Dla E.
„1 łyżeczka syropu kukurydzianego
1 duża puszka mleka skondensowanego
tyle samo przegotowanej albo destylowanej wody
1 żółtko
wymieszać i ostud...
5 downloads
0 Views
Dla E.
„1 łyżeczka syropu kukurydzianego
1 duża puszka mleka skondensowanego
tyle samo przegotowanej albo destylowanej wody
1 żółtko
wymieszać i ostudzić
żadnego mięsa ani konserw
1 kropla witamin dziennie”
Ostatnie słowa zapisane przez
Jamesa Deana (1931–1955)
AKT I
1
KANAŁ GENESIS
Sobota 9 grudnia, godz. 12.13
PRZEPRASZAMY ZA NIEDOGODNOŚCI.
PRACUJEMY NAD JAK NAJSZYBSZYM
WZNOWIENIEM ŁĄCZNOŚCI Z CUPIDO.
DZIĘKUJEMY ZA PAŃSTWA
CIERPLIWOŚĆ I ODDANIE.
DO ZOBACZENIA NA WASZYM
ULUBIONYM KANALE:
KANALE GENESIS!
2
PLAN
Start + 159 dni, 22 godz. 44 min
(Dwudziesty trzeci tydzień)
Drużyna. Jest nas dwanaścioro. Po raz pierwszy razem znaleźliśmy się
w Kuli Spotkań, tej szklanej bańce, do której przez ostatnie pięć miesięcy
mogliśmy wchodzić wyłącznie parami. Teraz jesteśmy tu wszyscy, my, uczestnicy
programu Genesis, największego reality show w historii telewizji i najbardziej
bezlitosnego oszustwa wszech czasów.
Jest nas dwanaścioro, spragnionych sławy, przekonanych, że wyruszając na
Marsa, zyskamy nieśmiertelność.
Jest nas dwanaścioro, głodnych miłości, ufnych, że będzie jak w baśni –
„wyprawili wielkie wesele i żyli długo i szczęśliwie” – czyż nie tak kończą się
wszystkie piękne opowieści?
Jest Niemka Kris, moja najwierniejsza przyjaciółka (choć znamy się
zaledwie od półtora roku). Z koroną z blond warkoczy na głowie, z wielkimi
błękitnymi oczami, przypomina śpiącą królewnę, która właśnie przebudziła się ze
zbyt długiego snu.
Jest Kanadyjka Kelly, niepokorna buntowniczka, rozczochrana po bójce,
którą niedawno stoczyłyśmy, kiedy dziewczyny myślały, że dostałam ataku paranoi
i jestem wściekłą niebezpieczną wariatką.
Jest Hinduska Safia, najmłodsza i najmądrzejsza z nas, którą zraniłam
w przypływie szału. Na jej szyi wciąż widać purpurowy ślad po pasku, którym
o mało jej nie udusiłam, choć wcale tego nie chciałam.
Są Brytyjka Liz i Singapurka Fangfang, pierwsza to pokładowa top modelka,
a druga jest dyżurną intelektualistką, razem podtrzymują za ramiona poturbowaną
Safię.
Wszystkie patrzą na mnie ze zdziwieniem – i strachem. Nawet Louve,
pokładowa suczka wyglądem przypominająca pudla, wbija we mnie czarne,
błyszczące oczy, jakby rozumiała, że tak jak my wszyscy padła ofiarą potwornego
oszustwa.
– Wysłali nas na pewną śmierć – powtarzam trzeci raz. Kiedy wymawiam to
zdanie, czuję, jakbym miała w gardle żyletki. – Serena i instruktorzy. Pozwolili
nam wystartować, wiedząc, że po wylądowaniu nic tu nas nie czeka, nic, poza
wadliwymi modułami mieszkalnymi, w których uda nam się przeżyć nie dłużej niż
kilka miesięcy. Wszystko jest tu wyjaśnione. Patrzcie.
Dziewczyny zbliżają się do mnie bez słowa, sunąc przez szklaną kulę, do
której weszły, gdy przed chwilą podniosłam klapę i otworzyłam właz. Tutaj,
w samym sercu statku Cupido, nie ma sztucznej grawitacji – człowiek ma
wrażenie, że płynie przez bezkresną próżnię. Ziemia jest tylko jednym z milionów
migoczących punkcików. W zagłębieniu mojej dłoni błyszczy przedmiot, który
nigdy nie powinien był się tutaj znaleźć, ale zrządzeniem losu trafił w moje ręce:
telefon komórkowy z fotowoltaicznym ekranem, ładujący się dzięki światłu
kosmosu.
