Tytuł oryginału: ICH WÜNSCHE MIR, DASS ENDLICH MAL WAS SCHOENES PASSIERT
Dla Ulrike, której niezmiernie i wciąż mi br...
10 downloads
9 Views
998KB Size
Tytuł oryginału: ICH WÜNSCHE MIR, DASS ENDLICH MAL WAS SCHOENES PASSIERT
Dla Ulrike, której niezmiernie i wciąż mi brak
Prolog Przede wszystkim uderza mnie to, że nie myślę. Od trzystu sześćdziesięciu pięciu dni nieustannie zastanawiam się nad swoim życiem. Jakie jest, jakie było, jakie będzie. Te myśli towarzyszą mi też we śnie, brzęczą nocą przy moim uchu, kłębią się przy łóżku, jeszcze zanim otworzę oczy. I oto siedzę na jakiejś wydmie nad Morzem Północnym z dłońmi opartymi na piasku, wiatr muska mi włosy, powietrze ma słony smak, moja klatka piersiowa się rozszerza, robię wydech. Przede mną morze, srebrzysta rozległa połać, która nie wie, co to wczoraj ani jutro – zna tylko tę jedną chwilę, która jest silniejsza niż potok myśli w mojej głowie i której połyskujący obraz pozostawia na siatkówce oka dobroczynną pustkę. Nie odwracając wzroku, mówię: – Tak tu pięknie. Dziękuję! Johanna szybko ściska mi dłoń. Siedzi w milczeniu obok mnie i się uśmiecha. To był jej pomysł, żeby tu przyjechać. Zostawić wszystko za sobą. Kilka dni w tej małej miejscowości nad morzem, tylko kilka dni. A jutro mam urodziny. Pierwsze według nowej rachuby czasu. Johanna jest moją przyjaciółką. Wie, co mi dobrze robi, kiedy ja sama już nie wiem. Z nią chaos jest bardziej przejrzysty. Ciężar lżejszy. – Morze zawsze pomaga – mówi teraz. – Sama zobaczysz. Jej duże brązowe oczy patrzą z ufnością, a potem z zadumą. – Wiesz, przyjeżdżałabym tu zawsze, kiedy źle mi się wiedzie – mówi. A potem wyobrażamy sobie, że gdy jedna z nas będzie naprawdę ciężko chora, przyjedziemy nad morze, jeśli trzeba ze środkami przeciwbólowymi w bagażu, i wypijemy naszą ostatnią kawę z mlekiem tutaj, nad tym połyskującym kawałkiem wieczności, gdzie spokojnie i pogodnie poczekamy, aż morze łagodnie zatrze też nasze ślady i zabierze ze sobą. Ale tego dnia to na szczęście odległa przyszłość. I nie choroba jest powodem, dla którego tu jesteśmy. Johanna wbiła sobie w głowę, że moje życie musi się zmienić. W oddali kilka mew wzbija się w błękitne niebo i zatacza kręgi. Pod nami po mokrym piasku idą boso brzegiem morza dwie starsze panie, z wysoko podwiniętymi nogawkami spodni. Idą powoli, jak gdyby miały do dyspozycji cały czas świata, można im tylko zazdrościć. Rozmawiają, gestykulują, czasem któraś z nich się pochyla i coś podnosi, chyba muszelkę. Tak wiele czasu! Kiedy myślę o swoim biegnącym szybko, przepełnionym życiu, które w każdej chwili grozi tym, że mnie przerośnie, nie, już mnie przerosło, chętnie bym się z nimi zamieniła. Melancholijnie podążam wzrokiem za tymi dwiema staruszkami. Johanna też je zauważyła. – Patrz – mówi i pokazuje kobiety ze zgarbionymi plecami i rozwichrzonymi siwymi włosami. – To my za czterdzieści lat. Friederike i Johanna. Idziemy na spacer po plaży, jak u siebie, a nasi mężowie siedzą w knajpie obok i piją po heinekenie. – Nasi mężowie? – pytam. – O czym ty mówisz? – Poczekaj – odpowiada.
1 Gdy miałam dwanaście lat, chciałam zostać zakonnicą. Pierwszy raz w życiu obejrzałam film z Audrey Hepburn i ta krucha kobieta o sarnich oczach i cudownym wielkim uśmiechu zrobiła na mnie takie wrażenie, że nie umiałam sobie wyobrazić niczego piękniejszego niż zostanie siostrzyczką w Kongu. Niestety, moje podobieństwo do Audrey Hepburn było dość mizerne. Nie byłam szatynką ani nie miałam sarnich oczu. Byłam jasnowłosą przebojową dziewczynką o niebieskich oczach, gotową na podbój świata. Nie zważając na to, stałam godzinami przed lustrem w swoim pokoju w zaimprowizowanym welonie zakonnym, aż kiedyś dotarło do mnie, że Audrey Hepburn nigdy ze mnie nie będzie. Zapewne był to też powód, dla którego później zawsze sama targałam swoje przeładowane kufry i walizki. Na czole mam napisane „dam radę”, podczas gdy inne kobiety cechuje to emanujące bezradnością Coś, co każe mężczyznom zrywać się i biec do drzwi, by je z troską otworzyć. Gdy miałam piętnaście lat, w telewizji puszczali powtórkę Złodzieja w hotelu i postanowiłam zmienić role model. Grace Kelly była jasnowłosa i niebieskooka, elegancka i doskonale pływała, jak ja; jeździła błękitnym sportowym dwuosobowym autem, a poza tym dostała w końcu atrakcyjnego, opalonego Cary’ego Granta alias Johna Robiego, który z taką łatwością wspinał się po dachu hotelu, umiał całować kobiety i mieszkał w górach nad zatoką w domu z tarasem. Chociaż później wiele podróżowałam, nigdy nie trafiłam do Nicei i do dziś to słowo nie straciło dla mnie swojego magicznego czaru. Nicea pozostała miejscem mojej dziecięcej tęsknoty – tak jak dla innych ludzi Paryż albo Zanzibar czy Bora Bora. Kiedy miałam siedemnaście lat, matka zapytała z troską, dlaczego jeszcze nie mam chłopaka, bo podobno przyjaciółki wciąż ją o to pytały. Pocałowałam Toma, miłego chłopaka z sąsiedztwa, a potem umyłam zęby. Gdy miałam dwadzieścia trzy lata, umarła moja babcia i myślałam, że już nigdy nie będę umiała się cieszyć. W dwudziestym czwartym roku życia wyszłam za mąż. Całkiem romantycznie. Studencka miłość. Dwoje pełnych idealistycznych wyobrażeń młodych ludzi na drodze do rzeczywistości. Mieliśmy najlepsze intencje. Moja suknia ślubna była biała, świeciło słońce, czułam się szczęśliwa, a mój mąż miał krawat z fałszywym węzłem. Miało być na zawsze. W wieku trzydziestu dwóch lat byłam od ośmiu lat zamężna i prowadziłam – w Kolonii, nie w Kongu – życie zakonnicy. Zazdrościłam wszystkim kobietom, których mężowie nie mieli bólów głowy i nie byli zbyt zmęczeni ważnymi służbowymi spotkaniami. W ciągu dnia pracowałam w wydawnictwie nad książkami, których bym nie kupiła. Po nocach nie mogłam zasnąć i marzyłam o namiętności i erotycznym wyrafinowaniu, których brakowało w moim życiu. – Co ona takiego ma, czego ja nie mam? – ryczałam, gdy miałam trzydzieści trzy lata. – Wszystko – powiedział mój mąż. W wieku trzydziestu pięciu lat urodziłam córkę. To miało być dziecko pojednania, gdy okazało się, że ta druga najwyraźniej jednak nie miała wszystkiego. Nie wiedziałam tylko, że jeszcze nikomu nie udało się dzieckiem uratować złego małżeństwa. Odkąd Lilli była na świecie, stawało się coraz bardziej tragicznie oczywiste, że życiowe plany jej rodziców już do siebie nie pasują. Powietrze było zatrute kłótniami, zarzutami i przypisywaniem sobie winy; po coraz krótszej, zaciętej wymianie zdań następowała lodowata cisza. Tu i tam leżały karteczki. Drzwi były zamknięte od wewnątrz. Spirala w dół kręciła się niepowstrzymanie, a my nie potrafiliśmy się temu przeciwstawić. Dwa tygodnie po narodzinach Lilly mój mąż wyprowadził się ze wspólnego małżeńskiego łoża i nocował na sofie. Koniecznie potrzebował snu. Jak twierdził, nie mógł sobie przed ważnymi spotkaniami pozwolić na niewyspanie. Jednak oboje wiedzieliśmy, że to była tylko połowa prawdy. Co wieczór wsłuchiwałam się
w szuranie przy rozkładaniu sofy w salonie, zakończone trzaskiem. Z początku z żalem, potem z wściekłością, a w końcu z pewną fatalistyczną satysfakcją. Po trzech czwartych roku zaczęłam przedpołudniami chodzić do pracy, co przynajmniej na kilka godzin dziennie dawało mi mentalną i emocjonalną przerwę na oddech. A gdy rankiem, jeszcze zanim zdążyłam zanieść podejrzaną pościel do sypialni, niania stawała w drzwiach, mamrotałam coś o „niespokojnej nocy” i czułam na plecach jej współczujące, świadome wszystkiego spojrzenie. – Mówicie o wiele za dużo – powiedziała moja matka, gdy przyjechałam do niej z Lilli po kolejnej kłótni z mężem. – Wszystkie te dyskusje nic przecież nie wnoszą. Włóż raz coś ładnego, otwórzcie wieczorem butelkę wina i pogódźcie się! – Życie jest takie krótkie – rzekł mój ojciec, któremu kilka lat wcześniej ledwie udało się przeżyć zawał serca i od tego czasu myślał innymi kategoriami. – Nie trać cennego czasu z niewłaściwym mężczyzną. – Patrzył na mnie przenikliwie i z troską; wtedy jeszcze nie wiedziałam, że te słowa staną się dla mnie czymś na kształt testamentu, bo jego życie nie miało już długo trwać. – Naprawdę, Fritzi, jeśli widzisz, że dłużej się tak nie da, lepiej to zakończ. – Wybierzcie się razem na jakiś urlop, tylko we dwoje – proponowała Johanna, która oczekiwała właśnie drugiego dziecka, a mąż nosił ją na rękach. – Ależ ty jesteś słodziutka – powiedziała starsza pani w parku i pochyliła się z zachwytem nad dziecięcym wózkiem, w którym leżała Lilli i się uśmiechała. – Tata na pewno jest dumny z ciebie i twojej pięknej mamy. – Uśmiechnęła się do mnie życzliwie i to przeszyło moje serce jak strzała. – To się zmieni – pocieszała mnie Jasmin, z którą dzieliłam pokój w pracy. – Może macie po prostu gorszy okres. Uważałam, że ten gorszy okres trwał już dość długo. Za długo. I kiedy wczesnym wieczorem uciekałam z kryminałem i dzbankiem herbaty do sypialni i obserwowałam, jak moje dziecko spokojnie i z ufnością spało obok mnie w swoim łóżeczku, coraz częściej zadawałam sobie pytanie, czy mam takie życie prowadzić jeszcze przez dwadzieścia lat. Jeśli to prawda, że z biegiem czasu zasadnicze cechy charakteru się nie zmieniają, to bardzo dziwne, że na początku związku widzi się tylko te, które łączą – tysiące wspaniałych rzeczy, które dają oszałamiającą szczęściem pewność, że jesteśmy dla siebie stworzeni – a na koniec pozostaje jedynie to, co dzieli. O dziwo, często akurat cechy, które początkowo w tym drugim uważało się za fascynujące, później okazują się nie do zniesienia. Tak bardzo nie do zniesienia, że człowiek reaguje niemal fizycznie na to, jak ten drugi się śmieje, chodzi, je, niepytany wygłasza swoje zdanie, gestykuluje, zawsze musi mieć ostatnie słowo, wyleguje się na sofie albo niechlujnie zawiązuje buty. Mniejsze i większe wojny, które prowadzi się z tym drugim, powodują, że blakną wspomnienia cudownych czasów, kiedy wszystko wydawało się możliwe. Najgorsze jednak jest milczenie. Gdy zaczyna się milczenie, sprawa jest przegrana. Dwa lata później w sylwestra stałam samotnie na ulicy. Noc wypełniona była śmiechem, wesołością i hukami odpalanych fajerwerków. Punkt dwunasta pary padały sobie w ramiona i życzyły szczęśliwego Nowego Roku. Ja kurczowo obejmowałam obydwiema dłońmi kieliszek szampana i miałam nadzieję, że wszyscy tak są zajęci składaniem życzeń i całowaniem, że nikt nie zauważy, jak bardzo jestem samotna. W oddali mój jeszcze-mąż udzielał się jako najlepszy pirotechnik wszech czasów, a ja przypatrywałam się, jak odpalał jeden fajerwerk za drugim, jakby nie było nic ważniejszego na świecie. Spojrzałam w rozświetlone niebo, pomyślałam o ojcu, który przed kilkoma miesiącami przy ostatnim ataku serca opuścił ten świat, i moje wargi bezgłośnie złożyły się w słowo „ratunku”. Kiedy znów spojrzałam w dół, zauważyłam, że stoję na pokrywie studzienki kanalizacyjnej. Zaczął się nowy rok, a ja stałam sama na środku ścieku! Prawie się roześmiałam. W tym momencie wiedziałam, że to już koniec. Rok później, po piętnastu latach małżeństwa, znów byłam wolną kobietą. Można by też
rzec, że byłam rozwiedziona. Na skali od jednego do stu „rozwiedziony” jest chyba najsmutniejszym słowem, jakie znam. W odróżnieniu od słowa „martwy” czy „owdowiały” dokumentuje ono osobistą porażkę dwojga ludzi, którzy kiedyś byli razem szczęśliwi. Często nie da się nawet powiedzieć, kiedy dokładnie to szczęście wyleciało przez okno. Gdy pierwszy raz szłam przez opróżnione do czysta mieszkanie i z kieliszkiem wina na próbę siadałam w każdym pokoju, uczucie ulgi było przemożne. Czułam ulgę, że to już za mną, ulgę, że znów miałam powietrze do oddychania, ulgę, że już nie było nikogo, kto mógłby mój dom zamienić w strefę arktycznego klimatu. Otworzyłam szeroko wszystkie okna, przysiadłam na parapecie w kuchni i wyjrzałam na dwór. Na zewnątrz na podwórzu świergotał ptaszek. Upiłam łyk wina, zapaliłam papierosa i spojrzałam w blade styczniowe słońce. Za życie po falstarcie, pomyślałam. Ale tak łatwo z tym startem w nowe życie nie jest.
2 Chociaż to ja po tamtej pamiętnej nocy sylwestrowej naciskałam na szybki rozwód i niezachwianie jak Joanna d’Arc zwycięsko go przeprowadziłam, mimo początkowego oporu męża, w następnych tygodniach zdarzało się, że wybuchałam płaczem, gdy nagle potknęłam się o przeszłość. Stare zdjęcie odkryte w szufladzie, chustka w różowo-białe paski na dnie szafy, którą tak lubiłam nosić na studiach, ślad po obrączce na serdecznym palcu mojej prawej dłoni – wszystko to napełniało mnie melancholią. Byłam rozbitkiem, ani śladu radosnego nowego początku. Lilli, której próbowałam w sposób dostępny dla dziecka i z bezradnością dorosłej osoby wyjaśnić, dlaczego tak było lepiej dla wszystkich, i że tata i mama, oboje, mimo to do obłędu ją kochają, z początku kiwała głową, a potem niespodziewanie z gwałtownością pięciolatki rzucała się na podłogę, wierzgała nogami i krzyczała: – Chcę, żeby tata z powrotem się do nas wprowadził! – To niemożliwe, kochanie – odpowiadałam cicho, a moje serce wywracało się z bólu, wstydu i wyrzutów sumienia. Wiele dałabym za to, żeby oszczędzić swojej córce tej chwili, w której jej mały świat pierwszy raz wypadł z utartych torów. Również fakt, że dziś rozpada się co trzecie małżeństwo, był słabą pociechą w obliczu tak dzikiej rozpaczy. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz – mówiłam i sama miałam taką nadzieję, nawet jeśli jeszcze nie wiedziałam, jak będzie. Wciąż głaskałam szlochającą Lilli po jasnych włosach. Szloch kiedyś się skończył. Lilli zasnęła w moich ramionach. Od tego czasu każdej nocy, potykając się, dwadzieścia pięć razy przychodziła do mojego łóżka ze swoim pluszakiem Robbiem, białą foką. Za każdym razem odprowadzałam ją łagodnie z powrotem do dziecięcego pokoju, dokładnie przykrywałam i wykradałam się z nadzieją, że w końcu zaśnie. Ale zaraz potem znów stała przed moim łóżkiem jak mały biały upiór. – Nie mogę spać, mamo – mówiła i przytulała się do mnie swoim małym ciepłym ciałkiem. Patrzyłam na jej delikatną twarz, w otwarte, pełne ufności oczy wlepione we mnie i przez chwilę widziałam w nich siebie jak na dnie przejrzystej studni. Dawałam jej całusa i przysięgałam sobie, że nigdy nie zostawię tej małej istoty w potrzebie. – No dobrze, to zostań teraz ze mną. Ale kiedyś musisz znów zacząć spać w swoim łóżeczku, prawda? – wzdychałam. Lilli zadowolona kiwała głową i już wkrótce słyszałam jej ciche pochrapywanie przy moim uchu. Ja też nie mogłam spać. Lęk siedział na mojej piersi jak paskudna ropucha. Za dnia wszystko wydawało się takie proste. Wstawałam na czas, żeby spokojnie zjeść z Lilli śniadanie przed odwiezieniem jej do przedszkola. Praca w wydawnictwie nadawała mojemu życiu strukturę, której tak usilnie potrzebowałam. Byłam wdzięczna za to odwrócenie uwagi i za przyjacielski stosunek kolegów. Jasmin, z którą dzieliłam pokój, każdego dnia czekała na mój raport z nastroju, a czasami na przerwie obiadowej szłyśmy do Alfreda, Włocha, który miał całkiem przystępne ceny i zawsze witał mnie swoim ciao bella, rzucanym przez całe pomieszczenie. Jego zachwyt – udawany czy nie – dobrze mi robił; w każdym razie była to w owym czasie jedyna męska stała w moim życiu. Również Elfriede Stricker, doświadczona życiowo i korpulentna sekretarka dobiegająca sześćdziesiątki, nie dała sobie odebrać przyjemności przyniesienia mi od czasu do czasu kawy na biurko – przywileju, który właściwie przysługiwał tylko właścicielce wydawnictwa, doktor Trundl. My, reszta, szara masa, zazwyczaj sami przynosiliśmy sobie kawę z syczących i bulgoczących ekspresów. – Pomyślałam, że może jej pani potrzebować – mówiła, gdy stawiała przed moim nosem parujący kubek na pocieszenie, a mnie łzy prawie stawały w oczach. W takich chwilach uświadomiłam sobie, jak potężnym wymaganiom musiałam sprostać. W tym czasie wróciłam do pracy na pełny etat, zwolniłam panią do sprzątania, żeby zaoszczędzić, i sama szorowałam mieszkanie późnym wieczorem, kiedy już pobawiłam się z Lilli, zjadłam z Lilli i przeczytałam Lilli bajkę na dobranoc. W weekendy chodziłam z córką na łyżwy
albo do dziecięcego teatrzyku, wycinałyśmy godzinami motyle z papieru, które malowałyśmy akwarelami i wieszałyśmy w jej pokoju. Chodziłyśmy z wizytą do mojej matki albo jeździłyśmy do przyjaciół na kawę. Tak naprawdę nigdy nie skupiałam się na niczym. Starałam się wprowadzić małe rodzinne rytuały, których można by się trzymać, i właściwie cały czas próbowałam być dla swojej córki i ojcem, i matką, i najlepszą koleżanką do zabawy – napędzana poczuciem winy i chęcią robienia wszystkiego tak jak trzeba. – Ależ dasz radę – mówiła moja matka. – Jesteś przecież silną kobietą. Najwyraźniej wszyscy uważali, że byłam silną kobietą. To chyba miał być komplement, a ja w momencie, gdy to słyszałam, czułam, że się sprawdzam. Ale gdy po południu wciągałam na górę torby z zakupami, trzymając za rękę Lilli, która niepewnym krokiem szła za mną schodek po schodku, albo gdy następnego ranka kompletnie przemęczona jako ostatnia wkradałam się na zebranie, bo moja córka całą noc kaszlała, a rankiem w przedszkolu nie mogła znaleźć drugiego kapcia lub chciała żegnać się ze mną pięć razy, czasem już nie wiedziałam, co w tym tak naprawdę miało być dobrego. Ta wieczna konieczność bycia silną działała mi na nerwy. Wcale nie byłam taka silna, jak się wszystkim wydawało, czasem po prostu do obłędu brałam się w garść, to wszystko. Na szczęście istniała Mona, miła opiekunka do dziecka, która od czasu do czasu zajmowała się Lilli, gdy potrzebowałam chwili oddechu. We czwartki zawsze odbierała małą z przedszkola i zostawała u mnie w domu, dopóki nie wróciłam. Dzięki temu miałam luz przynajmniej jednego dnia; mogłam po pracy załatwić sprawy albo umówić się w mieście. Gdy w te wolne wieczory spacerowałam ulicami Kolonii i przechodziłam obok tętniących życiem kafejek i sklepów na Ehrenstrasse, ogarniało mnie przyjemne uczucie, że znów wszystko było możliwe, że wszystko się mogło zdarzyć. Czasem Jasmin szła ze mną i siadałyśmy w Café Fromme, zamawiałyśmy duży kawałek ciasta i rozmawiałyśmy o ważnych i nieważnych życiowych sprawach. Było prawie normalnie, a mnie znów napełniała nadzieja. W wieku niemal czterdziestu lat wprawdzie nie byłam już młoda, ale też nie stara. Teoretycznie mogłabym jeszcze poznać najwspanialszego mężczyznę swojego życia. Mogłabym się jeszcze raz zakochać i znów być szczęśliwa. Łączone rodziny były obecnie na porządku dziennym. Jednak te skrzydlate chwile nigdy nie trwały długo – kiedy zostawałam sama i byłam zdana tylko na siebie, moje na nowo odnalezione poczucie własnej wartości kurczyło się z furkotem jak balon, z którego uchodzi powietrze. A gdy nadchodziły noc i wyczerpanie, troska, jak sobie ze wszystkim dać radę, zaczynała mnie obezwładniać. Leżałam w ciemności z bijącym sercem i straszliwą pewnością, że nic mi się już nie przydarzy, absolutnie nic, i że dla mnie szczęście to przeszłość. Strasznie łatwo jest być ponad to wszystko w ciągu dnia, ale nocą, mój Boże, to już zupełnie co innego, pisał Ernest Hemingway w Słońce też wschodzi. I chociaż naszych żyć tak naprawdę nie da się porównać, ogarniało mnie dokładnie to uczucie. Niektórzy ludzie rozstają się i zostają „najlepszymi przyjaciółmi”, od czasu do czasu spotykają się, żeby wypić kieliszek wina, i mogą sobie o wszystkim porozmawiać. Bardzo to podziwiam, ale niestety, nie potrafię powiedzieć o sobie, że po rozwodzie mniej darłam koty ze swoim eks, kiedy się widywaliśmy – w końcu nie rozwiedliśmy się dlatego, że tak znakomicie się rozumieliśmy. Te spotkania były konieczne z powodu Lilli, która co drugi weekend wsiadała do samochodu tatusia ze swoim starannie zapakowanym kuferkiem z zającem Felixem. Pan X (tak ochrzciłam swojego eks podczas pewnej rozmowy telefonicznej z Johanną, gdy Lilli nagle weszła do pokoju, a potem zostałam już przy tej nazwie) i ja trenowaliśmy budzące zgrozę, kurczowe unikanie jakichkolwiek imion i poruszaliśmy się przy tym po cienkim lodzie. Właściwie wszystko mogło skruszyć tę cienką warstwę – pieniądze, niepunktualność, podły charakter tego drugiego, niedotrzymane umowy, stare butelki wina w piwnicy, których własność nie została jednoznacznie wyjaśniona, albo zła fryzura Lilli. Brak syropu na kaszel w bagażu Lilli był dowodem braku macierzyńskiej troski, a po jej powrocie brak spodni od piżamy, T-shirta, ulubionego swetra czy rajstop były oznaką ojcowskiej skłonności do bałaganu. Czułam się nadmiernie obciążona i kontrolowana przez człowieka niezdolnego do życia, on czuł się
wykluczony i wyrzucony z domu przez egoistkę, która robiła, co chciała. Właściwie za każdym atakiem kryły się tylko wściekłość i rozczarowanie z tego powodu, że jedno (ja) naprawdę sobie poszło i rozwaliło niebezpiecznie kruszącą się fasadę do końca, tak że wszyscy to zobaczyli, a drugie (on) już wcześniej ją „rozpieprzyło”. Rozpieprzyliśmy oczywiście oboje, ale to, które porzuca, siłą rzeczy staje się sprawcą, a to, które zostaje porzucone – ofiarą. Jednak nawet jeśli teraz chodziliśmy osobnymi ścieżkami, byliśmy o całe lata świetlne od spokoju ducha, który zaleca „pożegnanie się” z tym drugim i „posyłanie mu pięknych myśli”. Mimo że brzmi to osobliwie, wolałabym być wdową. Jak Audrey Hepburn w Szaradzie. Albo jak pani Noller, od której w prawdziwym życiu wynajmuję mieszkanie, a która nosiła żałobę po swoim mężu dziesięć lat po jego śmierci. Każdego ranka, gdy biegłam do pracy, Gertrude Noller stała w swojej podomce w niebieskie kwiatki przy skrzynce na listy. Nie wiem dokładnie, co tam właściwie robiła tak wcześnie, ale myślę, że po prostu czekała na mnie i nasz poranny rytuał powitalny, który przypominał mi bajkę o gęsiareczce i jej żałosny zaśpiew: „Och, Falado, że też musisz tak wisieć”. – Dzień dobry, pani Noller! Jak idzie? – pytałam. A ona odpowiadała z niezawodnym westchnieniem: – Ach! Jak ma iść, pani Berger, jak ma iść?! Teraz przecież żyję sama. A potem opowiadała o swoim mężu, Hubercie, który był taki miły. Zawsze mówiła „taki miły”. Zupełnie inny niż jego syn, który był pasierbem pani Noller i okazał się chciwym łobuzem, bo po śmierci ojca próbował zagarnąć dla siebie cały spadek. Wyciągał chciwe paluchy nawet po kamienicę pani Noller. A ona przecież żyła z dochodów z najmu. – Rozumie pani, pani Berger, ja z tego żyję! Oburzenie pani Noller nie miało granic, a jej duże zielonkawe tęczówki robiły się jeszcze większe. Znałam każdy szczegół tej niewiarygodnej i niesłychanej historii, która zawsze kończyła się tym, co ochrzciłam „jabłkowym równaniem pani Noller”. Właścicielka kamienicy przedstawiała je za każdym razem z jednakową emfazą i robiła to najpiękniejszą gwarą kolońską. – Mniemam – pani Noller już zaczęła pełnym skargi głosem i dramatycznie przewróciła oczami. – Mniemam, że jeśli jeden ma całą jabłoń, a drugi tylko jedno jabłko, to czy musi razem z tą jabłonią mieć też jeszcze to jedno jabłko? – Jej głos drżał z oburzenia i patrzyła na mnie pełnym wyrzutu spojrzeniem. Ja oczywiście kręciłam głową. Mimo złego pasierba zazdrościłam starej pani Noller jednej rzeczy: przynajmniej kochała swojego Huberta do końca. Nie chodzi o to, że naprawdę życzyłam śmierci byłemu mężowi, ale wdowieństwo byłoby uczciwsze – czyste cięcie, pożegnanie na zawsze. Mogłabym z szacunkiem myśleć o zmarłym mężu, sadziłabym z Lilli kwiaty na jego grobie, nie byłabym „winna rozbicia rodziny”, nie musiałabym małostkowo kłócić się o pieniądze na utrzymanie i w ogóle nie musiałabym mieć na głowie wszystkich tych problemów ze wspólnym prawem do opieki nad dzieckiem, które to prawo nawet przy największej odpowiedzialności jednej strony dopuszcza najgorsze manewry utrudniające drugiej strony. Ale, głupia sprawa, nie byłam bogatą wdową, tylko biedną rozwiedzioną kobietą samotnie wychowującą dziecko, z dramatycznym debetem na koncie bankowym. Nie było w tej sytuacji nic ze splendoru i wyglądała na tak beznadziejną, jaką w istocie była. W tym czasie próbowałam jakoś przeżyć. Nie rozglądałam się na prawo i lewo i cieszyłam się, jeśli bez większych wpadek udało mi się pokonać dzień (i noc). Byłam chomikiem na karuzeli, kręciłam kółko za kółkiem, a mądre stwierdzenie, że droga jest celem, brzmiało w moich uszach jak szyderstwo.
3 Podczas następnych dwóch miesięcy zdarzyły się trzy rzeczy, które strąciły mnie z mojej dwudziestoczterogodzinnej karuzeli. Po pierwsze, bankomat wciągnął moją kartę kredytową. Po drugie, na walentynki dostałam w prezencie od swojej ulubionej koleżanki elektryczną poduszkę rozgrzewającą. Po trzecie, otrzymałam zaproszenie na wiosenny brunch u doktor Trundl. Gdy pierwszego lutego po raz trzeci z rosnącą niecierpliwością wystukiwałam PIN na klawiaturze bankomatu, ponieważ wypłata podobno nie była możliwa, moja niebieska plastikowa karta zniknęła w głębinach maszyny na amen. Każdy człowiek pierwszego dnia miesiąca ma pieniądze na koncie, a zatem ja też. Na próbę nacisnęłam przycisk „Przerwij”, a dopiero potem zauważyłam niewielki żółty napis na monitorze: „Karta zatrzymana”. Słyszałam za sobą zniecierpliwione szuranie. Kiedy z poczuciem winy się obejrzałam, stało za mną już pięć osób, które prawdopodobnie w tym czasie życzyły mi, żebym poszła do diabła. – Wygląda na zepsuty – wymamrotałam i wetknęłam portfel z powrotem do torebki. Chociaż byłam absolutnie pewna, że na moim koncie musi być dostatecznie dużo pieniędzy – w każdym razie pod koniec miesiąca powinien wpłynąć przelew nie tylko z pensją, ale też tak zwana trzynastka, którą w Best & Seller raz w roku przyznawano wszystkim pracownikom, jeśli interesy szły dobrze – natychmiast pojawiło się to niemiłe uczucie, ogarniające mnie zawsze ogarnia, gdy w jakimś środku komunikacji publicznej nagle wstaje jeden z najbardziej niepozornych współpasażerów i woła ze srogą miną: „Bilety do kontroli proszę!”. Od czasów szkolnych jeżdżę z aktualną, naładowaną kartą miejską, a jednak nie potrafię zapobiec temu, że natychmiast serce wali mi jak oszalałe. Może to po prostu jakieś zadrapanie na karcie, próbowałam się uspokoić, kiedy wchodziłam do gmachu banku i stawałam przy okienku. A może powodem była krótka przerwa w dostawie prądu. Coś takiego czasem się zdarzało. Pan Schnurr spojrzał na mnie okrągłymi jak guziki oczami misia i od razu poczułam się lepiej. Pan Schnurr jest moim osobistym doradcą w filii banku Raiffeisen w południowej części Starego Miasta w Kolonii. To u niego kilka lat temu podpisałam umowę w sprawie systematycznego oszczędzania na zakup nieruchomości – gdy jeszcze myślałam, że kiedyś będę siedzieć we własnym domku z ogródkiem i jeść na tarasie własnoręcznie upieczone ciasto ze śliwkami – dobra, może nie w Rodenkirchen czy Marienburgu jak Johanna (ta szczęściara miała nadzianego dermatologa za męża), ale po drugiej stronie Renu, gdzie mieszkanie wśród zieleni było jeszcze w moim zasięgu. Pan Schnurr przekonał mnie poza tym do bankowości internetowej, za co byłam mu nadzwyczajnie wdzięczna, bo oszczędzałam czas, a czas był – oprócz euro – walutą, której miałam najmniej. Gdyby przelewanie pieniędzy samo w sobie nie było smutną okolicznością, mogłabym nawet stwierdzić, że bankowość internetowa sprawiała mi ogromną przyjemność, kiedy już się do niej przekonałam. – Dzień dobry, pani Berger – powiedział pan Schnurr. – Co mogę dla pani zrobić? – Panie Schnurr – rzekłam zdenerwowana. – Co się dzieje z bankomatem? Właśnie wciągnął moją kartę. Pan Schnurr uśmiechnął się do mnie, a potem zniknął za swoim komputerem. – Chwileczkę, zaraz się dowiemy. Gdy znów się pojawił, patrzył na mnie z troską. – Przykro mi, pani Berger, z bankomatem jest wszystko w porządku. Ale nie z pani kontem... – Jak to nie z moim kontem, co jest z moim kontem? – powiedziałam zmieszana. – No cóż... Hmm... – Pan Schnurr pochylił się ku mnie w okienku i ściszył głos. – Pani konto zostało zajęte. – CO? – Zauważyłam, że zaczynam szybko i gwałtownie dyszeć. – Przez kogo? – Przez miasto. – Rzucił kontrolne spojrzenie na monitor. – Najwyraźniej nie przelała pani dopłaty za przedszkole. To pięć tysięcy euro za ostatnie trzy lata.
– Ale ja co miesiąc płacę za przedszkole, dlaczego teraz chcą jakiejś dopłaty? Pan Schnurr wzruszył ramionami. – Być może w którymś momencie zaszeregowano panią do wyżej płatnej grupy. To możliwe? – I w takiej sytuacji zajmują mi od razu konto? To mafijne metody! Myślałam, że żyjemy w państwie prawa – odparłam rozdrażniona. Pan Schnurr zachował spokój. – Cóż... zazwyczaj najpierw dostaje się dwa upomnienia z zarządu miasta, ale potem zajmują konto. To idzie całkiem szybko. Przełknęłam ślinę i pomyślałam o wiklinowym koszu z nieotwartymi kopertami, który stał pod moim biurkiem. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że od dłuższego czasu czytałam tylko miłe prywatne listy i kartki, wszystko inne od razu szło w odstawkę. – Na miłość boską, Fritzi! – zawołała przerażona Johanna, gdy ostatnio była u mnie i odkryła pełny kosz. – Ale ty masz nerwy! Musisz otwierać te listy, zwłaszcza te w szarych kopertach, te są ważne! W przeciwnym razie jeszcze kiedyś trafisz do więzienia! – Wszystko w swoim czasie – na luzie machnęłam ręką i się roześmiałam. Teraz jęknęłam. – O mój Boże! – Patrzyłam na swojego osobistego doradcę szeroko otwartymi oczami. – Ile w ogóle jest na tym koncie? Pan Schnurr z namysłem pokiwał głową. – Po odliczeniu pięciu tysięcy euro mamy – powiedział „mamy”, jak lekarz do pacjenta, i za to bardzo go ceniłam – mamy jeszcze trzydzieści trzy euro i pięćdziesiąt centów. Myślę, że w tej sytuacji limit wypłat został wyczerpany. – O mój Boże! – znów wymamrotałam, a moje bojowe nastawienie było z pewnością o wiele mniejsze od prezentowanego zazwyczaj za pięć centów na niemieckich scenach. – I co teraz zrobimy? – nie sposób było nie słyszeć drżenia w moim głosie. Co się robi, gdy już pierwszego dnia miesiąca limit wypłat jest wyczerpany? – Teraz zadzwoni pani do zarządu miasta i wyjaśni tę sprawę. A potem pieniądze muszą zostać niezwłocznie przelane. W przeciwnym razie również wszystkie pani stałe zlecenia nie będą realizowane. – Próbował emanować niezachwianym optymizmem. – Znajdziemy jakieś rozwiązanie, pani Berger. Z opuszczonymi ramionami przemykałam się do wyjścia. Jakaś emerytka z ufarbowanymi na fioletowo włosami patrzyła na mnie ze współczuciem, gdy otwierały się przede mną szklane drzwi banku. – Wkrótce znów będą, dziecko. To tylko pieniądze – powiedziała i pocieszająco pokiwała głową. Jak ogłuszona wsiadłam do swojego starego granatowego volva i modliłam się, żeby chociaż ono mnie teraz nie zawiodło. Ale mój wierny towarzysz podróży ze szwedzkiej stali po trzech próbach zapalił. Machinalnie skierowałam się do domu, gdzie Mona z Lilli grała w mau mau i nie podejrzewała, że w tej chwili nie jestem w stanie zapłacić jej za opiekę nad dzieckiem. Ale Mona w końcu studiowała pedagogikę społeczną i kilka razy miała już okazję zapoznać się z finansowymi i czysto ludzkimi otchłaniami rodzin w nędzy. „Zajęte” – to słowo tłukło się w moich uszach. Brzmiało jak bankructwo, prywatna niewypłacalność i kryminalne matactwo, brzmiało jak „niezdolny do życia w społeczeństwie”. I jak, uprzejmie proszę mi zdradzić, z trzydziestoma trzema euro i pięćdziesięcioma centami miałam przeżyć miesiąc? Moje lęki dotyczące zubożenia rosły wraz z każdym przejechanym metrem. Jasne było, że nie dało się już powstrzymać społecznej degradacji. Musiałabym się wynieść ze swojego pięknego trzyipółpokojowego mieszkania w starej kamienicy pani Noller i przeprowadzić do wieżowca. Dwa pokoje bez balkonu w społecznie podejrzanym otoczeniu, gdzie po nocach słychać krzyki bitych kobiet i wrzaski pijanych mężczyzn. Moja mała Lilli musiałaby codziennie narażać życie w szkole podstawowej, gdzie dziewięćdziesiąt pięć procent uczniów to obcokrajowcy. Zrezygnowani nauczyciele, którzy pozwalają uczniom na lekcjach rapować typowe dla getta piosenki, składające
się głównie z takich wyrażeń, jak „pedał”, „świnia” i „jacięzałatwięstary”. Noże sprężynowe i jointy we wszystkich kieszeniach spodni. Musiałabym skombinować Lilli gaz pieprzowy. Byłam tak wyczerpana osobistym wideohorrorem, że zatrzymałam się na zielonym świetle, bo myślałam, że jest czerwone. Za mną coś zatrąbiło, ale nie reagowałam. Potem ktoś energicznie zapukał w szybę i pojawiła się twarz policjanta. Ze strachu zapadłam się głębiej w fotel. Prawdopodobnie miejski egzekutor należności działał ręka w rękę z miejscową policją. Z ociąganiem wcisnęłam przycisk automatycznego otwierania okien i opuściłam szybę. – Przeleję pieniądze jeszcze dzisiaj – wyrzuciłam z siebie, a rumieniec pokrył mi twarz. Policjant spojrzał na mnie zdziwiony. – Płaci się tylko za jazdę na czerwonym świetle, nie za hamowanie na zielonym – powiedział powoli. – Mimo to powinna pani przynajmniej włączyć światła awaryjne, jeśli bez uprzedzenia staje pani na zielonym świetle, to może być niebezpieczne. Niemo skinęłam głową i włączyłam światła awaryjne. – Z panią wszystko w porządku? Skinęłam głową jeszcze energiczniej i starałam się powstrzymać łzy. Policjant zakłopotany przyłożył palce do czapki, a potem oboje usłyszeliśmy, jak dzwoni w torebce moja komórka. Kręciłam się nerwowo na siedzeniu. Może to Mona? Nagle sobie przypomniałam, że Lilli z rana coś mówiła o bolącym brzuchu. To Mona, byłam pewna! Policjant widział moje rozdygotane spojrzenie i okazał miłosierdzie. – No niech już pani odbierze, ale proszę się streszczać. Rozmowy telefoniczne są dozwolone tylko na poboczu. Wyszarpałam komórkę z torebki, ale niebo okazało się łaskawe. Przynajmniej tego dnia miało nie być dla mnie żadnych nowych hiobowych wieści. Przy telefonie była nie opiekunka do dziecka Mona, lecz moja najlepsza przyjaciółka Johanna. – Pójdziesz dziś wieczorem do kina? – zapytała. – Teraz nie mogę rozmawiać, tuż obok mnie stoi policja – wyszeptałam konspiracyjnie. – Policja? Coś się stało? – Można tak powiedzieć – odparłam i dokonałam kompletnie bezsensownego w tej sytuacji odkrycia, że słowa „stać się” w naszych czasach właściwie używa się jeszcze tylko w negatywnym kontekście. Uznałam, że to wielka szkoda. W końcu teoretycznie stać się przecież mogły również rzeczy piękne. – Nigdy więcej nie będę mogła pójść do kina – wyjaśniłam ponuro, gdy Johanna wieczorem siedziała u mnie w kuchni i z namysłem mieszała herbatę. W wiklinowym koszu znalazłam pierwsze upomnienie, a także drugie, pieniądze zostały przelane, limit debetu krótkoterminowo podniesiony, decyzja o zajęciu konta uchylona. Mona zaproponowała, że będzie się na razie zajmować Lilli bez zapłaty, a teraz rozważałam razem z Johanną, co mogłabym zrobić, by na stałe poprawić stan mojego zdebetowanego konta. – Nie masz zupełnie nic na czarną godzinę? Smętnie pokręciłam głową. Pieniądze zawsze jakoś mi się rozchodziły, a to, co jeszcze zostało, pochłonęło wysokie honorarium adwokata. – A może poprosiłabyś o podwyżkę albo wypłatę z góry za urlop? – Ha, ha – powiedziałam. – W Best & Seller nie ma żadnych podwyżek, a w każdym razie nie tak po prostu. Doktor Trundl mnie wyśmieje. – A co z twoją matką? – Na miłość boską, tylko nie moja matka! Od śmierci taty i mojego rozwodu i tak wciąż się zamartwia. Gdybym jej powiedziała o zajęciu konta, dostałaby zawału. Poza tym w tej chwili jest w Ameryce u mojej siostry. Rozpuściłam po kolei pięć łyżeczek miodu w herbacie i intensywnie się zastanawiałam. – Wiesz co, od dziś będę kupować tylko czarny chleb z Aldiego. I ser. I płatki owsiane. To zdrowe i pożywne. Będę teraz oszczędzać jak szalona.
– Fritzi, ty w ogóle nie umiesz oszczędzać. Po prostu taka jesteś. – Johanna skubała nitkę miękkiej szarej sukienki z dzianiny, która otulała jej wyjątkowo szczupłą sylwetkę. – Poza tym od oszczędzania jeszcze nikt się nie wzbogacił. Pomyśl lepiej o tym, jak możesz zdobyć pieniądze. – Sprzątać? Zagrać w lotto? Seks przez telefon? Zatrudnić się jako kelnerka? – wyliczyłam na palcach jednej ręki. Ta ostatnia opcja wydała mi się realna. – Mogłabym przecież w weekendy, kiedy Lilli jest u pana X, pracować jako kelnerka, robiłam to na studiach. Barmani również nieźle zarabiają. Johanna przewróciła oczami. – A kiedy masz zamiar spać? Nie mogłabyś robić czegoś bardziej sensownego? Co z korepetycjami z angielskiego? Studiowałaś przecież anglistykę i codziennie czytasz te swoje angielskie książki i maszynopisy. A rodzice zapłacą dziś każde pieniądze, tak są zrozpaczeni tym kretyńskim maturalnym egzaminem G8. – Hmm – wymruczałam niechętnie. Johanna udzielała lekcji gry na pianinie w szkole muzycznej i była wspaniałym pedagogiem. Ja natomiast jeszcze dobrze pamiętałam to straszliwe ślęczenie nad angielskim z moją młodszą siostrą, które z cudowną regularnością kończyło się głośnym krzykiem, ponieważ byłam po prostu zbyt niecierpliwa i w końcu pytałam ją wyprowadzona z równowagi, czy jak zawsze nic nie zrozumiała, a ona wrzeszczała: „Jesteś totalnie podła!” i w ramach protestu rzucała zeszytami o podłogę. W tym czasie moja mała siostrzyczka wyrosła na kobietę o dwie głowy wyższą ode mnie i mówiła po angielsku jak native speaker, z którego to powodu mogłam pozbyć się wyrzutów sumienia. Katharine, teraz nazywała siebie Cathy, przed czterema laty wyszła za mąż za profesora biologii z Chicago i całkiem zadowolona mieszkała z mężem i dwoma małymi, zachwyconymi bejsbolem synkami w tym windy city, do którego nasza matka jeździła w odwiedziny na kilka tygodni dwa razy w roku. Uczty Cathy z okazji Święta Dziękczynienia były spektakularne, raz nawet uszczęśliwiła nas w good old Germany upieczonym na złoto indykiem, a Lilli została kompletnie wyposażona w czapki, swetry z kapturem i T-shirty z napisami Chicago White Sox. – Jako nauczycielka jestem zupełnie bezużyteczna, słowo – westchnęłam i pomyślałam, że chyba nieprędko wybiorę się do Chicago. Potem przyszedł mi do głowy pewien pomysł i prawie zakrztusiłam się gorącą herbatą. – Ale mogę przecież wynająć jeden pokój jakiemuś pilotowi. Albo gościom, którzy przyjeżdżają na targi. Oni zawsze szukają prywatnych kwater. Będę w tym czasie spała w salonie. Albo w pokoju dziecinnym. Lilli i tak przychodzi prawie co noc do mojego łóżka. – Ależ proszę cię, Friederike! Nie mówisz tego poważnie, co? Twoje mieszkanie w ogóle nie nadaje się do przyjmowania gości na nocleg. Chociaż... taki atrakcyjny pilot... Przynajmniej od czasu do czasu miałabyś w domu jakiegoś faceta. Żyjąc tak, jak w tej chwili, nigdy już nikogo nie znajdziesz. Johanna zeszła na swój ulubiony temat. Nie był to jednak mój ulubiony temat. – Moje życie jest już i tak dostatecznie męczące – odparłam niechętnie. – A znalezienie kogokolwiek jest do obłędu wyczerpujące. Poza tym, co miałabym robić z kimkolwiek? Mogłabyś mi zdradzić? Johanna przesunęła się z krzesłem wokół kuchennego stołu, objęła mnie ramieniem i popatrzyła na mnie błyszczącymi oczami. – To już nie byłby wtedy ktokolwiek, tylko ten jedyny – powiedziała z optymizmem i uśmiechnęła się szeroko jak Audrey Hepburn. Ten uśmiech był pierwszą rzeczą, która wpadła mi w oko podczas pewnego nudnego otwarcia wystawy w galerii przed dwunastoma laty. Trudno było, ba, było to prawie niemożliwe, nie poddać się czarowi tego uśmiechu. Był rozbrajający, uroczy i radosny. Tak też się nazywała: Johanna Fröhlich[1]. – Ach, daj spokój, Gracie, założę się, że za rok albo dwa będziesz siedzieć z jakimś Carym Grantem gdzieś na Lazurowym Wybrzeżu, a twoje konto bankowe będzie pękać w szwach. W każdym razie facet twoich marzeń gra złodzieja precjozów, nieprawdaż? Mimo woli roześmiałam się. Zazwyczaj Johanna naigrywała się z moich fantazji o Złodzieju w hotelu. „Nicea – co za stereotyp!”, mówiła, albo: „Ratunku, moja przyjaciółka uważa
się za Grace Kelly!”. A ja byłam zachwycona, gdy odkryłam, że jeszcze nigdy nie oglądała mojego ulubionego filmu, i mogłam sama zasypać tę dziurę w jej kinomańskiej edukacji. – Mama będzie zachwycona – zacytowałam słynne końcowe zdanie z tego filmu w pozbawionej zapału próbie zdobycia się na dowcip. – Tak, wszyscy będziemy ci zazdrościć! – rozmarzyła się Johanna. – A do tego czasu pozwól swojej starej przyjaciółce troszkę sobie pomóc. Mam jeszcze coś na czarną godzinę, o czym nie wie nawet Paul. – Rzuciła mi konspiracyjne spojrzenie. – Ach, ty – odrzekłam wzruszona. – Nie, więc, to jest... to jest... naprawdę, w ogóle nie wiem, co powiedzieć. Naprawdę nie chciałam, żeby Johanna dawała mi swoje pieniądze na czarną godzinę, ale w tym momencie nie zamieniłabym mojej przyjaciółki na żadnego mężczyznę świata. Nawet na Cary’ego Granta. Następnego ranka rozwiązałam umowę oszczędnościową na zakup nieruchomości – przed czasem i ze znaczną stratą. Zdarzały się gorsze rzeczy, a na moim koncie znów pojawiła się spora suma. Poczułam taką ulgę, że podczas przerwy obiadowej kupiłam sobie najdroższą torebkę w życiu. Elfriede Stricker prawie spadła z krzesła i zapytała mnie, czy odziedziczyłam spadek. – Nie całkiem – powiedziałam. – Właśnie posłałam do piachu wpłaty na własny dom. Potem wręczyłam podanie o urlop i pojechałam z Lilli na tydzień na narty do Montafon. I kiedy moja córka z radosnymi okrzykami i wielkim zachwytem kończyła pierwszy kurs jazdy na nartach w swoim życiu, a moi przyjaciele i koledzy rzucili się w wir kolońskiego karnawału, siedziałam z gorącą czekoladą na dworze, na słońcu, patrzyłam na pokryte śniegiem góry i niczego nie żałowałam.
4 Jeśli w prezencie walentynkowym dostaje się od ulubionej koleżanki elektryczną poduszkę, człowiek powinien zacząć poważnie zastanawiać się nad swoim życiem. Gdy otworzyłam owiniętą papierem w róże paczuszkę, którą znalazłam na biurku, nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy płakać. Myślę, że to był ten pierwszy raz, kiedy w ogóle dostałam na walentynki coś od kobiety. Być może to początek nowej ery. Cóż, nowa kosmetyczka nie wzbudziłaby we mnie aż tylu refleksji. Elektryczne poduszki zazwyczaj przywodziły mi na myśl stare kobiety, które grzały nimi swoje zrzeszotniałe kości, w końcu kiedyś zapominały je wyłączyć i w ten sposób doprowadzały do pożaru całe pałace albo rezydencje dla seniorów. Musiałam wgapiać się w ten prezent dłuższą chwilę, bo Jasmin poczuła się zmuszona do wyjaśnień. – Pomyślałam tylko... przecież mówiłaś, że zawsze masz takie zimne stopy... Jasmin była siedem lat młodsza ode mnie i świeżo zakochana; pół roku temu na jednej z popołudniowych imprez na promenadzie nad brzegiem Renu w Düsseldorfie poznała miłego inżyniera i z pewnością nie potrzebowała elektrycznej poduszki, która nocą ogrzałaby jej stopy. Na biurku Jasmin stał olbrzymi bukiet czerwonych róż przysłany do wydawnictwa przez ukochanego, a dla mnie najwyraźniej rozpoczynał się nowy etap życia zapowiadający samotne wieczory z elektryczną poduszką w kwiatki. – Jak miło z twojej strony, dziękuję! – Z namysłem gładziłam poszewkę frotté i zadawałam sobie pytanie, czy wszystkie samotne kobiety w moim wieku mają takie poduszki, tylko żadna o tym nie mówi. – Ale nie będziesz na mnie zła, jeśli teraz włożę ją do biurka? – powiedziałam w końcu. – Przecież nie każdy musi od razu wiedzieć, z kim spędzam noce. Jasmin roześmiała się swoim srebrzystym śmiechem. – To tylko na okres przejściowy. – Puściła do mnie oko. – Uwierz mi, taka elektryczna poduszka jest bardzo przyjemna. Sama taką miałam, ale teraz kurzy się na szafie. Nie wiem, czy to elektryczna poduszka, nieadekwatnie do rangi zdarzenia, tak wytrąciła mnie z równowagi, ale po pracy poszłam do miasta i kupiłam sobie przecudną kremową sukienkę z cieniutkiej dzianiny wraz z pasującym do niej żakietem obszytym przy dekolcie małym puchatym kołnierzem z futerka. W ostatnich miesiącach schudłam jakieś piętnaście kilo – byłam tak chuda, że nigdy w życiu się tego po sobie nie spodziewałam. Sprzedawczyni klasnęła z zachwytu w dłonie, gdy zaskakując samą siebie, stałam przed wielkim lustrem w sukience rozmiar 36. W każdym razie to była duża pociecha, mimo wszystko! Ściągnęłam miękkie dzianinowe rękawy jeszcze trochę do dołu na nadgarstkach i spodobałam się sobie w roli zagubionej zimowej księżniczki. – Wygląda czarująco, absolutnie czarująco – zachwycała się sprzedawczyni. – Właśnie do wysoko upiętych włosów. I w tym jasnym futrzanym kołnierzu też jest pani do twarzy. Bardzo chciałam być czarująca i postanowiłam podarować sobie tę sukienkę z futerkiem na walentynki. Mniej już dla siebie zrobić nie mogłam w tej sytuacji. Gdy wyszłam na zewnątrz, miasto było pełne szczęśliwych par, które przechadzały się po ulicach, trzymając się za ręce, i przystawały przed pomalowanymi w serduszka jadłospisami różnych restauracji, by celebrować intymność we dwoje. Być może tego wieczoru byłam jedyną kobietą przed sześćdziesiątką, która szła do domu bez męskiego towarzystwa. Mimo to cieszyłam się. Przycisnęłam mocno do siebie wielką torbę z zakupami, a gdy potem ostrożnie rozwinęłam sukienkę z cienkiej jedwabistej bibuły, powiesiłam do szafy i patrzyłam na nią z łóżka. Z rozkoszą położywszy stopy na ciepłej elektrycznej poduszce, zastawiałam się, kiedy ją pierwszy raz włożę.
5 – Dobra robota, pani Berger, niczego innego od pani nie oczekiwałam. Doktor Trund siedziała za gigantycznym biurkiem i kartkowała moją teczkę z prezentacją tematu Women in Misery, którą przygotowałam na kolegium redakcyjne. W weekend Lilli była u ojca, a ja do głębokiej nocy siedziałam przy komputerze, żeby dokończyć prezentację i zadać kłam szeroko rozpowszechnionemu w świecie pracy przesądowi, że na kobietach samotnie wychowujących dzieci nie można polegać i że nie potrafią dać sobie z niczym rady. – Women in Misery? Co to takiego? Wstąpiłaś na ścieżkę samopoznania? – zapytała Johanna, gdy odkryła u mnie w domu tę teczkę. A ja próbowałam jej wyjaśnić, że w Best & Seller rozumiemy pod tym pojęciem wszystkie książki, w których chodzi o nieszczęśliwe, rozbite, chore albo w jakiś inny sposób skrzywdzone przez życie kobiety, z migracyjnym wątkiem lub bez niego. Johanna zmarszczyła czoło. – Aha. A dlaczego robi się do tego folder? – Z zainteresowaniem oglądała zeskanowane przeze mnie okładki bestsellerów z innych wydawnictw. – No cóż, doktor Trundl jest zdania, że w tym gatunku mamy jeszcze to i owo do zrobienia. – Próbowałam wprowadzić Johannę w fachową chińszczyznę dzisiejszego rynku wydawniczego. – Weźmy na przykład Love and Landscape, w tym gatunku jesteśmy wręcz wydawnictwem wiodącym na rynku. Love and Landscape to ulubiony gatunek starej pani Trundl. W tym jest naprawdę nie do pobicia. Moja przyjaciółka przekrzywiła głowę i patrzyła na mnie pytająco. – Miłość i krajobraz – przetłumaczyła. – Co powinnam teraz sobie wyobrazić? – No, wiesz, wszystkie te smakowite powieści, które rozgrywają się w Kornwalii albo w Australii, albo w Nowej Zelandii. Krajobraz, kobieta, tajemnica rodzinna, listy na strychu. Czasem z kompletnie nierealną fabułą i zwrotami akcji. Nie tak odważne jak te tytuły, które kwalifikujemy jako Sex and the City. – Okeeej – Johanna zrozumiała. – A to tutaj – dumnie wachlowałam przed jej nosem czerwonym skoroszytem – to rodzaj analizy konkurencji. Potrzebujemy jej, by móc przystąpić do szturmu. – Do szturmu? – powiedziała Johanna. – Myślałam, że pracujesz w wydawnictwie jeszcze w czasach powojennych. Moja przyjaciółka żyła jeszcze w czasach powojennych, jeśli chodzi o wyobrażenia na temat rynku wydawniczego. Ta nazwa przywodziła jej na myśl literaturę i arystokrację ducha, zatrzymała się na rewolucjonizującej wtedy branżę nowince, jaką były powieści drukowane na papierze gazetowym, a potem wydania kieszonkowe Rowohlta. Też kiedyś tak myślałam, ale to było zanim po studiach i stażu w gazecie zaczęłam pracę w Best & Seller. Na szczęście istniała już wtedy doktor Trundl, która na jednym z moich pierwszych redakcyjnych zebrań wyjaśniła mi bez owijania w bawełnę, o co tu chodzi. Doktor Gisela Trundl była mniej więcej mojego wzrostu i dwa razy grubsza ode mnie. Potrafiła reagować bardzo emocjonalnie, wracała wówczas do dialektu swojej ojczyzny i mówiła: „Tak, jest coś takie?” albo „Czego teraz ten durnowaty Säckl znowu chce?”. Jak większość Szwabów nie była typem, który sypie pochwałami i składa wyrazy uznania. Zatem gdy doktor Trundl skrzypiała: „Dobra robota!”, można było z tego wyciągać pewne wnioski. Od dwudziestu lat kierowała wraz z mężem, nazwanym przez wszystkich „wydawcą”, firmą Best & Seller. Przed kilkoma laty „wydawca” wycofał się z czynnej działalności w firmie i w całości złożył interesy na ręce małżonki. Doktor Trundl uważano za pionierkę w branży wydawniczej i mówiono o niej, że była trudną negocjatorką i bardzo twardo stąpała po ziemi (mimo czarnego bmw Z3, którym na łeb na szyję zwykła pędzić po okolicy). W istocie przez wszystkie te lata wprowadziła sporo książek na listę bestsellerów. – Ostatni taniec zielonego niedźwiedzia – co to ma być? Wydaje mi się, że jest pani nie
całkiem w temacie, pani Berger – powiedziała do mnie, gdy pierwszego lata swojej kariery w Best & Seller naiwnie i z wielkim entuzjazmem przedstawiałam i doradzałam zakup praw do niemieckiego wydania powieściowego debiutu, pod którego wrażeniem wówczas byłam, z amerykańskiego wydawnictwa Farrar, Straus and Giroux. Dla mnie poza wszelką krytyką. – Ale, to jest... to jest... całkiem poważna literatura – zająknęłam się i poczerwieniałam. Sądziłam, że potrafię to ocenić, przecież pod koniec stażu pisywałam do działu kultury w gazecie. – I kto ma to czytać? – odparła spokojnie pani Trundl. – No, mam nadzieję, że wszyscy – stwierdziłam i patrzyłam na krąg kolegów. W sali konferencyjnej zaległo ciężkie, leniwe milczenie. Tego dnia był upał nie do zniesienia, ale chyba nie z tego powodu nikt nic nie mówił. Doktor Trundl lekko się uśmiechnęła i srogo spojrzała na mnie znad czerwonych oprawek okularów do czytania. – Brzmi dobrze – powiedziała podstępnie, a dla mnie wciąż jeszcze nie było jasne, że teraz nastąpią korepetycje na temat: „Książki, które się sprzedają”. – A jak zakwalifikowałaby pani tę powieść, gdyby księgarz panią zapytał, do jakiej pasuje kategorii? Czy to thriller? Czytadło? Powieść historyczna? Fantastyka? All age? Coming of Age? Chick lit? Mom lit? Inspirational? Love and Landscape, Sex and the City czy Stupid Young Men? – wyrzucała z siebie jak młynek modlitewny rozmaite określenia, którymi posługiwano się w wydawnictwie, a mnie zaszumiało w głowie. – Taaak... więc... ach... – jąkałam się. – Powiedziałabym tak... To po prostu dobra książka, naprawdę, doskonała powieść. Coś takiego zdarza się rzadko. – Nieskategoryzowana książka, innymi słowy. – Doktor Trundl wykrzywiła twarz, jakby zobaczyła antychrysta, a ja dziwiłam się, że w tak dużym wydawnictwie jedyne książki, które naprawdę były dobre, opatruje się negatywną partykułą, jak gdyby miały jakąś skazę. – Moja droga pani Berger, my tu produkujemy bestsellery, na co wskazuje nazwa wydawnictwa, a te muszą w idealnym przypadku pasować do jednej z bieżących szufladek. Nasze książki mają być rozrywką. Proszę sobie wyobrazić pojęcie „literatura rozrywkowa” i po prostu skreślić potem słowo „literatura”. Na powieści literackie, które później walają się gdzieś w nakładzie ośmiuset egzemplarzy, nie możemy i nie chcemy sobie pozwalać. Jeśli takie są pani dążenia, powinna pani poszukać małego, wyrafinowanego wydawnictwa, które jeszcze wierzy w intelektualną ciekawość swoich czytelników. Dla doktor Trundl te słowa zakończyły temat, więc skinęła życzliwie głową w stronę Hartmuta Rescha, naszego redaktora naczelnego odpowiedzialnego za literaturę fantastyczną (jeśli w ogóle można było jeszcze tak to określić). Od kiedy wampiry skutecznie przegryzły się przez międzynarodowe listy bestsellerów, uznanie dla Hartmuta Rescha w Best & Seller rosło jak wystrzelone z katapulty. Jakiś poboczny gatunek nagle stał się – kto by pomyślał? – prawdziwym must have dla wszystkich Niemców. – Cóż, panie Resch, co słychać na froncie Drakuli? Resch podsunął do góry okrągłe okulary w niklowanych oprawkach. – Zombi, pani doktor Trundl, żywe trupy – powiedział z poważną miną. – To one teraz zastępują wampiry. – Ale... – powiedziałam jednocześnie. – Tak? – Doktor Trundl patrzyła na mnie, jakbym przybrała postać Golluma z Władcy pierścieni. – O co znowu chodzi? – Proszę mi wybaczyć, że do tego wracam – upierałam się i chciałam skruszyć jeszcze jedną kopię w obronie rzekomo wybrakowanej literatury. – Nie można przecież z góry założyć, że literatury nie da się sprzedać. Myślę... a co z Johnem Irvingiem, Carlosem Ruizem Zafonem czy Umbertem Eco? Inne wydawnictwa zarabiają przecież pieniądze, nawet dużo pieniędzy, na literaturze? Doktor Trundl westchnęła. – Inne wydawnictwa być może tak, ale u nas nie stałyby się one bestsellerami. U nas tylko bestsellery stają się bestsellerami, rozumie pani? – Zadowolona z tego tautologicznego
wniosku oparła się na krześle jak Gertruda Stein, aż zatrzeszczało, i obdarzyła mnie pobłażliwym spojrzeniem. – Niech pani posłucha, my tu nie rozmawiamy o tym, jaka lektura leży na pani nocnej szafce – ściszyła głos, a wokół kącików jej ust drżał uśmiech – albo na mojej. Może sobie pani spokojnie cały dodatek literacki z „Frankfurter Allgemeine Zeitung” zamówić w odpowiednich wydawnictwach z branżowym rabatem. Nie mam nic przeciwko temu i nawet uznałabym to za chwalebne. Ale w Best & Seller panują inne zasady. Szybko wytarła czoło chusteczką do nosa, zanim, robiąc gastronomiczną wycieczkę, dostarczyła obrazowego przykładu. – Jeśli jedzie pani do McDonalda, czego tam pani oczekuje? No? Chyba nie nouvelle cuisine z Châteauneuf-du-Pape, co? Jeśli już, chce pani soczystego big maca z frytkami i lodowatej coli. – Chwyciła teczkę, która leżała przed nią na stole konferencyjnym, i zaczęła się wachlować. – Nie miałabym w tej chwili nic przeciwko lodowatej coli, szczerze mówiąc. Wszyscy się zaśmiali, a ja nagięłam się do jej twardej i obrazowej argumentacji. W tamtej chwili ja również nie miałabym nic przeciwko lodowatej coli. Gdy tak siedziałam naprzeciwko doktor Trundl, nie mogłam z uśmiecham nie myśleć o tym, że z biegiem lat spędzonych w Best & Seller w znacznej mierze stałam się BS-ką, jak by to wyraziła. – On nie jest tak całkiem BS-em – powiedziała ledwie kilka tygodni temu o naszym nowym kierowniku marketingu, który dopiero poznawał zasady wydawnictwa. – Ale jestem pełna optymizmu. Ja w każdym razie, według kryteriów firmy Best & Seller, z pewnością stałam się prawdziwie twardogłowym członkiem załogi. Poczułam, jak spoczęło na mnie kontrolne spojrzenie doktor Trundl. O tym, że w tym czasie się rozwiodłam, mówiło się w kręgu kolegów, a szefowa była z pewnością jedną z pierwszych, których poinformowałam o swoim przyszłym stanie cywilnym. – A co u pani? – zapytała teraz. – Dała sobie pani radę? Troszkę pani schudła. – O tak, wszystko jak najlepiej – powiedziałam i próbowałam jakoś zatuszować fakt, że właściwie prawie nie sypiam. W końcu Napoleon przy czterech, pięciu godzinach snu skutecznie wygrywał swoje kampanie. – W gruncie rzeczy trzeba się tylko odrobinę przeorganizować, potem wszystko jest zupełnie proste. Od dawna wiadomo, że ludzie pogrążeni w chaosie mają zawsze najdłuższe listy spraw do załatwienia. Moja lista liczyła sto dwadzieścia osiem niezałatwionych pozycji, i na miejsce jednej rzeczy, którą mogłam skreślić, ku memu przerażeniu natychmiast wchodziły trzy kolejne. W swoim przeładowanym życiu poruszałam się wężykiem na tyle dobrze, na ile to było możliwe, i starałam się robić najpierw to, co najważniejsze. Ale nie zawsze mi się udawało. Oczywiście, że przyjemniej było upiec nieduże ciasto (w ogóle nie było go na liście) niż przedzierać się przez formularze zeznań podatkowych albo zająć się piwnicą, do której już nie dało się wejść. Czasem pocieszało mnie spędzenie cennego wieczoru z kilkoma starymi odcinkami Ally McBeal, a potem pójście spać z podnoszącym na duchu uczuciem, że biednej Ally nie wiodło się lepiej niż mnie. – A finansowo? Daje sobie pani radę? – drążyła doktor Trundl. – Tak, oczywiście – powiedziałam i pomyślałam o mojej rozwiązanej przed czasem umowie oszczędnościowej, z której pieniądze coraz szybciej topniały. Dodając sobie otuchy, kiwnęłam głową. W tej chwili przecież wyjątkowo nie byłam na minusie. – Teraz znów pracuję na pełnym etacie, a moja córka ma w przedszkolu dobrą opiekę. Bardzo lubi tam chodzić. A w razie czego jest jeszcze moja matka i bardzo sympatyczna opiekunka do dziecka. Przełożonym trzeba zawsze sygnalizować, że na froncie domowym wszystko ma się pod kontrolą. Prawdopodobnie tylko wtedy istnieje – i tak niewielka – szansa, by uczestniczyć w interesujących przedsięwzięciach. Doktor Trundl chuchnęła na okulary i z zadowoleniem je przetarła. – Pięknie, pięknie – powiedziała. – Wie pani co, pani Berger, uważam pani postawę za naprawdę godną uwagi. Muszę przyznać, że nie doceniłam pani na początku. Jeśli się weźmie pod uwagę, w jakiej jest pani sytuacji. Większość pracowników wówczas jęczy, jak bardzo są
przepracowani i z czym muszą sobie dawać radę. Pani tego nigdy nie robi. Poczułam, jak kraśnieję z radości. – Och, dziękuję. No tak, myślę... Wszystkie te jęki w końcu nikogo nie posuwają nawet o krok naprzód. – Bardzo słusznie – stwierdziła doktor Trundl. W jej biurze walały się książki i maszynopisy, które tworzyły na podłodze przerażająco krzywe wieże. Przymknęła oczy i powiodła wzrokiem po zapchanym pokoju. Potem znów spojrzała na mnie i pozwoliła mi na krótką chwilę zajrzeć w swoją duszę. – Wszystko to towar, który można zamienić na inny – powiedziała. – Czasem już nie mogę na to patrzeć. Co za bullshit. Chyba trzeba by to po prostu podpalić jedną zapałką. Żadna strata. Patrzyłam na nią zdziwiona, a ona uśmiechnęła się krzywo. – Ha, nie lubię czytać! – zeznała otwarcie. – W każdym razie nie to gówno! A potem zapytała mnie, czy miałabym czas i ochotę w przyszłości pracować z Alexą Werner, pnącą się po szczeblach kariery hamburską autorką thrillerów, która swoją pierwszą powieścią osiągnęła u nas zadziwiający sukces i teraz pisała drugą książkę. – Musiałaby pani wtedy na początku maja pojechać do Hamburga, żeby popracować z autorką, bo już skończyła maszynopis. – Nie ma problemu, jestem całkowicie elastyczna – pospieszyłam z odpowiedzią i w tym momencie prawie sama w to uwierzyłam. Potem coś przyszło mi do głowy. – A co z panią Kaminski? Czy to nie ona pracowała z panią Werner nad pierwszą powieścią? – Przypomniałam sobie nagle całkiem wyraźnie, że Anita Kaminski dwa lata temu z wielkim hukiem skończyła szarpiącą nerwy pracę nad redakcją książki Alexy Werner. – Dzieciaki, nie uwierzycie, ale musiałam każde zdanie pisać od nowa – głośno opowiadała i dramatycznie przewracała błękitnymi jak niebo oczami. Jeśli można było dać wiarę jej opowieściom, to nie autorka, lecz ona napisała tę książkę. A kiedy Szał przez kilka tygodni utrzymywał się na liście bestsellerów, Anita Kaminski nie darowała sobie żadnej okazji, by każdemu, kto chciał czy nie chciał słuchać, objaśniać, że „Alexa” powinna być jej wdzięczna na wieki. Od tego czasu słyszało się tylko „Alexa i ja”. Jasne, że Anita przeszła z Alexą na ty, przecież teraz były jak duchowe siostry. Właściwie jestem osobą, która w każdym człowieku znajduje coś miłego. Ale w przypadku Anity Kaminski mój talent zawiódł. Stała się dla mnie kimś w rodzaju naturalnego wroga. Była jak czarna dziura we wszechświecie wydawnictwa i z reguły roznosiła złe nowiny. Poza tym należało niezwykle uważać na to, co się do niej mówi, ponieważ można było mieć pewność, że Anita kiedyś użyje tego przeciwko rozmówcy. Od jej podlizywania się kierownikom działów (oczywiście tylko tym, którzy byli facetami) robiło się niedobrze. Jednak dostatecznie często była skuteczna, a Jasmin i ja zadawałyśmy sobie czasem pytanie, jak płytkie musiałoby być pochlebstwo, by mogło zostać rozpoznane przez poniekąd inteligentnych mężczyzn. – W dół nie ma żadnej granicy – wyszeptała do mnie Jasmin, gdy Kaminski, żartując i śmiejąc się, szła korytarzem z tymi swoimi falowanymi szarymi włosami obok Hartmuta Rescha i zalewała go potokami frazesów. Nazywałyśmy ją „Druidką”, bo rzeczywiście w ciemnych, powłóczystych szatach, z szeroką gestykulacją i monotonnym zaśpiewem miała w sobie coś ze średniowiecznej wieszczki przepowiadającej katastrofy. Wiedziałam, że mnie nienawidziła jak Goliat Dawida, a ja niechętnie utrzymywałam z nią kontakty. Nie miałam odwagi nawet sobie wyobrazić, co by się stało, gdybym kłusowała w jej ogródku. Spojrzałam pytająco na szefową wydawnictwa. Doktor Trundl lekko się uśmiechnęła. – Między obydwiema paniami są najwyraźniej w kilku sprawach różnice zdań – wyjaśniła krótko. – Oszczędzę pani nudnych szczegółów. W każdym razie Alexa Werner koniecznie chce mieć inną redaktorkę. Chyba nie było między nimi chemii, to się zdarza. – Spojrzała przez okno, gdzie na niebie zbierały się ciemne chmury. Skinęłam głową i starałam się nadać swojej twarzy neutralny wyraz. Byłam pewna, że przy
tych szczegółach nie nudziłabym się aż tak bardzo, ale to zachowałam dla siebie. – Bardzo mi przykro – powiedziałam. – Niektórzy autorzy z pewnością nie są łatwi. – Niektórzy redaktorzy też – odparła doktor Trundl z błyskiem w oku i przez chwilę miałam wrażenie, że czyta w moich myślach. – W każdym razie, proszę się skontaktować z Alexą Werner i... pani Berger? – Tak? – W niedzielę za dwa tygodnie o dwunastej wydaję tradycyjne wiosenne śniadanie. Może zechciałaby pani przyjść?
