byłem mały, widziałem, jak zabił człowieka. Spojrzałem na niego. – Dlaczego? Slavo się uśmiechnął. – Pytanie adwokata – rzekł. – „Dlaczego?”. Nie: „jak?”. Nie wiem, nigdy tego nie zrozumiałem do końca. Chyba byłem zbyt młody. Chodziło o jakąś kobietę, która została zhańbiona. Dziadek zabił tego człowieka nożem, poderżnął mu gardło na oczach całej wsi. Potem go zabrali i pochowali. Nikt nie zgłosił tego władzom. To było nie do pomyślenia. Pamiętam wszystko całkiem wyraźnie. Pył, krew, szybkość, z jaką to się wydarzyło. Chwila i po wszystkim. Dziadek powiedział mi tylko, że było to konieczne. I że mężczyzna nie powinien się wahać przed zrobieniem tego, co konieczne. Miałem wtedy chyba pięć czy sześć lat. Przez moment siedzieliśmy w ciszy. Potem przeszliśmy do innych tematów. Wychodząc, obaj byliśmy wstawieni. Na chodniku uderzyło nas zimne i rześkie nocne powietrze. Objął mnie. – Musimy to powtórzyć – powiedział. – Możesz zabrać z sobą tę piękną sekretarkę. Podobała mi się. Zaśmiałem się i stwierdziłem, że to dobry pomysł, ale gdy pomyślałem o Kari, postanowiłem, że nigdy tego nie zrobię. Później rozeszliśmy się, każdy w swoim kierunku. W drodze do domu myślałem o jego opowieściach. Wyobraziłem sobie wieś gdzieś daleko na Bałkanach. Zobaczyłem błysk ostrza,
krew w pyle i małego chłopca przyglądającego się szeroko otwartymi oczyma.
Rozdział 6
Następny dzień był jasny i rześki. Niebo przybrało kolor bladobłękitny, otaczające miasto góry odznaczały się zaś szarością gdzieniegdzie przetykaną barwami jesieni. Lekki ból głowy przypominał mi o wczorajszym wieczorze. Kari była pełna wigoru i rozmowna. Mike zdążył już zadzwonić i umówić się na spotkanie po południu. Zadzwoniła też Mette, miała skontaktować się ze mną później. – Nowa dziewczyna, jak przypuszczam – stwierdziła Kari. Spojrzałem na nią, a ona lekko się zarumieniła. – Nie żebym miała coś do tego – dodała prędko. Uśmiechnąłem się. Blade promienie słońca wpadały po skosie do mojego gabinetu, złocąc jej włosy. Wyglądała młodo, czysto i zdrowo. Pomyślałem, że właściwie mało o niej wiem, o tym, jak żyje, co myśli, o czym marzy. – Podoba ci się tu, Kari? – zapytałem. – To znaczy... w pracy? Czy wszystko jest... okej? Przybrała zdziwioną minę. – Jasne – odparła – podoba mi się. Dlaczego? – Tak tylko się zastanawiam. Chyba nigdy cię o to nie pytałem. Może powinniśmy poważnie pogadać albo coś w tym stylu? – Może? – Zaczęła się śmiać. – Tak nagle na to wpadłeś, po dwóch latach? Mamy się umówić? Jesteśmy tu tylko we dwoje, wiesz, i rozmawiamy co rano przy twojej pierwszej kawie. Ale na
pewno znajdę jakiś wolny termin w najbliższym czasie. Kiedy się śmiała, zauważyłem, że jeden z jej zębów jest krzywy. Z jakiegoś powodu uznałem, że idealnie jej to pasuje. Też się zaśmiałem. – Okej. Jednak nie powinnaś się śmiać z szefa. Pamiętaj, że jestem tu panem życia i śmierci. W każdym razie mogę trochę cię pochwalić i powiedzieć, że jesteś zdolna. Jesteś najzdolniejszą sekretarką, jaką kiedykolwiek miałem. Chyba jeszcze ci tego nie mówiłem. – Nie, nie mówiłeś. Ale nie szkodzi. Wiem, że jestem zdolna – stwierdziła z zaskakującą pewnością siebie. Przez chwilę siedzieliśmy w zupełnej ciszy, każde ze swoją filiżanką kawy w świetle słońca, i było nam dobrze. Wtedy w recepcji zadzwonił telefon, a ja odebrałem u siebie. – Mikael Brenne. To była Mette. Dzwoniła z pracy i szczebiotała o codziennych sprawach. Kari wstała z krzesła, po czym wygładziła spódnicę – przesunęła dłońmi po biodrach automatycznym, niesamowicie naładowanym erotyzmem ruchem. Posłała mi krótki uśmiech i wyszła z gabinetu. Mette mówiła bez przerwy, musiałem tylko czasem odpowiadać półsłówkami. Po lunchu zjawił się Mike. Stanął w moim biurze w długim, czarnym płaszczu ze skóry i z dużą kopertą w dłoni. Poprosiłem, żeby usiadł, ale pokręcił głową i podał mi dokumenty. Prędko je przejrzałem. Wydawały się uporządkowane i kompletne. – Masz papiery dla mnie? – zapytał Mike. Zadzwoniłem po Kari, która przyniosła, co trzeba. Mike spojrzał na nią, prędko omiótł ją wzrokiem od stóp do głów. Jakby była samochodem. Albo koniem. Kari go zignorowała.
– Przekażę je Slavowi – rzekł. – Zadzwoni, żeby się z tobą umówić. Masz wszystko, czego potrzebujesz na początek? Skinąłem głową. – Tak. Wygląda to dobrze. Włożył dłoń do kieszeni i wydobył małą kopertę. – Proszę – powiedział. – Na tej podstawie możesz się rozliczyć. Otworzyłem kopertę. W środku znajdował się podpisany czek wystawiony na adwokata Mikaela Brennego. Opiewał na kwotę stu tysięcy koron. Zerknąłem na Mike’a. Napotkał moje spojrzenie. W jego oczach dostrzegłem arogancję i odrobinę pogardy. – Rób, co do ciebie należy – rzucił. – Dobrze płacimy naszym przyjaciołom. – Odwrócił się ku wyjściu, ale nagle zatrzymał się i dodał: – Jeszcze jedno, Brenne. Podniosłem wzrok. – Tak? – Masz klienta o nazwisku Johnny... Hansen? Ostrożnie potwierdziłem. – Nie chcemy, żebyś go reprezentował. – Johnny’ego? Dlaczego? Nie odpowiedział, tylko na mnie patrzył, aż się odezwałem: – Okej, nie ma problemu. I tak nie prowadzę teraz żadnej jego sprawy... Kiedy poszedł, poczułem wstyd, choć nie wiedziałem z jakiego powodu. Kari zajrzała do środka. – Fuj – mruknęła z dezaprobatą. – Wolę tamtego drugiego. Ten był creepy. Odłożyłem czek, wyjąłem dokumenty Slava i wziąłem się do
roboty. Zadzwoniłem do znajomego rewidenta i umówiłem się na spotkanie. Zadzwoniłem do adwokata sprzedawcy Starej Piwnicy, aby poprosić o komplet rachunków. Umówiliśmy się na następny tydzień. To samo uczyniłem ze sprzedawcą innej restauracji. Pracowałem pilnie aż do szóstej. Czek cały czas leżał na biurku. Wiedziałem, że mam zabezpieczenie finansowe na wiele miesięcy. Pomyślałem, że Kari się ucieszy i że ja też powinienem, ale jakoś się nie cieszyłem. Później poszedłem kupić sobie nowy garnitur, a wieczorem zadzwoniłem do Mette i zaprosiłem ją na następny dzień, jednak nic z tego nie poprawiło mi humoru. Włożyłem nowy garnitur. Mette od razu to spostrzegła, jak to miewają w zwyczaju kobiety. – Elegancko! – Cmoknęła z uznaniem. – Ale mogłeś mnie ostrzec. Też bym się wystroiła. – Wyglądasz ładnie – zapewniłem – bardziej niż ładnie. Tak też było. Otworzyłem drzwi restauracji, w której planowaliśmy zjeść, i puściłem ją przodem. Miała na sobie designerskie dżinsy z aplikacjami z perełek oraz czarne kozaki na obcasie. Restauracja była nowa, żadne z nas nie jadło w niej wcześniej. Wszystkie dania nosiły skomplikowane nazwy, a kelner tylko spojrzał na nas znudzonym wzrokiem, gdy zapytaliśmy, co poleca. Porcje okazały się małe. – Nie irytuj się – poprosiła Mette, kładąc dłoń na mojej dłoni. – Hm? Co miałoby mnie irytować? – To. – Wykonała ruch ręką. – Cała ta restauracja. Świat jest pełen takich miejsc. Pretensjonalnych, drogich i kiepskich. Są chyba na topie i trendy. – Zaśmiała się. – Mówi się trudno. Wiesz, trzeba iść z duchem czasu.
Uśmiechnąłem się do niej, ale naprawdę byłem zirytowany. I zdekoncentrowany. A Mette mówiła dalej. – Co? – spytałem. – Co powiedziałaś? Spojrzała na mnie z odrobiną rezygnacji. – Jesteś dziś trochę nieobecny, Mikael. Co się dzieje? Coś nie tak? Znowu nie słuchałem i musiałem poprosić, by powtórzyła to, co właśnie powiedziała. Tego wieczoru wypiłem za dużo. Zacząłem mówić zbyt głośno, gadać z nieznajomymi, dużo i hałaśliwie się śmiać. Klepałem obcych mężczyzn po ramieniu i puszczałem oko do kobiet. Wróciliśmy taksówką do mnie, ale to Mette zapłaciła, bo ja zbyt długo szukałem portfela. W sypialni upadłem z łoskotem na podłogę, ponieważ próbowałem ustać na jednej nodze podczas ściągania spodni. Mette wybiegła z łazienki z pastą do zębów na ustach i szczoteczką w dłoni. Leżałem ze spodniami wokół kostek. – Nic się nie stało – mruknąłem. – Po prostu nie trafiłem na łóżko. Gorzej z tobą. Zaraziłaś się wścieklizną i niestety trzeba cię zastrzelić. Mette wzniosła oczy do nieba, po czym wróciła do łazienki. Próbowaliśmy się kochać, ale byłem zbyt pijany. Poklepała mnie po policzku jak dziecko. – To nic – powiedziała. – To nic. Pomyślałem, że wygląda smutno. Potem zasnąłem. Dłonie mojego ojca są niemal przezroczyste. Skórę ma białą i wrażliwą, jak gdyby życie przeistoczyło otaczający go kokon
w cienką, prześwitującą błonę. Pod skórą wybrzuszają się niebieskie żyły. Lekko drżała mu ręka, gdy nalewał mi kawy. – Mleka i cukru? Nagle poczułem dobrze znaną irytację, ale jej nie okazałem. – Nie, dziękuję. Piję czarną. – Zadawał to pytanie, odkąd tylko pamiętam, i zawsze otrzymywał na nie tę samą odpowiedź. – Podoba ci się tu? Wzruszył ramionami. – Dostaję obiad. Mogę robić, co chcę. Jest dość dobrze. – Na długą chwilę zamilkł, aż wreszcie powiedział: – Wielu ludzi ma gorzej. Dorastałem z nim i powinienem znać go lepiej niż kogokolwiek innego, ale nadal niewiele o nim wiem. Nie potrafi być z nikim blisko. Jakiś czas w ciszy popijaliśmy kawę. – Możemy... Chcesz kiedyś się gdzieś przejechać, tato, na przykład w jakąś niedzielę? Mogę po ciebie wpaść. – Dokąd? – Nie wiem... gdziekolwiek... dokąd zechcesz. Rozważył ten pomysł, po czym pokręcił głową. – Nie. Nie trzeba. Po paru minutach rzekł: – Może na wiosnę, Mikael. – Jakby sam rozumiał, że odmowa padła zbyt nagle i nieuprzejmie. Rozmawialiśmy trochę o polityce. Kiedyś był w nią zaangażowany, ale słyszałem, że już go to nie interesuje. – Powinieneś mieć przyjaciółkę – zauważył nagle. – Samotność jest niedobra dla mężczyzny. – Mam – odparłem, ale nie słuchał. – Trzeba było zostać z Silje – ciągnął. – Podobała mi się.
– Tato, ona ode mnie odeszła. Przez pół roku byliśmy małżeństwem, a potem mnie zdradziła. Ale wiem, że ci się podobała. Nie wyczuł ironii. – Nie trzeba było dać jej odejść, Mikael. – Nie dałem jej odejść, ona mnie zostawiła, tato, wiesz o tym. Tak samo jak matka ciebie. I mnie. I żaden z nas nie mógł nic na to poradzić. Nie mam pojęcia, dlaczego do tego wracasz. Usłyszałem ostrość swojego głosu i ujrzałem, jak jego twarz się zamyka, w jego ruchach zaś dostrzegłem sztywność i brak akceptacji. Zostałem jeszcze parę minut. Gdy wychodziłem, ledwo na mnie spojrzał. Zbyt rzadko go odwiedzam, ale za każdym razem, kiedy już się to zdarza, wiem, dlaczego tak jest. Moje wizyty zawsze kończą się dotykaniem tych samych czułych punktów, rozdrapywaniem tych samych starych ran. Kocham go, a on chyba kocha mnie. Nie potrafimy tylko tego okazać.
Rozdział 7
Następne tygodnie były pracowite. Jesień nastała na dobre. Fale niskiego ciśnienia napływały jedna za drugą z zachodu, znad morza. Dni wypełniały deszcz, wiatr i wirujące liście. Większość czasu spędzałem w biurze, a wieczorami często siedziałem w domu. Zacząłem panować nad zleceniami od Slava. Wymagały dużo pracy i wielu spotkań z rewidentem. Po analizie rachunków obu restauracji, które miały zostać przejęte, zdecydowaliśmy się założyć dwie nowe spółki, które kupią te lokale. Slavo był zadowolony. Nie pytałem, po co mu one, a on nic nie mówił. Struktura własności należała do skomplikowanych. W końcu założyliśmy spółkę holdingową tylko po to, aby mogła stać się właścicielem pozostałych firm. Zapytałem Slava, kto będzie właścicielem spółki holdingowej, na co on wymijająco odparł, że jeszcze nie wiadomo. Stwierdziłem, że trzeba się prędko zdecydować, bo w przeciwnym razie cały proces zostanie wstrzymany. Dwa dni później zjawił się bez zapowiedzi w moim biurze wraz z człowiekiem, który został przedstawiony jako Martin Pettersen. Był niski, tęgi i łysy. Miał na sobie beżowy płaszcz z paskiem. – Martin będzie właścicielem czterdziestu czterech procent spółki holdingowej – oświadczył Slavo. Martin skinął głową. Zapytałem, czym się zajmuje, ale on tylko machnął ręką. – Wszystkim po trochu – rzekł. – Importem samochodów. Takimi
rzeczami. Kupnem i sprzedażą. – Podczas dalszej części spotkania nie powiedział ani słowa więcej, jedynie milcząco przytakiwał i uśmiechał się uprzejmie, gdy na niego patrzyłem. – Co z pozostałymi pięćdziesięcioma sześcioma procentami? – spytałem Slava. – Ty będziesz ich właścicielem? Albo ty i Mike? Spojrzał na mnie z uśmiechem. – Nie, inna spółka zarejestrowana na Kajmanach. Na Karaibach. – Ach tak, okej. Jednak to leży poza moimi kompetencjami. To znaczy, mogę oczywiście się dowiedzieć, ale nigdy czegoś takiego nie robiłem. Poza tym będzie to szalenie drogie. – Rozumiem. Skontaktuje się z tobą adwokat z Liechtensteinu. W porządku? Nie poczujesz się urażony? Uśmiechnąłem się. – Nie, ani trochę. To rozsądne. – Świetnie. Poza tym jest jeszcze kwestia spółki importowej. Chciałbym, aby znajdowała się poza całą strukturą własności, nie powinna mieć tych samych właścicieli, nic nie może jej łączyć z pozostałymi firmami. – Zero problemu, potrzebuję tylko jakichś właścicieli, żeby ją założyć. – Zastanowię się nad tym – obiecał Slavo. Dzień później przyszły pierwsze faksy z Liechtensteinu. Po tygodniu spółka była już założona. Wreszcie trochę się odprężyłem. Slavo zachowywał się profesjonalnie i porządnie. Mike czasami wpadał, przynosił i zabierał dokumenty, jednak nie wydarzyło się nic, co dawałoby powody do niepokoju. Na przełomie miesięcy rozliczyłem się, a Slavo przyjął rachunek bez słowa. Po dwóch dniach otrzymałem nowy czek na sto tysięcy koron. Nigdy wcześniej tak dużo nie zarabiałem.
Slavo zabrał mnie raz do miasta, postawił mi drinka i zapytał, czy nie chciałbym zasiąść w zarządzie norweskich spółek. – To nie jest dobry pomysł – odpowiedziałem ostrożnie. – Wolałbym nie mieć żadnych zobowiązań, aby móc przyjmować zlecenia, które się pojawią, i jednocześnie się nie angażować. W ten sposób nasze stosunki będą bardziej przejrzyste. Skinął głową na znak akceptacji, a ja odczułem ulgę. W skład zarządu weszli Martin Pettersen, Mike i księgowy, którego znalazł Slavo. – Daje ci to niewielką kontrolę nad działalnością spółek – powiedziałem do niego. – Nie szkodzi – odparł z uśmiechem. – Mam tyle kontroli, ile mi trzeba. – Nagle spoważniał. – Mikael, musimy założyć tę spółkę importową. Jest mi potrzebna. Wzruszyłem ramionami. – Nie widzę przeszkód, mogę to zrobić jutro. Czekam tylko na nazwiska akcjonariuszy. – To trochę zajmie. Załóż ją po prostu, podając siebie jako właściciela, Mikael, a resztę załatwimy później. Jutro wyślę Mike’a ze środkami na kapitał akcyjny. W głowie odezwały mi się wszystkie dzwonki alarmowe. – Nie mogę zostać właścicielem spółki klienta. Nigdy tego nie robię. Wyglądał, jakby zapadł się w sobie. Gdy odpowiedział, wydawał się zamyślony i dziwnie niezainteresowany tematem. – Zastanów się, Mikael. Może to wyszłoby ci na dobre. A mnie by na tym zależało. Obiecałem, że się zastanowię. Kari była zadowolona z naszej sytuacji finansowej, choć nieco
nieobecna duchem. Rzadko zostawała dłużej po przyniesieniu mi porannej kawy. A jeśli już, to siedziała tylko, spoglądając za okno lekko zadumanym wzrokiem. – Jesteś chora? – zaniepokoiłem się pewnego dnia. Zadałem jej pytanie, a ona, zamiast odpowiedzieć, popatrzyła na mnie z namysłem. – Nie – odparła wreszcie, kręcąc głową. – Jestem zdrowa jak ryba. Czemu pytasz? – A może stało się coś innego? Znów pokręciła głową. – W takim razie się zakochałaś – stwierdziłem. – W ogóle cię tu nie ma. Kari spoglądała na mnie ze zmarszczonymi brwiami, jakby rozważając moje słowa. – Ależ tak, Mikael – odparła. – Jestem tu. – A potem po prostu wstała i wyszła. Westchnąłem i wziąłem się do pracy. Po południu miałem spotkanie poza biurem. Przeciągnęło się, więc zadzwoniłem na komórkę Kari, aby uprzedzić, że pójdę potem prosto do domu. – Mikael – niepewnie odezwała się Kari. – Dzwonili ze szpitala. – Tak? – Chodzi o Johnny’ego Hansena. Został przyjęty na oddział. Nie wiem, co się stało, ale chyba jest ranny. – Aha – mruknąłem. – Ale dlaczego zadzwonili do mnie? To poważne? Zawahała się. – Nie wiem... chyba nie umiera. Ale zadzwonił pracownik opieki społecznej czy ktoś taki. Chciał z tobą rozmawiać. To... to raczej dość ważne. Obiecałam uzmysłowić ci, że to ważne.
Westchnąłem i pomyślałem o Mike’u, który ostrzegł mnie, abym nie zajmował się więcej sprawami Johnny’ego. – Mikael. – Znowu usłyszałem głos Kari. – Jesteś tam? – Pojadę do niego dziś wieczorem – odparłem. – Żeby od razu mieć to z głowy. Dotarłem do szpitala po zmroku. Podano mi numer pokoju oraz wyjaśniono, jak odnaleźć recepcję, ale niemal od razu się zgubiłem. Było dość późno, zwyczajny czas odwiedzin dawno minął, szpital wydawał się pusty. Szedłem oświetlonymi korytarzami, lecz nie napotkałem żywego ducha. Za przeszkloną ścianą siedziała rozmawiająca przez telefon pielęgniarka. Zatrzymałem się, by zapytać ją o drogę, ale tylko na mnie zerknęła i kontynuowała rozmowę. Po chwili się poddałem i poszedłem dalej. Wreszcie znalazłem właściwe miejsce. Ostrożnie otworzyłem drzwi pokoju. W środku było niemal całkiem ciemno, jedynie mała lampka nocna rzucała cienie na ścianę. Johnny Hansen leżał na plecach w dużym łóżku na środku pomieszczenia. Spał. Patrzyłem na jego profil w słabym świetle i zaściełające poduszkę długie włosy. Stałem w drzwiach trochę niepewny. Znałem Johnny’ego Hansena od dawna. Dorastaliśmy w tej samej dzielnicy, w tych samych szarych, niskich blokach na jednym z pierwszych osiedli pod miastem. Był parę lat starszy ode mnie. Przypomniałem sobie, jak zajeżdżał przed gimnazjum na vespie. Przypomniałem sobie dziewczyny, które mi się podobały i z którymi chciałem chodzić, jednak one wolały siedzieć na skuterze za Johnnym Hansenem. Wtedy też miał długie włosy. Ja również chciałem takie zapuścić, ale matka mi nie pozwalała. Grał na gitarze, a plotka głosiła, że jego ekipa, z nim włącznie, paliła hasz. Nie byliśmy przyjaciółmi,
jednak znaliśmy się z widzenia. Potem wyjechał do Kopenhagi i zniknął na wiele lat. Dużo później, zaraz po tym, jak otworzyłem własną praktykę, Johnny Hansen został jednym z moich pierwszych klientów. Pewnego dnia zjawił się w biurze z aktem oskarżenia pełnym poważnych kradzieży. – Jestem tak bardzo winny, że nie ma znaczenia, kto będzie mnie bronił – powiedział. – A ty chyba potrzebujesz pieniędzy na początek. Tak było. Zająłem się więc jego sprawą, jakby chodziło o morderstwo, co jednak ani trochę nie pomogło. W korytarzu za mną rozległy się kroki. Puściłem drzwi do pokoju Johnny’ego i się odwróciłem. Podeszła do mnie pielęgniarka. Wyglądała zaskakująco młodo. – Chce pan odwiedzić Johnny’ego Hansena? – zapytała. – Tak – przyznałem. – Ale śpi. Skinęła głową. – To dobrze. Obudzę go teraz, musi dostać leki. Jest pan krewnym? – Przyjacielem – wyjaśniłem. Jej ramiona zadrżały. Miała duże, brązowe oczy. – Dobrze, że pan przyszedł. Chyba nikt go wcześniej nie odwiedzał. Biedny człowiek. Czy to nie straszne? – Głos, który i tak był już cichy i słaby, stał się jeszcze cichszy. – Kto mógł... że też ktoś mógł zrobić coś takiego... – Co? – zdziwiłem się. – Co zrobić? Co mu się stało? – O! – zawołała. – Nie wie pan? Przepraszam! Głupio z mojej strony, myślałam... po prostu tak się wściekam... i tak mi go żal. Spojrzałem na nią. Zaczerwieniła się, a następnie przywdziała
maskę profesjonalistki. – Ktoś odkroił mu kciuki – wyjaśniła już spokojnie. – Albo je odciął. Lekarz twierdzi, że pewnie obcęgami. Proszę poczekać, obudzę go i dam mu leki, a później będzie pan mógł wejść. Stałem tam, gapiąc się na nią z niedowierzaniem. Gdy szedłem do domu, znów zaczęło padać. Światła nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów odbijały się żółtym blaskiem w kałużach wody, a ja mokłem, nie zwracając na to uwagi. Johnny płakał. Płakał spokojnie, prawie bezgłośnie. – Wiesz, jaka jest jedna z głównych różnic między ludźmi a zwierzętami, Mikael? – zapytał, a gdy niemo pokręciłem głową, kontynuował: – Kciuki, Mikael. To dzięki nim możemy chwytać przedmioty, robić różne rzeczy, rządzić światem. – Wydobył z siebie dziwny dźwięk, coś pomiędzy śmiechem a płaczem. – To niemal symboliczne. Trzydzieści lat brania prochów. Trzydzieści lat zajęła mi utrata człowieczeństwa, strzykawka za strzykawką. Tak właśnie było, czyż nie? A teraz wreszcie całkiem stałem się zwierzęciem. – Może czas już skończyć, Johnny – podsunąłem. – Nie tylko zdolność chwytania czyni nas ludźmi. – Ten, który uciął... Ten, który to zrobił, powiedział mi jedno, zanim... Powiedział: „Nigdy już nie uda ci się samodzielnie wbić sobie strzykawki. Mam nadzieję, że masz wielu przyjaciół”. Potem się zaśmiał. Trudno było coś na to odpowiedzieć. – Dlaczego... Kto to zrobił? Rozmawiałeś z policją? Johnny Hansen przez chwilę tylko na mnie patrzył. – Musisz już iść, Mikael. Tabletki zaczynają działać. Chcę spać. –
Odwrócił się. Gdy wychodziłem, powiedział tak cicho, że ledwo go usłyszałem: – Na mieście mówią, że pracujesz teraz dla Slava. Uważaj, Mikael. Cholernie uważaj. Moje buty chlupotały od wody. Włosy zwisały mi w strąkach, zakrywając czoło. Myślałem o Johnnym Hansenie, czując w sobie potężną wściekłość. Po powrocie do domu włożyłem szlafrok i wytarłem głowę ręcznikiem. Od razu wypiłem dwa kieliszki koniaku, ale nadal byłem przemarznięty. Wreszcie zadzwoniłem do Króla Słońce. – Cześć, tu Brenne. Mikael Brenne. Cisza. – Jesteś tam? – Czego chcesz, Brenne? Jest późno. Powiedziałem mu, co się przydarzyło Johnny’emu. – I co, twoim zdaniem, powinienem z tym zrobić? – Ty za to odpowiadasz. – Co to ma, kurwa, znaczyć? Wziąłem głęboki wdech, nieco się uspokoiłem. – Wydaje mi się, że to się stało, ponieważ kazałeś mu coś powiedzieć. I chyba wiem, o kogo chodziło. O dwóch Serbów. Głęboka cisza po drugiej stronie. – I jeszcze jedno – dodałem. – Nigdy nie przekazałem ci tej informacji, nigdy nie odbyliśmy tej rozmowy. W porządku? – W porządku, Brenne. Dopiero później zacząłem się zastanawiać, jak Slavo i Mike mogli się dowiedzieć, że Johnny ich wydał. Wtedy pożałowałem, że zadzwoniłem.
Rozdział 8
Następnego dnia zatelefonował do mnie Slavo. Brzmiał zupełnie zwyczajnie. – Mam dla ciebie zadanie, Mikael – powiedział. – To pilna sprawa. Pamiętasz Evę? Poznałeś ją w Starej Piwnicy. Była... była z Mikiem. Ładna kobieta. Przyznałem, że ją pamiętam. – Siedzi w więzieniu. Nie wiem do końca, o co chodzi. – Slavo westchnął. – Bodaj o narkotyki. Musisz ją wyciągnąć. Odpowiedziałem, że spróbuję. Poza tym nie wiedział prawie nic. Aresztowano ją kilka dni temu, ale dopiero teraz go o tym powiadomiono. Nie miał pojęcia, kto był jej adwokatem po zatrzymaniu. – Musisz to załatwić – nalegał. – Chcę, żebyś ją bronił. Przekaż jej pozdrowienia. Wie, kim jesteś. Nie zapytałem, skąd to wie, ale obiecałem od razu zająć się sprawą. Przeliterował przez telefon jej nazwisko. Nazywała się Kaufmann. Eva Kaufmann. – Mikael – dodał – postaraj się. Wyciągnij ją. Odłożył słuchawkę, nie czekając na odpowiedź. Poprosiłem Kari, aby napisała wniosek o zmianę obrońcy. Potem zadzwoniłem do więzienia i poprosiłem o połączenie z aresztem śledczym. Jak zwykle nie chcieli podać informacji, czy przebywa
tam osoba zatrzymana. Westchnąłem. – Niech mnie pan posłucha. Wiem, że nie możecie podać takiej informacji przez telefon. Dlatego proszę, żebyście zrobili tak: jeśli tam jest, pójdzie pan do jej celi i przekaże pozdrowienia od Mikaela Brennego. Poproszono mnie, bym się z nią skontaktował. Mam powody sądzić, że chce zmienić adwokata. Na mnie. Jeśli to prawda, odszuka pan moje nazwisko na waszej liście i oddzwoni do mnie. Wtedy ja wyślę faks, który ona podpisze i odeśle. W porządku? Na drugim końcu zapanowała cisza. – Nie wiem... – Dlaczego za każdym razem muszę przechodzić przez to samo? Aresztowani mają prawo do zmiany adwokata. Niech mi pan trochę pomoże. – Jestem nowy – usłyszałem w słuchawce. Opanowałem się. – Dobra. Ale tak to działa. Bardzo proszę załatwić to prędko, okej? Następnie zatelefonowałem do policyjnego archiwum. Po trzech minutach poznałem nazwisko śledczego prowadzącego sprawę. Oczywiście był to Król Słońce. Zabrzęczał telefon. Dzwoniono z więzienia z wiadomością, że Eva Kaufmann życzy sobie, abym był jej nowym obrońcą. I z pytaniem, czy chcę z nią teraz rozmawiać. – Nie – odparłem. – Wyślę wam faks. Niech się na nim podpisze, abym mógł uzyskać nominację na obrońcę. Proszę jej przekazać, że przyjdę jutro. Zawołałem do Kari:
– Wyślij faks do więzienia! W sprawie nominacji do sądu śledczego! Twarz Kari pojawiła się w drzwiach. – Dobra, tylko nie krzycz. Nie cierpię, jak siedzisz w gabinecie i się wydzierasz. Zadzwoń albo przyjdź. – Wyglądała surowo. Zadzwoniłem do Króla Słońce, by przekazać mu, że jestem nowym adwokatem Evy Kaufmann. Przez chwilę był cicho, aż wreszcie powiedział: – A więc to tak, Brenne. Słyszałem, że wróciłeś do gry. Czekałem na ciebie. Wolałem puścić jego słowa mimo uszu. – Możesz mi powiedzieć coś o sprawie? Czego dotyczy? – Heroiny – wyjaśnił uprzejmie. – Dużej ilości. Zarzuty są nie do podważenia. Twoja koleżanka Eva, zresztą niezła mała, zestarzeje się i osiwieje w norweskich więzieniach. – Zobaczymy – burknąłem. – Kogo ma teraz? To znaczy, jakiego adwokata? Chyba mógłbym dostać od niego dokumenty? Podał mi nazwisko. Chwila milczenia. – To potworne, co stało się z Johnnym, nie sądzisz? – odezwałem się wreszcie. – Tak. Potworne. – Informacje, które z niego wydobyłeś... to przez nie. Ktoś go wsypał. Słyszałem ciężki oddech Breivika w słuchawce. – Tak – przyznał – pewnie tak. Może to byłeś ty, Brenne? I się rozłączył. A ja siedziałem z otwartymi ustami. Następnego popołudnia pojechałem w godzinach szczytu do więzienia. Znajduje się ono jakieś dwadzieścia minut jazdy
samochodem od centrum. Dostałem nominację, ale nie miałem jeszcze dokumentacji sprawy. Jechałem powoli, rozmyślając o krótkich chwilach, w których widziałem Evę Kaufmann. Elegancką i tajemniczą. Była kobietą, która oddziałuje fizycznie na mężczyzn z drugiego końca lokalu pełnego ludzi. Dostrzegasz ją przelotnie przez dym i do końca wieczoru cały czas pamiętasz, że tam jest. I to spojrzenie w restauracji, kiedy na sekundę napotkałem jej wzrok. Chłodne, niezainteresowane, ale oceniające. „To kobieta Mike’a – pomyślałem. – Albo i nie”. W więzieniach nikt nie dzwoni już kluczami, rozbrzmiewa tylko dźwięk zbliżanych do czytnika kart i wstukiwanych kodów. Mimo to wszystko trwa tak samo długo, nieskończona liczba drzwi otwiera się i zamyka. Musieliśmy skorzystać z biblioteki, bo żaden pokój odwiedzin nie był wolny. Czekając na nią, przyglądałem się półkom. Dominowały na nich trzy kategorie książek. Kryminały oraz lektury z zakresu prawa i religii. Kiedy weszła, wstałem i podałem jej rękę. Uścisk suchej dłoni zaskoczył mnie mocą. Nie wyglądała dziś szczególnie powabnie. Włożyła na siebie workowate, czarne spodnie od dresu i szary Tshirt. Jej czarnym włosom przydałoby się mycie, a lakier odpryskiwał z paznokci. Była nieumalowana, usta miała spierzchnięte. Usiedliśmy. – Slavo do mnie zadzwonił – oznajmiłem. Skinęła głową. – Ale jestem twoim adwokatem. Tylko twoim. Ważne, żebyś to zrozumiała. To nie Slavo mi płaci. Ani ty. Moje usługi opłaca państwo, a pracuję dla ciebie – wyłącznie dla ciebie. Możesz mi powiedzieć, co tylko chcesz, cokolwiek. Pozostanie to między nami.
Nie dotrze do nikogo bez twojej zgody. Ani do policji, ani do Slava, do nikogo. Zależy mi na twoim zaufaniu. Rozumiesz? Słuchała uważnie. Ciemne oczy spoglądały na mnie przez cały czas, ale nic nie mogłem z nich wyczytać. Nie wiedziałem, czy mi zaufa. Na chwilę zapanowała między nami cisza. – Nie widziałem jeszcze dokumentacji sprawy – przyznałem. – Prawie nic nie wiem o tym, co się stało. Powiedz mi, co wiesz. Rozłożyła ręce, odwracając je wnętrzem do góry. – Nic nie wiem. Nic nie rozumiem. Zostałam aresztowana. Wieczorem przyszła policja i mnie zabrała. Mówią, że szmugluję narkotyki. To... Nie robię tego. Nic nie rozumiem. Spojrzałem na nią z powątpiewaniem. – Przecież po aresztowaniu byłaś w sądzie śledczym. Musiałaś widzieć dokumenty, rozmawiać ze swoim obrońcą... Coś chyba musisz wiedzieć. Wzruszyła ramionami. – Mówię dobrze po norwesku i dużo rozumiem. Ale... ale nie w sądzie. Nie wyłapałam wszystkiego. I wszystko działo się tak szybko. Rozmowa z adwokatem trwała pięć minut. Może dziesięć. Przeczytał dokumenty. Oznajmił, że pójdę do więzienia i że mam się nie odzywać. – Znów wzruszenie ramion. – Co miałabym powiedzieć? Nic nie wiem. Czekałem. – Był taki mężczyzna – zaczęła po chwili. – Przyjechał z Holandii. Nie pamiętam jego nazwiska. Policja twierdzi, że przywiózł mi narkotyki. To nieprawda. – W jej oczach pojawił się błysk życia, irytacji. – Nie wiem, kto to. Nie znam go. Siedzieliśmy przez moment bez słowa. Wbiła wzrok w stół. Jej włosy opadły, zasłaniając oczy. Spojrzałem na jej usta. Wydawały
się nadąsane i wrażliwe. W pomieszczeniu nie było okien, ale w świetle lamp, a także dzięki temu, że nie miała makijażu, widziałem, że nie jest tak młoda, jak początkowo sądziłem. Stwierdziłem, że musiała przekroczyć trzydziestkę. Westchnąłem i wstałem. – Wrócę, gdy tylko otrzymam dokumenty – obiecałem. – Jutro. Albo pojutrze. Ona również wstała i podeszła tak blisko, że jej ciało niemal dotknęło mojego. Położyła dłoń na moim ramieniu. – Nie chcę tu być – odezwała się. – Musisz mnie stąd wyciągnąć. Następnego dnia wieczorem wreszcie dostałem te papiery. Zadzwoniłem do więzienia, by poinformować, że przyjadę nazajutrz, spakowałem się i poszedłem do domu. Zjadłem i zdrzemnąłem się na kanapie, nim zacząłem czytać dokumentację sprawy przeciwko Evie Kaufmann. Najpierw przeczytałem akt oskarżenia. Dotyczył naruszenia paragrafu 162, ustępu pierwszego i piątego kodeksu karnego – przyczynienia się do wwiezienia na teren kraju czterech i sześciu dziesiątych kilograma heroiny. Przeczytałem postanowienie sądu śledczego, aby uzyskać ogólne rozeznanie w sprawie. Następnie zapoznałem się z zeznaniami, a na końcu z raportami policji. Po paru godzinach powstał całkiem kompletny obraz tego, co doprowadziło do aresztowania Evy Kaufmann. Wiedziałem też, że ma ona problem. Dokumenty prawie wcale nie dotyczyły Evy Kaufmann. Dotyczyły młodego Holendra o nazwisku Hans de Gier. Pewnego październikowego dnia przyjechał on wieczornym pociągiem do Oslo. Miał ze sobą walizkę na kółkach i małą torbę
Adidasa na ramieniu. W Oslo umieścił bagaż w skrytce. Cały dzień śledzili go funkcjonariusze incognito, ale nie robił nic niezwykłego, nie odbierał żadnych telefonów ani z nikim się nie kontaktował. Wieczorem wsiadł do nocnego pociągu jadącego na zachód. Zajął osobny przedział z kuszetką i pokazał się dopiero pięć minut przed przyjazdem do stacji końcowej. Na peronie dalej zaczął go śledzić zespół incognito z lokalnej jednostki policji. Zjadł śniadanie w hotelu przy dworcu. Po dwóch godzinach wziął bagaż i wyszedł na ulicę. Dwa razy zwracał się do przechodniów, prawdopodobnie z pytaniem o drogę. Ruszył do portu i zmierzał zachodnią stroną fiordu, aż dotarł do małego hoteliku położonego w dzielnicy prostytutek. Tam zameldował się pod własnym nazwiskiem, Hans de Gier, narodowości holenderskiej. W recepcji jako dowód tożsamości okazał paszport. Według niego mieszkał w Amsterdamie, miał dwadzieścia osiem lat i był z zawodu aktorem. W pokoju hotelowym został dwie godziny. O dwunastej zszedł do recepcji. Przebrał się i kupił mapkę centrum. Później chodził powoli i pozornie bez celu po mieście. Czasami zerkał na plan miasta. Wszedł do kawiarni, gdzie poprosił o drożdżówkę i kawę. Kiedy de Gier składał zamówienie, dwaj policjanci weszli do jego pokoju. W szafie znaleźli torbę. Zawierała foliowe paczuszki zabezpieczone brązową taśmą klejącą. Wyjęli je i przeliczyli. Było ich dwadzieścia trzy, każda po około dwieście gramów. Żaden z funkcjonariuszy nie miał wątpliwości, że w środku znajduje się heroina. Ostrożnie odłożyli paczuszki do torby, którą odstawili do szafy. Po godzinie i dwudziestu minutach de Gier spojrzał na zegarek, wstał i poszedł do centrum, gdzie trzy razy zadzwonił z budki telefonicznej. Wszystkie rozmowy zostały później namierzone.
Najpierw zadzwonił do baru w Amsterdamie, gdzie nie dało się stwierdzić, kto odebrał telefon. Następnie skontaktował się z restauracją Stara Piwnica. Parę dni później na prośbę policji potwierdzono, że zarezerwowano tam stolik dla jednej osoby na nazwisko de Gier. Trzecią i najkrótszą rozmowę odbył z Evą Kaufmann. Zatelefonowawszy, de Gier prędko wrócił do hotelu i swojego pokoju. Po pięciu minutach znów zszedł na dół. Ruszył wzdłuż morza, minął rynek w porcie i poszedł brzegiem po drugiej stronie. Przemieszczał się w stałym, spokojnym tempie. Później opuścił port i zaczął iść pod górę po zboczu. Znalazł się w rejonie ciasnych, wijących się uliczek i starych drewnianych domów. Wielokrotnie zatrzymywał się, by sprawdzić trasę na mapie. Regularnie spoglądał też na zegarek. Kupił hamburgera w barze szybkiej obsługi. Raz przystanął pośrodku ulicy, nagle zawrócił i cofnął się tą samą drogą. Skinął głową i uśmiechnął się do śledzącej go policjantki, która przestraszyła się, że została zdemaskowana. De Gier zatrzymał się przed dwukondygnacyjnym drewnianym domem, zerknął na mapę i zadzwonił do drzwi. Wpuszczono go niemal od razu. Żaden z funkcjonariuszy nie widział, kto mu otworzył. Dom należał do pary emerytów. Śledztwo szybko wykazało, że małżeństwo cały tydzień przebywało w Ålesund w odwiedzinach u córki. Piętro wynajmowano kobiecie o nazwisku Eva Kaufmann. Pochodziła z Węgier, ale posiadała szwedzkie obywatelstwo. W hotelu ci sami policjanci ubrani po cywilnemu ponownie odwiedzili pokój de Giera. Prędko sprawdzili, że torba zawierała teraz dwadzieścia dwie paczki heroiny. Jednej brakowało.
Po dziesięciu minutach de Gier wyszedł znów na ulicę. Poszedł prosto do hotelu. Była godzina piąta po południu. Później przez wiele godzin nic się nie działo. Policjanci wymieniali się w hotelowym holu. Wieczorem ta sama policjantka, która sądziła, że ją zdemaskowano, siedziała tam z gazetą. Nudziła się. Gdy podniosła wzrok, de Gier stał prosto przed nią. W dłoni trzymał filiżankę kawy i przez parę sekund patrzył na kobietę ze zmarszczonym czołem. Po chwili odwrócił się szybko i wszedł do windy. Policjantka pomyślała, że została rozpoznana. Powiadomiła kierownictwo, które zdecydowało się na interwencję. Funkcjonariusze wyważyli drzwi i wpadli do pokoju, ale równie dobrze mogliby zapukać. De Gier leżał na łóżku, czytając. Podczas przesłuchania zeznał, że nigdy w życiu tak się nie bał. Policja zarekwirowała oczywiście całą znajdującą się w pokoju heroinę. Było jej dwadzieścia dwie paczki. Jedna została wcześniej komuś przekazana. Podczas przesłuchania de Gier mówił bardzo niewiele, podał jednak swoje nazwisko i powiedział, że zmuszono go do przemytu narkotyków. Nie wiedział, jaka grozi mu kara. Przyznał się do winy, ale nie chciał zdradzić nazwisk zleceniodawców, osób kontaktowych ani innych szczegółów. Zapytano go, co robił u Evy Kaufmann. Wtedy spojrzał tylko bez słowa na oficera śledczego. W przerwach między zeznaniami płakał. Przyznał się do wwiezienia czterech i sześciu dziesiątych kilograma heroiny. Nie chciał adwokata, ale i tak mu go przyznano. Na cztery tygodnie zatrzymano go w areszcie śledczym z zakazem korespondencji i odwiedzin.
Rozdział 9
Tym razem skorzystaliśmy z pokoju odwiedzin. Pomieszczenie to jest nieduże i puste, okno u samej góry krótszego boku ma kraty od zewnątrz. Pod jedną ze ścian stoi stół z laminatu z krzesłami po każdej stronie. Nie są takie same. Ja siedziałem na sfatygowanym zielonym fotelu biurowym na kółkach. Ona bujała się na tanim krześle z plastiku. Na półkach za nami leżały gry planszowe. Dostrzegłem chińczyka i halmę i pomyślałem, że właściwie moglibyśmy zagrać, bo nasza rozmowa donikąd nie prowadziła. – Nie wiem – mówiła Eva, kręcąc głową. – Nie wiem. – Cały czas to powtarzała. Westchnąłem i spojrzałem na nią. Wyglądała dziś lepiej, umalowała się i umyła włosy. Błyszcząca szminka w kolorze głębokiej czerwieni czyniła ją bladą w szarym świetle dnia. Włożyła zapinaną z przodu dżinsową spódnicę i ciasny biały podkoszulek. Na nogach miała czerwone adidasy. Widziałem jej małe stopy i kostki szczupłe jak u małej dziewczynki. Ciągle bujała się na krześle. Jej oczy były ciemne, poważne i nie mogłem z nich nic wyczytać. – To nie wystarczy – powiedziałem. – Twierdzenie, że nic nie wiesz, wcale nam nie pomaga. – Pochyliłem się i uniosłem palec wskazujący. – Do pewnych kwestii musisz się ustosunkować. Hans de Gier najwyraźniej cię odwiedził. W każdym razie nikt nie
uwierzy, że go u ciebie nie było. Kim jest, skąd go znasz, co u ciebie robił, o czym mówiliście i tak dalej. Musisz potrafić to wyjaśnić. Nadal była tak samo milcząca i poważna, więc dodałem: – Musisz. Wiesz, jaka grozi ci kara za to, o co jesteś oskarżona? Dziesięć lat więzienia. Dziesięć lat. Nie dostaniesz aż tyle, raczej od sześciu do ośmiu. Ale to długo. Kiedy wyjdziesz, będziesz miała prawie czterdziestkę. Wiedziałem, że ma trzydzieści dwa lata. To wynikało z dokumentów. – Nie umiem czarować. Musimy wymyślić jakąś historię. Jakieś zeznanie. Inaczej ci nie pomogę. Rozumiesz? Rozumiesz, co do ciebie mówię? – Usłyszałem, jak niemal do niej krzyczę. Spoglądała na blat stołu. – Jesteś na mnie zły – zauważyła półgłosem. – Dlaczego? Chciałem na nią nawrzeszczeć. Zamiast tego wstałem, by przejść się po pokoju. – Nie o to chodzi – zacząłem – musisz zrozumieć... Odsunęła krzesło, przez co na wpół zwróciła się w moją stronę. Siedziała chwilę spokojnie, z rękoma na kolanach, aż wreszcie mi przerwała. – Nie podobam ci się? – szepnęła tak, że ledwo usłyszałem. – Myślałam, że ci się podobam. Widziałam to w twoich oczach. Nagle w pokoju zapanowała cisza. Wyczułem zmianę, jaka w niej zaszła, widziałem, jak oddech jej przyspieszył, a wargi się rozchyliły. Jakby dopiero teraz się tu pojawiła. – Nie jestem mądra. Nie umiem przeczytać sterty dokumentów i wiedzieć potem, co robić, tak jak ty. – Oparła się na krześle, a jej biodra przesunęły się w przód. – Rozumiem jednak, że mam problem.
Palcami rozpięła najniższy guzik spódnicy. I kolejny. Dobiegały mnie odgłosy więzienia, ktoś krzyczał, ktoś się śmiał. Trzasnęły drzwi. Gdzieś daleko. – Ale musisz mi pomóc, musisz mi powiedzieć, co mogę zrobić. Nie wiem. – Cały czas mówiła równie cicho. Rozpięła kolejne dwa guziki, jej uda były długie, krągłe i białe, spowite w głębokim cieniu. – Nie wiem, co robić. Uniosła stopę i położyła ją na krawędzi stołu. Nie miała nic pod spódnicą. Jej włosy łonowe były czarne i błyszczące, ujrzałem jej szparkę, jej czerwono i bezwstydnie połyskującą szczelinę. Stałem całkiem spokojnie. Z mojej głowy wywietrzały wszystkie myśli. W oszołomieniu patrzyłem, jak dłonie Evy, idealne, drobne dłonie o smukłych, kształtnych palcach przesuwają się w stronę łona, a jeden palec, zakończony długim i ostrym paznokciem, rozwiera wargi niczym nóż. Krew we mnie zawrzała. Całym sobą czułem tętno i bicie serca. Zrobiłem krok w jej stronę. Aby ją powstrzymać. Albo jej dotknąć. – Stój tam – rozkazała. – Patrz na mnie. Stałem więc i patrzyłem. Widziałem, jak jej palce poruszają się w górę i w dół, najpierw powoli, później prędzej i gwałtowniej, w górę i w dół, czasem zataczały też małe kółka. Drugą dłonią się otwierała. Cały czas na mnie patrzyła. Kiedy doszła, w milczeniu odchyliła głowę, rumień pokrył jej pierś i szyję. Ciałem wstrząsnął dreszcz, po czym oburącz przykryła łono. Przez chwilę tak siedziała. Wiedziałem, że powinienem coś powiedzieć lub zrobić. Wtedy powoli przesunęła się naprzód, spokojnym, miękkim ruchem opadła na podłogę i uklękła. – Chodź tu. Teraz możesz.
Więc podszedłem. Prędkimi, drobnymi ruchami rozpięła mi spodnie, poczułem jej dłonie i nagle byłem wolny. Paznokciami podrapała mojego członka i uniosła ku mnie twarz. W jej oczach pojawił się błysk. – Możesz spuścić mi się na twarz – mruknęła. – Lubię to. – Otworzyła usta, wysunęła język i ostrożnie dotknęła czubka, od spodu żołędzi. Niemal od razu spuściłem się jej na twarz. Zupełnie nic nie myśląc. Eva wydawała się całkiem spokojna i zadowolona. Ja nie wiedziałem, co powiedzieć. – Evo – zacząłem ostrożnie. – Posłuchaj... to... to nie było... Przerwała mi. – Podobało mi się. Nie utrudniaj, Mikael – rzuciła nieco arogancko, najwyraźniej wreszcie poczuła się panią sytuacji. – Oto ja. Taka jestem. – Nagle jej oczy rozbłysły i ujrzałem w nich pasję. Teraz wyglądała starzej, ostrzej i groźniej. – Zrobię, co zechcesz, Mikael. Wszystko. Wszystko, o czym kiedykolwiek marzyłeś. Wszystko. – Wstała i wygładziła spódnicę. Chwila minęła. – Wróć prędko – poprosiła i podała mi dłoń na pożegnanie. Znów uprzejma i nieobecna. Chmury wisiały nad światem niczym ołowiana pokrywa, było też zimno. Szyby samochodu zaparowały. Siedziałem w aucie przed więzieniem, czując pustkę. Uruchomiłem silnik i wrzuciłem jałowy bieg. Poprawiłem poły płaszcza i objąłem się rękoma, by utrzymać ciepło, a potem oparłem się wygodnie i zamknąłem oczy. Dość długo tak siedziałem. Zasady etyczne prawników nie zabraniają seksu z klientami, ale tylko dlatego, że to oczywiste. Wiedziałem, że przekroczyłem pewną granicę. „Nie jestem mądra tak jak ty” – stwierdziła. Pomyślałem, że
chyba jednak jest bardzo mądra. A ja nie. „Musisz mi powiedzieć, co mam zrobić”. Słyszałem echo jej słów i doskonale rozumiałem, co to oznacza. Wszyscy obrońcy balansują na linie w kwestii zeznań klientów. To klient ma złożyć zeznanie, adwokat nie może mu nic sugerować. Ja, podobnie jak wszyscy, słucham zeznań i wskazuję problemy, paradoksy oraz sprzeczności z innymi dowodami. A zadaniem klienta jest dostosować zeznania lub coś do nich dodać. Od takiej praktyki jeszcze daleka droga do wymyślania zeznań. Ale Eva Kaufmann otworzyła u mnie konto i dokonała wpłaty. Teraz moja kolej. Gdy otworzyłem oczy, okna nie były już zaparowane. Spojrzałem na chmury i poczułem, że jestem sam w morzu szarości. Wielki płatek śniegu wylądował na przedniej szybie, gdzie się rozpuścił. I jeszcze jeden. W parę chwil świat wypełniły wielkie, mokre płaty śniegu. Nie mogłem dostrzec choćby końca parkingu. Zakląłem, po czym wrzuciłem pierwszy bieg. Nie byłem nawet w połowie drogi do domu, kiedy na ulicach zapanował chaos. Ciemność zapadała prędko, fatalnie ograniczając widoczność. Śnieg nadal sypał, tworząc na jezdni szare błoto. Wycieraczki pracowały na pełnych obrotach, lecz ich zasięg stale się zmniejszał. Musiałem dwukrotnie wysiąść, aby odgarnąć mokry śnieg z szyby. Od razu przemokłem do suchej nitki. Jechałem z mocno napiętymi ramionami i bezskutecznie próbowałem się rozluźnić. Wokół mnie pojawiały się i znikały czerwone tylne światła. Nie zmieniłem jeszcze opon na zimowe i przy każdym naciśnięciu na hamulec na nowo odkrywałem, jak niewielką mam kontrolę, jak minimalna jest przyczepność auta do jezdni.
Zaczęło mnie boleć lewe ramię. Czułem się tak, jakbym miał gorączkę. W myślach samoistnie pojawiały się obrazy Evy. Mięśnie jej ud, sztywne i napięte w uniesionej nodze. Ciemnoczerwone łono skryte w czarnych włosach. Ciemniejsze, głębsze niż u innych kobiet. Jej usta, gdy dochodziła. Samochody poruszały się tak wolno, że niemal stały. Gdzieś przed sobą widziałem łunę niebieskich i żółtych świateł. Ktoś zjechał z drogi. Rozbolała mnie głowa. Miałem silną erekcję i nie mogłem przestać myśleć o tym, że znów odwiedzę Evę. Wkrótce. Zadzwoniła komórka. Mette. Chciała wiedzieć, czy spotkamy się wieczorem. – Mówiłeś, że może zjemy u ciebie – powiedziała. – To jak? Zapomniałem o tym. Wyznałem, że źle się czuję, że jestem padnięty, a ruch uliczny to koszmar. – Zadzwonię jutro, okej? – zapytałem. – Nie mam nawet odwagi rozmawiać w tych warunkach przez telefon. Wystarczy, że muszę przeżyć. Dojazd do domu zajął mi godzinę. Byłem wykończony. Zjadłem gotowe danie z mikrofali i wziąłem prysznic. Później oglądałem telewizję – teleturniej i wiadomości. Pozwoliłem, aby zalały mnie dźwięki i obrazy. To lepsze niż myślenie. Położyłem się wcześnie i od razu zasnąłem. W środku nocy nagle obudziłem się ogromnie podniecony. Zacząłem się onanizować do obrazów Evy Kaufmann pod powiekami – obrazów niespójnych i groteskowych. Brałem ją, biłem, poniżałem, a ona wiła się przede mną, chcąc więcej, chcąc wszystkiego, co tylko mógłbym z nią zrobić, aż prędko i ostro doszedłem pod kołdrą, w samotności, po ciemku.
Rozdział 10
Następnego dnia zaspałem. Przebudziłem się zesztywniały niczym starzec. Zdecydowałem, że nie dam rady od razu iść do pracy, więc zadzwoniłem do Kari, by powiedzieć, że dotrę za parę godzin. Brzmiała chłodno i obojętnie. Wziąłem prysznic, zjadłem śniadanie, a później zaparzyłem sobie filiżankę kawy. Mój dom to stary, piękny, drewniany budynek z przestronną kuchnią i dwoma salonami. W jednym z nich jest wykusz z widokiem na ogród, otoczony dzielonymi oknami. Ustawiłem tam mały stolik i dwa stare, skórzane fotele. Bardzo lubię mój ogród, chociaż nie mam za bardzo wprawy w pielęgnowaniu go. Jest stary i porastają go krzewy, drzewa oraz kwiaty posadzone przez starszą panią, która mieszkała tu przede mną. Wtedy ogród był piękny i zadbany. Teraz wiele mu brakuje do ideału, ale wiosną i latem często przesiaduję w wykuszu, bo sprawia mi to radość. Zimą i jesienią robię to rzadziej. Tego dnia wziąłem z sobą kawę i zasiadłem w skórzanym fotelu. Piłem, wyglądając na zewnątrz. Ogród wydawał się zmoknięty i smutny. Nagie, czarne gałęzie na tle szarego nieba. Martwa, pożółkła trawa przykryta była mokrymi liśćmi, a te krzewy, na których jeszcze coś rosło, wyglądały na przemoczone i na wpół zwiędłe. Mimo to widok napełnił mnie spokojem. Wiedziałem, że już za parę miesięcy rośliny zaczną kiełkować i rosnąć, a do ogrodu powrócą kolory i życie. To pocieszająca myśl.
Przypomniałem sobie o Mette. Uwielbiała mój ogród. Gdy zobaczyła go po raz pierwszy, jej oczy zajaśniały. Chodziła po zarośniętych, żwirowych ścieżkach, pytając o nazwy roślin i krzewów. Była tego dnia piękna, miała pełną entuzjazmu, radosną twarz. Włożyła adidasy i dżinsy, a ja widziałem, że z chęcią chwyciłaby za widły, łopatę i sekator. To właśnie tego typu kobieta – silna, aktywna, dorodna i nieskomplikowana. Nagle za nią zatęskniłem. Odsunąłem myśl o Evie Kaufmann. Wiedziałem, że muszę o niej pomyśleć, ale odkładałem to na później. Dopiłem kawę, poszedłem do kuchni, przepłukałem brudne sztućce i włożyłem je do zmywarki. Później wytarłem kuchenne blaty i stół i poszedłem wyrzucić śmieci. Znów zadzwoniłem do Kari, aby zapytać o czekające mnie tego dnia spotkania. Było tylko jedno, ze starszym małżeństwem, które spierało się z sąsiadem o miedzę. Poprosiłem Kari o przełożenie spotkania na inny dzień. Zapytała dlaczego. – Bo robię sobie dzisiaj wolne – burknąłem. – Jestem wycieńczony i potrzebuję wolnego dnia, okej? – Dobrze, o rany – odparła Kari z lekką irytacją. – Nie musisz się rzucać. Byłeś wczoraj na mieście czy co? Westchnąłem. – Nie, nie byłem. Po prostu jestem zmęczony, Kari. – Tak, pewnie. Ale dzwoniło kilka osób. – Kto? – Policja. Prokurator. Paru przeciwników procesowych. Dzwonił też Slavo. No i odebrałam dwa telefony z więzienia. Jeden z nich dotyczył Evy Kaufmann. Powiedziałam, że odezwiesz się po południu. – Zawahała się chwilę. – Ten od Evy Kaufmann był pilny, tak mówili. Nie odwiedzałeś jej wczoraj po południu?
Nie chciałem o tym myśleć. Jeszcze nie. – Tak. Posłuchaj, zrób, jak uważasz. Oddzwoń do tych, którym się spieszy, i do tych, którzy czekają na szybką odpowiedź. Powiedz, że jestem chory albo zajęty czy coś i że zajmę się nimi jutro. – Świetnie – westchnęła Kari. Sekretarki adwokatów szybko uczą się kłamać, ale Kari nigdy tego nie lubiła. – Super. Dziękuję, Kari. Do jutra. Trzymaj się. Zaparzyłem nową kawę, którą przelałem do termosu. Na dnie szafki znalazłem paczkę słodkich ciastek, które wsunąłem razem z termosem do małego plecaka. Wsadziłem tam też dodatkowy sweter, czapkę i parę rękawiczek. Przebrałem się we flanelową koszulę, dżinsy i górskie buty, włożyłem anorak, zarzuciłem plecak na ramiona i wyszedłem. Mieszkam w górnej części jednego z otaczających miasto szczytów, na zamożniejszym zboczu. Z drugiej strony widok jest równie ładny, ale słońce dochodzi tam tylko wcześnie rano, po południu dzielnica znajduje się w cieniu. Domy są tam mniejsze, a ceny nieruchomości niższe. Wspinałem się krętymi uliczkami biegnącymi pomiędzy dużymi, bujnymi ogrodami i drogimi willami. Znam dobrze tę okolicę i wiem, gdzie są skróty. Wkrótce się zgrzałem i nieco zabrakło mi tchu. Śnieg, który spadł poprzedniego dnia, już dawno się stopił, zostały po nim kałuże. Na zewnątrz nie było prawie nikogo. Po dwudziestu minutach żwawego marszu dotarłem do końca zabudowań. Stamtąd wąska, żwirowa droga wije się wzdłuż krawędzi zbocza. Trochę zwolniłem. Na zakrętach i skrzyżowaniach trasę starannie zabezpieczono dużymi kamiennymi blokami. Ciągnie się ona wzdłuż krawędzi górskiego grzbietu, który stromym łukiem pnie się na północ, by później
łagodniejszym stokiem prowadzić na sam szczyt. Otaczał mnie gęsty, spokojny las. Raz po raz drogę przecinała wartko płynąca rzeczka. W tych miejscach zbudowano małe brukowane mostki tworzące łuki nad wodą. Na samym szczycie grzbietu dróżka skręca na zachód. Roztacza się stąd widok na miasto i fiord. Zatrzymałem się i spojrzałem przed siebie. Byłem tu wiele razy, ale panorama zawsze zapiera mi dech. Miasto jest stare i przyczajone między dwoma odnogami fiordu, które tworzą idealne porty, a przed otwartym morzem osłaniają je setki mniejszych i większych wysepek. Ta osada ludzka istnieje dzięki morzu. To z niego pochodzi bogactwo i to ono stanowi okno na świat, dlatego miasto odwraca się plecami do reszty kraju. Z góry łatwo można dostrzec, jak dobrze chronione są port i droga prowadząca do niego z morza. Stąd miejsce to wygląda na niezmienione od wieków. Przedmieścia i nowe osiedla chowają się za górami i wzgórzami. Szedłem dalej przed siebie. Droga staje się tu łatwiejsza – cały czas pnie się w górę, lecz nie jest stroma. Prowadzi łagodnie między szczytami i graniami, osłonięta przyjemnym lasem. Gdzieniegdzie między korzeniami sosen pojawiają się małe, połyskujące stawy. Po półgodzinie wyszedłem z lasu. Droga przeradza się tu w ścieżkę między nagimi skałami a terenami porośniętymi wrzosem. Pnie się stromo. Tu i ówdzie w skale wykuto stopnie. Zgrzałem się, czułem wspinaczkę w udach i łydkach. Po dotarciu na szczyt wiedziałem, dokąd mam iść. Opuściłem ścieżkę i ostrożnie minąłem nieduże bagno. Wdrapałem się na niewielki wierzchołek i zszedłem w zagłębienie między dwoma zwróconymi na zachód czubkami. Tam, pomiędzy nimi, dobrze osłonięty przed wiatrem, znajdował się kamień uformowany na
kształt idealnego fotela. Opróżniłem plecak i ustawiłem kawę oraz ciastka obok siebie. Włożyłem czapkę i sweter. Plecak ułożyłem na wilgotnym kamieniu jako podkładkę do siedzenia. Przede mną rozpościerał się świat. Miasto zniknęło, skryło się za krawędziami znajdujących się pode mną niższych szczytów. Na zachodzie widziałem wiele mniejszych gór, a za nimi wyspy. Spoglądałem poza nie, ku horyzontowi, gdzie morze migotało szarością i błękitem, aż zlewało się gdzieś daleko z niebem. Obłoki płynęły wysoko i szybko. Potężne, ciemne, kłębiaste chmury piętrzyły się w sporej odległości ode mnie, zapowiadając deszcz. Bliżej w pokrywie chmur widać było pęknięcia, a najbardziej na północ wysunięte wyspy lśniły w złotym słońcu. Popijałem kawę, jedząc ciastka. Nad lądem i morzem światło oraz cień igrały z sobą, tworząc nieustannie zmieniające się wzory. Trudno było dostrzec w tym krajobrazie ślady ludzi. Po chwili zacząłem się zastanawiać nad swoimi problemami. Najtrzeźwiej, jak umiałem, myślałem o Slavie i Mike’u. Jeden był nieprzyjemny i przerażający, drugiego nie dało się nie lubić, ale to nic nie znaczyło. W każdym razie miałem świadomość, czym się zajmują. Nie znałem szczegółów, ale nie było wątpliwości, że to przestępcy, jeśli trzeba – zupełnie pozbawieni skrupułów. Wiedziałem, że znajduję się bliżej nich i jestem bardziej zaangażowany w ich interesy, niżbym chciał. W myślach analizowałem wszystkie sprawy, którymi się zajmowałem, a także sposób, w jaki to robiłem. Slavo kolejny raz zapytał, czy nie mógłbym zostać formalnym właścicielem spółki importowej, a ja znów się wykręciłem. Teraz się z tego cieszyłem. Nie zrobiłem dla nich nic, co przekroczyłoby granice etyki adwokackiej.
Poza Evą Kaufmann. To, co się stało, przekraczało wszelkie granice, wiedziałem też, że posunę się jeszcze dalej, jeżeli pozostanę jej obrońcą. Powinienem się wycofać. Nagle w mojej głowie pojawiła się myśl o Johnnym. Zadrżałem. Przypomniałem sobie jego ostrzeżenie. Problem w tym, że jeślibym się wycofał, najprawdopodobniej straciłbym klienta, a na to nie mogłem sobie pozwolić. W ciągu ostatnich kilku miesięcy to Slavo odpowiadał za ponad połowę moich zysków. Do tego poświęcałem mu tyle czasu, że nie przyjmowałem innych spraw. Może i dałbym sobie bez niego radę, ale byłoby trudno. Musiałem podjąć decyzję, więc postanowiłem, że Slavo nadal będzie moim klientem, ale zachowam ostrożność. Oznaczało to również dalszą współpracę z Evą Kaufmann. Stwierdziłem, że nie jest wcale głupią kobietą, mimo tego, co sama mówiła, i że powinienem zacząć podrzucać jej różne możliwości, hasła i sugestie, a później zobaczymy, do czego to doprowadzi. Sądziłem, że da się balansować na krawędzi i nie spaść. Nie wiem, czy naprawdę w to wierzyłem. Myśląc o Evie, widziałem jej usta, oczy i łono w krótkich mignięciach jak na pornograficznych slajdach, a mój członek pulsował, jakbym znów był nastolatkiem. Zacząłem marznąć. Horyzont pociemniał. Burzowe chmury nadciągały znad morza. Wstałem, włożyłem plecak i ruszyłem w stronę domu. Podjąłem decyzję, więc trochę się uspokoiłem, chociaż nadal nie wiedziałem, czy to właściwy ruch. Zerwał się wiatr. Po jakimś czasie z zachodu nadpłynęła ściana deszczu. Zanim dotarłem do domu, przemokłem do suchej nitki. Po południu zadzwoniłem do Mette i zaprosiłem ją do siebie na następny dzień na kolację. Wydawała się zadowolona, przez chwilę
gadaliśmy o tym i owym. Rozmowa z nią wprawiła mnie w dobry nastrój. Wieczorem wybrałem się do kina. Gdy wyszedłem, było ciemno i mokro. Autobus zwiał mi sprzed nosa, ujrzałem tylko czerwone tylne światła znikające za kurtyną spadających kropli. Do następnego miałem pół godziny. Zakląłem, otuliłem się płaszczem i ruszyłem naprzód. Nigdzie nie było widać taksówek. Przeszedłem skrótem przez parking, z którego wydostałem się na słabo oświetlone boczne uliczki pełne starych, nieco zrujnowanych domów. Przede mną, zaparkowana wzdłuż chodnika po lewej stronie, stała ciemnozielona furgonetka z włączonym silnikiem i światłami. Gdy znalazłem się piętnaście metrów od niej, drzwi pasażera otworzyły się i wysiadł jasnowłosy mężczyzna. Szybko podszedł do ciemnego samochodu osobowego stojącego tuż przed furgonetką. Dostrzegłem błyśnięcie kierunkowskazów, gdy otworzył pojazd pilotem. Obszedł go od przodu, aby usiąść na miejscu kierowcy, więc widziałem go wyraźnie w blasku świateł furgonetki. Był to Bjørn Kvarme, śledczy z wydziału do spraw narkotyków, przyjaciel i współpracownik Króla Słońce. Zawahałem się i przystanąłem, ale zżerała mnie ciekawość. Kvarme odpalił auto i odjechał. Znów ruszyłem i mijając furgonetkę, pospiesznie zajrzałem przez jej boczną szybę. Była cała zaparowana, nic nie zobaczyłem. Po przejściu kilku metrów usłyszałem silnik ruszającego samochodu. Odwróciłem się i tuż przed tym, jak mnie minął, za przednią szybą przelotnie dostrzegłem kierowcę, jego ciemną głowę, pociągłą twarz o wyraźnych rysach oraz prędki ruch czarnych oczu. To był Mike. Nie wiedziałem, czy mnie rozpoznał,
ale tak mi się zdawało. Stałem na chodniku, moje myśli wirowały, a deszcz cały czas padał. Zadzwoniłem do Króla Słońce, żeby donieść na Slava i Mike’a. Zrobiłem to w napadzie wściekłości. Najlepszy przyjaciel i współpracownik Króla Słońce rozmawiał z Mikiem. Ktoś się wygadał, że Johnny Hansen puścił farbę. Potrafiłem połączyć jedno z drugim. Bjørn Kvarme kontaktował się ze zbirami. To dla oficera śledczego najprostsza rzecz pod słońcem. Jeśli ktoś zobaczy go z przestępcą, automatycznie podejrzewa, że to zbir przekazuje jakieś informacje. Oni cały czas tak pracują, kto temu zaprzeczy? Niczym cios w przeponę dopadło mnie przerażająco jasne i wyraźne przekonanie, że grozi mi niebezpieczeństwo. Poczułem lekkie mdłości. Prędko zawróciłem, próbując się z tego otrząsnąć, ale wrażenie tkwiło we mnie związane na supeł pod mostkiem. Towarzyszyło mi aż do domu.
Rozdział 11
– Tak? Halo? Tu Eva – powiedziała ciepło i cicho. Przez telefon wyraźnie słyszałem akcent. Rozpoznałem ten głos i poczułem delikatne ukłucie w brzuchu. – Tu Mikael. – Odchrząknąłem. – Mikael Brenne. Twój adwokat. Przez chwilę panowała cisza. – Mikael, jak dobrze. Czekałam na twój telefon. – Jej głos stał się bliższy i głębszy, bardziej intymny. A może tylko to sobie wyobraziłem. – Hm – mruknąłem. – Byłem zajęty, ale przyjadę jutro. Musimy zacząć pracować nad twoją sprawą, jeżeli mam cię z tego wydobyć. – Usiłowałem brzmieć oficjalnie i efektywnie. – Mogę coś dla ciebie załatwić, coś ci przynieść? Czegoś potrzebujesz? Niespodziewanie rozległ się jej cichy śmiech. Nigdy wcześniej nie słyszałem, jak się śmieje. – A ty, Mikael? – rzuciła. – Co z tobą? Czy ty czegoś potrzebujesz? Jej śmiech i głos przeszyły mnie na wylot. Czułem je wyraźnie, niczym rozlewające się po ciele pierwsze przeczucie upojenia. – Widzimy się jutro, Evo – pożegnałem się i odłożyłem słuchawkę. Gdy zerknąłem w górę, ujrzałem stojącą w drzwiach Kari, która spoglądała na mnie z dziwnym wyrazem twarzy. – O co chodzi? – zapytałem.
– Klienci przyszli – oznajmiła krótko. – Czekają. – Zrobiła krok w głąb pomieszczenia i zamykając za sobą drzwi, dodała: – I dzwoniła twoja dziewczyna. – Mette? – A masz więcej dziewczyn? Trochę się dziś spóźni. Będzie u ciebie dopiero o wpół do dziewiątej. Spojrzałem na nią nieco zaskoczony. Skinąłem głową. – Świetnie. Poproś klientów, żeby weszli. Gotowanie nie idzie mi zbyt dobrze, chociaż ciągle przyrzekam sobie, że nauczę się robić to lepiej. Czasami kupuję książki kucharskie, ale rzadko z nich korzystam. Kiedy już próbuję, zauważam, że brakuje mi dwóch trzecich potrzebnych składników oraz większości sprzętów kuchennych. Jest jednak kilka potraw, które umiem odpowiednio przyrządzać. Zawsze wychodzą. Tego dnia zrobiłem owoce morza. Wziąłem łososia, zębacza, omułki i warzywa, które podzieliłem na dwie porcje i włożyłem do foliowych woreczków. Posoliłem je, doprawiłem pieprzem, świeżym chili, ząbkami czosnku i dużą ilością startego imbiru. Wszystko to zalałem śmietanką, zamknąłem woreczki i włożyłem na dwanaście minut do nagrzanego do dwustu stopni piekarnika. Danie jest proste i dobre i za każdym razem się udaje. Mette cmokała, pojękiwała i wyglądała na szczęśliwą. – Poproszę łyżkę – powiedziała – żebym mogła zjeść cały sos, chociaż będę od niego gruba jak świnia. – Poklepała się z zadowoleniem po brzuchu. – Będziesz mnie chciał taką okrąglutką i pulchną? – Może – odparłem. – Jeśli będziesz przy tym radosna i napalona. – Wstałem, żeby przynieść z kuchni łyżkę, i posłałem Mette uśmiech.
– To łatwe. Już jestem radosna i napalona. Chcę też więcej wina! – zawołała za mną. – Dużo więcej wina! Jak się upiję, pozwolę ci się wykorzystać. Po jedzeniu piliśmy koniak i puszczaliśmy Joni Mitchell. Mette zdjęła buty i zwinęła się w rogu sofy. Ja patrzyłem na nią, siedząc z wyciągniętymi nogami w fotelu. Wystroiła się w ciemną krótką spódnicę i zieloną jedwabną bluzkę z chińskim kołnierzykiem. Wydała mi się piękna. Miała mocno zbudowane, ale silne i kształtne łydki oraz uda. Widziałem mięśnie jej nóg. Była nieco wstawiona i nieco poważna. – Myślałam, Mikael – odezwała się. – O nas. Wiesz, jak długo jesteśmy razem? Pokręciłem głową. – Parę miesięcy? Spojrzała na mnie, lekko marszcząc czoło. – Cztery miesiące. Dokładnie dziś. Licząc od pierwszego wieczoru, kiedy się kochaliśmy. Nic nie mówiłem. – Chyba można liczyć od tego dnia, co? – ciągnęła w ten trochę powolny sposób, w jaki mówimy, gdy za dużo wypijemy. – I chyba jest nam dobrze. Pasujemy do siebie, Mikael, no nie? W każdym razie moim zdaniem do siebie pasujemy. I cudownie mi się z tobą kocha. Naprawdę. Jestem zadowoloną dziewczyną. Wielokrotnie kiwnęła głową. Chyba nie chciała, żebym się odzywał. – Ale tak się zastanawiam. Dokąd to zmierza. To znaczy nasz związek. Czy jesteśmy na drodze do czegoś więcej, czy to taki związek, no wiesz, gdzie dwoje dorosłych, wolnych, nowoczesnych ludzi spotyka się na mieście, przez chwilę są parą bez zobowiązań,
jest im dobrze, później oddalają się od siebie, a po paru miesiącach się rozchodzą. Albo po roku. Czy coś... Jej głos ucichł, wyglądała poważnie i smutno. Otworzyłem usta, aby odpowiedzieć, ale pokręciła głową. – Nic nie mów, Mikael. Nie będę marudzić. W ogóle nie powinnam się odzywać. Dałeś mi za dużo wina. – Jakby na potwierdzenie tych słów wypiła łyk koniaku. – A ty... nie zawsze jesteś do końca obecny, wiesz. Nie tak łatwo zgadnąć, co myślisz. Gdy cię poznałam... gdy cię poznałam, prawie od razu się w tobie zakochałam, wiesz? Niemo zaprzeczyłem. – Nie dlatego, że jesteś taki pociągający... nie śmiej się ze mnie, Mikael, jesteś pociągający, nie o to chodzi, ale o co innego... o intensywność... sposób, w jaki słuchasz... to cudowne. Ale nic nie mówisz, wiesz? Masz ojca, ale nigdy go nie wspominasz. A twoja matka... nie wiem, czy żyje, czy nie. Albo inne kobiety. Jakbyś nie miał przeszłości, Mikael. Nic nie mówisz. Taka wrażliwa. Trochę smutna i trochę wrażliwa. Ogromnie ją lubiłem, ale nie chciałem mówić o sobie. Uśmiechnąłem się. – Masz duże oczy, wiesz? I niezwykle duże usta. Spojrzała na mnie poważnie. – To dobrze? Skinąłem głową. – Tak. Masz też duże piersi. Tym razem się uśmiechnęła. – Tak? – Tak, i dużą pupę. Zaśmiała się. – Aleś bezczelny! Dużą pupę! Nie mam dużej pupy.
– Masz. Dużą, cudowną pupę. Podoba mi się. – Ukląkłem obok Mette, zatopiłem twarz w jej brzuchu. – Dużą, miękką, cudowną i jędrną – mamrotałem, a ona napuszyła się jak kot. Obejmowała moją głowę, mówiąc „tak”, „mmm” i „Mikael”, a potem kochaliśmy się na sofie i na podłodze i było nam dobrze. Tylko czasami przed moimi oczami pojawiały się obrazy Evy Kaufmann. Odsuwałem je zdecydowanie, wypowiadając imię Mette, raz za razem, jak zaklęcie, które oddali ode mnie złe moce. Następnego dnia u Evy Kaufmann w więzieniu miałem lekkiego kaca, a świeżo w pamięci poranny smak i zapach Mette. Pomogło. Tym razem naprawdę coś zrobiliśmy. Siedzieliśmy obok siebie w tym samym pokoju odwiedzin, gdzie się przede mną obnażyła, gdzie parę dni temu spuściłem się jej na twarz. Nie dotykała mnie. Była w tym samym ubraniu co ostatnio. Marszczyła czoło w skupieniu. Zaczęliśmy analizować dokumentację sprawy, raport za raportem, zeznanie za zeznaniem. Zdawała się świadoma, że tego dnia, tego poranka powinna zachowywać się, jak gdyby nic się nie stało i nie miało się stać. Powoli zaczęliśmy sklecać zeznanie. Ale ani przez chwilę, ani przez sekundę nie przestałem zwracać na nią uwagi. Na jej ciało. Na włosy opadające na policzek, gdy pochylała się do przodu. Na piersi unoszące się i opadające lekko pod koszulką. Widziałem odbijającą się pod bawełną brodawkę. Widziałem dłoń Evy, długi, idealny paznokieć przesuwający się wzdłuż linijek raportu, podczas gdy ona poruszała ustami, bezgłośnie wypowiadając słowa. Każdy jej ruch pod stołem, kiedy zmieniała pozycję, odczuwałem jak fizyczny cios. Raz poczułem jej udo przy swoim, miękki nacisk, i z mojej głowy wyparowały myśli, a oddech stał się ciężki, jakbym dopiero co biegł.
Po dwóch godzinach oboje byliśmy wykończeni, więc wstałem i powiedziałem, że już wystarczy. – Wrócę za dwa czy trzy dni – dodałem. – Było dobrze. Naprawdę coś dziś zrobiliśmy. Dopiero wtedy się do mnie zbliżyła. Wstała i podeszła całkiem blisko, ale nie dotknęła mnie. – Chcę, żebyś przyszedł szybko – szepnęła. – Potrzebuję tego. Żar jej oczu nie pozwolił mi nawet drgnąć. – Lubisz ból, Mikael? – zapytała. – Zadawać ból? Albo go odczuwać? Bo ja tak. Lubię czuć ból. Chciałbyś mi go sprawić? – Dotknęła mnie dłonią, przez spodnie zacisnęła palce na członku, wyczuła erekcję. – Chyba tak. Następnym razem możemy się przekonać. Kiedy jechałem autostradą do domu, zaczęło się ściemniać, a ruch na drodze był intensywny i irytujący. Usiłowałem skoncentrować się na prowadzeniu, obserwowałem lusterka. Jechała za mną furgonetka i nagle zdałem sobie sprawę, że jest tam już od jakiegoś czasu. Była ciemnozielona. Znajdowała się chyba zbyt blisko mojego tylnego zderzaka. Przyspieszyłem i zmieniłem pas, nie spuszczając wzroku z lusterka. Furgonetka zniknęła, ale gdy mijałem punkt poboru opłat, znów się pojawiła. Próbowałem dojrzeć kierowcę w lusterku, ale nie mogłem, widać było tylko czarne refleksy na przedniej szybie. Pojazd trzymał się mnie przez całe centrum. Musiałem uważać, aby ciągle nie zerkać w lusterko. Kiedy skręciłem za dworcem i zacząłem wjeżdżać pod górę, kierując się w stronę domu, nagle straciłem go z oczu. Wmawiałem sobie, że to wyobraźnia płata mi figle, że to zbiegi okoliczności, ale nie pozbyłem się dokuczliwego niepokoju.
Rozdział 12
Slavo nalegał. – Musisz przyjść, Mikael, oczywiście, że musisz. Choć raz zapomnij o pracy i obowiązkach. Nie idziesz jutro do sądu, prawda? Wykonałeś dla nas kawał dobrej roboty, wszystko idzie jak trzeba, zarabiamy. Zasługujesz na trochę relaksu, trochę zabawy. Nastała krótka przerwa. Nie wiedziałem, jak się wykręcić. Jego głos stał się ostrzejszy. – Rozczarowujesz mnie, Mikael. Przyjdź do mnie o ósmej. Nie będzie nas dużo. Rozerwiemy się. Odłożył słuchawkę. Brzmiało to bardziej jak rozkaz niż zaproszenie i wcale mi się nie podobało. Nigdy wcześniej nie odwiedzałem Slava w mieszkaniu. Był to duży apartament na ostatnim piętrze budynku, z widokiem na port. Meble, oświetlenie, dzieła sztuki na ścianach, wszystko wyglądało gustownie i elegancko. Pochwaliłem go za to, a on przybrał nieco głupi wyraz twarzy. – Tak je kupiłem – powiedział. – Już urządzone, z obrazami i tak dalej. Ale cieszę się, że ci się podoba. Nie było nas zbyt wielu. Slavo i Mike oraz trzech młodych Serbów w garniturach i krawatach. Wyglądali na braci i odzywali się tylko wprost zapytani. Trochę wstawieni, stali razem z Mikiem. Poszturchiwali się i dowcipkowali jak chłopaczki. Mike uśmiechał
się pobłażliwie, śmiał się z nimi. Raz po raz obejmował jednego czy drugiego i czymś rozbawiał. Dominował w grupie, a oczy mu błyszczały, gdy pozostali na niego patrzyli. Siedziałem ze Slavem oraz Martinem Pettersenem, sprzedawcą używanych samochodów i członkiem zarządu spółek Slava. Był już mocno pijany. Poluzował krawat, a koszula wystawała mu ze spodni. Nie potrafił utrzymać rąk z dala od dziewczyn. Było ich tam pięć, a wszystkie zdawały się zadziwiająco podobne, piskliwie się śmiały i miały rozpalone policzki, ale każdy ich ruch sprawiał wrażenie wyćwiczonego, makijaż zaś i uśmiechy tworzyły maski ukrywające prawdziwe twarze. Krzątały się wokół, przychodziły i wychodziły. Po chwili zrozumiałem, że w drugim pokoju wciągają kokainę. Martin Pettersen ciągle je obmacywał, głaskał po wewnętrznej stronie ud, a one tylko chichotały i się wykręcały. Miał wilgotne, niewyraźne z pożądania usta. Slavo spoglądał na niego z mieszanką pogardy i władczości. – Jesteś zbyt pijany, Martin – mruknął. – Żadna kobieta nie zechce cię w takim stanie. Wyjdź na taras się przewietrzyć. Ja powiem dziewczynom, żeby zrobiły kawy. Martin Pettersen zachichotał, ale posłuchał. – Podobają ci się dziewczyny, Mikael? – zapytał Slavo. Wzruszyłem ramionami. – Są dość ładne. – Ale nie do końca w twoim typie? – Zaśmiał się. – Tak myślałem. Wolisz bardziej... poważne. – Posłał mi uśmiech, na moment zamilkł. – Takie jak ta twoja... jak jej tam... Mette? Tak, Mette. Sporo wypiłem i byłem trochę odurzony, ale nagle otrzeźwiałem. Jakby ktoś wylał mi na głowę wiadro zimnej wody. Slavo nigdy nie
spotkał Mette, a ja nigdy mu o niej nie mówiłem. Nie wspomniałem nawet słowem. Siedziałem wpatrzony w niego, nie wiedząc, co powiedzieć. Slavo nadal spoglądał przyjaźnie, cały czas się uśmiechał. – Jest miła, Mikael, bardzo miła. Jakaś kobieta wrzasnęła przy drzwiach na taras. Automatycznie odwróciłem głowę w jej stronę. Mike stał tam razem z trzema młodymi Serbami i dwiema dziewczynami. Martin Pettersen od tyłu obejmował jedną z nich w pasie. Przez jej ramię widziałem twarz mężczyzny, wilgotne usta wykrzywił we wściekłym grymasie, który udawał uśmiech. Drugą dłoń wsunął pod sukienkę. Dziewczyna wierzgała, aby się oswobodzić. Na chwilę wszyscy zastygli. Nagle poruszył się Mike, szybko i zręcznie jak tancerz. Wślizgnął się za Martina Pettersena, chwycił go za włosy, odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i uderzył jego twarzą we framugę. Krew z nosa i ust trysnęła na taras. Mężczyzna padł na kolana przed wyjściem. Mike chwycił jego dłoń, powoli i zdecydowanie, po czym ułożył ją na progu. Nastąpił na nadgarstek, aby unieruchomić rękę. Widziałem, jak się uśmiecha, mocne, białe zęby lśniły w jego pociągłej twarzy. Martin Pettersen był oślepiony krwią, nie rozumiał, co się dzieje. Mike potężnym szarpnięciem przyciągnął drzwi. Dźwięk przypominał trzask łamanych gałęzi. Martin Pettersen zemdlał. Stałem pośrodku pokoju, nie wiedząc nawet, kiedy się podniosłem. Mike pochylił się nad Martinem Pettersenem, a ja pomyślałem, że teraz musi się to skończyć, że nie może już bardziej go zranić, i nagle zjawił się tam Slavo, chwycił Mike’a za ramiona i odprowadził go, mówiąc coś cicho jak ojciec do krnąbrnego syna. Było po wszystkim.
Tego wieczoru nie zobaczyłem już Mike’a. Wziął z sobą jedną z dziewczyn i zniknął. Trzej młodzi mężczyźni wynieśli Martina Pettersena. – Bez obaw – powiedział Slavo – zabiorą go do lekarza. – Musiał zobaczyć mój wyraz twarzy. – Spokojnie, Mikael. Usiądź, napij się. – Nalał mi koniaku, a ja wykonałem jego polecenie. Moja głowa nie działała, jak należy. Nieco później usiadł obok mnie. Dziewczyny były gdzie indziej, słyszałem ich głosy stłumione po ostatnich wydarzeniach, ale ich nie widziałem. – Posłuchaj mnie, Mikael – poprosił Slavo, nim zdążyłem się odezwać. – Wiem, że nie jesteś do czegoś takiego przyzwyczajony, że to był dla ciebie szok. Ale musisz coś zrozumieć. Napij się jeszcze koniaku. Zgodziłem się. Ręce mi się trzęsły, gdy podawałem mu kieliszek. Próbowałem powstrzymać ich drżenie, skupić się, by były całkiem spokojne, ale nie mogłem. – Pochodzimy z innego świata, Mikael, z twardszego świata, w którym czasami konieczne są... takie środki. Ale ty nie masz się czego obawiać, Mikael. Jesteś naszym szanowanym współpracownikiem, przyjacielem. Martin Pettersen sam się o to prosił. To idiota, do tego chciwy. Nie wystarcza mu to, co od nas dostaje, na wszystkich chce zarabiać. Doskonale wiedział, że niektóre rzeczy są... niedopuszczalne. To była tylko kwestia czasu. Mike’owi po prostu nadarzyła się dziś okazja. – Przerwał i położył ciężką dłoń na moim ramieniu. Głos miał cichy i przeszywający. – Dopóki pozostaniesz lojalny i będziesz grał zgodnie z zasadami, nie musisz się niczego obawiać. Rozumiesz, Mikael? Mikael, spójrz na mnie. Rozumiesz, co mówię?
Napotkałem jego wzrok. Slavo prawie szeptał, a jego ton był poufały i serdeczny, lecz jednocześnie przyglądał mi się, jakby szukając odpowiedzi na niezadane pytanie. Powiedziałem, że rozumiem. Wstałem, lecz powstrzymał mnie ruchem dłoni. – Jeszcze jedno, Mikael – rzekł. – Wpłaciłem dziś pieniądze na twoje konto. Dwieście tysięcy. Czterdzieści możesz odliczyć jako honorarium. – A reszta? – zapytałem, ale w brzuchu czaiło się już nieprzyjemne uczucie. – Resztę przelejesz na konto w Liechtensteinie, Mikael. Numer wysłałem ci e-mailem. Proszę, zajmij się tym jutro rano. Otworzyłem usta, by zaprotestować, ale mi przerwał. – Zrób to, Mikael. To dla mnie istotne. A jestem ważnym klientem, prawda? Chyba chcesz, żeby taki klient był zadowolony? Skinąłem głową. – Dobrze – powiedział. – Jutro rano wyślę Mike’a, żeby sprawdził, czy wszystko w porządku. Dasz mu kopię pokwitowania. I – ostatnia sprawa – chcę wkrótce założyć tę spółkę importową. Potrzebuję jej. Mam... pewne środki, które muszą trafić do obrotu. Tymczasowo zostaniesz jej właścicielem. – Nagle się roześmiał. – Nie bój się, Mikael, to będzie dla ciebie bardzo korzystne. W drodze do domu myślałem o środkach, które miałem przelać za granicę. Nie wątpiłem, że pochodzą ze sprzedaży narkotyków i że będę współwinny prania brudnych pieniędzy. Chciałem odmówić, ale przypomniałem sobie dźwięk łamanych palców Martina Pettersena oraz uśmiech Mike’a tuż przedtem i całym sobą poczułem, że zrobię ten przelew. Potem zrozumiałem też, dlaczego Slavo tak nalegał, abym to ja
reprezentował spółkę importową. Potrzebowali bezpiecznego kanału do prania brudnych pieniędzy, a co nadaje się do tego lepiej niż spółka należąca do szanowanego adwokata? Gdy tylko to zrobię, będą mnie mieć w garści.
Rozdział 13
Nie miałem szans. W każdym razie tak sobie powtarzałem. Po paru dniach zadzwoniłem do więzienia i zapowiedziałem, że przyjdę nazajutrz. – Dobrze – odparła Eva całkiem zwykłym tonem. – Chcę, żebyś chwycił palcami moje sutki, Mikael, i ścisnął je najmocniej, jak potrafisz. I ciągnął je. Tak mocno, aż prawie je wyrwiesz, podczas gdy ja będę się dotykać. Zrobisz to dla mnie jutro, Mikael? Nie zdołałem nawet odpowiedzieć, ale następnego dnia w pokoju odwiedzin, zanim minęła minuta, trzymałem już jej piersi, ściskałem brodawki palcami i ciągnąłem je, patrząc na pracującą między udami dłoń. – Mocniej – rzuciła – mocniej, mocniej! Posłuchałem, aż lekko zaskomlała. Oblał ją pot i doszła, drżąc na całym ciele. Cały czas czułem się tak, jakby trawiła mnie gorączka. Nie mogłem się na niczym porządnie skupić. Nocami śniłem o Evie w coraz bardziej groteskowych wizjach, budziłem się spocony i wycieńczony. Odwiedzałem ją kilka razy w tygodniu. Za każdym razem najpierw dzwoniłem, a ona opowiadała, zawsze tym samym klinicznym tonem, co zrobimy jutro. Dłonie mi drżały, gdy wybierałem numer więzienia. Zawsze dotrzymywała słowa. Zawsze robiliśmy dokładnie to, co obiecywała. Wszystko.
Przestałem przejmować się strażnikami, aż pewnego dnia prawie zostaliśmy nakryci, gdy pracownik więzienia zapukał do drzwi i wszedł z wiadomością od Kari. Ledwie zdołałem podciągnąć spodnie i stałem na wpół odwrócony, aby ukryć otwarty rozporek. Wiedziałem, że mam wypieki na twarzy, i z trudem wymamrotałem podziękowanie. Funkcjonariusz spojrzał na mnie dziwnie, po czym wyszedł ze wzruszeniem ramion. Eva poprawiła tylko spódnicę i wyglądała całkiem spokojnie. Śmiała się ze mnie. – Trzeba było poprosić, żeby został, Mikael – powiedziała. – Przecież mógłby popatrzeć. Podobałoby ci się to? Ja lubię, jak się na mnie patrzy. Pokręciłem głową, myśląc, że to się kiedyś źle skończy. Ale nie przestawałem. Trochę też pracowaliśmy. To znaczy ja pracowałem. Z moich zasad niewiele zostało. Powoli składałem do kupy zeznanie Evy, zeznanie, które przynajmniej dawało wiarygodne uzasadnienie odwiedzin i rozmowy telefonicznej z de Gierem, zeznanie, które trudno było sprawdzić czy obalić. Eva podsuwała mi pewne myśli i nauczyła się swojej lekcji na pamięć. Etykę zawodową traktowałem równie bezwstydnie, co jej ciało. Testowałem Evę, odgrywałem rolę przesłuchującego, zadawałem pytania, przekręcałem jej słowa, próbowałem znaleźć słabe punkty zeznań. Eva bez wysiłku zmieniała sytuację w erotyczną grę, w której ja byłem przesłuchującym, a ona bezbronnym więźniem. Jakby potrafiła funkcjonować tylko jako seksualny obiekt. We wszystkich innych rolach robiła wrażenie nieobecnej i nieprzeniknionej. Mimo to nauczyła się swoich kwestii. Towarzyszyłem jej podczas przesłuchania, ale nie musiałem nic robić, siedziałem tylko obok. Ubrana była zupełnie inaczej niż na
naszych spotkaniach, w ciemne spodnie i obszerny sweter. Nie miała makijażu, a włosy ściągnęła w tył i związała nad karkiem. Wyglądała przez to starzej, gdyż fryzura uwydatniała kości policzkowe i żuchwę, ale zdawała się przez to również bardziej niewinna, bardziej wrażliwa. Zeznanie złożyła niskim, ale pewnym głosem. Powiedziała, że nie zna Hansa de Giera. Nigdy też o nim nie słyszała. Zadzwonił do niej w środku dnia, przedstawił się i przekazał pozdrowienia od wspólnych znajomych z Holandii. Od kogo? Pewnej pary, którą poznała zeszłego lata na Ibizie. Boba i Ilse, dwójki zabawnych, atrakcyjnych ludzi. Hipisów, jeśli policjant wie, co przez to rozumie. Para jeździła po Ibizie i sprzedawała turystom pamiątki własnej roboty. Właściwie nie mieli stałego adresu. Czasem wysyłali pocztówki. Nie, nie zna ich nazwisk. Pisała tylko do Boba i Ilse na adres baru w Amsterdamie. Owszem, zna adres baru. Czasami dostawała kartki w odpowiedzi. Niekoniecznie z Amsterdamu, nie, pieczątki pochodziły z całego świata. Z Grecji. Indii. Tego rodzaju miejsc. Prowadzący przesłuchanie policjant westchnął ciężko. Wyglądał, jakby się nudził. Kontynuowali. Tak, de Gier zjawił się pod jej drzwiami, tak jak uzgodnili przez telefon. Był dość przystojnym, młodym mężczyzną, ale trochę niespokojnym, nerwowym. Planowali wyjść wieczorem i coś razem zjeść, miał zadzwonić. Nie, nie mówił nic o heroinie, nie pokazywał żadnej heroiny, nie dawał jej heroiny, ona nic nie wie o żadnej heroinie. Nic. Jest niewinna. Policjant zapytał, gdzie się podziała heroina. – Wiemy, że zabrał ze swojego pokoju dwustugramową paczkę. Wiemy, że nie kontaktował się z nikim poza panią. Wiemy, że nie miał przy sobie paczki, kiedy wrócił. Gdzie się zatem podziała,
skoro nie została u pani? Eva tylko wzruszyła ramionami. Policjant, który od lat pracował w wydziale do spraw narkotyków, napotkał moje spojrzenie – obaj wiedzieliśmy, że to pytanie za sto punktów i że Eva Kaufmann będzie podejrzana, dopóki nie znajdziemy na nie odpowiedzi. Kiedy skończyliśmy, a Eva została odprowadzona do samochodu, którym miała wrócić do swojej celi, zatrzymała się na chwilę i popatrzyła na mnie. – Przyjdziesz niedługo? – zapytała. Przez moment widziałem w jej oczach strach. Strach i zmęczenie. Przyrzekłem, że przyjdę za dzień lub dwa. Miałem w ustach gorzki posmak. Po raz pierwszy w swojej karierze wyprodukowałem zeznanie dla klienta. I nie było ono dość dobre. Wiedziałem, że Eva Kaufmann zostanie oskarżona, a znałem norweskie sądy wystarczająco dobrze, by stwierdzić, że prawdopodobnie zostanie też skazana. W drodze z siedziby policji spotkałem Bjørna Kvarmego. Skinąłem mu głową, chciałem przejść, ale on zatrzymał się przede mną z uśmiechem. – No, Brenne – powiedział. – Naprawdę harujesz. Nie znałem go zbyt dobrze. Stał przede mną w swoich eleganckich ciuchach, z chłopięcą twarzą, i wywijał rękami jak bokser podczas rozgrzewki. Zastanawiałem się, czego chce. – Co tutaj robisz? – Byłem służbowo – odparłem. – Przesłuchanie. – Tak, w sprawie Kaufmann. Znam ją. Siedzi w czarnej dupie. Nie za wiele możesz zdziałać, co? – Zobaczymy. Zawsze coś się da zrobić. Nagle się zaśmiał.
– Miejmy nadzieję, Brenne. Ze względu na ciebie. Nic nie jest bardziej... zbyteczne niż adwokat, który nie wykonuje swojej pracy. Uważaj na siebie. Po przyjacielsku klepnął mnie w ramię i odszedł. Pomyślałem, że była to przedziwna rozmowa. Czy właśnie mi groził? Wieczorem poszedłem na spacer po okolicy, aby uporządkować myśli. Dwa razy minęła mnie zielona furgonetka. Nie widziałem nic przez okna, nie byłem też pewien, czy to ten sam samochód, ale ogarnął mnie niepokój, zawróciłem więc i skierowałem się do domu. Slavo wpłacił na konto dla klientów kolejne dwieście tysięcy, a ja przelałem je do Liechtensteinu. Nie dałem rady odmówić. Powiedziałem mu jedynie, że ani to mądre, ani szczególnie bezpieczne. – Zgadzam się, Mikael – rzekł. – Czas już, żebyś założył tę spółkę i nadał jej właściwy kształt. Pewnego wieczoru zatelefonował do mnie do domu. Pierwszy raz. – Musisz zrobić coś z Evą – zażądał. – Już czas, żebyś ją wydostał. – Nie umiem czarować – odparłem. – Eva siedzi w tym po szyję. – Byłem zmęczony i rozdrażniony, nie podobało mi się też, że dzwoni do domu. – Mikael, nie rozumiesz. Mam innych ludzi... nad sobą. Zaczynają się niecierpliwić. Chyba od tego właśnie jesteś, prawda? To za to ci płacimy. – Postaram się. – Znajdź rozwiązanie, Mikael – dodał z naciskiem. I odłożył słuchawkę. Czułem się, jakbym utknął w niewidzialnej sieci. Zacząłem źle sypiać, ciągle budziły mnie koszmary, których nie pamiętałem.
Przez ostatnie tygodnie unikałem Mette. Nie całkowicie, ale widywałem się z nią mniej niż kiedykolwiek od początku naszego związku. Winę zrzucałem na nadmiar roboty, na przemęczenie. Przebywając z nią, nie miałem humoru i dużo milczałem. Denerwowało ją to, więc mówiła więcej niż zwykle. Raz poszliśmy do kawiarni – był zimny, mokry, nieprzyjemny dzień. Rozmowa toczyła się opornie i niespójnie. Mette opowiadała mi o swojej pracy i nowej posadzie, o którą chciała się starać. Odpowiadałem półsłówkami. Gdy wyszliśmy na deszcz i wiatr, nagle chwyciła oburącz moją twarz i spojrzała na mnie. – Gdzie jesteś, Mikael? – zapytała. – Co cię gnębi? Wyglądasz na zmęczonego, nic cię nie cieszy. Chciałabym, żebyś ze mną porozmawiał. Ale nie mogłem. Zraniłem ją i wiedziałem, że powinienem coś z tym zrobić.
Rozdział 14
Pewnego dnia, całkiem bez powodu, w moich myślach pojawił się Johnny Hansen. Zdałem sobie sprawę, że nie widziałem go ani nie miałem od niego wieści, odkąd odwiedziłem go w szpitalu. Po chwili zastanowienia poprosiłem Kari, aby sprawdziła, czy w naszym archiwum mamy jego adres i numer telefonu. Po kilku minutach przyszła z karteczką z adresem i trzema numerami, jednym zwyczajnym i dwoma komórkowymi. Żaden z nich nie był aktywny. Informacja nie miała żadnych numerów zarejestrowanych na Johnny’ego Hansena. Nie potrafiłem przestać o nim myśleć, a za każdym razem, gdy pojawiał się w mojej głowie, przypominałem sobie też o Mike’u. Mike’u z obcęgami. O jego uśmiechu, gdy miażdżył dłoń Martina Pettersena. O dźwięku łamanych gałęzi. Tego samego wieczoru wsiadłem do samochodu i pojechałem do mieszkania Johnny’ego. Dostał je w spadku po matce, która zmarła wiele lat temu. Dobrze znałem te ulice z czasów dzieciństwa, ale droga trwała długo. Tego listopadowego wieczoru dzielnicę spowijała ciemność, nie było widać żywego ducha. Pamiętałem chmary ludzi, bawiące się dzieci i młodzież na rogach ulic. Teraz nie widziałem nikogo. Bez problemu znalazłem adres i zaparkowałem pod znakiem z napisem „Goście”. Parking też świecił pustkami, chyba nikt nie przyjmował tego wieczoru wizyt. Na mosiężnej tabliczce na
drzwiach widniało nazwisko Amalie Hansen, ale wiedziałem, że to właściwe mieszkanie. Nikt nie otwierał. Przyłożyłem ucho do szczeliny między drzwiami a framugą, lecz nic nie usłyszałem. Gdy znów wyjrzałem na zewnątrz i zerknąłem w górę, zobaczyłem, że wszystkie okna są ciemne. Wróciłem do środka i zadzwoniłem do sąsiada z naprzeciwka. Starsza pani otworzyła bez zdejmowania łańcucha. W wąskiej szparze widziałem tylko jej jedno oko. – Nie ma go – powiedziała. – Dawno go nie widziałam. Chyba wyjechał. – Zamknęła mi drzwi przed nosem. Następnego tygodnia jeździłem po mieście przez cztery wieczory, wypytując o Johnny’ego Hansena. Nie podniosło mnie to na duchu. Ktoś, kto tu dorastał i przez dziesięć lat zajmował się prawem karnym, musi dość dobrze znać środowisko. Odwiedziłem park. Rozglądałem się na chybił trafił, zatrzymywałem na widok małych, podejrzanych grupek, których szukałem. Spotkałem starych znajomych, ale jeszcze więcej nieznajomych. Byli bardzo młodzi i agresywni. Chłopak, który nie mógł mieć więcej niż szesnaście lat, obrzucił mnie dzikim spojrzeniem i wyciągnął nóż. Szybko się wycofałem. Koledzy go przytrzymali, każąc mi odejść. Poruszyło mnie to, więc tego wieczoru wcześnie wróciłem do domu. Innym razem zajrzałem do knajpy, do której moi klienci przychodzili czasem po tabletki. W środku unosił się kwaśny zapach starego piwa. Parę zmęczonych życiem dusz siedziało przy stoliku tuż przy wejściu. Poza tym było pusto, tylko jeden mężczyzna tkwił przy barze zwrócony do mnie plecami. Gdy podszedłem, uniósł głowę i zmrużył oczy. Był to Bjørn
Kvarme, zalany w trupa. Chciałem odejść, ale on uczepił się mojego rękawa. – Adwokat – wymamrotał. – Znany adwokat Mikael Brenne wśród swoich klientów. – Co tu robisz, Kvarme? – zapytałem niechętnie. – To nie miejsce dla policjanta. Zwłaszcza tak pijanego. – Jestem tu... – powiedział. – Jestem tu, bo... – Zgubił wątek. Miał spuchniętą, pokrytą czerwonymi plamami twarz. Wyglądał, jakby chodził pijany od kilku dni. – Jedź do domu, Kvarme – poleciłem. – Wezwę ci taksówkę. Skinął ciężko i pozwolił się wyprowadzić na chodnik. Nocne powietrze chyba nieco go ożywiło. Odwrócił się i nagle chwycił oburącz moją kurtkę. – Myślisz, że masz kontrolę, co, Brenne? Jesteś adwokatem i... i myślisz, że masz kontrolę? Ale ni cholery nie masz. Zanim się obejrzysz, tak bardzo stracisz kontrolę, że nie będziesz mógł tego pojąć. Słyszysz? Rozumiesz, co mówię? Przyznałem, że rozumiem i się zgadzam, po czym wsadziłem go do taksówki. Może i był skorumpowanym policjantem, lecz nie czuł się z tym dobrze. A ja doskonale wiedziałem, co usiłował mi powiedzieć. I przestałem już wierzyć, że mam kontrolę. Następnego wieczoru pojechałem na ulicę dziwek. Stanąłem na końcu kolejki samochodów, które powoli przemieszczały się między przecznicami, gdzie garstka dziewczyn oferowała swoje wdzięki. Wiał zimny wiatr. Mimo to wiele z nich miało na sobie minispódniczki i krótkie kurtki. Podjechałem z wolna, opuściłem szybę i wyjaśniłem, że szukam pewnej osoby i wcale nie chcę kupować seksu. Jedna z nich się wkurzyła. Pozostałe uznały, że to w porządku, ale ani nie znały
Johnny’ego, ani nie wiedziały, gdzie jest. Wreszcie trafiłem na znajomą, dawną klientkę. Spojrzała na mnie z zaskoczeniem, kiedy opuściłem szybę. – O rany, Brenne! – zawołała. – To już musisz wychodzić na ulicę, żeby podupczyć? Ale ci ludzie nisko upadają! Laila od lat sprzedawała się dla heroiny. Zapytałem, czy nie chce się przez chwilę ogrzać, z czego skorzystała. – Pracujesz na zimnie, Laila – zauważyłem, zerkając na jej chude uda pod skórzaną spódnicą. Kiedyś była ładna, teraz jednak pod grubą warstwą makijażu dostrzegłem tylko nędzne resztki dawnej urody. Drżała z zimna, ale uśmiech miała jak zawsze przebiegły, krzywy i ironiczny. – To jak? – zapytała. – Stosunek czy laska, Brenne? I nie spodziewaj się, że dostaniesz ode mnie rabat. Zarobiłeś na mnie kupę szmalu. Już czas, żebym to ja trochę na tobie zarobiła. Zaśmiałem się i wyjaśniłem, czego chcę. – Johnny? Johnny Hansen? Tak, pewnie, że go znam. Ale dawno go nie widziałam. Zadawał się z tymi szajbusami. Odcięli mu kciuki. – Wzdrygnęła się. – Chyba o tym wiesz, Brenne? Słyszałeś? Wszyscy wiedzą. – Tak, wiem. Ale znasz może kogoś... Wiesz, kogo mógłbym zapytać... Kto może wiedzieć, gdzie on jest? Zastanowiła się. – Noo, może Eddi. Eddi Nilsen. Kojarzysz go? Może on coś wie. Podała mi adres. Potem otworzyła drzwi na mróz i otuliła się krótką kurteczką. Zanim wysiadła, pochyliła się ku mnie. – W czym problem? Po co ci Johnny? – Chodzi o jedną sprawę – odparłem i lekceważąco machnąłem ręką.
Zrobiło się późno, więc wizytę u Eddiego Nilsena odłożyłem na następny dzień. W drodze do domu pomyślałem, że nie znam odpowiedzi na pytanie Laili. Nie wiedziałem, dlaczego tak bardzo chcę odnaleźć Johnny’ego Hansena. Po prostu chciałem. Znowu miękko i cicho padał śnieg. Włożyłem grubą skórzaną kurtkę i robioną na drutach czapkę i wsiadłem do samochodu. Po ostatniej śnieżycy zmieniłem opony na zimowe. Prognozy już dużo wcześniej zapowiadały opady, więc na ulice wyjechały pługi. Z łomotem przejeżdżały obok mnie, migając żółtymi światłami i rozsypując na boki puch. Poza tym ruch był niewielki. Adres wskazany przez Lailę znajdował się wysoko na górskim zboczu po drugiej stronie miasta. W starej robotniczej dzielnicy o stromych, ciasnych uliczkach mieszka sporo narkomanów i przestępców. Kiedyś żyło tu mnóstwo robotników pracujących w stoczni lub licznych zakładach przemysłowych położonych wzdłuż zatoki. Teraz ich już nie ma – ani robotników, ani miejsc pracy. Została jedynie dzielnica starych, podupadających domów i wielu problemów. Koła samochodu zaczęły się kręcić w miejscu na stromym zboczu, więc postanowiłem zaparkować i przejść resztę drogi pieszo. Było ślisko, zgrzałem się i straciłem oddech, nim odnalazłem właściwy dom. Był to wąski, murowany budynek składający się z trzech kondygnacji i poddasza. Z elewacji odchodziła farba. W ciemności mur wyglądał na poplamiony i brzydki. Większość okien była ciemna. Oświetlenie nad drzwiami nie działało i nie dało się odczytać nazwisk przy dzwonkach. Dotknąłem drzwi. Nie zamknięto ich na klucz, więc wszedłem na korytarz o pomalowanych na brązowo ścianach pokrytych graffiti.
Pod schodami stały rower bez przedniego koła i zardzewiały wózek dziecięcy. Na parterze panowały mrok i cisza. Na drzwiach nie wisiała żadna tabliczka z nazwiskiem, nikt też nie otwierał. Na piętrze otworzył mi masywny, niewysoki mężczyzna około sześćdziesiątki. Gdy mówił, było od niego czuć wódką. – Poddasze – powiedział, wskazując kciukiem w górę, po czym zamknął drzwi, ale od razu znów je otworzył. – Na pana miejscu bym uważał – dodał. Zapytałem dlaczego. – Dzieją się tam dziwne rzeczy. Ci ludzie nie są do końca dobrzy. A Eddi – popukał palcem wskazującym w skroń – Eddi jest nie do końca... – I znów zamknął drzwi. Wiedziałem, co ma na myśli. Od lat znałem Eddiego Nilsena. Występował jako świadek w paru sprawach karnych, które prowadziłem, pojawiał się w dokumentacji innych spraw. Nigdy nie był moim klientem, ale to dlatego, że rzadko stawał przed sądem. Nie z tego powodu, że go nie zatrzymywano, lecz ponieważ z reguły wysyłano go do szpitala psychiatrycznego, a nie do więzienia. Eddiemu straszliwie odbijało... w pewnych okresach. Raczej nie powinien być groźny, ale trzeba uważać. Liczyłem, że trafię na jego dobry dzień. Na ostatnim podeście na schodach zgasło światło. Poruszałem się, jedną rękę trzymając wyciągniętą przed sobą, a ramieniem dotykając ściany, aż natknąłem się na drzwi. Nie mogłem znaleźć dzwonka, więc zapukałem. Po chwili zapukałem ponownie, mocniej, ale wciąż bez odpowiedzi. Odczekałem trochę, nacisnąłem klamkę i drzwi się uchyliły. Wszedłem do środka i znalazłem się u podnóża kolejnych wąskich schodów. Na ich szczycie stała mała
dziewczynka w sukience, ciemna postać na tle spowijającego ją od tyłu światła. – Kim jesteś? – zapytała. – Mikael Brenne – przedstawiłem się. – Jestem adwokatem, chcę porozmawiać z Eddim. Znam go. Mogę wejść na górę? – Tak – powiedział głos. Na górze zobaczyłem, że wcale nie jest małą dziewczynką. Była młodą kobietą, ale niską, smukłą i tak chudą, że jej oczy zdawały się nienaturalnie wielkie. Miała bose stopy i cienką bawełnianą sukienkę. – Eddi jest w środku? Skinęła głową i się odwróciła. Poszedłem za nią przez pusty pokój na poddaszu ze zwisającą z sufitu żarówką w stronę drzwi na drugim końcu. – Poczekaj – poprosiłem. – Czy on... czy Eddi... Jak on się dziś czuje? Wzruszyła ramionami. Uznałem, że jest ładna. Albo kiedyś była. – Jest, jaki jest. A dzisiaj... dzisiaj nic nie mówił, więc nie wiem. Weszliśmy do dużego pokoju od podłogi do sufitu wyłożonego panelami. Na ziemi leżały warstwami dywany, a ściany pokrywały tkaniny – indyjska bawełna, dziergane gobeliny z Bliskiego Wschodu. Wszędzie piętrzyły się poduszki, a lampy z kolorowego szkła wypełniały pomieszczenie ciepłym światłem. W rogu znajdowała się mała otwarta kuchnia. Była czysta i porządna. Duże, ciemne okna dachowe pokrywał śnieg. Całość wyglądała jak hippisowski, designerski dom z magazynu o wnętrzach. Kobieta uśmiechnęła się do mnie. – Podoba ci się? Nie wyglądało tu tak samo, zanim się wprowadziłam.
Przytaknąłem. Podobało mi się. W rogu stało ogromne podwójne łoże, wielobarwne i także pełne poduszek. Eddi Nilsen siedział tam, oparty o wezgłowie, brodaty, długowłosy, z wielkimi brzuchem i głową oraz małymi błyszczącymi oczkami. Patrzył w moją stronę. Wyglądał na szaleńca, ale zawsze sprawiał takie wrażenie. – Cześć, Eddi – powiedziałem. Posłał mi przeciągłe spojrzenie. Później otworzył usta i zawołał: – Brenne! – jak gdyby przypomniał sobie odpowiedź na trudne pytanie. Głos miał niski i ochrypły. Czekałem. – Usiądź. – Nagle się uśmiechnął. Stało się to tak nieoczekiwanie, że zmieniło całą jego twarz. Natychmiast zaczął wyglądać jak dobrotliwy Święty Mikołaj. – Usiądź. – Odwrócił głowę i spojrzał na kobietę. – Jennifer, przysuń adwokatowi krzesło. Przywitaj się ładnie. To Jennifer. A to Brenne. – Machnął ręką. – Coś do picia, Brenne? Piwo? Co? Jennifer, mogłabyś? To był nowy Eddi Nilsen, uprzejmy i grzeczny. Jakbym przyszedł w odwiedziny do mieszczańskiej rodziny. Może i przemawiało przez niego szaleństwo, ale niegroźne i raczej przyjemne. Dostałem krzesło i puszkę piwa do ręki. Jennifer usiadła po turecku przy łóżku. Uśmiechała się i robiła wrażenie anioła wypuszczonego z obozu koncentracyjnego. Konwersowaliśmy. Chwaliłem mieszkanie. Eddi kiwał głową z uśmiechem. – To zasługa Jennifer – mówił. – Ona to wszystko urządziła. Załatwiła stolarzy, całe wyposażenie. Uratowała mnie. Odpędza ode mnie demony. A ja się nią opiekuję. – Spojrzał na mnie poważnie. – Nie je za dużo, wiesz. Dba o mnie, ale o siebie już nie.
Pilnuję, żeby wystarczająco dużo jadła. I przyjmowała witaminy. Jennifer podała mu rękę, którą on chwycił. Wyglądał na jej dziadka. Wtedy zerknął na mnie z ukosa, a ja dostrzegłem w jego oczach blask, przebłysk tego Eddiego Nilsena, którego znałem – przebiegłego paranoika. – Czego chcesz, Brenne? Co cię tu sprowadza? – Johnny – wyjaśniłem. – Johnny Hansen. Zniknął. Słyszałem, że możesz wiedzieć, gdzie się podział. – Dlaczego? Po co ci on? – On... został okaleczony. Wiesz o tym? – Tak. Odcięli mu kciuki. – Właśnie. Dzwonił do mnie, odwiedziłem go w szpitalu. Później już go nie widziałem. Jestem... Martwię się o niego. Znam go od wieków. – Sam słyszałem, że nie brzmi to szczególnie przekonująco. Eddi patrzył na mnie długo. – Przebaczenie – mruknął – to jego szukasz. Nie tak się to robi, Brenne. – Wyciągnął w moją stronę rękę. – Przebaczenie znajdziesz tylko tutaj. W sobie. – Położył dłoń na sercu. Przez chwilę siedzieliśmy cicho. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Wtedy znów się odezwał. – Johnny ma się dobrze. Wyjechał. Nie szukaj go. Jest tam, gdzie chce być. Nie dodał nic więcej. Wypiłem piwo, a przed wyjściem zapytałem, czy mogę skorzystać z toalety. Lśniło tam tak samo jak w pozostałej części mieszkania. Nie mogłem oprzeć się pokusie, by zajrzeć do szafek. W jednej zobaczyłem zwyczajne przybory toaletowe. W drugiej leżały jednorazowe strzykawki, waciki, wężyk, łyżeczka, jakieś odżywki i heroina podzielona na dawki, w opakowaniach uporządkowanych
jak w szpitalu. Stały tam też słoiczki z pigułkami o różnych kształtach i rozmiarach. Wszystkie były oznakowane i prawie wszystkie figurowały na liście leków zakazanych. Pożegnałem się. Eddi skinął tylko głową. Jennifer uśmiechnęła się, pomachała i powiedziała: – Do widzenia. W połowie drogi po schodach zawróciłem na górę. Zapukałem, po czym wszedłem. Eddi podniósł wzrok nieco zdziwiony. – Eddi, jeszcze tylko jedno. W sprawie Johnny’ego. Wiesz, kto go okaleczył? Przytaknął. – Serbowie. Wszyscy to wiedzą. – Uśmiechnął się, jakby go to bawiło. – Wszyscy poza tobą. Rozpaliłem w kominku i zgasiłem światła w salonie. Nalałem sobie duży kieliszek koniaku, próbowałem myśleć. Poszukiwania Johnny’ego Hansena dobiegły końca. Nie miałem pojęcia, co jeszcze mógłbym zrobić poza zgłoszeniem jego zaginięcia policji, a ku temu nie istniały w zasadzie powody. Eddi Nilsen powiedział, że Johnny wyjechał, a ja nie wiedziałem, czy oznacza to, że żyje, czy nie. Nie wiedziałem już też, czy to ważne. Johnny Hansen nie był moim przyjacielem. Długo go znałem i lubiłem, ale był tylko klientem, człowiekiem o smutnym losie, a takich jest wielu. Nie wiedziałem nawet, jak bym się zachował, gdybym go odnalazł. Zdałem sobie sprawę, że Eddi Nilsen chyba miał rację. „Szukasz przebaczenia” – powiedział. Może tak właśnie było. Może moja obsesja, by odnaleźć Johnny’ego Hansena, stanowiła jedynie sposób poradzenia sobie z niepokojem i wyrzutami sumienia z powodu Slava i Mika, Evy Kaufmann i Mette. Może próbowałem w ten
sposób zapanować nad chaosem w moim życiu. Pomyślałem, że to zły sposób, że lepiej będzie zająć się swoimi prawdziwymi problemami, których mi nie brakowało. Musiałem odciąć się od Slava, Mike’a i Evy, co wydawało się dość karkołomnym zadaniem. Nalałem sobie jeszcze jeden kieliszek koniaku i podjąłem decyzję. Trzeba od czegoś zacząć. Stwierdziłem, że kolejne dni poświęcę Evie Kaufmann. Nie na wypady do więzienia, aby uprawiać z nią seks, ale na pracę nad sprawą. Na wertowanie dokumentów i główkowanie, dopóki nie wpadnę na pomysł, jak wydobyć ją z tarapatów. To był klucz do wszystkiego. Później musiałem jedynie zakończyć współpracę ze Slavem. Byłem adwokatem, a on w końcu tylko klientem. Już wcześniej zdarzało mi się wycofywać ze zleceń.
Rozdział 15
Następnego dnia przyszedłem do biura przed Kari. Kiedy się zjawiła, stałem przy ekspresie do kawy i przeklinałem. – Dobrze, że jesteś – powiedziałem. – Ekspres nie działa. Spojrzała na mnie zaskoczona, po czym się zaśmiała. – Wyciągam wtyczkę przed wyjściem z pracy. Na wszelki wypadek. Wypadałoby z powrotem wsadzić ją do kontaktu. Wywróciłem oczami. – Idź już do siebie – poradziła. – Za chwilę przyniosę kawę. Nadal miała czerwone od zimna policzki i ogrzewała sobie dłonie o kubek, gdy usiedliśmy w moim gabinecie. – Czemu dziś tak wcześnie? – zapytała. – Mamy dużo do zrobienia. Musisz sprawdzić, z kim jestem umówiony w ciągu najbliższych... trzech dni. Spotkania trzeba przełożyć. Zdziwiła się. – No cóż, dobrze. W każdym razie nie masz w tym tygodniu żadnych rozpraw. Ale dlaczego? Co się dzieje? – Chodzi o sprawę Evy Kaufmann. Muszę nad nią popracować. Muszę odkryć coś, co pozwoli mi rozgryźć tę cholerną sprawę. Będę nad nią pracował przez trzy dni. Aż znajdę rozwiązanie. – Wiedziałem, że mówię zbyt głośno i szybko. Kari się zawahała, wypiła łyk kawy, po czym rzekła: – Dość często ją odwiedzałeś. Co... co jest szczególnego w tej
sprawie? Oblałem się rumieńcem i wpadłem w złość. – Nic! To zwykła sprawa! Nie przejmuj się tym! Rób tylko, co ci mówię, żebym mógł się zająć swoją pracą! – krzyknąłem. Nigdy wcześniej tak do niej nie mówiłem. Jej twarz powoli się zaczerwieniła, rumieniec rozlał się od szyi w górę. Wstała tak nagle, że rozlała kawę, a następnie wyszła ciężkim krokiem. Dziesięć minut później nie byłem już zły. Jedynie się wstydziłem. Poszedłem do kuchni po szmatkę, wytarłem kałużę z podłogi, wyżąłem szmatkę i odwiesiłem ładnie na miejsce. Później udałem się do Kari. Stanąłem przed jej biurkiem. Pisała wściekle na komputerze. Nadal miała czerwoną szyję. – Kari – zacząłem. – Przykro mi. Posunąłem się za daleko, zupełnie bez powodu. Przepraszam. Jestem zmęczony i zestresowany i odbiło się to na tobie. Nawet nie podniosła wzroku. – Jeśli nie możesz mi wybaczyć, nie mam powodów, by dalej żyć. Życie straci sens, a wtedy nie będę miał innego wyjścia, niż je zakończyć. Liczę, że przyjdziesz na pogrzeb. W kącikach jej ust ujrzałem cień uśmiechu. Spojrzała mi prosto w oczy. – W porządku, Mikael. Możesz dalej żyć. Tylko żeby takie traktowanie mnie nie weszło ci w nawyk. Bo odejdę. Nawet przez sekundę nie wątpiłem, że naprawdę to zrobi. – Posłuchaj – powiedziałem. – Mam pomysł, dzięki któremu jeszcze chętniej mi wybaczysz. Już listopad, niedługo nadejdzie grudzień. We wszystkich firmach organizuje się imprezy świąteczne. Jesteśmy najmniejszą firmą świata, a ja nie cierpię
imprez świątecznych, ale wyjdźmy gdzieś. Zamówimy stolik w dobrej restauracji, zjemy i wypijemy, ile się tylko da, na koszt firmy. Zasłużyliśmy na to. Co sądzisz? Teraz porządnie się uśmiechnęła. – Z chęcią. Gdzie i kiedy? – W następny weekend. Piątek czy sobota – sama zdecyduj. Możesz też sama wybrać miejsce, grunt, żeby było drogo. Zajmiesz się tym, proszę? Teraz muszę popracować. I pracowałem. Przez kolejne dwa dni siedziałem zakopany w dokumentacji. Jadłem w kawiarni, a potem wracałem do biura, gdzie czytałem, aż litery zaczynały skakać mi przed oczami. Nigdy nie zbadałem tak dogłębnie żadnej sprawy karnej. Czytałem zeznania, aż nauczyłem się ich na pamięć. Przeanalizowałem wszystkie raporty z obserwacji i porównałem je ze sobą za pomocą osi czasu i miejsc w nadziei, że znajdę jakieś nieścisłości czy sprzeczności. Przez cztery godziny analizowałem wykazy rozmów telefonicznych Evy Kaufmann i de Giera, licząc, że na coś trafię, że wpadnę na jakikolwiek trop. Wydałem majątek na zdobycie nazwisk różnych abonentów. Nic nie odkryłem. Wypiłem hektolitry kawy. Wreszcie zacząłem szukać błędów proceduralnych i pomyłek w nakazach aresztowania, nakazach rewizji, czymkolwiek. W norweskim sądzie to jak chwytanie się brzytwy. Nawet jeśli się coś znajdzie, rzadko ma to wpływ na ostateczny wynik. O jedenastej wieczorem poddałem się i poszedłem do domu. Byłem wycieńczony i zrezygnowany, ale nie mogłem przestać myśleć. Moje myśli wirowały wokół tych samych tematów. Problem stanowił de Gier, a raczej zeznanie de Giera. Holender w żaden
sposób nie mieszał Evy Kaufmann w sprawę. Wręcz przeciwnie, całkowicie zaprzeczał, że się z nią spotkał, a to chyba jeszcze gorsze. Kiedy po raz pierwszy składał zeznania, najwyraźniej wcale nie przypuszczał, że obserwowano go, odkąd tylko przybył do kraju. Prawdopodobnie był w szoku i w ogóle o tym nie pomyślał. Rozumiał, że nie ma sensu zaprzeczać przemytowi heroiny, ale za to nie wyjawił, kim byli mocodawcy. Powiedział jedynie, że grożono mu śmiercią, więc podjął się zlecenia kurierskiego, ponieważ nie miał odwagi się nie zgodzić. To obcokrajowcy, groźni ludzie. Policja setki razy słyszała już takie historie, nie był to też żaden problem z mojego punktu widzenia. Gorzej z jego późniejszymi zeznaniami. Potwierdził, że wyjął z torby dwustugramową paczuszkę, włożył ją do kieszeni i wyszedł. Miał ją dostarczyć określonej osobie. Była to próbka służąca sprawdzeniu jakości towaru. De Gier zrobił, jak mu polecono, po czym wrócił do pokoju hotelowego, by czekać na dalsze rozkazy dotyczące przekazania pozostałej partii. Nie chciał powiedzieć, komu oddał paczkę. To zeznanie, w połączeniu z raportami z obserwacji, które wykazywały, że Holender nie kontaktował się z innymi potencjalnymi odbiorcami, czyniło sprawę niemal przejrzystą. Dokumenty nie podsuwały żadnego tropu, obserwacje przeprowadzono bez potknięć, nie znajdowałem nic, co pomogłoby mi rozwiązać problem. Na zewnątrz panował ziąb, który dobrze mi zrobił. Szedłem szybkim krokiem, usiłując otrząsnąć się z uczucia zniechęcenia. Postanowiłem, że następnego dnia pójdę tropem Hansa de Giera i posługując się raportami z obserwacji niczym mapą, pokonam jego
trasę przez miasto, miejsce po miejscu, godzina po godzinie. Nie był to może olśniewający pomysł, ale za to jedyny, jaki miałem. * Bladym świtem pojechałem autobusem do biura. Zebrałem wszystkie raporty z obserwacji, ułożyłem je chronologicznie, skserowałem i włożyłem do plastikowej koszulki. Następnie poszedłem na dworzec kolejowy. Akurat zdążyłem na nocny pociąg z Oslo. Zmęczeni pasażerowie kłębili się na peronie, niektórych odbierali rodzice czy partnerzy, ściskano ich i pomagano im nieść bagaże. Trzech marynarzy w mundurach, z czerwonymi oczami i zarośniętymi twarzami, wyglądało, jakby przez pół nocy nie spali i pili piwo. Przedarłem się przez tłum pod prąd, aż dotarłem do opróżnionego z pasażerów wagonu sypialnego, do którego wsiadłem tylnymi drzwiami. Przeszedłem przez korytarz i wyskoczyłem na peron wyjściem na przodzie. Przede mną rozciągał się dworzec. Starałem się patrzeć na niego świeżym wzrokiem, próbowałem wyobrazić sobie, że przyjechałem tu jako ktoś obcy – obcy z czterema i sześcioma dziesiątymi kilograma heroiny w bagażu. Nie było łatwo. Zwykłym tempem udałem się do wyjścia, zatrzymałem się na chwilę dla orientacji i przeszedłem przez ulicę do przydworcowego hotelu. Tam zjadłem śniadanie, kupiłem parę gazet. Bez przerwy sprawdzałem czas. We właściwym momencie wstałem i z raportami z obserwacji w dłoni ruszyłem śladem de Giera przez miasto. Nie było to takie proste, jak sądziłem. Raporty okazały się dużo mniej dokładne, niż wydawały się podczas lektury. W wielu miejscach zgadywałem przebieg trasy. W pewnym momencie musiałem zawrócić i spróbować logiczniejszego rozwiązania. Nie
miałem pewności, że idę dokładnie tą samą drogą, co de Gier. Może i było to ciekawe spostrzeżenie, ale chyba nie dałoby się go do niczego wykorzystać. Dowodziło jedynie, że raportów nie skonstruowano jak opisów marszruty. Dotarłszy do hotelu, wyjaśniłem recepcjoniście, że na kogoś czekam, i zamówiłem filiżankę kawy. Usiadłem tak, jak zapewne musieli siedzieć policjanci. Łatwo było kontrolować wchodzące i wychodzące osoby. Przy recepcji stała kolejka ludzi, którzy chcieli zapłacić rachunek. Po dwudziestu minutach uspokoiło się, a portier zniknął na zapleczu. Widziałem go przez małe przeszklone okno. Siedział na wpół odwrócony, rozmawiając przez telefon. Wstałem i poszedłem schodami na drugie piętro. Pokój de Giera znajdował się na końcu korytarza. Przez chwilę przypatrywałem się drzwiom, po czym wróciłem tą samą drogą. Skinąłem głową recepcjoniście i opuściłem hotel głównym wejściem. Zaczęło padać. Uniosłem kołnierz kurtki i ruszyłem wzdłuż fasady aż do rogu budynku, tam skręciłem w boczną uliczkę, gdzie odnalazłem bramę do położonego dwadzieścia metrów dalej podwórka. Sprawdziłem ją. Była zamknięta. Wisiały na niej dwie podniszczone tabliczki. Na jednej widniał napis: „Dostawa towaru”, a na drugiej: „Pamiętaj: zawsze zamykaj bramę na klucz”, z dwoma kreskami pod „zawsze”. Do kolejnej wyprawy de Giera zostało jeszcze kilka godzin. Od początku założyłem, że będę się trzymał rozkładu godzinowego, a nie tylko trasy, ale teraz pożałowałem tej decyzji. Do biura miałem tylko dziesięć minut drogi pieszo, jednak nie chciało mi się pracować. Zamiast tego udałem się do pobliskiej księgarni, gdzie kupiłem powieść kryminalną. Niedaleko znalazłem ciemną kafejkę i usiadłem tam z kawą i książką.
Wiele godzin później wróciłem do tej samej kafejki. Wcześniej chodziłem po mieście, siedziałem w innej kawiarni, ale cofnąłem się do poprzedniej. Nie zostało mi już dużo książki. Byłem znużony. Cały ten pomysł wydawał się jeszcze bardziej pozbawiony sensu niż poprzedniego dnia. Nie wymyśliłem niczego użytecznego. Powinienem zjeść, ale nie czułem głodu. Zamiast tego wypiłem jeszcze jedną kawę i dokończyłem książkę. Później gapiłem się tylko przed siebie, czekając, aż czas minie. Gdy wyszedłem, zaczęło zmierzchać. Kiedy de Gier pokonywał tę trasę, dni były jaśniejsze, pogoda zaś lepsza. Teraz deszcz lał bezustannie, a podenerwowani kierowcy stali w korku wzdłuż nabrzeży, podczas gdy ja szedłem w stronę rynku. Po dziesięciu minutach nieźle przemokłem. Włożyłem dobre buty, solidne, angielskie buty turystyczne, w których cały dzień było mi sucho, teraz jednak chlupotało w nich przy każdym kroku. Skórzana kurtka ważyła tonę. Na ciasnych uliczkach u stóp góry kilka razy zgubiłem drogę. Poza tym panowała ciemność, musiałem przystawać pod latarniami, aby czytać raporty. Skręciłem na rogu i ujrzałem zaparkowaną przede mną zieloną furgonetkę. Była tam jedynym samochodem. Gdy się zbliżałem, serce zaczęło mi mocniej bić. Przyspieszyłem kroku. Mijając auto, zobaczyłem, że w środku jest ciemno i pusto. Nie miałem pojęcia, czy to ten sam pojazd, w którym widziałem Mike’a. Wmawiałem sobie, że po mieście jeżdżą stada zielonych furgonetek, ale nie mogłem pozbyć się niepokoju. Czułem mrowienie między łopatkami. Plastikową koszulkę z raportami pokrywały krople deszczu, które utrudniały czytanie. Gdy otworzyłem ją, by lepiej widzieć,
kartki zamokły i z wielkim trudem z powrotem wepchnąłem je do środka. Miałem dość, chciałem się poddać. Na ulicach nie było prawie nikogo. Parę osób, które spotkałem, szło z głowami pochylonymi pod parasolami. Raz, kiedy się zatrzymałem, zdawało mi się, że słyszę za sobą kroki. Odczekałem chwilę, ale po paru sekundach ucichły. Nikogo nie widziałem, powtarzałem sobie, że to tylko przywidzenia, że jestem zmęczony, ale niepokój narastał. Na którymś skrzyżowaniu źle skręciłem i miałem problem, by się odnaleźć. Deszcz zaczął lać mi się za kołnierz, mocząc plecy. Znalazłem niewielki daszek nad oświetlonym oknem wystawowym, gdzie pozbawionymi czucia palcami wydobyłem mokre kartki raportów. „Bar uliczny” – przeczytałem. De Gier zaszedł tam po drodze na hamburgera. Rozejrzałem się wokół. Przede mną znajdowało się strome wzgórze. W połowie zbocza mrugał neon. Prędko ruszyłem pod górę i zobaczyłem, że neonowy napis głosi „Snackbar Wzgórze”. Otworzyłem drzwi. Bar wyglądał jak wszystkie takie miejsca, w powietrzu unosiła się woń starej frytury, a wnętrze było całkiem bezpłciowe. Samotny mężczyzną za ladą ledwo podniósł wzrok, kiedy wszedłem. Stałem pośrodku, a woda kapała ze mnie na kafelki. Cały dzień nie jadłem nic poza ciastkami. – Poproszę hamburgera – odezwałem się. Zerknąłem na menu i dodałem: – Sto pięćdziesiąt gramów. Ze wszystkimi dodatkami. Mężczyzna popatrzył na mnie i się uśmiechnął. – Brenne? To ty? Boże, człowieku, wyglądasz, jakbyś się utopił. Chyba nigdy nie widziałem bardziej mokrego adwokata. Spojrzałem na niego. Ciemne kręcone włosy i duże zakola. Broda
poprzecinana siwizną, nos, który musiał zostać kilka razy złamany. Twarz pokrywały, niczym pajęcza sieć, drobne zmarszczki. Gdy się uśmiechał, jego oczy niemal całkiem znikały. – Nie poznajesz mnie, co? Pokręciłem głową. – To przez brodę – wyjaśnił. – I przez dodatkowe trzydzieści kilogramów. – Jeszcze szerzej się uśmiechnął. – To ja, Zyga – dodał i w tej samej chwili go rozpoznałem. Podaliśmy sobie dłonie. – O kurde – zakląłem. – Myślałem... Zyga nadal szczerzył zęby. – Myślałeś, że kopnąłem w kalendarz, co? O nie. Żyję i mam się dobrze. Wiesz, chwasty najtrudniej wyplenić. Pomyślałem, że to święta prawda. Zyga był takim chwastem, jednym z pięciu braci, synów matki pijaczki, każdy z innego ojca. Cała piątka zaczęła brać, oprócz najmłodszego, który został celnikiem na południu kraju. „Czarna owca w rodzinie – mawiał Zyga z szerokim uśmiechem. – Nie rozmawiajmy o nim”. Zyga miał za sobą niezliczone drobne wyroki za przyjmowanie korzyści materialnych i posiadanie narkotyków, ale fuksem udawało mu się unikać większych afer, również dzięki urokowi, który zachowywał bez względu na to, ile nielegalnych substancji w siebie wtłaczał. Aż do ostatniego razu. Wtedy to wpadł za wwiezienie kilograma amfy i dostał pięć lat. Od tamtej pory go nie widziałem. – Hamburgera? – zapytał. – Dostaniesz hamburgera. I ręcznik do włosów. Łap! – Rzucił mi przez ladę ręcznik i zajął się szykowaniem jedzenia. Ręcznik pachniał olejem, ale i tak go użyłem, a potem poczułem
się lepiej. Gadaliśmy, podczas gdy Zyga przygotowywał hamburgera. – Rozumiem, że u ciebie wszystko w porządku – powiedziałem. – Masz pracę. I dodatkowe trzydzieści kilo. Jesteś chyba czysty, co? Zerknął na mnie przez ramię. – Pracę? Tak jakby. – Machnął łopatką kuchenną. – To moje. Cała knajpa. Jestem czysty od siedmiu lat. Każdego pieprzonego dnia od siedmiu lat. I pracuję siedem dni w tygodniu, tylko to ma sens. Jak nie pracuję, zaczyna mnie ssać. Nadal. To chyba nigdy nie minie. Ale teraz wiem, że daję radę, i to mi pomaga. Poza tym zatrudnianie ludzi to cholerny koszt. I tyle przy tym roboty. Musiałem wyglądać na zdumionego, bo znów wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Taka prawda – westchnął. – Da się. Gadaliśmy też, gdy jadłem. Zyga odnalazł w więzieniu Boga. Pięć lat to czasem bardzo długo. Po odsiadce parafia opłaciła jego odwyk, załatwiła mu pracę i pomogła kupić bar. Zyga był szczęśliwy. – Bez Boga się nie da – oświadczył. – Sami nic nie znaczymy. Ale nie głoszę kazań, każdy musi znaleźć swoją drogę. Rozmawiam czasem z dzieciakami z ulicy, tymi, co zeszły na złą drogę, ale nie wiem, czy to pomaga. Chyba jestem dla nich tylko starym zgredem. Nie dziwiłem się. Każdy, kto ćpa, ma ku temu powód. Nie tylko same narkotyki uzależniają, jakaś część osobowości potrzebuje odurzenia, aby człowiek mógł żyć. Chcąc przestać, trzeba zastąpić rausz czymś innym. Nie było to w moim stylu, ale cieszyłem się szczęściem Zygi. Zawsze go lubiłem. – A policja? Zostawili cię w spokoju? Wzruszył ramionami.
– Wiesz, jacy są. Przez pierwsze lata mnie ścigali, ale... teraz chyba już zrozumieli, że nic z tego. Jest dobrze. Nagle zrozumiałem. Trudno w sumie pojąć, dlaczego tak późno to do mnie dotarło. Siedziałem z otwartymi ustami, wgapiony w Zygę. – Coś nie tak? – zaniepokoił się. – Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha. Pokręciłem głową. – Nie, nic. Po prostu... po prostu wpadłem na pewien pomysł. – Zawahałem się chwilę, po czym zapytałem: – Mówisz, że pracujesz tu codziennie? Dzień w dzień? Przytaknął. – Ano. Codziennie od czwartej do dwunastej. O ile nie jestem chory, a rok już nie byłem. – Wskazał kciukiem sufit. – Mam też blisko do roboty. Mieszkam na górze. Popiłem łykiem coli ostatni kęs hamburgera i wstałem. – Dobrze cię było zobaczyć, Zyga – powiedziałem. – I fajnie, że ci się wiedzie. Muszę już lecieć. Na razie. Przyjaźnie kiwnął mi głową. Gdy wychodziłem, już sprzątał blat, przy którym jadłem. Przestałem zwracać uwagę na deszcz. Szedłem w stronę centrum, wiedząc, że właśnie znalazłem rozwiązanie sprawy Evy Kaufmann. „Może” – dodałem w duchu. W każdym razie właśnie zdobyłem szansę na jej uwolnienie. Myśli wirowały mi w głowie, a ja próbowałem się uspokoić i przeanalizować sytuację. Problem od początku stanowiło zeznanie de Giera, który powiedział, że podczas swojego popołudniowego spaceru dostarczył pewnej osobie dwustugramową próbkę heroiny i że w tym czasie nie kontaktował się z nikim poza Evą Kaufmann. Tak sądziła policja. I ja też tak sądziłem.
Ale nie było to prawdą, bo de Gier spotkał jeszcze kogoś: Zygę! Zyga spadł mi z nieba – były narkoman, który siedział pięć lat za przemyt. Nie mogłem sobie wymarzyć nikogo lepszego. Nagle coś przyszło mi do głowy, więc zatrzymałem się pod latarnią i wyjąłem raporty z obserwacji. Przerzucałem kartki, aż znalazłem właściwą i ją przeczytałem. Miałem ochotę tańczyć z radości. Obserwatorzy nie weszli do środka, zostali na zewnątrz. A w lokalu nie było innych klientów! Nawet przez moment nie myślałem, że Zyga jest w jakiś sposób powiązany ze sprawą. Byłem przekonany o jego niewinności. Ale to nie miało żadnego znaczenia! W sprawach karnych obrońcy posługują się pojęciem „uzasadnionej wątpliwości”, to nasze narzędzie, to nasza mantra, gdy brakuje innych środków. Jeżeli istnieje uzasadniona wątpliwość co do winy podejrzanej, należy ją uwolnić. W tym przypadku to Zyga był uzasadnioną wątpliwością. Czułem, że to może się udać, podpowiadał mi to instynkt wyrobiony przez lata spędzone w sądzie. Nagle poczułem wyrzuty sumienia z powodu Zygi. Wiedziałem, że będzie miał nieprzyjemności, ale odrzuciłem tę myśl. Był niewinny, więc policja nie znajdzie przeciw niemu innych dowodów. Nigdy nie zostanie skazany. A ja pozbędę się Evy Kaufmann. I Slava. I Mike’a. Kiedy ruszyłem przed siebie, znów odniosłem wrażenie, że słyszę kroki. Zatrzymałem się. Odgłos ucichł, ale dopiero po chwili. Obejrzałem się – uliczki były ciemne, nie dostrzegłem nikogo. Na samym dole, na głównej ulicy znowu się odwróciłem i spojrzałem w górę. U szczytu schodów świeciła się latarnia. W ciemności i deszczu dostrzegłem jakąś postać. Zdawało mi się, że przypomina Mike’a, lecz nie miałem pewności. Cofnąłem się o parę kroków. Gdy
znów podniosłem wzrok, nie było tam nikogo, tylko zacinający deszcz i unoszone wiatrem liście, a ja poczułem zimne jak lód ukłucie lęku. Leżałem w wannie. Chłód z wolna opuszczał moje ciało. Na brzegu położyłem telefon, postawiłem kieliszek koniaku. Wypiłem łyczek i poczułem, jak alkohol ciepłym dreszczem spływa aż do żołądka. Odchyliłem się w tył, a głowę oparłem o krawędź wanny. Para z gorącej wody skondensowała się nade mną, tworząc maleńkie kropelki. Sufit wymagał malowania, a w miejscu zetknięcia się ze ścianą pokrywały go przypominające pajęczynę drobne pęknięcia. Pomyślałem, że powinienem zainstalować wentylator, aby móc tu wietrzyć, jednak ta myśl pojawiała się już setki razy i wiedziałem, że nigdy tego nie załatwię. Nie przeszkadzało mi to. Na samej górze ściany krople zbierały się w maleńkie rzeki, które spływały w dół. Przypomniałem sobie strach, jaki odczuwałem tego wieczoru w ciasnej uliczce – uznałem, że byłem zmęczony, spięty i wyobraziłem sobie różne rzeczy. Potem na chwilę wróciłem myślami do Mette. Nie była ze mnie zadowolona. Musiałem coś z nią zrobić, podjąć jakąś decyzję na temat naszego związku. W końcu odłożyłem to na później. Moje oczy znów się przymknęły, a pod powiekami zjawiły się leniwe, zmysłowe obrazy Evy Kaufmann o głodnym spojrzeniu i rozsuniętych udach. Ponieważ wydawało mi się, że znalazłem rozwiązanie jej sprawy, nie przerażała już mnie ani nie niepokoiła, więc pozwoliłem sobie nacieszyć się tymi wizjami, ułożyć je w sekwencje, krótkie filmiki. Poczułem erekcję i nagle zadałem sobie pytanie, czy będzie chciała się ze mną spotykać również po wyjściu z więzienia. Podnieciła mnie myśl o spędzeniu z nią całej
nocy, bez ograniczeń i strachu, że nakryje nas strażnik. Przed pójściem spać zadzwoniłem do Slava. Długo czekałem, nim odebrał. Brakło mu tchu, jakby biegł do telefonu. – Tu Mikael – przedstawiłem się. Przez chwilę po drugiej stronie panowała cisza. Zdawało mi się, że słyszę muzykę oraz głośno, piskliwie śmiejące się kobiety. – Mikael – powiedział wreszcie. – Co u ciebie? – Przeszkadzam? Masz gości? – To nic – odparł. – Ktoś tylko do mnie wpadł. Parę dziewczyn. Trochę szampana. Nigdzie nie pójdą, a szampana jest dość. Nie wypiją wszystkiego podczas mojej rozmowy. – Zaśmiał się dziwnie głośnym, podobnym do rżenia śmiechem i nagle pojąłem, że jest wstawiony. – Posłuchaj, Slavo, możemy pogadać jutro. Chciałem tylko... Chodzi o Evę, Evę Kaufmann. Chyba wiem, jak wyciągnąć ją z tarapatów. Przez moment znów milczał, po czym rzekł ciepło i z uznaniem: – Mikael, Mikael, wiedziałem. Mówiłem im, że sobie poradzisz, że znajdziesz rozwiązanie. Przyjdź jutro na kolację. O ósmej w Piwnicy, pasuje? W ciągu dnia będę trochę zajęty. Wtedy wszystko mi powiesz. Otworzyłem usta, by oświadczyć, że nie mogę powiedzieć mu wszystkiego, że obowiązuje mnie tajemnica zawodowa, ale zmieniłem zdanie. W tle słyszałem kobietę, która wołała: „Slavo, Slavo, gdzie jesteś?!”. Poinformowałem tylko, że ósma mi pasuje, i odłożyłem słuchawkę. W ciemności, pod kołdrą przypomniałem sobie dźwięk kroków, poczucie bycia śledzonym i obserwowanym oraz nagły strach, który ogarnął mnie wcześniej tego wieczoru. Pomyślałem, że musiałem
sobie to wszystko wyobrazić. Nikt nie miał powodu mnie śledzić.
Rozdział 16
Zjedliśmy i napiliśmy się piwa, mojemu gospodarzowi dopisywał humor. Podczas posiłku cały czas zabawiał mnie anegdotami ze swojej, jak sam to określił, szalonej młodości. Twierdził, że był przemytnikiem na Morzu Śródziemnym, że pływał starym kutrem. Nie wiedziałem, czy to prawda, bo historie wydawały się groteskowe i niewiarygodne, ale nie miało to znaczenia. Były zabawne i dostarczały świetnej rozrywki. Teraz siedział pochylony nad stołem, spoglądając na mnie z uśmiechem. – Oczywiście rozumiem, że obowiązuje cię tajemnica zawodowa, Mikael, i że właściwie nie wolno ci mówić o sprawie Evy. Ale w sumie już to zrobiłeś, co? Nie odpowiedziałem, więc ciągnął: – Wiesz przecież, że przejmuję się Evą, prawda? Jest jedną z nas. Jasne, że jestem ciekaw. Zastanów się, Mikael... Nigdy nie rozmawialiśmy o moich... interesach. – Uniósł dłoń w geście nakazującym milczenie. – Nadal nie będziemy o tym mówić. Ale chyba rozumiesz... wiesz dosyć, aby zrozumieć... że ja, ze wszystkich ludzi, na pewno nie doniosę na ciebie policji czy dziennikarzom. Czy komukolwiek innemu. – Przez moment szukał słów. – Pojmuję twoją potrzebę... dyskrecji. Ale chciałbym wiedzieć, czy... czy możemy odetchnąć, czy mogę przekazać partnerom, że sytuacja jest pod kontrolą. – Kolejny uśmiech. – Jesteśmy po tej
samej stronie, Mikael, prawda? Spojrzałem na niego. Wyglądał na zrelaksowanego i zadowolonego, wcale nie wydawał się groźny. Wiedziałem, że to złudzenie, ale pozwoliło mi ono zaoponować. – Posłuchaj – zacząłem. – Nie mogę i nie chcę naruszać tajemnicy zawodowej. Zresztą nie widzę sensu w robieniu tego tylko po to, żeby zaspokoić twoją ciekawość. Ale mimo to coś ci opowiem bez wchodzenia w szczegóły. Zrelacjonowałem mu wyprawę śladami de Giera i zdradziłem, że znalazłem osobę, z którą de Gier miał kontakt i która teoretycznie mogła być równie winna, co Eva. Słuchał, nie przerywając. Kiedy skończyłem, dolał nam alkoholu i się zastanowił. – I to sprawi, że Eva wyjdzie z więzienia? To znaczy, od razu? Westchnąłem. Był szybki i bystry – natychmiast zadał właściwe pytanie. – Nie, raczej nie. Istnieje możliwość, że tak się stanie, ale wątpię. W obecnej sytuacji Eva prawdopodobnie, podkreślam: prawdopodobnie zostanie uniewinniona w sądzie. Prawo, a już na pewno prawo karne to nie nauka ścisła. Podczas rozprawy policja musi dowieść Evie winy tak, aby nie zaistniała uzasadniona wątpliwość. Wydaje mi się, że w tej chwili już im się to nie uda. – Wypiłem łyk. – Eva na razie siedzi w areszcie, a to co innego. W przypadku zatrzymania w areszcie wystarczy, że policja wskaże coś, co określamy mianem słusznego powodu do podejrzeń. Oznacza to przynajmniej pięćdziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo winy danej osoby. Więc chyba nie uda mi się wyciągnąć Evy z aresztu. Slavo spojrzał na mnie i skinął głową.
– Rozumiem, Mikael, rozumiem. Poczułem rozdrażnienie. – Posłuchaj, to była od początku beznadziejna sprawa. Gdybyś zapytał mnie dwa dni temu, powiedziałbym, że nic z tego nie wyjdzie. A teraz sytuacja odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. Mieliśmy – Eva miała – niesamowitego fuksa. Nieprawdopodobnego. Więc czym się martwisz? Uśmiechnął się. – Masz rację, Mikael. Zupełną. Mieliśmy fuksa. A ty jesteś zdolny. Albo skrupulatny, to często jedno i to samo. – Uniósł szklankę. – Na zdrowie, Mikael. Nie martwię się, chciałem jedynie się upewnić, że wszystko pojmuję. Wzniosłem toast. – W porządku. Sytuacja właściwie jest dość prosta. Napiszę list do policji, wyjaśniając, że to, iż Eva była odbiorcą paczki, jest równie prawdopodobne, jak to, że mógł to być ktoś inny. Nic więcej nie da się zrobić. Dlatego pewnie jeszcze na jakiś czas zostanie w areszcie. Slavo przytaknął. Zamyślił się i nieco zamknął w sobie. Byłem trochę rozczarowany. Starał się okazać zadowolenie, ale widziałem, że to wymuszona radość. Nasza rozmowa się urwała, więc po chwili wstałem i oświadczyłem, że chcę iść do domu. – Kiedy napiszesz do policji, Mikael? – rzucił nagle. Wzruszyłem ramionami. – Nie ma co z tym zwlekać, lecz nie ma też powodu do pośpiechu. Jest weekend. Napiszę w poniedziałek. Skinął głową. – A kiedy załatwisz spółkę importową, Mikael? Byłem cierpliwy,
ale zaczyna mi się śpieszyć. Zrobiłem głęboki wdech. – Posłuchaj, Slavo. Ja... nie mogę tego zrobić. To znaczy... oczywiście mogę założyć spółkę, ale nie mogę być jej właścicielem. Nasze relacje będą wtedy... zbyt bliskie. To zbyt ryzykowne. Slavo odwrócił wzrok. – Okej, Mikael. Zakończmy sprawę Evy, a później o tym pogadamy. Byliśmy ostatnimi gośćmi, większość świateł została już zgaszona. Kelnerzy dawno poszli do domu. Obejrzałem się przez ramię, po czym ruszyłem do drzwi wyjściowych. Slavo siedział nieco zgarbiony na końcu lokalu. Płonące świece rzucały migotliwe światło na jego twarz. Nagle wydał mi się groźny niczym stary niedźwiedź. Uniosłem rękę, by się pożegnać, ale na mnie nie patrzył. W sobotnie przedpołudnie leżałem na kanapie z telefonem na brzuchu. Sympatyczny pracownik więzienia obiecał pójść po Evę Kaufmann i za moment oddzwonić. Zajęło mu to pół godziny. – Halo, tu Eva – powiedziała i tyle starczyło. Nie mogłem słuchać jej głosu i się nie podniecić. Ucieszyłem się, że zadzwoniłem, zamiast do niej jechać. – Mam dobre wieści – oznajmiłem. W słuchawce zrobiło się cicho. Po chwili kontynuowałem: – Nie chcę omawiać szczegółów przez telefon, ale chyba nastąpił przełom w sprawie. Przełom, dzięki któremu... może nie zostaniesz skazana. – Nadal cisza. Słyszałem jej oddech, więc wiedziałem, że tam jest. – Evo, to chyba dobrze? – Tak. To dobrze, Mikael. Bardzo dobrze – szepnęła niemal bezgłośnie. I zaczęła płakać. Pozwoliłem jej na to. Widziałem ją już nagą i rozpaloną, zawsze
jednak była opanowana, nawet do najbardziej intymnych czynności podchodziła z pewnym dystansem. Nie sądziłem, że potrafi płakać. Nagle zdałem sobie sprawę, że właściwie jej nie znam. Nic nie wiedziałem o przeszłości i pochodzeniu tej kobiety, o tym, co ją ukształtowało. Po prostu ją wykorzystałem. Albo zostałem wykorzystany. Wreszcie się uspokoiła. – Jesteś pewien, Mikael? – zapytała. Miała zapchany nos, pociągała nim między słowami. – Nie, nie jestem. W takich sprawach nie można mieć pewności. Ale jestem pewien, że nasza sytuacja przedstawia się teraz dużo lepiej niż tydzień temu. – Przerwałem, by właściwie dobrać słowa. – Wydaje mi się, że sobie poradzimy. Jeśli będzie rozprawa, chyba wygram. Powinno pójść dobrze. Ale Evo... – Tak? – Raczej nie wydostanę cię z aresztu. Najprawdopodobniej zostaniesz w nim jeszcze parę miesięcy. Musisz to znieść. – Okej – odparła. – Zniosę to. Ale nie zniosę dziesięciu lat. Obiecałem wpaść w weekend. Pożądałem jej od momentu, gdy pierwszy raz przelotnie ujrzałem ją w nocnym klubie. Nadal jej pragnąłem, lecz po raz pierwszy poczułem wobec niej coś na kształt czułości. Chyba dlatego, że po raz pierwszy okazała słabość. Zaparzyłem sobie kolejną kawę, po czym zadzwoniłem do Mette. Przez telefon wydawała się trochę nieobecna i rozkojarzona, więc rozmowa się nie kleiła. Mówiłem o pracy, ale chyba mnie nie słuchała. Po chwili mi przerwała. – Mikael, posłuchaj... to... to nie w porządku. – Co? – zapytałem, choć wiedziałem, o co jej chodzi.
– Kocham cię. Ale nie chcę być z mężczyzną, którego w ogóle przy mnie nie ma. Sam zdecyduj, Mikael, i oddzwoń. Ja nie dam rady. – Rozłączyła się. Położyłem się na kanapie i spojrzałem w sufit. Wiedziałem, że wkrótce będę musiał podjąć decyzję. Myślałem o Mette, o jej uśmiechu i ciele, gdy się kochaliśmy, o jej twarzy, gdy dochodziła. O naszych wspólnych śniadaniach, o niej w moich podkoszulkach, zawsze trochę za krótkich, o tym, jak je obciągała na wpół zawstydzona, na wpół prowokująca. Kiedy ją spotkałem, dużo się uśmiechała. W ciągu zaledwie paru miesięcy odebrałem jej ten uśmiech. Ja sam też się już tyle nie uśmiechałem. Zarabiałem więcej niż kiedykolwiek, miałem dziewczynę, a także co najmniej raz w tygodniu jeździłem do więzienia, by uprawiać dziki seks, ale prawie nigdy się nie uśmiechałem. I zacząłem zerkać przez ramię wieczorem w drodze do domu. Musiałem zasnąć na kanapie. W cieniu szedł Mike. Nie widziałem go wyraźnie, ale byłem pewien, że to on. Poruszałem się z trudem, jakbym brodził w syropie. Jakbym był pod wodą. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Płucom brakło powietrza. Wokół panowała ciemność, nie wiedziałem, gdzie jestem. Znajdowałem się w labiryncie, którego ściany coraz bardziej się zbliżały, zamykały dookoła mnie. Nie mogłem się wydostać. Słyszałem cichy śmiech Evy Kaufmann. Próbowałem ją odnaleźć, ale bez skutku. Gdzieś odezwał się alarm. Obudziłem się na dźwięk telefonu. Leżał na moim brzuchu i uporczywie dzwonił. Byłem zlany potem. Chwyciłem słuchawkę, ale nabrzmiały język nie pozwolił mi nic powiedzieć. – Halo. Halo? Mikael? Halo, jesteś tam?
To była Kari. – Cześć – powiedziałem. – Spałem. Zaśmiała się. – To pewnie dlatego masz taki dziwny głos. Jest przedpołudnie. Nikt nie sypia o tej porze. Odchrząknąłem i poprosiłem, żeby zadzwoniła za dwadzieścia minut, po czym poszedłem wziąć prysznic. Wreszcie się ożywiłem. Dotarło do mnie, że to tego dnia wieczorem miałem gdzieś wyjść z Kari. Nagle się ucieszyłem. Już dawno nie byłem na kolacji bez komplikacji i podtekstów. Pozwoliłem, by strumień zmył myśli o Evie Kaufmann i Mette, stałem pod prysznicem tak długo, aż skończyła się ciepła woda. Gwizdałem, wycierając się. Później włożyłem szlafrok i zrobiłem sobie nową kawę. Wziąłem telefon i usiadłem w wykuszu. Na zewnątrz leżał szron. Gałęzie drzew były nagie i białe. Świat przypominał czarno-biały szkic wykonany tuszem. Płaskie, szare niebo obiecywało opady śniegu. Kiedy Kari oddzwoniła, brakło jej tchu. – Bawiłam się na dworze – powiedziała. – Ile ty masz właściwie lat? – odparłem. – Może powinniśmy raczej iść do McDonalda? Zaśmiała się. – Bawiłam się z psem sąsiada – wyjaśniła. – Tak robimy na wsi. Była u swoich rodziców. Mają małe gospodarstwo na wyspie pod miastem. Kari tam dorastała, a teraz jeździ do domu, kiedy tylko może. – Jest ładnie, ale zimno. Trawa trzeszczy pod stopami. Powinieneś wyjść, zamiast spać cały dzień. – Taa – mruknąłem. – Patrzę na ogród, pijąc kawę,
i zastanawiam się, czy lepiej nie zostać cały dzień w domu. Tak robimy w mieście. Chciała wiedzieć, co włożyć wieczorem. – To dlatego dzwonisz? Tak właśnie było. – To... to nie gra roli – odpowiedziałem. – Będziemy sami, o ile mi wiadomo. Jeśli o mnie chodzi, możesz włożyć to, na co tylko masz ochotę. Na chwilę zamilkła i zaraz odezwała się nieco zrezygnowanym, lecz cierpliwym tonem, jakim kobiety mówią do dzieci i mężczyzn nierozumiejących spraw, które dla nich są oczywiste. – Wychodzimy razem, prawda, Mikael? – Tak. Zgadza się. – To jasne, że... że musimy się dogadać, co włożymy. Żebyś ty nie przyszedł w dżinsach, a ja w sukni wieczorowej. To byłoby beznadziejne. Nie uważałem, że byłoby to takie beznadziejne, ale nie powiedziałem tego. – Wystrójmy się – zaproponowałem. – To nasza pierwsza impreza firmowa. Przyjęcie świąteczne bez gości. Musimy trzymać fason. W końcu to firma adwokacka. Co pomyśleliby ludzie, gdybyśmy zjawili się w kombinezonach roboczych czy spodniach od dresu? Kari się zaśmiała, chyba była dość zadowolona. – Na którą zarezerwowałaś stolik? – zapytałem. – Na ósmą? – Tak. – Okej. Na parterze pod restauracją jest bar. Spotkamy się tam o wpół do ósmej. Zdążysz? Powiedziała, że tak.
Później zająłem się pracami domowymi. Nie tak często mi się to zdarza, ale kiedy już przyjdzie co do czego, jestem skrupulatny. Uprzątnąłem bałagan na parterze, przebrałem się w podarte dżinsy oraz koszulkę i zacząłem myć podłogi. Technika polega na tym, by czołgać się na czworakach ze ścierką, czyszcząc powierzchnie w każdym pokoju po kolei. Po raz tysięczny pomyślałem, że powinienem sprawić sobie mopa, i uśmiechnąłem się do siebie, bo wiedziałem, że to nigdy nie nastąpi. Prace domowe pomagają w zachowaniu higieny psychicznej. Nie myślę wtedy o niczym innym, całkowicie koncentruję się na swoim zadaniu. Otworzyłem okna na oścież, przeczołgałem się ze ścierką po schodach do sypialni. Zmieniłem pościel, w łazience wywiesiłem świeże ręczniki. Umyłem prysznic i wannę. Gdy skończyłem, wszędzie pachniało detergentem. Wietrzenie wyziębiło dom, ale byłem zgrzany i spocony, więc nie przeszkadzało mi to. Zamknąłem okna, napaliłem w kominku, poszedłem do kuchni i zrobiłem sobie omlet, który zjadłem przy palenisku. Miałem świetny nastrój, najlepszy od tygodni. Stwierdziłem, że moje problemy z czasem się rozwiążą, że jestem już na dobrej drodze. Cieszyłem się na wieczorne wyjście. Kari zasługiwała na tę przyjemność. I ja sam na nią zasługiwałem.
Rozdział 17
Restauracja położona była w ciasnej uliczce wśród starych drewnianych budynków w porcie. Budowle te zostały zbudowane w średniowieczu i z czasem pochyliły się pod naporem wiatru, a ich szczyty niemal stykają się z sobą nad ciemnymi galeriami. Człowiek ma wrażenie, jakby szedł tunelem. Nieco w głębi znajduje się mały brukowany placyk z wiekową kamienną studnią pośrodku. Wzdrygnąłem się i mocniej otuliłem płaszczem. W powietrzu unosiły się drobne płatki śniegu, było mroźno. Okna restauracji jaśniały ciepłym blaskiem. Wszedłem do środka. Musiałem pochylić głowę, aby przejść przez drzwi. Wewnątrz paliło się stłumione światło. W dużym, otwartym kominku płonął ogień. Przy niewielkich stolikach siedziała garstka gości rozmawiających ściszonymi głosami. Kari zajmowała miejsce przy barze. Podszedłem do niej. – Spóźniłeś się – powiedziała. – Jak zwykle. Uśmiechnęliśmy się do siebie. Jeszcze nic nie wzięła, bo chciała na mnie zaczekać. Zamówiłem więc dwa wytrawne martini i znalazłem stolik niedaleko kominka. Powiesiłem płaszcz i spojrzałem na Kari. Była ubrana w obcisłą czerwoną sukienkę z materiału, który połyskiwał przy każdym poruszeniu. Gdy obeszła stół, zobaczyłem, że ma odkryte plecy. Włożyła też czarne kozaczki na wysokim obcasie. Rozpuściła sięgające ramion włosy i umalowała się mocniej niż zazwyczaj.
Przyniesiono nasze drinki. – Świetnie wyglądasz – pochwaliłem ją, bo naprawdę tak sądziłem. – Ale inaczej. To znaczy inaczej niż w biurze. Zaśmiała się trochę nerwowo. – Mam taką nadzieję. Nie uważasz, że za bardzo się wystroiłam? – Wyglądasz lepiej, niż na to zasługuję – stwierdziłem, po czym uniosłem kieliszek. Znów się zaśmiała. Pomyślałem, że często to robi i ma ładny śmiech. Cichy i nieco gulgoczący. – Możliwe. Ale ty też nieźle wyglądasz. Miałem na sobie ciemny garnitur i białą koszulę. Czasami łatwo jest być mężczyzną. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie bez słowa, po czym zaczęliśmy gadać jedno przez drugie. Drinki zniknęły, więc zamówiłem kolejne. Rozmawialiśmy lekko i dużo, wypiliśmy jeszcze po jednym drinku. Poprosiłem barmana, aby powiadomił nas, kiedy zwolni się stolik. – Nie powinnam tyle pić – mruknęła Kari. – Dlaczego nie? – zapytałem. – Jesteśmy na imprezie firmowej, czyż nie? – No tak. I jest cudownie. Ale... nie mogę pić tyle alkoholu. Uśmiechnąłem się. – Bo co? Robisz się bezczelna i bezwstydna? Kłócisz się z szefem? Wdajesz się w bójki? – Nie, jasne, że nie. Ale strasznie zwężają mi się oczy. Znikają. – Zacisnęła powieki, aby pokazać, jak wąskie mogą stać się jej oczy. Powiedziałem, że jej to pasuje. – I język mi się upija – ciągnęła. – Robi się gruby i dziwny, nie mogę przez niego normalnie mówić. Upija się dużo szybciej od
głowy. To żenujące. – Będę mówić za nas oboje – stwierdziłem. – A ty możesz tylko słuchać i się uśmiechać. Ja nie mam nic przeciwko. – Okej. Ale... poza tym... Poza tym, gdy się upiję, robię głupie rzeczy. – Jak to? Wierciła się na stołku. – Głupie rzeczy. Zaśmiałem się. – Obiecuję, że obojętnie, jak bardzo będziesz głupia, nie wykorzystam tego w poniedziałek przeciwko tobie. Bez względu na to, co zrobisz. Japończycy mają taką tradycję, że po pijaku ludzie robią, co chcą, i nie ponoszą za to odpowiedzialności. To alkohol jest winny, a nie dana osoba. Dziś będziemy pić w systemie japońskim. Nasz stolik został przygotowany, więc wspięliśmy się po krzywych i stromych drewnianych schodkach do małych saloników o pomalowanych ścianach, gdzie w lśniących świecznikach na białych obrusach stały zapalone świeczki. Kari nigdy tu nie była i zakochała się w tym miejscu od pierwszego spojrzenia. Nie wiedziałem, że jestem głodny, dopóki nie zacząłem czytać menu. Wtedy tak zgłodniałem, że trudno mi się było zdecydować. Wreszcie wzięliśmy po cztery dania, każde inne. – Będziemy mogli się dzielić – powiedziałem – próbować nawzajem swoich potraw. W ten sposób spróbujemy prawie wszystkiego. Kari uznała ten pomysł za niesamowicie dobry. – Ale można tak? – chciała wiedzieć. – Czy to nie jest trochę... w złym tonie? – Owszem – odparłem. – Dlatego nie zaprosiliśmy tu twojej
matki. – Zastanawiałam się, dlaczego nie idzie z nami – zachichotała. – Uznałam, że może dlatego, że nie chciałeś mieć przyzwoitki. – Zaczerwieniła się. – To znaczy... Nie myślałam... Tylko się zaśmiałem. Jedzenie było cudowne, a ja odkryłem nową cechę Kari. Kocha jeść. Pochłonęła więcej ode mnie, w dodatku uczyniła to z ogromnym zaangażowaniem i zachwytem. Za każdym razem, gdy próbowała nowego dania, na jej czole pojawiała się zmarszczka koncentracji, a twarz przybierała zamyślony wyraz. Po chwili Kari wywracała oczami i pojękiwała ze szczęścia. – Jesteś zachłanna. – Uśmiechnąłem się, a ona w zachwycie skinęła głową. – Jakie to dobre – westchnęła. – Nie mogę się oprzeć. Jestem dzieckiem natury. Wypiliśmy też mnóstwo wina i odkryłem, że Kari miała rację. Jej oczy coraz bardziej się zwężały. Wyglądała tak, jakby cierpiała na krótkowzroczność. Wreszcie zamówiliśmy kawę i koniak. Wtedy zaczęła też trochę bełkotać. Opowiadała o dzieciństwie na wsi. Jej historie były zabawne i odrobinę smutne. Wydawało się, że dużo przebywała sama, więc jej to powiedziałem. – Tak. Zgadza się. Do sąsiadów było daleko, ale się nie nudziłam. Zawsze działo się coś u zwierząt. Kocham zwierzęta. I... miło jest móc pobyć w samotności. W dzisiejszych czasach ludzie nie są w tym zbyt dobrzy. Było przyjemnie. Zapytałem ją, co chciałaby robić w życiu. – To znaczy w przyszłości. A może chciałabyś na zawsze zostać moją sekretarką? To też byłoby oczywiście fajne.
Trochę się wymigiwała od odpowiedzi. – Nie... ja... Obiecasz, że nie będziesz się śmiał? – Słowo harcerza. – Prawo. Chcę studiować prawo. I... może zostać adwokatem. Spojrzałem na nią zdumiony. – Serio? Wspaniale. Naprawdę sądzisz, że aż tak dobrze się bawię? Lekko się skrzywiła. – To spróbuj przez rok pobyć sekretarką. Rozbawiła mnie. – To co chcesz robić? Zacząć studia dzienne? Zwolnisz się z pracy? – Nie. Nie dam rady wziąć pełnego kredytu studenckiego, nie cierpię długów. Sądziłam... że uda mi się pogodzić studia z pracą. Pewnie potrwa to dłużej, ale nie szkodzi. Myślisz... myślisz, że da się tak zrobić? – Chyba tak. Jeśli naprawdę chcesz, będzie dobrze. Mogę ci pomóc. – Poważnie? Byłoby świetnie. Uśmiechnęliśmy się do siebie. I wypiliśmy jeszcze po koniaku. Świat na zewnątrz był jak nowy. Ziemię przykrywała równa warstwa śniegu. Powietrze wypełniały wolno i spokojnie unoszące się płatki. Staliśmy rozgrzani winem i jedzeniem, rozglądając się wokół. Panowała zupełna cisza, jak to bywa nocą, gdy śnieży. Byliśmy na placyku sami. Kari zrobiła kilka kroków w przód. Rozłożyła ręce, odchyliła głowę i kręciła się wolno w kółko niczym baletnica w pozytywce. Patrzyłem na nią z rękami w kieszeniach płaszcza. Na jej odrzucone na plecy, rozpuszczone włosy pokryte migoczącymi
kryształkami. Otworzyła usta i wysunęła język jak mała dziewczynka, aby łapać płatki. Była piękna. Nagle upadła. Rozjechały jej się nogi. Chwilę machała rękami, by zaraz runąć na plecy w śnieg. Leżała całkiem spokojnie. Przez moment myślałem, że się uderzyła, ale wtedy dobiegł mnie jej śmiech. Podszedłem i spojrzałem w dół. Uśmiechała się. – To bardzo stylowe szpilki – wyjaśniła, machając jedną stopą – ale nie do końca dopasowane do nawierzchni. Pochyliłem się, by podać jej dłoń i pomóc wstać. Chwyciła ją, posłała mi uśmiech i pociągnęła. Upadłem na Kari całym ciężarem ciała, a jednym kolanem mocno uderzyłem w ziemię. Zakląłem. Moja twarz znajdowała się dziesięć centymetrów od jej twarzy, spojrzałem na nią. Śmiała się. Miała śnieg we włosach i czerwone policzki, a jej oczy lśniły. Wtedy, nie wiedzieć w jaki sposób, nasze usta i języki się zetknęły. Jej ciało nie drżało już od śmiechu, lecz chętnie się do mnie garnęło. Objęła mnie. Jedną dłoń poczułem na karku – nie była zimna, lecz rozpalona. Całowaliśmy się długo, a śnieg cały czas padał. Po jakimś czasie wstaliśmy i patrzyliśmy na siebie bez tchu, oblepieni puchem. Wzięła mnie pod ramię. Szliśmy, podtrzymując się. Gdy dotarliśmy do ciemnego przejścia pod szczytami budynków, zatrzymałem się i odwróciłem do niej. – Kari – powiedziałem – to nie najlepszy pomysł. – Mmm – odparła. – Wiem. Ale jesteśmy na imprezie firmowej, prawda? – I znów mnie pocałowała. – Your place or mine? Gdy się obudziłem, było jeszcze ciemno. Cyfry budzika lśniły czerwono na stoliku nocnym. Prawie wpół do piątej. Przekręciłem się na bok i ujrzałem sylwetkę Kari na brzegu łóżka. Wyciągnąłem dłoń, by dotknąć jej biodra.
– Obudziłam cię? – mruknęła. – Nie chciałam. Musiałam iść siku. Nic nie powiedziałem. Jej skóra była ciepła pod moją dłonią. – Teraz wiesz, dlaczego nie powinnam się upijać – odezwała się. – Rozumiesz, co miałam na myśli, mówiąc o głupotach. – Chodź się położyć, zanim zmarzniesz. Nie poruszyła się. – Co z... co z poniedziałkiem, Mikael? Co z pracą i... Jak mamy... – Cii – szepnąłem. – Jesteśmy dorośli, znajdziemy rozwiązanie. System japoński, pamiętasz? Nikt nie odpowiada za swoje czyny pod wpływem. Inaczej niż w norweskim prawie karnym. Wciągnąłem ją na łóżko i pod kołdrę. Była ciepła i miękka, akurat wpasowała mi się pod ramię. Zasnąłem niemal od razu. Rano, gdy się zbudziłem, nie było jej. Bolała mnie głowa i miałem lekkie mdłości. Przez moment myślałem, że to wszystko mi się przyśniło, i musiałem powąchać poduszkę, aby wyczuć słabą woń perfum, kobiety, Kari – i już miałem pewność, że to się wydarzyło.
Rozdział 18
Tej niedzieli zerwałem z Mette. Zrobiłem to porządnie, chociaż najbardziej miałem ochotę wysłać SMS. Ale zasługiwała na więcej, więc zadzwoniłem i umówiliśmy się na spotkanie w mieście. Przestało śnieżyć, lecz niebo wisiało nisko i ciężko, zapowiadając dalsze opady. Było zimno i bezwietrznie, śnieg otulał gałęzie i latarnie. Szedłem prędko, a po chwili poczułem się lepiej. Myślałem o Mette. Zdradziłem ją z Evą Kaufmann. Teraz zdradziłem ją też z Kari. Nie dałem temu związkowi zbyt wielu szans. Nadszedł czas, by go zakończyć. Czekała na mnie w kawiarni. Zaproponowałem spacer, a ona zostawiła swoją kawę nietkniętą. Chyba wiedziała, co ją czeka. Spacerowaliśmy powoli pustymi ulicami, blisko siebie, ale bez kontaktu fizycznego. Powiedziałem, że nie mogę tego ciągnąć. Zapytała o powód, na co odparłem, że ją lubię, ale nie jestem na tyle zakochany, by związek mógł przetrwać. Dodałem, że kontynuowanie go byłoby wobec niej niesprawiedliwe. W jej oczach pojawił się błysk. – A więc robisz to ze względu na mnie, Mikael? To miło z twojej strony. Poczułem się głupio i nie wiedziałem, co odpowiedzieć, ale nasz związek się wypalił, nie dało się wykrzesać z niego dość żaru. Szliśmy przez jakiś czas bez słowa, aż stanęła i spojrzała na mnie.
– Pójdę już – rzuciła. – Było fajnie, Mikael, przez jakiś czas było fajnie. Chciałabym... – Miała łzy w oczach. Odwróciła się, przeszła parę kroków, po czym znów popatrzyła w moją stronę. – Tyle obiecywałeś. Nie słowami, ale czynami, sposobem bycia, swoim ciepłem, bliskością, wszystkim. Jednak nie dotrzymałeś tych obietnic. Nigdy nie dałeś nam szansy, nigdy nie dałeś nic z siebie, nie wpuściłeś mnie do swojego życia. Tak naprawdę nie wiem dziś o tobie więcej, niż kiedy cię poznałam. Byłam samotna jako twoja dziewczyna, Mikael, wiesz? Pewnie powinnam cię żałować, ale w tej chwili jestem tylko smutna i zła. Nie miałem jej nic do powiedzenia. Widziała to, więc znowu odwróciła się i odeszła. Stałem tam, patrząc na nią, próbując określić swoje uczucia, ale nie potrafiłem tego zrobić. Chyba czułem zmęczenie. Gdy następnego ranka przyszedłem do biura, Kari siedziała przy telefonie. Posłała mi prędkie spojrzenie z ukosa i pomachała ręką. Wszedłem do gabinetu, gdzie na nią zaczekałem. Dłużej niż zwykle trwało, nim przyszła do mnie z parującymi kubkami kawy w dłoniach. Usiadła bez słowa. Próbowała nawiązać kontakt wzrokowy, ale nie do końca jej się to udało. Jej policzki pokrywał lekki odcień czerwieni, do tego nerwowo poruszała stopą. Zdałem sobie sprawę, że znosi to gorzej niż ja, dzięki czemu trochę się rozluźniłem. Miała na sobie kozaczki na rozsądnym obcasie, szerokie spodnie i aksamitny żakiet z kołnierzykiem zapiętym pod samą szyję. Patrzyłem na nią, gdy tak siedziała wyprostowana, ze spuszczonym wzrokiem. I zacząłem się śmiać. – Nie jesteś dziś wystrzałowo ubrana – zauważyłem. – Może lepiej byłoby, gdybyś przywdziała zbroję?
Oblała się rumieńcem. – Nie chciałam, żebyś pomyślał... to znaczy... Wreszcie ona też zaczęła się śmiać i już było w porządku, prawie normalnie. Milczenie przestało nas krępować. – Ale posłuchaj, Mikael – odezwała się po chwili. – Ja... wiem, że to, co zrobiliśmy, nie było zbyt mądre. Wiem, że masz dziewczynę. Przepraszam. Otworzyłem usta, by powiedzieć, że już nie mam dziewczyny, ale się rozmyśliłem. – To nic – stwierdziłem za to. – Może powinniśmy o tym pogadać, ale nie dziś. Chyba nie dam rady. Poza tym zdaje się, że muszę pracować. Czy nie mam dziś tysiąca spotkań i rozprawy jutro? Kari skinęła głową. – Zgadza się. – Więc zaczynajmy. Prędko wstała i poszła po pocztę. Kiedy zbliżyła się do drzwi, dodałem: – Ale niezłą mieliśmy imprezę firmową, co? Odwróciła się i spojrzała na mnie. Jej oczy zalśniły, a uśmiech miała ciepły i szczery. – To prawda, Mikael. Niezłą. Potem pochłonęła nas rutyna i wszystko było jak kiedyś. Wszystko było też inne. Lunch zjadłem na mieście. Później napisałem list do policji w sprawie Evy Kaufmann. Nagłówek brzmiał: „Wniosek o podjęcie działań w śledztwie w sprawie karnej przeciwko Evie Kaufmann”. Pismo wystosowałem do prawnika policyjnego odpowiedzialnego za śledztwo. Wyjaśniłem w nim krótko, że na podstawie raportów z obserwacji dotarłem do tego, iż Hans de Gier odwiedził bar
uliczny prowadzony przez Daga Erika Næssa. Ustalenie prawdziwego nazwiska Zygi kosztowało mnie parę telefonów i nieco przeszukiwania własnych archiwów. Napisałem, że mam powody, by sądzić, iż de Gier był tam sam z Zygą, oraz że wiem, iż tego właśnie Zygę kilkakrotnie skazywano za naruszenie paragrafu 162 prawa karnego. Dalej napisałem: O ile rozumiem, w związku z powyższym nie jest wykluczone, że to Dag Erik Næss, a nie Eva Kaufmann, był właściwym odbiorcą rzeczonej partii heroiny. Żaden ze znanych mi dowodów w sprawie nie przeczy takiej możliwości. Proszę zatem, aby policja jak najprędzej podjęła działania stosowne do wspomnianych informacji. Nie znajduję przyczyn, by precyzować rodzaj tych działań, ponieważ za oczywiste uznaję, iż potraktują Państwo te doniesienia poważnie i sprawdzą je w odpowiedni sposób.
Nie musiałem dodawać, że urządzę piekło w sądzie śledczym, jeżeli policja nie zweryfikuje moich informacji. Oni to wiedzieli. Zakończyłem więc: Jasnym dla niżej podpisanego jest, iż powyższe stawia sprawę przeciwko mojej klientce w zupełnie nowym świetle; zakładam też, że wezmą to Państwo pod uwagę przy podejmowaniu decyzji o ewentualnym przedłużeniu jej pobytu w areszcie śledczym, jak również w raporcie dla prokuratury.
Ostatnie zdanie było najważniejsze. Prawnik policyjny, noszący tytuł adiutanta, po zakończeniu śledztwa przygotowuje raport przesyłany przez odpowiedniego inspektora prokuraturze. Zawiera on propozycję oskarżenia oraz kary. Na tej podstawie prokurator sporządza akt oskarżenia. Dopiero wtedy można wnieść sprawę do sądu, ustalone też zostają czas i miejsce rozprawy. Miałem nadzieję, że akt oskarżenia w ogóle nie powstanie. Przeczytałem list, wydrukowałem go i podpisałem. Wiedziałem, że policja musi potraktować go poważnie. Ani na chwilę nie uwierzą, że Zyga ma jakiś związek ze sprawą, na pewno nie
spodoba im się ten pomysł, ale będą musieli wziąć go pod uwagę. W przeciwnym razie ich pozwę. Uśmiechnąłem się i włożyłem list do przegródki oznaczonej: „do wysłania”. Następnego popołudnia udałem się do więzienia. Był jasny zimowy dzień, a popołudniowe niebo miało barwę głębokiego błękitu. Śnieg przykrywał miękką kołdrą ziemię wzdłuż autostrady. Nawet nudny krajobraz przedmieść wyglądał zachęcająco. Pomyślałem o Kari. W ostatnich dniach nie widywałem jej zbyt często, byłem zajęty spotkaniami i rozprawą. Przemykała gdzieś w drodze do i z biura albo gdy przynosiła mi dokumenty. Trudno było traktować ją jak zwykle, choć nie rozmawialiśmy o tym, co się stało, a mimo to odnosiłem się do niej w zupełnie nowy sposób. Gdy rozebrało się kobietę i widziało ją nagą, wdarło się w nią i ujrzało w jej twarzy rozkosz szczytowania, kobieta ta nigdy nie będzie już taka sama. Nie mogłem na nią patrzeć, nie myśląc jednocześnie o tym, jak wyglądała tamtego wieczoru, a ona była tego świadoma. Po jej ruchach, które w moim odczuciu zyskały dodatkowe znaczenie, poznawałem, że jest tego świadoma. Siedziałem za kierownicą, czując, że mam na nią ochotę, a jednocześnie zastanawiałem się, czy myślę o Kari po to, aby nie myśleć o Evie Kaufmann. Postanowiłem, że dziś zachowam wobec niej dystans. Okazało się, że nie będzie z tym problemu. Pokój odwiedzin był zajęty, więc umieszczono nas w bibliotece z dużym oknem i otwartymi szklanymi drzwiami wychodzącymi na korytarz. Nawet Eva nie mogła uprawiać tam seksu, ale usiadła po tej samej stronie stołu co ja i czasem czułem muskające mnie kolano lub
ramię. Raz przykryła dłonią moją dłoń, lekko przesunęła ostrymi paznokciami po mojej skórze i w tej samej chwili zdałem sobie sprawę, że nie dałbym rady się jej oprzeć, gdybyśmy byli sami. Podniecało mnie to i martwiło jednocześnie. Powiedziałem jej, co zrobiłem i co z tego wynika, bez podawania szczegółów czy nazwisk. Chciała dowiedzieć się więcej, zadawała sprytne, prędkie pytania. Później odchyliła się lekko na krześle, zastanowiła i spojrzała na mnie z zadowolonym wyrazem twarzy. – Tak – szepnęła. – Chyba rozumiem. To powinno zadziałać. Chyba uratowałeś mi życie, Mikael. Wzruszyłem ramionami. – Możliwe. Ale miałem niesamowity fart. W każdym razie... w każdym razie musimy poczekać i zobaczyć, co z tego wyniknie. Po chwili ciszy zapytałem o jej przeszłość, o pochodzenie i to, jak poznała Slava oraz Mike’a. Dziwiłem się, że nie spytałem o to wcześniej. Teraz to ona wzruszyła ramionami. – Skąd jestem? Zewsząd. Nie wiem już do końca, gdzie jest mój dom. Urodziłam się i dorastałam na Węgrzech w rodzinie niemieckiego pochodzenia, która od pokoleń mieszka w tym kraju. – Zawahała się. – Nie... nie miałam zbyt dobrych relacji z rodzicami i uciekłam z domu w dość młodym wieku, jako piętnastolatka. Później sporo podróżowałam. – I czym się zajmowałaś? Znów lekceważący ruch ramion i lekkie skrzywienie ust. – Tańczyłam. A właściwie to byłam striptizerką. Nadawałam się, mam odpowiednie ciało. Tego nie musiała mi mówić. – Slava i Mike’a poznałam w Serbii, podczas wojny
z Chorwatami. – Podczas wojny? Co tam robiłaś? Uśmiechnęła się. Był to grymas bez wyrazu. – Ich zapytaj. Albo lepiej nie. Nie ciągnąłem tematu. Gdy wychodziłem, chciała wiedzieć, czy prędko wrócę. Mogłem zaprzeczyć. Jej sprawa nie wymagała teraz właściwie zbyt wiele pracy, musieliśmy jedynie czekać na reakcję policji. Powinienem był zaprzeczyć. Ale spojrzałem na nią, na jej długie nogi, na piersi pod koszulką i ciemne oczy, które patrzyły na mnie z chłodnym wyczekiwaniem, i odpowiedziałem, że przyjdę w poniedziałek.
Rozdział 19
Telefon zadzwonił w czwartek wieczorem. Napaliłem w kominku i siedziałem z kubkiem ciepłego kakao na brzuchu oraz palcami stóp wyciągniętymi w stronę żaru. Byłem zmęczony, ale dość zadowolony z życia. Ledwo chwyciłem opuszkami telefon bez zmieniania pozycji. – Słucham, tu Mikael – przedstawiłem się. – Brenne, mówi Breivik – powiedział głos. Nic nie mówiło mi to nazwisko. – Kto? – Karl Petter Breivik. Z wydziału do spraw narkotyków. Zdałem sobie sprawę, że to Król Słońce. Tak przywykłem do przydomka, że parę sekund zajęło mi powiązanie go z prawdziwym nazwiskiem. – Tak, okej, już kojarzę. O co chodzi? Spodziewałem się, że zatrzymano któregoś z moich klientów, ale w tle słyszałem dźwięki ulicy i ludzkie głosy. Król Słońce nie siedział w biurze, mówił przez komórkę. Trochę czasu minęło, nim odpowiedział. – Chodzi o sprawę Kaufmann. Dostaliśmy twój list o Zydze. Wczoraj. – Tak? – mruknąłem uprzejmie. – Wiesz, gdzie mieszka, prawda? Nad swoim sklepem. – Tak, wiem. Ale o co...
Przerwał mi. – Przyjedź tam jak najszybciej. Spotkamy się na zewnątrz. Było to bardzo niezwykłe. Bardziej niż niezwykłe, wręcz sensacyjne. Przypuszczałem, że policja przeszuka lokal lub aresztuje Zygę albo zrobi jedno i drugie, lecz obrońcy nigdy nie są zapraszani do uczestnictwa w działaniach operacyjnych. Nigdy. To się po prostu nie zdarza. – Co... dlaczego? – spytałem ostrożnie. – Co się dzieje? – Przyszło mi do głowy, że może Król Słońce pragnie mnie dopaść, zwabić w jakąś pułapkę. Wiedziałem, że mnie nie lubi, ale odrzuciłem myśl jako zupełnie idiotyczną. – Po prostu przyjedź, Brenne. Teraz. Coś ci pokażę. I obiecuję, że będzie to... ciekawe. O mało nie kazałem mu spieprzać, ale coś w jego głosie mnie powstrzymało. – Okej – powiedziałem. – Będę tam za kwadrans. Pogoda się zmieniła, jak to bywa w tym mieście. Padało i wiało, na ulicach była chlapa. Miałem przemoczone nogi, jeszcze zanim dotarłem do samochodu. Śnieg stał się tak mokry i ciężki, że wycieraczki nie dały rady go odgarnąć, musiałem więc wyjść i zrzucić go ręką, by móc ruszyć. Na pierwszym zakręcie autem zarzuciło. Jakbym jechał po mydle. Przeciskałem się do centrum wąskimi uliczkami przy porcie, zastanawiając się, czego chce Król Słońce i dlaczego mam się z nim spotkać u Zygi. Nie potrafiłem wymyślić żadnego rozsądnego powodu, co mnie zaniepokoiło. Z daleka ujrzałem w ciemności migające na niebiesko światła radiowozów i zrozumiałem, że coś jest nie tak. Było tak ślisko, że musiałem zaparkować u podnóża góry i przejść ostatni odcinek
drogi. Nim dotarłem na miejsce, deszcz ściekał mi z włosów na twarz, kark i za kołnierz. Szarpały mną podmuchy wiatru. Przed barem Zygi stały dwa samochody policyjne. Jeden zaparkowany był po skosie, całą maską na chodniku i z włączonym niebieskim światłem, jakby brał udział w filmie. Bardziej martwiła mnie jednak stojąca wzdłuż chodnika karetka. W szoferce dostrzegałem dwie postacie, ciemne sylwetki za mokrą od deszczu szybą. To nie był dobry znak. Mała grupka gapiów, siedem – osiem osób, stała parę metrów obok. Mokli. Policjanci w ciemnych, połyskliwych płaszczach przeciwdeszczowych odgradzali chodnik wokół baru. Podszedłem do taśmy. Policjant uniósł dłoń i przytknął palec wskazujący do mojej piersi. – Proszę się cofnąć – rozkazał. – Nie ma tu nic do oglądania. Niech pan idzie dalej. W drzwiach pojawił się Król Słońce. Jego rude, kręcone włosy lśniły od deszczu. W świetle reflektorów wyglądały jak aureola. – On jest ze mną – warknął, po czym wciągnął mnie do niewielkiego wejścia u podnóża wąskich, stromych schodów. – Co do cholery... – zacząłem. – Co się stało? Nie odpowiedział, dał mi tylko zielony foliowy czepek i nakładki na buty z tego samego materiału. – Włóż to – zażądał. Zrobiłem, jak kazał, i poczułem się idiotycznie. On włożył taki sam sprzęt. – Chodź – rzekł. Odwrócił się, po czym ciężko wspiął po schodach. Nie miałem siły więcej marudzić. Już wiedziałem, co chce mi pokazać. Zyga leżał na boku na podłodze, z podkurczonymi nogami, jakby
marzł. Jego lewa ręka była wygięta pod kątem prostym, rękaw podciągnięty nad łokieć. Prawa ręka spoczywała złożona na piersi, dłoń ściskała jakiś przedmiot, którego nie mogłem dojrzeć. Spojrzałem na twarz – bladą, z wyraźnym sinym odcieniem. Miał na wpół otwarte, wywrócone oczy. Uchylone usta. Widziałem jego żółte od nikotyny zęby. Był bosy. Nogi miał białe, jakby odpłynęła z nich krew. Paznokcie u stóp wymagały obcięcia. Nie wyglądał pięknie. Raczej brzydko, samotnie i żałośnie. Obok leżało wywrócone kuchenne krzesło. Ciało zdawało się dziwnie małe, jakby skurczyło się w chwili śmierci i nie do końca pasowało do ubrań noszonych za życia. Mężczyzna w brązowym garniturze kucał obok Zygi, mamrocząc do siebie pod nosem. Przypuszczałem, że to lekarz. Przez otwarte drzwi mogłem zajrzeć do salonu. W środku dreptało dwóch mężczyzn w białych kombinezonach. Cicho rozmawiali. Nie słyszałem słów. Poza tym w domu panowała osobliwa cisza. Król Słońce chwycił mnie za rękę. – Patrz – powiedział, wskazując palcem. – Lewe ramię odsłonięte. Jeśli bardziej się przyjrzysz, po wewnętrznej stronie łokcia zobaczysz świeże nakłucie po strzykawce. Ale żadnych śladów wcześniejszych nakłuć. – Jego głos brzmiał spokojnie i monotonnie. – W prawej dłoni trzyma gumowy wężyk użyty do zaciśnięcia lewego przedramienia, aby było widać żyły. – Odwrócił się w prawą stronę. – Spójrz na kuchnię. Talerz płatków owsianych, do połowy zjedzonych. Karton odtłuszczonego mleka. Strzykawka. Łyżka. Witaminy. Gazeta. – Jego wzrok płonął. – Śmierć z przedawkowania, nie sądzisz? Chyba znudziły mu się płatki i musiał dodać do kolacji coś mocniejszego. Założę się o miesięczną pensję, że raport z sekcji jako przyczynę zgonu poda
przedawkowanie. Jak myślisz, Brenne? – Jego dłoń zaciskała się na moim ramieniu jak szpon. – Gdybyśmy poszli do salonu – nie możemy, bo pracują tam technicy, ale gdybyśmy poszli – i otworzyli szafkę w rogu, pochylili się i zajrzeli do środka, wiesz, co zobaczylibyśmy na samym końcu najniższej półki? Wiesz, Brenne? Pokręciłem głową. – Zobaczylibyśmy paczkę. Paczkę identyczną jak te, które zostały zarekwirowane u holenderskiego kuriera de Giera. Założę się o kolejną miesięczną pensję, że analiza wykaże heroinę z tej samej partii. Wyrwałem się z jego uścisku, po czym skierowałem się do wyjścia. Zatrzymałem się u podnóża schodów, zdjąłem nakładki na buty i czepek, po czym wciągnąłem nosem chłodne nocne powietrze. Słyszałem schodzącego za mną Króla Słońce. Odwróciłem się w jego stronę, kiedy zaczął mówić. Stał blisko mnie, w jego oczach widziałem wściekłość. – Ani trochę w to nie wierzę, Brenne – wycedził. – List od ciebie na temat potencjalnego sprawcy, a dwa dni później sprawca umiera z przedawkowania. Zanim zdążymy z nim porozmawiać. I jest na tyle miły, by zostawić nam nietkniętą paczkę heroiny. Paczkę, którą przechowywał przez dwa miesiące? Za kogo oni nas biorą? Za idiotów? Jeszcze bardziej się zbliżył. Czułem jego oddech na twarzy. – Znałem Zygę. Znałem go wiele lat. Aresztowałem go, kiedy był zbirem. I pomagałem mu, gdy przestał nim być. Ani trochę nie wierzę, że znowu brał. Nic a nic. Nie miałem mu nic do powiedzenia, więc dodał: – Myślę... nie, jestem pewien, że został zabity. I myślę, że zabili go ci wystrojeni w garnitury, zasrani gangsterzy, których sobie
wziąłeś na klientów, żeby ta mała kurewka Eva Kaufmann, która miała spędzić dwadzieścia lat w pojedynczej celi, mogła się wymknąć! Tak myślę! – Ostatnie słowa wyryczał. Próbowałem się pozbierać. Król Słońce nieco się cofnął, po czym skierował w moją stronę palec wskazujący. Lekko drżała mu dłoń, ale znowu mówił cicho, niemal obojętnie. – To też ujdzie im na sucho. Jak, do cholery, mamy udowodnić, że ktoś wstrzyknął Zydze za dużą dawkę? To prawie niemożliwe. Wywiną się i będziemy musieli wypuścić Evę Kaufmann. Do dupy to wszystko. A ty, Brenne – pokręcił głową – ty tkwisz w samym środku tego bagna. Otworzyłem usta, ale on uniósł dłoń i rzekł: – Tak jest. Nie wiem, w jaki sposób to zrobiłeś. Nie wiem, czy aż taki z ciebie gnój, żeby wziąć w tym udział, czy jesteś po prostu tępy i nie rozumiesz, co wyprawiasz. Ale w każdym razie, Brenne, to twoja wina. To tak samo, kurna, pewne, jakbyś osobiście wbił strzykawkę w jego ramię. A ja to sobie zapamiętam. Miałem ochotę mu przywalić. Bo mówił prawdę. To była moja wina. Wciągnąłem Zygę w tę grę. Wprawiłem tryby w ruch. Nie uderzyłem go i nic nie powiedziałem. Odwróciłem się tylko i wyszedłem. Śnieg zatkał wszystkie odpływy, deszczówka spływała ulicami niczym rwąca rzeka. Zalegał też na chodnikach, tworząc śliską, szarą masę zmieszaną z błotem. Byłem odrętwiały, a w głowie nie miałem nawet jednej myśli. Prawie dotarłszy do auta, poślizgnąłem się i wylądowałem na tyłku w mokrej brei. Siedziałem tam i marzłem. Nagle się przestraszyłem. Zabili Zygę. Nie dlatego że było to niezbędne, tylko po to, aby mieć pewność. Czułem też co innego.
W głębi, niczym słaby, gorący żar, niczym ostrożny zaczątek ogniska rozniecała się we mnie potężna złość. Na Slava. Na Mike’a. Na Evę Kaufmann. I na siebie samego. Ręce mi drżały, gdy otwierałem drzwi samochodu. Nie wiedziałem, czy ze złości, czy strachu.
Rozdział 20
Następnego dnia poszedłem do pracy, ale równie dobrze mógłbym zostać w domu. Nie potrafiłem niczym się zająć. W końcu powiadomiłem Kari, że nie będę odbierał telefonów, i siedziałem w zamyśleniu za biurkiem. Na zewnątrz nadal padało. Zyga nie żył, a ja nie miałem cienia wątpliwości, że Król Słońce się nie mylił: nie była to naturalna śmierć. Zbyt wiele wystąpiło tam zbiegów okoliczności – heroina, moment zgonu – żebym mógł uwierzyć w przedawkowanie. Poza tym pamiętałem Zygę ze spotkania w barze. Nie wyglądał na faceta, który trzymałby w domu dwieście gramów heroiny i znajdował się u kresu wytrzymałości. Był spokojny, pewny siebie i świadomy swojej sytuacji. To Slavo. Slavo i Mike. Przypomniałem sobie spotkanie ze Slavem, gdy powiedziałem mu, jak załatwię uwolnienie Evy, jego szczegółowe pytania i ostatnią odpowiedź: „Chciałem jedynie się upewnić, że wszystko pojmuję”. I pojął. Pojął, że znalazłem rozwiązanie sprawy Evy Kaufmann. On jedynie zmienił prawdopodobieństwo wygrania ze sporego w ogromne. Zastanawiałem się, jak dotarli do Zygi. Im więcej o tym myślałem, tym bardziej podejrzewałem, że to Bjørn Kvarme wyjawił im informacje. A może śledzili mnie tamtego wieczoru? Tak sądziłem, ale nawet Slavo i Mike nie zabiliby kogoś i nie zostawili na miejscu zbrodni dwustu gramów heroiny, nie mając
pewności. A tę mogli zdobyć, jedynie gdyby Bjørn Kvarme zdradził im nazwisko Zygi. Mój list trafił na biurko Króla Słońce. Kvarme wchodził do tego gabinetu i wychodził z niego po kilka razy dziennie. Nie miałem dowodów, ale byłem pewien, że tak właśnie to wyglądało. W każdym razie wina leżała po mojej stronie. Wciągnąłem Zygę w grę, w której nie brał udziału, i kosztowało go to życie. Nie przewidziałem tego. Chciało mi się wyć na samą myśl, jaki byłem naiwny. Zgodziłem się pracować dla Slava, choć podejrzewałem, kim jest. Zrobiłem to z chciwości, myślałem, że zachowam kontrolę, że umiem balansować na cienkiej linie dzielącej dobro od zła. Okazuje się, że nie umiem. Wystarczy zrobić jeden krok za dużo i przekracza się granicę. Niewiele do tego potrzeba. Dużo trudniej jest wrócić na drugą stronę. I spałem z Evą Kaufmann. Z klientką. W więzieniu. To kolejna granica, którą przekroczyłem, bezmyślnie, nie zważając na konsekwencje. A wszystko to z żądzy. Żądzy pieniądza, żądzy seksu. Przyglądałem się sobie tego dnia i nie był to ładny widok. Do tego Zyga nie żył. Narastała we mnie wściekłość. Nie żeby sam Zyga szczególnie wiele dla mnie znaczył. Nie potrafiłem go zanadto żałować. Nigdy nie miałem do niego bliskiego, osobistego stosunku. Ale zasługiwał na szacunek. Zakasał rękawy i ułożył sobie życie. Wbrew przeciwnościom ułożył sobie godne życie. I jest, lub był, moim klientem. Johnny też nim był, zanim odcięli mu kciuki. Moi klienci. Nagle zdałem sobie sprawę, że to bardzo ważne. Praca adwokata nie przynosi splendoru. Większość z nas nie
dostaje wielkich spraw i nie pojawia się w prasowych nagłówkach. Codziennością są drobni przestępcy i drobne sprawy. Z czasem, jak wszystko, praca staje się rutyną. Niektórzy klienci bywają w porządku, niektórych udaje się polubić, do innych nie czuje się sympatii. Nie robi się tego dla honoru ani żeby ratować świat lub ludzi. Obrońców na co dzień cechuje bardziej cynizm niż idealizm. A jednak pewien aspekt tego zajęcia z czasem staje się ważny, wkrada się w życie. Twoi klienci mają tylko ciebie. Nikogo więcej na całym świecie. I dlatego musisz dobrze wykonywać swoją pracę. Trzeba się starać tak samo dla tych, których się nie znosi, jak dla ulubieńców. Niedbalstwo jest niedozwolone, podobnie jak oszustwa. Trzeba spędzać długie popołudnia i późne wieczory w biurze, żeby uratować jakiegoś idiotę od wyroku za kradzież, której się nie dopuścił, chociaż i tak zostanie skazany za czterdzieści innych kradzieży. W zamian można liczyć na szacunek. Szacunek klientów, którzy wiedzą, że jesteś przy nich. I szacunek dla samego siebie za to, że wykonałeś swoją pracę. Męczysz się z nimi, przeklinasz ich, wydzierasz się na nich, cieszysz drobnymi zwycięstwami, martwisz licznymi porażkami i w jakiś sposób stają ci się bliscy. Wielu źle kończy. Kiedy jednak któremuś się powiedzie, również w tym masz swój udział. Teraz w mieście zjawili się obcy. Obcięli kciuki jednemu z moich klientów, wstrzyknęli heroinę innemu, jakby żaden z nich nic nie znaczył. Dla mnie coś znaczyli. Byli moimi klientami. Byłem ich obrońcą. Wściekłość ciążyła mi w piersi. A wraz z nią strach. Nie wiedziałem, czy Serbowie mi ufają. Martwiłem się o swoją karierę, bałem się o życie. Przerażenie i złość. Są jak dwaj bracia, jak dwie strony jednej monety. Przerażenie i złość. Orzeł i reszka. Tkwiły we
mnie przez cały ten długi, szary dzień. Podczas wieczornej wędrówki do domu i kiedy siedziałem przy oknie w salonie, ślepo wpatrzony przed siebie, a myśli krążyły stale tymi samymi torami. Napiłem się wódki, musiałem się jakoś uspokoić. Trochę pomogło. Spojrzałem na zegar. Nawet nie spostrzegłem, kiedy zrobiła się jedenasta. Nie jadłem od rana, ale nie byłem głodny. Niewiele myśląc, chwyciłem telefon i wybrałem numer Slava. Odebrał po pierwszym sygnale. – Tak? – Zabiliście Zygę. Zabiliście go. Nie mieliście ku temu powodów, to było zupełnie niepotrzebne. Wszystko zaplanowałem, wszystko miałem pod kontrolą. Jesteście szaleni. Nie chcę już brać w tym udziału. Nie chcę. Nie mogę. – Słowa płynęły potokiem, jak gdyby pękła we mnie tama. Przeraziło mnie to, co powiedziałem. Przez moment na linii panowała cisza. Wreszcie się odezwał: – Mikael? To ty? Przytaknąłem. Westchnął z rezygnacją, jakbym był dzieckiem, które bez powodu wpadło w złość. – Mikael, uspokój się. Musimy porozmawiać. – Nie – odparłem. – Nie ma o czym mówić. Znów westchnął, ale nadal zachowywał spokój. – Jest dużo spraw do obgadania, Mikael. Przyjadę po ciebie za kwadrans. Widzimy się przed twoją bramą. Zaprotestowałem, lecz nagle w jego głosie zabrzmiała twardsza nuta. – Bądź tam, Mikael. Musimy porozmawiać. I się rozłączył. *
Piętnaście minut później drżałem z zimna przed bramą. Deszcz ustał, a temperatura spadła. Miałem ochotę zadzwonić na policję. Chciałem uciec. Wreszcie, z braku innych możliwości, zrobiłem, co mi kazano. Nie wiedziałem, co począć. Bałem się, ale w duchu wierzyłem, że Slavo mnie nie skrzywdzi. Samochód był ciemny i niski. Slavo sam prowadził. Wsiadłem, a on nagle i bez słowa uruchomił silnik. Po chwili zapytałem: – Dokąd jedziemy? Myślałem, że mamy rozmawiać. – Porozmawiamy, Mikael – zapewnił – ale najpierw coś ci pokażę. – Zerknął na mnie. – Nie bój się. Nic ci się nie stanie. Tylko tyle powiedział po drodze. Skręciliśmy na autostradę biegnącą na południe. Było późno, panował niewielki ruch, a Slavo jechał spokojnie, uważając na ograniczenia prędkości. Po dwudziestu minutach skręciliśmy. Powoli sunęliśmy między ciemnymi willami z lat siedemdziesiątych oraz starymi rezydencjami. Z czasem zabudowa stała się rzadsza, bardziej wiejska. W blasku przednich świateł ujrzałem sfatygowany drogowskaz, ale nie zdążyłem przeczytać widniejącego na nim napisu, gdyż Slavo wjechał na wąską żwirową drogę. Pobocze gęsto porastały krzewy i drzewa. Slavo jechał spacerowym tempem, mijając dziury i kałuże. Nie wiem, jak długo to trwało, wreszcie jednak dotarliśmy na polanę. Po jej drugiej stronie stał walący się murowany budynek. Slavo zatrzymał samochód, ale światła zostawił włączone. – Chodź – rozkazał. – Wysiadamy. Bałem się. Wypita wódka cofała mi się do gardła, lecz go posłuchałem. Dopiero kiedy wysiadłem, zobaczyłem drugi pojazd. Zieloną furgonetkę. Stała po naszej lewej stronie, pod drzewami –
ciemna i spokojna. Slavo znajdował się obok mnie, tak blisko, że jego ramię niemal dotykało mojego. Para z naszych oddechów mieszała się w nocy niczym mgła, w blasku reflektorów auta widziałem, że z furgonetki wysiadły dwie osoby, otworzyły tylne drzwi i wyprowadziły jakiegoś mężczyznę. Z początku go nie rozpoznałem. Trzymali go z obu stron. Głowa o blond włosach zwisała, spuszczona na pierś. Nie wiem, czy wcześniej zdążyli mu coś zrobić. Gdy uniósł głowę i zmrużył oczy w świetle auta, pojąłem, że go znam. Nie mogłem przypomnieć sobie nazwiska, ale był to jeden z drobnych dilerów, którzy pośredniczą między narkomanami a grubymi rybami. Wyglądał na zdezorientowanego i otępiałego. Może mu coś podali. Może tylko się bał. Wiedział, co zaraz nastąpi. Mike wyszedł z cienia. Stanął przed dilerem, chwycił go za włosy i powiedział coś, czego nie dosłyszałem. – Więc nie jesteś z nas zadowolony, Mikael – rzekł Slavo cicho. – Sądzisz, że nie powinniśmy byli zabić Zygi. Nie wiem, o co wam chodzi w tym kraju. Jakbyście nie żyli w prawdziwym świecie. Słowa uwięzły mi w gardle. Kiedy wreszcie je z siebie wydobyłem, mój głos brzmiał inaczej, był cienki i ostry. – On... co on zrobił? Co się z nim stanie? – Niektórzy mają problemy ze zrozumieniem zasad. Korzystają z towaru, sprzedają na kredyt, obiecują i kłamią. – Slavo wzruszył ramionami. – Dostanie nauczkę, którą popamięta – powiedział spokojnie, jakby prowadził rozmowę przy kawie. Jako dziecko co noc śniłem ten sam sen. Byłem pod wodą, musiałem uciec przed jakimś ogromnym niebezpieczeństwem, ale nie mogłem się wydostać. Machałem rękami i nogami, ale ani
drgnąłem, narastał tylko strach. Tak samo czułem się teraz. Byłem sparaliżowany. Nawet powietrze zgęstniało, utrudniało oddychanie i uniemożliwiało ruch. Stałem więc w miejscu. Nic nie powiedziałem ani nie zrobiłem, gdy Mike z dwoma kolegami ciężko pobił na moich oczach człowieka. W życiu widziałem różne bójki. Niektóre niezdarne i niemal komiczne, inne przybierały formę eksplozji nagłej przemocy. To było co innego. To była praca, którą ktoś musiał wykonać, bez emocji, bez złości. Nie spieszyli się. Wiedzieli, co robią. Wreszcie go puścili, ale nie mógł już stać o własnych siłach, więc zwiotczały osunął się na ziemię, wzbudzając we mnie mdłości. Wtedy przeszli do kopania. Na betonowej ścianie za nimi cienie tańczyły powolny, groteskowy taniec w blasku samochodowych świateł. Nie wiem, ile to trwało. W przelocie zobaczyłem twarz mężczyzny, zanim cisnęli go do furgonetki. Nie dało się go już rozpoznać, ale żył. Widziałem, jak się rusza. Nadal nie pamiętałem jego nazwiska, męczyło mnie to. Mike podszedł do nas. Długie poły jego płaszcza łopotały wokół nóg. W ostrym świetle wyglądał na nienaturalnie wysokiego. Miał czarne oczy, pełne... pogardy. Tak mi się jawił. Pełen pogardy dla ofiary, dla wszelkiej słabości, dla mnie, dla każdego i wszystkiego. Zatrzymał się tuż przede mną, zbyt blisko. – To mogłeś być ty, Brenne. Głos mi wrócił. – Co z nim zrobicie? Nikt mi nie odpowiedział. Mike zbliżył się jeszcze bardziej, tak bardzo, że czułem jego oddech na twarzy. Spróbowałem cofnąć się
o krok, ale chwycił mnie za kurtkę i przyciągnął do siebie. Jego prawa dłoń niczym szpon chwyciła moje krocze i zacisnęła się na nim. Ból odebrał mi dech, więc wspiąłem się na palce, żeby wymknąć się z uścisku, ale on cały czas mnie trzymał. Nie mogłem mówić. – Nigdy się nie nauczysz? – warknął. – Nic ci do tego, co z nim zrobimy. Nie myśl o tym. Wiem, gdzie mieszkasz, Brenne. Wiem, gdzie masz biuro. Jakim jeździsz samochodem. Dokąd chodzisz na spacery. W którym domu opieki mieszka twój ojciec. Gdzie mieszka twoja sekretarka. Wiem o tobie wszystko. I przyjdę po ciebie... albo kogoś, kogo znasz... wkrótce. Jeśli się nie nauczysz. – Podkreślił ostatnie słowa mocniejszym uściskiem. Zrobiło mi się niedobrze, wtedy mnie puścił. Gdy odjechali, dłuższy czas stałem zgięty wpół, aż Slavo położył mi dłoń na ramieniu. Pozwoliłem, by zaprowadził mnie jak dziecko do samochodu. Powoli skierowaliśmy się w stronę domu. Slavo nic nie mówił. Spojrzałem na swoje dłonie. Drżały tak jak ręce mojego ojca podczas nalewania kawy. Zatrzymał się przed bramą. Dopiero wtedy odwrócił się do mnie i przemówił. Miał cichy, spokojny głos. – Przepraszam, że musiałeś to zobaczyć – powiedział – ale było to konieczne. – Śledziliście mnie, prawda? Obserwowaliście mnie? – Ktoś... zwrócił na nas uwagę policji. Ktoś do nich zadzwonił i podał im informacje. Mike uważa, że to ty. Przypomniałem sobie telefon do Króla Słońce i aż przeszedł mnie dreszcz. Otworzyłem usta, by odpowiedzieć, ale Slavo wszedł mi w słowo. – Ja nic nie myślę. Wierzę tylko w to, co wiem. Może to byłeś ty,
a może nie. Ale śledziliśmy cię, Mikael, dla pewności. Wolimy wiedzieć, z kim się zadajesz. I musieliśmy odnaleźć bar, który odwiedził de Gier. – Siedział przez chwilę bez słowa. – Musisz zrozumieć, Mikael. Nikt nas nie zdradza. I nikt nie kończy współpracy z nami, Mikael. Nikt. Dopóki sami tego nie zechcemy. Teraz chcę, żebyś utworzył tę spółkę i rozpoczął jej działalność. Dość już zwlekania. Dość wymówek. Dość wykrętów. Dotknął mojego ramienia, a ja wzdrygnąłem się z obrzydzenia. – Lubię cię, Mikael. Czuję, że mogę z tobą porozmawiać. Nie chcę, żeby coś ci się stało. Jesteś moim przyjacielem, potrzebuję cię. Jesteś jednym z nas, Mikael. Wiem, że mogę na ciebie liczyć. – Westchnął. – Idź już, prześpij się. Pogadamy za parę dni. Stałem pod domem, patrząc na znikające w ciemności tylne światła. Czułem ból w kroczu. To był potwór. W pewien sposób gorszy od Mike’a. Żyłem jeszcze, bo mnie lubił. Przeszedłem przez ogród do domu, a wewnątrz poczułem się jak intruz. Świat zmienił się tej nocy, ja również. Pomyślałem, że dopóki Slavo i Mike chodzą po ziemi, nigdy nie będę bezpieczny.
Rozdział 21
W poniedziałkowy ranek lał ulewny deszcz, a ja musiałem przebiec ostatnie sto metrów do biura. Zdyszany wpadłem do środka. – Hej – przywitała się Kari. – Uprawiałeś jogging? – Wyglądała zdrowo, młodo i była w formie. Ja sam czułem się stary, zmęczony i poszarzały. Gdy weszła do mojego gabinetu, powiedziałem, że zrobię sobie tydzień lub dwa przerwy. Nie wiem, skąd mi się to wzięło, słowa po prostu ze mnie wypłynęły. Nie rozważałem takiej możliwości, zanim ją sformułowałem. Zmarszczyła czoło. – Tak... tak nagle? – zdziwiła się. – Coś się stało? Pokręciłem głową. – Nic się nie stało. Jestem po prostu zmęczony. Wyczerpany. I chyba możemy sobie na to pozwolić, nie? Przytaknęła. – Ale co z rozprawami? Chyba nie możesz tak po prostu... ich przełożyć? – Zobaczmy, co tam mamy. W razie czego zajmie się nimi Peter Ula. Albo załatwię sobie zwolnienie lekarskie. Wszystko jedno. Nagle poczułem, że to właściwa decyzja. Nie mogłem pracować. Musiałem zniknąć, pomyśleć. Tkwiłem w środku koszmaru i musiałem znaleźć z niego wyjście. Gdybym założył spółkę
importową i zaczął prać brudne pieniądze, byłbym zgubiony. Mieliby mnie wtedy na zawsze. A gdybym odmówił, zabiliby mnie. Powinienem pójść na policję, ale nie śmiałem. Pieniądze, które już przelałem na konto dla klientów, kosztowałyby mnie licencję i parę lat więzienia. Poza tym nie wierzyłem, że policja mnie ochroni. Slavo nie był sam, miał pomocników, całą organizację za plecami, tego byłem pewien. Gdybym poszedł na policję, nigdy nie zaznałbym już spokoju. Nie widziałem żadnego wyjścia. Za każdym razem, gdy usiłowałem znaleźć rozwiązanie, dopadały mnie mdłości i potężny ból głowy. Przez pozostałą część dnia pracowaliśmy. Uporałem się z zaległościami, wysłałem klientom kopie dokumentów i napisałem do nich i do przeciwników procesowych krótkie listy z informacją, że nie będzie mnie przez dwa tygodnie i moje odpowiedzi nadejdą z opóźnieniem. Napisałem też wniosek do sądu o przełożenie terminów składania pism procesowych o odpowiednią liczbę dni. Kari przesunęła spotkania. Dwie sprawy nie mogły jednak czekać. Do tej pory i tak leżały odłogiem. Poza tym w następnym tygodniu miałem zaplanowaną dwudniową rozprawę. Mam starego przyjaciela lekarza, więc zadzwoniłem do niego i poprosiłem o dwutygodniowe zwolnienie. – A co ci jest? – zapytał. – Cokolwiek – odparłem. – Jestem wykończony i potrzebuję przerwy. Nie mogę znieść myśli o sądzie. Przez chwilę się nie odzywał. – A więc rzeczywiście potrzeba ci zwolnienia – powiedział. – Możesz je odebrać o drugiej. A za dwa tygodnie przyjdź na wizytę. – Zadzwonię do ciebie – obiecałem.
* Peter był w swoim biurze, więc się do niego wprosiłem. – Będę za pięć minut – oznajmiłem, po czym włożyłem dokumentację dwóch spraw do foliowej torby, narzuciłem płaszcz i wyszedłem. Musiałem poczekać parę minut. Peter ma biuro większe od mojego, dwie sekretarki, partnera i mnóstwo aplikantów. Wszyscy oni są młodzi i zaangażowani, a do tego wyglądają identycznie, bez względu na płeć. Peter robił wrażenie zmęczonego. Ruchem dłoni zaprosił mnie do gabinetu i wziął dla nas kawę. Miał przekrwione oczy. – Wyglądasz fatalnie – stwierdziłem. – Chore dzieciaki w domu – wyjaśnił. – Wszystkie srają i rzygają. W nocy. Zamiast spać. Chyba robią to celowo, tylko żeby mnie pognębić. W czym mogę ci pomóc, Mikael? Jestem zajęty. Wyjąłem papiery z torby. – Masz zdolnych, młodych aplikantów, prawda? Wzruszył ramionami. – Są genialni, co do jednego. Poza tym bezużyteczni i drodzy. Czemu pytasz? – Mam do zakończenia dwie sprawy. Spór o nieruchomość, dość skomplikowany, i sprawę spadkową, całkiem obszerną, ale chyba niezbyt trudną. Czy twoi apostołowie mogliby się dla mnie tym zająć w ciągu tygodnia? – Jasne, że by mogli, jeśli im za to zapłacisz. Ale dlaczego? Wyjeżdżasz? – Tak – powiedziałem. – Takiemu to dobrze. A dokąd? – Do twojego domku w górach. Muszę tylko dostać od ciebie
klucz. Chrząknął i wyciągnął klucz z szuflady. Wisiał przyczepiony do kawałka drewna wielkości telefonu komórkowego. Na drewnie wypalono napis „Domek”. Podał mi go, mówiąc: – Znasz zasady. Jesz. Pijesz wino. Pijesz wódkę. Spisujesz wszystko i jak najprędzej uzupełniasz zapasy. Przytaknąłem i podziękowałem. Gdy miałem wyjść, nagle zapytał: – Skąd taki pośpiech, Mikael? Coś nie tak? Sam też zbyt dobrze nie wyglądasz. Jesteś chory? – Tak i nie – odparłem. – Muszę nieco pomyśleć. Skinął głową. Zanim zdążyłem zamknąć za sobą drzwi, już zagłębił się w swoich papierach. Kari siedziała pochylona nad komputerem. Wyglądała na zajętą i skoncentrowaną, ledwo podniosła wzrok, kiedy wszedłem. Po drodze odebrałem zwolnienie lekarskie, które rzuciłem na jej biurko. – Zwolnienie – oświadczyłem. – Napiszę list do sądu z prośbą o przełożenie sprawy. Załącz do niego kopię zwolnienia. O czwartej Kari przyszła się pożegnać. Włożyła płaszcz i mocno nasunęła czapkę na głowę. – Idę – powiedziała. – Wszystko pod kontrolą? Przytaknąłem. – Zostanę jeszcze parę godzin. Jeśli na coś wpadnę, zostawię ci karteczkę. Zawsze coś się pojawia. – Wstałem z krzesła i wyprostowałem plecy. – Staraj się, jak mnie nie będzie. Przepraszaj, wyjaśniaj, możesz też nieco pokłamać. Uśmiechnęła się krzywo. – Brzmi jak zwyczajny dzień w biurze.
– Jeśli coś trzeba będzie przesunąć – przesłuchanie, aresztowanie czy coś w tym stylu – dzwoń do Petera. On to załatwi. Nie chcemy stracić klientów. Stała pośrodku pokoju, przenosząc ciężar z nogi na nogę. Nagle przybrała trochę niepewny wyraz twarzy. Podszedłem do niej. – Będzie dobrze, Kari. Nie pierwszy raz zostajesz sama. Dasz sobie radę. Tylko trzymaj rękę na pulsie, okej? Nie mogłem nic wyczytać z jej spojrzenia. – Wiem, Mikael, nie o to chodzi. Na pewno dam radę. Tylko że to wyszło tak nagle. Ja... Uważaj na siebie – dodała. Nagle wspięła się na palce i dotknęła ustami moich ust, tak prędko, miękko i lekko, że niemal tego nie poczułem. Nadal stałem tam, zamyślony, kiedy drzwi znowu się otworzyły. Kari wetknęła głowę do środka i dodała: – Zapomniałam o czymś. Eva Kaufmann dzwoniła parę godzin temu z więzienia. Dzisiaj wyszła. Powiedziała... żebyś się z nią skontaktował. Że cię potrzebuje. Pomachała mi. Słyszałem jej kroki na parkiecie i dźwięk zamykających się za nią drzwi do biura. Domek Petera znajduje się w wysokich górach, przy linii kolejowej. Mój pociąg odjeżdżał o siódmej następnego ranka, więc planowałem iść prosto do domu, żeby się spakować. Kiedy wyszedłem, mocno zacinał deszcz. Nie było widać żywej duszy. Po raz pierwszy spostrzegłem, że na ulicach i w sklepach pojawiły się świąteczne ozdoby. Neonowe gwiazdy i kolorowe lampki powiewały na wietrze, odbijając się niespokojnie czerwienią i bielą w kałużach na asfalcie. Nagle poczułem głód, zdałem sobie sprawę, że nie jadłem od śniadania. Skręciłem w lewo w stronę portu i prędko przeciąłem rynek. Handlarze już dawno się
spakowali. Nieliczne spotkane po drodze osoby kuliły się pod parasolami. Szedłem wzdłuż wody. Był przypływ, burzliwe, drobne fale niemal zalewały nabrzeża. Dwaj zapuszczeni menele pili z jednej flaszki schowani za szopą. Jeden z nich zawołał do mnie, gdy przechodziłem. – Napij się! – krzyknął, wyciągając w moją stronę butelkę. – Wkrótce nadejdzie Sąd Boży. Napij się, nim będzie za późno! Minąłem ich bez słowa. Pośrodku nabrzeża działa stara restauracja. Na piętrze przesiadują tłumy przedsiębiorców w średnim wieku. Nie tych nowych, w garniturach od Armaniego i z drogimi zegarkami, lecz reprezentujących skromniejszą, wymierającą rasę agentów, pośredników i właścicieli małych, jednoosobowych firm. Jedzą tam steki w sosie pieprzowym lub befsztyki z cebulą, witają się głośno i opowiadają sobie, jak dobrze im się wiedzie. Na parterze jest zupełnie inaczej. Tutaj sufit wisi wysoko, a zapach piwa i dymu wgryza się w ściany. Goście w skupieniu piją ze swoich kufli. Jeśli jedzą obiad, to zamawiają kluski ziemniaczane albo mięso w sosie. Kelnerkami są kobiety w kwiecie wieku, które przyjmują zamówienia i serwują potrawy bez sentymentu i ociągania, ale też wyrzucają pijanych, hałaśliwych klientów z lepszym skutkiem niż bramkarze. Można się tam upić tak bardzo, jak tylko ma się ochotę, pod warunkiem że zachowa się spokój. Zamówiłem piwo i zajrzałem do menu. Alkohol prędko zniknął, więc poprosiłem o następny kufel oraz zestaw bożonarodzeniowych przysmaków. Zjawiło się jedzenie, smakowało całkiem w porządku. Po chwili wahania zdecydowałem się wypić jeszcze kieliszek
aquavitu[*]. Był tak dobry, że zamówiłem kolejny. Skończywszy jeść, czułem lekkie odurzenie. Sprowadziłem kelnerkę wzrokiem i uniosłem palec na znak, że chcę dostać rachunek, jednak po kilku minutach przyniosła mi następny kieliszek aquavitu i piwo. Otworzyłem usta, by powiedzieć, że chyba źle mnie zrozumiała, ale zmieniłem zdanie i wcale się nie odezwałem. Piłem wolno, czując, jak alkohol rozchodzi się po ciele. Eva Kaufmann została zwolniona. Usłyszałem informację Kari, ale nie przyjąłem jej do wiadomości. Rozejrzałem się. Na ścianach, bezpośrednio na murze wymalowano freski przedstawiające rybaków, żeglarzy i statki podczas sztormu. Malowidła pociemniały od zadymionego przez dziesięciolecia powietrza, lecz i tak mi się podobały. W każdym razie były prawdziwe. Tak jak i tutejsza klientela. Dwa stoliki dalej siedziała kobieta koło sześćdziesiątki, może trochę młodsza. Miała blond włosy o ciemnych odrostach oraz zbyt mocny makijaż. Światło w lokalu też jej nie sprzyjało. Gdy na nią spojrzałem, uśmiechnęła się i uniosła kieliszek. Był to upiorny uśmiech, bardziej przypominał grymas rozpaczy. I Eva Kaufmann wyszła na wolność. Chciała się skontaktować. Potrzebowała mnie. Wiedziałem, że powinienem wrócić do domu i się spakować, ale zamiast tego siedziałem i piłem, równo i powoli. Kelnerka przynosiła kolejne kufle, spoglądając na mnie z uwagą, jakby wiedziała, że nikt stąd nie odchodzi, dopóki naprawdę nie musi. Piłem dalej. Kobieta, która posłała mi uśmiech, poddała się. Przestała się uśmiechać, teraz tylko piła wpatrzona w stół, szybko, w skupieniu. Zdawało się, jakby makijaż z wolna spływał z jej twarzy.
A ja nie chciałem myśleć o Evie Kaufmann. Ani o tym, gdzie mieszka. Dziesięć minut drogi stąd. Na ścianach wisiały bożonarodzeniowe dekoracje. Czerwone i zielone bombki na świerkowych gałęziach z plastiku. Wyglądało to sztucznie i żałośnie, niczym daremna próba stworzenia świątecznego nastroju. W rogu wywiązała się kłótnia między dwoma starszymi mężczyznami. Byli niewysocy i cherlawi, jakby skurczyli się w swoich ubraniach. Krzyczeli skrzeczącymi, cienkimi głosami. Przewróciło się krzesło, a oni rzucili się na siebie, wywijając rękami. Ociężale zadawali niezdarne ciosy, jakby bili się w zwolnionym tempie. Po paru sekundach zjawiły się kelnerki, dużo postawniejsze od tych kogutów, więc rozdzieliły ich bez problemu. Staruszkowie wyglądali tak, jakby poczuli ulgę, znowu usiedli. Kobiety nakrzyczały na nich, a po chwili podały im po piwie. Pomyślałem, że już wcześniej miało to miejsce, że to rytuał starych przyjaciół. Może dzięki temu czuli się znowu młodzi, przez moment ożywiał ich szum krwi i nagły przypływ adrenaliny. Eva Kaufmann. Farbowana blondynka płakała. Płakała bez ruchu, nie zmieniając wyrazu twarzy. Łzy płynęły jej po policzkach, a czarne strugi tuszu do rzęs kapały do piwa. Zastanawiałem się, dlaczego płacze. Wyglądało to smutno, beznadziejnie i sprawiało, że we mnie też wzbierały łzy. Eva Kaufmann na pewno nie płakała. Chodziła po swoim mieszkaniu. Wolna i zadowolona. Nigdy tam nie byłem, ale nagle wyobraziłem je sobie, eleganckie, a jednocześnie pozbawione dobrego smaku. Pomyślałem, że chodzi w koło i sprząta, ściera kurze, coś porządkuje. Może po pobycie w więzieniu ma ochotę na
odrobinę luksusu. Może wzięła długą kąpiel, wytarła się i włożyła swoją najdroższą bieliznę, czarną, z pończochami i pasującym do nich pasem. I buty. Na wysokim obcasie. Tak właśnie chodziła po mieszkaniu, leniwie i powoli, ciesząc się wolnością i sobą samą, swym własnym miękkim, jędrnym, eleganckim ciałem. Bez płaczu. A to błąd, bo powinna płakać. Nie zasługiwała na szczęście. Nie zasługiwała na wolność. W myślach rozmawiałem z nią. – Jesteś winna, Evo – mówiłem. – Jesteś dziwką. Przez ciebie zginęli ludzie, prawdziwi ludzie z krwi i kości stracili życie z twojego powodu. Chcę, żebyś to wiedziała. Gdybym naprawdę to powiedział, ogarnęłyby ją rozpacz i smutek, upadłaby na kolana, prosząc, bym ją ukarał, wyznając swoją winę, wijąc się na czworakach jak zwierzę... Strasznie się upiłem, nie powinienem był myśleć o Evie Kaufmann, nie chciałem też o niej myśleć. Próbowałem rozejrzeć się po lokalu, ale nie mogłem za bardzo się skupić. Wszystko wydawało się nieostre i niewyraźne, w smutnym odcieniu brązu, zabarwionej nikotyną sepii, która działała na mnie przygnębiająco. Przede mną stało piwo. Nie pamiętałem, żebym je zamawiał lub dostał, ale chwyciłem kufel jak tonący chwyta się liny.
[*]
Aquavit – skandynawska wódka kminkowa.
Rozdział 22
Deszcz dobrze mi zrobił. Stałem na chodniku przed restauracją, wystawiając twarz w stronę spadających kropel i wiatru, pozwalając im mnie schłodzić. Byłem rozpalony, jakbym miał gorączkę. Ruszyłem w kierunku najbliższego postoju taksówek. Po chwili odbiłem od nabrzeża i zacząłem wspinać się ciasnymi uliczkami. Nie myślałem, po prostu szedłem. Między starymi drewnianymi domami, alejkami wyłożonymi śliskim brukiem. W najbardziej stromych miejscach pośrodku ulicy kostka była ustawiona na sztorc. „Dla koni – pomyślałem. – Żeby konie mogły się o coś oprzeć”. Dostrzegałem szczegóły. Stare kute latarnie świecące w ciemności, starannie wykonane tabliczki z nazwiskami na drzwiach pięknie wyremontowanych domów. Warsztat jubilera z wystawą w oknie. Pracownię ceramiczną. Studio tatuażu. Patrzyłem na to wszystko i szedłem, nic nie myśląc. Nie mogłem myśleć. Nie zdziwiłem się, gdy trafiłem przed bar Zygi. Był ciemny i cichy. Zdjęto szyldy reklamowe. Przycisnąłem twarz do szyby, a w mroku ujrzałem malutkie czerwone i zielone światełka. Nagle zdałem sobie sprawę, że to diody maszyn kuchennych, lodówek i zamrażarek. Z drzwi zwisały resztki żółtej taśmy policyjnej – ostatni znak, że coś się tu wydarzyło. Nacisnąłem klamkę i ku
mojemu zdziwieniu drzwi się uchyliły. Ktoś zapomniał je zamknąć na klucz. Wszedłem i zatrzasnąłem je za sobą. Siedziałem po ciemku na jednym z krzeseł przy ladzie, myśląc o mojej pierwszej wizycie tutaj. Wpadłem wtedy na pomysł, który wszystko zmienił. Teraz nie miałem żadnych pomysłów. W środku panował spokój. Ciszę przerywał tylko delikatny szum maszyn kuchennych, a czasem ciche dudnienie włączającego lub wyłączającego się agregatu chłodniczego. Usłyszałem własny głos. – To było głupie, Zyga – powiedziałem. – Nie tak miało być. Wtedy pomysł wydawał mi się dobry. Nie myślałem... kto by pomyślał... Nie wziąłem pod uwagę złych ludzi, Zyga. Ale naprawię to. Załatwię to, wyrównam rachunki. Obiecuję. Brzmiało to głupio, głupio i żałośnie, nawet dla mnie samego. Nie mogłem nic naprawić, nie wiedziałem też, jak miałbym wyrównać ten rachunek. Na zewnątrz nadal padało, ale już nie tak mocno. Stałem pod starym dębem, patrząc na budynek po drugiej stronie ulicy. Był to duży, biały drewniany dom o płaskiej, bezpłciowej elewacji. Okna wymieniono chyba w latach pięćdziesiątych lub sześćdziesiątych na duże szyby bez szprosów. Na parterze panowała całkowita ciemność. Na piętrze w dwóch oknach za firankami paliło się światło. Byłem pewien, że Eva nie śpi. „Musi się dowiedzieć – pomyślałem. – Musi się dowiedzieć, ile kosztowała jej wolność. Że wolność ma swoją cenę”. Dobrze powiedziane. Dobrze i bez sensu. Byłem przemoczony. Z gałęzi nade mną wolno spadały krople, a jednak znów czułem ciepło, palącą gorączkę. Drżałem. Teraz, nagle, gdy dotarłem tak blisko, przypomniałem sobie Evę jako
człowieka z krwi i kości. Jej zapach, jej skórę pod moimi dłońmi, jej barwy. Czerń włosów, czerń oczu. Biel skóry. Czerwień. Czerwień ust. Czerwień paznokci. Czerwień łona. Szybko przeszedłem przez ulicę, nacisnąłem górny dzwonek i drgnąłem na dźwięk automatycznie otwieranych drzwi. Nie spodziewałem się tego po tym domu. Klatka schodowa tonęła w mroku, ale ze szczytu schodów dochodziło światło. Wspinałem się powoli. W jej drzwiach wstawiona była chropowata szyba, która zadrżała, gdy zastukałem. Otworzyła niemal od razu, stała przede mną w białym szlafroku przewiązanym w pasie. Była bosa. Nic nie mówiła. Zdążyłem już zapomnieć, jak trudno jest wyczytać coś z jej oczu. – Mogę wejść? – zapytałem, a ona się cofnęła, nadal bez słowa. Przedpokój był duży i niesamowicie ciepły. Poczułem buchającą ze mnie parę już w chwili, gdy przekroczyłem próg. Stała tu mała komoda, a dokładnie naprzeciwko mnie wisiało duże lustro. Wszystkie ściany pomalowano na kolor głębokiej czerwieni. Pomieszczenie było pozbawione okien, duże i mimo kilkorga drzwi klaustrofobiczne. Miała mocny makijaż, który jednak się rozmazał, usta czerwone i niewyraźne, a pod oczami ślady tuszu. Pomyślałem, że jest zmęczona, i powiedziałem jej to. Nie odpowiedziała. Drzwi za nią się otworzyły, do przedpokoju wszedł Mike. Nie spodziewałem się tego, a on chyba wyczytał to z mojej twarzy. Uśmiechał się, lecz w jego oczach nie było sympatii. – Adwokat – odezwał się. – Mikael Brenne. Co tu, kurwa, robisz? Stałem w miejscu, deszczówka spływała po mnie, tworząc wokół stóp małą kałużę. Znów się uśmiechnął – jego uśmiech pojawiał się i znikał niczym
neon, ale nie docierał do czarnych oczu o małych źrenicach. Jego ruchy były ostre i nagłe. W jednej dłoni trzymał zapalonego papierosa, a za każdym razem, gdy się zaciągał, wyglądało to, jakby zasłaniał ręką twarz. Zastanawiałem się, czy jest na prochach. – No co, nie odpowiadasz? To nic. Miał na sobie jedynie cienkie bawełniane spodnie przepasane sznurkiem. Jego skóra była blada, z wyjątkiem twarzy i dłoni. Był szczupły, ale widziałem jego muskuły – długie zwoje ramion i rąk, zbite, płaskie mięśnie brzucha. Gdy się poruszał, muskuły jakby wierciły się pod skórą. Zbliżył się do mnie, stanął obok Evy. Nie patrzyła na niego. – Pieprzyłeś ją w więzieniu, Brenne, co nie? – Zaśmiał się. – Nie musisz nic mówić, wszyscy tak robią. Znaczy się Eva wszystkich pieprzy, zależy jak na to patrzeć. Tak właśnie jest. Zawsze tak robiła. Gdy ją poznałem, pieprzyła się z serbskimi żołnierzami, kompania za kompanią, i podobało jej się. No nie, moja droga? Nie odpowiedziała. – Zdejmij szlafrok. – Jego głos stał się ostrzejszy, bardziej podniecony. Eva rozwiązała pasek i opuściła odzienie prosto na podłogę. – Nie rób tego – powiedziałem. – Nie musisz... – Nie musi? Musi, bo ja tak mówię. Jest moja i mogę z nią robić, co chcę. Słyszysz, Brenne? Co chcę. Mogę ją oddać, sprzedać, mogę... jeśli chcę, mogę pociąć ją na drobne kawałki, rozumiesz? I tobie nic do tego. Ona jest moja. – W jego głosie brzmiała teraz histeria. Chwycił pierś Evy i mocno ścisnął. – Patrz na nią. Podoba ci się, co? Czy nie po to przyszedłeś? Dla jej cycków? Nie są ładne? Miał bezwzględne palce. Nie potrafiłem odwrócić wzroku.
– A może to podoba ci się bardziej? Po to przyszedłeś? Jego dłoń puściła pierś, przesunęła się po brzuchu i chwyciła jej łono, wpiła się w nie mocno i bezosobowo, jakby Eva była lalką. Wspięła się na palce, a twarz jej pobladła. Cicho stęknęła. Ogarnęły mnie lekkie mdłości, gdy rozpoznałem ten dźwięk. Sam sprawiałem, że tak stękała. Czułem się tak, jakby moje mięśnie przestały pracować. – Chcesz ją, Brenne? Może chciałbyś wziąć ją razem ze mną? Chcesz ją przelecieć, gdy będzie mi obciągać? Już to robiła. – Jego uśmiech był teraz tylko grymasem. – Nie. Chyba nie masz na to dość jaj. W końcu jesteś tylko adwokatem, małym, tchórzliwym gryzipiórkiem. Użytecznym idiotą. Eva lubi trochę ostrzej, rozumiesz, potrzeba jej porządnego faceta. Chwycił ją za ramiona i odwrócił. Pośladki oraz górną część ud pokrywał gęsty wzór intensywnie czerwonych pręg. Odzyskałem głos. – Zabiłeś Zygę – mruknąłem. – Jesteś szalony. Ktoś musi cię powstrzymać. Puścił Evę i podszedł do mnie bardzo blisko. Jego twarz wyglądała inaczej, niczym maska bez wyrazu. Lśniły mu tylko oczy. Przez moment miałem wrażenie, że czuję jego zapach, zapach zła, rozkładu i śmierci, chociaż wiedziałem, że to niemożliwe. Głos miał całkiem spokojny. – A co, jeśli zabiłem tego starego ćpuna? Mogę zabić stu takich i nikomu nie będzie ich brakować. Powinieneś widzieć jego spojrzenie, gdy napełniałem strzykawkę, Brenne. Był w nim strach, ale też odrobina czystej żądzy, chociaż rozumiał, że umrze. Mniej więcej tak samo patrzysz na Evę. – Zaśmiał się cichym, charczącym śmiechem.
Nie mogłem spojrzeć mu w oczy. – Nie podobasz mi się – oświadczył. – I ci nie ufam. Slavo cię chroni, bo cię potrzebuje. Ale ja nie lubię, kiedy mi się grozi. Slavo też nie. Niczego się chyba wczoraj nie nauczyłeś. Nie zauważyłem ruchu, ale usłyszałem kliknięcie. Tuż pod okiem poczułem ostry ból. Nie miałem odwagi nawet drgnąć. W rogu pola widzenia ledwo dostrzegałem błysk ostrza. Mike jeszcze bardziej się zbliżył, tak bardzo, że poczułem przy sobie jego ciało. Pochylił się i szepnął mi do ucha: – Mam ochotę wydłubać ci oko. Chcesz tego? Chcesz? Nie śmiałem pokręcić głową. Próbowałem zaprzeczyć, ale nie wydobyłem z siebie żadnego dźwięku. Brakowało mi powietrza. Eva coś powiedziała. Nie wiem co, bo odezwała się po serbsku. Po chwili powtórzyła to samo ostrzejszym tonem. Mike cofnął się o krok i opuścił nóż. Nad jego ramieniem ujrzałem Evę. Nie widziałem jej twarzy zbyt ostro, ale poruszała ustami. Wyraźnie układała je w kształt bezgłośnego słowa: „idź”. Znów powiedziała coś do Mike’a, który odwrócił się do niej. Wybiegłem. Na schodach potknąłem się kilka razy, a wypadając na ulicę, prawie się przewróciłem. Ruszyłem w dół wzgórza, tak daleko i tak prędko, jak tylko mogłem, aż wreszcie musiałem się zatrzymać. Pochylony opierałem się o ścianę i zachłystując się, łapałem powietrze. Wreszcie nadeszły mdłości i zwymiotowałem tak nagle, że pociemniało mi przed oczami.
Rozdział 23
Nie wiem, ile czasu szedłem, ale na pewno długo. Już nie padało, ale byłem mokry i zziębnięty. W moich myślach niekiedy pojawiał się Mike, lecz odsuwałem od siebie te obrazy. Wolałem myśleć o domku letniskowym Petera, o tym, co muszę spakować, co znajdę na miejscu. W głowie utworzyłem listę – ciepła bielizna, wełniane skarpety, rękawiczki – potrzebowałem tego rodzaju rzeczy. Zajęło mi to sporo czasu, bo mój mózg pracował w zwolnionym tempie. Później zastanawiałem się nad prezentami świątecznymi. Komu musiałem coś kupić i co to będzie. Ta lista nie była długa, ale jej zrobienie również trochę potrwało. Rozważałem, czy powinienem sprawić Kari lepszy prezent niż zwykle, czy byłoby to niewłaściwe. Nie rejestrowałem kierunku, w którym szedłem, dopóki nie znalazłem się na skraju nabrzeża, na pustym molo. Stałem tam przez moment, patrząc na morze. Nadal trwał przypływ, a drobne fale nieprzerwanie uderzały w nabrzeże. Woda rozbryzgiwała się o brzeg, a czasem morską mgiełkę porywał wiatr. Spodnie mi przemokły, ale nie przejmowałem się tym. Moją twarz zrosiły krople. Gdy wyciągnąłem język i polizałem je, poczułem słony smak. Pomyślałem, że to morska woda, a nie łzy. Musiałem się z tego powodu uśmiechnąć – jak gdybym nie wiedział, czy płaczę. Rana pod okiem piekła. Znalazłem czynny bar. Myślałem, że jest dużo później, że
wszystko będzie zamknięte, ale w jednej uliczce zobaczyłem cztery osoby ubrane jak na imprezę. Poszedłem za nimi, słuchałem ich śmiechu, radosnego, beztroskiego, kobiecego śmiechu, a potem zobaczyłem, jak gdzieś wchodzą. Na drzwiach widniał napis „Bar”. Pchnąłem je i wszedłem. Strop był niski, a oświetlenie tak przytłumione, że musiałem wytężyć wzrok, by dostrzec coś w głębi lokalu. Przy końcu baru znalazłem wolny stołek i nie wiedząc czemu, zamówiłem whisky. Nigdy nie piję whisky. Barman chwilę mi się przyglądał, po czym skinął głową, podsuwając szklankę. Chwyciłem ją i upiłem łyk. Płyn nie miał smaku. Zdziwiło mnie to. Pamiętałem wyraźny, przydymiony smak whisky, którego nie lubiłem, ale ta przypominała wodę. Opróżniłem szklankę i poprosiłem o następną. Jedyne, co zdradzało, że piję alkohol, a nie wodę, to palenie podczas przełykania. Czułem każdy łyk niczym małą żmiję w gardle, prześlizgującą się w dół, aż do żołądka. Całkiem otrzeźwiałem. Miałem krystalicznie czyste myśli, a do toalety poszedłem pewnym krokiem. W lustrze wyglądałem jak zwykle, poza tym, że moje oczy z jakiegoś powodu zdawały się nienormalnie duże. Pod jednym z nich widać było maleńkie nacięcie. Nie krwawiło, ale piekło, gdy dotknąłem go opuszkami palców. Wypiłem kolejną whisky. I jeszcze jedną. Jedyny efekt, jaki przynosiła, to wrażenie wolniej upływającego czasu. Wszyscy zdawali się poruszać w spokojny, leniwy sposób, jakby znajdowali się pod wodą. Podobało mi się to. Wkrótce odniosłem też wrażenie, że odległości uległy zwiększeniu. Pomieszczenie wyglądało na większe. Nie widziałem
wyraźnie jego końca, wobec czego pomyślałem, że może go nie ma, że lokal ciągnie się i ciągnie, ginąc w cieniu. Zamawiając następną kolejkę, wspomniałem o tym barmanowi, który rzekł: – Więcej dzisiaj nie pijesz, kolego. Znowu przypomniałem sobie o Mike’u. Odtworzyłem tamte chwile, brzmienie jego śmiechu, zwoje mięśni pod bladą skórą. I zapach. To zapach pamiętałem najlepiej, zgniłą, przyprawiającą o mdłości woń zła. Wcześniej odrzucałem tę myśl, ale teraz wydało mi się naturalne, że tak właśnie pachniał. Dlaczego nie miałby pachnieć złem? Był zły. Dlaczego zło nie miałoby mieć swojego zapachu? Chciałem podyskutować o tym z barmanem, ale dałem sobie spokój. Wtedy zagadał do mnie jakiś facet przy barze. Odwrócił się i zaczął coś mówić. Nie słyszałem co, ale gdy popatrzył na moją twarz, przerwał i prędko spojrzał w drugą stronę. Przy stoliku w samym rogu siedziały trzy kobiety. Ciągle się śmiały ochryple i przeszywająco. Zaczęło mnie to irytować. Czułem narastającą złość. Nie pamiętałem strachu, co uznałem za dziwne. Potrafiłem przywołać dźwięk otwieranego noża, piekący ból pod okiem, błysk ostrza, które pojawiło się tak blisko, że nie potrafiłem się na nim skupić, ale nie strach. Bałem się na tyle mocno, że nie mogłem mówić, oddychać czy myśleć, ale nie zdołałem przypomnieć sobie tego uczucia. Kobiety w rogu ciągle się śmiały. Myślałem o Evie, o jej spojrzeniu znad ramienia Mike’a. Nie mogłem się zdecydować, co wyrażał ten wzrok. Obawę czy złość? Może bawił ją mój strach? Może w jej ciemnych, nieprzeniknionych oczach widziałem pogardę? Im dłużej to rozważałem, tym bardziej utwierdzałem się
w tym przekonaniu. Może zawsze tak na mnie patrzyła, z odrobiną pogardy i dystansu, ponieważ dałem się jej wykorzystać, zmanipulować, uwieść i zastraszyć? Martwiło mnie to. Zapłaciłem i wyszedłem. Na zewnątrz zrobiło się chłodniej, powłoka chmur pękła. Wetknąłem dłonie do kieszeni kurtki i wyczułem tam parę rękawiczek, które zaraz włożyłem. Były to cienkie, czarne rękawiczki ze skóry, bardzo wygodne. Dobrze się w nich czułem. Wyciągnąłem ręce przed siebie i spojrzałem na nie z zadowoleniem. Powinienem pojechać do domu i się spakować, ale nie byłem zmęczony, czułem, że to bez sensu. Równie dobrze mogłem iść przed siebie. Do odjazdu pociągu zostało dużo czasu, który nadal płynął wolno. Dobrze było iść. Minąłem centrum. Spotkałem tam kilkoro ludzi, głównie pijaną młodzież, ale tylko parę osób. Na postojach taksówek kłębiły się kolejki. Wspiąłem się na wzgórze na zachód od śródmieścia. Schody ciągnęły się bez końca, lecz wcale się nie zmęczyłem. Nade mną górował kościół, a za jego wieżą pojawił się księżyc. Było pięknie. Przeszedłem na drugą stronę wzgórza. Ulice świeciły pustkami. W oddali słyszałem krzyki młodych ludzi, ale nikogo nie widziałem. Pomyślałem, że to studenci. Wielu ich tu mieszka. Miasto w tym miejscu wygląda inaczej, wysokie murowane kamienice sprzed roku 1900 sprawiają, że zaułki są długie i ciemne. Nie zdawałem sobie sprawy, że kontroluję nazwy ulic i numery domów, ale musiałem to robić, bo kiedy stanąłem przed tym budynkiem, doskonale wiedziałem, że na drugim piętrze mieszka Mike. Przez moment stałem tam niepewny, skąd znam jego adres, aż zorientowałem się, że zapisałem go w rejestrze klientów.
Spojrzałem w górę ku jego oknom. Paliło się w nich światło, a po jakimś czasie, po minucie czy półgodzinie, za jednym z nich ujrzałem cień. Zjawił się z lewej strony i zniknął po prawej. Trwało to w nieskończoność, jak gdyby rzucająca cień osoba prawie wcale się nie poruszała. Wiedziałem, że to Mike, nie zdziwiło mnie też, że jest w domu. Księżyc schował się za chmurą. Drzwi wejściowe lekko skrzypnęły, gdy je pchnąłem. Pod schodami stał damski rower. Znów pomyślałem o Kari i prezencie świątecznym dla niej. Stwierdziłem, że powinienem kupić torebkę. Ładną torebkę. Chyba nigdy nie widziałem jej z porządną torebką, zawsze zarzucała na ramię bezkształtny, wielobarwny worek. Albo nosiła reklamówki. Często wrzucała swoje rzeczy do reklamówek. Torebka to chyba dobry pomysł. Schody wyłożono brązowym linoleum. Dawno nikt ich nie mył. Po chwili skupienia dojrzałem wzór okładziny. Czas niemal stał w miejscu. Wspinałem się stopień po stopniu, jakbym nigdy nie miał dotrzeć na szczyt. Przypomniałem sobie pręgi na pośladkach i udach Evy. Czerwone, wąskie pasy wyraźnie widoczne na białym tle. Były spuchnięte. Musiał bić ją mocno. Pewnie batem, nie żadnym zwykłym pejczem czy paskiem, wtedy ślady wyglądałyby inaczej. Przelotnie zaciekawiło mnie, czy to lubiła. Podest na drugim piętrze okazał się zupełnie pusty. Żadnych kwiatów ani obrazków na ścianach. Żadnej tabliczki na drzwiach. Było do nich daleko. Szedłem tam wieczność. Dostrzegłem swoją dłoń przyobleczoną w miękką, czarną skórę. Widziałem, jak palec wskazujący powoli się prostuje, by nacisnąć dzwonek. Po długiej chwili usłyszałem dźwięk wewnątrz
mieszkania. Niczym odległe dzwonienie z kościoła. Nic się nie działo. Zastanawiałem się, czy czas całkiem się zatrzymał, czy już zawsze będę tak stał przed drzwiami, zastygły między przeszłością a przyszłością, z mnóstwem możliwości do wyboru, z mnogością ścieżek przed sobą, i nigdy nie dowiem się nawet, jak potoczył się mój los. Wtedy czas znów ruszył naprzód. Wyraz twarzy Mike’a zdradzał najpierw czyste zdumienie, a następnie złość. – Znowu ty – powiedział. – Co, do chuja...? – Miał na sobie parę znoszonych dżinsów i zielony podkoszulek bez rękawów. Pomyślałem, że nie wygląda on ładnie na tle białej skóry. – ...z tobą porozmawiać – usłyszałem swój głos. To musiał być mój głos. Przez moment na mnie patrzył, po czym krótko kiwnął głową, odwrócił się i wszedł do mieszkania. Byłem tuż za nim. Miałem czas, aby się rozejrzeć. Właśnie remontował korytarz – ze ścian zwisała zerwana tapeta, a w rogu stały puszki z farbą czy ze szpachlówką. Na podłodze leżały narzędzia. Chwyciłem jego gęste, ciemne loki – wpiłem się w skórę tuż nad linią włosów – po czym uniosłem drugą dłoń, zwinąłem ją w pięść i z całych sił uderzyłem go w kark. Bezgłośnie opadł na kolana, ale nie został w tej pozycji. Zdążyłem już cofnąć rękę, która zbierała się do kolejnego ciosu. Chciałem znów trafić w to samo miejsce i powalić go na podłogę, ale nie udało mi się. Nie było go tam. Jakbym poraził go prądem, podał mu zastrzyk czystej energii. Podskoczył jak gumowa piłka, zakręcił się wokół mnie tak prędko, że niemal rozmył mi się przed oczami. Nie mogłem w to uwierzyć.
Stał przede mną. Uśmiech pojawiał się na jego twarzy i znikał, raz za razem, co przypominało migotanie zepsutej jarzeniówki. Zdawało się, jakby jego mięśnie żyły własnym życiem, jakby nieustannie wybrzuszały się i wiły pod skórą. Czas ruszył z kopyta. Mike uskoczył w lewo, a ponieważ usiłowałem się uchylić, nie dostrzegłem, co trafiło mnie w pierś, czy była to dłoń, czy stopa, która odebrała mi dech. Walnąłem w coś, w ścianę lub podłogę, tak mocno, że ujrzałem gwiazdy. Stałem na czworakach ze zwieszoną głową. Nie wiedziałem, czy jest przede mną, czy za mną. Wtedy usłyszałem jego głos. Wlewał mi się do ucha lepki jak olej. Mike musiał stać pochylony tuż za mną, a w jego pozycji, intymności i oczekiwaniu, które pobrzmiewało w głosie, było coś obscenicznego. – Ukarzę cię – powiedział. – Ukarzę cię za to. Tak długo i mocno, aż pomyślisz, że nigdy się to nie skończy. Tak długo, że będziesz pamiętać jedynie ból. Tak długo, że będziesz mnie błagał, abym skończył, zrobisz wszystko, abym tylko skończył. Może będziesz musiał mi obciągnąć. Będziesz mi za to wdzięczny. A później, jeśli pozwolę ci żyć, będziesz mój. Mdliło mnie. Jego głos wypełniał mi uszy jak gęsta maź. Stopa Mike’a trafiła mnie w przeponę, przez co wygiąłem się w łuk, a po chwili wylądowałem na boku. Musiał zrobić krok w tył, żeby kopnąć mnie jak futbolówkę. Miałem trudności z oddychaniem. Próbowałem zobaczyć, co robi. Moje oczy wypełniały łzy, nie mogłem się skupić. Jedna ręka leżała pode mną wygięta w tył. Ruszał się, widziałem jego zbliżające się stopy. Szedł szybko i zwinnie niczym tancerz, zachowywał pełną równowagę. Moje palce coś znalazły. Coś zimnego i twardego. Coś z metalu. Zacisnąłem dłoń na tym przedmiocie. Przypominał pręt.
Przeturlałem się, po czym ukląkłem. Prędko do mnie podszedł. Machnąłem ręką, w której trzymałem pręt, z całej siły, zawirowałem wokół własnej osi, jakbym miał tylko ten jeden cios, tę jedną możliwość. Zobaczył, co go czeka, więc próbował się wymknąć, uchylić, lecz moja ręka była już całkowicie wyciągnięta i nie dał rady. Prawie, ale nie do końca. Trafiłem go w bok lewego kolana. Usłyszałem tępy, ohydny dźwięk, po czym Mike padł na ziemię. Nawet się nie odezwał, widziałem za to jego oczy, wybałuszone i zszokowane. Powoli się podniosłem, stałem teraz pochylony z prętem w dłoni. Spojrzałem na niego. To był łom. Trzymałem go za ostry koniec. Gdy ponownie zwróciłem na niego wzrok, Mike wstawał. Pomagał sobie dłońmi, opierał się o komodę. Kiedy całkiem się wyprostował, puścił mebel. Noga drżała pod nim, ale stał. I uśmiechał się do mnie. Jego oczy przypominały czarne dziury. – Nie wygrasz ze mną – warknął. – Zabiję cię. Zabiłem już wielu takich jak ty. Ja... Usłyszałem szum w uszach, już nie docierał do mnie jego głos. Widziałem tylko obłąkane spojrzenie, szaleńczy uśmiech, zdawało mi się też, że czuję jego zapach. Zgniły, słodkawy, chory zapach. Zrobiłem krok w przód i machnąłem łomem. Nie mógł uniknąć ciosu z powodu kolana. Uniósł ramię, by się zasłonić, a wtedy złamałem mu nadgarstek. Widziałem, że dłoń zwisa pod dziwnym kątem. Może krzyczał. W każdym razie otwierał usta, ale ja nic nie słyszałem. Znów uderzyłem i złamałem obojczyk. Coś mnie opętało. Nie dochodził do mnie żaden dźwięk. Nie widziałem wyraźnie. Ujrzałem zawieszone w powietrzu krople krwi, jak czerwony strumień spod prysznica, a także intensywnie czerwoną plamę na ścianie, ale poza tym coś stało się z moim
wzrokiem. Czułem, że moja ręka unosi się i opada, raz za razem. Widziałem łom w dłoni, błysk spod zdartej niebieskiej farby, jego mokry, czerwony koniec, zwisające z niego połyskliwe, obrzydliwe kawałki jakiejś substancji. Poza tym nie widziałem nic innego. W końcu, kiedy odzyskałem wzrok, z twarzy Mike’ a niewiele zostało. Po podłodze rozlewała się powoli kałuża krwi, która zaczęła płynąć strużkami w stronę moich butów. Cofnąłem się o kilka kroków i upuściłem łom. Wiedziałem, że Mike nie żyje. Moja głowa chyba działała normalnie. Brakło mi tchu, ale poza tym czułem się zwyczajnie. Odwróciłem się i wyszedłem, ostrożnie zamknąłem drzwi za sobą, zszedłem po schodach. Potem udałem się do domu. Zajęło mi to pół godziny, ale po drodze nie spotkałem nikogo.
Rozdział 24
Zaczęło się przejaśniać, a kiedy pociąg wyjechał z tunelu, śnieg zalśnił w promieniach słońca. Ostre światło niemal przyprawiało o ból oczu. Mój przedział był prawie pusty. Nie zasnąłem w nocy, ale nie czułem zmęczenia. Odłożyłem gazetę i spoglądałem jedynie na krajobraz za oknem. Góry pięły się białe i potężne. Szczyty zdawały się odległe, nieosiągalne. Chciałem się znaleźć na jednym z nich, otoczony przez mroźne, jasne powietrze. Ani przez chwilę nie pomyślałem o zeszłej nocy. Nawet zdejmując zakrwawione ubrania i buty, pakując je do reklamówki i układając na dnie plecaka, nie wróciłem myślami do minionych wydarzeń. Nie zastanowiłem się nad nimi również podczas prysznica, gdy płucząc włosy, ujrzałem spływającą do odpływu rozwodnioną czerwień. Budynki przy najwyżej położonej stacji były przykryte połyskującymi śnieżnymi pierzynami, przeistaczającymi drewniane konstrukcje w surrealistyczne, bajkowe zamki. Ludzie na peronie mieli na sobie rękawice, czapki i szale, którymi ciasno opatulali twarze. Wyglądało na to, że jest zimno. W tle lśnił lodowiec. W wagonie restauracyjnym kupiłem kubek kawy i zabrałem na swoje miejsce. Pociąg się przechylił, a ja wylałem wrzący płyn na dłoń. Zabolało. Pocieszyło mnie to, bo uzyskałem przynajmniej potwierdzenie, że nadal potrafię czuć. Moje ciało ogarnęło dziwne odrętwienie, jakbym nie do końca miał z nim kontakt.
W górach nie rosły drzewa, wszędzie widać było tylko śnieg, skały i lód. Po chwili zjechaliśmy wolno w dół. Linia biegła szeroką doliną, a gdy pojawiły się pierwsze karłowate brzozy, zacząłem się ubierać. Włożyłem zimowy anorak, czapkę, rękawice i ocieplacze na spodnie. Na nogach miałem górskie buty. Mimo to chłód mnie zdumiał, kiedy wysiadłem. Piekło mnie w płucach, nozdrza sklejały się podczas oddychania. Tylko ja opuściłem pociąg. Sezon się jeszcze nie zaczął. Gdy dotarłem na miejsce, panowała już niemal całkowita ciemność. Od przedzierania się przez śnieg kilkaset metrów pod górę od drogi zmęczyłem się strasznie i spociłem. W domku było zimno i ciemno. Zapaliłem świece i rozkręciłem grzejniki elektryczne. Zewnętrzny termometr wskazywał minus dwadzieścia dwa stopnie. W środku było ich osiem na plusie. Za mało. W kominku leżały papier i drewno, wszystko gotowe do podpalenia. W kuchennej podłodze znajdowało się wejście do spiżarni. Znalazłem tam puszkę groszku z mięsem i boczkiem. Wziąłem też butelkę czerwonego wina. Zjadłem przy kominku owinięty w wełniany koc. Później, zapatrzony w płomienie, dopiłem wino. Czasem dokładałem do ognia. Wieczorem poszedłem do szopy, skąd przyniosłem więcej drew. Na zewnątrz panowały cisza i przeszywający chłód. Rozgwieżdżone niebo połyskiwało w oddali. W innych domkach nie paliły się światła, a ja czułem się, jakbym był zupełnie sam na świecie. Na wschodzie ciemne, ostre szczyty górowały na tle nieba. Na zachodzie i południu łagodne pagórki schodziły w stronę płaskowyżu. Przez chwilę stałem na schodach, ale mróz zapędził mnie z powrotem do środka.
W łóżku, pod dwoma kołdrami, było mi dość ciepło. Leżałem przez jakiś czas, wpatrzony ślepo w ciemność. Wraz z rozprzestrzenianiem się ciepła drewniane ściany zaczęły skrzypieć, poza tym panowała kompletna cisza. Zasnąłem prawie od razu. Obudził mnie własny krzyk wściekłości i przerażenia. Krzyczałem, a przed moimi oczami tryskała krew i tkanka mózgowa. Prawą dłoń miałem tak mocno zaciśniętą, że rozprostowanie jej sprawiło ból, wiedziałem też, że przez sen chwyciłem żelazny pręt, łom. Byłem zlany potem, a mięśnie pleców, karku i ramion bolały mnie, jakbym wiele godzin pracował. Gdy zapaliłem świecę, zobaczyłem, że moja dłoń drży. Wstałem i się wytarłem. W domku zrobiło się ciepło. Odwróciłem się na drugi bok, po czym przykryłem w miarę suchą częścią kołdry. Była trzecia w nocy. Musiałem znowu zasnąć, bo gdy się obudziłem, zegar wskazywał dziesięć po czwartej. Tym razem nie krzyczałem, a w każdym razie nie byłem tego świadom, ale znów zlewał mnie pot. Obudziłem się, zobaczywszy pod powiekami obrazy, których chyba nigdy naprawdę nie widziałem. Obrazy łomu uderzającego w twarz Mike’a i miażdżonej kości policzkowej. Słyszałem dźwięk, trzeszczący, ohydny dźwięk, widziałem krew, opadający znów łom, czułem jego ciężar w ręce i dłoni... Ledwo zdążyłem dojść do toalety, żeby zwymiotować. Później nie próbowałem już zasypiać. W kominku nadal tlił się ogień, wiec dołożyłem trochę kory i parę polan. W barku znalazłem butelkę koniaku. Owinąłem się kocem. Nie było powodów, by o tym nie myśleć. Zabiłem Mike’a. Później uciekłem. Nadal niewiele pamiętałem. Przed oczami miałem jego obraz już po wszystkim,
kiedy skończyłem zadawać ciosy – wyraźny, jasny obraz rozbitej na kawałki głowy. Obraz krwi tryskającej na ścianę, przelotny widok końca łomu, nie jego ostrej części, ale zagięcia połyskującego czerwienią krwi i... i czymś jeszcze. To wszystko. Żadnych innych obrazów. Żadnych dźwięków. Uznałem za dziwne, że więcej przypominam sobie podczas snu, przez chwilę zastanawiałem się też, czy to prawdziwe wspomnienia, czy też może wytwór fantazji, ale wtedy pomyślałem o tym, jak ręka ciążyła mi w momencie pomiędzy jawą a snem, i wiedziałem już, że to prawda. Tak właśnie było. Tak go zabiłem. Piłem koniak, wpatrzony w płomienie. Próbowałem przeanalizować sytuację, zamiast na nowo przeżywać to, co zaszło. Przychodziło mi to z trudem. Głowa reagowała zbyt wolno, mózg w kółko mełł to samo. „Zabiłem go – stwierdziłem. – Jestem mordercą”. Powiedziałem to na głos. – Jestem mordercą. – Słowa zabrzmiały w ciszy jak szept. Nie rozumiałem, jak do tego doszło. Nie mogłem sobie przypomnieć, co myślałem w drodze do mieszkania Mike’a. Nie pamiętałem nawet, czy byłem wtedy świadomy, że tam idę, ale chyba musiałem to wiedzieć. Nie przypominałem sobie żadnego planu. Wyraźnie pamiętałem za to, jak wchodziłem po schodach do jego mieszkania, jak dzwoniłem do drzwi, jak uderzyłem go w kark, ale nie pamiętałem, bym zamierzał to zrobić. To się po prostu stało. Absurdalne stwierdzenie. Każdy adwokat zajmujący się prawem karnym prychnąłby pogardliwie, słysząc taką wypowiedź. Podobnie jak każdy sędzia. Sam z rezygnacją słuchałem tłumaczeń niezliczonych klientów w podobnej sytuacji, kiedy pytałem ich, dlaczego zrobili to czy tamto. „Nie wiem – mówili. – Nie wiem. Tak się po prostu stało”.
A ja kręciłem głową, każąc im wymyślić coś lepszego! Podstawowe pytanie: czy powinienem się przyznać? Mogłem powiedzieć, że zrobiłem to w obronie własnej. Obrona konieczna. Zdałem sobie sprawę, że traktuję to wydarzenie w kategoriach obrony koniecznej. Chyba musiałem, żeby móc z tym żyć, ale z prawnego punktu widzenia takie uzasadnienie nie miało sensu. Sam poszedłem do Mike’a. To ja zadałem pierwszy cios. Nawet gdybym skłamał, zmienił szczegóły, powiedział, że to on mnie zaprosił, to on uderzył pierwszy, to by nie wystarczyło. Pamiętałem, jak wyglądał, kiedy skończyłem. Widok wykraczał daleko poza jakiekolwiek wyobrażenia o obronie koniecznej. Nie chciałem się przyznawać. Pewnie powinienem, ale nie chciałem. Zostałbym skazany za zabójstwo, straciłbym licencję. Musiałbym spędzić wiele lat w więzieniu, straciłbym wszystko. A to mi się nie uśmiechało. Nie z powodu Mike’a. Całkiem racjonalnie przemyślałem sytuację. Uzmysłowiłem sobie, że miałem na dłoniach rękawiczki. Nagle przypomniałem sobie to uczucie, gdy je wkładałem – zadowolenie. Czy to również zaplanowałem? Czy już wtedy jakaś część mojego umysłu wiedziała, co zrobię? Nikogo nie spotkałem w drodze do Mike’a. Ani w drodze powrotnej. Przy odrobinie szczęścia nikt mnie nie widział. Niewykluczone, że znajdą u Mike’a moje włosy, które stanowiłyby zapewne podstawę profilu DNA. Ale zawsze mogłem powiedzieć, że odwiedziłem go wcześniej, był w końcu moim klientem. Zresztą profil DNA trzeba porównać z profilem podejrzanego, a nie było powodów, aby ktoś mnie podejrzewał. Poza Evą Kaufmann. Zapomniałem o niej. Przeraziło mnie to, zacząłem się zastanawiać, czy faktycznie myślę tak trzeźwo, jak mi się zdawało.
Strach na chwilę mnie sparaliżował, wymazując cały rozsądek. Był to strach przed aresztowaniem, przed uwięzieniem, przed odbywaniem kary. Wiedziałem, że nie dam rady, jeśli musiałbym siedzieć wiele lat. Spędziłem przed kominkiem sporo czasu. Może nawet na moment zasnąłem, nie wiem. Wreszcie stwierdziłem, że nie da się nic z tym zrobić. Nie mogłem tak po prostu odwiedzić Evy i poprosić, by nie mówiła policji, że byłem u niej tego wieczoru, i o tym, co się stało. Oznaczałoby to przyznanie się do zabicia Mike’a. Ale Eva Kaufmann była wmieszana w przemyt narkotyków, poza tym przyjaźniła się z gangsterami i mordercami. Nie wydawało mi się, aby zechciała iść na policję. Za to mogła powiedzieć Slavowi. Zdałem sobie sprawę, że to byłoby równie niebezpieczne. Nie miałem wątpliwości, że Slavo zechce się zemścić na zabójcy Mike’a. Pamiętałem opowieść o jego dziadku, o mężczyźnie, którego zabił na oczach całej wioski, o krwi i pyle. Piłem koniak, aż zasnąłem. Spałem niespokojnie, wiele razy budząc się na krześle. Po kilku godzinach jednym haustem wypiłem cały kieliszek i położyłem się z powrotem do łóżka. Świat wokół mnie wirował, zapadłem w ciemność. Następnego dnia piłem bez przerwy. Tylko to pomagało. Nie wlewałem w siebie aż tyle, aby się kompletnie upić, a jedynie dość, by przetrwać dzień. Po jakimś czasie odstawiłem wódkę i przeszedłem na czerwone wino. Odkryłem, że muszę pić, aby myśleć, a w tym wypadku trudno było zachować równowagę. Jeśli wypiłbym za mało, mózg odmówiłby mi posłuszeństwa, a obrazy Mike’a pojawiałyby się przed oczami. Z kolei za dużo alkoholu nie pozwoliłoby mi składnie
myśleć, wszystko straciłoby znaczenie, stałoby się wieczną kołomyją tych samych wirujących bez ustanku problemów związanych z Evą, policją, Slavem. Tylko pijąc w sam raz, dawałem sobie radę. Nie mogłem usiedzieć spokojnie. Czasami chodziłem od pokoju do pokoju, bez celu i sensu. Łapałem się na drobnych porządkach, wygładzaniu obrusów, wymienianiu świec, tego rodzaju pracach. Na zewnątrz panował ziąb, słońce wisiało schowane za mgłą, nigdy właściwie się nie przebijając. Tkwiło niczym biały punkt pośrodku bladego, niewyraźnego nieba. Widoczność była słaba, nieostre kontury gór rozmywały się na mglistym horyzoncie. Raz po raz zasypiałem. Niespokojnie, ale bez snów, nigdy też na długo. Gdy się budziłem, bałem się, choć nie wiedziałem do końca czego. Wtedy piłem wino, a po chwili strach przechodził. Słońce zaszło wcześnie. Zachód przybrał postać bladych czerwonych i pomarańczowych pasów na niebie. Później nastały egipskie ciemności. Gwiazdy nie pokazały się, schowane za mgłą. Zdałem sobie sprawę, że cały dzień nic nie jadłem. W piwnicy znalazłem puszkę lapskausu[*], który następnie podgrzałem. Nie miałem apetytu, ale wmusiłem w siebie porcję. Później znowu zasnąłem. Obudziłem się z niejasnym poczuciem, że o czymś zapomniałem. Znów rozpaliłem w kominku, po czym chodziłem niespokojnie po domku, nie mogąc zagłuszyć niepokoju. W rogu sypialni stał mój plecak. Zajrzałem do niego – całkiem pusty. Z narastającą desperacją zbadałem zawartość wszystkich szafek. Na samym dole jednej z nich znalazłem poszukiwany przedmiot, wciśnięty za koce i poduszki. Była to reklamówka zawierająca ubrania i buty. Zakrwawione ubrania i buty. Zupełnie nie pamiętałem, żebym je
tam kładł. Zaniosłem reklamówkę przed kominek, chwyciłem jeszcze jeden kieliszek koniaku i zacząłem palić ubrania. Pociąłem je na kawałki i wrzuciłem do ognia. Długo to trwało. Niektóre sztuki odzieży miały na sobie dużo krwi, były lepkie i sztywne. Dotykanie ich sprawiało przykrość. Wydawało mi się, że słyszę syk krwi w płomieniach i czuję słodkawy, mdlący zapach z paleniska. Niektóre tkaniny dawały mnóstwo dymu, więc musiałem pociąć je na maleńkie kawałeczki. Paliłem je i piłem. Nagle mnie zemdliło, musiałem pójść do toalety, żeby zwymiotować. Później ujrzałem na dłoniach krew. Plamy starej, czarnej krwi, lepkiej jak olej. Długo je myłem. Bałem się, że zostawiłem ślady krwi w domku, więc obszedłem go z namoczoną w mydlinach szmatą. Wytarłem klamki i inne miejsca, których mogłem dotknąć. Dorzucałem do kominka drew i przykrywałem je kawałkami materiału. Męczyłem się i pociłem. Raz po raz się zataczałem, przez co zdałem sobie sprawę, że jestem okropnie pijany. Mijała noc. Prawdziwy problem stanowiły buty. Nie paliły się, a tylko lekko tliły. Gumowe podeszwy rozpuściły się, zostawiając w kominku grubą, śmierdzącą warstwę smoły. Gdy próbowałem wietrzyć, ciąg wsteczny w kominie wypełniał pomieszczenie dymem. Straszliwie mnie to stresowało. Kiedy skończyłem, prawie nastał już ranek. Dałem sobie spokój z butami. Były czarne i zwęglone, ale się nie spaliły. Chwyciłem je w szczypce kominkowe i wyniosłem na schody. Później wystraszyłem się, że jakiś lis czy inne zwierzę może je gdzieś zaciągnąć, więc ukryłem je w schowku na drewno. W drodze powrotnej upadłem na śnieg. Chłód ocucił mnie nieco i oczyścił mi
głowę. Wiedziałem, że długo tak nie pociągnę, więc postanowiłem następnego dnia pójść na narty. Wreszcie położyłem się na łóżku. Byłem zmęczony i zasnąłem. Gdy się zbudziłem, słońce przebijało się do sypialni ostrym jak włócznia światłem, a widoczny kwadrat nieba miał barwę głębokiego błękitu. Kryształki śniegu na zewnątrz iskrzyły się i połyskiwały. Temperatura za oknem wynosiła minus dwadzieścia stopni. Czułem się źle, a jednak byłem spokojniejszy. Niekontrolowane myśli nie wirowały już w głowie, miałem raczej wrażenie, jakby ktoś za mocno napiął we mnie strunę. Cały czas coś robiłem. Wziąłem prysznic i umyłem zęby, wmusiłem w siebie porządne śniadanie. Po kawie wygrzebałem z kominka popiół, który zebrałem do reklamówki. W komórce znalazłem starą finkę pokrytą woskiem do nart. Zdrapałem z kominka resztki gumowych podeszew i wyrzuciłem je do śmieci. Została tylko czarna plama na kamieniach, niemal niewidoczna na pokrytej sadzą powierzchni. Wydobyłem sprzęt narciarski, po czym ubrałem się na wyprawę w góry. Do plecaka wrzuciłem dodatkowe spodnie i rękawice oraz paczkę starych ciastek, a do butelki po wodzie mineralnej nalałem soku. Na koniec zabrałem zwęglone resztki butów ze schowka na drewno, włożyłem je do reklamówki z popiołem z kominka i wyszedłem. Był ładny dzień. Góry wznosiły się na horyzoncie niczym noże. Niebo na wschodzie miało tak głęboki odcień błękitu, że wyglądało nienaturalnie. Szedłem dość żwawo, wspinałem się na pagórki między niskimi, wykrzywionymi od wiatru sosnami. Nigdzie nie dostrzegłem śladów nart. Dwa razy minąłem tropy zajęcy.
Poruszałem się niezbyt prędko, aby się nie spocić. Panował dojmujący chłód. Gdy brakło mi tchu, powietrze rozrywało piersi niczym ostrze. Twarz nasmarowałem tłustym mleczkiem do opalania, aby ochronić się przed słońcem i zimnem, ale mróz był tak srogi, że wkrótce musiałem włożyć kominiarkę. W innych okolicznościach cieszyłbym się przyrodą i samotnością. Teraz też tak było, raz po raz czułem się jak podczas zwykłego biegu na nartach – wtedy myślałem wyłącznie o wyprawie, o niebie i górach, o czubkach nart przecinających sypki jak puder śnieg. Jednak od czasu do czasu pojawiały się inne myśli oraz strach, zapominałem wtedy, gdzie jestem, nie widziałem nic wokół, a napięta we mnie struna drżała. Raz się zaklinowałem. Nie patrząc, dokąd idę, piąłem się korytem niewielkiej rzeczki, aż stało się tak ciasne i niewygodne, że nie mogłem przejść dalej, więc musiałem zawrócić. Posuwałem się pod górę po stromym zboczu, aż wreszcie zobaczyłem przed sobą wzgórza przykryte czystym, nietkniętym śniegiem. Oparłem się na kijkach, aby złapać oddech. Przesuwałem wzrok po pagórkach, coraz wyżej, aż do miejsca, w którym przechodziły w czarne skały, wysokie może na dwieście metrów. Na szczytach migotały zaspy. Wiało tam, na niebie wisiała chmura zwiastująca kolejne opady. Na dole było zupełnie spokojnie. Zdjąłem plecak i wyjąłem z niego reklamówkę z popiołem. Buty odłożyłem na bok. Rozsypałem popiół na białym puchu, aż ułożył się wokół mnie w nierówny, siwy wzór. Nie wyglądało to najlepiej, ale wiedziałem, że niedługo świeży śnieg przykryje ślady. Ruszyłem dalej. Zbocze było tu łagodniejsze, więc mogłem przyspieszyć, nie ryzykując, że się poślizgnę. Mój oddech pokrywał kominiarkę warstewką lodu. Za każdym razem, gdy
zatrzymywałem się na kilka minut, czułem nadchodzący chłód. Wchodziłem coraz wyżej, coraz bliżej skał. Ostatnia część trasy biegła stromo, z wysiłkiem łapałem powietrze. Wreszcie dotarłem na miejsce, do nagich gór. Tuż nade mną zwisały zaspy. Wydawało się, że niebo nad nimi nie ma końca. Od patrzenia na nie dostałem zawrotów głowy. Szedłem wzdłuż śniegu, aż trafiłem na niewielkie osypisko skalne, gdzie zatrzymałem się i zdjąłem narty. Wyjąłem z plecaka reklamówkę z nadpalonymi butami, po czym ostrożnie wszedłem między kamienie w górnej części osypiska. Było tam ślisko od lodu i śniegu, z trudem utrzymywałem równowagę. Po kilku metrach znalazłem dość dużą szczelinę między kamieniami i wcisnąłem tam torbę. W głębi było sporo miejsca, a upuściwszy reklamówkę, usłyszałem, jak osuwa się niżej. Ostrożnie się wycofałem. Musiałem się trochę namęczyć, żeby znów włożyć narty, stojąc na luźnym śniegu. Zarzuciłem plecak na ramiona, a następnie zsunąłem się ukosem w dół zbocza, aż teren stał się nieco bardziej równy. Tam się zatrzymałem, zdjąłem narty i plecak, usiadłem na nartach, zjadłem ciastka i napiłem się soku. Butelka była na wpół zamarznięta. Przede mną rozciągał się płaskowyż. Widziałem skraj świata. Wzgórza lśniły biało w słońcu, jedno za drugim, a na horyzoncie wypinały się w kierunku odległych szczytów. Ziemia wyglądała na opustoszałą. Dolina przecięta biegnącą wzdłuż rzeki linią kolejową i drogą ginęła za widocznymi przede mną pagórkami. Nigdzie na całym tym ogromnym, zamarzniętym obszarze nie było widać znaków życia i działalności człowieka, poza moimi własnymi, wijącymi się za mną śladami nart. Przez chwilę rozpierało mnie poczucie spokoju i harmonii, marności moich trosk, które znikną
przecież bez śladu w czasie i przestrzeni. Było to dobre uczucie.
[*]
Lapskaus – tradycyjna norweska potrawa, rodzaj gulaszu z mięsa wołowego lub wieprzowego, ziemniaków i warzyw.
Rozdział 25
Obudziłem się przemarznięty, więc ciasno otuliłem się kołdrami. Przez jakiś czas leżałem, słuchając wiatru, który nadal dął w ściany domku. Czułem, jak cała budowla trzęsie się od mocniejszych podmuchów. Pomyślałem, że moje ślady musiały już zniknąć. Nagle uznałem za śmieszne to, że poświęciłem tyle czasu i sił na ukrycie resztek spalonych ubrań. Zasnąłem, jednak po niedługiej chwili znów się obudziłem, zlany potem. Nic mi się nie śniło ani się nie bałem, ale całe ciało miałem rozpalone. Zrozumiałem, że to gorączka. Wstałem, przyniosłem sobie szklankę wody, a w kuchennej szafce znalazłem tabletki przeciwgorączkowe. Wszystko mnie bolało. Przed świtem mi się pogorszyło. Ranek oznajmił swoje przyjście bladą poświatą. Wciąż wiało. Świat za oknem zamykał się w chaosie wirującego śniegu. Piłem wodę i dużo spałem. Tak minął mi dzień. Wieczorem nadal byłem rozpalony. Skończyły się tabletki. Poszedłem do toalety, zrobiło mi się słabo. Zerknąłem na siebie w lustrze, a kiedy zobaczyłem swoje oczy, wystraszyłem się. Były przekrwione i podpuchnięte, lśniły od gorączki. W drodze powrotnej upadłem. Nogi się pode mną ugięły, runąłem na podłogę. Z trudem wgramoliłem się na łóżko. Noc i kolejny dzień minęły w malignie. W fantazjach widziałem Mike’a i Evę. W kółko go zabijałem. Raz za razem miażdżyłem mu
głowę, a potem znów się pojawiał z tym swoim obłąkanym uśmiechem, przesiąknięty słodkawym, zgniłym zapachem. Mięśnie drżały pod jego bladą skórą, gdy szedł w moją stronę, z przyprawiającymi o mdłości szczegółami opowiadając, co mi zrobi. A ja go zabijałem. Przyglądała się temu Eva. Patrzyła, dotykając się. Wiła się w orgazmach, gdy ja wrzeszczałem ze strachu i obrzydzenia. „Kto mnie teraz wysmaga? – pytała. – Kto mnie wysmaga? Ty będziesz musiał, Mikael, tylko ty zostałeś”. Nie chciałem, odmówiłem, ale przyszła po mnie z biczem w dłoni i ze śmiechem twierdziła, że muszę. Wziąłem więc go, ona odwróciła się i pochyliła, a ja uniosłem bicz do ciosu, opuściłem dłoń, ale w ręce nie miałem już bicza, tylko łom, który opadł na głowę Mike’a, na jego twarz, rozległ się ohydny odgłos, trysnęła krew, ja zaś ciągle krzyczałem... Gdy się obudziłem, w pokoju było ciemno, na zewnątrz panowała zupełna cisza, a przy mnie siedziała Kari. Nie miałem pojęcia, skąd się tam wzięła. Siedziała na krawędzi łóżka, patrząc na mnie. Zobaczywszy, że nie śpię, uśmiechnęła się. Byłem tak zdumiony, że nie wydobyłem z siebie słowa. Znów się uśmiechnęła. – Przyjechałam pociągiem, Mikael. Wczoraj wieczorem. Miły pan ze sklepu podwiózł mnie tu skuterem śnieżnym. – Rany – powiedziałem. Nic więcej nie przyszło mi do głowy. Położyła mi dłoń na czole. – Chyba masz się lepiej. Temperatura spadła. Poczekaj, przyniosę ci szklankę wody. Nagle poczułem, jak bardzo jestem spragniony, mój język przykleił się do podniebienia. Kiedy się podniosłem, żeby się napić,
zdałem też sobie sprawę ze swojego osłabienia. – Prześpij się – poradziła. – Gdy się obudzisz, wszystko będzie dobrze. – Wytarła mi czoło wilgotną szmatką. Cudowne, doskonale znane uczucie. Matka robiła tak samo, gdy jako dziecko miałem gorączkę. Przypomniałem sobie to poczucie bezpieczeństwa i nagle łzy napłynęły mi do oczu. Zamknąłem je, aby Kari tego nie dostrzegła, i znów zasnąłem. Gdy się obudziłem, leżała przy mnie. Jej ciepła skóra dotykała mojej, na ramieniu czułem jej oddech. Jedna ręka spoczywała mi na piersi. Odwróciłem się lekko i objąłem Kari. Nie przebudziła się, tylko jeszcze bardziej do mnie zbliżyła. Leżałem tak długo. Myślałem o swojej sytuacji. O Mike’u. Myślałem, całkiem spokojnie, że go zabiłem. Wolałbym, aby nie była to prawda, ale tak właśnie się stało. Teraz musiałem się nauczyć z tym żyć. Niespodziewanie doszedłem do wniosku, że mogę. Wiedziałem, że myśli będą wracać tak samo jak koszmary, ale gorączka chyba wypaliła najgorsze. Leżąc w ciemności z ciepłą kobietą przy boku, uwierzyłem, że będzie lepiej, że z czasem się z tym pogodzę. Kari oddychała równo i spokojnie, a przez okno widziałem dwie gwiazdy. Kiedy mnie obudziła, pachniało bekonem. Nagle zrobiłem się głodny. Nadal byłem osłabiony, ale gorączka przeszła. Na zewnątrz niebo przykrywały chmury, a najgorszy chłód minął. Po śniadaniu siedzieliśmy chwilę w milczeniu przed kominkiem, pijąc kawę. Widziałem, że Kari chce coś powiedzieć, lecz nie do końca wie, jak to zrobić. – Dlaczego przyjechałaś? – zapytałem, aby pomóc jej zacząć. Odwróciłem się do niej plecami, bo chyba znałem odpowiedź i nie chciałem, aby wyczytała to z mojej twarzy. – Mike nie żyje.
– Dobrze mu tak. Zasługiwał na to. Zauważyłem, że trochę ją to zszokowało, ale nie skomentowała moich słów. – Był zabójcą, Kari. I sadystą. Co się stało? – Nie wiem dokładnie. Ktoś chyba pobił go na śmierć. – O rany – mruknąłem. – No nieźle... A kto? Policja kogoś aresztowała? Skinęła głową. – Tak. Slava. Został zatrzymany dzień później i siedzi w areszcie. Odwróciłem się do niej z otwartymi ustami. – Slava? Znów skinęła głową. – Tak. To dlatego tu jestem. Peter był jego obrońcą po aresztowaniu, ale Slavo chce zmienić adwokata. Nie odezwałem się, tylko na nią patrzyłem. – Chce ciebie, Mikael. Tylko ciebie. Na moment świat dosłownie zawirował mi przed oczami, zakręciło mi się w głowie i musiałem oprzeć się o ścianę. Później odwróciłem się i zająłem zaparzaniem kolejnej kawy, żeby Kari nie dostrzegła z trudem powstrzymywanego uśmiechu. Wiedziałem, że to reakcja na granicy histerii, ale nie potrafiłem się opanować, pierś wypełniał mi bulgocący, musujący chichot. Zawsze chciałem dostać sprawę zabójstwa. Wszyscy obrońcy tego pragną, marzą o tym i śnią, jakkolwiek makabryczne i groteskowe może się to wydawać. Pragniemy zabójstwa, bo stanowi największe wyzwanie. I, jak przypuszczam, również z powodu rozgłosu, jaki się z tym wiąże. Strasznie trudno dostać taką sprawę. Pracuję w tej branży od trzynastu lat, ale zabójstwo nie trafiło mi się nigdy. Bez względu na wrażenie, jakie można odnieść, czytając brukową prasę,
ludzie w tym kraju nie zabijają się zbyt często. A gdy już się to zdarzy, obrońcą zostaje któryś z garstki renomowanych stołecznych adwokatów. Oni sami uważają się za specjalistów od zabójstw. Moim zdaniem większość z nich specjalizuje się raczej w marketingu. A więc dostałem wielką sprawę. Zawsze myślałem, że prędzej czy później to nastąpi. Nigdy jednak nie sądziłem, że sam będę wtedy zabójcą. W pociągu jadącym do domu siedzieliśmy dość cicho, choć co jakiś czas zamienialiśmy parę słów. Mentalnie przygotowywałem się już do pracy nad sprawą. Będzie głośna, a relacje mediów okażą się zupełnie różnić od tego, co znałem. Usiłowałem zapomnieć o własnej roli w tej sytuacji i myśleć o czekającym mnie zadaniu jak o zwyczajnym procesie. Wiedziałem, że wkrótce zostanę do tego zmuszony. Dzień był szary i smutny. Po drugiej stronie gór padał deszcz. Mijane wioski wyglądały na wyludnione. Kari zasnęła z głową opartą o szybę. Spojrzałem na nią, na opadające na twarz włosy, wygięte usta. Wyglądała, jakby uśmiechała się przez sen. Piersi unosiły się i opadały miarowo pod swetrem. Ręce trzymała złożone na kolanach. Lakier na paznokciach odprysł. Poczułem nagłą potrzebę, aby jej dotknąć, pogładzić ją po policzku, ale się powstrzymałem. Deszcz układał się na oknach długimi smugami.
Część II Proces
Rozdział 26
Peter wykazywał nadmierną ruchliwość. Maszerował po swoim gabinecie, zalewając mnie potokiem słów. – Dobrze, że wróciłeś, Mikael, dobrze, że wróciłeś. Faceta kompletnie opętało, żebyś to ty był jego obrońcą, bogowie raczą wiedzieć dlaczego, ale chce tylko ciebie. Próbowałem mu wyjaśnić, że jestem dużo lepszy, lecz nic z tego. Na głupotę nawet bogowie nic nie poradzą. Dobrze, że wróciłeś. – Zacierał ręce, chodząc tam i z powrotem. – To wielka rzecz, Mikael. Jugosłowiańscy gangsterzy, krwawe, groteskowe zabójstwo. – Spojrzał na mnie pytającym wzrokiem. – Chyba nie widziałeś gazet? Pokręciłem głową. – Jak na wojnie, Mikael, jak na wojnie. Wielka rzecz. To twoja sprawa, rozumiesz. Oto i ona. Musimy tylko jak najwięcej z niej wycisnąć. Wystarczy, że odpowiednio obejdziemy się z mediami, a może to być dla nas żyła złota. – Dla nas? Machnął ręką. – Dla ciebie. Dla nas. Do cholery, może i dla nas. Mam propozycję. – Tak? – Zapraszam do nas na obiad. W... piątek. Powiem Unn, żeby przygotowała coś dobrego. Unn gotuje legendarne obiady, więc od razu się zgodziłem.
Patrzenie na Petera i słuchanie go męczyło mnie. Tego faceta rozpierała niespożyta energia. – Peter, usiądź na chwilę. Może omówimy sprawę? Spokojnie i powoli? Opadł na krzesło, zerwał z nosa okulary i zaczął je intensywnie czyścić. – Tak, sorry. Jasne. Dostałeś nominację? – Jeszcze nie. Wysłałem faks do sądu. Nominacja przyjdzie pewnie jutro albo pojutrze. Chcę tylko poznać zarys. – Okej. Co już wiesz? – Nic. Wiem, że Mike nie żyje i że Slavo został oskarżony o zabójstwo. To wszystko. Czyścił okulary coraz wolniej, patrząc niewidzącym wzrokiem, zbierając myśli. Peter miewa czasem napady obłędu, ale jest bystry i systematyczny. – Mike’a zamordowano – zaczął – w nocy z poniedziałku pierwszego na wtorek drugiego grudnia. Został zabity łomem u siebie w domu. Narzędzie zbrodni znaleziono w mieszkaniu. O ile dobrze zrozumiałem raporty, miejsce zbrodni było krwawe i okropne. – Zastanowił się chwilę. – Slava aresztowano następnego dnia, najwyraźniej przez swego rodzaju przypadek. Z raportów wynika, że policja odwiedziła go tylko ze względu na to, że był partnerem Mike’a. Chociaż wydaje mi się, że Slavo interesuje policję również z innych powodów. Ty pewnie wiesz o tym więcej niż ja. – Spojrzał na mnie ostro, po czym znów skupił się na relacji. – Funkcjonariusz sprawdził buty w garderobie Slava. Na jednym widać było krew. Wzór podeszwy idealnie pasował do cudownego, wyraźnego śladu na miejscu zbrodni. To tyle. Westchnąłem.
– No to, innymi słowy, ma problem. – Jasne, że ma problem. Pewnie dlatego potrzebuje dobrego adwokata. – A on sam co mówi? Peter odpowiedział z lekkim szwedzkim akcentem, naśladując Slava. – Jestem niewinny. Chcę rozmawiać z Mikaelem. Znajdź Mikaela. – Popatrzył na mnie. – Pozostałe szczegóły możesz przeczytać sam. Poza tym odmówił składania zeznań na policji. Chcesz teraz dostać dokumenty? Zawahałem się chwilę. – Złożyłeś odwołanie w sprawie aresztowania do sądu apelacyjnego? – Tak. To zupełnie bezcelowe i niepotrzebne. Przez ten odcisk stopy posiedzi do wniesienia sprawy do sądu. – Pewnie tak – przyznałem. – A więc się nie pali. Slavo zostanie w więzieniu, jak mówisz. Równie dobrze możemy zrobić wszystko zgodnie z procedurami. Wyślę Kari po dokumenty, gdy tylko otrzymam nominację. – Świetnie, Mikael. Widzimy się w piątek. Tuż po powrocie do biura odebrałem telefon od Petera. – Posłuchaj, Mikael – powiedział. – Mam pomysł. – Tak? – Wyjaśnię później. Musisz tylko poczekać z podaniem informacji, że zostałeś nowym obrońcą Slava, do... myślę, że do niedzieli. Zrobisz to? – Chyba mogę. Ale dlaczego? – Po prostu to zrób. Wszystko wyjaśnię w piątek. Nie będziesz żałował.
Odłożył słuchawkę i zostawił mnie umierającego z ciekawości.
Rozdział 27
Slavo wyglądał na zrezygnowanego i wykończonego. Siedzieliśmy w tym samym wysłużonym pokoju odwiedzin, w którym spędziłem niezliczone godziny z Evą Kaufmann, na tych samych krzesłach, w tym samym szarym świetle sączącym się przez kraty w oknie wysoko pod sufitem. Pomyślałem, że zawsze gdy odwiedzam więzienie, na dworze jest szaro i pochmurno. – To wręcz śmieszne – powiedział, wstając. – Nie powinni mnie tu trzymać. Oczywiście nie zabiłem Mike’a. Dlaczego miałbym to zrobić? Był moim współpracownikiem. I przyjacielem. – Spojrzał na mnie niemal błagalnym wzrokiem. – Chyba rozumiesz, Mikael, że go nie zabiłem? Wierzysz mi? Przytaknąłem. Znałem tę reakcję. Zawsze chcą, abym im wierzył. A ja zawsze mówię, że wierzę, jednak tym razem było tak naprawdę. – Wierzę ci, Slavo. Pytanie tylko, jak sprawić, żeby inni też ci uwierzyli. Policja. I sąd, jeśli sprawa dotrze aż tam. Ciężko skinął głową. – Wiem. Ale nie zrobiłem tego. Bez względu na to, jak to wygląda. – Opadł na krzesło. Zdawało się za małe dla jego ciała. Jak zwykle siedział całkiem spokojnie z rękami na kolanach, jednak poruszający się rytmicznie w górę i w dół palec wskazujący zdradzał jego niepokój. Powiedziałem mu to, co zwykle.
– Takie jest prawo karne, Slavo. Nie chodzi w nim o prawdę ani o sprawiedliwość. Właściwie nie ma nawet znaczenia, czy wierzę w twoją niewinność, czy nie. Otworzył usta, ale wszedłem mu w słowo. – Mimo to ci wierzę, choć to niewiele znaczy. Chcę tylko, żebyś zrozumiał moją rolę i... i reguły gry. Mogę ci wierzyć, aż posinieję na twarzy, a tobie nic z tego nie przyjdzie. Możesz całym sobą wiedzieć, że tego nie zrobiłeś, ale też nic ci to nie da. Powtarzam – tu nie chodzi o sprawiedliwość. Tu chodzi o jedno i tylko jedno: dowody. To wszystko. Jeśli będą dowody, to zostaniesz skazany. A jeśli nie, to cię zwolnią. – Pochyliłem się i celowo dodałem ostrzejszym głosem: – I nie mów mi, że nie mogą istnieć dowody, bo tego nie zrobiłeś. Świat tak nie działa, już teraz powinieneś zacząć się do tego przyzwyczajać. Siedział przez chwilę cicho, trawił moje słowa. „Tak samo jak wtedy, gdy planował zabójstwo Zygi – pomyślałem. – Zabił Zygę lub zlecił jego zabicie, a w pewien sposób zabił również swojego wspólnika. Choć o tym nie wie, rozpoczął łańcuch zdarzeń, które doprowadziły do śmierci Mike’a”. Siedział tak, powieki mu ciążyły, duża głowa wisiała lekko pochylona do przodu. Nie dało się odgadnąć jego myśli czy uczuć i przez moment czułem do Slava czystą nienawiść. „Zasługujesz na to – powiedziałem w duchu. – Zacząłeś to wszystko, wykorzystywałeś innych, torturowałeś ich, groziłeś im i ich zabijałeś, ani przez chwilę nie zastanowiwszy się, jaki smutek i cierpienie to spowoduje. Zasługujesz, by tu być. Bardziej niż ja. Zasługujesz na to”. Zszokowały mnie te myśli. Przyszedłem do więzienia z jasną wizją, postanowiłem, że będę dla Slava pracować, że zajmę się tą
sprawą jak każdą inną. Nagle uzmysłowiłem sobie, jak wielką mam władzę. Zostałem obrońcą podejrzanego, którego w głębi duszy uważałem za godnego kary. Nie ponieważ był winny zarzucanego czynu, ale z powodu innych postępków. Nagle pojąłem, że idealnym dla mnie rozwiązaniem byłoby, gdyby go skazano. Wtedy już nic by mi nie groziło ze strony policji. Ani Slava. Coś do mnie mówił, więc musiałem poprosić go o powtórzenie. – Powiedziałem, że rozumiem, Mikael. Oczywiście, że rozumiem. Sytuacja chyba nie wygląda za dobrze, co? – Nie – przyznałem – nie wygląda. Jednak to dopiero początek śledztwa. Musimy być cierpliwi. Jeżeli tego nie zrobiłeś, są duże szanse, że sprawa przeciwko tobie z czasem się rozpłynie. – Wyprostowałem się na krześle, próbując zachować rzeczowy ton. Przeszkadzały mi własne niepokojące myśli. – Na razie policja ma tylko jeden dowód, ale za to mocny. Odcisk buta i krew na podeszwach twoich butów. Powiedz mi, co się stało. Historia była dość prosta. Zgodnie z umową przyszedł do Mike’a. Dochodziła trzecia w nocy. Zadzwonił, ale nikt mu nie otworzył. Nacisnął klamkę, a drzwi się uchyliły. W korytarzu znalazł pobitego na miazgę wspólnika. Podszedł do niego, pochylił się i od razu zrozumiał, że Mike nie żyje. Potem wyszedł. Wrócił do domu i się położył. Nie pomyślał o butach, bo niby dlaczego? Nikogo nie zabił. Miał inne sprawy na głowie niż kontaktowanie się z policją. Westchnąłem. – Na przykład jakie? Wzruszył ramionami. – To chyba jasne. Kto go zabił. I dlaczego. – Nie pomyślałeś więc o tym, żeby pójść na policję? – zapytałem. Slavo tylko na mnie spojrzał.
Spróbowałem z innej strony. – Co robiłeś tak późno u Mike’a? – Miałem coś odebrać. – Co? Zawahał się, a ja znów się pochyliłem. – Slavo, daj spokój. Jestem twoim adwokatem, chodzi o zabójstwo. Przestań się wygłupiać. Co miałeś odebrać? – Pieniądze – wyznał. – Ile? Znów się zawahał, ale posłałem mu ostre spojrzenie, więc dodał: – Sto tysięcy. Około. – Wziąłeś je z sobą? Pokręcił głową. – Nie. Nie wiedziałem, gdzie je trzymał. Założyłem, że zniknęły. – Założyłeś, że zabito go z powodu pieniędzy? Że to był napad? Nie potrafiłem nic wyczytać z jego oczu. – To możliwe. Wyjąłem teczkę z dokumentami i przerzucałem je, aż odnalazłem właściwy. Na kartce napisano: „Koperty w pudełku na buty w szafce w sypialni, 102 500 w używanych banknotach o nominale tysiąca, pięciuset i stu koron”. Pominąłem to wcześniej, nie sądziłem, że raport dotyczący skonfiskowanych przedmiotów będzie zawierał coś ciekawego. „Bo wiedziałem, co się stało” – pomyślałem. Musiałem wziąć się w garść, zacząć naprawdę traktować sprawę zwyczajnie. Nie szło mi to zbyt dobrze. – Slavo, posłuchaj. Musisz być ze mną szczery, w przeciwnym razie będziemy mieć poważne kłopoty. Idziesz do Mike’ a o trzeciej w nocy, żeby odebrać ponad sto tysięcy koron gotówką. To pieniądze ze sprzedaży narkotyków, prawda? Wydaje się to dość
jasne. – Tak. – Okej. Musimy się nad tym zastanowić. Przed przesłuchaniem trzeba opracować jakieś zeznanie. – Dlaczego? To nie znaczy chyba, że zabiłem Mike’a? – Nie. Ale po pierwsze nie masz chyba ochoty trafić na pięć lat za kratki za narkotyki, co? Po drugie sprawy sądowe bywają dziwne. Jeśli policja powiąże cię z miejscem zbrodni... a już to zrobiła... i uzna ciebie oraz Mike’a za osoby pociągające za sznurki w narkobiznesie, znajdziesz się spory krok bliżej wyroku za zabójstwo. – To nielogiczne, Mikael. Nie widzę związku. Westchnąłem. – Nie, pewnie nie. Ale to ława przysięgłych decyduje o winie. Wiem, jak oni myślą. Narkotyki, przestępcy, duże pieniądze, kłótnia bandytów, zabójstwo. Tak po prostu jest. Uwierz mi. Mamy problem. Siedzieliśmy przez chwilę cicho, w zamyśleniu. Wreszcie wstałem. – Pomyśl o tym, Slavo. Wrócę jutro. Jesteś bystrym facetem, pokombinuj. Skinął głową. – Jeszcze jedno... Spojrzał na mnie. – Zgodziłem się być twoim obrońcą. Ale pod jednym warunkiem. Slavo czekał. – Wypisuję się ze wszystkiego, co ma związek z tobą i twoimi... współpracownikami. Koniec z groźbami. Koniec gadania, że nikt nie może przestać dla was pracować. Koniec gadki o spółkach
eksportowo-importowych, koniec przelewów. – Pochyliłem się ku niemu. – Wypisuję się ze wszystkiego, od teraz na zawsze. I chcę, żebyś mi to obiecał. Zastanawiał się nad tym, co powiedziałem, z zaciętym wyrazem twarzy. Po chwili wzruszył ramionami. – Dobrze, Mikael. Masz moje słowo. Z jakiegoś powodu byłem pewien, że mogę na nim polegać. – Ale ktoś się zjawi, Mikael. Żeby przejąć biznes. Musisz... współpracować z tą osobą. Ze swojej strony. Pomóc w przeniesieniu spraw, podać niezbędne informacje i tym podobne. Nie cieszyło mnie to, ale nie miałem wielkiego wyboru. Podaliśmy sobie ręce, po czym wyszedłem. – Inspektor policji Rolf G. Dale – przedstawił się mężczyzna. Szybko i trochę za mocno uścisnął moją dłoń. Był typem człowieka, który chętnie spogląda innym prosto w oczy. Na dowód siły, otwartości i pewności. W takich sytuacjach mam ochotę włożyć ciemne okulary. Jego głos pasował do reszty wizerunku, sposób, w jaki ucinał końcówki słów, przywodził mi na myśl wojsko, podobnie jak krótko ścięte siwe włosy i napięta postawa ciała. Mierzył najwyżej metr siedemdziesiąt. – Co kryje się pod G? – zapytałem. To był błąd. – Geirulf – odparł. – Ale nikt nie używa tego imienia. Zirytował się. I dobrze, bo ja sam nie miałem najlepszego humoru. Był wczesny ranek, a ja się nie wyspałem. Mike odwiedził mnie w nocy ze swoim uśmiechem i zapachem. Wiedziałem, że zbyt prędko nie zniknie. – No, no, panie Brenne – powiedział Rolf G. Dale. – Pomyślałem, że przyda nam się krótkie spotkanie. Będziemy się w najbliższym czasie często widywać. Równie dobrze możemy od razu rozpocząć
współpracę. Ma pan opinię zdolnego, rzetelnego adwokata. Zasięgnąłem języka na komendzie, jak pan rozumie. Zastanawiałem się, dokąd zmierza. Rolf G. Dale był inspektorem w miejskim wydziale do spraw kryminalnych i stanowił dla mnie niezapisaną kartę. Pochodził ze stolicy i tam wcześniej pracował. – Gram fair, panie Brenne. Jeśli potraktuje mnie pan właściwie, ja również potraktuję pana w taki sposób. Jestem pewien, że jakoś się dogadamy. Nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Czy ten człowiek zamierzał wciągnąć mnie na listę płac? Miałem przeczucie, że tę samą mowę wygłaszał, obejmując swoje stanowisko. Zdecydowałem, że lepiej pominąć milczeniem jego frazesy i przejść do rzeczy. Nie staliśmy po tej samej stronie barykady, obaj to wiedzieliśmy. – Ależ oczywiście – zacząłem – nie powinno być z tym problemu. Od tego mamy kodeks postępowania karnego, nieprawdaż? I wytyczne postępowania karnego. To one regulują współpracę adwokata i policji, czyż nie? A ja zawsze przestrzegam zasad. Jego twarz zesztywniała, ale ukrył niechęć najlepiej, jak potrafił. – Znakomicie, znakomicie – rzekł. – O co chodzi? – zapytałem. – Dlaczego mnie pan tu zaprosił? – Chodzi o przesłuchanie – odparł. Nagle skończył się jego jowialny słowotok. – Mihajlović nie zgodził się na przesłuchanie. Rozumiemy, że czekał na pana, i oczywiście to szanujemy. Ale chyba już najwyższy czas. Chcę go jak najprędzej przesłuchać. – Jasne, że to szanujecie. A on nie musi wcale zostać przesłuchany, jeżeli nie chce. Przypuszczam jednak, że wkrótce do tego dojdzie. Powiadomię pana w odpowiednim czasie. Nie spodobało mu się to.
– Przesłuchanie, i to jak najszybsze, leży w interesie pańskiego klienta, panie Brenne. W przeciwnym razie będzie to wyglądało na zagranie taktyczne. Takie postępowanie rzadko popłaca w sądzie. Zachowują się tak jedynie ci, którzy mają coś do ukrycia. – Zadzwonię do pana – obiecałem. Wiedziałem, że się nie myli. Trzeba było zorganizować przesłuchanie. I to szybko. Slavo musiał tylko najpierw uporządkować swoją historię. Poczułem lekką frustrację. Był niewinny zabójstwa, więc przesłuchanie i zeznanie prawdy nie powinno stanowić dla niego problemu. Ale musieliśmy znaleźć wyjaśnienie szeregu okoliczności – o ile w ogóle okaże się to możliwe, bo wcale nie miałem takiej pewności. Wzruszyłem więc ramionami, myśląc, że taka właśnie jest cena bycia przestępcą. Slavo wyglądał tak, jakby nie ruszył się z miejsca od naszego ostatniego spotkania. Siedział na tym samym krześle, w tym samym pokoju, w tym samym ubraniu, czekając na mnie. – Hej – zacząłem. – Jak się masz? Wzruszył ramionami. – Myślałem. – Tak? – O tym, co wczoraj powiedziałeś. Rozumiem, o co ci chodzi. Mam... historię. Albo dwie. – Świetnie – rzuciłem. – Zatem słucham. – Poszedłem do Mike’a nocą, bo mnie o to poprosił. Było nieco później, niż planowałem, ponieważ wcześniej odwiedziłem kobietę. Przerwałem mu. – Naprawdę? Jak się nazywa? Gdzie ją znajdę? – Tak, naprawdę. To... prostytutka. Dostaniesz jej nazwisko i numer, zanim wyjdziesz. – Okej. Kontynuuj.
– Spóźniłem się, jak wspomniałem, ale nie stanowiło to problemu. Był weekend, a Mike, podobnie jak ja, prowadził nocny tryb życia. Wiedziałem, że nie będzie spał. – Dlaczego poprosił cię o spotkanie? Zawahał się. – Miał problemy. Osobiste. Jego dziewczyna właśnie wyszła z więzienia. A on spotkał inną i nie wiedział, czy ma z nią dalej być. Chciał o tym porozmawiać. Jak przyjaciel. Pomyślałem o Mike’u, o tym, jaki był i jak traktował Evę Kaufmann. Nie mogłem sobie wyobrazić, aby cierpiał katusze z powodu znajomości z inną kobietą, ale nie oznaczało to, że historia nie ma sensu. – Świetnie. Jak dotąd. Będziemy po kolei testować tę historię. Co z pieniędzmi? – Jakimi pieniędzmi? Jeśli Mike trzymał w domu jakieś pieniądze, to jego sprawa. Mnie nic o tym nie wiadomo. To mogło być cokolwiek. Oszczędności? Spadek? Może ktoś chciał mu zlecić inwestycję, skąd mam wiedzieć? Spojrzałem na niego. – Tak. Super. Powinieneś to podać jak najprościej. Tylko bez spekulacji, to nie należy do ciebie. Dobrze. – Przeglądałem notatki. – Jeszcze jeden problem, Slavo. Dlaczego, do diabła, nie poszedłeś na policję, kiedy go znalazłeś? To znaczy, skoro go nie zabiłeś. Dlaczego od razu nie wezwałeś glin? Czy nie taka byłaby naturalna reakcja? Chyba każdy by tak zrobił? Nie znał odpowiedzi. – Pewnie byłeś w szoku – zasugerowałem. – Nic dziwnego, skoro znalazłeś swojego przyjaciela w takim stanie. Byłeś w szoku i nie myślałeś. Poza tym wychowałeś się w innym kraju w czasach,
kiedy kontakt z policją nie zawsze oznaczał coś dobrego. Tak było? W jego wzroku wyczytałem pewną niechęć. Nie podobało mu się, że jest ode mnie zależny. Ale nic nie powiedział, tylko ciężko skinął głową. Przeanalizowaliśmy całą tę historię. Drążyliśmy szczegóły. Zadałem wszystkie pytania, jakie wydały mi się istotne, i nie tylko. Po czterech godzinach obaj byliśmy wykończeni. – Dosyć na dziś – powiedziałem. – Powinno pójść dobrze. Umówię się z policją na przesłuchanie i zadzwonię do ciebie, okej? – Posłuchaj, Mikael – odparł. – Musisz coś dla mnie zrobić. Odezwały się dzwonki alarmowe. Niepotrzebnie. – Potrzebuję ubrań i przyborów toaletowych, mógłbyś to załatwić? Oczywiście, że mogłem. – Ktoś dzwonił? Albo się kontaktował? Pokręciłem głową. – Wkrótce, Mikael – mruknął, ale wydawał się zmartwiony. Jechałem do domu w gęstniejącej ciemności. Chmury wisiały nisko na niebie, mżył deszcz. Światła stopu żarzyły się przede mną na autostradzie jak robaczki świętojańskie o zmierzchu. Nadchodziła Gwiazdka. Tego wieczoru siedziałem z drinkiem w wykuszu, spoglądając na ogród. Próbowałem dokonać podsumowania, ale czułem się pusty. Choć nie podjąłem świadomej decyzji, zostałem obrońcą Slava. Kontrolę nad sytuacją przejął tkwiący we mnie adwokat. Nie wiedziałem, co o tym sądzić. W każdym razie wszystko wskazywało na to, że śledztwo policji skupia się wyłącznie na Slavie. Powinno mnie to cieszyć. Problem stanowiła jednak Eva Kaufmann. To właśnie ona mogła zwrócić uwagę policji na moją osobę.
W dokumentacji sprawy nie widniała żadna wzmianka o jej przesłuchaniu, co mnie dziwiło. Miałem ochotę zadzwonić do niej i zapytać, czy już była przesłuchiwana, wyczuć, co by powiedziała, co myśli, ale się nie odważyłem. Zdecydowałem się zatelefonować następnego dnia do Rolfa G. Dalego i zapytać, czy ma dla mnie nowe dokumenty. Gnębiła mnie niepewność. Oczywiście śniła mi się tej nocy Eva. Sny nie były już tak dramatyczne, tak krwawe. Mike po prostu leżał, pobity, patrząc z wyrzutem. Nic nie mówił. Eva spoglądała na mnie pogardliwym wzrokiem. Obudziłem się zlany potem, nękany nudnościami. Zastanawiałem się, czy oboje kiedyś dadzą mi spokój.
Rozdział 28
Obiad u Petera smakował jak zwykle dobrze, a jego żona, Unn, była ciepłą i uważną gospodynią. Lubię ją. Zazwyczaj przyjemnie spędzamy razem czas, ale tego wieczoru miałem zbyt wiele spraw na głowie i nie byłem do końca obecny. Po obiedzie Peter zabrał mnie do „swojego” salonu. Tak go nazywa, chociaż Unn nie podoba się to określenie. Jest to ciemny pokoik wyposażony w biurko i komputer, a także dwa głębokie fotele z małym stolikiem pomiędzy nimi. Ściany zasłaniają półki uginające się od beletrystyki. Na biurku i podłodze również leżą sterty książek i czasopism. Peter twierdzi, że to męskie wnętrze. Unn – że zagracone. Wypiliśmy po koniaku, Peter zapalił cygaro. Rzadko sobie na to pozwala. – Słucham – odezwałem się. – Miałeś propozycję. Wyciągnął nogi przed siebie, wypuścił kłąb dymu i zerknął na mnie z ukosa. – Tak – przyznał – miałem. Jednak nie chciałbym, abyś mnie źle zrozumiał, abyś odniósł wrażenie, że usiłuję spić śmietankę z dobrej sprawy. Oczywiście tak jest, ale nie tylko. Mimo wszystko sądzę, że to dobry pomysł, i długo się nad tym zastanawiałem. – Nad czym? – Chcę, żebyś połączył swoją praktykę z nami. Zostaniesz partnerem. Na równi ze mną i Finnem. Finn to partner Petera, zasuszony adwokat specjalizujący się
w prawie handlowym. Jest dobry w tym, co robi, choć zupełnie pozbawiony uroku. Miałem już coś powiedzieć, jednak Peter mnie ubiegł. – Wiem, że nie przepadasz za Finnem, ale jest porządny i uczciwy, a współpraca z nim układa się zupełnie bezkonfliktowo. Nie musisz się przecież z nim żenić. Poza tym jest stary. Wkrótce zacznie zwalniać. – Postukał w cygaro i ciągnął: – Istnieje parę dobrych powodów, abyś się zgodził, Mikael. Spójrz na siebie. Wiem, że cenisz swoją wolność i niezależność. Ale siedzą w tobie dwie osoby. A raczej masz dwie różne strony. Jesteś znakomitym obrońcą, może najlepszym, jakiego kiedykolwiek znałem. To oczywiście dobrze dla nas. Ale jesteś też nieuporządkowanym i niezdyscyplinowanym bałaganiarzem. Zarabiasz albo za dużo, albo o wiele za mało. To już nie jest takie dobre. My zaś mamy swoje struktury i systemy. Prowadzimy, o ile mogę sam to powiedzieć, dobrze zorganizowaną kancelarię adwokacką. Nie będziesz musiał zajmować się codzienną działalnością, czyli tym, co nie idzie ci najlepiej. Za to będziesz mógł się skupić na tym, w czym jesteś dobry. – Radzę sobie. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Tak, jasne. Dzięki Kari. Z poprzednią sekretarką nieomal zbankrutowałeś. Nie odpowiedziałem, bo wiedziałem, że to prawda. – Poza tym mamy tę sprawę. Zabójstwo. Prawdą jest, Mikael, że to twoja wielka szansa. Ta historia zdobędzie szeroki rozgłos. Jeśli ci się uda, jeśli wszystko pójdzie, jak trzeba, przeskoczysz co najmniej do następnej ligi, a duże sprawy zaczną płynąć strumieniem. Jednak duże sprawy wymagają wielkiego
zaangażowania, a to dla jednoosobowej firmy miecz obosieczny. Ucierpi na tym reszta twoich zobowiązań. Będziesz miał problem z organizacją pracy. My możemy zająć się tym wszystkim, twoimi pozostałymi klientami, przyjmować nowe zlecenia, które nie należą do tych „dużych”. Mam nadzieję, że twoim zadaniem będzie jedynie chodzić do sądu na ważne rozprawy. Wszyscy na tym skorzystają. Myślę, że nie powinieneś robić tego sam, Mikael. Siedziałem, obracając w dłoni kieliszek koniaku i patrząc na znajdujący się w nim złoty płyn. – Co z Finnem? – Już to z nim uzgodniłem. Zapadła cisza. Opróżniłem kieliszek i wyciągnąłem go przed siebie. Peter wstał, po czym dolał mi alkoholu. – Pomyśl, Mikael – poprosił po chwili. – Wydaje mi się... Pokręciłem głową. – Nie, nie trzeba. Wiem, że masz rację, Peter. Zawsze... zawsze sądziłem, że najbardziej pasuje mi rola wolnego strzelca, ale wiem, że masz rację. Nadszedł czas na zmianę, a wolałbym pracować z tobą niż z kimkolwiek innym. Znasz mnie i, co dziwne, jakoś mnie znosisz. – Wziąłem głęboki wdech. – Umowa stoi. – Super. Szczegóły omówimy, gdy będziemy trzeźwi. Wznieśliśmy toast. Peter wstał. – Wrócimy do Unn, żeby przekazać jej nowinę? Ucieszy się. Lubi cię. Wstałem, ale zaraz powiedziałem: – Dwie sprawy. Po pierwsze, dlaczego miałem zaczekać do niedzieli z ogłoszeniem zmiany obrońcy? Uśmiechnął się z zadowoleniem. – Zrobimy to, jak należy. Zwołam konferencję prasową...
w poniedziałek rano. Upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu. Zmiana obrońcy i połączenie firm. Mnóstwo darmowej reklamy. Skinąłem głową. – Świetnie. A druga rzecz to warunek. – Tak? – Kari. Zostaje z nami. – Oczywiście. – Zachowa swoje wynagrodzenie, ale będzie pracować tylko na trzy czwarte etatu. Peter uniósł brwi. – Zamierza studiować prawo. Ustalimy dla niej pewien plan postępów w nauce. Rozważył to, po czym wyciągnął do mnie rękę. – Zgoda. Dopiero w domu zdałem sobie sprawę, że przez cały wieczór ani przez chwilę nie pomyślałem o własnej sytuacji. Całkowicie wyparłem z głowy zabójstwo, nie poświęciłem mu nawet sekundy. A przecież niebezpieczeństwo nie minęło i nie mogło minąć, dopóki nie poznam zeznania Evy Kaufmann. Uświadomiłem sobie, że gdyby mnie teraz złapano, nie tylko moje życie ległoby w gruzach, lecz także zostałaby narażona firma Petera. Nie rozumiałem, jak mogłem o tym nie pomyśleć. Nagle źle się poczułem. Położyłem się na łóżku, obejmując się rękoma. Czekała mnie długa noc. Konferencja prasowa była istnym chaosem. Wreszcie poświęciłem trochę uwagi swojemu wyglądowi i szczerze sobie tego pogratulowałem, gdy stanąłem w drzwiach kancelarii Petera. Flesze błyskały bez przerwy, zupełnie mnie oślepiając. Kilkunastu reporterów przekrzykiwało się, zadając pytania. Peter zaciągnął
mnie do swojego gabinetu. – Panie i panowie, za kwadrans zaczynamy! – zawołał i zamknął za sobą drzwi. Obrzucił mnie krytycznym wzrokiem. Miałem na sobie prążkowany szary garnitur, białą koszulę oraz dyskretny krawat w odcieniach szarości i granatu. Wyczyściłem do połysku buty, starannie się ogoliłem, a nawet uczesałem. – Dobrze wyglądasz, Mikael – stwierdził Peter z zadowoleniem. – Elegancko, na luzie. Jakbyś wiedział, co robisz. – Tak też jest – zapewniłem zwarty i gotowy. Zawsze lubiłem zainteresowanie mediów. Uwielbiam ten dreszczyk emocji, gdy znajduję się w centrum uwagi. – Kogo tu mamy? Peter się rozpromienił. – Wszystkich. Wszystkie dzienniki lokalne i krajowe. Trzy stacje radiowe. Dwie telewizyjne. Wszystkich. – Telewizja też? – zdziwiłem się. – Nie najgorzej, Peter. Podniósł kciuk. – A nie mówiłem, Mikael? Hot news. Big time. Wychodzimy do wilków? Poprawiłem krawat, skinąłem głową i wyszedłem za Peterem w deszcz fleszy. Peter był w swoim żywiole. Kierował konferencją prasową z oczywistym autorytetem. Ogłosił zmianę obrońcy Slava i mnie przedstawił. Poinformował o połączeniu naszych firm. Zabrzmiało to jak poważna, międzynarodowa fuzja. Potem nadszedł czas na pytania. Przygotowałem się na najgorsze. – Panie Brenne, dlaczego Mihajlović chciał, aby został pan jego adwokatem?
Peter mnie uprzedził. – Bo Mikael jest najlepszy – oznajmił, a wszyscy się zaśmiali. Uśmiechnąłem się do dziennikarzy. – W każdym razie jestem dobry – przyznałem. – Poza tym mnie zna. Już wcześniej wykonywałem dla niego zlecenia. W tyle sali ujrzałem Georga. Wyglądał na skacowanego, ale posłał mi uśmiech. – To dla pana duża sprawa, Brenne – powiedział. – Ma pan wieloletnie doświadczenie, ale to duża sprawa. Nie obawia się pan, że pana przerośnie? – Nie – odparłem. Kusiło mnie, by na tym skończyć, bo pytanie mnie zirytowało, ale postanowiłem dać im coś więcej. – Wręcz przeciwnie. Bardzo odpowiada mi ta sprawa. Według mojej oceny zapowiada się dobrze. Ze spokojem czekam na ewentualny proces. Rzucili się na to. Wykrzykiwali pytania jeden przez drugiego. Georg z trudem doszedł do głosu. – Skąd taka opinia? Pana klient zostawił solidny, krwawy odcisk buta, czyż nie? Uśmiechnąłem się spokojnie. – Nie mogę komentować tego aspektu śledztwa – powiedziałem. – Ale co, jeśli nawet? Czego to dowodzi? Tylko tego, że w którymś momencie był w miejscu zbrodni. Nie dowodzi to, że zabił swojego przyjaciela. Według mojej oceny policja nie ma nic przeciwko mojemu klientowi. Właśnie na taką odpowiedź czekali. Reszta pytań była z gatunku przewidywalnych i idiotycznych. Chcieli poznać więcej szczegółów, usłyszeć dalsze spekulacje, ale niczego się nie dowiedzieli. Dostali jedynie tyle, ile raczyłem im dać. Tylko dwukrotnie coś zazgrzytało. Pierwszy raz po pytaniu
niewysokiej blondynki o ostrych rysach. Reprezentowała lokalny brukowiec. – Slavo Mihajlović – zaczęła – pański klient. Rozumiem, że ma za sobą dość krwawą przeszłość, że był członkiem swego rodzaju szwadronu śmierci podczas wojny w Bośni. Czy będzie to problem dla pana jako jego obrońcy? Spojrzałem na nią ze zdumieniem. – Skąd pani ma takie informacje? Wzruszyła ramionami. – Słyszałam... pogłoski. Machnąłem ręką lekceważąco. – Nie mogę opierać obrony w sprawie o zabójstwo tylko na pogłoskach – oświadczyłem. – Podobnie zresztą jak dziennikarze nie powinni opierać na nich swoich historii. Nie drążyła tematu, ale wiedziałem, że właśnie ten dziennik ma dobre kontakty z policją, więc postanowiłem poruszyć ten temat, kiedy zobaczę się ze Slavem. Drugie pytanie, które nieco mnie poruszyło, zadał starszy, poważny mężczyzna z jednego z kanałów telewizyjnych. – Było to niezwykle krwawe i brutalne zabójstwo – powiedział. – Z nieoficjalnych policyjnych źródeł wiem, że nigdy nie widziano tu czegoś podobnego, że morderca musiał wpaść we wściekłość. Albo że to dzieło szaleńca. Co pan o tym sądzi? Na moment iluzja prysła. Spadła zasłona między tym, co zrobiłem, a rolą, którą odgrywałem. Wróciłem na swoje właściwe miejsce. Do Mike’a. Do tryskającej krwi, do ciężaru łomu w dłoni – i zakręciło mi się w głowie. Musiałem oprzeć się o ścianę. Czekali, niektórzy patrzyli na mnie zaskoczeni. Wreszcie mi przeszło, pozbierałem się.
– W tej chwili nic o tym nie sądzę. Nie widziałem miejsca zbrodni. Ani zdjęć stamtąd. Jestem adwokatem, a nie psychologiem. Nie interesują mnie hipotezy, tylko dowody. Lub ich brak. Konferencja dobiegła końca. Peter był zadowolony, nic nie zauważył. Wiedziałem, że czeka mnie więcej takich momentów, że muszę się na nie przygotować. Wieczorem zadzwoniłem do Kari i zachęciłem ją, by obejrzała wiadomości w telewizji. Patrzyłem na siebie. Nagranie skrócono oczywiście do około minuty, ale i tak wyszło nieźle. Wyglądałem dobrze. Mówiłem wyraźnie i jasno, brzmiałem pewnie i dość wyniośle. Komentarz inspektora policji, który zajmował się sprawą, trwał tylko pięć sekund. Rolf G. Dale powiedział, że w naszym kraju oskarżeni mają prawo do swobodnego wyboru obrońcy. Wydawał się zgrzany i zmęczony, a jego słowa zdradzały rozżalenie. Uśmiechnąłem się, po czym znów zadzwoniłem do Kari. – Co myślisz? – zapytałem, gdy tylko odebrała. Zaśmiała się perliście. – Ale z ciebie samochwała, Mikael. No naprawdę. – Tak, tak. Ale co myślisz? – Myślę, że wypadłeś wspaniale. Bardzo, bardzo dobrze. I że to fantastyczna reklama. Jej głos brzmiał ciepło i intymnie. Chwilę pogadaliśmy. Gdy odkładałem słuchawkę, byłem w dobrym nastroju.
Rozdział 29
Telefon zadzwonił wcześnie rano. Rozmówca przedstawił się uprzejmie po angielsku jako adwokat Hoffmann. Mówił niskim, sepleniącym głosem, a akcent i nazwisko pozwalały odgadnąć, że mężczyzna pochodzi z Niemiec. Zaprosił mnie na spotkanie w biurze nad Starą Piwnicą. Powiedziałem, że mogę przyjść nazajutrz, co mu odpowiadało. Miał słaby, pozbawiony wyrazu uścisk dłoni. Był niski i krągły, a do tego mówił po angielsku z tak wyraźnym niemieckim akcentem, że brzmiało to niemal jak parodia. Jednak spojrzenie zza staromodnych okularów w złoconych oprawkach było ostre, a wszystkie przekazywane informacje od razu pojmował i niczego nie zapominał. – Panie Hoffmann – rzekłem – nie mogę dalej być waszym adwokatem. Oczywiście ze wszech miar pomogę, ale wszystkie sprawy należy natychmiast przekazać innemu prawnikowi. Założył ręce na swoim okrągłym brzuchu. – Dlaczego? – Ponieważ jestem obrońcą Slava Mihajlovicia. Byłoby to bardzo niefortunne, gdybym jednocześnie reprezentował... eee... wasze spółki. Nie można wykluczyć, że w trakcie śledztwa również na nie zostanie zwrócona uwaga. Zawahał się, więc dodałem: – Rozmawiałem o tym ze Slavem. Przyznał mi rację.
– Ach tak. To rozsądne. Zgadzam się. Zachowałem kamienną twarz, choć ulga przelała się przeze mnie jak dziki potok. Przeprosiłem i zapytałem o możliwość skorzystania z toalety. Przez kilka minut stałem tam, ciężko oddychając. Wewnątrz pachniało perfumami, ta woń coś mi przypominała. Przepłukałem twarz zimną wodą, osuszyłem ją i wyszedłem. Byłem wolny. Po przeanalizowaniu struktur spółek i bieżących kwestii Hoffmann zapytał mnie o sprawę Slava. – Jest trudna – przyznałem. – Ale mam nadzieję, że zostanie uniewinniony. Policja dysponuje pewnymi dowodami, lecz moim zdaniem nie wystarczą one, aby zapadł wyrok skazujący. Chociaż Slavo pewnie będzie musiał zostać w areszcie do rozpoczęcia procesu. Skinął głową. – Zapłata... jesteśmy w stanie dobrze zapłacić za uniewinnienie. Proszę podać mi kwotę, a natychmiast przelejemy pieniądze na pana konto. – Nie, nie tak to działa. Otrzymuję wynagrodzenie od państwa. – Wiem, ale jakaś dodatkowa kwota za nadzwyczajne nakłady pracy... Oczekujemy, że doprowadzi pan do uniewinnienia. Zdecydowanie pokręciłem głową. – Nie, dziękuję, nie trzeba. I tak zrobię wszystko, co w mojej mocy. Nigdy więcej. Nigdy więcej nie dam się skusić chciwości i żądzy pieniądza. Zastanawiałem się, czy za owym oczekiwaniem, że Slavo zostanie uniewinniony, kryje się jakaś groźba, jednak postanowiłem odsunąć od siebie tę myśl. Nie potrafiłbym znów dopuścić strachu do swojego życia. Miałem dość.
Skierowałem się do wyjścia, ale nagle zatrzymałem się i zapytałem o Evę Kaufmann. – Dlaczego pan pyta? Wzruszyłem ramionami. – To także moja klientka. Chciałem z nią porozmawiać. – Eva Kaufmann wyjechała za granicę. Ostatnie miesiące były dla niej męczące. Nie wiem, gdzie jest ani czy wróci. Wychodząc, ujrzałem stojące w rogu szatni czerwone damskie kozaki na wysokim obcasie. Pamiętałem, gdzie widziałem identyczną parę. Eva Kaufmann miała ją na sobie tego wieczoru, gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Zdałem sobie sprawę, co przypominał mi zapach perfum w toalecie – Evę Kaufmann. Nie chciała ze mną rozmawiać. Albo nie pozwolił jej Hoffmann. Nie znałem przyczyn, nie wiedziałem też, co to oznacza, lecz poczułem się zaniepokojony. Jeśli Eva opowiedziała Hoffmannowi o wieczorze, kiedy doszło do zabójstwa, o tym, że byłem u niej i Mike mi groził, Hoffmann na pewno zdołał powiązać jedno z drugim. Wówczas miałby mnie w garści, wiedziałby też, jak oczyścić Slava z zarzutów. Ogarnęło mnie poczucie bezradności. – Co on tu robi? Mój palec wskazywał na Króla Słońce. Poranne promienie wpadały przez okna, gdy przybyłem ze Slavem do pokoju przesłuchań na posterunku policji, gdzie przyjął nas Rolf G. Dale, nienagannie ubrany w białą koszulę i krawat. Wszystko tego ranka szło jak zwykle, jednak nie przypuszczałem, że Król Słońce będzie siedział w rogu, uśmiechając się do nas krzywo na powitanie. – Breivik wyraził chęć uczestnictwa w przesłuchaniu. A ja się zgodziłem. – Dale powiedział to w sposób, który zdawał się przesądzać sprawę.
– Król... Breivik pracuje w wydziale do spraw narkotyków – odparłem. – Zgadza się. – Dale nawet nie mrugnął okiem. – Więc dlaczego miałby tu być? – Wydział do spraw narkotyków również interesuje się Mihajloviciem, mecenasie Brenne. – Możliwe, ale znaleźliśmy się tu z powodu zarzutu zabójstwa i tego też dotyczyć ma to przesłuchanie. Tylko tego. Nie chcę, żeby tu był. – To moja decyzja, mecenasie Brenne. – Dale stawał się formalny, gdy się złościł. Wstałem. – Zgadza się. A moją decyzją jest, że nie będzie żadnego przesłuchania. Wyślę list z formalnym uzasadnieniem. Do archiwum sprawy. Dale uniósł dłonie w geście rezygnacji. – Proszę, niech pan poczeka na zewnątrz z klientem, panie Brenne. Trwało to dwie minuty. Slavo nawet nie zapytał mnie o powód, co doceniałem. Nie chciałem tam Króla Słońce. Ani trochę nie chciałem, żeby skoncentrowali się na narkotykach. O ile to możliwe, zamierzałem walczyć, aby ten aspekt w ogóle nie trafił na salę sądową. Poza tym Król Słońce był osobiście zaangażowany w sprawę i mnie nie lubił. Drzwi się otworzyły, po czym wypadł z nich Król Słońce. Nie odezwał się ani na nas nie spojrzał. Dale udawał, jakby incydent ten w ogóle nie miał miejsca. Przedstawił się uprzejmie Slavowi. Zaprezentował nam obu swojego kolegę, który nazywał się Nilsen. I zaczęliśmy ten ciężki,
żmudny, długi, a przede wszystkim nudny proces, jakim jest policyjne przesłuchanie. Ja tylko tam siedziałem. Musiałem jedynie zachować czujność i wtrącić się, gdyby zaistniała potrzeba. Nie zaistniała. No, prawie. Slavo radził sobie świetnie. Był cierpliwy, udzielał krótkich, choć zasadniczo precyzyjnych odpowiedzi. Z zimną krwią przyjmował wszystkie pytania, ale nie mówił więcej, niż musiał. Sam go o to poprosiłem. Tak jest najlepiej. Moje zasady dotyczące przesłuchań są proste: mów prawdę zawsze, kiedy tylko możesz. Odpowiadaj zwięźle i dokładnie. Nie złość się. Slavo był zdolnym uczniem, tego też się po nim spodziewałem. Spoglądałem na tę dwójkę – niewysokiego, spiętego policjanta i Slava... Slava, który siedział niewzruszony jak buddyjski mnich. Długo się zastanawiał przed każdą odpowiedzią. Miał niski, niemal pozbawiony wyrazu głos. Im bardziej podenerwowany stawał się Dale, im bardziej okazywał swoje zaangażowanie, tym spokojniejszy robił się Slavo. Na końcu mówił tak cicho, że prawie nie słyszałem jego słów. Czułem, że mógłby tak trwać całą wieczność. Dale chyba też to odczuwał, bo pocił się, jego czoło połyskiwało, ale nie mógł nic wskórać. Slavo trzymał się swojej prostej historii, nie dawał się zwieść na manowce, nie spekulował, a ciało Dalego aż drżało od niespożytej energii. Jak gdyby samą siłą woli chciał wydusić z podejrzanego przyznanie się do winy. Trwało to osiem godzin. Wreszcie wstałem i powiedziałem, że wystarczy. – Panowie, przeszliśmy przez to już kilka razy. Ta rozmowa donikąd nie prowadzi. Dosyć na dziś. Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Dale skinął głową.
– Ciąg dalszy jutro. – Nie – zaprzeczyłem. – Nie mogę jutro. Poza tym nie do końca rozumiem, co jeszcze chcecie wiedzieć. Nie ma sensu zadawać po kilka razy tych samych pytań. Strasznie mu się nie spodobało, że przejąłem kontrolę. – Pewne uwarunkowania... – zaczął, ale mu przerwałem. – Zajmiemy się tym kiedy indziej, Dale. Niech pan do mnie zadzwoni. Albo jeszcze lepiej – proszę wysłać faks z listą pytań. Dziękuję za dziś. Na korytarzu Slavo spojrzał na mnie, a ja po raz pierwszy tego dnia ujrzałem w jego twarzy błysk życia. – Dobrze było, Mikael? – zapytał cicho. Uśmiechnąłem się. – Bardzo dobrze. Świetnie. Wtedy go odprowadzili. Na zewnątrz było ciemno i zimno. Na rogu śpiewał chór Mikołajów. Zagonieni ludzie mijali mnie śpiesznie, obładowani paczkami i torbami na zakupy. Nadeszła Gwiazdka. Nie lubię już tych świąt. To czas dla dzieci i rodzin, a ja nie mam nikogo. Kiepska to pora na samotność. Ogarnął mnie niejasny niepokój. Ostatnio często go czułem. Wiedziałem dlaczego i nie sądziłem, żeby święta mogły tu coś poradzić. Znalazłem więc restaurację, w której zjadłem obiad. Do posiłku zamówiłem wodę mineralną. Nie potrafiłem sobie zaufać. Ostatni raz, kiedy piłem na mieście, nie należał do udanych. Uśmiechnąłem się lekko na tę myśl, choć jednocześnie mnie ona zmartwiła. Nawet mój cynizm ma swoje granice. *
W biurze czekał na mnie faks od Dalego. Byłem pewien, że pan inspektor codziennie zaczyna pracę o szóstej. Pismo zawierało długą listę pytań, niemal wszystkie dotyczyły działalności gospodarczej Slava. Odpowiedziałem mu dopiero po południu, i to faksem na dwie linijki. Proszę o wyjaśnienie, jakie znaczenie mają podane w Pana faksie tematy dla toczącego się śledztwa w sprawie zabójstwa.
Nie zdziwiłem się, gdy dwadzieścia minut później odebrałem telefon. – To bezcelowe, panie Brenne – powiedział Dale. – Co takiego? – Komunikacja za pomocą faksu. Proszę tylko o nowe przesłuchanie. To zupełnie normalna, rutynowa procedura i doskonale pan o tym wie. Milczałem. – Panie Brenne – odezwał się po chwili. – Jest pan tam? – Tak. – To możemy zorganizować to przesłuchanie? – Nie odpowiedział pan na moje pytanie. Wydawał się zrezygnowany. – Jakie pytanie? – Pytanie z faksu. Nie odpowiedział pan. Słyszałem jego przyspieszony oddech, lecz gdy przemówił, głos miał zupełnie spokojny. – Niech pan posłucha, Brenne, to śledztwo w sprawie zabójstwa. Powinien pan wiedzieć, że w tak poważnych sprawach śledztwo zawsze jest szeroko zakrojone. Pytamy o przeszłość, dzieciństwo, stosunek do używek... Pytamy o wszystko, co, kurwa, możliwe. Również o pracę, interesy, finanse. To są informacje dodatkowe,
które zbieramy rutynowo. Powinien pan to wiedzieć. – Pieprzenie – żachnąłem się. – Nawet tego nie próbuj. Znów chcecie wywlec trop narkotykowy. Przez moment się zastanawiał, po czym rzekł: – Zrobimy to, Brenne. Twój klient ma brudne ręce, a ty dobrze o tym wiesz. Przetrząśniemy rachunki wszystkich jego spółek, żeby to udowodnić. – To nieistotne. – To w chuj istotne, Brenne. A twojemu klientowi dobrze zrobi złożenie zeznań na ten temat. Zresztą ta kwestia i tak zostanie poruszona w sądzie. – Jeszcze zobaczymy – warknąłem. – Nie będzie żadnego przesłuchania. – Odłożyłem słuchawkę. Z trzaskiem.
Rozdział 30
Wybrałem tych kilka prezentów, których potrzebowałem, dostarczyłem je i zrobiłem świąteczne zakupy spożywcze. Przed południem w Wigilię poszedłem do miasta, żeby załatwić parę przeoczonych spraw. Był szary, zimny dzień, w powietrzu unosiły się drobne płatki śniegu. Ludzie mijali mnie szybko, polując na ostatnie podarki. Sprzedawcy wyglądali na wykończonych. Nagle nabrałem ochoty na cygaro. Znalazłem mały sklep z wyrobami tytoniowymi i wszedłem do środka. Było tam ciemno i pusto. Intensywnie, lecz przyjemnie pachniało tytoniem. Niewysoki, zgarbiony mężczyzna wyszedł z zaplecza, mrugając do mnie przyjaźnie. Poprosiłem o dobre cygaro, a on powoli opisał mi i polecił kilka gatunków. Gdy się zdecydowałem i zapłaciłem, spojrzał na mnie z uwagą. – Wiem, kim pan jest – powiedział. – Widziałem pana w telewizji. Jest pan obrońcą w tej sprawie, sprawie zabójstwa tego... Serba. – Zgadza się. Pokręcił głową. – To musi być trudne – rzekł. – Wyczerpujące i trudne zajęcie. Poznaje pan ludzi od najmroczniejszej strony. – Nagle uśmiechnął się nieco krzywo. Był bardzo stary, jego twarz pokrywały głębokie bruzdy. – Ale teraz mamy Gwiazdkę – ciągnął. – To czas pokoju i przebaczenia. Dla celników i grzeszników. I może też dla
morderców. Życzę panu dobrych, spokojnych świąt. Udałem się do domu. W powietrzu fruwało coraz więcej białych płatków i było cicho, jak zwykle, gdy pada śnieg. Przyjemnie się szło. Parę dni wcześniej Peter zadzwonił, by zaprosić mnie do siebie na wigilię. Organizował przyjęcie rodzinne z dziećmi, rodzeństwem i teściową. Grzecznie odmówiłem, tłumacząc, że spędzę ten wieczór z ojcem. Teraz trochę żałowałem. O piątej pojechałem po niego samochodem. Czekał gotów pod wejściem. Gdy wykręciłem tuż przed nim, zerknął prędko na zegarek, żeby sprawdzić, czy jestem na czas. W domu pomogłem mu zdjąć płaszcz. Miał cienki, żylasty i dziwnie czuły kark. Ubrany był w granatowy garnitur, koszulę i krawat. Gdy siedzieliśmy przy stole, podniósł wzrok. – Masz Biblię, Mikael? – Biblię? Dlaczego? – Masz czy nie? Wstałem i poszedłem poszukać. Na piętrze znalazłem Biblię szkolną. – Proszę. Po co ci ona? Uśmiechnął się do mnie nieco wstydliwie. – Dzisiaj w domu, przed południem, wróciłem myślami do dawnych czasów. Do świąt mojego dzieciństwa. Zawsze spędzaliśmy je u babci i dziadka, i to jego najlepiej pamiętam. Zajmował miejsce u szczytu stołu, miał białe włosy i brodę, a przed każdą wieczerzą czytał na głos świąteczną ewangelię. – Zamilkł na chwilę. – Chciałem tylko... chciałem znów ją usłyszeć. – Kartkował Biblię. – Ale zapomniałem okularów... Wziąłem od niego książkę i wyszukałem właściwe miejsce. Zacząłem czytać na głos.
– W owym czasie wyszło rozporządzenie cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie... Jedliśmy baraninę, popijając ją piwem i aquavitem. Trochę rozmawialiśmy, dzieliliśmy się wspomnieniami. Ani słowem nie napomknęliśmy o matce. Później siedzieliśmy w półmroku w salonie, sącząc koniak i słuchając smutnych piosenek Niny Simone. Choć raz było nam razem przyjemnie. Spojrzał na mnie znad kieliszka. – Myślę o naszych wigiliach... kiedyś, gdy byłeś młodszy. Pamiętasz je? Skinąłem głową. – Zawsze tylko my dwaj. Starałem się... chciałem, żeby było miło, tak jak wcześniej, ale... czy mi się udało? Zawsze tylko my dwaj... – Dziękuję, że się starałeś – powiedziałem. – Ale brakowało mi jej w święta. To znaczy matki. – Wiem, Mikael. Mnie też. Na chwilę zapadła cisza. Nigdy wcześniej nie mówił mi, że za nią tęsknił. Wziąłem głęboki wdech, po czym zapytałem: – Dlaczego wyjechała? Dlaczego nas zostawiła? Siedział długo w milczeniu, a ja już się bałem, że zamknie się w sobie, że znowu go stracę. Gdy wreszcie odpowiedział, nie patrzył na mnie. – Po prostu nie wiem, Mikael. Zastanawiam się nad tym od ponad trzydziestu lat. Po prostu nie wiem. Ja też o tym myślałem, choć nie aż tak długo, ale nigdy nie śmiałem zapytać. Teraz wreszcie to uczyniłem – tylko po to, by odkryć, że nie ma żadnej odpowiedzi. Nie mieliśmy sobie zbyt wiele do powiedzenia, lecz cisza
panująca między nami tego wieczoru nie była kłopotliwa. Gdy przyjechała taksówka, ojciec potrząsnął moją ręką i stwierdził, że miło spędził czas. Nieco później wyszedłem na dwór. Nadal padał śnieg, ale już nie tak mocno. Moje buty skrzypiały na świeżym puchu. Nie było widać żadnych ludzi i prawie żadnych samochodów. Parę pojazdów, które mnie minęły, przejechało niemal bezgłośnie. Szedłem od latarni do latarni, nie myśląc o niczym i patrząc na cień rosnący przede mną – stawał się coraz dłuższy, aż wreszcie ginął w świetle kolejnej lampy. Z jednego domu dobiegł mnie słaby, odległy dźwięk kolęd. Szedłem przez centrum i nie widziałem nikogo. Zostawiałem ślady w dziewiczym puchu. Zatrzymałem się na chwilę tylko po to, by nasłuchiwać ciszy. W oddali usłyszałem muzykę organów. Tak mnie to zaskoczyło, że ruszyłem w tamtą stronę. Skręciłem na rogu i na kolejnym, aż wszedłem w małą, boczną uliczkę. Na jej końcu znajdował się pusty plac. Naprzeciwko mnie, po drugiej stronie placu, wznosił się kamienny kościół. Był to kościół katolicki i to z niego dochodziła muzyka. Wąski, żółty pas światła padał na śnieg zza uchylonych drzwi. Wszedłem do środka. Wewnątrz nie było żywego ducha. Otaczała mnie tylko muzyka organów. Wielkie świeczniki tworzyły wyspy światła w mroku. Usiadłem w ostatniej ławce, pozwalając, by spłynęła na mnie muzyka. Nie wierzę w Boga. Chyba nigdy nie wierzyłem. Jako dziecko byłem w kościele kilka razy, w święta i ze szkołą, ale nigdy mnie to nie poruszyło. Nie rozumiałem potrzeby wiary. Zawsze była dla mnie oznaką słabości, wyrazem tego, że ludzie potrzebują jakiegoś wsparcia, czegoś, na czym mogliby się oprzeć ci, którzy nie potrafią zaakceptować rzeczywistości z jej okrucieństwem i pięknem. Teraz
siedziałem jednak otoczony muzyką, z całego serca pragnąc, aby ktoś naprawdę darował mi winy. Aby zmył krew z moich dłoni i w ten wigilijny wieczór zesłał mi spokój. Chciałem wierzyć, chciałem, by istniała szansa na pokój i przebaczenie. Dla morderców. I dla adwokatów. Na ścianie naprzeciwko mnie wisiały stare, spękane obrazy. Dziewica Maryja z dzieciątkiem. Jezus Chrystus na krzyżu. Z ich twarzy bił spokój. Po jakimś czasie moje oczy przywykły do ciemności kościelnego wnętrza. Na samym końcu, za amboną, dostrzegłem ogromny ołtarz. Był pociemniały ze starości i z trudem rozróżniałem jego szczegóły, ale po lewej stronie zauważyłem postać otoczoną światłem. Jej twarz wydała mi się surowa, piękna i bezlitosna. W uniesionej prawej dłoni postać dzierżyła świetlisty miecz. Przed nią klęczeli ludzie o przerażonych obliczach. Przypuszczałem, że to grzesznicy. Muzyka organów umilkła. Wstałem, ale zamiast wyjść, zatrzymałem się, by popatrzeć na ołtarz. – Mogę w czymś pomóc? – powiedział jakiś głos. Drgnąłem, bo nie słyszałem, by ktoś do mnie podszedł, ani nikogo nie widziałem. Wtedy z cienia wychynął zwyczajnie wyglądający mężczyzna w ciemnym garniturze i krawacie. Pokręciłem głową. – Nie. Nie, dziękuję. Słuchałem tylko muzyki. To pan grał? Przytaknął. – Pięknie. – Dziękuję – odparł. – Cieszę się, że się panu podobało. Skierowałem się ku drzwiom, ale zmieniłem zdanie i cofnąłem się o krok. Wskazałem na ołtarz.
– Ta... ta postać z mieczem. Wie pan, kto to? – Tak, oczywiście. – Uśmiechnął się lekko. – Straszny, prawda? To anioł, boży anioł. Nazywa się Michał. Wypędził z nieba szatana i strącił go do piekła. Podziękowałem mu, po czym wyszedłem. Drugiego dnia świąt miałem dość samotności. Zadzwoniłem do Kari i zaprosiłem ją na kolację. Była piękna, choć nieco sztywna. Miała na sobie granatową spódnicę tuż przed kolano oraz zapięty pod samą szyję żakiet w tym samym kolorze. Na zewnątrz nadal leżał śnieg, więc w przedpokoju zmieniła buty na pantofelki na wysokim obcasie. Widziałem z kuchni, jak musiała nieco podciągnąć spódnicę i trochę niezdarnie wygiąć stopę, aby włożyć but. Ruch był jednocześnie niezręczny i zmysłowy, a ja nagle poczułem ogromne podniecenie. – Uratowałeś mnie – powiedziała. – Całe święta siedziałam w domu u rodziców. Myślałam, że oszaleję. – Wydawało mi się, że lubisz tam przebywać – zdziwiłem się. – Zawsze opowiadasz o tym, jak tam jeździsz. Miała intensywnie czerwone usta. Wargi wyglądały na pełniejsze niż zwykle. – Tak – odparła. – Lubię jeździć do domu. Na dwa dni. Tyle wystarczy. Siedziała na kuchennym blacie, popijając wino z kieliszka i patrząc, jak kończę szykować jedzenie. Założyła nogę na nogę, machała stopą w pantofelku na obcasie. Spojrzałem na jej kostki, kolana, zarys ud. Chyba wyczytała w moich oczach pożądanie, bo odzywała się mniej niż zwykle. Podczas posiłku mówiłem dużo, a Kari mało. Miałem wrażenie, jakbym przez ostatnie samotne dni zbierał słowa, których potok
musiał się teraz ze mnie wylać. Słyszałem, że bez przerwy gadam, ale nie potrafiłem przestać. Kari coraz bardziej milczała. Później napiliśmy się w wykuszu kawy i koniaku. Na zewnątrz było ciemno, okna tworzyły wielkie czarne płaszczyzny wychodzące na świat. Wokół nas panowała cisza, a i mnie wreszcie zabrakło słów. Kari siedziała nieobecna i cicha. Każde z nas zajmowało miejsce w swoim fotelu zwrócone półprofilem w stronę drugiej osoby. Między nami stał niski stolik. Nie mogłem nic wyczytać z jej twarzy. Szybko wypiłem koniak, Kari prawie nie tknęła swojego. Wyciągnąłem rękę po butelkę i dolałem sobie. Odwróciłem się do Kari, by zapytać, czy nie chce więcej, ona jednak pokręciła tylko głową. Miała na wpół zamknięte oczy. – Odstaw butelkę, Mikael – szepnęła. Poszliśmy na górę do mojej sypialni, gdzie się kochaliśmy po ciemku. Leżałem na niej ciężko, obejmowałem ją, a ona była miękka i spokojna, mamrotała mi do ucha urywane, niezrozumiałe słowa, aż jednocześnie doszliśmy – ciepła, przyjemna fala uniosła nas i ostrożnie, łagodnie wyrzuciła na brzeg. Kari prawie już spała, gdy zapytałem ją, czy wierzy w Boga. – Nie – powiedziała. – Ale wierzę... wierzę w ludzi. Czasami. – To jak zyskujemy przebaczenie? Kto przebacza nam grzechy? W pokoju było ciemno, tak bardzo, że nie widziałem jej twarzy. Ale czułem jej ciepło. Cichy głos brzmiał bardzo sennie. – Przebaczenie daje nam miłość – mruknęła. – Kochając, akceptujemy życie i dobro. Jej oddech stał się lekki i równy, pojąłem, że Kari już śpi. Długo leżałem, nie mogąc zasnąć. Czułem jej ciało obok swojego i zastanawiałem się nad tym, co powiedziała. Gdy się obudziłem, siedziała wyprostowana na łóżku z poduszką
za plecami. Odcień światła w pokoju, obecna w nim delikatna nuta szarości zapowiadała nadejście poranka. Przez chwilę patrzyłem na Kari, na powierzchnie i krzywizny jej twarzy, na małą zmarszczkę na czole i napięte kąciki ust, które zdradzały, że myśli. Położyłem dłoń na jej biodrze, na kołdrze, i się uśmiechnąłem. – O czym myślisz? – zapytałem. Spoważniała. – O nas. Chyba... chyba nie powinniśmy tego powtarzać, Mikael. To ostatni raz. Podniosłem się i oparłem na łokciu. – Dlaczego? Czy nie jest nam... nie było ci ze mną dobrze? – Było. Było mi z tobą fantastycznie. – To dlaczego? Nie spoglądała na mnie, wpatrywała się w szarość poranka. – Ja... jestem w tobie zakochana. Kocham cię. To nie jest zbyt mądre. Nie dam rady tego pogodzić. Jeśli... będziemy razem spędzać czas, spać ze sobą, poczuję się tylko gorzej. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Była młoda. Młoda i piękna. Nawet rano, w pozbawionym ciepła i koloru świetle wyglądała czysto i świeżo. Pragnąłem jej, podobała mi się, ale czy miałem jej coś do zaoferowania? Leżeliśmy tak, milczący i nieobecni, aż stało się to nie do zniesienia, więc przyciągnąłem ją do siebie. Przytuliła się, ale odwróciła ode mnie twarz. Wciąż nie mogłem znaleźć właściwych słów. Po jakimś czasie zasnąłem, a gdy się obudziłem, jej już nie było.
Rozdział 31
W sądzie śledczym już od progu przywitał mnie błysk fleszy. Byłem tam wcześniej setki razy i zdarzało mi się widywać najwyżej dwóch – trzech leniwych dziennikarzy. Teraz hol wypełniali reporterzy, fotografowie i operatorzy kamer telewizyjnych o oślepiających światłach. Wszyscy przekrzykiwali się, zadając pytania, a jakiś flesz strzelał co chwila prosto w moją zdumioną twarz. Nie byłem na to przygotowany. Uniosłem dłoń, aby ochronić oczy, i łokciem utorowałem sobie drogę przez tłum. – Spokojnie! – zawołałem. – Teraz muszę znaleźć mojego klienta i prokuratora. Ewentualne komentarze usłyszą państwo później. – Myśli pan, że Mihajlović wyjdzie dzisiaj z aresztu?! – wrzasnął mi wprost do ucha jakiś reporter. Wzruszyłem ramionami. – Zobaczymy. Było to posiedzenie w związku z zatrzymaniem. Policja poprosiła o kolejne osiem tygodni aresztu. Slavo siedział na zapleczu w kajdankach, otoczony trzema funkcjonariuszami. Skinął mi głową. – Proszę je zdjąć – powiedziałem, wskazując na kajdanki. – Jesteśmy w sądzie, możecie je zdjąć. Zrobili, jak kazałem, ale nie wyglądali na zbyt szczęśliwych.
– A teraz trochę się cofnijcie, żebym mógł porozmawiać z klientem. Usłuchali. – Jak leci, Slavo? – Jakoś żyję – odparł. – Dasz radę mnie dzisiaj wydostać? Pokręciłem głową. – Nie sądzę. Wszystko jest możliwe, ale szanse mamy bardzo niewielkie. Nie licz na to. Przez ten odcisk buta posiedzisz pewnie do końca rozprawy. Albo aż znajdą mordercę. – Dreszcz przebiegł mi po plecach, gdy wypowiadałem ostatnie słowa. Wszedł prokurator w todze. Był zdolny, ale nudny i bez wyrazu. Wielokrotnie widywałem go w sądzie i miałem do niego obojętny stosunek. – Cześć, Brenne – przywitał się. – Dostałeś wniosek faksem? Przytaknąłem. Wniosek przesyłany do sądu śledczego odwołuje się do przepisów, które mają stanowić dla policji podstawę do zatrzymania w areszcie śledczym, ponadto zawiera też krótkie uzasadnienie konieczności przedłużenia aresztu. – Jakieś nowe dokumenty? – zapytałem. – Tak, kilka. – Otworzył torbę i wyjął z niej sztywną plastikową koszulkę, którą mi podał. – Coś ciekawego? Jak się spodziewałem, wzruszył tylko ramionami, mówiąc, żebym sam ocenił. To taki typ. Zacząłem szybko przerzucać papiery, żeby zyskać rozeznanie. Było tam po trochu wszystkiego: nowy raport na temat skonfiskowanych przedmiotów, raport z obdukcji, formalne wnioski o bilingi telefoniczne i wgląd w konta bankowe – odłożyłem je na bok, by przeczytać później. Skupiłem się na raportach
z przesłuchań. Szukałem w nich nazwiska Evy Kaufmann. Nie było go tam, a ja nie wiedziałem, czy poczułem w związku z tym ulgę, czy nie. Przejrzałem resztę. Tylko sąsiedzi. Prawie nikt nic nie widział ani nie słyszał. Niemal przeoczyłem przesłuchanie, które miało pewne znaczenie, ale mój wzrok w porę wyłapał jedno zdanie. Brzmiało ono: „Wyglądał na obcokrajowca” i to przez nie zatrzymałem się, by przeczytać całość od początku. Było to zeznanie starszej kobiety mieszkającej piętro niżej niż Mike, a jego treść sprawiła, że zlałem się potem. Nie spała tej nocy, gdy doszło do zbrodni, bo na ogół nocą nie sypia, prawie nigdy jej się już to nie udaje. Tak to jest na starość. Owszem, słyszała zabójstwo, chociaż nie wiedziała, że ktoś kogoś zabija, przynajmniej nie wtedy, ale słyszała hałas. Podniesione głosy. Krzyki. Uderzenia. Jakby ktoś upadał. Sądziła, że to okropne, wystraszyła się, nie przywykła do czegoś takiego w swojej kamienicy, to było zawsze spokojne miejsce. Prawdę mówiąc, spodziewała się tego. Nie, oczywiście nie morderstwa, kto by o czymś takim pomyślał, ale czegoś się spodziewała. Awantury. Nie, wcześniej nie było awantur, ale nie podobał jej się ten mężczyzna, to obcokrajowiec, a nigdy nie wiadomo, co tacy zrobią. I te kobiety, powinien pan był widzieć te kobiety, które sprowadzał do domu, nie żadne przyzwoite dziewczyny, o nie, wyglądały jak dziwki, jak ladacznice, tylko czekała, aż coś się wydarzy. A później? Później było cicho. Całkiem cicho. Aż usłyszała kroki na schodach. Schodzącego mężczyznę. Oczywiście, że go widziała. Stała i wyglądała przez judasza, a mężczyzna zszedł prędko, odwrócił się w stronę jej drzwi i tam się zatrzymał. Tak, zgadza się, zatrzymał się na chwilę tuż pod lampą na klatce schodowej. Coś robił, chyba rozluźniał krawat. Jasne, że może go opisać, w końcu tam stał, tuż pod lampą, całkiem spokojnie. Był wysoki. Potężny i ciężki. Nie gruby, ale potężny i mocno zbudowany. Wyglądał na obcokrajowca. Ciemne, krótkie włosy, duże zakola. Lekka siwizna na skroniach. Ciemne oczy, głęboko osadzone w twarzy. Z takimi wyraźnymi workami pod oczami, jakie miewają czasem cudzoziemcy. Niezwykle duża, okrągła głowa. Elegancko ubrany w garnitur i płaszcz. Tak, jest pewna, że by go rozpoznała. Bez problemu.
Przeczytałem tekst ponownie, i jeszcze raz. Spojrzałem na Slava
– opis pasował idealnie. Lekki ból czaił się w głębi mojej czaszki. Przytknąłem dłonie do skroni, przycisnąłem. To nie mogło się zgadzać. Wiedziałem, że to nieprawda, miałem sto procent pewności. A jednak to właśnie było tam napisane. Sekretarka wyszła i zapytała, czy jestem gotów. Pokręciłem głową, mówiąc, że potrzebuję jeszcze pięciu minut. Później pokazałem raport Slavowi. Przeczytał go, a jego twarz zdradzała tylko zdumienie. – Co, do cholery?! – rzucił gniewnie. – Co to ma, kurwa, być?! To kłamstwa! Jawne kłamstwa. Policja preparuje w tym kraju dowody czy co? Co to ma, kurwa, być? Jego wybuch mnie uspokoił. – Posłuchaj, Slavo – powiedziałem. – Posłuchaj mnie uważnie. Nie wiem, co to jest. Nieporozumienie, jakiś błąd. Nie wiem i nic z tym teraz nie zrobimy. Tylko bez scen w sądzie, bez awantur. Ty siedzisz cicho, ja mówię, okej? Robimy, jak ustaliliśmy. Odwołasz się do swojego zeznania i nie będziesz miał nic do dodania, dobra? Spojrzałem mu prosto w oczy. Po chwili przytaknął. – Dobra. – Świetnie. – Odetchnąłem z ulgą. – To na razie tylko przesłuchanie... O tym problemie pogadamy później. I tak nie miałeś szans, żeby dzisiaj wyjść. Chodź, już czas. Wewnątrz panował gwar. Niedużą salę sądową wypełniali dziennikarze. Sędzia był grubym, spoconym i bardzo doświadczonym mężczyzną w średnim wieku. Od razu zwrócił się bezpośrednio do prokuratora. – Prosił pan o posiedzenie przy drzwiach zamkniętych. Proszę o uzasadnienie. Prokurator wyrecytował standardowe wyjaśnienie o dobru
śledztwa. Ja jak zwykle się sprzeciwiłem, powołując się na wolną prasę jako gwaranta sprawiedliwego wyroku. Sam już w to nie wierzę, ale dziennikarze uwielbiają taki bełkot, więc ten argument podkreśliłem szczególnie. Po moim krótkim przemówieniu w sali rozległ się szum aprobaty. Sędzia wyglądał już na zmęczonego, więc czym prędzej zamknął drzwi dla prasy „ze względu na dobro śledztwa”. Jak zwykle. Reporterzy mruczeli niezadowoleni, drepcząc w stronę wyjścia. Prokurator wykorzystał zeznania nowego świadka, jak tylko mógł, a nawet bardziej. Według niego wraz z odciskiem buta w krwi stanowiły wystarczający dowód winy. Słuchając go, uzmysłowiłem sobie, że sprawy przybrały bardzo niekorzystny obrót. A to wszystko z powodu tej starszej, zdezorientowanej kobiety. Znów się wzdrygnąłem, bo wiedziałem, że Slavo jest dużo bliżej dwudziestu lat za kratkami, niż był ledwie pół godziny wcześniej. A gdzieś w tyle głowy pojawiła się świadomość, że stałem się dużo bardziej bezpieczny. Nie mogłem zbyt wiele zdziałać. Brakowało mi rozsądnej argumentacji, więc zamiast tego pyskowałem na policję. Pomachałem trochę raportem z przesłuchania sąsiadki. – Zapis tego przesłuchania, tego, zdaniem prokuratora, kluczowego przesłuchania, otrzymałem zaledwie dziesięć minut temu. Tak nie wolno. To sprawa o zabójstwo, tu ważą się losy mojego klienta. Takie postępowanie policji jest nie do przyjęcia. – Nie ma pan prawa wglądu w dokumentację śledztwa przed wykorzystaniem jej w sądzie, panie Brenne – stwierdził zadowolony z siebie oskarżyciel. – W odpowiednim czasie otrzymał pan wszystko, co trzeba. – To czysty formalizm, panie prokuratorze. Wysoki sądzie, proszę
spojrzeć na datę tego zeznania. Ma półtora tygodnia. Nie wykorzystano go w innej sytuacji, na przykład aby skonfrontować z nim mojego klienta podczas przesłuchania, co byłoby jak najbardziej dopuszczalne. Niedopuszczalne za to jest, i nie widzę tu żadnego innego wytłumaczenia niż chęć działania przez zaskoczenie, aby dać mi coś takiego w korytarzu, na pięć minut przed posiedzeniem w związku z zatrzymaniem. Tak nie postępuje się w norweskim procesie karnym. Byłem naprawdę wkurzony, a prokurator poczerwieniał na twarzy. Zanim zdążył się odezwać, głos zabrał sędzia. – Panie prokuratorze, muszę przyznać rację mecenasowi Brennemu, chyba że potrafi pan właściwie uzasadnić późne dostarczenie dokumentu. – Spojrzał mu prosto w oczy. – Potrafi pan? Facet spuścił wzrok, niezauważalnie pokręcił głową. – Niech to się nie powtórzy – powiedział sędzia, po czym odwrócił się do mnie i westchnął. – Ale skoro dokument już się tu znalazł, nie mogę wykluczyć go ze sprawy. Ma pan jeszcze jakieś uwagi w kwestii zatrzymania? Teraz to ja pokręciłem głową. – Nie. Dziwi mnie jedynie, że policja tak długo zwleka z konfrontacją świadka. W ten sposób moglibyśmy wyjaśnić sprawę z większą pewnością i nie trzeba byłoby uzasadniać aresztowania czymś tak... niepewnym... jak pisemny opis. – Dojdzie do tego w najbliższych dniach – poinformował prokurator. – Świetnie – mruknął sędzia. – Coś jeszcze, panie mecenasie? – Nie. – W takim razie proszę poczekać na zewnątrz.
Nie czekaliśmy długo. Slavo został aresztowany na okres ośmiu tygodni. Nie miałem zbyt dużo do powiedzenia dziennikarzom. Oczywiście zauważyli, że coś jest nie tak, i przez dwa dni męczyli mnie telefonami, aż wreszcie ktoś z policji podsunął im informację o nowym świadku. Konfrontacja miała miejsce następnego dnia. Policja dobrze się postarała, aby znaleźć osoby o podobnej budowie ciała i kolorze skóry, co Slavo. Stały w szeregu, trzymając tablice z numerami, za zasłoniętym lustrem fenickim. Za każdym razem, gdy je odsłaniano, zmieniali miejsce i numery. Kobieta zawsze bez wahania wybierała Slava. Parę dni później odwiedziłem swojego klienta w więzieniu. Był przybity i zrezygnowany. W kółko powtarzał, że zaszła pomyłka, że sąsiadka nie mogła go widzieć tuż po zabójstwie, bo go tam wtedy nie było. Miałem ochotę powiedzieć, że mu wierzę i wiem, że mówi prawdę, ale nie mogłem. Zamiast tego okazałem zwątpienie. – Jeśli to zrobiłeś, Slavo – powiedziałem – może lepiej się przyznać? Będę zmuszony... mam obowiązek poinformować cię, że dzięki temu możesz otrzymać znacznie łagodniejszy wymiar kary. To znaczy, o ile to zrobiłeś. Spojrzał na mnie bezradnym wzrokiem i tylko pokręcił głową. Opuszczając go, czułem wyrzuty sumienia.
Rozdział 32
Kolejne tygodnie minęły jak z bicza strzelił. Ciężko pracowałem. Głównie nad sprawą zabójstwa, ale nie tylko. Peter miał rację. Rozgłos w mediach zaowocował stałym dopływem nowych klientów. Wielu z nich skierowałem do kancelarii Petera, łącznie z niektórymi z moich starych, ale i tak nie narzekałem na brak zajęć. Kari jak zwykle codziennie mi towarzyszyła. Przynosiła rano kawę, trochę gadaliśmy, ale to już nie było to samo. Miała w sobie dystans, rezerwę, której nie okazywała wcześniej. Nie mówiła o sprawach osobistych, a gdy o coś pytałem, wykręcała się. Pewnego popołudnia, gdy zostaliśmy po godzinach, zapytałem, czy pójdzie coś ze mną zjeść. Jej uśmiech był jasny i chłodny jak śnieg, kiedy mi odmawiała. W lutym przenieśliśmy się do siedziby Petera. Zadanie okazało się poważniejsze, niż sądziłem, zajęło nam to cały weekend. Aż do późnego wieczoru pakowaliśmy dokumenty, sortowaliśmy je, wyrzucaliśmy i archiwizowaliśmy. W sobotę pracowaliśmy do jedenastej. Kari załatwiła paru studentów, żeby wynieśli pudła i meble. Zamówiliśmy pizzę. Kari poszła ze studentami na piwo. Ja odmówiłem, wykręcając się zmęczeniem, poza tym chciałem iść do domu. Stałem na chodniku, patrząc, jak odchodzi w towarzystwie dwóch młodych mężczyzn. Jej śmiech odbijał się echem w ciemnych ulicach miasta.
Po przeprowadzce rzadziej ją widywałem. Obowiązywał nas teraz inny, bardziej profesjonalny system, skończyło się prowadzenie biura z Kari nad poranną kawą. Nie pracowała już tylko dla mnie. Raz zapytałem ją, czy jej się to podoba. Powiedziała, że tak. Przypadkowo odkryłem, że zaczęła już studia prawnicze, więc zaoferowałem pomoc. – Nie trzeba, Mikael – odparła. – Pomagają mi Kalle i Nils. Poprawiają moje prace i tak dalej. Kalle i Nils byli młodymi, zdolnymi aplikantami, należeli do gromadki prowadzonej twardą ręką przez Petera. Pracowali na okrągło i zawsze przepełniał ich entuzjazm. Męczyli mnie. Sprawa zabójstwa powoli posuwała się naprzód. Prawie co tydzień do kancelarii przychodziły nowe informacje od policji. Z czasem dokumentacja bardzo się rozrosła, jak to bywa w tak poważnych przypadkach. Większość papierów nie miała znaczenia. Nauczony doświadczeniem, wszystko sumiennie przeglądałem. Slavo również. Co tydzień odwiedzałem go w więzieniu. Siedziałem obok, podczas gdy on czytał w skupieniu. Prosił o kopie, ale nie mogłem mu ich dać. Raz bez większego przekonania chciał mnie zmusić do złamania zasad i wręczenia mu zestawu kopii, ale odmówiłem. Pilnowałem, by w kwestii Slava Mihajlovicia nie popełnić żadnych błędów w sztuce. Dlatego jeździłem tam co tydzień i patrzyłem, jak czyta. Był naprawdę bystry. Znał sprawę równie dobrze jak ja. Siedział nad dokumentami bez ruchu, zupełnie spokojnie. W pomieszczeniu panowała cisza przerywana szelestem przekładanych kartek. Czasami robił krótkie notatki. Izolacja dała mu się we znaki. Miał tak samo masywną głowę, tak samo duże i opanowane dłonie, ale schudł. Ubrania, które
wcześniej sprawiały wrażenie eleganckich, zwisały na nim, a twarz nabrała niezdrowej, ziemistej barwy. Gdy zapytałem, czy sypia w nocy, jedynie wzruszył ramionami. Wyjaśniłem, że zakłócenia snu to zwyczajny objaw długotrwałej izolacji i że może dostać środki nasenne od więziennego lekarza. Nawet na mnie nie spojrzał. „Nie biorę tabletek” – powiedział tylko. Nasze rozmowy były niełatwe i pozbawione polotu. Nie mieliśmy sobie zbyt wiele do powiedzenia. Po tysiąckroć analizowaliśmy sprawę i za każdym razem dochodziliśmy do tego samego wniosku. Ślad we krwi i zeznanie sąsiadki stanowiły razem fatalny zbieg okoliczności. Jeśli nic z tym nie zrobimy, Slavo zostanie skazany. To naprawdę wytrącało go z równowagi. – Pieprzona baba – warknął pewnego razu. – Łże. Jestem pewien, że stoi za tym policja, powiedzieli jej, co ma mówić. Te świnie fabrykują dowody. Stwierdziłem, że to bzdura, że norweska policja nie robi takich rzeczy, ale na nic się to nie zdało. Slavo utrzymywał, że tak właśnie było. Tylko o to się kłóciliśmy, ale po jakimś czasie zdążyliśmy odbyć tę dyskusję tyle razy, że jej żar się wypalił. Byliśmy jak stare małżeństwo, które w kółko sprzecza się o to samo z braku innych tematów. Zacząłem obawiać się wizyt w więzieniu. Przygnębiały mnie i niepokoiły. Aż za dobrze wiedziałem, że Slavo nie powinien tam siedzieć. Poza tym coraz bardziej popadałem w rutynę. Wiedziałem, że sytuacja jest absurdalna. Byłem obrońcą w sprawie zabójstwa, w której sam ponosiłem winę, jednak w jakiś sposób przestało mi się to wydawać rzeczywiste. Zajmowałem się nią jak każdym innym zleceniem.
Samo morderstwo, wieczór, kiedy zabiłem Mike’a, nie jawił mi się już tak wyraźnie. Gdy o nim śniłem, barwy i uczucia nie były już tak silne jak na początku. Teraz miałem wrażenie, jakby wszystko działo się gdzieś daleko, wszystko wydawało się wyblakłe i odległe, jak gdybym patrzył przez zasłonę. Przypominało to oglądanie filmu na małym, mocno oddalonym ekranie. Byłem widzem krwawego spektaklu w wykonaniu innych osób. Już mnie to nie dotyczyło. To nie byłem ja. Nie potrafiłem odnieść tego do siebie, do tej osoby, którą znałem, która żyła, chodziła do pracy, jadła, spała. Całkiem zwyczajnej osoby. Niepodobnej do mordercy. Gdy śniło mi się zabójstwo, nie budziłem się przerażony, a jedynie z uczuciem smutku i nieokreślonego żalu, które towarzyszyło mi przez resztę dnia, przez co niewiele udawało mi się zrobić. Czasami rzeczywistość pukała do drzwi. Wciąż czekałem na przesłuchanie Evy Kaufmann. Tylko to mnie niepokoiło, to był mój jedyny słaby punkt. Nie odważyłem się z nią skontaktować ani zapytać o nią policję. Zasadniczo udawało mi się tłumić te myśli, ale za każdym razem, gdy otrzymywałem nowe informacje, moje serce biło nieco szybciej, dopóki nie przejrzałem spisu treści i nie upewniłem się, że nie ma tam jej zeznań. Mimo wszystko martwiłem się i sądziłem, że to dziwne. Pewnego dnia dostrzegłem jej nazwisko w pewnym dokumencie. Był to raport jednego ze śledczych, który napisał, że wielokrotnie usiłował się z nią skontaktować, ale bez skutku. Na ile udało mu się stwierdzić, kobieta wyjechała z kraju. Ani trochę w to nie wierzyłem. Pamiętałem jej buty u Hoffmanna i zapach perfum. Była w mieście i to mnie trapiło. Z punktu widzenia obrońcy sytuacja przedstawiała się korzystnie, gdyż
w śledztwie istniała luka. Mogłaby stać się amunicją do użycia w sądzie – odrzucona przyjaciółka, jak twierdził Slavo, która opuszcza kraj tuż po zabójstwie. Mogłem to wykorzystać, ale tak naprawdę nie chciałem. Po chwili zastanowienia zadzwoniłem wreszcie do Dalego. – Dzień dobry, tu Brenne – przedstawiłem się. – Tak? – mruknął Dale bez zachwytu. – Eva Kaufmann, przyjaciółka zmarłego. Z dokumentów wynika, że wyjechała z kraju. – Zgadza się. – Co robicie, żeby ją znaleźć? Jest poszukiwana? – Nie – odparł. – Nie jest. Nie mamy nic, co wskazywałoby na jej związek ze sprawą. Choć oczywiście chcielibyśmy z nią porozmawiać. Dlatego wysłaliśmy wewnętrzne zapytanie do Interpolu, żeby skontaktowali się z nami, jeżeli gdzieś wypłynie. Ale nie jest poszukiwana, jak mówię, nie mamy ku temu podstaw. Podziękowałem i odłożyłem słuchawkę. Niewiele można było z tym zrobić. Albo Eva się pojawi, albo nie. Musiałem czekać. * W następnym tygodniu wyczułem przez kopertę, że wśród dokumentów od policji znajduje się sztywna teczka. Byłem prawie pewien jej zawartości. Otworzyłem kopertę i sprawdziłem okładkę. Nie pomyliłem się – w teczce znajdowały się zdjęcia z miejsca zbrodni. Odłożyłem ją na bok. Próbowałem zająć się czym innym, ale nie udawało mi się na niczym skupić. Teczka leżała w rogu biurka, cały czas miałem świadomość jej istnienia. Tego dnia wcześnie wyszedłem z pracy. Wieczorem tam wróciłem. Na schodach prowadzących do kancelarii znowu zmieniłem zdanie, okręciłem się na pięcie
i skierowałem do baru. Wypiłem dwa kieliszki koniaku, jeden za drugim. Wiedziałem, że muszę obejrzeć zdjęcia, gdyż te same fotografie zostaną pokazane w sądzie, może w formie slajdów. Musiałem się do tego przygotować, przyjrzeć im się teraz, patrzeć na nie tak często, aż się przyzwyczaję, aż będę w stanie oglądać je jak zwykłą serię zdjęć z wakacji. Niewiele brakowało, abym wpadł w panikę. Po raz pierwszy od miesięcy wróciły do mnie tamte obrazy, projekcje własnego umysłu, krwawe i nieproszone. Wypiłem jeszcze jeden koniak i siedziałem przy barze tak długo, aż całkiem się uspokoiłem. Wziąłem się w garść i ruszyłem prosto do swojego gabinetu. Nie zdjąłem nawet kurtki, podszedłem do biurka i otworzyłem teczkę. Zdjęcia mnie nie poruszyły. Nie tak naprawdę. Ręce mi drżały, gdy sięgałem po teczkę, nie mogłem się skoncentrować, ale gdy po raz pierwszy na nie spojrzałem, nie poruszyły mnie. Były jednak okropne. Krwawe i groteskowe, wykonane w lodowatym, obnażającym szczegóły świetle, jak wszystkie zdjęcia z miejsc zbrodni. Wyglądało to tak, jakby morderstwa dokonał jakiś szaleniec. Prawie nie można było stwierdzić, że ofiarą padł Mike. Ja jednak nie potrafiłem się przejąć, że właśnie ja to zrobiłem, że to ja, w wyniku wściekłości i strachu, zmaltretowałem i zniszczyłem do reszty tego człowieka. Po prostu tego nie pojmowałem. To nie byłem ja. Naprawdę zaniepokoiło mnie jedynie zbliżenie zakrwawionego łomu. Poczułem jego ciężar w dłoni, zimny metal w zaciśniętej pięści. Dość długo patrzyłem na zdjęcia, przerzucałem je, przyglądałem się przyprawiającym o mdłości szczegółom. Tej nocy spodziewałem się snów, ale nie przyszły. Doznałem ulgi,
chociaż trochę mnie to też zmartwiło. Czułem, że powinienem był śnić.
Rozdział 33
Siedziałem w rogu stołu, rytmicznie machając stopą. Jednocześnie piłem gin z tonikiem i bez większego zaangażowania prowadziłem rozmowę z młodą aplikantką o imieniu Synne. Mieliśmy imprezę firmową. To był pomysł Petera. – Zapomnieliśmy o czymś ważnym – zaanonsował w porze lunchu. – Wzięliśmy udział w fuzji. Zarabiamy. Mikael co tydzień pojawia się w prasie. Wy, moi mali niewolnicy, pracujecie na okrągło za psie pieniądze i wydajecie się z tego zadowoleni. – Ostatnie zdanie skierował do aplikantów, którzy zaśmiali się grzecznie. – Niestety zaniedbaliśmy stronę osobistą. To się na nas zemści. – Uczynił sztuczną przerwę i rozejrzał się wokół w oczekiwaniu. Wszyscy się przysłuchiwali. – Dostaniemy podwyżkę? – zapytał jeden z aplikantów. – Bynajmniej – odparował z zadowoleniem Peter. – Zorganizujemy imprezę firmową. To lepsze od podwyżki. Dlatego więc siedziałem z Synne, która uśmiechała się do mnie szeroko. – Zabójstwo – powiedziała. – To musi być... to chyba maksymalny kop. Lepszy niż seks. Gapiłem się na nią zdumiony. Codziennie widywałem ją w biurze, szarą, anonimowo wyglądającą młodą dziewczynę, zawsze poważną, zawsze nudnie ubraną. Tego dnia jej dekolt sięgał
mniej więcej do pępka, na nogach zaś miała dwudziestocentymetrowe szpilki. Widziałem, że jest dość wstawiona. Posłałem jej uśmiech. – Jest dobrze – przyznałem. – Ale nie aż tak. Trzeba zachować pewne priorytety. Prawo nigdy nie bywa lepsze od seksu. Nigdy. Udała, że poważnie się nad tym zastanawia, i ściągnęła usta. – Okej – odparła – spróbuję to zapamiętać. Ale chyba można mieć jedno i drugie, co? Tańczyliśmy. Miała problemy z równowagą z powodu alkoholu i obcasów. Obejmowałem ją w pasie, kiedy w powolnym tańcu sunęliśmy po recepcji. Przymknęła oczy i pochyliła się w moją stronę. Przez chwilę czułem jej podbrzusze przy udzie, miękki nacisk, na który zareagowałem automatycznie i bez namysłu przesunąłem dłonie na jej pupę, przyciągając dziewczynę bliżej. Nad jej ramieniem ujrzałem Kari w otoczeniu młodych mężczyzn. Wyglądała radośnie, z głośnym śmiechem odrzuciła głowę w tył. Zatrzymałem się, przeprosiłem Synne i zostawiłem ją pośrodku parkietu. W toalecie przemyłem twarz zimną wodą. Wyglądała starzej niż parę miesięcy temu, była poszarzała i zmęczona. Poszedłem do recepcji, skąd wziąłem kieliszek białego wina. Nie śmiałem tknąć więcej wódki. Na końcu korytarza znajdują się drzwi do małej altanki z kutego żelaza. Wychodzi ona na podwórko, ale ponieważ budynek naprzeciwko jest niższy, widać stamtąd otaczające miasto góry. Spoglądałem na nie – ciemne, ciężkie kształty na tle nocnego nieba. Noc była jasna, chłodna i gwieździsta. Długo tam stałem. Spadła gwiazda i pomyślałem, że powinienem pomyśleć życzenie, ale nie wiedziałem jakie. Wtedy obok zjawiła się
Kari. Bez odwracania się wyczułem, że to ona. – Tutaj jesteś, Mikael – stwierdziła. – Myślałam już, że wróciłeś do domu. – Ładnie tu – odparłem. – Niebo pełne gwiazd. Stanęła przy mnie bez słowa i całkiem mi to odpowiadało. Zapytała, czy może upić łyk z mojego kieliszka, na co jej pozwoliłem. Drżała lekko na chłodzie, więc bez zastanowienia otoczyłem ją ramieniem. Pochyliła się ku mnie, a ja poczułem jej biodro, jej talię pod dłonią i nagle zupełnie dobrze było mi tak z nią stać, ta bliskość bez słów wydawała się zupełnie właściwa. Staliśmy tak, aż zaczęliśmy marznąć, i jeszcze trochę dłużej. Gdy odwróciliśmy się, by wejść do środka, objąłem ją, a ona wtuliła się w moje ramiona. Oparła się o mnie, drobna, miękka i ciepła, jak mała dziewczynka pochyliła głowę, która spoczęła na mojej piersi. Czułem woń jej włosów, rozpoznawałem ją, pamiętałem ją. Nagle przypomniałem sobie wszystkie jej zapachy i smaki i poczułem, że mógłbym tak stać już zawsze. Wtedy Kari wyswobodziła się z moich objęć, spojrzała mi w twarz i pogłaskała ją, wypowiadając moje imię. I wróciła na imprezę. Nieco później poszła do domu, nie pożegnawszy się ze mną. Wytrzymałem jeszcze chwilę, po czym też wyszedłem. Spacerowałem pod rozgwieżdżonym niebem, z rękoma tkwiącymi głęboko w kieszeniach płaszcza, czując swego rodzaju spokój. Po raz pierwszy przyznałem przed sobą, że jestem zakochany w Kari i że powinienem coś z tym zrobić. Zdecydowałem się zadzwonić do niej w weekend. * Nadeszła sobota – ciężka i szara, o smaku kaca i depresji. Decyzja o tym, aby zadzwonić do Kari, nie wydawała się już tak
oczywista. Odłożyłem to na później, poszedłem na zakupy i sprzątnąłem w domu. Wieczorem napiłem się czerwonego wina i oglądałem telewizję. Kiedy wreszcie zebrałem się na odwagę, nie zastałem jej. Telefon dzwonił, a mnie się zdawało, że słyszę pustkę po drugiej stronie linii. Spróbowałem komórki, ale była wyłączona. W niedzielę nie zadzwoniłem. Nie do końca wiedziałem dlaczego, ale nagle zabrakło mi odwagi i właściwych słów. Uznałem, że jestem dla Kari za stary. Że mnie nie zechce. Potem doszedłem do wniosku, że może jednak mnie zechce, ale będzie zbyt wiele wymagać. Nie wiedziałem, czy zdołam się całkiem zaangażować w ten związek. Wreszcie niczego już nie byłem pewny, więc nie zadzwoniłem. Ale cały czas o niej myślałem. W nocy znów miałem sen. Zabijałem Mike’a, ale tym razem przyglądała mi się nie tylko Eva Kaufmann, lecz także Kari. Wyglądała smutno. Patrzyła na mnie, gdy mordowałem Mike’a, a potem kochałem się z Evą. – Dlaczego musiałeś to zrobić, Mikael? – zapytała. – Mogło nam być tak dobrze. Dlaczego musiałeś? W poniedziałek w biurze Kari wydawała sie nieobecna duchem i chłodna. W poczcie znalazłem akt oskarżenia przeciwko Slavowi. Spojrzałem na kartkę z dyskretnym logo prokuratury. „Slavo Mihajlović – głosiło pismo – zostaje oskarżony o naruszenie paragrafu 232 kodeksu karnego”. Dalej następował wyciąg z kodeksu: „...który spowoduje śmierć innej osoby” oraz opis czynu: „...w nocy z 1 na 2 grudnia 2003 roku wielokrotnie uderzył łomem w głowę i ciało Mike’a Kovicza, wywołując śmierć w wyniku zadanych ran”. Brzmiało to surowo i brutalnie. Przez chwilę miałem problemy z oddychaniem. Wiedziałem, że równie dobrze mogło figurować tam
moje nazwisko i po raz pierwszy zdałem sobie sprawę ze swego nieprawdopodobnego szczęścia. Dokonałem zabójstwa. Nie planowałem go, w każdym razie nie w sposób świadomy, nie zrobiłem też nic, aby zatrzeć ślady czy nie zostać zobaczonym. Spacerkiem poszedłem do tego mieszkania, zabiłem Mike’a i spacerkiem się stamtąd oddaliłem. A jednak mnie nie złapano. W tym kraju zatrzymuje się większość morderców. Mnie uratowały przypadek oraz fakt, że Slavo znalazł się na miejscu zbrodni i zadbał o to, aby policja nie musiała szukać innych sprawców. Wraz z aktem oskarżenia przesłano adnotację inspektora policji dla prokuratora, zawierającą propozycję oskarżenia. Brzmiała niemal identycznie jak akt oskarżenia. Poza tym załączono kopię listu do sądu z wnioskiem o wszczęcie sprawy karnej. Kihlberg zakładał, że postępowanie może potrwać półtora tygodnia. Sądziłem, że to za dużo. Pół godziny później zaczęli dzwonić dziennikarze. Nowiny prędko wyciekają z komendy. – Tak – przyznałem – zgadza się. Przedstawiono akt oskarżenia. Nie, nie jestem zdziwiony, liczyłem się z tym, ale czekam na proces. Jestem pewien, że mogę doprowadzić do uniewinnienia mojego klienta. Nie wiedziałem, czy w to uwierzyli, ale coś musiałem powiedzieć. Przynajmniej miałem pewność, że moje nazwisko trafi do gazet. * Pewnego popołudnia, idąc śpiesznie ulicami miasta, wpadłem na Króla Słońce. Porozmawialiśmy chwilę, z wahaniem i ostrożnie, jak wrogowie spotykający się na neutralnym gruncie. Wiedziony nagłym impulsem zapytałem, jak się miewa Bjørn Kvarme. Król
Słońce spojrzał na mnie podejrzliwie. – To nie słyszałeś plotek? – Jak to? Jakich plotek? – Bjørn został zawieszony. – Dlaczego? Rozłożył ręce zrezygnowanym, pełnym złości gestem. – Zaczął... zaczął pić. Albo brać prochy, albo jedno i drugie, nie wiem, kurna. Przychodził nawalony do pracy. Nie wiem, co z nim będzie. Znam go od dwudziestu lat i nigdy nie miał problemów z alkoholem. A teraz pije, jakby nadchodził Sąd Ostateczny, i w ogóle nie da się z nim porozmawiać. Zdumiało mnie to wyznanie. Musiał być strasznie sfrustrowany. – Smutne wieści – powiedziałem, chociaż wcale tak nie sądziłem. Odczuwałem dziwną mieszankę tryumfu i pogardy. Bjørn Kvarme był chłopcem na posyłki Slava. Zdradził swoich i przyczynił się do śmierci Zygi. Teraz dopadły go wyrzuty sumienia, a może też wrażenie, że nie ma wyjścia z tej sytuacji. Znałem to uczucie. Ale Bjørn Kvarme się poddał, a ja przeżyłem.
Rozdział 34
W piątek zadzwoniła sekretarka z sądu, aby ustalić termin rozprawy. – Odpowiada panu tydzień dwudziesty pierwszy i dwudziesty drugi? – zapytała. – To dwa ostatnie tygodnie maja. – Szybko – zdziwiłem się. – Sądziłem, że do sądu trafimy dopiero jesienią. – Tak, normalnie by tak było – przyznała – ale zwolnił nam się termin, wypadła inna sprawa. Pasuje? Sprawdziłem w komputerze, pasowało. – W takim razie skontaktuję się z prokuratorem. Oddzwonię, jeśli będzie mieć obiekcje, a w innym przypadku od razu wyślę wezwanie. Siedziałem chwilę w zamyśleniu. Rozprawa była dużo bliżej, niż się spodziewałem, na plecach poczułem dreszcz. Sprawdziłem kalendarz, przeliczyłem tygodnie. Zostało ich dziesięć. Nagle zaczęło mi się spieszyć. Chwyciłem telefon, zadzwoniłem do Petera i poprosiłem o spotkanie z nim i Finnem. Gdy zjawiłem się w gabinecie Finna, Peter już tam był. Finn niemal ginął za zasłoną kwaśnego fajkowego dymu. Skinął mi głową, po czym wskazał dłonią wolne krzesło. – O co chodzi, Mikael? – zapytał. Nie za bardzo go lubiłem, zanim zacząłem z nimi pracować, ale nauczyłem się go doceniać. Okazał się wyluzowany, uczciwy
i całkowicie opanowany. Poza tym stanowił idealną przeciwwagę dla Petera. Gdy Peter stawał się zbyt twórczy i maniakalny, zadaniem Finna było mówić „nie”. Rzadko to robił, ale gdy już się zdarzyło, ucinał wszelkie dyskusje. – Zabójstwo – powiedziałem. – Moja sprawa. Potrzebuję pomocy. Wyznaczono termin procesu, zaczyna się za dziesięć tygodni. Potrzebuję aplikanta do dyspozycji w wymiarze pięćdziesięciu procent przez najbliższe osiem tygodni. I na sto procent przez kolejne dwa i jeszcze dwa, czyli w trakcie procesu. Wiem, że proszę o dużo. Pomyślałem, że taką decyzję powinniśmy podjąć wspólnie. Peter wyglądał na zmartwionego. – Masz rację, Mikael, to dużo. Ile... cztery... plus cztery... czyli osiem tygodni, jedna osoba przez osiem tygodni, to daje sto sześćdziesiąt tysięcy koron. Ogromny koszt. Sąd nigdy nam tego nie zwróci, a trzeba doliczyć również twoje własne honorarium. – Wiem. Dlatego pytam. Ale tego właśnie potrzebuję. Finn uniósł rękę, prosząc o uwagę. – To ważna sprawa – przypomniał. – Ważna dla firmy. To z jej powodu tutaj jesteś, Mikael. Możesz ją wygrać? Wzruszyłem ramionami. – To sprawa karna. Więcej ich przegrywamy, niż wygrywamy. A dowody są... mocne. Ale tak, mogę ją wygrać. Przy odrobinie szczęścia. Szczęścia i ciężkiej pracy. – A ten aplikant... Czy zwiększyłby szanse na wygraną? – Tak. Nie radykalnie, ale pomógłby. – Zatem dostaniesz, czego chcesz – oświadczył Finn. – Stać nas na to. Na dłuższą metę może się opłacić. Tylko porozmawiaj w poniedziałek z sędzią, spróbuj z góry to wyjaśnić, sprawdź, ile dadzą radę ci zwrócić.
Kiwnąłem głową. – Kogo mam wziąć? Finn machnął dłonią przez dym. – Sami ustalcie – odparł. – Dla mnie wszyscy oni wyglądają tak samo. Teraz muszę wracać do pracy. Wyszliśmy. Peter uśmiechał się szeroko. – On myśli, że to zabawa – zauważył. – Finn myśli, że real life murder case to zabawa. Nie mówi tego, ale ja go znam. W sumie to nic dziwnego, skoro poświęcił życie na bankructwa, listy hipoteczne i tym podobne. – Kogo powinienen wziąć, Peter? – Zapytaj ich – poradził. – Zapytaj, kto ma ochotę, i od tego zaczniemy. Najważniejsze, żeby ten ktoś miał ochotę. Wszyscy mieli. Tak przynajmniej mówili, choć niektórzy mieli większą ochotę niż inni. Najbardziej wyrywała się Synne, dlatego padło na nią. Aż drżała z zachwytu, gdy ją wybrałem, i nadal z trudem dawała radę usiedzieć w spokoju. – Siadaj, Synne – powiedziałem. – Nie mogę myśleć, kiedy tak chodzisz w kółko. Usiadła. Była ubrana w standardowy uniform aplikantki: granatową spódnicę, granatowy żakiet z białą bluzką pod spodem, ciemne buty na niewielkim obcasie. Wyglądała porządnie i bardzo poważnie. Przypomniałem sobie ją z imprezy i nieco się speszyłem. Mogłaby być moją córką. Synne nie była speszona, tylko podekscytowana. – Co mam robić? – zapytała. – Okej, posłuchaj. Po pierwsze musisz przeczytać dokumentację sprawy od deski do deski. Musisz ją znać. Zdjęcia są paskudne,
miej tego świadomość. Nie musisz na nie patrzeć, jeśli nie chcesz. Nie jest to konieczne. Skinęła głową, choć jej zachwyt chyba nieco zmalał. Nie pomyślała o zdjęciach. W ogóle nie pomyślała o tym, co ją czeka. Była to dla niej po prostu sprawa, duża, ciekawa i wymagająca sprawa. – Spotkamy się... w piątek po południu. Wtedy masz znać wszystkie szczegóły. Później przeanalizujemy je i rozdzielimy zadania. W porządku? Podałem jej teczkę. W piątek wróciła z lekko zaczerwienionymi oczami, ale w dobrej formie i pełna energii. – Jestem gotowa – oznajmiła. – To dobrze – odparłem. – I... co myślisz? Poproszę o pięciominutową analizę. Żadnych interpretacji prawnych, wyłącznie zdrowy rozsądek. Na czym stoimy? Zastanowiła się. Tego dnia włożyła okulary. Powinna wyglądać przez to starzej, ale z okularami na nosie, ciemnymi włosami do ramion i zamyślonym wyrazem twarzy przypominała raczej dziewczynkę, która przebrała się za dorosłą osobę. – Mamy... mamy problem – powiedziała. – Policja dysponuje dwoma dowodami. Oczywiście odciskiem buta, czy też śladem we krwi. Poza tym zeznaniem sąsiadki. Pani... pani Samuelsen. – Oparła łokcie o moje biurko i złączyła opuszki palców. – Nie jestem ekspertem od prawa karnego, nie mam też doświadczenia z sali sądowej, ale według mnie to wystarczy prokuraturze. Chyba nawet starczy, aby zapadł wyrok skazujący. Skinąłem głową. – Krótko i zwięźle. I całkiem słusznie. Te dwa dowody wystarczą.
Aż nadto. A czy coś przemawia na naszą korzyść? Nie było jej łatwo na to odpowiedzieć. – No... nie wiem... motyw? To znaczy, policji nie udało się chyba wymyślić żadnego motywu, prawda? Chyba o to właśnie chodzi? – Tak – przyznałem. – Racja. Ale to nic decydującego. Nie muszą wcale wskazywać motywu, choć to pomaga. Więc będą próbować. – I co zrobimy? – Zabierzemy się do tego jak w Stanach Zjednoczonych. Tam korzysta się z trzech pojęć pomocniczych. Nie wiem, czy te same zasady obowiązują w angielskich sądach, chyba tak, ale w Stanach liczą się motive, means and opportunity. Motyw. Środek. Okazja. Wziąłem głęboki oddech. – Środek... z tym pójdzie najłatwiej. Nie wiem, czy to dobre tłumaczenie słowa means, ale nie przychodzi mi do głowy nic innego. Chodzi o... o narzędzie, o materialną możliwość popełnienia zbrodni. Na przykład, gdyby zabójstwa dokonano pistoletem, czy podejrzany miał pistolet albo dostęp do niego? Tego rodzaju kwestie. W naszym przypadku to nie problem. Narzędziem zbrodni był najprawdopodobniej łom, który... Ugryzłem się w język. Chciałem już powiedzieć, że łom należał do Mike’a, że znajdował się w mieszkaniu. Nagle ogarnęła mnie niepewność. Czy napisano tak w jakimś raporcie, czy też tylko ja to wiedziałem? Ponieważ tam byłem, ponieważ to moja dłoń ścisnęła ów metalowy przedmiot, to moja dłoń uniosła łom, to moje ramię nim wywinęło, to nim szarpnęło podczas trafienia, to moje oczy widziały krew, czerwony ślad w powietrzu i na ścianie przypominający radosną plamę koloru na świeżo wyremontowanej powierzchni... Synne patrzyła na mnie lekko zaskoczona. Nie miałem pojęcia,
jak długo siedziałem bez słowa. – Sorry – powiedziałem – zawiesiłem się na chwilę. O czym mówiłem? Łom. Nie mogę sobie przypomnieć, czy dokumenty wspominają, skąd się wziął. Wiadomo, do kogo należał? Pokręciła głową. – Nie mają pewności. Ale znaleźli na nim odciski palców Mike’a. Najprawdopodobniej znajdował się w mieszkaniu w momencie zbrodni. – Tak też myślałem. W każdym razie o łom nietrudno. O tym aspekcie możemy zapomnieć. Zacząłem trochę panikować. Nie mogłem sobie pozwolić na takie potknięcia. Nie w sądzie. Wiedziałem, że muszę znać dokumentację, orientować się w niej lepiej niż w jakiejkolwiek innej sprawie. I muszę się skupić. – Motyw to jednak coś innego. Policja nie znalazła motywu, ale jestem pewien, że będą próbować, jeśli nie bezpośrednio, to przynajmniej coś zasugerują. – Jak to? Westchnąłem. – Slavo i Mike zajmowali się narkotykami. Tak w każdym razie twierdzi policja. Nie musimy się przejmować, czy faktycznie tak jest, czy nie. Prokurator będzie usiłował przedstawić Slava i Mike’a jako narkotykowych bossów. Nie potrzeba im więcej motywów. Synne spojrzała na mnie ze zdziwieniem. Musiałem wyjaśnić jej ten mechanizm tak samo, jak wcześniej mojemu klientowi. – W tej sprawie decyduje ława przysięgłych, Synne. Jeśli prokurator podsunie ławnikom pomysł kłótni o pieniądze między handlarzami narkotyków, to możesz być pewna, że go kupią. To
wystarczy. Pokazałem jej raport opisujący zarekwirowanie stu dwóch tysięcy koron gotówką. Skrzywiła się. – Nie zwróciłam na to uwagi. Nie przyznałem się, że ja również początkowo przeoczyłem tę informację. – Prokurator będzie próbował przedstawić świadków, którzy powiedzą o swoich podejrzeniach na temat interesów Slava. Za tydzień czy dwa otrzymamy zapewne więcej dokumentów. Rachunki i analizy dotyczące ich restauracji. Założę się, że na liście świadków pojawi się też biegły rewident. – Aby wykazać, że ich działalność służyła praniu brudnych pieniędzy? – Zdolna dziewczyna – pochwaliłem. – I tutaj zaczyna się twoja rola. Nie wyglądała na uradowaną. – Nie jestem zbyt dobra w rachunkach i tym podobnych... – Nie musisz. W tej kwestii ewentualnie skorzystamy z pomocy zewnętrznego eksperta. Twoim zadaniem będzie sprawienie, aby ten temat w ogóle się nie pojawił w trakcie procesu. Wyglądała na zdumioną. – A jest taka możliwość? – Nie wiem, Synne. Ale trzeba spróbować. Zastanów się. Slavo jest oskarżony nie o handel narkotykami, tylko o zabójstwo. Nie wiemy, czym naprawdę się zajmował. Policja opiera się wyłącznie na plotkach i domniemaniach. Gdyby mogli mu coś udowodnić, już dawno by go oskarżyli. Skinęła wolno głową, wydawała się nieobecna, już pogrążona w myślach. Wstała.
– Hej, poczekaj – powiedziałem. – Jeszcze nie skończyliśmy. Został jeden element. Okazja. Czy Slavo miał okazję popełnić zabójstwo? Usiadła z powrotem, a ja ciągnąłem: – Przypuszczalnie tak. Ale był tej nocy z kobietą. Z prostytutką. Musimy z nią porozmawiać. Nigdy nic nie wiadomo. – Mam ci towarzyszyć? – Tak – odparłem. – Chyba potrzebuję przyzwoitki. Jakieś obiekcje? – Rany, nie. – Synne się uśmiechnęła. – Nigdy wcześniej nie spotkałam prostytutki. To... ciekawe. Pomyślałem, że jest bardzo młoda. Nie minął tydzień czy dwa, a zaledwie trzy dni, kiedy pocztą przyszły analizy rachunków. Gruby, zniechęcający plik faktur oraz piętnastostronicowy raport z kontroli. Przeczytałem go szybko. Spora jego część brzmiała dla mnie zbyt technicznie, ale pojąłem ogólny zarys, a konkluzja była wystarczająco jasna. Zdaniem rewidenta przez firmę przepływało zdecydowanie zbyt dużo pieniędzy w stosunku do ilości kupowanego towaru oraz zwyczajnego poziomu zysku w tej branży. Odłożyłem dokumenty na bok.
Rozdział 35
Zadzwoniliśmy do drzwi i czekaliśmy. Zaanonsowałem nas wcześniej przez telefon, ale parę minut trwało, zanim usłyszeliśmy jakieś dźwięki dochodzące ze środka. Otworzyła nam dość młoda kobieta ubrana w dżinsy i szarą bawełnianą bluzę. – Mikael Brenne. To ja dzwoniłem – powiedziałem. – A to jest Synne. Robi aplikację adwokacką. Podaliśmy sobie ręce. Przedstawiła się jako Sølvi Hansen. Weszliśmy do salonu, przystałem na propozycję wypicia kawy. Mieszkanie znajdowało się w nowej dzielnicy, na ostatnim piętrze z widokiem na wejście do portu. Było zadbane i nudne, jak to bywa w blokach. Synne rozejrzała się wokół, zerknęła na półkę z książkami, zdjęcia na ścianie. Na samej górze wisiała czarno-biała fotografia ślubna poważnie wyglądającej młodej pary. Kobieta była podobna do Sølvi Hansen. „To pewnie jej matka” – pomyślałem. Poniżej wisiały zdjęcia Sølvi – podczas bierzmowania, w klasie maturalnej. Wyglądała jak zwyczajna młoda dziewczyna. Wróciła z kuchni z filiżankami i dzbankiem kawy oraz ciasteczkami czekoladowymi w miseczce. Usiedliśmy – Synne i ja na kanapie, Sølvi Hansen na krześle naprzeciwko. Twarz miała zwróconą w stronę wielkich okien wychodzących na taras. Wcale nie była tak młoda, jak początkowo sądziłem. Światło dnia ujawniło zmarszczki wokół ust i oczu.
Uśmiechnąłem się. – Wie pani, dlaczego tu jesteśmy. Slavo został oskarżony o zabójstwo, a pani może nam pomóc, podając pewne informacje. Wzruszenie ramion. – Wątpię – odparła. – Nie znam go zbyt dobrze. – Tak, rozumiem. Ale zna go pani? Jest pani... klientem, prawda? – Zgadza się. – I spotkała się z nim pani kilka razy? – Tak. Chyba trzy razy. – Odpowiadała na pytania zwięźle, nie dodając nic od siebie. Przejrzałem papiery. – Dzień, który nas interesuje, przypadał parę tygodni przed Bożym Narodzeniem w zeszłym roku. Drugi grudnia. Dokładniej mówiąc, chodzi o noc z pierwszego na drugiego grudnia. Była pani wtedy ze Slavem? – Mogę sprawdzić. – Wstała i podeszła do laptopa stojącego na małym biurku w rogu. Włączyła go i odczekała. Synne spojrzała na nią zdumiona. – Ma pani... spis swoich klientów w komputerze? W archiwum? Sølvi skinęła głową. – Oczywiście nie zawsze figurują pod prawdziwym nazwiskiem. Przypuszczam, że wielu z nich zmyśla. Albo podają tylko imiona. Ale wszystko tu zapisuję. Nazwiska. Godziny. Co lubią. Tego rodzaju rzeczy. Szybko przebierała palcami na klawiaturze. Zajęło jej to tylko kilka minut. – Zgadza się. Był tu tamtej nocy. Od dwunastej. – Kiedy poszedł? – Krytyczne pytanie. Odwróciła się do nas.
– Nie zapisałam. Nie jestem do końca pewna. Ale musiał tu spędzić kilka godzin... – Niech pani spróbuje się zastanowić – poprosiłem. – To ważne. Zmarszczyła czoło. – Pamiętam, że tu był. To... jak by to ująć... łatwy klient. Nie ma szczególnych wymagań ani żadnych specjalnych... życzeń. Po prostu zwykły seks. I jest... chętny. Zrobił to dwa razy. Chyba... chyba trwało to ze dwie godziny. Może więcej, nie jestem pewna. W takim razie Slavo musiał dotrzeć do centrum po drugiej. – Jak wrócił do miasta? – zapytała Synne. – Przyjechał samochodem? – Nie, wziął taksówkę. Zdaje się, że trochę wypił. Tak, no właśnie, miał z sobą butelkę wina, którą się podzieliliśmy. – Może damy radę sprawdzić w centralach taksówkowych, czy i kiedy jechał? – podsunęła Synne. Sølvi Hansen podniosła wzrok. – Proszę zaczekać – powiedziała. – Chyba... chyba sama zamówiłam mu taksówkę. Tak mi się wydaje. – Przeszukała papiery na biurku. – Pewnie zadzwoniłam po Kårego. – Z uśmiechem uniosła wizytówkę. – Mam znajomego kierowcę. Można powiedzieć, że łączy nas układ handlowy. Zawsze najpierw dzwonię do niego, a on przyjeżdża, jeśli może. Proszę wziąć jego wizytówkę. Może wam się poszczęści. W korytarzu, gdy się ubieraliśmy, Synne nie zdołała się powstrzymać. – Czy to tutaj... to znaczy... tutaj przyjmuje pani klientów? To znaczy w tym mieszkaniu? Sølvi Hansen spojrzała na nią, po czym się uśmiechnęła. Był to krzywy, cyniczny uśmieszek, który nie do końca odzwierciedlały jej
oczy. – Myśli pani, że trochę tu za mało czerwonego pluszu? Powinna pani zobaczyć sypialnię. Synne oblała się rumieńcem. W samochodzie w drodze do miasta obracała w palcach wizytówkę. – Jak się nazywa? – zapytałem. – Kåre Moss. – To twoje zadanie. Mam dziś co innego do roboty. Skontaktuj się z nim, gdy tylko wrócimy do biura. Pamiętaj, żeby udokumentować jego informacje. Skinęła głową. Wcześnie następnego ranka Synne bez pukania wpadła do mojego gabinetu. – Mam – oświadczyła. – Dzień dobry. Usiądź. Co masz? – Przejazd taksówką. Kårego Mossa. To on odwoził tamtej nocy Slava. Mam wszystko. Godzinę odbioru. Godzinę zapłaty. Moss pamięta nawet sam przejazd. Wysadził Slava tuż za mostem prowadzącym do miasta. Pięć minut drogi od mieszkania Mike’a. Mam tutaj kopie. – Pomachała teczką. – I? Jak to wygląda? Uśmiechnęła się i wyciągnęła kartkę z osią czasu. – Spójrz – powiedziała. – To Mike. Zaznaczyłam, kiedy ostatnio widziano go żywego, kiedy go znaleziono, kiedy zdaniem patologa sądowego nastąpił zgon. Między tym punktem... a tym. – Wskazała pomalowanym na czerwono paznokciem. – A to Slavo: kiedy odwiedził Sølvi Hansen, kiedy poszedł, kiedy zapłacił, kiedy
najwcześniej mógł dotrzeć do mieszkania Mike’a. W milczeniu wspólnie patrzyliśmy na wykres. – Co myślisz? – zapytała. – Może... – zacząłem wolno. – Zależy, co patolog powie podczas rozprawy, z jaką pewnością uda mu się określić czas śmierci, ale może... może będziemy mieć dla prokuratora małą niespodziankę. Uśmiechnęliśmy się do siebie. Nie było nam jednak do śmiechu, kiedy przyszedł faks z prokuratury. Tworzyłem właśnie na komputerze zestawienie dowodów obrony, gdy zobaczyłem na uaktualnionej liście jedno nowe nazwisko: nadkomisarz policji Knut Ove Olsen. Wiedziałem, kto to, a raczej czym się zajmuje. Był szefem wydziału do spraw wywiadu. Poniżej znajdował się dopisek: „Z zastrzeżeniem przedłożenia oświadczenia Międzynarodowego Trybunału Karnego do spraw Zbrodni Wojennych w Hadze”. Zakląłem, czując boleśnie rozlewający się w brzuchu niepokój. Chwyciłem płaszcz i szybko pokonałem parę przecznic dzielących mnie od prokuratury. Kihlberg był na miejscu i miał czas, aby mnie przyjąć. Siedział za biurkiem, czytając jakieś dokumenty. Na blacie leżał tylko notes i trzy długopisy w równym rządku. – Cześć, Brenne – powiedział, nie wstając. – Co mogę dla ciebie zrobić? Przyglądałem mu się chwilę. Liczył około czterdziestu pięciu lat, ale wyglądał młodziej. Mimo poprawnego garnituru i idealnej fryzury z przedziałkiem z boku miał w sobie coś chłopięcego, czego nie dało się jednak zdefiniować. Winien był chyba brak zmarszczek na twarzy. Jak gdyby życie nie odcisnęło na nim swojego piętna, tak jak to się dzieje u innych.
– Czego ty, kurwa, teraz próbujesz, Kihlberg? – zapytałem. Nic nie odpowiedział, tylko uniósł brwi. – Knut Ove Olsen z wywiadu jako świadek. Oświadczenie Trybunału do spraw Zbrodni Wojennych. Co ty, do cholery, kombinujesz? Nie słyszałeś o dobrej, starej zasadzie w norweskim prawie karnym, która oznacza, że muszę potrafić odpowiedzieć na wszystko, co przedstawisz w sali sądowej? W takim razie muszę, kurna, wiedzieć, czym się zajmujesz, nie? – Byłem wściekły i nie próbowałem tego ukryć. – Wielkie nieba, Brenne... – Kihlberg westchnął z udawanym zdumieniem. – Co za oburzenie! Zaraz ci powiem, czym się zajmuję. – Nie podobał mi się błysk w jego oczach. – Wygląda na to, że twój klient Slavo Mihajlović brał udział w wojnie na Bałkanach. O ile mi wiadomo, był członkiem serbskiej grupy paramilitarnej odpowiedzialnej za parę bardzo nieprzyjemnych masakr ludności cywilnej podczas konfliktu serbsko-chorwackiego w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym roku. Tym właśnie się zajmuję. Nie próbuję nic przed tobą ukryć. Przecież rozmawiasz ze swoim klientem. Zakładam, że wspominał ci o swojej przeszłości. Gdzieś na dnie umysłu zatliło się wspomnienie konferencji prasowej zorganizowanej po tym, jak zostałem obrońcą Slava. Pewna dziennikarka zapytała, czy Slavo faktycznie był zamieszany w zbrodnie wojenne. Postanowiłem wtedy się tym zająć, ale zapomniałem. – A co to ma wspólnego z naszym procesem? – warknąłem. – Oskarżysz go też o zbrodnie wojenne? To w ogóle nie należy do sprawy! – Nie zgadzam się. Jeżeli twój klient jest współwinny masowych zabójstw cywilów, uważam, że ławnicy powinni o tym wiedzieć.
Moim zdaniem to bardzo istotna kwestia w przypadku zabójstwa. – Nie uda ci się przedstawić tych dowodów. – Poważnie? Pogadaj z sędzią – odparł obojętnie. – Coś jeszcze, Brenne? Wracając do biura, nadal byłem wściekły. Wściekły na Kihlberga, ale również na siebie.
Rozdział 36
Slavo wyglądał szaro w bladym świetle popołudnia. Szliśmy razem przez dziedziniec więzienia. Przyjechałem w samym środku jego spaceru, więc zamiast odebrać mu tę jedyną godzinę, którą codziennie spędzał na powietrzu, przyłączyłem się do niego. Na zewnątrz było chłodno, więc osłoniłem się kołnierzem płaszcza od północnego wiatru. – Nie chcę o tym mówić – powtórzył chyba dziesiąty raz. – To nieistotne. – Posłuchaj – nalegałem. – Nie ma znaczenia, czy to istotne, czy nie. Prokurator poruszy tę kwestię, a ja nie jestem pewien, czy dam radę się od niej odciąć. Dlatego musimy ustalić, co powiemy. Czy ci się to podoba, czy nie, musimy ustalić, co powiemy. Przystanął i odwrócił się do mnie. – Jestem Serbem – oświadczył. – To prawda, że tam byłem... że brałem udział w wojnie z Chorwacją. Wypełniałem swoje obowiązki jako żołnierz. I jako obywatel serbski. Tyle mam do powiedzenia w tej sprawie. – Slavo, to nie wystarczy. Będziemy musieli... Przerwał mi. – Tylko tyle powiem. – Jego wzrok napotkał mój, a znałem go dość dobrze, by wiedzieć, że nic nie wskóram. Zostawiłem Slava pośrodku dziedzińca. Gdy odwróciłem się, by mu pomachać, stał bez ruchu z rękami w kieszeniach i parą
ulatującą z ust. Wyglądał, jakby znajdował się tysiące kilometrów od domu. W samochodzie, Bóg wie po raz który, pomyślałem, że jego los spoczywa w moich rękach. Że w obecnej sytuacji Slavo pewnie zostanie skazany. Jeśli nie postaram się wystarczająco, jeśli nie dam z siebie wszystkiego w sądzie, z pewnością zostanie skazany. Rozmyślałem o tym, kim jest, co robił i co kazał robić Mike’owi. O wszystkich smutkach i cierpieniach, których był przyczyną. Poszukiwałem w sobie nienawiści wobec Slava Mihajlovicia, ale przed oczami miałem jedynie jego sylwetkę, gdy tak stał samotnie pośrodku wydeptanego żwirowego placu pod niskim, szarym niebem, osaczony przez wyblakłe betonowe budynki i ogrodzenie z drucianej siatki. Był piątkowy wieczór, więc zastanawiałem się, czy wyjść na miasto, ale zanim dotarłem do domu, strasznie rozbolała mnie głowa. Ostatnio często mi się to zdarzało. Następnego ranka wstałem późno. W środku dnia poszedłem do centrum. Wiatr zmienił kierunek, a temperatura musiała wzrosnąć przez noc o prawie dziesięć stopni. Po raz pierwszy w tym roku dało się uwierzyć w nadejście wiosny. W powietrzu, w zapachach czuć było obietnicę zmiany. Kupiłem stos gazet, z którym udałem się do kawiarni. Później zrobiłem zakupy i wróciłem autobusem do domu. Wieczorem nie mogłem usiedzieć w spokoju. Pojechałem do centrum, do kina. W połowie filmu zorientowałem się, że nie nadążam za akcją, więc wstałem i wyszedłem. Zapadł zmrok. Nie chciało mi się iść do domu. Nie chciało mi się też pić. Wieczór był nadal wczesny, a ulice zapełniali ludzie
w drodze na imprezy i do różnych lokali. W powietrzu nadal wisiało nieokreślone przeczucie zbliżającej się wiosny, przechodnie byli ożywieni. Szedłem coraz dalej bez celu. Pod latarnią całowała się para. Gdy ich mijałem, oderwali się od siebie i dostrzegłem twarz kobiety. Była rozdzierająco młoda. Młoda i zakochana. Nagle pojąłem, dokąd zmierzam, i przyspieszyłem kroku. Gdy mi otworzyła, nie miałem pojęcia, co powiedzieć. Zdążyłem już sobie wmówić, że na pewno jej nie zastanę, więc widok Kari mnie oszołomił. Stałem w progu i gapiłem się na nią. – Mikael – odezwała się. – Cześć. Nadal nie mogłem znaleźć właściwych słów. Po chwili zrobiła krok w bok i spytała, czy wejdę. Skinąłem tylko głową. W salonie zorientowałem się, że nigdy wcześniej jej nie odwiedziłem. Mieszkanie było małe i zabałaganione. Wszędzie leżały ubrania. Kari odruchowo spróbowała co nieco posprzątać, ale zaraz się poddała i popatrzyła na mnie. – Co... coś się stało? – Nie. Skąd. Po prostu przechodziłem obok. Pomyślałem, że wpadnę. To znaczy, jeśli nie przeszkadzam. – Sam słyszałem, jak głupio to zabrzmiało. – Nie, jasne, że nie. – Wzruszyła ramionami i trochę bezradnie rozejrzała się dookoła. – Bałagan. Przepraszam. Możemy usiąść w kuchni, jeśli chcesz, tam jest porządek. Tak już mam. Porządek w kuchni, jeśli nabałaganiłam w salonie. I odwrotnie. – Zachichotała. Zdałem sobie sprawę, że czuje się tak samo niezręcznie jak ja. Siedziałem przy kuchennym stole, podczas gdy Kari parzyła herbatę. Nie widziałem chyba w życiu mniejszej kuchni. Stół i dwa
krzesła. Kari miała na sobie o wiele za duży podkoszulek oraz workowate spodnie od dresu. Szczebiotała, chodząc w tę i z powrotem, o mieszkaniu, o pracy, o wszystkim, co możliwe. Odpowiadałem półsłówkami. Kiedy usiadła, zobaczyłem, że jest zupełnie nieumalowana, a na podbródku wyskoczył jej pryszcz. Włosy były w jeszcze większym nieładzie niż zwykle, sterczały na wszystkie strony. Spostrzegła, że jej się przyglądam, i oblała się rumieńcem. – Na pewno fatalnie wyglądam – westchnęła. – Ale nie wiedziałam przecież, że przyjdziesz. – Nie – odparłem. – Wyglądasz całkiem dobrze. Zapadła między nami cisza. – Wiesz... – zaczęła. – Kari... – odezwałem się jednocześnie. I znów zamilkłem. Zaśmiała się. – Co chciałeś powiedzieć, Mikael? – Chciałem... chciałem powiedzieć... – Tak? – Chciałem powiedzieć, że cię kocham. Ale się boję. – Naprawdę? – Tak. – To powiedz. – Kocham cię. Miała szeroko otwarte oczy, spokojne jak leśne stawy wieczorem. – To dobrze, Mikael – rzekła. – Bo ja ciebie też kocham. Jej oddech ogrzewał mi szyję. W sypialni panował mrok. – Czy byłby to problem, gdybyśmy się dziś nie kochali? – mruknąłem. – Nie, Mikael. Będziemy mieć na to dość czasu.
Przez chwilę milczeliśmy. Leżała tuż przy mnie, wzdłuż całego ciała czułem jej skórę przy mojej. Była ciepła. – Myślisz, że nam się uda? – zapytałem później. – Co? – Nasz związek. – Tak. Tak myślę. Jeśli będziemy się kochać i tego chcieć, to nam się uda. – Nie uważasz, że jestem dla ciebie za stary? Nie odpowiedziała. Zasnęła. Zmieniłem pozycję, bo zdrętwiało mi ramię. W sypialni był skośny sufit, a nad łóżkiem znajdowało się duże okno dachowe. Leżałem na plecach, wyglądając przez nie. Po nocnym niebie sunęły chmurki o srebrnych brzegach, musiał więc świecić księżyc. Obok mnie równo i spokojnie oddychała Kari. Pod kołdrą dostrzegałem zarys jej bioder, mogłem po prostu wyciągnąć dłoń i jej dotknąć. Tak też zrobiłem – pogładziłem ją po ramieniu i ręce. Miała miękką, gładką, nieco chłodną skórę. W oddali rozbrzmiewały zwykłe uliczne hałasy oraz jakieś krzyki. Nie dotyczyło mnie to, byłem sam pod niebem koło śpiącej kobiety. Odczuwałem spokój. Nie planowałem tego. Wcale nie zamierzałem odwiedzać Kari i mówić, że ją kocham. Nie myślałem o tym, nie zdawałem sobie sprawy, że do tego dążę, ale nogi same mnie tu zaniosły, a usta wypowiedziały właściwe słowa. „Kocham cię” – oznajmiłem, a dopóki to nie nastąpiło, nie wiedziałem, że to prawda. Ale wtedy to zrozumiałem – gdy tylko wypowiedziałem to zdanie, pojąłem, że tak właśnie jest. Nagle ogarnął mnie niepokój. Niepokój, że to jednak nie prawda, a jedynie słowa. Że słowa tworzą rzeczywistość, jak to często bywa.
Żyję ze słów, wierzę w ich magię. Wierzę, że słowa mogą tworzyć własną rzeczywistość, własną prawdę. To właśnie robię co tydzień w sądzie, to robiłem przy niezliczonych restauracyjnych stolikach, na niezliczonych imprezach. „Kocham cię. Potrzebuję cię. Mam na ciebie ochotę” – mówiłem i stawało się to prawdą. Na początku było słowo. A za słowem nie kryło się nic. Teraz jednak leżałem pod skośnym dachem, wiedząc, że tym razem jest inaczej. Że powinienem tu być. Nie wiem, czy byłem szczęśliwy, ale po raz pierwszy od dawna byłem pogodzony z sobą i światem. Chmury płynęły po niebie, Kari spała, a gdy odwróciłem się na bok i objąłem ją, przylgnęła do mnie z krótkim pomrukiem zadowolenia. Czułem się tak, jakbym wrócił do domu.
Rozdział 37
Oczywiście padało. Duże sprawy sądowe często zaczynają się w deszczu. Drobnym krokiem biegliśmy przez plac pod budynkiem sądu, tak obładowani aktówkami z dokumentami, że brakło nam rąk na parasol. Schroniliśmy się pod daszkiem nad prowadzącymi do sądu schodami, gdzie zatrzymaliśmy się, by odetchnąć. To mnie bardziej brakło tchu. Synne strząsnęła krople z włosów i zapaliła papierosa. – Nie sądziłem, że palisz – zdziwiłem się. – Tylko towarzysko – odparła. – I czasami, jak się mocno zdenerwuję. Przyjechaliśmy wcześnie, tak wcześnie, że byliśmy na schodach całkiem sami. Zwyczajowy tłum nałogowych palaczy – adwokatów specjalizujących się w prawie karnym oraz zestresowanych obrońców w towarzystwie podenerwowanych klientów – zjawi się dopiero za pół godziny. Deszcz zacinał ostro. Staliśmy w milczeniu, patrząc, jak ludzie pod parasolami śpiesznie przechodzą w drodze do pracy. Synne zgasiła papierosa. – Chodźmy na górę się ogarnąć – powiedziałem. Przeszliśmy przez gabinet sekretarza sądu. Przedstawiłem moją towarzyszkę. – To Synne – oznajmiłem. – Przywitaj się z sekretarzem Haugem. W zasadzie to on kieruje sądem apelacyjnym. Dostaliśmy kawy w plastikowych kubkach. Miałem dobre
przeczucie. Zawsze czułem się w sądzie jak ryba w wodzie, wiedziałem, jak się zachować. Wygrywałem tu sprawy, w które nie wierzył nikt. Kawa smakowała tak samo źle jak zwykle i to również wydawało się właściwe. – To co myślisz, Hauge? – zapytałem. – Wygram czy przegram? Zawsze się chwali, że dobrze obstawia dziewięć na dziesięć spraw – wyjaśniłem Synne. Hauge pokręcił głową. – Serbski gangster? A jak myślisz, Mikael? Musiałbyś nieźle poczarować, żeby ci się udało. Uśmiechnąłem się, mówiąc, że w takim razie poczaruję, chociaż nie podobała mi się jego opinia. Weszliśmy do sali na samym dole po lewej. Po prawej stronie znajdowały się miejsca dla publiczności, twarde dębowe ławy otoczone poręczami. Naprzeciwko nas, daleko na drugim końcu pomieszczenia stały fotele sędziów, podwyższone, zrobionego z masywnego, ciemnego drewna. Proporcje tej sali – wysokość sufitu, eleganckie łukowe okna wychodzące na plac na zewnątrz oraz ciężkie meble – przytłaczają, kiedy widzi się ją po raz pierwszy. Synne się zatrzymała. – O rany – powiedziała. – Ale... ale sala. Uśmiechnąłem się lekko. – Tak. To właśnie sala sądowa. Od razu wiesz, że wszystko dzieje się na poważnie. Wszystko jest the real thing. Poprowadziłem ją do naszych miejsc po prawej od stołu sędziowskiego. – Tu będziemy siedzieć – oznajmiłem. – Ja bliżej sędziów. Ty obok. Slavo tu, po lewej, we własnym boksie. Zostanie
doprowadzony z aresztu, więc strażnicy policyjni usiądą za nim. Skinęła głową. – Masz trzy zadania – ciągnąłem. – Po pierwsze musisz zachować ład w dokumentach. Ja robię w nich straszny bałagan, więc będziesz wszystko porządkować i systematycznie układać. Po drugie zajmiesz się kontaktem ze Slavem. W trakcie będzie miał pytania, komentarze i propozycje. Zawsze tak jest. Powinnaś je spisywać i przekazywać mi to, co uznasz za konieczne. Byle z głową. Przytaknęła. – Po trzecie rób notatki. Nie zapisuj nieistotnych detali, tylko wypowiedzi świadków. To ważne. – Wiem, Mikael. Już to mówiłeś. Tak ze sto razy. Westchnąłem. – Możliwe. Ale posłuchaj... Nie będę... miły. Znam siebie. W trakcie procesu robię się introwertyczny, skoncentrowany tylko na sprawie i kompletnie niekomunikatywny. Przestaję mówić. Po prostu tak już jest. Albo taki ja jestem. Nie ma to żadnego związku z tobą czy Slavem. Wyjaśnij mu to, a w przerwach potrzymaj go za rękę, jeśli będzie tego potrzebował. Okej? – Okej – odparła Synne. Była blada i skupiona. – Rozpakujmy się i przejrzyjmy dokumenty. W korytarzu zebrała się prasa. Dostrzegli mnie od razu, gdy wyszedłem, i naparli na mnie, jakbym chciał im uciec. Nie miałem takiego zamiaru. Poprzedniego dnia odwiedziłem fryzjera. Kupiłem nowy garnitur, nową koszulę i krawat. Nie musiałem, ale wydawało mi się to właściwe i dawało poczucie kontroli. Flesze zaczęły błyskać, włączono światła kamer telewizyjnych. Reporterzy zasypali mnie lawiną pytań. Zignorowałem je
i uniosłem dłoń. Wreszcie nieco się uspokoiło. Wiedziałem, czego chcę. – Proszę mnie posłuchać. Powiem to tylko raz, a potem zamierzam w spokoju skoncentrować się na sprawie. – Wyprostowałem się, sprawdziłem, czy krawat jest dobrze zawiązany. – Nie mogę się doczekać rozprawy. Mój klient również, bo pół roku przesiedział w areszcie tymczasowym i liczy, że wreszcie zostanie oczyszczony z zarzutów. Uważam, że mamy na to poważne szanse, gdyż dowody prokuratury są niewystarczające. Później schroniłem się w gabinecie sekretarza sądu. Wkrótce zjawił się Kihlberg w otoczeniu dziennikarzy, ale zamknął im drzwi przed nosem. – Dzień dobry – przywitał się. Był świeży i wyluzowany, fryzurę miał jak zwykle idealnie ułożoną. Zmierzył mnie chłodnym spojrzeniem. Krótko się uśmiechnął. – Elegancki garnitur, Brenne – zauważył. – Ale ci nie pomoże. Wszedł do sali. Wolno udałem się za nim. Synne nadal układała teczki. Na blacie przede mną leżał pusty notes i dwa długopisy. Oprócz tego znajdowały się tam trzy dokumenty – akt oskarżenia, zestawienie dowodów oraz lista członków ławy przysięgłych. Zdjąłem marynarkę, rzuciłem ją na ławę stojącą za mną, po czym włożyłem togę. Kilka osób zajęło już miejsca w części dla publiczności. Prokurator zdążył się już ogarnąć. Siedział dokładnie naprzeciwko mnie, czytając coś. Zegar ścienny wskazywał kwadrans po dziewiątej. Zostało jeszcze piętnaście minut. Ponownie spojrzałem na akt oskarżenia. „...Wielokrotnie uderzył łomem w głowę i ciało Mike’a Kovicza, wywołując śmierć w wyniku zadanych ran”.
Zakręciło mi się w głowie, nagle poczułem, że tak nie może być. Nie powinienem się tu znajdować. Nigdy nie powinienem był zostać obrońcą w sprawie, w której sam ponosiłem winę. Usta wypełniła mi klejąca ślina, dostałem skrętu kiszek. Prawie wybiegłem z sali. Męska toaleta była oczywiście zajęta. W damskiej nie zastałem nikogo, więc to z niej skorzystałem. Kilka razy zwymiotowałem do muszli klozetowej. Z trudem osłoniłem togę, by jej nie poplamić. Gdy wreszcie skończyłem, umyłem ręce, po czym opłukałem twarz zimną wodą. Czułem się fatalnie. Z lustra spoglądała na mnie szara, zmęczona twarz. Drżały mi dłonie. Zdawało się, że mam wysoką gorączkę. Często denerwuję się przed dużymi rozprawami, ale nigdy aż tak. Zegarek wskazywał dokładnie wpół do dziesiątej. Wyszedłem z toalety, minąłem zdziwioną, czekającą kobietę i ruszyłem w stronę sali sądowej. Jak gdybym szedł na szafot. Wszyscy znajdowali się już na swoich miejscach i czekali na mnie. Hauge posłał mi poirytowane spojrzenie. Slavo stał w eskorcie policji, ale miałem czas tylko na to, żeby skinąć mu głową. Na krzesłach przed publicznością siedzieli ławnicy. Walczyłem z guzikami togi, ale udało mi się odpiąć jedynie dwa, zanim zjawili się sędziowie, zajęli swoje fotele i poprosili, aby wszyscy usiedli. Z ulgą opadłem na krzesło. Pomieszczenie miało rozmyte kontury. Nie widziałem wyraźnie. W głowie kołatało mi się jedynie, że nie powinno mnie tu być, ale już za późno, by się wycofać. Poczułem na sobie zmartwione spojrzenie Synne, lecz je zignorowałem. Umknęły mi wstępne formalności. Pewnie powiedziałem i zrobiłem, co trzeba, ale później nie mogłem sobie nic z tego
przypomnieć. W sali znajdowało się piętnastu ławników. Obrońca „odstrzeliwuje” trzech, prokurator dwóch, a pozostali zajmują miejsca w ławie za oskarżycielem. Najwidoczniej to również zrobiłem, bo zobaczyłem, jak ławnicy zasiadają, gdzie należy. Sąd apelacyjny składa się z trojga sędziów. Pośrodku siedzi przewodniczący, który kieruje rozprawą. W tym przypadku funkcję tę pełnił były prokurator nazwiskiem Kolle. Znałem go i dość lubiłem jako człowieka. Był też zdolnym prawnikiem, choć naznaczonym piętnem przeszłości na stanowisku prokuratora. Obrońcy nie dostawali od niego nic za darmo. Teraz chwilę przesuwał wzrokiem po sali, zanim się odezwał: – Proszę oskarżonego o powstanie. Slavo wstał. Był spokojny, choć to wyjątkowo trudny moment dla każdego oskarżonego. W tym momencie jest całkiem sam, tylko on stoi, a spojrzenia wszystkich na sali skupione są na nim. Niemal słyszałem myśli publiczności i ławników: „Tam stoi. Morderca. Tak wygląda morderca”. Kolle zapytał o dane osobowe, a następnie odczytał na głos akt oskarżenia i zapytał Slava, czy przyznaje się do winy. Slavo stanowczo zaprzeczył. Kolle pozwolił mu usiąść, po czym pouczył go w zwyczajowy sposób. – Czy zostało coś jeszcze przed wstępną prezentacją oskarżyciela? – zapytał wreszcie. – Jakieś kwestie praktyczne, świadkowie, dowody i tym podobne? Panie prokuratorze? Kihlberg wstał. – Wysoki sądzie, mam tutaj harmonogram. Jeśli sekretarz mógłby... – Hauge wziął stertę kartek, które rozdał sędziom i mnie. – Oczywiście będzie nieco poprawek, jak zawsze, ale proponuję zająć się tym po kolei.
Usiadł, a Kolle zwrócił się do mnie. – Panie mecenasie? Nie zareagowałem. Synne szturchnęła mnie w bok, więc posłusznie się podniosłem, ale ogarnęła mnie panika. Wiedziałem, że powinienem coś powiedzieć, jednak w mojej głowie panowała pustka. – Wysoki sądzie... – zacząłem i zamilkłem. Wiedziałem, że wszyscy na mnie patrzą, ale sam ich nie widziałem. Pomieszczenie wypełniała mgła. Najprościej byłoby powiedzieć prawdę. Przyznać się. Mogłem oświadczyć: „To ja go zabiłem”, a wtedy zakuliby mnie w kajdanki, odprowadzili i miałbym spokój. – Mecenasie Brenne? – ponaglił przewodniczący. Świat nadal stał w miejscu, czułem, że nogi się pode mną uginają. Wtedy mój wzrok padł na notes leżący na blacie. Wyraźnymi, drukowanymi literami zapisano w nim trzy hasła. Niewątpliwie moją ręką. „Wyłączenie dowodów: 1. Narkotyki 2. Zbrodnie wojenne”. Nie pamiętałem, żebym coś pisał, choć musiałem to uczynić zaledwie parę minut temu. Przed wejściem sędziów notes był czysty, co do tego miałem pewność. Wiedziałem już, co mówić. – Wysoki sądzie, chciałbym od razu podjąć kwestię wyłączenia kilku dowodów. – Ach tak – rzekł Kolle. – Nie możemy się tym zająć w odpowiednim czasie? Pokręciłem głową. – Wysoki sądzie, nie będzie to chyba zbyt praktyczne. Żywię uzasadnione podejrzenie, że tematy te stanowią dużą część materiału dowodowego prokuratora. Na pewno nawiąże do nich,
kiedy rozpocznie przesłuchanie oskarżonego. Prawdopodobnie również w swojej wstępnej prezentacji sprawy. W takim razie chyba równie dobrze można by zająć się tym teraz. Kolle westchnął. – No dobrze, panie mecenasie. O co chodzi? Znów pokręciłem głową. – Obawiam się, że będę musiał prosić o zwolnienie ławy przysięgłych do momentu wyjaśnienia kwestii. Kolle był poirytowany. Sędziowie bardziej niż czegokolwiek innego nienawidzą opóźnień, a teraz opóźnienie szykowało się jeszcze przed właściwym rozpoczęciem rozprawy. – Czy to konieczne, panie mecenasie? Nie jestem na to przygotowany. – Obawiam się, że tak, wysoki sądzie. Jeżeli sąd ma mieć rozsądne podstawy do podjęcia decyzji, będę musiał omówić dowody prokuratora. W ten sposób puszczę parę, jak to się mówi, a ława przysięgłych pozna dowody, choć nie w bezpośredni sposób. Tego chciałbym uniknąć. Kolle spojrzał na mnie z powątpiewaniem, po czym przeniósł wzrok na Kihlberga. – Panie prokuratorze? Ten tylko rozłożył ręce. – To moim zdaniem zupełnie niepotrzebne – zapewnił. – Martwi mnie postęp rozprawy. Mamy napięty program. Doskonale wiedział, co myśli sędzia, i wykorzystał to. Wtrąciłem się: – Opóźnienia są niefortunne – przyznałem – ale niefortunne byłoby również, gdybym miał podstawy do wniesienia apelacji do Sądu Najwyższego jeszcze przed rozpoczęciem procesu.
Spojrzenie Kollego zdradziło mi, że nie zapunktowałem u niego tym zagraniem. Westchnął. – Dobrze, panie mecenasie. Posłuchamy, co ma pan do powiedzenia. Ława przysięgłych zostaje zwolniona do odwołania. Proszę poczekać w pokoju ławników. I oto zaczęliśmy, a ja już się nie denerwowałem.
Rozdział 38
– Podsumowując, prokurator chce po pierwsze przedstawić „dowód” – palcami pokazałem cudzysłów – na to, że mój klient był wmieszany w handel narkotykami. Slavo Mihajlović nie jest o to oskarżony z tej prostej przyczyny, że brak na to wystarczającego materiału dowodowego. Dowody prokuratury będą zatem miały charakter sugestii, pogłosek i insynuacji, zupełnie nieistotnych dla oskarżenia, a mogących w dużej mierze wpłynąć na ławę przysięgłych. Przerwałem i upiłem łyk wody ze szklanki. – Po drugie prokurator chce przedstawić dowód na to, że mój klient był zamieszany w zbrodnie wojenne na Bałkanach. Również to nijak ma się do oskarżenia, a tylko jeszcze bardziej negatywnie wpłynie na ławników. Żądam wykluczenia obu tych tematów dowodowych, wniosek mój uzasadniając brakiem ich znaczenia dla sprawy, patrz paragraf dwieście dziewięćdziesiąt dwa ustawy o postępowaniu karnym. Alternatywnie dowody mogą wyłącznie zaszkodzić reputacji oskarżonego, przez co powinny zostać wykluczone na mocy paragrafu trzysta jeden, ustęp drugi. Usiadłem. Sędzia dał znak prokuratorowi. Kihlberg poderwał się na równe nogi. Mówił krótko i jasno, i bardzo dobrze. Zbyt dobrze. – To prawda, że część dowodów odnosi się do narkotykowych interesów oskarżonego – rzekł. – Dotyczy to zarówno informacji uzyskanych od śledczych z wydziału do spraw narkotyków, jak
i analiz rachunków spółek prowadzonych przez oskarżonego. Prokuratura uważa, że ma to związek z potencjalnym motywem zabójstwa. Sądzimy, że przyczyną zabójstwa była prawdopodobnie kłótnia o pieniądze z handlu narkotykami. Z tej przyczyny taki temat dowodowy wyraźnie wiąże się ze sprawą. O ile kwestia ta może wpływać na reputację oskarżonego, to ma też ona bezpośrednie znaczenie dla sprawy, stąd też nie należy jej wykluczać. Podobnie wygląda sytuacja z udziałem oskarżonego w morderstwach cywilów w Chorwacji podczas wojny serbskochorwackiej. Widać tu bezpośredni związek ze skłonnościami oskarżonego do przemocy. W sprawie zabójstwa trudno uznać tę kwestię za nieistotną. Tymczasem jednak zdecydowałem się już zarzucić prezentację dowodów w tym zakresie. Dlatego temat nie istnieje, a sąd nie musi podejmować żadnych decyzji w tej sprawie. Usiadł. Uśmiech, który mi posłał, był krótki i zupełnie pozbawiony życzliwości. Kolle rozwiązał sąd. – Proszę zostać w pobliżu – polecił. – Dlaczego zarzucił te zbrodnie wojenne? – spytał Slavo. Wzruszyłem ramionami. – Może nie dostał tego, na co liczył, od trybunału w Hadze. A może w ogóle nie zamierzał się do nich odwoływać i jedynie chciał wyprowadzić nas z równowagi. – Albo żebyśmy stracili czas – dodała Synne. – Może. Nie wiem. Podałem sekretarzowi sądu mój numer, zostawiłem Slava z Synne i poszedłem na spacer. Przestało padać, ale wiał ostry wiatr z zachodu, chmury zaś obiecywały więcej deszczu. Dobrze
było rozprostować nogi i poczuć świeże powietrze na twarzy. Dobrze było też zacząć proces. Zdenerwowanie wreszcie opadło. Powiedziałem sobie, że muszę potraktować tę sprawę jak każdą inną. Nie wiedziałem, czy ją wygram, ale ze sprawami karnymi jest tak prawie zawsze. Różnica polegała na tym, że w tym przypadku nie wiedziałem też, czy w ogóle chcę ją wygrać. Ta myśl nie dawała mi spokoju. Zadzwoniła komórka. Sąd był gotów, więc czym prędzej zawróciłem, targany podmuchami wiatru. Kolle monotonnym głosem odczytał decyzję sądu. – Obrońca wniósł o wyłączenie dowodów dotyczących domniemanych związków oskarżonego z handlem narkotykami oraz rzekomą napaścią na ludność cywilną podczas działań wojennych na Bałkanach. Ostatni punkt zdaniem prokuratora nie będzie stanowił osobnego tematu podczas przeprowadzania dowodów, toteż sąd nie ustosunkowuje się do niego. Obrońca uzasadnił swoje stanowisko... Wiedziałem już, że przegrałem tę rundę, więc przestałem słuchać. Kolle nigdy nie zagłębiłby się tak bardzo w szczegóły, gdyby podjął decyzję o wyłączeniu dowodów. Zamiast tego przyglądałem się publiczności. Słuchali sędziego, ale gapili się na Slava. Znałem te spojrzenia – mieszankę fascynacji i odrazy, która nie wróżyła nic dobrego. Obecni na sali dziennikarze mamrotali coś do siebie, notując, aż tryskał atrament. Następnego dnia w gazetach pojawią się sensacyjne nagłówki. Zdałem sobie sprawę, że ławnicy przeczytają w prasie o przypuszczeniach na temat zbrodni wojennych. Nic nie mogłem na to poradzić. – ...głównymi zasadami norweskiego prawa są swobodna ocena dowodów oraz swobodne przeprowadzenie dowodów – podsumował
Kolle. – W postępowaniu karnym mamy bardzo ograniczoną możliwość wyłączenia dowodów. Proponowane dowody są wyraźnie niepozbawione znaczenia dla sprawy. Ich charakter nie pozwala również sądowi na wyłączenie ich zgodnie z postanowieniem o ograniczonym przeprowadzeniu dowodów mających wpływ na reputację oskarżonego. Sąd nie może ustosunkować się do tego, na ile dobre są proponowane dowody, to znaczy czy mają moc dowodową w sprawie... Slavo napotkał mój wzrok, lekko uniósł brwi. Był na to przygotowany. Przeanalizowałem to z nim wcześniej, więc dobrze wiedział, że szanse na wyłączenie dowodów nigdy nie są duże, jednak początek nie był dla nas korzystny i z twarzy swojego klienta wyczytałem rezygnację. Pochyliłem się do Synne i szepnąłem: – Zajmij się Slavem podczas lunchu, spróbuj jakoś poprawić mu humor. Już niedługo dobiorą się do niego. Skinęła głową. Prokurator przeszedł do wstępnej prezentacji. Robił to setki razy, co było widać. Jego głos, mowa ciała – wszystko świadczyło o opanowaniu i pewności siebie. Znakomicie znał sprawę. Wstępna prezentacja oskarżyciela powinna służyć przedstawieniu faktów, a nie przekonaniu ławy przysięgłych. Powinna informować ogólnie o zdarzeniach z punktu widzenia prokuratury. Powinna też być całkowicie obiektywna. Rzadko się tak, co prawda, dzieje, ale Kihlberg był profesjonalistą i umiejętnie balansował na krawędzi tego, co dozwolone. Przedstawił sprawę krok po kroku, opisał zgon Mike’a i przebieg śledztwa oraz wskazał zebrane dowody. Po jakimś czasie słuchałem tylko jednym uchem. Nie dowiedziałem się nic nowego. Ławnicy notowali. Sędziowie
notowali. Synne również. Pomyślałem, że to niepotrzebne, ale nie przerwałem jej. Kiedy Kihlberg skończył, został kwadrans do lunchu. Przewodniczący posłał mi spojrzenie. – Panie mecenasie, krótki komentarz do prezentacji oskarżyciela? – Zaakcentował słowo „krótki”. Wstałem. – Tak, wysoki sądzie. Norweskie prawo właściwie nie pozwala na wstępną prezentację sprawy ze strony obrońcy. Mamy jedynie komentować niepełne lub wprowadzające w błąd informacje. Z biegiem czasu wytworzyła się wśród obrońców tendencja do posuwania się nieco dalej. Niektórzy sędziowie zostawiają nam sporo swobody, inni mocno ograniczają wszelkie próby naginania zasad. Znałem Kollego i wiedziałem, że nie mogę liczyć na zbyt wiele. – Chciałbym podziękować oskarżycielowi za bardzo uporządkowaną i gruntowną wstępną prezentację sprawy – powiedziałem, spoglądając prosto na ławników. Skinęli głowami. Byłem pewien, że Kihlberg im zaimponował, zawsze tak jest. Chciałem, aby odebrali mnie jako uczciwego, rozsądnego i obiektywnego. Żeby odnieśli wrażenie, iż zgadzamy się w jakiejś kwestii. Nie zawsze dobrze jest od razu wstępować na wojenną ścieżkę. Imponuje to klientowi, ale zanim się zorientujesz, ławnicy zdążą zidentyfikować się z prokuratorem, którego odebrali jako rzeczowego, i utworzyć wspólny front przeciwko wykłócającemu się o wszystko obrońcy. Trudno to odpowiednio wyważyć. – Żadna z podanych przez oskarżyciela informacji nie jest błędna. Chciałbym jedynie dodać parę drobiazgów. Jak powiedział
oskarżyciel, poszkodowany został zabity w nocy z pierwszego na drugiego grudnia zeszłego roku. Dokładniejszy moment poznamy pewnie, kiedy w charakterze świadka zeznawać będzie patolog sądowy. Oskarżyciel nie wspomniał jednak ani słowem o tym, co Slavo Mihajlović robił tamtej nocy. Ponieważ jest oskarżony o zabójstwo, należałoby sądzić, że ma to pewne znaczenie. Celowo przerwałem na chwilę. Ławnicy kiwali głowami, spoglądając na oskarżyciela. Nie pomyśleli o tym wcześniej, ale zgadzali się ze mną. Rozumieli, że ma to znaczenie, duże znaczenie, i nagle zaczęli się zastanawiać, dlaczego Kihlberg nic na ten temat nie powiedział. Było to pierwsze ziarenko nieufności, które z czasem mogło wykiełkować, zalążek zrozumienia, że prokurator może nie jest tak stuprocentowo obiektywny, jak chciałby się wydawać, że może nie zawsze przekazuje pełną, całkowitą prawdę. Nie zamierzałem mówić zbyt wiele, ale chciałem przykuć ich uwagę. – Mają państwo prawo coś o tym wiedzieć, więc się państwo dowiedzą. – Świadomie użyłem takiego sformułowania. Mieli prawo, a prokurator nie przekazał im tej wiedzy. – Aby naświetlić tę kwestię, przedstawię dwóch świadków. Pierwszym jest kobieta o nazwisku Sølvi Hansen. Spędziła z oskarżonym część nocy, kiedy doszło do zabójstwa. Drugi świadek to Kåre Moss. Tej samej nocy odwiózł oskarżonego z mieszkania Sølvi Hansen do miasta. Oczywiście nie będę tutaj uprzedzał wydarzeń, wchodząc w szczegóły zeznań świadków. – Ławnicy i oskarżyciel mogli teraz czekać w napięciu. – To dla mnie nowe dowody – odezwał się Kihlberg. Mówił nieco zbyt głośno. Nie radził sobie najlepiej, gdy się go zaskoczyło. Przeszedłem przez salę, po czym podałem sądowi, a następnie
oskarżycielowi kartkę z nazwiskami i adresami świadków. – Nie jestem zachwycony tego typu... taktyką zaskoczenia. – Kihlberg zerwał się na równe nogi. Pozwoliłem mu tak trochę postać. W duszy radowałem się, że połknął haczyk. – Cóż, panie prokuratorze – powiedziałem. – Rozumiem to i przepraszam, że nie wspomniano o tym wcześniej. Wynika to jednak z błędu policji. – Co... co ma pan na myśli? – Już dawno podałem policji nazwisko pierwszego świadka i poprosiłem o jego przesłuchanie. Drugiego świadka wskazał pierwszy. Oczywiście spodziewałem się, że już dawno oboje zostali przesłuchani, czekałem na dokumenty. To naprawdę nie moja wina, że policja nie umie porządnie przeprowadzić śledztwa. Twarz Kihlberga poczerwieniała ze złości. – Mam tutaj swój list do policji. – Pomachałem kartką. – Jeśli nie znajduje się on w pańskiej dokumentacji, panie prokuratorze, chetnie zrobię kopię... Nie odpowiedział. Ławnicy patrzyli na niego, niektórzy pochylali się ku sobie, szepcząc. Tak trzymać. – Chciałbym wspomnieć państwu o jeszcze jednym. Jak się państwo zorientowali, próbowałem wyłączyć ze sprawy pewne tematy dowodowe dotyczące związków mojego klienta z narkotykami. Sąd zdecydował o przedstawieniu dowodów, więc należy to uszanować. Za sprawą prokuratora poznali państwo opinię policji. Oczywiście to niedobrze, jeżeli prawdą jest, iż Slavo Mihajlović zajmował się handlem narkotykami. Nie czas teraz mówić więcej na ten temat, poczekamy i zobaczymy, jakie dowody zostaną przedstawione. Pragnę tylko powiedzieć państwu jedno.
Zerknąłem na oskarżyciela. Siedział z pochyloną głową, nadal próbując przetrawić swoją wpadkę z Sølvi Hansen. W przeciwnym razie już dawno by zaprotestował. – Ta sprawa nie dotyczy narkotyków. Dotyczy tylko jednego: zabójstwa Mike’a Kovicza, i niczego innego. Kihlberg już chciał zareagować, uniósł głowę. Spojrzałem prędko na przewodniczącego. Wydało mi się, że dostrzegam w jego oczach ostrzeżenie. – Nie chciałbym, aby się państwo rozproszyli. Aby dali się państwo zwieść, kiedy prokurator przedstawi zupełnie nieistotne kwestie. Nie chciałbym, aby osądzali państwo mojego klienta na podstawie pogłosek i bezpodstawnych stwierdzeń. – No naprawdę, panie przewodniczący...! – Kihlberg znów zerwał się na równe nogi. Uniosłem dłoń, nakazując mu spokój. – Już kończę, wysoki sądzie. – Raz jeszcze spojrzałem na ławników. – Jeżeli mają państwo osądzić mojego klienta, mam nadzieję, że uczynią to państwo po trzeźwej ocenie prawdziwych dowodów. Jestem pewien, że postąpią państwo właściwie. Usiadłem. Kihlberg kipiał z wściekłości. Synne pochyliła się ku mnie. – Prawdziwe dowody – szepnęła. – To dla mnie zupełnie nowe pojęcie prawnicze. – Tak. Ale zadziałało, co? – Zadziałało jak... jak cholera – zgodziła się Synne.
Rozdział 39
Już go takiego widziałem. Siedział na miejscu dla świadków na wprost sędziów, bez ruchu, z pochyloną do przodu głową, odrobinę zgarbiony. Ręce splótł wokół stojącej przed nim podpórki mikrofonu. Mówił powoli, wyraźnie i z namysłem. Prokurator wypytywał go od prawie dwóch godzin. Przez cały ten czas nie zmienił pozycji. Zastanawiałem się, co sądzą o nim ławnicy. Pozornie ociężały, miał też w sobie ukrytą, niewidoczną energię. Emanował potężnym spokojem, który jednak wydawał się osiągnięty z trudem, niemal groźny. Świetnie sobie radził, tylko na pytanie o to, dlaczego nie wezwał pogotowia czy policji, nie miał dobrej odpowiedzi. – Nie wiem – powtarzał. – Byłem w szoku. Nie myślałem. Reszty był pewien. Prokurator analizował z nim noc zabójstwa, od początku i od końca, jednak do niczego nie doszedł. Slavo znał swoją historię i jej się trzymał, bez względu na wszystko. Pomyślałem, że daje sobie radę, bo mówi prawdę. Pytanie tylko, czy ktoś mu uwierzy. Kihlberg zaczął właśnie opowiadać o działalności restauracyjnej, co było już bardziej problematyczne. Odniosłem wrażenie, że mowa ciała Slava zdradza, iż pytania mniej mu odpowiadają. Mimo to nieźle wyjaśnił swoją rolę w restauracjach, ale nie chciał powiedzieć, kim są akcjonariusze poszczególnych spółek.
– To różni inwestorzy – stwierdził jedynie. Kihlberg się tego uchwycił. Prokuratorzy niczego nie lubią bardziej niż tających informacje oskarżonych. – Dlaczego nie chce pan zdradzić, kto stoi za tymi spółkami? – rzucił wreszcie po raz dziesiąty, a wtedy mu przerwałem: – Już wiele razy pan o to pytał, panie prokuratorze. – Zgadza się – odparował. – I zapytam raz jeszcze, ponieważ nie otrzymałem porządnej odpowiedzi. – Proszę kontynuować, panie prokuratorze – ponaglił Kolle. – Osoby te wolą pozostać anonimowe – rzekł Slavo ze spokojem. – Dlaczego tak koniecznie nie chcą się ujawniać? – naciskał Kihlberg. – Skoro działalność tych spółek jest... legalna, jak pan twierdzi, to chyba podanie nazwisk nie powinno stanowić problemu? Slavo nie odpowiedział, a ja znów się wtrąciłem. – Wysoki sądzie, czy możemy przejść do dalszych kwestii? To nie ma sensu i do niczego nie prowadzi. Kihlberg uniósł dłoń, zanim przewodniczący zdążył się odezwać. – Zgadzam się. To jasne, że oskarżony nie chce ujawnić tych informacji. Przejdę zatem do innego tematu. Kolle skinął głową. Kihlberg zajął się rachunkami restauracji, co nie było wcale lepsze. Analizował je wolno i skrupulatnie, aby nawet najmniej lotny ławnik pojął, że nagle, po przejęciu firm przez Slava i Mike’a, działalność restauracyjna zaczęła przynosić dużo więcej pieniędzy niż wcześniej. Tyle, że aż trudno to było wyjaśnić. Slavo nie dał rady, nawet nie próbował się bronić. Sporo z nim nad tym pracowałem, usiłowałem opracować jakąś strategię, ale w rzeczywistości nie miało to sensu. Nie istniało żadne wyjaśnienie
poza tym, że do firm wpływały pieniądze z innych źródeł. Byłem pewien, że pochodziły one z handlu narkotykami. Postanowiliśmy pójść po linii najmniejszego oporu. – Nie wiem – mówił więc Slavo. – Nie znam się na rachunkowości. Nie umiem tego wyjaśnić. Może Mike się czymś zajmował. Nie wiem. Powtarzał „nie wiem” na setki różnych sposobów. Kihlberga jakby wcale nie nudziło dręczenie go. Ławnicy spoglądali na Slava, a ja bez trudu odczytywałem ich myśli. Nie byliśmy w dobrej sytuacji. Chciałem się wtrącić, ale wiedziałem, że tylko pogorszy to sprawę. Wreszcie przewodniczący stwierdził, że już dość. Kihlberg pogodnie i bez oporów przeszedł do kolejnego tematu. – Te koperty znaleziono w pana domu – powiedział, wymachując papierami. Slavo nie zareagował. – Chce pan na nie spojrzeć? Pokręcił głową. – Dobrze, zatem przypuszczam, że je pan akceptuje. Później przeprowadzimy na ich podstawie dowód. Chciałbym jedynie zaznaczyć, że figurują na nich różne liczby. Pięć tysięcy, dziesięć tysięcy i tak dalej. Wydaje się, że charakter pisma odpowiada temu z kopert z pieniędzmi, które znaleziono w domu denata. Czy to ten sam charakter pisma? – Nie wiem. – Nie wie pan? Slavo siedział bez ruchu. – Czy to pismo pańskiego wspólnika? – Może. To tylko liczby. Trudno powiedzieć. – Dobrze. Skąd ma pan koperty?
– Chyba z restauracji. – A co w nich było? Pieniądze? – Tak myślę. – Nie jest pan pewien? – Tak. Pieniądze. Kihlberg na moment zostawił odpowiedź bez komentarza. Wreszcie rzucił: – Pieniądze z handlu narkotykami? – Nie – odparł Slavo. – Nie mam więcej pytań, panie przewodniczący. Wtedy nadeszła moja kolej. Chciałem już, żeby Slavo opuścił miejsce dla świadków, więc nie potrwało to długo. Rozmawialiśmy chwilę o jego przeszłości i stosunku do Mike’a, którego opisywał jako dobrego przyjaciela. Krótko powtórzyliśmy historię o nocy zabójstwa. Wreszcie zapytałem, kto jego zdaniem mógł popełnić to morderstwo. – Nie wiem. Wielu mogło. Mike... lubiłem go, ale to był trudny człowiek. Czasami gwałtowny. Zresztą niewykluczone, że prowadził jakieś... nielegalne interesy. – Podniósł wzrok, by po raz pierwszy spojrzeć na ławę przysięgłych. – Nie zabiłem go. Przyjaźniłem się z nim. Byłem zadowolony. Nie wiedziałem, czy zadziałało to w jakikolwiek sposób na ławników, ale nic więcej nie mogłem zrobić. W każdym razie nie tego dnia, który właśnie dobiegał końca. Sędzia zamknął posiedzenie, po czym wszyscy się rozeszli. * Kari obudziła mnie lawiną drobnych, krótkich całusów, podobnych do buziaków dziecka. Było to równie romantyczne, co
pobudka na dźwięk przelatującej muchy. Odwróciłem się do niej plecami z pomrukiem, a ona się zaśmiała. – Już odrzucasz moje zaloty? – zapytała. – Jakbyśmy byli małżeństwem z dwudziestoletnim stażem? Nie miałem siły odpowiedzieć. Byłem otępiały, oczy miałem podpuchnięte i sklejone. Po powrocie z sądu zjadłem obiad przygotowany przez Kari, a później padłem na sofę, gdzie od razu zasnąłem. Nic nie męczy bardziej od rozpraw. Nawet drobne, proste sprawy zupełnie mnie wykańczają, pewnie to poziom koncentracji wyczerpuje siły. Kari podała mi kawę, którą wypiłem szybkimi łyczkami, kiedy była jeszcze zbyt ciepła, aby rozjaśnić umysł. Gadaliśmy chwilę o codziennych problemach. Później usiadłem za jej stołem kuchennym, by przygotować się na kolejny dzień w sądzie. Kari czytała na sofie. Razem obejrzeliśmy wiadomości w telewizji, a potem pracowałem dalej. O wpół do dwunastej zaczęła przygotowywać się do snu. Podeszła do mnie, objęła mnie od tyłu i ostrożnie ugryzła mnie w ucho. – Kładę się – powiedziała, po czym ziewnęła rozdzierająco. – Przyjdziesz zaraz? – Tak – odparłem. – Już kończę. – Pocałowałem ją. Spała, kiedy się kładłem. Leżałem, spoglądając na nią w słabym świetle wpadającym przez okno w dachu. Byliśmy razem codziennie od tamtego wieczoru, gdy ją odwiedziłem i wyznałem jej miłość. Czasami ustalaliśmy, że się nie zobaczymy, ale wieczorem któreś z nas dzwoniło, więc jechałem do niej. Wiedziałem, że jej potrzebuję. Gdy z nią byłem, wszystko wydawało mi się właściwe, wszystkie elementy układanki znajdowały się na swoim miejscu, lęk znikał, ogarniał mnie całkowity spokój. Pierwszy raz w życiu
miałem całkowitą pewność, że kogoś kocham. Ale tego wieczoru nie czułem się zbyt dobrze. Proces wreszcie się zaczął, co przyniosło ulgę, ale zarazem mnie przybiło. Myślałem o Slavie na miejscu dla świadków, o jego spokoju, nieruchomej twarzy. Zastanawiałem się, co on właściwie czuje. Wiedział, że jest niewinny, ale wiedział też, że grozi mu wyrok. Schudł nieco przez miesiące spędzone w areszcie, włosy trochę mu posiwiały, zmarszczki wokół ust się pogłębiły. Czy się boi? Czy leży właśnie w swojej celi, walcząc ze strachem, że zostanie tam, aż się zestarzeje, aż wszyscy o nim zapomną? Gdzieś z tyłu głowy wciąż miałem Mike’a. Przez ostatnie tygodnie odsuwałem go od siebie, wypierałem go ze świadomości. Ale był tam, ze swoim maniakalnym spojrzeniem, bladą skórą, uśmiechem jak obietnica przemocy. Mike, którego zabiłem i który nie pozwoli mi o tym zapomnieć. Zrobiłem jedyną rzecz, jaką mogłem. Zwróciłem się ku Kari. Pogładziłem jej ciało, palcami i ustami wywabiłem ją ze snu, a gdy wspięła się na mnie, zatonąłem w niej i zapomniałem o wszystkim.
Rozdział 40
Już drugiego dnia rozprawy pojawiły się pierwsze oznaki rutyny. Zaczęliśmy się do siebie przyzwyczajać, w końcu patrzyliśmy na siebie wiele godzin. Poznałem twarze ławników, którzy siedzieli na tych samych miejscach, próbując okazywać uwagę. Niektórzy notowali, a może tylko coś bazgrali. Niektórzy się pochylali, inni zsunęli się nisko na swoich krzesłach. Starszy pan w ostatnim rzędzie przez dużą część czasu podpierał się na łokciach, trzymając głowę w dłoniach, całkiem bez ruchu. Zastanawiałem się, czy śpi. Sam o mało nie zasnąłem. Kihlberg znakomicie usypiał. Indagował policjantów, którzy zeznawali w charakterze świadków. Opowiadali o miejscu zbrodni, o śledztwie i przeszukaniu domu Slava. Nie miałem ich o co pytać. Nie byli dla mnie groźni ani zbyt ważni. Stanowili jedynie cegiełki, za których pomocą prokurator kładł fundamenty swojej sprawy. Czasami brałem się w garść i zadawałem parę pytań, głównie po to, by pokazać, że słucham. Młody funkcjonariusz o otwartej, nieco naiwnej twarzy brał udział w przeszukaniu miejsca zbrodni. – A więc – zacząłem – to pan znalazł pieniądze w domu ofiary? Skinął w oczekiwaniu głową. Młodzi od razu przyjmują pozycję obronną, kiedy się do nich zabieram. Nie wiem, jakiego przesłuchania trzeciego stopnia oczekują. Pewnie za dużo oglądają telewizji. – Może pan powiedzieć coś więcej o tym, gdzie pan je znalazł?
– Przecież już mówiłem. W szafie w sypialni. – Tak, wiem. Ale gdzie w szafie? Jak leżały? Na wierzchu? Na dnie czy na półce? Luźne banknoty? Chciałbym tylko poznać parę szczegółów. Odetchnął z ulgą. – Nie, nie, były spakowane. – Tak? – Tak, do pudełka. Na dnie szafy leżało pudełko, koło sterty butów. To w nim były pieniądze. – Zastanowił się chwilę. – Zapakowane w koperty... które z kolei owinięto w bibułę. Na nich leżały jakieś papiery. – Jakie? – E... rozmaite. Rachunki. Listy. Paragony. Jakieś... chyba też jakieś zdjęcia. – Ach tak. A pod spodem znajdowały się pieniądze? – Tak. – Więc były schowane? Próbowano je ukryć pod innymi papierami? – Tak... chyba tak. – Co pan pomyślał, kiedy je pan znalazł? Spojrzał tylko ze zdziwieniem. Westchnąłem. – Chodzi mi o to, czy myślał pan, że te pieniądze mogą mieć jakiś związek z przestępstwem? – W jaki sposób? – Na przykład jako motyw? Wyglądał tak samo niepewnie jak wcześniej. – Myślał pan, że to mogło być morderstwo na tle rabunkowym? Że ofiarę zabito, ponieważ ktoś szukał pieniędzy? Było ich tam przecież dużo, prawda?
– Zgadza się – powiedział. – Myślał pan tak? – Nie. Nie pomyślałem o tym. Po prostu znalazłem pieniądze. – Nie tracę nadziei, że ktoś z pana przełożonych o tym pomyślał. Nie mam więcej pytań. Zjadłem lunch z Synne w sądowej stołówce. Powiedziała na głos to, co chodziło mi po głowie. – Nigdy nie sądziłam, że to może być takie nudne. W sumie to dziwne, to znaczy... taka dramatyczna sprawa, prawda? Zabójstwo, ława przysięgłych i w ogóle. Wszystkie składniki dramatu. A jednak jest... nudno. – Nie znajdowała lepszego słowa. Uśmiechnąłem się. – Wiem. Rozprawy sądowe to najpowolniejsza rzecz na świecie. Czasami ma się wrażenie, jakby czas stał w miejscu. Jakby patrzeć na poruszającą się górę lodową. To chyba wina telewizji. W telewizji i filmach pokazuje się najważniejsze momenty, całą akcję montuje się tak, żeby uzyskać jak największe napięcie. Tymczasem rzeczywistość wygląda inaczej. – Upiłem łyk kawy i skinąłem głową przechodzącym kolegom. – A jednak... góra lodowa to nie najgorsza analogia. Nagle coś się dzieje. Coś ważnego, mocnego, decydującego. Nagle góra lodowa się rozpada. A gdy już to nastąpi... to jest... ostro... i... sam nie wiem. Wtedy to najlepsza praca na świecie. „Ale nie w tym przypadku! – krzyczało coś w mojej głowie. – Nie przy tej sprawie. To nie praca, Mikael. To twój proces, twoje zabójstwo, a ciebie nie powinno tu być. Może na ławie oskarżonych, ale nie w roli obrońcy. Nie powinieneś tego robić”. Synne odwzajemniła uśmiech. – Nie zrozum mnie źle. Nie chciałabym się znaleźć nigdzie
indziej. Uwielbiam to. Jest po prostu inaczej, niż się spodziewałam. Rolf G. Dale zezłościł się na mnie, co nietrudno było zauważyć. Razem z Kihlbergiem zakończył właśnie pokaz pytań i odpowiedzi tak wyćwiczonych, że ich choreografia przypominała balet. Teraz jednak znalazł się na nieznanym gruncie i wcale mu się to nie podobało. Wyprostował plecy, wąs drżał mu lekko, a ton głosu zdradzał rezerwę. Byłem pewien, że ławnicy dostrzegli różnicę. – Nie rozumiem pytania – stwierdził. – Myślę, że pan rozumie – odparowałem. – Po prostu się ono panu nie podoba. – Kihlberg właśnie podnosił się z miejsca, więc szybko dodałem: – Ale spróbuję przedstawić to w inny sposób. Policja kryminalna nie pomagała wam w tej sprawie, prawda? – Nie. Nie było to naszym zdaniem konieczne. – Naszym? A może pańskim? Wzruszył ramionami. – Moim i odpowiedzialnego prawnika. – Ach tak. Ale wie pan, jak policja kryminalna pracuje nad zabójstwami, czyż nie? – Znam procedury. – Więc jeżeli powiem, że metoda policji kryminalnej od początku koncentruje się na dokładnym zbadaniu wszystkich... wszystkich ruchów na miejscu zabójstwa, że jest to metoda polegająca na systematycznym pozyskiwaniu informacji od sąsiadów, gapiów i tak dalej, której cel stanowi staranne nakreślenie obrazu terenu w danym przedziale czasowym, osób na nim obecnych, przechodzących, przejeżdżających, ustalenie, kto co widział... Czy zgodzi się pan, że to wystarczający opis ich metody? Skinął głową. – To dość dobry opis metody. Nieco uproszczony, ale...
– Okej – przerwałem mu. – W takim razie mniej więcej się zgadzamy. Czy tak postąpiliście w tej sprawie? Jego wahanie było wyraźne. – E... w pewnym sensie. – Co pan przez to rozumie? Zrobiliście tak czy nie? – Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie twierdząco ani przecząco. – Więc może wystarczy powiedzieć, że nie postąpiliście dokładnie według tej metody? – Tak. – Dlaczego nie? – Nie było to naszym zdaniem konieczne. – Dlaczego nie? Wiedział, do czego zmierzam, toteż stawiał opór. – Wiązałoby się to z nierozsądnym wykorzystaniem zasobów. – Ponieważ zatrzymaliście mordercę? – Tak. – Slava Mihajlovicia? – Tak. – Więc po aresztowaniu mojego klienta zakończyliście szeroko zakrojone śledztwo według modelu policji kryminalnej? To właśnie pan mówi? – Tak – prawie szepnął. – Wobec tego może lepiej zrozumie pan moje pierwsze pytanie. Chętnie je powtórzę: czy śledztwo nie wykazuje, iż w rzeczywistości nie rozważyliście opcji innego sprawcy? Nienawidził mnie. – Zatrzymaliśmy właściwą osobę – oznajmił buńczucznie. – Jestem o tym przekonany. Posłałem mu przeciągłe spojrzenie.
– Wiem, że jest pan o tym przekonany. A to przekonanie odbiło się na śledztwie. Pytanie brzmi, czy ława przysięgłych jest równie przekonana jak pan, panie Dale. Bo ja nie. Kihlberg niemal wrzasnął: – No doprawdy, panie mecenasie! To nie jest pytanie do świadka. – Nie mam więcej pytań. – Wzruszyłem ramionami. Kihlberg próbował zatrzeć niekorzystne wrażenie. Zadał swojemu świadkowi proste pytania w rodzaju: „Czy śledztwo w ogóle wskazywało na innych sprawców?”. Otrzymał odpowiedzi, na które liczył, ale z Rolfa G. Dalego uszło powietrze i nie miał już ochoty dalej zeznawać. Koniec dnia nie był równie dobry. Technik policyjny wyświetlił slajdy śladów krwi w korytarzu Mike’a. Później pokazał but Slava, długo i szczegółowo wyjaśniając, jakie analizy odcisku oraz krwi przeprowadzono. Policja wykonała test DNA. Nie było wątpliwości, że na bucie Slava znajduje się krew Mike’a. – Czy inne ślady biologiczne w mieszkaniu również poddano testom DNA? – zapytał Kihlberg. Świadek przytaknął. – Tak, zgadza się. – Jakie? – Włosy. – Może pan powiedzieć coś więcej? – Tak. – Przejrzał swoje papiery. – Zabezpieczyliśmy w mieszkaniu sporo pojedynczych włosów. Większość mogliśmy wykluczyć, ponieważ należały do... do zmarłego. Poza tym znaleźliśmy ich nieco w sypialni i łazience. Były długie, przypuszczalnie kobiece. Nie sprawdzaliśmy ich, ponieważ nie mieliśmy podejrzanych, z którymi dałoby się porównać wyniki.
– Rozumiem – rzekł Kihlberg. – A co z korytarzem, to jest miejscem zabójstwa? – Poza własnymi włosami zmarłego znaleźliśmy też włosy dwóch innych osób. Jedno ze znalezisk odpowiada DNA oskarżonego. – Znalezisk na miejscu zabójstwa – powtórzył Kihlberg, chcąc, by zapadło to w pamięć ławnikom. Ogarnęła mnie rezygnacja, ale wiedziałem, że muszę się z tym jakoś zmierzyć. – Włos, o którym pan mówi, bez wątpienia należy do oskarżonego, czy tak? – Tak. Prawdopodobieństwo statystyczne potwierdza to właściwie w stu procentach. – Dobrze. Czy wasze testy wykazały też może... kiedy ów włos został zgubiony przez oskarżonego w korytarzu? – Co? Nie, oczywiście, że nie. – Wie pan, że oskarżony był bliskim znajomym zmarłego? I że sam zeznał, iż przebywał w mieszkaniu rzeczonego wieczoru? I wiele razy wcześniej? – Cóż, nie wiem, czy... Przerwałem mu. – Proszę mi wierzyć, tak właśnie jest. – Zrobiłem krótką sztuczną pauzę. – A więc ten test... nie mówi nam nic poza tym, co już wiemy, czyż nie? Że oskarżony był w pewnym momencie na miejscu zbrodni? – Przypuszczam... że to prawda. – A – ciągnąłem – co z drugim włosem? Czy ten też przebadano? – Tak. Test nie dał żadnych wyników w rejestrze DNA, a nie mamy innych podejrzanych, z którymi można by porównać wynik – powiedział i z własnej inicjatywy dodał: – Był to półdługi, siwy
włos, kręcony. Moja dłoń bezwiednie powędrowała do głowy, lekko się wzdrygnąłem. Nagle świadek się uśmiechnął. – Tak, panie adwokacie, mniej więcej taki jak pana włosy. Kihlberg się zaśmiał, nawet na twarz Kollego wypłynął uśmiech. Moją wykrzywiał raczej grymas. – Nie mam więcej pytań – mruknąłem. Kihlberg podał but ławnikom. Obchodzili się z nim, jakby mógł w każdej chwili wybuchnąć. Z odrazą patrzyli na brązowe, zaschłe plamy krwi na podeszwie i szybko przekazywali go dalej. Nie chciałem, żeby był to ostatni punkt tego dnia, ale tak się stało. Namacalny dowód, który przez noc mógł wbić się w pamięć ławnikom. Nie podobały mi się spojrzenia posyłane przez nich Slavowi. – Jutro rano mamy oględziny miejsca zbrodni, zgadza się, panie prokuratorze? – zapytał przewodniczący, a Kihlberg potwierdził. – W takim razie spotkamy się o dziewiątej przed budynkiem. Posiedzenie zakończone. Miłego popołudnia. Chórem, jak uczniacy, wymamrotaliśmy: „miłego popołudnia”, po czym każdy poszedł w swoją stronę. Tej nocy też nie spałem. Godzinami wpatrywałem się w ciemność. Oczy szczypały mnie ze zmęczenia, ciało miałem obolałe. Zastanawiałem się, czy można przetrwać ponadtygodniową rozprawę bez chwili snu. Nad ranem na moment się zdrzemnąłem, ale obudziłem się zlany potem po koszmarze, którego nie mogłem sobie przypomnieć. Poddałem się i poszedłem pod prysznic. Później, w szarym świetle świtu wypiłem kawę. Kari spała, a ja czułem się całkiem sam na tym świecie. Byłem zmęczony i jednocześnie
całkowicie rozbudzony. Obawiałem się oględzin.
Rozdział 41
Było zupełnie inaczej, niż się spodziewałem. W mojej głowie wyświetlał się film, niewyraźny, prześwietlony film, którego kadry tworzyły własną wersję rzeczywistości. Mieszkanie nadal było zaplombowane taśmą policyjną. Gdy Rolf G. Dale ją zdjął, zobaczyłem swoją dłoń na dzwonku. Gdy otworzył drzwi i wszyscy wepchnęliśmy się do korytarza, przeszliśmy przez sam środek Mike’a, przez jego zaskoczoną, a jednocześnie pełną pogardy twarz. Staliśmy w milczącym półokręgu wokół kałuży czarnej, zastygłej krwi i zastanawiałem się, czy tylko ja widzę upadającego do tyłu Mike’a, który unosi ręce w obronnym geście, obraz opuszczanego łomu, krwi tryskającej na ścianę, gdzie plamy nadal widniały na gipsowej płycie niczym oskarżycielskie wykrzykniki. Nie wiem, co widzieli, ale kiedy ostrożnie kroczyliśmy między plamami krwi, przechodząc z korytarza do pokoju, panowała kompletna cisza. Ławnicy byli bladzi i milczący. Nawet Dale prawie szeptał, jak gdyby nie chciał komuś lub czemuś przeszkadzać. Mieszkanie stało nietknięte całymi miesiącami. Wewnątrz panował zaduch i unosił się zapach kurzu. Miałem wrażenie, jakbym w ścianach wyczuwał słabą, lecz słodkawą i mdlącą woń krwi, chociaż może to tylko wyobraźnia płatała mi figle. Dobrze mi zrobiło wyjście na świeże powietrze. Razem z Synne ruszyłem pieszo do sądu. Nie odzywaliśmy się do siebie. Padała
lekka mżawka, czułem orzeźwiające krople na twarzy. Po południu obejrzeliśmy resztę slajdów z miejsca zbrodni. Widziałem je wcześniej, wielokrotnie zaglądałem do teczki ze zdjęciami, przygotowywałem się na ten moment i chociaż format był duży, a kolory jaśniejsze i ostrzejsze niż na fotografiach, poszło bez problemu. W jakiś sposób zdołałem upchnąć te obrazy w zamkniętej przegródce umysłu. Jak gdyby właściwie wcale mnie nie dotyczyły. Jakby przepaść między tym, co widziałem na ekranie, a moim prawdziwym światem była zbyt wielka, abym mógł poczuć się dotknięty. Gorszy okazał się powrót do tamtego mieszkania. Mimo wszystko zdjęcia były wstrząsające, krwawe, groteskowe i bezlitosne. Którejś ławniczce zrobiło się niedobrze, więc musieliśmy na chwilę przerwać. Kihlberg pytał, a Dale wyjaśniał, używając wskaźnika, beznamiętnie i rzeczowo. Zerknąłem na Slava. Siedział całkiem bez ruchu, jak miał to w zwyczaju, i uważnie się przyglądał. Z jego twarzy nie dało się nic wyczytać. „Jak możesz? – pomyślałem. – Przecież był twoim kolegą, przyjacielem. Jak możesz tak siedzieć, nie okazując żadnych emocji?!”. Wiedziałem, że to niesprawiedliwe. Równie dobrze mogłem zapytać, jak ja sam mogę tak siedzieć, ale uczucie już zdążyło się pojawić, na chwilę wróciły dawna wściekłość, nienawiść do Slava i stwierdziłem: „Możesz, bo cię to nie rusza. Bo przywykłeś do przemocy. Bo widziałeś gorsze rzeczy”. Patolog sądowy zeznawał długo. Mówił dużo i sprawiał wrażenie, że dobrze się czuje w sali sądowej, z niesamowitą szczegółowością opisując urazy Mike’a. Miał podniesiony, dość ostry głos. – Więc – rzekł Kihlberg – podsumujmy... Gdyby musiał pan to wyjaśnić laikowi... co było, pana zdaniem, przyczyną śmierci?
– Mówiąc potocznie, urazy głowy. Ale – rozłożył ręce – jak wspomniałem, nie da się wyodrębnić konkretnego urazu i powiedzieć, że to on stanowił przyczynę śmierci. Ofiara doznała wielokrotnych złamań mózgoczaszki, wielu urazów zmiażdżeniowych skroni i szkieletu twarzowego, co doprowadziło do rozległego krwotoku śródmózgowego. Tak najdokładniej określiłbym przyczynę śmierci. Wtrąciłem się: – Jeśli można, wysoki sądzie, tylko jedno małe pytanie? Kolle skinął głową. – Tak się zastanawiałem... znaleziono go dopiero rano... Gdyby znaleziono go wcześniej, czy dałoby się go uratować? – Gnębiło mnie to. Myślałem, że gdybym wtedy anonimowo zadzwonił, zgłosił zakłócanie spokoju, może wtedy uniknąłbym sprawy o morderstwo. Musiałem zapytać. Świadek zdecydowanie pokręcił głową. – Odpowiedź brzmi: „nie”. Urazy były tak poważne, że bez wątpienia nie dałoby się go uratować. Nawet gdyby trafił na stół operacyjny minutę po ataku, nikt nie zdołałby ocalić mu życia. Kihlberg przeszedł do kwestii czasu zgonu. Patolog chętnie opowiadał o metodach używanych do określenia momentu śmierci. Zewnętrzna temperatura ciała, temperatura mierzona w wątrobie, stężenie pośmiertne i tak dalej. – Nie istnieje sposób, aby precyzyjnie określić czas zgonu – wyjaśnił. – Mowa tu raczej o przybliżonej godzinie oszacowanej na podstawie różnych zmiennych, które z kolei bazują na naszych doświadczeniach. – Więc jaka jest konkluzja? – nalegał Kihlberg. – Śmierć nastąpiła między godziną pierwszą a drugą w nocy.
Takie jest moje uzasadnione przekonanie. Nie miałem żadnych pytań. Byłem zadowolony z odpowiedzi patologa i chciałem, aby poszedł już sobie, nie wdając się w szczegóły swojej konkluzji. Obrońca nie może popełnić gorszego grzechu, niż zadać o jedno pytanie za dużo. Slavo chciał ze mną porozmawiać po zakończeniu obrad. Usiedliśmy w celi sądowej i dostaliśmy kawy od sekretarza. Smakowała, jakby stała cały dzień w termosie, a mimo to przyjąłem ją z wdzięcznością. Ze zmęczenia kręciło mi się w głowie. Slavo również wyglądał na wycieńczonego. – Jak, twoim zdaniem, idzie, Mikael? – zapytał. Wzruszyłem ramionami. – Całkiem dobrze. Bez niespodzianek. Bez przykrych niespodzianek. Idzie dobrze... na razie. – Tak. Wczoraj byłeś świetny. Wziąłeś Dalego pod włos. – Aha. To się udało. Ale... – Tak? – To było drobne zwycięstwo. Dość ważne, bo sprawy sądowe składają się ze szczegółów i jeśli ławnicy uwierzą, że policja mogła nie przeprowadzić śledztwa właściwie, to będzie duży krok naprzód. Ale jest też ten ślad krwi. I świadek. Wciąż mamy problem. Spuścił wzrok. – Świadek... Sąsiadka... Jest ważna, prawda? – Tak. – To od niej zależy wyrok? – Nie tylko. Ale jeśli będzie obstawać przy swoim, jeśli nie zrobię nic z tym zeznaniem, to... Uniósł głowę i spojrzał mi prosto w oczy.
– To zrób coś, Mikael. Na tym polega twoja praca, nie? Zastukałem do drzwi, aby przywołać strażnika. Gdy czekaliśmy, Slavo zapytał: – Jeśli chodzi o świadka... kiedy przypada jej kolej? Kiedy będzie zeznawać? – Jutro rano – odparłem. Zadzwoniłem do Kari. Tej nocy chciałem być sam. – Jestem wykończony. A jutro... jutro możemy przegrać sprawę. Muszę pomyśleć. Nie masz nic przeciwko? Nie miała, a ja powiedziałem, że ją kocham. Potem poszedłem do McDonalda, gdzie zjadłem dwa hamburgery, i pojechałem autobusem do domu. Położyłem się na kanapie, spałem trzy i pół godziny. Gdy się obudziłem, nastał już wieczór. Czułem się tak samo zmęczony. Nie mogłem się skupić na dokumentacji. Czytałem, ale w połowie strony zapominałem, co było na początku. Po chwili dałem sobie spokój i pooglądałem trochę telewizję. Przełączałem kanały, czując niepokój. Bez sensu było się kłaść, bo wiedziałem, że nie zasnę. Ubrałem się i poszedłem na spacer. Na zewnątrz panował chłód. Wiał ostry wiatr z północy, a ja pomyślałem, że jutro może być ładny dzień, jak zwykle po takim wietrze. Postawiłem kołnierz, błądziłem między ciemnymi willami. Spotkałem tylko jedną osobę, mężczyznę wyprowadzającego psa. W jasnym oknie zobaczyłem ładną kobietę. Jakiś facet obejmował ją od tyłu, opierając brodę na czubku jej głowy. Przez moment zatęskniłem do Kari. Zastanawiałem się nawet, czyby do niej nie pójść, ale zrezygnowałem. Doskonale wiedziałem, co stanowi problem. Następnego ranka mogłem przegrać sprawę. Najprościej na świecie byłoby pozwolić,
aby kłamstwo uszło sąsiadce na sucho, zająć się tym na pół gwizdka, zażądać tylko potwierdzenia, czy jest zupełnie pewna, co widziała, co chwilę inaczej pytać o to samo, pozwolić jej przypieczętować swoje zeznanie. Mogłem to zrobić tak, że nikt by się nie zorientował. Pół życia spędziłem na sali sądowej, słuchając, jak niekompetentni koledzy po fachu niweczą swoje wysiłki nieudolnym przesłuchaniem. I po raz pierwszy przyznałem sam przed sobą, że właśnie tego chcę. W głębi duszy pragnąłem przegrać tę sprawę. I odzyskać wolność. Na zawsze już być wolnym od ryzyka aresztowania, zdemaskowania. Ale rozumiałem też, że mogę coś zrobić ze świadkiem. Czy raczej, że powinienem coś zrobić, ponieważ to ja wiedziałem coś, czego nie wiedział nikt inny. Wiedziałem, że ta kobieta nie mówi całej prawdy. Chodziłem godzinami, aż porządnie się zmęczyłem. Gdy wróciłem do domu, nie zdążyłem jeszcze podjąć decyzji, jak postąpię. Położyłem się i bladym świtem przespałem parę niespokojnych godzin.
Rozdział 42
Kihlberg był wobec niej uprzejmy i cierpliwy. Nazywała się Samuelsen i zdjęła płaszcz, ale zostawiła na głowie kapelusz. Na początku siedziała spięta i poważna na miejscu dla świadków, jednak wkrótce się rozluźniła. Kihlberg potrafi pracować ze starszymi paniami. Opowiadała swoją historię dość jasno, nie odbiegając zanadto od zeznań złożonych na policji. Powiedziała o hałasach, które słyszała piętro wyżej. Wyjaśniła, że czegoś takiego się spodziewała, że zawsze uważała, iż w Mike’u jest coś strasznego. Pod tym względem musiałem przyznać jej rację. Kiedy Kihlberg poprosił ją o opisanie mężczyzny, którego widziała później na schodach, znów znakomicie scharakteryzowała Slava. Kihlberg pytał o odległości i oświetlenie, na co doskonale potrafiła odpowiedzieć. Wtedy zadał najważniejsze pytanie: – Czy widzi pani dziś w sądzie osobę, która zbiegała po schodach i którą zobaczyła pani wtedy przez wizjer w drzwiach? Na sali panowała cisza jak makiem zasiał. Pani Samuelsen poszperała chwilę w torebce, wyjęła okulary, które włożyła na nos, po czym rozejrzała się wolno. Zdałem sobie sprawę, że cieszą ją skupiona na niej uwaga i dramatyzm sytuacji. Bez pośpiechu uniosła dłoń i wskazała palcem Slava, głośno i wyraźnie mówiąc: – On. To był on.
– Panie mecenasie – rzekł sędzia przewodniczący. – Ma pan pytania do świadka? – Tak. – Wiedziałem, że muszę podjąć decyzję. Albo spróbuję wygrać tę sprawę, albo się poddam. Rozejrzałem się po sali. Spojrzałem na Slava, który siedział z rękami na kolanach i lekko pochyloną głową. Próbowałem odnaleźć w sobie wściekłość i pewność, że zasługuje na to wszystko, jednak bez skutku. Popatrzyłem na ławników. Gapili się na Slava, który właśnie został wskazany jako morderca. Dziennikarze czekali. Na pewno sądzili, że nie uda mi się z tego wybrnąć, że nie zdołam nic z tym zrobić, że już po moim kliencie. Kihlberg siedział zupełnie wyluzowany, wyglądał na zadowolonego. Nagle to wcale nie było trudne. Prawie całe dorosłe życie pracowałem jako obrońca. Wiele rzeczy nie napawało mnie dumą, ale zawsze robiłem to, co należało, zawsze wspierałem swoich klientów. W przeciwnym razie stałbym się nikim, nie miałbym nic. Nie mógłbym z tym żyć. W ogóle nie chodziło tu o decyzje, po prostu taki wykonywałem zawód, toteż pochyliłem się lekko, posłałem uśmiech starszej pani na miejscu dla świadków i głośno, wyraźnie oświadczyłem: – Ja również zadam pani parę pytań, pani Samuelsen. Zacząłem ostrożnie. Najpierw zapytałem, czy jest pewna, że to właśnie Slava widziała tamtej nocy. – Tak – odparła. – Jestem całkiem pewna. Kilhberg się uśmiechnął. – Ja również – potwierdziłem. – Jestem całkiem pewien, że ma pani rację. Oskarżony – wskazałem dłonią Slava – sam mówi, że był tam owej nocy. Więc pewnie widziała pani dobrze. Skinęła głową, odpowiadając mi delikatnym uśmiechem.
Nie spieszyłem się, porozmawialiśmy chwilę o jej rodzinie i codziennym życiu. Miała dwójkę dzieci mieszkających w Oslo. Nie zostało jej już zbyt wiele przyjaciółek. – Umierają – powiedziała z ponurym zadowoleniem. – Jedna za drugą. – Bywa więc pani dość samotna? Zgodziła się ze mną. – Dlatego zdarza się pani wypełniać czas, obserwując otoczenie, sąsiadów, kto wchodzi i wychodzi? Musiała to przyznać, nie była bardziej ciekawska od innych, ale nie miała też na co dzień zbyt wielu zajęć. – A nocą? – To znaczy? – To znaczy... oskarżonego zobaczyła pani nocą... Tak późno pani nie spała? – Tak. Nie mogę spać. Czuwam aż do rana. – I nocą też obserwuje pani, kto wchodzi i wychodzi? Chyba nie ma zbyt wielu innych nocnych zajęć. Zastanowiła się. – Tak, w pewnym stopniu. – Ważne jest, żeby była pani zupełnie szczera, pani Samuelsen. Czy nocą słyszy pani wchodzących i wychodzących ludzi? – Tak. To stary dom, w którym wszystkie dźwięki roznoszą się daleko. Zwłaszcza kroki na klatce schodowej. – A kiedy już kogoś pani słyszy...? – Ludzie nie kręcą się tam za dużo po nocach, to porządny dom. Tylko ten Kovacz... Miewał gości późno i bardzo wcześnie. Kobiety... – Więc kiedy już pani kogoś usłyszy, wygląda pani przez wizjer?
– Tak. Jeśli jestem na nogach. Przerwałem na chwilę, upiłem łyk wody ze szklanki. – A tamtej nocy, kiedy doszło do zabójstwa, była pani na nogach? Nie położyła się pani, a potem wstała? – Nie, cały czas nie spałam. – I słyszała pani oskarżonego? – Tak. I widziałam. – Dobrze. Czy słyszała pani tamtej nocy kogoś jeszcze? Zawahała się. – Był ktoś... Tak, chyba ktoś jeszcze przyszedł do tego Kovacza. – Tej samej nocy? – Może. Chyba. – Pani zeznanie złożone na policji o tym nie wspomina. – Ach tak? – Sprawiała wrażenie zdezorientowanej. – Tak, mam je tutaj. Dlaczego nie napisano tu nic na temat innej osoby odwiedzającej to mieszkanie? – Nie wiem, musi pan zapytać o to policję – powiedziała i dodała z własnej woli: – Chyba nie pytali. Wiedziałem, jakie pytanie muszę teraz zadać. Nagle mnie zemdliło, a w ustach zrobiło mi się całkiem sucho. Zdałem sobie sprawę, że się boję. – Widziała pani tę drugą osobę? – Nie. Chciałem ją uściskać. – Dlaczego? Uśmiechnęła się nieco wstydliwie. – Musiałam wyjść do toalety, nie zdążyłam. – Proszę posłuchać, pani Samuelsen, mam jeszcze tylko jedno pytanie, ale jest ono ważne, więc proszę dobrze się zastanowić
przed odpowiedzią. Skinęła poważnie głową. – Wcześniej powiedziała nam pani o hałasie na górze, który brzmiał jak bójka. Czy słyszała go pani w okolicy wizyty mojego klienta, czy może raczej kiedy była tam ta druga osoba? Kiedy myślała, w sądzie można było usłyszeć przelatującą muchę. Po długiej chwili powiedziała: – Nie wiem. Nie jestem pewna. Kihlberg usiłował uratować to zeznanie, ale jego starania spełzły na niczym. Pani Samuelsen była pewna jedynie tego, że nie ma pewności. Synne szepnęła: – Way to go. A ja padałem ze zmęczenia, choć jednocześnie byłem w szampańskim nastroju. Slavo uśmiechnął się do mnie, nie pamiętałem, kiedy ostatnio to robił. Na korytarzu Synne chwyciła mnie za rękaw. – To było... to znaczy, czy właściwie nie wygrałeś już sprawy? Ogarnęło mnie zdumienie. – Jak to? – No, znaczy się, skoro pani Samuelsen nie ma pewności, że widziała Slava po bójce, i myśli, że był tam wtedy ktoś jeszcze, czy to... nie wystarczy? Żeby zaistniała uzasadniona wątpliwość? – Teoretycznie tak. Ale nie w praktyce. Była skołowana. Ława przysięgłych może tego nie uwzględnić i trzymać się jej zeznań złożonych na policji. Wszystko zależy od... ogólnego wrażenia. Jesteśmy krok bliżej, nic więcej. Synne skinęła głową, ale widziałem, że się ze mną nie zgadza. – To nie szkoła, Synne – przypomniałem. – Witaj w realnym
świecie.
Rozdział 43
Pozostała część dnia nie minęła tak dobrze. Najpierw zeznawał policyjny rewident. Przynudzał jak większość jego kolegów po fachu i Kihlberg musiał go mocno pilnować, żeby ławnicy nie zgubili wątku. – Możemy podsumować? – ponaglił. – Mówi pan, że wynik restauracji jest znacznie lepszy, niż dałoby się to wyjaśnić ich zwyczajną działalnością? – Tak, zgadza się. – Po czym można to poznać? – Po przepływie gotówki. I po wyniku finansowym. – A zatem... miejsca te zarabiają za dużo pieniędzy, to chce nam pan powiedzieć? – Zgadza się. O wiele za dużo. – Jest pan tego pewien? – Tak, całkiem pewien. Istnieją dane porównawcze dla takich lokali. Te restauracje tak bardzo wykraczają poza normę, że nie potrafię tego wyjaśnić w naturalny sposób. Kihlberg zastanowił się chwilę, po czym wziął rozpęd przed atakiem. – A w jaki sposób mógłby pan to wyjaśnić? – Do systemu trafiają pieniądze z innego źródła. – Na przykład z handlu narkotykami? – To wielce prawdopodobne.
– Czy to prawda, że istnieje wiele przykładów prania brudnych pieniędzy z handlu narkotykami właśnie w taki sposób? – Owszem – odparł rewident, ale zagłuszył go mój protest. – Wysoki sądzie, to pytanie sugerujące odpowiedź. Tak bardzo, że nie potrzeba do tego świadka. Prokurator pyta i odpowiada w tym samym zdaniu. Kolle skinął głową, lecz Kihlberg już uniósł dłoń w przepraszającym geście. – Skończyłem – powiedział. Próbowałem, jak tylko mogłem. – Te pieniądze, jeżeli uwierzę panu na słowo, że w systemie faktycznie jest ich za dużo... czy wie pan, co to za pieniądze? Skąd pochodzą? – Nie. – Więc to może być cokolwiek? Wygrana w lotto? Zyski z pracy na czarno? – Tak, również. – A może zwykła inwestycja? To znaczy, może ktoś inwestuje w spółki i nie jest to udokumentowane ani zaksięgowane? – Nie sądzę. – Dlaczego? Zaczął snuć długie wyjaśnienie, dlaczego byłoby to niekorzystne z przyczyn prawnych i podatkowych. Przerwałem mu po kilku minutach. – Nie do końca rozumiem – wyznałem z lekko zawstydzonym uśmiechem. Ławnicy też się uśmiechali. Oni również nic nie pojęli. – Ale wierzę panu na słowo, że to mało prawdopodobne. Mimo wszystko to tylko teoria, czyż nie? To znaczy, pan też tego nie wie? – Nie.
– Prokurator wspomniał o pieniądzach z handlu narkotykami. Czy ma pan jakiekolwiek konkretne podstawy, by twierdzić, że chodziło o narkotyki? Pokręcił głową. – Nie. – A Slavo Mihajlović... Czy ma pan dowody na to, że miał on jakiś związek z tymi przepływami pieniężnymi? Nie przypuszczenia, ale dowody? – Nie – odparł – ale... – Nie mam więcej pytań – uciąłem szybko, jednak nie dał się powstrzymać. – ...Ale musiał o tym wiedzieć. Miałem dość rozumu, by przerwać w tym miejscu, chociaż Kihlberg ani myślał pozwolić mi tak łatwo się wymknąć. – Wysoki sądzie, tylko parę pytań dodatkowych? – Proszę. – Tak dla porządku, z jakich źródeł korzystał pan podczas swoich badań? Rewident wydawał się zbity z tropu. – To znaczy? – Do jakich materiałów miał pan dostęp? – Och! Oczywiście do wszystkich dostępnych dokumentów księgowych. Dowodów kasowych, wyciągów z kont bankowych, ewidencji z kas fiskalnych, tego rodzaju rzeczy. Materiały były całkowicie zadowalające. – Dobrze. A rozmowy, wywiady? Przeprowadzał pan jakieś? – Ee, nie... Mihajlović siedział przecież w więzieniu, a... – Uczynił niepewny ruch ręką. – A może rozmawiał pan z mecenasem Brennem? – Kihlberg
wskazał na mnie. – Nie – odrzekł coraz bardziej zagubiony rewident. – Dlaczego miałbym to robić? – Cóż, w końcu reprezentował on oskarżonego i jego spółki, nie wiedział pan o tym? Rewident pokręcił tylko głową. Wiedziałem, że właśnie wbito mi nóż w plecy. Obrońcy muszą zachować dystans wobec swoich klientów oraz wiarygodność wobec ławy przysięgłych. Teraz wszyscy ławnicy wpatrywali się we mnie, zastanawiając się, jakiż to facet pracuje dla gangsterów, a mnie nie przychodził do głowy żaden pomysł, który pozwoliłby mi zatrzeć to wrażenie. Kolle też to zauważył i wcale mu się to nie podobało. – Czy to jakiś problem, panie prokuratorze? Insynuuje pan niezdolność do wykonywania obowiązków obrońcy? – zapytał z niechęcią. – Nie, wysoki sądzie. – Hm – mruknął Kolle. – Zatem to chyba nieistotne. Byłem mu wdzięczny za pomoc. Niestety, co się stało, to się nie odstanie. Król Słońce kończył posiedzenie i wydawał się zadowolony z siebie. Składał zeznania, uśmiechając się do mnie. Nie był to przyjazny uśmiech. – W jakim wydziale pan pracuje? – zapytał Kihlberg. – W wydziale do spraw narkotyków – odpowiedział Król Słońce, po czym zaczął łatać dziury pozostałe po zeznaniu rewidenta. Świetnie się spisywał. Kihlberg zadawał proste pytania, choć na ogół wcale nie były konieczne. Król Słońce gruntownie się przygotował, wiedział, dokąd zmierza i jak tam dotrzeć. Jego
opowieść była jasna i spójna, a przedstawiała Slava i Mike’ a jako poważnych i, co nie mniej istotne, doświadczonych graczy na rynku narkotykowym. – Według naszej oceny byli... prawdziwymi profesjonalistami. W niesamowicie krótkim czasie przejęli dużą część rynku w mieście. – Jak? – chciał wiedzieć Kihlberg. Król Słońce wzruszył ramionami. – Możemy jedynie spekulować – powiedział. – Ale moim zdaniem mieli stały dostęp do towaru, dobrą sytuację finansową oraz... odpowiedni stosunek do... do interesów. – Co pan przez to rozumie? – Handel narkotykami to w pewien sposób biznes jak każdy inny. Można sobie radzić dobrze lub źle. Wiele osób, które się tym zajmują, to amatorzy. Nie mają dość dobrych kontaktów wśród dostawców, sami nadużywają narkotyków, nie kontrolują budżetu, biorą pożyczki na wysoki procent, żeby finansować zakupy, udzielają kredytów przyjaciołom i znajomym, którzy nigdy nie oddają, i tak dalej. – Uśmiechnął się do ławników. – Na narkotykowym biznesie można zarobić grube pieniądze, ale zadziwiająco wielu spośród naszych lokalnych graczy nie wychodzi za dobrze na tej działalności. – Ale ci dwaj Serbowie byli inni? – Tak, to profesjonaliści. Do tego bezwzględni. Niedobrze było z nimi zadzierać ani nie spłacać długów. – Mógłby pan podać jakieś konkretne przykłady? Ku mojemu zdumieniu Król Słońce zaczął opowiadać o Johnnym Hansenie, któremu odcięto kciuki. Kiedy skończył, ławnicy spoglądali na Slava jak na robaka.
Nie wierzyłem własnym uszom. Miałem ochotę wstać i wrzasnąć, że to wina Króla Słońce, że to za jego sprawą Johnny został okaleczony, ale zdałem sobie sprawę, że nie mogę. Gdy wreszcie nadeszła moja kolej, byłem zły. O wiele za bardzo. – Dużo pan mówi o związkach mojego klienta z narkotykami – burknąłem. Skinął jedynie głową. – Ale to... to tylko takie gadanie. Gdzie dowody? – Jeżeli ma pan na myśli dowody, które wystarczyłyby do wydania wyroku za handel narkotykami, to takich nie posiadamy. Gdyby tak było, sporządzilibyśmy akt oskarżenia. – No doprawdy – żachnąłem się. – Chyba musi pan mieć jakieś konkrety. To sprawa sądowa. Do tego poważna. – Tak to już jest z narkotykami – odparował, nie tracąc opanowania – i dobrze pan o tym wie, panie mecenasie. Jesteśmy uzależnieni od poufnych informacji, od źródeł osobowych, które chronimy. W przeciwnym razie nie moglibyśmy wykonywać swojej pracy. Mamy do czynienia z zamkniętym środowiskiem. Poza źródłami opieramy się na obserwacjach, pogłoskach, kontroli rozmów telefonicznych i tak dalej, to wszystko drobne elementy, które same w sobie nie mają większego znaczenia, jednak z biegiem czasu tworzą wyraźny obraz sytuacji. – A więc mówi pan, że nie ma ani jednego konkretnego dowodu, który dałoby się przedstawić sądowi? – Można tak powiedzieć. Nic, co samo w sobie miałoby znaczenie. – Znów się uśmiechnął. – Mogę jedynie przekazywać posiadane informacje, na ile potrafię. Otworzyłem usta, aby zadać kolejne pytanie, ale uprzedził mnie, pochylił się i kontynuował:
– Chciałbym jednak zaznaczyć, że od piętnastu lat zajmuję się rynkiem narkotykowym w tym mieście i mam dość dobrą orientację w tym, co się dzieje. Jestem pewien swoich informacji. – Myśli pan, że to wystarczy? Że sąd... że ława przysięgłych oprze się jedynie na informacjach z trzeciej ręki, plotkach i anonimowych donosach, które pan tu powtarza? – Moim zdaniem to chyba nieco więcej, niż pan twierdzi – rzekł Król Słońce. – Nie zgodzę się z pana charakterystyką. – Cóż, ja uważam, że to nie wystarczy – warknąłem. – Sądzę, że jako dowód pana informacje są poniżej wszelkiej krytyki. Król Słońce dalej zachowywał spokój. Siedział na miejscu dla świadków całkiem odprężony. – Chyba nie w tym rzecz, mecenasie Brenne – odparł dość cicho. – Ani ja, ani pan nie oceniamy tutaj, czy dowody są wystarczające, nieprawdaż? To zadanie ławy przysięgłych. Ja mogę jedynie powiedzieć, co wiem. Nie mnie twierdzić, czy to wystarczy. Przygotował się na to razem z Kihlbergiem, a ponieważ byłem zły i zniecierpliwiony, niepotrzebnie zagrałem z nim w otwarte karty. Ani odrobinę go nie przekonałem, więc skończyło się na kłótni ze świadkiem, a to śmiertelny grzech obrońcy. Poddałem się. Synne zerknęła na mnie z ukosa. Pokręciłem jedynie głową. – Nic nie mów – poprosiłem. – Ani słowa. Tego wieczoru odwiedziłem ojca. Zapytał mnie o sprawę, więc co nieco mu opowiedziałem, ale spostrzegłem, że z trudem za mną nadąża. Zestarzał się. – Będzie dobrze, Mikael – rzekł. – Wiem, że jesteś zdolny. Poszedł do toalety, a ja szybko umyłem blaty w jego kuchni. Zawsze był pedantyczny, jednak ostatnio zauważyłem, że nie panuje u niego dawny porządek. Wspomniałem o tym, ale tylko go
rozdrażniłem. – Tato, poznałem dziewczynę – powiedziałem, kiedy wrócił. – Hm. – Ja... ma na imię Kari. Pomyślałem, że pewnie zechcesz ją poznać. Moglibyśmy kiedyś zjeść u mnie kolację. Przez chwilę milczał. – A ta druga... Silje... nie była dla ciebie zbyt dobra, Mikael, co? – Nie, nie była. Może ja też nie byłem dla niej zbyt dobry. Uśmiechnął się lekko na te słowa. – Z chęcią ją poznam... to znaczy Kari. Powiedz tylko kiedy. – Tak, coś wymyślę. Najpierw muszę jednak uporać się z tą sprawą.
Rozdział 44
Ranek przywitał mnie promieniami słońca przebijającymi się przez nadciągające kłębiaste chmury i temperaturą wyższą niż ostatnio. Był piątek, ostatni dzień prezentacji dowodów. Pozostało już tylko dwoje moich świadków, a wiedziałem, co oni powiedzą. Powinienem odczuwać spokój, jednak tak nie było. Bolał mnie brzuch, przed rozpoczęciem posiedzenia zdążyłem dwa razy odwiedzić toaletę. Sekretarz sądu podał mi kubek ciepłej kawy, bez słowa, jak co rano. Przyjąłem go, ale nie wypiłem ani łyka. Próbowałem wmówić sobie, że prawie dotarłem do celu, że przeżyłem, jednak nic nie pomagało. Kihlberg zjawił się dokładnie za pięć wpół do dziesiątej. Można było regulować według niego zegarek. Codziennie wyglądał równie świeżo i zadbanie. Wymamrotałem „dzień dobry”, na co on tylko skinął głową. – Mała zmiana, Brenne – rzekł. – Mam jeszcze jednego świadka. Evę Kaufmann. Przyleciała wczoraj wieczorem do kraju. Zadzwonił do mnie przytomny pracownik kontroli granicznej. Nie powinno to zająć zbyt wiele czasu. – Wkroczył do sali sądowej, pozostawiwszy mnie bez tchu. Czułem się tak, jakbym dostał kopniaka w brzuch. Hauge spojrzał na mnie ze zdziwieniem. – Złe wieści, Mikael? – zapytał. Nie odpowiedziałem, tylko ruszyłem za Kihlbergiem, usiłując zebrać myśli. Co, jeśli wszystko powie? Że byłem tam wieczorem, że
Mike groził mi nożem zaledwie parę godzin przed tym, jak został zabity, o czym nie wspomniałem policji? Próbowałem wyobrazić sobie, co by się wtedy stało, co powiem, jeśli do tego dojdzie, ale mój mózg pracował na zwolnionych obrotach, zupełnie nie mogłem się skupić. Zresztą dlaczego nie miałaby tego zeznać? Musiała przecież wyznać wszystko Hoffmannowi, a on na pewno pojął, że jej zeznanie może oczyścić Slava z zarzutów i rzucić podejrzenie na mnie. Nie istniał żaden powód, dla którego miałaby mnie chronić. Kihlberg poinformował sąd, że ma nowego świadka, i wyjaśnił, dlaczego nie figuruje on na dotychczasowej liście. – Obrońcy doskonale wiadomo, że próbowaliśmy ją znaleźć – powiedział. – Mecenasie Brenne – odezwał się sędzia przewodniczący. – Jakieś sprzeciwy? Zapłaciłbym milion za sensowny sprzeciw. – Nie – odparłem. Nigdy nie widziałem jej bardziej konserwatywnie ubranej, włożyła czarny kostium i buty na niewysokim obcasie. Jednak jej chód był taki sam, powolny, kołyszący rytm uderzył mnie w przeponę, aż na chwilę zapomniałem o strachu. Nie patrzyła na mnie, idąc przez salę, nawet przez moment nie omiotła mnie wzrokiem. Stanęła na miejscu dla świadków i przedstawiła się cichym, pewnym głosem. Dopiero kiedy usiadła, nasze spojrzenia się skrzyżowały. Jej twarz zupełnie nic nie wyrażała. Kiwnęła jedynie głową bez uśmiechu. Oczy Evy w ogóle nie zdradzały, że mnie rozpoznaje, nie było w nich śladu intymności, choćby przelotnej, chłodnej i oceniającej, podobnej do tej, którą widywałem wcześniej w jej wzroku.
„Wszystko powie – pomyślałem. – O seksie w więzieniu, o Mike’u. Wszystko. Jestem zgubiony”. Nagle zrozumiałem, że gdyby przesłuchała mnie policja, gdybym został zatrzymany i zaczęto by mi zadawać trudne pytania, przyznałbym się do winy. Nie wiedziałem dlaczego, po prostu nie mogłem więcej znieść. Miałem dość, byłem wycieńczony dźwiganiem tego brzemienia, a możliwość wyznania wszystkiego sprawiłaby mi ulgę. Kihlberg pytał, a Eva Kaufmann odpowiadała. Udzielała krótkich, dokładnych odpowiedzi na temat tego, co łączyło ją z Mikiem i Slavem. Brzmiało to tak, jakby dyskutowali w innym pomieszczeniu. Ich głosy docierały do mnie niczym odległe echo toczącej się gdzieś daleko rozmowy. – Tak, byliśmy parą – przyznała. – Mike i ja. W pewien sposób. – Jak to w pewien sposób? Zastanowiła się chwilę. – On... nie był... Związek z nim nie przypominał innych związków. Mike... uprawiał ze mną seks, kiedy mu to pasowało. Ale kiedy chciał, bywał też z innymi. – I pasowało to pani? Krótkim, kontrolowanym ruchem rozłożyła ręce. – Nie miałam zbyt wiele do powiedzenia. To nie był człowiek, któremu można się było postawić. Kihlberg wypytywał ją o interesy Mike’a i Slava, o handel narkotykami. Jej wypowiedzi stały się krótsze. – Nie wiem – powtarzała. – Spotkała go pani tego dnia albo wieczoru? Zupełnie ogłuchłem. Widziałem, jak jej usta się poruszają. Widziałem drobne gesty towarzyszące odpowiedziom. Widziałem, jak pilnie słucha Kihlberga, widziałem, jak mówi. Ale nic nie
słyszałem. Poza własnym tętnem i sercem, które biło jak oszalałe. Czas stanął w miejscu. Dokładnie tak jak wtedy, gdy wchodziłem po schodach do mieszkania Mike’a, czas się zatrzymał, a ja zostałem sam w bańce bez dźwięku i przyszłości. – Mecenasie Brenne – powiedział przewodniczący z naciskiem. Najwyraźniej już raz próbował zwrócić na siebie moją uwagę. – Czy ma pan pytania do świadka? Nic się nie wydarzyło. Żadne zszokowane czy niedowierzające twarze nie zwracały się w moją stronę. Nikt nie patrzył na mnie inaczej niż z łagodnym zdziwieniem. – Przepraszam, wysoki sądzie – odezwałem się. – To potrwa tylko chwilkę. – Pochyliłem się do Synne i zerknąłem w jej notatki. „Uprawiali seks” – wynotowała eleganckim, dziewczęcym pismem. „Było jak zwykle. Wyszedł o północy. Nie mówił, dokąd idzie i co chce robić”. Odchrząknąłem. Niczego na świecie nie pragnąłem bardziej, niż żeby Eva Kaufmann opuściła miejsce dla świadków, ale wiedziałem, że najpierw muszę zadać jej jedno pytanie. – Czy myśli pani, że Slavo zabił Mike’a? – Nie – odparła niewzruszenie – nie wydaje mi się. Byli przyjaciółmi. Myślę, że Slavo nigdy by tego nie zrobił. Nie powiedziała, że jej zdaniem to ja go zabiłem, ale patrząc na tę idealną, choć chłodną twarz, zastanawiałem się, czy tak sądzi. Skończyła. Nagle uśmiechnęła się, nie do mnie, tylko do Slava. On poważnie skinął głową. Poprosiłem o przerwę i uzyskałem zgodę. Wyszedłem spokojnie do toalety, żeby zwymiotować. * Jako przedostatnia zeznawała Sølvi Hansen. To ja ją powołałem,
więc po raz pierwszy podczas tego procesu zaczynałem zadawać pytania. Denerwowała się, ale szybko jej przeszło. – A więc Slavo Mihajlović był u pani tego wieczoru, czy też nocy, kiedy doszło do zabójstwa? – Tak. – Dlaczego? – Dla seksu. Uprawialiśmy seks. – W porządku – odparłem. – Jest pani prostytutką, zgadza się? Dobrze było od razu wyjaśnić tę sprawę, na wypadek gdyby Kihlberg o tym wiedział. Ławnicy wyprostowali się na krzesłach, natychmiast bardziej zaciekawieni. Sølvi Hansen trochę się zaczerwieniła, ale mocnym głosem przytaknęła. Opowiedziała o swoim komputerowym dzienniku. Potwierdziła, że rozpoznaje Slava. – Nie jestem pewna, jak długo u mnie był – zeznała. – Chyba do wpół do drugiej. Przyszedł około północy. Podziękowałem jej, a Kihlberg nie miał pytań. Gdy drobnym krokiem opuszczała miejsce dla świadków, wyglądała jak młoda gospodyni domowa. – Taksówkarz – powiedział głośno Kåre Moss, co zabrzmiało jak okrzyk wojenny. Miał rzadkie włosy i krągły brzuch, a do tego emanował agresywną pewnością siebie, tak typową dla tej grupy zawodowej. Jednak jego zeznanie było całkiem niezłe. Potwierdził, że wspomnianego wieczoru odebrał pasażera od Sølvi Hansen. – Tak, zgadza się. To był on. – Machnął ręką w stronę Slava. – Odebrałem go od Sølvi i wysadziłem zaraz za mostem w drodze do miasta. – Czy zwrócił pan na coś uwagę? Pamięta pan może, czy był
zamknięty w sobie, czy w dobrym nastroju...? – No, nie wiem... – Zaśmiał się hałaśliwie. – Był u Sølvi, to na pewno czuł się świetnie. Nikt inny na sali sądowej się nie uśmiechnął. Rozejrzałem się wokół i wśród publiczności dostrzegłem Evę Kaufmann. Podążyłem za jej wzrokiem. Wpatrywała się w Slava. Znów skupiłem się na świadku. – Pamięta pan, kiedy go pan wysadził? – Wiem, kiedy go wysadziłem. Sześć minut po drugiej. Na końcu mostu. Mam to zapisane na rejestratorze. Zaczął grzebać w kieszeni na piersi, ale podziękowałem mu, mówiąc, że otrzymałem kopię, którą przedstawię sądowi. Kihlberg przejrzał notatki, po czym wstał. – Wysoki sądzie, chciałbym powołać kolejnego świadka. Przewodniczący popatrzył na niego z niechęcią. – Otrzymaliśmy nowe informacje. Trzeba będzie znów wezwać patologa sądowego, aby przedstawić mu nowe dane. Kolle nieco się zirytował, ale Kihlberg obstawał przy swoim. Zaprotestowałem, choć wiedziałem, że nic to nie da. Kolle pomyślał chwilę, cicho skonsultował się z pozostałymi sędziami i zwrócił się do Kihlberga. – Nie jestem tym zachwycony, panie prokuratorze. Pana zadaniem jest zadawać świadkom niezbędne pytania wtedy, kiedy są tu obecni. Ale – zerknął na zegarek – wszystko przebiega zgodnie z planem. Pozwolę na to, pod warunkiem że sprowadzi tu pan świadka... w trzy kwadranse. Wznowimy posiedzenie o wpół do dwunastej. Opuścił salę, odprowadzany łopotem togi. Patolog sądowy tym razem nie czuł się tak pewnie. Kihlberg
uprzedził go o nowych informacjach. Na pytanie prokuratora lekarz natychmiast oświadczył, że to całkiem możliwe, iż śmierć nastąpiła po godzinie drugiej w nocy. Teraz to ja go męczyłem. – Dlaczego zmienił pan zeznanie? – Nie uważam, abym je zmienił. – Podczas swojej poprzedniej wizyty w sądzie odpowiedział pan na moje pytanie, że śmierć nastąpiła między godziną pierwszą a drugą w nocy. – Udałem, że czytam z notatek. – Teraz twierdzi pan, że zgon równie dobrze mógł mieć miejsce po drugiej. To chyba zmiana zdania, czyż nie? – Może się tak wydawać, ale... – wykręcał się. – Zgadza się, może. – Proszę posłuchać, to... to nie jest nauka ścisła, chyba już wcześniej dałem to do zrozumienia. – Tak. Dlatego nie podał pan dokładnego momentu zgonu, tylko powiedział, że nastąpił on między pierwszą a drugą. Ale to już nieaktualne? – W pewnym sensie jeszcze tak. – Więc możliwe, że śmierć jednak nie nastąpiła po drugiej? Załamał dłonie z wyrazem zwątpienia na twarzy. – Tak. Tak, możliwe. Chodzi mi o to, że najprawdopodobniej nastąpiła między pierwszą a drugą, jednak nie można wykluczyć, że później. – Ach tak. Zatem możemy stwierdzić, że to niewykluczone, iż zgon miał miejsce po drugiej, ale raczej jest to mało prawdopodobne? – Tak – przyznał. Po prostu chciał już mieć to z głowy. Zrobiłby wszystko, bym przestał go indagować. Wiedziałem, że wydobyłem z tego świadka, co tylko się dało.
Eva Kaufmann siedziała na ławce przed sądem, kiedy wyszedłem na przerwę na lunch. Twarz zwróciła ku słońcu. Miała zamknięte oczy, ale gdy się zbliżyłem, odwróciła się do mnie. – Dzień dobry, Mikael. – Dzień dobry, Evo – odrzekłem. – Dobrze wyglądasz. – Przejdziesz się ze mną? Szliśmy obok siebie. Nie mówiła zbyt wiele. Wypogodziło się, a słońce grzało. Po chwili znaleźliśmy ławkę z widokiem na fiord. Z portu wypływał właśnie jacht na postawionych żaglach, kilwater przecinał słoneczne odblaski na powierzchni wody. Eva siedziała bez słowa. – Nie wspomniałaś o... o tym, że byłem u ciebie tamtego wieczoru – powiedziałem, nie spoglądając na nią. – Nie. – Dlaczego? Uśmiechnęła się chłodno, obojętnie. – Dlaczego miałabym to robić, Mikael? On... Mike... był poza kontrolą. Brał pigułki, ciągle chodził na speedzie. Na końcu się go bałam. Podniecała go tylko przemoc. Był... szalony. Cieszę się, że ktoś go zabił. Przez moment milczała, po czym dodała: – Myślę, że to byłeś ty, Mikael. – Spojrzała mi w twarz, jak gdyby w poszukiwaniu odpowiedzi, i może ją tam znalazła, bo dodała: – Nie musisz nic mówić. Zasłużył na to. Jeżeli to zrobiłeś, mam nadzieję, że uda ci się z tym żyć. Ja też miałem taką nadzieję. Nagle uświadomiłem sobie, co oznaczał jej uśmiech na sali sądowej, spojrzenia posyłane w stronę miejsca dla oskarżonego. – Chcesz Slava, prawda? To dlatego odpowiada ci, że Mike zmarł.
Slavo znajduje się szczebel wyżej w hierarchii. To jego chcesz. Wzruszyła ramionami. – Hmm. Zgadza się. I dostanę go, jeśli sprawisz, że go wypuszczą. Dasz radę? Westchnąłem. – Nie wiem, Evo. Nie wiem. Może... Nie patrzyłem na nią. Przez chwilę siedzieliśmy spokojnie obok siebie. Nagle rzuciła cicho: – Powinieneś, Mikael. W przeciwnym razie będę musiała pójść na policję i powiedzieć o tamtym wieczorze. Czekałem na to z obawą, ale gdy słowa padły, wydawały się nie zawierać w sobie skierowanej przeciwko mnie groźby. Od razu pojąłem, co muszę zrobić, do jakiej decyzji dojrzałem przez ostatnie tygodnie. Ogarnął mnie spokój, którego nie odczuwałem od miesięcy. Wyczytała to w moich oczach. Zareagowała niepokojem zmieszanym z nutką agresji, ponieważ nie rozumiała, co się stało. – Naprawdę, Mikael. Wolałabym nie, bo cię lubię. Było nam razem dobrze i pomogłeś mi, ale zrobię to, jeśli mnie zmusisz. – Wiem. Zrobisz, co będzie trzeba, Evo. Była piękna, wyrachowana i pozbawiona skrupułów. Wiedziałem to wcześniej, a jednak czułem rozczarowanie. Wstała i odeszła. Siedziałem na ławce, podziwiając szczupłe, eleganckie nogi kroczące zdecydowanie przez skąpaną w słońcu ulicę. Nadal jej pożądałem, bez względu na to, kim była i co robiła. Trochę mnie to przygnębiło. Po lunchu przyszedł czas na analizę pytań, które miały zostać zadane ławie przysięgłych. Ławnicy odpowiadają na nie twierdząco lub przecząco, dlatego ważne jest, aby je poprawnie sformułować.
Czasami opracowanie ich przysparza znacznych problemów natury prawnej i nieraz wiąże się z dzieleniem włosa na czworo, jednak w tym przypadku tak nie było. Analiza nie odbywa się na sali sądowej, ale na zapleczu sądu apelacyjnego, i biorą w niej udział tylko wykwalifikowani prawnicy: prokurator, obrońca oraz troje sędziów. Jest to niezwykły seans, zupełnie różny od pozostałej części procesu. Zrzuciliśmy togi, a sędzia przewodniczący podał kawę. Wraz z togami pozbywamy się na chwilę swoich ról, powstaje między nami forma koleżeńskiej wspólnoty. Jest to jeden z momentów procesu, kiedy mam najsilniejsze wrażenie, że to prawnicy odgrywają w nim główne role. Oskarżony to tylko statysta dramatu, to do nas należy scena, to my znamy zasady, pisane i niepisane, to my czujemy się w sądzie jak u siebie w domu. Dlatego przez cały długi proces możemy drzeć koty – przed prasą, ławnikami i oskarżonym, na zapleczu zaś odkładamy to wszystko na bok, zadowoleni ze swoich ról i statusu. W spokoju i milczeniu odczytaliśmy przygotowaną przez prokuratora wstępną wersję pytań, krótko je skomentowaliśmy, przenieśliśmy jeden przecinek i zmieniliśmy jedno słowo, bez pośpiechu pijąc kawę. Kolle rozejrzał się i rzekł: – Dobrze, a więc się zgadzamy. Znów przywdzialiśmy togi i weszliśmy w swoje role, a następnie ruszyliśmy ku sali, aby zakończyć posiedzenie przed weekendem. – W poniedziałek rano zaczynamy od mów końcowych – oznajmił Kolle. – Powinniśmy uporać się ze wszystkim w ciągu dnia. Udanego weekendu.
Rozdział 45
W piątkowy wieczór byłem tak wycieńczony, że zasnąłem, gdy tylko dotknąłem głową poduszki, a z ciężkiego, głębokiego snu zbudziłem się dopiero późnym przedpołudniem. W kuchni zastałem Kari z kubkiem kawy i gazetą. Uśmiechnęła się do mnie, pytając, czy dobrze spałem, a ja powiedziałem, że tak, choć czułem się, jakbym wstał po długiej chorobie. Ciało miałem ociężałe, w głowie kłębiły się cienie i niespokojne sny, które ledwie pamiętałem. Pogoda się zmieniła. Chmury wisiały nad dachami, było mokro, szaro i cicho, a ja miałem ochotę wrócić do łóżka, otulić się kołdrą i o wszystkim zapomnieć. Zamiast tego wypiłem kawę, wziąłem prysznic i zjadłem z apetytem śniadanie, po czym pojechałem do biura, by spotkać się z Synne. Siedzieliśmy tam prawie dwie godziny, przeglądając dokumenty, sprawdzając, czy nasza pamięć zgadza się z notatkami, analizując sprawę. Synne była w dobrej formie i tryskała energią. Ja z kolei byłem niespokojny, zdekoncentrowany i przybity. Martwiło mnie to. W poniedziałkowe przedpołudnie miałem przedstawić mowę końcową w sprawie zabójstwa. Powinna roznosić mnie adrenalina. W moim umyśle powinny jeden za drugim pojawiać się pomysły i sformułowania. Jednak to Synne miała jakiekolwiek propozycje. Ja tylko przytakiwałem, ziewając. Gdy wychodziliśmy, Synne ośmieliła się zapytać:
– Czy... wszystko w porządku, Mikael? – Tak – odparłem. – Jak najbardziej. Jestem gotów. Ale nie byłem. Powinienem był wrócić do domu, żeby przygotować mowę, jednak nie mogłem. Zamiast tego włóczyłem się bez celu po mieście. Wchodziłem do sklepów, jak zawsze, kiedy nie mam nic konkretnego do roboty. Wybrałem sweter i parę niepotrzebnych butów. Kupiłem sobotnią prasę i poszedłem do kawiarni. Właściwie miałem ochotę na piwo, ale zadowoliłem się kawą. Przeczytałem dwie gazety, z których nic nie zapamiętałem. Wewnętrzny niepokój narastał. Ogarnęło mnie niewyraźne przeczucie nadciągającej paniki, miałem wrażenie, że dotąd trzymałem się tylko dzięki sile woli, jakoś przeżyłem te wszystkie dnie i noce, świadków i dowody, oględziny i slajdy, ale teraz dotarłem do końca drogi i nic więcej z siebie nie wykrzeszę. Czułem, że nie dam rady napisać mowy końcowej. Nie potrafiłem racjonalnie, logicznie myśleć o sprawie. Znów wyszedłem w niezmienioną szarość dnia. Padał drobny deszcz, wydawało się, że maleńkie kropelki wiszą w powietrzu. Wszystko było mokre. Po dziesięciu minutach zaczęło ze mnie kapać. Zatrzymałem się przed sklepem z wyrobami tytoniowymi. Na wystawie widniały dziesiątki fajek różnych rozmiarów i kształtów. Wszystkie pokrywał kurz, jak gdyby leżały tam od pięćdziesięciu lat. Wszedłem do środka, a gdy właściciel wychynął z zaplecza i posłał mi uśmiech znad grubych szkieł okularów, przypomniałem sobie, że byłem tu w Wigilię. On również mnie pamiętał i bardzo chciał porozmawiać, jak to mają w zwyczaju starsi ludzie. – Smakowało panu cygaro, które pan kupił na święta? – zapytał.
– Mam jeszcze parę takich, jeśli pan chce. Zostały mu cztery, a ja kupiłem wszystkie, nie wiedząc właściwie dlaczego. – Ma pan ważną pracę – powiedział. – Na pewno męczącą i trudną, ale ważną. – Skinął głową, pakując cygara lekko drżącymi dłońmi, które jednak pracowały wprawnie, ponieważ te same ruchy wykonywały już tysiące razy. – Ludzie są źli. Tak już jest, ludzie od wieków postępują źle i zawsze będą. Nic nie da się z tym zrobić. Ale sprawiedliwości musi stać się zadość. To się liczy. To nasza jedyna ochrona przed złem. Sądzenie winnych i uwalnianie niewinnych. Był niewysoki i przyjazny, lecz jego głos nabrał siły, a oczy rozbłysły. Pomyślałem, że cierpi na lekkie otępienie starcze, ale jego słowa rozbrzmiewały w mojej głowie jeszcze długo po tym, jak zapłaciłem i wyszedłem. W procesie karnym chodzi o wygraną lub przegraną, powodzenie lub porażkę. Często mawiałem swoim klientom, że prawo nie ma żadnego związku ze sprawiedliwością, że liczą się jedynie dowody. Albo istnieją dowody, albo nie – tylko to ma znaczenie, a nie to, czy oskarżony faktycznie popełnił przestępstwo, o które go oskarżono. Mówiłem to również Slavowi, i to z przekonaniem. Z praktycznego punktu widzenia to prawda. Teraz jednak pomyślałem, że nie jest tak do końca, że starszy pan miał rację, bo właściwie chodzi tu o sprawiedliwość. O dobro i zło. O skazanie winnego i zwolnienie niewinnego. To właśnie temu służy cały system, cała skomplikowana aparatura wprawiana w ruch po popełnieniu przestępstwa, praca policjantów i urzędników, sędziów i adwokatów, wszystkich nas zarabiających na życie na przemocy, zabójstwach i nieszczęściach tego świata. Chodzi o to, by sprawiedliwości stało się zadość, a występek został ukarany.
Po raz pierwszy od czasu morderstwa poczułem jego wagę. Nie w postaci strachu, niepokoju czy nocnych koszmarów, ale jako popełniony grzech, przewinienie, za które powinienem zapłacić. Gdzieś wewnątrz mnie tkwiła ta świadomość, instynktowne rozróżnienie dobra i zła, tego, z czym mogłem żyć, a z czym nie. Moje wychowanie, rodzice, szkoły, do których chodziłem, przeczytane książki, poglądy, wszystko, co maleńkimi, niezauważalnymi kropelkami zlało się przez lata mojego życia w człowieka, którym byłem, wszystko to mówiło mi bez cienia wątpliwości i nie dopuszczając sprzeciwu, że zabijanie jest złe. A jednak to zrobiłem. Wiedziałem, że to brzemię będę niósł przez resztę życia, że nigdy się go nie pozbędę. Ale wiedziałem też, że dam radę. Przekonałem się, do czego jestem zdolny w napadzie szału, zwątpienia i strachu. Nie było to piękne, uważałem jednak, że zdołam z tym żyć. Stałem za to w obliczu czegoś dużo gorszego. Możliwości, że ktoś inny odbędzie za mnie karę. Najbardziej podstawowa zasada prawa mówi, że lepiej jest wypuścić dziesięciu winnych, niż skazać jednego niewinnego. Wielokrotnie powtarzałem to w sądzie, wbijałem to do głów sędziom i ławnikom jako normę, od której nie ma wyjątków. „Tak już jest – mówiłem. – Ta właśnie zasada leży u podstaw naszego systemu, to na niej opiera się reguła ciężaru dowodów i inne reguły chroniące oskarżonych. To ważne. Nigdy, przenigdy nie wolno dopuścić do skazania niewinnej osoby”. I wierzyłem w to. Nadal w to wierzyłem. Różnica polegała na tym, że wcześniej była to abstrakcyjna zasada. Teraz dotyczyła mnie osobiście. Przeświadczenie o tym, co powinienem zrobić, ciążyło mi w piersi jak ołów, kiedy w deszczu wracałem do domu.
Jedliśmy razem, prawie w ogóle się do siebie nie odzywając. Nie przeszkadzało mi to. Bliskość Kari i równowaga w naszym związku dawały mi poczucie bezpieczeństwa, które sprawiało, że nigdy nie było mi trudno z nią przebywać. Wieczorem oglądała telewizję, a ja tworzyłem zarys mowy końcowej. Nie była genialna, a jej forma i struktura nie do końca spełniały moje oczekiwania, ale uporządkowałem argumentację i zawarłem w niej wszystko, co istotne. To było najważniejsze, dodawało mi pewności. Wiedziałem, że reszta przyjdzie sama. Później napiliśmy się po kieliszku czerwonego wina. – I co, wszystko zaczyna mieć ręce i nogi? – zapytała Kari. Powiedziałem, że tak. – To jak myślisz, Mikael? Uda ci się? To znaczy, czy dasz radę wygrać tę sprawę? Spojrzałem na nią, gdy tak siedziała na kanapie w mojej o wiele za dużej bawełnianej bluzie, z podwiniętymi nogami. Miała jak zwykle rozczochrane włosy, wyglądała młodo, pięknie i energicznie. Dla niej była to tylko zwykła sprawa karna, może i większa od innych, bardziej prestiżowa i budząca większe zainteresowanie, niż do tego przywykliśmy, ale poza tym nic specjalnego. Coś mnie lekko zakłuło, przez chwilę miałem wrażenie, jakbym ją oszukiwał. Zastanowiłem się i zdecydowałem na uczciwą odpowiedź. – Nie wiem – powiedziałem. – Chyba mi się nie uda. – Upiłem łyk wina. – Widzisz... problem stanowi częściowo sama sprawa, to znaczy dowody, a częściowo Slavo. – Jak to? – Jeśli chodzi o dowody, to policja od początku miała właściwie tylko dwa, jednak wspólnie czyniły one dla nich sprawę niemal niemożliwą do przegrania. Był to po pierwsze ślad krwi, który
umiejscawia Slava na miejscu zbrodni dokładnie w czasie, kiedy do niej doszło. Drugi dowód stanowiło zeznanie sąsiadki, pani Samuelsen. To ona powiązała Slava z bójką na piętrze wyżej, bójką, podczas której Mike musiał zostać zabity. W tym zeznaniu znalazłem luki, a przynajmniej zasiałem ziarno niepewności. Można powiedzieć, że wobec tego zaistniała uzasadniona wątpliwość. Nie da się stwierdzić, że Slavo nie mówi prawdy lub że przed jego przybyciem w mieszkaniu Mike’a nie było kogoś innego, kto zdążył dokonać zabójstwa. I na podstawie tej analizy powinien zostać uniewinniony w myśl reguły, że uzasadniona wątpliwość działa na korzyść oskarżonego... – Więc w czym problem? – Problem jest dwojakiej natury. Z jednej strony ława przysięgłych jest przekonana, dzięki zeznaniom rewidenta i Króla Słońce, ale też z powodu kopert z pieniędzmi, że Slavo to gangster i narkotykowy baron, który swój interes prowadził razem z Mikiem. Nic w tym dziwnego, bo tak też wygląda prawda. W oczach ławników daje mu to motyw i dużo bardziej skłania ich do uwierzenia, że Slavo to zrobił. Dolałem sobie wina. Niedużo, odrobinkę. – To stanowi problem, ale może... może w mowie końcowej uda mi się pokazać, jak groźne bywa wyciąganie takich wniosków w sprawie zabójstwa. Wniosków, które właściwie nie są wnioskami, ale uprzedzeniami. Niestety jedna głupota, jaką popełnił Slavo, może go zgubić. Twierdzi, że odkrył ciało i wrócił do domu. Nie wezwał pogotowia. Nie zadzwonił na policję. Wrócił do domu i poszedł spać. Jak sam powiedział, spał do późnych godzin przedpołudniowych. Ławnicy tego nie rozumieją i wcale im się nie dziwię. Ich zdaniem to tak niepojęta i nienormalna reakcja, że
można ją wyjaśnić tylko w jeden sposób. Nie wezwał pogotowia ani policji, bo sam jest mordercą. Znam Kihlberga. Jest bystry i zdolny. Piekielnie zdolny. Wbije to ławnikom do głów. A oni mu uwierzą. Sądzę, że to właśnie zaważy na wyroku. Tylko ze względu na to, że Slavo jest pieprzonym gangsterem, który nie dzwoni na policję bez względu na wszystko, zostanie skazany za zabójstwo. Tak myślę. Kari siedziała jakiś czas w ciszy, po czym się odezwała: – Rozumiem. I pewnie masz rację, Mikael. Ale jesteś dobry. Może w mowie końcowej uda ci się go wybronić. Jeśli naprawdę się postarasz. – Może. – Uśmiechnąłem się do niej, choć w to nie wierzyłem. Znam się na sprawach karnych, prowadziłem ich wiele, i ani przez chwilę w to nie wierzyłem. Kari poszła spać. Powiedziałem, że jeszcze trochę popracuję, ale tylko trwałem w zamyśleniu. Posprzątawszy nieco i zgasiwszy wszystkie światła poza jednym, nalałem sobie kolejny kieliszek, z którym usiadłem w wykuszu. Na zewnątrz było ciemno, a w oknach widziałem jedynie swoje krzywe odbicie. Siedziałem tak wiele godzin. Czasem popijałem wino. Czułem się całkiem trzeźwy. Nie mogę stwierdzić, czy myślałem, w każdym razie nie spójnie i logicznie. W głowie miałem strzępki myśli, obrazów. Kari. Slavo. Slavo, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy i teraz. Nie był załamany, a raczej skurczony, zredukowany do mniejszej, bledszej wersji siebie. Eva Kaufmann. W więziennym pokoju odwiedzin. Gdy dochodziła, z otwartymi ustami i prawie zamkniętymi oczami. A także wczoraj na ławce, sama i w pewien sposób również mniejsza. Mike, który był już tylko wspomnieniem, z każdym dniem bledszym i mniej wyraźnym. Zyga. Johnny Hansen. I znowu Kari. Ciągle Kari. I ja sam. Mikael
Brenne. Adwokat. Jaki byłem, kim się stałem. I kim pozostanę. Już wcześniej podjąłem decyzję, ale tego wieczoru musiałem podjąć ją ponownie. Dotyczyła nie tylko mnie, lecz także Kari, mojego ojca, Petera, wszystkich, dla których coś znaczyłem i którzy byli ode mnie zależni. Zrobiłem głęboki wdech i poszedłem do sypialni Kari. Chwilę siedziałem na krawędzi łóżka, wpatrując się w nią. Miała delikatną, jasną twarz, spokojnie oddychała. Spała głęboko, a ja wiedziałem, że ją kocham, że ostatnia rzecz, której chciałem, to ją stracić. Potem obudziłem ją i poprosiłem, by zeszła ze mną do kuchni. Siedzieliśmy przy kuchennym stole. Senna i zdezorientowana poprosiła o szklankę wody, którą jej podałem. Gdy powiedziałem, że muszę z nią o czymś porozmawiać, spojrzała tylko i rzekła: – Nie odchodź ode mnie, Mikael. Pokręciłem głową. Wciągnąłem powietrze i wszystko jej wyznałem. Ani razu mi nie przerwała. Opowiedziałem o Evie. O Slavie i Mike’u. O zabójstwie. O wszystkim, co się wydarzyło i co zrobiłem. Nie mogłem znieść jej spojrzenia, więc utkwiłem wzrok w ścianie, pozwoliłem słowom płynąć równym, szemrząco monotonnym strumieniem, jak gdybym opowiadał absurdalną baśń o zupełnie innych ludziach. Kiedy skończyłem, popatrzyłem na Kari. Czułem się zupełnie pusty i lekki, jakbym nic nie ważył i nie składał się z materii, jakby została tylko moja czaszka. Kari płakała w ciszy, łzy płynęły jednostajnie po policzkach. Zabrakło mi słów. Po chwili poczułem, że nie zniosę dłużej bezczynności, musiałem gdzieś pójść, coś zrobić. Stanąłem w wykuszu, znów spojrzałem na swoje odbicie, na ciemność. Byłem pusty. Nie wiem, czy
spodziewałem się czegoś więcej, jakiejś ulgi, oczyszczenia. Czułem się po prostu samotny. Nie spostrzegłem, że Kari jest obok, dopóki mnie nie objęła od tyłu. Przytuliła się, przycisnęła, trzymała mnie, jakby od tego zależało jej życie. Odezwała się tak cicho, że ledwo ją usłyszałem. – Och, Mikael – powiedziała. – Tak się bałam. Myślałam, że chcesz mnie zostawić. Odwróciłem się, a gdy wyraziłem obawę, że to ona zechce ode mnie odejść, dowiedziawszy się, co zrobiłem, spojrzała na mnie jak na szaleńca. Pocałowała mnie. Czoło, podbródek, usta, oczy, szyję. Całowała mnie, powtarzając, że nigdy mnie nie zostawi, że mnie kocha. Wszystko potoczyło się inaczej, niż się spodziewałem, co dodatkowo utrudniało sprawę, bo musiałem teraz wyznać jej resztę. Długo staliśmy blisko siebie, trzymaliśmy się siebie, jakbyśmy się lękali ciemności. Później wziąłem ją za rękę i znów poszliśmy do kuchni. Kari zaparzyła herbaty. Powiedziała, że nie da rady teraz o tym rozmawiać. – Wiem, że musimy, Mikael, ale nie teraz. Wiem, że... Muszę to przetrawić i... Musimy o tym porządnie porozmawiać. Ale teraz nie dam rady. Chyba rozumiem, co cię do tego skłoniło. Przynajmniej trochę. Raz po raz podchodziła do mnie, szybkimi, drobnymi ruchami głaskała mnie po włosach. Czekałem na pytanie, które musiało nadejść. Zadała je, siedząc naprzeciwko i obejmując dłońmi filiżankę. – Mikael – zaczęła. – Dlaczego... dlaczego mi to powiedziałeś? To znaczy... mogę z tym żyć. Znam cię. Wiem, że nie jesteś mordercą, tak naprawdę. Kocham cię. Ale to było... Nie mogłeś przecież wiedzieć, jak ja... Podjąłeś okropne ryzyko, Mikael. To straszne
obciążać w ten sposób ukochaną osobę. Dlaczego? – Bo musiałem. Milczała, ale głęboko w jej oczach dostrzegłem lęk. Wiedziała, że jest coś jeszcze i że to się jej nie spodoba. Westchnąłem. – Posłuchaj, Kari. Długo myślałem. Mogę żyć z tym, że zabiłem Mike’a. Będzie ciężko, ale mogę z tym żyć. Nie muszę odsiedzieć wyroku i nie muszę o tym nikomu mówić, żeby zrzucić z siebie ciężar. Nie miałem potrzeby, żeby ci o tym opowiedzieć. Ja... w jakiś sposób pogodziłem się z tym, co zrobiłem. Upiłem łyk herbaty. Kari nie odzywała się, tylko czekała napięta i czujna. – Nie mogę jednak żyć z tym, że inny człowiek zostanie skazany za zabójstwo, którego ja się dopuściłem. Jeśli Slavo dostanie wyrok... jeśli w poniedziałek uznają go za winnego... to zgłoszę się na policję. Muszę. Przez kilka minut siedziała bez ruchu. A potem zareagowała całkiem niespodziewanie. Wpadła we wściekłość. Cisnęła filiżanką o ścianę. Stłukła jakieś stojące na blacie rzeczy. Wrzeszczała, wyła i płakała. Nie rozumiałem słów. Próbowałem ją przytrzymać, objąć, ale podrapała mnie po policzku aż do krwi. Poddałem się. Siedziałem przy kuchennym stole między odłamkami szkła a rozlanymi płynami, czekając, aż ta burza minie. Po jakimś czasie zacząłem rozróżniać poszczególne słowa. Mówiła, że to najpodlejsza rzecz, jaką ktoś kiedykolwiek jej zrobił. Że mnie nienawidzi. Że nie chce mnie stracić. I że ma nadzieję, że dostanę dożywocie. Z całej siły rzuciła kieliszkiem w moją głowę. Rozbił się w drobny mak o ścianę. Z mojego policzka na stół ciekła krew. Wreszcie była tak wykończona, że stała tylko przede mną,
usiłując złapać oddech, z twarzą zalaną łzami. Nagle powiedziała cicho: – Wiesz, co ty robisz, Mikael? Poświęcasz mnie dla Slava. Poświęcasz mnie dla cynicznego, okrutnego, pieprzonego gangstera i handlarza narkotykami. Co to za miłość, Mikael? Co to za wybór? Poświęcasz mnie dla niego i dla pierdolonej, idiotycznej, szlachetnej, bezsensownej idei właściwego postępowania! – Jej głos drżał. – I to dla kogo? Dla Slava?! Co ty sobie, kurwa, myślisz, Mikael? Jak możesz mnie, nam to zrobić? To świnia, Mikael. On zabija ludzi. Zaśmieje się na śmierć, jak się dowie. On... jestem pewna, że tamtego wieczoru poszedł do Mike’a, swojego kumpla, spojrzał na ciało i stał w jego krwi, aż zastygła, a potem wzruszył ramionami, wrócił do domu i spokojnie przespał noc. On nie jest wart... Mówiła dalej, ale nagle przestałem słuchać. Zerknąłem na plamki własnej krwi na blacie, które powoli krzepły w szkarłatny wzór. Słowa Kari uruchomiły we mnie alarm w postaci drobnych elektrycznych impulsów w korze mózgowej. Wiedziałem już, co muszę zrobić, i wstałem tak szybko, że przewróciłem krzesło. – Nie mów nic więcej – poprosiłem, a Kari tak się zdziwiła, że posłuchała. Prawie wbiegłem do salonu, gdzie przerzucałem gorączkowo papiery, aż znalazłem teczkę z fotografiami z miejsca zbrodni. Zabrałem ją do kuchni, położyłem w świetle wiszącej lampy, między odłamkami szkła oraz kroplami krwi i herbaty. Zacząłem szukać tego zdjęcia, byłem prawie pewien, że tam jest. Kari patrzyła na mnie jak na wariata. Znalazłem je. Nie było łatwo to dostrzec, lecz mimo wszystko, wiedząc, czego się szuka, widziało się to wyraźnie. Spojrzałem na Kari.
– Tak! – wykrzyknąłem. – Tak! Tak! Tak! – Pocałowałem ją, posadziłem na krześle i wytłumaczyłem, o co chodzi.
Rozdział 46
Słoneczne światło wpadało jasnymi snopami przez łukowe okna, rzucając podłużne, geometryczne wzory. Był poniedziałkowy ranek, ostatni dzień rozprawy, a na sali panowało napięcie i poczucie, że teraz wszystko się rozstrzygnie. Byłem zmęczony po weekendzie z małą ilością snu i nawałem pracy, ale przede wszystkim czekałem w napięciu. Rozpierała mnie energia, z trudem stałem przy swoim krześle. Podszedł do mnie Kihlberg. – Coś ty, kurwa, wymyślił, Brenne? Nigdy wcześniej nie słyszałem, żeby przeklinał. – Sędzia dzwonił do ciebie wczoraj wieczorem? Skinął głową. – Poczeka pan, to zobaczy, panie prokuratorze – odparłem, po czym odwróciłem się do niego plecami. Synne siedziała na swoim miejscu. Slavo również. Obojgu powiedziałem, że powołałem nowego świadka, ale nic ponadto. Gapili się na mnie, jakby chcieli wyczytać w mojej twarzy odpowiedź. Hauge ostatni raz sprawdził, czy wszyscy są, gdzie być powinni, po czym otworzył drzwi sędziom. Krzesła zaszurały, gdy wstawali ostatni maruderzy. Sędziowie zajęli swoje miejsca, przewodniczący przez chwilę się rozglądał, po czym oznajmił rozpoczęcie posiedzenia. Znów szuranie krzeseł, aż wreszcie nastała cisza.
Kolle wyjął okulary, popatrzył na blat przed sobą, aż wreszcie uniósł głowę. W skroniach poczułem tętniącą krew. – Dzień dobry – przywitał się. – Zbliżamy się do końca długiej i męczącej sprawy sądowej. W piątek właściwie zakończyliśmy postępowanie dowodowe, w każdym razie w zakresie dowodów dotyczących kwestii winy. Zostały nam zatem tylko mowy końcowe prokuratora i obrońcy, a także pouczenie prawne przewodniczącego, czyli moje. – Poprawił okulary. – Wczoraj wieczorem zadzwonił do mnie jednak mecenas Brenne i poinformował, że chciałby powołać jeszcze jednego świadka. Odbiega to wielce od reguł, ale obiecałem, że rozważę taką możliwość. Panie mecenasie, czy podtrzymuje pan wniosek o powołanie tego świadka? – Tak – powiedziałem. – Czy pan prokurator ma jakieś komentarze lub chciałby wnieść sprzeciw? Kihlberg jak błyskawica zerwał się na nogi. – Owszem. Całkowicie się z tym nie zgadzam. Zakończyliśmy zeznania świadków. Strony miały całe miesiące na przygotowanie się do sprawy. Podstawową zasadą norweskiego prawa karnego jest informowanie z wyprzedzeniem o dowodach, tak aby druga strona mogła się na nie przygotować i w razie potrzeby je odeprzeć. Nie wiem nawet, na jaki temat zeznawać będzie świadek. Moim zdaniem to nie do pomyślenia i proszę sąd o wykluczenie dodatkowego dowodu. Właśnie wstawałem, gdy Kolle uniósł dłoń. – To nie będzie konieczne, panie mecenasie. Wczoraj przedstawił pan swoje argumenty i już podjąłem decyzję. Twierdził pan, że świadek jest ważny, że jego zeznanie może rozstrzygnąć o winie lub
niewinności oskarżonego. Oczywiście nie wiem, czy naprawdę tak jest. Trudno sobie wyobrazić, aby świadek, o którym żadna ze stron wcześniej nie pomyślała, mógł wnieść do sprawy równie istotne informacje. – Wypił łyk wody. – Posiedzenie rozpoczęliśmy od wniosku o wykluczenie dowodów. Wtedy sąd nie zgodził się na to, powoławszy się na system swobodnego przeprowadzania dowodów. Teraz nie widzę poważnych przeszkód w powołaniu świadka. To prawda, że niechętnie odnosimy się do takich niespodzianek, a prokurator powinien zostać jak najwcześniej poinformowany o dowodach obrony. Ważniejszy jest jednak wzgląd na pewność prawną oskarżonego. Dopóki istnieje możliwość, że świadek ma znaczenie, i dopóki zakres zeznań nie jest zbyt szeroki, to właśnie ta kwestia powinna być decydująca. Panie mecenasie, proszę o powołanie świadka. Kihlberg nie zdołał się powstrzymać. – Skoro sąd już zadecydował, to nie widzę sensu w pytaniu mnie o zdanie – rzucił ze złością. – Zapytałem pana, panie prokuratorze – zwrócił się do niego Kolle – ponieważ sądziłem, że mógłby pan zwrócić uwagę na coś, o czym sam nie pomyślałem. Nie zwrócił pan. Czy coś jeszcze? Kihlberg pokręcił głową. Na jego twarz wypłynęły intensywne rumieńce. Nigdy nie widziałem go w takim stanie na sali sądowej. Kolle skinął na mnie, a ja z kolei skinąłem na sekretarza, który stał przy ścianie od strony ławy przysięgłych. Podszedł do drzwi prowadzących do swojego gabinetu, otworzył je i wprowadził świadka. Minęli miejsca dla publiczności. Sala była tego dnia niemal pełna. Słyszałem szmer cichych głosów, kiedy widzowie odprowadzali mojego świadka spojrzeniami. Hauge wskazał mu miejsce za pulpitem. Był to
niewysoki mężczyzna o półdługich włosach w lekkim nieładzie, które opadały mu na oczy. Miał na sobie tweedową marynarkę w neutralnym kolorze i sztruksowe spodnie. Z zainteresowaniem rozejrzał się po sali. – Jeżeli mógłby pan jeszcze chwilę postać... – poprosił przewodniczący. – Pana nazwisko? – Ole Helgesen. – Dalej podał datę urodzenia i adres. – Pana stanowisko? – Jestem ordynatorem oddziału hematologii szpitala uniwersyteckiego. Kolle to zanotował. Za moment znowu się odezwał: – Muszę pana poinformować, że składanie zeznań w sądzie to poważna sprawa. Musi pan powiedzieć wszystko, co pan wie, i nie wolno panu mijać się z prawdą. Składanie nieprawdziwych zeznań wiąże się z surową odpowiedzialnością karną. Proszę unieść prawą dłoń. Czy przysięga pan mówić prawdę, bez zatajania czegokolwiek? – Tak – odparł Ole Helgesen. Kolle przeniósł wzrok na mnie. – Mecenasie, pana świadek, proszę. – Dziękuję – powiedziałem. – Panie Helgesen, musi pan mieć świadomość, że sąd nie wie, dlaczego pan tu jest ani kim pan jest. Dlatego zajmiemy się wszystkim krok po kroku. Skinął głową. – Po pierwsze, kim pan jest. Określił pan, jakie zajmuje stanowisko, ale może powiedzmy nieco więcej o pana wykształceniu i kompetencjach zawodowych. Jest pan lekarzem, skończył pan, oczywiście, medycynę. Gdzie pan studiował? – Tutaj, w mieście. Przy szpitalu uniwersyteckim.
– Dobrze. A poza podstawowym wykształceniem posiada pan specjalizację? – Tak. Jak każdy lekarz. – Okej. W jakiej dziedzinie się pan specjalizuje? – Mówiąc krótko i bez wchodzenia w techniczne szczegóły, we krwi. – Dobrze. Zrobił pan doktorat? – Zgadza się. Również z nauki o krwi. – Czy może pan powiedzieć coś więcej o temacie swojej rozprawy doktorskiej? – Tak. Znowu, by nie być zbyt technicznym, powiem, że pisałem o właściwościach i mechanizmach koagulacyjnych krwi... ludzkiej krwi. – Oznacza to zdolność krwi do krzepnięcia i zastygania po... powiedzmy, że po wypłynięciu z ciała na powietrze, zgadza się? – Tak, można tak to określić. – I nadal zajmuje się pan pracą naukową? To znaczy w tej samej dziedzinie? – Tak. Badam i publikuję. I oczywiście wykładam. – Ostatnie zdanie dodał z wysiłkiem, jakby nie podobała mu się sama myśl. – Czy powiedziałby pan, że jest pan ekspertem w swojej dziedzinie, to znaczy w zakresie właściwości koagulacyjnych krwi? Przez chwilę to rozważał. – Jest jeszcze jeden badacz w Tromsø... zdolny... ale tak, myślę, że wiem na ten temat więcej niż inni... W każdym razie w tym kraju. – Świetnie. – Odwróciłem się do sędziego. – Wysoki sądzie, proszę o uznanie świadka za biegłego. – Dobrze. Ustosunkujemy się do tego później. Proszę
kontynuować. Widziałem, że Kolle jest zaciekawiony i zastanawia się, do czego to doprowadzi. Zerknąłem na Kihlberga. Intensywnie wbijał wzrok w Olego Helgesena, a na jego czole pojawiła się głęboka bruzda. – Panie Helgesen, opowie pan sądowi o przeprowadzonym przez siebie eksperymencie, prawda? Może pan podać jego powód oraz opisać, na czym polegał? – Tak. Powód jest prosty. Wczoraj rano, w niedzielę, zadzwonił pan do mnie, prosząc o pomoc w sprawie karnej. – Posłał mi uśmiech. – Był pan bardzo... powiedzmy... zaangażowany. Zgodziłem się pomóc. Dałem mu znak, by kontynuował. – Eksperyment polegał na tym, że polaliśmy krwią podłogę z linoleum. W pomieszczeniu, jeśli mogę dodać, w którym panowała temperatura dwudziestu stopni, czyli normalna temperatura pokojowa. Następnie wzięliśmy but, pana zdaniem o podobnym wzorze podeszwy, co but będący dowodem w tej sprawie, i w różnych odstępach czasu odciskaliśmy go we krwi. W zasadzie to nie jest najbardziej naukowy eksperyment, w jakim brałem udział. Żeby go wykonać, nie potrzeba też mojej specjalistycznej wiedzy. Właściwie każdy mógł to zrobić. – Tak – przyznałem. – Ale poza swoimi kompetencjami posiadał pan jeszcze wielką przewagę nad innymi ludźmi. Miał pan dostęp do krwi. Ludzkiej krwi. Przerwałem i rozejrzałem się wokół. W sądzie panowała całkowita, pełna wyczekiwania cisza. Dziennikarze, którzy na ogół mamroczą do siebie lub bazgrzą w notesach, teraz siedzieli wyprostowani, bacznie nam się przyglądając. – Może pan streścić przebieg eksperymentu, panie Helgesen? Co
pan zrobił i jakie uzyskał pan wyniki? – Byłoby najlepiej, gdybym mógł zaprezentować serię zdjęć na projektorze – rzekł. – Najłatwiej pokazać to na zdjęciach. Rozmawiałem wcześniej z Haugem, który wszystko przygotował. Tylko parę minut zajęło zaciemnienie sali i wyświetlenie na ekranie pierwszego zdjęcia. Przedstawiało ono w poglądowy sposób duże pomieszczenie z meblami biurowymi ustawionymi pod ścianami. Na podłodze znajdowały się trzy kałuże krwi. Głos Helgesena w półmroku wydawał się donośniejszy. – Widzimy tu zwyczajną salę szpitalną w remontowanym skrzydle. Skorzystaliśmy ze starego skrzydła, bo podłoga jest tam dość nierówna. Proszę zwrócić uwagę na trzy kałuże krwi. Celowo wylano je w różnych miejscach, ponieważ dzięki temu mają, jak by to powiedzieć, różną głębokość. Dzieje się tak z tej prostej przyczyny, że gdzieniegdzie w podłodze są zagłębienia, w których zbiera się krew, a gdzie indziej wylewa się ona na boki, tworząc cienką warstwę. Pojawiło się nowe zdjęcie, a raczej trzy zdjęcia. Trzy czerwone kwadraty, bez żadnych detali czy przedmiotów zakłócających szkarłatne powierzchnie. – Tutaj mamy zbliżenia trzech kałuż, fotografie wykonano natychmiast po wylaniu krwi. Najgłębsza kałuża znajduje się z prawej strony, najpłytsza z lewej. Mam fotografie, na których widać wszystkie trzy w jednoczesnych sekwencjach. Mogę je później pokazać, ale głębokość miała minimalny wpływ na wynik. Dalej będę więc pokazywał jedynie środkową kałużę. Zmienił zdjęcie. Teraz widzieliśmy jedynie idealny, krwistoczerwony kwadrat. – Zrobiliśmy bardzo prostą rzecz. Wzięliśmy ten but... –
Następne zdjęcie, tym razem buta niemal identycznego z tym, który zostawił ślad we krwi Mike’a, i kolejne, przedstawiające podeszwę o wyraźnym wzorze. – ...wzięliśmy ten but i w pięciominutowych odstępach odciskaliśmy go w kałużach krwi. Dwie minuty później fotografowaliśmy wynik. Będę to na bieżąco pokazywał. Kolejny czerwony kwadrat, z podpisem „5 min” wykonanym czarnym pisakiem. Jeszcze jeden, identyczny, ale z tekstem „10 min”. Kliknięcie. „15 min”. Kliknięcie. „20 min”, „25 min”. Widać było jedynie czystą, czerwoną powierzchnię. – Jak państwo pewnie zauważyli, zupełnie nic tu nie widać. Nic. – Ole Helgesen klikał w tę i z powrotem, pokazując te same zdjęcia. – Nic. Przejdźmy do zdjęcia zrobionego 35 minut po wylaniu krwi. Znowu kliknięcie. Teraz w czerwieni dało się dostrzec wzór. – Nie widać tego zbyt wyraźnie, ale jest tutaj wzór. To odcisk buta. W końcu przerwałem mu pytaniem. – Dlaczego? Dlaczego odcisku buta nie widać na pierwszych zdjęciach? – To bardzo proste. Właściwie odpowiedź przyniesie nam zdrowy rozsądek. Przed upływem pół godziny krew nie zdążyła na tyle skoagulować, aby podeszwa buta zostawiła po sobie ślad. To jak wdepnąć w kałużę wody. Po podniesieniu buta woda ocieka z powrotem na swoje miejsce. To samo dzieje się z krwią, zanim wystarczająco skrzepnie. Wraca na miejsce, tworząc znowu równą, nienaruszoną powierzchnię. But nie zostawia śladów. Dopiero po osiągnięciu odpowiedniego stopnia koagulacji, kiedy krew przestaje być rzadka, odciski buta stają się trwałe. – Ma pan ostatnie zdjęcie, prawda? To, które panu dałem? Dla
porównania. – Zgadza się. Poinformowano mnie, że zdjęcie pochodzi z policyjnej teczki z fotografiami z miejsca zbrodni. Powinno to być... zdjęcie numer dziewięć. – Zgadza się – odparłem. – Wszyscy widzieliśmy zdjęcia i mamy te teczki. Możemy teraz powtórnie zobaczyć tamtą fotografię? Kliknięcie. Było to zdjęcie, które przypomniałem sobie w nocy, kiedy Kari stała przede mną we łzach. Zdjęcie odcisku buta Slava na szarym linoleum. Obok, pośrodku kałuży krwi zaznaczał się jeszcze słaby, ale wyraźny relief wzoru podeszwy. Nie było go łatwo dostrzec, lecz stawał się zauważalny, kiedy wiedziało się, czego szukać. Przez zupełny przypadek uchwycono go na zdjęciu. Gdyby aparat trzymano pod nieco innym kątem, cienie by się nie ukazały. Na innych zdjęciach nie było widać nic podobnego. – Czy na podstawie naszego małego eksperymentu może pan wyciągnąć jakieś wnioski dotyczące tego zdjęcia z miejsca zbrodni? – Tak. Odcisk we krwi powstał najwcześniej pół godziny po dokonaniu zabójstwa. Albo, uściślając, po rozlaniu krwi. – Ponieważ trwały odcisk nie powstałby wcześniej? – Właśnie tak. To było w sumie wszystko. Włączono światła. Kihlberg wyglądał tak, jakby miał zaraz zemdleć. Nie zadał świadkowi żadnych pytań. Dziennikarze notowali jak opętani. Niektórzy ławnicy wydawali się zdezorientowani, pochylali się ku sobie i mamrotali, niemal widziałem, jak powoli dociera do nich znaczenie tego, co usłyszeli. Właśnie dowiodłem, że Slavo był na miejscu zbrodni pół godziny po dokonaniu zabójstwa. Kolle zarządził przerwę.
– W związku z tym, co usłyszeliśmy, przypuszczam, że przyda się panu trochę czasu do namysłu, panie prokuratorze – powiedział do Kihlberga. – Zarządzam przerwę na lunch. Jeżeli prokurator zechce przedstawić kontrdowód do zeznania świadka, dam mu taką możliwość. Jeżeli nie, przejdziemy bezpośrednio do mów końcowych. W porządku? Kihlberg tylko skinął głową. Slavo siedział, podczas gdy sala powoli pustoszała. Strażnicy pozwolili mu zostać na miejscu. Wreszcie odwrócił się do mnie. – Nie odważyłem się mieć nadziei, Mikael – westchnął. – Teraz ją mam, a to chyba jeszcze gorsze. Ale... ale dziękuję. – Dotrzyjmy najpierw do celu – odparłem. – Wtedy będziesz mógł mi dziękować. Kihlberg nie miał żadnych kontrdowodów. Ale też się nie poddał. Kiedy dowody nie wystarczają, obowiązkiem prokuratora jest odstąpić od zarzutów. Jego praca nie polega na doprowadzaniu do skazania oskarżonego za wszelką cenę, prokurator musi pozostać obiektywny w zupełnie inny sposób niż obrońca. Tak jest w teorii. W praktyce często bywa inaczej. Kihlberg za bardzo poświęcił się tej sprawie, więc nie mógł tak łatwo zrezygnować. Nie był obiektywny, jedynie zły, zdawało mi się, że słyszę to w jego głosie. Nadal prezentował się genialnie jako oskarżyciel, ale przemawiał zbyt intensywnie, niemal przeszywająco, a jego argumentacja posuwała się nieco zbyt daleko. Długo opowiadał o przeszłości Slava i Mike’a, o handlu narkotykami. Słowo w słowo przywołał zeznania rewidenta i Króla Słońce. – Zarówno zmarłego, jak i oskarżonego określiłbym mianem narkotykowych bossów – oświadczył ławie przysięgłych. – To
międzynarodowi przestępcy i najgorszej maści handlarze narkotyków. Dowody nie pozostawiają co do tego wątpliwości. Mogą państwo wziąć to pod uwagę przy ocenie sprawy. Później mówił o pieniądzach odkrytych w domu Mike’a i kopertach Slavo. – To tutaj znajdziemy motyw. Nie musimy go szukać, ale moim zdaniem to tutaj go znajdziemy. I – dodał – nic w tym dziwnego. To typowe. Przez ten brudny interes przewijają się wielkie pieniądze. Osobami, które się nim zajmują, kieruje jedno – chciwość. Nie może więc być zaskoczeniem, że dochodzi wśród nich do kłótni o pieniądze, wielkie pieniądze. W tym środowisku powszechna jest przemoc. Zabójstwa zdarzają się z powodu mniejszych kwot, dużo mniejszych niż w tym przypadku. Sto dwa tysiące koron, szanowni państwo, ukryte w szafie na ubrania. To właśnie motyw, jeżeli go państwo szukają. Udowodnił, że Slavo odwiedził miejsce zbrodni. Nie było to trudne. Wycisnął ze słów pani Samuelsen, co się tylko dało i jeszcze trochę. Złożyła dobre i jednoznaczne zeznanie na policji i to właśnie jego musi się trzymać ława przysięgłych. Nie powinna brać pod uwagę tego, że obrońca zdezorientował ją w sądzie. To starsza kobieta, więc nic dziwnego, że mogła w takiej chwili ulec słabości. Poczułem gniew. Jego mowa nie była obiektywna. Kihlberg pragnął krwi. Długo roztrząsał reakcję Slava po znalezieniu ciała Mike’a. – Proszę zadać sobie to pytanie: co zrobiliby państwo w takiej sytuacji? Co zrobiłby każdy normalny, myślący człowiek? Właśnie! Wezwałby policję albo przynajmniej pogotowie. Istnieje tylko jeden powód, dla którego Slavo Mihajlović tego nie uczynił. Tylko jedna możliwa przyczyna, dla której nie postąpił jak wszyscy. Ponieważ
to on jest mordercą. – Odczekał, aż jego słowa zrobią odpowiednie wrażenie, wypił łyk wody, przejrzał swoje papiery. – Wreszcie zaś, szanowni państwo, parę słów o tak zwanym eksperymencie, którego wyniki obrońca przedstawił w ostatniej chwili. Nie zamierzam poświęcać temu zagadnieniu wiele uwagi, powiem tylko jedno. Eksperyment dowodzi najwyżej, że oskarżony przebywał w mieszkaniu przez jakiś czas po zabójstwie. Nic w tym dziwnego. Najprawdopodobniej szukał pieniędzy. Zeznanie doktora Helgesena w rzeczywistości nie ma żadnego znaczenia. Przed moją mową końcową przewodniczący zarządził dziesięć minut przerwy. Ta mowa to chwila prawdy dla każdego obrońcy. To wtedy okazuje się, czy nadajesz się do tej roboty – gdy stoisz zupełnie sam w świetle reflektorów, gdy cała uwaga kieruje się na ciebie, patrzą na ciebie dziennikarze, ławnicy, oskarżeni z nadzieją w oczach i prokurator z uniesionym piórem w ręce, gotów zetrzeć na pył każdy twój argument, oprotestować każdy wniosek. Jesteś sam i możesz albo to uwielbiać, albo tego nienawidzić. Bez względu na wszystko boisz się. Przez ostatnie, długie minuty na korytarzu, kiedy chodzisz bez wytchnienia tam i z powrotem i nawet dziennikarze z brukowców są na tyle rozsądni, by cię nie zaczepiać, czujesz suchość w ustach i skurcze w brzuchu, a w głowie nie masz ani jednej jasnej myśli. Tego dnia też tak było, jednak przywitałem to uczucie jak starego przyjaciela. Znałem je, wiedziałem, że mnie nie powstrzyma, kiedy wreszcie zacznę mówić. Bałem się, ale zachowywałem też spokój. Obezwładniający strach, który tak często ostatnio mnie dopadał, zniknął. Wiedziałem, co robić. Wiedziałem, gdzie się znajduję, o jaką stawkę toczy się gra. Wiedziałem, że zrobiłem w tej sprawie wszystko, co w mojej mocy. Niepewność minęła i w jakiś niezwykły,
niemal obojętny sposób myślałem o tym, co będę musiał uczynić, jeśli mi się nie powiedzie. Wszedłem do sali. Nalałem sobie szklankę wody. Położyłem przed sobą pismo z pytaniami do ławy przysięgłych, razem z długopisem. Przesunąłem krzesło tak, żeby mieć trochę luzu. Poprawiłem mikrofon, włączyłem go i ujrzałem mrugające czerwone światełko. Zapiąłem togę. Odłożyłem na bok notatki do mowy końcowej. Tego dnia ich nie potrzebowałem. Nagle wszystko znalazło się na swoim miejscu, a sędzia przewodniczący rzekł: – Proszę, panie mecenasie. Rozejrzałem się wokół. Sędziowie. Trzy czarne togi, trzy pary połyskujących okularów, przez które stawali się bezosobowi i odlegli. Kihlberg – wyprostowany, wciąż tak samo nienaganny i poprawny, ale z miną wskazującą, że najchętniej wcale by mnie nie słuchał. Ławnicy, pełni wyczekiwania, neutralni, trochę niespokojni. To był długi proces, chcieli już go zakończyć i wrócić do domów. Synne siedziała obok mnie skoncentrowana. Patrzyła na wprost. Slavo spoglądał na stół przed sobą, jak zwykle bez ruchu. Sala była prawie pełna. Nagle na samym końcu, na skraju ławki dostrzegłem Kari. Wbijała we mnie wzrok. Jej usta zdawały się poruszać. Dwa rzędy za nią siedziała Eva Kaufmann. Ona również mi się przypatrywała. Byli tam wszyscy, wpatrzeni we mnie, a w pomieszczeniu powoli zapadała cisza.
Rozdział 47
– Wysoki sądzie, szanowna ławo przysięgłych – zacząłem, a wszystko układało się w spójną całość. Odczuwałem lekkość ciała i jasność umysłu, mowa jakby sama się tworzyła, słowa po prostu do mnie przychodziły, same się łączyły w określonym porządku. To... wyjątkowe przeżycie. – Uzasadniona wątpliwość. W tej sprawie, jak we wszystkich sprawach karnych, to właśnie o nią chodzi. O uzasadnioną wątpliwość. Oczywiście znają państwo ten termin. Prokurator poinformował państwa o regułach ciężaru dowodu w prawie karnym. Sędzia doda jeszcze coś na ten temat, a ja wiem, że wszyscy państwo zasiadali wcześniej w ławie przysięgłych i słyszeli, jak obrońcy szeroko rozwodzą się na ten temat. Pewnie już się to państwu znudziło. Mimo wszystko muszę coś o tym powiedzieć, bo taka już moja rola. A także ponieważ to bardzo ważne. Proszę o odrobinę wyrozumiałości. Niech państwo posmakują to wyrażenie. Uzasadniona wątpliwość. Zbyt często słyszymy je na salach sądowych. Posługują się nim adwokaci, ciągle je wałkują, naginają jego znaczenie, nadużywają go, próbują za jego pomocą dokonać niemożliwego. To nasze magiczne zaklęcie, które wykrzykujemy, wypowiadamy szeptem, powtarzamy, aż zaczyna tracić sens i treść. A to niebezpieczne, bo wyrażenie to ma sens. Jest to niezwykle
poważne określenie. W dwóch słowach streszcza zadanie ławy przysięgłych. Państwa zadanie. To dlatego się tu państwo znaleźli. Aby stwierdzić, czy zaistniała uzasadniona wątpliwość. Więc co tak konkretnie oznacza ten termin? Nic prostszego. W tej sprawie muszą państwo podjąć jedną jedyną decyzję. Wysłuchali państwo opowieści Slava Mihajlovicia o nocy z pierwszego na drugiego grudnia ubiegłego roku, o tym, jak wszedł po schodach do mieszkania swojego przyjaciela i znalazł go martwego na podłodze. Słyszeli państwo wersję zdarzeń prokuratora: że Slavo wszedł po tych samych schodach, tej samej nocy, i zabił Mike’ a łomem. Pytanie brzmi zatem: czy są państwo pewni, że prokurator się nie myli? Czy mają państwo całkowitą pewność, że właśnie tak się stało? Czy też istnieje możliwość, że Slavo Mihajlović mówi prawdę? Pytanie nie brzmi, czy tak państwo uważają. Chodzi raczej o to, na ile prawdopodobne jest, że Slavo Mihajlović mówi prawdę. Pytanie brzmi dużo prościej: czy sądzą państwo, po rozważeniu wszystkich przedstawionych w sądzie dowodów, że Slavo może mówić prawdę? Że istnieje realna szansa, choćby niewielka, iż oskarżony mówi prawdę? Jeżeli tak, oznacza to, że istnieje uzasadniona wątpliwość. Wówczas mój klient powinien zostać uniewinniony, gdyż mają państwo obowiązek odpowiedzieć przecząco na postawione państwu pytanie główne. To właśnie konkretnie oznacza dziś dla państwa wyrażenie „uzasadniona wątpliwość”. Wyprostowałem się, zrobiłem krótką pauzę i wypiłem łyk wody. Ławników nie sposób rozgryźć, wyczytać z ich twarzy opinię na temat sprawy. Wszelkie próby to strata czasu. Można jednak dostrzec jedno i właśnie to się liczy – można się upewnić, czy za tobą nadążają, czy ich porwałeś, czy przykułeś ich uwagę. W tym
przypadku tak było. Słuchali mnie. Czekali na ciąg dalszy. Uniosłem leżącą przede mną kartkę. Po chwili kontynuowałem, ale nieco innym tonem, trochę ciszej. Ważne jest, by mówić ze zmienną intensywnością, w przeciwnym razie słuchacze tracą zainteresowanie ze zwykłego zmęczenia. – Proszę na moment razem ze mną zastanowić się nad pytaniem, na które mają państwo odpowiedzieć. – To prosty chwyt, który stosuję, gdy tylko mogę. Polega na wzbudzeniu zaangażowania ławników, na zrobieniu czegoś wspólnie. – Proszę unieść kartkę i przeczytać. Jak państwo widzą, pytanie główne jest proste. Czy Slavo Mihajlović zabił drugiego człowieka? Tylko tyle. Proszę zwrócić uwagę na to, czego tam nie ma, o co nie są państwo pytani. Nie pyta się państwa, czy Slavo jest serbskim gangsterem, czy zajmuje się sprzedażą narkotyków lub inną działalnością przestępczą. Wspominam o tym, choć pewnie uznają to państwo za zbyteczne i oczywiste, ponieważ prokurator, co zaskakujące, ponad połowę swojej mowy końcowej poświęcił nie kwestii zabójstwa, dowodom, które by je potwierdzały lub mu zaprzeczały, ale działalności gangsterów i handlowi narkotykami. To zastanawiające oraz groźne, dlatego muszę tu o tym wspomnieć. Kwestie te są mianowicie nieistotne, a jedynie zachęcają państwa do skrótów myślowych, które mogą doprowadzić do zupełnie błędnych wniosków. Będę z państwem szczery. W sprawach sądowych to na ogół popłaca. Jeżeli zapytaliby mnie państwo: czy pan, mecenasie Brenne, sądzi, że pana klient zajmował się sprzedażą narkotyków, odpowiedziałbym w prosty sposób: wysłuchałem tych samych świadków i poznałem te same dowody, co państwo, i tak, myślę, że
to bardzo prawdopodobne. Nie mam pewności, ale tak mi się wydaje. Kątem oka ujrzałem nagle unoszącą się głowę Slava i bardziej poczułem, niż zobaczyłem, jak Synne odwraca się w moją stronę. Wiedziałem, że to ryzykowny krok, ale zawsze postępuję według prostej filozofii. Na ile tylko możesz, trzymaj się faktów. Ani ławnicy, ani sędziowie nie są głupi. Spróbuj tylko udawać, że czarne jest białe, a ich stracisz. – Oczywiście z przykrością to mówię, mój klient zaś pewnie z przykrością tego słucha, ale taka jest prawda. Moje proste pytanie do państwa brzmi: i co z tego? – Te słowa na parę sekund zawisły w powietrzu. – Co, jeśli handlował narkotykami? Czy to czyni go mordercą? Czy to dowód zabójstwa? Co, jeśli był złodziejem? Albo oszustem podatkowym? A może zdradzał żonę? Czy to też czyniłoby go mordercą? To oczywiście bezsensowny i niedopuszczalny ciąg myślowy, pewnie dobrze o tym państwo wiedzą. Może prokurator pragnie powiedzieć, że handlarze narkotyków są bardziej niż inni ludzie skłonni do zabijania? Niewykluczone, że takie twierdzenie jest słuszne. Ale znów – co z tego? Do jakiego logicznego wniosku zachęca państwa oskarżyciel? Slavo jest handlarzem narkotyków. Niektórzy handlarze narkotyków są mordercami. Slavo jest mordercą. Takiego wywodu nie powstydziłby się Erasmus Montanus[*], ale nie może być z niego dumny norweski prokurator. Zaśmiali się. Ławnicy dobrze znali Holberga. Kihlbergowi nie było jednak do śmiechu. Następnie zająłem się reakcją Slava po znalezieniu Mike’a. Był to mój najsłabszy punkt, więc nie poświęciłem mu zbyt wiele czasu. Nie chciałem, aby ława przysięgłych za bardzo się na nim skupiała.
Powiedziałem jedynie, że na działanie Slava mogło wpłynąć wiele czynników. Może doznał szoku. Może był przestępcą, a przez to zupełnie inaczej niż zwykli śmiertelnicy podchodził do kontaktu z władzami. Może jedno i drugie. Stwierdziłem, że czasami ludziom zdarza się postępować nieracjonalnie, zwłaszcza w nienormalnych sytuacjach. Niebezpiecznie jest wysnuwać na tej podstawie wnioski. Później wkroczyłem na pewniejszy grunt. – Wreszcie docieram do sedna tej sprawy, może już najwyższa pora, ale musiałem najpierw uporać się z zasłoną dymną, którą stworzył prokurator. Kiedy tydzień temu zaczynaliśmy proces, oceniałem swoje szanse jako kiepskie, sądziłem, że mój klient zostanie skazany. Wpływ miały na to dwa centralne dowody, dwie karty, na które stawiał prokurator, a przez które sprawa wydawała się niemal przesądzona. Po pierwsze ślad krwi, który dowodził bytności mojego klienta na miejscu zbrodni, i to, jak wszyscy myśleliśmy, natychmiast lub niedługo po samym zabójstwie. Po drugie zeznanie świadka – sąsiadki, pani Samuelsen, która widziała Slava Mihajlovicia w drodze z miejsca zbrodni tuż po tym, jak usłyszała hałasy i krzyki piętro wyżej. Nie ma wątpliwości, że słyszała zabójstwo. Te dwa dowody przemawiały i nadal przemawiają przeciwko mojemu klientowi. A jednak, szanowni państwo, oba te dowody w ciągu tego tygodnia zostały mniej lub bardziej podważone. Przerwałem. Moja szklanka była już niemal opróżniona, więc przeszedłem cztery kroki do karafki, dolałem sobie wody i wróciłem
na miejsce. Na sali panowała całkowita cisza. – Zajmijmy się najpierw panią Samuelsen. Prokurator usiłował państwu wmówić, że zmieniła zeznanie w sądzie, ponieważ ją zdezorientowałem. To zwyczajnie nieprawda. Zadawałem jej pytania w spokojny, metodyczny sposób. Nie była ani trochę zdezorientowana pomimo swojego wieku. To ona sama zeznała przed sądem, że może słyszała tego wieczoru dwie osoby odwiedzające Mike’a, a nie jedną. Powiedziała to sama z siebie, nie pod wpływem pytania sugerującego odpowiedź czy w wyniku moich nacisków. W interesującym nas czasie zabójstwa ofiarę odwiedziły dwie osoby. Jedną z nich był Slavo. Tożsamości drugiej nie znamy. Pani Samuelsen nie miała pewności tylko co do jednego, a mianowicie czy to oskarżony, czy ten drugi, nieznany człowiek wyszedł z mieszkania po bójce. Tego nie potrafiła sobie dokładnie przypomnieć. Niepewność, niemożność przypomnienia sobie czegoś to nie to samo, co dezorientacja. Wręcz przeciwnie, to całkiem normalne, że świadkowie nie pamiętają szczegółów jakiegoś wydarzenia, ważne też i słuszne jest, że wyrażają swoje wątpliwości. Muszą zatem państwo ustosunkować się do następującej kwestii: pani Samuelsen widziała tej nocy mojego klienta w drodze z mieszkania Mike’a. Sądzi też, że tej samej nocy słyszała inną osobę. Dobiegły ją dźwięki, hałasy powstałe zapewne podczas zabójstwa piętro wyżej. Nie wie, która z dwóch osób szła po schodach po zabójstwie. Może Slavo. A może ktoś inny, kogo tożsamości nie znamy. Do takiego właśnie dowodu ja sam oraz państwo musimy się ustosunkować. Znowu przerwa. Nadal za mną nadążali. Słuchali mnie i notowali.
– Drugi dowód to ślad krwi. Wyraźny odcisk buta Slava Mihajlovicia w miejscu zbrodni. Zostawił na podłodze wyraźny odcisk, widzieli to państwo na zdjęciach. Nic dziwnego, w końcu sam przyznał, że był na miejscu zbrodni, ale przyszedł tam po zabójstwie i znalazł martwego przyjaciela w przedpokoju. Jednak ślady krwi na podłodze, pozostawione po wdepnięciu w kałużę, nie mają dla nas aż tak dużego znaczenia. Inaczej ma się z odciskiem w samej kałuży krwi, która zebrała się wokół zmarłego. To w tym miejscu należy odnieść się do dzisiejszego zeznania świadka, doktora Helgesena. Wyjaśnienie Helgesena oznacza jedno: Slavo Mihajlović znajdował się w miejscu zbrodni i wdepnął w krew pół godziny po tym, jak doszło do zabójstwa, a może nawet później. W każdym razie nie wcześniej. – Uniosłem palec, po czym powtórzyłem z naciskiem: – Był tam pół godziny po zabójstwie. Oczywiście nie oznacza to, że nie mógł tam przyjść wcześniej. Jasne, że mógł dokonać zabójstwa, zostać w mieszkaniu przez co najmniej pół godziny, a później, przed opuszczeniem miejsca zbrodni, wdepnąć w krew. Tak mogło się stać. Ale to mało prawdopodobne. Musimy zestawić tę wiedzę z zeznaniem pani Samuelsen. Jest mianowicie jedna rzecz, przy której cały czas obstawała. Słyszała głosy, hałasy i bójkę, a zaraz potem ktoś wyszedł z mieszkania. To nie mógł być Slavo Mihajlović. W takim wypadku musiałby później wrócić, a to przecież czysta spekulacja, do tego całkiem nieprawdopodobna. Nie zostawało już wiele do powiedzenia. Na sekundę opuściła mnie koncentracja, jak to czasem bywa podczas mów końcowych, więc musiałem chwilę pomyśleć. Wziąłem głęboki wdech i kontynuowałem:
– Poza tym przypominam państwu o jednej ważnej sprawie, a mianowicie czasie zgonu. Znają państwo konkluzję patologa sądowego. Śmierć mogła nastąpić między godziną pierwszą a drugą w nocy. Na sto procent wiemy, że oskarżony zjawił się w miejscu zbrodni dopiero kwadrans po drugiej. Wiemy to na podstawie rejestru taksówkarza Kårego Mossa. Zgon mógł nastąpić po przybyciu oskarżonego, ale to mało prawdopodobne. Raz jeszcze powtarzam, że najbardziej prawdopodobna jest ta prosta możliwość, że Slavo Mihajlović mówi prawdę. Już kończę. Proszę tylko pozwolić mi dodać jedno: muszą państwo mieć na uwadze zeznanie oskarżonego, jego własną relację z tamtego wieczoru. Następnie muszą państwo rozpatrzyć dowody, koronne dowody, takie jak zeznanie pani Samuelsen i ślady krwi. Muszą je państwo porównać i zadać sobie pytanie: czy coś w tych dowodach, albo w innych dowodach w sprawie, nie zgadza się z jego zeznaniem? Odpowiedź sama ciśnie się na usta. Nie ma czegoś takiego. Wręcz przeciwnie. Zeznanie doktora Helgesena zestawione z tym, co wiemy o czasie zgonu, czyni prawdopodobnym zeznanie Slava Mihajlovicia o wydarzeniach tamtej nocy. Zakończę tym, od czego zacząłem, czyli kwestią uzasadnionej wątpliwości. W tej sprawie istnieje uzasadniona wątpliwość, a nawet coś więcej. Nie można z całą pewnością potwierdzić, że mój klient jest winny. Wprost przeciwnie – potencjalnie mówi on prawdę. Oznacza to, że morderca znajduje się na wolności. To nie państwa problem, ale policji. Do państwa należy jak najwnikliwsza ocena dowodów. Jeżeli wykonają państwo to zadanie porządnie i odkładając na bok sentymenty, pewnie się państwo ze mną zgodzą. Slavo Mihajlović nie może zostać skazany za to zabójstwo.
Muszą państwo odpowiedzieć przecząco na pytanie, które wam zadano. Byłem całkowicie wyczerpany. Przewodniczący zarządził krótką przerwę. Slavo podszedł do mnie i bez słowa uścisnął mi dłoń. Odwróciłem się do Synne. – Dobrze było? – Tak, Mikael. Genialnie. Nie miałem siły wstać z miejsca. Po przerwie przewodniczący przedstawił krótkie pouczenie. Ławę przysięgłych wiążą różne kwestie i interpretacje przepisów, ale w zakresie oceny dowodów zostawia się jej całkowicie wolną rękę. W tej sprawie nie pojawiły się żadne problemy natury prawnej, więc przewodniczący nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Byłem wykończony, prawie nie słuchałem. Synne jak zwykle notowała. Przewodniczący wydał ławie przysięgłych ostatnie instrukcje, a następnie wszyscy wstaliśmy i sekretarz sądu odprowadził ławników do ich pokoju. Teraz pozostało nam tylko czekać. Wraz z Synne i Kari poszedłem do biura. Siedzieliśmy, pijąc kawę i prawie nic nie mówiąc. Cieszyłem się, że Kari jest obok. Czułem w sobie pustkę. Raz po raz zerkałem na zegarek. Wskazówki niemal stały w miejscu. Peter wetknął głowę przez drzwi. – Mówią, że byłeś znakomity, Mikael. Wygrasz? Wzruszyłem ramionami. – Komu kiedykolwiek udało się przewidzieć decyzję ławy przysięgłych? Kari siedziała z rękoma złożonymi na kolanach. Miała pobielałe kłykcie. Wskazówki zegara zupełnie zamarły. Z braku innych zajęć jeszcze napiłem się kawy. Całkiem przestaliśmy się do siebie
odzywać. Nagle zegarek przeskoczył o pół godziny do przodu. Zastanawiałem się, czy się nie zepsuł. Kiedy zadzwoniła moja komórka, wszyscy drgnęliśmy. Tkwiłem bez ruchu, wpatrując się w nią. Miała włączoną wibrację i podskakiwała na stole jak wściekła osa. Wreszcie Synne odebrała. Chwilę słuchała, po czym powiedziała tylko: „w porządku” i się rozłączyła. – Ławnicy są gotowi – oznajmiła. – Musimy iść. Promienie słońca wpadały po skosie przez łukowe okna. Drobinki kurzu tańczyły w świetle niczym galaktyki. Czekaliśmy. Na miejscu byli już wszyscy. Stali. Znajdowałem się wcześniej w tej sytuacji, czułem to napięcie, przyjmowałem zwycięstwa i porażki, w tej sali, za tym stołem przeżywałem swoje najlepsze i najgorsze chwile. Wszystko było tak dobrze znane, a jednak inne. Wreszcie zrozumiałem, jak w tym momencie czuje się oskarżony. Ja sam zasiadałem tego dnia na ławie oskarżonych, ale przebrałem się w czarną togę, więc nikt tego nie zauważył. Wiedziała to jedynie Kari, która stała w pierwszym rzędzie publiczności, z oczami jak spodki, wpatrzona we mnie. Ławnicy zjawili się niespodziewanie, jakbym zupełnie nie zarejestrował jakiegoś ułamka czasu. Nie widziałem, kiedy wchodzili. Przewodniczący ławy przysięgłych stanął, odchrząknął, po czym rzekł: – Na pytanie główne odpowiedź brzmi: nie. Jego słowa do mnie nie dotarły, nie pojąłem ich, nie wiedziałem, co oznaczają. Taki stan trwał do momentu, kiedy sędziowie zaczęli szeptać między sobą, by następnie oznajmić, że akceptują decyzję i kończą obrady. Do momentu, kiedy Slavo dopadł mnie i wyściskał
jak niedźwiedź, a Synne rzuciła mi się na szyję, zanosząc się śmiechem i mrucząc mi do ucha niezrozumiałe słowa, Kihlberg zaś podszedł z wyciągniętą dłonią i uśmiechem, który bardziej przypominał grymas. Dopiero wtedy to zrozumiałem i musiałem na chwilę usiąść, bo moje nogi strasznie drżały. Wtedy to zrozumiałem. Że wygrałem. Wszystko. Widziałem Evę Kaufmann wiszącą u ramienia Slava, szepczącą mu coś do ucha, i Slava, który obejmował ją z głośnym śmiechem. Wyszedłem na korytarz, pokonałem schody, przeciąłem wielki, ciemny hol i wreszcie znalazłem się w ostrym świetle dnia. Przedarłem się przez deszcz fleszy, minąłem mikrofony i kamery telewizyjne. Wyszedłem z ciemności w światło. Stała tam Kari. Uśmiechała się. Stała w słońcu i się uśmiechała.
[*]
Bohater krytykującej akademicką pozę komedii pod tym samym tytułem, autorstwa norwesko-duńskiego dramatopisarza Ludviga Holberga (1684–1754). Erasmus Montanus to łaciński odpowiednik prawdziwego nazwiska bohatera, Rasmusa Berga, chłopskiego syna, który po zakończeniu edukacji na uniwersytecie powraca na wieś, gdzie wywyższa się z powodu otrzymanego wykształcenia.
Posłowie
Niniejsza książka ma dostarczać rozrywki, a nie być źródłem wiedzy prawniczej. Mimo to większość rzeczy, które napisałem o prawie i sądownictwie, jest zgodna z prawdą, choć oczywiście pominąłem wiele szczegółów, które zwyczajnie zanudziłyby czytelnika. To samo dotyczy opisu pracy obrońcy w poważnej sprawie karnej. Na ile potrafiłem, starałem się oddać uczucia towarzyszące występowaniu na sali sądowej w czarnej todze. Nigdy całkiem do tego nie przywyknę. W tej pracy po równo doświadcza się nudy, strachu i nagłych przypływów adrenaliny. Nie ma chyba drugiego takiego zawodu. W dwóch kwestiach dopuściłem się jednak świadomego przekłamania. Po pierwsze nie istnieje już coś takiego jak sąd śledczy. Obecnie sprawami osób zatrzymanych w areszcie oraz przymusowymi interwencjami zajmują się sądy rejonowe. W praktyce nie stanowi to większej różnicy, a „sąd śledczy” to tak utarte pojęcie, że zdecydowałem się je zachować. Po drugie ominąłem jedną istotną część praktyki prawa karnego. W Norwegii wszystkie poważne sprawy karne rozpatrują sądy dwóch instancji, najpierw rejonowy, a następnie apelacyjny z ławą przysięgłych. Taką zasadę wprowadzono w roku 1999. Wcześniej procesami o zabójstwo zajmował się bezpośrednio sąd apelacyjny. Ze względu na dramatyzm opowieści wolałem zachować w książce
stary system. Nie byłoby chyba równie ciekawie, gdybym dwukrotnie opisał tę samą sprawę sądową. Bergen, maj 2005 roku Chris Tvedt
Przeczytaj fragment następnego tomu! Chris Tvedt
Na własną rękę Przełożyła Dorota Polska
Rozdział 1
Otworzyłem oczy, nie mając pojęcia, gdzie się znajduję. Wszystko było zielone. Migotliwe, błyszczące, soczysto zielone. I wszystko się poruszało, tak jakby cały świat drżał przede mną wśród małych, złotych błysków światła. Posortowanie doznań zmysłowych zajęło mi trochę czasu. Zapach ciepłej ziemi i trawy. Krzyk mew i odległe wołania wesołych dzieci. Miękkie, letnie powietrze, ocierające się o moją skórę. I nagle wiedziałem, gdzie jestem. Leżałem na plecach pod wielkim bukiem i patrzyłem na liście kołysane przez letni wietrzyk. W szczelinach listowia promienie słońca połyskiwały jak małe klejnoty wśród zieleni. Było lato. Podniosłem się na łokciu i rozejrzałem wokół z głową ciężką od snu. W koszyku obok stała niemal pusta butelka białego wina. Było ciepławe i smakowało odrobinę mdląco, ale i tak je wypiłem. Po drugiej stronie powinna leżeć Kari, ale nie było tam nikogo, tylko para równo ułożonych sandałów. Znowu się położyłem i czekałem, a po kilku minutach zobaczyłem, jak idzie przez trawę, skąpana w słońcu, z mokrymi włosami. Kiedy podeszła bliżej, spostrzegłem krople wody migoczące na jej ramionach. Kari jest niska i szczupła, ale kryje pod ubraniem krągłości. Mnie wydaje się piękna. Posłałem jej uśmiech. – Kąpałaś się – zauważyłem. Zaśmiała się do mnie.
– Przed bystrym adwokatem nic się nie ukryje – odparła. – Przyznaję, kąpałam się. Ty też powinieneś. Było cudownie. – Mowy nie ma. Kąpię się tylko na Południu. I najchętniej kiedy jestem sam. Właściwie to nie umiem pływać, jedynie unoszę się na wodzie. To upokarzające. – Woda nie jest zimna, tylko rześka. – Położyła się obok mnie. – A tu masz... coś naprawdę zimnego – dodała, przysuwając się i obejmując mnie udem i ramieniem. Jej skóra była naprawdę chłodna, a mokry kostium kąpielowy nawet bardziej, i aż się zachłysnąłem, gdy dotknęła mojej rozgrzanej od słońca skóry. Nawet nos i usta wtulone w moją szyję były zimne, ale udało mi się znieść to mężnie i leżałem nieruchomo na słońcu, podczas gdy nasze ciała się nagrzewały. Dobrze było tak leżeć. Zamknąłem oczy, czując na szyi oddech Kari i ciężar jej ciała, miękki nacisk łona na moje udo. Nabrałem na nią ochoty w leniwy i ciepły sposób, którego długo już nie zaznałem. Poczuła mój wzwód, przycisnęła się mocniej, a mnie zrobiło się głupio, że leżę tak i wszyscy mogą na mnie patrzeć, więc musiałem przewrócić się na brzuch. Kari pogładziła mnie po plecach samymi opuszkami palców. Zamknąłem oczy i znowu zasnąłem. Zanim się obudziłem, cienie się wydłużyły, a barwy stały się o ton cieplejsze i głębsze. Kari przykryła moje plecy T-shirtem. Sama zmieniła już ubranie, włożyła skąpy top i krótką, białą spódnicę; teraz siedziała po turecku, czytając gazetę. Kiedy wyciągnąłem rękę, by jej dotknąć, z uśmiechem podniosła wzrok. – Nareszcie się obudziłeś – powiedziała. Tylko skinąłem głową. – Spałeś przez cały dzień, Mikael.
– Tak. Było cudownie. – Pomyślałam, że tego ci trzeba. Wiesz, ile czasu minęło, odkąd ostatni raz miałeś wolne? Z pewnością całe miesiące. Zdawałem sobie z tego sprawę. Ostatni rok minął jak z bicza strzelił na taśmociągu procesów. Narkotyki, przemoc, gwałty, kazirodztwa i jeszcze więcej narkotyków. Dokładnie rok temu wygrałem głośną sprawę o zabójstwo, w dodatku w spektakularny sposób. Gazety mnie pokochały i po raz pierwszy doświadczyłem, w jaki sposób sława dodaje pewności siebie. Dziennikarze są zwierzyną stadną. Jeśli jedna gazeta przeprowadzi z tobą wywiad, to w pozostałych redakcjach zaraz chcą tego samego. Nagle wszystko potoczyło się jak lawina. Zapraszano mnie do debat radiowych i telewizyjnych. Dzienniki prosiły mnie o komentarz do wszystkiego, co miedzy niebem a ziemią. Chciano mnie nawet gościć na premierach teatralnych. A sprawy napływały. Pieniądze również. Płynąłem na fali – tak wtedy, jak i teraz. Dziś jednak miałem wolne po raz pierwszy, odkąd pamiętałem, i aż do szpiku kości czułem, jak bardzo jestem zmęczony. Tak jakbym przez rok żył na adrenalinie i nerwowej energii, aż do chwili gdy wyczerpały się zapasy. – Schudłeś też, Mikael. Za bardzo schudłeś. Przewróciłem się na drugi bok. Na czole Kari pojawiła się maleńka zmarszczka, jak zawsze kiedy się zamyślała, i opadł na nie kosmyk włosów, którego ani prośbą, ani groźbą nie mogła poskromić. – Za dużo pracuję – przyznałem. – Ale to była moja szansa, by się wybić. Musiałem ją chwytać, póki się dało. Wiem, że to dla ciebie męczące. Że nie zostaje nam wiele czasu dla siebie. I że za często wyjeżdżam.
Spojrzała na mnie poważnie. – Kocham cię, Mikael. Ale... tak. Dużo jest pracy, a mało czasu dla nas. – Niedługo będzie lepiej. Dostałem się już tam, gdzie pragnąłem dotrzeć. Mogę teraz trochę zwolnić, być bardziej wybredny, brać tylko te sprawy, które chcę, i odrzucać inne. Będzie lepiej, już wkrótce. Spojrzała na mnie i skinęła głową, ale zmarszczka nie zniknęła z jej czoła. Trzymając się za ręce, poszliśmy wąskimi, krętymi, żwirowymi dróżkami w cieniu drzew, znaleźliśmy schody prowadzące na brzeg morza i zamówiliśmy obiad w restauracji na nabrzeżu z widokiem na fiord. Po posiłku siedzieliśmy, każde z butelką piwa w ręku, i patrzyliśmy na wodę. Po drugiej stronie fiordu leżały budynki fabryczne i skryte w cieniu doki, ale na północnym zachodzie woda połyskiwała czerwono i żółto w promieniach zachodzącego słońca, a spokój tafli łamały tylko pasma ciągnące się za łódeczkami. – Za dwa tygodnie – powiedziałem – za dwa tygodnie pojedziemy na urlop. Wyłączę komórkę i nie zabiorę z sobą żadnych papierów. Będziemy tylko my dwoje. Odezwał się mój telefon. Przez cały dzień milczał; włączyłem go, dopiero gdy poczułem wyrzuty sumienia. Spojrzałem na aparat, potem na Kari i pozwoliłem, by dzwonił. Minutę później melodia rozległa się ponownie – rozeźlone tony dzwonka sprawiły, że ludzie przy najbliższych stolikach obejrzeli się z irytacją. Odebrałem. To była Synne. Jest moją aplikantką, młodą, zdolną i ambitną. Jej głos był zdyszany z podniecenia. – Dlaczego, u licha, nie odbierasz, Mikael? Nie mogłam cię złapać.
– Mam wolne. – Już nie. Musisz tu przyjechać. – O co chodzi? – Pamiętasz zabójstwo, które zdarzyło się wczesną wiosną? Znaleziono zwłoki młodej dziewczyny. Nazwano to sprawą Mai. – Tak. – Właśnie telefonowali z więzienia. Oskarżony, Alvin Mo, chce zmienić obrońcę. Wskazał ciebie. Musisz przyjechać. Czeka, aż do niego zadzwonisz. Westchnąłem. – Wcale nie muszę, ty do niego zadzwoń. Wiesz, co masz zrobić, Synne. Pisemne podanie o zmianę adwokata, list do sądu śledczego, kopia dla policji i dotychczasowego obrońcy. Wszystko to umiesz. – Ale... – Jeśli chce moich usług, to przyjmie warunki. Zadzwoń do niego i objaśnij mu procedurę. Powiedz, że przyjadę, gdy tylko mianują mnie obrońcą. Niemalże słyszałem, jak bierze się w garść przy słuchawce. – Niech będzie, Mikael, niech będzie. Zajmę się tym. Ale... – Tak? – To duża sprawa, prawda? – Owszem, Synne – przytaknąłem. – Naprawdę duża. Zakończywszy rozmowę, siedziałem przez chwilę, patrząc w przestrzeń. Sprawa Mai na kilka tygodni zawłaszczyła sobie nagłówki wszystkich gazet. Maja była młodą dziewczyną, trzynasto- lub czternastolatką. Jej ciało znaleziono na terenach rekreacyjnych poza miastem, okaleczone, ze śladami gwałtu. Kilka tygodni później policja aresztowała podejrzanego. Tyle, z grubsza
biorąc, wiedziałem. Gazety oszczędnie podawały szczegóły, ale nie ulegało wątpliwości, że morderstwo było makabryczne. – O co chodzi? – zapytała Kari. – O sprawę Mai. Oskarżony chce, żebym został jego obrońcą. Wzdrygnęła się. – A zdołasz? Ta sprawa... Wzruszyłem ramionami. – Jest nieprzyjemna, ale taki już mam zawód. No i będzie o tym głośno. W ciepłej aurze letniego wieczoru ruszyliśmy do domu, nadal trzymając się za ręce. Asfalt jeszcze nie oddał ciepła słonecznego, które zebrało się w nim za dnia, a barwy płonęły w świetle wieczoru, ale jakaś część magii zniknęła. Nawet po powrocie, kiedy Kari spała u mojego boku przy otwartych oknach, a firanki miękko falowały w podmuchach nocnego wiatru, myśl o sprawie ciążyła mi jak zapowiedź deszczu po ciepłym dniu.
Uzasadniona wątpliwość Spis treści
Okładka
Karta tytułowa *** Dedykacja
Część I Zbrodnie
Część II Proces
Posłowie ***
Karta redakcyjna
Tytuł oryginału norweskiego Rimelig tvil Copyright © CAPPELEN DAMM AS, 2005 © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 2012 Projekt okładki Marta Weronika Żurawska-Zaręba Zdjęcia na okładce: © Ole Christian Westerhus | Dreamstime.com © Ekaterina Staats | Dreamstime.com Zdjęcie autora: © Fredrik Arff Redaktor prowadzący Anna Garbal Opieka merytoryczna Magdalena Korobkiewicz Korekta Baharat Joanna Morawska, Katarzyna Sobiepanek-Szczęsna, Malwina Łozińska Przygotowanie pliku do konwersji Agnieszka Dwilińska-Łuc ISBN 978-83-10-12320-6 Plik wyprodukowany na podstawie Uzasadniona wątpliwość, Warszawa 2012
www.wnk.com.pl Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA Sp. z o.o. 02-868 Warszawa, ul. Sarabandy 24c tel. 22 643 93 89, 22 331 91 49, faks 22 643 70 28 e-mail:
[email protected]
Plik EPUB przygotowała firma eLib.pl al. Szucha 8, 00-582 Warszawa e-mail:
[email protected] www.eLib.pl