To gwiazdy sprawiły, że ekran w końcu się rozjarzył, to dzięki nim
zajaśniała prawda: obraz byłby piękny, gdyby nie był tak straszliwy…
– Co takiego znalazłaś w tej komórce, że ci zupełnie odbiło? – pyta ktoś
głosem pełnym gniewu i wątpliwości.
To Aleksiej, Rosjanin, który swego czasu był najbardziej pożądaną partią
wśród uczestniczek programu, dopóki nie zaręczył się z Kris.
Stoi po drugiej stronie pancernej niemożliwej do sforsowania szyby, która
dzieli Kulę Spotkań na pół. Jego głos dociera do mnie za pośrednictwem systemu
dźwiękowego, umożliwiającego łączność między dwiema idealnie odizolowanymi
półkulami. Piorunuje mnie stalowoszarym spojrzeniem, jakbym to ja była za to
wszystko odpowiedzialna. Jakbym była zbrodniarką, która zniszczyła jego
marzenia. Czy można go winić? Miałam tygodnie, by nabrać podejrzeń, uwierzyć
w to, co zupełnie niewiarygodne, i wypowiedzieć na głos to, czego nie sposób
wysłowić. Ale oni? Oni niczego się nie domyślali i nagle rzucam im to wszystko
prosto w twarz jak obelgę, jak niezasłużony policzek. Wierzyli, że są wybrańcami,
szczęściarzami przeżywającymi najwspanialszą przygodę w dziejach ludzkości,
a teraz dowiadują się, że są jedynie ofiarami, które czeka już tylko okrutny koniec
w podłych warunkach.
Twarze chłopców za pancerną szybą przypominają oblicza skazańców,
których przyprowadzono z celi śmierci do więziennej rozmównicy na ostatnie
spotkanie, nim ruszą korytarzem wprost na krzesło elektryczne.
Czoło Nigeryjczyka Samsona tworzy na szkle plamę w kolorze atramentu,
a czoło Japończyka Kenjiego w kolorze mleka. Silne ręce Tao, chińskiego
akrobaty, naciskają na szklaną przegrodę tak mocno, jakby chciał ją rozbić, co jest
oczywiście niemożliwe. Dwaj pozostali chłopcy, Brazylijczyk Mozart
i Amerykanin Marcus, nie wpatrują się w mały ekran telefonu, lecz patrzą na mnie.
Na usianą piegami twarz, ubrudzoną zaschniętą krwią.
Na potargane, rude loki i rozdartą muślinową sukienkę w identycznym
kolorze.
Na nagą łopatkę z przyczajoną na niej Salamandrą, długą blizną, którą przez
całe życie starałam się ukrywać – wystarczyło parę sekund, by ujrzeli ją wszyscy
pasażerowie statku.
– „Raport Noego…” – Kris czyta drżącym głosem, pochylając się nad
wyświetlaczem telefonu. – To właśnie znalazła, Aleks: „Raport Noego”… –
Odchrząkuje, by mówić głośniej, aby wszyscy dobrze ją słyszeli. – „Streszczenie
raportu: czujniki wskazują, że sześć par szczurów, jaszczurek i karaluchów
wysłanych potajemnie w siódmym module mieszkalnym przetrwało przez osiem
miesięcy w warunkach marsjańskich, rozmnażając się z częstotliwością zbliżoną do
tej, jaka panuje w warunkach ziemskich. Ale na początku dziewiątego miesiąca
wszystkie żywe organizmy z niewyjaśnionych przyczyn nagle zginęły. Wniosek:
w obecnej sytuacji, aż do wyjaśnienia, co spowodowało niewytłumaczalną śmierć
zwierząt doświadczalnych, należy uznać, że moduły mieszkalne na Marsie nie
zapewniają długotrwałego podtrzymywania funkcji życiowych organizmów…”
Aleksiej z wściekłością uderza pięścią w szybę, przerywając Kris.
Głęboka bruzda przecina wysokie, gładkie czoło chłopaka.
Jego elegancki biały garnitur z szarą lamówką nagle wydaje się zupełnie nie
na miejscu, jest coś niestosownego także w idealnie ułożonej fryzurze kinowego
amanta. W filmie, w którym przyszło mu mimo woli grać, nie ma nastoletnich
uwodzicieli gotowych postawić wszystko na jedną kartę i wygrać, nie ma
superbohaterów zdolnych uratować świat ani tym bardziej książąt z bajki. Są tylko
przegrani na skraju załamania nerwowego.