6 Wiosenne śniadania u doktor Trundl obrosły już legendą i nie każdy pracownik był na nie zapraszany. Właściwie na to eleganckie późne śniadanie, oprócz osobistych przyjaciół, znaczących ludzi ze świata kultury i ważnych autorów, przychodzili tylko panowie i panie pracujący na wyższych stanowiskach w wydawnictwie, tak mówiła pani Stricker. Jako sekretarka i prawa ręka doktor Trundl uczestniczyła w nich już kilka razy i opowiadała o wytwornej nudzie, fantastycznym jedzeniu i elitarnych gościach. – Jest pani zaproszona na wiosenny brunch? – zapytała z niedowierzaniem, a ja poczułam taką radość, jaką prawdopodobnie czuli dworzanie z otoczenia Ludwika XIV, gdy dostąpili zaszczytu przybycia do królewskiego pałacu myśliwskiego i na drzwiach odkrywali nie tylko swoje nazwisko, lecz także słowo „dla”. Dla markiza de la Valière. To małe słówko niezawodnie świadczyło o przychylności Króla Słońce. Bez względu na to, jaki był powód tego zaproszenia – moja fantastyczna praca czy może, jak mi później przyszło na myśl, tylko współczucie i spontaniczna chęć szefowej, by zrobić coś miłego dla świeżo rozwiedzionej pracownicy – wcześniej, niż myślałam miałam okazję pokazać swoją nową sukienkę zimowej księżniczki, ponieważ marzec w tym roku przyniósł niezwykle dużo śniegu, co w Kolonii było rzadkością. Johanna była zachwycona wspaniałym gestem mojej szefowej. – Być może... kto wie... poznasz kogoś przy tej okazji, miej oczy otwarte – powiedziała i zaproponowała, żebym w niedzielę przyprowadziła Lilli do niej. Lilli była w tym samym wieku co syn Johanny, Philipp. Zanim Johanna i Paul dorobili się drugiego dziecka, mieszkali podobnie jak ja w południowej części Starego Miasta. Lilli i Philipp chodzili do tego samego przedszkola. Znali się od małego i byli nierozłączni. – Moja droga, wyglądasz czarująco – powiedziała Johanna, gdy następnej niedzieli, trzymając Lilli za rękę, trwożliwie zadzwoniłam do secesyjnej willi w Marienburgu. Moja przyjaciółka cofnęła się o krok, żeby obejrzeć mnie od stóp do głów. – Smutna piękność. Może jesteś w stanie troszkę bardziej się uśmiechnąć? Spójrz... o tak! Pokazała mi jak, gdy tymczasem Lilli zdjęła już małe futrzane kozaki i zniknęła z Philippem w domu. Podarowałam Johannie krzywy uśmiech, owinęłam jasny płaszcz mocniej wokół siebie i dotknęłam wysoko upiętych włosów. – Szczerze mówiąc, dziwnie się czuję – powiedziałam. – Nie jestem przyzwyczajona do wychodzenia gdzieś bez towarzystwa. Chociaż mnie samej wydawało się to mocno przesadzone, wręcz histeryczne, przygotowywałam się na to śniadanie jak Kopciuszek na bal. Czego właściwie oczekiwałam? Nagłego spotkania z księciem, który przybędzie na białym rumaku i rozwiąże wszystkie moje problemy? Być może tak. Ale i bez tego było inaczej niż zwykle. Jeśli po wielu latach wspólnego życia – nieważne, jak bardzo było dobre czy złe – nagle znów jest się samemu, prawie niemożliwe staje się wyjście „tak po prostu” na jakąś uroczystość, nawet gdy ta uroczystość jest tylko wiosennym śniadaniem. Do oczywistości z wcześniejszych czasów, kiedy człowiek prowadził bezpieczne i pewne życie we dwoje, wyrażającej się stwierdzeniem: „To jest mój mąż, to jest moja żona”, nie było powrotu. Zmierzenie się z życiem bez partnera, zagadnięcie kogoś, bycie dowcipnym i błyskotliwym wymagało zupełnie innego rodzaju pewności siebie niż ta w strefie małżeńskiego komfortu. Do tego dochodziło jakieś nieokreślone podniecenie, które miało chyba przyczynę w tym, że się nie porzuciło marzeń, że istniało tajemne życzenie, subtelna nadzieja, że jednak nieoczekiwanie trafi się na kogoś, z kim można byłoby jeszcze raz odważyć się na szczęście. W moim wcześniejszym życiu często sama chodziłam do kawiarni. Siedziałam godzinami w Spitzu albo w 4 Cani nad książką i popijając kawę z mlekiem, pozwalałam płynąć obok siebie kolorowemu życiu – bez żadnych zamiarów i myślenia o czymkolwiek. Dziś czułam się w tych starych, znanych miejscach dobrze tylko wtedy, gdy spotykałam się ze swoimi przyjaciółkami. Wówczas wszystko było w porządku. Kiedy byłam tam sama, ogarniał mnie niepokój. Nie
chciałam tego, na pewno nie, ale zauważyłam, że zaczęłam innymi oczami patrzeć na mężczyzn, którzy stawali w drzwiach. Po wszystkich tych latach odpowiednio utemperowanego postrzegania nagle znów odzyskałam otwarte spojrzenie myśliwego i z trudem wytrzymywałam to napięcie. Johanna zdjęła jasny włos z mojego płaszcza. – Tylko się nie spinaj – powiedziała. – Po pierwsze, to jedynie śniadanie. Po drugie, na pewno będzie tam kilka osób z wydawnictwa. A po trzecie, uważam, że to dobrze, że w końcu idziesz gdzieś, gdzie nie wszystkich znasz. Wykaż troszeczkę odwagi, jesteś przecież wspaniałą kobietą. – Szturchnęła mnie po przyjacielsku. – W każdym razie obiecaj mi, że zagadniesz najlepiej wyglądającego mężczyznę, który pojawi się na tej imprezie. – Puściła do mnie oko. Trzy godziny później opierałam się z lampką szampana w dłoni o kolumnę w podobnym do loftu, wypełnionym gwarem głosów i cichą muzyką jazzową mieszkaniu doktor Trundl i rozmawiałam z dobrze wyglądającym mężczyzną o falowanych jasnych włosach, który na fiołkowej koszuli z niedającą się podrobić elegancją zamotał drogi szal w paski od Etro, jak na wystawach sklepów z męską konfekcją na Mittelstrasse. Był wyraźnie młodszy ode mnie, komplementował moją sukienkę i cały czas nazywał mnie „płateczkiem śniegu”. – Płateczku śniegu, mam ci jeszcze przynieść szampana? – zapytał teraz. Ten mężczyzna nie był dla mnie obcą osobą, niestety. Był to nasz dyrektor artystyczny Bernd Bühler, którego każdy w wydawnictwie nazywał BB. BB był sympatyczny, miły dla pań i definitywnie nimi niezainteresowany. I to on stał się moim ratunkiem na tej wiosennej uroczystości. Gdy doktor Trundl witała mnie krótko, ale serdecznie, a ja wciskałam jej w dłoń bukiet kwiatów, usłyszałam dzwonek i zanim szefowa zniknęła, spiesząc do drzwi, aby powitać nowych gości, zawołała do mnie jeszcze: – Tam z tyłu jest coś do picia. Podążyłam w kierunku, który wskazywał jej palec. Za nakrytym na biało stołem stał kelner i proponował białe i czerwone wino oraz szampana z sokiem z czarnego bzu i miętą. Wybrałam to ostatnie i posunęłam wyprostowana z leciutkim uśmiechem przez podobny do hali salon. Na jego ścianach wisiały obrazy, które mógłby namalować Mark Rothko. Z tyłu przy dużej panoramicznej szybie, przez którą widać było wieże kolońskiej katedry, wypatrzyłam znaną twarz w okularach z niklowanymi oprawkami. Hartmut Resch stał przy okrągłym wysokim stoliku pochłonięty rozmową z trzema panami w najlepszym wieku, a ja się do nich przyłączyłam. – Dzień dobry – powiedziałam i śmiało spojrzałam na zebranych. – Och, dzień dobry, Friederike, ty też tutaj? – Przez moment sprawiał wrażenie zaskoczonego, ale natychmiast przypomniał sobie o dobrych manierach. – Pozwólcie, że przedstawię: moja koleżanka Friederike Berger, Karl-Otto Seiler z „Süddeutsche Zeitung”, doktor Ingo Redlich z kancelarii Redlich & Partner i profesor Friedhelm Zipser z Uniwersytetu Bońskiego – terkotał, ale tylko nazwisko Redlich pozostało w mojej pamięci. Nigdy nie zapominam twarzy, natomiast w zapamiętywaniu nazwisk jestem kompletnie do niczego. Kiedyś skończę jak moja babka, która jeździła rowerem po małej kolońskiej dzielnicy Weiss i wołała do ludzi, których napotkała: „Dzień dobry pani achachachach...”. – Bardzo nam miło. – Panowie skinęli głowami. Profesor zapytał z cieniem zainteresowania: – Jest pani może krewną słynnego germanisty Arnolda Bergera? – No... nie! – z żalem pokręciłam głową, a panowie kontynuowali swoją rozmowę. Chodziło o handicaps i greens, a ja starałam się wyglądać tak, jakbym niezwykle interesowała się golfem. Hartmut Resch przed laty dzielił ze mną pokój. Potem ja urodziłam Lilli, a on dostał awans na szefa redakcji. To, że w tym czasie grywał też w kolońskim klubie golfowym, jakoś mi umknęło. – W istocie. Golf jest również wspaniałym sportem dla dzieci – mówił właśnie. – Moi
synowie go uwielbiają! Od początku zabierałem ich ze sobą na Driving Ranch. I szczerze mówiąc, golf nie jest droższy od tenisa. – Na chwilę odwrócił się do mnie. – Twojej Lilli też mógłby się spodobać. – Ożywiony podsunął okulary wyżej na nos. – Powinnaś się nad tym zastanowić. Zauważyłam, że zaczynam się czuć mała i nic nieznacząca, zastanawiając się jednocześnie, czy Hartmut ma jeszcze wszystkie klepki. – Pani też gra? – doktor Redlich z kancelarii pierwszy raz uważnie na mnie spojrzał. – Tak – powiedziałam i wyprostowałam się. – W boccia[2]. Czasem gram w boccia. W Parku Reńskim. Z moją córeczką. To bardziej przyjazne dla środowiska i nie potrzeba aż tak wielu kijów. Czasem też gramy w badmintona. – Prezentowałam uśmiech usytuowany gdzieś między rozpaczą a złośliwością. Pan Redlich uniósł krzaczaste brwi. – Ach... tak! Boccia – skomentował uprzejmie. – To taki rodzaj gry w bule, tak? Zawsze myślałem, że grają w to tylko sędziwi Francuzi. – W tym momencie uznał naszą konwersację za zakończoną. Hartmut Resch tymczasem odkrył kogoś w drugim końcu pomieszczenia. – Przepraszam... – Ze śmiechem machał ręką nad głową. – Muszę teraz właśnie... Nie, Hartmut, nie opuszczaj mnie, błagałam niemo, ale on już zniknął, mówiąc tylko: – Zobaczymy się później! W znanych mi starych hollywoodzkich komediach trzech starszych facetów, stojących wokół stolika z piękną blondynką i napojami alkoholowymi, wypruwałoby sobie żyły, by ją zabawić i rozśmieszyć. Ale w rzeczywistości ta elitarna grupa była najwyraźniej ponad wszystkimi sprawami damsko-męskimi. Z mieszaniną zakłopotania i złości poprawiłam włosy i postanowiłam poświęcić swoją uwagę mężczyźnie z „Süddeutsche Zeitung”. – A co pan robi w „Süddeutsche”? – zapytałam Karla-Ottona... jak on się nazywał? I natychmiast zorientowałam się, że wpadłam w pułapkę. Pospiesznie upiłam łyk szampana. Czy musiałam znać jego nazwisko? Już od miesięcy nie czytałam „Süddeutsche”. Byłam zadowolona, jeśli w niedzielę udało mi się przejrzeć dodatek kulturalny we „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Przerwa, która nastąpiła, dała mi do zrozumienia, że jestem ignorantką. – Cóż, kieruję działem felietonu – powiedział w końcu Karl-Otto i pogładził się po brązowej brodzie. – Ach, to dlatego! – wykrzyknęłam. – Od razu wiedziałam, że pańskie nazwisko coś mi mówi. Pańskie artykuły... cóż... zawsze bardzo lubię je czytać. – Niestety, jego przeklęte nazwisko po prostu nie chciało mi przyjść do głowy. Seilmann? Seibler? Weiler? Nie, Weiler to ten niemiecki pisarz z dużą włoską rodziną i awanturującym się teściem Marcipane. Karl-Otto obdarzył mnie cieniem uśmiechu i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Z małego srebrnego pudełeczka wyjął wizytówkę i położył przede mną na stoliku. Szybko rzuciłam na nią okiem. Seiler. Ten mężczyzna nazywał się Seiler. Seiler od Seil – linka, sznurek, jak w skakance – Springseil – próbowałam stworzyć zakładkę pamięci, zbudować sobie na przyszłość ośli most. – Dziękuję – włożyłam wizytówkę do torebki. – Nie mam, niestety, przy sobie wizytówki, którą mogłabym panu dać. – Spokojnie, pani Berger. – Szef działu felietonu w „Süddeutsche Zeitung” zapamiętał moje nazwisko. – Nic nie szkodzi – uśmiechnął się jowialnie. – Jesteśmy, można by rzec, kolegami. Nie miałam pojęcia, o czym mówił, ale też się uśmiechnęłam. – Czy to nie pani robi prasówki w Best & Seller? Zrobiło mi się gorąco. – A więc... nie... nie całkiem – odparłam z wahaniem. – Myśli pan zapewne o pani Burger, szefowej PR-u. Ja jestem Berger. – Omal nie powiedziałam „tylko Berger”. – O, przepraszam. – Zmieszany zmarszczył czoło. – Ale przecież pani również pracuje w Best & Seller – czy może coś źle zrozumiałem? Pokręciłam głową.
– Nie, nie. Ja... a więc ja pracuję w redakcji. Już od wielu lat. – Kiwnęłam głową dla wzmocnienia efektu. – Jestem redaktorką, wie pan. Ze specjalizacją literatura angielska i powieści kryminalne – dodałam, ale to nie poprawiło sytuacji. Zainteresowanie Karla-Ottona gwałtownie zgasło. Skinął jeszcze kilka razy głową, a potem bez trudu włączył się z powrotem do rozmowy dwóch pozostałych panów przy stoliku. Wymamrotałam jakieś przeprosiny i uciekłam do toalety. To była bardzo ładna, urządzona w doskonałym guście toaleta. Zostałam tam dłuższą chwilę, albo dokładniej mówiąc, zostałam tam tak długo, aż ktoś na zewnątrz kilka razy energicznie szarpnął za klamkę. – Chwileczkę! – zawołałam, pociągnęłam usta pomadką, a potem otworzyłam drzwi. Szczupła kobieta w sukience w kolorze butelkowej zieleni patrzyła na mnie z pytającym uśmiechem. Jej miedziane włosy sięgające do brody błyszczały jak hełm w świetle mniej więcej pięćdziesięciu halogenów wpuszczonych w granatowy sufit przedpokoju. Niezwykle piękna i odrobinę surowa – prawdopodobnie była przewodniczącą Niemieckiej Centrali Wymiany Akademickiej. Gdy wyszłam na korytarz, naprzeciwko mnie szła doktor Trundl. – No, dziecko, dobrze się pani bawi? – zawołała w przelocie. Pospieszyłam z zapewnieniem, że jak najbardziej i pognałam do ciepło-zimnego bufetu. Przed stołem z wyszukanymi potrawami tłoczyła się roześmiana i plotkująca chmara ludzi. Wyglądało na to, że wszyscy się doskonale bawią, każdy każdego zna, tylko ja mogłam pogadać ze swoim talerzem. Dołączyłam do towarzystwa, jakbym do niego należała, i napełniłam talerz sałatkami, wędzonym łososiem i pasztetem z dzika. Tak długo, jak byłam przy bufecie, czułam się pewnie. Gdy tylko wyciągnęłam rękę po łyżkę, która tkwiła w sosie cumberland, z drugiej strony natychmiast zbliżyła się opalona męska dłoń i zderzyła z moją. – Och, przepraszam! – szybko zabrałam rękę i spojrzałam w najbardziej przyjacielskie niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widziałam. Należały do wysokiego mężczyzny w piaskowej sztruksowej marynarce, który patrzył na mnie radośnie zaskoczony. – Nie, proszę, pani pierwsza – powiedział. – Nie, pan był pierwszy – odparłam. – Nie, nie, pani była pierwsza. – Ale stanęłam z niewłaściwej strony. – Nie, nie, ja stanąłem z niewłaściwej strony. Pokręciłam głową i musiałam się roześmiać. To było jak scena z filmu Miłość i śmierć, w której Woody Allen doprowadził tę uprzejmościową gierkę do absurdu. W kulminacyjnej scenie Napoleon Bonaparte mówi do Soni: „Może pani do mnie mówić Napoleon”, a Sonia machinalnie odpowiada: „Nie, to pan może do mnie mówić Napoleon”. – Chodźmy, tamujemy ruch – powiedział mężczyzna o przyjacielskich oczach. – Czy mogę? – Wziął łyżkę z sosem cumberland, nałożył na pasztet najpierw mnie, a potem sobie i zaniósł obydwa talerze do wysokiego stolika, który jeszcze było wolny. – Dziękuję. Z kim mam przyjemność? – zapytałam i nagle poczułam się niesamowicie dobrze. – Czy pan również jest szefem działu kulturalnego w jakiejś renomowanej gazecie? Uśmiechnął się szelmowsko. – Może pani do mnie mówić Napoleon – powiedział i w oczekiwaniu ściągnął wargi. Na chwilę odebrało mi mowę. Pokrewieństwo dusz! – Nie, to pan może do mnie mówić Napoleon – odparłam rozpromieniona, i przysięgam, to były moje pierwsze szczęśliwe minuty na tej imprezie. Niestety, miały też być ostatnimi. Ale tego nie wiedziałam w tym ekscytującym momencie. – To niemożliwe – wykrzyknęłam podniecona. – Zna pan Borysa Gruszenkę z Miłości i śmierci? – Cóż... Nie osobiście. Ale jestem wielkim fanem Woody’ego Allena. – Nie, to ja jestem wielką fanką Woody’ego Allena – wyszczerzyłam zęby i zachichotałam głupkowato.
– Skoro to już zostało wyjaśnione, czy zechcesz, kochanie, przedstawić mi tę ekscytującą damę? Kobieta z miedzianymi włosami ostrzyżonymi na pazia i piegami, która niedawno szarpała za klamkę w toalecie, niezauważona podeszła do naszego stolika i objęła ramieniem mojego nowego przyjaciela z bufetu. Uśmiechnęła się do mnie chłodno, a moje serce stanęło. Jak mogłam sobie choćby przez sekundę wyobrażać, że tak cudowny mężczyzna nie jest zajęty. – Taaak, moja droga, chętnie bym to zrobił, ale jesteśmy właśnie przy ustalaniu nazwisk – przyjacielsko wyjaśnił Napoleon. – Poznaliśmy się kilka chwil temu nad miską z cumberlandem. – Wyciągnął rękę. – Robert Sturm. Czy zdradzi nam pani swoje nazwisko? – Berger. Friederike Berger – powiedziałam szybko i podałam rękę obojgu po kolei. Jego była ciepła, jej zimna. – Miło mi – rzekła kobieta o rudych włosach, a ja nawet nie mogłam być zła, że jej zachwyt mną był umiarkowany. – Pisze pani? Najwyraźniej uważała mnie za pisarkę. – No tak... już nie – próbowałam żartować. – Kiedyś pracowałam w gazecie, ale w tej chwili piszę raczej krótsze formy... Teksty na okładki, na skrzydełka, zapowiedzi i tak dalej. Jestem redaktorką w Best & Seller. – Im częściej wypowiadałam swoją kwestię, tym durniejsza mi się wydawała. – Aha – powiedziała z uprzejmym brakiem zainteresowania, a ja skurczyłam się jak skrzat Zappo Trump z serialu Mały król Kalle Wirsch, którego niedawno oglądałam z Lilli w muzeum i teatrze lalek Augsburger Puppenkiste. – Friederike... już dawno nie słyszałem tego imienia – powiedział Napoleon alias Robert Sturm. – Trochę staromodne, ale pasuje do pani. – Odwrócił się do swojej pięknej towarzyszki. – Nie sądzisz, Lindo? Linda zmusiła się do uśmiechu, a on wziął jej dłoń i pocałował palce. – A to jest Linda Terheen – powiedział, zwracając się do mnie. – Najlepsza agentka, jaką można sobie wyobrazić. Dopiero co, w zeszłym tygodniu, podpisała fantastyczny kontrakt na film z Bavarią. – Uśmiechał się. – Akurat próbuję ją przekonać, żeby opuściła Berlin i przeprowadziła się do pięknej Nadrenii. Właściwie nie należy mieszać życia zawodowego z prywatnym, ale czasem po prostu trzeba zrobić wyjątek, tak sądzę. – Przepił do Lindy i głęboko spojrzał jej przy tym w oczy. Właściwie nie rozumiałam już nic oprócz tego, że Linda miała cholernie dużo szczęścia. Ja na jej miejscu jak najszybciej opuściłabym Berlin, ale mnie nikt o to nie pytał. – Skarbie, właśnie usiadłam do wydawniczego stolika. Jest tam wydawca z austriackim ambasadorem i tym panem z popołudniówki „Hamburger Abendblatt”. A Regina Ziegler aż się pali, żeby cię poznać. Powiedziałam, że za chwilę cię przyprowadzę. Przyjdziesz? – Zdecydowanie chwyciła go pod rękę, skierowała swoje zielone oczy na mnie i postanowiła dać mi jałmużnę. – Może zechce pani pójść z nami, pani Berger? – Ach tak! – zawołał Napoleon. – Proszę, niech pani z nami idzie! Wpatrywałam się w swój wypełniony po brzegi talerz i z żalem pokręciłam głową. Mogła równie dobrze powiedzieć, że przy jej stoliku siedzi Marcel Reich-Ranicki z papieżem i maharadżą z Esznapur. Tu były Indie, a ja należałam do najniższej kasty. Z następnego występu w roli popychadła chętnie zrezygnowałam. (– A co pani robi zawodowo? – Och, jestem tylko redaktorką bez jakiegokolwiek znaczenia. – A co robi pani mąż? – Nie mam pojęcia, co akurat robi. Chce pan jego numer telefonu? Będzie pan mógł sam go zapytać. Jesteśmy bowiem rozwiedzeni. – O nie, nie gram w golfa!). – Nie, nie. Ja... akurat miałam zamiar pójść do innego stolika – odpowiedziałam jak sparaliżowana. – Tam, w ogrodzie zimowym. – Pokazałam nieokreślone miejsce w przeciwnym kierunku, gdzie jak zesłany przez niebiosa nagle pojawił się BB w swoim kolorowym szalu od Etro. Spojrzał na mnie i pomachał mi ręką. – Taaak, zatem... – rzekła Linda Terheen i pociągnęła z sobą Napoleona, który odwrócił
się do mnie i zawołał: – Może wypilibyśmy później razem kawę, bardzo bym się cieszył! To ja bym się cieszyła, uzupełniłam w myślach, ale było jasne, że nie ma dla nas żadnego „później”. Linda, najlepsza agentka filmowa zachodniej półkuli, już wiedziała, jak temu przeszkodzić. Z westchnieniem wzięłam talerz i ostrożnie balansowałam z nim do wejścia do ogrodu zimowego, gdzie czekał na mnie nasz dyrektor artystyczny. Bernd Bühler z zadowoleniem zmierzył mnie wzrokiem i lekko zagwizdał przez zęby. Potem pogłaskał delikatnie mój biały futrzany kołnierz. – Tak, cześć, mój piękny płateczku śniegu, co ty tutaj robisz? – Gdybym to ja wiedziała... – odparłam. – Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić, jak się cieszę, że cię widzę.
7 – Nie wyobrażasz sobie, jak fatalnie się czułam. Prawdziwy bieg przez płotki, nigdy więcej się na coś takiego nie zdecyduję! Od godziny leżałam w salonie Johanny na sofie i wypłakiwałam się. – Gdyby Bernd Bühler nie pojawił się pod koniec, chyba spędziłabym resztę imprezy w kiblu. – Nieszczęśliwa patrzyłam na ogródek przez wielkie okna ze szprosami. Na dworze wciąż padał śnieg, a Paul próbował zrobić z dziećmi bałwana. – Kim właściwie jest ten Bernd Bühler? – zapytała Johanna. Leżała na sofie naprzeciwko mnie. Między nami na szklanym stoliku stał półmisek z ciastkami i duży dzbanek herbaty z dwiema eleganckimi białymi czarkami. – Nasz dyrektor artystyczny. Niewiarygodnie miły, dowcipny, ma doskonały gust. Ale nie rób sobie fałszywych nadziei, jest gejem – westchnęłam i zapadłam się jeszcze głębiej w jasną sofę od Ligne Roset. Gdy po chwili rozmowy z BB o najnowszych ploteczkach z wydawnictwa – mój kolega miał cięty język i potrafił bardzo zabawnie obmawiać innych, ale ja na szczęście nie należałam do jego wrogów – ten wdał się w fachową dyskusję z młodym ambitnym grafikiem na temat agencji fotograficznych, postanowiłam ostatecznie opuścić imprezę. – Och, jaka szkoda, naprawdę musi pani już iść? – zapytała doktor Trundl, kiedy się z nią żegnałam. – Przecież dopiero teraz zrobi się naprawdę swojsko. Pomachała ręką jakiejś barokowej damie w jaskrawoczerwonej sukience, która zmierzała w naszym kierunku, a ja uznałam, że najwyższy czas dać dyla. Wymamrotałam coś o opiekunce do dziecka, która czekała w domu. Potem podkasałam swoje białe jagnięce futerko i klatką schodową zbiegłam cztery piętra w dół jak uciekający Kopciuszek. Gdy gwałtownie otworzyłam ciężkie drewniane drzwi wejściowe, niemalże zderzyłam się z facetem z „Süddeutsche Zeitung”, który wchodził z zewnątrz i ciągnął za sobą falę chłodu. – Ale się tu ktoś spieszy! – powiedział zaskoczony. Z jego dłoni zwisał kluczyk do bmw, a na marynarce topniało kilka płatków śniegu. – O rany, na zewnątrz jest pieska pogoda! Kto by pomyślał, że w marcu może jeszcze padać śnieg. Pani też musi dorzucić pieniądze do parkomatu? – Nie – odrzekłam bez tchu. – Muszę... do domu... moja córeczka... – No to życzę pięknej niedzieli. – Obdarzył mnie jowialnym uśmiechem. – Do widzenia, pani Berger. Miło było panią poznać. – Do widzenia, panie... ach... – wahałam się przez krótką chwilę i próbowałam przywołać swoją zakładkę pamięci, mój ośli most. Skakać na skakance, skakanka, Springseil, Springer. – Springer – dokończyłam z ulgą. – Seiler – poprawił i uniósł brwi. I to było ukoronowanie mojego niechlubnego występu na uroczystym wiosennym śniadaniu u szefowej. Leżałam na sofie i aż jęknęłam, gdy znów sobie to przypomniałam. – A potem jeszcze na domiar złego powiedziałam Springer do szefa działu kultury z „Süddeutsche Zeitung”! Springer! Jak można być taką kretynką? Nie pojmuję tego! Johanna się śmiała. – To właściwie całkiem zabawne. Usiadłam prosto i objęłam ramionami kolana. – To w ogóle nie jest zabawne! To jest tylko kłopotliwe i męczące. Ja jestem męcząca. – Bzdury gadasz. – Owszem – sprzeczałam się i wiodłam wzrokiem po pięknym, dokładnie posprzątanym domu mojej przyjaciółki. Wszystko było takie jasne i pełne światła. Wszystko było na swoim miejscu. Gdy tylko wchodziłam do domu Johanny, zaczynałam się odprężać. W tym spokojnym wszechświecie zegarki chodziły inaczej niż w moim małym, pełnym pośpiechu życiu. Johanna nie przekręcała nazwisk, a jeśli czasem dopadał ją stres, to najwyżej z powodu zbyt wielu zaproszeń na weekend. Cudownie grała na pianinie, sama gotowała codziennie obiad, wieczorami śpiewała swojej córeczce Rosinie kołysanki, a jej mąż, ten nadziany specjalista od wstrzykiwania botoksu,
dobrze wyglądał, w pracy upiększał damską część połowy Marienburga i miał jeszcze czas na to, żeby lepić z dziećmi bałwana. Byłam pewna, że mały Philipp, który teraz na dworze szalał w śniegu z Lilli, jeszcze nigdy w życiu nie miał na nogach dwóch różnych skarpetek. – Jestem kompletną nieudacznicą – powiedziałam ponuro. – Za trzy tygodnie skończę czterdzieści lat, a moje życie jest jedynie totalnym chaosem. Nie odnoszę sukcesów zawodowych ani osobistych. Nie mam wspaniałej pracy, nie mam miłego męża, nie mam nawet własnego mieszkania, choćby małej klitki. Cały czas coś robiłam, pracowałam i nic z tego nie wynikło, nic! Jedyne, co mi pozostało, to rozwiązana umowa oszczędnościowa na własny dom i stare volvo z wgnieceniem z tyłu. – Sama byłam nieźle wstrząśnięta swoim marnym życiem. – Jestem zerem! – dodałam i łzy żalu nad sobą stanęły mi w oczach. – Co to jest zerem, mamo? – zapytał jasny dziecięcy głosik. Lilli, niezauważona, weszła do salonu i usłyszała zakończenie mojego wielkiego pesymistycznego monologu. Ślizgiem przemieściła się po parkiecie w grubych wełnianych skarpetach w paski i pytająco patrzyła na mnie wielkimi niebieskimi oczami. Przełknęłam ślinę i próbowałam się uśmiechnąć. – Zero to jest coś jak szóstka trafiona w lotto wtedy, kiedy akurat zapomniałaś puścić kupon – odrzekłam. – Ale ty przecież nigdy nie grasz w lotto, mamo. – Wyczuła mój smutek i usiadła przy mnie na sofie. – Jeśli się nie gra w lotto, to nie można wygrać – wyjaśniła poważnie. Przytuliłam Lilli do siebie i kiwnęłam głową. – Masz rację, mój skarbie. Wiesz co, w przyszłym tygodniu obie wypełnimy kupon lotto, a potem splądrujemy sklep Jackpotu. Lilli była zachwycona. – Au, tak – zawołała. Zeskoczyła z sofy i ślizgiem przemknęła w skarpetach dalej, do toalety. – Masz cudowną córkę – powiedziała Johanna, gdy Lilli zniknęła na korytarzu. – Nie zapominaj o tym. Niemo skinęłam głową. – I jesteś wspaniałą kobietą. Znów kiwnęłam. – Naprawdę, Fritzi, bezgranicznie cię podziwiam, że dajesz sobie radę ze wszystkim. Robisz to wspaniale, a ja nie znam nikogo, kto byłby dalszy od bycia zerem niż ty. – Tak uważasz? – zapytałam nieśmiało. Skinęła głową i dolała mi herbaty. – Tak, tak uważam. Mężczyźni powinni ustawiać się do ciebie w kolejce. – Jasne – odparłam i pokazałam na dwór, gdzie z nieba niezmordowanie padały płatki śniegu. – Patrz, jak oni wszyscy stoją w kolejce. Ja jestem Grace Keller z Kolonii, nie Grace Kelly z Nicei, a mężczyźni stoją do mnie w kolejce od zaplecza. Johanna uśmiechała się niewzruszona. – Spójrzmy na to realnie – kontynuowałam. – Jeśli nawet fantastycznie wyglądająca trzydziestolatka bez dziecka i ze spłaconym mieszkaniem ma problem ze znalezieniem miłego mężczyzny, to jaką szansę mam ja, powiedz proszę. – A jaką szansę sama sobie dajesz? – Johanna patrzyła na mnie jak terapeutka. – Powiem ci coś. Jeśli jakiś mężczyzna cię naprawdę pokocha, weźmie cię i z trójką dzieci. – Ha, ha, ha – powiedziałam. – Zdarzały ci się już lepsze dowcipy. Johanna zmarszczyła czoło. – Nie, nie, potraktuj to poważnie. Lilli naprawdę ma rację. Jeśli ktoś nie gra, to nie może wygrać. Myślę, że praktycznie już wcale nie wychodzisz do ludzi. Podczas karnawału ukryłaś się w górach. – Ach, karnawał! – machnęłam ręką. – Co ja mam wspólnego z tymi wszystkimi pijanymi facetami? Nie jestem typem, który poznaje kogoś w karnawale. – Gdy twoja miła koleżanka chce cię zabrać na imprezę po pracy, mówisz, że to nie dla
ciebie – Johanna kontynuowała niewzruszenie. – Daj spokój, Johanno, jakaś impreza po pracy! To przecież śmieszne. Byłabym tam jak babcia wśród tych wszystkich podlotków. – Wiesz co, zawsze znajdziesz wymówkę. Dystansujesz się jak obrażona księżniczka, a potem się skarżysz. Skąd ktokolwiek ma wiedzieć, że na ulicy Różanej 15 mieszka atrakcyjna kobieta, która jest do wzięcia? – Uwierz mi, to nie interesuje żadnego Kapelusznika – odparłam. – Jesteś wspaniałą kobietą – powtórzyła. – Teraz poszukamy dla ciebie mężczyzny.
8 W następnych tygodniach wieczorami Johanna wychodziła ze mną, gdy tylko mogła. W tym czasie poznałam wszystkie kafejki i bary, które wieczorem oferowała Kolonia. I nie mogę powiedzieć, że tu i ówdzie nie zdarzyło się kilka zabawnych rozmów z obcymi, którzy szwendali się po nocy w poszukiwaniu szybkich przygód, a być może również czegoś więcej. Ale mężczyzny nie poznałam. Zazwyczaj te wieczory z wychodnym kończyły się jednakowo. Najpóźniej o dwunastej zaczynałam potajemnie ziewać i z wysiłkiem mieszałam trzecią latte macchiato, żeby nie zasnąć, podczas gdy Johanna była jeszcze całkiem rześka i sprawiała wrażenie skorej do zabawy. Kogo to dziwiło, przecież ona nikogo nie szukała. – Nic z tego nie będzie – złościła się, gdy znów siedziałam i próbowałam pokryć swoje zakłopotanie pełnym godności uśmiechem. – Musisz się troszkę zbliżyć do ludzi. Popatrz, ten z tyłu wygląda na całkiem miłego. Z westchnieniem wsypywałam cukier do pianki z mleka i myślałam o drogiej opiekunce w domu. – Po prostu nie jestem typem, który poznaje kogoś w kawiarni lub barze – powiedziałam. – I nigdy nie byłam. Johanna popatrzyła na mnie zdziwiona. – Jakim zatem jesteś typem? – No tak, zawsze poznawałam swoich facetów przez innych przyjaciół. Albo w pracy. Nawet jako studentka. Na tych olbrzymich akademickich imprezach nigdy nie spotkałam nikogo, w czymś takim po prostu nie jestem dobra. Wydaje mi się to takie... takie... wymuszone. Uważam, że łatwiej jest, jeśli się kogoś już przedtem zna... to znaczy, z jakiegoś innego kontekstu, który nie ma tak wyraźnie na celu tej jednej rzeczy, rozumiesz? – Zastanowiłam się. – Na przykład na uniwersytecie... poznałam swojego pierwszego chłopaka na seminarium z niemieckiej gramatyki historycznej. I w takich okolicznościach potrafię być rozluźniona i dowcipna. – Gramatyka historyczna, moja droga! Czy to aby nie za bardzo nudne? – parsknęła z dezaprobatą Johanna. – Ale ja nie jestem imprezową panienką – odrzekłam z uporem. – Uwierz mi, prędzej poznałabym kogoś na łyżwach na zamarzniętej wiejskiej sadzawce albo na samotnym spacerze po plaży niż w tych głośnych, tłocznych, modnych miejscach, gdzie można się porozumiewać tylko krzykiem. Moja przyjaciółka przez chwilę patrzyła na mnie z namysłem. – Taaak – powiedziała. – W tej chwili sadzawki nie są, niestety, zamarznięte. A ja nie mam pod ręką żadnego kawalera, którego mogłabym ci naraić. W Marienburgu żyje się tylko parami. – Przewróciła oczami. – To powód, dla którego powinnaś się cieszyć, że nie mieszkasz w Marienburgu. Gdybym się rozwiodła, natychmiast wróciłabym na południe Starego Miasta. – Uśmiechnęła się. – Nie chodzi o to, że mam taki zamiar, ale człowiek nigdy nie wie, co się jeszcze zdarzy. Nie ma u ciebie w wydawnictwie nikogo, kto mógłby ci się spodobać? Pokręciłam głową. – W wydawnictwie znam wszystkich od stu lat. Nowo zatrudnieni to prawdziwa rzadkość, najczęściej kobiety i zawsze po ślubie. U nas praktycznie nikt się nie zwalnia, tylko Best & Seller, zawsze Best & Seller. To właściwie bardzo dobrze, ale o wydawnictwie jako giełdzie partnerów możesz zapomnieć. – No cóż, to musimy chyba udać się na długi spacer po plaży – powiedziała Johanna, a ja od razu zauważyłam, jak jej szare komórki zaczynają pracować. Moja siostra przysłała mi Jedz, módl się, kochaj. Książka miała być świetna i rzekomo pomogła wielu jej przyjaciółkom singielkom. Na dołączonej do niej kartce napisała: „Jestem pewna, że zmieni również twoje życie”. Wpatrywałam się w tę książkę i zadawałam sobie pytanie, czy to w ogóle było możliwe. Mimo że w Best & Seller miałam codziennie do czynienia z książkami – a może właśnie dlatego – byłam sceptyczna. Oczywiście, istniał Werter Goethego i wynikająca z tego dzieła skłonność do samobójstw wśród nieszczęśliwie zakochanych, w kręgach germanistów znana jako werteromania.
Ale ile w naszych czasach było książek, które naprawdę mogły zmienić życie – to znaczy: zmienić na lepsze. Owszem, zdarza się i dziś od czasu do czasu znaleźć książki, które robią na kimś wrażenie, pomagają komuś spojrzeć na życie z innego punktu widzenia. Takie, które rozśmieszają albo skłaniają do płaczu, wydobywają na jaw coś, co się już dawno zapomniało, albo budzą tęsknotę, która od wieków była uśpiona. Ale żeby coś zmieniać? Niczego nie zmieniały. Ten jedyny raz, kiedy jakaś książka zmieniła moje życie, zdarzył się dziesiątki lat temu. Przeczytałam wtedy Försters Pucki, a potem tak długo molestowałam rodziców, aż wreszcie – jak mała bohaterka książki – dostałam od nich w prezencie parę drewnianych chodaków. Miały czerwoną klamrę ze skóry, a ja biegałam w nich po schodach na górę i w dół po całym domu i w odróżnieniu od wszystkich pozostałych członków rodziny cieszyłam się z postukiwania, jakie wydawały przy chodzeniu po drewnianej podłodze. To dziecięce upodobanie do wydawania dźwięków przy chodzeniu, o dziwo, utrzymało się do dorosłości. Myślę, że byłam jedyną osobą, która mając blisko czterdzieści lat, nosiła w domu drewniane klapki zamiast miękkich filcowych kapci, grubych wełnianych skarpet albo ślicznych balerinek. A gdy szłam ulicami, z zadowoleniem wsłuchiwałam się w stukanie moich obcasów o bruk. Uspokajało mnie, brzmiało poważnie. Był to najpiękniejszy dowód na to, że istnieję. O Jedz, módl się, kochaj oczywiście już słyszałam. Autobiograficzna opowieść pewnej znanej amerykańskiej pisarki leżała przecież na wystawie prawie każdej księgarni. Wiedziałam, jaka była fabuła. Chodziło o rodzaj urlopu naukowego, roczną przerwę od codzienności, którą robi sobie kobieta w moim wieku, ale nigdy tej książki nie czytałam. W podtytule napisane było: One Woman’s Search for Everything[3]... Otóż to. Z pewnością nie mogło zaszkodzić. W końcu ja też poszukiwałam mężczyzny, wielkiej miłości, ojca dla mojej córki, nowej rodziny. To wprawdzie nie było everything, ale też całkiem sporo. Gdy kilka dni później pewnego deszczowego sobotniego wieczoru zamykałam mądrą książkę Elizabeth Gilbert, znów przypomniałam sobie, co przeszkadzało mi w obietnicach szczęścia w takich dziełach. Nigdy nie zgadzały się parametry. Były tam oczywiście podobieństwa do mojego życia. Bohaterka podobnie jak ja miała za sobą bolesny rozwód, tak jak ja straciła trochę pieniędzy, tak jak ja sporo schudła i poszukiwała sensu tego wszystkiego. Ale na tym podobieństwa się kończyły. Ta lubiąca podróżować dziennikarka nie ma dziecka, o które musiałaby się troszczyć, to na początek. I ma możliwość wzięcia rocznego płatnego urlopu, żeby się ze sobą na nowo dogadać. Redakcja gazety, w której pracuje, przelała na jej konto ładną sumkę za informowanie o doświadczeniach w trzech wymarzonych miejscach świata. Mieszka kilka miesięcy w Rzymie, gdzie w końcu spełnia dawno żywione marzenie i uczy się włoskiego oraz rozkoszuje w pełni i bez skrupułów włoską kuchnią. Potem jedzie do Indii, by doznać wewnętrznego oświecenia w pewnym aśramie, gdzie jada tylko zdrowe i wegetariańskie potrawy, a czas spędza na medytacjach, modlitewnych śpiewach i szorowaniu podłogi. Dochodzi do kilku naprawdę kapitalnych wniosków, i przyznaję, że stopniowo staję się trochę zazdrosna, zwłaszcza jeśli chodzi o trzecią część książki, która rozgrywa się na Bali. Abstrahując od starego, bezzębnego i zakochanego w niej guru, spotyka tam również pewnego interesującego mężczyznę z Portugalii, który akurat na powrót jest wolny, fantastycznie gotuje i uwodzi ją niemal wbrew jej woli (celibat, który założyła sobie na ten rok, jeszcze się nie skończył). A w końcu chce z nią dzielić życie. Naprawdę, doskonale mogłabym sobie wyobrazić, że żegnam się ze swoim dotychczasowym życiem na trzy, sześć albo dwanaście miesięcy i nie martwię się o nic, z wyjątkiem siebie. Chętnie nauczyłabym się włoskiego, niekoniecznie w Rzymie, a w jakimś aśramie nawet ze mnie byłaby jeszcze całkiem użyteczna duchowa istota. A potem trzy miesiące na Bali! Pomyślmy, trzy miesiące! O takim szczęściu nie miałabym odwagi marzyć nawet w najśmielszych snach, zwłaszcza że w tym czasie już kilka razy wypełniłam z Lilli kupon lotto i nic nie wygrałam. Z żalem odłożyłam książkę na bok. Czytałam ją z wielkim zainteresowaniem, ale chyba nie da się jej odnieść bez trudu do mojego życia. Nie mam ani czasu, ani pieniędzy na takie eksperymenty, również Lilli nie mogłabym zamrozić do czasu, aż odnajdę samą siebie albo
mężczyznę moich marzeń. Z Jedz, módl się, kochaj pozostało mi na razie tylko „jedz”, nawet jeśli nie w Rzymie. Lilli już spała, a ja ugotowałam sobie duży gar spaghetti. Gdy owijałam wokół widelca zafarbowane sosem pomidorowym nitki makaronu, zastanawiałam się, czy może warto byłoby zapisać się na jogę. Tyle że wtedy jedyny wolny wieczór, który miałam dzięki Monie, też byłby stracony. Porzuciłam więc tę myśl, chwilę gapiłam się w deszcz, stopniowo połykany przez nadchodzącą ciemność, i postanowiłam zrobić tę jedyną rzecz, która w czasach kryzysu przynosiła mi prawdziwą pociechę. Wyjęłam z lodówki tabliczkę pełnomlecznej czekolady Milka z orzechami, rozsiadłam się wygodnie na sofie i włożyłam do odtwarzacza Złodzieja w hotelu.
9 – Pani dziecko maluje tylko na brązowo i czarno. Kierowniczka przedszkola siedziała ze mną w pracowni majsterkowania przy małym dziecięcym stoliku i patrzyła na mnie z tragiczną miną. Nie dało się nie zauważyć troski w jej wzroku. Lilli już od trzech lat chodziła do powstałego z inicjatywy rodziców, później dotowanego przez miasto przedszkola Montessori o radosnej nazwie Mali Piraci Drogowi, i nigdy nie malowała na brązowo i czarno. Byłam tak bardzo szczęśliwa, kiedy z trudem zdobyłam miejsce w tym wspaniałym przedszkolu. Grono pedagogiczne było bardzo zaangażowane, na dachu przedszkola rosły rośliny, dzieci grały na drewnianych ksylofonach i niezależnie od pogody chodziły na długie spacery do pobliskiego lasu. A kucharka Annalina nosiła fartuch w czerwoną kratkę i gotowała na obiad pełnowartościowe posiłki. „Orkisz dodaje sił i czyni czułym”, mówiła co najmniej raz dziennie. – Znam dobrego psychologa dziecięcego, może powinna pani do niego pójść – zasugerowała Barbara Stadler i obrzuciła mnie kolejnym zatroskanym spojrzeniem. – Coś takiego trzeba obserwować. Najchętniej wpełzłabym pod błękitne dziecięce krzesełko, na którym siedziałam. Moje dziecko wykazywało dziwne zachowania i potrzebowało psychologa! – Ale Lilli właściwie wydaje mi się całkiem radosna... to znaczy, myślę... jest przecież całkiem normalna, prawda? – zapytałam przerażona. Pani Stadler pokiwała z namysłem głową okoloną małymi loczkami w kolorze ciemnego blondu. – Taaak – powiedziała i zrobiła znaczącą przerwę. – Czym jest właściwie normalność? Czy wiemy, co dzieje się w małych duszach dzieci? – filozofowała. – Takie dziecko jest zawsze całościowym dziełem sztuki, a pani córka na pewno cierpi z powodu... – uniknęła słowa „rozwód” – z powodu tej sytuacji. Przecież coś takiego zawsze jest dla dziecka stresem. Pełna poczucia winy skinęłam głową i pomyślałam o ostatniej wymianie zdań z panem X, którego zwymyślałam, bo przywiózł Lilli dwie godziny później, niż się umówiliśmy. – Tak... oczywiście – powiedziałam powoli. – Jednak sprawy mają się tak, jak się mają, nieprawdaż? Myślę, że mój... mój były mąż i ja całkiem dobrze uregulowaliśmy sytuację... w tych okolicznościach... tak sądzę. Zatem, staramy się radzić sobie z tym wszystkim na tyle dobrze, na ile to możliwe, ale tak... jasne, to nie zawsze jest łatwe. O nieba, Lilli nie była przecież jedynym dzieckiem na świecie, którego rodzice się rozwiedli! – Musi się pani bardziej starać – karciła mnie pani Stadler. – Niech pani zawsze myśli o swoim dziecku! Obiecałam sobie, że od tej chwili w każdej możliwej sekundzie będę myśleć o Lilli, postanowiłam w nadchodzący czwartek nie zatrudniać Mony i wieczorem czytać mojej córce w łóżku trzy zamiast jak zwykle jednego rozdziału książeczki Lew uciekł. Wskutek nieoczekiwanej porannej rozmowy z kierowniczką przedszkola spóźniłam się do pracy. Na szczęście nie mieliśmy żadnej narady, ale niestety spotkałam doktor Trundl, akurat gdy wbiegałam schodami na górę do budynku wydawnictwa. Było wpół do dziesiątej, a szefowa spojrzała na mnie poirytowana. Nienawidziła niepunktualności. – No... tak... dzień dobry pani Trundl – rzuciła w pośpiechu. – Niestety, spóźniłam się, to głupie auto nie zapaliło, prawdopodobnie rozrusznik... Na szczęście mój sąsiad życzliwie mi pomógł. – Przepraszająco kiwnęłam głową i szybko przeszłam obok niej. – Lilli maluje na brązowo i czarno – powiedziałam ponuro, gdy przyniosłam sobie kawę z sekretariatu. Pani Stricker patrzyła na mnie z troską. – Chryste Panie, to okropne – odparła współczująco. – I co pani teraz zrobi? – Nie mam pojęcia – odpowiedziałam i upiłam łyk gorącej kawy. – Muszę bardziej zająć się Lilli. – Przecież pani już i tak niezwykle dużo robi dla Lilli – pocieszyła mnie pani Stricker. – Naprawdę, nie znam praktycznie nikogo, kto tak bardzo zajmuje się dzieckiem. Jak pomyślę o
swojej matce... Myślę, że nigdy się ze mną nie bawiła. – Tak, ale ostatnio... Lilli chciała wieczorami pograć ze mną w chińczyka... I po trzecim razie po prostu puściły mi nerwy. Poza tym musiałam powiesić pranie. W końcu dziecko potrzebuje też czystych ubrań. – Westchnęłam i przeciągnęłam ręką po włosach. – Musiałabym mieć po prostu więcej czasu i spokoju, ale zwyczajnie ich nie mam. Moja matka nigdy nie była tak zestresowana. W każdym razie ja sobie tego nie przypominam. Zawsze była w domu i popołudniami organizowała miłe spotkania przy kawie z przyjaciółkami. Zawsze miała czas. Ja nigdy nie mam czasu. Kierowniczka przedszkola mówi, że powinnam się zastanowić, czy nie pójść z Lilli do psychologa dziecięcego. – Chryste Panie – powtórzyła Elfriede Stricker i pokręciła głową. – Ma pani bardzo dużo roboty, z którą musi pani sama dawać sobie radę. W zeszłym tygodniu przyznała to nawet Kaminski. Zastrzygłam uszami. – A co takiego mówi Kaminski? To ciekawe. Najwyraźniej w wydawnictwie już o mnie gadali. – Nic, stwierdziła tylko, że zupełnie nie wie, jak sobie pani z tym wszystkim radzi – próbowała się wycofać pani Stricker. – „Z Berger to naprawdę nie chciałabym się zamienić”, powiedziała. Pomijając to, że ja też nie chciałabym się zamienić z Anitą Kaminski, ta informacja wstrząsnęła mną chyba jeszcze bardziej niż kolorystyczne wybory mojej córki. Anita Kaminski była ode mnie brzydsza, grubsza i mniej lubiana. Nie miała męża ani dzieci. Nie wiem, czy w ogóle miała przyjaciół. Raz w roku jeździła na Lanzarote na piesze wędrówki, ale to tyle. I ona nie chciałaby się ze mną zamienić! Rozczuliłam się nad sobą. Jeśli nawet Anita Kaminski nie chciałaby się ze mną zamienić, było ze mną naprawdę źle. Milczałam dotknięta, w końcu zabrałam kubek z kawą i poszłam do swojego pokoju. Jasmin siedziała za biurkiem i patrzyła na mnie. – Dzień dobry, Fritzi – powiedziała. – Co się z tobą dzieje? – Lilli maluje tylko na brązowo i czarno i już nawet ta stara Kaminski nie chciałaby się ze mną zamienić – wyjaśniłam słabo. – Ludzie o mnie gadają. Wszystko zrobiłam nie tak jak trzeba. – Blada oparłam się o drzwi. – Co za bzdura! – Jasmin wstała i szybko wzięła mnie za rękę. – Nikt o tobie nie gada, a ty wszystko robisz dobrze. Jeśli ta stara Kaminski mówi, że nie chce się z tobą zamienić, to jej problem. A ty przestań w końcu wątpić w to, co robisz. – Chwyciła mnie za ramiona i popatrzyła mi głęboko w oczy. – To zupełnie normalne, że nie zawsze wszystko idzie gładko. Słyszysz, zupełnie normalne! Naprawdę muszę ci mówić, że problemy są częścią życia? Co z tego, że Lilli maluje ciemnymi kolorami, to przecież nie koniec świata. Proszę, nie daj się zwariować. Słuchałam jej i wciąż kiwałam głową. Być może Jasmin miała rację, może wszystko nie było aż takie złe, na jakie wyglądało. Gdy tego dnia wracałam do domu, zatrzymałam się przy sklepie z artykułami piśmiennymi Müllera i kupiłam swojej córce wielkie pudełko farbek wodnych Pelikana w czterdziestu kolorach z dużą tubką kryjącej bieli. – Cudownie, mamusiu, jest tu nawet brązowa i czarna! – zawołała moja córka, gdy otworzyła pudełko, a ja zastygłam. – Tobi w przedszkolu ciągle mi je zabiera, bo chce rysować swoje głupie skrzaty. – Lilli ze złością zmarszczyła czoło. – Na szczęście w zeszłym tygodniu, kiedy Tobi był chory, w końcu miałam brązową i czarną tylko dla siebie. Malowałam tak długo aż słoiczki były puste. – Uśmiechała się zadowolona i gładziła z czułością farby, których było tak wiele. Namalowała mi obrazek z ogromnym żółtym słońcem i brązową łąką z kolorowymi kwiatkami. Poniżej domalowała małą dziewczynkę w trójkątnej jasnoniebieskiej sukience, z olbrzymimi dłońmi i podpisała niezgrabnymi drukowanymi czarnymi literami: LILLI. Omal jej nie zadusiłam z czystej miłości i ulgi.
– Co jest, mamo, masz takie mokre oczy, jesteś smutna? – zapytała Lilli. Pokręciłam głową. – Nie, przeciwnie, jestem bardzo, bardzo szczęśliwa. To naprawdę wspaniały obrazek!
10 Raz w roku, zaraz po tak zwanym święcie wiosny w przedszkolu, podczas którego wszystkie dzieci pokazywały swoje dzieła sztuki i do którego rodzice, a ściślej mówiąc matki, musiały wnieść wkład w postaci sałatek, mięsnych pulpecików i samodzielnie upieczonych ciast, mali piraci drogowi wyjeżdżali wraz z całą ekipą przedszkola na cztery dni do młodzieżowego schroniska w Sauerlandzie. Ta wycieczka, mająca zwykle jakiś temat, na przykład „upiory” albo „Indianie”, zawsze była wielką sprawą. Dzieci to uwielbiały, wychowawcy najwyraźniej też, a wszyscy rodzice, gdy wzruszeni pomachali rękami trzem wielkim autobusom, zanim te ostatecznie zniknęły na końcu ulicy, mieli wolny długi weekend. Człowiek był jeszcze troszkę niepewny, czy w nagłej ciszy ma wyrzucić chusteczkę, czy wytrzeć sobie nią oczy. Potem brał głęboki oddech, rozglądał się odrobinę poirytowany i cieszył z lekkim wyrzutem sumienia, że przez cztery dni świat będzie się kręcił bez pocieszania, gotowania, zabaw i wydawania poleceń w rodzaju: „Umyj zęby!”, „Zapnij kurtkę!” albo: „Sprzątnij swoje rzeczy z podłogi!”. Ludzie bezdzietni w ogóle nie wiedzą, jak mają dobrze, że nie muszą ciągle wydawać rozkazów. W tym roku wycieczka odbywała się w trzeci weekend kwietnia. I tak się złożyło, że dzień przed moimi czterdziestymi urodzinami siedziałam ze swoją przyjaciółką na jakiejś wydmie nad Morzem Północnym i patrzyłam na wodę. Dwudziestego drugiego kwietnia mam urodziny i jeśli wierzyć horoskopom, Byki zawsze spadają na cztery kopyta. „Nic nie złamie Byka na zawsze” – tak było napisane w przewodniku astrologicznym, który kupiłam sobie w latach szkolnych, i gdy teraz siedziałam w południowym słońcu, oddalona o kilkaset kilometrów od rzeczywistości, niemal wierzyłam, że to prawda. Wbiłam gołe stopy w piasek i westchnęłam. – Właściwie zawsze chciałam zrobić naprawdę dużą imprezę na swoje czterdzieste urodziny – powiedziałam z namysłem. – Ale tak też jest bardzo pięknie. Johanna wzięła wszystko na siebie. To był jej pomysł, żeby w tym czasie pojechać na kilka dni nad morze. – Aż się prosi, by skorzystać z okazji, że nie ma dzieci! – zawołała. – Co chcesz robić w domu, złapiesz tu tylko chandrę. Szczerze mówiąc, w tym roku impreza naprawdę nie była po mojej myśli, nawet jeśli urodziny były okrągłe. – Weekend z przyjaciółką, co ty na to? – kontynuowała. – Będziemy chodzić na długie spacery, pić gorące kakao i jeść krokiety na plaży, całkiem miło spędzimy czas. Brzmiało kusząco. Johanna wynajęła dla nas pokój ze śniadaniami w małym pensjonacie położonym w ładnym krytym strzechą domku i powiedziała, że mam traktować ten weekend jako prezent na urodziny. Perspektywa czterech dni bez jakichkolwiek zobowiązań napełniła nas taką beztroską, że na holenderskiej autostradzie jechałyśmy sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę i zostałyśmy zatrzymane przez policję. Z głośnika na dachu radiowozu zagrzmiał nagle metaliczny głos: „Proszę jechać za tym samochodem!”. Policja eskortowała czarnego golfa Johanny aż do najbliższego zjazdu z autostrady i zrobiła nam mały wykład na temat prędkości dozwolonych na holenderskich autostradach. Lżejsze o dwieście euro, przejechałyśmy resztę drogi w umiarkowanym tempie. Postanowiłyśmy się nie denerwować. – Zapakowałaś coś ładnego z ubrań? – zapytała Johanna, gdy skręcałyśmy w Antonistraat, gdzie znajdowała się nasza kwatera. – Dziś wieczorem przygotowałam dla ciebie niespodziankę. Była bardzo tajemnicza. W końcu zaczęła mówić i zdradziła mi, że byłyśmy umówione z jej kolegami ze szkoły muzycznej, którzy w ten weekend też jechali do Bergen. – Ale bez zobowiązań – dodała. – Jak to? – zapytałam. – Czy nie mówiłaś mi, że robimy sobie miły weekend we dwie?