– Nie wierzę w to! – krzyczy, a jego rosyjski akcent, dotąd trzymany na
wodzy, hula teraz jak chart spuszczony z łańcucha. – Ten raport musi być
fałszywy!
– Podpisali się pod nim Gordon Lock, Archibald Dragovic i Ruben
Rodriguez… – Kris odpowiada cichutko, odczytując kolejne zdania z ekranu
komórki. – Nazwiska dyrektora technicznego i mojego instruktora biologii
widnieją tu czarno na białym, Aleks…
– Jesteś naiwna! – ucina Aleksiej. – Nie ma żadnych dowodów, że to właśnie
oni napisali ten stek kłamstw.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zwraca się do niej raczej jak ojciec
strofujący córkę, niż narzeczony do swej wybranki. Kris jednak nie odpowiada,
a stojąca za mną Fangfang zdecydowanie kręci głową, czepiając się nadziei, że to
tylko zły sen.
– Aleksiej ma rację – mówi. – To z pewnością mistyfikacja, okrutny żart…
Musiałaś się pomylić, Léo…
Tak bardzo chciałaby wierzyć w to, co mówi.
Z jej oczu odczytuję niemą prośbę, błaganie, bym odpowiedziała czymś
w stylu: „No tak, jasne, że się pomyliłam. Teraz to oczywiste. Co za szczęście, że
tu jesteś, Fangfang, ty zawsze masz rację!”.
Słowa, które wychodzą z moich ust, są jednak przeciwieństwem tych, na
które wszyscy czekają.
– Fangfang, Aleksiej, to nie jest żart. Ja się nie mylę. Brzmi to jak zupełne
wariactwo, ale Serena poświęciła nas dla pieniędzy. Taka jest prawda. Postanowiła
wyprodukować program, wiedząc o usterkach modułów, by zgarnąć miliardy
z wpływów z reklam, od sponsorów i widzów wysyłających esemesy. Kiedy ją o to
zapytałam, nawet nie próbowała zaprzeczać. Wie, że ma mało czasu. Zależy jej
tylko na tym, byśmy potwierdzili, że jutro, w niedzielę, grzecznie i nie sprawiając
żadnych problemów, wylądujemy na Marsie, jak przewidywał plan podróży i jak
zapowiedziały wszystkie stacje telewizyjne. A kiedy będziemy już na miejscu,
spróbujemy sami naprawić moduły mieszkalne. W zamian za to ona zobowiązuje
się, że nie rozhermetyzuje ich zdalnie z Ziemi.
– Czekaj… – szepcze Safia. Jest przerażająco blada, jakby jeszcze cała krew
nie wróciła jej do głowy po okropnym wypadku, który nieomal kosztował ją życie.
– To potworne… To by oznaczało, że chce kupić nasze milczenie za nikłą szansę
przeżycia?
– Tak, Safia. Właśnie taką ohydną transakcję zaproponowała mi Serena po
tym, jak przyznała się do wszystkiego. Mamy grać dalej swoje role, jak gdyby
nigdy nic.
Aleksiej mnie nie słucha – czy raczej, słyszy tylko to, co chce.
– Serena przyznała się do wszystkiego!? – wrzeszczy. – Masz nas za
idiotów? Chcesz, byśmy uwierzyli, że Serena przyznała się do wszystkiego na
oczach miliardów widzów?
– Transmisja została przerwana. W tej chwili ogląda nas tylko sześć osób:
Serena, Gordon oraz instruktorzy, bez Roberta Salvatorego, który uciekł, kiedy
dowiedział się, że mam tę komórkę. Należała do Rubena Rodrigueza, którego
podpis widnieje pod raportem. Opiekował się zwierzętami z laboratorium NASA,
skąd pochodziły te wysłane przed nami na Marsa. Ten facet próbował mnie ostrzec
w ostatniej chwili na platformie startowej. Pewnie dopadły go wyrzuty sumienia,
gdy zobaczył, jak szykujemy się do wejścia do rakiety. Niestety zareagował zbyt
późno. Nie zrozumiałam, co chciał mi powiedzieć. A teraz już nie żyje, został
zamordowany, jak wcześniej Sherman Fisher…
– Zamordowany? Ach tak? – odparowuje Aleksiej. – Byłaś przy tym?
Widziałaś? Masz dowody? To zabawne, bo mógłbym przysiąc, że ostatnie pięć
miesięcy spędziłaś z nami na tym statku, a nie na Ziemi, bawiąc się w Sherlocka
Holmesa.
– Aleks, proszę cię, przestań… – błaga Kris.
Aleksiej jednak nie przestaje.
Krzyczy coraz głośniej.
Bombarduje mnie pytaniami, które brzmią jak oskarżenia.
– W co ty grasz, Léonor? Bawi cię opowiadanie tych bredni? A w ogóle to
co masz z tyłu na ramieniu?
Czuję, jak wszystkie spojrzenia skupiają się na moich plecach, niczym
wiązki promieni laserowych. W tej przezroczystej, szklanej bańce, w której się
znajduję, nie mam dokąd uciec. Moja sukienka zmieniła się w strzępy ledwie
zakrywające bezbronne ciało. Nie mogą mnie też osłonić długie rude włosy, bo
w stanie nieważkości unoszą się do góry, zamiast opadać na ramiona. Piętnaście lat
starań, by utrzymać bliznę w sekrecie, zmieniło się w jednej chwili w nic niewarte
wspomnienie. Odtąd jestem Salamandrą. Salamandra to ja.
– Jesteś chora, prawda? – atakuje wściekle Aleksiej. – Masz jakiegoś
ohydnego syfa, który cię wykańcza, i chcesz, byśmy uwierzyli, że wszyscy
zdechniemy razem z tobą?
Z krtani Mozarta wydobywa się stłumione warknięcie:
– Zamkniesz wreszcie tę swoją niewyparzoną gębę?
Rzuca się na oślep na Aleksieja i uderza go w klatkę piersiową. Jednak przy
całkowitym braku grawitacji cios nie napotyka żadnego oporu i odrzucony siłą
uderzenia Rosjanin frunie przez Kulę Spotkań, aż do szklanej ściany, za którą jest
już tylko bezbrzeżna kosmiczna próżnia.
– Sam zamknij parszywą gębę, śmieciu! – wrzeszczy. – Dla ciebie to bez
znaczenia, czy tu umrzesz? Gdybyś został na Ziemi, przedawkowałbyś dragi w tej
swojej plugawej faweli!
Mozart nie sili się na odpowiedź, błyskawicznie doskakuje do Aleksieja
i wymierza cios. Rosjanin, przyparty do ściany, nie może się cofnąć: pięść uderza
w szczękę z przytłumionym trzaskiem.
– Zapłacisz mi za to! – syczy Rosjanin, wycierając zakrwawione usta
wierzchem dłoni.
Nie zwracając uwagi na przenikliwy pisk Kris, Aleksiej odpycha się od
ściany i rzuca na Mozarta. Splatają swe ciała, walcząc nie tylko z przeciwnikiem,
ale i ze stanem nieważkości. Wyglądają, jakby wykonywali dziwny taniec albo
brali udział w zawodach pływania synchronicznego w bezkresnym kosmicznym
oceanie. Tyle tylko, że w ich przekrwionych oczach pała żądza mordu. Z ust
Aleksieja spływają cienkie strużki krwi i unoszą się wolno w przestrzeni. Za
każdym razem gdy Mozart się obraca, jego brązowe loki unoszą się, odsłaniając
błyszczącą metalową kulkę na karku: jajo śmierci, ampułkę jadu, wszczepianą
w szyję każdemu członkowi gangu Aranha.
– Umrzemy… – szepcze Kenji.
Odkleił czoło od szyby, by nasunąć na głowę kaptur swego szarego
futurystycznego kombinezonu. Jego strój pokrywa warstwa aluminium, mająca go
chronić przed promieniowaniem kosmicznym, mogącym przenikać przez ściany
Kuli Spotkań. Zza tej dosyć groteskowej osłony, biorąc pod uwagę śmiertelne
zagrożenie, które nad nami wisi, Kenji obserwuje Fobosa. Zdaje się
zahipnotyzowany przez tę ogromną, czarną, nieforemną skałę. Ten nieprzeciętnie
uzdolniony, obdarzony fenomenalną pamięcią chłopak, cierpiący na rozmaite fobie
i nieprzystosowany do trudnej misji, w której właśnie uczestniczy, powtarza
uporczywie wciąż te same słowa, jak zgrana, zacinająca się płyta, która odtwarza
w kółko jeden fragment piosenki, jakby właśnie spełniały się wszystkie jego
obsesje i paranoiczne wizje.