– To też. – Wyłączyła silnik. – Mamy przed sobą weekend we dwie i spotkamy paru miłych mężczyzn. Westchnęłam z uśmiechem. – Tylko nie zepsuj wszystkiego, Fritzi. Co masz przeciwko temu, że wyjdziemy z pensjonatu i wieczorem trochę się zabawimy? – Nic – powiedziałam i poczułam, jak w moim brzuchu zaczynają latać motyle. Po długim spacerze plażą wróciłyśmy do Bergen. Przeszłyśmy Ewige Laan, aleją, gdzie drzewa pochylały się z obu stron nad jezdnią tak bardzo, że nawet ktoś przymocował tabliczkę ostrzegającą przed „krzywymi drzewami”. Johanna była w Bergen już dwa razy. Znała tę miejscowość dzięki koledze Janowi, klarneciście, który przed laty kupił mały wakacyjny dom w Bergen aan Zee. Gdy teraz ostrożnie szłyśmy chwiejnym krokiem środkiem wąskiej zielonej alei w kierunku miasteczka, Johanna wyjaśniała mi, że w Bergen mieszkają ci „lepsi Holendrzy”. Z okrzykami zachwytu wciąż wskazywała na „krzywe drzewa”, za którymi w ogródkach jak marzenie widać było piękne domy i wspaniałe wille. – W Bergen znajdziesz wszystko, czego dusza zapragnie, chociaż jest takie małe – wyjaśniła mi dumna i dodała, że ta miejscowość ma swój szczególny urok. Kiedy po południu przechadzałyśmy się małymi uliczkami wokół kościoła z czerwonej cegły, z ładnymi kafejkami, butikami i sklepikami, które oferowały kwiaty, drewniane meble, obrazy, porcelanę, lustra, lampy, stebnowane nakrycia na łóżka w tureckie wzory i olbrzymie lampiony, musiałam jej przyznać rację. Bergen było czarowne, idealne miasteczko na weekendowy wypad. Piłyśmy koffie verkeerd, jak nazywa się tu kawa z mlekiem, a Johanna kupiła w swojej ulubionej cukierni dwa małe torciki pokryte różowym marcepanem. Nazywały się różowa Józefina i były bardzo słodkie i bardzo pyszne. Wieczorem poszłyśmy do Nero, znanej restauracji i kawiarni, która była oddalona tylko o dziesięć minut drogi od Antonistraat i znajdowała się przy jednym z głównych placów, a mnie secesyjnymi lampami i kolorowym szkłem przypominała raczej starą belgijską kawiarnię, jakich wiele jest w Brukseli. Na stołach stały olbrzymie srebrne świeczniki z migoczącymi świecami. Na zewnątrz, na dobrze przemyślanym i przeszklonym tarasie tłoczyli się przy stolikach wokół podgrzewaczy goście w każdym wieku. Słychać było niderlandzki, niemiecki, angielski, a powietrze wypełnione było pogodą ducha i żółtawym światłem. Usiadłyśmy przy okrągłym stole, a ja nagle poczułam, że jestem w samym centrum życia. Johanna zamówiła białe wino i pitterballen, holenderską specjalność, której koniecznie powinnam skosztować. – Szaszłyki sáte też są pyszne, och, a co dopiero omlet z boczkiem i stroopem! – rozmarzyła się i wskazała Holendra o czerwonej twarzy, który z wielkim zaangażowaniem wyciskał z plastikowej butelki ciemny błyszczący syrop z buraków cukrowych i polewał nim omlet z boczkiem. Przeszedł mnie dreszcz. – Brrrr – boczek ze słodkim buraczanym syropem, jak to może być smaczne?! – Jest bardzo smaczne! – zaśmiała się Johanna i odgarnęła ciemnobrązowe pasemko włosów z twarzy. Jej dobry humor był zaraźliwy, a ja w czarnej bluzce i dopiero co kupionych białych dżinsach, które leżały jak druga skóra, czułam się tak pewnie, jak już dawno się nie czułam. Obydwie odbijałyśmy się w szybie, w pobliżu której stał nasz stolik. Dwie kobiety z włosami do ramion, jedna blondynka, druga szatynka. To był piękny obrazek. – Za ciebie – powiedziała Johanna, gdy kelner postawił przed nami dwa kieliszki na długich nóżkach wypełnione białym winem. – Nie, za ciebie – powiedziałam. Z uśmiechem pomyślałam o Napoleonie i trąciłam swoim kieliszkiem jej kieliszek. – Dziękuję za ten piękny pomysł! I cieszę się, że jesteś moją przyjaciółką. – Upiłam łyk wina i zamyśliłam się na chwilę. – Jak sądzisz, czy słowo „przyjaciel”
ma jakiś związek ze słowem „przyjemnie”? Johanna roześmiała się, a jej oczy błyszczały. – W każdym razie – odpowiedziała i jeszcze raz podniosła kieliszek – dla mnie przyjaźń z tobą to też przyjemność! Wypiłyśmy po łyku zimnego wina i zamówiłyśmy jedzenie. Jadłyśmy, piłyśmy i wygłupiałyśmy się. Nawet nie zauważyłam, kiedy minął wieczór. Od czasu do czasu Johanna błądziła wzrokiem po restauracji. Był kwadrans po jedenastej. Jej kolega ze szkoły muzycznej jeszcze nie dotarł. – Nie umawialiśmy się na konkretną godzinę, Jan dokładnie nie wiedział, kiedy wyruszy i kto z nim przyjedzie – wyjaśniła. – On jest obłędnie miły, to mój ulubiony kolega. – Popatrzyła na mnie konspiracyjnie. – W każdym razie opowiadał mi o swoim najlepszym przyjacielu, który też jest obłędnie miły i rozwiedziony od trzech lat. To psycholog z wykształcenia i ma córeczkę – dokładnie jak ty. I... więc... on... przyjedzie z nim. – Wyszło szydło z worka. Moja przyjaciółka zaaranżowała randkę w ciemno. – O, Boże! Nie pojmuję! Moja przyjaciółka zaaranżowała randkę w ciemno – wykrzyknęłam w udawanej rozpaczy. – Myślałam, że takie rzeczy dzieją się tylko w amerykańskich filmach o starszej młodzieży szkolnej. Do tego jeszcze psycholog! – Jak większość ludzi żywię zdrową podejrzliwość w stosunku do osób, które uznały za swoje zajęcie grzebanie w duszach innych ludzi. – W tej sytuacji człowiek nie ma żadnych szans, jeśli się kiedyś pokłóci. – Ten jest tak obłędnie miły, że nie będziecie musieli się kłócić – odparła Johanna, nadziała mięsną kulkę na widelec i zanurzyła ją w miseczce z musztardą. – Poza tym wygląda fantastycznie, widziałam jego zdjęcie. Bardzo sympatyczny. Trochę podobny do Hugh Granta. Właśnie pomyślałam, że wyobrażenia Johanny o dobrym wyglądzie nie zawsze pokrywały się z moimi i że w jej ulubionym aktorze nie byłam w stanie dostrzec niczego oprócz tego, że się brzydko starzeje, gdy kelner postawił przed nami dwa kieliszki szampana. – Od tych panów przy barze – wyjaśnił radosnym miksem niderlandzkiego i niemieckiego. Podniosłyśmy wzrok. W tylnej części restauracji opierało się o ladę trzech mężczyzn i patrzyło na nas. Dwóch było ciemnowłosych i teraz zbliżyli do siebie głowy. Większy z nich, prawdziwy olbrzym, podniósł dłoń w geście pozdrowienia. Trzeci był szczupły, jasnowłosy i stał z boku. Podciągnął rękawy ciemnego swetra aż do łokci, a ja zauważyłam jego opalone, wytrenowane ramiona, gdy upił łyk ze szklanki z piwem i patrzył na nas. Johanna szybko się podniosła. – Jesteście! Chodź! – zawołała i pociągnęła mnie ze sobą. Zataczałam się za nią lekko wstawiona, wino działało. – Hej! – Johanna stanęła przed olbrzymim mężczyzną z ciemnymi lokami, który przed chwilą do nas machał i prawdopodobnie był tym kolegą ze szkoły muzycznej, klarnecistą. – Co to za manewry? Nie mogliście po prostu podejść do nas do stolika? Naprawdę! – Chcieliśmy najpierw zrobić małe podchody – powiedział olbrzym i uśmiechnął się szelmowsko jak mały chłopiec. – Ja jestem Jan – grzecznie mi się przedstawił. – A to jest Frank. Frank był raczej niski, miał brązowe oczy jamnika, przebiegły uśmiech i można w nim było odnaleźć – jeśli człowiek zadał sobie dużo trudu – dalekie podobieństwo do Hugh Granta. Zatem to był ten dyplomowany psycholog. Z żalem stwierdziłam, że w odróżnieniu od angielskiego odpowiednika jego włosy były już dość przerzedzone. – A to jest moja droga Friederike, która właśnie ma urodziny – powiedziała Johanna i objęła mnie ramieniem. – Przyjaciele mówią do niej Fritzi. – Cześć, Fritzi! Wszyscy się roześmialiśmy, a potem z oczekiwaniem spojrzałam na jasnowłosego mężczyznę w ciemnym swetrze, który na luzie opierał się o ladę obok Franka i nadal przyglądał mi się znad szklanki z piwem. Był najbardziej interesujący spośród nich trzech. Jeśli też jest muzykiem, to z pewnością gra na saksofonie. Jego twarz była ładnie wyrzeźbiona, może odrobinę kanciasta, a usta rozciągnęły się w uśmiech, gdy teraz odwróciłam się do niego.
– A kim jest trzeci pan w tym gronie? – palnęłam i wskazałam na wysokiego blondyna w czarnym swetrze. Jan odwrócił się w bok. – Trzeci? – powtórzył. – Och... Nie mam pojęcia. On nie jest z nami. Wysoki blondyn rozbawiony uniósł brwi do góry, w milczeniu upił kolejny łyk piwa, a ja się zarumieniłam. Johanna szarpała mnie za rękaw. – Chodź, wrócimy do stolika – wołała radośnie. – Zaraz północ. Chcemy się bawić! Niechętnie poszłam za nią i kątem oka widziałam, jak jedyny mężczyzna, który naprawdę zainteresował mnie tego wieczoru, zapłacił za swoje piwo i wyszedł.
11 Gdy obudziłam się następnego ranka, w pierwszej chwili nie wiedziałam, gdzie jestem. Potem spojrzałam na ciemną czuprynę obok mnie i sobie przypomniałam. Wszystko sobie przypomniałam. Johanna jeszcze głęboko spała, więc wyśliznęłam się do małej kuchni naszego wakacyjnego apartamentu, żeby zrobić kawę. Gospodyni nazwała go sommerhüsje, kiedy wstawiałyśmy nasze torby do domku na tyłach podwórza, który składał się z bawialni z kuchnią, łazienki z prysznicem i sypialni. Ten mały drewniany domek ze spiczastym dachem byłby marzeniem mojego dzieciństwa, w którym zasadniczo chodziło o to, by budować z przyjaciółmi jakiekolwiek chaty. Woda zaczęła wrzeć, a ja chwyciłam z regału porcelanowy dzbanek w wyblakłe róże i rozglądałam się za filtrem, żeby zalać kawę. Już od dłuższego czasu parzyłam kawę w ten staromodny sposób. Panowała zupełna cisza, słychać było tylko ciche pluskanie gorącej wody, która wlewana do filtra na chwilę podnosiła ciemny pył, zanim znów opadł, jak gdyby brał pierwszy spokojny oddech. Pomyślałam o swojej babci, która zawsze mówiła: – Jedna łyżka dla dzbanka, moje dziecko, i zawsze szczypta soli do filtra. Dziwne, że człowiek tak ciągnie wszystko ze sobą z dzieciństwa. Wspomnienia, ważne i nieważne, znaczące chwile i nic nieznaczące szczegóły, jedne obok drugich – równoprawnie dzieliły ze sobą ekran życia. Kiedy zapach kawy wypełnił pomieszczenie, zaczęłam sobie przypominać obrazki z wczorajszego wieczoru. Jak o dwunastej wznieśliśmy toast za mnie, czterdziestolatkę, jak Johanna mocno mnie objęła i życzyła mi wszystkiego dobrego, a potem podarowała delikatny naszyjnik z intensywnie czerwonych granatów, który od razu założyłam, jak dobroduszny Jan powiedział, że w życiu by nie pomyślał, że mam już czterdzieści lat, i jak Frank oświadczył, że dopiero po czterdziestce życie zaczyna być interesujące. Uśmiechnęłam się i machinalnie pokręciłam głową. Cóż, Frank nie będzie należał do wspaniałych wspomnień mojego życia. Wieczór z moim chłopakiem z randki w ciemno potoczył się zupełnie inaczej, niż zaplanowała Johanna. Plan był tylko planem, niczym więcej. Czymś teoretycznym, co powstaje w naszych głowach, w rzeczywistości życie często chadza własnymi ścieżkami. Nawet jeśli Johanna bardzo miło nas ze sobą zapoznała, a potem zajmowała się swoim kolegą ze szkoły muzycznej, żebym miała możliwość porozmawiania z dyplomowanym psychologiem, już po kilku minutach było jasne, że ze swatania Franka i mnie będą nici. Fakt, że oboje byliśmy rozwiedzeni i mieliśmy córeczki nie wystarczył, aby zaiskrzyło. Dlatego wkrótce dołączyliśmy do Johanny i Jana, którzy wyraźnie lepiej się bawili. Oddaliłam się myślami. Wspominałam przystojnego jasnowłosego nie saksofonistę, który niestety nie należał do zespołu Jana, i dopiero po chwili dotarło do mnie, że moja przyjaciółka z ożywieniem rozmawia z Frankiem, który coraz bardziej otwarcie i w niezwykle zabawnych anegdotach opowiadał historię swojego sfuszerowanego małżeństwa. – Niemożliwe! – zawołała i roześmiała się swoim uroczym śmiechem Audrey Hepburn, podczas gdy ja siedziałam obok jak Grace Kelly („piękna jak obrazek i równie niema”). Tak wiele zainteresowania ze strony kobiety nawet u poważnego psychologa wywołało szybsze bicie serca, w każdym razie Frank w końcu wyjął jakieś zdjęcia z wewnętrznej kieszeni. – Jaka słodka! – zawołała Johanna. – Popatrz, Fritzi, to Annabelle, córka Franka! Mieszka z matką na Teneryfie. Wnikliwie przyglądałam się zdjęciom i udawałam zainteresowanie. Potem spojrzałam na zegarek i ukradkiem ziewnęłam. Było wpół do drugiej, dałam Johannie znak, by poszła ze mną do toalety. – Może już wyjdziemy? – zapytałam, gdy stałyśmy przed lustrem. Johanna wpatrywała się we mnie, to znaczy w moje lustrzane odbicie. – Wyjdziemy?! – powiedziała, jak gdyby nigdy nie słyszała tego słowa. – Tak, wyjdziemy – powtórzyłam. – Jest wpół do drugiej, jestem zmęczona. Starsza pani
Berger musi iść do łóżka. – Przestań z tą starszą panią Berger. Jest przecież absolutnie pięknie. Poza tym masz urodziny! – Mam urodziny przez cały następny dzień – powiedziałam niechętnie, ale moja przyjaciółka puściła to oczywiście mimo uszu. – Nie, nie, zostaniemy jeszcze trochę. – Zdecydowanym ruchem wyciągnęła pomadkę. – A co powiesz o Franku? To naprawdę miły facet, prawda? Myślę, że niesamowicie pasowalibyście do siebie. – Wygląda na to, że to raczej wy niesamowicie pasowalibyście do siebie. Johanna pomalowała usta. – Sondowałam go tylko w twojej sprawie – wyjaśniła. – Frank jest kompletnie tobą oczarowany. Nie mów, że tego nie zauważyłaś. – On po prostu jest miły. Poza tym ja już mam męża. – Właśnie – odparłam. – To właściwie mogłybyśmy już iść do domu. Między Frankiem a mną nie będzie żadnych miłosnych historii, prędzej Wielkanoc i Boże Narodzenie przypadną jednego dnia. Westchnęła. – O rany, Gracie, naprawdę jesteś twardym orzechem do zgryzienia, wiesz? Frank byłby dla ciebie idealny. Skinęłam głową. – Jutro też jest dzień. – Dobrze, ale teraz zostańmy jeszcze chociaż kwadrans. Na ostatni kieliszek wina. Westchnęłam zrezygnowana. Kwadrans ciągnął się do głębokiej nocy. Ze względu na Johannę, która w żadnym razie nie chciała, żebym poszła do domu sama, ale też nie była gotowa iść ze mną, musiałam wytrwać. W końcu poddałam się losowi, zdarzały się naprawdę gorsze rzeczy niż świętowanie swoich urodzin z najlepszą przyjaciółką i dwoma znośnymi facetami w jakiejś holenderskiej eleganckiej kawiarni. Piłam wino i dawałam się nieść zdarzeniom, słuchałam, opowiadałam, a wreszcie śmiałam się z każdego, nawet drobnego żartu, dokładnie tak jak wszyscy inni przy stoliku. Mniej więcej piętnaście po trzeciej, lekko się chwiejąc, pożegnaliśmy się przed Nero. Jan i Frank życzyli nam dobrej nocy, a psycholog – czy to prawda, która tkwi w winie, czy jego znajomość kobiecej duszy? – miał jeszcze chwilę nieoczekiwanego jasnowidzenia, która zadziwiła mnie w tym samym stopniu co Johannę. Oparł się o mur kawiarni, patrzył na nas przez chwilę i uśmiechał się szelmowsko – teraz w istocie jak Hugh Grant. Johanna zachwycona uśmiechała się do niego, ja czekałam niezdecydowana, czy za tym uśmiechem pójdzie jakieś zdanie. Wtedy powiedział, lekko bełkocząc: – Jesteście słodkie, obydwie. Jak śnieżna biel i czerwień róż. A śmieszne w całej sprawie jest to – i założę się, że same tego nie wiecie, dlatego wam to teraz zdradzę – że każda z was chciałaby tego, co ma ta druga. Jedna chce przygód i ekscytacji, a druga pewności i spokoju. Skinął głową, uniósł brwi i pokiwał palcem wskazującym. – Czerwień róż żegluje po wzburzonym morzu i tęskni za portem, śnieżna biel siedzi na bezpiecznym brzegu i potajemnie tęskni za dalą. – Objął ramionami nas obie i przebiegle się uśmiechnął. – Dlatego tak bardzo do siebie pasujecie. *** Ktoś objął mnie ramieniem. – Już wstałaś! Johanna stanęła za mną w nocnej koszuli, zupełnie jej nie słyszałam. – No, jubilatko, tak wcześnie rano już pogrążona w myślach? – Dzień dobry. Dobrze spałaś? Chciałam ci właśnie przynieść kawę, śnieżna bieli – powiedziałam. Roześmiałam się i chwyciłam cukiernicę. – Całkiem niegłupie to, co nasz psycholog objawił o późnej porze. Nigdy na to tak nie
spojrzałam. Ale coś w tym może być. – Bardzo możliwe. – Nalałam kawę do dwóch dużych białych kubków. – Nie wiem, czy naprawdę masz ochotę na wielką przygodę, ja ze swej strony nie miałabym nic przeciwko temu, żeby moje życie było trochę spokojniejsze. Takie jak twoje. I takie jak na przykład teraz. – Przyniosłam z lodówki karton mleka, wlałam odrobinę do kawy i podałam Johannie kubek. – W każdym razie jedno wiem na pewno: Frank definitywnie nie jest zainteresowany czerwienią róż, jego serce bije dla śnieżnej bieli. Myliłam się, czy Johanna odrobinę się zaczerwieniła? Zanim zdążyła odpowiedzieć, zadzwoniła moja komórka. Usłyszałam ciche głosy, potem Lilli przy aparacie zaśpiewała jasnym przenikliwym głosem: – Sto lat, sto lat niech żyje mama nam... – Cześć Lilli, jak to miło z twojej strony – powiedziałam wzruszona, gdy piosenka przebrzmiała. – U ciebie wszystko dobrze, mój wróbelku? – Tak, mamo, wspaniale. Wszystko tu jest takie piękne. Wiesz co, zaraz będziemy szukać skarbów, a ja znalazłam dla ciebie w lesie cudowny prezent. A Ben wczoraj, skacząc, wpadł na grzejnik i miał zakrwawioną twarz, ale lekarze wszystko zaszyli. I dostał na ból całą torebkę misiów żelków. I wszyscy razem upiekliśmy ciasto czekoladowe. – Lilli luźno kojarzyła różne fakty ze swego życia, a ja przysłuchiwałam się uszczęśliwiona. Cudownie było mieć córeczkę, zwłaszcza w dniu urodzin. – No to życzę ci jeszcze wiele przyjemności, Lilli, moje dziecko. Widzimy się znów w niedzielę, odbiorę cię, gdy wrócicie. I uważaj na siebie, dobrze? – Miałam nadzieję, że Lilli obchodziła szerokim łukiem ten grzejnik, który można było przeskoczyć. – Tak, mamo. Kocham cię, mamo. – Ja ciebie też, wróbelku. Odwróciłam się do Johanny. – Lilli – powiedziałam. Johanna skinęła głową. – Słyszałam tę serenadę aż tutaj. Powinnaś się zastanowić, czy nie zapisać Lilli do chóru. – Uśmiechnęła się i upiła łyk kawy. – A co dzisiaj robimy? – Przyniosła ciasto rodzynkowe, ukroiła dwie nieforemne kromki (Johanna kroiła chleb najgorzej ze wszystkich znanych mi osób), grubo posmarowała masłem i posypała czekoladową posypką, którą wczoraj po południu kupiłyśmy w supermarkecie. – Holenderskie śniadanie bez czekoladowej posypki od Bensdorpa się nie liczy – wyjaśniła Johanna, gdy wyjmowała opakowanie z posypką z szafki. Rozsunęłam zasłony i wyjrzałam na dwór. Nad małym podwórkiem rozpięte było wspaniale błękitne wiosenne niebo. – W końcu pójdziemy na plażę – powiedziałam. – Może powinnyśmy wypożyczyć rowery, jak myślisz? Gdy po długim śniadaniu pedałowałyśmy przez zielone pola w kierunku Bergen aan Zee, przejeżdżając obok wiatraków i czarno-białych krów, poczułam się nagle jak natchniona i mimo niewielu godzin snu w ogóle nie czułam zmęczenia. Skręciłyśmy w małą dróżkę wiodącą wzdłuż strumienia, nad którym malowniczo pochylało się kilka wierzb. Przez gałęzie padało światło i łamało się na setkach srebrzystozielonych liści, które łagodnie poruszały się na wietrze. Tak pochłonął mnie ten piękny widok, że niewiele brakowało, a nie zauważyłabym, jak Johanna niespodziewanie zahamowała. Gdy odwróciłam się do niej, bo nagle zrobiło się pusto obok mnie, zobaczyłam, że rozmawia przez telefon. – To był Frank – wyjaśniła bez tchu. – Pyta, czy zechcemy się z nim spotkać w muzeum? To niedaleko stąd, na Ewige Laan. Jan też przyjdzie. Przypomniałam sobie piękną szafranowożółtą willę, którą wczoraj mijałyśmy samochodem, i muszę przyznać, że nie miałam ani ochoty na wizytę w muzeum, ani na spotkanie z Frankiem. – Och nieeee – jęknęłam. – Naprawdę wolę na plażę.
– Ale muzeum jest po drodze – powiedziała Johanna przyglądając mi się wyczekująco. – A Frank tak by się ucieszył, gdybyśmy przyszły. Poza tym kazał cię bardzo serdecznie pozdrowić. No, jak myślisz? Może to dobra okazja, żeby mu się przyjrzeć w świetle dziennym? Zanim zdążyła mnie ponownie oświecić w sprawie zalet legendarnego Franka, który z pewnością zadzwonił nie z mego powodu, złożyłam propozycję. Później okazało się, że była to jedna z tych propozycji, które – jak zrządzenie losu – nadają życiu nowy kierunek. W tym wypadku mojemu życiu. – Wiesz co, Johanno, ty idź do muzeum. Ja jadę na plażę, a potem spotkamy się przy turkusowej kawiarni, gdzie wczoraj po południu piłyśmy kawę. Johanna patrzyła na mnie z powątpiewaniem. – Chcesz sama jechać na plażę? – W porządku – powiedziałam i zdecydowana postawiłam stopę na pedale. – W końcu jestem dużą dziewczynką i mogę przez chwilę zostać sama. Na razie! – Ruszyłam i pomachałam jej ręką nad głową. – Też serdecznie pozdrów Franka ode mnie! Powiedziałam to z łatwością, która mnie samą zaskoczyła, i właściwie była szczera, chociaż pewnie nie do końca. Nawet jeśli ten bajeczny Frank nie był dla mnie, uznałabym przecież – tylko czysto teoretycznie – za coś pozytywnego, gdyby się mną interesował. Miłość jest zawsze pięknym komplementem, a ja życzyłam tego Johannie z całej duszy. Ale co ze mną? Kiedy tak jechałam w słońcu, zaczęły mnie nękać ciche wątpliwości. Zmieniłam się? Wysyłałam fałszywe sygnały? Byłam zbyt wybredna? Czy mogłam sobie pozwolić na wybrzydzanie? Nie byłam Grace Kelly, mimo że czasem o tym marzyłam. Prawdziwe życie było inne. Ale nie musiało z tego powodu być gorsze. Pół godziny później spacerowałam po plaży, a spacer brzegiem morza zawsze uspokaja i nastraja nieco filozoficznie. Zwłaszcza gdy się ma urodziny. Zamyślona patrzyłam na ślady stóp na piasku. Były najpierw łagodnymi dołkami, żeby w końcu zupełnie zniknąć. Zatapiałam wzrok w morze, a potem znów wędrowałam wzdłuż plaży. W oddali kilkoro dzieci puszczało kolorowe latawce, które z hurkotem fruwały na tle nieba. Mimo woli myślałam o tym, co Frank powiedział wczoraj w nocy o Johannie i o mnie – oraz o tym, że żegluję po wzburzonym morzu. Dokąd wiodła ta podróż? Nie wiedziałam. Jeszcze nie. Stałam na rozstaju dróg i nie miałam pojęcia, dokąd prowadziły. Nagle pojawiło się ich tak wiele – wszystkie nowe, przerażające, często też piękne. Byłam zdana na siebie i miałam nadzieję, że wyjdę z tego silniejsza. Podniosłam biały kamyk i rzuciłam go do morza tak daleko, jak mogłam. Nieźle jak na początek. Znalazłam się przy turkusowej kawiarni. Z pewnością jeszcze potrwa, zanim Johanna i inni tutaj dotrą. Kupiłam sobie lody i usiadłam na schodach, które prowadziły w dół. Gdy zadzwoniła komórka, pomyślałam, że to Johanna, ale odezwała się moja matka, która chciała mi złożyć życzenia urodzinowe. Jak zwykle dzwoniła ze swojej komórki, co wcale nie oznaczało, że jest poza domem. Ta kobieta do dziś nie pojmuje, że posługując się komórką, może dzwonić też z sieci stacjonarnej. Za każdym razem chcę jej to powiedzieć, ale potem podczas rozmowy zapominam. – U ciebie wszystko dobrze, dziecko?! – krzyczała do słuchawki, jak gdyby musiała te dwieście osiemdziesiąt kilometrów dzielące Düsseldorf i Bergen pokonać jedynie siłą głosu. Uśmiechnęłam się. – Tak, mamo, tu jest wspaniale – powiedziałam i zdziwiona stwierdziłam, że dialog między mną a moją matką w istocie nie różni się od tego między mną a Lilli. Czy ze wszystkimi matkami i córkami tak jest? Opowiedziałam jej, jak świętowaliśmy moje urodziny do późna, a ona pochwaliła się, że była wieczorem w teatrze z kilkoma znajomymi z klubu tenisowego i że kiedyś mogłybyśmy tam pójść. – Jasne, mamo – odrzekłam. – Kiedyś to zrobimy. – Ach, dziecko, życzę ci, żeby spełniły się wszystkie twoje pragnienia – powiedziała. – Naprawdę ci tego życzę. Spędź wspaniale resztę czasu nad morzem. I uważaj na siebie, dobrze?
Kocham cię. – Ja ciebie też, mamo – powiedziałam. Potem zastanawiałam się nad tym, czego bym pragnęła, gdybym miała wybór. Jeszcze tak wiele życzyłam sobie od życia. Ogryzałam rożek z lodami i snułam przemyślenia. Czy nie byłoby cudownie po prostu wszystkie swoje życzenia spisać na kartkach, powkładać do butelek i wrzucić je przy pełni księżyca do morza? A później to, co zostało spisane, by się spełniło. Wyobraziłam sobie, jak nocą stoję samotnie nad brzegiem morza i wrzucam do wody jedną butelkę z listem za drugą, i roześmiałam się cicho. Patrzyłam na morze rozciągające się po horyzont. Dziś były moje urodziny. Na urodziny można sobie czegoś życzyć. Zamknęłam na chwilę oczy i zastanowiłam się. Życzę sobie, żeby w końcu zdarzyło się coś pięknego, powiedziałam bezgłośnie. – Centa za twoje myśli – usłyszałam obok głos z lekkim niderlandzkim akcentem. Zaskoczona, gwałtownie otworzyłam oczy i o mało nie spadłam ze schodów. Przede mną stał wysoki blondyn w czarnym swetrze. Nazywał się Ton van der Laan, był właścicielem kawiarni na plaży i w złotym świetle popołudniowego słońca wyglądał jeszcze lepiej niż wczoraj w Nero. Ściślej mówiąc, wyglądał powalająco, a ja w pierwszej chwili nie mogłam uwierzyć, że naprawdę zwracał się do mnie. – Ton jak Tooon? – zapytałam zmieszana i przysłoniłam oczy daszkiem z dłoni. Roześmiał się, a jasne włoski na jego ogorzałych ramionach połyskiwały w świetle. – Ton jak Anton – skorygował i przysiadł obok mnie na schodkach. – Mogę? Mogłam jedynie skinąć głową. Naprawdę zwracał się do mnie! Uśmiechnęłam się najpiękniejszym ze swoich uśmiechów. – Ale dla ciebie również Ton jak Tooon, bo myślę, że byłbym jak wosk w twoich pięknych dłoniach – kontynuował swoim holenderskim niemieckim. – Już wczoraj wieczorem w Nero wpadłaś mi w oko, ale byłaś oblężona. A ja nie lubię się dzielić. – Uśmiechnął się szelmowsko, a wokół jego szarych oczu utworzyły się cieniutkie zmarszczki. O rany, całkiem ładnie przystępuje do rzeczy. Kilka razy przełknęłam ślinę, żeby się opanować. – Tak, wczoraj świętowałam z kilkoma przyjaciółmi swoje urodziny – powiedziałam i pogratulowałam sobie pierwszego pełnego zdania. – Aha – odparł. – Życzę ci szczęścia. – Szybko objął mnie ramieniem, a ja na to pozwoliłam. – To znaczy, że masz dzisiaj urodziny i przyszłaś do mojej kawiarni na plaży. To piękne. Też uważałam, że to piękne. Nawet bardzo piękne. – Chodź – wziął mnie za rękę. – Chcę zaprosić cię na drinka z okazji urodzin. Mogę? Skinęłam głową i potykając się, podreptałam za nim po schodach na górę. Ton przysunął mi jedno z wyplatanych krzeseł, które stały za dużą szklaną szybą przy okrągłych stolikach, i usiedliśmy. Potem szybko dał znać obsłudze i chwilę później stały przed nami dwa campari orange. Objął szklankę. Nie miał obrączki. – Zdradzisz mi, jak się nazywasz? – Tak, oczywiście. Nazywam się Fritzi... Roześmiał się. Najwyraźniej Fritzi brzmiało w holenderskich uszach co najmniej tak samo zabawnie jak Ton w niemieckich. – Fritzi jak fritsoos? Dzięki budzie z kiełbaskami curry w pobliży Friesenplatz, do której czasami zaglądałyśmy z Lilli i w której podawano mniej więcej piętnaście rozmaitych sosów, wiedziałam przynajmniej, co to fritsoos. Polewano nim frytki i smakował jak majonez, tylko lepiej. Tak przynajmniej uważała Lilli. – Nie, Fritzi jak Friederike – wyjaśniłam. – Okej – odrzekł i podniósł szklankę. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko campari, Fritzi?
Skinęłam głową i pomyślałam: Campari – cóż by innego? Ja też byłam ofiarą reklamy, ale co to miało za znaczenie w tej chwili. Noga Tona delikatnie ocierała się o moją nogę, a ja czułam przyjemny dreszcz na plecach. Usiadłam prosto i chwyciłam swoją szklankę. – Na zdrowie, Fritzi – powiedział. – Wspaniale, że przyszłaś. Mam nadzieję, że będziesz przychodzić częściej. – Uśmiechał się i taksował mnie wzrokiem z góry na dół. Upiłam łyk, ciaśniej owinęłam się kurtką przeciwdeszczową i przez ułamek sekundy zadawałam sobie pytanie, czy to aby nie była obraźliwa uwaga. Ton się roześmiał i bezszelestnie odstawił swoją szklankę na drewniany stolik. – A... Fritzi... gdzie jest twój chłopak? – zapytał. Czyżby Holendrzy zawsze byli tacy bezpośredni? – Nie mam chłopaka – odpowiedziałam. Uniósł brwi. – Och – stwierdził. – No to mam kupę szczęścia. Wzięłam jeszcze jeden solidny łyk campari i też stałam się bardzo bezpośrednia. – Zależy jak na to patrzeć – odparłam. Jego szare oczy spoczęły na mnie pytająco. – Ouch, rozumiem, że jesteś mężatką – rzekł w końcu. – A to ma jakieś znaczenie? – zapytałam. Oparł się na krześle i luźno uniósł ramiona. – Dla mnie nie. W każdym razie chętnie zaprosiłbym cię dziś wieczorem na kolację. Upiłam kolejny łyk i zdecydowanym ruchem odstawiłam szklankę na stół. – A teraz posłuchaj uważnie. Przyjechałam tu tylko na weekend. Jestem rozwódką. Mam czterdzieści lat. I małą córeczkę. Czy nadal chcesz mnie zaprosić na kolację? – Zauważyłam, że moje serce nagle zaczęło bić szybciej. – Jasne – powiedział Ton. – Dlaczego nie? – Najwyraźniej nic nie było w stanie nim wstrząsnąć. – To przecież cool, że masz małą córeczkę. Uważam, że dzieci są cool. Sam mam trzy młodsze sistry. Tak się mówi – sistry? – Siostry – poprawiłam i poczułam, jak opada ze mnie napięcie. Wprawdzie bardzo kochałam Lilli, ale nie potrafiłabym tak łatwo stwierdzić, że cudze dzieci zawsze uważałam za cool. Ton patrzył na mnie. – Hej, co jest? – zapytał i teatralnie ujął moją dłoń. – Prowadzisz jakąś krucjatę przeciwko złu, czy co? Roześmiałam się z ulgą. – Nie, oczywiście, że nie. Chciałam tylko... postawić sprawę jasno. – Okeeej – powiedział przeciągle i splótł swoje długie palce z moimi. – Muszę teraz iść, mam robotę w szkole żeglarskiej w Egmont. Gdy już... jak powiedziałaś.... postawiłaś sprawę jasno... pójdziesz ze mną dziś wieczorem na kolację? Skinęłam głową. – Tak, bardzo chętnie – odrzekłam bez owijania w bawełnę i postanowiłam sobie darować całe to bezsensowne „muszę najpierw sprawdzić, czy mam czas”. Moja matka notorycznie wbijała mi do głowy, że trzeba udawać „trudną”. „Musisz zawsze pokazywać, dziecko, że z tobą to nie tak łatwo”, mówiła. Ale w wieku czterdziestu lat i przy takim mężczyźnie można sobie raz pozwolić i nie stwarzać trudności. Ton wstał. Zanim poszedł, wymieniliśmy się numerami komórek. Patrzyłam za nim, gdy sprężystym krokiem kierował się na stromą piaszczystą ścieżkę prowadzącą przez wydmy w kierunku nadmorskiej promenady. – Oczekuję cię o wpół do dziewiątej, tu, w plażowej kafejce – powiedział Ton van der Laan. – Będziemy jeszcze raz porządnie świętować twoje urodziny.
12 Pierwszy raz od dłuższego czasu Johanna zaniemówiła, jej wielkie oczy zrobiły się jeszcze większe, gdy patrzyła na mnie i pytała, co to znaczy, że już się umówiłam. Moja przyjaciółka siedziała na tym samym plecionym krześle, na którym jeszcze przed półgodziną siedział Ton van der Laan i nic nie rozumiała. Mieszałam kawę z mlekiem, zlizywałam piankę z długiej łyżeczki i przez chwilę rozkoszowałam się swoim triumfem. Potem oparłam się na poręczy krzesła. Za szklaną szybą kawiarni panowała flauta i było tak upalnie, że obydwie zdjęłyśmy kurtki. – Przykro mi, jeśli pokrzyżowałam twoje plany, ale dziś wieczorem jestem już zaproszona na kolację – powiedziałam i zadowolona wyciągnęłam się do słońca. Johanna właśnie oznajmiła, że jej muzykalny kolega Jan chce dziś dla nas ugotować curry i zaprasza do swego wakacyjnego domu. Oczywiście, również fantastyczny Frank ma tam być. Jak wspaniale, że tym razem nie mogę pójść. – Oj, Fritzi, nie trzymaj mnie w napięciu, powiedz, co się zdarzyło? – No cóż, kiedy ty byłaś ze swoim wielbicielem w muzeum, ja poznałam tu miłego Holendra. To się zdarzyło. – Jak to, teraz? – zapytała Johanna. – Tak po prostu? Holendra? Co to za mężczyzna? Przecież w ogóle go nie znasz. I dlaczego zaprasza cię od razu na kolację? – A dlaczego nie? – odparłam. – Poza tym w samej naturze rzeczy leży, że nie można znać kogoś, kogo się dopiero chce poznać, prawda? – Nie czekałam na aprobatę ze strony Johanny, tylko mówiłam dalej. – Poza tym widziałam go już wczoraj wieczorem w Nero. Stał przy barze, obok twoich kolegów i wciąż się na mnie gapił. – Zupełnie go nie zauważyłam. – Johanna próbowała sobie przypomnieć mojego Holendra i kręciła głową. – Ale ja owszem – powiedziałam. – To z pewnością najprzystojniejszy facet, jaki mnie kiedykolwiek zagadnął. Jest właścicielem tej kawiarni. Wydawało się, że to nie robi na Johannie wrażenia, przeciwnie, z troską zmarszczyła czoło. – Powiadasz, że jest holenderskim właścicielem tej budy na plaży? – zapytała podejrzliwie. – O matko! Miejmy nadzieję, że nie pali haszyszu. Szukasz teraz mężczyzn z grupy tych, którym chleb łatwo przychodzi? No, nie wiem, Friederike... Jej arogancja mnie rozzłościła. – Ale ja wiem! Najpierw w kółko kładziesz mi do głowy to swoje „teraz szukamy mężczyzny dla ciebie”, lecz gdy sama kogoś znajduję, uważasz, że to niedobrze. Jeśli chodzi o ciebie, lepszy byłby nudny dyplomowany psycholog. Albo arystokratyczny właściciel rozległej posiadłości. Albo pediatra z prywatnym gabinetem. Wiesz co, Johanno? Gadasz jak własna babcia. Nie wiedziałam, że możesz być taka drobnomieszczańska. Johanna natychmiast zmieniła front. – Już dobrze, Fritzi. Ja tylko... a więc... może po prostu jestem zaskoczona. – Szturchnęła mnie szybko, a ja niechcący jęknęłam. – Przestań, nie obrażaj się. – Próbując mi to wynagrodzić, ze śmiechem zapytała: – Jak on się nazywa, ten Holender? Uznałam, że rozmowa przyjęła nareszcie właściwy obrót. – Ton van der Laan – powiedziałam. – Bardzo dobrze mówi po niemiecku. Jest też dowcipny. I wygląda jak... jak... – Jak młody bóg – uzupełniła Johanna. A kąciki jej ust drgały. – Tak, dokładnie! – Oparłam brodę na rękach i patrzyłam na morze. – To zrządzenie losu, że się komuś nagle coś takiego zdarza. – Zamilkłam i pomyślałam o swoich popołudniowych fantazjach, o butelkach z listami. – Wiesz, siedziałam właśnie na schodach, tam na dole, i wypowiadałam życzenie, żeby w końcu zdarzyło się coś pięknego. I w następnej chwili stał przede mną ten mężczyzna, jak zesłany przez niebo. Czy to nie jest absolutnie zadziwiające? Moja przyjaciółka skinęła głową, ale widziałam, że nie była do końca przekonana. Johanna, warto to wiedzieć, nie wierzy w zrządzenia losu. Jest raczej racjonalistką, co nie znaczy, że nie potrafi być wesoła i urocza. Ale, jak trafnie wyraził to jej przyjaciel psycholog, z nas dwóch ja
byłam bardziej skłonna do przygód. Kwadrans przed czasem z bijącym sercem zaparkowałam samochód Johanny przy promenadzie i wysiadłam. Przeszłam parę kroków i patrzyłam w dół na turkusową kawiarnię. Taras był oświetlony, ale siedzieli tam tylko pojedynczy goście, otuleni kurtkami albo kocami, które leżały do ich dyspozycji na krzesłach. Nawet jeśli w ciągu dnia słońce już tak mocno grzało, że moje policzki nabrały kolorów, wieczorem było jeszcze wyraźnie chłodno. Koniec kwietnia to przecież nie lato. Morze cicho szumiało, a lekki wiaterek gładził trawy na wydmach i plątał się w moich włosach. Założyłam rozwiane kosmyki za ucho i pochyliłam się nad drewnianą balustradą, żeby lepiej widzieć. We wnętrzu kawiarni, przeszklonej od strony morza i najwyraźniej wieczorem służącej za restaurację, stały nakryte stoły. Siedziało tam już spore towarzystwo i wydawało się, że coś świętują. Małe kolorowe lampki, których łańcuch wisiał pod sufitem, zatapiały pomieszczenie w łagodnym świetle. Wszystko wyglądało tak czarodziejsko, że chciałoby się to namalować. Ten nastrojowy obrazek zmusiłby do szybszego bicia serce każdego romantyka. A moje już biło szybciej. – No, to chodźmy. – Ostrożne szłam w czarnych balerinkach piaszczystą dróżką w dół, przytrzymując się małych drewnianych legarów i balustrady dla zachowania równowagi. Za radą Johanny włożyłam białe dżinsy i czarną bluzkę, na moim dekolcie połyskiwał delikatny naszyjnik z granatów. Johanna, którą wcześniej podrzuciłam do Jana, zostawiła mi swój samochód. Z centrum Bergen do Bergen aan Zee jechało się dobry kwadrans. – Weź ze sobą komórkę i uważaj, jak będziesz wracać – powiedziała na do widzenia i szybko mnie przytuliła. – Ta aleja jest zdradliwa. Potem życzyła mi miłego wieczoru i otworzyła zieloną bramę, która prowadziła do wakacyjnego domu Jana. Szłam akurat po drewnianych balach tarasu w kierunku wejścia do restauracji, gdy od muru oderwał się jakiś cień. Instynktownie skurczyłam się i obronnym ruchem zakryłam ramieniem twarz, potem się roześmiałam. To był Ton van der Laan. – O rany, chyba się mnie przestraszyłaś! Objął mnie ramieniem. – Wybacz, nie chciałem. Cały czas czekałem na ciebie. Bałem się, że możesz nie przyjść. – Jego głos brzmiał tuż przy moim uchu, a ja czułam, jak dostaję gęsiej skórki. Roześmiałam się zakłopotana. – Ale jestem. Spojrzał mi w oczy. – Tak, jesteś – potwierdził i poprowadził mnie do restauracji. Zachwycona rozejrzałam się dookoła. Buda na plaży – dobre sobie! Johanna nieźle by się zdziwiła. Ton zdjął mi kurtkę, jego spojrzenie prześliznęło się po czarnej bluzce – trzy górne guziki zostawiłam niezapięte – a potem zaprowadził mnie do stolika dla dwojga, który stał osłonięty bambusowym parawanem w rogu przy wielkim szklanym froncie restauracji, skąd rozciągał się widok na morze. – Proszę. – Wskazał mi krzesło. Usiadłam i patrzyłam na odbijającą wnętrze szybę, za którą morze raczej przeczuwałam, niż naprawdę widziałam. Mimo to wydawało mi się, że rozpoznaję szary pas przybijających do brzegu fal. Mają kolor jego oczu, pomyślałam i poczułam, jak płoną mi policzki. – Moja przyjaciółka została dziś też zaproszona na kolację, właściwie powinnam wraz z nią pójść do jej przyjaciela... to znaczy nie do jej przyjaciela, ha, ha – śmiałam się jak upośledzona – to tylko jej kolega ze szkoły muzycznej, Jan, gra na klarnecie i ma tu mały dom letniskowy... – Przerwałam i zakłopotana skubałam dużą ciemnoczerwoną różę, która stała w niewielkim wazonie. Kogo to na miłość boską interesowało? – Och – powiedział Ton i uniósł brwi, a jego szare oczy na chwilę spoczęły na mnie. – Klarnecista! Wolałabyś dziś wieczorem pójść do niego? Powiedział to tak, jakbym miała wybór między dwoma mężczyznami, a ja czułam, jak
rumieniec wypełza mi na twarz. Roześmiałam się i energicznie pokręciłam głową. Nie, oczywiście, że nie. Kiedy Ton wybierał dla nas wino (– Napijemy się białego – zdecydował i obdarzył mnie głębokim, szarym jak fale spojrzeniem – czerwone wino rozluźnia, a białe czyni buńczucznym!), a następnie zamawiał jedzenie (– Powiedz po prostu, czy chcesz rybę, czy mięso, a potem mi zaufaj), wykorzystałam okazję, by dokładniej przyjrzeć się mężczyźnie, który zaprosił mnie na kolację. Tego wieczoru włożył sportową koszulę khaki do czarnych dżinsów, miękka czarna bluza z kapturem i napisem Sail & Sound – it’s groovy wisiała na oparciu krzesła. Gdy mówił, półdługie jasne włosy opadały mu na czoło, a on wciąż je machinalnie odgarniał. Od razu widać było, że jest mężczyzną, który dużo przebywa na świeżym powietrzu i uprawia sport, a trzydniowy ciemnoblond zarost nadawał jego chłopięcej twarzy piracki wygląd. Uśmiechnęłam się. Nie najgorzej wybrałam. – No i co, zadowolona? – Ton, który akurat nalewał wino, zauważył moje ukradkowe spojrzenia i patrzył na mnie. – Ach... tak. – Poczułam się jak przyłapana na gorącym uczynku i nadziałam na widelec rybę z talerza przekąsek. – Tylko bez nieśmiałości, możesz spokojnie powiedzieć, że ci się podobam, ja też uważam, że jesteś sexy. – Uśmiechał się szelmowsko. O la la, z takim zdaniem musiałam się najpierw zmierzyć! Jego bezpośredniość wywołała u mnie zmieszanie. Czy to była bezpośredniość? Czy ta uwaga nie była troszkę bezwstydna? Powoli jadłam rybę. Ton van der Laan niewątpliwie dysponował niezwykle zdrową pewnością siebie i był świadomy tego, jak działa na kobiety. No, a jeśli nawet! Spłukałam rybkę sporym łykiem wina. Mężczyzn z kompleksem niższości można było spotkać na każdym rogu, i to oni z reguły potem okazywali się nie do zniesienia. Ten mężczyzna zwyczajnie powiedział, co myślał. Był po prostu wyjątkowo uczciwy. I właściwie było to bardzo sympatyczne. Wskazałam na bluzę z kapturem. – Co to jest Sail & Sound? – zapytałam, żeby zmienić temat. Bluza z kapturem? Przysunęłam do siebie kieliszek z winem i pierwszy raz zadałam sobie pytanie, ile lat ma Ton? Jest o pięć lat młodszy ode mnie? Dziesięć? A może jeszcze więcej? Pospiesznie upiłam kolejny łyk wina i słuchałam jednym uchem, jak Ton opowiadał, że pracuje jako nauczyciel żeglarstwa w Egmont i jest jednym z organizatorów odbywającego się we wrześniu dorocznego festiwalu jazzowego żeglarzy Sail & Sound. Śmiał się i zapewniał mnie, że ten festiwal jest cool, ja też się śmiałam i próbowałam na jego opalonej twarzy odnaleźć jakieś oznaki świadczące o wieku. Nie znalazłam żadnych. Moja ocena wieku dotycząca młodszych osób z czasem stała się niedokładna. Prawdopodobnie dlatego, że sama zatrzymałam się na trzydziestce, jeśli chodzi o samopoczucie. Chyba to „wewnętrzne poczucie” było przyczyną, że na większości aktualnych zdjęć w ogóle nie odnajdywałam siebie. Co to znaczy: nie odnajdywałam? Zaczęłam regularnie nienawidzić fotografii zrobionych aparatem z lampą błyskową. To przecież nie jestem ja, myślałam coraz częściej, gdy trzymałam swoje zdjęcia, i gapiłam się z niedowierzaniem na tę obcą kobietę, która z nich na mnie patrzyła i miała rzekomo być Friederike Berger. A teraz ta obca kobieta siedziała z jakimś surferem młodzieniaszkiem w jakiejś holenderskiej budzie na plaży. O nieba, co ja tu właściwie robiłam? Przestraszona podniosłam rękę do ust. Czy byłam już w tym kłopotliwym wieku, kiedy kobieta wdaje się w przygody z młodszymi mężczyznami? Czy byłam ciotką Julią z Ciotki Julii i skryby? Czy byłam Claire Goll? – Fritzi? Fritzi?! Co z tobą? Coś nie w porządku z przekąskami? Ton patrzył na mnie z troską. Pokręciłam przecząco głową i chciałam powiedzieć, że ryba smakuje doskonale, chociaż w tej chwili zupełnie nic mi nie smakowało. Zamiast tego powiedziałam: – Ile właściwie masz lat, Ton? – te słowa jakby same wyskoczyły mi z ust. Spojrzał na mnie zaskoczony.
– W czerwcu skończę trzydzieści. Czy to ważne? – Tak... nie... nie wiem – jąkałam się. Dziesięć lat młodszy! Nie było tak źle, jak się obawiałam, ale też nie całkiem tak dobrze, jak miałam nadzieję. W każdym razie nie podpadało pod paragraf o uwodzeniu nieletnich. – Myślę... – zaczęłam. – Taaak? – Ton pochylił się, żeby nie przegapić niczego z mojego jąkania się. – Co myślisz? O Boże, był naprawdę sexy. – To nie jest całkiem normalne... jakoś tak... dotychczas nie miałam jeszcze... ach... randki... z mężczyzną młodszym o dziesięć lat. – Mój Boże, brzmiałam jak własna ciotka. Randka! Kto dziś tak mówi! Ale chciałam przynajmniej raz wspomnieć o różnicy wieku. – No to chyba najwyższy czas. Obiecuję, że nie będziesz żałować. – Ton cicho się roześmiał, chwycił moją dłoń i podniósł szybko do swoich ust. Zrobiło mi się gorąco. – Wiek nie ma przecież znaczenia – usłyszałam. – Ta chwila to jedyne, co się liczy. Skinęłam odurzona i nie otrzeźwiałam jeszcze, gdy kelner w długim ciemnoczerwonym fartuchu filetował doradę. Ton van der Laan naprawdę wiedział, jak sprawić, żeby kobieta poczuła się kimś nadzwyczajnym. Tak miłego pochlebstwa już dawno nie słyszałam. Być może zawsze tak robił, być może to był jego sposób, ale było mi wszystko jedno. Wiedziałam tylko, że czułam się z tym cholernie dobrze i wbrew wszelkiej wiedzy oraz oszołomiona nadmiarem wina wsysałam wszystkie te komplementy i piękne słówka jak wysuszona morska gąbka wodę. Szybowałam na jakiejś chmurce, moja kobieca pewność siebie rosła z minuty na minutę, byłam mądra, czarująca i uwodzicielska, byłam jak królowa Saby, a gdy dotarliśmy do deseru, sama prawie w to wierzyłam. Po kolacji Ton położył serwetkę obok swego talerza i wyjął kwiatek z wazonu. – Dla najpiękniejszej kobiety tego wieczoru – powiedział ze wzrokiem uporczywie wpatrzonym we mnie i podał mi różę jak wyzwanie. – Mam nadzieję, że ten wieczór się jeszcze nie skończył. Czy ktokolwiek mógłby mieć mi za złe, że wzięłam tę różę? W życiu każdej kobiety przychodzi taka chwila, kiedy wyrzuca za burtę wszystkie zasady. Gdy szłam z Tonem w ciemności po plaży, a nad nami było tylko niebo i srebrny sierp księżyca, wiedziałam, że oto nadeszła ta chwila. Szum morza wypełniał powietrze cicho i nieustająco, a w obliczu tej niezwykłej scenerii wszelkie zasady przestawały obowiązywać. Czym w ogóle były słuszne zasady? Czy „nie za pierwszym razem” w wieku czterdziestu lat było słuszną zasadą? Byłam wolna, mogłam robić, co chciałam, nie miałam nic do stracenia. Tak przynajmniej myślałam. Kiedy Ton otworzył drzwi do starej krytej przystani, odwrócił się do mnie i powiedział: „Wchodzisz?”, włożyłam sobie różę we włosy. A jedyne, co przy tym pomyślałam, to: Właściwie dlaczego nie? Wewnątrz przystani było ciemno. Z sufitu zwisało kilka lin, na podłodze stały wiadra, rozpoznałam deski surfingowe i żagle oparte o ścianę, w tylnej części widać było zarysy łodzi wiosłowej. Ton przyciągnął mnie do siebie, a potem poczułam jego wargi, twardo i wyzywająco naciskające na moje usta. Specyficzny sposób całowania, pomyślałam lekko poirytowana, ale też w jakiś sposób podniecający. Ogarnęło mnie dziwne uczucie. Byłam całkiem świadoma, a jednocześnie miałam wrażenie, jakbym tę scenę oglądała na filmie. Ton chwycił mnie za włosy i lekko przyciągnął, potem odgiął mi głowę i całował moją szyję, jednym ruchem rozpiął moją kurtkę, zdjął bluzkę z ramion, a jego czupryna szybowała przez chwilę nad nagą nasadą mojej szyi, zanim usta pochwyciły łapczywie moją skórę i zaczęły mocno, coraz mocniej ssać. Zajęczałam, potem poczułam kłujący ból i uniosłam do góry ramiona. – Au... nie tak mocno, jesteś wampirem, czy co? Ton cicho się roześmiał, w słabym promieniu światła, który wpadał przez małe okienko, jego szare oczy szybko zabłysły i na chwilę mnie puścił. Słyszałam szelest ubrań, które padały na podłogę, potem znów był przy mnie, nade mną, jego dłonie chwytały mnie wszędzie, jego natarczywe pocałunki i kąsanie pędziły po moim ciele jak tsunami, czułam, jak zamek moich dżinsów rozsuwa się z niecierpliwym trzaskiem. Chwilę później byłam naga.
Ton mamrotał mi do ucha słowa, których dawno, albo wręcz nigdy nie słyszałam, pochlebne słowa, nieprzyzwoite słowa. Chwycił mnie między nogami i przycisnął do łódki, której dulka do wioseł wwiercała się boleśnie w moje plecy. Rozkoszowałam się tym. Tak, również i tym się rozkoszowałam, rozkoszowałam się wszystkim. Po bardzo długim czasie czułam się nadzwyczajnie żywa i pożądana i chwiejnie mknęłam przez wszystkie sensacje, które ta noc mi gotowała. Cichy głos, który na początku od czasu do czasu szeptał mi, że to może troszeczkę za wiele, że to posuwa się za szybko, utonął w przypływie chęci i pozwolenia, by mnie to wszystko niosło. Nie było żadnego za wiele. I gdy w końcu Ton wszedł we mnie kilkoma szybkimi mocnymi pchnięciami i wykrzykiwał przy tym jak opętany: „Należysz do mnie. Tylko do mnie!”, była to przerażająco uszczęśliwiająca napaść na mój mały świat.
13 Następnego ranka Johanna wypowiedziała się na temat śladów spustoszenia. – O mój Boże – rzekła i wpatrzyła się w sinoczerwoną plamę w zgięciu ramienia. – Wpadłaś pod ciężarówkę? – Prawie – odparłam i się uśmiechnęłam. Bladym świtem wróciłam do Bergen i kompletnie wykończona przespałam kilka godzin na sofie. – No to nie muszę cię pytać, jak ci minął wieczór... noc – dodała i podała mi kubek z kawą. Chwyciłam gorący kubek obydwiema dłońmi. – Nie, nie musisz. Ale i tak ci powiem. – Oparłam się o pasiastą sofę, czując każdą pojedynczą kosteczkę. – To było totalnie szalone, kompletnie odjechane. Posuwaliśmy się... na przystani. „Posuwać się” niekoniecznie było wyrażeniem z mojego słownika, ale uważałam je za odpowiednie, by opisać przygodę ostatniej nocy. – Na przystani, o la la. – Johanna mlasnęła językiem, a w jej oczach pojawił się osobliwy blask. – To szybko poszło. Wydaje mi się, że wpadłaś w ręce donżuana. Holenderski donżuan! Czegoś takiego przecież w ogóle nie było. Uśmiechnęłam się do siebie. W porównaniu z wytwornym wieczorem, który Johanna spędziła z miłymi nudziarzami, Janem i Frankiem, moja nocna wycieczka była z pewnością czymś więcej niż ekscesem. Upiłam łyk kawy i poczułam, jak gorący napój toruje sobie drogę przez moje trzewia. Na koniec tej nocy, po ostatnim mocnym uścisku, jeszcze przez chwilę leżeliśmy na gryzącym wełnianym kocu, który Ton rozłożył na podłodze. – Widzimy się jutro? – zapytał, a ja odpowiedziałam: – Jutro będę już za wieloma górami. Masz na myśli dzisiaj – i oboje się roześmialiśmy. Podparłam się na łokciu i bawiłam małą złotą zawieszką, która błyszczała we włosach na jego piersi. Okrągła, dziwnie uformowana blaszka. – Co to jest? – Dawny maoryski symbol. Oznacza szczęście. – I co, jesteś szczęśliwy? – Tak szczęśliwy jak tylko mogę być w tej chwili. Opadłam na koc. – Mogę cię o coś zapytać? – Jasne, spokojnie pytaj. – Masz dziewczynę? Roześmiał się tym swoim cichym śmiechem, który już całkiem dobrze znałam. – Wy, kobiety, zawsze chcecie to wiedzieć? Przez chwilę milczeliśmy oboje. Czekałam. – Nikogo na stałe – odparł w końcu, a ja, zadowolona, przytuliłam się do niego. – Halo! – Johanna wachlowała dłonią przed moim nosem. – Rozmawiasz jeszcze ze mną? – Nie donżuan – powiedziałam, podchwytując jej ostatnie zdanie. – Raczej Słony smak miłości. Czysta namiętność w rybackiej chacie. – Brzmi dobrze – szyderczo się uśmiechnęła. – Ale sama wiesz, jak to się skończyło. Wyprostowałam się. – Tak, wiem. Ale nieważne jak to się skończy. – I nawet jeśli to była tylko ta jedna noc, niczego nie żałuję. Je ne regrette rien! Jak na to było zbyt pięknie, zbyt ekscytująco... Ach, Johanno! Westchnęłam i zapomniałam w swojej marzycielskiej euforii, że łatwo jest niczego nie żałować, kiedy się jeszcze czuje słodycz ciastka na języku. Takie zdania łatwo się wypowiada, gdy obiekt pożądania jest w zasięgu ręki, a miłość wydaje się wieczna. To było wszystko, co wiedziałam tego obiecującego wiosennego dnia, w którym pokładałam swoje nadzieje – lekkomyślnie i bez wahania – jak wszyscy ci, którzy akurat się zakochali. – W każdym razie nie ma nikogo na stałe, pytałam go. – Don Juan nigdy nie ma nikogo na stałe.
Przesłałam swojej przyjaciółce całusa. – A teraz już przestań z tym i ciesz się ze mną chociaż troszeczkę. – Bardzo się cieszę twoją radością, Fritzi. – Uśmiechała się. – Rozkoszuj się tym, jak długo się da i jak długo robi ci to dobrze. Udawałam, że nie słyszę jej uwagi. Coś mi się w niej nie podobało. – Ton mnie zapytał, czy dziś po południu się zobaczymy. Pójdziesz ze mną? Oczywiście, że Johanna ze mną poszła. Nie chciała sobie darować obejrzenia tego doskonale wyglądającego, namiętnego rybaka i „właściciela budy na plaży”. Zadowolona nuciła coś pod nosem, gdy jechałyśmy Ewige Laan, a ona zręcznie manewrowała samochodem, przejeżdżając obok gęsto rosnących drzew. Kiedy jej powiedziałam, że Ton pracuje jako instruktor żeglarstwa i jest współorganizatorem festiwalu Sail & Sound, stwierdziła krótko: – Instruktor żeglarstwa? A ja od razu domyśliłam się, że pewnie doda: „Narzeczona w każdym porcie”. Ale powstrzymała się i nawet bardzo przyjaźnie powiedziała, że Jan zachwycał się tym festiwalem. – To musi być wspaniałe – wpadłam jej w słowo. – Ton mówił, że całe miasto jest wtedy na nogach do późnej nocy, wszędzie słychać muzykę jazzową, a na plaży stacjonują najwspanialsze katamarany. Może pojechałybyśmy tam kiedyś razem, jak myślisz? – Byłam pełna pozytywnej energii. – Może zapisałabym Lilli latem na kurs żeglarstwa. Ton mówił, że są takie całkiem małe żaglówki, nazywają się Optimist, na których mogą żeglować także dzieci. Ton, Ton, Ton – na odcinku od Bergen do Bergen aan Zee wymieniłam jego imię ze trzydzieści razy. Najwyraźniej kompletnie uległam przymusowi wspominania o nim. Johanna mnie wyśmiała i zaparkowała samochód w pobliżu dużego akwarium morskiego, w którym można było kupić muszle i podziwiać małe rekiny za pancerną szybą. Przy budzie z rybami na promenadzie kupiłyśmy torbę frytek i smażoną rybę i spacerem poszłyśmy w dół na plażę, a potem brzegiem morza w kierunku Schoorl. Niebo było bezchmurne, turkusowa kawiarnia była na plaży ostatnia. Gdy weszłyśmy na schody wiodące na taras, Ton stał już przy wejściu do restauracji, z rozwianymi włosami i głową owiniętą czarną piracką chustką i zapraszał nas przyjacielskim uśmiechem wilka morskiego. – Łoł! – wyszeptała Johanna, i chociaż przedtem tak mi dokuczała „holenderskim donżuanem” – określeniem, od którego już nie dała się odwieść – gdy teraz usiadłyśmy razem z nim przy jednym ze stolików, również ona uległa jego lekko wyzywającemu czarowi. A kiedy Ton pół godziny później objął mnie ramieniem i, jak z szelmowskim uśmiechem wyjaśnił, musiał mnie uprowadzić na mały spacerek po wydmach, Johanna puściła do mnie oko i potajemnie uniosła dwa kciuki do góry. Spacerek po wydmach trwał dwadzieścia minut. Rozmawialiśmy, wygłupialiśmy się i ciągle przystawaliśmy, żeby się całować. Potem Ton znalazł między dwiema wydmami głęboki dołek, który wydał mu się odpowiedni. Usiadł i patrzył na mnie zachęcająco. – Tu? – zapytałam. – Dlaczego nie? – powiedział. Zdaje się, że „dlaczego nie?” było jednym z jego ulubionych pytań. Jego prawie bezwstydna beztroska za każdym razem na nowo wywoływała u mnie konsternację. Oburzała mnie i rozbrajała w równym stopniu. – Dobry jesteś. A jak ludzie przyjdą? – To będą nam zazdrościć. – Ty chyba niczego i nikogo nie szanujesz, co? – A powinienem? – Chwycił moją dłoń i przyciągnął mnie do siebie. – Nie bądź taka drobnomieszczańska, moja meisje. Podobało mi się, jak to wypowiadał: „moja meisje”. Czułam się już na wpół Holenderką. W końcu byłam dostatecznie jasnowłosa. Chwycił mnie za włosy. – Przecież też tego chcesz, widzę to po tobie! Przez głowę przeleciały mi obrazy z poprzedniej nocy. Oczywiście, że „tego” chciałam. Musiałabym być stuknięta, żeby „tego” nie chcieć. Położyłam się więc na piasku, patrzyłam w
odległe niebo nad sobą, widziałam kilka mew, które z krzykiem wznosiły się w powietrze, pozwalałam się całować, gryźć, obejmować i myślałam o tym, jak to cudownie wywoływać w kimś takie pożądanie. – Mój Boże, to był obłęd – powiedział Ton, gdy rozgrzana i potargana porządkowałam swoje ubranie. Przeczesałam palcami włosy, próbując pozbyć się z nich piasku. – To niewiarygodne, jak pasujemy do siebie... – Uśmiechał się szelmowsko. – Pod każdym względem, co? Czegoś takiego jak z tobą jeszcze nigdy nie przeżyłem. Jesteś kobietą moich marzeń, właściwie sama to wiesz, moja złota meisje... Znieruchomiałam i patrzyłam na niego jak pijana owca. Mogłabym się temu przysłuchiwać godzinami, tak byłam spragniona tych wszystkich pięknych słówek. Gdy zadzwoniła jego komórka, westchnęłam rozczarowana. Ton rzucił szybkie spojrzenie na wyświetlacz, a potem z przepraszającym gestem odwrócił się ode mnie. Stłumionym głosem powiedział po holendersku coś, czego nie zrozumiałam. Brzmiało jak: „Nie teraz, zadzwonię do ciebie później, OK?”. – Przepraszam. – Podszedł do mnie. – Kto to był? – zapytałam i od razu ugryzłam się w język. To niezbyt cool z mojej strony zadawać takie pytania! – Jeden mój kumpel – Ton powiedział to bez cienia zakłopotania. Potem pogłaskał mnie po plecach i zapytał: – Jeszcze boli? Metalowa dulka wiosłowej łódki pozostawiła na moich plecach całkiem dużego siniaka. – To nic... drobiazg – zapewniłam. – Warto było. – Uśmiechnęłam się i podciągnęłam pończochę. – W każdym razie dzięki temu tak szybko cię nie zapomnę. – Nie powinnaś o mnie zapomnieć nigdy. Ta noc z tobą była... czymś najbardziej podniecającym z wszystkiego, co kiedykolwiek przeżyłem. Wsłuchiwałam się w dźwięk jego głosu, po czym usiadłam. – Na pewno mówisz to każdej kobiecie, prawda? Przez chwilę patrzył na mnie intensywnie i uśmiechał się. – Tobie to mówię. Narzucił na siebie sweter, usiadł obok mnie na piasku i ugryzł w koniuszek ucha. Zachichotałam. – Nie, bo znów się rozbiorę. – Zrób to. – Jesteś naprawdę zakręcony. – Tak, zakręcony na twoim punkcie. – Całował mnie tak długo, aż znowu znaleźliśmy się na piasku i całym ciężarem położył się na mnie. Czułam jego erekcję przez żaglowe płótno spodni. – Ale zakręcony na punkcie seksu? – wyrzuciłam z siebie i chwyciłam łyk powietrza. Roześmiał się, a jego ciepły oddech muskał moje ucho. – Jasne, zakręcony na punkcie seksu – szepnął i przycisnął się do mnie. – A cóż by innego? Seks jest podstawą wszystkiego. Moglibyśmy mówić i mówić, i mówić o wszystkim, ale uwierz mi, w końcu zawsze tylko seks się liczy. Słońce było już nisko na niebie. Ton spojrzał na zegarek i wstał. – Chodź, moja meisje, musimy iść. Obiecałam Johannie, że spędzę ten ostatni wieczór w Bergen z nią, a Ton towarzyszył mi w drodze powrotnej aż do plażowej kafejki, gdzie moja przyjaciółka, otulona kocem, siedziała w plecionym fotelu i czytała. Następnego dnia chciałyśmy wyruszyć do domu wczesnym rankiem, bo w południe Lilli miała wrócić ze szkolnej wycieczki. Westchnęłam głęboko. W tej chwili Kolonia była ode mnie tak samo daleko jak biegun północny. Pożegnanie z Tonem przyszło mi z trudem, cały czas odsuwałam od siebie tę myśl, ale ten moment nieubłaganie nadszedł. – Ton – powiedziałam i popatrzyłam na niego. – Już dobrze, meisje, żadnych długich pożegnań. – Kiwnął do mnie. – Kiedy się znów zobaczymy? – Dopiero teraz przyszło mi do głowy, że w ogóle jeszcze
o tym nie rozmawialiśmy. – Kiedy chcesz – odparł. – Zdzwonimy się. Przyłożył dłoń z odwiedzionym kciukiem i małym palcem do ucha, roześmiał się, a potem odszedł długim sprężystym krokiem, nie oglądając się za siebie. – Myślę, że muszę to i owo odszczekać – powiedziała Johanna. Siedziałyśmy w małej francuskiej restauracji niedaleko Dorpstraat, którą polecił nam Jan, i jadłyśmy comber jagnięcy z chrupką tymiankową skórką. Po mojej długiej wycieczce na wydmy nagle nabrałam wilczego apetytu. – Ten facet to sensacja – kontynuowała. Skinęłam głową, zadowolona. W końcu moja przyjaciółka to zauważyła. – Ale też kobieciarz. – Dlaczego tak uważasz? Tylko dlatego, że dobrze wygląda? Johanna pokręciła głową. – Nie, nie, to nie ma nic wspólnego z wyglądem. To taki gatunek. Ile on właściwie ma lat? Wygląda tak totalnie... młodzieńczo. – Dziesięć lat mniej niż ja – odparłam. I żeby zapobiec wszelkim komentarzom, od razu dodałam: – Ale, uwierz mi, to już całkiem duży chłopiec. Johanna kiwnęła głową. – Chciałabym w to wierzyć. Jak wiadomo, nad morzem człowiek szybciej się starzeje. Jednak dziesięć lat – taaak, to cała epoka. Myślę, że między trzydziestką a czterdziestką mnóstwo rzeczy się wydarza. – Mnie tego mówić nie musisz, nie jestem kretynką. Johanna żuła z namysłem ostatni kawałek jagnięciny, potem pokręciła głową roześmiana. – Ach, co tam! Takie niezwykłe to przecież znów nie jest. Poza tym dobrze na ciebie działa, to najważniejsze! – Rzuciła mi życzliwe spojrzenie. – Powinnaś siebie kiedyś zobaczyć z tymi rumianymi policzkami i błyszczącymi oczami. Wszyscy ludzie na ciebie patrzyli, kiedy przyszłyśmy do restauracji. – Puściła do mnie oko. – A właściwie, co robiliście całe popołudnie? – No, a co? – Przez chwilę kołysałam czerwone wino w kieliszku i myślałam o słowach Tona: czerwone wino sprawia, że człowieka ogarnia przyjemne zmęczenie, a białe prowokuje buntowniczy nastrój. Rzeczywiście czułam się coraz bardziej zmęczona, ale to chyba nie za sprawą czerwonego wina. – Poszliśmy na spacer. – Pochyliłam się nad kieliszkiem i upiłam spory łyk. Moje spożycie alkoholu w ostatnich dwóch dniach drastycznie wzrosło, ale w końcu miałam przecież co świętować – swoje urodziny i zupełnie osobiste przebudzenie wiosny. – Ton mówił, że seks to podstawa wszystkiego. Co ty na to? – Zauważyłam, że jestem trochę wstawiona. – Odważne stwierdzenie, powiedziałabym. – Johanna odłożyła sztućce na talerz. – Ale seks jest przecież ważny – obstawałam przy swoim i ściszyłam głos. Wiedziałam, o czym mówię. W końcu dostatecznie długo żyłam bez seksu i nie mogłam poważnie twierdzić, że taka bezcielesna egzystencja była wspaniała. – Bez seksu nic się nie liczy. – Bez miłości nic się nie liczy – rzekła Johanna. – Seksu i szacunku, i miłości, ale najważniejsza jest miłość... to tutaj. – Poklepała się wyprostowaną dłonią po sercu. – Jeśli tego brakuje, w istocie nic się nie liczy. – Gadasz jakbyś się naczytała Biblii – powiedziałam i zauważyłam, że moje słowa stają się coraz bardziej bełkotliwe. – A ty powinnaś iść do łóżka. – Mówię przecież. – Przepiłam do swojej przyjaciółki. – Łóżko jest najważniejsze.
14 Leżałam w łóżku i nie mogłam zasnąć. Za oknem padał łagodny kwietniowy deszcz, a ja myślałam o Tonie. Nie zadzwonił. Gdy po raczej milczącej podróży powrotnej, w której każda z nas była zajęta swoimi myślami, pożegnałam Johannę przed domem, w którym mieszkam, miałam wrażenie, że wróciłam z podróży na księżyc. Wszystko było dobrze znane i jednocześnie trochę obce, a moja radość z powrotu do codziennego kieratu była ograniczonana. Zamknęłam za sobą drzwi i rozejrzałam się poirytowana. Po takim weekendzie powrót do codziennego życia, do list zakupów, wyrzucania śmieci, przyrządzania jedzenia, odbierania Lilli z przedszkola, głośnego czytania książeczek dla dzieci, sprzątania mieszkania, korygowania maszynopisów i wysiadywania na nudnych konferencjach, nie był łatwy. Byłam jak lunatyczka, która przez chwilę z somnambuliczną pewnością spacerowała po kalenicy dachu, żeby nagle runąć na twardy bruk rzeczywistości. W mieszkaniu było zimno, kontrolka sekretarki w telefonie migała. Wcisnęłam przycisk i odsłuchałam wiadomości. Nic intersującego. Żadnej wiadomości z Holandii, chociaż dla pewności dałam Tonowi też numer stacjonarny. On nie miał nigdy czegoś takiego jak telefon stacjonarny. W dzisiejszych czasach było to chyba zupełnie niemodne. Oskubałam kilka zwiędłych liści z fikusa i spojrzałam na zegarek. Lilli miała wrócić z wycieczki za dwie godziny, zdążyłam więc jeszcze rozpakować torbę, wrzucić rzeczy do pralki i przygotować coś do jedzenia. Najchętniej od razu wróciłabym nad morze, gdzie wszystko było tak pięknie oczywiste i nikt niczego ode mnie nie chciał, z wyjątkiem mojego holenderskiego rybaka. Zapomniałam o nim na chwilę, gdy Lilli wysiadła z autobusu i rzuciła mi się w ramiona. Przez całe popołudnie zachwycona i z wypiekami na twarzy opowiadała swoje przeżycia z wycieczki i podarowała mi z dziecięcą dumą łapacz snów, który zrobiła dla mnie w prezencie urodzinowym i który musiałam natychmiast zawiesić nad swoim łóżkiem. Byłam bardzo wzruszona tą przerażającą konstrukcją, wykonaną zapewne z wielką miłością niewprawnymi rączkami. Gdy teraz leżałam w łóżku i wpatrywałam się w sufit, to małe monstrum z drewna, oklejonych rolek papieru toaletowego i długich kolorowych nitek wełny, bujało się nade mną w słabym świetle ulicznej latarni i wyglądało dość upiornie. Miałam obawy, że raczej sprowokuje złe sny, niż im zapobiegnie, ale chyba musiałam się do tego przyzwyczaić. Niespokojnie przewracałam się z boku na bok i próbowałam jak najwygodniej ułożyć poduszkę, ale nie mogłam zasnąć. Na nocnej szafce czekały telefony: domowy i komórkowy. Zrobiło się wpół do pierwszej, a szansa, że Ton się zamelduje, zmniejszała się z każdą minutą. Nie możesz być taka niecierpliwa, skarciłam siebie surowo. Niestety, cierpliwość nie należy do moich mocnych stron. Myślę, że nigdy nie potrafiłabym żyć w Anglii. „Poczekaj, najpierw wypij herbatę” – to była naprawdę najnudniejsza dewiza, jaką kiedykolwiek słyszałam. Nie miałam zbyt wiele czasu, właściwie nikt go nie miał. Jeśli się samemu było bardzo szybkim – a przy moich liczących po tysiąc punktów listach zadań po prostu musiałam być szybka – wszyscy, którzy kroczyli przez życie w normalnym tempie, wydawali się odrobinę archaiczni. Ponownie wbiłam się w poduszkę i próbowałam zasnąć na brzuchu. Była za kwadrans pierwsza, budzik zadzwoni o wpół do siódmej. Dobrze, że nikt w wydawnictwie nie liczył na to, że będę przed dziewiątą. Ziewnęłam od serca i obróciłam się na plecy; bolały, pomyślałam o nocy na przystani. Dlaczego ten Holender nie dzwonił? Już podczas podróży samochodem wciąż wyciągałam komórkę w nadziei, że znajdę chociaż króciutki esemes, ale była tylko wiadomość od Jasmin, która składała mi spóźnione życzenia urodzinowe i pisała, że się cieszy na mój powrót do pracy we wtorek. Druidka w tym czasie sfiksowała i jest o czym opowiadać. Czy byłam tym zaciekawiona? Nie! A co mnie obchodzi Druidka? To wszystko było tak daleko ode mnie i moich pięknych fantazji! Gdy zostawiłyśmy za sobą rozległe zielone łąki Holandii, złapałam się na tym, że w
myślach już planowałam swoją następną wizytę u Tona. W weekend za dwa tygodnie Lilli ma być u ojca. Dotknęłam szyi, gdzie wciąż jeszcze była malinka, i przełknęłam ślinę. Tęskniłam za dotykiem Tona. Tak, urządzimy sobie wspaniały weekend, w ogóle nie będziemy wychodzić z łóżka, a potem prawdopodobnie znów powie, że należę tylko do niego... Przyjemny dreszcz przeszedł mi po plecach i zrobiło mi się niedobrze z pożądania. Popatrzyłam przez okno i trochę się uspokoiłam. W gruncie rzeczy wszystko było całkiem proste. Właściwie mogłabym jeździć do Bergen w każdy wolny od Lilli weekend, w końcu to nie było tak daleko, a zaraz potem będą wakacje... a potem... a potem... Wyobrażałam sobie właśnie, jak mieszkam z mężem i dzieckiem w małym domku nad morzem, Ton i Lilli wychodzą do szkółki żeglarskiej, a ja siedzę w ogródku i redaguję przekład, kiedy Johanna spojrzała na mnie. – No, zameldował się? Pokręciłam głową. – Nie, to tylko Jasmin. – Zastanowiłam się chwilę i powiedziałam: – No tak, przecież dopiero wczoraj się pożegnaliśmy. – A jak się umawialiście? – chciała wiedzieć Johanna. – On powiedział... a więc on powiedział, że zobaczymy się, kiedy tylko zechcę, i że się zdzwonimy. Może ja powinnam do niego zadzwonić, gdy dojedziemy do Kolonii. To doskonały pomysł! Pomyślałam, że zadzwonię tylko po to, aby mu powiedzieć, że szczęśliwie dotarłyśmy. Johanna najwyraźniej nie uważała tego pomysłu za genialny. – Cóż, tego akurat nigdy bym nie zrobiła – powiedziała i ze śmiechem pokręciła głową. – Ale to przecież jest bardzo staromodne, nie? – Nie – odparła z naciskiem Johanna. – Nie jest. Jeśli chcesz posłuchać mojej rady, precz z rękami od telefonu. On musi zadzwonić. Złościłam się jeszcze przez chwilę i powiedziałam, że jestem za stara na takie gierki w „kto do kogo pierwszy zadzwoni” i że w końcu wszyscy jesteśmy dorośli, ale Johanna obstawała przy swoim. I tak oto trzymałam paluchy z dala od telefonu, bo czasem słucham się swojej przyjaciółki. Robiłam to, co potrafiłam najmniej. Czekałam.
15 Wyczekiwana wiadomość przyszła, gdy następnego ranka w drodze do pracy stałam na czerwonym świetle i niecierpliwie dodawałam gazu na luzie. Komórka na siedzeniu pasażera dwoma sygnałami dała znać, że przyszedł esemes. Podniecona jak nastolatka pochwyciłam telefon i otworzyłam wiadomość. Cześć, moja złota meisje! Moje serce podskoczyło z radości. Jestem akurat na przystani i sprzątam. W ogóle już nie wychodzisz mi z głowy. Ton – Tak! – krzyknęłam. – Tak! Tak! Tak! Ton napisał i mój dobry nastrój podskoczył z poziomu zero do zawrotnej wysokości. Z zachwytem co chwila odczytywałam tę wiadomość na wyświetlaczu, aż usłyszałam za sobą trąbienie. Spojrzałam we wsteczne lusterko. Młody biznesmen w czarnym audi A6 stuknął się kilka razy w czoło i opuścił szybę. – Mój Boże, kobiety! – zawołał. – Jedź już, dziewczyno, bardziej zielone nie będzie! Nienawidzę kierowców audi. Większość kierowców audi, których znam, przy czym – przyznaję, dzięki Bogu – żadnego nie znam osobiście, to polukrowani, dobrze zarabiający młodzi karierowicze, którzy za każdym razem, gdy na autostradzie wyprzedzasz ciężarówkę, chcą cię zepchnąć z pasa oślepiającymi reflektorami i agresywnym najeżdżaniem od tyłu. Kierowcy audi są obecnie królami szos. Wcześniej byli nimi właściciele bmw. Ale beze mnie! Zostawiłam samochód na ręcznym hamulcu, wysiadłam i trzasnęłam za sobą drzwiami. Potem podeszłam do tego A6 za mną i schyliłam się do okna samochodu. – Dla pana wciąż jeszcze pani Berger, jasne? – fuknęłam na osłupiałego kierowcę. – I niech pan sobie zostawi te mizoginiczne frazesy na kolejne posiedzenie w stałym gronie, tam być może ktoś je doceni. Podreptałam na szpilkach z powrotem i spokojnie wrzuciłam pierwszy bieg. Trąbienie ustało, a ja, zadowolona, skierowałam samochód na Hansaring. Na następnych światłach znów oddałam się swojemu nowemu ulubionemu zajęciu. Czytałam jeszcze raz wiadomość od Tona. Za wyjątkowo piękne uważałam ostatnie zdanie. W ogóle już nie wychodzisz mi z głowy. Postanowiłam zadzwonić do niego. Teraz, natychmiast. Światło zmieniło się na zielone, pojechałam dalej, z telefonem przy uchu. Usłyszałam parę sygnałów, a potem męski głos. Serce skoczyło mi do gardła. – Ton? – zapytałam. – To ja, Fritzi. Wiesz co, ty też już w ogóle nie wychodzisz mi z głowy. – Och – powiedział. – To dobrze. Szczęśliwa kiwnęłam głową. – Co teraz robisz? – zapytał. – Siedzę w samochodzie i jadę do pracy. – Chętnie usiadłbym obok ciebie – powiedział, a w jego głosie zabrzmiał ten ton, który już znałam i który za każdym razem powodował u mnie rumieniec. – Włożyłbym rękę między twoje piękne nóżki... – Zrobił krótką przerwę, a ja ustami chwytałam powietrze. – Powiedz, co masz na sobie? – Ko... kostium – wyjąkałam. Czyżby to miał być pierwszy w moim życiu seks przez telefon? Niewiarygodne! Ten mężczyzna chyba o niczym innym nie myślał. – Tym lepiej – wydawał z siebie zadowolone pomruki. – To teraz zdejmę z ciebie twoje słodkie małe majteczki, a potem... – Ton! – krzyknęłam, a mój samochód zjechał na prawo. – Proszę! Muszę prowadzić auto. Nie możesz mówić do mnie takich rzeczy. – Dlaczego nie? – odparł. – Wiem przecież, że cię to podnieca. – Usłyszałam jego śmiech. – Ton, ty naprawdę jesteś zuchwalcem. – Ja też się śmiałam. – Lepiej umówmy się, że będziemy kontynuować tę podniecającą rozmowę dziś wieczorem. Wtedy groźba, że spowoduję wypadek, będzie mniejsza. Zadzwonię do ciebie koło dziewiątej, pasuje ci? – Jasne. Dziewiąta jest w porządku. Posuniemy się dalej... – powiedział, a jego słowa
zawisły w powietrzu jak bańka mydlana. W każdym razie po tym stwierdzeniu jedno było pewne: mój Holender umierał z tęsknoty za mną, więc zebrałam całą swoją odwagę: – Posłuchaj, Ton, co byś powiedział... zastanawiam się... moglibyśmy się spotkać w weekend za dwa tygodnie? Lilli będzie wtedy u ojca, a ja... więc, gdybyś miał czas, mogłabym przyjechać. – W napięciu wstrzymałam oddech. – Dlaczego nie? – odrzekł, a ja zobaczyłam przed sobą jego usta, które rozciągały się w wymownym szelmowskim uśmiechu. – Przyjeżdżaj. Wprawdzie nie dokładnie to chciałam usłyszeć, ale większość mężczyzn nie potrafi okazywać zachwytu tak jak my, kobiety. Przecież wiadomo. Najważniejsze, że cel został osiągnięty, pomyślałam i beztrosko rzuciłam komórkę na siedzenie pasażera. Byłam w tak dobrym nastroju, że nie zauważyłam samochodu, który za mną jechał, a ściślej mówiąc, zauważyłam go dopiero wtedy, gdy parkowałam na ulicy Engelbrechta, gdzie miało siedzibę wydawnictwo. – To znowu pani – powiedział policjant. Wysiadłam i patrzyłam w dwoje ciemnobrązowych oczu, które srogo mnie taksowały. – Tak? – zapytałam i wygładziłam kostium. To był ten sam policjant, który kilka tygodni temu upominał mnie, gdy stałam na zielonym świetle. Teraz wyciągnął bloczek i spisywał mój numer rejestracyjny. Dlaczego policjanci muszą to robić w tak stresujący sposób, myślałam. Ale byłam mądra i nie otwierałam buzi. Stróże prawa wolą, żeby im się przysłuchiwać. – Jechałem za panią od Hansaring, młoda damo. Prawie cały czas korzystała pani z telefonu komórkowego, dwa razy zignorowała pani pierwszeństwo przejazdu, nie zareagowała na znak „stop”, a poza tym – odsunął się o krok i pokazał znak drogowy – tu jest ograniczony zakaz postoju, można tylko załadować albo rozładować samochód. – Ale – powiedziałam zdziwiona – ja zawsze tu parkuję. Ten znak musi być nowy. – Jasne – odparł. – I nie rozmawiała pani przez telefon. Z poczuciem winy spuściłam głowę, po czym postanowiłam pozbyć się kłopotu, wykorzystując swój wdzięk. – Cóż... teraz, kiedy pan zwraca uwagę... no, troszkę rozmawiałam, ale króciutko... i... no, zazwyczaj nigdy nie rozmawiam przez telefon w samochodzie, naprawdę – rzekłam z rozbrajającym uśmiechem. – Jasne – powtórzył i skinął głową. – Króciutko rozmawialiśmy. Ja też skinęłam i podchwyciłam jego „my”. – Taaak, a więc... co teraz zrobimy? Sztuka wciągania innych do swojej łódki. Niewzruszony odsunął czapkę do tyłu. – Cóż, co pani teraz zrobi, nie wiem, ja w każdym razie spisuję protokół. To będzie kosztowne. No i parę punktów karnych. – Och nie, proszę, niech pan poczeka! – Prawie wyrwałam mu długopis z ręki. Ostatnio już tyle razy radar zrobił mi zdjęcie za nadmierną prędkość w terenie zabudowanym, że kolejne punkty prawdopodobnie kosztowałyby mnie utratę prawa jazdy na dłuższy czas. A akurat teraz potrzebowałam go bardziej niż kiedykolwiek. Jak inaczej miałabym dojechać do Bergen aan Zee? – Wie pan co – stwierdziłam odważnie – natychmiast zabieram stąd samochód i po prostu o tym zapominamy. Myślę, że również policja może czasem przymknąć oko, prawda? Przymrużył oczy, ale nie wyglądał zbyt przyjaźnie. – Proszę – błagałam. – Jeśli mnie pan teraz spisze, to prawdopodobnie będę miała o ten jeden punkt za dużo, a ja potrzebuję samochodu, potrzebuję go naprawdę! Pisał coś dalej w swoim bloczku. Zdenerwowana skubałam go za rękaw. – Niech pan poczeka – próbowałam jeszcze raz, a on na moment przestał pisać. – Przecież pan też na pewno kiedyś był zakochany – to znaczy: kiedy był pan ostatni raz zakochany? Przez chwilę wydawało się, że się zastanawia. – Sporo czasu minęło – powiedział wreszcie i pisał dalej. – Ale ja – krzyknęłam zdenerwowana – właśnie się zakochałam, a myślałam, że dla mnie
już się wszystko skończyło. Oczywiście, nie należy rozmawiać przez telefon w samochodzie. Ale ja po prostu musiałam z nim porozmawiać. Człowieku, wiesz przecież, jak to jest. Kiedy się zakochasz, robisz czasem takie rzeczy, których normalnie byś nigdy nie zrobił... W ogóle nie ma pan serca? Policjant wpatrywał się we mnie, a potem wyrwał kartkę z bloczku i zgniótł ją, klnąc pod nosem. – A teraz proszę mnie uważnie posłuchać – powiedział gniewnie. – Jeśli jeszcze raz przyłapię panią z komórką podczas jazdy albo na zakazie parkowania, na czerwonym albo na zielonym świetle, jeśli w jakikolwiek sposób złamie pani przepisy, będzie się pani miała z pyszna, jasne? Skinęłam pokornie. – Tak – wyszeptałam. – Oczywiście. Dziękuję! Bardzo, bardzo dziękuję! – Aaaach! – machnął ręką rozzłoszczony i wrócił do swego samochodu krokiem Johna Wayne’a. – Jest pan dobrym człowiekiem, od razu wiedziałam! – zawołałam za nim. John Wayne parsknął i wsiadł do auta. Silnik zawył i chwilę później samochód zniknął w chmurze pyłu. No tak, nie całkiem w chmurze pyłu, w końcu byliśmy na ulicy Engelbrechta, a nie w Sierra Nevada. Patrzyłam za nim z ulgą, a potem odjechałam kawałek w dół ulicy, tam, gdzie parkowanie było dozwolone. Dla ukoronowania całej sytuacji położyłam przed szybą bilet parkingowy. Życie było piękne, a dziś był mój szczęśliwy dzień. Na moim biurku stał kolorowy, wiosenny bukiet, poniżej leżało opakowanie kocich języczków w celofanie i paczuszka owinięta różowym papierem. Jasmin promiennie się do mnie uśmiechała. Tym razem nie była to elektryczna poduszka, tylko kupon na baseny termalne, opakowanie herbaty Yogi-Chai i płyta kompaktowa z dziecinnie naiwnym motywem na okładce (głównie w zieleni) i nastrojowym tytułem Muzyka z krainy herbat. – Wszystko dla odprężenia – z dumą wyjaśniła Jasmin. – Żebyś się w końcu troszkę uspokoiła. – Objęła mnie. – Zatem, moja kochana Fritzi, jeszcze raz wszystkiego, wszystkiego dobrego z okazji urodzin! Kocie języczki są od pani Stricker. – Ach, jak to miło z waszej strony, dziękuję! – Naprawdę nabrałaś kolorków, dobrze wyglądasz! – Jasmin patrzyła na mnie z uśmiechem. – Taki weekend nad Morzem Północnym potrafi zdziałać prawdziwe cuda. – Można by tak rzec. – Uśmiechałam się tajemniczo. – Teraz przyniosę sobie kawę, a potem muszę ci coś opowiedzieć. Jasmin skinęła głową – Ja tobie też, wczoraj rozpętało się tu piekło – odparła cicho i rzuciła znaczące spojrzenie na uchylone drzwi naszego pokoju. W Best & Seller panowały niepisane zasady: na zebraniu firmowym, na którym przedstawiano nowe książki, nigdy nie wolno było skrytykować uwag kolegi, bez względu na to, jak były głupie. Zawsze należało czyścić spieniacz do mleka w ekspresie. A drzwi pokoju zostawiało się otwarte, żeby każdy mógł zobaczyć, jak dobrze się pracuje i żeby móc wszystkich zagadnąć. Doktor Trundl uważała, że tak jest „komunikatywniej”. Oczywiście bardziej chodziło o to, że tak było łatwiej nas kontrolować. Gdy kroczyła korytarzami swojego imperium i widziała zamknięte drzwi, można było mieć pewność, że do nich zapuka, aby osobiście przekonać się, czy ktoś potajemnie nie maluje paznokci albo nie prowadzi prywatnych zamorskich rozmów przez telefon. Doktor Trundl nienawidziła marnowania czasu, pieniędzy czy energii, a najwyższą pochwałą było, gdy o którymś z nas powiedziała, że pracuje wydajnie. „Wydajnie” to jedno z jej ulubionych słów – czy już wspominałam, że moja szefowa pochodziła ze Szwabii? Jednak dzisiaj doktor Trundl była na konferencji wydawców, na którą my, zwykli śmiertelnicy, nie mieliśmy wstępu. Zamknęłam więc za sobą drzwi pokoju – to był sygnał, który wszyscy koledzy zawsze respektowali.
– Nigdy nie zgadniesz, co mi się przytrafiło... – zaczęłam. A potem opowiedziałam najmilszej ze wszystkich koleżanek o swoim totalnie zwariowanym weekendzie. Jasmin nie posiadała się z radości. – Fantastycznie! – zawołała. – Nic dziwnego, że masz dziś high spirits. High spirits – podobało mi się takie określenie na świetny humor i postanowiłam wprowadzić to pojęcie do swojego słownika. – Ktoś z Bergen aan Zee – dalej ekscytowała się Jasmin. – Rozumiem, że teraz znasz kogoś, kto mieszka tam, gdzie inni jeżdżą na urlop. Lepiej przecież być nie może! Masz jakieś zdjęcie? Pokręciłam głową. – W ogóle się nie fotografowaliśmy – powiedziałam i postanowiłam nadrobić to zaniedbanie następnym razem. – Ale jest w typie Brada Pitta. Zachwyty Jasmin nie miały granic. Na mojej koleżance-przyjaciółce, w odróżnieniu od Johanny, wydawał się zupełnie nie robić wrażenia fakt, że nowy mężczyzna w moim życiu był znacznie młodszy ode mnie, zawodowo podążał w wyraźnie innym kierunku i nosił bluzy z kapturem i nadrukiem Sail & Sound – it’s groovy. – To przecież super – stwierdziła i jej iskrzące się zielonkawe oczy z zadowoleniem patrzyły na mnie. – Kiedy się zobaczycie? – W weekend za dwa tygodnie – odpowiedziałam. – Znów tam pojadę. Jasmin skinęła głową z aprobatą. – Uważam... To wszystko zapowiada się bardzo dobrze. Czasami tak szybko sprawy się zmieniają... – Odgarnęła bujne brązowe loki, które zawsze tak malowniczo okalały jej jasną twarz w kształcie serca, i przez chwilę w milczeniu patrzyła przez okno, jakby tam było coś do oglądania. Też wyjrzałam, ale zobaczyłam tylko to, co zwykle od prawie roku – starą halę fabryczną z czerwonej cegły, przed którą w jedną i drugą stronę chodziło kilku budowlańców z taczkami, dźwig z napisem HochTief, przenośną toaletę, kilka kabli wysokiego napięcia rozpiętych nad kawałkiem zielonego terenu i niebo, które tego dnia przesłonięte kilkoma jasnoszarymi chmurami wisiało nad jeszcze bardziej szarym Renem. To beznadziejny widok, ale po chwili człowiek już nie zwracał uwagi na takie rzeczy. – Oni chyba nigdy nie skończą – powiedziałam, gdy przez podwójne szyby usłyszałam stłumiony hałas młota pneumatycznego. – Co właściwie budują? – Nie mam pojęcia. Słyszałam o mieszkaniach, ale może osiądzie tu jakaś prywatna stacja telewizyjna czy radiowa. Kolonia staje się przecież miastem mediów. Jasmin nadal patrzyła przez okno. Najwyraźniej na chwilę się rozmarzyła. Jednak to nie Kolonia, która stawała się miastem mediów, była tego przyczyną. – Peter oświadczył mi się w weekend – rzekła bez wstępów i spojrzała na mnie. – Na wieży telewizyjnej w Düsseldorfie. Pobieramy się we wrześniu. Peter był inżynierem, którego Jasmin poznała pół roku temu. To był dzień dobrych nowin. – Ach, Jasmin! Jak wspaniale! Tak bardzo się cieszę! Wiedziałam, że Jasmin marzy o rodzinie i pamiętałam, jak trzy lata temu pewnego grudniowego poranka siedziała w biurze i z płaczem opowiadała mi, że w weekend rozstała się ze swoim długoletnim chłopakiem ze studiów, bo on poznał inną. – Chcę przecież mieć dzieci – powiedziała i wielkie łzy stanęły w jej pięknych oczach, które pociemniały ze zgryzoty. – Jasmin, będziesz je miała – odparłam zakłopotana. – Na pewno. Nawet jeśli dziś nie potrafisz sobie tego wyobrazić, znów wszystko będzie dobrze – próbowałam ją pocieszyć. – Oczywiście, teraz jest źle, a w takich chwilach skupiamy się na tym, co akurat straciliśmy. Ale w tym samym czasie dzieje się wokół nas wiele nowych, również pięknych rzeczy, których w bólu zupełnie nie widzimy. Wieczorem zaprosiłam ją do kina – pamiętam, że grali O północy w Paryżu Woody’ego Allena – i od tego czasu stałyśmy się więcej niż koleżankami. Była dla mnie jak młodsza siostra. Ach, te uniesienia serca, pomyślałam, gdy patrzyłam teraz na siedzącą przede mną i
szczęśliwą Jasmin, i naszedł mnie nieco filozoficzny nastrój. Tak ciężko, tak pięknie, tak zmiennie. A potem, jeśli się człowiek temu dokładnie przyjrzał, życie znów wracało na utarte tory – wszystkie te wielkie uczucia, tęsknoty, smutki, w gruncie rzeczy bez znaczenia, były ważne tylko dla nas. Jasmin zaproponowała, żebyśmy w przerwie obiadowej poszły do Włocha. – Wygląda na to, że obie mamy co uczcić – stwierdziła radośnie. Następnie ściszyła głos i powiedziała, że niestety stała się też rzecz bardzo niepomyślna, która dotyczy mnie. – Tak – odrzekłam. – Już coś o tym wspominałaś. O co chodzi? – Kaminski się dowiedziała, że teraz ty zajmujesz się Alexą Werner i wpadła tu wczoraj niemal w furię. Rzekomo podebrałaś jej autorkę. – Słucham? – zapytałam zdziwiona. – Myślałam, że obydwie miały problem. – Najwyraźniej tak widzi to tylko pani Werner. W każdym razie Kaminski była kompletnie zaskoczona, gdy się o tym dowiedziała. Biegała po redakcji jak wariatka, a potem opowiadała wszystkim, że podlizywałaś się Trundl i oczerniłaś Kaminski, żeby przejąć jej autorkę. A ona właściwie już odwaliła całą wstępną robotę... I tak dalej, i tak dalej. – Co?! – krzyknęłam i nagle usiadłam przy biurku prosta jak świeca. Nie wierzyłam własnym uszom. – To jest przecież... to jest... szczyt wszystkiego! Ani słowa prawdy nie ma w tych nonsensach, które opowiada ta stara szczotka klozetowa. Jasmin skinęła głową. – Od razu powiedziałam, że nie bardzo to sobie wyobrażam. Ale ona zrobiła ze mnie idiotkę i stwierdziła, że tak czy owak będę po twojej stronie. W końcu poszła do Rescha i tam się wypłakiwała, że wciąż będziesz uprzywilejowana tylko dlatego, że jesteś rozwiedziona i nie radzisz sobie z życiem. Że podobno ciągle intrygujesz, aby przewalczyć swoje sprawy i jesteś blond trucizną tego wydawnictwa. Poczerwieniałam z gniewu. – Tak powiedziała? – Obawiam się, że tak. Stricker stała tuż obok przy kopiarce i słyszała każde słowo. Drzwi do pokoju Rescha były wprawdzie zamknięte, ale Kaminski dostatecznie głośno się darła. – Nie pojmuję tego! – Teraz ja się darłam. – Nie pojmuję tego! Ta fałszywa żmija! Ja intryguję? Ja intryguję?! – Zerwałam się z krzesła i biegałam po pokoju. – Wręcz przeciwnie. Chcesz wiedzieć, jak naprawdę miały się sprawy? Autorka powiedziała Trundl, że albo zmieni jej redaktorkę, albo ona zmieni wydawnictwo. Tak było! Nie pchałam się do tej roboty, tak, nawet nie wiedziałam, że są jakieś kłótnie, bo gdy się słucha Anity, trudno się oprzeć wrażeniu, że jest najlepszą przyjaciółką Alexy Werner. Łapczywie chwytałam powietrze. – Być może to wieczne „właściwie to ja napisałam tę książkę” kiedyś podziałało autorce na nerwy, potrafię to zrozumieć. W każdym razie Trundl mnie zapytała, czy chcę zająć się następną powieścią Alexy Werner, rozumiesz, Trundl zapytała mnie, nie ja ją! Moja tyrada została gwałtownie przerwana, gdy nagle otworzyły się drzwi. Doktor Trundl stała w progu i patrzyła z zainteresowaniem na mnie i moją koleżankę, przede wszystkim jednak na mnie. Nie słyszałam pukania, a jakże. Jasmin pobladła, ja nadal byłam czerwona na twarzy. – O co pytała Trundl? – szefowa powtórzyła moje ostatnie zdanie. Gapiłam się na nią. – Doktor Trundl – wyjąkałam przerażona. – Skąd się pani wzięła? – Ja tu pracuję – spokojnie odrzekła szefowa. – A panie co teraz robią? – Ja się denerwuję – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Byłam jak Aguirre, gniew boży. Z tej pułapki i tak nie było wyjścia. – To dało się słyszeć – stwierdziła doktor Trundl. – A gdzie bucik ciśnie? Kto nadepnął na odcisk? – Uśmiechała się. Naprawdę się do mnie uśmiechała. Jasmin na wstrzymanym oddechu obserwowała nasz godny filmu dialog. – Cóż – wyjaśniłam już nie tak filmowo i zastanawiałam się przez chwilę, co powinnam powiedzieć. Miałam na końcu języka wiele słów świętego oburzenia:
„Anita Kaminski jest najbardziej przewrotną żmiją na tej ziemi”. „Anita Kaminski to zaraza”. „Anita Kaminski rozpowszechnia podłe kłamstwa na mój temat, a w wolnych chwilach robi laleczki wudu, żeby zaczarować innych kolegów, jestem tego pewna”. Zacisnęłam zęby i milczałam. Czy to było mądre, żeby oplotkowywać Kaminski? Na pewno byłoby wspaniałe, wyzwalające i satysfakcjonujące, tak po prostu wyjaśnić, na czym polega problem. Ale mądre nie było. Już widziałam kolegów z marketingu i dystrybucji, jak szepczą między sobą i obmawiają „głupie kozy z redakcji”. Spojrzałam na szefową i z żalem pokręciłam głową. – Nic – powiedziałam. – Nic takiego. Uniosła do góry brwi. – Z powodu niczego robi tu pani taką rewolucję, pani Berger? – Przykro mi, ale ja... wolałabym nie wchodzić w szczegóły. – Podniosłam ręce w obronnym geście. – Szczegóły mnie nie interesują, jak pani wie. – Doktor Trundl surowo spojrzała na mnie znad okularów. – Niech mi tu pani teraz nie lawiruje, pani Berger. Proszę od razu przejść do rzeczy. Przykładam dużą wagę do tego, by moi pracownicy byli wobec mnie szczerzy. Tylko w ten sposób można wydajnie pracować. – Stała pośrodku pokoju i nie miała zamiaru wyjść. – Rzecz polega na tym... – zaczęłam ostrożnie – jeśli chodzi o wydajną pracę, że byłoby dobrze, gdyby mogła pani jeszcze raz powiedzieć Anicie Kaminski, że to pani mnie zagadnęła w sprawie pracy z Alexą Werner. Obawiam się, że powstało małe nieporozumienie. – Ależ – odparła doktor Trundl i zmarszczyła czoło – powiedziałam jej to przecież wczoraj przed południem. Jasmin i ja spojrzałyśmy na siebie zaskoczone. – Myślałam, że wyraziłam się jednoznacznie – ciągnęła doktor Trundl i westchnęła rozdrażniona. – I cóż to znowu za dziecinada? Milczałyśmy speszone. – Dobrze więc, wyjaśnię to. – Widać było, że cała sprawa ją denerwuje, ale nie czułam się winna. – A jeśli już przy tym jesteśmy, pani Berger, czy skontaktowała się pani z autorką? – Zrobię to jeszcze dziś. Rzeczywiście, zapomniałam. – Dobrze. – Szefowa szybko wyszła z pokoju, kręcąc głową, a my wsłuchiwałyśmy się w nerwowe stukanie jej obcasów, gdy schodziła na dół. Jasmin pierwsza odzyskała mowę. – Bezczelność – powiedziała, gdy opadłam na krzesło przy swoim biurku. – Innymi słowy, Kaminski dokładnie wiedziała, jak się mają sprawy, a mimo to cię oczerniła. Gdybyś słyszała jej krzyki. Naprawdę tak przedstawiła problem: przekonałaś szefową i zabrałaś jej autorkę. Biedna ofiara. Gniewnie skinęłam głową. – Och, nie mogę powstrzymać łez. I jeszcze Trundl jej zmyje głowę. Oczywiste, że to nie było nieporozumienie. Jasmin patrzyła na mnie z namysłem. – Uważaj i nie daj się sprowokować. Kaminski i tak jest na ciebie totalnie wściekła. Jeśli teraz Trundl jeszcze raz z nią porozmawia, nie przepuści żadnej okazji, żeby ci nadepnąć na odcisk. Zastanowiłam się. Bez względu na to, jak cudnie wyobrażałam sobie scenę, w której przypieram Druidkę do ekspresu do kawy i mówię: „Co ty tu o mnie opowiadasz, stara żmijo”, nic by ona nie zmieniła. Nawet gdybym z trudem wzięła się w garść, zapomniała o tych wszystkich bezwstydnych pomówieniach i w ramach misji pokojowej starała się o zrozumienie („Słuchaj, Anita, przecież tak naprawdę nic na to nie mogłam poradzić”), już nie zostaniemy najlepszymi przyjaciółkami. To, że szefowa powierzyła zadanie mnie, zraniło próżność Anity. Tego, że musiała oddać „swoją autorkę” kobiecie, z którą, jak powiedziała, nie chciałaby się zamienić,
nigdy mi nie wybaczy. Było dla mnie jasne, że Anita wykorzysta każdą szansę, żeby mi nabruździć. Być może najlepiej będzie pozwolić jej na wpadkę. – Mam nowy plan. Wiesz co? Nic więcej nie powiem na ten temat. Będę całą sprawę traktować z wymijającym uśmiechem. Psy szczekają, a karawana idzie dalej – oznajmiłam, uniesiona nowo odkrytym poczuciem suwerenności. – Nie dam sobie zepsuć dobrego humoru. Nie Anicie Kaminski. Gdy po długiej przerwie obiadowej u Włocha wchodziłyśmy z Jasmin po schodach do wydawnictwa, a Anita Kaminski jak chmura gradowa szła naprzeciwko nas w ciemnych powłóczystych szatach w towarzystwie patrzącego na mnie z wyrzutem Hartmuta Rescha, nawet udało mi się nie zwracać uwagi na jej skrzywioną minę i przywitać ją całkiem przyjaźnie. Być może Anita była wcieloną nikczemnością, ale ja, Friederike Berger, byłam dziś po słonecznej stronie życia i mogłam sobie pozwolić na wspaniałomyślność. Czułam się tak hojnie obdarowana ze wszystkich stron, byłam kochana, byłam królową serc. A kim była Anita Kaminski? Biedną uzurpatorką, która niewiele miała z życia.
16 Gdy myślę o tygodniach, które nastąpiły potem, z perspektywy czasu wydają mi się jedną długą rozmową telefoniczną, chociaż oczywiście tak nie było. Po mojej pierwszej wieczornej rozmowie z Tonem, która zaczęła się punktualnie o dziewiątej (w końcu to ja dzwoniłam do niego!), miało nastąpić wiele kolejnych rozmów przez telefon. Ton okazał się mistrzem sprośnych uwag; sypał deszczem komplementów, prowokował mnie, rozniecał erotyczne fantazje. Zachowywałam się jak na ecstasy – potrzebowałam tego narkotyku, nie mogłam sobie bez niego poradzić, bez tych słów i zdań i pełnych napięcia przerw, które wydawały się dotykać mojej skóry i burzyły mi krew. Gdy Lilli już leżała w łóżku, wybierałam numer komórki, którego nauczyłam się na pamięć, i z bijącym sercem wciskałam słuchawkę w ucho. Jeśli Ton odebrał i zameldował się swoim powolnym chropawym głosem, byłam w siódmym niebie; jeśli nie odbierał, byłam niespokojna i nie mogłam zasnąć. Prosiłam, żeby do mnie oddzwonił i nigdy bym nie pomyślała, że będę należała do tych kobiet, które wpełzają pod komodę, aby sprawdzić, czy kabel jest prawidłowo włożony do gniazdka telefonicznego. Ton dzwonił rzadko. Mówił, że będzie lepiej, jeśli ja do niego zadzwonię, kiedy będę miała czas. To mnie przekonywało. Niestety, oprócz telefonów istniało jeszcze tysiąc innych rzeczy, o które musiałam się zatroszczyć. W dniach dzielących nas od ponownego spotkania po raz pierwszy biegałam jak nakręcona po okolicy, paliłam za dużo i spałam za mało, a kiedy w samym środku narady dostałam od niego esemesa, w którym informował, że właśnie leży nago (!) na słońcu za przystanią i marzy o tym, żeby zedrzeć ze mnie ubranie, wyszłam z sali konferencyjnej i oparłam się o ścianę, aby się uspokoić. Potem wysłałam odpowiedź. Marz sobie dalej, mój kochany! A gdy następnym razem będziesz mnie rozbierał, nie spiesz się za bardzo – mam ci bowiem do zaproponowania coś wyjątkowo podniecającego... Tak, również ja umiałam pisać ekscytujące teksty! Uśmiechałam się zachwycona, a w czwartek poszłam po pracy do miasta i kupiłam sobie grzesznie drogą bieliznę. Czas do wyczekiwanego weekendu ciągnął się w nieskończoność i jednocześnie gnał z prędkością światła – zakochani wiedzą, o czym mówię. Kiedy w końcu naprawdę tam byłam, w piątkowy wieczór stałam przed małym domkiem Tona w Bergen i naciskałam dzwonek, zapomniałam o wszystkim innym – maszynopisie, który jeszcze kończyłam redagować w pośpiechu, bo trzeba go było szybko oddać do składu, o denerwującym oczekiwaniu na pana X, który – jak się często zdarzało, gdy zabierał Lilli – również tym razem spóźnił się pół godziny, o przeciągającej się podróży z powodu weekendowych korków, które panowały w Nadrenii, o strachu, że nawigacja z jakiegoś powodu wyzionie ducha, a ja w nadchodzącej ciemności zabłądzę. Mimo tego wszystkiego udało mi się! Byłam tu, a Ton otworzył mi drzwi z kieliszkiem wina w ręku i obsypał mnie pocałunkami. Chwilę później leżeliśmy na dywanie w jego salonie – nie zdążyliśmy dotrzeć do łóżka. Kto by przypuszczał, że taką namiętność można było napotkać w Holandii? – Bardzo słodka – mruczał Ton, gdy na chwilę się powstrzymał, żeby obejrzeć moją drogą bieliznę z czarnej koronki. Potem mnie obrócił, zdecydowanym ruchem rozpiął biustonosz i zabawnie podciągnął lamówkę moich maleńkich ażurowych majteczek do góry, zanim ją puścił, żeby lekko uderzyła mnie w tyłek. – Bardzo, bardzo słodka – powtórzył. – Ale obawiam się, że teraz musimy to zdjąć. Domek Tona był miły i zaskakująco przestronny. Na piętrze były sypialnia, łazienka i coś na kształt biura czy pokoju dla gości, w którym stały biurko i tapczan. Nad brązową skórzaną sofą w salonie wisiał plakat obrazu Ćmy barowe Edwarda Hoppera. Dookoła leżało kilka żeglarskich czasopism, nie było książek, a także nie za wiele mebli, ale Ton był raczej typem spędzającym czas poza domem i z pewnością wracał tu tylko po to, żeby się przespać. Gdy następnego ranka na krótko wyszedł, żeby kupić coś na śniadanie, trochę się rozejrzałam.
Oprócz zakurzonego flakonu Shalimar, który stał w szafce łazienkowej, nigdzie nie było śladów kobiecej bytności. Powąchałam flakon, to był pudrowy, ciężki zapach, którego mogłaby używać ciemnowłosa kobieta. Kimkolwiek była dama, która używała tych perfum, miała dobry gust. Ostrożnie odstawiłam buteleczkę. W sypialni na komodzie stało kilka oprawionych zdjęć przedstawiających Tona na katamaranie przy bardzo silnym wietrze. Żadnego zdjęcia kobiety. Lodówka w wyłożonej czarnobiałymi kafelkami kuchni była w typowo męski sposób prawie pusta, Ton miał tylko karton mleka, pudełko z jajkami, kilka butelek białego wina, kawałek sera i kilka puszek śledzi w sosie pomidorowym. Na parapecie marniała bazylia w doniczce. Wszystko, co najlepsze. Przeciągnęłam się błogo w o wiele za dużym swetrze, który dał mi Ton i który naciągnęłam na koszulę nocną, i zabrałam się do szukania mielonej kawy. Oprócz Johanny i Jasmin nikomu nie opowiadałam o Tonie. Nasz świeża miłość powinna na razie zostać tajemnicą. Czy to była miłość? Ja w każdym razie nie potrafiłam myśleć o niczym innym, a Ton w ten weekend nawet na chwilę nie wypuszczał mnie z rąk. Po długim śniadaniu w kuchni poszłam do łazienki, żeby wziąć prysznic, lecz gdy tylko ściągnęłam przez głowę koszulę, poczułam ręce Tona na swoich piersiach. Objął mnie od tyłu, przycisnął do siebie i szeptał mi do ucha, że jestem „najsłodszą czarodziejką ze wszystkich czarodziejek tego świata” i że nie może obojętnie na to patrzeć, przecież sama widzę. – Wchodzę razem z tobą pod prysznic – powiedział. Wiele godzin później, było już po południu, spacerowaliśmy wzdłuż plaży. Niebo się zaciągnęło, chmury przesuwały się nad wzburzonym morzem, zanosiło się na deszcz, ale co to szkodziło, zakochanym sprzyja każda pogoda. – Ach, Ton, to naprawdę wspaniałe, zupełnie spokojnie mogę sobie wyobrazić, że tu mieszkam – powiedziałam, gdy trzymając się za ręce, przechadzaliśmy się po piasku. – Dobrze pasowałabyś do morza – odparł i skinął głową. – Tak uważasz? – Pragnęłam kolejnych pochlebstw, chciałam usłyszeć na ten temat więcej, nie tylko że dobrze bym tu pasowała, ale że on chce mnie mieć zawsze przy sobie. – Jasne – uśmiechnął się szelmowsko. – I smakujesz dokładnie tak słono jak morze. – Ton! – Ze śmiechem dałam mu lekkiego kuksańca w bok. – Jesteś okropny. Nie potrafisz w ogóle o niczym innym myśleć? Pokręcił głową. – Szkoda byłoby, gdybym myślał o czym innym. Przytuliłam się do niego. – Wiesz co? Myślę, że się w tobie zakochałam. Roześmiał się. – To dobrze, moja meisje, to bardzo dobrze. – A ty? Stanął i zaczął mnie gryźć i ssać moje wargi, aż zajęczałam. Powoli przyzwyczaiłam się do tego trochę ekstremalnego sposobu całowania, tak, byłam wręcz przekonana, że bez tych pocałunków nie potrafię żyć. I gdy w niedzielę po śniadaniu, które tym razem zjedliśmy w łóżku, jechałam do domu i czułam się tak, jakbym się unosiła na obłokach z cudowną pewnością, że za dwa tygodnie przyjadę z powrotem i – kto wie? – może na krótszy lub dłuższy czas zamieszkam w małym domku w Bergen – w życiu nie podejrzewałabym, że moja pełna nadziei holenderska przygoda skończy się tak gwałtownie. – Było wspaniale, nie, nie wspaniale, było niewiarygodnie! – Tańczyłam radośnie wokół Johanny, która zrobiła herbatę i przyszła z kuchni. – Miałaś rację, właściwie nie jest tak trudno znaleźć odpowiedniego mężczyznę. Johanna lekko się uśmiechnęła. – O mój Boże, zupełnie wychodzisz z siebie. Już teraz możesz powiedzieć, że Ton jest tym właściwym?
Skinęłam głową. – Coś takiego po prostu się wie – wyjaśniłam. – To się szybko posuwa naprzód. – Johanna nalała nam herbaty i rozsiadłyśmy się na jej pięknych białych sofach. – Tak, szybko – powtórzyłam. – Rzeczywiście. Ale dlaczego nie. – W wieku czterdziestu lat człowiek ma już doświadczenie i wie, czego chce. – Nie wiesz, co on mi powiedział. Że dobrze pasowałabym do morza i że jestem częścią Bergen aan Zee, i że myśli tylko o mnie. – No dobrze, może to nie były dokładnie jego słowa, ale przecież tak naprawdę właśnie to chciał powiedzieć. Johanna była pod głębokim wrażeniem moich opowieści, widziałam to. Upiła łyk herbaty. – No, to chyba wkrótce będę cię musiała odwiedzić nad morzem – powiedziała, a ja roześmiałam się szczęśliwa. – A co z tymi trzema małymi słówkami? – Trzema małymi słówkami? – Od razu wiedziałam, co ma na myśli, i oddaliłam zarówno jej uwagę, jak i cichą niepewność, która we mnie narastała, wspaniałomyślnym gestem. – Ach, daj spokój, Johanno, w jakim stuleciu ty żyjesz? Ton jest młodym mężczyzną, który się we mnie błyskawicznie zakochał. Czuję to w każdej sekundzie, kiedy jesteśmy razem. Tylko podczas tego weekendu powiedział mi z pięćdziesiąt razy, że zwariował na moim punkcie. To chyba wystarczy, prawda? Johanna w zadumie skinęła głową. – No, to znaczy, że wszystko dobrze – powiedziała. Pierwsza katastrofa spadła jak grom z jasnego nieba. I nadeszła, podobnie jak wiele mniejszych i większych katastrof w życiu, w postaci telefonu. Był czwartkowy wieczór i moje ucho było jeszcze gorące od rozmowy telefonicznej, którą przed chwilą prowadziłam z Tonem. Swoim chropawym głosem i ze wszystkimi pikantnymi szczegółami opisywał, co ma zamiar ze mną zrobić, gdy następnego dnia do niego przyjadę. – O mój Boże, jak ja mam teraz zasnąć? – jęczałam, a on odparł, że w ogóle nie powinnam spać, tylko myśleć o nim. I tylko o nim! Po tych zaborczych słowach rozłączył się, a ja jeszcze przez chwilę zafascynowana wsłuchiwałam się w ciszę po drugiej stronie. Zaborczość Tona mnie podniecała, uważałam ją za dobry znak. Z żalem odłożyłam słuchawkę na szafkę nocną i opadłam na łóżko. Gdy telefon zaraz potem zadzwonił ponownie, odebrałam go w zuchwałej nadziei na kolejne miłosne szepty. – Tak – powiedziałam cicho. – Nie musisz się martwić, i tak myślę tylko o tobie. W słuchawce panowała cisza, słyszałam jedynie cichy oddech. Mój Boże, co on tam robił? – Ton? – zapytałam. – Z kim rozmawiam, przepraszam? – głos brzmiał chłodno i wydawał mi się dziwnie znajomy. To nie był Ton, z całą pewnością. – Halo? – zapytałam zmieszana. – Friederike? To był pan X. Miał złe nowiny. Po rozmowie z byłym mężem siedziałam w łóżku wyprostowana jak świeca i z rosnącą wściekłością wyrzucałam z siebie to brzydkie słowo, którego zawsze zabraniałam używać Lilli. – Cholera – klęłam. – Cholera, cholera, cholera! Pan X powiedział, że w ten weekend nie może zabrać Lilli. Wypadło mu ważne zawodowe spotkanie i niestety nic się z tym nie da zrobić. – Co to znaczy ważne spotkanie? Przecież chyba informują o tym przynajmniej dzień wcześniej! – Rozzłoszczona myślałam, że ja muszę dawać sobie radę ze wszystkimi swoimi zawodowymi sprawami i spotkaniami, chociaż Lilli mieszka ze mną. Dlaczego spotkania pana X wciąż były ważniejsze niż moje plany? – Nie możesz mi tego robić bez uprzedzenia – odpowiedziałam wzburzona. – To burzy wszystkie moje plany. Ja też... ja też mam ważne spotkanie w ten weekend. – W końcu spotkanie z Tonem nadawało kierunek całemu mojemu życiu, żadne zawodowe spotkanie nie mogło być
ważniejsze! – Nawet bardzo ważne spotkanie, muszę w weekend... wyjechać za granicę – wyjaśniłam. To jednak wydawało się nie robić na nim wrażenia. Pan X powtórzył z naciskiem, że jego spotkanie jest ekstremalnie ważne („Rozumiesz, Friederike? Ekstremalnie ważne!”) i sprawa była dla niego załatwiona. – Zapytaj może swoją matkę – dorzucił, zanim się rozłączył. Przez chwilę bezrozumnie wpatrywałam się w słuchawkę, a potem rzuciłam ją z krzykiem na poduszkę i znów wiele razy wypowiedziałam to brzydkie słowo. Lilli w ten weekend nie pojedzie do ojca. A ja prawdopodobnie nie pojadę do Bergen. Prawie zawyłam. I tak prawdopodobnie popełniłam pierwszy decydujący błąd. Jeszcze raz zadzwoniłam do Tona. Wtedy już rzeczywiście ryczałam. Ze szlochem i wściekła opowiedziałam mu o okropnościach, które mnie spotkały. Ton nie stracił równowagi, jak zwykle. – Taaak... szkoda, oczywiście – powiedział. – Takie rzeczy się zdarzają. To zobaczymy się innym razem. Innym razem? Prawie dostałam histerii. Nie chciałam widzieć się z Tonem innym razem, tylko w ten weekend! Zastanawiałam się, jakie jeszcze możliwości mi pozostały. Może Johanna wzięłaby Lilli do siebie? Moja matka? A może Mona będzie mogła przyjść do nas, żeby przypilnować Lilli? – Zadzwonię do ciebie rano – odparłam w końcu. – Być może znajdzie się jakieś rozwiązanie. Wszystkie ważne telefony wykonałam jeszcze przed pracą. Ale szczęście tym razem nie było po mojej stronie. Johanna, jedyna, która znała prawdziwy powód mojego pytania, jechała z mężem i dziećmi na jakąś uroczystość rodzinną w góry Eifel. Mona musiała się uczyć do egzaminu końcowego i zaproponowała, że pójdzie z Lilli w sobotnie popołudnie na plac zabaw. To nie posunęło mnie ani o krok naprzód. Rosła we mnie panika. Drżącymi palcami wybrałam na klawiaturze telefonu numer matki. Była moją ostatnią nadzieją. – Halo? – zgłosił się zaspany głos. Moja matka nigdy czynnie nie uczestniczyła w życiu świata pracy zorganizowanej i wstawanie o tej pogańskiej porze było jej zupełnie obce. – Mamo, tu Fritzi – powiedziałam zdecydowanym tonem. – Ach, dziecko – westchnęła. – Co się stało, jeszcze się nie dobudziłam. – Tak, mamo, przepraszam, ale to obłędnie ważne. Czy mogłabym dzisiaj po pracy przywieźć do ciebie Lilli na weekend? – Wyjaśniłam jej, że pan X nagle odmówił zabrania Lilli, a ja pilnie potrzebuję tego weekendu, żeby dokończyć redakcję jakiegoś przekładu. – Jak on mógł cię tak urządzić – stwierdziła matka, nie odpowiadając na moje pytanie. – Nie możesz mu pozwalać przerzucać wszystkiego na ciebie, Fritzi. Ten facet musi się w końcu zorganizować, od dawna już to mówię. – Tak, mamo, wiem. – Niecierpliwie wróciłam do swojej prośby. – Ale póki co, jest jak jest. Mogłabyś ją wziąć? Matka ciężko westchnęła. – Dziecko, to teraz naprawdę duży kłopot. Mam w ten weekend malarzy w domu, zdejmują stare tapety, a potem będą wszystko odnawiać. Wszędzie stoją stoły do cięcia tapety i wiadra z farbami i klejem, a między tym wszystkim Lilli... Nie, to nie jest dobry pomysł. Kiedy indziej bardzo chętnie. Ziewnęła potężnie. – A jak się ma nasz mały skarb? – Dobrze, mamo, zaraz wychodzimy do przedszkola – powiedziałam rozczarowana. – Rzeczywiście, głupia sprawa z tymi malarzami, ale pech. – Tak – odparła matka. – Też się ucieszę, kiedy już znikną, możesz mi wierzyć. Nie ma tu za grosz swobody.
– Co ja teraz zrobię, co ja teraz zrobię – mamrotałam i nerwowo stukałam palcami o jasny drewniany blat kuchennego stołu. – Ach, po prostu powiedz prawdę. Powiedz, że twój były cię załatwił, przecież każdy to zrozumie. Wciąż tak dużo pracujesz. W rozpaczy skinęłam głową. – Tak, mamo, w każdym razie... dziękuję. – Trzymaj się, dziecko. I daj Lilli ode mnie dużego buziaka – rzekła mama. – W każdym razie już się cieszę na to, że będzie u mnie we środę, kiedy pojedziesz do tej ważnej pisarki do Hanoweru. – Matka powiedziała to tak, jak gdybym była umówiona co najmniej z Elfriede Jelinek. „Wyobraźcie sobie, że Friederike zna osobiście Alexę Werner i była już u niej w domu w Hanowerze”, opowiadałaby zapewne z dumą swoim przyjaciółkom. – Do Hamburga, mamo! Jadę do Hamburga – sprostowałam machinalnie, ale to już nie miało znaczenia. Alexa Werner, z którą miałam się spotkać w przyszłym tygodniu, mogłaby mieszkać choćby w Timbuktu. Mnie w tym momencie interesowała tylko jedna miejscowość, a ta leżała nad Morzem Północnym i właśnie stała się dla mnie nieosiągalna. Kiedy odstawiłam Lilli do przedszkola, a ona, wesoło machając swoim kuferkiem z drugim śniadaniem, weszła na górę wąską żwirową ścieżką, zauważyłam, że płyną mi łzy. Dlaczego nic nie może mi się w życiu udać! Pociągając nosem, wyjęłam komórkę z torebki i zadzwoniłam do Tona, ale on nie odebrał. Zostawiłam mu równie łzawą, co rozpaczliwą wiadomość. Wyglądało na to, że chyba nic nie będzie z naszego pięknego weekendu, bo wszyscy, jeden po drugim, mi odmawiali. – Jestem totalnie smutna i wykończona – skarżyłam się ciszy po drugiej stronie słuchawki. – Oddzwoń do mnie zaraz, proszę. Dobrze? Jednak gdy trzy godziny później usłyszałam sygnał swojej komórki, nie Ton do mnie dzwonił, tylko moja przyjaciółka. Z rumieńcami na policzkach dokładnie zamknęłam od wewnątrz drzwi naszego pokoju w wydawnictwie. Jasmin wzięła dzień urlopu i byłam w nim zupełnie sama. W nadziei, że szefowa nie będzie robić akurat jednego ze swoich obchodów, drugi raz tego dnia zadzwoniłam do Holandii. Tym razem Ton zgłosił się natychmiast. – Ton! – zawołałam, a głos mi się załamał z radości. – Ton, wyobraź sobie, że mogę jednak przyjechać! Właśnie dzwoniła do mnie Johanna. Mówi, że może zabrać Lilli ze sobą na tę rodzinną uroczystość, bo Philipp będzie się tam sam nudził i – przerwałam, gdy zorientowałam się, że się gubię w nieważnych szczegółach. – Ach, Ton, czy to nie cudownie?! Ton milczał przez chwilę. Prawdopodobnie był tą dobrą nowiną równie oszołomiony jak ja. – Dzięki temu mogę nawet wyjechać trochę wcześniej, niż planowałam. Oczekuj mnie około siódmej. Szczęśliwa malowałam małe serduszka na białym bloku kartek, który leżał na moim biurku. Dopiero później przyszło mi do głowy, że Ton wciąż jeszcze nic nie powiedział. – Ton? – Tak, moja meisje – odezwał się, a jego głos brzmiał ponuro. A może mi się tylko wydawało? – Troszkę mnie teraz zaskoczyłaś – rzekł w końcu powoli, a w moim brzuchu nagle zaczęły się kręcić setki małych młyńskich kół. – Co rozumiesz pod pojęciem „zaskoczyłaś”? – zapytałam i próbowałam jakoś zatrzymać te młyńskie koła. – To brzmi tak, jakbyś się w ogóle nie cieszył. – Oczywiście, że się cieszę. Tylko tak się porobiło, że mam już ciut inne plany na ten weekend. Przecież dziś rano odwołałaś przyjazd. Pomyślałam o swoim rozpaczliwym telefonie z rana i pokiwałam głową ze wzburzenia i niecierpliwości. – Tak, ale teraz znów wszystko jest inaczej, poruszyłam niebo i ziemię, żeby się udało. To przecież nie szkodzi, jeśli w tym czasie będziesz musiał gdzieś wyjść, Ton. Najważniejsze, że będziemy się mogli zobaczyć!
– Jadę do Amsterdamu – powiedział. – Do Amsterdamu? – powtórzyłam, nic nie rozumiejąc. Jak Ton mógł tak szybko zmienić plany? Wiadomość ode mnie dostał ledwie trzy godziny temu. Przez jakiś czas żadne z nas nic nie mówiło, a ja słyszałam tylko przyspieszone bicie swego serca. – Nie możesz tego odwołać? – zapytałam po chwili. Co tak ważnego mogło być w tym Amsterdamie? – Obawiam się, że nie. – A może... a gdybyśmy po prostu spotkali się w Amsterdamie? Mogłabym tam przyjechać. Co o tym sądzisz? – Ach, meisje, to nie jest dobry pomysł. Spotykam się ze swoim starym kumplem, chcemy coś omówić w związku z festiwalem, i... no cóż... mieszkam też u niego. Naprawdę bardzo mi przykro. Ledwie mogłam mówić, tak byłam rozczarowana. Festiwal był dopiero późnym latem. Czy Ton miał w ogóle pojęcie, jakie musiałam pokonać przeszkody, żeby wywalczyć ten wolny weekend? – Fritzi? – Tak? – No, przestań, meisje, nie rób z tego dramatu. Być może ten weekend nie jest dla nas – starał się mówić lekkim tonem. Nieszczęśliwa skinęłam głową. – Prawdopodobnie masz rację, ale tak bardzo chciałam... chciałam... tak bardzo za tobą tęsknię – powiedziałam cicho. – Och, meisje, meisje – Ton zniżył głos. – Gdy cię słucham, od razu znów nabieram ochoty, żeby cię ugryźć w twój słodki tyłeczek... – Roześmiał się cicho, a ja zamknęłam oczy, wcisnęłam się głębiej w fotel przy biurku i wsłuchiwałam się w ten głos, który mi – tak daleko, a jednak całkiem blisko – mruczał do ucha jedną niecną erotyczną propozycję za drugą. Cudem nikt podczas tego kwadransa nie wszedł do pokoju, w przeciwnym razie dla każdego stanowiłabym osobliwy widok. Gdy wreszcie skończyłam rozmowę, byłam pogodzona z tym nieudanym weekendem. W każdym razie ustaliliśmy, że za czternaście dni na pewno się widzimy, żeby nadrobić wszystko, co nas ominęło. I – przyjęłam to do wiadomości z radosnym zdumieniem – by razem uczcić trzydzieste urodziny Tona, które w tym roku przypadały w sobotę.
17 Pociąg mknął jak strzała przez krajobraz za oknem. Siedziałam w Intercity do Hamburga, a kiedy domy, pola i łąki znikały za moimi plecami, myślałam o tym, jak dziwną i cudowną przygodą było życie. Napisałam do Tona list, prawdziwy miłosny list, w którym się zdeklarowałam. Fakt, że nie mogliśmy się spotkać w ten weekend i kilka podniecających esemesów, które dostałam od swego holenderskiego ukochanego z Amsterdamu, wyostrzyły moją fantazję, a ona roztoczyła przede mną wszystkie możliwe wizje. Napisałam Tonowi, że potrafię sobie wyobrazić taką sytuację, iż mieszkam razem z nim i Lilli w Bergen. Że nie chcę dłużej bez niego żyć, że skradł mi rozsądek, że widzę przed nami wspólną przyszłość. Napisałam mu, że go kocham. A gdy po kilku dniach zapytałam, czy mój list już dotarł, powiedział: – Taki list człowiek nieczęsto w życiu dostaje. Coś takiego trzeba właściwie oprawić w ramki i powiesić, żeby ciągle na to spoglądać. Czy można to piękniej wyrazić? Uszczęśliwiona oparłam głowę o szybę i uśmiechałam się. Tuż za Dortmundem zostałam wyrwana ze swoich przemyśleń. Wsiadł dwumetrowy mężczyzna w przeciwdeszczowym płaszczu i opadł na siedzenie naprzeciwko mnie. Cóż, metr pięćdziesiąt z tych dwóch metrów stanowiły nogi, a te zajęły całe miejsce pod małym stolikiem, który był między nami. Bez względu na to, gdzie postawiłam stopy, były tam już inne stopy lub kolana, więc w końcu podwinęłam nogi najdalej jak się da do tyłu, pod swoje siedzenie. Wyciągnęłam z torby maszynopis Alexy Werner i jeszcze raz przejrzałam swoje uwagi. Kiedy rozmawiałam z autorką przez telefon, sprawiała wrażenie sympatycznej i bardzo przystępnej, dlatego miałam nadzieję, że przez dwa dni mojego pobytu w Hamburgu posuniemy się spory kawałek naprzód z nową powieścią. Niestety, nie przyszedł mi jeszcze do głowy naprawdę dobry tytuł. Olbrzym z naprzeciwka też wyciągnął coś z torby i splątał przy tym swoje nogi z moimi jeszcze bardziej. Podniosłam wzrok poirytowana, a on uśmiechnął się przepraszająco, kiedy rozwijał z papieru wielgachną kanapkę z pasztetową. Potem zaczął żuć, wydając z siebie mnóstwo dźwięków. Intensywny zapach pasztetowej drażnił mój nos, więc dla ochrony zakryłam twarz dłonią. Już dawno nie jeździłam pociągiem i zatęskniłam za intymnością swojego samochodu. Po kolejnych dwóch godzinach dręczącej ciasnoty, kiedy moje nogi już na wpół zdrętwiały, pociąg w końcu dotarł do Hamburga. Gdy wyszłam na powietrze przed dworcem głównym, odetchnęłam głęboko. Niebieskie niebo, słońce świeci, a ja mam jeszcze dwie godziny do spotkania z Alexą Werner. Postanowiłam zostawić torbę w hotelu i wykupić wycieczkę po porcie. Powietrze smakowało słonawo, smakowało Morzem Północnym, a dokładniej Bergen aan Zee, ale może tak mi się tylko wydawało. Kiedy podziwiałam olbrzymie kontenery, zmagazynowane w porcie, a potem przepływałam obok pięknych starych, ceglanych budynków Speicherstadt, zastanawiałam się, co mam kupić Tonowi na urodziny. Może w Hamburgu znajdę coś stosownego. Alexa Werner czekała na mnie w hotelowym holu. Była ładna i ubrana odrobinę niedbale, ale malowniczo. Jej brązowe włosy były upięte, a ciemne okrągłe oczy ze zdziwieniem obserwowały świat. Tak zatem wyglądała przyszła autorka bestsellerów. Zaprosiła mnie do restauracji nad Elsterą, gdzie przy kieliszku wina i sałatce z indyka rozmawiałyśmy o jej nowym thrillerze fantasy, a przede wszystkim trochę się poznałyśmy. Alexa – dość szybko przeszłyśmy na ty – opowiedziała mi nie tylko o swoich nowych projektach, w których roiło się od wampirzyc, strzyg i zombi, lecz także to i owo ze swego burzliwego życia. Była (mniej lub bardziej nieszczęśliwie) związana z pewnym profesorem, w którego garsonierze wciąż jeszcze mieszkała, miała trudną rodzinę na karku i pisała artykuły do gazety, żeby się utrzymać. Uznałam za pocieszające, że rozdroża i bezdroża miłości oraz brak
pieniędzy wszystkich nas łączyły, i dołożyłam kilka anegdot z mojego barwnego życia. Opowiedziałam o swoim rozwodzie, o Lilli, a nawet o nowej miłości w Holandii. Kobiety takie są. – Uważam, że jesteś bardzo miła – powiedziała Alexa, gdy żegnałyśmy się przed restauracją o dość późnej porze. – Z twoją koleżanką nie bawiłam się tak dobrze. Współpraca na pewno będzie się nam świetnie układać. Kilka minut później leżałam w szerokim, podwójnym łóżku hotelowym, wysłałam Tonowi esemesa na dobranoc, informując, że byłoby tu dosyć miejsca dla dwojga, a potem zasnęłam. Gdy się obudziłam, było wpół do trzeciej, a ja czułam przenikliwy ból w nodze. Ułożyłam się na jednym, potem na drugim boku i próbowałam znaleźć komfortową pozycję, ale nie było lepiej. Bóle utrzymywały się niestety również następnego dnia, kiedy pracowałyśmy w kuchni zimnego mieszkania Alexy Werner w starym budownictwie. Wczesnym wieczorem nagle wpadła na pomysł, że mogę mieć zakrzepicę. – Może to jest zakrzepica – powiedziała i szeroko otworzyła wielkie ciemne oczy. – Moja ciocia umarła na zakrzepicę, poszło raz dwa. Muszę przyznać, że ogarnęła mnie lekka panika. Pomyślałam o Lilli i przełknęłam ślinę. Przeżyła już przecież rozwód rodziców, nie powinna do tego jeszcze zostać półsierotą. A samotnie umierać w obcym miejscu też nie było szczególnie wesoło – w dodatku być może nocą w hotelowym łóżku – i to akurat teraz, kiedy moje życie zmieniało się na lepsze. I tak dowiedziałam się, jak wygląda ostry dyżur w hamburskiej klinice. Alexa Werner mi towarzyszyła i wciąż opowiadała o swojej zmarłej ciotce, gdy siedziałyśmy na twardych drewnianych krzesłach i czekałyśmy. W tym czasie nabrałam przekonania, że naprawdę mam zakrzepicę. Lekarze byli bardzo mili i troskliwi, a Alexa zaopatrzyła mnie w kawę z automatu. Spędziłyśmy wieczór w szpitalu (od siódmej do dziesiątej). Na szczęście cała ta zabawa wraz z pobraniem krwi i badaniami laboratoryjnymi kosztowała tylko dziesięć euro. Jeśli się weźmie pod uwagę, co dziś można kupić za dziesięć euro, uważam, że to bardzo niedrogo. Okazało się, że to nie była zakrzepica, tylko zapalenie więzadła, które prawdopodobnie wynikło z mojej podróży pociągiem z dwumetrowym facetem. – Powinien panią jeszcze obejrzeć ortopeda – powiedział młody lekarz, który przedstawił mi wyniki badań. Jednak po trzech godzinach na ostrym dyżurze, teraz, kiedy już nie groziła mi śmierć, nie chciałam dłużej zostać w przychodni. Poza tym nienawidzę ortopedów. U zasiedziałych za biurkiem, jak ja, zawsze coś znajdą. Wiem, bo miałam kiedyś rwę kulszową i musiałam odwiedzić ortopedę, który mnie prawie posadził na wózku inwalidzkim. – To mogę później zrobić w domu – wyjaśniłam lekarzowi, który z niezadowoleniem ściągnął brwi. Chyba poczuł się osobiście urażony, że nie chcę iść do ortopedy. W każdym razie na karcie informacyjnej napisał: „Pacjentka wzbrania się przed konsultacją z ortopedą”. Ze strachu i ulgi poszłyśmy z Alexą coś zjeść. Szczerze mówiąc, było mi już trochę niedobrze z głodu, bo u tej królowej thrillerów przez cały dzień piłyśmy tylko kawę rozpuszczalną, i podejrzewałam, że to prawie wszystko, czym w tej chwili żywiła się Alexa. Obezwładniona wydarzeniami ostatnich godzin zasnęłam tej nocy jak kamień. Następny dzień miał pokazać, że w życiu redaktorki może być jednak jeszcze więcej niespodzianek. O dziewiątej znów spotkałyśmy się w mieszkaniu Alexy Werner. Czułam się wyspana i szybko posuwałyśmy się z pracą naprzód. Gdy niektórym autorom proponuje się poprawki w tekście albo skraca całe fragmenty, rozgrywa się dramat. Albo są śmiertelnie obrażeni, albo wpadają w czarną rozpacz. Jedno i drugie utrudnia sensowną współpracę. Z tego powodu wymyśliłam na taką okoliczność piękną, krótką wypowiedź: – To są tylko propozycje – starałam się wyjaśnić, gdy maszynopis był tak popisany i skomentowany jak najgorsze wypracowanie w klasie. Oczywiście nigdy nie używałam czerwonego długopisu, zawsze redagowałam ołówkiem i już na początku w widocznym miejscu kładłam na stole dużą gumkę. Wszystko to kwestia psychologii. – Pan/pani musi podjąć decyzję, bo
pan/pani jest autorem – mówiłam i widziałam, jak autorzy zaczynają się odprężać. – Ja mogę tylko panu/pani doradzić. Jednak jako redaktorka muszę panu/pani zwrócić uwagę na to, że tych fragmentów nikt nie zrozumie, że czytelnik najpóźniej w tym miejscu zamknie książkę, że lepiej napisać inny wstęp, który będzie mniej nudny. Ale jeśli pan/pani powie „nie”, ja to uszanuję. Pana/pani decyzja jest ostateczna. Większość autorów po takich wyjaśnieniach się uspokaja. Rozumiem ich strach. Dobrze pamiętam, jak się czułam, kiedy redaktor gazety, w której pracowałam, jednym przyciśnięciem klawisza skasował z ekranu komputera mój reportaż Dzieci na płozach – księżniczki łyżwiarstwa figurowego z komentarzem: „Tego nie potrzebujemy, najlepiej niech pani napisze coś innego”. Każdy, kto kiedyś napisał jakiś tekst własną krwią, wie, jak bardzo boli, gdy ktoś inny, może nawet obcy, poprawia jego sformułowania, zdania albo wręcz całe strony. Krytykować jest łatwo i dlatego w najgłębszym zakątku swojego serca mam wielki szacunek dla autorów. Również przy maszynopisie Alexy Werner było to i owo do zrobienia, ale rzadko się zdarzało, żeby ktoś tak łatwo i bezpretensjonalnie przyjmował propozycje, nanosił poprawki i szybko pojmował, o co chodzi. Współpraca z nią była przyjemnością, a ja ze zdziwieniem zastanawiałam się nad jękami swojej poprzedniczki. – Myślę, że powieść będzie teraz naprawdę dobra – rzekła Alexa, jak gdyby czytała w moich myślach. – Dziękuję, że zadałaś sobie tak wiele trudu przy jej opracowaniu. Pani Kaminski prawie nic nie zmieniła, tylko drobiazgi. – Aha – powiedziałam zdziwiona. – Tak – ciągnęła Alexa. – Co najwyżej wymieniła „powiedział” na „odparł”. A potem się rozzłościła, bo źle podałam jakiś rok. Skinęłam głową i darowałam sobie komentarz. Kolejną niepisaną zasadą w Best & Seller było to, że nie zniesławia się swoich kolegów redaktorów w obecności autorów. Nawet gdyby się czasem – jak w tym wypadku – miało na to wielką ochotę. Kiedy wczesnym popołudniem dotarłyśmy do ostatniej strony, zapytałam Alexę Werner, czy nie miałaby nic przeciwko temu, żebym jej zrobiła kilka zdjęć w mieszkaniu. Zazwyczaj załatwiał to wynajęty fotograf, który także pojawiał się ze swoim wielkim aparatem na wszystkich oficjalnych imprezach wydawniczych. Jednak Alexa Werner miała awersję do profesjonalnych fotografów i na zdjęciu, które od niej dostaliśmy, była tak niewiarygodnie spięta, że zaproponowałam doktor Trundl zrobienie autorce kilku fotek. Alexa uśmiechnęła się nerwowo, gdy usłyszała moją prośbę, a potem zniknęła na prawie godzinę w łazience, która znajdowała się tuż obok kuchni. Słyszałam szum wody, cichy bulgot, dźwięk suszarki do włosów. Gdy Alexa wyszła zza drzwi, wyglądała powalająco. Zrobiła makijaż, jej usta były krwiście czerwone. Rozpuściła długie do ramion włosy i wyglądała trochę jak Maria Schrader w Aimée i Jaguarze. Wydałam z siebie jęk zachwytu. Podobnie jak bohaterka jej thrillerów, była prawdziwą mistrzynią przemiany. Pozwoliła się sfotografować, podarowała mi najpiękniejszy uśmiech i była zupełnie odprężona. Być może po prostu się cieszyła, że praca nad maszynopisem została zakończona. Gdy robiłam ostatnie zdjęcie, nagle objęła mnie mocno i pobiegła w jedwabnych pończochach i cienkiej sukience w kolorze butelkowej zieleni na taras, z którego kilka żelaznych schodków wiodło do małego ogródka. Przysiadła na najwyższym stopniu, spuściła głowę i zaczęła szlochać. To był naprawdę nieoczekiwany zwrot! Bezradnie poszłam za nią i położyłam dłoń na jej ramieniu. – Alexa, co się dzieje? Proszę, wróć do środka, te schodki są przecież kompletnie zimne. – Zostaw mnie. Zaraz przyjdę. To tylko krążenie. – Na chwilę podniosła głowę i patrzyłyśmy obydwie na zmierzch, który zapadał nad ogródkiem. – No dobrze – powiedziałam z ociąganiem. – Pięć minut, ale potem wrócisz. Kiedy w końcu na moją powtórną prośbę wróciła do mieszkania i wyjaśniła mi ponurym
głosem, że zazwyczaj nigdy nie pozwala się fotografować, nie lubi swoich zdjęć, przeraża ją oglądanie siebie na zdjęciach, poczułam się dziwnie. Alexa była przecież dzieckiem naszych czasów, a nie Aborygenką, która musiała się bać, że ktoś poprzez zdjęcie zyska nad nią władzę. Skąd brała się ta panika? Wiedziałam z własnego doświadczenia, że zdjęcia mogły kimś wstrząsnąć, gdy zobaczył jak naprawdę wygląda, ale Alexa – coraz bardziej podobna do Marii Schrader – była pięknością. Powiedziałam jej o tym. Razem przejrzałyśmy fotografie, a ona uspokoiła się odrobinę. Zaproponowałam, żebyśmy poszły coś zjeść, a ona się zgodziła. Późnym wieczorem byłyśmy umówione z dziennikarką, która chciała napisać artykuł o nowej powieści Alexy Werner. Zrobiło się ciemno, a Alexa zniknęła w łazience na kolejne półtorej godziny. Co jakiś czas słyszałam szum wody, ale potem było tak cicho, że nagle ogarnął mnie strach, że moja wytrącona z równowagi autorka leży w wannie z podciętymi żyłami. – Alexa? Wszystko w porządku? – w panice zapukałam do drzwi. Wewnątrz coś spadło z brzękiem na podłogę i toczyło się przez chwilę po płytkach. Potem z łazienki wyszła Alexa z osobliwym uśmiechem i pojechałyśmy taksówką na Reeperbahn, gdzie w Domu Uciech byłyśmy umówione z rzeczoną dziennikarką. Dom Uciech był – nie całkiem zgodnie ze swoją nazwą – przyjemną restauracją ze stonowanym światłem i czerwonymi ławkami obitymi aksamitem. Gdy wysiadałyśmy z taksówki, chwyciłam pod pachę Alexę, która najwyraźniej wciąż jeszcze osłabiona chwiejnie szła ulicą, i na przemian albo oferowała mi jakieś stare meble, chcąc mi je podarować, albo wyrzucała z siebie przygnębiające zdania, brzmiące bardzo zagadkowo. – Jeśli to, czego się dowiedziałam, jest prawdą, to nigdy już nie wrócę – powiedziała. – No to spadam, wszędzie mogę pracować. Tego nigdy im nie wybaczę. Przenigdy! Patrzyłam skonsternowana na ładne stworzenie, które wisiało u mojego ramienia. – Alexa – odparłam. – Chętnie bym ci pomogła, ale nie widzę związku. – Wszystko to tylko maskarada – stwierdziła. W tym czasie dotarłyśmy przed Dom Uciech. Przez okna lampy zapraszająco świeciły przyćmionym blaskiem. Alexa usiadła na ławce, która stała przed restauracją, i znów zwiesiła głowę. Potem roześmiała się jak wariatka i powiedziała z tępym wzrokiem, że widziała właśnie swojego zmarłego brata, tam z tyłu, na ulicy. Podążyłam za jej spojrzeniem, ale nie zobaczyłam żadnego mężczyzny. Ogarnął mnie prawdziwy niepokój. Zadawałam sobie pytanie, czy Alexa powoli popada w obłęd. Geniusz i szaleństwo, jak wiadomo, dzieli cienka granica. A może tak głęboko zatopiła się w powieściowym świecie strzyg i zombi, że już nie potrafiła wrócić do rzeczywistości? Czy moja nowa autorka była psychopatką? Bezradnie patrzyłam na Alexę, która znów przenikliwie się roześmiała. Na zewnątrz było zimno, zaczęłam marznąć i wepchnęłam ją do restauracji, gdzie zamówiłyśmy coś do jedzenia. Teraz chciała zapalić. I prawie się przy tym sama podpaliła. W Domu Uciech palenie było zabronione. Przyszedł kelner i poprosił Alexę, żeby zgasiła papierosa. Wrzuciła więc papierosa do kieliszka z winem i figlarnie uśmiechnęła się do kelnera, który speszony wrócił za bar. W końcu przyszła dziennikarka i zadała pytania. Na większość z nich odpowiedziałam ja. Alexa siedziała tymczasem w czerwonym fotelu, znów zapaliła papierosa i wydmuchiwała dym, odrzucając głowę do tyłu. Nie wyglądało to źle. Myślę, że mężczyźni uznaliby takie zachowanie nawet za nieco uwodzicielskie. Młody kelner gapił się jak zaklęty zza baru i zastanawiał się, czy ma wkroczyć. Alexa zachichotała. Potem powiedziała: – W łazience piłam wódkę. Zaalarmowana usiadłam prosto. – Ile? – zapytałam. – No, parę szklaneczek było. Z powodu zdjęć. – Ponownie zachichotała. Że też nie wpadłam na to wcześniej! Popatrzyłam na swoją autorkę i poczułam niemalże ulgę, że była tylko pijana. Właśnie pijana. To znacznie skróciło ten wieczór. Zapłaciłam, zostawiłam
zmieszaną dziennikarkę i jeszcze bardziej zmieszanego kelnera, zawiozłam do domu i zaprowadziłam chwiejącą się Alexę do łóżka, gdzie z błogim uśmiechem na ustach zapadła w sen. W końcu człowiek jest przecież odpowiedzialny za swoich autorów. Gdy znów stanęłam przed wejściem do hotelu, z głębin torebki wyciągnęłam paczkę papierosów. Palę tylko wtedy, kiedy jestem w wielkiej rozpaczy, w ogromnym stresie albo przy wyjątkowych okazjach. Ten dzień, choć kuriozalny, był też na swój sposób bardzo szczególny. Pokręciłam głową, zapaliłam papierosa i zaciągnęłam się głęboko. „Gdybym o tym opowiedziała w swoim klubie!”, pomyślałam w najpiękniejszej z manier w gatunku „nie zawsze musi być kawior” i patrzyłam na kółka dymu, które unosiły się w granatową noc. Następnego ranka Alexa Werner obstawała przy tym, żeby mnie odprowadzić do pociągu. Moja autorka była całkowicie wypoczęta i w dobrym nastroju, nic nie wskazywało na wydarzenia poprzedniej nocy. Gdyby w mojej paczce nie brakowało jednego papierosa, pomyślałabym, że wszystko tylko mi się śniło. Nie byłam pewna, czy Alexa sobie coś przypominała, ale nie wyglądało na to. Postanowiłam więc zatrzymać to dla siebie i spuścić zasłonę milczenia na ciemne otchłanie duszy autora, które otworzyły się przede mną wczoraj wieczorem. W podziękowaniu za dobrą współpracę Alexa podarowała mi ładny przycisk do papieru, w który wtopionych było kilka ciemnoczerwonych płatków róż. Na przezroczystym owalu wygrawerowano słowo Amore i zgodnie z tym, co mówiła Alexa, ten przedmiot miał mi przynieść szczęście w miłości. Byłam do głębi wzruszona i cieszyłam się – w końcu wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Potem przyjechał pociąg i Alexa objęła mnie całkiem mocno. Pożegnanie na peronie dziesiątym Dworca Głównego w Hamburgu miało coś z Doktora Żywago. Ja stałam w drzwiach syczącego Intercity, a Alexa, zagubiona, na platformie peronu. Widząc, jak macha ręką i płacze, poczułam konsternację. Przez chwilę miałam wgląd w głęboką samotność człowieka. Oglądałam różany przycisk do papieru i cieszyłam się, że w mojej łazience nie stoją butelki wódki. Biedna Alexa! Miała naprawdę pod górkę i można jej było tylko życzyć, żeby jak najszybciej odzyskała równowagę. Gdy rozparłam się na siedzeniu, ogarnęło mnie błogie zadowolenie. Moje życie było pod kontrolą. Miałam Tona, który nie mógł się doczekać, by wziąć mnie w ramiona. I byłam zaślepiona.
18 Mężczyzna obok mnie jęczał. Słyszałam kobiecy głos, który szczebiotał śpiewnie i śmiał się, odwróciłam głowę w bok i próbowałam dostrzec coś przez pomarańczową przezroczystą zasłonę, która z boku, po mojej lewej stronie sięgała do podłogi. Jednak oprócz zarysów, poruszających się jak cienie za zasłoną, nic nie mogłam rozpoznać. Znów się rozciągnęłam, wbiłam głowę w ramiona i grzecznie czekałam na swoją kolej. Przejechałam na rowerze dwa razy obok Trzech Orchidei, tajskiego salonu masażu, aż w końcu odkryłam kwiecisty plakat na wystawie. Te trzy orchidee, które tu pracowały, nazywały się Nang, Nguyen i Pang. Byłam umówiona z Nang. – Musisz iść do Nang, Nang jest najlepsza – powiedziała Jasmin. Od mojej awanturniczej wycieczki do Hamburga dręczyły mnie bóle pleców. Może nie powinnam się była wzbraniać i pozwolić ortopedzie z ostrego dyżuru w hamburskim szpitalu spojrzeć okiem znawcy na moją nogę. Tymczasem ból rozprzestrzenił się aż do pleców. Niedobrze, ponieważ w weekend chciałam pojechać do Tona do Holandii. Tym razem nic nie powinno mi przeszkodzić. – Dlaczego nie pójdziesz do lekarza? – zapytała Jasmin, gdy w poniedziałek siedziałam sztywno w swoim fotelu i unikałam jakichkolwiek ruchów. Plaster ABC z apteki piekielnie palił, ale nie czułam poprawy. Pochyliłam się i poczułam, jakby ktoś mi wsadził nóż w plecy. – Aaach – wyrwało mi się i skrzywiłam twarz w bolesnym grymasie. – Nie lubię ortopedów. Zawsze chcą dawać zastrzyki, a ja nie lubię również zastrzyków. Może samo przejdzie. Albo wezmę gorącą kąpiel. – Hmm – mruknęła Jasmin i nie wyglądała na przekonaną. A potem powiedziała, że jedyne, co mi na pewno pomoże, to tajski masaż. I to koniecznie u Nang. Salon Trzy Orchidee mieścił się na jednej z krętych uliczek, które odchodziły od Starego Rynku. Gdy ostrożnymi ruchami, unikając bólu, zmieniłam buty na gumowe łapcie – stały w małym bambusowym regaliku na górze przy wejściu w kolorze pomarańczowym, jasnozielonym, różowym i turkusowym – poczłapałam ostrożnie w dół schodami prowadzącymi do pomalowanej na kolor ochry sutereny. Powitała mnie cicha muzyka. Jakoś udało mi się dotrzeć w różowych smoczych łapciach do recepcji, gdzie zza lady uśmiechała się do mnie młoda Tajka. – Friederike Berger – sapnęłam i chwyciłam się za plecy. – Jestem umówiona z Nang. Recepcjonistka wyszukała moje nazwisko w komputerze. – Aaach tak, Fierike – powiedziała i skinęła głową. Potem uśmiechnęła się z troską. – Nang jesce nie gotowa – zaszczebiotała, złożyła dłonie przed sobą i ukłoniła się kilka razy. – Ty psyjść i lezeć tutaj. – Odprowadziła mnie do długiego pomieszczenia podzielonego kolorowymi zasłonami z woalu na kilka mniejszych i wskazała rodzaj materaca, na którym rozłożony był duży ręcznik frotté. Bez słowa wręczyła mi wiklinowy koszyczek i dała do zrozumienia, że mam się rozebrać. Wkrótce leżałam na brzuchu, ubrana w granatowe bawełniane spodnie – które sięgały mi aż do piersi i w których bez kłopotu zmieściłby się olbrzym – pod ręcznikiem na macie i wsłuchiwałam się niespokojnie w męskie jęki, które docierały do mnie z drugiej strony zasłony. Nigdy jeszcze nie byłam na tajskim masażu i oczekiwałam łagodnego głaskania z cudnie pachnącymi olejkami. Potem przyszła Nang i wyprowadziła mnie z błędu. Ta drobniutka Tajka o ciemnych włosach, drobnych stóp, małymi wahadłowymi kroczkami wygniotła najpierw moje nogi, a następnie biegała po moich plecach. Straszliwie trzeszczało, ja jęczałam, a Nang mruczała zadowolona „hmmmhmmm”. W tej drobnej osóbce drzemały niewyobrażalne siły. Gdy w końcu ze mnie zeszła, skropiła moje plecy kilkoma kroplami olejku i całym swoim ciężarem przesuwała teraz łokcie po moim ciele od dołu do góry i wbijała je pomiędzy nieznane mi pasma mięśni. Znów wygniotła moje nogi i wygięła je do góry, aż głośno krzyknęłam. – Luźno puści, zawse ładnie luźno puści – zaświergotała i położyła moje nogi znowu na matę. – Och, niemiecki kobiety taaaki stywny, wsystki. Musą zawse taaak duzo pracuje za biurko,
niedobry dla plecy, całkiem niedobry. Wyrzuciła z siebie kilka mlaszczących dźwięków i wkręciła palce w mój kark. W tym czasie ból rozszedł się wszędzie. Najwyraźniej Nang wytropiła nerw, który ciągnął się od stóp aż do karku. Ja w każdym razie miałam wrażenie, że składam się już tylko z siniaków. – Ty cała spięty – powiedziała smutno Nang i gniotła dalej. – Wsystko caaałkiem twardy. Musi psychodzić w kazdym tygodnie do Nang, to znów lepiej. Prosę obrócić. Ostrożnie odwróciłam się na plecy. Nang tarła moje ramiona, potem skronie, a ja rzeczywiście trochę się odprężyłam. Gdy masowała mnie okrężnymi ruchami od nasady nosa do brwi, przymknęłam powieki i myślałam o Tonie. Kupiłam mu na urodziny prostą srebrną zapalniczkę – to była najdroższa zapalniczka, jaką kiedykolwiek trzymałam w rękach, ale w końcu przecież inwestowałam w naszą przyszłość. – Usiąść – zaterkotała Nang i usiadła za mną. Posłusznie usiadłam i usiłowałam przykryć ręcznikiem nagie piersi, które w tej pochylonej pozycji nie wyglądały szczególnie korzystnie. – Luźno puści – powiedziała Nang i łagodnie pociągnęła moje ramiona do dołu. – Ty nie musieć wstydzić, Frierike, ja jus znać twoje ciało. Masowała mi energicznie ramiona, a ja postanowiłam zapomnieć o swoim europejskim kołtuństwie, pozwoliłam ramionom i piersiom się kołysać, głowie opaść w dół i wśliznęłam się w małą przyjemną fantazję, w której główną rolę grały dłonie Tona. Ledwie zauważyłam, jak Nang zmieniła za mną pozycję, a jej kolano wwierciło się w moje plecy. Chwyciła moje dłonie, poruszała nimi na krzyż nad moim ciałem i powiedziała jeszcze raz: – Luźno puści, Frierike, całkiem luźno puści. Sekundę później łzy bólu stanęły mi w oczach. Kilkoma szybkimi szarpiącymi ruchami, następującymi jeden po drugim, Nang pociągnęła moje skrzyżowane ramiona do tyłu i przez chwilę miałam wrażenie, że mój kręgosłup pęknie. – Wsystko dobre, teraz gotowe – powiedziała Nang i uśmiechnęła się do mnie. – Jak się ma? Spróbowałam wstać. Wprawdzie bolały mnie wszystkie kości, ale ból w plecach rzeczywiście ustąpił. A może po prostu już go nie czułam. Czułam się jak delikwent po torturach inkwizycji. Do tego kompletnie oczyszczona, jakoś tak duchowo. – Ty musi robić ćwicenie – Nang przechyliła się elastycznie jak kot przed moimi oczami. – Tak i tak, i tak... Zawse robić. Kazdy dnia. Kobiety z Tajlandii nigdy ból pleców. Wsystkie spać na twarde. Ty patseć materac. I zawse ładnie psyjść do tajski masaz. Wtedy lepiej. – Dziękuję – powiedziałam i podeszłam do swojego koszyczka z ubraniami. – Ty herbaty? – zapytała Nang. Skinęłam głową z wdzięcznością. Gdy drżącymi rękami wkładałam dżinsy i sweter i szłam w smoczych łapciach do recepcji, byłam kompletnie wyczerpana, jak po wyjściu z sauny. Wzięłam sobie słowa Nang do serca i zarezerwowałam terminy na trzy kolejne poniedziałki. Potem chwyciłam złotą czarkę z herbatą, która już czekała na mnie na ciemnej drewnianej ladzie, i opadłam na jeden z trzech foteli stojących przy ścianie obok olbrzymiego srebrnego samowara. Byłam tak skupiona na sobie, że z początku nie zauważyłam postaci, która siedziała na fotelu obok mnie. Potem poczułam, że ktoś mi się z boku przygląda i podniosłam wzrok. – No, to chyba niemożliwe – grzmiał donośny męski głos. – Co ty tu robisz, Friederike? Joachim Wille był starym znajomym mojego ojca z klubu szachowego. Wcześniej mieszkał w Düsseldorfie, a potem przeniósł się niedaleko, do Bergische Land. Jako architekt zieleni dużo podróżował i wciąż miał w wyglądzie tę witalność, która charakteryzuje ludzi przebywających dużo na świeżym powietrzu. Nie znałam Joachima Wille zbyt dobrze, był kilka razy u nas w domu, a potem, wcześniej czy później, znikał w gabinecie taty, gdzie na ładnym czworokątnym stoliku leżała duża szachownica z czeczotki. Mimo to dobrze go pamiętałam. Kiedy inni ludzie pytali: „No, jak leci?”, on witał się zawsze swoim: „No, wszystko na zielono?”. Być może była to
niedająca się przeoczyć, albo raczej „przeuszyć”, oznaka zboczenia zawodowego. Ja w każdym razie jako młoda dziewczyna uważałam to za wysoce dziwne, że kiedy otwierałam drzwi, ten korpulentny mężczyzna grzmiał z naprzeciwka: „No, moja dziewuszko, wszystko na zielono?”. W mojej pamięci pozostał też głośny, dudniący śmiech, który rozlegał się z gabinetu taty w regularnych odstępach. Zawsze myślałam, że szachy to rzecz spokojna, poważna, wymagająca koncentracji, ale Wille traktował je chyba z większą swobodą. – No, na zdrowie, Arturze – mówił Wille do mojego ojca, gdy ojcu groziła utrata damy, i zachęcająco podnosił swój kieliszek morelowego winiaku. – Wysil się teraz troszeczkę. Gdzie jest ochota, znajdzie się i sposób, jak w tym niemieckim przysłowiu Wo ein Wille, da ein Weg, wciąż ci to mówię, ha, ha, ha, ha! – A potem śmiał się z własnego dowcipu. A teraz Joachim Gdzie-ochota-tam-i-sposób siedział po latach obok mnie w tajskim salonie masażu i opowiadał o swoim dysku w kręgosłupie. – Mam o kilka kilo za dużo, to nie jest dobre dla kręgosłupa – wyjaśnił i poklepał się po brzuchu. Zadawałam sobie pytanie, czy to on był tym mężczyzną, który jęczał i sapał za zasłoną, i uśmiechnęłam się złośliwie. – Jestem tu pierwszy raz – powiedziałam i rozciągnęłam swoje zmaltretowane kości. – Całkiem mocny ten tajski masaż. – Ale dobry – zagrzmiał Wille, który – jak się okazało – również chodził do Nang i teraz czekał na kolejny zabieg z „gorącymi ziołowymi kompresami”, cokolwiek by to miało znaczyć. Lustrował mnie wzrokiem od góry do dołu. Na pewno minęło już ze dwadzieścia lat, odkąd się widzieliśmy. – Bardzo schudłaś, moja dziewuszko – stwierdził. – Wszystko na zielono? Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają. Uśmiechnęłam się. – Bardziej zielono być nie może – powiedziałam i nagle poczułam się obłędnie uprzywilejowana. – Mieszkam tu, w Kolonii, w pięknej starej kamienicy w południowej części Starego Miasta, mam słodką pięcioletnią córeczkę, pracuję w dużym wydawnictwie i od roku jestem rozwiedziona. A poza tym – lekko podniosłam głos, żeby odpowiednio podkreślić ważność tego, co teraz miałam oznajmić – akurat jestem zakochana. Uznałam, że moja krótka biografia brzmiała całkiem nieźle. – To jest coś – rzekł Wille i chciał usłyszeć więcej. Kiedy w zgodzie piliśmy herbatę z płatkami róży, a cicha muzyka płynęła przez tajską jaskinię, opowiedziałam mu więc bardziej szczegółowo o wydarzeniach ostatnich lat. Moja nowa miłość z krainy wiatraków zajęła, muszę przyznać, znaczące miejsce w tych opowieściach. Wille mi się przysłuchiwał i od czasu do czasu gładził swoją ciemną brodę. Z czarnymi włosami, przetkanymi kilkoma srebrnymi pasemkami, i brązowymi oczami wyglądał bardziej na ładnie starzejącego się włoskiego tenora niż na architekta zieleni. – No, to i owo przeżyłaś, moja dziewuszko – powiedział Wille, gdy dotarłam do końca. – Zawsze mówię, że każdy musi przejść przez taki rozwód. – Zrobił lekceważący ruch ręką. – Te wszystkie koszmarne rzeczy, te wszystkie narzekania, łzy, kłótnie przed sądem hartują człowieka na całe życie. Każdy powinien to kiedyś przeżyć. Potem przynajmniej dokładnie wie, czego chce, a czego nie, prawda? – Poklepał mnie zachęcająco po udzie. – Kto nie przeżył porządnego rozwodu z całym tym kramem dookoła, nie ma pojęcia, jak naprawdę wygląda życie. Nigdy na to nie patrzyłam z tej strony, ale to była interesująca myśl. Wille musiał wiedzieć, o czym mówi, on sam, jeszcze w czasach, gdy mieszkał w Düsseldorfie, ożenił się po raz drugi. – W każdym razie cieszę się twoim szczęściem, Friederike. Nowa miłość zawsze dobrze robi, prawda? Uważam, że to takie kolorowe kleksy w życiu. Uszczęśliwiona skinęłam głową. – Ale Ton jest czymś więcej niż kolorowym kleksem – wyjaśniłam. – Całkiem możliwe, że przeniosę się do Holandii. Sprawa jest poważna. – No, miejmy nadzieję, że nie aż tak poważna – zażartował Wille i podniósł się, gdyż Nang właśnie przydreptała, żeby zabrać go na ziołowe kompresy. – W następny poniedziałek o tej porze znów tu będę, ty też?
Pokiwałam głową, a on wetknął mi swoją wizytówkę. – Może pójdziemy potem wypić jakąś porządną kawę zamiast tej popapranej herbatki. Zakłopotana spojrzałam na Nang, ale ta miała na twarzy niezgłębiony uśmiech. Być może później zemściła się ziołowymi kompresami za tę uwagę bez grosza szacunku. – Miło było cię spotkać, Friederike – powiedział Wille i puścił do mnie oko. – I nie przeforsuj pleców za bardzo w ten weekend, ha, ha, ha! – Pan też nie powinien – odparłam błyskotliwie. Joachim Wille szelmowsko się uśmiechnął. – Bez obaw, to mi nie grozi. Nang dokonała prawdziwego cudu. W dzień po zabiegu jeszcze lekko ciągnęło mnie w plecach, ale potem znów czułam się jak nowo narodzona. Postanowiłam w przyszłości przynajmniej dwa razy w tygodniu biegać nad brzegiem Renu – może bardzo wcześnie rano, gdy Lilli jeszcze śpi – a ponadto wykonywać ćwiczenia, które pokazała mi tajska orchidea. Już w następny poniedziałek, po holenderskim weekendzie, chciałam zacząć nowe, zdrowe życie. W tym tygodniu miałam jednak coś lepszego do roboty. Lilli koniecznie potrzebowała nowych butów – to przerażające, jak szybko rosły jej stopy, a nie chciałam być winna temu, że potem będzie miała młotkowate palce z powodu wciąż za małych butów. Musiałam jeszcze upiec tort czekoladowy dla Tona, znaleźć jakieś swoje zdjęcie, które chciałam oprawić i dołożyć do srebrnej zapalniczki, no i musiałam też pracować. Zastanawiałam się, czy pojechać znów do sklepu z bielizną, żeby kupić uwodzicielski czarny (i grzesznie drogi) negliż od Agent Provocateur, który widziałam na wystawie, ale porzuciłam tę myśl. – O co ci z tym chodzi? Kiedy u mnie śpisz, nie potrzebujesz nocnej koszuli – powiedział Ton i ubawiony uniósł brwi, gdy podczas ostatniej wizyty chciałam wyciągnąć lekki bawełniany peniuar od Laury Ashley. On sam zawsze spał nago i chyba tego samego oczekiwał od swojej towarzyszki w łóżku. A jeśli tak było, mogłam sobie darować ten wydatek. We czwartek szło mi wyśmienicie, moja radość, że spotkam się z Tonem rosła z minuty na minutę, nawet jeśli przez ostatnie dwa dni nie rozmawiałam z nim – był na szkoleniu z pływania katamaranami – a może właśnie dlatego. Pani Noller, którą jak zwykle rankiem spotkałam na klatce schodowej, była bardzo zaskoczona moim znakomitym humorem. – Dzień dobry, pani Noller – zawołałam. – Jak leci? – I zanim zdążyła odpowiedzieć, ja już dalej szczebiotałam. – Wspaniały dzień dzisiaj mamy, prawda? Widziała już pani, jak pięknie kwitną bzy? – Szarpnęłam drzwi wyjściowe. – Aaach, jak to pachnie! Pani Noller ostrożnie poczłapała do skrzynki na listy i kręcąc głową, patrzyła, jak za rękę z Lilli lekkim krokiem biegłam po chodniku. Tego ranka w Best & Seller w programie było „odśpiewywanie” redakcyjnych osiągnięć. Moi koledzy i ja przedstawialiśmy działom marketingu, dystrybucji, reklamy, PR-u i działowi graficznemu nasz nowy program wydawniczy i dyskutowaliśmy o możliwościach sprzedaży oraz ostatecznym kształcie poszczególnych tytułów. Krwawa zemsta, nowa powieść mojej zwariowanej hamburskiej autorki thrillerów też była na tapecie. Otrzymany od Alexy Werner przycisk do papieru Amore leżał w domu na biurku, a autorka tymczasem przysłała do szefowej list, w którym rozpisywała się o mojej genialnej redakcji. Naprawdę napisała „genialna”. Wokół ust pani doktor Trundl igrał ironiczny uśmiech, gdy odczytywała mi na głos to zdanie. – Cóż, ta pani jest pod każdym względem troszkę... ekstremalna – powiedziałam szybko, nie przedstawiając dokładnie kulis sprawy. Bo i po co? W końcu liczyła się tylko nowa powieść, a ta czytała się bardzo dobrze, jeśli ktoś był fanem strzyg i krwawej grozy. W każdym razie Hartmut Resch, człowiek, który się na tym znał, był tą lekturą bez reszty zachwycony.
– Fantastyczne – powtarzał ciągle. – Absolutnie szokujące. Ze względu na prezentację zdecydowałam się włożyć ciemnoczerwoną sukienkę i pasującą do niej opaskę do włosów. Czerwień robiła świetne, dynamiczne wrażenie – tak uważałam. Gdy w sekretariacie odbierałam pocztę, Elfriede Stricker zgotowała mi owację na stojąco. – Pani Berger! Wygląda pani wspaniale – powiedziała i spojrzała na mnie z podziwem. – Szykuje się pani jeszcze dzisiaj coś wielkiego? Uśmiechnęłam się. – Dzisiaj nie, ale jutro tak – odparłam tonem Sybilli, po prostu nie mogłam inaczej. Z coraz większym trudem przychodziło mi zatrzymywanie cudownej tajemnicy tylko dla siebie i postanowiłam w przyszłym tygodniu, po weekendzie w Holandii, zdradzić w szerszym gronie swoje nowe wcielenie świeżo zakochanej kobiety. Mama będzie zachwycona, pomyślałam i nie mogłam się nie zaśmiać, bo natychmiast przyszło mi do głowy to ostatnie zdanie wypowiadane przez moją starą, dobrą przyjaciółkę Grace w Złodzieju w hotelu. Pomachałam ręką zaskoczonej Elfriede Stricker, pochwyciłam kubek z kawą i ruszyłam do dużej sali konferencyjnej. Ile lat człowiek musi mieć, żeby umieć przewidzieć katastrofę? Zawsze myślałam, że przy wszystkich wadach, jakie niesie ze sobą starość, jej zdecydowaną zaletą jest pewna doza doświadczenia życiowego, wręcz mądrości życiowej. Mądrość życiowa była poza tym jednym z moich ulubionych pojęć, jeśli chodzi o ocenę książek. Powieści pełne mądrości życiowej odgrywały wprawdzie w Best & Seller raczej skromną rolę, ale mimo to od czasu do czasu się pojawiały. Wówczas za każdym razem na tylnej stronie okładki pisałam te słowa i czułam się przy tym znakomicie. Jednak mimo mądrości życiowej, tej czerpanej z książek i swojej własnej, nigdy nie przewidziałabym tego, co się stało, kiedy wraz z innymi uczestnikami zebrania przysłuchiwałam się Jasmin, która w uroczy sposób przedstawiała relację pewnej pasterki z jej doświadczeń z ukochanym i dwiema setkami owiec na nadreńskich łąkach niedaleko Düsseldorfu. Jakie to romantyczne, pomyślałam, a potem usłyszałam ciche terkotanie, które dochodziło z mojej torebki. Schyliłam się pod stół z trudem, i dyskretnie wyciągnęłam komórkę, którą wprawdzie wyciszyłam, ale nigdy jej nie wyłączałam ze względu na możliwe meldunki o katastrofach w przedszkolu. Całkiem niedawno mały Emilio zeskoczył ze zjeżdżalni i złamał rękę. Na szczęście matka Emilia zawsze miała przy sobie komórkę i można ją było od razu zawiadomić. Wpatrywałam się w wyświetlacz, na którym widniała mała koperta. Kliknęłam i rzuciłam szybkie spojrzenie na tekst. Dopiero po chwili pojęłam treść tej wiadomości i w mojej głowie dziwnie zawibrowało. Pobladłam. – Muszę wyjść na chwilę – szepnęłam koleżance z działu graficznego. Bernd Bühler spojrzał na mnie zdziwiony. – Co się stało? Nie twoja kolej teraz? Zanim udało mi się cokolwiek powiedzieć albo opuścić salę, usłyszałam głos szefowej, który docierał do mnie jak przez gęstą mgłę. – Dziękujemy, pani Maiwald, to było bardzo przejrzyste. Przejdźmy do nowego thrillera naszej autorki Alexy Werner o dźwięcznym tytule Krwawa zemsta. – Skinęła w moim kierunku. – Pani Berger, proszę. Wpatrywałam się w doktor Trundl jak najgłupsza owca, która kiedykolwiek żarła trawę w Nadrenii. Właśnie zostałam zestrzelona z orbity i kontakt z Ziemią został przerwany. Byłam w stanie swobodnego spadania, nawet jeśli w nieskończonych przestrzeniach kosmosu takie nie istniało. Natomiast bez wątpienia istniało w Mistery Castle, gdzie raz, jeden jedyny raz, byłyśmy z Lilli wsysane w głębiny pięćdziesięciometrowego szybu wieży z krainy fantazji. Nie znałam nic gorszego! – Pani Berger? – Tak – powiedziałam i dalej spadałam w głąb. Byłam Alicją w Krainie Czarów i miałam wyjść z dziury w ziemi w krainie krwiożerczej Królowej Kier.
– Proszę zacząć i nie dręczyć nas tym napięciem, już i tak wszyscy jesteśmy z ciekawości poruszeni do granic. Szefowa oparła się wygodnie na krześle i stukała długopisem o blat stołu. Oczekiwała wykładu na piątkę. Przełykałam ślinę, przesuwałam papiery to w jedną, to w drugą stronę i starałam się nawiązać kontakt z salą konferencyjną. – Bohaterka Krwawej zemsty... Jest krwiożerczą Królową Kier... – jąkałam się jak pijana i widziałam, że doktor Trundl poirytowana podniosła swoje czerwone okulary do góry. Anita Kaminski, która siedziała dokładnie naprzeciw mnie, uśmiechała się szyderczo. Miała ku temu powody. Krwawa zemsta była najbardziej przerażającą prezentacją mojego życia. W tym momencie zemścił się fakt, że nigdy nie robiłam sobie notatek, bo uważałam je za zbędne przy moim talencie do swobodnych wypowiedzi. Przez kwadrans próbowałam na podstawie kilku skromnych haseł przedstawić, o co chodziło w nowej powieści Alexy Werner i co w niej było wyjątkowe. Nie udało mi się. Moje dukanie musiało wszystkich wprawić w osłupienie, widziałam brak zrozumienia na twarzach i ogarniała mnie coraz większa rozpacz. Wątki fabuły i argumenty handlowe splątały się w nierozwiązywalny supeł, który w końcu szefowa jak Aleksander Wielki przecięła jednym ruchem. – Za dwa tygodnie książka będzie gotowa – przerwała mi w środku niekończącego się zdania. – Wówczas będziecie państwo mogli sami sobie wyrobić pogląd na temat tej powieści. Może Hartmut Resch mógłby dodać do tego kilka słów, on już czytał maszynopis. Czerwona po uszy zabrałam torebkę i uciekłam z sali konferencyjnej. W korytarzu oparłam się o chłodną ścianę i wybuchłam płaczem. Ton odwołał nasze spotkanie w ten weekend. A ja miałam niepokojące wrażenie, że nie chodziło tylko o ten weekend. – Płateczku śniegu – powiedział BB, który nagle stanął przede mną. – Co to było? – Nasz dyrektor artystyczny wyszedł za mną i obrzucił mnie współczującym spojrzeniem. – Źle się czujesz? – Nie – wyrzuciłam z siebie zapłakanym głosem. – Skończ z tymi płateczkami śniegu. Mam się parszywie. – Ach, płateczku śniegu – powiedział, nie zważając na to, że miałam na sobie czerwoną sukienkę i już nie chciałam być żadnym płateczkiem. – Czy mogę coś dla ciebie zrobić? Pokręciłam głową. Słowa z wiadomości od Tona wciąż jeszcze w niej krążyły. Kochana Friederike, muszę niestety odwołać nasze spotkanie w weekend. Chodzi mi po głowie tak wiele rzeczy i potrzebuję trochę czasu do namysłu. Zadzwonię, Ton – O mój Boże, Fritzi! Uspokój się! Stałam z Jasmin w damskiej toalecie wydawnictwa Best & Seller i wyłam jak pies łańcuchowy. Była przerwa obiadowa i wszyscy uczestnicy konferencji poszli na obiad do stołówki. – Nie rozumiesz? On chce mnie spławić – szlochałam. – Dobrze to czuję. Nawet nie odbiera telefonu. Gdy pozbyłam się zatroskanego Bernda Bühlera, poszłam na dół do swego pokoju i zadzwoniłam do Tona. Próbowałam się połączyć co najmniej dziesięć minut, ale nie odebrał. W końcu napisałam esemesa, starając się nie brzmieć w nim zbyt dramatycznie. Kochany Tonie! To nic. Ale co się stało? Proszę, zadzwoń do mnie, martwię się. Masz przecież w sobotę urodziny i chciałeś je świętować z najsłodszą czarodziejką spośród wszystkich czarodziejek tego świata, już zapomniałeś? Całuję Cię, Twoja meisje Kwadrans później dostałam następującą odpowiedź, która mnie jeszcze bardziej zaniepokoiła: Sorry, akurat jestem w drodze i nie mogę zadzwonić. Urodziny to nie jest dla mnie wielka sprawa, zawsze można je obejść później. Teraz bardziej potrzebuję spokoju i wolnej głowy. Na razie, Ton
– Na razie – wyłam. – Na razie! Co to w ogóle za sformułowanie? I co to znaczy, że musi mieć wolną głowę? Od czego? W ogóle nie rozumiem, co się nagle wydarzyło. Stałam przed lustrem i patrzyłam na swoje oczy umazane tuszem do rzęs. – Ach, Fritzi – Jasmin objęła mnie ramieniem i patrzyła na mnie w lustrze. Przez chwilę stałyśmy i wymieniałyśmy spojrzenia z naszymi lustrzanymi odbiciami. A potem Jasmin powiedziała coś, co natychmiast zaklinowało się w mojej głowie jak kotwica w piasku. – Ja mimo to bym pojechała – stwierdziła. – Wówczas to będzie niespodzianka urodzinowa, a być może w końcu i on się ucieszy, kiedy przyjedziesz. Nawet na pewno. Może ma jakieś problemy, które nie mają z tobą nic wspólnego. Mężczyźni są czasem w tym względzie dziwni, wiesz przecież. Niespokojnie kiwnęłam głową. – Możesz spróbować sprawdzić, czy w weekend jest w domu, a w sobotę rano wsiądziesz do samochodu i go zaskoczysz. – Patrzyła na mnie zachęcająco, a ja starłam łzy z policzków. Nie mogłam przestać płakać. – No, chodź. – Jasmin delikatnie dotknęła mojego ramienia. – Peter ostatnio też się dziwnie zachowywał i w weekend ukrywał się przed światem, bo pokłócił się z szefem. Na pewno jest jakieś proste wytłumaczenie tej sytuacji. Skinęłam głową. Drzwi do toalety się otworzyły i do przedsionka weszła doktor Trundl. – Och, mój Boże – powiedziała skonsternowana. – Co się tutaj dzieje? Coś się stało? – Spojrzała na mnie z troską, a ja ze strachu przestałam szlochać i patrzyłam w podłogę. Jasmin wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się z zakłopotaniem. – Mężczyzna – powiedziała cicho. – Ach... mężczyźni! – Wydawało się, że szefowa od razu pojęła. Machnęła ręką w geście, w którym była i niecierpliwość, i pocieszenie, i współczucie jednocześnie. Potem sięgnęła do torebki i podała mi paczkę chusteczek higienicznych. – Mężczyźni są przereklamowani. Johanna uznała ten pomysł za nie do przyjęcia. Słyszałam, jak nerwowo chodziła po swojej kuchni w jedną i drugą stronę i wyrzucała z siebie słowa. – Musisz to koniecznie zrobić? – pytała. – Ten surfer z bożej łaski dwa dni przed urodzinami odwołuje spotkanie, a tych chcesz za nim latać? – Chcę mu zrobić niespodziankę – odparłam. Śmiała się bez opamiętania. – W życiu bym tego nie zrobiła. W żadnym wypadku nie pojechałabym do Bergen. – Tak, ty. Pomyślałam o miłym mężu Johanny, jej pięknej willi w Marienburgu, dobrze wychowanych dzieciach. Po cóż by miała robić coś takiego? – Jeśli o mnie chodzi, możesz spokojnie zapomnieć tego typa – stwierdziła i tym samym głośno wypowiedziała najgorsze obawy, które czaiły się głęboko na dnie mojej duszy. – Coś tu jest nie tak. Ale rób to, czego nie potrafisz sobie odpuścić. Nigdy mnie nie słuchasz. – No dobrze, to nie pojadę – odpowiedziałam niechętnie. Ale oczywiście pojechałam.
19 Są ludzie, którzy wycofują się od razu przy pierwszej niewielkiej przeszkodzie. I są ludzie, którzy nie widzą nawet dwumetrowego muru stojącego im na drodze. Muszą huknąć w ścianę, aby pojąć, że naprawdę nie da się dalej jechać. A i potem szukają jeszcze dziury, tego luźnego kamienia w murze, przez który – być może – uda się przejść na drugą stronę. Są ludzie, którzy nie akceptują słowa „nie”. Chyba do nich należę. Winston Churchill byłby ze mnie dumny. Stałam w małym ogródku Tona przed jego domkiem z czerwonej cegły, cichym, spokojnym i gościnnym tego słonecznego czerwcowego ranka, i próbowałam zajrzeć przez okno. Nie jest to w Holandii takie trudne jak w Niemczech, ponieważ zazwyczaj nie zawiesza się tu firanek. Naukowcy spierają się, czy wynika to z tak zwanego podatku firankowego, który podobno w dawnych czasach trzeba było płacić od każdego metra kwadratowego materiału, czy z tego, że obywatele Holandii w dobrej kalwinistycznej tradycji również dziś chcą powiedzieć: „Patrzcie, nie mamy nic do ukrycia”. W każdym razie również salon Tona nie był chroniony przed ciekawskimi spojrzeniami od strony ulicy, mogłam nawet rozpoznać plakat nad sofą. Było wpół do dziesiątej i Ton prawdopodobnie jeszcze nie wstał. Ja natomiast już o szóstej wyszłam z mieszkania w Kolonii z małym czekoladowym tortem, prezentami i mieszanymi uczuciami, i z dużą prędkością wyruszyłam autostradą na północ. Po drodze słuchałam Elli Fitzgerald, śpiewałam stare piosenki Cole’a Portera, czas i przestrzeń przelatywały obok mnie, a po głowie błąkały się sprzeczne myśli. Połowa z nich podpowiadała, że nic z tego nie będzie. Druga połowa przekonywała, że moje odważne przedsięwzięcie trafi wprost do serca Tona, że będzie zaskoczony, wzruszony i uwiedziony, kiedy nagle przed nim stanę. Wszystkie wypływały z mojej beznadziejnie romantycznej duszy. Karmiły się nie tylko pięknymi słowami, którymi Ton mnie obdarował i które wciąż krążyły po mojej głowie, lecz także nocną rozmową telefoniczną, która odbyła się zaledwie wczoraj. Z odtwarzacza CD zabrzmiało All of Me. Ella śpiewała z wirtuozerską żarliwością, a ja cicho mruczałam te słowa wraz z nią, rozparłszy się na siedzeniu z triumfalnym uśmiechem. Gdy zadzwoniłam o północy do Tona, żeby złożyć mu życzenia urodzinowe, a on zgłosił się zaspany dopiero po dłuższej chwili, był wprawdzie zaskoczony, ale nie unikał małego telefonicznego flirtu. Doszłam do wniosku, że mądrzej będzie nie rozmawiać o tym, że odwołał spotkanie, i nie robić mu wyrzutów. Zamiast tego powiedziałam łagodnym głosem: – Chciałam przynajmniej być pierwszą, która będzie ci życzyć wszystkiego dobrego z okazji urodzin. A on odrzekł: – Ależ to miło z twojej strony, moja meisje. Na co znowu ja: – Tak strasznie chciałabym być teraz przy tobie i dawać ci usta do całowania. Potem on: – Taki prezent chętnie przyjmę. I zapytał, czy miałabym jeszcze coś do zaoferowania, więc odpowiedziałam: – Mogłabym zdjąć nocną koszulę, wtedy miałbyś wszystko. Roześmiał się cicho do słuchawki: – To zaproszenie prawie nie do odrzucenia. Rozmawialiśmy tak przez kolejne dziesięć minut i kiedy Ton w końcu powiedział, że musi wracać na górę do łóżka, a ja bez tchu odłożyłam słuchawkę, byłam pewna, że wyjazd do Bergen to słuszna decyzja. Niektórych ludzi po prostu trzeba uszczęśliwić na siłę. W każdym razie udało mi się dowiedzieć, że Ton w swoje urodziny będzie w domu, i to sam. Wyglądało na to, że rzeczywiście nic sobie nie robi z tego święta. – Co będziesz robił jutro? – zapytałam mimochodem, a Ton odparł, że nic szczególnego,
miał w tym momencie tak wiele na głowie, potrzebował chwili wytchnienia i chciał uporządkować pilne papiery. Nie umknęło mojej uwadze oczywiście, że nie umówiliśmy się na następny raz, nie było rozmowy o konkretnym terminie. W końcu nie można było oczekiwać, że każdy, tak jak ja, ma swój kalendarz zawsze przy sobie. Zobaczyłam jakiś ruch i ukryłam się szybko pod parapetem. Ton wszedł do salonu, chodził po nim i wydawało się, że zastawia stół. Samotny wilk, który sam przygotowuje sobie urodzinowe śniadanie. Uśmiechnęłam się wzruszona i czekałam, aż opuści salon. Potem głęboko odetchnęłam, wzięłam torbę z prezentami i tortem i ostrożnie poszłam do wejścia od kuchni. Nieśmiało nacisnęłam klamkę. Drzwi się otworzyły. Pachniało świeżo zaparzoną kawą, a ja usłyszałam kroki Tona na schodach. Gwizdał cicho pod nosem, co uznałam za dobry znak. Najwyraźniej był w humorze. Moje serce zaczęło walić jak szalone, gdy usłyszałam zbliżające się kroki. Kuchenne drzwi się otworzyły i wtedy stały się dwie rzeczy. Ton, który wszedł w dżinsach i białym T-shircie, patrzył na mnie jak na zjawę. – Fritzi! – zawołał półgłosem i wydawało się, że się zachwiał, a potem odzyskał równowagę. – Tak – powiedziałam po prostu i wyciągnęłam do niego z uśmiechem tort. – Niespodzianka! On też się uśmiechnął, ale słabo. – Ależ ty jesteś petarda – rzekł. Nieporadnym gestem odgarnął mokre włosy z twarzy, a ja nie byłam pewna, czy „petarda” była komplementem. Właśnie chciałam odstawić ciasto na blat, żeby wziąć go w ramiona i zrobić to wszystko, o czym rozmawialiśmy wczorajszej nocy przez telefon, gdy drzwi otworzyły się ponownie. Do środka wkroczyła piękność z mokrymi ciemnymi lokami. Miała niewiele ponad dwadzieścia lat, była owinięta dużym ciemnoszarym ręcznikiem kąpielowym, a jej bose stopy zostawiały małe mokre ślady na kuchennej podłodze. Wpatrywałam się w te stopy, a moje spojrzenie jak w hipnozie zawisło na koralowym lakierze, którym miała ładnie pomalowane paznokcie. Później nie byłam w stanie sobie przypomnieć, kto z nas trojga był bardziej sparaliżowany – ja, Ton czy ta młoda kobieta w ręczniku. To musi być jego siostra, pomyślałam zupełnie bezsensownie, nie może być inaczej, i już wiedziałam, że to nieprawda. Po kuchni rozniósł się nagle zapach ciężkich perfum, które obudziły we mnie jakieś nieokreślone wspomnienie. Młoda kobieta popatrzyła na Tona pytająco, Ton krzywo się uśmiechnął, a ja nadal dzielnie trzymałam mały tort. Shalimar, te perfumy nazywają się Shalimar, odkryłam je w łazience podczas pierwszej wizyty u Tona. Wciąż nikt nic nie mówił. W końcu Miss Shalimar świadomie potrząsnęła mokrymi lokami, kokieteryjnie chwyciła za jego koszulkę i powiedziała coś po holendersku. Zrozumiałam z tego tylko dwa słowa: „Ton, kochanie”. Ton się roześmiał, zdziwiłam się, że tak naturalnie to zabrzmiało, padło kilka wyjaśniających słów po holendersku, wskazał na mnie i usłyszałam coś, co brzmiało jak „Fritzi, znajoma”. O „mojej meisje” nie było już mowy. Nie wypowiedział zdania w rodzaju: „Wszystko jest inaczej, niż myślisz”. Dlaczego? Wszystko było tak, jak myślałam. Miss Shalimar uśmiechnęła się zadowolona i dała swojemu kochaniu wilgotnego całusa. – To jest Annett – powiedział do mnie Ton i objął ramieniem mokrą dziewczynę, która przytuliła się do niego jak syty kotek. – A więc.... taaak... dziękuję za tort, Fritzi. Bardzo miło z twojej strony. – Odchrząknął przepraszająco. – Nie chcę cię wyrzucać, ale w tej chwili, wiesz, to naprawdę bardzo niedobry moment.
Coś takiego – też już zdążyłam to zauważyć. Czułam, jak wstępuje we mnie obezwładniająca wściekłość. Przez chwilę próbowałam jednym dramatycznym gestem walnąć urodzinowym tortem o ścianę i krzyknąć przy tym coś szokującego w rodzaju: „Happy Birthday, ty dupku”, ale Grace Kelly nigdy by tego nie zrobiła, a ja uznałam, że to byłoby również poniżej mojej godności. Zamiast tego bardzo ostrożnie postawiłam tort na blacie, jakby to była najbardziej krucha rzecz, jaką kiedykolwiek trzymałam w rękach. „Teraz nie ryczeć, teraz nie ryczeć”, powtarzałam swoją niemą mantrę. Nie odegram tutaj przed nikim żadnej sceny. Nie ja! Drżącymi dłońmi zapakowałam torbę z prezentami i wysiliłam się na uśmiech. – Taaak – powiedziałam i odwróciłam się do wyjścia. – Zatem życzę wszystkim pięknego dnia. Jak ogłuszona nacisnęłam klamkę w drzwiach, które prowadziły na dwór, i wyczłapałam z domu, do którego jeszcze przed kilkoma minutami wchodziłam z tak wielkimi nadziejami. – Poczekaj, odprowadzę cię do samochodu! – zawołał za mną Ton. Wymamrotał Miss Shalimar kilka pochlebnych słów do jej słodkiego uszka, a ona z cichym okrzykiem wyszła z kuchni. Potem szedł obok mnie małą, brukowaną ogrodową ścieżką w dół ku ulicy. Tępo patrzyłam przed siebie. – Fritzi – powiedział ze skruchą. – Nie bądź taka zła. Pragnęłam zdobyć się na to, żeby go zignorować, po prostu wsiąść do samochodu i bez słowa odjechać. Niestety, nie byłam aż tak wielka. – To tak wyglądają pilne papiery – wyrwało mi się, gdy staliśmy przed moim samochodem. – Twoja chwila wytchnienia! „Muszę mieć wolną głowę, Fritzi, muszę się poukładać”. Jak widzę, doskonale się poukładałeś. Naprawdę jesteś ostatnim... wiesz?! Uniósł ramiona. – Przykro mi. Ale nie powinnaś była tak po prostu przyjeżdżać. – Ach, nie powinnam była? – powtórzyłam wściekła. – I mogłam podejrzewać, że łapiesz dwie sroki za ogon? A czy nie mówiłeś do mnie „moja jedyna”? Czy wczoraj w nocy – wczoraj w nocy! – nie rozmawialiśmy przez telefon i nie chciałeś dostać ode mnie wszystkiego, wszystkiego? Zauważyłam, jak w swoim wzburzeniu zaczynam powtarzać własne słowa. Ton patrzył na mnie bezradnie. – Jesteś bardzo uwodzicielską kobietą – powiedział, jak gdyby to wszystko wyjaśniało. – Najwyraźniej nie dość uwodzicielską. – Znam Annett od dawna. Znałem ją przed tobą. Ona jest... ona jest... – Znajomą, już wiem – rzuciłam rozzłoszczona i czułam, jak w oczach stają mi łzy. – Dlaczego to zrobiłeś, Ton, dlaczego? Byliśmy przecież szczęśliwi. Sam to mówiłeś. Mogło być tak dobrze. Gdyby teraz powiedział: „Zostań, wyjaśnię to, popełniłem straszliwy błąd, wybacz mi, tylko ten jeden raz, kocham cię, teraz to wiem”, prawdopodobnie bym została i wszystko mu wybaczyła. Jednak Ton tylko się odwrócił, a potem spojrzał na mnie z ubolewaniem. – Z tobą to było jak amok – powiedział. – Po prostu cudowne i niewiarygodnie podniecające. Ale ja jestem tu, w Bergen, ty w Kolonii, twoja praca, twoje dziecko. Wszystko by się totalnie skomplikowało. Przełknęłam ślinę i darowałam sobie uwagę, że to nie ja zaczęłam tę całą historię. Jeśli chodzi o mnie, od początku wyłożyłam Tonowi kawę na ławę. Dla niego wszystko było tylko zabawą. W ataku gniewu rzuciłam mu pod nogi torbę z prezentami, szkło się stłukło. – A ja idiotka kupiłam ci srebrną zapalniczkę i oprawiłam swoje zdjęcie. – Zalała mnie fala współczucia dla siebie. – Możesz to od razu wrzucić do najbliższego kosza, w każdym razie nie chcę tych rzeczy. – Łzy leciały mi po policzkach, wycierałam je byle jak. – Ależ, moja meisje – ten bezwstydny koleś naprawdę powiedział „moja meisje” – nigdy nie wyrzuciłbym twojego zdjęcia... może... kto wie, kiedyś znów się spotkamy... – Zniżył głos i
patrzył na mnie znacząco. Byłam już bliska tego, żeby mu się rzucić do gardła. Co ten facet sobie wyobrażał? Że nie można mu się oprzeć? – Nigdy to i tak za krótko, żebyśmy się spotkali – odparłam gwałtownie. – I nie mów do mnie więcej, moja meisje, jasne? Na piętrze domu z hałasem otworzyło się okno i machinalnie spojrzeliśmy na Annett, która lekko ubrana stała w futrynie i machała ręką. Wołała Tona. Ton odmachał. – Muszę wracać do domu – powiedział i mrugnął do mnie zakłopotany. Dla niego taki świat był najwyraźniej w porządku. – Het ga je goed – rzekł cicho, gdy wsiadałam do swojego starego volvo i dwa razy klepnął w dach. – Powodzenia. – To było wszystko, co zostało z mojego pięknego snu. Przekręciłam kluczyk, powoli odjechałam i po kilku metrach spojrzałam we wsteczne lusterko. Ulica była pusta. Ton poszedł do domu. Na autostradzie wcisnęłam do odtwarzacza płytę Anastacii i odkręciłam do końca regulator głośności. Wciąż słyszałam słowa Tona, a nie chciałam już nic słyszeć. Ogarnęły mnie ból i wściekłość. I’m outta love, set me free, and let me out this misery – darła się Anastacia, a ja ryczałam i ryczałam, i ryczałam. Ton van der Laan wodził mnie za nos, wykorzystał moją sytuację. Byłam idealną ofiarą dla takiego mężczyzny jak on: rozwiedziona, trochę niepewna, wygłodniała fizycznego zainteresowania i miłości, i piękna dopiero na końcu. Okłamał mnie, omamił słodką gadką o meisje i czarodziejce, a ja, głupia owca, wierzyłam w każde słowo. Jęknęłam i walnęłam w kierownicę jak w gruszkę bokserską. Nie widziałam znaków, nie chciałam widzieć. Puściłam mimo uszu ostrzeżenia najlepszej przyjaciółki. Pojechałam do Holandii i ośmieszyłam się tymi swoimi wielkimi uczuciami i kretyńskim tortem. Ani jedno, ani drugie nie było mile widziane. Ten dzień był dnem mojej kobiecej kariery. Zostałam wyproszona, zostawiono mnie na ulicy z zakłopotanym uśmiechem i słowem „powodzenia” po trzech godzinach podróży, po wszystkim, co było. Wciąż nie mogłam w to uwierzyć. I should have known,’cause you brought nothing real – śpiewała Anastacia, a ja oglądałam jeszcze raz cały ten film od początku, pierwsze spotkanie w Nero, pożądliwe spojrzenia, noc na przystani, nasz długi miłosny weekend, Tona, który nie mógł skończyć, spacer po plaży, cichy śmiech Tona, świadczący o tym, że był przyzwyczajony do dostawania tego, czego chciał, jego gwałtowne czułości. Szukałam słów prawdziwej miłości, zdań prosto z serca, wizji, które miały coś wspólnego tylko z Tonem i ze mną i naszą przyszłością. Nie znalazłam. „Dobrze pasowałabyś do morza”, mówił, ale nie powiedział: „Chciałbym z tobą zamieszkać”. Gdy pierwszej nocy na przystani tak gwałtownie brał mnie w posiadanie, wyrzucił z siebie: „Należysz tylko do mnie”, a ja zrozumiałam to tak, że chciał mnie mieć na zawsze. Pomyliłam seks z miłością, klasyka. Ale czy seks i miłość nie są ze sobą związane? Było mi niedobrze od wspomnień. Gapiłam się na białe pasy na jezdni i jeszcze nie widziałam rozwiązania. Czy coś zrobiłam nie tak? Może lepiej było zachować dystans, niż od razu wkładać w tę sprawę serce? Bezradnie pokręciłam głową. Żyłam tymi weekendami. Dałabym wszystko, żeby to trwało. Co miałam teraz zrobić? Ze zdziwieniem patrzyłam, jak rozpada się mój piękny domek z kart. Skończyło się, a wszystko, co mogłam na to poradzić, to szukać moralnego wsparcia u pewnej białej piosenkarki, która prawdziwie czarnym głosem próbowała wykrzyczeć światu cały swój ból. Tej nocy przyniosłam sobie Freddy’ego do łóżka. Przez wiele lat, niezauważony, siedział w najdalszym kącie mojej szafy na ubrania. Teraz go wyciągnęłam, starego wiernego pluszowego misia, najbardziej niezawodnego towarzysza mego dzieciństwa, i wcale się nie wstydziłam. Objęłam go, przytuliłam twarz do
wytartego futerka i westchnęłam: – Ach, Freddy. Freddy patrzył na mnie ze współczuciem brązowymi okrągłymi oczami. Rozumiał moje strapienie, bez słów. Długi czas tak sobie leżeliśmy i wsłuchiwaliśmy się w ciemność, wypełnioną smutnymi myślami. Już nie mogłam płakać, nie mogłam spać, nie wiedziałam, czy jeszcze kiedykolwiek się podniosę. Chyba jednak zasnęłam, bo miałam sen, który – kiedy rano się obudziłam – jeszcze wyraźnie stał mi przed oczami. W błękitnej sukience szłam ulicami obcego miasta. Ludzie mówili językiem, którego nie rozumiałam. Szukałam konkretnego budynku, ale nie mogłam zapytać o drogę. Było niewiarygodnie ważne, żebym znalazła ten dom, ponieważ umówiłam się tam z Tonem. Znałam numer domu, lecz domy nie miały numerów. W rozpaczy otwierałam każde drzwi. Zrobiło się ciemno, gdy dotarłam do pomalowanej na żółto secesyjnej willi, która przypominała mi dom Johanny w Marienburgu. Weszłam, ale dom był tylko fasadą, za nią rozpościerało się wielkie otoczone arkadami podwórko oświetlone mnóstwem pochodni. Ludzie w odświętnych ubraniach przechadzali się ze śmiechem i prowadzili pogawędki, grała muzyka, najwyraźniej odbywał się tu jakiś bal. Rozejrzałam się i odnalazłam w końcu Tona, który stał nieco w oddali odwrócony do mnie plecami pod jedną z arkad i patrzył na morze rozciągające się, o dziwo, zaraz za podwórzem. Był sam, nieśmiało położyłam rękę na jego ramieniu. – Tak długo tu na ciebie czekam, gdzie byłaś – powiedział, nie odwracając się. Potem się odwrócił, a jego niebieskie oczy przyjaźnie błyszczały. I nagle okazało się, że to nie był Ton, tylko – szeroko otworzyłam oczy ze zdziwienia – Napoleon, ten mężczyzna, którego spotkałam na wiosennym śniadaniu u doktor Trundl. Czułym gestem wziął moją głowę w swoje dłonie i patrzył na mnie. – Wspaniale, że w końcu przyszłaś – rzekł cicho. – Nie, wspaniale, że w końcu ty przyszedłeś – odparłam szeptem i uśmiechnęłam się. Wieczór był wypełniony wiosną i muzyką, zapachem mimozy i tym niewiarygodnym błękitem, który można zobaczyć tylko na południu. Byłam doskonale szczęśliwa. Wbrew woli pozwoliłam tej pięknej chwili umknąć. Moja komórka terkotała cicho na szafce nocnej. Zaspana chwyciłam ją i przez jedną miłą chwilę wydawało mi się możliwe, że ten cudowny mężczyzna z Arkadii znalazł sposób, żeby się ze mną skontaktować. – Halo? – szepnęłam do telefonu. – Fritzi – powiedziała surowo moja przyjaciółka. – Dlaczego nie odbierasz telefonu? Wczoraj przez cały dzień próbowałam się do ciebie dodzwonić. Co się dzieje? Gdzie byłaś? Wraz z pojawieniem się jej twardego głosu zniknął doskonały błękit, czarodziejski podwórzec z arkadami i moje nieoczekiwane szczęście i zwaliła się na mnie z całym impetem rzeczywistość. – Ach, Johanno! – westchnęłam głęboko i z poczuciem winy. – Nie! – krzyknęła. – A jednak – powiedziałam smutno.
20 Godzinę później Johanna była u mnie. W tym czasie jeszcze raz przeczytałam wszystkie esemesy, które Ton do mnie napisał, i byłam kompletnie wykończona. Z podpuchniętymi oczami i w szlafroku otworzyłam drzwi swojej przyjaciółce. – Och, moja Fritzi... – Objęła mnie mocno. Tak mocno, że znów się rozpłakałam. – Co ty wyrabiasz? Powiedziałaś przecież, że nie jedziesz do Holandii. Szlochając, skinęłam głową. – Tak, ale jednak pojechałam. Myślałam, że jakoś nad tym zapanuję. A potem ten... ten... gnój... – przerwałam głosem pełnym łez. – No, chodź... chodź najpierw tutaj – rzekła Johanna uspokajającym tonem. Zaprowadziła mnie na sofę jak rekonwalescentkę. Przez następną godzinę robiła wszystko, co robi dobra przyjaciółka, jeśli się ma złamane serce. Zaparzyła mi herbatę. Pozwoliła sobie wszystko opowiedzieć i po prostu słuchała. Z okrzykami oburzenia i współczucia uczestniczyła w poszczególnych etapach mojej katastrofy, ale nie wypowiadała niepotrzebnych zdań w rodzaju: „A nie mówiłam” albo: „Gdybyś mnie posłuchała”. Na koniec wygłosiła krótką mowę potępiającą zdradzieckiego Holendra, który został zdegradowany do „tego faceta” i z którym na dłuższą metę i tak nigdy nie byłabym szczęśliwa. – Ach, Fritzi – powiedziała, i to w taki sposób, że już same te dwa małe słówka trochę mnie pocieszyły. – Bardzo mi przykro z twojego powodu. – Dolała mi herbaty i wcisnęła w rękę kubek. – Ale z tym facetem i tak nigdy nie byłabyś szczęśliwa. W gruncie rzeczy ty też o tym wiesz. To roztrzepaniec, niebieski ptak, który nie chce zobowiązań. A ciebie szkoda, o wiele za bardzo szkoda, dla kogoś takiego. Spójrz, jesteś taką mądrą, piękną, kochaną, wesołą i inteligentną osobą... Zapadłam się w sofę i zawisłam na jej wargach jak konający z pragnienia. – Potrzebujesz kogoś, kto potrafi cię docenić, kogoś, kto poda ci szklankę wody. Kogoś odpowiedniego dla ciebie. – Johanna niechcący ściągnęła ciemne brwi. – Nie takiego podejrzanego nauczyciela surfingu, który robi to ze wszystkim, co nie ucieka na drzewo, zanim on policzy do trzech. – Nagle zamilkła. Zbyt nagle. Usiadłam prosto. – Co masz na myśli? Spojrzała na mnie dziwnie i wydawało się, że przez chwilę zwlekała. – No tak... Teraz, kiedy sprawa i tak jest zamknięta, mogę ci o tym powiedzieć – odezwała się w końcu. Po prostu tylko na nią patrzyłam. – Pamiętasz Jana – zaczęła nieco retorycznie. Skinęłam głową. Jak miałabym zapomnieć, kim był Jan? W końcu z Janem i Frankiem obchodziliśmy moje urodziny. W Bergen aan Zee. W Nero. Tam, gdzie przy barze stał również Ton. Który na mnie patrzył. Czułam, jak wszystko się we mnie boleśnie kurczy. – A zatem, jest tak... Jan zna jednego z organizatorów tego festiwalu w Bergen, wiesz, o który chodzi, Sail & Sound... A ten natomiast zna Tona. – Tak... i co? – Moje serce przyspieszyło. – No tak, zrobił tylko taką uwagę, że Ton van der Laan wśród nauczycieli żeglarstwa uchodzi za totalnego Casanovę. „Ten to przelatuje wszystkie, chciałbym wiedzieć, jak on to robi”, tak dosłownie powiedział. Pokój zaczął się kręcić wokół mnie. Tak tragiczne bohaterki niemieckich dramatów scenicznych osiemnastego wieku musiały odczuwać hańbę i wstyd. Byłam więc tylko jedną z wielu, które przeleciał. Byłam Emilią Galotti[4] i nawet tego nie zauważyłam. Literatura pełna była nieszczęśliwych ludzi, prawdziwe życie też. Johanna usiadła obok mnie. – Ciesz się, że wszystko tak szybko się skończyło. To znaczy, zanim zdążyłaś się poważnie zakochać. – Ale ja już się poważnie zakochałam – odrzekłam i znów łzy napłynęły mi do oczu.
Przycisnęłam rękę do serca. – Czy ty wiesz, jak to boli? – Już zaczęłam tęsknić za Tonem i czułam potworną, deprymującą pustkę. – Czuję się, jak gdyby ziemia usunęła mi się spod stóp. – Tak. – Johanna popatrzyła na mnie z powagą. – Dokładnie wiem, o czym mówisz. Ale to przechodzi, uwierz mi. Pokręciłam głową. Z powodu przykrej niespodzianki, jaką przeżyłam w kuchni Tona, byłam wytrącona z równowagi takim zwrotem sytuacji. – Przez cały czas myślałam, że to coś wyjątkowego, że jestem kimś wyjątkowym... – Ależ jesteś – powiedziała Johanna i czule mnie objęła. – Jesteś wspaniałą kobietą. Skinęłam głową jak ogłuszona. Nie miałam pojęcia, o kim Johanna mówiła. – Nie musisz takiej kretynce ocierać łez, słyszysz? Później stałam sama w łazience, gapiłam się w lustro, z którego patrzył na mnie mały, zaryczany, głęboko nieszczęśliwy potwór, i uznałam, że jednak musi. Kim ja byłam, żeby móc życiu stawiać tak wysokie wymagania? Zobaczyłam przed sobą mnóstwo dni, tygodni i miesięcy bez cienia radości, które rozciągały się w nieskończoność, i poczułam, jak rośnie we mnie paraliżująca panika. Przez kilka cudownie zwariowanych tygodni znów miałam cel, teraz punkt zaczepienia moich wzniosłych marzeń w tragiczny sposób się ulotnił, a ja krążyłam bez żadnego celu po świecie. O tym, że uzależnianie swojego szczęścia od innych jest mocno wątpliwe, nie chciałam w tej chwili myśleć. – Nieszczęśliwe czasy też mają swoją wartość – powiedziała Johanna na pożegnanie. – Zobaczysz, kiedyś ta smutna historia nabierze sensu. Nie wierzyłam w ani jedno słowo swojej przyjaciółki. Ale ona miała rację.
21 – To jest dopiero coś – trąbił Joachim Wille przez całą staromodną kafejkę, która mieściła się w pobliżu Trzech Orchidei. Skinęłam głową z tragiczną miną. Po reakcji mojej koleżanki Jasmin, która była kompletnie zaskoczona, i dobroczynnie bolesnym masażu u tajskiej mistrzyni tortur Nang czułam chwilowo coś na kształt dekadenckiego nastroju zagłady. – Znów taaka napięty – powiedziała z troską Nang, gdy po południu pracowała nad moimi plecami. – Tobie nie iść dobze, ja widzieć od razu. Obrócić. Położyłam się na plecach i ciężko westchnęłam. Nang klęczała za mną i okrężnymi ruchami masowała moje barki. – Ty mi powiedzieć – rzekła, a jej przyjazna twarz kołysała się tylko kilka centymetrów nade mną. – Dla plecy jest niedobze, jeśli nosić problemy. Robi duuuuze napięcie. Delikatnie gładziła moje brwi, a po chwili oddałam się cała jej dłoniom i pytaniom. Z dobrymi masażystami jest trochę jak z dobrymi fryzjerami. Rozumieją ścisły związek między ciałem a duszą, ale w przeciwieństwie do wykształconych psychologów człowiek nie ma u nich poczucia, że się kompletnie obnażył. I ma się wolny wybór. Albo się im niczego nie opowiada, albo opowiada się całe mnóstwo. – Och, Frierike – powiedziała zmartwiona Nang i ułożyła swoje silne dłonie wokół mięśni moich ramion. – Tak mi psykro. Jest duuuuzo źli męzcyźni. Ty nie być smutna. Musieć zawse ładnie psychodzić do masazu, to wsystko dobze. – Nacisnęła energicznie moje ramię i zmarszczyła czoło. – Ten był źli męzcyzna! Jęknęłam cicho i z aprobatą pokiwałam głową. – Ile lat twoja córka? – chciała wiedzieć Nang i znów się uśmiechała. Temat mężczyzn był dla niej zakończony. Odpowiedziałam jej, ile lat ma Lilli, a ona skinęła głową zadowolona. – Córka jest dobze – uznała. – Ty duze scęście z córka. Ty zapomnieć męzcyzna, córka wiele wazniejsy. – Wyrzekła to z naciskiem, a ja nie mogłam się nie uśmiechnąć. W niedzielny wieczór przywitałam Lilli z udawaną radością. Miałam to dziwne uczucie, które zdarza się, gdy człowiek nie przespał kilku nocy. Podzieliłyśmy się porcją ravioli, a Lilli opowiadała mi o wycieczce do muzeum czekolady. Przysłuchiwałam się jej dziecięcemu szczebiotowi i byłam bardzo daleko. Gdzie, sama dokładnie nie wiedziałam. Zawód miłosny jest zawsze nieprzyjemny, ale zawód miłosny, kiedy ma się dziecko, jest jeszcze gorszy. To są dwa światy, które do siebie nie pasują. Gdy później czytałam Lilli na dobranoc i trzy razy zadała mi to samo pytanie, dopiero zauważyłam, że kompletnie nic nie rozumiałam z tego, co przeczytałam. – Mamo, jesteś dzisiaj jakaś dziwna – stwierdziła Lilli i popatrzyła na mnie wielkimi niebieskimi oczami. – Gdzie jesteś, mamusiu? Wzięłam ją w ramiona, żeby uniknąć jej pytającego wzroku, i mocno przytuliłam do siebie. Nie wiem, myślałam w rozpaczy. A potem dałam jej całusa i powiedziałam: – Przy tobie oczywiście, mój skarbeńku. Zawsze jestem przy tobie. Następnego ranka zapomniałam pudełka z drugim śniadaniem Lilli, spóźniłam się do wydawnictwa, rozlałam kawę, zostawiłam terminarz w sali konferencyjnej, i o masażu pewnie bym zapomniała, gdyby Jasmin mi nie przypomniała. Joachim Wille kompletnie zniknął z mojej świadomości, dopóki przed masażem u Nang przy wejściu do świątyni orchidei prawie potknęłam się o korpulentnego pana, który stękając, wkładał buty. – No, Friederike, wszystko na zielono? – powiedział ucieszony, gdy mnie dostrzegł. – Nie, wszystko do dupy – wyjaśniłam z ponurą miną. I tak godzinę później siedziałam w jakiejś kawiarni z byłym kolegą od szachów mojego ojca i wypowiadałam się na temat niestałości pewnych mężczyzn. Joachim Wille zamówił nam kakao z bitą śmietaną i z namysłem kołysał głową, gdy opowiadałam mu swoją krótką, smutną historię.
Nie wiem, czy z powodu tego, że znałam go wcześniej, czy dlatego, że był znacznie starszy ode mnie – w każdym razie uznałam go za absolutnie godnego zaufania. Poza tym był mężczyzną i niewykluczone, że mógłby mi wyjaśnić sprawę z męskiego punktu widzenia. Wille siedział jak komisarz z serialu Miejsce zbrodni i mieszał kakao. – Myślę, że ten list rozstrzygnął sprawę – powiedział w końcu. – Takimi listami skłania się mężczyzn do ucieczki. Z pewnością ten chłopiec przeraził się na śmierć, gdy aż tak daleko się posunęłaś. Niemile poruszona położyłam łyżeczkę obok kubka z kakao. – No cóż, chłopcem to on już nie jest. – Ha! – Wille zmiótł moje zastrzeżenie ze stołu jak muchę. – W wieku trzydziestu lat większość mężczyzn jeszcze nie wie, dokąd zmierza. To mogę ci od razu powiedzieć. Nie, nie, Friederike, potrzebujesz kogoś zupełnie innego. Nie jakiegoś młodego kolesia. – Aha – powiedziałam speszona i zastanowiłam się, kto został dla mnie. – No tak, prawdopodobnie trudno też byłoby mi kogoś znaleźć. To znaczy, kto zechce czterdziestolatkę z małym dzieckiem u spódnicy. Wille popatrzył na mnie i szeroko się uśmiechnął. – Ja uznałbym kiedyś za wspaniałe, gdyby moja droga skrzyżowała się z drogą kobiety z dzieckiem. Mówiąc „kiedyś”, miał chyba na myśli okres po swoim pierwszym małżeństwie. Wille objął dłonią brodę i na chwilę wpadł w melancholię. – Później zawsze żałowałem, że nie miałem dość czasu dla dzieci. Teraz są już dorosłe i chodzą swoimi drogami. To nie jest szczególnie wspaniałe. A moja druga żona nie chciała mieć dzieci. – Zamilkł i kilka razy pokiwał głową. – Taaak, chyba każdy chce czego innego – powiedziałam i nagle zrobiło mi się bardzo smutno. – Szkoda, że nie trafiają na siebie ludzie, którzy chcą tego samego. Wille poklepał mnie po ramieniu. – No, nie zwieszaj głowy, Friederike. Uda się. Wiesz przecież: gdzie jest ochota, znajdzie się i sposób. Zmusiłam się do uśmiechu i zadałam sobie pytanie, czy dotyczy to również szczęścia. – W gruncie rzeczy potrzebowałabyś kogoś takiego jak ja – powiedział Wille i potarł swoje udo. – Doświadczonego, odpowiedzialnego, kochającego dzieci. No tak, może parę lat młodszego, ha, ha, ha, ha, ha. Klepnął się z zadowoleniem po błękitnej koszuli, której guziki trochę się napięły, potem spojrzał na zegarek i skinął na kelnerkę. – Na miłość boską, muszę uciekać. Mam spotkanie. Jedno z ostatnich. Kiedyś wreszcie musi nastąpić koniec, prawda? Gdy się jest w moim wieku, chce się jeszcze trochę użyć życia. Zdziwiona podniosłam wzrok. Joachim Wille wydawał mi się troszkę za młody na emeryta. Zauważył moje spojrzenie. – Tak, tak – powiedział. – Nawet jeśli na to nie wyglądam, w przyszłym roku skończę sześćdziesiąt cztery lata. – Odliczył pieniądze, dał kelnerce szczodry napiwek i chwycił ciemnozieloną woskowaną kurtkę od Barbour. – Zatem, moja dziewuszko, uszy do góry. – Po przyjacielsku klepnął mnie w policzek. – Chętnie posiedziałbym tu z tobą jeszcze trochę i na ciebie uważał. Ale zgłoszę się, żeby usłyszeć, jak ci leci. Żebyś mi przypadkiem nie wpadła pod samochód. Uśmiechnęłam się i machnęłam ręką. – Proszę się nie martwić, panie Wille. Należę do tych kobiet, które przeżyłyby nawet na Dzikim Zachodzie. Joachim Wille spojrzał na mnie i ubawiony uniósł krzaczaste brwi. – Słusznie, wierz w to – powiedział i wyszedł z kawiarni ciężkim krokiem.
22 Od kilku tygodni miałam zatem ojcowskiego przyjaciela. Nazywał się Joachim Wille, sam siebie mianował moim opiekunem i nawet poszłam z nim raz na kolację. Kilka dni po naszej otwartej rozmowie w kawiarni, ten mężczyzna z mojej najbardziej odległej przeszłości naprawdę zadzwonił, żeby zapytać, jak się mam. Później dzwonił regularnie, najczęściej ze swego telefonu w samochodzie, i ani razu nie zapytał, czy wszystko idzie na zielono. Zamiast tego pytał: „No? Co teraz robi moja smutna księżniczka?”. A smutna księżniczka uśmiechała się nieśmiało – cóż za miłe powitanie dla mnie wymyślił! Najwyraźniej również Joachimowi Wille podobało się jego nowe sformułowanie, bo po kilku rozmowach telefonicznych zaprosił mnie na kolację. „Kolację wśród przyjaciół”, powiedział. Uważałam, że brzmi to pocieszająco. Wprawdzie wciąż jeszcze chodziłam jak zapakowana w watę, narady w wydawnictwie odbywały się jakby poza mną, na równe nogi zrywał mnie i przerażał tylko dzwonek albo podwójne buczenie telefonu, ale to oczywiście nie był niewierny Ton van der Laan, który do głębi żałował swoich niegodziwości i chciał mnie odzyskać za wszelką cenę, jak zwykle bywało w powieściach wydawnictwa Best & Seller. Nie, to były miłe, zwykłe telefony i wiadomości, które nie są warte wzmianki. A mnie po prostu nie można było niczym rozbawić, nawet Johannie się to nie udało. Natomiast troskliwe zaproszenie nowego opiekuna przyjęłam z wdzięcznością, i tak umówiliśmy się na mój najbliższy wolny czwartek tuż po pracy. Minione tygodnie z pewnością nie były najpiękniejszym okresem mego życia i nawet pani Noller zauważyła, że coś bardzo źle poszło, bo zapominałam zapytać, jak się ma, gdy w drodze do pracy z opuszczonymi ramionami przemykałam obok niej w korytarzu. Wstrząśnięta przerwaniem naszego zwykłego porannego rytuału, dobra pani Noller po kilku dniach zapytała mnie o samopoczucie, a ja odpowiedziałam jej głuchym: – Ach, pani Noller, lepiej niech pani nie pyta. Wieczorem usłyszałam nieśmiałe pukanie do drzwi, w korytarzu stała moja najemczyni z rumieńcami na policzkach i garnuszkiem pieczeni na dziko z ziemniaczanym piure w dłoniach. – Pomyślałam, że dobrze by było, gdyby pani zjadła coś ciepłego, na pewno kiepsko się pani odżywia. W ogóle coś pani jada, pani Berger? – powiedziała, a ja wzruszona przyjęłam ciepły garnuszek, odłożyłam opakowanie pizzy diavolo do zamrażalnika i zjadłam wraz z Lilli ten nieoczekiwany pyszny prezent. Do niewyjaśnionych osobliwości życia należy fakt, że czasem pociecha i zainteresowanie pojawiają się z zupełnie nieoczekiwanej strony. I pewne oddalenie od ludzi, którzy wszystko o kimś wiedzą i ciągle są w pobliżu, czasem dobrze robi, ponieważ wówczas człowiek uczy się patrzeć na sprawy z odrobinę większym dystansem. Kolacja z Joachimem Wille przebiegała w sposób niewymuszony i harmonijny, ale przede wszystkim rzuciła nieco łagodniejsze światło na moją katastrofalną holenderską przygodę. Rozmawialiśmy o czasach, kiedy ja byłam nastolatką, a on grał z moim ojcem w szachy, o trudnych czasach mojego małżeństwa i jego pierwszego małżeństwa – podobnie jak ja, ożenił się bardzo młodo. W końcu pokazałam mu kilka zdjęć Lilli, które skomentował słowami: „Jaka śliczna!” i: „Z twarzy wykapana matka”. To natchnęło mnie, by opowiedzieć mu parę historyjek o Lilli. W przeciwieństwie do większości ludzi, jeśli chodzi o ten temat, jestem raczej powściągliwa, bo z własnymi dziećmi jest trochę jak z domowymi zwierzętami – człowiek kocha je ponad wszystko i to, co robią, uważa za niesłychanie ciekawe, słodkie lub zabawne – ale reszta świata nie bardzo interesuje się tym, że kanarek nauczył się nowego słowa albo dziecko zmajstrowało pierwszą latarenkę, nawet jeśli z grzeczności nikt tego nie mówi. Po ostatnim kieliszku wina Wille nie tylko zaproponował mi przejście na ty, lecz także nie pozwolił się zwolnić z obowiązku odprowadzenia mnie aż do drzwi domu. Dżentelmen, pomyślałam, gdy otwierałam mieszkanie. Po prostu stara szkoła. Tej nocy po raz pierwszy od dawna spałam całkiem spokojnie. Nie było żadnych wstrząsających wiadomości i telefonów – ani od Tona, ani od żadnego innego mężczyzny. Wydawało się, że rozpoczął się czas niewinności, i gdy zmęczona przyłożyłam głowę do poduszki,
po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że te dwa miesiące z Tonem – mimo że krótkie i oszałamiające – kosztowały mnie bardzo wiele sił. Mnóstwo adrenaliny, która w ostatnim czasie z pięknych i niepięknych powodów kłębiła się w moich żyłach, sprawiło, że w efekcie byłam wyczerpana. Może byłam w wieku, w którym należało się rozejrzeć za dojrzałymi mężczyznami. Nie żebym przy tym choć przez sekundę pomyślała o Joachimie Wille – on był i pozostawał przyjacielem mojego ojca. Ale z pewnością przyczynił się do tego, że u swego boku, jeśli w ogóle kiedyś, wyobraziłam sobie opanowanego starszego pana, który byłby dla mnie cudownym opiekunem, a dla Lilli zapobiegliwym ojcem. To był nowy plan. Czy dobry plan, miało się okazać.
23 – Kto to był? – Johanna patrzyła za starszym panem, który spacerowym krokiem odchodził w kurtce od Barbour i od czasu do czasu przystawał, żeby skontrolować rabatkę z różami albo krzak bukszpanu. W ten ciepły lipcowy dzień umówiłyśmy się zaraz po pracy, żeby pospacerować po nowym parku w Marienburgu. Philipp i Lilli bawili się zachwyceni w pobliżu na jakichś drewnianych konstrukcjach dla odważnych chłopców i dziewczynek, a mała Rosina siedziała spokojnie w wózeczku i zafascynowana oglądała swoje rączki, w których tkwiła grzechotka. – To był Joachim Wille, architekt zieleni – powiedziałam, a Johanna niecierpliwie pokręciła głową. – Tak, to już mówiłaś. Ale kim jest dla ciebie Joachim Wille? To jakiś krewny czy ktoś taki? Uśmiechnęłam się promiennie. Nie umknęło mi oczywiście zaskoczone spojrzenie Johanny, gdy przedstawiałam jej mojego ojcowskiego przyjaciela, który w ciemnozielonej kurtce stanął przed jakimś różanecznikiem, jakby nagle wyrósł spod ziemi. Przywitał mnie i Lilli z wielkim hukiem i kilkoma fachowymi komentarzami oświecił nas, że jest twórcą tego parku i dzisiejszego popołudnia robi po nim ostatni obchód. Lilli, która najwyraźniej uznała te ogrodnicze wywody za nudne, niecierpliwie skubała jego nogawkę, a potem zapiszczała wysokim głosikiem: – Wujku Wille, czy pójdziemy razem na lody? Moja przyjaciółka patrzyła na mnie poirytowana i niemalże słyszałam, jak w duchu powtarzała: wujek Wille??? Dopiero w tym momencie przyszło mi do głowy, że jeszcze nie opowiedziałam jej o nowym członku rodziny. Właściwie nie było nic do opowiadania, oprócz tego, że regularnie spotykałam się z Joachimem u Nang, gdzie raz w tygodniu wspólnie (rzecz jasna na osobnych matach) jęczeliśmy pod silnymi rękami trzech orchidei, a następnie w nagrodę fundowaliśmy sobie kawę. Poza tym Joachim koniecznie chciał poznać moją córkę i nie mógł sobie odmówić zaproszenia Lilli i mnie na lody i do zoo. – Nie patrz tak, nic się nie wydarzyło, jeśli to masz na myśli. Chyba bym ci opowiedziała, jak sądzisz? Poczułam, jak się czerwienię, i rozzłościłam się. Nie miałam żadnego powodu do rumieńców, naprawdę żadnego. – On jest starym znajomym mojego ojca. O mój Boże, znam go już ze sto lat, a ostatnio przypadkiem wpadliśmy na siebie w salonie masażu, to wszystko. – W salonie masażu?! – Johanna uniosła ubawiona piękne łuki brwi i zaczęła się śmiać. – Jak oryginalnie! – Tak, niewiarygodnie oryginalnie – wyburczałam. – Rwa kulszowa z powodu wypadającego dysku. Mówiłam ci przecież, że od wyjazdu do Hamburga miałam problemy z plecami. Joachim stał się dla mnie kimś w rodzaju ojcowskiego przyjaciela. Poza tym jest żonaty. Uspokoiłam cię? Skinęła głową. – Bardzo uspokoiłaś. Przez chwilę bałam się, że z rozpaczy gotowa byłabyś zainteresować się pacjentami oddziału geriatrycznego. Ile on ma lat, no, ten twój przyjaciel Wille? Wzruszyłam ramionami. – Czy ja wiem, zaraz po sześćdziesiątce albo coś koło tego. W każdym razie wkrótce przestaje pracować i chce potem już tylko używać życia, szczęściarz! – Westchnęłam. – My prawdopodobnie będziemy musiały harować do siedemdziesiątego piątego roku życia, biorąc pod uwagę obecną politykę emerytalną. To znaczy: ja będę musiała tak długo harować, ty jesteś przecież dobrze zabezpieczona. Johanna nie zareagowała na moją aluzję. – A co robi jego żona? – chciała wiedzieć. – Nie mam pojęcia. Nigdy nie rozmawiamy o jego żonie. Wiem tylko, że to jego drugie
małżeństwo i że nie mają dzieci. – Prawdopodobnie dlatego tak rzuca się na Lilli, syndrom dziadziusia. – Mój Boże, Johanno, on po prostu bardzo lubi dzieci. Co to w ogóle znaczy syndrom dziadziusia? Mogę tylko powiedzieć, że młodych niebieskich ptaków mam po dziurki w nosie. – Jednak nie musisz z tego powodu popadać w drugą skrajność. – Nie mam takiego zamiaru – wyjaśniłam z naciskiem. Pozwoliłam swojemu spojrzeniu błądzić po wypielęgnowanym parku. – Chociaż myślę, że taki mężczyzna jak Joachim Wille nie byłby wcale zły. To znaczy, dla kobiety z dzieckiem. Jak sądzisz? Na dłuższą metę to chyba lepsze niż dziki seks z awanturnikiem. – Och – westchnęła Johanna. – Dziki seks ma w sobie coś... – Uśmiechnęła się szelmowsko. – Ale jeśli twoje serce bije teraz dla poważnego pana o srebrzystych bakach, nie mam nic przeciwko. Tylko wybranek nie powinien stać jedną nogą nad grobem, żeby cały ten piękny rodzinny projekt miał jeszcze jakąś przyszłość. – Cóż za bzdury opowiadasz. Nie ma żadnego wybranka – odparłam. – Myślałam o tym tylko czysto teoretycznie. Tydzień później pocałowałam Joachima Wille. Jak do tego doszło, było dla mnie zagadką. Ten mężczyzna był ode mnie o dwadzieścia lat starszy. Żonaty. A Lilli była w pokoju obok. Mimo to doszło do pocałunku, który miał rozpocząć nową fazę w moim życiu. A ta miała być zupełnie inna niż dzika przygoda z Tonem. W matematyce jest na to termin techniczny: diametralnie odmienna. Ale matematyka nigdy nie należała do moich mocnych stron. W sobotni ranek siedziałam właśnie z Lilli na naszym małym balkonie i jadłyśmy śniadanie, kiedy zadzwonił mój ojcowski przyjaciel. Jego głos był lekko zniekształcony, dzwonił jak zwykle z samochodu. Po południu miał jeszcze coś do zrobienia w Kolonii, tak mówił, ale może wieczorem mógłby na chwilę do nas zajrzeć? – Jasne, dlaczego nie – powiedziałam ucieszona. Ponieważ Lilli w ten weekend była ze mną, nie miałam żadnych wielkich planów. W ogóle nie miałam żadnych planów. W każdym razie nie na wieczór. Oprócz wycieczki do cudownego świata Małego króla Kallego Wirscha, którego wraz z Lilli chciałyśmy obejrzeć na DVD, w programie nie było nic. Ale to się właśnie zmieniło. – Możesz z nami zjeść kolację, jeśli masz ochotę – zaproponowałam. – Mam jeszcze jakieś dobre merlot. – Tym chętniej przyjdę – zadudnił Wille do mikrofonu. – Jednak nie rób sobie kłopotu, jadam też kanapki z pasztetową. – Ooch – jęknęła Johanna, gdy do niej zadzwoniłam, żeby mi dała przepis na polędwiczki wieprzowe w sosie z gorgonzoli. – Filut z diabłem za skórą. Zaprosiłaś go do siebie do domu? Wiesz, co to znaczy? – Och, mój Boże, Johanno! – zawołałam z udawaną rozpaczą. – A co by to miało oznaczać?! Oszczędź mi tej psychologii z gatunku „seks w wielkim mieście”. Już z niej wyrosłam. Jesteśmy wszyscy dorośli, pamiętasz? Joachim przychodzi do mnie na kolację i będziemy sobie tu tak samo miło rozmawiać, jak zazwyczaj w kawiarni. Naprawdę nie ma w tym żadnych podtekstów. Poza tym w domu jest Lilli, lepszej przyzwoitki nie trzeba. – Tylko dlaczego przychodzi do ciebie na kolację w sobotni wieczór? Przecież jest żonaty. – Johanna nie odpuszczała, a ja rozzłoszczona przewróciłam oczami. – Bycie dorosłym to jedno, ale uważałabym za dziwne, gdyby mój mąż w sobotni wieczór został zaproszony na kolację przez samotną kobietę z dzieckiem. Chociaż wcale tego nie chciałam, słowa mojej przyjaciółki przeleciały mi przez głowę, gdy wieczorem siedziałam z Joachimem i Lilli przy stole i graliśmy w chińczyka. Z namysłem spojrzałam na Joachima, który najwyraźniej doskonale się bawił i z zaangażowaniem rzucał kostki na blat. – Sześć! – zawołał. – I jeszcze raz sześć. Teraz ty! Lilli piszczała z uciechy, a ja zrozumiałam: „Seks! I jeszcze raz seks!” i byłam trochę
poirytowana. Co robił starszy żonaty mężczyzna w moim mieszkaniu w sobotni wieczór? – Mamusiu, mamusiu, twoja kolej – krzyczała Lilli z zaczerwienionymi policzkami. Roześmiałam się zakłopotana, wyrzuciłam jedynkę i przesunęłam swój drewniany pionek o jedno pole. – Pech w grze to szczęście w miłości – zatrąbił Joachim i puścił do mnie oko. Jednym łykiem opróżnił kieliszek i dolał sobie czerwonego wina. – Doskonałe to merlot. Joachim Wille był tego wieczoru bez wątpienia w świetnym humorze. Może dostał jakieś dobre zlecenie. Od chwili przyjazdu do Kolonii dzwonił natrętnie, a potem zadowolony i trochę bez tchu pojawił się przed moimi drzwiami. – Musisz mieszkać na samej górze? – powiedział. – To takiego staruszka jak ja pozbawia tchu. Powoli rozwinął z papieru liliową orchideę, która tkwiła w małym pojemniku, i wręczył mi kwiat z uśmiechem zakłopotania. – Dla ciebie – powiedział. Podziękowałam i nie dałam po sobie poznać, że orchidee nigdy nie były w moim guście. Liczy się gest, pomyślałam. Lilli natomiast nie posiadała się z radości, gdy odpakowałam drobny prezent dla niej: torbę do przedszkola z księżniczką Lillifee wraz pasującym do niej pudełkiem na kanapki – szczyt śliczności i różowości, najwyraźniej w guście mojego dziecka. – Dziękuję, dziękuję! – wołała i podskakiwała podniecona z prezentami wokół miłego wujka. – Ja też mam na imię Lilli, czy to nie super, mamusiu?! Skinęłam głową i byłam wzruszona empatią mojego ojcowskiego przyjaciela. – No tak – bagatelizował to Joachim, ale widziałam, że był dumny, iż udało mu się trafić w jej upodobania. – Byłem właśnie w takim jednym sklepie z zabawkami, nie bardzo się już na tym znam, ale zobaczyłem te różowe rzeczy i pomyślałem, że to byłoby coś odpowiedniego dla małej dziewczynki, zwłaszcza jeśli ma na imię Lilli. Kiedyś kończy się nawet najdłuższa gra w chińczyka i gdy Lilli tuż przed Joachimem dotarła ze swoim czwartym pionkiem do domku, postanowiłam, że teraz powinna się zacząć dorosła część wieczoru, podczas której chętnie zadałabym kilka dorosłych pytań. Lilli broniła się rękami i nogami. – Ale ja w ogóle nie jestem zmęczona – oświadczyła. – Nie moglibyśmy wszyscy razem obejrzeć Małego króla Kallego Wirscha? Pokręciłam głową. – Nie, Lilli, jest za późno. Poza tym wujek Wille i ja chcielibyśmy jeszcze trochę spokojnie porozmawiać. Ale jeśli teraz wskoczysz w piżamę, będziesz mogła w łóżku posłuchać jednego odcinka Bibi Blocksberg. Joachim uśmiechnął się szeroko, a Lilli zniknęła w swoim pokoju. Usiedliśmy z powrotem przy stole i Joachim nalał nam po kieliszku wina. Zawsze miał dość mocną głowę, pamiętałam kieliszki do wódki, które mój ojciec przynosił, gdy nadciągał Wille. Przepił do mnie. – Twoja córka jest naprawdę słodka – powiedział. – I taka bystra. Musisz być obłędnie dumna. – Jestem – odrzekłam. – Lilli to najlepsze, co mi się przydarzyło w życiu. Nawet jeśli czasem samotne wychowywanie dziecka bywa trudne. Można popełnić wiele błędów. Człowiek wciąż zadaje sobie pytanie, czy daje dziecku dostatecznie dużo na drogę przez życie i po prostu ma nadzieję, że przynajmniej w pewnej mierze działa prawidłowo. – Ależ ty jesteś wspaniałą matką – odparł Joachim. – Przecież bardzo dużo zajmujesz się Lilli, chociaż pracujesz. Uważam, że to wspaniałe. Hilde – przerwał i dodał tonem wyjaśnienia – moja pierwsza żona, nigdy nie zajmowała się tak naszymi obydwoma synami, chociaż przez cały dzień była w domu. No tak, być może wtedy były inne czasy. Upił łyk i ponownie przepił do mnie. – I w dodatku umiesz gotować! Wyrosłaś na prawdziwą kobietę marzeń, moja
dziewuszko! Zadudnił swoim śmiechem, a ja uśmiechałam się z mieszanymi uczuciami. Pojęcie „kobieta marzeń” od czasu Tona miało dla mnie nieco gorzki smak, ale tego Joachim oczywiście nie mógł wiedzieć. – Powiedz mi... – zaczęłam ostrożnie. – Co właściwie robi twoja żona dziś wieczorem? – Bettina? – Zwlekał przez sekundę. – Jest dziś na jakimś seminarium tai chi. Często na nie chodzi, bardzo się tym interesuje. Takie tam coś dla wewnętrznej równowagi. – Od czasu do czasu głaskał się po brodzie. – Ja nie bardzo sobie cenię te azjatyckie wymysły. Na porządnym spacerze człowiek najlepiej dochodzi ze sobą do ładu, zawsze to mówię. I robi przy tym jeszcze coś dla ciała. Ale kobiety od pewnego wieku... – westchnął głęboko – albo stają się demonami porządku i nie można już nic zostawić na wierzchu, albo idą drogą objawienia. Jedna z przyjaciółek Bettiny jest teraz nawet w aśramie w Indiach. Sześć tygodni śpiewów i malowania mandali! Ta to ma mocne nerwy! I jakie to koszty! Myślę, że jeśli chodzi o Bettinę, i tak miałem szczęście. Przysłuchiwałam się jego krótkiej przemowie, której nie można było odmówić pewnego komizmu, i nie mogłam się nie śmiać. – No tak – powiedziałam. – Też się zastanawiałam, czy pójść na jogę, takie głupie to wcale nie jest. Jeśli się ma czas. – Uwierz mi, człowiek może być szczęśliwy i odprężony, nie stojąc na jednej nodze i nie składając dłoni w daszek nad głową. My, Europejczycy, nie jesteśmy stworzeni do takich wygibasów. Ale każdemu według gustu – dodał wspaniałomyślnie. – Każdy może robić, co chce. – Ty przecież też chodzisz na tajski masaż – wtrąciłam. – To zupełnie co innego. Próbowałem już wszystkiego – ortopedów, chiropraktyków, ale ta Nang uratowała mi życie. Odkąd jestem w delikatnych rękach trzech orchidei – przerwał, żeby wybuchnąć dudniącym śmiechem, zdając sobie sprawę z dwuznaczności swoich słów – nic się nie dzieje z moim dyskiem. Po prostu wspaniale! Nikt nie umie masować tak dobrze jak te Tajki. A ja uwielbiam masaże. Sam zresztą całkiem dobrze masuję, jeśli zachodzi potrzeba. Spojrzałam na jego duże silne dłonie, które śmiało można by określić jako żelazne, i uśmiechnęłam się. – Dziękuję, ale jestem zadowolona z Nang – przekomarzałam się. – Och, nigdy bym się nie odważył porównywać z mistrzynią – wyszczerzył zęby. – Tylko gdyby Nang coś przeszkodziło, zaproponowałbym swoje skromne usługi. Nasz mały słowny pojedynek wydawał się sprawiać mu przyjemność, a jego ciemne oczy błyszczały. Śmiałam się i zastanawiałam przez chwilę, czy naprawdę powinnam zadać następne pytanie. Nastrój był taki przyjemny i ekscytujący. W tle słychać było południowoamerykańskie rytmy, a pewna dama nazwiskiem Laura Fygi śpiewała słodkim głosem Quizás, quizás, quizás. Kto wie, kto wie, kto wie. – Nie uważasz, że tu jest za ciepło? – zapytałam, ale to nie było to pytanie, które chciałam zadać. Wstałam i szeroko otworzyłam drzwi balkonowe. Wieczorne letnie powietrze wpłynęło do pokoju i zakołysało obydwiema okrągłymi papierowymi lampami wiszącymi nad stołem. Wyszłam na zewnątrz i patrzyłam na potężne drzewo jak z grafiki René Magritte’a, które rosło na podwórzu i przez którego gęste gałęzie prześwitywał jasny sierp księżyca. Usłyszałam szuranie krzesła po parkiecie. Joachim też wstał. – Piękny widok – powiedział ciszej niż zwykle. Stanął obok mnie i patrzył w nocne niebo. Odwróciłam się do niego i spojrzałam mu w oczy. – Czy twoja żona wie, że tu jesteś? – zapytałam i wsłuchiwałam się w Quizás, quizás, quizás płynące z pokoju. – Moja żona? – Roześmiał się i wydawał się dziwnie poruszony, ale nie unikał mojego spojrzenia. – Jasne, że wie. Powiedziałem jej, że jestem zaproszony na kolację do córki mojego przyjaciela od szachów... – odgarnął mi z twarzy pasemko włosów – która nagle stała się
prawdziwą kobietą. – Patrzył na mnie otwarcie, duży, ciemny cień teraz się nade mną pochylił. – Ale nawet gdyby nie wiedziała, nie miałoby to znaczenia. Już od dawna chodzimy osobnymi ścieżkami. – Bardzo... – Przełknęłam ślinę. – Bardzo mi przykro. Joachim pokręcił głową i ujął mnie pod brodę. – Nie musi ci być przykro, Friederike – wymamrotał i gładził kciukiem moje wargi. Rzeczywistość na chwilę przestała istnieć i dopiero później pojęłam, że moje wargi wyciskały drobne pocałunki na jego palcach, że jego usta ostrożnie przywarły do moich, że jego język po całej wieczności wsunął się do moich ust. To był bardzo delikatny, bardzo ostrożny pocałunek. Na mój gust mógłby być bardziej zdecydowany. Był jednak bez wątpienia pocałunkiem. – O mój Boże – powiedział Joachim. – Fritzi. – Niezręcznie objął mnie ramieniem. – Już jako młoda dziewczyna byłaś niezwykła. – A teraz? – zapytałam cicho. – Teraz tym bardziej – odparł. – Mamusiu? – zapytała Lilli. Odskoczyliśmy od siebie. – Tak, Lilli – zawołałam. – Jesteśmy tu... na balkonie. Córka przydreptała boso, w ręku trzymała swoją białą fokę. – Nagle zrobiło się tak cicho – powiedziała. – Już myślałam, że wyszłaś, mamusiu. Na stole migotała dopalająca się świeca, Laura Fygi przestała śpiewać. Uśmiechnęłam się. – Wszystko w porządku, Lilli. Poszliśmy tylko zaczerpnąć świeżego powietrza na balkonie. Idź już do łóżeczka, zaraz do ciebie przyjdę. Spojrzałam na zegarek. Wpół do dwunastej! Jak długo właściwie staliśmy na zewnątrz? Zupełnie straciłam poczucie czasu. Zrobiło się chłodniej, sierp księżyca przesunął się nad wielkie drzewo i świecił samotnie na ciemnym niebie. Joachim odchrząknął. – Myślę, że powinienem już iść. Skinęłam głową. Pożegnaliśmy się. My, ludzie, czasem jesteśmy dziwni. Mamy talent do zaczynania ciągle od nowa. Dążymy do trwałości i jednoznaczności, ale życie jest pełne niespodzianek i niejasności. – Powodzenia – rzekł, a potem przystanął i po prostu na mnie patrzył, tak długo, aż światło na korytarzu zgasło z cichym kliknięciem. Wymacałam w ciemności kontakt i światło znów rozbłysło. – Jedź ostrożnie – powiedziałam.
24 – A teraz? – zapytała Johanna. Leżałyśmy w szlafrokach na komfortowych leżankach w centrum rekreacji Łaźnie Klaudiusza i patrzyłyśmy z zadaszonego tarasu ponad Renem na oświetloną słońcem katedrę kolońską. Dokładnie minął miesiąc, odkąd Joachim Wille z takim ociąganiem opuścił moje mieszkanie, a ja rozmarzona jeszcze dłuższą chwilę stałam na balkonie i patrzyłam na tylne światła jego bmw kombi. Wszystko, co robimy, ma jakieś konsekwencje, coś powoduje i zmienia. Joachim zadzwonił następnego dnia. A także kolejnego dnia. A potem znów się umówiliśmy, ale nie na wycieczkę do zoo. Ojcowski przyjaciel przez noc zamienił się w, można by rzec, kochanka z dwiema siedzibami. Chociaż słowo „kochanek” nie całkiem ściśle ujmowało rzecz. W przeciwieństwie do Tona van der Laana Joachim już dzień po naszym pierwszym pocałunku wypowiedział słowo „miłość”. Po prostu się we mnie zakochał – dał mi do zrozumienia przez telefon – nie wie, co będzie dalej, ale jedno wie na pewno: chce być w pobliżu mnie, w moim życiu. I zapytał, czy moglibyśmy się znów zobaczyć. Brzmiało to, według nowych zasad, bardzo obiecująco, nie było jednak takie proste, jak się z początku wydawało. Gdy się spotkaliśmy ponownie, byliśmy sami w moim mieszkaniu. Joachim przyniósł butelkę czerwonego wina, którą potem prawie sam wypił, wyznał mi, jak bardzo za mną tęsknił i całował mnie godzinami na sofie. W końcu chwyciłam pięcioramienny świecznik, podałam Joachimowi rękę i zaprowadziłam go do sypialni, gdzie mnie ostrożnie rozebrał. Wszystko to nie miało owej namiętnej gwałtowności z nocy na przystani. Lepiej powoli i wytrwale, pomyślałam i przeciągnęłam się między prześcieradłami z oczekiwaniem. Joachim rozebrał się do bielizny. To było bardzo taktowne, tak uznałam, i uśmiechnęłam się do niego zachęcająco. Schylił się do swojej torby i wyciągnął małą buteleczkę, którą ostrożnie odkręcił. W powietrzu natychmiast rozniósł się zapach kwiatów pomarańczy i ylang-ylang. Przypomniałam sobie, że Joachim opowiadał, jak dobrze masuje, i cicho się roześmiałam. Nie miałam nic przeciwko masażowi, zwłaszcza że z pewnością miał bardziej erotyczny charakter niż bolesne ugniatanie i rozciąganie moich mięśni u Nang. Dłonie Joachima łagodnie ślizgały się po moich plecach i ramionach, a ja westchnęłam z rozkoszą. Wspaniale być tak rozpieszczaną. Jaki mężczyzna poświęcał na to tyle czasu? Poznanie kobiecych potrzeb wymaga kilku lat życiowego doświadczenia, pomyślałam zadowolona. Gdy Joachim masował mi stopy, prawie zasnęłam, tak byłam odprężona. Ale gdy po godzinie wciąż jeszcze mnie masował i nie zdarzyło się kompletnie nic, zaczęłam się niepokoić. Odwróciłam się na bok i patrzyłam na niego z wyzywającym uśmiechem. – Chodź – powiedziałam, wzięłam od niego łagodnie buteleczkę z olejkiem do masażu i odstawiłam na szafkę nocną. – Ty też powinieneś coś z tego mieć. Pociągnęłam go do siebie i zaczęliśmy się całować. – Pragnę cię. – Delikatnie położyłam rękę tam, gdzie zaczynały się białe slipy w cienki prążek od Schiessera, i wsunęłam dłoń pod gumkę. Joachim usiadł prosto i łagodnie mnie powstrzymał. Jego ciemne oczy patrzyły na mnie przenikliwie. – Nie przejmuj się mną – powiedział i gładził mnie po udach. – Tak też jest cudownie. Nie potrafię ci opowiedzieć, jak się tym wszystkim rozkoszuję, rozkoszuję się twoim ciałem. Człowiek nie musi przecież robić wszystkiego od razu. – Uśmiechnął się poważnie. – Rzym też nie od razu zbudowano. – Potem znów zajął się moimi stopami. Zdziwiona opadłam na łóżko i nie wiedziałam, co o tym myśleć. Trafiłam na jakiegoś fetyszystę od stóp? A może to był jakiś rodzaj seksu tantrycznego? Miałam bardzo mgliste wyobrażenie o tym, czym właściwie jest seks tantryczny, wiedziałam jednak, że trwa niezwykle długo i jest bardziej uduchowiony. Westchnęłam
zachęcająco, gdy mężczyzna w moim łóżku centralnym punktem masażu uczynił teraz moje łono. Może wreszcie przejdzie do rzeczy. Ale Joachim konsekwentnie się powstrzymywał. Czyżby potajemnie był przekonanym zwolennikiem mormonów jak Stephenie Meyer, autorka Zmierzchu? Czy będę jak Bella musiała usychać z pragnienia przez cztery tomy, zanim nadejdzie czas na seksualne spełnienie z Edwardem? Czy byłam już po prostu tak napalona, że nawet nie umiałam rozkoszować się czułym masażem? Gdy trzy godziny później Joachim wyruszył do domu z kwitkiem, zostałam z dziwnym uczuciem, że ta pierwsza noc z moim nowym chłopakiem przebiegła zupełnie inaczej, niż myślałam. – Tu jest tak pięknie. Wciąż myślę, że muszę u ciebie zamieszkać – powiedział, gdy chował do torby buteleczkę z olejkiem, a ja błogo się uśmiechałam. W każdym razie nie był to mężczyzna, który bał się związków. – Czy będę mógł powrócić do mojej księżniczki? Oczywiście, pozwoliłam mu. Ale postanowiłam, że następnym razem Rzym zostanie zbudowany. – Dziwne. Może ma wyrzuty sumienia w stosunku do żony – stwierdziła Johanna, gdy powiedziałam jej o tej specyficznej miłosnej nocy. – Tak konserwatywny nikt dzisiaj nie jest. Co z jego żoną? Johanna wciąż nie była całkiem przekonana do mojej nowej zdobyczy. – No a co ma z nią być? – odparłam niecierpliwie. – Jego żona jest nauczycielką, uczy robótek ręcznych i francuskiego w jakiejś leśnej szkole na wsi i spędza wolny czas w klasztorach i na seminariach tai chi albo na wędrówkach ze swoją najlepszą przyjaciółką po Szlaku św. Jakuba. Nie jest za to szczególnie zainteresowana swoim mężem. Ci dwoje mają kompletnie odmienne zamiłowania i już od wieków ze sobą nie sypiają. To małżeństwo istnieje tylko na papierze. Joachim sam mi to powiedział. – Okeeeej – Johanna mocno rozciągnęła to słowo. – Jednak mimo to się nie rozwiedli. – Tak, tak, tak. Teraz masz zamiar wygłosić mówkę umoralniającą? Nie jestem typem, który kradnie mężów innym kobietom. Poza tym ona wie, że on się ze mną widuje. Chodź, pójdziemy do sauny na miodowy zabieg. – Nie miałam najmniejszej ochoty rozmawiać o jeszczeżonie Joachima. Johanna owinęła się grubym białym szlafrokiem. – Fritzi – powiedziała, jakby czytała w moich myślach. – Żona twojego Joachima jest mi kompletnie obojętna. Nie jest też dla mnie problemem, że jest żonaty. W końcu nie żyjemy w średniowieczu. Ale ty... ty nie jesteś mi obojętna. Chciałabym po prostu, żeby ci było dobrze i żebyś nie przeżyła przykrej niespodzianki. Gdy Joachim przyszedł do mnie następnym razem i od progu zapewniał, jak bardzo za mną tęsknił, zapomniałam o wątpliwościach mojej przyjaciółki. Ale niespodziankę i tak potem przeżyłam. Żeby nie przedłużać bardziej tej dość długiej historii: nie szło. Rzymu nie zbudowano jednego dnia ani następnego, ani też kolejnego. Joachim od lat nie sypiał z żoną (ani jakąkolwiek inną kobietą). Seks zastąpił szachami i alkoholem, co z pewnością nie było całkiem dobrym rozwiązaniem. W tym wypadku – wbrew jego ulubionemu powiedzeniu – była wprawdzie ochota, ale nie było sposobu. Kiedy skonfundowany Joachim zapewniał mnie, że się – odkąd jest ze mną – wyraźnie powstrzymuje, jeśli chodzi o stuprocentowe przeprowadzenie planu (czerwone wino jest zdrowe, jak wiadomo), pomyślałam o czasach, gdy sama żyłam jak zakonnica, i zapytałam go, co robił przez te wszystkie lata, hmm, jako mężczyzna. Zakłopotany wzruszył ramionami. – Tryb ręczny – wyjaśnił tak prosto i przejmująco jak potrafi tylko mężczyzna, a ja przełknęłam ślinę. Joachim Wille był właściwie idealnym mężczyzną dla mnie. Miał dużo czasu, wkrótce miał go mieć jeszcze więcej, był czuły i uczestniczył w moim życiu. Zawodowo się sprawdził. Kochał
mnie, i tylko mnie. Powiedział, że podobno zwróciłam mu jego ciało – co ku mojemu żalowi i mimo intensywnych wysiłków tak do końca jeszcze się nie udało. Wzruszająco troszczył się o Lilli i nie męczyło go bujanie jej na huśtawce. Zamierzał także poważnie porozmawiać ze swoją żoną i się rozwieść. – Gdybym miał wybór, wolałbym wrześniowy urlop spędzić z tobą – oznajmił całkiem niedawno z westchnieniem, a ja bezpośrednio i bez serca, jak się czasem kobietom zdarza, odpowiedziałam: – Ależ masz wybór. Po prostu porozmawiaj z Bettiną i wyłóż jej kawę na ławę. – Zrobię to, moja księżniczko, możesz być pewna. – Pogłaskał mnie po włosach i znów westchnął. – Ciebie w każdym razie już nie oddam. Jednak daj mi proszę jeszcze trochę czasu, co? Bardzo nie chciałbym jej tego mówić przed urodzinami. Kończy we wrześniu pięćdziesiąt lat i już zaplanowała wielką uroczystość z tymi wszystkimi przyjaciółmi. Nie mogę jej tego zrobić. Nie zasłużyła na to, w końcu nic złego mi przecież nie zrobiła. – Bezradnie pokręcił głową. – Nie, to byłoby nieludzkie. Czy ja byłam potworem? Nie, oczywiście, że nie. Kiwnęłam współczująco głową i okazałam zrozumienie dla biednej Madame Tai Chi, która nikomu nie zrobiła krzywdy, nawet muszce, i która znajdowała spełnienie w dzierganiu kilometrowych wełnianych szali. Ale gdy Joachim tego wieczoru jechał do domu ze swoją buteleczką olejku do masażu z kwiatów pomarańczy, postanowiłam, że coś się musi zmienić, że ja coś muszę zmienić. Naprawdę polubiłam tego mężczyznę. Tylko czy marzeniem moich bezsennych nocy miało być niesypianie z prawie sześćdziesięcioczteroletnim mężczyzną?
25 Jeśli zapomnieć o przejawach wrogości mojej koleżanki Anity Kaminski, sierpień był spokojny. Szefowa wyjechała, a ci z pospólstwa, którzy trzymali straże w świątyni literatury rozrywkowej – z braku większej gotówki i konkretnych planów wakacyjnych należałam do nich – poprawiali sobie humor mnóstwem filiżanek kawy i długimi przerwami obiadowymi. Summertime – and the livin’ is easy. Lilli pojechała na dwa tygodnie nad Morze Północne z moją matką, i wydawało się, że obydwie były bardzo zadowolone ze wspólnych wakacji z budowaniem zamków z piasku, jedzeniem smażonych ryb i zbieraniem muszelek. Ja też byłam z tego zadowolona i rozkoszowałam się swobodą. W wydawnictwie dokończyłam wszystkie pilne prace i dlatego mogłam całą energię włożyć w nowy projekt miłosny: całkowite cielesne przebudzenie Joachima Wille. Czułam się odpowiedzialna za jego dobro. W każdej kobiecie tkwi cząstka Florence Nightingale – chciałaby działać charytatywnie. We mnie też tkwiła. Był tylko jeden kłopot. Nie znałam nikogo, kto miałby w tej sprawie osobiste doświadczenia. W mojej grupie wiekowej nie było zbyt wielu dotkniętych tym problemem, ale dostatecznie często się to widywało w kinie, a i ja sama – czyż to nie był znak? – byłam kilka razy w tygodniu skazana na spam w skrzynce e-mailowej, w którym informowano o drogach i sposobach nie tylko umożliwiających pełnię męskości w podeszłym wieku, lecz wręcz czyniących ją prawdziwie niezapomnianą. Stay erect! – brzmiało przesłanie, które rzucało się na mnie spomiędzy mniej intersujących e-maili od agentów literackich i kolegów z innych wydawnictw. Enlarge your penis! Dla mnie nie wchodziło to w rachubę, ale czyż internet nie był wspaniałą, a przede wszystkim dyskretną możliwością nabycia cudownych pigułek w kształcie rombów, przypominających mi podobne małe pastylki lukrecji, które w dzieciństwie przyklejaliśmy śliną do grzbietu dłoni, żeby potem bez końca je lizać. Moje zamówienia w internecie dotychczas ograniczały się do przedmiotów codziennego użytku, które można było dostać przez Amazon. Za pomocą jednego kliknięcia kupowało się czajniki elektryczne, proszki do prania, gry, lampy biurkowe, płyty kompaktowe, dziecięce namioty, rolki, a nawet zlewozmywaki z armaturą. Prawdziwe błogosławieństwo dla pracujących matek, które nie mają wielkiej ochoty, a czasu jeszcze mniej, by w weekend przepychać się w przejściach sklepów z zabawkami i drogeriach. Książki jednak kupowałam jak przedtem w mojej małej księgarni w południowej części Starego Miasta! W końcu trzeba wspierać niezależny handel książką, jeśli się nie chce, by te kochane małe księgarenki, gdzie odkrywa się arcydzieła, które się widziało tylko tam, całkiem nie zniknęły. Jednak sklepików z viagrą, z tego, co wiedziałam, jeszcze nie było, w każdym razie nie w Niemczech. Być może w Ameryce te niebieskie cudeńka można już było dostać w każdej drogerii. Mój plan był równie prosty, co genialny. Kupiłabym kilka tabletek i, żeby nie wprawić Joachima w zakłopotanie, sproszkowałabym jedną z tych cudownych pigułek i dodała mojemu przyjacielowi do jedzenia. A potem... mogłoby pójść jak po maśle! – Oszalałaś? – krzyknęła Johanna, gdy powiedziałam jej o planowanej akcji. – Takie tabletki mają działania uboczne, to przecież wiadomo. Może Joachim ma kłopoty z sercem, potem znajdziesz obok siebie w łóżku martwego faceta. Przypomniałam sobie Jacka Nicholsona jako dziarskiego starszego miłośnika kobiet, który niezmordowanie i przy każdej okazji brał viagrę i niechybnie padłby na zawał serca, gdyby nie uratowała go Diane Keaton. – Ale Joachim jest zdrowy jak byk – próbowałam żartować. – Nigdy nie miał kłopotów z sercem. – Nie chciałam porzucać mojego pięknego pomysłu. – Mimo to – powiedziała Johanna. Potem się roześmiała. – Wyobraź sobie, że on wpada na
podobny pomysł i sam przyjmuje taką tabletkę, zanim do ciebie przyjdzie, a potem ty wrzucasz mu kolejną do jedzenia. Musicie o tym porozmawiać, inaczej się nie da. – Jak ze wszystkim – odparłam. – Najpierw jednak muszę to cholerstwo zdobyć. Na szczęście dzięki internetowi nie jest to dziś rzecz na miarę kamienia filozoficznego. – Zachichotałam w przedsmaku swawolnej radości, a moja przyjaciółka uśmiechała się szelmowsko. To było jak najlepszy numer, który można wywinąć nauczycielom, będąc uczennicą. Kilka godzin później już nie chichotałam. Jeśli ktoś myśli, że to lekarstwo dla mężczyzn można zamówić ot tak jednym kliknięciem, jest w błędzie. Od wczesnych godzin wieczornych próbowałam dać sobie radę w sieci na jednej z rozlicznych internetowych stron z viagrą. Ze względu na dyskrecję wydawało mi się sensowne wybrać któregoś z angielskojęzycznych sprzedawców, gdyż jego strona prawdopodobnie obsługiwana była z najdalszych zakątków Indii. Przedarłam się przez wszystkie możliwe pola do wypełnienia, podałam numer karty kredytowej, do tego kontrolną końcówkę numeru z tylnej strony karty i jeszcze hasło złożone z co najmniej ośmiu liter i pięciu cyfr. Zrobiłam wszystko prawidłowo, ale bóg wirtualnego świata nie był dla mnie łaskawy. Może miałam zepsuty modem, może telekomunikacja znów dała ciała – w każdym razie mój komputer zrywał połączenie zawsze wtedy, kiedy klikałam w okienko „wyślij”, żeby przekazać wszechświatu moje zamówienie. „Program nieoczekiwanie zakończył działanie”, komunikowało na monitorze małe okienko z czerwonym trójkątem ostrzegawczym, a ja wściekła klęłam pod nosem, wyłączałam urządzenie z sieci, potem je znów włączałam, czekałam aż wiecznie kręcące się kółeczko w górnym prawym rogu ekranu przestanie wirować i ponownie uzyskam dostęp do internetu, i próbowałam od nowa. Wpełzłam nawet z laptopem tuż przed tak zwany easy-box, który był ukryty pod komodą w przedpokoju – w nadziei, że w ten sposób uzyskam najlepsze z możliwych połączenie z internetem. Niestety, urządzenie nie było tym, co sugerowała nazwa i po mniej więcej dziesięciu nieudanych próbach wymierzyłam easy-boxowi lekkiego kopniaka i krzyknęłam wściekła: „Nie, to nie!”. Pięć dni później, był wczesny piątkowy poranek, dostałam pierwszą przesyłkę. Zaskoczona obracałam w dłoniach małe, neutralnie zapakowane zawiniątko, a w końcu je otworzyłam. Wewnątrz, owinięta bąbelkową folią, leżała mała plastikowa torebka, w której czekały na swoje przeznaczenie cztery błękitne tabletki viagry. – Ha, ha, HA! – wykrzyknęłam i pogratulowałam sobie. A jednak mi się udało i moja uparta walka z cyfrowym światem w końcu się opłaciła. Zadowolona schowałam torebkę w najdalszym kącie szuflady z bielizną. Uznałam, że to dla niej dobre miejsce tymczasowego pobytu. Zrobiłam sobie kawę, usiadłam w kuchni i próbowałam czytać gazetę, ale byłam zbyt podniecona myślą, że jutro wieczorem, kiedy przyjdzie do mnie Joachim, na ulicy Różanej 15 stanie się mały cud. Gdy uskrzydlona wróciłam tego popołudnia z wydawnictwa, pani Noller czekała na mnie na klatce schodowej i podała mi dwie małe paczuszki, po jednej z każdej ręki. – Przyszły do pani w południe, pani Berger – powiedziała. – Odebrałam je dla pani, to przecież oczywiste wśród sąsiadów. – Patrzyła na mnie przyjaźnie. – U pani znów lepiej, pani Berger? Wygląda pani, jakby się miała lepiej – stwierdziła w końcu, bo mi po prostu odebrało mowę. Skinęłam głową i gapiłam się z niedowierzaniem na paczuszki w mojej dłoni. Znałam zawartość. Dobrze, że nie znała jej moja najemczyni. Wtedy dopiero wiedziałaby, o ile lepiej zaczęłam się mieć. Kiedy powoli wchodziłam po schodach na górę, ogarniało mnie niedobre przeczucie, które w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin zmieniło się w pewność. Wszystkie firmy kurierskie, jakie kiedykolwiek poznałam w życiu, i jeszcze kilka innych, dzwoniły do drzwi Friederike Berger i dostarczały małe paczuszki. Gdy w sobotnie popołudnie dzwonki do drzwi nareszcie ucichły, naliczyłam siedemnaście
paczuszek i jęknęłam. Przypomniałam sobie, jak w ślepej furii i niecnej niecierpliwości wciąż na nowo klikałam w okienko „wyślij” w przekonaniu, że moje zamówienia nie zostają wysłane. Prawda była taka, że otrzymanym towarem mogłabym obdzielić cały dom starców. Tylu szczęśliwych starszych panów! Nie wiedziałam, czy mam płakać, czy się śmiać. Właściwie, ile razy kliknęłam w okienko „wyślij”? Czy w drodze były kolejne paczuszki? Zaczęłam się śmiać jak wariatka, a potem do głowy przyszła mi straszliwa myśl. Pobiegłam do małego biurka stojącego w sypialni przy ścianie, nerwowo otworzyłam laptop i wpisałam wszystkie konieczne dane, żeby rzucić okiem na swoje konto. Gdy pokazała się stosowna strona, zamigotało mi przed oczami. – Och, nie. Och, nie! Co ja narobiłam?! – krzyknęłam. W tym jednym okropnym momencie było mi bardzo do płaczu. – Moje kochane pieniądze! – ryczałam w rozpaczy. Przerażona zamknęłam laptop, zabrałam go z biurka i przycisnęłam do piersi, jak gdyby to była szkatułka ze złotem. Człapałam przez sypialnię jak Skąpiec Moliera, a moja rozpacz z każdym krokiem rosła. Na monitorze widniało dwadzieścia pięć znacznej wysokości przelewów z konta. Viagry nie dało się zdobyć tak korzystnie jak owiniętych niebieskawoliliowym papierem tabliczek mojej ulubionej pełnomlecznej czekolady Milka z orzechami, której teraz potrzebowałabym chyba z osiemdziesiąt tabliczek, żeby się choć trochę uspokoić. Oczywiście, że sprawdziłam przedtem ceny, nie byłam idiotką, ale idea była, rzecz jasna, trochę inna. Cudu przebudzenia chciałam dokonać tylko dwiema, trzema pigułkami, wdrożyć go, rzekłabym, a za dalsze zakupy tego rodzaju byłby potem odpowiedzialny wzmocniony w swej męskości Joachim Wille. Moje konto znów było przerażająco zdebetowane, nawet jeśli – powiedzmy – w dobrej intencji. Jeżeli przedtem bawiłam się myślą, żeby późnym latem może jednak pojechać na urlop – czy to z Lilli, czy z moim wciąż jeszcze żonatym ukochanym, teraz musiałam zaprzestać myślenia o jakichkolwiek celach podróży. Po chwili się uspokoiłam. Bo i cóż mi pozostało. Teraz trzeba było patrzeć w przyszłość i zachować zimną krew. First things first. Dziś wieczorem, już za kilka godzin, byłam umówiona z aktualnie najważniejszym mężczyzną mojego życia. Nie rozmawiałam z nim od trzech dni i miałam dla niego cudowną niespodziankę – coś, co poruszy świat w posadach, a naszą miłość zdecydowanie pchnie we właściwym kierunku.
26 W niedzielny poranek świat rzeczywiście już nie tkwił w posadach. Można byłoby też rzec, że ja skończyłam ze światem. Leżałam w łóżku, wstrząsana wciąż nowymi spazmami płaczu, obejmowałam jedną ręką słuchawkę telefonu i rozpaczliwie usiłowałam dodzwonić się do Johanny. Czułam, że jeśli za chwilę z kimś nie pogadam, będę latać z krzykiem w nocnej koszuli po południowej części Starego Miasta. Przez chwilę nawet rozważałam, czy zadzwonić do matki, która za kilka dni miała wrócić z Lilli z wakacji. Potem porzuciłam tę myśl. Bardzo kuszące było poddanie się i wypłakanie mamusi, jak kiedyś, gdy człowiekowi nie szło w życiu. Ale nie powiedziałam jej niczego o Joachimie Wille, a teraz sytuacja zmieniła się do tego stopnia, że to chyba jednak przerosłoby moją matkę. Pełna nienawiści wpatrywałam się w mnóstwo małych białych paczuszek, które leżały rozsypane przed moim łóżkiem. Mogłam zawarte w nich torebki jedną po drugiej opróżnić do sedesu – to byłoby mniej więcej adekwatne do sytuacji. Ale mogłam też być rozsądna i spróbować zlicytować te klejnoty na potencję na eBayu, żeby odzyskać przynajmniej część nakładów. To, co mi się właśnie przytrafiło, chętnie nazywa się ironią losu. Ach, o wiele lepiej się o tym mówi, niż się przez to przechodzi! Joachim przyszedł wczesnym wieczorem w sobotę. Kompletnie roztrzęsiony i tylko na godzinę. W każdym razie miał przynajmniej tyle przyzwoitości, żeby mi to powiedzieć osobiście. Kiedy w jedwabnym szlafroczku w kolorze burgunda szybko otworzyłam drzwi, zauważyłam, że coś się stało, coś złego. Twarz Joachima była blada, zmarszczki wokół kącików jego ust były głębsze niż zazwyczaj i miał ciemne cienie pod oczami. Nagle wyglądał o dwadzieścia lat starzej, no dobrze, powiedzmy: dziesięć. Wsunął się z tragiczną miną do przedpokoju i stanął jak Agamemnon, który widzi nadchodzącą zagładę. W obliczu tak wielkiego dramatu moje zdebetowane konto straciło znaczenie. Chodziło w końcu tylko o nędzną mamonę. Przede mną stał mężczyzna, któremu przydarzyła się największa katastrofa jego życia. Przed trzema dniami Madame Tai Chi poddała bieżącej inspekcji blackberry’ego swojego małżonka i natrafiła na kilka bardzo osobliwych wiadomości. Większość z nich była ode mnie. Cała straszliwa reszta brzmiała jak najgorsza komedia bulwarowa, nawet jeśli nikomu nie było do śmiechu. Po przeczytaniu moich miłosnych przesłań Madame Tai Chi była nieźle nabuzowana. W odróżnieniu od męża nie uważała, że chadzają odmiennymi ścieżkami i że się wkrótce rozwiodą. Krzyczała i szalała. Ryczała, błagała i groziła, że się zabije. Potem groziła, że najpierw zabije jego i mnie, a później siebie. Następnie oznajmiła, że wyrzuci zdradzieckiego małżonka z jego pięknie wypielęgnowanej zagrody w malowniczym podmiejskim zakątku. – Jeśli wniesiesz pozew o rozwód, stracisz wszystko, przysięgam ci – powiedziała. Potem wypiła dwie flaszki wina i chciała się z nim przespać. Co, jak wiemy, było niemożliwe. Od tego brzemiennego w skutki odkrycia przed trzema dniami nie tknęła jedzenia, można się więc było obawiać anoreksji, i była tak nieszczęśliwa, jak człowiek tylko może być. Joachim usiadł na sofie i zakrył twarz dłońmi. Powiedział, że tego nie chciał. Nie wiedział, że Bettinie jeszcze tak na nim zależy. Stałam przed nim jak żona Lota. To nie był odpowiedni moment, żeby porozmawiać o viagrze albo wspólnym urlopie we wrześniu, to oczywiste. – Moja żona wyciągnie kopyta – szlochał Joachim i gryzł knykcie. – Nie mogę na to pozwolić. Nie mogę. Wpatrywałam się w niego. – Nie chcesz – powiedziałam, a mój głos zabrzmiał lodowato nawet w moich uszach. – Proszę, Friederike, nie bądź taka twarda. Nie odezwałam się. Zostałam twarda. Prawdopodobnie byłam w szoku, w przeciwnym
razie chyba nie zachowałabym tyle spokoju. Zainwestowałam w tego mężczyznę małą fortunę, chciałam wszystko zrobić dobrze i właściwie, wypruwałam z siebie żyły i oto mnie żegna, a ja mam mu jeszcze współczuć. Jemu i jego biednej małej żonie. Tego było za wiele. Czułam, że głowa mi pęknie, przyłożyłam dłonie do skroni. Przez chwilę oboje milczeliśmy. – A więc nic dla ciebie nie znaczę – powiedziałam w końcu. – Ależ skąd, ależ skąd! – wykrzyknął Joachim. – Dla mnie znaczysz wszystko, to jest jedyne, co jest płodne. Dlatego musimy się rozstać. Nie jesteś kobietą, która mogłaby być tą drugą. Jesteś kobietą, z którą człowiek chce być każdego dnia. – Patrzył na mnie z rozpaczą. – Rozumiesz? Pokręciłam głową. Najwyraźniej męska logika chadzała innymi ścieżkami. Nie rozumiałam ani słowa. – Ale... myślę sobie... jeśli chcesz być ze mną każdego dnia, dlaczego tego nie zrobisz? – Nie mogę – znów to powiedział. – To moralny ślepy zaułek. Po prostu nie dam rady. Nie mogę jej tego zrobić. – A co ze mną? I z Lilli? Nam możesz to zrobić, tak? Jak mam powiedzieć Lilli, dlaczego wujek Wille tak nagle się zmył i nie pójdzie z nią do dziecięcego teatru, jak obiecał? Joachim zapadł się w sobie. – Mała Lilli – wyszeptał cicho. – Przykro mi. Tak bardzo mi przykro. – Nie chcę słuchać, że ci przykro – odparłam czując, że głos mi się łamie. – Nikomu to nie pomoże. Potem oboje ryczeliśmy. Podczas tej łzawej godziny, którą Joachim spędził na sofie w moim mieszkaniu, na przemian mówił i milczał. Nie pamiętałam wszystkiego, co powiedział, rozumiałam tylko, że po tym potwornym skandalu jeszcze szukał rozwiązania, możliwości pogodzenia jednego z drugim, mnie i tak ogromnie teraz nieszczęśliwej Bettiny, która jak zagubione dziecko siedziała w nocnej koszuli na lodowatych kafelkach kuchennej podłogi. Gdy jego żona przeżyła totalne załamanie, nagle zobaczył przyszłość, i to, co zobaczył, nie spodobało mu się. Kiwnęłam głową jak chora na parkinsonizm. Czyż natura nie urządziła tego pierwszorzędnie, że ja też się nie załamałam? Joachim kontynuował płaczliwie, że nie chce być winny tego, że Bettinie coś się stanie. Że to wszystko między nami było tak intensywne, że istniało dla niego wszystko albo nic, dlatego więc tragicznym zrządzeniem losu lepiej nic. Nie wie, ani jak zacząć, ani jak skończyć, powinnam mu wierzyć. Przecież tak bardzo mnie kocha. – Wszystko we mnie umrze, jeśli nie będę cię mógł więcej zobaczyć – powiedział. Potem staliśmy na klatce schodowej, jak wtedy po naszym pierwszym pocałunku. Znów zgasło światło, znów je zapaliłam. – Jak mógłbym zapomnieć to spojrzenie – powiedział, a jego brązowe oczy były ciut ciemniejsze niż zwykle. – I co dalej? – zapytałam. – Jutro rano jedziemy do Chorwacji... na wędrówkę – odparł zakłopotany. – Wyruszamy o czwartej rano. Bettina nie chce już wielkiej imprezy urodzinowej, chce po prostu w spokoju spędzić czas tylko ze mną. Chcemy zobaczyć, czy jest jeszcze dla nas jakaś szansa. Wczesnym rankiem, tak, tak. Próbowałam zachować resztki godności i chwyciłam się mocno balustrady. Światło zgasło, światło się zapaliło. Joachim stał, wciąż lekko się chwiejąc, na najwyższym stopniu schodów. – To straszliwe pożegnanie – powiedział w końcu ochrypłym głosem. – Sam sobie wydaję się doktorem Żywago. A ty jesteś moją Larą. – Jasne – powiedziałam i nagle wypełniła mnie gorycz. – Blondynki zawsze przegrywają. To tylko kochanki. Potem cofnęłam się, dokładnie zamknęłam drzwi, usiadłam w przedpokoju na podłodze i objęłam kolana rękami. Po chwili usłyszałam, jak stare drewniane schody trzeszczą pod jego
ciężkimi krokami, a potem zrobiło się cicho. Nie wiem, jak długo siedziałam tak w całkowitym bezruchu, ale sądzę, że bardzo długo. Johanna stwierdziła, że Joachim jest idiotą. Siedziała przy moim łóżku i próbowała mnie pocieszyć. Nie wstawałam przez całą niedzielę i byłam wdzięczna przyjaciółce, że po całodziennej wycieczce rodzinnej wieczorem przyszła do mnie. Gdy zrobiłam przegląd wydarzeń ostatnich miesięcy, uznałam, że Johanna nie miała ze mną lekko. Moje życie stało się niestabilne, znajdowałam się w samym środku jednego totalnego mętliku. – Rzeczywiście – powiedziała Johanna. – Właściwie życzę ci kogoś innego niż krzepkiego emeryta, ale nie potrafię zrozumieć, że ten Wille chce zrezygnować z kobiety takiej jak ty. Są tacy, którzy późno znajdują w życiu szczęście, a co on robi? Broni się obydwiema rękami. W imię czego? Wędrówek po Karpatach z rozhisteryzowaną kobietą. – Chorwacji, wędrują po Chorwacji – wyjaśniłam. – Taka rozhisteryzowana jednak ta kobieta prawdopodobnie nie jest. Znamy tylko jego wersję. Ach, już nie wiem, w co mam wierzyć. Komu jeszcze można ufać? Czy istnieje jakiś mężczyzna, który mówi prawdę? Skubałam pogniecioną chusteczkę do nosa. Johanna patrzyła na mnie pełna współczucia. – To takie smutne – powiedziała, a ja mogłam jej tylko przyznać rację. To było smutne. – Przecież chciał iść z Lilli do teatru dla dzieci. Obiecał jej. – W przypływie emocji przycisnęłam podartą chusteczkę do ust. – Mogę się tylko cieszyć, że w tej chwili jej tu nie ma. – Ja pójdę z Lilli do teatru dla dzieci – zadeklarowała się Johanna. – Do tego nie potrzebujesz mężczyzny. Zaszlochałam wzruszona. Jeśli człowiek tak strasznie kiepsko się czuje i ktoś jest dla niego tak bardzo miły, to już jest całkiem źle. – Wiesz, co moja matka zawsze mówiła? Lepiej jak się coś dzieje, niż jak się nie dzieje nic – powiedziała Johanna, a ja z wdzięcznością kiwnęłam głową. Naprawdę trudno byłoby twierdzić, że w moim życiu nic się nie działo. – Ach, Johanno, dlaczego zawsze wszystko jest takie trudne? To naprawdę wspaniale, że wiele się dzieje, ale czy zdarza się też to, co powinno się zdarzać? Czasem myślę, że gdybym nie pracowała, siedziałabym już w wariatkowie. To wszystko stało się takie zagmatwane i ogłupiające. Przetarłam oczy mokrą chusteczką, a Johanna w milczeniu podała mi świeżą. – Dziękuję. – Głośno wydmuchałam nos. W płaczu fatalne jest to, że w dodatku człowiek brzydko wygląda. Byłoby wspaniale żyć w świecie, w którym płacz coraz bardziej by upiększał, przemyśliwałam. Albo jak w bajce człowiek płakałby perłami, które można by zebrać na pocieszenie. W każdym razie byłoby to sprawiedliwsze niż podpuchnięte oczy i czerwony nos. Rzuciłam się z westchnieniem na mały kopczyk z poduszek i przez chwilę gapiłam się przed siebie. – Wiesz, czego bym sobie życzyła? Żeby mężczyzna, którego kocham z całego serca, powiedział do mnie: Stawiam wszystko na jedną kartę. Na ciebie. Bez żadnych ale. Jesteś tym, czego chcę w życiu. Jesteś moim światem. Johanna się uśmiechnęła. – Ho – powiedziała. – Wielkie słowa. Jak dla mnie za wiele tego dobrego. Szczerze, nie chciałabym być dla kogoś „światem”. To brzmi tak dramatycznie. Jestem zadowolona, że udaje mi się prowadzić życie we dwoje na tyle dobrze, na ile to możliwe. Ale u ciebie zawsze chodzi o wszystko albo nic, nieprawdaż, moja mała romantyczko? – Podarowała mi zachęcający uśmiech i ja też się do niej uśmiechnęłam półgębkiem. Czyżbym była typem „wszystko albo nic”? A jeśli tak, czy to był błąd? W tej konkretnej sprawie nie zgadzałam się ze swoją przyjaciółką. Jeśli na początku związku człowiek nie chciał wszystkiego, co miało zostać na końcu? Jednak dotychczas, musiałam przyznać, moje chcenie wszystkiego nie przyniosło mi szczęścia. Mnie za każdym razem pozostawało tylko nic. Było już dobrze po północy, gdy ostatnia łza popłynęła i wyschła, a Johanna objęła mnie
ostatni raz. – Śpij teraz dobrze, Fritzi. Już jutro poczujesz się znów lepiej, zobaczysz – powiedziała i uścisnęła moją gorącą dłoń. Patrzyłam na nią i zadawałam sobie pytanie, co z tymi wszystkimi kobietami, które nie mają przyjaciółki, prawdziwej, najlepszej, naprawdę dobrej przyjaciółki. – Moja przyjaciółko – powiedziałam znienacka. – Dziękuję, że zawsze jesteś przy mnie. Johanna wzięła pusty talerz, z którego grzecznie zjadłam zupę, i popatrzyła na mnie z uśmiechem. – Mężczyźni przychodzą i odchodzą, przyjaciółki zostają – powiedziała. – Tak się cieszę, że ty zostajesz – odrzekłam. Skinęła głową, jak gdyby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. Potem poszła do kuchni, żeby włożyć talerz do zmywarki. Dobiegł mnie cichy stukot naczyń i sztućców, a później usłyszałam dzwonek. Dzwonił mój telefon. Po północy! Johanna wróciła i przez chwilę patrzyłyśmy na siebie zdziwione. W końcu wzięłam słuchawkę z nocnej szafki. – Tak? – powiedziałam cicho. Na linii kilka razy zatrzeszczało, a następnie zaszumiało. – Kochamciękochamciękochamciękochamciękochamcię – bełkotał do słuchawki głos, który znałam. – Joachim, to ty? – Skarrrbeniuńku... kochamciękochamciękochamciękochamciękochamcię. Głos po drugiej stronie należał do Joachima Wille. Nie było co do tego żadnych wątpliwości. Podniecona dałam Johannie znak. – Co z tobą? Piłeś? – zapytałam i poczułam, jak serce zaczyna mi łomotać. – Siesiedem śliwowowiczek... Kochamciękochamciekochamciękochamciękochamcię. Tych słów, na które wszystkie kobiety są pazerne, w takim nagromadzeniu jeszcze nigdy nie słyszałam. – Gdzie jesteś? I co z twoją żoną? – Osiadłem na mieliźnie w jakiejś opuszczonej przez Boga dziurze w Chorwacji. Bettina już śpi. A bez ciebie wszystko jest beznadziejne. Gadał jak baranek Shaun. Czy to był ten sam mężczyzna, który wczoraj wieczorem z dramatyzmem doktora Żywago pożegnał się ze mną na zawsze? Usłyszałam, jak głęboko zaczerpnął powietrza i wsłuchiwałam się zakłopotana w podobne do wodospadu jąkanie, które z powrotem rozlało się w słuchawce. – Kochamciękochamciękochamciękochamciękochamciękochamcię! Pozwoliłam swojej przyjaciółce posłuchać, a ona pokręciła głową, jak gdyby chciała powiedzieć: „Mężczyźni!”. W słuchawce zaległa cisza. Potem znów odezwał się połykający sylaby głos z dalekiej Chorwacji. – Popełniłem straszliwy błąd, Fritsi, moszesz mie wybaczyć? Czy poważna rozmowa z pijanym miała sens? – Prawdopodobnie nie wiesz, co mówisz, Joachimie – powiedziałam. – Wczoraj wieczorem wszystko wyglądało zupełnie inaczej. – Tak – odrzekł pojednawczo. – Taktaktaktak! Wiem, co mówię. Chcę być z tobą, tylko z tobą. Chcę z tobą wyjechać, skarrrbeńku. – Możemy o tym porozmawiać, kiedy wrócisz. I na trzeźwo. – Tak, trzeźwo – powtórzył jak echo Joachim. – Kiedy znów tu będę, wyjedziemy w dwoje, okej? – Okej. A teraz lepiej idź do łóżka. – Do ciebie do łóżka – powtórzył Joachim Wille. – Kochamciękochamciękochamcię kochamciękochamciękochamcię! Na linii trzasnęło, a potem rozległ się długi ciągły sygnał. – O mój Boże, co to było?! – Johanna patrzyła na mnie z konsternacją.
– Serdeczne pozdrowienia z Chorwacji. – Pokręciłam głową. – O ludzie, ale był nawalony. Teraz koniecznie chce ze mną być i ze mną wyjechać. Słyszałaś coś podobnego? Chociaż Joachim był kompletnie pijany, zrobiło mi się nagle lekko na sercu. Czyż dzieci i pijani nie mówią prawdy? – Taaak – stwierdziła Johanna i puściła do mnie oko. – Wygląda na to, że nastąpi nowe rozdanie.
27 Paryż 240 kilometrów. Uszczęśliwiona patrzyłam na mijaną tablicę drogową. Nie więcej niż dwie godziny dzieliły nas od miasta zakochanych. Długi weekend w Paryżu – kto by pomyślał, po tym wszystkim? Zadowolona bębniłam palcami w kierownicę, nowa płyta Zaz rozbrzmiewała z odtwarzacza, a ja podśpiewywałam refren z Je veux i czułam się po prostu wspaniale. Obok siedział Joachim i uśmiechał się do mnie szelmowsko jak mały chłopiec na wagarach. Ten mały chłopiec ostatecznie pożegnał się ze światem pracy, zyskownie sprzedał firmę i miał teraz wiele czasu, by korzystać z życia. I to u mego boku. Albo prawie. Albo w przyszłości. Byłam w zbyt dobrym humorze, żeby ta mała kropla goryczy mi przeszkadzała. A w ogóle istniało coś idealnego? Związek miłosny, w którym wszystko było perfekcyjne, po prostu nie istniał. Może w powieściach – wiedziałam przecież, dlaczego tak lubiłam książki, i śmiałam się sama z siebie. Prawdziwe życie układało się raczej mało perfekcyjnie. Teraz, ponieważ miałam się dobrze, a weekend zapowiadał się równie przejrzyście i słonecznie jak autostrada, po której jechałam, ogarnęła mnie jakaś lekkość, która umożliwiła mi odejście od rozważań z serii „wszystko albo nic”. Johanna powinna być ze mnie dumna. O dziwo, nie była. Po dwutygodniowych wędrówkach po Chorwacji nastąpiło wiele rozmów. Między mną a Joachimem. Między Joachimem a jego żoną. Między mną a Johanną. Między Jasmin a mną. Między mną a moją matką. I wiele się zdarzyło. Jasmin we wrześniu wyszła za mąż, a ja byłam jej druhną. Gdy zobaczyłam tę piękną pannę młodą stojącą ręka w rękę z jej wyraźnie dumnym oblubieńcem w Urzędzie Stanu Cywilnego na Starym Rynku, z białą magnolią we włosach i wiarą w swoje szczęście, byłam tak bardzo wzruszona, że ryczałam chyba jeszcze bardziej niż jej własna matka. Moja matka – odprężona, w fantastycznym nastroju i opalona na brązowo – wróciła z Lilli znad morza. Wyglądała niewiarygodnie młodo, niemal dziewczęco, i kiedy tydzień później odwiedziłam ją w niedzielne popołudnie, poznałam przyczynę tego stanu rzeczy. Na stole stała butelka musującego wina i trzy kieliszki. – Muszę ci coś powiedzieć, dziecko – stwierdziła mama i otworzyła butelkę, korek wystrzelił. – Zakochałam się. Byłam tak zaskoczona, że na początku oniemiałam. – O mój Boże, mamo! – powiedziałam. – To jest przecież... a więc to jest wspaniałe... Obłęd! Ale niespodzianka! Kiedy to się stało? Przez krótką chwilę podejrzewałam, że matka poznała kogoś podczas urlopu nad Morzem Północnym. To schemat, który nie był mi całkiem nieznany. Ale jej nowa miłość miała solidniejszy fundament niż moja nieszczęsna historia z Tonem. Karl, dobrze wyglądający wdowiec ze stowarzyszenia tenisowego, z małym jamnikiem imieniem Seppi i wielki sercem, którym nic nie mogło wstrząsnąć, już od paru miesięcy robił matce awanse. Zupełnie nic na ten temat nie wiedziałam, jednak przypominałam sobie teraz niejasno, że kiedyś opowiadała o jakimś wieczorze w operze z ludźmi z klubu tenisowego. Moja matka miała chłopaka! Dziesięć minut później przez drzwi przepłynął olbrzymi bukiet kwiatów, a za nim pojawił się Karl – to dla niego był ten trzeci kieliszek. Czule objął mamę ramieniem i widać było, że ci dwoje do siebie pasują. Każdy, wydawało się, we wrześniu znalazł swojego idealnego partnera, nawet moja matka, która właśnie obdarowała Karla kokieteryjnym uśmiechem i wstawiła kwiaty do wazonu. Cieszyłam się jej szczęściem. Kto lubi być samotny? – Bardzo miły mężczyzna – powiedziałam, gdy później żegnałam się z nią, i pomyślałam o swoim ojcowskim przyjacielu, który wędrował po chorwackich górach i próbował dojść do ładu ze swoim życiem. Moja szczęśliwa matka skinęła głową. Potem popatrzyła na mnie.
– A ty, Fritzi? Tobie też życzyłabym jakiegoś miłego mężczyzny. Nic się nie kroi? – Taaak, więc... Co mam powiedzieć... Poznałam kogoś, mamo. Ale sprawa jest trochę skomplikowana. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Powiem ci, jak już będzie o czym mówić. Uśmiechnęłam się, żeby to nie brzmiało zbyt dramatycznie, i postanowiłam, że opowiem jej o Joachimie, kiedy zapadnie jakaś decyzja. Teraz jechałam z tym Kimś na cztery dni do Paryża, od czwartku do niedzieli, do zachwycającego hoteliku w dzielnicy Saint-Germain – lecz decyzja wciąż jeszcze nie zapadła. Gdy Joachim wrócił z urlopu, poprosił mnie o spotkanie i umówiliśmy się w kawiarni na Mittelstrasse. Dotarłam tam przed nim, ale kiedy wszedł, byłam jednak trochę zaskoczona. Nie wyglądał jak ktoś, kto wrócił z trzytygodniowego urlopu. Zapytał mnie, czy cieszę się, że go widzę. – I tak, i nie – odparłam. – Potrafisz mi wybaczyć? – powiedział. – Ten urlop był straszny. Nie powiem, że słuchałam tego z niechęcią. – Cóż. Ja też miałam nieszczególny okres – stwierdziłam. Joachim zamówił pszeniczne piwo i pił je dużymi łykami. Potem przedstawił mi krótki zarys swojej emocjonalnej biografii. Powiedział, że właściwie w swoim życiu nigdy tak naprawdę nie podejmował decyzji. Zawodowo owszem, ale prywatnie nigdy. Wszystko tak po prostu mu się „przydarzało”. W gruncie rzeczy to zawsze kobiety podejmowały decyzje za niego. Jego matka, pierwsza żona, druga żona i wszystkie panie i przyjaciółki, które się zdarzyły. Patrzyłam na niego i myślałam, że to niewiarygodne. Czy to możliwe, żeby ktoś, kto wkrótce skończy sześćdziesiąt cztery lata, jeszcze nigdy nie zdecydował się na jakąś kobietę? O tym, że bardzo młodzi mężczyźni nie chcą się określić, już słyszano, ale mężczyźni ze starej szkoły? Nie należałoby jednak od nich oczekiwać trochę więcej zdecydowania? Oparłam brodę na ręce i nadal słuchałam ckliwych wywodów Joachima o nim, o mnie, jego żonie i wszystkich nierozwiązanych problemach. Być może po prostu wyciągałam fałszywe wnioski. Jeśli ktoś był stary i grał w szachy, to nie musiało od razu oznaczać, że był pewny siebie i mądry. – Jak to wszystko widzisz, Fritzi? – zapytał Joachim. – To znaczy, jakie masz wyobrażenie? – Nie ma najmniejszego znaczenia, co ja myślę na ten temat albo co chciałabym czy mogę sobie wyobrażać – powiedziałam zupełnie spokojnie i miałam jeden z tych rzadkich momentów całkowicie obiektywnego wglądu. – Nie możemy na ten temat rozmawiać jak równorzędni partnerzy, ponieważ ty jesteś związany, a ja jestem wolna. Wydawało się, że moje słowa zrobiły na nim wrażenie. Kilka dni później zadzwonił do mnie i oznajmił, że się zdecydował. Decyzja wyglądała tak, że obiecał swojej żonie, że jej nie opuści, ale jasno powiedział, że w żadnym wypadku nie jest gotowy zrezygnować ze mnie. – Teraz po prostu czekam, co się wydarzy – oświadczył i prawdopodobnie sam sobie wydawał się królem Salomonem. – Cóż za wspaniała decyzja! – sarkastycznie stwierdziła Johanna. – Jest jeszcze gorszy od tego Holendra. Ten stary piernik chce mieć wszystko, a odpowiedzialność przerzuca na żonę i ciebie. Uważam to za absolutnie niemożliwe! Wcale nie uważałam najnowszego rozwoju wypadków za tak niemożliwy jak moja dalekowzroczna przyjaciółka. – W każdym razie ta „decyzja” daje mi pięćdziesiąt na pięćdziesiąt procent szans na zostanie w końcu tą pierwszą – odparłam. – To więcej niż nic. Po prostu to przeczekam. I nie mów ciągle „ten stary piernik”. Teraz siedziałam obok tego starego piernika, którego chciałam zdobyć swoją niewiarygodną cierpliwością. Chociaż nie tylko. Kąciki ust mi zadrżały, kiedy pomyślałam o dwóch małych plastikowych torebkach, które tkwiły w mojej kosmetyczce. Jeśli dojdzie do konsumpcji związku, koniec z czekaniem, tego byłam pewna. – O co chodzi? – zapytał Joachim i poklepał mnie po nodze. – Dlaczego się uśmiechasz?
– Ach, po prostu się cieszę – skłamałam. – Myślę o tym, że jednak udało się zorganizować nasz krótki urlop. Joachim pogładził się po brodzie zadowolony. – Tak, to nie było takie łatwe, prawda? Ale udało się to naprawić. Gdzie ochota, tam i sposób, ha, ha, ha, ha. Joachim Wille znów był górą, ale to miał być ostatni raz, kiedy usłyszałam od niego powiedzenie o ochocie i sposobie. W istocie zorganizowanie naszego małego miłosnego weekendu przedstawiało sporo trudności. To, że Joachim chciał ze mną wyjechać, słyszałam od jego pierwszej nocy w Chorwacji. Ale gdy wrócił, a potem podjął „decyzję” w sprawie przyszłości nas wszystkich, ja musiałam pojechać na targi książki do Frankfurtu, które jak co roku odbywały się w połowie października. Przed targami miałam bardzo dużo roboty i nie chciałam spotykać się w swoim mieszkaniu. Poza tym Lilli była cały czas ze mną, ponieważ pan X przebywał w podróży służbowej. Późnym popołudniem chwiejnym krokiem wracałam z wydawnictwa, odbierałam Lilli z przedszkola, bawiłyśmy się, jadłyśmy i oglądałyśmy Piaskowego Dziadka, a wieczorem, nawet w łóżku, sprawdzałam jeszcze zagraniczne maszynopisy, które przegrałam na swój czytnik Sony. W tych dniach szefowa wiele oczekiwała od swojej małej redaktorskiej grupy i w ciągłym dążeniu do większej wydajności postanowiła, że każdy pracownik z działu redakcji dostanie to małe urządzenie, by dzięki niemu mógł wszędzie czytać i poprawiać maszynopisy. Nawet jeśli w ramach prywatnej lektury wolałam „prawdziwą” książkę (lubię piękne okładki, a poza tym chętnie zaginam rogi stron, na których wyjątkowo podoba mi się jakiś ustęp), to ten lekki czytnik był w mojej pracy nadzwyczajnie przydatny. Targi we Frankfurcie były jak zwykle podniecające, intensywne, trochę zwariowane i pełne spotkań. Pracowało się i piło od wczesnego ranka do późnego wieczora – kawa, kawa, kawa, woda i prosecco, spotykało ludzi, których człowiek często nie widział cały rok, i rozmawiało nie tylko o książkach, lecz także o życiu i najnowszych plotkach, wymieniało zdjęcia i anegdoty. Należało się albo do tych, którzy ciągle siedzieli przy stoliku i mówili (agenci literaccy, ludzie zajmujący się licencjami i prawami), albo do tych, którzy biegali ze spotkania na spotkanie, dźwigali po korytarzach torebki, torby na maszynopisy i ewentualnie jeszcze kurtki, płaszcze i szaliki, wciąż byli spóźnieni i z żałosnym westchnieniem opadali na proponowane krzesła, żeby usłyszeć, jakich nowych bestsellerów należy się spodziewać. Do tej drugiej dużej grupy, która zasadniczo złożona była z redaktorów i wydawców, należałam i ja. Świat książek wydawał się w tym tygodniu pełen niespodziewanych możliwości. Przedstawiano i zamawiano najgenialniejsze projekty, a jeśli komuś brakowało cierpliwości, bo prezentacja jakiejś nowej powieści była tak udana, że człowiek chciał ją natychmiast przeczytać i wkładał maszynopis albo egzemplarz do torby (typowy błąd początkujących!), to targał go dalej przez hale, opanowane głównie przez żujące kanapki szkolne wycieczki, jaskrawo ubranych cosplayerów[5] oraz falującą rzeszę zbieraczy kolorowych toreb. Nikt nie wiedział, co ci ludzie robią z tymi wszystkimi nieporęcznymi torbami, które bez umiaru wypełniali katalogami wszelakiego gatunku – w każdym razie człowiek był wciąż na nowo zaskoczony tym, jak wiele osób jeszcze interesuje się tradycyjną książką, która stała się zjawiskiem rzekomo wymarłym. Chyba nie było aż tak źle z naszą kulturą. Dotychczas w krótkich przerwach, które mieliśmy między spotkaniami, skorzystanie z toalety było prawie niemożliwe. Kiedy zobaczyłam olbrzymią kolejkę przed damską toaletą, przypomniałam sobie o mocnym pęcherzu, odwróciłam się i bohatersko wróciłam na szlak. Nieważne, czy komuś akurat szło doskonale, czy parszywie – nikomu, kto pracował w branży, nie udało się uniknąć targów. Przed Frankfurtem kobiety robiły szybkie zakupy ubraniowe, a mężczyźni szli do fryzjera. I nawet jeśli niektórzy tęsknili za blichtrem minionych lat, kiedy odbywały się wielkie przyjęcia i wystawne kolacje we frankfurckich hotelach z tradycjami, to spędzenie wieczoru w hotelu Frankfurter Hof choćby tylko przy margaricie albo dżinie z tonikiem oraz przynależność do tej ożywionej, dobrze ubranej rodziny, zawsze było przeżyciem wyjątkowym i niedającym się
porównać z niczym innym. Gdy Joachim zaproponował mi, żebym w tygodniu targowym po prostu wzięła urlop i pojechała z nim do Paryża, ponieważ wtedy „raczej nic się w wydawnictwie nie dzieje, bo wszyscy są we Frankfurcie”, popatrzyłam na niego jak na kogoś, kto stracił rozum. Być może był wspaniałym architektem zieleni, ale mojego świata zupełnie nie rozumiał. – Ależ, Joachimie, to są targi książki! – powiedziałam. – To zupełnie niemożliwe. Innymi słowy, targi książki we Frankfurcie były dla nas nietykalne. Były najważniejszym momentem roku. Były jak Boże Narodzenie – tylko mniej pobożne, a bardziej seksowne. Nawet Anita Kaminski po kilku kieliszkach prosecco w stoisku Best & Seller stała się bardziej znośna i śmiała się z krótkiej historyjki, którą opowiedziałam, jak umiałam najlepiej. Także nasza twardo stojąca na ziemi wydawczyni była nieco bardziej swawolna. Jej oczy błyszczały za szkłami w czerwonej oprawce i wachlowała w powietrzu swoim nowym kolorowym jedwabnym szalem. Szeptano coś o wielkim kontrakcie, który podobno miała podpisać, ale nikt nie znał szczegółów. Ostatniego dnia targów na beznadziejnie zatłoczonych ruchomych schodach wydawało mi się, że dobry kawałek nade mną widzę mężczyznę, którego w duchu zawsze nazywałam Napoleonem. Patrzył przez chwilę w bok i żartował z jakimś starszym panem, który wyglądał jak Winston Churchill. Potem odwrócił twarz. Chętnie dałabym mu jakiś znak, ale niestety zapomniałam prawdziwego nazwiska mojego ulubionego znajomego sprzed wiosennego bufetu, a wołanie nad głowami tej ludzkiej masy: „Napoleonie, Napoleonie!” wydawało mi się jednak zbyt niekonwencjonalne. Gdy dotarłam na górę, jeszcze raz rozejrzałam się za nim, ale Napoleon zniknął w tłumie. Z uśmiechem pokręciłam głową i ruszyłam swoją drogą do centrum agentów. Kiedy po spotkaniu wróciłam do naszego stoiska, byłam pewna, że mi się przywidziało. Mimo braku snu i wielu spotkań targi książki jak zwykle były wielką przyjemnością. I jak zwykle prawie wszyscy byli po nich chorzy. Również ja. Dlatego pomysł z wyjazdem do Paryża z początku spełzł na niczym. Wszystko inne też. Leżałam w łóżku z trzydziestodziewięciostopniową gorączką, pozwalałam matce opiekować się mną, myślałam o małych plastikowych torebkach w mojej szufladzie na bieliznę i trenowałam cierpliwość. Tak nadszedł koniec października, ale teraz, w ten ostatni weekend prawdziwie złotej jesieni, nic nie stało na przeszkodzie naszemu od dawna wyczekiwanemu krótkiemu wypadowi. Pan X był ze swoją nową przyjaciółką na Majorce, żeby „zatankować jeszcze trochę słońca, po tych wszystkich stresach”, jak mi powiedział, więc spytałam Johannę, czy ewentualnie mogłabym jej podrzucić Lilli? Miałam szczęście. – Tak, jasne – powiedziała. – Paula raczej nie będzie w domu, co prawda miał być u nas przyjaciel Philippa, ale ma odrę. Lilli była więc u Johanny i mogła przez cały długi weekend bawić się ze swoim najukochańszym przyjacielem Philippem, który dostał nowy rower i trzeba było go wypróbować. I nawet moje stare volvo, którym w końcu pojechaliśmy, bo żona Joachima akurat w ten weekend nagle potrzebowała ich bmw, sunęło bez szemrania po autostradzie. Przed nami były cztery dni w Paryżu. Wydawało się, że niebo jest nam przychylne, a w oddali delikatnie zarysowywała się już sylwetka wieży Eiffla.
28 Cały czas się zastanawiałam, kiedy nadejdzie właściwy moment, żeby porozmawiać o wykwintnej zawartości plastikowych torebek w mojej kosmetyczce. Od pierwotnego pomysłu, by niebieskie pigułki po prostu do czegoś dodać, odstąpiłam. Nie czyniło to mego planu łatwiejszym. Pierwszego wieczoru w naszym klaustrofobicznie małym, za to urządzonym ze sporym przepychem pokoiku na Rue Bonaparte Joachim z hukiem rzucił się na łóżko. – Jestem wykończony – powiedział. Po przyjeździe do Paryża zrobiliśmy długi spacer po bulwarze i dzielnicy Saint-Germain i w końcu zjedliśmy coś przy kościele Saint-Sulpice. Gdy dobrze nastrojony Joachim zamawiał trzecią karafkę czerwonego wina, uznałam mój projekt budzenia jego ciała za zagrożony. Z jednej strony nie było korzystne przyjmowanie tego rodzaju leków wraz z mnóstwem alkoholu, a z drugiej – czerwone wino sprawiało, że człowiek czuł się zmęczony. Znów przypomniały mi się słowa Tona van der Laana, gdy dwie godziny później stałam przed wielkim łożem, w którym Joachim już się całkiem wygodnie ulokował. Stałam tak w swojej krótkiej czerwonej sukience z aksamitu, pod którą ukryłam pasujące kolorystycznie dessous, i czekałam. – No co jest, księżniczko? – powiedział ojcowski przyjaciel i poklepał dłonią materac. – Nie idziesz do łóżka? – Uśmiechnął się, a potem głośno ziewnął. Nie tak wyobrażałam sobie nasz pierwszy wieczór w Paryżu. Czyżby Joachim nie wiedział, że księżniczki, które są na miłosnych wakacjach w stolicy Francji, trzeba rozebrać? Nie, nie wiedział. Albo zapomniał. Trochę rozdrażniona poszłam do łazienki, zdjęłam z siebie piękną bieliznę w kolorze czerwonego wina i włożyłam nocną koszulę. Wsunęłam się do Joachima do łóżka i przytuliłam do niego. – Naprawdę jesteś aż tak zmęczony? – zapytałam i ugryzłam go w koniuszek ucha. – Hmmmmmmm – wymruczał i dał mi małego całusa. – Już sam nie wiem, ale ta podróż, a potem to całe ganianie po bruku... – Miałabym dla ciebie pewną niespodziankę – zamruczałam i mocniej przywarłam do niego. Pogłaskał mnie kilka razy po plecach. – Ach, moja słodka – powiedział. – Niespodzianki lepiej jutro, dobrze? Kilka minut później zasnął. Pociągnęłam za złoty łańcuch lampy, która stała na mojej szafce nocnej, i wsłuchiwałam się w zadowolone chrapanie rozlegające się u mego boku. Przez wysokie białe okno, którego granatowe zasłony nie były do końca zaciągnięte, wpadało mdłe światło. Znów widziałam wąski sierp księżyca, jak przed wieloma tygodniami, gdy pierwszy raz pocałowałam Joachima w cieniu wielkiego drzewa jak z grafiki René Magritte’a. Chrapanie obok mnie nasiliło się. Szturchnęłam Joachima i na krótką chwilę zapanowała cisza. Ale tylko na krótką chwilę. Z westchnieniem wstałam z łóżka i poszłam do łazienki. Odkąd na Fuertaventura mieszkałam w hotelu, naprzeciwko którego trwała budowa, nigdy nie wyjeżdżałam bez zatyczek do uszu. Pogrzebałam w kosmetyczce w poszukiwaniu pudełeczka, leżało tuż obok plastikowych torebek z cudownym środkiem. Życie ma wiele odcieni, a ja nie byłam tak do końca pozbawiona poczucia humoru. W końcu jutro też jest dzień. *** – Och, mój Boże! Czy cały Paryż jest jednym wielkim sklepem z butami? Byliśmy w drodze do Musée National du Moyen Âge, gdzie Joachim koniecznie chciał obejrzeć cykl Dama z jednorożcem. Był od zawsze zachwycony tymi wspaniałymi tapiseriami, opowiadał mi o nich przy śniadaniu, które – po francusku – zjedliśmy w łóżku. Wyglądał na niewiarygodnie wyspanego i obudził mnie już wczesnym rankiem pocałunkami, składanymi wszędzie, gdy podciągnął mi nocną koszulę.
Przyjmowałam to, chichocząc i wzdychając, i jeszcze zanim ciemnoskóra kobieta w turbanie przyniosła nam do pokoju pierwszą kawę z mlekiem na srebrnej tacy, nastąpiła intensywna i satysfakcjonująca dla obu stron wymiana czułości, chociaż ze znanymi ograniczeniami. Ale to się miało przecież wkrótce zmienić. – Teraz wiem, dlaczego Paryż nazywa się miastem miłości – wykrzyknął Joachim, kiedy w dobrym humorze wylewał na siebie w łazience litry wody po goleniu. Kilka godzin i pięć sklepów z butami później mój ukochany nie był już tak dobrze usposobiony. – Nie wchodzę, rób, co chcesz – oświadczył z oporem i z założonymi rękami stanął plecami do wystawy. Skąd mogłam wiedzieć, że nasza droga do muzeum będzie wiodła obok tak wielu świetnych sklepów z butami? Ostatni raz byłam w Paryżu jako studentka i wtedy z zupełnie innych powodów ganiałam po Dzielnicy Łacińskiej i dziękowałam Bogu, kiedy udało mi się zdobyć za parę franków pół litra wina, steak frites i w najlepszym razie miniaturkę wieży Eiffla. Dziś był mój szczęśliwy dzień, a im dalej byłam od swego banku w Kolonii, tym lepiej wyglądało moje konto. Na moim ramieniu kołysały się już cztery różne torby, zawiązane z całą starannością wstążkami w pasującym odcieniu. Oszalałam na punkcie pięknych rzeczy, a Paryż był jednoznacznie miastem kobiet. Zostawiłam rozgniewanego Joachima stojącego na ulicy. – Chodź, nie psuj mi przyjemności! – zawołałam, trzymając już rękę na klamce. – Jeszcze tylko tutaj sobie pooglądam! Czy te nie są boskie? – Wskazałam na parę ciemnoczerwonych lakierków, które wyglądały jak od Prady, ale kosztowały o wiele mniej. Joachim nie zaszczycił wystawy ani jednym spojrzeniem. – No dobrze, zrobię to szybciutko! Czterdzieści minut później byłam z powrotem na ulicy, moja kolekcja toreb wzbogaciła się o jeszcze jedną, tym razem o papierową torbę w kolorze starego różu, na której widniała biała sylwetka damskiego bucika ze spiczastym noskiem. Cudownie! Również muzeum było bardzo piękne. Przede wszystkim znacznie poprawił się nastrój mojego towarzysza, a kiedy w muzealnym sklepiku nabył kilka książek o historii tajemniczych tapiserii, szliśmy za rękę bulwarem, jak mężczyzna i kobieta powinni chodzić po Paryżu. Po obiedzie, złożonym z pysznej kury z sałatką z cykorii, deski serów z chrupiącą bagietką i kilku kieliszków białego (!) wina, śmiejąc się i na lekkim rauszu ruszyliśmy w drogę do naszego hoteliku. Joachim objął mnie ramieniem, jego ręka wędrowała po tyle moich dżinsów i kilka razy mocniej do mnie przywarła. – A teraz zrobimy sobie małą sjestę, co, moja dziewuszko? – powiedział, a ja postanowiłam, że oto nadszedł odpowiedni moment. Miłość po południu ma w sobie wiele uroku. – Joachim? – odezwałam się, gdy wróciliśmy do naszego pokoju. – Tak? – Joachim powiesił swoją kurtkę na wieszaku i zaczął rozpinać niebieską koszulę. – Ja... muszę ci coś powiedzieć. – Poczerwieniałam. Joachim uważnie na mnie patrzył. – Och, nie – wykrzyknął. – Nie mów teraz, że ty... że ty... masz.... ach... tę, jak jej tam... Pokręciłam głową i usiadłam na łóżku. Usiadł obok mnie. – Co się stało? Powiedz mi. Oczekujesz ze mną dziecka? Skonsternowana wpatrywałam się w niego. – To miał być żart? – zapytałam. Czy ten człowiek ma alzheimera? Przy całej tej miłości musiał przecież zauważyć, że dotychczas nie doszło między nami do niczego więcej niż między amerykańskimi uczniami college’u na tylnym siedzeniu samochodu. – Przecież jeszcze nigdy tak naprawdę ze sobą nie spaliśmy. – Co znaczy „tak naprawdę”? – wyburczał obrażony. – Chyba wychodzisz na swoje, co? – Tak, tak, oczywiście – pospieszyłam z odpowiedzią. – Ale wiesz... myślę... że byłoby wspaniale... że jakoś to też jest element... że człowiek... no, jak mężczyzna i kobieta, myślę... – Przerwałam i wzięłam głęboki wdech. – Mam ze sobą viagrę. – Co?! – Zdumiony Joachim szeroko otworzył oczy.
– Tak. Uważasz, że to źle? – zapytałam i zakłopotana gniotłam swoje dłonie. – Sam nigdy o tym nie myślałeś? Milczał przez chwilę. Potem wybuchł niewiarygodnym śmiechem i znów się opanował. – No, to pokaż – powiedział. Pospieszyłam do łazienki i wyszarpałam z kosmetyczki jedną z plastikowych torebek. – Masz – wyciągnęłam do Joachima dłoń. Zainteresowany obejrzał niebieską pigułkę w kształcie rombu. – Hmmm – zamruczał niezdecydowany i pogładził się po brodzie. – Jeszcze nigdy tego nie robiłem. To znaczy, kiedyś przecież wszyscy koksowaliśmy. I chlaliśmy, o mój Boże, jak my chlaliśmy. Najpierw harowaliśmy jak niewolnicy, a potem od dziesiątej impreza. Wtedy jeszcze potrafiliśmy balować, wiesz? – Zagubił się na chwilę we wspomnieniach wspaniałych czasów, kiedy był młodym przedsiębiorcą. Potem wziął pigułkę do ręki i obracał ją w różne strony. – Czy można to tak po prostu brać? To znaczy, czy nie lekarz musi... – Tylko jeśli się jest chorym na serce – przerwałam mu szybko. – A ty jesteś przecież zdrowy jak byk, nieprawdaż? Joachim z mocą skinął głową. – Tak chciałbym myśleć. Mam prawie sześćdziesiąt cztery lata i jestem dziarski – oświadczył z dumą. – Ostatnio rozwiązywałem taki test w czasopiśmie aptekarskim i mój wiek biologiczny to niecała pięćdziesiątka. Wpatrywał się w niebieską pigułkę. – A czy to w ogóle działa? – Tak... jasne – powiedziałam. – W Ameryce wszyscy emeryci to łykają. Chyba nie bez przyczyny. – Na dołączonej ulotce przeczytałam, że nawet połowa tabletki potrafi zdziałać prawdziwe cuda. – To jest coś! – pokręcił głową Joachim. – Wiesz co, po prostu podzielimy się jedną tabletką. W najgorszym razie oboje umrzemy z miłości. Joachim uśmiechnął się szelmowsko i skinął głową. Nagle zaczął się bardzo spieszyć. – No to zróbmy to już, dawaj – powiedział, kiedy ja jak arcykapłanka osobliwego rytuału płodności klęczałam na łóżku i próbowałam szwajcarskim scyzorykiem (jak dobrze, że zawsze go mam w torebce!) przekroić niebieski romb. Popatrzyliśmy na siebie, wzięliśmy szklanki z wodą i łyknęliśmy po połówce cudownej pigułki. Potem się rozebraliśmy i usiedliśmy w łóżku obok siebie. Na zewnątrz za oknem było słoneczne paryskie popołudnie. Wypiłam szklankę wody, potem Joachim wypił szklankę wody. Czekaliśmy dalej i skupialiśmy się na naszych czakrach podstawy. Hinduski aśram to było nic w porównaniu z tym. Na dworze trąbiło jakieś auto. – I co, czujesz już coś? – zapytałam. Joachim pokręcił głową i spojrzał w dół. – Nie. A ty? Ja też spojrzałam w dół, chociaż z doświadczenia wiedziałam, że nie było tam zbyt wiele do oglądania. – Nieee – odpowiedziałam. – Jest mi tylko troszkę ciepło. Nie zasięgnęłam wieści, czy viagra powoduje również wzrost potencji u kobiet i jak miałoby się to objawiać. Miałam uczucie, że krew w moim ciele krąży trochę szybciej i ogarnął mnie przyjemny zawrót głowy, lecz przyczyną mogło być równie dobrze białe wino. A potem nagle zauważyłam, że mam większe parcie na pęcherz niż zwykle, ale to było tylko uczucie, że muszę się pilnie udać do toalety. – Muszę za potrzebą – powiedziałam i poszłam do łazienki. Gdy pociągnęłam za staromodny łańcuch z porcelanowym uchwytem, który kołysał się obok sedesu, a woda zaszumiała w muszli pode mną, usłyszałam Joachima, który głośno jęczał.
– O Boże! – wykrzykiwał. – O mój Boże! Myślę, że tak szybko jeszcze nigdy w życiu nie zeskakiwałam z sedesu. Joachim miał atak serca! Skończy żywot w paryskim łóżku hotelowym, kiedy ja siedzę na sedesie. Nie umrze w moich ramionach. Krzyczałam przerażona. Musiałam zadzwonić po karetkę, natychmiast, vite, vite, a jak jest po francusku „pogotowie”? W dzikiej panice i goła jak mnie Pan Bóg stworzył pchnęłam cienkie drewniane drzwi łazienki i wpadłam do sypialni. – Co się stało, Joachimie, o, mój Boże, powiedz coś, z tobą wszystko dobrze? – krzyczałam zdenerwowana. A potem stanęłam jak wryta przed francuskim łóżkiem. – Patrz! – powiedział Joachim z uśmiechem i spojrzał w dół. Z nabożeństwem patrzyliśmy na ten cud z Saint-Germain, który objawił się między jego udami, i na chwilę zapomnieliśmy języka w gębie. Tam, gdzie od lat nic się nie poruszyło, sterczała do góry nieduża, solidna wieża Eiffla. Nawet jeśli nie była to paryska wieża, i nie ze stali i betonu, tylko z krwi i tkanki łącznej, to jednak była obronną wieżą męskości. Usiadłam na brzegu łóżka i ostrożnie ją objęłam. – Łoł – powiedziałam cicho. – Dziwisz się, co? – Joachim nie mógł oderwać wzroku. – O Boże – wyrzekł i lekko pokręcił głową. – Zwróciłaś mi moje ciało. Czy to nie jest po prostu niewiarygodne? – Wpatrywał się w swój najlepszy kawałek, który nadal wskazywał niebo. Potem przyciągnął mnie do siebie z prawdziwym rykiem jelenia w okresie godowym i wtoczył się na mnie. – Teraz dopiero poznasz starego Wille – oznajmił, przycisnął swoje usta do moich warg i gwałtownie torował sobie drogę między moimi udami. *** – O Boże... o, Boże... o, Boże! – jęczał Joachim. Gwałtownie zatrzymał się w samym środku ruchu i opadł na bok jak wywrócona łódź. Jęki nie ustawały, a ja słuchałam obezwładniona. Nie żebym czuła spełnienie, to była raczej krótka przyjemność. Ale, o rety, rety, tak głośno jeszcze żaden mężczyzna nie jęczał podczas miłosnego aktu ze mną – a przede wszystkim nie po nim. Jednak – odkąd przyjechaliśmy do Paryża i mieszkaliśmy razem w dosłownie ciasnej przestrzeni – usłyszałam coś, co dotychczas uchodziło mojej uwadze. Joachim wydawał dźwięki. Bez względu na to, czy spał, zawiązywał buty, czyścił zęby, wstawał, mył się, czy też zwyczajnie siadał. Wszystkie jego działania wiązały się z wydawaniem dźwięków, dla których nie zawsze można było znaleźć odpowiednią nazwę. Sapanie, dyszenie, wzdychanie, parskanie, prychanie, dmuchanie, bulgotanie, odchrząkiwanie, posykiwanie, hałaśliwe wdychanie i wydychanie powietrza, kichanie podobne do orkanu. Joachim niczego nie umiał zrobić po cichu. A teraz jęczał, jakby odchodził od zmysłów. Może ta viagra jakoś przedłużała moment najsilniejszego podniecenia. Szkoda tylko, że u mnie do tego nie doszło. Z pewnością nie należę do kobiet, które wymagają aktów miłosnych długości symfonii, ale kilka minut więcej również dla mnie byłoby czymś pięknym. – Och, mój Boże... och, mój Boże! – znów usłyszałam obok siebie jęk, i brzmiał w moich uszach prawie jak okrzyk bólu. No cóż, w miłości każdy wyraża siebie inaczej, jeden jest cichym koneserem, inny pozwala swoim uczuciom objawić się głośno i zwierzęco. Uśmiechnęłam się. W każdym razie ta niebieska cudotwórcza pigułka po raz pierwszy umożliwiła spełnienie. I wyglądało na to, że jęczący mężczyzna obok mnie został wręcz zalany cielesnymi emocjami. Z pewnością nigdy nie zapomni tego weekendu w Paryżu. Uśmiechałam się zadowolona. Joachim przetoczył się do mnie, oparł jedną rękę o biodro i znów zajęczał. – Fritzi – wydyszał i w półmroku pokoju mogłam rozpoznać jego czerwoną, wciąż wykrzywioną grymasem błogości twarz. Uśmiechałam się jak Kirke.
– Och, Boże... Fritzi – ponownie wyrzucił z siebie. – Moje plecy!
29 Na małej poduszce, która zawsze leżała na sofie mojej babci, można było przeczytać następujące zdanie, wyhaftowane czerwoną nitką równiutkim ściegiem krzyżykowym: Słuchajcie dzieci dobrych rad, przypomnieć o tym muszę, Że nadmiar uciech często wszak zamienia się w katusze. Nie wiedziałam, dlaczego po wielu latach, podczas których nigdy nie myślałam o poduszce na sofie mojej babci, ta rozsądna maksyma przyszła mi do głowy akurat w tym momencie. A może jednak wiedziałam. Przede mną, na jedynym drewnianym krześle, jakie oferował ten mały hotelowy pokoik na Rue Bonaparte, siedział Joachim Wille i patrzył na mnie z wykrzywioną bólem twarzą. Miał teraz na sobie niebieski szlafrok frotté, co jednak istotnie nie poprawiało sytuacji. Tymczasem zrobiła się dziewiąta wieczór. Po dramatycznym szczytowym momencie tego popołudnia, który niestety – jak się okazało w następnych minutach – również dla mężczyzny, któremu zwróciłam jego ciało, w żadnym wypadku nie był szczytem orgiastycznym, Joachim z wysiłkiem i w kilku etapach zwlókł się z łóżka, żeby przejść parę kroków po pokoju w jedną i drugą stronę. Było to bardziej kręcenie się niż chodzenie. Pokój był, jak już wspomniałam, bardzo mały, więc sprowadziłam Joachima, który ciężko się na mnie oparł, na dół, żeby wraz z nim kilka razy przejść się w górę i w dół Rue Bonaparte. Najlepszym środkiem na lumbago jest „chodzenie, chodzenie i jeszcze raz chodzenie”, jak powiedział obolały pacjent i dodał, że największym błędem, jaki popełniają wszystkie baranie łby, jest leżenie w łóżku albo zapadanie się w miękkim fotelu. Maszerowaliśmy więc kroczek po kroczku, niektórzy przechodnie rzucali nam współczujące spojrzenia. Zadzwoniła komórka Joachima. Niecierpliwie wyłowił ją z zielonej kurtki i rzucił okiem na wyświetlacz. – Nie teraz! – wyburczał i wsadził blackberry’ego do kieszeni. Kwadrans później, kiedy trzeci raz niemal dotarliśmy do bulwaru Saint-Germain i właśnie chcieliśmy zawrócić, komórka znów się odezwała. Joachim westchnął i odebrał połączenie. – Tak, słucham – powiedział. Odezwała się kobieta, która darła się tak głośno, że ja też słyszałam. – Teraz nie mogę... oddzwonię do ciebie później, dobrze? – odparł Joachim, a jego twarz, jeśli to w ogóle możliwe, jeszcze bardziej spochmurniała. Trajkotanie na drugim końcu linii nie ustawało. – Tak, tak, szczęśliwie dojechałem, wszystko w najlepszym porządku. – Czułam, że nie rozmawiał swobodnie i że to miało coś wspólnego ze mną. – Tak. Nie. Wszystko idzie dobrze. Ale teraz nie jest dobry moment. To na razie. Wszystko idzie dobrze? Z kim on rozmawiał? Co brzmiało jakoś zawodowo, przynajmniej jeśli chodzi o dobór słów. Przeszliśmy w milczeniu kilka kroków i Joachim cicho westchnął. Musiałam zadać pytanie. – Kto to był? Niecierpliwie machnął ręką. – Ach... Bettina. Obiecałem, że dziś zadzwonię. Potem zapomniałem – nic dziwnego przy tym wszystkim, co się zdarzyło. – Uśmiechnął się krzywo. – Ale przynajmniej początki były dość obiecujące, prawda? Skinęłam głową i próbowałam też się uśmiechnąć. O rany, czy Madame Tai Chi nie mogła nas zostawić w spokoju na parę dni? Musiała wciąż dzwonić? – No tak, teraz przynajmniej wie – powiedziałam. – O czym? – Popatrzył na mnie zirytowany. – No, że szczęśliwie dotarłeś do Paryża. Że my dotarliśmy do Paryża, chociaż pojechaliśmy moim starym rozklekotanym volvo. – W tym czasie stało się dla mnie zupełnie jasne, że Madame Tai Chi podebrała mężowi bmw w ten weekend, żeby rzucić nam kłody pod nogi. Ale gdzie ochota, tam i volvo, ha, ha, ha! Znów troskliwie wzięłam Joachima pod rękę. – Naprawdę musisz zadzwonić?
– Tylko na chwilę – powiedział Joachim. – Bettina zawsze się martwi, kiedy jadę w podróż samochodem. Gdy spacer nie przyniósł znaczącej ulgi, a ja po drodze kupiłam w aptece olbrzymi plaster rozgrzewający na biedny krzyż Joachima, wróciliśmy do naszego pokoju. Od tego momentu Joachim siedział napięty i prosty jak deska na twardym drewnianym krześle, na którym miał zamiar spędzić również noc. Sama kilka razy przeżyłam lumbago i wiedziałam, jak było bolesne. Mimo to przypatrywanie się, jak mój dynamiczny, niezależny finansowo mężczyzna godzina po godzinie coraz bardziej się starzeje, nie dodawało ducha. Jeśli kilka godzin temu był jak młody bóg, mężczyzna w rozkwicie, którego biologiczny wiek wynosił mniej więcej pięćdziesiąt lat, teraz wyglądało na to, że czuł się jak dziewięćdziesięciotrzylatek. Pomyślałam o ludziach z Shangri-La, legendarnej tybetańskiej krainy, w której nikt się nie starzał, chyba że ją opuścił. Wówczas się rozpadał i stawał kruszącą się mumią. – Jak się czujesz? – zapytałam ze współczuciem. – Nie pytaj mnie co pół godziny, jak się czuję. Czy już wspominałam, że ból i zły humor chadzają ręka w rękę? – Marnie się czuję – wyburczał. – Wesoła noc przede mną. Ja też się tego obawiałam. – Plaster rozgrzewający nie pomaga? – Czy ja wiem. Tak, troszkę. – Może weźmiesz później jeszcze środek przeciwbólowy? – Tak, tak. Przenikliwy dźwięk zmusił nas oboje do spojrzenia na jego kurtkę, która niewinnie wisiała na wieszaku. Joachim jęknął. – Mam ci przynieść komórkę? – zapytałam, dobrze wiedząc, że sobie tego nie życzył. – Nieee, daj spokój, nie mogę teraz rozmawiać – powiedział. – Jestem głodny. Nic dziwnego, od południa nic nie jedliśmy. Dobre w Paryżu jest to, że dniem i nocą można tu dostać coś do jedzenia. Większość małych sklepików z żywnością jest otwarta do dziesiątej wieczór, a czasem dłużej. – Mogę nam coś przynieść – zaproponowałam, ponieważ również mój żołądek dawał znać, że jest pusty. – Po prostu kawałek bagietki, trochę sera i salami, odrobinę masła, butelkę wina. Co ty na to? – Brzmi dobrze – odparł. Gdy otworzyłam na dole kutą żelazną kratę windy i wyszłam na ulicę, okazało się, że mam szczęście. Zaraz za rogiem znajdowały się delikatesy, w których dostałam wszystko, co było konieczne na francuski wieczór w pokoju hotelowym. Zdecydowałam się – a co tam! – na szampana, kawior i pasztet z gęsich wątróbek i miałam nadzieję, że Joachimowi wkrótce się poprawi, a tabletki przeciwbólowe szybko zadziałają. W końcu za często nie bywałam z mężczyznami w Paryżu i nasz obiecujący nowy miłosny początek powinien się w miarę możliwości jak najszybciej rozwinąć. Kilka minut później byłam z powrotem w holu i niecierpliwie naciskałam przycisk windy, ale było za późno, winda właśnie pięła się w górę, dlatego weszłam po schodach na czwarte piętro i zupełnie nie mogłam złapać tchu, kiedy dotarłam do drzwi i zatrzymałam się zdziwiona. Wewnątrz słyszałam głosy. Nie, wewnątrz słyszałam jeden głos. To był głos Joachima, który naprawdę niczego nie umiał robić po cichu, rozmawiać przez telefon też. – Mój Boże, myszko, ale przecież nie denerwuj się tak... Tak, tak, wiem, że powiedziałem, ale potem po prostu zapomniałem. Myszko? Najwyraźniej Joachim skorzystał z okazji, żeby porozmawiać z żoną przez telefon, i zerwał się z krzesła, gdy tylko wyszłam z pokoju. – Nie, kwatera jest w porządku, nie możemy się skarżyć... Materace są troszkę za miękkie,
nieźle to dziś czuję w plecach. – Jęknął cicho. – Tak, dziękuję. Ucieszę się, kiedy znów w domu położę się na swoim lateksowym materacu. Czyżby Madame Tai Chi rozpytywała się o komfort naszych hotelowych materacy? O co jej chodziło? – U Bernda wszystko dobrze – mówił Joachim. – Kiedy dzwoniłaś, byliśmy akurat na kolacji. Münster to miłe miasteczko. Powinniśmy tu kiedyś razem przyjechać. – Śmiał się zadowolony. On się śmiał! Pacjent najwyraźniej na chwilę zapomniał o swoich straszliwych bólach pleców! Ale dlaczego Münster? I kim był Bernd? W każdym razie nie jedliśmy, kiedy dzwoniła jego żona. Naszą kolację właśnie niosłam w białej papierowej torbie. – Całkiem nieźle dziś skroiłem Bernda. Od razu na początku wyrwałem mu damę. Damę? To było dla mnie hasło. Jednym szarpnięciem otworzyłam drzwi i zawołałam głośno: – Nadchodzi Czerwony Kapturek z kolacją, mój skarbie! Szampan, kawior i pasztet z gęsich wątróbek. To cię postawi z powrotem na nogi. A teraz robimy miłosny piknik w naszym pięknym wielkim łożu! Oczywiście, że nie zrobiliśmy żadnego miłosnego pikniku. Joachimowi ze strachu blackberry wypadł z garści, gdy zobaczył mnie wpadającą do pokoju z głośnym wołaniem, i zanim zdążył się schylić po aparat, ja go już podniosłam z podłogi. – Halo, halo?! Tu Fritzi, la petite aimée de votre mari[6] – zaszczebiotałam do słuchawki z udawaną wesołością. – Jesteśmy w Paryżu – o la la! Ale proszę się nie martwić, pani mąż jest w dobrych, bo moich rękach. Koniec komunikatu. Wyłączyłam komórkę, usiadłam na fotelu i wpatrywałam się w Joachima, który siedział na krześle blady jak kreda. Nawet gdyby nie miał lumbago, musiałby tę noc spędzić na siedząco. – Nie powinnaś była tego robić – powiedział oskarżycielsko. – Ja nie powinnam była tego robić? – Patrzyłam na niego jak na owada. – Teraz streszczę to krótko: Ty okłamujesz swoją żonę, a ja jestem winna? – Czekałam w milczeniu. – Cóż, wiesz, nie trzeba być Miss Marple, żeby wyciągnąć z tego właściwe wnioski. Mnie opowiadasz, że twoja żona wie, że jesteśmy w Paryżu, a swojej żonie, że jesteś z jakimś Berndem na turnieju szachowym w Münster, czy tak? – Proszę, Fritzi! – Obdarzył mnie spojrzeniem pełnym cierpienia. – To nie jest tak, jak myślisz. – Zatem jak jest? – Bettina... Ona... Ona naprawdę o tobie wie. Powiedziałem jej o nas wszystko. Szyderczo uniosłam brwi. – Ach tak, zrobiłeś to, bohaterze? Oczywiście, że jej wszystko o nas powiedziałeś! W końcu przecież znalazła moje wiadomości w twojej komórce, już zapomniałeś? – Nie wiesz, jaka ona jest, Friederike. Kiedy w ostatnim czasie jechałem do ciebie, a ona wiedziała, to... to zawsze stała w drzwiach jak bezradna sierota. Jego oczy podejrzanie błyszczały. No chyba nie zacznie ryczeć. – Chciałem jej powiedzieć o Paryżu, naprawdę chciałem. Ale potem... pomyślałem: Paryż! To i tak trudne dla żony. Nie chciałem być okrutny. – To nie bądź! – krzyknęłam. – Mam już powyżej uszu tej huśtawki od ściany do ściany. Nikt cię nie zmusza do oszukiwania żony! – Okej, okej. – Uspokajająco podniósł ręce. – Uporządkuję to wszystko, Fritzi, obiecuję ci. Akurat dziś było między nami tak pięknie... Proszę, kocham cię... teraz tym bardziej. – Próbował wstać i znów opadł z jękiem na krzesło. – Och, mój Boże, moje plecy! – Siedź, idioto! – Wzięłam kilka głębokich oddechów. Potem wstałam i otworzyłam butelkę szampana. Nalałam nam obojgu i podałam osłupiałemu Joachimowi kieliszek. – No to wypijmy za ten piękny weekend w Paryżu – powiedziałam. – I za wszystkich mężczyzn, którzy nie potrafią się zdecydować. Bo nie chcą być okrutni. Postawiłam torbę ze smakołykami na biurku, obok którego stało krzesło męki, ułamałam
kawałek bagietki, posmarowałam grubo masłem i nałożyłam łyżeczką trochę kawioru. W końcu nie wszystko musiało pójść na marne. Było wpół do dziesiątej i po trzecim kieliszku szampana życzyłam cicho jęczącemu mężczyźnie na krześle dobrej nocy, położyłam się i zgasiłam światło. Nie byłam już w stanie zebrać myśli. Nagle poczułam się niewiarygodnie zmęczona i, o dziwo, natychmiast zasnęłam.
30 Nie jest tak, żebym nie wiedziała, że nieszczęścia rzadko przytrafiają się pojedynczo. Jeśli cieknie z pralki, również zmywarka chętnie oddaje ducha, a do tego człowiek potyka się na chodniku i zupełnie niepotrzebnie łamie nogę. Kiedy tak czas nas dopadnie, i czujemy się wystarczająco podle; znajdą się tacy, którzy zawsze doszukują się jakiegoś sensu i twierdzą, że nic nigdy nie dzieje się przypadkiem i musi mieć głębsze znaczenie. Przyznaję, że z takim spojrzeniem na sprawę mam pewien problem, choć sens tego, co wydarzyło się po tej – abstrahując od szampana i kawioru – kompletnie nieszczęsnej nocy, objawił mi się dużo później. Gdy następnego ranka otworzyłam oczy, Joachim wciąż siedział na krześle i cierpiał, stał się, można by rzec, częścią krzesła. Już dawno się obudził, tak twierdził, licząc na współczucie, albo raczej nie zmrużył oka, ale nie miał odwagi obudzić mnie, bo tak spokojnie spałam. Usiadłam i rzuciłam okiem na zegarek. Było wpół do dziesiątej. Przespałam dwanaście godzin! To mi się nie zdarzyło, odkąd urodziłam Lilli. – Mam zamówić śniadanie? – spytałam łaskawie, a Joachim skinął głową z wdzięcznością. Ugryzłam właśnie croissanta, strzepnęłam kilka okruchów z kołdry i zastanawiałam się, czy po zamęcie wczorajszego dnia powinnam jeszcze wykorzystać tę sobotę na spokojny spacer po Saint-Germain, gdy usłyszałam dzwonek. Tym razem to była moja komórka, a przy telefonie nie tkwiła żadna zdradzana żona. Jednak wiadomość, która na mnie czekała, była gorsza niż to. – Fritzi? W pierwszej chwili nie rozpoznałam głosu swojej przyjaciółki, był piskliwy ze strachu. – Johanna? – zapytałam i poczułam, jak lodowata dłoń chwyta mnie za serce. – Co się stało?! – Nagle siedziałam na łóżku wyprostowana jak świeca. – Lilli – powiedziała Johanna. – Miała wypadek. Dzieci zbudowały pochylnię i wjeżdżały na nią rowerem, bez kasku oczywiście, a potem Lilli spadła prosto na twarz. Wybiła sobie dwa siekacze, ale nasz sąsiad, Meierhof, jest dentystą i uważa, że żuchwa może być złamana i musimy natychmiast jechać do przychodni do chirurga szczękowego. Tak mi przykro, Fritzi! Lilli cały czas płacze i woła ciebie, po prostu jest źle. Teraz jedziemy, zadzwonię później. Przyjedź proszę najszybciej jak możesz, dobrze? Przez chwilę wydawało mi się, że pokój się wokół mnie kręci, że cały Paryż wiruje, potem chwyciłam telefon tak mocno, że aż knykcie mi pobielały. – Przyjeżdżam natychmiast – powiedziałam. Według mapy w Google droga z Paryża do Kolonii ma czterysta dziewięćdziesiąt osiem kilometrów. Na jej pokonanie potrzeba pięciu godzin i sześciu minut. Ja potrzebowałam trzech godzin i pięćdziesięciu pięciu minut. Pędziłam autostradą z nieruchomym spojrzeniem skierowanym naprzód, lekceważyłam wszelkie ograniczenia prędkości i ufałam bezpiecznej konstrukcji, jaką podobno było volvo. Komórka leżała na siedzeniu pasażera, Joachima zostawiłam na krześle w hotelu. – Och, mój Boże – wykrzyknął. – To okropne, biedna Lilli. Dygotałam jak osika. „Weź się jeszcze raz w garść, do cholery”, rozkazywałam sobie. Potem moje ciało przełączyło się na autopilota. W pięć minut spakowałam swoje rzeczy, byłam ubrana i gotowa do drogi. – To niemożliwe, żebym tak długo siedział w samochodzie! – powiedział Joachim. Wręczyłam mu jego blackberry’ego. – Zadzwoń do swojej żony, żeby przyjechała cię zabrać. Ja muszę wyjść. – Ale Bettina nie ma przecież prawa jazdy – skamlał. – Zostawiłem bmw w domu tylko dlatego, że w przeciwnym razie mogłaby sprawdzić licznik kilometrów. Szkoda mi było energii, żeby denerwować się kolejnym kłamstwem. Potrzebowałam teraz
wszystkich sił dla swojego dziecka. – To twój problem – powiedziałam, wzięłam walizkę na kółkach i ruszyłam w drogę. Przez pierwsze sto kilometrów pędziłam autostradą z determinacją zamachowca samobójcy. Bez emocji rejestrowałam tablice drogowe, przymknęłam oczy, patrzyłam przed siebie i miałam tylko jeden cel: tak szybko jak to możliwe dotrzeć z A do B. Gdy pierwszy raz pojawiła się na tablicy nazwa Kolonia, przebudziłam się z podobnego do szoku odrętwienia i zaczęłam głośno płakać. – Nie! – szlochałam i uderzyłam kilka razy w kierownicę. – Nie, nie, nie! Volvo niebezpiecznie łukiem zboczyło w lewo, a ja wytarłam łzy i próbowałam się znów skupić na drodze. Całe moje myślenie opanowało jedno zdanie i dopiero po chwili zauważyłam, że je cichutko szepczę pod nosem. – Proszę – błagałam. – Proszę, spraw, żeby Lilli nic złego się nie stało! Proszę! Proszę! Jej się nie może nic stać, słyszysz? Nie byłam pewna, kogo właściwie błagałam. Boga? Niebo? Los? Znów zaczęłam płakać i przeklinałam samą siebie. Dlaczego w ogóle pojechałam do Paryża? Co ja tam właściwie robiłam? Co robiłam, kiedy moja mała córeczka była może w śmiertelnym niebezpieczeństwie? Powinnam być przy niej, a nie u boku jakiegoś niezdecydowanego starego faceta, którego ze wszystkich sił chciałam obdarować drugą młodością. Od rozwodu wypruwałam z siebie żyły, wysilałam się, wkładałam wszystkie uczucia w poszukiwanie czegoś, co koniecznie chciałam uważać za swoje szczęście – szczęście, które wyczerpywało się w połowicznym zainteresowaniu, jakim mnie obdarzano, a które ja uważałam za coś wielkiego, podczas gdy była to nic nieznacząca rzecz. Co się ze mną stało? Co się stało z tą małą dziewczynką, która konsekwentnie szła swoją drogą, pełna zaufania do świata, która się nie uginała przed niczym, tylko nazywała rzeczy po imieniu, z sercem na dłoni? Pokręciłam głową. To, co jako dorosła kobieta uważałam za swoje największe nieszczęście, było tak naprawdę nic nieznaczącą wpadką z młodym nauczycielem surfingu, który przez krótki czas dawał mi poczucie, że znów jestem godna pożądania, i niemożliwym do zrealizowania w życiu związkiem z lubiącym dzieci emerytem, w którym pokładałam nadzieje, ponieważ znów chciałam mieć pełną rodzinę. Gorzko się śmiałam, gdy myślałam o tych wszystkich sprowokowanych przez siebie katastrofach mojego życia. Nieoczekiwany wypadek Lilli z taką siłą rzucił mną z powrotem w to, co naprawdę ważne, co w życiu ważne, że czułam to zderzenie niemal fizycznie. Pierwszy raz mogłam poczuć i zrozumieć, jak odbiera się prawdziwy cios od losu. Jeśli Lilli nic się nie stało, na nowo uporządkuję swoje życie, przysięgałam sobie na dwieście pięćdziesiątym czwartym kilometrze. Potem na siedzeniu zadzwoniła komórka, a moje serce stanęło. – Tak? – powiedziałam krótko. – Jesteśmy teraz w przychodni – mówiła Johanna spokojnym głosem. – Lilli wróciła właśnie z rentgena. Dzięki Bogu, żuchwa nie jest złamana. Odetchnęłam z ulgą. – Ale musimy zdecydować, co teraz robić. Dam ci lekarza. Drżącymi rękami trzymałam telefon przy uchu i wsłuchiwałam się w dźwięczny głos chirurga szczękowego, który objaśniał mi dwie możliwości. Można było wyrwać Lilli siekacze, które wisiały na cienkich niteczkach, albo próbować uratować obydwa zęby i je zadrutować. Tylko że wtedy trzeba byłoby zoperować moją córkę pod narkozą. Przełknęłam ślinę. Co powinnam zdecydować? – Co pan by zrobił, gdyby to było pańskie dziecko? – zapytałam. – Ja nie mam dzieci – odpowiedział lekarz. Zmusiłam się do spokoju i próbowałam się zastanowić. Lilli nie miała jeszcze stałych
zębów, a mleczaki będą i tak po kolei wypadać. W gruncie rzeczy miała ogromne szczęście, my miałyśmy ogromne szczęście. – Proszę wyrwać te zęby – zdecydowałam. Gdy pół godziny później zatankowałam i przyniosłam sobie kawę na wynos, telefon znów zadzwonił. To była moja przyjaciółka, zatroskana. – Lekarze chcą zatrzymać Lilli w szpitalu. Po wizycie u chirurga szczękowego nagle stała się apatyczna i trzeba sprawdzić, czy nie ma urazu czaszkowo-mózgowego. Najlepiej, żebyś od razu przyjechała do szpitala. Przedyktowała mi adres, a ja mknęłam po autostradzie, z płaczem i nadzieją, aż w końcu dojechałam do zjazdu do Kolonii. Kiedy z karkołomną prędkością gnałam w kierunku kliniki dziecięcej i przejechałam na czerwonym świetle, zatrzymał mnie policyjny samochód. Z piskiem opon zjechałam na pobocze, opuściłam szybę i zdenerwowana patrzyłam do przodu. – Bóg panią opuścił? – zawołał policjant. – To przecież nie tor wyścigowy! – Był wyraźnie wzburzony. – Stwarza pani zagrożenie dla siebie i innych, pędząc tak przez śródmieście. W dodatku w godzinach szczytu. Robiła pani prawo jazdy na elektrycznych samochodzikach w lunaparku, czy co? Odwróciłam głowę i spojrzałam na niego załzawionymi oczami, a on gwałtownie zamilkł. – Nie, tego nie pojmuję! – wykrzyknął. – To znowu pani. – Proszę – błagałam. – Moje dziecko miało wypadek. Muszę bardzo szybko jechać do szpitala, rozumie pan, bardzo szybko. Muszę do swego dziecka! John Wayne, szeryf ulicy, wpatrywał się we mnie i zastanawiał przez chwilę. Potem dał znak koledze w radiowozie i kazał sobie coś przynieść. – No, niech pani tak nie patrzy! – powiedział, gdy otwierał drzwi mojego samochodu. – Niech się pani przesiądzie. – Przesunęłam się na siedzenie pasażera, a mój przyjaciel z policji przymocował koguta do dachu volvo. Już sekundę później, migając na niebiesko, mknęliśmy w kierunku kliniki, a auta rozjeżdżały się przed nami. Przedtem naprawdę dobrą nowiną były dla mnie: szóstka w lotto, wygrana podróż statkiem do Nowego Jorku, oświadczyny mężczyzny moich marzeń, zostanie redaktorką naczelną w Best & Seller, możliwość zakupu upragnionych butów w moim rozmiarze. Gdy biegłam korytarzami kliniki dziecięcej, a ordynator wyszedł mi naprzeciw z uśmiechem i powiedział, że mojej córce niczego nie brakuje z wyjątkiem dwóch górnych siekaczy i że mogę ją zabrać do domu, to była najlepsza nowina, jaką kiedykolwiek usłyszałam. – Z czaszką jest wszystko w porządku, pani córka była po prostu tak wyczerpana po całym zdarzeniu, że dosłownie zasnęła na fotelu chirurga szczękowego. Uścisnęłam rękę temu obcemu mężczyźnie i niemal go pocałowałam. – Dziękuję – powiedziałam. – Dziękuję! Potem pchnęłam drzwi do gabinetu zabiegowego, gdzie Lilli leżała na zielonej skórzanej kozetce i słabo się do mnie uśmiechała. – Mamusiu – rzekła i w tym jednym słowie było wszystko, co mnie uszczęśliwiało. – Lilli! – zawołałam i tak mocno przycisnęłam ją do siebie, że omal jej nie udusiłam. – Moja Lilli! Nie powiedziałam: „Co ty wyprawiasz?” ani: „Ale napędziłaś nam porządnego stracha”. Nie powiedziałam nawet: „Tak się cieszę, że nic ci się nie stało”, chociaż przepełniała mnie głęboka wdzięczność, że opatrzność miała nas w swojej opiece. Wypowiadałam wciąż imię mojego dziecka jak magiczne zaklęcie. Płakałam, śmiałam się, kołysałam Lilli w swoich ramionach, nie puszczałam jej, aż w końcu powiedziała: – Mamusiu, zgnieciesz mnie! Poluzowałam uścisk i patrzyłam na jej małą twarzyczkę tuż przede mną. Długie zmierzwione blond włosy, które uwolniły się spod spinek, duży plaster na czole, zadrapania, pęknięta, spuchnięta warga, ciemnoczerwona dziura w rzędzie górnych zębów. Wyglądała jak śliczna mała czarownica, a ja ją kochałam. Kochałam ją ponad wszystko.
31 Pachniało Morzem Północnym. Oparłam się o ciemnozieloną balustradę i patrzyłam ponad rzeką, która płynęła spokojnie i leniwie. Mielizny, mokre od deszczu łąki i drzewa, które wyciągały gałęzie jak pióra do nieba, otaczały wodę odbijającą mleczne listopadowe niebo. Barka płynęła w dal pod mostem, a ja wzięłam głęboki wdech. „Kto raz pozna zapach Renu, już się od niego nie uwolni”, powiedział kiedyś mój ojciec, gdy poszliśmy razem na długi spacer brzegiem tej rzeki, doszliśmy aż do Treidelhaus i jeszcze dalej. „Ren to więcej niż rzeka, to już kawałek morza”. Również dla mnie Ren był czymś więcej niż rzeką, w swoją drogę do ujścia do Morza Północnego zabrał ze sobą tyle moich myśli i wciąż wszystkie mu powierzałam. Ren był porządną, szeroką, długą, głęboką rzeką – nie jakąś tam kałużą jak inne zbiorniki wodne. I był jednym z moich najstarszych i najmądrzejszych przyjaciół. Puściłam balustradę i poszłam dalej w górę rzeki. Gdybym się odwróciła, zobaczyłabym za sobą, już całkiem daleko, wieże kolońskiej katedry, ale się nie odwróciłam, patrzyłam do przodu. Listopad to smutny miesiąc. W tych dniach i tygodniach przyroda brutalnie odsłaniała naszą nietrwałość, przemijanie. W tym szarym miesiącu wiele osób popada w depresję, starzy ludzie boją się śmierci i czci się zmarłych. Mówi się, że jeśli ktoś przeżyje listopad, następnej wiosny też będzie żył. Ale listopad jest również miesiącem, który skłania do refleksji, do spojrzenia na wszystko ze spokojem, do zrobienia porządku w szafach, a czasem nawet w życiu. Od wypadku Lilli w moim życiu wiele się zmieniło. Uśmiechałam się teraz zadowolona, gdy spacerowałam wzdłuż Renu, i uświadomiłam sobie, że miałam „wolny weekend” i z nikim się nie umówiłam. Byłam sama i rozkoszowałam się tym. Dla odmiany nie szukałam ani kochanka dla siebie, ani ojca dla Lilli. Już jednego ma. Nawet jeśli, jak dla mnie, nie jest perfekcyjny. Ale nic od tego nie zależy. Gdy zadzwoniłam do byłego męża na Majorkę i poinformowałam go o wypadku, był wstrząśnięty. – Wiem, jak się czujesz – powiedziałam. – Kiedy wczoraj gnałam autostradą, żeby przyjechać do Lilli, prawie umierałam ze strachu. Ale jeszcze raz się udało. – Tak – odrzekł. – Bogu dzięki. Lilli miała dobrego anioła stróża – przerwał na chwilę. – Ty też. To było króciutkie zdanie, ale pogodziło mnie z wieloma rzeczami, które zdarzyły się między nami w przeszłości. Wprawdzie coś zawsze zostaje, ale gdy pan X w ten weekend pierwszy raz przyjechał po Lilli ze swoją nową przyjaciółką, machałam nie tylko mojej córeczce, która przycisnęła małą rączkę do szyby, lecz także jej ojcu, którego kiedyś kochałam, i życzyłam mu szczęścia. Pierwszy raz od dłuższego czasu byłam doskonale spokojna. Nic mnie nie popędzało. Znów chwyciłam stery mojego małego statku własnymi rękami. Zawarłam pokój ze swoim życiem, takim, jakie było, i z obecnymi w nim ludźmi. – Bardzo mi przykro, że musiałaś tak nagle przerwać swój weekend w Paryżu – powiedziała Johanna, gdy spotkałyśmy się u mnie w domu kilka dni po „tej historii z zębami”, jak ją teraz nazywałyśmy. Lilli już spała, a ja gotowałam dla swojej przyjaciółki i siebie. Potem siedziałyśmy na kanapie, każda w swoim narożniku, jadłyśmy i rozmawiałyśmy. – Zapomnij o Paryżu, zawsze jest jeszcze Kolonia – odparłam. – Zastanawiałam się sporo. Johanna popatrzyła na mnie zdziwiona. – Co masz na myśli? – Ten weekend był co prawda straszny, ale otworzył mi oczy i nagle zobaczyłam wszystko całkiem jasno. Teraz wiem, co się liczy w moim życiu. Moja rodzina, moi przyjaciele, moje dziecko. Ja sama. Moje pomysły. Mój spokój ducha. Wszystko inne przestaje mnie interesować. Nalałam zaskoczonej Johannie trochę wina i przypaliłam sobie papierosa. – Gdy powiedziałaś przez telefon, że Lilli miała wypadek, myślałam, że to koniec świata,
wszystko się skończyło. I w tym samym momencie pojęłam. Wciąż szukałam szczęścia, a miałam szczęśliwe życie, tylko tego nie widziałam. W moim życiu każdego dnia jest tak wiele miłości innych i tak wiele miłości, którą ja mogę dać. Oczywiście wspaniale byłoby mieć mężczyznę, który cię kocha i którego ty kochasz. Może jeszcze kogoś poznam, a może nie. Zdarzy się albo się nie zdarzy. Akceptuję i jedno, i drugie. Najwyżej będziemy we dwie z Lilli. Nie będę już za nikim ganiać, rozumiesz? Niech się sprawy same rozwijają. Moja nowa mantra brzmi: Nie robię nic. Uśmiechnęłam się, zaciągnęłam głęboko papierosem i wydmuchałam dym w powietrze. – O Boże, teraz jesteś buddystką? – zapytała moja przyjaciółka i patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. – To znaczy: czy powinnam się martwić? To brzmi, jakbyś się wkrótce wybierała do tybetańskiego klasztoru. Uśmiechnęłam się szelmowsko. – Nie bój się, jeszcze długo będziesz mnie miała na karku. W każdym razie taką mam nadzieję. Jeśli mówię, że nic nie będę robić, to nie oznacza oczywiście, że będę siedzieć bezczynnie. Przeciwnie. Zajmę się porządkowaniem swego życia. Nie będę czekać na kogoś, kto nada mu kierunek. Sama nim będę kierować. I zaczynam już od jutra. Tak też zrobiłam i dziwiłam się, jak wszystko nagle było łatwe. Skasowałam stare wiadomości od Tona van der Laana, które wciąż jeszcze miałam w swojej komórce. Sprzątnęłam piwnicę i kilkakrotnie pojechałam samochodem do skupu surowców wtórnych, żeby pozbyć się całego tego kramu, który przez lata się nagromadził i nigdy się nie przydał. Przeszłość jeszcze raz wypełzła naprzeciwko mnie, a ja zdecydowałam, które jej fragmenty chciałam zachować, a które nie. Rankami wstawałam pół godziny wcześniej, siadałam w kuchni z kawą i rozkoszowałam się tym, że w spokoju zaczynam dzień. Próbowałam nie robić trzech rzeczy naraz, a kiedy czytałam albo bawiłam się z Lilli, wyrzucałam z głowy wszystkie listy spraw do załatwienia. Kiedy dzwonił telefon, a ja nie chciałam go odebrać, po prostu nie odbierałam. O dziwo, wcale nie robiłam mniej, przeciwnie – udawało mi się zrobić więcej. Czas, który poświęcałam na planowanie co do minuty, przeprowadzenie i ocenę mojego niespokojnego życia miłosnego, teraz był tylko moim czasem. Chodziłam na długie spacery nad Ren, czasem towarzyszyła mi Johanna, a gdy pytała, jak się mam, za każdym razem odpowiadałam: „Dobrze”. I to była prawda. Wieczorami siadałam w wannie i słuchałam starych płyt, wyciągnęłam swój saksofon, który od lat leżał w zakurzonej walizeczce pod łóżkiem, i z czułością gładziłam złote klawisze. Decyzja, żeby znów raz w tygodniu brać lekcje gry, nadzwyczajnie wzbogaciła moje życie. Całą sobotę piekłam ciasteczka z Lilli, opowiadałyśmy sobie bożonarodzeniowe historie, w mieszkaniu pachniało waniliowymi rogalikami, a po południu wspólnie zaniosłyśmy pani Noller wielką miskę tego, co upiekłyśmy. Właścicielka domu rozpromieniła się i zaprosiła nas na kawę. – Jeśli czasem ma pani jakiś stres albo musi pani wyjść, może pani spokojnie przyprowadzić małą do mnie na kilka godzin, ja niestety nie mam wnuków – powiedziała, wyciągnęła z regału starą książkę z bajkami i podarowała ją Lilli. Miałam doroczną rozmowę z szefową, zebrałam w sobie całą odwagę i zapytałam o podwyżkę. W końcu parę rzeczy udało mi się w tym roku zrobić całkiem dobrze, a nowa książka Alexy Werner sprzedawała się fantastycznie. Powiedziałam jej, że chciałabym w przyszłości więcej zajmować się niemieckimi autorami i z nimi pracować. Doktor Trundl popatrzyła na mnie z namysłem zza czerwonych okularów. – Może dojdziemy do porozumienia – powiedziała. – Niech pani zachowa cierpliwość jeszcze przez kilka tygodni, coś mi się tam kołacze z tyłu głowy... – Wstała z uśmiechem i pożegnała się ze mną mocnym uściskiem dłoni. – Wydaje mi się, że znów pani chwyciła swoje życie jak byka za rogi, pani Berger. Nadzwyczajnie mnie to cieszy. Czyżby właśnie puściła do mnie oko, czy tylko mi się wydawało? Do dziś nie wiem, czy wtedy wymamrotała za mną jeszcze: „Da się i bez mężczyzn” czy tylko: „Do widzenia, pani
Berger”. Oczywiście nigdy bym się nie odważyła jej o to zapytać. Dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem spotkałam się ostatni raz z Joachimem Wille, który tymczasem wykurował wypadający dysk i udobruchał rozwścieczoną żonę. Po Paryżu jeszcze kilka razy rozmawialiśmy przez telefon, on ciągle mówił, jak bardzo za mną tęskni i że powinniśmy dać sobie jeszcze jedną szansę. A gdy znów siedzieliśmy w kawiarni naprzeciwko siebie, opowiadał, że najchętniej spędziłby Boże Narodzenie ze mną i Lilli. – Jesteś moją ostatnią wielką miłością, Friederike – powiedział płaczliwie i wziął moją dłoń w swoje ręce. – Ale jak mam wyjaśnić Bettinie, że mnie nie będzie w Wigilię? – Westchnął ciężko. – Ona nie ma nawet rodzeństwa. A to przecież Boże Narodzenie! Nie mogę jej tak zostawić samej. Będę miał wyrzuty sumienia. Inaczej... – Patrzył na mnie wzrokiem zranionej gazeli. – Chciałbym być tylko z tobą. Ale co mam zrobić? Po prostu nie wiem, jak mam zdecydować. – W ogóle nie musisz decydować – odparłam spokojnie – ponieważ ja się już zdecydowałam. – Wstałam, położyłam przed nim pudełeczko, w którym znajdowało się mnóstwo małych pigułek w kształcie rombów, i pocałowałam go w pomarszczone czoło. – Proszę – powiedziałam. – Życzę w tej sprawie wiele szczęścia i pięknych świąt Bożego Narodzenia tobie i twojej żonie. Potem poszłam do Nang na masaż. Cały salon pachniał jedliną, a mała Tajka poczęstowała mnie marcepanowymi kartofelkami, zanim zaprosiła na matę. – Dziś ładny luźna. Barzo ładny. Zawsy lepiej tak. Co ty robić? – powiedziała zadowolona Nang, gdy spacerowała po mnie małymi brązowymi stopami. – Zrzucam właśnie mnóstwo balastu – odpowiedziałam.
32 Boże Narodzenie było tuż-tuż. W tym roku po raz pierwszy udało mi się napisać wszystkie kartki świąteczne na czas. Zarezerwowałam na to trzecią niedzielę adwentu i nie skrobałam na kartkach jak zwykle w ostatniej chwili: „Wesołych świąt i szczęśliwego Nowego Roku życzy wasza Fritzi”. To był zupełnie nowy sposób pisania świątecznych życzeń, i jak wszystko, na co się naprawdę miało czas, sprawiał radość. Na kartkach do osób, które znała, Lilli mogła napisać własną rączką „LILLI” i malowała małą choinkę – nie na brązowo i czarno, tylko w świątecznych kolorach: zieleni i czerwieni. Pewien świąteczny list był wyjątkowo długi. To był list do mojej przyjaciółki Johanny. Gryzłam czubek pióra i zastanawiałam się. Moja kochana przyjaciółko, zaczęłam. Moja kochana przyjaciółko, cóż to był za rok! Tak wiele się zdarzyło, wiele rzeczy męczących, podniecających, zabawnych, smutnych – a Ty zawsze byłaś przy mnie. Zupełnie szczerze: nie wiem, co bym czasem bez Ciebie zrobiła! I dlatego chciałabym Ci dzisiaj nie tylko życzyć przecudownych i spokojnych świąt Bożego Narodzenia z Twoją rodziną, lecz także z całego serca Ci podziękować. Za Twoje rady, za Twoją cierpliwość, za Twoje oddanie, Twoją przyjaźń i Twój optymizm. Tak często mi pomagałaś i wciąż pomagasz. I nawet jeśli w tym roku może nie wszystko poszło, jak sobie wymyśliłyśmy, i tak jestem bardzo szczęśliwa, że mam taką przyjaciółkę jak Ty. Pięknie wyraziła to Djuna Barnes. Jak miałoby coś zginąć marnie, dopóki istnieją kobiety? Życzę Ci cudownego Nowego Roku i mam nadzieję, że również przyszłość zawsze będziemy sobie urządzać pięknie (i swobodnie!). A sobie życzę, żebyśmy zawsze pozostały przyjaciółkami! Ściskam Cię mocno Twoja Fritzi (alias Grace) W wigilię Bożego Narodzenia pojechałam z Lilli do matki. W tym roku przyjechali z Chicago także Katharina/Cathy i jej mąż z dziećmi. Był też oczywiście Karl, który fachowo podzielił bożonarodzeniową gęś, wniesioną uroczyście na świątecznie ozdobiony stół. Stuknęliśmy się kieliszkami do czerwonego wina ze rżniętego szkła, które opuszczały przeszklony regał tylko z okazji Bożego Narodzenia. Mama promieniała. – Jak wspaniale, że wszyscy jesteście. Radosnych świąt! – zawołała. – Radosnych świąt! – odpowiedzieliśmy wszyscy chórem. „Radosny” to trochę staromodne, ale piękne słowo, którego w ciągu całego roku używa się rzadko. Większość ludzi chce być szczęśliwa. Szczęście to świetniejsza siostra tego prostego, jasnego, szczerego słowa „radość”. Patrzyłam na choinkę, pod którą leżały prezenty do rozpakowania po kolacji. Duża jodła ze wszystkimi lampkami i złotymi bombkami odbijała się w szybie. Za oknem był ogród, był świat, zatopiony w głębokiej ciemności. Ale my siedzieliśmy w cieple, w żółtawym blasku świec, które migotały na stole. Przez chwilę oparłam się wygodnie i patrzyłam na znajome twarze, patrzyłam, jak się śmieją i opowiadają jedno przez drugie, patrzyłam na blask w oczach, zaróżowione policzki, słyszałam Lilli, która wołała: – Kiedy w końcu rozpakujemy prezenty? Cieszyłam się, że jestem częścią tej cudownej całości. Tak, byłam radosna. I właściwie w tym miejscu ta opowieść mogłaby się zakończyć. Gdyby kilka tygodni później nie zdarzył się mały cud. *** Nikt nie rozumiał tego, że chciałam zostać sama w sylwestra. – Możesz przecież przyjść do nas, dziecko – zaproponowała matka, która wraz z Karlem i
kilkoma zaprzyjaźnionymi parami z klubu tenisowego chciała świętować sylwestra w domu. – Dlaczego chcesz siedzieć zupełnie sama? Moja siostra wyjechała, a przed wyjazdem zdążyła mi jeszcze życzyć A Happy New Year i podarować szklaną kulę, w której na panoramę Chicago padał śnieg. – Odwiedź nas w przyszłym roku, ucieszę się! – powiedziała, gdy odwoziłam na lotnisko ją i jej rodzinę. Johanna zapytała, czy chciałabym przyjechać do Marienburga na kolację z kilkoma przyjaciółmi i sąsiadami, a potem napić się grzanego wina. – Będzie bardzo kameralnie – mówiła. – Mogłabym zaprosić naszego starego znajomego Franka. – Puściła do mnie oko. – Johanno! – zawołałam. – Tylko nie Frank. Już w Holandii nie mną był zainteresowany. Uśmiechnęła się do mnie znacząco. – Nie bój się, tylko żartowałam. Frank nie przyjdzie. Ale... w istocie mamy miłego sąsiada, dentystę, wdowca od dwóch lat, który byłby jeszcze do wzięcia... – Ale ja nie jestem do wzięcia – wyjaśniłam pogodnie. – W każdym razie nie w tej chwili. Nawet Jasmin chciała mnie namówić, żebym poszła na sylwestra z nią i olbrzymim towarzystwem do jakiegoś klubu w Düsseldorfie na brzegu Renu, gdzie podobno rockowa zabawa była przednia. – Tam jest naprawdę obłędny klimat! A fajerwerki nad Renem są gigantyczne – mówiła. Gdy w wieczór poprzedzający sylwestra spotkała mnie na klatce schodowej pani Noller i podeszła z radosną miną kołyszącym się krokiem, byłam pewna, że również ona chce mnie zaprosić, żebym uzbrojona w talerz reńskiej sałatki ziemniaczanej i kiełbaski razem z nią obejrzała w telewizji Dinner for one. Lecz pani Noller jechała do swojej siostry do Koblencji. Lilli spędzała sylwestra z panem X i jego przyjaciółką i opowiadała mi przez telefon, że „razem z tatą” kupiła całkiem sporo fajerwerków, które mieli odpalić. – I mogę tak długo nie iść spać, jak będę chciała, mamo! – powiedziała. Ja też miałam pewne plany na sylwestrowy wieczór, ale to nie było spotkanie. Chociaż być może jednak tak – spotkanie z samą sobą. To była tak niewinna przyjemność, że nikomu o tym nie powiedziałam. Gdy się ściemniło, poszłam do sypialni, żeby się rozebrać. W Boże Narodzenie nie było śniegu, ale przed kilkoma godzinami naprawdę zaczął padać. Delikatne białe płatki cichutko opadały na podwórko jak puch. Patrzyłam na stare fasady pobliskich budynków. W kilku oknach paliło się światło, inne tonęły w całkowitych ciemnościach, a za każdym oknem tkwiła jakaś historia, która byłaby warta opowiedzenia. Przez chwilę patrzyłam w zadumie na ten olbrzymi oceaniczny parowiec, który powoli sunął po morzu czasu, a potem zaciągnęłam zasłony. Później wsypałam do wanny mnóstwo Róży Himalajów, wytwornego dodatku do kąpieli, który przywiozła mi z Ameryki moja siostra, i leżałam w wannie z kieliszkiem szampana tak długo, aż moja skóra się całkiem pomarszczyła. Po kąpieli otuliłam się wielkim białym ręcznikiem i poszłam do kuchni, żeby przygotować sobie jedzenie, które nie miało wiele wspólnego z sylwestrem, raczej z bajkami o Schlaraffii. Wsypałam do garnka ryż, dodałam żółtko, a gdy ziarenka zaczęły pęcznieć, zalałam tę papkę stopionym masłem i posypałam cukrem i cynamonem. Z błogim westchnieniem rozsiadłam się z wełnianym kocem na sofie i zanurzyłam łyżkę w słodkiej brei. A potem ostatni raz w tym roku obejrzałam Złodzieja w hotelu.
33 Na walentynki w nowym roku dostałam jednego esemesa i trzy prezenty. Na szczęście tym razem nie było wśród nich elektrycznego koca. Esemes przyszedł od Johanny. Wysłała mi życzenia walentynkowe z St. Moritz, gdzie z całą rodziną spędzała trzytygodniowy urlop na nartach. Lilli na talerzyku śniadaniowym położyła mi z dumą małe krzywe serce z drewna, które wypiłowała pod fachowym okiem Mony i pomalowała czerwoną plakatówką. Po jednej stronie było napisane MAMA, a po drugiej LILLI. Uważałam, że to serce cudownie pasuje do mojego poobijanego auta i powiesiłam je na wstecznym lusterku. Jasmin podarowała mi swoją ulubioną płytę Call Off The Search Katie Melua, a ja od razu zakochałam się w tytułowej piosence. Jednak najpiękniejszy walentynkowy prezent otrzymałam z zupełnie nieoczekiwanej strony. To była podróż lotnicza do Nicei, a dostałam ją od szefowej Best & Seller, ale, jak się należało domyślać, nie z powodów romantycznych. Akurat czternastego lutego doktor Trundl poprosiła mnie do siebie, bo miała ze mną coś do omówienia. Pomyślałam o swoim uchybieniu w sprawie podwyżki i weszłam do gabinetu szefowej zdenerwowana. Elfriede Stricker przyjaźnie skinęła do mnie głową. – Niech pani wchodzi. Ona zaraz przyjdzie. Opadłam na miękki jasnobrązowy skórzany fotel dla gości, który stał przed biurkiem, i wnikliwie studiowałam olejny obraz Elviry Bach, przedstawiający kobietę w intensywnych kolorach, która wydawała się do mnie z góry uśmiechać. Potem do gabinetu weszła doktor Trundl. Jak zwykle „wydajna”, przeszła od razu do rzeczy. – Czy mówi pani coś nazwisko John Robie, pani Berger? – zapytała. Omal nie spadłam z fotela. – John Robie? – odpowiedziałam pytaniem. – Żartuje pani? Oczywiście, że coś mi to nazwisko mówi! Szefowa pokiwała głową zadowolona. Muszę stwierdzić, że doktor Trundl wciąż mnie zaskakiwała. W końcu trudno byłoby zakładać, że każdy człowiek w tym wszechświecie znał złodzieja precjozów z mojego ulubionego filmu. – Jestem wielką fanką Złodzieja w hotelu, wie pani... – dodałam radośnie. – To jeden z moich ulubionych filmów. Czy powiedziałam coś niewłaściwego? Szefowa mimowolnie zmarszczyła czoło. Potem odparła: – Nie rozmawiamy tu o filmach, pani Berger, tylko o książkach. Ma się pani zająć nową powieścią Johna Robiego. – Ach... to znaczy? – zaczęłam się jąkać i zastanawiałam się, czy szefowa sobie ze mnie kpi. – To w końcu czytała pani coś Johna Robiego czy nie? – wyczułam niecierpliwość w jej głosie. – Tak... więc.... nie... nie do końca... – próbowałam uporządkować myśli i zażartować. – Nie wiedziałam, że on teraz również pisze książki, w filmie był złodziejem biżuterii, który musiał dowieść swojej niewinności. Cała ta rozmowa wydawała się zmierzać w absurdalnym kierunku. Szefowa poprawiła okulary i pochyliła się do przodu. – Pani Berger, ale dziś to chyba nie pani dzień – stwierdziła. – Nie mówię o Carym Grancie, mówię o niemieckim pisarzu, który pod pseudonimem John Robie wydał już w Anyway Books z dużym sukcesem dwa rozgrywające się w Nicei kryminały. Wzięła swój złoty długopis i kręciła nim w powietrzu. – Zabójcze mimozy? Mord w Negresco? No, dzwoni już gdzieś? Tak, dzwoniło w oddali, gdy podała tytuły. Przynajmniej sukces Zabójczych mimoz odnotowałam na marginesie swojej sprawy rozwodowej, ale, hańba to dla mnie, nazwisko tego obiecującego pisarza w żadnym wypadku nie obiło mi się o uszy. W przeciwnym razie
natychmiast kupiłabym jego kryminał. – Cóż, jak zwykle. Na frankfurckich targach prowadziliśmy negocjacje z autorem i jego agentką. Mogę panią zapewnić, że kilka większych wydawnictw chciało go za wszelką cenę odkupić, a jego bezwstydna agentka nieźle wyśrubowała koszty. Na szczęście już go nie reprezentuje. Nieważne z jakiego powodu, ale również między nimi coś się popsuło. No cóż, niespecjalnie lubiłam tę greedy lady. To nam w przyszłości oczywiście ułatwi sprawę. W każdym razie będę próbować związać Robiego z Best & Seller na dłużej. – Westchnęła. – Kiedy rynek skandynawski został już kompletnie ogołocony, wszyscy znów rzucają się na nowych niemieckich autorów, a nicejskie kryminały to w końcu też nowinka. Niewiele jest w Europie tak atrakcyjnych miast, które nie zostały jeszcze wykorzystane w powieściach sensacyjnych. Postukała znacząco w maszynopis, który leżał przed nią na biurku. – Zatem, żeby nie przeciągać, w końcu udało nam się to kupić. I chciałabym wydać kolejne książki Johna Robiego. Główna idea tej historii jest naprawdę super, ale jest jeszcze mnóstwo do zrobienia. Zapłaciliśmy kupę pieniędzy i to musi być hit. Następnej jesieni chcemy zrobić kampanię promocyjną tego tytułu! Dla autora to będzie kompletnie nowe rozdanie. Gorliwie skinęłam głową, a ona przesunęła do mnie maszynopis jak krupier żeton wart tysiąc euro. – Proszę się w to zaangażować, pani Berger. John Robie przebywa teraz w Nicei w swojej pisarskiej pustelni, adres e-mailowy jest podany na maszynopisie. Niech się pani z nim spotka, popracuje, wykorzysta swój wdzięk i skróci z nim tekst, jest o wiele za długi. Wzięłam maszynopis i wstałam. – W końcu znał pani nazwisko. Najwyraźniej rozniosła się wieść o pani dobrej redaktorskiej pracy. Gratuluję! – Ach, dziękuję – powiedziałam ucieszona i się zarumieniłam. – Proszę więc sobie teraz nie odpuszczać. Liczę na panią, pani Berger – odrzekła szefowa. Jeśli dobrze wykona pani to zadanie, może pani na mnie liczyć – rozciągnęła czerwone wargi w niezbyt szerokim uśmiechu – w sprawie dalszych perspektyw w Best & Seller. Niezbadane są wyroki boskie, pomyślałam, gdy biegłam jak na skrzydłach korytarzem wydawnictwa z maszynopisem Johna Robiego przyciśniętym do piersi. Ja, Fritzi Berger, pojadę do Nicei! Na następne dziesięć dni rzuciłam się u boku komisarza Jean-Jacques’a Rubina w kryminalne otchłanie francuskiego miasta na Lazurowym Wybrzeżu, którego nazwa ucieleśniała blichtr lat pięćdziesiątych i które – przynajmniej dla mnie – również dziś jest kuszące. Skracałam, pisałam propozycje na marginesach, rozwijałam pomysły, innymi słowy, zaangażowałam się w tę historię, jak w swoją własną. I gdy w końcu gotowa do wyjazdu stałam na lotnisku i patrzyłam na czarną tablicę informacyjną, na której białymi literami wyświetlał się cel mojej podróży, przepełniał mnie trudny do wytłumaczenia radosny niepokój. Po przyjemnym locie, trwającym niecałe dwie godziny, samolot wylądował. Kiedy wyszłam na zewnątrz, zadarłam nos i chwytałam powietrze. Naprawdę pachniało wiosną. W przewodniku, który w ostatniej chwili kupiłam na lotnisku w Kolonii, można było przeczytać, że luty na Lazurowym Wybrzeżu słynął z kwitnienia mimoz. Panie i panowie z wyższych angielskich sfer już w dziewiętnastym wieku umieli to docenić i – spragnieni słońca i ciepła – o tej porze roku jeździli do Nicei, by uciec od zimy. Omal nie skręciłam sobie karku, gdy jechałam taksówką z lotniska wzdłuż Promenade des Anglais, Promenady Anglików, która wiodła wprost do miasta, i przyglądałam się wszystkiemu. Po mojej lewej stronie stały wielkie hotele, po prawej było morze, czułam się naprawdę po królewsku i chciałam nawet pomachać kilku osobom uprawiającym jogging, które biegły obok mnie promenadą. Zamiast tego wysłałam esemesa do Johanny. Zgadnij gdzie jestem, napisałam. Nigdy byś nie uwierzyła, ale twoja stara przyjaciółka właśnie wylądowała w Nicei i zaraz spotka się z pewnym mężczyzną nazwiskiem John Robie. No i co ty na to? Czy to nie jest niewiarygodne?
Cicho zachichotałam. Johanna na pewno pomyślała, że oszalałam. Ale przecież trochę było tak, jakbym znalazła się w innym świecie. Znów oparłam się o siedzenie i szczęśliwa westchnęłam. Może to i były stereotypy, ale co mnie to obchodziło. Czułam się po prostu wspaniale. Hotel, w którym miałam zamieszkać, znajdował się na Starym Mieście. Był to mały hotelik położony dość wysoko na wzgórzu i gdy tylko upchnęłam swoje rzeczy w pokoju i trochę się odświeżyłam, nie odmówiłam sobie przechadzki po krętych uliczkach Starego Miasta, pełnych sklepików z tkaninami i pamiątkami. Przed jedną z kafejek w południowym słońcu przy chybotliwych okrągłych metalowych stolikach stało kilka drewnianych krzeseł, usiadłam więc i zamówiłam Crêpe Grand Marnier. Potem szłam jakąś ulicą, która wijąc się, wiodła coraz wyżej aż do czerwonawego muru otaczającego Stare Miasto. O tej porze roku najwyraźniej zapuszczało się tu niewielu turystów. Byłam całkiem sama. Za mną, po przeciwległej stronie ulicy, chyba znajdował się cmentarz. Oparłam się na niewysokim murku i zachwycona rzuciłam okiem. Pode mną były pokryte czerwoną dachówką dachy starych domów zbudowanych równolegle i prostopadle na łagodnie opadającym zboczu, a w dali rozpościerała się słynna Baie des Anges, Zatoka Aniołów. Nie wiedziałam, dlaczego się tak nazywa, ale nazwa brzmiała poetycko. Morze było zupełnie niebieskie pod bezchmurnym niebem. Byłam nad dachami Nicei.
34 Bywają takie okresy, kiedy człowiekowi dzieje się tak wiele złego, że myśli: już gorzej być nie może. Jednak z konsternacją musi stwierdzić, że każde nieszczęście może być jeszcze większe. Ale ponieważ życie nie jest tylko niesprawiedliwe, czasem zdarza się coś dokładnie przeciwnego. Człowiek przekonuje siebie, że jest szczęśliwy i z niedowierzaniem przeciera oczy, kiedy pojmuje, że jest lepiej, niż myślał, a kapryśna Fortuna tym razem postanowiła na niego wysypać cały swój róg obfitości. Gdy stałam tam wysoko nad miastem, które od zawsze było miastem moich marzeń, uważałam, że to niemożliwe, żebym była jeszcze szczęśliwsza. Ale gdy późnym popołudniem weszłam w błękitnej jedwabnej sukience do starego białego hotelu Negresco przy Promenade des Anglais, dostałam lekcję. Od razu w holu podbiegł do mnie kot o błyszczącym złocistorudym futerku i otarł się o moje nogi. Ciemnowłosy portier w białych rękawiczkach nie wydawał się w najmniejszym stopniu zaskoczony obecnością czworonoga, który – co szybko zauważyłam – należał do hotelowego inwentarza. Kiedy podeszłam do recepcji, zobaczyłam, że kot został nawet uwieczniony na pocztówkach z Negresco – leżał w gołębioszarym fotelu jak prawdziwy władca hotelu. – Bonjour – uaktywniłam swoją bardzo skromną znajomość francuskiego. – Jestem umówiona z monsieur Johnem Robiem – powiedziałam i się uśmiechnęłam. Czy byłam Grace Kelly? W pewnym sensie tak. Starszy pan za ladą recepcyjną wskazał mi część na wpół pustego lobby, które znajdowało się na końcu holu wejściowego. – Z tamtej strony, madame – powiedział. – Całkiem z tyłu, w fotelu. Przeszłam przez hol i pierwszy raz zadałam sobie pytanie, jak może wyglądać mężczyzna, który nazywa się John Robie. Wiedziałam, że jest o pięć lat starszy ode mnie i porusza się między Niemcami a południową Francją. „Mieszka w Düsseldorfie i w Nicei”, tak to określono w krótkiej biografii. Niestety, nie znalazłam zdjęcia autora w tej trochę niestarannie wydanej przez Anyway Books kieszonkowej książce, za to w samym tekście na skrzydełkach okładki odkryłam trzy błędy! No dobrze, to wszystko wkrótce się zmieni. W końcu czytelnik powinien wiedzieć, jak wygląda autor... Chyba że autor byłby taką kreaturą, że jego zdjęcie by odstraszało. Machinalnie zwolniłam kroku. Czy ktoś mógłby być tak zuchwały, żeby nazwać się Johnem Robiem, gdyby wyglądał jak Frankenstein? Na mojego uroczego e-maila monsieur Robie nie odpowiedział nieprzyjaźnie, ale raczej krótko, że najlepiej będzie, jak wszystkie kwestie omówimy na miejscu, a następnie zaproponował Negresco jako miejsce spotkania. Z wahaniem patrzyłam na gołębioszary aksamitny fotel, którego oparcie kompletnie pochłonęło siedzącego w nim mężczyznę. Widziałam tylko założone jedna na drugą nogi i stoliczek, na którym w wysokiej szklance stał świeżo wyciśnięty sok pomarańczowy. Podeszłam krok bliżej, spojrzałam na czuprynę w kolorze ciemnego blondu i odchrząknęłam. – Dzień dobry? Pan John Robie? Mężczyzna w fotelu powoli się podniósł. Wyprostował się i odwrócił. Jego niebieskie oczy migotały ubawione. Gapiłam się na niego, jakby mi brakowało piątej klepki, i nagle ogarnęło mnie wrażenie, że jestem na krótkiej wycieczce w czasie, która zaczęła się w pewien zimny marcowy dzień w zeszłym roku, gdy – co w Kolonii zupełnie niezwykłe – śnieg padał jak szalony. *** – Napoleon! – zawołałam i było mi zupełnie obojętne, że inni goście spojrzeli na mnie poirytowani. – Co pan tu robi? I oczywiście już w tej samej chwili znałam odpowiedź. Napoleon położył rękę na piersi i zamarkował ukłon. – Może pani do mnie mówić John Robie. – Uśmiechał się zadowolony, a ja patrzyłam w najbardziej przyjazne oczy, jakie kiedykolwiek widziałam.
– Nie, pan może... – zaczęłam, a po chwili dokończyłam. – Pan może do mnie mówić Grace Kelly. John Robie skinął głową. – Wiem – powiedział, a w jego wzroku było mnóstwo czułości. – Już od miesięcy cieszę się na ten moment. Nawet sobie pani nie wyobraża, jak bardzo. Napoleon alias Robert Sturm – pierwszy raz w życiu przypomniałam sobie jakieś nazwisko! – alias John Robie podsunął mi swój łokieć. – Czy wolno mi zaprosić panią na kolacje, miss Kelly? Szczęśliwa wzięłam go pod rękę. – Tylko jeśli obieca pan, że nic mi nie skradnie, monsieur Robie. Ostatnio wprawdzie podaje się pan za pisarza, ale wiem, że jest pan podejrzany o kradzież biżuterii. Lekko podniósł jednym palcem naszyjnik pereł, który miałam na szyi, i łagodnie przyciągnął mnie do siebie. – Biżuterią nie jestem zainteresowany – powiedział cicho. Schylił się do mnie, a moje serce nagle zaczęło bić jak oszalałe. – Czym zatem? Szukałam odpowiedzi w jego oczach i znalazłam, zanim cokolwiek powiedział. – Jasnowłosą redaktorką o cudownie staromodnym imieniu, której po prostu nie potrafię zapomnieć. Uśmiechnął się i delikatnie objął moją twarz dłońmi. – Ja pana też nie zapomniałam – wyszeptałam, a potem, nie wiedziałam, jak to się stało, ale w tym hotelowym lobby, w Nicei, być może nawet na całym świecie byliśmy już tylko my. Gdy się całowaliśmy, wiedziałam jedno: to było perfekcyjne. Było tak, jak musiało być. Było tak, jak trzeba. Stałam w lobby najsłynniejszego hotelu przy Promenade des Anglais w Nicei i całowałam mężczyznę, który nazywał siebie Johnem Robiem i który skradł mi serce. Mężczyznę, na którego czekałam całe życie. Albo przynajmniej rok. Czy mogło się zdarzyć coś jeszcze lepszego? Kiedy później ręka w rękę wyszliśmy z hotelu w wieczorny błękit jak z obrazów Chagalla, który kładł się nad morzem rzeczywisty i nierzeczywisty zarazem, pomyślałam, że szczęście przy całej swojej ślepocie czasem naprawdę znajduje właściwych ludzi.
Posłowie Ta książka powinna była stać się książką bardzo smutną. Gdy zaczęłam ją pisać, moja przyjaciółka umarła na podstępną chorobę, na którą – tak mi się wydaje – dziś umiera prawie każdy. Kilka miesięcy później u dobrego starego przyjaciela i towarzysza mojej drogi odkryto w głowie złośliwy guz. W ciągu roku straciłam dwoje ludzi, którzy mieli dla mego życia decydujące znaczenie. Od mojej przyjaciółki nauczyłam się, że człowiek powinien próbować zawsze żyć tak, żeby było pięknie. Od mojego starego przyjaciela wiele dowiedziałam się o dobrych książkach i dobrych obrazach. Najwięcej jednak o hojności serca. Z obydwojgiem bardzo dużo się śmiałam. Każde z nich na swój sposób i do końca bardzo afirmowało życie – jak miałabym w tej sytuacji napisać coś, co byłoby tylko smutne? Życie często bywa straszne, ale potem znów dzieją się cudowne rzeczy. Życzę tym dwojgu, żeby im tam, gdzie teraz są, zdarzyło się wiele pięknych rzeczy. Myślę, że podobałaby im się ta książka.
Podziękowania Dziękuję mężowi, który wciąż zachęcał mnie do tego, żeby pisać. Zaślubionemu książkom i zaślubionemu mnie. Na pewno i bez niego wiele bym osiągnęła, ale z nim życie stało się o niebo piękniejsze. Dziękuję za zachęty, za wszystkie słowa, które dodawały mi odwagi, za cierpliwość. Dziękuję Ci za to, że jesteś u mojego boku.
Przypisy [1] Fröhlich (niem.) – radosny, wesoły (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [2] Boccia – sportowa dyscyplina paraolimpijska wywodząca się od gry w bule. Jej celem jest wrzucenie na boisko bili białej, a następnie umieszczenie w jej bezpośrednim sąsiedztwie jak największej liczby bil jednego koloru. [3] Oryginalny tytuł książki E. Gilbert brzmi: Eat, Pray, Love: One Woman’s Search for Everything Across Italy, India and Indonesia. [4] Tytułowa bohaterka powieści Gottholda Ephraima Lessinga. [5] Cosplayer – osoba przebierająca się za postacie z mang, anime i gier komputerowych. [6] Małe kochanie twojego męża.