– Umrzemy… Wiedziałem… Nie ma ucieczki… Nigdy nie było… Kosmos
nigdy nie chciał, by gatunek ludzki zamieszkał na Marsie i wszyscy umrzemy…
Samson i Tao próbują bezskutecznie rozdzielić walczących.
Warden, pies chłopców, krzyżówka kundla z dobermanem, zaczyna wściekle
ujadać, do czego natychmiast przyłącza się Louve, tymczasem dziewczyny rzucają
się na szklaną szybę, każda wykrzykuje imię tego, z którym miała nadzieję spędzić
resztę życia – długiego i szczęśliwego życia, pełnego wzruszeń, śmiechu
i zachwytów.
Tylko Marcus nie bierze udziału w szarpaninie.
Wygląda, jakby pozostali chłopcy, którzy biją się i szamoczą tuż obok,
w ogóle nie istnieli. Wciąż wpatruje się we mnie szarymi, magnetyzującymi
oczami, jakbyśmy byli zupełnie sami. Na jego zmarszczonym ze zdenerwowania
czole pulsuje żyła. Między szeroko rozchylonymi połami koszuli, na wysokości
serca, widać świeżą ranę, którą sam sobie zadał ostrzem scyzoryka. Litery L, E i O
– początek mojego imienia. Wysychając, krwawy tusz zmienił barwę
z jasnoszkarłatnej na ciemnopurpurową, niemal czarną, jak kolor niezliczonych
tatuaży, które zdobią jego skórę.
Nagle uzmysławiam sobie, że jeśli zawrócimy, nigdy nie będę mogła
dotknąć tej skóry. Na tę myśl skręcają mi się wnętrzności.
Jak to cholernie boli!
– Zamknijcie się… – szepczę ze ściśniętym żołądkiem.
Od otaczającego mnie wrzasku pękają mi bębenki.
– Zamknijcie się… – Od krzyku towarzyszy boli mnie głowa. – Zamknijcie
się…
Im bardziej dziewczyny zdzierają sobie gardła, im głośniej chłopcy
wrzeszczą, a psy szczekają, tym wyraźniej dostrzegam patetyczność tego dramatu,
który jest zarazem ogromny i maleńki. Kula Spotkań pośród bezkresnego oceanu
śmierci jest tylko miniaturową przestrzenią życia, mierzącą ledwie kilka metrów
kwadratowych.
Kula jest delikatna i nietrwała jak bańka mydlana.
– Zamknijcie się!
Tym razem krzyknęłam tak głośno, że musieli mnie usłyszeć. I spojrzeć na
mnie.
Wszystkie oczy patrzą teraz na mnie, jedne smutne i pełne łez, inne
przekrwione, pałające gniewem i nienawiścią.
– Tam na Ziemi, pięćdziesiąt pięć milionów kilometrów od Cupido,
obserwuje nas Serena ze swoją bandą psychopatów – szepczę, wskazując
podbródkiem paraboliczną antenę transmisyjną, która wieńczy Kulę Spotkań. – Za
trzy minuty, kiedy dotrze do nich sygnał, zobaczą, jak skaczemy sobie do gardeł.
Usłyszą obelgi, razy i szlochy. Kiedy wyobrażam sobie uśmiech, jaki pojawi się na
idealnie wygładzonej botoksem twarzy tej wiedźmy, to czuję się upokorzona i jest
mi wstyd. Chce mi się rzygać na samą myśl o tym.
Biorę głęboki wdech.
Nikt się już nie burzy – nawet Aleksiej.
– Ta kobieta zaproponowała nam układ. Teraz czeka na odpowiedź. Chciała,
żebym zdecydowała za całą załogę Cupido, ale odmówiłam. Wiecie, co jej
powiedziałam, zanim otworzyłam właz do przedziału mieszkalnego dziewczyn
i zażądałam, by przywróciła łączność dźwiękową z przedziałem chłopców?
Czuję, że serce głośno wali mi w piersi, jak wtedy, gdy w szkole stawałam
przodem do tablicy, przerażona myślą o tym, że wszyscy patrzą na moje plecy.
– Powiedziałam Serenie, że ona jest sama, podczas gdy nas jest dwanaścioro,
a ja jestem częścią drużyny. Twierdziłam, że w tym jest nasza siła. Proszę was,
niech to nie stanie się naszą słabością. Musimy trzymać się razem i wspólnie
podjąć decyzję. Nie mamy zbyt wielu możliwości. Tak naprawdę istnieją tylko
dwie: możemy wylądować na Marsie, jak tego chce Serena, i spróbować naprawić
moduły mieszkalne, nie dając nic po sobie poznać przed kamerami, do czego będą
potrzebne cholernie duże zdolności aktorskie; możemy też zostać na pokładzie
Cupido i zdemaskować ją, kiedy tylko wrócimy na antenę, wiedząc, że umrzemy
z głodu, pragnienia i braku tlenu, nim dotrzemy na Ziemię.
Co za ironia: czuję szaloną presję, kiedy wpatruje się we mnie te jedenaście
par oczu, choć miałam gdzieś fakt, że przez ostatnie pięć miesięcy każdy mój ruch
przez całą dobę śledziły anonimowe miliardy widzów. Skąd te emocje? Ponieważ
zależy mi na tej jedenastce osób i boję się, że ich stracę, oto skąd!
– Nie wiem, czy uda nam się wyjść z tego cało – stwierdzam. – Nie wiem,
jak sobie poradzimy, jeśli wylądujemy na Marsie, ani jak długo przeżyjemy, jeśli
zostaniemy na pokładzie Cupido.
Tak naprawdę nie wiem nic. Z wyjątkiem jednego: jest nas dwanaścioro.
Dwanaście żyć.
Dwanaście głosów.
Zagłosujmy.
3
KONTRPLAN
Schron przeciwatomowy, baza na przylądku Canaveral,
sobota 9 grudnia, godz. 12.52
– Tam na Ziemi, pięćdziesiąt pięć milionów kilometrów od Cupido,
obserwuje nas Serena ze swoją bandą psychopatów.
W głębi ciemnego bunkra, w którym zebrali się organizatorzy programu
Genesis, na jednym z okien wielkiej cyfrowej ściany wyświetla się w ogromnym
zbliżeniu usiana piegami kocia twarz Léonor.
– Za trzy minuty, kiedy dotrze do nich sygnał, zobaczą, jak skaczemy sobie
do gardeł. Usłyszą obelgi, razy i szlochy.
Właśnie upłynęły trzy minuty, odkąd Léonor wypowiedziała te słowa, czas
niezbędny, by laserowy system łączności przesłał widomość z Cupido na Ziemię –
wprost do przebywających w bunkrze konspiratorów.
W sinym świetle cyfrowej ściany ich pobladłe, przestraszone twarze
o trudnym do określenia wieku wyglądają jak księżyce.
Geronimo Blackbull, instruktor inżynierii, nawija nerwowo kosmyki długich,
ufarbowanych na kruczoczarno włosów na upierścienione palce, podczas gdy
Odette Stuart-Smith, instruktorka planetologii, ściska wiszący na szyi krzyżyk
i szepcze modlitwy.
W przeciwieństwie do niepokojącej twarzy Archibalda Dragovica,
instruktora biologii, którą wykrzywiają tiki nerwowe, oblicze lekarza Arthura
Montgomery’ego jest tak nieporuszone, że wygląda, jakby było wykute w skale,
a ozdobione szarym wąsem ściśnięte usta zdają się zaszyte.
Zamykający krąg Gordon Lock, dyrektor techniczny programu, wyciera
dłonią spocone czoło.
– Kiedy wyobrażam sobie uśmiech, jaki pojawi się na idealnie wygładzonej
botoksem twarzy tej wiedźmy, to czuję się upokorzona i jest mi wstyd. Chce mi się
rzygać na samą myśl o tym.
Wbrew temu, co sądzi Léonor, stojąca pod cyfrową ścianą kobieta
w zielonym kostiumie wcale się nie uśmiecha. Twarz okolona srebrzystą, idealnie
ułożoną i twardą jak lodowy blok fryzurą, jest poważna i skupiona. Całe jej ciało
wyciąga się w kierunku cyfrowego okna, skąd przemawia ta, którą po wylądowaniu
na Marsie zamierzała zdmuchnąć jak pyłek kurzu, usunąć jednym skinieniem palca
razem z pozostałymi pasażerami statku, których bez wahania skazała na śmierć.
A teraz ta dwunastka stoi jej na drodze do nieopisanego bogactwa
i najwyższej władzy, do osiągnięcia celu, któremu poświęciła całe życie pełne
kłamstw i manipulacji, do żyły złota obiecanej przez Atlas Capital i stanowiska
wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryk...