~~Koszmar Michaela Knighta~~
ISBN 978-83-936785-2-5 © Copyright by Mariusz Walczak Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowsz...
2 downloads
14 Views
573KB Size
~~Koszmar Michaela Knighta~~
ISBN 978-83-936785-2-5 © Copyright by Mariusz Walczak Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części niniejszej publikacji jest zabronione bez pisemnej zgody autora. Zabrania się jej publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży zgodnie z Regulaminem Wydaje.pl. opracowanie graficzne | Marta Drzymalska korekta | Mariusz Walczak oraz Justyna Leśkiewicz „Koszmar Michaela Knighta” Mariusz Walczak Wydanie I
2
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Mariusz „Darthmagik”
Walczak
„Koszmar Michaela Knighta”
3
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Spis treści: •
Prolog
•
Rozdział I: Szaleństwo ◦ Część I: Wisienka na torcie ◦ Część II: Azyl ◦ Część III: Cicha noc ◦ Część IV: Diagnoza morderstwo
•
Rozdział II: Nadchodzi sztorm ◦ Część I: Cisza przed burzą ◦ Część II: Ciemność ◦ Część III: Oczekiwanie ◦ Część IV: „Obudź się, Michael”
•
Rozdział III: Koszmar ◦ Część I: Deja vu ◦ Część II: Michael Knight
Obudź się. Ciemność nadchodzi...
4
~~Koszmar Michaela Knighta~~
„Co byłoby gorsze żyć jako potwór? Czy umrzeć jako dobry człowiek?” Wyspa tajemnic
5
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Prolog
Od ostatnich wydarzeń, które zmieniły mnie minęło kilka nieprzespanych miesięcy. Demony jednak nie opuściły mnie. Nadal buszują w mojej głowie, wiją się jak robaki na rozkładającej się padlinie. Co noc w sennym szaleństwie ukazują swoją twarz. Pamiętają i chcą być pamiętane. Nie bez powodu każdego poranka budzą się spocony jak świnia, wyginam ciało w krajobraz post apokaliptycznej melodii dudniącej w zaślepionej głowie narkomana. Jest jednak jeden, specyficzny sen, który objawia się dwa, może trzy razy w tygodniu. Niby nic wielkiego nie przedstawia, lecz za każdym razem wyrywa moje splątane w strachu serce, żuje je swoimi zielonymi kłami i wypluwa w fontannie ślinotoku. Nie przypominam wtedy tego szaleńca obłąkanego żądzą zemsty w tańcu między świdrującymi kolejne tafle powietrza kulami. Ogień, który ugasił samego Lucyfera niczym przestraszony, mały szczeniak drży w cieniu posępnej, pustej budy. Wszystko zaczyna się niewinnie. Otwieram oczy i uświadamiam sobie, że chociaż bardzo się staram, nie potrafię sprawić, aby moje więzienie znów było posłuszne. Jestem jak pacynka na wietrze porzucona kilka lat temu przez znudzone dziecko na śmietnik. Więc pomimo wewnętrznego sprzeciwu unoszę swój korpus nad perłową bielą pościeli i podpieram się zdrętwiałymi rękami. Mały pokój usilnie udekorowany stylistycznie na sypialnie jest początkiem tego koszmaru. Po lewej stronie na małym, szklanym stoliku świetlik zamknięty w żarówce wybija sygnał alarmowy alfabetem Morsa. Na tej samej stronie, niewielkie okno wbite nieśmiało w ścianę ukazuje idealny obraz świata. Błękitne, ogołocone niebo rozciągające się nad horyzontem ukształtowanym z brązowego parapetu. Na wprost mnie dostrzegam na czerwonej ścianie białą szafę z niezrozumiałym przeze mnie czarnym napisem. Dopiero po kilku dłuższych wdechach i podświadomym zgrzytaniu 6
~~Koszmar Michaela Knighta~~
zębami smolista farba w magiczny sposób formuje się w zdanie: „Obudź się, Michael...”. Wiadomość sprawia, że mój organizm wystrzeliwuje z łóżka i staje na baczność. Krzyczę, jęczę, ale moje usta się nie otwierają. Powoli, ale skutecznie podchodzę do drzwi i kładę dłoń na metalowej klamce. Zimny dotyk rzuca przed moimi oczami niczym garść piasku obrazy z przeszłości. Są tak szybkie, że nie jestem wstanie ani jednej sceny zapamiętać. Lecz pomimo tego potrafią zranić i zostawić blizny, które zagoić się nie chcą. Protestują przed wydawałoby się nieuniknionym. Skutecznie. Dopiero skrzypienie wyrywa mnie z rąk obłędu i pcha do psychodelicznego rozwinięcia snu. Na pierwszy rzut oka korytarz nie wyróżnia się niczym szczególnym. Dopiero po dokładnej penetracji wyłaniają się z morza nieprawdopodobieństwa obiekty, które skrzywiają obraz. Na ścianach porozwieszane portrety zamordowanych ludzi złapanych w ostatnim momencie swego życia. Znałem każdego z nich, prawdę mówiąc to ja wysłałem ich na wieczne łowy wśród sadystycznych bękartów nieba. Nigdy nie zapomnę jak przez mgłę szaleństwa pozbawiony wszelkich zahamowań wpatrywałem się w twarz grubasa. Mieniła się spokojem, ulgą, pomimo tego, że chwilę przedtem dławił się własną krwią i przeklinał swój los na wszelkie możliwe sposoby. Obok niego wisiało kolejne moje dzieło. Jeden z przydupasów tej cholernej sekty odziany był w przerażenie i rozbudowany do granic możliwości strach. Wiedziałem dlaczego ta jego morda wykrzywiła się w ekspresję błagającą o jak najszybsze nadejście śmierci. Widział bestię. Widział mnie. Sumienie grało na moich chorych emocjach ciągle wilgotnych od zielonego gówna, które przetoczyło się po mnie niczym rozszalały byk. Melodia ta była psychodeliczna. Jakby jakiś stary muzyk w zapomnianej przez Boga spelunie grał ostatnie tango. Nuty nie układały się w całość, gubił rytm, ale wciąż potrafił chwycić za serce, unieść kilka metrów nad ziemią i roztrzaskać słuchacza o kant blatu. Podświadomość brudna od czerwonej mazi z cierpliwością maniaka prosiła barmana o jeszcze jedną kolejkę, o jeszcze jedną piosenkę. Długi, zdawałoby się korytarz bez końca był niekończącą się katorgą. Taka osobista, ostatnia mila wydziergana ołowiem. Kolejne krajobrazy po obu stronach kiczowatej tapety dźgały po rozdygotanym ciele. Nie potrafiłem zapomnieć przez te wizje w mojej głowie, które próbowałem wyrzucać na różne sposoby. Abstynencję pochowałem na cmentarzu 7
~~Koszmar Michaela Knighta~~
trzymając pustą butelkę whisky. Cały świat przypominał od kilku przeklętych miesięcy wredną sukę wywijającą swym jęzorem w czasie największego przypływu kacu. Drażniło mnie wszystko i wszyscy. Próbowałem się odciąć od rzeczywistości, ale ta jak wierna macocha przychodziła co noc i urządzała przedstawienia tylko dla mnie. Echo pokonywanych stopni znów obudziło moją świadomość. Wojenne bębny przeobrażające się w tragikomiczną harmonijkę o dziewiczym brzmieniu. Przerwa w nadawaniu w koszmarnym radiu grającym w mojej głowie nie trwała długo. Kilka metrów, tyle ile dzieli ostatni schodek do frontowych drzwi. Kilka cennych chwil ciszy zwiastującej nawałnicę. Huragan się zbliżał, a ja pomimo tego, że nie chciałem zamienić się w latającego superbohatera i tak zbliżałem się do bram piekieł. Nim moje ciało obezwładnione czarną magią snu chwyciło za klamkę, lśniące, białe wrota same ustąpiły z drogi. Przypominając chód zmarłego, który dopiero co wstał z grobu wyszedłem na zewnątrz. Błękitne niebo witające mnie kilka minut temu wyblakło na moich oczach. Jakby za dotknięciem magicznej różdżki trzymanej przez depresyjnego klauna utraciło swoje siły. Następnie drzewa uklękły i zrzuciły różową pościel ze swych koron, jednak zanim wszystkie kwiaty opadły beznamiętnie na ziemię, czas się zatrzymał. Wtedy ruszyłem. Obijałem się o wiszące w powietrzu płatki. Każdy z nich przypominał mi kim jestem i kim byłem. Ukryty skurwysyn z przeszłością. Dorobiłem się nawet przyjaciół w tym chorym świecie. Kto by przypuszczał, że baron narkotykowy o wdzięcznym
pseudonimie
„prawa
ręka
diabła”
zostanie
moim
największym
sprzymierzeńcem. Właśnie nie kto inny jak Nicola wydostanie mnie z rąk burdelu, który własnymi dłońmi wybudowałem i oczyści mnie ze wszelkich niejasności zakrywające moje życie. Byłem wolny, moje nazwisko zniknęło z protokołów policyjnych i gdyby nie te pieprzone sny... Przypominałem kulawego psa kochającego bezgranicznie swego pana. Tym bardziej to było żałosne, że ten niby wzór do naśladowania dla czworonoga bił do nieprzytomności swego najlepszego przyjaciela. Szedłem zatem powoli kontynuując drogę na stryczek. Sen zawsze był ten sam z małymi odskoczniami sumienia. Wachlował obrazami z tej pamiętnej, białej suki roku poprzedniego i bawił się ze mną, drwił ze mnie, dusił duszę moją i wyrywał wnętrzności. Był 8
~~Koszmar Michaela Knighta~~
karą, że w dniu kiedy zszedłem do piekieł miałem czelność spojrzeć prosto w oczy najniższemu i sprzedać mu jak najlepszy akwizytor cały magazynek ołowiu. Po dłuższej wędrówce bez celu zawsze w odpowiednim momencie wyrastał u moich stóp znany mi kościół. Duże, metalowe wrota do przeznaczenia. Wiedziałem co mnie tam spotka, ale nie potrafiłem się nie przestraszyć. To tkwiło we mnie. Ta świadomość, że jestem obserwowany przez demony, bo miałem czelność się postawić. Miałem na tyle silny instynkt, że nie posłuchałem rad dobrego wujka proszącego mnie, abym włożył do ust pistolet i z radością pociągnął za spust. Zdalnie sterowane ciało bez zbędnego odliczania pełne arogancji i bezmyślności otwierało drzwi. Następnie jak w armii bezbłędnie odmierzało sześć kroków, po czym ciarki wywołane trzaskiem zamykanej bramy z prędkością myśli obskakiwało wszystkie wystraszone komórki organizmu. Po otwarciu powiek wita mnie otchłań. Czarna, mroczna i zainteresowana jedynie mną. Uwielbiałem kokietować kobiety wiedząc, że za niewinną buzią kryją się pikantne wizje dzikiego seksu tylko ze mną. Podniecała mnie ta myśl, jednak teraz to było co innego. Obejmowała mnie nachalnie, próbowała skraść ostatnie resztki rzeczywistości, które trzymały mnie w tym ześwirowanym świecie. Nigdy jej się to nie udało. Tak jak swego czasu ze Szeptem, tak i jej brakowało niewiele, by mnie dostać. Nie zważając na protesty rozumu, który zdawałoby się nie mógł pojąć jak w bezkresnej pustce pan Knight potrafi stawiać kolejne kroki i nie spaść w ramionach tych, którzy na niego czekają z utęsknieniem. W czasie podróży przez zakamarki duszy przygrywała melodia wystukiwana przez moje buty. Jakby obijały kafelki w łazience. Nie była to jednak łazienka, tylko coś bardziej przewidywalnego. Gdy ostatnia nuta umierała w powietrzu, moim oczom ukazywał się ołtarz. Znajomy widok. Przed nim stała trumna. Nic specjalnego, drewniana, brązowa, niczym nie udekorowana. Po lewej stronie stał duży, piękny bukiet kwiatów z wielkim, szyderczym napisem „radosnej podróży!”. Wtedy na chwilę opuszczałem gardę, by jak zwykle wypełnić się pogardą dla kreatora tego widowiska. Psychodeliczna enklawa ma tak marne zakończenie? Kilka ozdób, kilka wręcz niemodnych już zabiegów miały stworzyć atmosferę grozy? Nonszalancja była zgubą. Sądząc, że za każdym razem zbliżam się do końca koszmarów nabierałem słomianej odwagi. Jak głupiec sarkastycznie obchodziłem się z tykającą bombą, 9
~~Koszmar Michaela Knighta~~
bo nikt mu nie powiedział, że to ciągle tylko początek a najlepsze dopiero przed nim. Więc mając cykora schowanego gdzieś głęboko w dupie podchodziłem do tej otwartej trumny. Bez zaskoczenia uświadamiałem sobie, że to ja leżę w wygodnym łożu śmierci. Dopiero chwilę potem następował zwrot akcji, którego ciągle pomimo wysiłku nie potrafiłem zapamiętać na dłużej. Zimny Michael Knight otwierał powieki i wypalone oczy potrafiły znowu wywołać falę gorąca. Nie dając mi czasu na reakcję wypowiadał słowa jak za każdym razem to czynił. Były niczym proroctwo czekające na spełnienie. Kto by jednak przypuszczał, że tym razem wielka machina rzeczywiście się uruchomi? Bardziej niż kiedykolwiek dziewczęcy, niewinny głosik przeszył moje ciało następującymi słowami: – Obudź się, Michael. Ciemność nadchodzi!
10
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Rozdział I: Szaleństwo Część I: Wisienka na torcie
Obudziłem się. Jak zwykle zdyszany i oblany zimny, wręcz trupim potem. Zacisnąłem pieści zagarniając skrawki pościeli i w dziwnej pozie odczekałem jak serce łaskawie wróci na swoje miejsce. Te słowa były magiczne, upiorne. Ten ton głosu, niewinna wibracja przy treści wiadomości tworzyły swoiste yin–yang mojej upadłej osoby. Każdy dzień zaczynał się tak samo wrednie jak kończył. Retrospekcje wydarzeń z ubiegłego roku wracały ze zdwojoną siłą. Twarze osób, które posłałem na tamten świat nawiedzały mnie. Zemsta po śmierci jest słodziutka, bo nie można się przed nią bronić. Czułem nadchodzącą apokalipsę. Wracała, by upewnić się czy dobrze posprzątała. Byłem ciekaw reakcji tej dziwki kiedy dowie się, że jednak zostawiła kogoś przy życiu. Być może udałoby się jej ta sztuka gdyby nie kilka sprzyjających faktów. Nie wiem skąd, jak i dlaczego na miejsce ostatecznego rozstrzygnięcia z szalonym prorokiem przybyło pogotowie. Nigdy nikogo nie spytałem. Nie miałem odwagi. Domyślałem się jednak, że to musiało być dzieło samego Nicoli, który z niewiadomych przyczyn bardzo mnie polubił. Dzięki temu nie tylko zostałem oczyszczony ze wszelkich zarzutów, ale dostałem miły domek na przedmieściach Haven City. Na początku miałem obawy co do tak wysublimowanego prezentu jak własne cztery ściany opłacone na tysiące lat do przodu, ale urzekły mnie słowa rosyjskiego przyjaciela, że takich podarunków się nie odrzuca, bo może poczuć się urażony moim nietaktem. Więc chcąc nie chcąc związałem się z jego rodziną i pokrętną filozofią na życie. Nie był jednak zbyt towarzyski, co mi w tym wypadku bardzo odpowiadało. Spotykaliśmy się tylko od czasu do czasu i rozmawiając jak rasowi ludzie sukcesu. Natomiast Natasha w niewyjaśnionych okolicznościach zniknęła z Haven City. Rzekomo wybrała
11
~~Koszmar Michaela Knighta~~
słoneczną Kalifornię. Nie kupowałem takich wymówek, ale nie miałem zaparcia, aby drążyć ten temat. Tylko raz przez przypadek w gabinecie mojego gospodarza dostrzegłem tajemniczą wizytówkę prosto z Londynu. Moja intuicja podpowiadała mi, że to właśnie zguba daje znaki życia, aby wujek się zbytnio nie gniewał bądź jak to bywa w życiu, po prostu sobie to wmówiłem, aby zrzucić chociaż jeden niepotrzebny bagaż z mojego sumienia. Tak czy siak, sprawdzało się. W ogóle po ostatnich doświadczeniach postanowiłem się nie wychylać i nie skakać w przepaść bez solidnego zabezpieczenia. W konsekwencji całymi dniami przesiadywałem w domu unikając ewentualnych nieproszonych gości. Jakoś nie byłem przekonany do tego, że karłowaty los zapomniał o swoim pajacyku. Raczej czekał na okazję, gdy moja głowa znów powędruje na strzelnicę. Jak to zwykle miałem w swoim porannym rytuale poszedłem się wpierw odlać i przemyć zmęczoną twarz. Charakterystyczne rysy pokryte niechlujną brodą maskowały po części swoisty wyraz twarzy pod tytułem „mam to wszystko w dupie”. Ciężko też było odczytać emocje z moich oczu, które zdawałoby się należały bardziej do zmarłego leżącego trzy metry pod ziemią niż oddychającego homo sapiens. Następnie lubowałem się w masochistycznej przeprawie z gorzką herbatą, by pobudzić organizm do jakiegoś przyzwoitego funkcjonowania. Przypominałem w tym momencie żula stojącego pod sklepem i czekającego na swoją porcję taniego, czerstwego wina, by przypomnieć sobie smak młodości. Zaprzestałem gry z emocjami. Czułem się jak gówno więc i wyglądałem podobnie. Miałem kompletnie gdzieś wszystkie te plotki wędrujące w okolicy jak sępy na żer. Nawet dzieciaki wykazały się kreatywnym myśleniem i pasowały mnie na „stracha na wróble” ze względu na mój czarny, złowrogi wygląd na tle kolorowych ludzi pokoju, którzy nawołują wszystkich do braterskiej miłości. Aż mnie mdli od tych cynicznych, pozbawionych sensu słów. Chcieliby zbudować utopię na krwi swoich poprzedników. Usiadłem na fotelu przykryty cieniem padającym od wpół otwartego okna i wyjąłem kolejną lekturę, aby zabawić swój umysł. Odurzyć się słowami i w ekstazie spędzić kolejny dzień. Nawet taki bydlak jak ja miał swoje narkotyki. Alkohol i dobra lektura. Takie dwie twarze jednocześnie dochodzące do głosu. Zanim jednak dostatecznie silnie pogrążyłem się w 12
~~Koszmar Michaela Knighta~~
kolejnym kryminale napisany przez królową literatury ktoś zapukał do drzwi. Nerwowo, szybko i niechlujnie. Zwróciłem twarz w stronę dobiegającego hałasu. Gdy nastała cisza, wygodnie ułożyłem się na siedzeniu i kontynuowałem lekceważenie świata. Jednak ten nie chciał odpuścić. Tęsknił za starym Michaelem, który tyle rozrywki mu zapewnił. Ktoś za drzwiami zatem zapukał ponownie. – Halo! Tu policja! Proszę otworzyć. – słowa te wdarły się przez moją obronę i nie pozwoliły grać niedostępnego. Z wielkim oburzeniem zamknąłem książkę i odłożyłem na stosie, jakby to ona była winna temu zajściu. Omotany nadal przez koszmar wygrzebałem się z pokoju i stanąłem przed jedyną barierą dzielącą mnie od tych niespokojnych smerfów. Niezbyt spiesząc się otworzyłem je i moim oczom ukazały się dwie sylwetki. Dwóch młodych, wciąż z werwą, przypuszczałem, że detektywów policyjnych ze względu na brak oficjalnego munduru na sobie. Byli niczym cienie przeszłości mojego życia. Taka ironia serwowana przez kelnera życia. – Dzień dobry proszę pana. – rzekł brunet z idealną uczesaną fryzurą. Stał najbliżej mnie. Tak jak przypuszczałem, wylegitymował się szybko i bezboleśnie, jakby odrywał plaster z zagojonej rany. Miła odmiana, gdy stróże prawa nie strzelają w twoją stronę, a ty nie musisz nadwyrężać własnego ciała, by uniknąć nadlatującej szarańczy. – W czym mogę panom pomóc? – oparłem się o framugę, wyciągając do góry lewą rękę, a prawą chowając w kieszeń. Nie ukrywałem, że niespodziewana wizyta nie cieszy się moim uznaniem i to pomimo bijącej od nich radości życia. Może właśnie w tym był problem? – Nazywam się Alex Thorton, a tu mój – wskazał na gościa za jego plecami, który jakoś nie miał ochoty ze mną rozmawiać bądź z natury był małomówny. Ten tylko pokiwał głową, że nadal jest obecny w tym otoczeniu – partner, Samuel Douglas. Chcieliśmy prosić pana o pomoc. Zmarszczyłem brwi, jedna z powiek opadła na oko, zakrywając większą część. Przypominałem narkomana, który zbyt ochoczo wziął za dużą dawkę tego co zwykle i styki się przepaliły zostawiając go w dziwacznej pozie. Brakowało jedynie zwisającej kropli ślini w kącikach ust. – Nie zajmuję się już pierdołami. Proszę wybaczyć, ale mam ważniejsze sprawy na głowie. – chciałem przymknąć już drzwi i zostawić swoich rozmówców, ale nadgorliwy 13
~~Koszmar Michaela Knighta~~
policjant postawił buta między futryną a drzwiami, tym sposobem uniemożliwiając mi zamknięcie wrót do swej pieczary. Popatrzył się na mnie błyszczącymi oczkami. Wziął głęboki oddech. – Nam też to nie na rękę, ale proszę chociaż nas wysłuchać. – jego głos tracił jakby dystans. Spoważniał, wyprostował się. Ciekawiło mnie co mają do powiedzenia. Wiedziałem, że to może źle się skończyć dla mnie, ale trzymając się naiwnie słowom jego kolegi, że mogę w każdej chwili zrezygnować, dawało mi to pewne fundamenty do tego, aby chociaż wysłuchać historyjki jaką przygotowali dla mnie. Opuściłem most do swojej fortecy, a dwóch mężnych rycerzy przekroczyło próg. Stos opróżnionych butelek walących się na podłodze tuż przy stoliku na środku pokoju przywitał ich z nieskrywaną radością. Kolejne dwie mordy, którym można zniszczyć życie. Zapewne tak by pomyślały, gdyby tylko to potrafiły zrobić. Gdzieś w oddali zakryty szczelnie cieniem znajdował się mój mały kącik literacki, z którego nie tak dawno zostałem wyrwany. Na dworze panowała słoneczna, piękna, majowa pogoda, ale po przekroczeniu magicznej bariery moich gości zaskoczył półmrok. Efekt uzyskałem poprzez manipulacje oknami i starymi prześcieradłami. Od tej pamiętnej zimy raziło mnie słońce, więc chodziłem w przyciemnianych okularach jeśli byłem zmuszony wyjść ze swojej nory. Zadziwiający to był efekt, ponieważ na zewnątrz domek wydawał się być zadbany, kolorowy i nic nie wskazywało, że właściciel potrafi stworzyć taki tragizm w swoim domowym wnętrzu. Niespodzianka! Widok oszołomił na chwilę moich szanownych rozmówców, którzy bez słowa usiedli na kanapie. Jedynie ich twarze zdawały się przemawiać w ich imieniu „co my właściwie tutaj robimy?”. To miało sens. Sam nad tym się trochę głowiłem, bo nie przypominam sobie, by w ostatnich latach dokonać jakiegoś spektakularnego osiągnięcia, abym teraz stał się jakimś ekspertem od Bóg wie czego. Może nie liczę masowego zabijania i oczyszczania robactwa z tego miasta, które w cieniach wieżowców skryły się przed oczami sprawiedliwości. Jakoś w tym kraju samosądy nie są mile widziane, a tym bardziej, że jak już wcześniej wspominałem, moja nazwisko zostało magicznie wytarte i nie miało nic wspólnego z ostatnimi wydarzeniami, które wstrząsnęły miastem. Można było się spodziewać, że masowe samobójstwa i wybicie całego zakonu odbije 14
~~Koszmar Michaela Knighta~~
się wielkim echem w niebiańskim społeczeństwie, ale jak to zwykle bywa w życiu, potrafi ono zaskoczyć. Już w sylwestra nikt nie pamiętał o brutalnych napaściach i poskręcanych ciał z charakterystycznym wyrazem twarzy. Daję słowo, rzeczywiście obraz namalowany na facjacie każdego z trupów potrafił zwalić z nóg. Tym bardziej, że teraz zapanowała moda na pokój i miłość. Kolorowe szmatki miały niepozornie zakryć brudy tego miasta, które było ciemniejsze ode mnie. Gdy Haven City stroiło się niczym wykwintna dama z wysokiego rodu, to w kanalizacji można było zaobserwować zmożoną ilość narodzin nowych szczurów. Nikt jakoś za specjalnie się tym nie przejmował, bo przecież żyjemy na odlocie i kochamy wszystkich ludzi! Stek bzdur i fantazja zmarłego. Może zachowuję się cynicznie i bezpruderyjnie, ale poznałem prawdziwą twarz miasta. Nie był to najmilszy widok. Zamiast ślicznej, naturalnej brunetki o przemiłych rysach ujrzałem samego diabła. Wiedziałem jaka jest prawda i rzeczywistość. Nic nie jest tak piękne jak na pierwszy rzut oka się wydaje. Tym bardziej, że zło również wymyka się poza ramy naszej wyobraźni. Po kilku chwilach rozmyślań i wtedy kiedy znalazłem pufę i na niej usiadłem naprzeciwko policjantom, Samuel wyjął teczkę ze swojej walizki i rzucił na stolik tuż pod mój nos. On nie ukrywał tego, że nie bardzo podoba mu się ewentualna znajomość z kimś takim jak ja. Przypominałem niewdzięcznika i żula wystającego pod sklepem monopolowym. Taki słodko–kwaśny miks pożal się Boże człowieka. – Więc czego ode mnie oczekujecie? – odezwałem się ze spokojem. Chwyciłem prezent w dwie dłonie, ale przynajmniej na tę chwilę nie zamierzałem otwierać komnaty tajemnic. – Zamordowano pacjenta Azylu. – odezwał się Alex stonowanym głosem. On chyba naprawdę wierzył, że mogę pomóc. Był rozbrajająco naiwny. Azyl ogólnie cieszył się złą sławą. Dobre kilka lat temu po przejęciu go przez jakiegoś bogatego lekarza z Europy zaczęły krążyć plotki o rzekomych eksperymentach na swoich, nazwijmy to klientach. Nigdy jednak nie udowodniono tego. Ogólnie placówka psychiatryczna mieściła się na wysepce oddalonej od stałego lądu o paręnaście metrów, więc mistycyzmem tutaj nie powiało. Podział był jasny i klarowny. Po jednej stronie metalowego mostu stały budynki dla personelu i dla łagodniejszych pacjentów, a na wyspie „mieszkania” 15
~~Koszmar Michaela Knighta~~
o zaostrzonym rygorze. Tym bardziej nie rozumiałem co miałem wspólnego z morderstwem jakiegoś psychola, który odszedł z tego świata w niewyjaśnionych okolicznościach. Nie żebym był złym prorokiem, ale ostatnio lawina nieszczęść, która mnie staranowała i dzięki temu przeleżałem dobre trzy miesiące w szpitalu zaczęła się właśnie od niewinnego zabójstwa. Poczułem się jakbym przez moment przeniósł się w przeszłość i znów siedział na swoim krześle w biurze. Brakowało tylko chłodnej atmosfery za oknem przygaszonej cynizmem w moich wypowiedzieć, kiedy to babrałem się w krzyżówce. Jeszcze moment tego przedstawienia i zmarły księżulek wejdzie przez moje drzwi. – Ale jaki to ma związek ze mną? – odparłem nachalnie. Nie należałem do osób cierpliwych, chciałem mieć ten kabaret z głowy – Już tłumaczę. – rzekł ze spokojem, chociaż zauważyłem, że jego partner również niecierpliwił się. Co chwilę zmieniał układ rąk na swej klatce piersiowej i jak w jakimś obłędzie obserwował otaczające go środowisko. Tak jakby zaraz miał wyskoczyć na niego niebezpieczny zwierz z wielkimi pazurami. – W skrzydle „D”, które należy do najbardziej strzeżonego miejsca w Azylu doszło do morderstwa. W tym oddziale wszystkie cele mają wstawioną na przodzie zamiast normalnych krat czy murów szybę pancerną. I powiedzmy, że sąsiad z naprzeciwka widział całą sytuację. – Więc wiecie kto dokonał takiego wyczynu? – I w tym rzecz. Zaczął opowiadać o jakiejś mrocznej postaci, jakby jego ciało było pokryte czarną aurą. Przeniknął przez szybę i wyszeptał ponoć jakieś niezrozumiałe słowa do nieszczęśnika, a ten, po kilku chwilach sam popełnił samobójstwo. – opis przypominał upadłego anioła, brakowało tylko skrzydeł i ociekających krwią pazurów. Jednak to niemożliwe, ponieważ tylko ten kto zażył ten nieszczęsny specyfik mógł widzieć demony. Byłem coraz bardziej zaciekawiony. – Jednak na inne pytanie nie potrafił odpowiedzieć, nie potrafił złożyć słowa w logiczną całość. Jakby ktoś nauczył papugę wymawianie tylko kilku najważniejszych zwrotów. – I tutaj dochodzimy do najciekawszej informacji. Zaraz wyjaśni się dlaczego potrzebujemy pana pomocy. – dość niski głos zagłuszył mojego poprzedniego rozmówcę. Samuel postanowił przyłączyć się do dyskusji. – Pacjent rzekł, że mroczna postać podeszła do 16
~~Koszmar Michaela Knighta~~
niego i kazała przekazać temu, kto będzie o nią pytał, że jeśli chcą rozwiązać zagadkę morderstwa muszą prosić o pomoc... Michaela Knighta. Pytanie brzmiało skąd jakiś niezrównoważony amator pigułek znał moje imię. Zostałem poinstruowany, że goście pensjonatu są całkowicie odcięci od świata rzeczywistego i nie mają dostępu do prasy. Tym bardziej zdziwili się, że ten jegomość znał mój obecny adres. Ktoś bardzo chciał mnie wyrwać ze snu i znów wrzucić w bagno. Sprawa śmierdziała na kilometr. Mając na uwadze, że człowiek może w pewnym sensie uczy się na błędach, gdy kilkakrotnie grzmotnie o ziemię swym dupskiem, postanowiłem odmówić. Po dłuższej wymianie zdań, która była z mojego punktu widzenia bezcelowa wyprosiłem policjantów ze swojego domostwa. Nie miałem ochoty ponownie zatańczyć ze śmiercią i obłędem, mając na karku ciężar własnych problemów. Nie poddali się jednak tak łatwo. Zostawili mi wizytówkę z numerem telefonu, jakbym jednak zmienił zdanie. Zniecierpliwiony przyjąłem ją i rzuciłem na akta sprawy, które w przypływie emocji zostały u mnie. Być może to było celowe posunięcie, tym bardziej, że wyglądali i zachowywali się o wiele bardziej inteligentnie niż ich poprzednicy, których spotkałem na swej wyboistej drodze. Po ochłonięciu i wypiciu pełnej szklanki ulubionego napoju alkoholowego, usiadłem ponownie w zaciszu swej trumny, by dokończyć lekturę, którą zacząłem przed przybyciem detektywów. Nie potrafiłem się jednak skupić. Stary zegar z zepsutą kukułką wiszący na ścianie wydawał się być taki głośny i nieznośny jak nigdy przedtem. Drwił ze mnie. Jakby przemawiał w starożytnym języku swych ojców. „Spójrz tam, otwórz, przeczytaj”. Kusiło mnie, aby podejść i rzeczywiście nakarmić swoją ciekawość. Co chwila odwracałem wzrok w stronę zgubnych papierów. Niekiedy wydawało mi się, że odwzajemniają spojrzenie. I tak, nie wiedząc kiedy atmosfera w domku zrobiła się gęsta i ciężka do zniesienia. Dzień mijał powoli. Obłąkanie. Godziny zamieniały się w lata deprawujące swym smrodem. Czułem się jak rozkładający trup, który chce obejrzeć przed śmiercią kolorowe obrazki tym sposobem zatuszować szarość życia. Podświadomie czułem, że potrzebuje zastrzyku adrenaliny, spraw w starym wydaniu. Główny bohater miał przyjść na miejsce zbrodni, wydedukować na podstawie zwłok oraz poszlak i tak po prostu wskazać mordercę bez narażania się. Ta myśl jęczała w głowie jak nastolatki na koncercie rockowego zespołu. 17
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Byłem niemal pewien, że zaraz spuszczą majtki. Targowałem się ze sobą. Pół roku minęło zbyt szybko. Przeminęły mi dni przez palce, a ja nie potrafiłem utrzymać w jednej garści opadających ziaren piasku. Od razu mam przed oczami wizję starego człowieka na pustyni, który pomimo tego, że chce nie jest wstanie chociaż część tego majestatu zatrzymać dla siebie. Nie wytrzymałem. Rzuciłem w kąt wszelkie ostrzeżenia mojej intuicji. Raz jeszcze zamierzałem się zabawić w detektywa. Usiadłem wygodnie na sofie i wziąłem do ręki dokumenty. Jak tragikomiczny bohater Szekspira szeptałem do siebie; otworzyć czy nie otworzyć, oto jest pytanie. Będąc jak na głodzie postanowiłem zaspokoić swoją ciekawość. Moim oczom ukazał się raport. Niejaki Ben Afloski, lat pięćdziesiąt został zamordowany wczoraj, piętnastego maja roku pańskiego 1966, tak żartując w międzyczasie. Złamana kość policzkowa, mnóstwo otarć, siniaków i jak to określili spece od literatury policyjnej, wykrzywiona twarz przypominała zastygłego klauna popełniającego samobójstwo w ostatnim przedstawieniu. Nie powiem, ten kto to pisał miał bujną wyobraźnię. Najbardziej zdziwiła mnie pozycja, w jakiej zastali denata. Był ustawiony w kształt krzyża, a jego własną krwią na ścianach zostały umieszczone dziwne symbole i losowe słowa nawiązujące do biblijnych opowieści. Judasz, Mojżesz i Abraham to imiona, które najczęściej były wypisane. Po ciekawej lekturze odłożyłem zgubę i wpadłem w szał rozmyśleń. Nie trwało to długo, nie chciałem przeciążać szarych komórek, jeśli jakieś jeszcze posiadam. Chwyciłem telefon. Miły, kobiecy głos popieścił struny w uszach i przekazał mnie na właściwy posterunek. Tkwiąc na rozdrożu dróg, gdzie w tle przewijała się melodyjka wystukiwana przez dźwięki trwającego połączenia pierwszy raz się zawahałem. – Detektyw Alex Thorton przy telefonie. W czym mogę pomóc? – zwątpiłem drugi raz gdy usłyszałem ten pewny siebie ton. Czy aby na pewno wiem co robię? W spokoju rozkoszuje się przy wodospadzie moich nowych przyjaciół z dala od świszczących kul, przebrzydłych zakamarków i gościów spod ciemnej gwiazdy. Coś jednak pchało mnie ku przepaści. – Przy telefonie Michael... – Pan Knight! – przerwał mi w pół zdaniu radośnie – Czyli zdecydował się pan na chociażby rozmowę z pacjentem, który wskazał pana jako jedyną deskę ratunku? 18
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Wtedy jakoś jego sformułowanie nie dotarło do mnie. Wydawało się być logiczne. Po odłożeniu słuchawki usiadłem w fotelu. Napięcie rosło tak samo jak wątpliwości z każdym uderzeniem zegara. Tego dnia nie spojrzałem na niego, ale obecność pana czasu była o wiele bardziej odczuwalna niż zwykle. Wykonywał swoją pracę bardziej skrupulatnie ode mnie. W oczekiwaniu na przyjazd moich, nowych partnerów przemieszczałem się po całym mieszkaniu. Odbijałem się od ścian jak echo w mojej głowie. Tańczyłem niczym baletnica na próbie przy rytmie kolejnych upływających sekund. W głębi mrocznej duszy wiedziałem jednak, że muszę się tego podjąć. Wyrwać się z auto destruktywnej drogi, która powoli mnie wykańczała. Cisza doprowadzała mnie do szaleństwa. Burzę mózgu przerwał donośny dźwięk klaksonu. Porównując go do powietrza krążącego w pomieszczeniu zdawał się być wesołym klaunem pomagającym w potrzebie. Chwyciłem akta i ubrany w jeansowe spodnie i koszulkę z krótkimi rękawami i z wierną barettą wyruszyłem na spotkanie z przygodą. Usiadłem na tył samochodu. Położyłem zgubę obok mnie i pogrążyłem się w sen przejażdżki. Obserwowałem z uwagą jak mały szczyl jak mijamy kolejne wysokie budynki, które podcierają tyłki chmurą. Wieczór był specyficzną porą na wiosnę. Dwie siły spotykały się i ścierały. Radosne, wielobarwne okrycia ludzkie spotykały w ciemnych zaułkach demonicznych oprawców. Po części, chociaż to brzmi dziwnie, cieszył mnie ten widok. To człowiek jest bestią dla samego siebie, a nie niewinną kukiełką w rękach upadłych aniołów mszczących się za ich własne grzechy. To w jakimś stopniu dodawało otuchy. Chciałem w tamtym momencie wierzyć, że to musi być rzeczywistość. Nic czego umysł nie może pojąć nie może istnieć. Taka dziecięca naiwność. Haven City było specyficznym miastem od początku istnienia. Nigdy nie potrafiło zadbać o swój wizerunek. W czasie ciepłych, letnich dni wyglądało na zaspaną, roznegliżowaną pannę na plaży, by w nocy przejść metamorfozę pod postacią narkomana leżącego w kałuży własnych wydzielin. Zdradzę wam tajemnicę. Prawdziwa twarz miasta ukazuje się w czasie depresyjnej jesieni okryta strugami deszczu tuż po zmroku. Nie lepiej było z okolicami Azylu, do którego samochód jak oszalały pędził na złamanie karku. Ostatnia prosta była iście wyrwana z obrazu. Długa, prosta droga, po bokach gęsto rozsiane wierzby płakały za tymi, którzy nie mieli już wrócić ze swej podróży. Często 19
~~Koszmar Michaela Knighta~~
zastanawiałem się jaka jest granica szaleństwa. Cienka, czarna i poszarpana linia dzieliła świat normalnych od tych co wiedzieli za dużo. Napoleonie, cóż mamy czynić? Zdawałoby się, że wyblakłe mury zakładu wołają swego wyimaginowanego przywódcę. On rzekłby tylko, że historia to uzgodniony zestaw kłamstw i połknąłby kolejną porcję pastylek na przeziębienie. Następnie ułożyłby się wygodnie na swej pryczy skrzypiącej imię ukochanej i zamknął się w świecie fantazji, by ponownie spróbować podbić Moskwę. I tak każdego dnia. Jeśli mieszkańcy nie mieli pomysłów na rozmowy to rzucali smacznymi plotkami o tajemniczych budynkach schowanych za murami Azylu. Jeszcze kilka minut i miałem zamiar sprawdzić na własne oczy czy historie o obłąkanych przypominających zjawy o północy bredzące o końcu świata są prawdziwe. Coś czułem, że sam doskonale pasowałbym do tego miejsca. – Może chcesz psychologa? Wygadać się co przeżyłeś? Michael... Michael? Jesteś z nami? – lekarze byli upierdliwi. I co miałbym powiedzieć obcemu, sceptycznie nastawionemu człowiekowi? Strzelałem do kreatur przypominających ludzi po strasznych eksperymentach, pokurczonych, zniekształconych i chcących skosztować ludzkiego mięsa albo istoty bez twarzy ścigające mnie po opuszczonym miasteczku duchów. Do dziś nie wiem czy to wszystko było prawdziwe czy tylko wymysłem mojej głowy. Najbardziej obawiam się tego, że to rzeczywiście prawda. – Panie Knight? – poczułem w pewnym momencie klepnięcie w ramie. W czasie gdy pogrążyłem się w rozmyślaniach, samochód zaparkował tuż przez bramą. – Jesteśmy na miejscu. – orzekł detektyw Douglas ze spokojem. Wielka, metalowa, gdzieniegdzie zardzewiała brama strzeżona przez gargulca przywitała mnie z otwartymi ramionami. Dziwka, która by przyjęła każdego chętnego, ale nie wypuściła nikogo. Wieczorny wiatr wdarł się pod koszulkę. Dreszcze przebiegły moje ciało. W sumie nie wiem czy to faktycznie była sprawka niesfornego skrzata czy też atmosfery gęstej jak mleko. Zsiadłego mleka. Ruszyliśmy przed siebie w stronę najdalszego budynku, od którego odchodził metalowy most łączący go z wyspą. Właśnie tam popełniono morderstwo i właśnie tam miałem spotkać się z pacjentem numer pięć. Ten kto trafiał zza wielką wodę ten tracił swe imię. Przydzielali numerki jakby klient tracił człowieczeństwo i stawał się tylko statystyką. 20
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Nic dziwnego, że ludzie tworzyli fantazyjne opowieści na tle eksperymentów, elektrowstrząsów, krzyków. Wieczorne, majowe niebo pełne upchanych w czarne płótno gwiazd podkoloryzowało sytuacje, w której się znalazłem. Idąc powolny krokiem przed siebie mijałem błąkających się rezydentów. Wyglądali jakby ostatecznie stracili kontakt z rzeczywistością. Naszpikowani lekarstwami przechadzali się po dużym dziedzińcu pilnowani przez ochroniarzy w białych mundurkach. Scena przypominała martwe trupy hodowane do podboju świata niż zakładu psychiatrycznego. Sam dobrze nie wiem czy to nie wszystko przeobrażałem, ale efekt był piorunujący. Zdawałem sobie sprawę, że w każdym człowieku siedzi bestia, a gdzie indziej mogła wznieść się na demoniczne wyżyny jak nie w zakładzie, który był całkowicie odcięty od świata. Dodatkowym impulsem była bezgraniczna władza na ciałem i umysłem niewolników z przymusu. Po przejściu legendarnego mostu łączącego normalność z szaleństwem na drodze ku oświecenia stanął lekarz prowadzący i właściciel tych budynków. Kurt Higgins, niemiecki arystokrata mieszkający od urodzenia w Stanach Zjednoczonych. Przedstawiany jako wybitna jednostka i właściwie guru całego środowiska psychiatrycznego. Niezbyt postawny mężczyzna ledwo czubkiem głowy wystającym poza linię moich ramion. Charakterystyczny, zakręcony wąsik nadawał mu komediową aurę klauna. Idealnie współgrało to z cienkim, skocznym głosikiem potrafiącym zabawić odwiedzających. Na nosie sztywno siedziały, małe, okrągłe okulary, które perfekcyjne komponowały się z niebywale wesołym stylem. Było w nim jednak coś interesującego. Błyszczał radością, raził kolorowym ubraniem skrytym przez biały fartuch podrywający się przez rozhulały wiatr, ale w tym wszystkim nie pasowały mi jego oczy. Ponure, zgaszone, bacznie obserwujące otoczenie. Każdy ruch, każdy gest rozmówcy analizował, nie bez powodu ludzie mawiają, że diabeł tkwi w szczegółach. Tylko jakiego diabła poszukiwałeś panie Higgins? Stał wyprostowany, ręce schowane za plecami, zapewne splecione ze sobą. Energicznym skłonem tułowia przywitał trójkę bohaterów w swej gospodzie i pewnym, szybkim ruchem dłoni wskazał właściwe miejsce, gdzie odbędzie się przesłuchanie. Po czym odwrócił się na pięcie i zaczął prowadzić naszą grupkę do celu. 21
~~Koszmar Michaela Knighta~~
– Proszę wybaczyć moją śmiałość, ale ciekawość nakazuje mi się spytać. Jak panie, panu Knight podoba się nasz Azyl? – wywołał mnie do tablicy. Było w tym głosie coś nachalnego i germańskiego, ale wszystko to schowane przez teksański akcent, którego zapewne zyskał mieszkając w młodości w okolicach Denver. Efekt jaki uzyskał był dość zaskakująco pozytywny. Oryginalny. – Prawdę mówiąc oczekiwałem czegoś bardziej emocjonującego. – odrzekłem bez zapału. Nie bawiły mnie ewentualne gierki słowne, na które czekał pan doktorek Ponownie, z gracją baletnicy odwrócił się w naszą stronę przodem i idąc ochoczo tyłem zbliżył się do mnie. Jak profesor zmierzył mnie od stóp aż po sam czubek głowy, uśmiechnął się skrycie i jakby z nieskrywanym optymizmem rzucił w moją stronę: – Racjonalna odpowiedź bądź neutralny mur pan stawia. Hmm – nabrał powietrza – Nie mnie to jednak oceniać. Jeszcze nie raz serce podskoczy, tym bardziej, że zapewne oczy ciekawe jak wygląda scena zbrodni. Biedak wygląda jakby samego diabła ujrzał. – w międzyczasie obrócił się i idąc już normalnie kontynuował rozprawę – Ja sam nic nie dostrzegłem, nic nie usłyszałem, lecz od tamtej złowrogiej chwili mogę powiedzieć, że pięciu śmiałków sypiających w swoich celach zachowują się bardzo podejrzanie. – Można wiedzieć co się zmieniło? – do rozmowy wtrącił się zaciekawiony Alex – Raz są wystraszeni jakby obok nich stała zmora, kat pilnujący czy aby nie za dużo informacji przekazali lekarzom. Innym razem na inteligentne dyskusje mają ochotę. Czelność mają stawiać mi czoła i z mrocznym akcentem wyzywać od upadłych. – Upadłych? – młody detektyw w swoim kręgu podobno był znany z niezwykle upierdliwej ciekawości pod warunkiem, że dany temat go zaciekawi. Wtedy przypominał małe dziecko drążące matce dziurę w brzuchu, by ta kupiła mu wymarzony lizak, najdroższy ze wszystkich. – Nie jestem wstanie zbyt dużo na ten temat powiedzieć. Powtarzają jak szaleni – na chwilę się zatrzymał – w końcu są szaleni! – i z radosnym przytupem znów dyktował tempo. Byłem niemal pewien, że to tylko gra. Sprawdzał czujność naszej trójki. Pytanie brzmiało czemu nas testował? – o jakiś upadłych. Bez żadnych konkretów, opisów. Może państwo będą mieli więcej szczęścia z pacjentem numer pięć. Po kilku dodatkowych minut dialogu, który nic nie wznosił do sprawy morderstwa, w końcu dotarliśmy do najdalej położonego budynku na wyspie. Przypominał wielki, 22
~~Koszmar Michaela Knighta~~
nowoczesny pensjonat z najwyższej półki a nie zakład dla szukających alternatywnej ścieżki życia. Jedynie mosiężne kraty w oknach i gargulce stojące na krawędziach dachu nadawały upiorności temu miejscu. Mógłbym przysiąc, że wchodząc do budynku te głupie posągi zerkały na mnie i lubieżnie się cieszyły z mojego powrotu do świata paranoi. Byłem jednak inny niż wtedy kiedy po raz pierwszy spojrzałem ciemności prosto w oczy. Zapijaczony, z wielkim napisem na czole „mam to w dupie” typek z gęstą, żenującą brodą, o którą już dawno przestał dbać. Odstraszałem nie tylko wyglądem, ale również oddechem. Alkohol można było wyczuć na kilometr, tym bardziej zadziwiało mnie to, że ci dwaj policjanci, młodzi i ambitni chcą mnie, bym pomógł im w sprawie morderstwa. A co do samego aktu wyuzdanej wyobraźni. Coś śmierdziało i to nie był mój oddech. Ktoś wewnątrz postanowił posprzątać świat z wielkich myślicieli. Wybrał dość brutalny sposób na eksterminację. I co w tym wszystkim robiłem ja? Prawdę mówiąc, zaraz miałem się dowiedzieć. Ja i Alex weszliśmy do środka ciasnego pokoju pokrytego wkurzającą białą farbą. Po środku znajdował się stolik i dwa krzesła. Po drugiej stronie siedział owiany mitologiczną otoczką pacjent numer pięć spętany kaftanem bezpieczeństwa. Łepek na oko miał może czterdzieści lat, siano na głowie i tępe spojrzenie błąkające po ścianach. Dopiero gdy zobaczył nas nakierował swoje iskiereczki w naszą stronę. Plan był prosty. Nigdy nie widział Samuela, więc miałem grać partnera, by wydobyć jakieś informacje, które albo mnie przekonają do podjęcia się sprawy bądź ostatecznej rezygnacji. W tym momencie byłem bliżej rzucenia tego w najciemniejszą otchłań jaką znam i zalać się w trupa w zaciszu swojej nory. Thorton stanął przy swoim miejscu, ale nie odważył się usiąść. Taki miał zamiar. To ja miałem prowadzić rozmowę co w sumie było śmieszne w pewnym sensie, bo nigdy nie należałem do osób, które słowem manipulują ludzi. Raczej siła, że tak to podkreślę to słowo perswazji zdejmowała knebel z ust. Tym razem moje pięści były związane i jedyną legalną bronią była rozmowa. Ciężko może uwierzyć, że będąc prywatnym detektywem nie bardzo wychodziły mi pogaduszki od serca z podejrzanymi. Cóż, każdy miał jakieś wady. Położyłem swoje cztery litery naprzeciwko tego jegomościa, który nie spuszczał mnie z oczu. Próbował wydedukować kim do cholery jestem. Uśmiechnął się w pewnym 23
~~Koszmar Michaela Knighta~~
momencie żarliwie i zachrypniętym, stonowanym głosem przemówił niczym Cezar do senatu będąc na jakimś odlocie. Efekt był komiczny, gdy próbował zgrywać ważniaka. – To jest ta moja zguba? – Jeszcze nie teraz. – rzekłem ozięble. Podparłem się łokciami o stolik i przechyliłem się do niego na dość niebezpieczną odległość. Wpatrywał się w moją nieruchomą twarz przez dłuższy moment jakby czyhał na odpowiednią chwilę do ataku. Napięcie wzrastało, ale nie było zakończenia w iście szaleńczym tonie. Odchylił się do tyłu. – Wierzę. – zadziwiająco łatwo poszło, ale gdzieś tutaj musiał być haczyk. Zastanawiałem się w tamtym momencie kto rzeczywiście jest ofiarą, a kto trzyma wędkę. – Jeśli wystarczająco dużo nam powiesz to z pokoju obok za szklaną ścianą wenecką pan Knight pokaże ci się na własne oczy, ale nie bez dowodów. – wtrącił się Alex. Świr pokiwał głową, rozsiadł się wygodnie. No, tak wygodnie jak to pozwalał na to jego kaftan– przyjaciel. – Przejdźmy do konkretów. – wyrwałem niecierpliwie – Opowiedz nam jak doszło do morderstwa, bo podobno wszystko widziałeś. Uśmiechnął się kretyńsko drwiąc z upływającego czasu jakby czekał jak słońce schowa się zza horyzont i przy pełni księżyca zamieni się w głodnego wilkołaka. Po raz kolejny jednak moje prorocze myśli nie spełniły się i zostaliśmy nagrodzeni krótką historyjką. Skrzydło zbudowane jest tak, że pośrodku biegnie długi, szeroki korytarz. Po obu jego stronach umiejscowione są cele bądź inaczej zwane pokojami. Każdy ma swój własny apartament uwieczniony pancerną szybą. Na korytarzu zawsze palą się niewielkie światełka wbudowane w sufit tak aby strażnik, który od czasu do czasu pojawia się mógł bez problemu obserwować zachowanie teoretycznie śpiących pacjentów. O dziwo, każda taka klatka jest dźwiękoszczelna. Zatem historyjka rozpoczyna się o północy, tuż po kolejnym patrolu. Na chwilę zgasło światło. Nasz bohater poczuł dziwny zapach. Po krótkiej wymianie specyficznych odorów uznał, że najwłaściwszym określeniem tego jest siarka. Gdy światła wróciły z urlopu na korytarzu wisiała w powietrzu czarna mgła bez wyraźnych kształtów. To coś bardziej przypominało brednie szalonego doktorka eksperymentującego na sobie niż obraz mordercy. Dopiero gdy poruszył się można było wyselekcjonować poszczególne partie ciała. Gość spojrzał się na pacjenta numer pięć i odwrócił się plecami i skierował się do sąsiada z 24
~~Koszmar Michaela Knighta~~
naprzeciwka. Ten smacznie drzemał zapewne o kolejnym fanatycznym mordzie, bo jakby nie było to skrzydło było przeznaczone dla zwyrodnialców, którzy stracili kontakt z rzeczywistością. Gdy zjawa zbliżyła się wystarczająco blisko, pochyliła się i szepnęła kilka słów. Nasz przyszły denat otworzył oczy i złapał się za głowę jakby miała mu zaraz eksplodować. Wyginał się w dziwaczne, nienaturalne pozy. Próbował krzyczeć, ale bez skutecznie. Nikt go nie mógł usłyszeć. Wtedy wyciągnął coś spod poduszki i podciął żyły. Zanim jednak stracił przytomność ozdobił swoją celę enigmatycznymi rysunkami i słowami własną krwią. To całe przedstawienia spodobało się narratorowi całej historyjki. Bił brawa, podskakiwał. Biegał dookoła i wyginał swoją mordę w optymistyczne barwy. Zjawa to zauważyła. Wierząc bądź nie, przemówiła do niego. Miał być następną ofiarą, lecz jego postawa na tyle wzbudziła zainteresowanie, że otrzymał zadanie i tu dochodzimy do najciekawszego wniosku. Jego zadaniem było sprowadzenie... mnie i poinformowanie właśnie mojej osoby, że będzie kolejne morderstwo. Dziś w nocy! – Istota zanim zniknęła, zdradziła mi jeszcze jedną informację! – zakończył dumnie swój wywód. Przypominał szalonego aktora odtwarzającego rolę swojego życia niż szaleńca, który wymordował całą swoją rodzinę w przypływie obłędu. Oj tak, miał całkiem niezły życiorys. Przygotowany do rozmowy wyczytałem w aktach o nim. Arthur DeWitt, prawnik z zawodu, który całkiem nieźle sobie radził na deskach miejskiego sądu broniąc skorumpowanych polityków. Pewnego dnia po przegranej rozprawie, gdzie został skazany wpływowy polityk, jego imiennik DeLucas, przyszedł do domu. Zwykle rozgadany tym razem milczał i wpatrywał się w podłogę. Ułożył się wygodnie na łóżku i po prostu zasnął. Jednak nie było końca tej historii. Według sąsiada, który przyszedł w odwiedziny tego feralnego dnia, nasz morderca wstał i powędrował bez słowa do kuchni. Zaniepokojona żona ruszyła za nim. Dopiero jej krzyk zaalarmował wszystkich w okolicy. Jej wnętrzności walały się po całej kuchni. Spanikowany sąsiad uciekł do siebie i zadzwonił po policję. Zanim jednak ta przybyła na miejsce, prawnik poderżnął gardła swoim kilkumiesięcznym bliźniakom gardła. To była głośna sprawa sprzed kilku lat. Uznano go za niepoczytalnego i wrzucono na wieczne potępienie do Azylu. Od tamtej chwili nie pamięta kim był i co zrobił. Niekiedy tylko 25
~~Koszmar Michaela Knighta~~
wymawia imię swojej małżonki przez sen. – Powiesz nam? – zaciekawiony niezbyt ukrytym akcentem zapytałem się wprost. Czekałem na informację dnia. Mogłem spodziewać się wszystkiego, ale... czemu właśnie tego? – Jego imię brzmi... Sir! – zesztywniałem. Zimny pot popłynął wodospadem w dół po moim karku. Zanim przetrawiłem cios od życia poczułem kolejny, niesportowy, prosto w moje nadęte jądra. – Sir, tak ma na imię, panie Knight. – poderwałem się z krzesła. Od początku wiedział kim jestem. Tylko skąd? Impulsywnie spojrzałem się w stronę Alexa. Był równie zdziwiony jak ja. Teraz zamiast dwóch detektywów przypominaliśmy małe dzieci przerażone we mgle. Opanowałem swój organizm, wziąłem głęboki wdech i nachylając się do niego rzekłem ciężkim, władczym głosem. – Skąd wiedziałeś, że to ja? – To proste. – odparł z nutką arogancji. – My wszyscy tutaj, pacjenci, lekarze i osoby trzecie tworzą spektakularne ciasto, ale niekompletne. Dopiero z tobą jesteśmy całością. Jesteś jak ta wisienka na torcie szaleńców! – jego dziki, nieskrępowany śmiech wypełnił niewielki pokoik. Zagłuszał skutecznie moje myśli, które próbowały ułożyć to w jedną całość. Wiedziałem co teraz muszę zrobić. Pierdolić całą sprawę i uciekać jak najdalej, ale to plan mądrego człowieka. Ja do takich nie należałem. Więc zostałem.
26
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Część II: Azyl
Osłupieni zaistniałą sytuacją odmaszerowaliśmy z pokoju zostawiając pana numerka samego z jego własnym śmiechem. Rechotał piskliwym głosikiem. Wydźwięk tego przedstawienia wbijał się w moje uszy jak małe, upierdliwe szpilki. Zachciało mi się akupunktury. Gdy zamknęliśmy drzwi za sobą, przed nami wyrósł Kurt Higgins stojący na baczność i skrzyżowanymi rękami na klatce piersiowej. Ciężko było odczytać emocje krążące w jego ciele po pokerowej twarzy. Może, gdybym odpowiednie blisko i uważnie się przyjrzał dostrzegłbym mikroskopijne drgania powiek na znak zwycięstwa. Wszak obiecywał mi emocjonującą podróż po zakładzie. Zanim ktokolwiek z nas otworzył zdziwione japy do właściciela tego pensjonatu, zza rogu wyskoczyło dwóch odzianych w biel goryli. Nie mówiąc nic weszli do środka i wstrzyknęli pacjentowi coś na uspokojenie. Po krótkiej chwili zabrali nieprzytomnego do jego pokoiku marzeń, gdzie znów mógł bez skrępowania przeprowadzać tajemnicze dyskusje z samym sobą, a gdzieś kiedyś wyczytałem, że to ludzie inteligentni gadają z własnym ja. W takim razie nauka straciła kolejnego geniusza. Co za strata. – Jestem równie zaskoczony jak panowie. – rzekł stonowanym głosem profesor – Uprzedzając ewentualne pytania, nie wiem skąd zna pańską twarz. Ja, ani nikt inny z personelu pana Knighta nigdy nie widzieliśmy. Mogę ręczyć za to. – wygląd jak oskarżony spowiadający się przed Wysokim Sądem. Ja jednak miałem myśli skierowane bardziej w stronę Sira. Zastanawiałem się czy to zwykły przypadek, a może diabeł przypomniał sobie o moim istnieniu. Rozpatrując w ostatnim czasie nasilające się koszmary zapowiadające nadejście ciemności byłem skłonny stwierdzić, że moce zła chcą rewanżu. A może to nie to? Może chcą się po prostu zabawić? Raz jeszcze zobaczyć wielkie show na teatralnych deskach życia. Podziwiać beztroski akt
27
~~Koszmar Michaela Knighta~~
szaleństwa. – Co zamierzasz teraz zrobić? – krępującą zmowę milczenia przerwał Alex. – Chcę zobaczyć miejsce zbrodni. – Jest pan pewien, bo można odnieść wrażenie, że ktoś tutaj pana bardzo chce zatrzymać. – rzekł mało odkrywczo doktorek. Po części miał rację. Rozciągające bagno nie skrywało się pod cieniem posępnych kształtów drzew. Obawiałem się, że ten ktoś już dawno spalił za mną mosty i oczekuje, abym się wycofał. Zagrałem va banque. – I właśnie dlatego chcę się przyjrzeć tej sprawie z bliska. Wszystko jest tu zbyt oczywiste. – a w głębi serca wiedziałem jedno. Musze doprowadzić sprawę do końca, by zaznać w końcu wewnętrzny spokój. Niby apokalipsa skończyła się w grudniu ubiegłego roku, ale w duszy nadal szalał armagedon. Miałem ewidentnie niedokończone sprawy, a to była okazja, by wyrwać się z tego koszmaru. Brzmi naiwnie. Drugi raz skoczyć w przepaść, tym razem przez nikogo nie naciskany i oczekiwać na kompletnie inny rezultat. Ja jednak czułem, że jeszcze do końca nie upadłem. Albo wzlecę do góry i w majestacie rozwiązania zagadki dosięgnę nieba albo roztrzaskam się o poszarpaną ziemię tam na dole. Kiedyś słyszałem, że szaleństwo to powtarzanie tej samej czynności wielokrotnie, licząc, że tym razem da inny rezultat. Więc może rzeczywiście zbliżam się do cienkiej linii dzielącej mój umysł ze światem urojeń i niekończącej się psychozy? – Proszę za mną, panie Knight. – zza placów wyskoczył jak królik z kapelusza Samuel Douglas Żaden z policyjnym umysłów ścisłych nie spieszyło się do ponownego oglądania przedstawienia. Dobry żart śmieszy tylko raz, a oni mieli poznać gorzki smak powtórki. Dwie, może trzy minuty zajęło nam dojście do omawianego wcześniej skrzydła „D”. To właśnie tutaj trzymane były zwierzęta, które utraciły swe człowieczeństwo. Chociaż spoglądając w przeszłość nie byłem do końca pewien czy porównanie zwierząt do złych ludzi to dobry przykład. Zbyt łagodne dla człowieka, zbyt brutalne dla zwierzęcia. Trzech pacjentów stało przy szkle na baczność ze spuszczonymi wzdłuż ciała dłońmi. Bacznie obserwowało moje przyjście. Jakby rzeczywiście każdy z nich rozpoznał mnie. Ciekawiło ich zapewne co teraz się wydarzy. Może trzęsienie ziemi, by nadać dramaturgii lekko przestarzałej koncepcji grozy, by chwilę potem z sufitu objawił się upadły anioł 28
~~Koszmar Michaela Knighta~~
ociekający krwią? I tym razem było spokojnie. Do czasu. Stanąłem naprzeciwko właściwej celi. Krew uformowana w napisy i dziwne rysunki przywitała mnie z otwartymi ramionami niczym dziwka z okresem. Kilka niezrozumiałych frazesów, kilka przeraźliwych wizji naszkicowanych pospiesznie zanim śmierć przytula zbyt mocno. Jednak dwie rzeczy rzuciły mi się w oczy. Mój bystry, analityczny umysł, który chwilę temu odrzucił wszelkie znaki zagrożenia dostrzegł pewien symbol. Nie był przypadkowy. Porównując gładkie, pewne siebie linie do nabazgranych na szybko pozostałych dzieł sztuki byłem pewien, że to musi być klucz. Kompletnie nie zdziwiło mnie to, że był to symbol Insignii. Swastyka z ugiętymi do wewnątrz ramionami wisiała na ścianie jak doskonały portret. Wszystko inne było chaosem, a ona perfekcją. Harmonią druzgocącą w swoich sądach. Nie zdawała się na niepotrzebne emocje, odrzucała błędne skutki ewolucyjne sumienia. Chłodny, niekiedy lodowaty wyrok sprawiał, że człowiekowi na samą myśl ciarki w dwuszeregu szturmowały kark. Tuż obok niej równie starannie dopracowany wizerunek anioła stępującego z nieba. Nie miał aureoli nad głową, która spoglądała do góry szukając znaków Opatrzności. Właśnie w tym momencie pomyślałem sobie, że nie trzeba było schodzić na ziemię, to by nie trzeba było szukać znaków dobra. I pod tym wszystkim napisany kursywą jedno słowo. Archanioł. Resztę wpisów w niecodzienny pamiętnik zignorowałem. Doskonale wiedziałem, że tylko ten niewielki skrawek ściany był przeznaczony tylko dla mnie. Osobiste zaproszenie do szaleństwa. Obłęd można było wyczuć w powietrzu. Gęsty, przesiąknięty zgnilizną moralną zatruwał umysły pracowników Azylu. Podszedłem bliżej i nagle rozmowa tocząca się za mną umilkła. Zrobiło się cicho, jakbym tylko ja był w pomieszczeniu. Przez moment pomyślałem, że zostałem zamknięty w specyficznym lunaparku, ale to nie było to. Następnie złowrogie pikanie musnęło moje policzki. Włoski na dłoniach stanęły dęba jakby wypatrywały bombardowania. Dźwięk stawał się coraz bardziej donośny. Nie potrafiłem złożyć swoich myśli w całość. Cała sytuacja przypominała uparcie składanie puzzli w pobliżu huraganu. Odwróciłem się w stronę wyjścia i ujrzałem naprzeciwko siebie łóżko z nieprzytomnym mężczyzną podpięty kablami do aparatury. Dwa powolne kroki do przodu w zwolnionym tempie doprowadziły mnie na granicę jego tajemnicy, którą skrywał pod kocem. Intuicyjnie chwyciłem jeden z rogów i szybkim ruchem odkryłem twarz. 29
~~Koszmar Michaela Knighta~~
To co zobaczyłem wgniotło mnie w ziemię. Zaniedbana facjata przywitała mnie obrazem nędzy. Nie potrzebowałem dłuższej chwili, aby zrozumieć, że to właśnie ja leżałem na szpitalnym łóżku. Wyglądałem jakbym spał otulony śmiercią, która unosiła się w powietrzu. Czułem ją nozdrzami. Małe żyletki dostawały się do płuc, potem do krwiobiegu aż raniły umysł. W międzyczasie kaleczyły autostrady organizmu. Przez chwilę spoglądałem na gnijącego mnie. Był to inny obraz niż ten pojawiający się w koszmarze. Ten konkretny zdawał się być bardziej realny, namacalny. Nie słyszałem pomruków ani szeptów. Mój organizm nie krztusił się wydzielinami spowodowanymi przez Szept. A jednak przeszłość wracała do mnie jak niechciany bumerang. To nie prawda, że hodujemy karmę, która wraca do nas jako kara bądź wynagrodzenie. To co nas spotyka jest wypadkową przedziwnego przypadku, który łączy się ze sobą tworząc spójny obraz nicości. Raz jeszcze nie rozumiałem przesłania wydrążonego w mojej głowie. Cień grzechów zasłaniał odpowiedź, a ja sterczałem nad łóżkiem jak idiota przed szybą karmiący swoje zmysły widokiem nieosiągalnej słodyczy. Zastanawiałem się czy rozbić więzienną celę i sięgnąć po prawdę czy zostawić jedynie domysły. Nie dane mi było się jednak tego dowiedzieć. Zanim doszedłem do kompromisu poczułem energiczny dotyk na moim ramieniu. Krajobraz jak stara płachta upadła na ziemię i zniknęła w zakrwawionych kafelkach celi zamordowanego. Wróciłem do rzeczywistości ściągnięty brutalną siłą rozumu. – Michael? Panie Knight? – ostatecznym zwycięstwem nad amokiem był głos Alexa. Kątem oka dojrzałem stojącego za mną detektywa martwiącego się o mój stan psychiczny – Wiem, ze to dla pana ciężkie przeżycie, ale może widzi pan coś przydatnego w tym całym chaosie? Widok nie był przerażający dla mnie. To co doświadczyłem poprzedniej zimy było o wiele bardziej osobiste. Dotykała mnie ciemność, macała, gwałciła zmysły. To jest tylko brudnym świadectwem jej istnienia na osobie trzeciej. Nie zamierzałem się jednak spowiadać towarzyszom jak również informować ich o Insignii, zakonie Templariuszy i innych pierdołach na pierwszy rzut oka nie pasujących do siebie. To nie była ta pora, w sumie nie wiem czy kiedykolwiek przyjdzie właściwa. – W sumie nie mam nic do dodania. Jednak mam pomysł. – rzuciłem przed siebie pierwsze lepsze słowa ułożone w jakąś całość. Scenariusz był oczywisty, reżyser klarowny i 30
~~Koszmar Michaela Knighta~~
precyzyjny. Zamierzałem odegrać swoją rolę, przynajmniej początkowo. – Zamierza pan przenocować w moich skromnych progach? – głos z oddali świetnie uchwycił moje chęci. Jeśli morderstwo ma być popełnione dziś w nocy to chciałem być świadkiem. Pragnąłem ujrzeć istotę z koszmaru i ocenić jej kunszt. Uzbrojony w naiwną płachtę doświadczenia i w wierną spluwę nie zamierzałem bawić się w bohatera. Jestem już na to stanowczo za stary. Nie w głowie mi kolejna olimpiada z głośnymi fanfarami wystrzeliwanej broni, skok przez przeszkody i latanie we mgle po dachach. Zamierzałem to rozegrać jak w starym, dobrym dla mnie kryminale. Ja jestem tylko widzem do wskazania mordercy. Pomimo styczności z tak zwaną ciemnością, miałem wątpliwości co do tej całej historyjki. Ujrzałem ludzką twarz diabła, więc miałem solidne podstawy sądzić, że i tym razem za tajemniczym zgonem stoi jeden z pozostałych przy życiu fanatyków. Zastanawiało mnie bardziej miejsce wybrane na dogrywkę. Po dłuższych chwilach doszedłem do wniosku, że izolacja tego Azylu jest idealna dla sztuki teatralnej. Nie ufałem nikomu. Prawdę mówiąc zachowywałem się ostrożnie nawet w stosunku do moich tymczasowych partnerów. Dzisiaj to nie problem podszyć się pod policjantów, wyciągnąć wizytówkę i nakryć na siebie inne pierdoły mogące sprawić, że w konsekwencji człowiek uwierzy we wszystko co usłyszy i co zobaczy. Pierwszym moim podejrzanym był oczywiście Kurt Higgins. Na pewno nie chodziło o to, że był z pochodzenia Niemcem i zapewne jego dziadek czy tam ojciec miał coś wspólnego z II wojną światową pod symbolem swastyki. Nie chodziło nawet, że mój poprzedni antagonista był czystej krwi Germanem. Wszystko rozchodziło się o zachowanie. Lekko niepokojące. Sprawiał wrażenie zainteresowanego moją osobą aniżeli śledztwem i ewentualnym seryjnym mordercą w jego placówce. Niekiedy zdawało mi się, że cieszyła go ta sytuacja, ponieważ w końcu coś ciekawego działo się na jego nudnym poletku eksperymentów. Był przy tym bardzo energiczny, w pewnym sensie podekscytowany. To nie bardzo budowało zaufanie, a ja miałem tym razem świadomie wejść w paszczę lwa mając nadzieję, że ta gadzina się udławi. Smacznego! – Na pewno to dobry pomysł? – jakbym sam nie miał wątpliwości. Samuel chwilę potem dodał – Tylko pan? 31
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Podniosłem lekko do góry prawą stronę ust. Zabawnie to zabrzmiało. Oczywiście, że nie tylko ja. Może pomysł wydawał się być nadzwyczajnie głupi, ale chciałem zachować pozory zdrowego rozsądku. Zatem bez robienia na drutach kolejnych szalików zaproponowałem, aby Alex i jego partner również strzegli Azylu dzisiejszej nocy. Nie stawiali żadnych oporów. W sumie, jakby się bliżej przyjrzeć to rzeczywiście to mogło się udać. Aż sam wewnątrz siebie byłem dumny, że taka zapijaczona morda jak ja wpadła na coś tak sprytnego, że dawało cień szansy na powodzenie. Nie bardzo chciałem opuszczać tego zakładu w czarnym worku, więc zbudowanie niezłego fundamentu było dobrym pomysłem. – Czy mogę sobie pozwolić na chwilę nietaktu? – rzekł Higgins, który zaprosił nas na wieczorną kolację. Nikt z nas nie odmówił, w końcu byliśmy głodni, a pora była odpowiednia. Ciekawiło mnie co przy stole ma do powiedzenia pan profesor – Wszystko zależy od intencji. – odpowiedziałem stonowanym głosem. Chciałem dać mu do zrozumienia, że nie ufam za bardzo jego osobie. – Ależ oczywiście. Nie wolno ufać obcym ludziom bezgranicznie. – zaśmiał się lekko pod nosem pokazując mi przy tym, że zrozumiał aluzję – Nie mam złych zamiarów panie Knight. Prawdę mówiąc ciekawi mnie pańska postać. – Moja osoba? Nie wydaje mi się, abym był interesującą postacią w tym towarzystwie. Jak każdy człowiek przeplatam pasmo niepowodzeń z sukcesami. Nic wielkiego. – Wszystko zależy od intencji. – sprawdzał mnie. Szybko doszedłem do takich wniosków przeżuwając kolejne kęsy steku. Nigdy nie lubiłem jak ktoś w rozmowie wykorzystuje moje własne słowa przeciwko mnie. Tym bardziej jak ktoś bezczelnie tego nie ukrywa. – Zatem słucham. – Naprawdę mogę? Mało kto pozwala mi na szczerość obawiając się przykrej prawdy. To taka jednak nasza natura, nie chcemy znać prawdy, gdy domyślamy się tego gorzkiego smaku. – Oczywiście. Wystarczająco panie Higgins... – Mów mi Kurt. – przerwał histerycznie doktorek – Nie lubię stawiać przed imieniem słowa pan. Według mnie buduje to mur w relacjach międzyludzkich i jedynie potęguje różnice między rozmówcami. Wolę tego unikać. 32
~~Koszmar Michaela Knighta~~
– Dobra. – a więc zagrajmy przez chwilę w pana grę – Wystarczająco mnie zachęciłeś, więc teraz wręcz nalegam, aby zaspokoić moją ciekawość. Co przyszło ci do głowy? – Alex i Samuel zajadali się naprawdę smakowitymi potrawami na czele, której stały ziemniaczane puree i przysłuchiwali się naszej bitwie na słowa. – Masz bardzo ciekawą pracę. Sporo chłopców w młodości marzy o tym, aby zostać prywatnym detektywem. Ta nutka przygody oraz to uczucie nieskrępowania jest kusząca. I tak się zastanawiam, bo doszły mnie słuchy, że wybrałeś się na wcześniejszą emeryturę w wieku, tak na oko trzydzieści pięć. – Do czego zmierzasz? – Przepraszam. Zawsze próbuję jasno rozpisać swoje intencje. Niekiedy to pokrętnie wychodzi. Chodzi mi oto dlaczego zrezygnowałaś z tej pracy tak szybko? Ja wiem, że teraz wróciłeś poproszony w dość nietypowych warunkach, ale ciekawi mnie co kieruje człowiekiem, gdy z czego tak szybko rezygnuje. Do czego zmierzasz panie Higgins? Już w tamtym momencie było jasne dla mnie, że to całe przygotowane przedstawienie ma inny cel niż ten, o którym mówił. Czułem się jakbym to ja miał być głównym podejrzanym i tylko czekają jak podam siebie na tacy. Nauczyłem się latami dobrej miny do złej gry. Warto pamiętać, że nawet jeśli mamy tragiczne rozdanie nigdy nie wolno od razu spasować. Tym sposobem odsłaniamy przeciwnikowi kolejną furtkę. – Widzę, że trochę się przygotowałeś. – Jeśli mogę przerwać. Taka moja praca. Nie mogę wpuszczać do Azylu osób, o których nic nie wiem. – Informacja kluczem do potęgi. – Dokładnie! Więc uzyskam odpowiedź? – Raczej niczego odkrywczego nie mam do powiedzenia. – myśl Michael, myśl – Nigdy nie twierdziłem, że przeszedłem na wcześniejszą emeryturę. Po prostu postanowiłem odpocząć. Ostatnia zima była bardzo chłodna jeśli chodzi o kontakty z klientami. – Odpoczynek. Hmm... Tylko tego nie brałem pod uwagę. – Mogę odbić piłeczkę? – Oczywiście! Co to za rozmowa, gdy tylko jedna z osób stara się podtrzymać dyskusję. Proszę. 33
~~Koszmar Michaela Knighta~~
– Co zakładałeś? – A! Oto chodzi. I pomyśleć, że to ja ukończyłem psychologię na studiach, a nie potrafię niekiedy trzymać języka za zębami. Trochę to śmieszne. Ok, uczciwość za uczciwość. – nie było trudności z odgadnięcia tego, że teraz się bawi. Każdy psychiatra lubi wyzwania i uwielbia, gdy obiekt badań współpracuje w małej grze. – Ale z ręką na sercu, nie obrazisz się? – Proszę śmiało. – Zaniedbana broda świadczy albo o lenistwie albo wyparciu pewnego udomowienia. W pewnym sensie dodając do tego fryzurę, która jest w totalnym chaosie, powolny, może niekiedy ciężki chód można dojść do wniosku, że pan jakby zrezygnował z własnego życia. Jeśli mogę kontynuować to dodałbym jeszcze ten charakterystyczny akcent w pana głosie świadczący i tu proszę o wybaczenie za dosłowność, że masz wszystko w dupie. Był w swoim żywiole. Odstawił talerz z resztkami jedzenia na bok i ciągle wymachiwał prawą dłonią opierając ją łokciem o blat stołu. Jeszcze trochę i mógłbym przypuszczać, że wpadł w jakiś swoisty trans. Nie licząc tego dziwnego odczucia, że to co mówi w większości pokrywa się z prawdą. – I dlatego zastanawiałem się nad ewentualnymi przyczynami tego stanu, ale najwyraźniej się pomyliłem. – Nie zawsze można trafić z oceną człowieka po kilku minutach spędzonych z nim. – Też prawda, ale chciałem siebie przetestować. – Ale z jednym się zgodzę. – Będzie mi niezmiernie miło. Z jakim podpunktem? – Z lenistwem. Nigdy nie lubiłem dbać o brodę. - gówno prawda, ale trzeba było coś mu sprzedać, aby zakończyć patową rozmowę. Jego sława w psychiatry sama przemawiała za tym, że ten człowiek potrafi rozmawiać, a ja wolałem uniknąć wykrycia. Zatem postanowiłem zakończyć gadkę i dokończyć jedzenie. Po darmowej strawie zaoferowanej przez doktorka i nudnej, pozbawionej większego sensu rozmowie, przyszedł czas oczekiwania. Otrzymałem niewielki pokój gościnny wraz z sofą i meblami, które ozdabiały mały przyczółek. Ułożyłem się wygodnie i nasłuchiwałem. Właśnie na tym piętrze miało dojść do morderstwa. Byłem w pogotowiu. Pod ręką trzymałem gnata na wypadek, gdyby ktoś prosił mnie o ołowiany poczęstunek przy blasku księżyca. 34
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Co do samej okrągłej, lśniącej tarczy na nocnym niebie to miałem duży niefart, ponieważ łuna księżycowa idealnie napieprzała mnie w oczy. Po kilkukrotnych zmianach pozycji niczym tester Kamasutry mogłem odetchnąć na chwilę. Nie zamierzałem spać, ale odpoczynek był jak najbardziej wskazany. Więcej zdenerwowania okazał duet policjantów, papużki nierozłączki, Alex i Samuel. Miałem jednak przeczucie, że tym razem to ja miałem być widzem siedzącym w pierwszym rzędzie, a kto inny miał odgrywać dramatyczną scenę. Niepokoił mnie tylko jeden szczegół. Ostatnio w teatrach w całej Ameryce zaczęli grać interaktywne przedstawienia, gdzie zwykły człowiek mógł zabawić się na deskach teatralnych. Liczyłem po cichu, że mój fan jednak takiej opcji nie przewidział. Minuty mijały niepokojąco wolno. Zegarek na lewej dłoni przypominał żółwia z opowiastki o wyścigu z królikiem czy tam zającem. Nigdy nie miałem głowy do takich mało istotnych pierdół. Nigdy też nie należałem do osób cierpliwych, więc tym bardziej czas pogrywał ze mną zwalniając do granic możliwości. Testował mnie jak Kurt przy kolacji. Nie wiem nawet kiedy powieki zrobiły się ciężkie i marudne. Co chwilę upadały i podnosiły się. Raz zasłaniając gipsowy sufit, a raz ukazując niedostatki mojego tymczasowego pensjonatu. Tym bardziej, że dudniący o posadzkę na korytarzu równy krok Alexa ucichł i już nic nie trzymało mnie w świecie rzeczywistym. Przez chwilę nawet obawiałem się, że to zasługa jedzenia, a raczej tego co mogło w nim być. Jednak zanim ułożyłem precyzyjną teorię spiskową moje oczy samoistnie się zamknęły.
35
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Część III: Cicha noc
Otworzyłem oczy, gdy usłyszałem kroki. Dopiero chwilę później zorientowałem się, że to ja ten dźwięk wydaje spacerując na obumarłych liściach w cieniu posępnych drzew. Nie wiem czy to sen czy koszmar na jawie. Był inny niż poprzednie. Moje ciało należało do mnie. Nikt nie pociągał za sznurki przyczepione do moich członków. Czułem jak niepokój rósł w komórkach ciała. Wydawało mi się, że mój organizm nadymał się. Szybkie spojrzenie dookoła dało mi szkic sytuacji. Stałem wśród mrocznych koron drzew okryty ciemną aurą nocy. Każdy kierunek wydawał się być jednakowy. Ten sam krajobraz mącił mój rozum. Nie potrafiłem w oddali ujrzeć światła. Tak jakbym spadł na sam dół piekła i nie potrafił dostrzec światła. Przełknąłem gorzką ślinę i ruszyłem przed siebie. Powoli. Starałem się być zdystansowany. Jednak ciężko o racjonalne myśli, gdy do twoich drzwi puka koszmar. Nagle wokół mnie między pniami pojawiły się zjawy. Cienie przypominające swym kształtem ludzi. Nie zwracali na mnie uwagi. Szeptali między sobą, a milknęli gdy tylko się zbliżałem. Niecodzienna zabawa w kotka i myszkę. Niektórzy z nich ignorowali mnie na tyle, że stawali mi na drodze, po czym jakby nigdy nic przenikali przeze mnie. Wtedy też rozumiałem ich słowny przekaz. – A co jeśli nasze życie jest tylko snem, z którego nie możemy się obudzić? – Strzelaj, zastrzel! To jedyny sposób. – Wybacz mi za moje grzechy... – Widzę martwe ciała skrępowane przez strach. W ich oczach dostrzegam pustkę spoglądającą się we mnie. – Strzelaj! – Boże, wybacz mi, bo zgrzeszyłem. Widzę upadłych wokół ludzi. Inni jakby nie zwracali na mnie uwagi. Skrzydlate demony szepczą do ucha złe słowa.
36
~~Koszmar Michaela Knighta~~
– Ołowiany prezent może być wybawieniem. Przypomina to najlepszy i najkrótszy pocałunek śmierci. – Zastrzel się, a będziesz wolny. – I jak się podoba przedstawienie, panie... Knight? Dopiero ostatnie zdanie wyrwało mnie ze znieczulicy niezrozumienia. Ktoś zwrócił się do mnie bezpośrednio. Obejrzałem się dookoła siebie, ale żaden cień nie był zainteresowany moją osobą. Czyżby te szepty były trofeami przeszłości? Wulgarnym dowodem, że wszystko co się stało było tylko początkiem apokalipsy? Nikt nie mówił, że do tej pory była przerwa w nadawaniu programu rozrywkowego pod tytułem „Michael Knight”. Szedłem przed siebie coraz bardziej skrępowany tym co słyszę, gdy zjawy przenikały moje ciało. Grały mroczną symfonię. Przypominały mi o moich wcześniejszych dokonaniach. Obłędny taniec ze śmiercią, krwawe żniwa nad legendą czy przesiąknięty porażką widok ukrzyżowanej Sam. – I archanioł z nieba spadł i drżącą dłonią ściął swym ostrzem swych braci. – Stuk, puk. Stuk. Puk. Rozumiesz melodię chaosu? – Kim jesteś? Czego ode mnie chcesz? Nie... proszę. Nie! – Zatańczymy na naszym pogrzebie? – Przypomniał mi się dowcip. Dobry, naprawdę dobry. Przychodzi mężczyzna do lekarza. Mówi; panie doktorze, jestem w głębokim dole. Świat wydaje się być mroczny, zły, a ja czuje się samotny. Lekarz spojrzał się znad notatek i rzekł ochoczym głosem; dobrze się składa, w mieście pojawił się światowej sławy klaun. Idź do niego, on pana rozweseli. Na to mężczyzna ze łzami w oczach; to ja jestem tym klaunem. – Mogłeś ją uratować... Kilka łez niczym małe żyletki pocięły policzki. Raz jeszcze poczułem niemoc. Raz jeszcze spojrzałem ciemności w oczy. Raniła za każdym razem, rozbierała mnie z odwagi, dotykała czule nagiej postury. Dreszcze przebiegały od góry na dół i z powrotem. Gwałciła zmysły, deptała czerwonym obcasem resztki cnoty i zostawiała sparaliżowanego nad strumieniem wody pod prysznicem. – Jestem zmęczony szefie. – Wojna, wojna nigdy się nie zmienia. Z kimkolwiek byś nie walczył mój synu. – Tato, opowiedz mi bajeczkę. 37
~~Koszmar Michaela Knighta~~
– Tato, nie gaś światła, bo boję się potworów. – Demony są wśród nas schowane w blasku Słońca. – Ciemność nadchodzi! Raz jeszcze słowa trafiły do mojego wnętrza. Znajomy głos, który mnie prześladuje. Wysoki, nieco piskliwy głos jakby małej dziewczynki. Jest jak niekończąca się opowieść dobra ze złem, gdzie rzeczywistość zabija bajeczki o rycerskości i damach czekających na swych rycerzy. Zamiast tego prostytutki ozdabiają lampy uliczne, a bohaterowie posuwają je trzymając w garści kilka srebrników. Nie rozumiałem zdań, które słyszałem. Brzmiały nachalnie, puste od środka niczym kobieta z dobrego domu, gdzie można było spotkać więcej oskarowych ról niż w całym przemyśle filmowym, który powoli zaczął rozkwitać na moich oczach. W pewnej chwili mglista szarość została przyćmiona mrokiem. Odwróciłem się i ujrzałem gigantyczną postać z wielkim brzuchem. Wyglądał jak dobrze utuczony ksiądz ze średniowiecza powiększony ironicznie do rozmiarów giganta. Jednak ta istota zauważyła mnie. Schylił się niezdarnie, podrapał się w czubek głowy i parsknął śmiechem. Nie dziwię się. Będąc jego rozmiarów spotkać małego, zdezorientowanego liliputa mogło być zabawne. Uniosłem prawą brew do góry i przechyliłem lekko głowę w drugą. Sylwetka z początku tej historii „mam to wszystko w dupie” zmieniła się na „co do kurwy nędzy się tu wyprawia?!”. – Zabłądziłeś chłopcze? – rzekł grubym, zachrypniętym głosem. Miał bardzo nieprzyjemną tonację. Błękitna krew musiała płynąć razem z tłuszczem w jego żyłach. – Najwidoczniej. Kim jesteś? – Pożeraczem. – mimowolnie zrobiłem krok do tyłu. Dostrzegł to wielkolud. – Bez obawy chłopcze, żywych nie tykam. Moją strawą są niespełnione marzenia. – Marzenia? – Widzisz te wszystkie cienie? Niegdyś każdy z nich miał marzenia, które się nie sprawdziły. Świat nie opiekuje się nikim. Człowiek jest kruchą istotą zależną od tylu rzeczy, że nawet jeśli chce to nie może zmienić własnego życia. – Mówisz tak jakby dla mnie nie było już nadziei. – przerwałem zimny tonem. – Nie znam ciebie. – rzekł roztropnie, drapiąc się jednocześnie po długiej, gęstej brodzie zwisającej aż do brzucha – Więc nie mam prawa oceniać twojego życia. 38
~~Koszmar Michaela Knighta~~
– Dość zaskakujące. – Myślisz, że wszystko kręci się wokół ciebie? – Egoista ze mnie... – odparłem będąc coraz bardziej ociężały przez krążącą w powietrzu tajemnicę. Dusiłem się niedorzecznym dialogiem. Chciałem, aby wszystko wróciło do normy. Niecierpliwiłem się. – Słusznie. Po mojej lewej stronie w trakcie nietypowej rozmowy usłyszałem trzepot skrzydeł. Znajomy hałas. Może nie byłem głównym aktorem w tej konkretnej historyjce, ale nie zamierzałem być murzynem, który ginie jako jeden z pierwszych każdego nowego przedstawienia. Spojrzałem się z grymasem na twarz spaślaka. Byłem niemal pewien, że przypominał baletnicę, z którą tańczyłem w rzeźni. Może to była ironia życia? Gość, który próbował zmielić mnie na kiełbasę w dość nietypowej randce, teraz miał być moim doradcą. – Ty jednak coś wiesz. Uśmiechnął się, a fałdy tłuszczu zaczęły drgać. Raz jeszcze nieznośnie się zaśmiał. Przez chwilę zagłuszył niepokojące dźwięki, które zbliżały się do mnie. Wtedy też zrozumiałem, że mój koszmar dopiero się rozkręca. Psychodeliczny koszmar. – Jesteś tylko błąkającym się wędrowcem jak Podróżnik. – przechylił się w moją stronę i spoglądając wprost w moje gniewne oczy – Powinieneś się z nim spotkać. Jest niedaleko. O tam! – kiwnął palcem zza siebie wskazując najciemniejszy punkt pośród drzew. Bez słowa oddaliłem się od rozmówcy, który beztrosko zajadał się czymś co nazywał marzeniami. Nigdy bym nie przypuszczał, że mają one cielesną formę i pojawią się w moim śnie. Ruszyłem przed siebie mając ciągle na uwadze, że być może spotkam na swojej drodze upadłego anioła. Nigdy nie zapomina się trzepotu ich skrzydeł. Były jak fanfary obwieszczające kolejny cyrkowy spektakl. Proszę państwa, oto kolejny śmiałek, ochotnik z przymusu próbujący stawić czoła nieznanemu! Następnie burza braw zagłusza myśli uczestnika i na ogół zanim człowiek się zorientuje, leży w objęciach śmierci. Żadna śmierć nie jest święta. Każda jest obrzydła i pełna robactwa. Śmierdzi stęchlizną rozkładającego się ciała. Po mało wyczerpującej wędrówce i kilkunastu zwątpieniach potem trafiłem w końcu na polankę i wśród znanych mi już obłoków stała gdzieś z boku osoba. Postać wyglądająca 39
~~Koszmar Michaela Knighta~~
jak człowiek, ale była półprzezroczysta. Nie zwracał na nikogo uwagi. Błądził swoim świecie odbijając się od niewidzialnych ścian. Mogłem przysiąść, że w tym wypadku to on był bardziej zagubiony ode mnie. Postanowiłem podejść z ograniczonym zaufaniem nie słuchając matki, że nie rozmawia się ze nieznajomymi. – E=mc2. Wiesz, że to uproszczenie twierdzenia Einsteina? – mamrotał coś o równaniach i tak jakby to wszystko kierował do mnie – Że co proszę? – niski, łysiejący rudzielec w piżamie. Nie tego spodziewałem się po mianie Podróżnik. – Poznałem smak prawdy. Prawo, które działa. Entropia. Chaos jest ostatecznym rozwiązaniem. Przypominał zamkniętego w sobie zakompleksionego amatora fizyki, który przez dążenie do realizacji nierealnych marzeń zamienił rozum na obłęd. Głowa spuszczona na dół, ciało gibało się na obie strony jakby szukało punktu równowagi i bredził od rzeczy. Nie miałem pojęcia co on miałby mi takiego przekazać i skąd wziął się w mojej głowie. – Każde życie podświadomie pragnie chaosu. Entropia. Obiecano mi wieczne życie zamian za dusze. – Kto ci obiecał? – postanowiłem spróbować komunikacji z szaleńcem – Przedstawił się jako Wieczny. – gdy wypowiedział to imię momentalnie ucichł i stanął w jednym miejscu. Zesztywniały mu mięśnie na twarzy i przypominał posąg z niezbyt dobraną miną i splątanymi palcami ze sobą. – Mówisz o diable? Oderwał wzrok od nieregularnie rosnącej zieleni u mych stóp. Zawędrował aż na wysokość mojego spojrzenia. Jego oczy były obrazem gniewu, zakłopotania i wielkiego, przeszywającego żalu. Taki okropny miks utraconej nadziei. Znałem to spojrzenie. Chwilę przed naciśnięciem spustu klęcząc pod krzyżem właśnie takie miałem. Wydawało mi się, że nie potrafi wyrwać się z własnego świata. Jakby jakaś okrutna siła zamknęła go po wsze czasy i bawiła się niczym szmacianą lalką. Taki miał być mój koniec? Jakaś sugestia? – A co jeśli nasze życie... panie Knight... jest tylko snem, z którego nie możesz się obudzić? – jego słowa jak szkarłatny demon owinęły się wokół mnie i podduszały. Czułem jak nie mogę nabrać oddechu. Zimny pot spływał ze mnie hektolitrami. Jak gąbka puszczałem soki ściśnięty przez sumienie. 40
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Zacząłem wić się jak obłąkany. Chciałem się wyrwać z tego koszmaru. Na chwile zamknąłem powieki i walczyłem z całych sił. Coś usilnie chciało dobrać mi się do skóry. Czułem ucisk na klatce piersiowej. Wstrzymałem oddech. – Nie poddam się! – jęknąłem jak mała dziewczynka jednocześnie spadając ze swojego legowiska. To był tylko kolejny dziwny sen. Jednak przedstawienie trwało dalej. Usłyszałem dziwne jęki dochodzące ze skrzydła „D”. Chwyciłem broń po czym spojrzałem na zegarek. Kilka minut po północy. Kurwa! Mogę nie zdążyć. Pozbierałem się i pobiegłem w szaleńczym pędzie, by spotkać mordercę, który chciał abym podziwiał jego dzieło. Chciałem być pierwszy od Alexa i jego partnera i zakończyć przygodę w tamtym momencie. Brzmi to może jakbym stawiał siebie ponad prawem, ale już nie raz mój mglisty obraz rozpaczy doprowadził mnie do ostateczności. Nie raz musiałem przełykać gorzką symfonię sumienia, chociaż niezbyt często żegnałem ludzi w ich ostatniej drodze ku piekielnym czeluścią. Zdawało mi się niekiedy, że jestem bestią, która morduje inne potwory, by samemu móc stąpać po tej podłej ziemi. Może też dlatego zostałem prywatnym detektywem, który wolał udowadniać zdrady niż iść tropem morderców. Coś we mnie siedziało. Szeptało, abym pociągnął za spust. Jak wędrujący kupiec sprzedający zepsute zegary trwoniłem czas tym, którym go odbierałem. Może dlatego moja dusza została przeklęta i tknie w tym koszmarze aż odkupię swe winy własną krwią. Z tego co sobie przypominam to właśnie archaniołowie najbardziej brudzili swe dłonie w imię sprawiedliwości. Śmieszne, ale przez moment, gdy biegłem opętanie na miejsce przypuszczalnej zbrodni pomyślałem sobie, że faktycznie jestem jak jeździec apokalipsy, który został strącony do piekieł, aby wyczyścić je ze wszelkiego plugastwa. Bądźmy jednak szczerzy, bardziej pasuje do tego miejsca i po prostu chcę przeżyć na własnych warunkach. Pobiegłem wzdłuż korytarza wejściowego i na samym końcu skręciłem w lewo. Drzwi prowadzące do przypuszczalnego miejsca zbrodni były otwarte. To nie mógł być dobry znak. Ścisnąłem swoją broń mocniej jakby mi miała zaraz z wrażenia wyskoczyć z dłoni i spłatać mi nietuzinkowego psikusa. Nawet jej nie ufałem do końca. Po paru przepoconych od biegu chwilach byłem na miejscu. Celując we wszystko, rozglądałem się uważnie. Pacjenci spali smacznie w swoich obłędach przykryci kocykami 41
~~Koszmar Michaela Knighta~~
prochów. Sceneria niczym z dobrego westernu. Brakuje jeszcze suchej trawy przebiegającej przez drogę. Nie było nikogo. Czy to tylko moja głowa? Nie spuściłem jednak gardy. Nie teraz, nie po tym wszystkim. Kulminacyjna scena. Cisza przed burzą. Dookoła wszystko zamarło, publiczność wzięła głęboki wdech i każdy oczekiwał ostatniej sceny. Nic bardziej mylnego. Tylko ja i moje chore myśli krępujące mnie jak pnącza trującego bluszczu. Aż tak ze mną jest źle? Moja twarz uformowana w wielki znak zapytania krzywiła się na samą myśl, że zaczynam powoli tracić zmysły. Coraz bardziej plułem sobie prosto w facjatę udając, że to deszcz jak świniak chwilę przed ubojem. Nie chciałem być jednak kolejnym białym mięsem. I gdzie do cholery są Alex i Samuel? Mijałem ich pokój i przez otwarte wrota widziałem pustą przestrzeń. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że pomimo krzyków drażniących moje uszy kilka minut temu, nikogo nie ma w ogóle w budynku. Zwątpiłem w świat rzeczywisty. Można było powiedzieć, że za dużo czarnej farby wylało się na szary scenariusz i miałem problemy z zaakceptowaniem czarnych dziur, które zaczęły wysysać ze mnie resztki pewności siebie. Trzymałem broń broń w jednej dłoni, pewnie, solidnie. Tak jak zwykle to robię. Potrafię strzelać, potrafię odbierać życie, ale wewnątrz gotowało się we mnie. Myśli przypominały sępy krążące nad umierającym człowiekiem na pustyni. Dopiero gdy swój zmęczony wzrok skierowałem w kierunku klatki dla pacjenta numer pięć zauważyłem właśnie jego. Stał ze spuszczoną głową. Jak ja go za pierwszym razem nie zauważyłem? Sztywny, wyprostowany i spoglądający się w ten jeden punkt na ziemi. Po chwili z zaciśniętych pięści uwolnił palec wskazujący lewej ręki. Nagiął go w nienaturalny sposób do góry i powoli podnosząc ramie wskazał coś za moimi plecami. Bez chwili zawahania odwróciłem się i wtedy zobaczyłem! Postawny, dobrze zbudowany mężczyzna stał niecałe sześć, może siedem kroków ode mnie. Jego twarz zakryta była cieniem kaptura. Jedynie jego oczy świeciły się blaskiem rubinów. Z wyglądu nie przypominał mordercę a raczej mrocznego superbohatera polującego na złoczyńców, dla których prawo okazało się zbyt przychylne. Długi, zwiewny płaszcz dodawał mu uroku. W jednej dłoni trzymał niewielkie ostrze. Nie wiem co to dokładnie było. Mienił się blaskiem wszystkich kolorów tęczy. Doskonałe, wypolerowane. Nie pasował do opisu przedstawionego w trakcie niecodziennego 42
~~Koszmar Michaela Knighta~~
przesłuchania. Wpatrywał się we mnie. Obserwował każdy mój ruch. Wycelowałem precyzyjnie. Palec drżał, co bardzo mnie zdziwiło. Wbiegłem tutaj z zamiarem zabicia kolejnego ścierwa, ale teraz byłem raczej ciekawy co wydarzy się za kilka chwil napięcia. Nie tak dawno temu wspominałem o westernie. Obraz został dopełniony sceną w samo południe. Dwóch kowbojów czekających na ruch drugiego. Atmosfera grozy zaciskająca zwieracze obu panom. Demoniczne spojrzenia. Wszystko idealnie się komponowało. Nagle mój przeciwnik zaczął stawiać kroki. Raz do lewej strony, raz do prawej. Urządził sobie spacer. W międzyczasie kombinowałem co mój mały rozmówca robi za plecami, ale nie miałem odwagi spuścić z kagańca nowego przyjaciela. Nie bez powodu mówi się, aby takie znajomości trzymać krótko i intensywnie. Ja trzymałem na krańcu dopuszczalnej granicy. Czułem jak moje ciało opada z sił grając twardziela z jajami. Kilka kropel potu spłynęło mi po czole lekko mnie smyrając. Nieznośne to uczucie. Przypomina łaskotanie, które jest gwałtem, ale wypada się wtedy śmiać. Mi do śmiechu nie było. Mógłbym przysiąść, że dusza artysty się we mnie wtedy obudziła. Strzelać czy nie strzelać, oto jest pytanie. Jakby rzekł współczesny Szekspir. Wolałem jednak nie zakończyć swego żywotu jak spora część znanych mi bohaterów tego pisarza. Czy mam przed sobą mroczny las, który nieubłaganie zbliża się pod mury mojej twierdzy, a może z tyłu Julia przygotowuje śmiertelną dawkę miłości? Dodatkowo broń zaczęła ciążyć jak ołowiana, wszechwiedząca czaszka. Jednak odpowiedzi nie uzyskałem od niej. Los patowej sytuacji nie cierpi. Za bardzo się nudzi. Kilka chwil kulminacji jest dobre, ale tylko przez krótki czas. Więc samoistnie rozwiązał to za mnie. Wykorzystując moją nieuwagę, nieznajomy wskoczył na korytarz znikając w cieniu moich kłębiących się emocji. Nie wiedzieć czemu, uznałem to za dogodną sytuację, by raz jeszcze rzucić okiem na tło za mną. Nie było już tam pacjenta, ale nie zastanawiając się nad tym faktem, pobiegłem za zgubą. Gdy tylko wychyliłem się zza rogu ujrzałem jak mój maratończyk otwiera drzwi i wybiega na zewnątrz. O nie, nie tym razem! Ruszyłem za nim z całych sił. Chciałem za wszelką cenę rozwiać swe wątpliwości, więc zostawiłem na wieszaku intuicję i logiczne 43
~~Koszmar Michaela Knighta~~
myślenie, no bo kto by pomyślał w tym momencie, że to może być kolejna pułapka? Na pewno nie szanowany pan Knight. Wybiegłem z hukiem przez frontowe wejście i zauważyłem, że uciekinier skierował swoje kroki w stronę otaczającego całą wyspę gęstego lasu. Jakby mogło być inaczej? Napastnik wyglądał na młodszego, lepiej zbudowanego i zapewne w lepszej kondycji niż ja. To nie była wystarczająca przewaga nade mną, więc musiał ukryć swoje istnienie w cieniu posępnych posągów natury, które podkreślały absurdalność całej tej sytuacji. Wyrzucając raz jeszcze zdrowy rozsądek ruszyłem za nim. Moja sylwetka szybko zniknęła w mrocznej kotarze wśród pierwszych drzew. Wtedy też zdałem sobie sprawę, że miejsce to jest wręcz identyczne do tego, które mi się przyśniło. Po kilkunastu metrach zza horyzontem schowały się budynki dobrze zasłaniane przez gęste konary i wszystko wyglądało identycznie. Brakowało jedynie szeptów i zjaw. Chociaż wydaje mi się, że niekiedy cisza jest najgorszą formą szaleństwa. Do głosu dochodzi wtedy mroczne ujadanie pokręconego sumienia. Wstrzymałem bieg i w bezruchu analizowałem swoją sytuację. Poza też była niecodzienna. Przypominałem rzeczywiście jakiegoś detektywa z lepszych kryminałów, które próbują powielać pewien schemat. Prawa dłoń trzymała rewolwer ku górze, łokieć był zgięty w pół. Lewa ręka delikatnie zwisała wzdłuż linii ciała zakończona napiętą jak struna gitary pięścią. Nogi w lekkim rozkroku. Twarz przechylona do przodu i być może trochę przesadnie w dół, tak aby oczy nabrały drapieżności spoglądając znad łba. Brakowało w tym obrazie jedynie mojego płaszcza do kostek i szarmanckiego kapelusza, aby dopełnić szkicu. Zamiast lasu dorzuciłbym drukowaną ulicę skąpaną w deszczu, a w tle ustawił wysokie drapacze chmur. Trochę moja instynktowna postawa wewnętrznie mnie na chwilę rozbroiła. Szybko zmieniłem układ kostny swego ciała, bym mógł skupić się na ważniejszych rzeczach. Nasłuchiwałem z wielką ostrożnością wszelkich dźwięków. Ściółka była sucha, obumierająca z braku wody, więc miałem ułatwione zadanie. Jednak nic prócz bicia serca w początkowym oczekiwaniu nie potrafiłem usłyszeć. Z braku wrodzonych zdolności do cierpliwości moje dłonie zaczęły się pocić, a nogi jak nieznośne bachory domagały się rozruszania. Niepokoiła mnie ta ociężała cisza. Wtedy ujrzałem jego. 44
~~Koszmar Michaela Knighta~~
45
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Część IV: Diagnoza morderstwo
Biała postać niczym anioł wyskoczyła przede mną. Wyłysiały, chociaż mężnie stawiający pierś do przodu lekarz. Przedstawił się jako doktor Kassidy. Zaniepokojony odgłosami rzucił się bez namysłu, w sumie tak jak ja, do pogoni za zbiegiem i równie w spektakularny sposób zgubił tajemniczego człowieka. Oddychał dość niemrawo, widocznie ktoś w końcu ma gorszą kondycję ode mnie, bo ja pomimo dobrego wyglądu nie grzeszyłem wytrzymałością. Nigdy nie byłem zwolennikiem ćwiczeń i jakiejkolwiek diety. Nie od razu uwierzyłem nieznajomemu w jego słowa. Doszukiwałem się drugiego dna, lecz tym razem los ponownie mnie zaskoczył. Nie rzucił w moją stronę śmierdzącej bomby ukrytej w pięknie udekorowanym torcie. Całe zaskoczenie polegało na tym, że nie było żadnej niespodzianki. Zdradzając już teraz fakt, mogę powiedzieć, że rzeczywiście mówił prawdę i był tą osobą za którą się podawał. – Co zatem zrobimy? – przełykał ślinę ciężko. Bieganie po ciemnym lesie mu nie służy Obejrzałem się dookoła i nic prócz ciemnych zakamarków nie dostrzegłem. Nie było sensu uganiać się za widmem. Była to zbyt duża wyspa, aby przeszukiwać ochoczo każdy jej zakamarek. Z wielkim bólem serca „odłożyłem” broń kierując ją w stronę ziemi trzymając w zwiotczałej dłoni. – My? Raczej nic. Lepiej będzie jak wrócimy na teren zakładu. – Chyba tak będzie najlepiej. - pokiwał twierdząco głową Nie byłem zbyt entuzjastycznie nastawiony do takiego zakończenia drugiej rundy, ale malutki kawałek ciasta udało mi się wyrwać. Wiedziałem już, że to żadna zjawa przyodziana cieniem nie przybyła z piekieł, aby sądzić moją duszę wśród reinkarnacji Napoleonów, Szekspirów i być może nawet i Hitlera. Zamiast tego pojawiło się inne pytanie. Dlaczego ten zabójca chciał mnie tutaj sprowadzić i czemu nie zaatakował mnie wtedy kiedy miał okazję?
46
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Słowa Darrena, bo tak miał na imię spotkany doktor potwierdzały moje przypuszczenia, że tym razem żadne anomalie nie knuły przeciwko mnie. Dodało mi to w pewnym sensie złudnej nadziei, bo z człowiekiem sobie dam radę. Prędzej czy później musiało paść rozstrzygnięcie. Nie mogłem się doczekać. W sumie cieszyłem się, że spotkałem na swej drodze człowieka w bieli, bo pomimo zmęczenia doskonale wiedział w którym kierunku musimy się udać. Chociaż jeden co potrafił się odnaleźć w bagnie niedomówień. W mojej głowie więcej pojawiło się pytań niż odpowiedzi. W ckliwych opowiastkach starców zapewne spotkana osoba okazałaby się na końcu moim uciekinierem, ale tak spoglądając na chwiejną postać lekarza nie bardzo chciało mi się wierzyć w takie anomalie. Tym bardziej, że z jego zmęczonych oczu płynęła szczerość. Nie żeby to był perfekcyjny test, jednak nie bez powodu mówi się, że człowiek może przejść metamorfozę, ale jego oczy pozostaną takie same. Jego były dość niewinne i w pewnym sensie zagubione. – Nie żebym się czepiał, ale... - ponowiłem dialog w trakcie drogi powrotnej – Dlaczego taki chuderlak rzucił się w pogoń za tajemniczym napastnikiem? – Dokładnie. – Heh. To głupie. Człowiek nigdy nie wie jak zareaguje na bezpieczeństwo. Jedni przeobrażają się w posagi, drugi uciekają pilnując własnego tyłka... – A tacy jak my rzucamy się jak głupi do sera wiedzeni adrenaliną. Rozumiem. – Dobrze pan to ujął. – Może to i lepiej, że nie kontynuowaliśmy pogoni. Raczej więcej bym przeszkadzał niż pomógł w ujęciu mordercy. – Z drugiej strony przewaga liczebna zapewne wystraszyła naszego gościa. – Cieszą słowa, że moja głupota jednak na coś się przydała. – tylko Darren był głupi. Tylko czy faktycznie to przestraszyło przeciwnika? Po kilku minutach wędrówki doszliśmy w końcu na plac Azylu. Dr Kassidy zaproponował, abyśmy obaj udali się spać po ciężkiej wyprawie. Ja jednak odmówiłem. Usiadłem na schodkach głównego budynku i mając całą sytuację w dupie, no bo w końcu widziałem jednego pacjenta poza swoją klatką, po prostu to zignorowałem. Ta noc była jak na połowę maja zaskakująca ciepła. Wiatr hulał leniwie. Wręcz muskał 47
~~Koszmar Michaela Knighta~~
delikatnie poliki letnim dotykiem. Nie w pełni odsłonięty księżyc spoglądał na nas, malutkich oświetlając nam drogę przez metaforyczny las. Może i był to dogodny moment, aby ponieść się na fali filozofii i trochę przebudować swoje wartości moralne. Spojrzałem na swoje poniszczone dłonie. Nie były zadbane. Sporo grzechów miały na sumieniu. Wiele bójek, pociągnięć za spust, ale również zabawy w odgadywaniu poszczególnych partii ciał pięknych kobiet. To były czasy. Jak to mówią, byłem niewinny i głupi, dziś jestem tylko głupi. Jednak jeśli miałbym jakoś podsumować życie to rzekłbym, że jest ono bardziej brudne, bardziej złe, ponure, po części opuszczone niż nam się zawsze wydaje. Działa tutaj prawo, jeśli ma być źle, będzie gorzej. Każdy dobry gest ma ukryte znaczenie, bezinteresowność umarła wraz z nadejściem wiecznej nocy, a niewielka ilość ludzkich latarni została zgaszona przez panujący mrok. Nabrałem powietrza w płucach. Poczułem świeżość, przez krótki moment. Wystarczający, aby na chwilę porzucić realistyczne myśli i postanowić, aby zabrać swoje cztery litery wprost w objęcia Morfeusza. Musiałem mieć siły na kolejną rundę. Gra toczyła się bez względu na to w jakim stanie wyjdę na ring, a nie chciałem znów dostać po mordzie. Wróciłem do skromnego pokoju, zamknąłem drzwi i wygodnie ułożyłem się na prowizorycznym łożu królewskim. Nie wiem ile czasu usypiałem, ale nie zajęło to długo. Byłem zmęczony olimpijskim maratonem i bez oszukiwania wiedziałem, że nie nadaje się do takich akcji jak kiedyś. Tym bardziej, że przed snem poczułem głód alkoholu. Zamknąłem oczy i usnąłem. – Pan Knight jak domniemam. – otworzyłem oczy i zorientowałem się, że siedzę w tym samym pieprzonym fotelu, w którym mnie sprzedano. Po obu stronach stały dwie smugi, cienie. Scena była podobna jak wtedy, gdy dwóch goryli pojawiło się, aby się mną zaopiekować. To nie wróżyło nic dobrego. Przekonałem się już, że we śnie jednak można umrzeć. Ja wielokrotnie zbliżałem się ku przepaści. Nie wiem czyja to sprawka, Boga, przypadkowego szczęścia, a może wykupionego abonamentu przez siły nieczyste, ale nadal żyłem. Naprzeciwko mnie stała postać zza biurkiem. Ręce schowane za siebie. Był wyprostowany, może trochę dumny, że znalazłem się w takich okolicznościach. Nie 48
~~Koszmar Michaela Knighta~~
przypominał przywódcę Templariuszy, których zgładziłem w akcie zemsty. Prawdę mówiąc, nie potrafiłem rozpoznać ani wyglądu ani tonacji jego głosu. Czyżby nastąpiło nowe rozdanie? Nowa talia z nowymi figurami? Szczupły, podobnego wzrostu co ja mężczyzna wpatrywał się we mnie swymi brązowymi oczami. Wyglądał jak człowiek, zwyczajny facet po czterdziestce ubrany w dopasowany garnitur. Gdyby nie zważać na okoliczności rzekłbym, że to konkurencyjny mafiozo, który „ładnie” mnie prosi o słabe punkty Nicoli. Jednak wiedziałem, że to dzieje się w mojej głowie. Jakby wyrwana kartka opisująca jakąś historię z pewnej książki. Dwa fotele, wspomniane biurko, a na nim podstawowe przybory robocze w tym elegancka, może zbyt staroświecka lampka nocna i kilka ułożonych do perfekcji dokumentów. Wszystko to było w tonacji przyciemnianego brązu. Kilka kroków dalej, dookoła nas, stały fragmenty mebli pasujących do atmosfery. Regały aż uginały się pod ciężarem spisanych słów. Nie miałem jednak ani czasu ani chęci, by przejrzeć się ewentualnym wskazówką rozsianych na okładkach. Nie bardzo też chyba wierzyłem to, że ułożą się w jakąś sensowną wypowiedź, która w przyszłości ma mnie uchronić od czyhającego zła. Jednak to co przykuło moją uwagę to dalsze otoczenie. Przeraźliwa, czarna pustka próbująca się wedrzeć poszarpanymi krańcami w przygotowaną scenę. Mógłbym przysiąść, że od czasu do czasu zaglądając w dal dostrzegałem obrazy z przeszłości znikające tak szybko jak się pojawiały. – Śnieg sypał z nocnego nieba jak konfetti na diabelskiej paradzie. Jedno zdanie zwróciło mnie na nowo w jego stronę. To były moje słowa w pamiętną noc, od której wszystko się zaczęło. Byłem jak stara płyta gramofonowa powtarzająca jak przeklęta konkretny fragment niechcianej melodii. Tym razem aż poczułem zimny dotyk białej suki. Usłyszałem pierwsze strzały w moim kierunku i radosne nawoływania smerfów; stój kurwo! Spojrzałem się spod łba na poważną twarz tegoż człowieka. Nie zdradzał objawów zadowolenia. Rzekłbym, że jedynie mnie testował jak chirurgów w czasie operacji czy aby moje nerwy nadal funkcjonują tak jak powinny. Gorycz płynąca z moich oczu nie zraziła go. Lekarz bez emocji, bez człowieczeństwa. Liczy się tylko statystyka. 49
~~Koszmar Michaela Knighta~~
– No i to mi się, towarzyszu, podoba! – rzekł bez emocji jak jakiś tekst spisany na brudnej, porzuconej kartce wyrwanej z pamiętnika. Ja jednak wiedziałem czyje to słowa. Sergey Nicola, narkotykowy baron, wróg mojego wroga, który w tym całym szaleństwie został poniekąd moim przyjacielem. Człowiek – lepiej – prawa ręka diabła rządząca tym skorumpowanym miastem siedzi sobie wygodnie w foteliku i udaje dobrego polityka pod nazwiskiem Markow. – Kim ty jesteś? – zacisnąłem dłonie na obiciach fotelu. Kipiałem wewnątrz z niecierpliwienia, że ten cały armagedon trwa tak długo, a miał potrwać jeszcze dłużej. – Jestem Szeptem, upadłym aniołem, który decyduje o życiu i śmierci. O twoim życiu i śmierci. Szepczę ci czulę do uszka słowa twojej ostatniej pieśni... – Przestań powtarzać nieswoje słowa! – krzyknąłem, byłem jak burza z piorunami wezwana przez ciapowatego maga bawiącego się w poskramianie żywiołów Pokerowa twarz tajemniczego mężczyzny drgnęła. Jak migawka na chwilę ujawnił szyderczy uśmiech. To wystarczyło, bym uchwycił ten obraz. To jeszcze bardziej mnie wnerwiało. Na nowo poczułem jakby w mojej krwi budził się potwór, zielony, zawistny i całkowicie bezmyślny. Szept drążył na nowo moje żyły, krążył jak sęp dziobiąc niecierpliwie konającą ofiarę. Też nie lubił czekać. Gość przechylił się w moją stronę opierając się dłońmi o blat biurka i spojrzał dogłębnie na dygoczącą sylwetkę i ponownie ze spokojem rzucił kilka słów we mnie niczym białą rękawicę oznaczającą wyzwanie. – Obudź się, Michael. Ciemność nadchodzi. – Michael! – Panie Knight! – Obudź się! – dwa głosy naprzemiennie mnie wołały. Otworzyłem oczy i ujrzałem dwie znajome sylwetki pochylone nade mną. Alex i Samuel próbowali mnie dobudzić, skutecznie. Podskoczyłem z kanapy na proste nogi. Jakbym poniekąd ignorując swoich towarzyszy, którzy mieli wypisane na twarzy, że sprawa jest pilna, oglądałem z całą uwagą swoją dłoń. Zawsze po koszmarze moja lewa dłoń drgała. Nie tym razem. Była pewna, silna i głodna. Nie wiem co się stało, ale poczułem jak w moich żyłach znów płynie Szept. 50
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Narastające echo próbujące dobić się do mojego sumienia stało się nieznośne. Wtedy rzuciłem spojrzenie na poddenerwowanych policjantów. Ostatnie ciarki opuszczały moje ciało. Tego uczucia się nie zapomina. Jest jak zakazany owoc smakujący jak ambrozja. Skutki jednak ma przeraźliwe. Tsunami szaleństwa przetacza się po człowieku niszcząc wszystko na swej drodze. Ból zaklinany jest raz po raz przez kolejne składane ofiary. Mogiła trupów wyznacza granicę życia i śmierci kata. Chyba od tego nie ma ucieczki. Jak alkoholik, który do końca życia zmagać się będzie ze swoją chorobą. – Nic ci nie jest? – czułem, że faktycznie przejmowali się stanem mojego zdrowia. Miła odmiana od fałszywych proroków świadczących usługi w zacisznych zakątkach Haven City. – W porządku. Po prostu miałem zły sen. Coś się stało? – Zamordowano doktora Kassidy. – mięśnie zesztywniały jakbym otrzymał dużą dawkę elektrowstrząsów. Przecież ja z nim w nocy rozmawiałem. Upewniłem się, odwracając na chwilę głowę w stronę okna. Majowy ranek wyścielił krajobraz. Ugryzłem się w język, raczej nie zamierzam się przyznawać do tego, że spotkałem go wcześniej. Niezbyt to dobrze by rzutowało na moją opinię. – Jak to się stało? – starałem się przepytać ich ze spokojem w głosie. Emocje wibrujące między słowami mogłyby być źle przyjęte przez młodych i ambitnych stróżów prawa. – Został zamordowany dziś w nocy w swoim gabinecie. Sprawa robi się nieciekawa. Zapadła decyzja, jedyna w sumie logiczna, aby przeszukać biuro denata. Gdy spacerkiem zbliżaliśmy się do właściwego pomieszczenia mieszczącego się na drugim pietrze, dopiero wtedy zdałem sobie sprawę jakim dobrym aktorem jestem. Poruszałem się z wielką gracją jak tancerz w Jeziorze Łabędzim. – Co właściwie się stało? – ciekawość wzięła górę nad panująca ciszą w czasie wędrówki na sam szczyt morderstwa – To będzie kolejny nieprzyjemny widok panie Knight – zdradził wielką tajemnicę Poliszynela – Wygląda to tak jakby sam sobie podciął gardło czymś w rodzaju noża. Jednak ta prowizoryczna broń była niezbyt ostra i nie wyobrażam sobie, aby ktoś chciał popełnić samobójstwo w takich męczarniach. – rzekł z lekką nutą niepokoju Alex 51
~~Koszmar Michaela Knighta~~
– To nie wszystko. Nie jesteśmy ekspertami, którzy powinni się zjawić za kilkanaście minut, ale wydaje nam się, że mimika twarzy nie przedstawia cierpienia. Bardziej strach. Jego oczy wyglądają tak jakby wciąż był uwięziony we własnym ciele. – Powiem coś co może wydać się bardzo nierealnie i głupio mówić to otwarcie jako detektyw policyjny, ale doszliśmy z Samuelem do wniosku, że być może to nie było morderstwo w bezpośredni sposób. – coraz bardziej ich relacja przypominała mi ciała spenetrowane przez Szept. Ja wiedziałem, że człowiek jest wstanie popełnić na samym sobie zbrodnie i to z punktu widzenia osoby postronnej przy wielkiej dozie bólu, tylko po to, aby uwolnić swoja ja od jeszcze większej potworności. – Sugerujecie zatem, że ktoś go otruł i takie są skutki uboczne? – grałem laika, lecz to ja byłem w tym przypadku wszechwiedzący. Zanim jednak potwierdzili to słowami zdążyliśmy wejść do biura. Zakrwawione ciało leżało górną częścią na biurku. Meble były porozrzucane. Przypominały powykręcane ze złości niewinne lalki przez wściekłe dziecko, bo nie dostało lodów czekoladowych na deser. Głowa natomiast opierała się o blat podbródkiem, jakby chciał, aby czerwona maź wypływała z jego tętnic i żył w ekspresowym tempie. Widok był potworny. Wchodzisz z informacjami co cię tam spotka i widzisz oczy zwrócone w twoją stronę. Panika podkreślająca kształt twarzy tworzyła mały spektakl dla chorego umysłu. Idealna sceneria dla sadysty. Ręce zgięte w łokciach leżały bezwładnie po obu stronach głowy. Widziałem piekło na własne oczy, ale do takich scen nie można się przyzwyczaić. Staliśmy w wejściu sparaliżowani. Raz jeszcze przekonałem się jak wątła jest natura człowieka. Psychika wymiotowała emocjami, serce kurczyło się zdecydowanie za głośno, a umysł dławił się wizytówką samego diabła, który co rusz zmieniał je jak rękawiczki. Każda następna lepsza niż poprzednie. Pomimo tego, że kompani wcześniej byli w tym pokoju to oni cofnęli się na korytarz zostawiając mnie samego z echem świdrującym na wylot każdego śmiałka co chciał przekroczyć ostatnią granicę człowieczeństwa. Przez chwilę poczułem jak powietrze wokół mnie przeobraża się w małe, ostre szpilki lodu wbijające się w moje ciało przez płuca. Zrobiło mi się niedobrze i zimno chociaż na dworze było nadzwyczaj ciepło. 52
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Musiałem jednak zmierzyć się z tym koszmarem. Dla siebie, dla szaleństwa mieszkającego w zakamarkach duszy. Odwróciłem głowę w lewą stronę ciągle stojąc tyłem do zdezorientowanych policjantów. Nie wiedziałem co miałem im powiedzieć. Wtedy usłyszałem trąbienie na zewnątrz. To był znak. Kawaleria przybyła z ekspertami i ekspertyzą w sprawie pierwszego zgonu. Rzuciłem w pewnym sensie ochoczo, aby odebrali kolegów po fachu i na chwilę zostawili mnie samego. Chciałem, nie... pragnąłem zostać sam. Miałem nadzieję, że znajdę coś co przybliży mnie do rozwiązania tej sprawy. W oparach krążących nad ciałem dało się wywąchać
smród
zielonego
gówna.
Nie
szukałem
jednak
potwierdzenia
tylko
kierunkowskazu. Bez większych problemów zgodzili się na mój plan i bez słów zachęty oddalili się od miejsca zbrodni. Michael Knight, samotny bohater znów musiał się zmierzyć z demonami. Scena przypominała kulminację historii, gdzie nasz heros zmierzał na ostatnią batalię w swoim nędznym życiu. Tu tak nie miało być. To był dopiero drugi krok w długiej drodze do piekieł.
53
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Rozdział II: Nadchodzi sztorm Część I: Cisza przed burzą
Upiorny widok gabinetu przypomniał mi, że piekło istnieje. Tutaj, na Ziemi. Demony natomiast żyją pod skórą każdego z nas, a przejmują kontrolę, gdy jesteśmy słabi. W tym świecie trzeba być kurewsko silnym psychicznie, aby nie zwariować od natłoku wylewającej się hektolitrami wiadomości o złu czyhającym tuż zza twoim rogiem. Nic nie da nam ignorowanie tego zjawiska. Ostatecznie skończy się tym, że plaga przyjdzie do ciebie, gdy zostaniesz sam. Twoje myśli będą wirować, tłoczyć się, wzburzać, jęczeć aż w najciemniejszej swej godzinie nastąpi cisza. Tępy wzrok rozkładającego się ciała zaczaruje ciebie. Staniesz niczym posąg wygięty paranoją i wystawiony na widok publiczny. Nic już nie będzie takie same. Żaden uśmiech nie będzie szczery, spojrzenia dziurawić będą twoją rozszarpaną duszę, a usta twe nie drgną pomimo wewnętrznych okrzyków cierpienia. Czułem się rozdarty jakbym pogrążał się w ciemności. Mrok ściskał me ciało coraz mocniej, coraz bardziej śmiertelnie. Jednak musiałem stoczyć kolejną wojnę o wybawienie. Kupić trochę piasku do dziurawej klepsydry odmierzającej mój czas. Nigdy nie jest zbyt dobrze kończyć koszmaru nie znając zakończenia. To zawsze źle się kończy. Zacisnąłem pięści i wkroczyłem w przedsionek czeluści. Do tego człowiek się nigdy nie przyzwyczai, może właśnie to tworzy fundamenty człowieczeństwa. Reakcja na graffiti w kolorze krwi. To przekonanie trzymało mnie w ryzach. Wróciłem jako mężczyzna, a nie bestia niszcząca wszystko na swej drodze. Pomimo okropnych myśli nie pociągnąłem bezmyślnie spustu. To był dobry znak. Blady blask tuż nad linią horyzontu w czasie burzy. Szukałem jakiegoś dowodu. Powiązania doktora z pacjentem, który nie tak dawno odszedł z tego świata. Wiedziałem, że nic w tych morderstwach nie jest przypadkowe.
54
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Przypominało to trochę grę w puzzle na trochę innych zasadach. Ktoś układał obrazek, a ty musiałeś zgadnąć zanim ukończy swe dzieło. Opisałbym to jako chory wyścig szczurów. Nie byłem dobry w zgadywanki. Tym bardziej potrzebowałem dokumentów, śladów, poszlak. Coś co okaże się czymś więcej niż unoszącą się nad taflą wody brzytwą. Liczyłem, że znajdę wiadomość przeznaczoną tylko dla mnie. Jakiś tekst, rysunek, inicjały. Kiczowate namiastki myśli osoby, która doprowadziła lekarza do takiego stanu, by ten odebrał sobie życie. Nie czekałem na ekspertyzę. Znałem wyniki zanim sztywniak ułożył się wygodnie na zimny blacie w prosektorium. W obu przypadkach zadziałał Szept. Prawdę mówiąc długo na siebie czekał, nawet jeśli zabiłem przywódcę sekty. Coś mi mówiło, że tej pamiętnej zimy uchowało się jedno ziarenko zła i w cieniu lichego zwycięstwa rosło. Jest silniejsze niż kiedykolwiek poprzez doświadczenie. Unikając kontaktu wzrokowego ze śmiercią przeszukałem ostrożnie każdy kąt. Czułem ciężar na moich plecach i świdrujące oczka sterczące za szybką martwych powiek. Już wtedy czułem, że choroba uśpiona na kilka miesięcy wraca. Większa, bardziej niszczycielska. Jak tsunami na horyzoncie, a ty mały człowieczku stoisz pośrodku niewielkiej wyspy, a dookoła pusta przestrzeń oceanu. Nie wiem czy to aż takie ważne było, jednak ubzdurałem sobie, ze przed dojściem do gilotyny muszę rozwiązać tę zagadkę. Rzekłbym, że to od teraz sprawa honorowa. To jak mieć wyrok śmierci w postaci nowotworu złośliwego i przeżyć ostatnie tygodnie pełnią życia. Po kilku minutowych poszukiwaniach szczęka mi opadła. Nie znalazłem żadnego powiązania, żadnej wskazówki czy wiadomości. Zwykła śmierć, chociaż ciężko nazwać zwykłą śmiercią przeraźliwą próbę samobójstwa. Zwątpiłem przez chwilę czy aby na pewno to ja jestem głównym bohaterem tego opowiadania. Wszak każdy we własnej głowie jest postacią nadrzędną. Więc może tym razem to ktoś inny opowiada historię nade mną, a ja tylko pojawiłem się jak widmo łączące całość? – Prywatny detektyw Knight we własnej osobie? – gburowaty, obdarty z emocji głos zaatakował mnie od tyłu. Odwróciłem się w stronę wejścia i zobaczyłem technika policyjnego, który miał dokonać ekspertyzy bardziej profesjonalnie niż ja. Niczym przy tym się nie wyróżniał. Średni wzrost, średnie uczesanie w lewą stronę z przedziałkiem, brązowe włosy i krystaliczna twarz nastolatka. Oto mała charakterystyka 55
~~Koszmar Michaela Knighta~~
śmiałka, który ochoczo wkroczył do gabinetu. Gdybym pewnie nie odezwał się to szybko zapomniałby o istnieniu kogoś jeszcze w tym pokoju niż on i trup. Mógłbym rzec, że cieszyło go spotkanie z fantazją mordercy, jakby wkraczał w swój bardzo indywidualny świat wyobraźni. Traktował to pewnie jako test umiejętności, może trochę chore, ale koniec końców wyzwanie. Po tak krótkim spotkaniu nie jestem pewien czy kochał tę pracę, raczej nie. Jedynie przypominał szachistę podnoszący coraz bardziej poprzeczkę i takie zdarzenia gdzie nie było dużo klarownych dowodów sprawiały szybsze bicie jego serca. – My się znamy? – odrzekłem z zaciekawieniem – Ach – uniósł głowę, lekko się pochylił do przodu i uśmiechnął się niedbale – przepraszam, nie przedstawiłem się. Nazywam się Donald Ramsey i mam zbadać to miejsce zbrodni. Mam nadzieję, że niczego pan nie ruszał? – postawił sprzęt obok biurka i wyjął z teczki trzy dokumenty spięte razem niechlujnie – Nawet gdybym chciał to chyba bym się nie odważył. – odpowiedziałem wymijająco – Doskonale! Najgorsze co może się zdarzyć to jak niedoświadczona osoba niszczy dowód, bo przez przypadek w niego depnęła. Jak ja tego nienawidzę. – podszedł bliżej do mnie, nie oceniał mnie. Bardziej niecierpliwił się jak wyjdę, a on w tym czasie zacznie czarować dedukcją niczym Sherlock Holmes. – Zanim wyjdę – nie zamierzałem odbierać mu zabawy, tym bardziej, że nie znalazłem istotnych, przede wszystkim dla siebie śladów – gdzie znajdę Alexa Thortona? – Ach – charakterystycznym charkotem rozpoczął swoją kolejną wypowiedź – znów bym zapomniał. Proszę, oto dla pana i pańskich przyjaciół. – popatrzył się na mnie, ja na niego i chciałem się zapytać już co to takiego, ale dodał od siebie – Ekspertyza medyczna. To nie było morderstwo. Denat popełnił samobójstwo. Wykryto śladowe ilości dziwnej substancji, ale nie potrafimy powiedzieć czym była i czy to ona wpłynęła na zachowanie. Miałem swój dowód. Szept jak zły duch szepcze ci do uszka złe słowa. Mrok ogarnia twój wzrok, twój świat. Ciało drży, wije się z bólu. Nie ma porównania, żadne znane cierpienie nie dorównuje jego intensywności. Jest realny, zdawałoby się, że halucynacje, wizje również są prawdziwe. – Zanim pan opuści gabinet. Alex i jego towarzysz poszli w głąb wyspy poszukać śladów rzekomego mordercy. Tam ich pan znajdzie. – rzekł na odchodne wyrzucając mnie 56
~~Koszmar Michaela Knighta~~
słownie z przedstawienia, które szykował. Był jak magik przygotowujący się do spektaklu. Tacy jak on nie zdradzają swoich sztuczek. Wyobrażałem sobie, że pomimo zewnętrznego spokoju, wewnątrz paliła go niecierpliwość. To jak specyficzny taniec, gdzie możesz oderwać się od rzeczywistości i kosztować najmniejszych detali niczym kawałki soczystej, czerwonej truskawki. Miał po części rację. Czas na mnie. To był dobry moment, by wrócić się z myślą o gonitwie za tajemniczym jegomościem. Zniknął wśród drzew. Być może powędrował gdzieś dalej, a przejrzysty, błękitny poranek idealnie nadawał się na takie poszukiwania. Przy okazji wypadałoby znaleźć swoich, jak to ładnie nazwał Donald, swoich kompanów i wspólnie obmyślić plan schwytania tego szaleńca. Od kiedy ja się stałem zespołowym graczem? Drzwi się zamknęły za moimi plecami. Cóż, widocznie nie lubił towarzystwa innych osób. Miał znowu rację, bo mieszanie się w ten chory organizm bez kręgosłupa moralnego nie należy do najbardziej rozsądnych decyzji. To nie tak chyba, że człowiek w większości przypadków jest zepsuty, raczej zakłada maskę potwora, gdy wstępuje w bezmyślną masę. Zszedłem na dół. Po drodze minąłem jednego z pracowników. Nie zwrócił na mnie uwagi. Ja wtedy też nie, więc jesteśmy kwita. Dopiero stawiając pierwszy krok na podwórze coś mnie walnęło obuchem w głowę. Czy to ja aż tak bardzo go zignorowałem czy to on mnie? Kolejne wątpliwości narodziły się na zewnątrz, chwilę później. Jak leniwe piłeczki pingpongowe pacjenci odbijali się od niewidzialnych ścian, a personel bezwładnie przyglądał się dziwnej inscenizacji. Sprawiali takie wrażenie, że musiałem się sporo nagłowić, aby stwierdzić kto bardziej jest na haju. Zaczęły się dziać bardzo dziwne rzeczy w tym miejscu. Wszystkie trybiki działały bardzo powoli, jakby utkwiły w spowalniaczu czasu. Drętwe ruchy, zagubiony wzrok błądzący w przestrzeni i ta cisza, która zawładnęła nimi sprawiały wrażenie, że coś tutaj nie pasuje. Nie tak sobie wyobrażałem odcięte miejsce od świata zewnętrznego, gdzie popełniono w przeciągu dwóch nocy dwa morderstwa. Liczyłem na większą dozę szczerości. Jeśli mam być szczery to sytuacja przypominała oko cyklonu. Jedna fala grzmotów i porywczych wiatrów wyniszczyła okolicę i teraz daje złudną nadzieję na wybawienie, by raz jeszcze zaatakować, gdy nikt się tego nie spodziewa. Zanim ruszyłem w poszukiwaniu Samuela i Alexa, podszedłem do jednego z tych 57
~~Koszmar Michaela Knighta~~
bytów pracowniczych, by zadać mu kilka pytań. Nie odpowiedział na nic. Nie zareagował na moją obecność. Byłem nadgorliwy, machałem rękoma przed jego nosem. Nie skrzywił się, nadal jego wzrok utkwiony był gdzieś w oddali. – Proszę pana, jest tam pan obecny? – przypominał posąg postawiony dla ozdoby. Idealnie nadawałby się do muzeum figur woskowych – Uważaj! Napoleon ucieka z carycą Katarzyną! – walnąłem pierwszy lepszy tekst jaki przyszedł mi do głowy. Może to głupio z mojej strony, ale nie drążyłem tematu. Oddaliłem się od chorego spektaklu i ruszyłem w las. Nie przypominał tego nocnego, poszarpanego mrokiem zakątku, gdzie zło czai się w każdym większym krzaku gotowe wyskoczyć i pożreć ciebie żywcem. Promienie słoneczne bez przeszkód przebijały się przez korony drzew i oświetlały podróż. Teraz to wyglądało na baśniową scenerię z jakiejś opowieści na dobranoc dla dzieci niż koszmar z mordercą w roli głównej. Ruszyłem przed siebie, znając mniej więcej kształt wyspy. Wiedziałem, że idąc w głąb zalesienia trafię na nieuczęszczane tereny i być może tam znajdę ślady mojego uciekiniera. Zdawałem sobie sprawę, że nie tylko ja wpadłem na taki pomysł. Jedynie co mnie niepokoiło w tym wszystkim to to, że dwójka moich wymuszonych przyjaciół oddaliła się bez słowa. Czyżbyśmy jednak nie grali aż tak bardzo zespołowo jak przypuszczałem? Śpiew ptaków niczym głos ladacznicy wcale nie wymuszał na mnie pozytywnych reakcji. Raczej ogłupiał i cholernie przeszkadzał. Nie potrafię jednak rozpoznawać tych jazgotów, ale coś mi mówi, że równie dobrze to mogły być kruki jako zwiastuny samego diabła. Nie bez powodu te czarne, latające zwierzęta razem z kotami są w wielu kulturach uosobieniem piekła. Sam nie miałem najlepszego zdania o wspomnianych czworonogach. Na swój sposób głupie, pozbawione empatii karłowate potwory oczekujące jedynie posłuszeństwa. Doskonale nadawały się na wysłanników upadłych demonów. Potulne na zewnątrz, mroczne w środku. Najbardziej niebezpieczna kombinacja. Nie trwałem jednak w swoim rozmyślaniu zbyt długo. Pokonując kolejne metry wchłaniany jednocześnie przez las nie potrafiłem się nadziwić na ogrom tej jak mi się zdawało miniaturowej wyspy. Prawdę mówiąc to zgubiłem się w pewnym momencie, ale nie zamierzałem się przyznawać samemu sobie, że popełniłem błąd. Więc brnąłem dalej, bo jak to mówią, daj z siebie wszystko i zapomnij o reszcie. 58
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Nie miałem traperskiego instynktu i nie bawiłem się w odgadywanie, w którym kierunku mam podążyć. Mój improwizowany styl życia zawsze przynosił konkretne rozwiązania. Nie zawsze dobre, no przede wszystkim złe jeśli mam być szczery, ale rezultaty były. Liczyłem na coś konkretnego stawiając kolejne kroki. Nawet posępne w nocy drzewa przypominały teraz przechylonych z ciekawości staruszków, którzy z ciekawości i być może z lekką nutką pozytywnych emocji wobec mnie obserwowali bacznie każdy mój ruch. Jako, że chwilę temu przyznałem się do niewiarygodnych umiejętności tropiących, nie zdziwiło mnie nawet, że w pewnym momencie jak prostytutka z wielkiego tortu wyskoczyła jama. Jaskinia zapraszała mnie swoimi, szeroko rozstawionymi nogami. W pewnym sensie otwór przypominał gigantyczny raj Ewy, ale takie myśli są warte na inną historię. Takie opowiadanie na dobranoc dla dorosłych, a ja spać nie zamierzałem. Skierowałem spluwę przed siebie i jakby nigdy nic kroczyłem w złowieszczy gąszcz cieni. Nie bawiłem się jak tradycyjni bohaterowie, którzy krzyczą z całych sił pytając się czy ktoś tutaj przypadkiem nie czeka na ich śmierć. Nigdy nie rozumiałem sensu perswazji słownej w stosunku do nieczystych sił. Może półtora metra od wejścia z sufity skraplała się woda. Równomiernie odliczała kolejne sekundy grozy. Napięcie wzrastała powoli. Nie było napięte jak baranie jajca, ale lekką woń można było wyczuć. To było idealne miejsce do przeczekania i zaatakowania kolejnej ofiary. Oddalone od cywilizacji, zasłonięte szpalerem wierzb czy Bóg wie jakim rodzajem roślinności. Zdziwiło mnie podłoże. Miękka warstwa piasku ciągnęła w dół moje buty. Popatrzyłem ostrożnie na czarne pół buty i pomyślałem sobie, że zaczyna się. Bród, smród i ubóstwo czeka mnie, gdy tylko przekroczę próg tej cholernej jaskini. Byłem dobry w paplaniu przepowiedni, szczególnie tych z brakiem szczęśliwego zakończenia. Więc i tym razem udałem, że tych kilka minut z wymyślaniem kolejnego czaru nieszczęścia nie było i przystąpiłem do zwiedzenia tego miejsca. Na początku natrafiłem na dość wąski korytarz z poszarpanymi brzegami. Może was trochę zdziwić jak potrafiłem cokolwiek ujrzeć w kompletnych ciemnościach, ale po zażyciu Szeptu do dnia dzisiejszego potrafiłem swobodnie poruszać się w otchłani nasyconej mrokiem. Chyba fizycy mają rację co do teorii, że w przyrodzie nic nie ginie. Coś mi odebrano, 59
~~Koszmar Michaela Knighta~~
zszarpano nerwy, zdeptano sumienie, ale w konsekwencji jako rekompensatę otrzymałem lepszy wzrok. Nigdy nikomu się do tego nie przyznałem. Jeszcze inni ludzie by to podpatrzyli i sami się zgłaszali po swoje dawki zielonego gówna. W sumie Szept jako alegoria pieniądza idealnie do tego się nadawał. Tak samo obezwładniał, obiecywał niekończący się haj, po którym człowiek miał ujrzeć prawdę. Szkoda, że nikt nie ostrzega, że prawda jest gorzka jak wódka. Rujnuje życie wypalając czarne dziury na naszym płótnie. Podróż może trwała dwadzieścia kroków krętej drogi, może ciut więcej. Nic specjalnego się nie wydarzyło. Żaden tajemniczy mężczyzna nie wyskoczył na mnie i nie zatańczył ostatniego walca. Dopiero zatrzymałem się gdy wkroczyłem do wielkiej sali, gdzie na środku znajdował się jakiś piedestał. Przypominało to scenę z jakiegoś rytuału. Brakowało może ofiary i uczestników, ale miejsce jakby było już gotowe. Podszedłem bliżej co chwilę rozglądając się na boki czy aby na pewno jestem sam. Po lichym dowodzie jakim jest moje orientacja w terenie zbliżyłem się do piedestału. Był cały we krwi. Impulsywnie opuszkami palców dotknąłem czerwonej mazi. Była świeża. Była kurwa świeża! Chwilę potem poczułem jakby ktoś ściskał z całych sił moją szyję. Zacząłem się dusić. Próbowałem napastnika dosięgnąć dłońmi, ale moje przerażenie zwiększyło się, gdy doszedłem do wniosku, że faktycznie nikogo ze mną nie ma. Mój oddech stał się płytki i nieregularny. I powtarzałem jak stary pierdoła, że wszystko będzie dobrze. Upadłem na kolana. Pot z mojego czoła pod siłą grawitacji bombardował ziemię pod moimi nogami. Przechyliłem się bardziej do przodu, jedną ręką podtrzymując głowę, drugą opierałem się na nierównej powierzchni koło mych kolan. Czułem jak serce dudni w mojej klatce piersiowej. Co do kurwy nędzy jest grane? Wtedy uświadomiłem sobie. Ten sam efekt poczułem wtedy kiedy druga raz pod przymusem zażyłem Szept. Ból palił mnie od środka, a na moich najprawdopodobniej przekrwionych oczach ciemna jaskinia zmieniała się w dach zaśnieżonego muzeum. Każde mrugnięcie przybliżało nadciągającą wizję szaleństwa. Następnie zauważyłem kątem oka jak mój oddech w postaci pary wychodzi z popękanych ust. Nie trwało to długo jak pojawiły się pierwsze płatki śniegu. Gdy zbliżały się 60
~~Koszmar Michaela Knighta~~
do mojej skóry topiły się i wtapiały w strugę łez. Dłonie drżały w tanecznym obłędzie, ciało kurczyło mięśnie, zaciskało pętlę wokół małej iskry życia, która podtrzymywała mnie przy dalszej egzystencji. Światełko w tunelu zmniejszało się na moich oczach. Wtedy też po raz pierwszy w swoim życiu, na granicy zapomnienia balansując przy krawędzi zapytałem siebie czy tak właśnie wygląda śmierć? Nigdy nie byłem entuzjastą podniosłej chwili tuż przed snem wiecznym. Śmierć jest obrzydła, pełna robactwa i taka po prostu samotna. Nie bez powodu kilka razy w swoim marnym wcieleniu słyszałem pewne zdanie. Człowiek rodzi się i umiera samotnie. Czy taki los mnie czeka? Spocony, w pozycji modlitewnej, w opuszczonej jaskini? Nagle wszystkie moje wewnętrzne jęki ustały. Umarłem. Tak po prostu. Bez bohaterstwa. Tak przynajmniej mi się zdawało. Żyjemy dopóki coś nas boli, potem zostaje tylko ogłuszająca cisza. Bez stukotu serca, kipiącej krwi w autostradach żył i harmonijnego przelotu powietrze z płuc na zewnątrz i z powrotem. Przewróciłem się na lewy bok i skulony rozmyślałem. Czy to tak wygląda piekło? Bez emocji, uczuć, tylko ty i twoja pustka na wieczność? A może zapominasz kim jesteś, co robiłeś i jak ulotne chwile przestoju w twoim życiu, świadomość odchodzi? Z drugiej strony czułem, że chcę umrzeć. Tak bez powodu. Iść i upaść raz a porządnie. Czułem się zmęczony tymi wszystkimi niewiarygodnymi splotami wydarzeń, które jak bluszcz spętały moje ciało. Było tego stanowczo za dużo jak na jednego człowieka. Prócz tych wydarzeń, o których wspomniałem były też inne równie niszczące moje sumienie jak poprzednie. Po raz pierwszy zabiłem człowieka w wieku siedemnastu lat. Był nim Murdock Gunam, drobny złodziejaszek szukający okazji, by poprawić swój byt kosztem tych, którzy byli pod nim. Taki odwrócony Robin Hood. Już wtedy bawiłem się w detektywa i jako ambitny, młody człowiek postanowiłem schwytać nieuchwytnego rabusia. Było to co najmniej dziwne z mojego punktu widzenia, ponieważ każdy znał imię i nazwisko tego kryminalisty, ale nikt nie potrafił opisać jego twarzy. Był niczym Arsen Lupin tylko znacznie mniejszego kalibru. I pomyśleć, że taki gówniarz wpadł na jego trop i podekscytowany zamiast powiadomić policję to postanowiłem sam go złapać. Przyczaiłem się o północy w domku, który miał właśnie obrabować. 61
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Właśnie tak działał. Wyczekiwał jak rodzina wyjedzie na urlop w danej okolicy i wtedy plądrował mieszkania. Moja młodzieńcza fantazja nie przewidziała, że zaskoczony złodziej wcale dobrowolnie nie odda się w ręce ślepej sprawiedliwości i będzie walczył o swoje, więc nie miałem niczego na swoją obronę. Wtedy kiedy mnie zobaczył wyciągnął długi, święcący w ciemnościach nóż. Wyglądało to na czystą magię, dziś wiem, że to światło z lamp ulicznych wpadało przez okna i odbijało się od perfekcyjnego, lekko zakrzywionego do środka ostrza. Zaatakował bez chwili zawahania. Szamotaliśmy się długo i męcząco. Nigdy łatwo się nie poddawałem. Kurwiłem jak inni, marudziłem, plułem na swój los, ale brnąłem dalej. Nigdy nie zapomnę spojrzenia, ukryta twarz pod kominiarską maską i przerażone oczy. Łzy napłynęły mu do kącików. Zachłysnął się powietrzem i zamarł. Jego ciało upadło na mnie. Wykończony batalią długo zbierałem się, aby odrzucić go. Przez chwilę nie rozumiałem dlaczego tak jakby się wyłączył. Gdy odepchnąłem go na bok, ujrzałem krew i wbitą broń w jego klatkę piersiową. Ręce miałem całe we krwi. Właśnie wtedy moje sumienie pierwszy raz umarło. Dziś nie wiem kim jestem. Z jednej strony bestią, która nie chce odejść z tego świata. Kurczowo trzymam się swoich zbrodni. Jednak z drugiej strony chciałbym, aby ten koszmar w końcu się skończył. Aby wszystkie złe moce odpuściły i dały mi w końcu święty spokój. Byłem nieźle popierdolony, bo sam nie potrafiłem trzymać się jednej, wybranej ścieżki. O, Boże. Nie było mi jednak dane umrzeć w spokoju. Dźwięk kilkunastu stóp zmusił mnie do otworzenia oczu. Ujrzałem tę samą jaskinię, do której zawędrowałem. Była jednak wypełniona ludźmi, którzy właśnie odprawiają jakiś rytuał. Nie zauważyli mnie, chociaż leżałem tuż obok ich stóp. Szybka ocena sytuacji dała mi do myślenia. Mieli długie, fioletowo–czarne szaty z kapturami. Na ich piersiach znajdował się symbol odwróconej swastyki. Insignia! Byłem niemal pewien, że to co widzę jest kolejną halucynacją, może wizją tego co tutaj się odbyło. Nie wiem skąd miałem takie przypuszczenia. Jednak coś przemawiało do mnie, że w tym szaleństwie jest sens, tylko trzeba go zaakceptować. Nie wiem co działo się w mojej głowie od momentu akceptacji śmierci po bacznym obserwowaniu tego co widzę. To nie było tak, że mroczne myśli schowałem gdzieś głęboko w 62
~~Koszmar Michaela Knighta~~
szafie. Były blisko, czuwały, pieściły moje wykończone ciało, ale dawały mi chwile spokoju. Może chciały abym spełnił żądania ciekawości w rytmie tego powiedzenia, że właśnie ciekawość jest pierwszym krokiem do piekła. Jak rodząca się antylopa wśród lwów próbowałem podnieść swoje cztery litery. Gibałem się na wszystkie strony świata, ale w końcu wyprostowałem się i mogłem obserwować ceremonię, która właśnie trwała. Przy piedestale stał jeden kapłan z ozdabianym sztyletem. To co rzuciło mi się w oczy przy próbach podniesienia się to sandały. Każdy z nich nosił skórzane, trochę przestarzałe sandały. Nie pasowały do naszych czasów. Obok wspomnianego kapłana dwóch innych członków sekty ze skrzyżowanymi na plecach dłońmi bacznie obserwowało tłum ludzi zebrany na przodzie. W nieznanym mi języku powtarzali jedno zdanie. Nagle rozsunęli się i ujrzałem młodą dziewczynę ubraną jedynie w bieliznę ciągniętą przez trzech dobrze wysportowanych mężczyzn. Intuicyjnie chciałem rzucić się na nich, aczkolwiek moja pięść jedynie przeniknęła przez nich. Wtedy zrozumiałem, że to jedynie obraz. Retrospekcja tego co się wydarzyło. Na końcu tej karawany szedł właśnie mój zbieg. Miał to samo przebranie. Szedł pewnym krokiem, ale głowa była przechylona do dołu. Jakby nie pasował do tego towarzystwa. Trochę odcięty od tych dźwięków. Modły odbijały się od niewzruszonego jegomościa. Bez chwili zawahania, gdy piękna brunetka została podprowadzona do ołtarza, jednym ruchem kapłan wbił ostrze w jej brzuch i nakierował ją tak, aby krew tryskająca z jej wnętrzności oblała piedestał. Wtedy wszyscy ucichli. W międzyczasie zgubiłem mordercę zapatrzony okropnością. Tylko na chwilę. Uklękli i wznieśli ręce do góry. Właśnie w tym momencie ujrzałem go. Nie wiem kiedy i jak, ale stał na końcu i wpatrywał się ze mnie. Miałem wrażenie, że wie, że tutaj jestem. Jego ślepia świeciły w ciemnościach niczym kotu na diabelskiej paradzie. Stał niewzruszony, może po części ciekawy mojej decyzji. Przechylił głowę lekko w prawą stronę, chwilę potem w lewą. Wiedziałem, że mnie ocenia. Pomimo tego, że był to tylko obraz przedstawienia, zdawałem sobie sprawę, że po części mnie widzi. Może to była jednak tylko moja błędna ocena? Zanim jednak wykonałem jakikolwiek ruch, wszyscy zgromadzeniu ludzie tak samo jak tajemnicza zjawa unieśli głowy do góry. 63
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Zrobiłem to samo idąc za tłumem. Sklepienie jaskini pokryły gęste chmury, by chwilę później rozstąpić się. Ujrzałem ciemność...
64
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Część II: Ciemność
Ciemność. Nieogarnięta ludzkim umysłem czarna otchłań. Patrzyłem jak zaczarowany jak spływa z góry i otacza mnie. Wszelkie rozterki życia znikały pośród serwowanej fatamorgany. Tkwiłem zachłyśnięty przedstawieniem. Wszystko inne odrzuciłem na bok. Siła przedstawiona jako bezkształtna czerń muskała moje poliki. Igrała ze mną. Mamiła i wprowadzała w trans. Serce dudniło w rytm tej chwili. – Zastanawiałeś się kiedyś czym jest sen? Jaki sens mają obrazy ukrywające się za dnia? Czy aby na pewno nasza dusza egzystuje we właściwym świecie? Co o tym sądzisz Gabrielu? Poznałem ten głos. Ten sam ton, nieco piskliwy, ale poważny. Brzmienie małej dziewczynki, która niegdyś pokazała mi symbol Insignii. To była ona. Pojawiła się jak anioł stróż w momencie kiedy ja zapadałem się w głąb piekła pod ciężarem hipnozy. W sumie nie wiem czy jest symbolem wybawienia czy jednak upadku. Gdy otworzyłem oczy ujrzałem ją. Nie musiałem szukać po pustej palecie barw. Stała tuż przede mną. Wyprostowana, ręce swobodnie opadały wzdłuż linii ciała i z podniesioną do granic możliwości głową bacznie mnie obserwowała. Z niewinnym uśmiechem taktownie chciała chyba zacząć dyskusję. Teraz? Właśnie w tym momencie? Nigdy nie wyobrażałem sobie gorszego momentu na filozoficzne rozmowy niż tuż przed zbliżającym się armagedonem. – Nie każda rozmowa jest bezwartościowa. – rzekła jakby znała moje myśli. Jakbym już nie był prywatnym detektywem a raczej pieprzonym filozofem, który tuła się na swej drodze krzyżowej. Obejrzała się wodząc mój wzrok ze sobą. Wyglądaliśmy śmiesznie. Ja dorosły człowiek, prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, sylwetką przypominający atletę i małe dziecko z dwoma blond kucykami. I to właśnie ten mały skrzat prowadził mnie jak matka swą 65
~~Koszmar Michaela Knighta~~
pociechę. – Tu nic nie ma. Jest pusta przestrzeń, ja i ty. Nic nam nie grozi, gdy spędzimy kilka minut rozmawiając. – była cierpliwa, ale wyczułem, że bardzo nalega, aby jednak scena, którą to sobie wyobraziła przeistoczyła się na swój sposób w rzeczywistość – Czego chcesz ode mnie? – nie chciałem przedłużać i bawić się w intelektualne dysputy. Pragnąłem odpowiedzi. Uśmiechnęła się szerzej. To była jej reakcja na to, że jednak otworzyłem popękane usta i złożyłem jakieś zdanie skierowane do niej. Jak łatwo jest zadowolić dziecko. – Nigdy nie zastanawiałeś się dlaczego ty? Dlaczego to ciebie to wszystko spotkało? – zaczęła dialog – Wierzysz w przeznaczenie? – A powinienem? – Wymijająca odpowiedź. – miała rację. Nie lubiłem niczego stwierdzać, gdy na tym się nie znałem. Wolałem usłyszeć prawidłową formułkę od osoby, która mnie dopytuje. Może to poniekąd system obronny. – Życie to splot niefortunnych okazji, które doświadczamy każdego dnia. Pytanie brzmi czy te okazje, które ciebie spotykają są rzeczywiście dla ciebie. – Sugerujesz, że jestem tylko zabawką w czyichś rękach? Uroczo się roześmiała jeśli to w ogóle możliwe w sytuacji, w której się znaleźliśmy. Podeszła do mnie o krok bliżej. Musiała wygiąć się lekko do tyłu, by zadrzeć głowę tak wysoko, by móc spojrzeć od dołu w moje oczy. Z tego entuzjazmu zarumieniły się jej poliki. Przypominała zauroczoną nastolatkę zakochaną w niewłaściwym chłopcu. – Same pytanie bez odpowiedzi. Może to ja powinienem ciebie pytać? – odsunąłem się o dwa duże kroki. Nie zamierzałem przytulać się do stworzenia. W każdej chwili mogła przejść metamorfozę i wbić mi pazury głęboko w skórę. Nie ufałem już żadnej wizji przetaczającej się po mojej głowie. Byłem po części zmęczony fałszywymi obrazami. – To tak nie działa Gabrielu. – uśmiechnęła się raz jeszcze – To jak to działa?! Ile razy mam klęczeć przed własnym pieprzonym krzyżem, aby kogoś w końcu zadowolić? Może mi wytłumaczysz skąd w mojej głowie w jednej chwili tyle gwoździ? Opuściła na chwilę głowę w dół. Splotła dłonie ze sobą. Byłem zły, nie wzruszało mnie widok psa z opuszczonym ogonem. – Bo powinieneś już dawno umrzeć. – spokojny, bez emocjonalny głos jak sztylet 66
~~Koszmar Michaela Knighta~~
precyzyjnie wbił się w serce. Nie było w tym zdaniu żadnej ironii, ukrytego sensu. Jedna, krótka informacja. Żyję chociaż ktoś inny skazał mnie już na śmierć. Miałem umrzeć, lecz pomimo złowrogiego wyroku nadal czułem. – Uważasz, że jesteś przeklęty, bo całe zło otaczające ciebie przez całe twoje życie właśnie zebrało się na żniwa. Ja uważam, że jesteś wyjątkowy.
Skopany,
zakrwawiony
ze
zniszczonym
sumieniem,
ogołocony
z
człowieczeństwa powinieneś już dawno leżeć w trumnie. Nie zrobiłeś tego. Walczysz. Wątpisz. Upadasz, ale podnosisz się. Dlatego nie czekają na ciebie żadne odpowiedzi. Nie były to zbyt motywujące słowa. Nie działały na mnie słodkie i podniosłe frazy niczym monologi starożytnych herosów tuż przed ich ostatnią bitwą. Jednak coś przedostało się do mojej twierdzy okrytej mrokiem. Coś pękło. Po raz pierwszy poczułem, że mam w pewnym sensie swojego kibica. Nie byłem już prywatnym detektywem. Już dawno kryminał zniknął w czeluściach. – A teraz... – podniosła głowę. Twarz była poważna, może trochę drętwa, na pozór zbyt teatralna porównując ją do młodzieńczego entuzjazmu jeszcze chwilę temu – uciekaj. On tu jest. Uciekaj! Prysła jak bańka mydlana. Intensywna, baśniowa. Usłyszałem wtedy trzepot skrzydeł. Po raz kolejny upadły z nieba zwiastował swe przybycie. Chciał mnie. Chciał dokończyć co zaczął. Nie byłem pieprzonym magikiem, nie posiadałem żadnej mocy. Może po prostu szybko biegałem. Nie bardzo mnie interesowało spotkanie z latającym wyżeraczem dusz więc posłuchałem rady i zacząłem biec przed siebie. Całe otoczenie zaczęło nabierać kształtów i kolorów. Po ukończeniu średniego dystansu na olimpijskim stadionie dostrzegłem wyjście z jaskini. Nie widziałem swojego oponenta, ale dźwięk stawał się coraz bardziej wyrazisty. W pewnym sensie soczysty od chęci wbicia się w moje ciało. – Gabriel, podaj piłkę! – dziewczęcy głos przypominający aparycją moją siostrę zadudniał w mojej głowie, nie zatrzymałem się obawiając się kolejnych sztuczek demona – Proszę pani, Michael jak na swój wiek jest zbyt oderwany od rzeczywistości. Obawiam się najgorszego. – kolejny szept z przeszłości wbił swe ostrze w moje poharatane plecy. Przypominam bardziej tarczę strzelniczą niż zwiastun jakiejś zemsty. – Gabi! Gabi, gdzie jesteś? Mówiłam ci, że nie wolno chować się przed siostrą! – Przepraszam. 67
~~Koszmar Michaela Knighta~~
– Głuptasie, znowu cię mam! – Ej, nie wolno oszukiwać, gdy się bawimy! – Heh, nie obrażaj się. Wiesz, że zawsze będę ciebie kochała. Nawet jak śmierć nas rozłączy. Stanąłem na chwilę. Zacisnąłem pięści ze złości. Łzy popłynęły po szorstkich policzkach. Napięte usta chciały krzyczeć, wyć jak wilk do nieosiągalnego księżyca. Skurwysyn siedzący w mojej głowie uderza mnie raz po raz poniżej pasa. Oddychałem ciężko i płytko. Wyglądałem jak wygłodniała bestia, która ostatni swój posiłek miała około pół roku temu. Dialogi, które nosiłem ze sobą głęboko w mrocznym sercu wypełzały jak najedzone naiwnością robaki zza grobu. To właśnie siostra nigdy nie straciła wiary we mnie. We mnie! W przerażonego dzikusa rzeczywistością. Moje najmłodsze lata pamiętam jak przez mgłę. Ciemne, fałszywe, ukryte pod płachtą ciemności. Tylko ona, pośrodku niczego jak samotny diament lśniący w czasie burzy. To chyba jej śmierć chwyciła mnie za gardo, podrzuciła i wbiła w brukowaną ziemię. Wtedy właśnie zacząłem się zmieniać. Stałem się gorszy niż wszyscy dookoła mnie. Ani dobry, ani zły. Zmieniałem położenie jak wahadełko w starym zegarze, aby przetrwać. Ciągle dostosowuje się do zaistniałych warunków gry. Chorej gry zwanej życie. Bękart egzystencji. Bez nadziei, bez miłości i wiary. Czy mam prawo istnieć pusty w środku? A jednak ktoś bądź coś pcha mnie dalej. Potykam się o kolejne kłody lądując w gaju kaktusów. Ociekam krwią i idę. Przed siebie. Uciekam przed siebie, a ciemność goni mnie jakbym to ja był winny całemu złu na świecie. Jakbym to ja bym przeklęty. Nie poddaje się. Wymyśla coraz ambitniejsze chwyty, aby mnie powalić raz a porządnie. A ja pomimo zmęczenia ciągle stoję i sam się dziwię mej desperacji. Bujam się we wszystkie strony, otrzymuję kolejne ciosy, które nie sposób zatrzymać i kurwa stoję. Dziś jednak ktoś odważył się zebrać moje wspomnienia skrywane głęboko i wykorzystać przeciwko mnie. Tego nawet najgorszy wróg nie powinien robić. – Czego ty kurwa chcesz ode mnie?! – jęknąłem z przytupem. Brzmiało to trochę komicznie, bo na początku się zachłysnąłem własną śliną, ale jak w transie kontynuowałem wrzaski dziewicy. Nikt nie odpowiedział. Tylko nieznośny trzepot skrzydeł tuż nad głową. – Odpowiadaj!! 68
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Zacząłem strzelać na chybił trafił. Bardziej na chybił jeśli pytacie mnie o zdanie. Wirowałem w szaleństwie przy akompaniamencie świszczących pocisków przecinających niezdrowe powietrze. Aż skończyły mi się lekarstwa w magazynku. Rzuciłem pistolet gdzieś w lewą stronę. – Kurwa! – podparłem się o kolana. Zostałem sam, nieuzbrojony. Zacząłem iść w wybranych kierunku. Nie wiem kiedy wyszedłem z tej jaskini. Na szczęście nie słyszałem dalej szeptów. Jakbym speszył klauna stojącego za plecami, który recytował według niego zabawny wierszyk z dzieciństwa pana Knighta. Otarłem pot z czoła. Spojrzałem na brudną dłoń. Naprawdę zaczynam tracić zmysły. Któż wie czy największy wariat tego ośrodka właśnie nie biega wolno tuż za jego murami. Wstrzymałem oddech. Ujrzałem drogę do Rzymu. Brukowana ścieżka chowająca się tuż zza horyzont, a po jej bokach gęsty las krzyży. Nie wszystkie były opuszczone. Kątem oka dostrzegałem nieszczęśników, których nie potrafiłem rozpoznać z twarzy jak wiszą w męczarniach między życiem i śmiercią. Między cierpienie a wiecznym snem. Nie wiem już co jest prawdą, co obłudą, a co tylko moim koszmarem. Nie potrafiłem w tamtym momencie złapać się jakiejś realnej myśli i spróbować wydostać się z tego przeklętego snu. Przypomniały mi się słowa, które sam niegdyś powiedziałem. Jesteś bohaterem książki. Mój scenarzysta jeśli gdzieś istnieje jest sadystycznym wypierdkiem, który jedynie znęca się nad swym tworem. Ciężko oprzeć się boskiej władzy nad egzystencją innego człowieka, nawet tego wymyślonego. Zabrzmiało ironicznie. Tak brzmieć powinno. Nie próbuje się już oszukiwać. To jest życie, które pogmatwało się już na dobre albo na złe, jeśli mam być bardziej szczegółowy. To wszystko nie łączyło się w logiczną całość. Ten widok z doliny śmierci był tego dowodem. Tylko czy aby szaleństwo kiedykolwiek było poukładane? Raczej nie. Otumaniony cieniem krzyży postanowiłem przejść przez dosłowną drogą krzyżową. Nie wiedziałem tylko co mnie może spotkać po drodze. No może prócz tego, że to nie będzie miły widok. Tuż przed pierwszym krokiem szepnąłem do samego siebie. – Weź się w garść... Michael. – Michael. Michael. Michael... – głos dochodzący znikąd niepokoił swoim brzmieniem. Był niewinny, wyrazisty jakby wypowiadał je stereotypowy dobry nauczyciel, 69
~~Koszmar Michaela Knighta~~
który chce tylko pomóc swojemu uczniowi. Właśnie ta niewinność przerażała mnie. Nic na tym świecie nie jest niewinne. Same już przyjście na ten brudny świat jest grzechem. To choroba tkwiąca w nas od środka i powoli zjadająca naszą duszę. Niektórych wolniej, innych szybciej. Pytanie brzmi czy zdąży nas pochłonąć zanim umrzemy. Spojrzałem w lewo, potem w prawo. Prócz krwawego spektaklu ludzi próbujących złapać ostatnie oddechy u kresu nędznego życia nie potrafiłem dostrzec osoby, która mnie woła. Jak sufler niewidoczny dla publiki podsuwał kolejne teksty tłumiące mój rozsądek. Przypominał mi obrazy z przeszłości. Drwił z mojej bezsilności. – A chciałeś mnie tylko uratować. Zamiast tego moja dusza płonie w piekle ukrzyżowana na krzyżu nienawiści. Obróciłem się w prawo i w głębi ujrzałem ją. Nogi ugięły się pod ciężarem sumienia. Po raz kolejny koszmar dotknął mnie wyraźnie. Sam wisiała wśród innych nieszczęśników. Tak samo pobita, pewnie wielokrotnie zgwałcona. Wszystko po to, aby bohaterstwo miało gorzki smak. Nie wierzgała na krzyżu, nie próbowała resztkami sił wyrwać się od mojej winy. Wisiała jak pacynka powieszona przez dziecko na płocie. Poddała się. Jej oczy świeciły radością, że cierpienie w grudniu ustało. Być może to było jej wybawieniem. Mniejsze zło istnieje, więc czemu nie mniejsze cierpienie miałoby nie być celem samym w sobie. Przez moment wpatrywałem się jak zahipnotyzowany. Jednak nie podszedłem. Nie bacząc czy to prawdziwa wizja piekła czy tylko utopia mojego umysłu, ruszyłem przed siebie. Nie miałem odwagi nawet przed samym sobą prosić o wybaczenie. Nie miałem sił złożyć kilku słów przepraszających w jedną sentencję. To było za dużo dla mnie. Nie teraz i obawiałem się, że również nigdy nie pogodzę się z tym. Wielokrotnie grzeszyłem, wielokrotnie miałem co żałować w życiu, jednak ona, piękna jak róża miała być taką odskocznią od świata. Lśnić jak słońce w mrocznej przestrzeni kosmosu. Ogrzewać strudzone ciało tułacza wiecznego i być jak przystań w czasie największych sztormów. Jednak przybyłem jak posłaniec zagłady sprowadzając na nią czarną śmierć. Czarną jak smoła, gęstą jak wsiąkająca krew w błoto. – Michael. – znów bezdusznym, pozbawionym życia głosem zwróciła się do mnie. Chciałem już jęknąć, by dała mi spokój. By nie męczyła mnie jako wizja największej porażki. Może znów się nie odważyłem, a może po prostu zabrakło mi czasu, bo po chwili dodała 70
~~Koszmar Michaela Knighta~~
słowa, które wyryły się na moim pomniku z marmuru jak rysy – Wybaczam tobie. Opuściłem głowę, ręce swobodnie wisiały wzdłuż ciała, a ociężałe nogi pchały mnie dalej. Nie odwracaj się. Tylko się nie odwracaj. Powtarzałem sobie tak kilkakrotnie. Dotrzymałem w końcu danego słowa. Nie mogłem jej spojrzeć po tych słowach prosto w oczy. Może dziecino naprawdę mi wybaczyłaś, jestem wstanie to uwierzyć bez szukania jakiś podtekstów czy zwyczajnych ukrytych znaczeń. Jednak ja nie potrafiłem wybaczyć sobie. Zbyt dużo rzuciłem na szalę, zbyt dużo to wszystko mnie kosztowało. Powiadają, że człowiek jest kowalem własnego życia, ponieważ gdy poświęci się w stu procentach może dokonać cudów. Ja poświęciłem znacznie więcej. Nie tylko straciłem siły, ale postawiłem na szali nawet duszę i przegrałem. Raz jeszcze życie pokazało prawdziwą twarz. Nie jest baśniowe jak w opowiadaniach gdzie królewicz wręcz sunie po głowach kolejnych przeciwników, by jednym, nic nie znaczącym pocałunkiem obudzić królewnę. Tak rodzi się zabójcza nadzieja, która wraz z kolejnymi porażkami zamienia się w wegetację. Nie miałem czasu jednak użalać się nad sobą. Chciałem wydostać się z tego pokracznego więzienia. Mój własny umysł budował szczelną klatkę. Okazał się największym zdrajcą. Może tak właśnie rodzą się wariaci? Po przez zdradę najbliższej osoby, własnego ja? Pytania filozoficzne rzucane na wiatr przez prostego skurwysyna nie były dobrym znakiem. – Pan Knight. Cóż za miła niespodzianka. – szemrany głos gdzieś z oddali zbliżał się z niesamowitą szybkością. Ostatnie sylaby pochodziły tuż obok mnie. Nie myliłem się. Na wyciągnięcie ręki, na trzeciej w moim radarze stał on. Teraz pewny siebie, trochę arogancki ostatni Templariusz. Jakby mógł nadąłby się dumą, że i ten który zrzucił go do piekielnych włości sam znalazł się w tym miejscu. Nie miałem co żałować rodzących się emocji. Nikt bezpodstawnie tutaj nie trafia. Żadna sztuczna trwoga, aktorskie proszenie o wybaczenie nic nie dadzą. Sąd ostateczny jest jedynym sprawiedliwym sądem jaki człowiek ujrzy na własne oczy. Brak korupcji, nieścisłości, zmowy świadków i poszlak powodują, że nie trzeba oszukiwać. Sędzia jest wieczny i nieomylny. Jedynie czego mógł żałować, że nie wyszło. Tak po prostu nie wyszło. Zrobił wszystko, aby przetrwać w świecie. Sprzedał mnie, sprzedał braci tylko po to, aby dokupić garść piasku do przeciekającej klepsydry. Z jednej strony rozumiałem jego zachowanie. Sam 71
~~Koszmar Michaela Knighta~~
ratując swoją dupę podpaliłem pół miasta gasząc przy tym kilka iskier życia, by samemu nadal świecić. Jednak wszystko ma swoją cenę. Karma to opowieść ucząca gówniarzy w szkołach, że dobre uczynki wracają, by wynagrodzić nam trudy dobroci. Tak to nie działa. Dobro nie wygrywa. Nie musi. Trwa. Jedynie trwa. Karma jak zło jest katem. Każdy twój zły uczynek wraca spotęgowany. Wydaje plon, który obraca się przeciwko tobie. Ja to wiedziałem tak samo jak wiedział ten, który teraz stoi naprzeciwko mnie. – Wysłałeś mnie do wszystkich diabłów! A sam byłeś jednym z nich! – warknął jak wściekły, mały kundel przywiązany do budy. Bezpiecznie mógł szczerzyć zęby. Hipokryta. To też dzięki niemu wracałem z mentalnej, ogłupiającej podróży przez filozofię nędznego życia. Jego buńczuczne słowa wydarte z pamiętnika zazdrosnej nastolatki były jak nektar bogów. Czułem się jakbym wchłaniał ambrozję tuż obok potężnego Zeusa, który jak dobry przybrany ojciec pozwolił mi pobawić się jego błyskawicami po posiłku. Nazywam się Michael Knight. Prywatny detektyw. Desperat, który zapłaci każdą cenę, aby wyrwać się z tego koszmaru. By przedłużyć choć na trochę swoją egzystencję. Jakkolwiek życie nie byłoby ciężkie, podłe, pozbawione sensu i radosnych barw to jednak miało coś w sobie, że uzależniało. Nienawidzisz tego, ale nie chcesz się od tego oderwać. Doskonały narkotyk przepełniający nasze ciała i umysły. Uniosłem głowę wysoko, wyprostowałem plecy, usztywniłem ręce, by bezwładnie nie wisiały wzdłuż ciała i spojrzałem się na niego. Miał być posłannikiem nieba, pasterzem prowadzącym owieczki ku błękitnemu wybawieniu. Okazał się wilkiem w przebraniu walczący o kolejny kęs z zatrutego mięsa. To właśnie on stał się moim aniołem stróżem w tamtej chwili. Odepchnąłem go, rzuciłem mroczne spojrzenie niczym z opowiastki nastolatków w czasie orgii słów przy nocnym ognisku i wróciłem na ścieżkę. Wiedziałem, że jeśli będę podążał dalej w końcu znajdę wyjście. To w końcu mój koszmar i po części moje reguły. Nie mogłem przyrzec sobie, że nigdy już się nie złamię, ale miałem w końcu dowód, że są gorsi ode mnie. – Spierdalaj. – jak dziecięca bańka mydlana zniknął z moich oczu. Raz jeszcze postawiłem się. Raz jeszcze wystrzeliłem w kogoś ołowiane słowa w tej formie czy w innej. Ten sam skutek był. Problem na chwilę się oddalił. To był czas wytchnienia jak przerwa w 72
~~Koszmar Michaela Knighta~~
olimpijskich zmaganiach między kolejnymi zawodami w dziesięcioboju. Las krzyży deformował się na moich oczach. Znane twarze bladły w pożółkłej bieli promieni słonecznych, a karmazynowy piasek bawił się w futurystyczną sztukę malarską kreśląc niezwykłe figury przy pomocy wiatru. Może gdybym nie był nieczułym jaskiniowcem zwróciłbym uwagę na te kształty. A tak to jak szczeniak ze starszej klasy rozdeptywałem babki tworzone przez małolatów. Nie mogłem jednak nie zauważyć zmian w krajobrazie. Nędza i rozpacz przybrały bardziej gustowne ubrania. Żywa łuna księżyca zastąpiła leniwie cytrynowe słońce, a znak chrześcijaństwa zastąpiły ponure konary drzew. Ściółka skrzypiała pod nogami. Ta metamorfoza nie trwała kilka chwil. To trwało dłuższy czas. Przypominało to jakieś urządzenie renesansu, które zadziwiało swoim mechanizmem nieświadome oczy prostych ludzi. Ja jednak w tym momencie nie przejmowałem się fantastycznym kunsztem kreatora tego podniosłego wydarzenia. Sądziłem, że nic nie może mnie zaskoczyć. Jednak jak to zwykle bywa w takich momentach, dzieją się rzeczy nieoczekiwane. Nie był to wyszukany twist na miarę największych kryminałów jakie ujrzał świat literacki. Nie byłem nawet pewien czy moja opowieść jest jeszcze tym czym zakładałem. Jednak życie pisze pokrętne scenariusze i tylko na niewielką jej część mamy wpływ. Pod jednym z mrocznych strażników siedział mężczyzna. Długie, blond włosy, perfekcyjnie ogolony i zadbany. Nic nie robił. Jedną nogą miał zarzuconą na drugą, a plecami opierał się o konar. Jedna ręka ułożona była bezwładnie na brzuchu, a druga głaskała ziemię. Sprawiał wrażenie niezwykłego luzaka. Nawet w cieniu drzew był dobrze widoczny. Jakby chciał, aby ktoś go dostrzegł i zapytał co tam człowieku robisz. Był inny niż swoi poprzednicy, którzy nawiedzili mnie poprzednio. Nie prosił o uwagę. Raczej mógłbym go opisać jak bilbord z jednym mądrym zdaniem gdzieś na skraju wielkiej tablicy ogłoszeń. Jako, że chciałem mieć to już z głowy podszedłem do niego. Od razu zauważył mnie i przyglądał się jak do niego podchodzę. Jego twarz nic nie zdradzała. Idealny przykład pokerzysty. Nawet jego oczy były bardzo ludzkie. Nie śmigał nimi na chybił trafił. Był zainteresowany i skupiony na mnie. Jakby mnie nie kojarzył. Może to ja tym razem byłem zjawą dla niego? 73
~~Koszmar Michaela Knighta~~
– Kim jesteś? – zwrócił się do mnie nie zmieniając pozy – Moje imię nic ci nie powie. – zbliżyłem się na cztery, może pięć kroków i ukucnąłem. Przyglądałem się tej osobliwości. – Więc ty również jesteś w tym koszmarze, z którego się nie możesz obudzić. – rzekł niespodziewanie. Wyrwany z życia, uwieszony między egzystencją a śmiercią. Sprawiał wrażenie pogodzonego ze swoim losem. – Nie ma przed tym ucieczki. – dodał niedbale opuszczając łeb Moje nogi nie wytrzymywały ciężaru ciała, więc oparłem się dłońmi o ziemię. Nie wiedziałem co mam teraz powiedzieć. Jakich słów użyć, aby czegoś się dowiedzieć. Brzmiał tajemniczo, jednak to co mówił łatwo było dopasować do mojej sytuacji. Być może mówił o tym samym koszmarze, który i ja kosztuję każdego dnia. – Ucieczki? Przed czym? – Przed koszmarem. Przed szeptami w twojej głowie będące jak połamane szkło raniące cię za każdym razem. Przed zmęczeniem. Przed wizjami tak silnie wpływającymi na twoją psychikę. Nie da się uciec, gdy dusza została sprzedana diabłu. – spojrzał na chwilę w moją „zamyśloną” twarz – Nazywają mnie Pustelnik. Błądzę od lat, może i wieków i nie znalazłem wyjścia. Tylko śmierć jest ostatecznym rozwiązaniem. – Więc czemu żyjesz? – Nie mam odwagi, by tak łatwo zrezygnować z życia. Być może to tylko sen i śmierć obudzi nas z niego i w końcu w realnym świecie otworzymy oczy. Wszystko na to wskazuje. Głosy, obrazy malowane naszymi ranami. Wszystko. Jednak czy odważyłbyś się odebrać życie nie mając pewności? – Nawet gdyby ból sięgał zenitu... nie. – Sam zatem rozumiesz dlaczego tkwię zawieszony w próżni. Pogodziłem się, że nie ma stąd wyjścia. Aby odebrać sobie życie trzeba posiadać ogromną odwagę. Tylko tchórz walczy z całych sił, aby przetrwać najgorsze. Tylko tchórz nie chce zmian, gdy nie wie co ze sobą przyniosą. Oto nasze przekleństwo. Nasza zguba. Usiadłem koło niego. Miał w pewnym sensie rację. Siedzieliśmy w pełnej ciszy. On nadal głaskał ziemię, na której był wygodnie ułożony. Przypominaliśmy w tamtym momencie dwóch starców, dwóch weteranów jakiejś krwawej wojny, którzy wrócili po zakończeniu rzeźni do miejsca, gdzie pochowaliśmy swoich towarzyszy. Smutek mieszał się z 74
~~Koszmar Michaela Knighta~~
bezsilnością. Dwóch ślepców, którzy nie potrafili dostrzec światła. Dwóch tchórzy trzymających się marnej egzystencji. Byliśmy wypaleni, schorowani i tacy starzy na duszy. Może siedziałbym dalej jak ta ciapa na ściółce leśnej i gnił jak powalone drzewo przez grom prawdy, gdy w oddali zauważyłem świecący punkt skrzętnie schowany przez ciemne korony drzew. – Widzisz to światło? – zapytałem zaciekawiony – Już dawno nie widzę niczego prócz mrocznej bieli. – wtedy zauważyłem, że jego oczy nie miały źrenic. Ciemność ukradła mu wzrok i tylko sprawiał wrażenie normalnego człowieka. Wstałem z kolan i wyprostowałem się. Kątem oka zauważyłem nieśmiały, niewielki uśmiech na kącikach ust. Chyba ucieszył się, że jeszcze do niego nie dołączyłem. Nie wiem co mnie pchnęło w stronę tego punktu. Może śmierć w drodze jest jednak lepsza niż senna dewiacja. Bez słowa oddaliłem się od męczennika z wyboru głaszczącego swe omamy. To nie był dobry czas na pożegnanie. Żadne słowa nie oddadzą sensu moich myśli, ponieważ sam nie byłem pewien czego chcę. Czułem się zagubiony, ale szedłem dalej. Moje nowe motto nadawało sensu temu wszystkiemu. Cokolwiek by się działo Michael, idź przed siebie. Więc szedłem przed siebie. Jakby nigdy nic. Nocne niebo było przerażające. Zawsze gdy spoglądałem w górę i oglądałem te świecące lampiony mieniące się na wysokościach dopadał mnie smutek. Gwiazdy mają własną symbolikę. Gdzieś w oddali jest światło, mnóstwo wyjść z ciemności. Jednak nawet jeśli człowiek wszystko poświęci nigdy nie dotknie tej jasności. Jak pies będzie wył i wpatrywał się na mięso zza szybą. Są jak niedoścignione marzenie. Obijając się między gołymi pniami w końcu trafiłem na skarpę. Kilka metrów niżej woda rozbijała się o skały, a ja jak ten nieświadomy niemowlak raz jeszcze uratowałem swe życie nie robiąc niepotrzebnie jeszcze jednego kroku do przodu. Szum oceanu wydawał się taki spokojny. Grzmiał tysiącem głosów. Majestatyczny, olbrzymi, ale z natury cierpliwy i pogodny. Nieprawdopodobne jak można zachwycić się jednym dźwiękiem, jedną, małą rzeczą. Nie zapomniałem, że te drobne wyrazy szczęścia są tylko utopią. Jak kropla wody na pustynnym morzu piasku. Jedynie wzmaga pragnienie, by w konsekwencji dwunożna istota umarła w 75
~~Koszmar Michaela Knighta~~
cierpieniach. Cieszyć się małymi chwilami to jak karmić siebie słodziutkimi kłamstewkami. Poczujesz się lepiej, jednak nie zmieni to obrazu świata, w którym żyjesz. Promyk słońca nie ogrzeje cię w czasie burzy, a świetliki przyczepione do czarnej płachty nocy nie ukoją samotności. Dlatego właśnie szybko zmazałem chwilę przyjemności i skierowałem swój wzrok na latarnię. To właśnie ona puszczała mi oczko. Stara, opuszczona rudera nadal iskrzyła życiem. Nie bardzo przypominam sobie, aby Azyl posiadał cudo budownictwa ratujące żeglarzy w czasie wichur. Doszedłem w końcu tak daleko to postanowiłem zbadać co takiego jest w tej budowli, że woła mnie i wyciąga z mrocznego lasu. Rozejrzałem się i westchnąłem. No tak, jakby można było inaczej. Nie ma żadnej innej drogi jak mozolne zejście na dół. Już raz startowałem na olimpiadzie głupców w skakaniu po dachach w zimowej porze. Cóż zatem przeszkadzało mi, aby spróbować raz jeszcze zadrwić ze swojego rozumu? I to w imię przeczucia? Tylko ja mogłem to uczynić. Jednak, desperat chwyta się brzytwy jakkolwiek nie byłaby ostra. A może to był tonący? Któż wie. Wypatrzyłem doskonałe miejsce według mojej opinii do tego karkołomnego wyczynu. Schodziłem ostrożnie chwytając się wystających skał. Dopiero po chwili zauważyłem, że wiatr wzmógł się i obijał moje plecy niewidzialnym batem. Jakby pospieszał niecierpliwiąc się kiedy w końcu runę w swoją otchłań. Nawet narodziła się w głowie myśl. Jeśli umrzeć to chociaż starając się naprostować pewne rzeczy. Każdy kolejnych chwyt i podpora dla nóg trzaskała przy dotyku. Jakby ktoś nie był zbyt zadowolony, że ciągnę go w dół. Fale na dole robiły się coraz większe. Niestety muszę was zasmucić. Nic szczególnego nie wydarzyło się. Sam byłem zdziwiony, że udało mi się bezpiecznie zejść na skały. Jednak gdy odwróciłem się... – O kurwa! – jak posąg z piasku zniknął powoli niesiony wiatrem. Zdążyłem jednak rozpoznać twarz i posturę. To byłem ja sprzed wydarzeń zimowych pół roku temu. Wyprostowany sukinsyn z podejrzliwym spojrzeniem nienawidzący tego obrzydliwego świata. W sumie co do tego to nic się nie zmieniło, a może nawet pogłębiło. Mogłem się wszystkiego spodziewać, ale jeszcze nie zostałem zaatakowany właśnie przez samego siebie. W końcu mogę i to odhaczyć w swoim notesiku. Nie było miejsca na 76
~~Koszmar Michaela Knighta~~
żarty. Mokry przez natarczywą bryzę stałem osłupiony. Nagle usłyszałem swój głos. Jednak dochodził z każdego kierunku. – Puk puk. – nie było to zbyt wyszukane zdanie, by zacząć rozmowę – Nie lubimy konfrontacji w cztery oczy? – odpowiedziałem z lekką nutką wulgaryzmu – Puk puk. – Długo zamierzasz się bawić? – Puk puk. – z łatwością rozpoznałem swój głos. Miał jednak coś w sobie, że wiedziałem, że to nie mogę być ja. Nie miał tego charakterystycznego brzmienia. Mój normalny głos przypominał aktora grającego na scenie. Można było wyczuć, że emocje kopulują między literkami. Ten był wyprany z tego. Jak automat powtarzał jedną sentencję. – Kto tam? – Michael Knight. – rzekł ochoczo, choć wyczuwałem sztuczność w jego wypowiedzi – To może przywitasz się ze mną tak abym mógł ciebie ujrzeć? – Nie wiesz jak wyglądasz? – Wiem jak ja wyglądam, ale jak ty już nie. Boisz się? – Jestem tobą, a ty mną. Od pierwszego dnia twojego poczęcia jestem z tobą. Jestem lepszą połową. To właśnie ja utrzymuje ciebie przy życiu. To ja pociągam za spust, aby lufa czerwieniała, a w powietrzu unosiła się woń spalonego prochu. Uwielbiasz ten zapach. – nie przerywałem mu. Uznałem za bezsensowne w trącanie się w tym koszmarze. I tak na ogół kończyli swoje wypowiedzi. – Co się stało, że w końcu zaszczekałeś? – Puk puk. Pik pik. Niczym podpięty pod respirator dźwięk. – Nie rozumiem. – Jedno słowo, jedno rozwiązanie. Śmierć. To ona wybawi nas od złego. Idąc ciemną doliną zła się nie ulęknę. Pochłonięty ciemnością wciąż widzę na nocnym niebie niebiańskie światełka. Szybki ruch. Jedno pociągnięcie. Huk, dym, który uwielbiamy i sen skończy się jak pikanie na szpitalnej sali. Pik pik... Słuchałem z uwagą słowa czarta przebranego w ludzką skórę. Nie brałem tych słów pod uwagę. On chyba też zdawał sobie sprawę, że dwa razy na to samo przedstawienie się nie nabiorę. Może szkoda było mu kreacji, którą stworzył i w przypływie humoru kabaretowego 77
~~Koszmar Michaela Knighta~~
rzucił padlinę ku mych stóp. Nażryj się przed wielkim finałem! – Może spróbujemy to na tobie? Pokaż się a wpakuję w twoją mordę kilka sztuk ołowiu? – odezwałem się niewzruszony krótkim monologiem – Ha ha ha! – zagrzmiał niczym nadciągająca burza na horyzoncie. Pierwszorzędnie zagrał moją karykaturę. Piękny, zadbany, mający wszystkich w dupie człowieczek. Tak by wyglądał jeśli miałby się tutaj przede mną pokazać. – Gabriel nie jest na tyle głupi, aby nabrać się na tanią sztuczkę. – ciągnął dalej powoli gubiąc mój ton głosu – Pytanie brzmi, a co jeśli rzeczywiście dobrze ci radzę? Uwolnić się od cierpienia, szeptów, głosików smyrających twą duszę, ode mnie i od innych. Czy to tak mało, aby strzelić sobie w czoło? Jestem kłamcą bądź prawdę mówię. Szanse są pół na pół. Wyzwanie na ciebie czeka! Ha ha ha! – Skończyłeś? – Mały Gabi udaje wielkiego twardziela z wielką pałą między nogami. To mi się podoba. Pamiętasz kiedy po raz pierwszy dostrzegłeś moje oczy? Widziałeś piekło, ludzi katowanych, jęczących z bólu nędzników. Wielu z nich obciągało mi laskę, aby tylko choć przez chwilę nie czuć bólu. – Pamiętam. – uśmiechnąłem się pod nosem – Pamiętam twój wyraz twarzy, gdy wystrzeliłem w twoim kierunku cały magazynek ty chory skurwysynie! Nigdy nie zapomnę twarzy przerażonego chłopczyka, który okazał się bardziej ludzki niż myślał. Jeszcze nie raz postawię się wielkiemu władcy życia i śmierci, bo ja do kurwy nędzy jestem Michael Knight! – Twoja dusza i tak będzie moja. – głos ustał niczym wystraszone dzieciątko widzące po raz pierwszy brodatego dziadka z dalekich stron. Przez moment poczułem moc. Może nie byłem taki słaby jak sądziłem? Może wielu z was już dawno postradałoby zmysły kiedy ja trzymam się na krawędzi jestestwa? Widząc zbliżającą się coraz masywniejszą burzę postanowiłem, że nie przywitam ją z otwartymi rękoma i szybko schowam się do stojącej nieopodal latarni. Zapakowałem w gwiazdkowe pudełeczko ostatnią scenę i odłożyłem na półkę, by w chwili zawahania otworzyć prezent i otrzymać od siebie pozytywnego kopa. Nie wiem dlaczego byłem taki zmienny. Raz potrafiłem się poddać, by następnie grzmotnąć tsunami porażek prosto w między pośladki. Czułem, że balansuje na wadze opętania a wyzwolenia. A długo w rozkroku nie utrzymam się. Niestety nie miałem zbyt 78
~~Koszmar Michaela Knighta~~
optymistycznych myśli względem swojej postawy. Wizje nasilały się, szaleństwo odsuwało rozum od władzy. Przypominałem bestię w momencie, gdy jechałem z ochroniarzami Nicoli po głowę samego diabła. Tylko tym razem nie byłem pewien czy to dobry omen. Po krótkiej szarpaninie ze starymi drzwiami wszedłem do środka. Po środku tańczył wesoło ogień zapraszając mnie, bym wszedł bliżej niego. Po lewej stronie stare łoże okryte solidną warstwą kurzu sugerowało, że już dawno nikt nie obciążał swym cielskiem leciwy mebel. Bliżej drzwi po tej samej stronie drewniany stolik z krzesłem tulili się do siebie. Po prawej natomiast kręte i strome schody prowadziły na górę. Być może tam znajduje się człowiek, który zapalił światło i rozpalił ogień w kominku. Jednak wróciłem oczami na stolik. Leżał tam zeszyt. Niezbyt wykwitnie dekorowany. Zwykły, poszarpany i ze zniszczoną przez czas szaro–burą okładką. Było w tym coś dziwnego. Przykuwało uwagę. Dziennik ułożony był idealnie, parę centymetrów nad końcową linią blatu i na oko pośrodku powierzchni drewnianej. Brzegi natomiast równoległe biegły wraz z kantami stołu. Zbliżyłem się, usiadłem na skrzypiącym krześle i w półmroku otoczenia otworzyłem pamiętnik. Na chybił trafił zerknąłem na któryś z kolei wpis. „Biała suka zakryła ulice Haven City. Zgniły moralny kręgosłup miasta ukrył się pod białą pierzyną. Ja natomiast siedziałem jak zwykle w swoim biurze w gęstej atmosferze przesiąkniętej cynizmem moich myśli. Moja sytuacja w tamtym czasie nie była do pozazdroszczenia. Po obu stronach ulic pełzały kurwy sprzedajne, świat ukazywał mroczną stronę życia, a mi brakowało pieniędzy, by móc opłacić ten cholerny czynsz...” Instynktownie rzuciłem zeszyt z powrotem na stół. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że charakter pisma był niemal identyczny do mojego z charakterystycznym dużym m wygiętym lekko w prawą stronę i z dużą pętelką przy literze l. Wiele rzeczy się zgadzało. Nie było to przerażające, gdyby wpisy nie opowiadały wycinków z mojego życia. Przerzuciłem kilka kartek do przodu i znów zacząłem czytać. „Półprzytomny ledwo kontaktowałem ze światem. Dwaj goryle ciągnęły mnie na dach budynku. Byłem pogodzony ze śmiercią. Zmęczenie wypaczyło moją chęć do życia. Nie przeszkadzało mi w tamtym momencie nawet to, że zostałem w tak podły sposób sprzedany przez gości, którzy mnie wynajęli. Nigdy im tego nie wybaczyłem, ale w tamtym momencie nie miało to najmniejszego sensu. I tak za kilkanaście kroków kula przeszyje moją głowę i 79
~~Koszmar Michaela Knighta~~
zapadnie wieczna ciemność...” „Patrzyłem skurwielowi prosto w oczy. Sprzedał dusze za swoje rozgrzeszenie, a jedynie co otrzyma to kulę w łeb od gościa, który powinien już dawno wąchać kwiatki od spodu. Jedynie czym mi zaimponował to tym, że nie walczył. Pogodzony ze strachem i bezsilnością usiadł na tronie. Brakło tylko kilku słów. Umarł król, niech żyje król!” „Zło zwalczaj złem. Tak mawiał mój ojciec. Jak ja go nienawidziłem. Jedno trzeba mu przyznać, miał rację. Samemu diabłu spojrzałem w oczy i wystrzeliłem w podziękowaniu cały magazynek aż do czerwoności lufy. O dziwo huk był niczym wyzwolenie od ogłuszającej ciszy pełnej jęków i cierpienia. Przez krótki moment czułem się na nowo zdrowy. Nie trwało to długo, lecz nie zapomnę tej chwili do końca mych dni...” Czytając kolejne zapiski zastanawiałem się w jakim burdelu zamieszkałem, że nawet dziwki piszą swoje pamiętniki. Aż tak bardzo postradałem zmysły, że nie pamiętam swojej pierwszej wizyty w Azylu? Może to ja jestem pacjentem, a wszystko to aranżacja, by mnie wyleczyć? Przełożyłem na ostatnią stronę i zobaczyłem ostatni wpis. Przeraziłem się to co wyczytałem. „Znalazłem świecącą w ciemnościach wysoką, smukłą latarnię obijaną raz po raz falami czy to z prawej czy z lewej strony. Zanim wszedłem do środka musiałem stoczyć bój z samym sobą, a raczej z wrogiem, który podawał się za mnie. Przegrał, chociaż doskonale zdawałem sobie sprawę, że taki stan rzeczy długo może się nie utrzymać. Bałem się najgorszego. Pomimo obaw wszedłem do środka. Zgrabnie poruszający biodrami ogień przywitał mnie czule dając chwilę wytchnienia. Od dłuższego czasu nie czułem zimna na skórze, ale ciepło nadal działało intensywnie, pieszczotliwie. Zauważyłem pamiętnik. Szaro–bura okładka lekko zniszczona przez czas. Ułożona perfekcyjnie na stole. Niepokojony przez nikogo usiadłem na skrzypiącym, starym krześle i zanurzyłem się w lekturze. Wtedy też spostrzegłem charakterystyczne pismo. To było moje pismo i moje zapiski. Najnowsze wpisy działy się teraz, na moich oczach, chociaż już dawno zostały czarnym piórem spisane. Siedziałem zmartwiony i zagubiony. Co dalej? Co mam robić? Odpowiedzi nie było. Natomiast kolejny akt miał niedługo się zacząć. Nie zauważyłem za plecami tajemniczą zjawę skradającą się. Zanim miałem czas na interwencję poczułem silne uderzenie. Miało to tymczasowo obudzić mnie z tego chorego snu. Dobranoc...” 80
~~Koszmar Michaela Knighta~~
I zapadła ciemność...
81
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Część III: Oczekiwanie
Blade prześwity porannego słońca wpadały przez dziurawe drzwi do pomieszczenia. Raziły w powieki, który były ciężkie jak nigdy. Głowa pulsowała w rytmie bicia serca. Leżałem oszołomiony przez dłuższą chwilę. Ciało odmawiało posłuszeństwa obawiając się kolejnych przypływów bólu nachodzącego mnie przez co najmniej godzinę. Fale na zewnątrz łagodnie opadały na poszarpane skały. Nadal byłem w latarni. Płytki oddech i bulgocząca w żyłach krew sprawiały jakbym dopiero co się narodził. Brakowało tylko przeraźliwego krzyku nowo narodzonego dziecka jakby intuicyjnie wiedziało jaki ten świat okrutny. Otworzyłem załzawione oczy. Zniszczone wnętrze nie pozostawiało złudzeń. Było opuszczone dobre kilka miesięcy, może dłużej. Zawalone schody wskazywały na bezlitosny upływ czasu. Prócz tego nie było żadnych mebli, tylko kurz zastygły na betonowej posadzce. Czułem się źle. Wiedziałem, że to rzeczywistość. Nic bardziej podłego i realnego nie ma od rzeczywistości. Żaden koszmar nie równa się z prawdziwym cierpieniem. Łupało mnie w krzyżu. Byłem poniekąd zdziwiony, że moja jedna z prób wstania na równe nogi okazała się sukcesem. Na nowo uczyłem się chodzić zachlapany błotem. Nigdzie w pobliżu nie potrafiłem dostrzec swojej broni. Nie byłem nawet pewien jak się w tym miejscu znalazłem. Czarna dziura rozciągająca się wewnątrz kopuły sprawiała, że nie pamiętałem kilku ostatnich godzin. Dlaczego jestem tutaj? W tym konkretnym, zapomnianym przez ludzi i Boga miejscu? Podszedłem huśtając się na lewo i prawo, próbując złapać równowagę do bram wolności. Tak wyglądały te stare, spróchniałe drzwi. Byłem otoczony przez mrok, a przez szczeliny w drewnie przedostawały się strumienie światła. Jakbym wieki temu ujrzał ostatni raz jasność i był na wielkim głodzie. Oparłem się na tych drzwiach. Nie puściły mnie tak łatwo. Szarpnąłem mocniej, a one 82
~~Koszmar Michaela Knighta~~
stały jak zaczarowane, skrzypiąc jak stara teściowa przy obiedzie. Marudziły o tym, że nie dbam o siebie i nie mam teraz sił wyjść na zewnątrz. Spróbowałem zatem mocniejszych argumentów. Prawym barkiem uderzyłem w próchno. Ugięły się, ale nadal stawiały opór najeźdźcy. Jakby sprawiały tym samym same sobie przyjemność. Uderzyłem jeszcze mocniej. Mocniej! Upadłem na ziemię razem z kawałkami drewna. Kurwa! Tylko to słowo miałem w głowie od tego bólu. Uniosłem łeb spod siebie i zdrętwiałem. Spokojne, bardziej błękitne od błękitnego nieba wody oceanu przywitały mnie o poranku. Delikatna bryza zmyła ślady wczorajszych wojaży z twarzy. Trochę oślepiał mnie widok radosnego, pogodnego słońca na bezchmurnym sklepieniu niebieskim. Będąc jeszcze w amoku rozejrzałem się po okolicy. Zauważyłem na ścianie uskoku wiszącą drabinę. Kilka desek i sznur stworzyły estetyczne wejście na górę. To tak musiałem się tutaj dostać. Pochyliłem siebie trochę do tyłu dając tym samym możliwość przypatrzenia się latarni morskiej. W ogóle skąd wiedziałem po przebudzenia, że to latarnia? Smukła, szara i prosta w wykonaniu konstrukcja sięgała według leżącego człowieka na jakieś dwadzieścia metrów w górę zakończona kapeluszem niczym grzyb w skali makro. Po raz drugi pozbierałem swoją poobijaną dupę. Czułem się jak po nieproszonej orgii z tabunem murzyńskich zdobywców. Nie mając innej drogi na wzgórze skorzystałem z lichej, wiszącej konstrukcji. Niezbyt podobały mi się dźwięki, gdy przyciskałem swoim ciężarem kolejne szczeble prowizorycznej drabiny. Nie wyglądała na nową tak samo jak okolica, w której się znalazłem. Nie byłem przez chwilę pewien czy aby na pewno to jeszcze jest wyspa, na której postawiono Azyl. Po cichych minutach wdrapywania się mozolnie ku górze, w końcu mogłem odetchnąć z ulgą. Może nawet byłem zdziwiony, że nie spadłem wywijając w powietrzu wymyślne figury. Przecież należę do nieszczęśników. Nic z tych rzeczy. Gdzieś w głębi lasu, który wyskoczył mi jak grzyby po deszczu usłyszałem nieznośne ujadanie ptaków. Nienawidziłem tego dźwięku, tego niby śpiewu. Co rusz o wczesnych godzinach budziły mnie w moim łóżku ptaszyska układając kolejną symfonię tuż nad moim oknem w sypialni. Nie mając innego punktu zaczepienia w tym ataku klonów ruszyłem kierując się tymi nutami natury. Nie potrafiłem się nadziwić soczystości niektórych kolorów. Jakbym dopiero 83
~~Koszmar Michaela Knighta~~
teraz potrafił dostrzec subtelne różnice niczym rasowa kobieta. Zieleń trawy pod moimi nogami mieniła się różnymi odcieniami. W pewnym sensie bawiły mnie te igraszki. Może odkryłem kobiecą stronę własnego charakteru? Wszystko jest możliwe. Podróż nie trwała długo. Z ostatniej linii drzew wynurzyłem się jak bestia czyhające na swe ofiary. Może poniekąd przypominałem wilkołaka swoją posturą. Wyprostowany z opuszczonymi ramionami i głową ułożoną nisko i oczy świdrujące spod łba. Jak gangster z filmu ruszałem sztywno swoimi członkami. Byłem w domu. Znane mi budynki i ludzie odbijający się od niewidzialnych ścian przyjąłem jako dobry punkt nawigacyjny. Przy główny budynku stało moich dwóch zakłopotanych towarzyszy. Zauważyli mnie w tej samej chwili co ja ich. Alex ruszył szybkim krokiem. Samuel grał ważniaka, który nie będzie marnował swoich sił dla alkoholika. Słusznie zrobił. – Michael? Gdzieś ty był? Szukaliśmy ciebie po całej wyspie. Nawet dr Monrou był zaniepokojony twoim zniknięciem. – nowe nazwisko otarło się o prawy polik po czym wpadło z hukiem do ucha. Kim do cholery był Monrou? – Mógłbym spytać się was o to samo. Po tym jak kawaleria przybyła i oznajmiła mi, że wyruszyliście w głąb wyspy postanowiłem do was dołączyć. – rzekłem ponuro, ale stanowczo. Starałem się być poważny. Błoto na moich ubraniach i skórze dodawały w tej pozie uroku. – O jakiej kawalerii wspominasz? – wydawał się bardziej zagubiony niż ja w tej sytuacji – Mówisz o policjantach, którzy mają przyjechać? Dobrze się czujesz? Zamurowało mnie. Ze słów Thortona wynikało, że to co wczoraj się wydarzyło nie miało miejsca i dopiero teraz nastał wczorajszy ranek. Byłem bardzo zdziwiony, nawet nie wiedziałem jak to odkręcić. Zaufałem jego słowom, ponieważ brzmiały szczerze, chociaż nie potrafiłem sobie tego wszystkiego ułożyć w głowie. Zanim jednak miałem czas, by spróbować ułożyć nowe puzzle przybył kolejny podmuch wiatru. – Domniemam, że to nasz zaginiony detektyw, Michael Knight. – szorstki głos zaatakował mnie od tyłu. Nie zdążyłem się odwrócić jak postać lekarza w białym fartuchu wyskoczyła zza pleców i stanęła obok Alexa. W międzyczasie doszedł do całego zgromadzenia Samuel. – Victor Monrou, do usług. Zarządzam placówką i nie chwaląc się zbytnio do dnia tragedii miałem same sukcesy. 84
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Wtedy wypaliłem najgłupsze pytanie jakie mogłem zadać. – Przepraszam, a gdzie Kurt Higgins? – Kto? – odrzekł zdziwiony Douglas. Na obu policjantach wymalowało się piękne zdziwienie jakby usłyszeli magika próbującego zakląć przedmiot bezskutecznie. – Ma pan bardzo nieaktualne informacje. – postać doktora była dominująca. Był inny niż Kurt. Bardziej mroczny, stonowany. Jednak oczy pozostawały takie same. Świdrował każdy najmniejszy ruch ciała, analizował każdą wpadkę. – Rzeczywiście moim poprzednikiem był wybitny psychiatra, pan Kurt Higgins. Niestety trzy lata temu zginął w tragicznym wypadku na wakacjach w Alpach. Ciała niestety nie odnaleziono. To była niesłychana tragedia dla nas wszystkich. Trzy lata? Niemożliwe. Przecież nie tak dawno z nim przy oby detektywach rozmawiałem, a jednak tylko ja pamiętałem postać zmarłego. Świat na nowo pogrążył się w cieniu niewyjaśnionych spraw. – Widzę niewielką ranę na głowie. Pewnie musiał się pan uderzyć stąd braki w pamięci. Jeśli pan chce możemy zbadać, ale uważam osobiście, że po kilku godzinach może w najgorszym przypadku po kilku dniach wróci pana pamięć. – Victor przerwał mój tok myślenia. Jak dziecko we mgle usłyszałem głos matki wołającej swoją pociechę. – Może później. – odpowiedziałem wątpiąc w to co widzę i słyszę – Jak pan uważa. – pokiwał głową i przeprosił całą trójkę, ponieważ musi zrobić poranny obchód. Tylko dodał na końcu, że cieszy się, że odnalazłem się. Nigdy bym nie przypuszczał, że to ja byłem zaginiony. – Dobra, wracając do śledztwa. – rzekł już pewniejszym i spokojniejszym tonem Alex – mamy podejrzanego, a raczej podejrzaną. Złapaliśmy ją dziś w nocy. Pewnie ruszyłeś za nią w las, ale wróciła do Azylu i wtedy ją złapaliśmy. Nie przyznaje się do winy, ale mamy silne dowody, że to właśnie ona podała jakiś specyfik obu ofiarom. – A nazwisko? – Nicole Dorotty, asystentka pana doktora Monrou. To on zauważył, że brakowało jej na nocnym obchodzie i w jej gabinecie. Praktycznie złapaliśmy ją na gorącym uczynku. Wszystko to zdawało się być zbyt proste. Budzę się w opuszczonej latarni, wracam na miejsce zbrodni i słyszę, że złapano właściwą osobę. Nie licząc tego, że pojawia się nowy właściciel Azylu i że jakimś cudem według mojej podziurawionej pamięci cofnąłem się 85
~~Koszmar Michaela Knighta~~
równo o jeden dzień. Moja percepcja nie potrafiła tego pojąć. Świat bawił się mną jak doskonała kobieta mamiąca zmysły swoimi kształtami. Ruszała wdzięcznie biodrami, piersi łagodnie podskakiwały, a gdy facet ślinił się na jej widok bezbronny jak noworodek proszący o karmienie, ta suka wyjmowała pistolet i tworzyła dzieło sztuki w czerwonej tonacji. Czekałem zatem na ten moment. Musiałem być czujny. – Mógłbym mieć prośbę? – Oczywiście panie Knight. Jaką? – Chciałbym ją osobiście przesłuchać. Sam na sam. Po krótkiej dyskusji zgodzili się, abym i ja ją wziął w krzyżowy ogień pytań. Nie wiem, nie pamiętam co działo się, gdy wbiegłem w las, jednak wizerunek tajemniczej postaci na tyle odbił się w mojej głowie, że mniej więcej pamiętałem zarys sylwetki. Chciałem osobiście się przekonać czy to mogła być ona i czy w ogóle powinna być kobietą. Niezbyt zdziwiony, że w szpitalu psychiatrycznym mają na wzór pokoju do przesłuchań z weneckim lustrem, wszedłem do środka po krótkiej rozmowie w drodze z parą wiernych mi towarzyszy. Ujrzałem zaniepokojoną, małą, naprawdę drobną kobietę rozdygotaną na wszystkie strony świata. Nie tego się spodziewałem po postaci, którą jak mnie pamięć nie myli goniłem. Usiadłem z plikiem dokumentów, które rzuciłem na stolik. Nie było w tym ani krzty aktorstwa, po prostu mi ciążyły. Bez słowa przyglądałem się jej oczom. Ten element układanki pamiętałem perfekcyjnie. Nigdy nie miałem głowy do twarz, ale do spojrzeń to była już inna bajka. Opuszkami palców przejechałem po suchych ustach i przełknąłem gorzką ślinę. Nic się nie zgadzało. Żywe, wystraszone źrenice unikały kontaktu wzrokowego. Byłem już wtedy pewien, że to nie może być ona. Nie mogłem jednak wbić flagi na szczyt i powiedzieć, że sprawca z mojej wizji miał inne oczy. Potrzebowałem lepszych dowodów. – Wiesz kim jestem? – zapytałem się podsuwając jej chusteczkę. Chwyciła ją mocno jakby to była ostatnia wolna szalupa. Wytarła roztrzęsionymi dłońmi załzawione poliki. Cały czas rozmyślałem dlaczego tak się zachowuje. Jakby została zastraszona. – Nie. – początkowo nie potrafiła złapać tchu – A Michael Knight coś ci mówi? – Nie. – raz jeszcze potrzebowała chwili, by jakikolwiek dźwięk wydać z czerwonych 86
~~Koszmar Michaela Knighta~~
warg – Dobrze. – w międzyczasie wyjąłem czysty arkusz papieru i długopis. – Teraz bardziej profesjonalnie, wiesz o co jesteś oskarżona? – napisałem jedno zdanie. „Co właściwie się tutaj stało?” I podałem jej gestykulując tak, aby wyglądało to tak jakbym jej tłumaczył całe zajście. Zajarzyła. Wzięła ode mnie pisaka i w czasie odpowiedzi dopisała własną strofę do powstającego wiersza – Rzekomo podałam jakąś substancję pacjentowi i lekarzowi, która wpłynęła na nich i w konsekwencji popełnili samobójstwo. – zauważyłem tekst na kartce. „Uciekaj.” – To chociaż to mamy z głowy. Szybka piłka. Przyznajesz się? – potajemny dialog nabierał rumieńców jak dwóch kochanków wysyłających sobie nawzajem miłosne liściki. Napisałem krótko. „Dlaczego?” – Oczywiście, że nie! Cały czas byłam w archiwum porządkując akta pacjentów. – Kolejne jej zdanie w korespondencji wojennej było złowrogie. „Bo to źli ludzie.” – A gdzie znajduje się owe archiwum? Zwiedzałem już trochę Azyl i nie zauważyłem takiego pomieszczenia. – „O kim mówisz?” – Na końcu korytarza schody prowadzą do piwnicy. Pierwsze drzwi to gabinet doktora Monrou. Tuż za nimi po przeciwnej stronie znajduje się wejście do archiwum. Katalogujemy sumiennie wszystkie wydarzenia jakie mają miejsce w klinice. – „Cała trójca za szybą...” Po niechlujnym charakterze pisma mogłem wnioskować, że nie kłamie. Miałem jednak dziwne wrażenie, że przy mnie czuła się w miarę bezpiecznie. Nie byłbym taki pewien moja droga, przy mnie ludzie giną. Chociaż zostawiając na chwilę pesymistyczny obraz samego siebie, bo w końcu nie tylko egoizmem człowiek żyje, bardziej zastanawiało mnie dlaczego obawiała się Alexa i Samuela. Wydawali się być młodymi, ambitnymi policjantami jeszcze nie skażonymi korupcją. Może mieli inną tajemnicę na sumieniu. Słysząc nadchodzące kroki spod drzwi chwyciłem kartę papieru i włożyłem między aktami, by chwilę potem włożyć ją sobie do kieszeni. Nie musieli czytać wątpliwości o sobie. Wystarczyło, że teraz ja nabrałem podejrzeń. Od początku, gdy zjawiłem się pod Azylem po małej wycieczce do latarni morskiej było coś dziwnego w ich zachowaniu. Nie liczyło się tylko to, że nie pamiętali Higginsa, ale ich sposób mówienia nabrał powagi i dystansu. Doszli niemalże do perfekcji bez emocjonalnego tonu głosu. Jakby im już aż tak bardzo nie zależało na rozwiązaniu sprawy. 87
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Nie myliłem się. W drzwiach stanęła dwójka wojaków razem z kawalerią. Bez zbędnych ceremonii nowe twarze, pewnie żółtodzioby podeszli do podejrzanej i zakuli ją w kajdanki. Nie było sensu się wykłócać. Wiedziałem co się święci. Chcieli jak najszybciej zamknąć sprawę, co prawdę powiedziawszy nie bardzo mi się podobało. – Dziękujemy za pomoc panie Knight, ale to bezcelowe. Mamy już wystarczająco dowodów, aby ją zabrać. – niczym śmiech tandetnego klauna uderzył mnie z liścia ich wyraz twarzy. Zadowoleni, pełni optymizmu. Zanim przedstawienie się rozkręciło, ci dwaj przede mną spuścili kurtyny. Życie jest szybkie. Jedna kula, pocisk przelatujący przez głowę i grób. Jednak ogólnie moment wystrzału trwa dłużej jakby czas zwalniał w kulminacyjnym momencie. Napięcie rośnie, widownia poci się z nerwów, nabiera powietrza i krztusi się resztkami w płucach. Tu było inaczej. Wchodzi aktor, wita się z widownią i kończy przedstawienie. To raziło nienaturalnością, a ja za bardzo dostałem po dupie, aby teraz zrezygnować. Nie mogłem jej uratować. Nawet Herakles nie mógł nic pomóc przeciwko wielu, a tym bardziej taka pijaczyna jak ja. Musiałem to rozegrać po cichu. Skończyć z głupkowatym detektywem i wkraść się po zmroku do Azylu. Już wtedy gdy wychodziłem z pokoju przesłuchań wiedziałem co zrobię. Co muszę zrobić. Bez zbędnego wytłumaczenia co właściwie się stało i czemu nie mogłem dokończyć swego przesłuchania, zostałem odwieziony do własnego domku. Zaparkowany samochód z ekipą w środku pilnował mnie cierpliwie, abym przez przypadek nie zabłądził w drodze do drzwi. Z pochyloną do przodu głową zamknąłem się w środku swej stęchlizny. Rzuciłem się bezwładnie na łóżko, które zajęczało jak za każdym razem, gdy przyciskałem je ciężarem ciała. Wpatrywałem się namiętnie w nierówności sufitu i odmierzałem spokojnie czas. Gdyby nie to, że głód alkoholowy wykręcał mi żołądek byłoby to spokojne odliczanie. Co rusz puszczałem oczka w stronę stojących nieopodal butelek whisky. Trzy siostry, w tym jedna napoczęta. Kurwa jak ja dawno nie piłem. Właśnie ta chwila bezczynności przypominała mi kim jestem. Nieudacznik, który spuścił się w toalecie na sam dół. Nigdy nie byłem człowiekiem sukcesów, może nie licząc małych epizodów. Swego czasu nawet na okładce tutejszej gazety, Morning Haven moja facjata przykryła szczelnie pierwszą stronę. Jednak mieszkańcy Haven City mają to do siebie, że 88
~~Koszmar Michaela Knighta~~
często zapominają o swych bohaterach. W jednym dniu jesteś na ustach wszystkich, by następnego poranka obudzić się w rynsztoku zapomniany i ograbiony ze swych marzeń. Człowiek lubi sławę. Pociąga go ten fenomen, więc tym bardziej takie kilku minutowe sławy przeżywają koszmar. Ja szybko uporałem się z druzgocącą porażką dnia następnego. Chociaż gdybym chciał być szczery to stwierdziłbym, że mogłem wycisnąć ze swego życia więcej, znacznie więcej. Dzisiaj natomiast muszę ratować właśnie owo śmierdzące życie przed anihilacją. Zastanawiałem się ogólnie jak to rozegrać. Gdzie szukać i jak się nie złapać. To może być to. Ostatni zryw pana Knighta. Wóz albo przewóz. Może uda mi się odzyskać wiarę we własną osobę. Potwierdzić wizje, urealnić je, by móc złapać za kark i ścisnąć najmocniej. Niech fiolet zabarwi świat! Zerwałem się na równe nogi. Zdjąłem ubranie i stałem na środku pokoju nago i patrzyłem na zegar po raz pierwszy od dłuższego czasu. Bez obawy, w moim planie nie było walenie konia czy biegania po ulicy jak mnie Pan Bóg stworzył. Postanowiłem się ogarnąć jako rytuał przejścia. Może aby zająć czymś myśli, zregenerować się przed nocną podróżą. Gdy stanąłem przed lustrem wpadłem na szatański pomysł. Zgolić włosy i zostawić niechlujną brodę. Uśmiechnąłem się, nic z tego. Na tyle szalony to ja nie jestem. Postanowiłem jednak zmienić lekko wizerunek. Chwyciłem maszynkę, spojrzałem na nią, ona na mnie. Jej ostrza świeciły się od zapalonej żarówki. Była pewna siebie, bardziej ode mnie. Wziąłem głęboki oddech i zgoliłem całą brodę i wąsy. Wyglądałem jak ćwok tak jak każdy facet bez brody. Nie zrozumcie mnie źle, ja po prostu uważam, że to atrybut męskości. Kobiety mają cycki, my zarost. Musiałem jednak coś zmienić. Po części podświadomie chyba chciałem siebie zmusić do tego, by przeżyć na tyle długo, by owa strata mi odrośnęła. To zawsze jakaś licha motywacja. Nie oszukiwałem się. Nie jestem rycerzem w lśniącej zbroi gotowy, by ratować roztrzęsioną damę jaką była Nicole. Nie tym razem. Nie zamierzałem brać udział w kolejnej drodze krzyżowej. Robiłem to wyłącznie dla siebie, by postawić moją egzystencję na nogi. Byłem zmęczony po prostu będąc ciągle na kolanach. Niech się życie zdecyduje. Kula w łeb albo wstaję z kolan. Innego wyjścia nie ma. Po niezbyt udanym eksperymencie z goleniem ze złości, trochę instynktownie roztrzaskałem lustro. Siedem lat nieszczęścia. Uśmiechnąłem się pod nosem. Jeśli ktoś jest 89
~~Koszmar Michaela Knighta~~
skazany na dożywocie mając pecha na ramieniu to dodatkowe lata nie były aż okropną wizją. Kompletnie ignorując bałagan pod zlewozmywakiem nalałem sobie gorącej, wręcz parzącej wody do wanny i wskoczyłem do ognistych oparów. Czułem wewnątrz siebie, że po dzisiejszej nocy będą zmiany tak jak wtedy, gdy jechałem na spotkanie z przywódcą sekty. Niejaki Sir działał na mnie tak samo mocno jak wizyta w Azylu. Tym razem miałem wyruszyć sam. Bez ewentualnych zbędnych ciężarów sumienia. Tylko ja i masa wątpliwości. Ta noc miała odmienić moje życie. Musiała, bo miałem dość tego nędznego płaczu w poduszkę. Po wyjściu z odprężającej kąpieli ubrałem mało używane spodnie od garnituru i niezbyt elegancką koszulkę bez ramiączek. Na to założyłem cienką, czarną kurtkę nauczony poprzednim razem, gdy nieco wychłodziłem organizm. To już się nie powtórzy. Mając na uwadze, że moja jedyna spluwa zniknęła w tajemniczych okolicznościach musiałem przystąpić do poszukiwań zaginionego skarbu bez żadnej broni. W sumie nie chciałem bawić się po raz kolejny w egzekutora, więc liczyłem na swój „dar” skradania.
90
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Część IV: „Obudź się, Michael”
Skryty pod ciemną aurą nocy wyszedłem z domu upewniając się przy tym, że żadnych śledzących typów spod ciemnej gwiazdy mnie nie śledzą. Przeszedłem ze dwa skrzyżowania i zamówiłem taksówkę z nieopodal znajdującej się budki telefonicznej. Długo czekać nie musiałem aż moja mobilna forteca się zjawi. Będąc jednak w stanie wypoczętym rzekłem do swojego tymczasowego kierowcy, aby mnie podrzucił pod pewien blok. Kiwnął głowę i z piskiem opon ruszył. Blok jak i cała dzielnica znajdowała się tuż przy drodze prowadzącej do Azylu. Raczej nie chciałem zasiać ziarna niepewności u mojego czarnoskórego przyjaciela mówiąc mu, aby podwiózł mnie w nocy do instytutu dla obłąkanych. Sam na jego miejscu nie zbyt dobrze to odebrał, bo co normalny człowiek mógłby szukać w tak dziwnym miejscu o tak późnej porze? Raczej schadzki z recepcjonistką odpadają. Wysiadłem z jego kabiny po dłuższej przejażdżce. Nie była zbyt interesująca, żadne nowe myśli ubrane w filozoficzną papkę nie przyszły mi do dziurawej jak sito głowy. Może jak usłyszałem po raz kolejny harmonijny pisk opon oddalający się ode mnie doszedłem do wniosku, że to ta sytuacja, właśnie teraz, w tym momencie jest jak cisza przed burzą. Wtedy też nie wiem dlaczego idąc w kierunku swego przeznaczenia przypomniałem sobie tekst anonimowego pisarza i jego krótki tekst o burzy. Pisał, że wszystkie nasze myśli, doświadczenia nie mają znaczenia przed rozpędzoną, ogromną, czarną burzą przeszywaną co chwila błyskawicami. Gromy jak bębny wojenne wstrzymują oddech, a serce nieśmiało dygocze z przerażenia. Podmiot liryczny, jak to profesjonalnie zabrzmiało, mówi, że pomimo tego nie czuje strachu. Nie ucieka, nie panikuje, bo jest już zbyt późno. Nie ma sensu uciekać przed majestatem, gdy można tuż przed śmiercią oglądać ostateczne piękno. Nigdy nie rozumiałem tych słów. Ta sentencja nie miała dla mnie sensu, tym bardziej, 91
~~Koszmar Michaela Knighta~~
że autor w drugiej części tekstu, gdzie całość z łatwością zmieściłaby się na pogniecionej kartce a4, wysnuwa teorię o wolności. Człowiek nie jest wolny tylko w swoich marzeniach i tu muszę mu przyznać całkowitą rację. Nawet taki nieokrzesany pół móżdżek jak ja zdaje sobie sprawę, że marzenia są odbiciem nierealności niczym cień rzucany przez rzeczywistość na równą powierzchnię lustra. Bohater tego krótkiego wyznania opowiada, że tuż przed nadejściem oczekiwanej zguby rozkłada dłonie jak skrzydła anielskie, by móc unieść się ponad przeciętność, ponad taflę szarości i wtedy poczuć wolność, która trwa tylko chwilę. Obumiera razem ze śmiercią tej postaci, która wydaje się być szczęśliwa, że właśnie tak świadomie dokonał wyboru. Nie wspominam tego bezcelowo, by pokazać, że pomimo wyglądu i zachowania tkwi we mnie mały poeta, lecz wydaje mi się, że moja sytuacja jest bardzo podobna do tej przedstawionej. Tylko ta wolność jest chwilą, czasem, w którym pocisk musi przebyć drogę między rozgrzaną do czerwoności lufą pistoletu aż do wystraszonego ciała. Ołów zawsze był ostatecznym rozwiązaniem mojej sprawy. Pytanie brzmiało czy właśnie dzisiaj spotkam własną burzą, którą zachwycę się tuż przed własną śmiercią? A może tak właśnie wygląda śmierć? Brudna, zakrwawiona poczernianą krwią na zewnątrz otulona cierpieniem i majaczącą obrazami z przeszłości od zewnątrz, by w środku dostarczyć piękno pod postacią wolności? Co ty majaczysz Michael? Zapamiętaj to sobie, człowiek nigdy się nie zmienia i tym podsumowaniem wyczytanym w jakimś podrzędnym artykule chciałem zgasić myśli o nadchodzącym końcu. To nie prawda, że jeśli pokonasz większość dystansu to będzie ci trudniej zrezygnować. Prawdą jest, że każdy kolejny krok jest coraz większym cierpieniem, który pochłania coraz większą część twej duszy. Odrzucając namiętne, pesymistyczne pocałunki na bok doszedłem do głównej bramy Azylu. Jej smukły kształt straszył każdego śmiałka z trochę większą wyobraźnią po północy. Nie powiem, że nie zrobiła na mnie wrażenie. Miałem wręcz nieodparte wrażenie, że właśnie teraz gargulec jeszcze bardziej się we mnie wpatruje. Jakby sobie myślał; a jednak wróciłeś do nas Michael. Nie zamierzałem jednak wchodzisz frontowym wejściem mając na uwadze, że to co robię nie jest do końca legalne, pomimo słusznej sprawy. Zauważyłem nieopodal drzewo, które zaglądało przez ponad dwumetrowy mur na drugą stronę. To było to! Plan był prosty i 92
~~Koszmar Michaela Knighta~~
aż nadto oczywisty. Wspiąć się po drzewie i zeskoczyć na drugą stronę barykady. Szczerze nie lubiłem tych prostych planów. Zawsze gdzieś ukryty był jeden, mały szczegół, który zawsze mi umykał. Tak jakby w ostatniej chwili ktoś naciskał ten czerwony guziczek z napisem „nie dotykać”. Nie mając innego wyjścia albo może nie będąc zbyt cierpliwym do układania misternych zawiłości skorzystałem z tej oczywistej drogi. Jak niezdarny słoń wdrapałem się na drzewo. Nie było wysokie. Może raptem o metr, może półtora wyższe niż mur strzegący tego miejsca. Moim bystrym okiem dostrzegłem najgrubszą gałąź i powoli posuwałem się dalej, tak aby znaleźć się możliwie najbliżej ziemi, by zeskoczyć. Kto jednak by przypuszczał, że kiedy się uśmiechnę do samego siebie z dobrze prowadzonej akcji to to cholerstwo się złamie! Grzmotnąłem o trawę jak porcelanowa zabawka. Czułem jęk kości. Miały pewnie dość moich niecodziennych podróży i gimnastyk. Dzięki licznym przygodom uodporniły się na tyle, że nic sobie nie złamałem. Wstałem obolały, otrzepałem się ze świeżej rany na moim ego i znów byłem gotowy, aby wkroczyć w nieznany świat. Wiedziałem, gdzie chcę dotrzeć. Gabinet doktora Victora Monrou, a tuż obok archiwum, czyli tam gdzie moja ciekawość wpierw chciała mnie zabrać. Muszę się dowiedzieć kim jest nowy właściciel Azylu i czemu wpierw na moich oczach ukazał się niejaki Kurt Higgins, który według oficjalnych informacji nie żyje od trzech lat. Wszystko było jakby szyte bardzo cienkimi nićmi przypominające swym kształtem pajęczą sieć. Nie podobał mi się ten krajobraz. Zbyt dużo tajemnic unosiło się w powietrzu, aż gryzły podniebienie, drażniły płuca. W sumie przypominało to scenę z dawnych lat kiedy pałałem się jedynie rozwiązywaniem zagadek bez zbędnych wizji chorego umysłu. Cieszył mnie ten powrót do przeszłości. Po rozejrzeniu się nie spostrzegłem żadnego nieproszonego strażnika w polu widzenia. Posuwałem się powoli chowając się w cieniu budynków. Bez problemowo przedostałem się na wyspę przez niestrzeżony most. W tamtym momencie nie zdawałem sobie sprawy z braku wartowników. Może to przez euforię, że tak dobrze pomimo początkowego upadku mi idzie. Nawet na dziedzińcu ludzi w białych szatach nie potrafiłem dostrzec. Było spokojnie, zbyt spokojnie. Jakby czekali na mnie urządzając typowe przyjęcie niespodziankę. Nie bardzo cieszyła mnie myśl o torcie z wyskakującym prezentem w postaci 93
~~Koszmar Michaela Knighta~~
kilku ołowianych kul w moją stronę. Przebiegłem cały dystans na jednym oddechu i szybko znalazłem się tuż przed drzwiami wejściowymi. Doskonale pamiętałem gdzie znajduje się mityczny gabinet. – Michael, gdzie idziesz? – złowrogi głos dochodzący znikąd wyścielił ścieżkę zguby Uniosłem łeb do góry. W pierwszym momencie wydawało mi się, że śnieg sypie z nocnego nieba jak konfetti na diabelskiej paradzie. Kilkakrotnie otarłem oczy i wróciłem do własnej teraźniejszości. Zimny podmuch wiatru obudził stare koszmary. Pomyślałem wtedy, że zło szybko zaczyna działać. Jakby mnie odpychało od miejsca, gdzie kryją się wszelkie odpowiedzi. – Obudź się, Michael... – ponownie słowa z czarnej otchłani przeniknęły moje ciało. Nie rozpoznawałem tego szorstkiego tonu. Melodia słów tej istoty miała niezwykłe właściwości. Mdliła mnie swą barwą. Nie odwzajemniłem dialogu, który powoli przeradzał się w monolog. Taka pokrętna scena, gdzie tajemnicza postać wychodzi na teatralną scenę i wykrztusza z siebie kilka ckliwych słów do widzów, jednak w tym wszystkim najdziwniejsze było to, że widownia była tylko jednoosobowa. – Każdy sen kończy się drastycznie. Mówią, że nie można umrzeć we własnym całunie, jednak to nie prawda. Ludzie po prostu tego nie pamiętają. A ty pamiętasz kiedy po raz pierwszy umarłeś? – nadeszła wyczekiwania cisza, by z przytupem pieszczotliwego akcentu kontynuować – Ja pamiętam. Dorosły mężczyzna jąkał się, kajał się u moich stóp. Cały spocony, śmierdzący strachem. To byłeś ty Gabrielu. Jak feniks z popiołów tak i ty jesteś przeklęty, bo rodzisz się na nowo, by cierpieć za grzechy. Nie poddawałem się. Otworzyłem drzwi do głównego budynku i wszedłem do środka. Wargi drgały z nienawiści, chciały wykrzyczeć całą skrywaną prawdę, mroczną jak posępna noc w blasku księżyca, ale nie potrafiłem. Nie potrafiłem grać już z góry ustalone zasady. Może właśnie to pchnęło mnie na skraj szaleństwa. – Jesteś jak ciekawy gnojek szukający sensu. Ciekawość pierwszym stopniem do piekła. Nigdy się nie wahałeś, że prawda może być druzgocąca? – jak klaun w swoim komizmie. Dodałem w myślach. Starałem się nie słuchać tych słów, ale jakby symfonia wlewała się mimowolnie do mojej głowy. – Kiedy prawda jest przereklamowana. Ciągle słyszymy na ulicach buńczuczne wypowiedzi. Tak! Podniosły głos jak u szekspirowskiego 94
~~Koszmar Michaela Knighta~~
aktora trzykrotnie wygłasza oświadczenie. Tak! Tak! Chcę znać tylko prawdę. Najgorsza prawda jest lepsza niż najsłodsze kłamstwo. Puste echo odbijające się pod moimi stopami jedynie wzmacniało przekaz. Jakbym to ja przygrywał melodię do tych słów. Jakbym to ja był własnym katem jednocześnie. Wilk i owca w jednym ciele oznacza autodestrukcję. – A potem upadają w potoku gorzkich łez. Wulgarnie kopią rzeczywistość. Na ich oczach, ich własny świat kruszy się i rozpada. Błękitne sklepienie okazuje się fatamorganą. Dopiero gdy mrok zjada ich w całości rozumieją, że żyli w kłamstwie o sobie samych. Leniwi, przestraszeni. Zielony bóg dał im wszystko, a odebrał jeszcze więcej. Niekiedy prawda jest zabójcza, a kłamstwo pozwala nam żyć dłużej. Wiedziałem w pewnym sensie do czego zmierza, ale czekałem jak z jego ust to wypłynie jak jad grzechotnika przy rytmicznej grze grzechotki. – Czy aby na pewno chcesz poznać prawdę? Michael, Gabriel, Michael, Gabriel. Czy aby na pewno śmierć jest ostatecznym rozwiązaniem? A co jeśli jest tylko pretekstem do jeszcze większego bólu? Od niej nie ma odwrotu. Jeden strzał, kula w łeb i koniec. Gra skończona. Było już blisko. Jak bardzo blisko jesteś wstanie podejść, by nas poznać? Chwyciłem za klamkę. Po raz pierwszy głos w mojej głowie przedstawił się w liczbie mnogiej. Piękne słowa ubrane w najdrobniejsze szczegóły ukazały słabość. Ten kto głosi prawdy o strachu sam powinien się bać. To nie poprawiło mojej sytuacji, ale wiedziałem już, że jestem na właściwej ścieżce. Otworzyłem wrota do piekieł... Gabinet doktor Victora Monrou. Mgiełka tajemniczości spajała eleganckie, ciemne meble barokowe. Na środku stało biurko ze stosem dokumentów po prawej, a naprzeciwko ich ozdobna lampa z wizerunkami aniołów. Na całej ścianie przede mną jak żołnierze podczas zbiórki dumnie wypychały do przodu pierś książki. Tuż koło mnie znajdował się globus. Duży, masywny i taki staroświecki. Usiadłem na krześle i oparłem łokcie o blat. Nikogo nie spotkałem, przed nikim się nie chowałem. Głosy ucichły jakbym stał na świętej ziemi, gdzie demony nie mają wstępu. Przejrzałem papiery leżące tuż przy mnie, ale niczego ciekawego nie znalazłem. Otworzyłem jedną szafkę, drugą. Niekiedy jak ktoś chce coś ukryć przypina klucz od wewnętrznej strony biurka. Znów się myliłem, ale coś palcem wyczułem. Jakby guzik! Przycisk do wielkiej 95
~~Koszmar Michaela Knighta~~
niewiadomej. Idąc drogą szaleństwa wcisnąłem go i czekałem na reakcję. Globus, który stał tak nieruchomo otworzył się. W środku znajdowało się małe pudełeczko. Zaciekawiony niecodziennym mechanizmem podszedłem bliżej. Podniosłem je i oceniłem ze wszystkich stron. Nie miało żadnej kłódki czy zamku. Łatwo się otworzyło. A tam niewielki klucz i kartka z jakimś numerem. 433. Obszukałem całe pomieszczenie, ale bezskutecznie. Wtedy wpadłem na trop. Zostało archiwum! Może tam magiczna liczba będzie bardziej pomocna. Więc przemieściłem się. Pięć rzędów wszelkiej maści kartotek przywitały mnie czule. Na każdym widniała litera. Żadnych cyfr, żadnych punktów wspólnych z kluczem. Nic nie było zamknięte, by móc je złamać narzędziem w mojej dłoni. Ruszyłem w głąb dużego archiwum. Na końcu spostrzegłem sejf. Ech, aż takie to oczywiste? Wcisnąłem klucz w otwór i przekręciłem. Posegregowane dokumenty w kolejności od 1 do 433! To musiało być to. Bez zawahania chwyciłem za właściwy numer. Otworzyłem i zacząłem czytać. „Pacjent numer 433. Wykazuje niezwykłe instynkty przetrwania. Jest wstanie pozbawić innych życia, by przetrwać. Zmiany w jego mózgu wskazują na wysoką aktywność fal alfa. Jakby mógł komunikować się z drugą stroną. Silny i zdesperowany. Wnioski mogą być tylko jedne, zlikwidować.” Krótka adnotacja nie była zbyt sympatyczna. Jednak nie potrafiłem odczytać nazwiska. Wszystkie litery były wyraźne, pełne życia, ale nie w tym małym polu. Zamazane i nieśmiałe. Chwyciłem kolejny dokument. Tym razem ten, który górował nad wszystkimi. Ułożony na górnej półce, samotnie spijając krople czasu. „Wielkie umysły powinny żyć wiecznie. Nieśmiertelność dla wybitnych jednostek powinna być nagrodą za wiedzę jaką posiadają. Jeśli ceną jest pozbawienie dusz słabszych podludzi to ludzkość powinna się z tym zgodzić. Doktor Józef Neuer miał rację. To nie on był wybranym, jednak prowadził mnie, bym to ja stał się wielki. Rozumiał brzemię i ciężar obowiązków.” Znalazłem dziennik pokładowy Monrou. Zatem jednak prorok miał ucznia. Wiadomość ta była jak drogowskaz, po którym już nie ma powrotu. Ja chciałem rozwiązać tę zagadkę dla spokoju własnej duszy. Po nieudanej apokalipsy w Haven City przenieśli się do Azylu, gdzie prowadzą eksperymenty. A ja egoistycznie myślałem, że zabijając wierzchołek 96
~~Koszmar Michaela Knighta~~
góry zniszczę całą organizację. – Naprawdę myślałeś, że jeden człowiek zepchnięty na sam dół piekła jest wstanie oświetlić sobie drogę? – głos martwego księdza zwrócił moją uwagę. Nie myliłem się. Za mną stał mój pierwszy mocodawca, który sprowadził na mnie to okrutne jarzmo. Chwilę potem cała trupia armia stanęła przede mną. Zacisnąłem pięści próbując uspokoić swoje nerwy. Byłem nadal roztrzęsiony, nie przyzwyczajony do tego. Tylko czy można się do tego z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc zaadaptować? – Sen jest okrutną częścią życia. Jawi się jako marzenie, które spełnić się nie może. Tylko jak można określić sen, gdy zamienia się w koszmar? – w tłumie zobaczyłem Higginsa. Był równie martwy jak pozostałe osoby. – Dlaczego wy wszyscy próbujecie mi wmówić, że śpię? – Dlaczego uważasz, że sugerujemy? – raz jeszcze zabrzmiał głos martwego Templariusza – A czy sen nie jest podobny do szaleństwa? Czy lunatyk nie zachowuje się jak opętany? Życie musi być okrutne nie mogąc bądź nie chcąc umrzeć. Na chwilę zamknąłem oczy. Jedno mrugnięcie, a duchy przeszłości okrążyły mnie. Martwe ślepia wpatrywały się we mnie tłamsząc mnie w środku. Czułem się jakbym był między młotem a kowadłem. Zgniatany coraz bardziej. Żyły puchły od ciśnienia, brunatna krew leniwie toczyła się na zapchanych autostradach. – Czym jest życie? – rzekł głos, którego nie potrafiłem rozgryźć, ale nie miałem czasu na snucie domysłów, bo nagle zostałem zasypany pytaniami – Wierzysz w Boga? – A może tylko w diabła? – Zostałeś wybrany? – Ufasz w Boski plan? A może przeznaczenie? – Jesteś szalony? Zwariowałeś? – Dlaczego szukasz prawdy? – Bóg wybacza, a ty? – Niebo, piekło. Co byś wybrał? – Albo na które z nich zasługujesz? – A może jesteś biblijnym Hiobem? – Żałujesz, że żyjesz? 97
~~Koszmar Michaela Knighta~~
– Żałuje... – gdy odpowiedziałem na jedno z pytań szepty umilkły. I w mojej głowie narodziła się pustka. Studnia bez dna i bez echa. Jakby autor zapomniał napełnić to miejsca, nakreślić chociaż jakąś wizję, która mogłaby samodzielnie rosnąć. Nie wierzyłem, że jestem wysłannikiem Boga do walki między niebem a piekłem. Wpierdoliłem się w niezłe bagno i byłem niemal pewny, że to już nie był przypadek. Nic nie miało sensu. Cały scenariusz napisany na kolanie był niezrozumiały i chaotyczny. Jednak gdzieś tlił się sens. Czułem ten smród w połaciach mroku. Nawet w największym koszmarze jest sens. Nieskładne wizje z innej perspektywy niczym anamorfoza jako drugi brzeg rzeki odbity w lustrze. Ciągle próbuje się oszukać, że nadal mam siły walczyć. Może już dawno się poddałem, kula wystrzeliła u stóp ukrzyżowanej Sam, a to jest moje prywatne piekło? Każda możliwość wydawała się prawdopodobna, szczególnie ta pesymistyczna. Wyszedłem szybszym krokiem na dziedziniec. Musiałem złapać oddech. Trzymając się za kolana i głośno charcząc, kątem oka dostrzegłem sylwetki. Uniosłem głowę i zauważyłem. Pacjenci Azylu byli wolni. Dwóch z nich rozpoznałem. Pacjent numer pięć i zamordowany denat. Obaj cali i zdrowi. No zdrowi to może przesadziłem. Dłonie dyndały bezwładnie z garbionego korpusu. Otwarte usta, po których spływała gęsta ślina. Jedno oko zamknięte, drugie jakby nieobecne. Przypominali stadium pośrednie między ludźmi a bestiami, które spotkałem. Nadal nie było strażników. Jakbym trafił do wielkiej pieczary, gdzie właśnie przeprowadza się eksperyment na ludziach. Dużo czytałem niegdyś o nazistach, uwielbiałem temat drugiej wojny światowej właśnie ze względu na okultyzm, tajemnice i tą całą mistyczną otoczkę. Wszystko to blednie przy tym. Jakby najbardziej przeraźliwa, chora wizja szalonego naukowca się właśnie spełniała, a w tym wszystkim ja. Niewiadoma, punkt odniesienia wobec tej hodowli. Głowa mi puchła, bulgotała wewnątrz. Nieprawdopodobne. Ostatnią dawkę Szeptu otrzymałem w czasie grudniowej białej suki, a efekty tylko potęgowały się w miarę upływającego czasu. – Powinieneś być martwy. – znów głos dziewczynki dobiegł do mnie – Martwy? – odrzekłem zniechęcony – Martwa Samantha ukrzyżowana na twoim krzyżu. Jej cierpki głos powoduję panikę. Ból staje się nie do zniesienia. Krzyżuje się z poczuciem winy. Łzy jak malutkie, ostre żyletki 98
~~Koszmar Michaela Knighta~~
tną precyzyjnie twoje poliki. Śnieg z nocnego nieba jest niczym rozgrzany popiół. W tej scenie masz pistolet, jeden nabój i kilkakrotnie bębenek obraca się wokół własnej osi. Kula jednak nie kończy twego cierpienia. Natomiast jak nazłość opuszcza lufę wtedy gdy nie celujesz we własną skroń. Interwencja Boga, magia, przypadek? Nikt tego nie wie. Nikt nie chce wiedzieć. Powinieneś być martwy, Gabrielu. – A żyję pomimo tego. – I odbierasz życia innym. Jesteś jak wampir spijający krew z szyi. Zabierasz życia, by samemu przeżyć. Jesteś martwy, a jednak żywy. To nie zemsta kieruje tobą, a instynktowna chęć przetrwania apokalipsy. – Jestem przeklęty? – Nie, Michael, nie jesteś. – To kim jestem? – Dlaczego szukasz jakiejkolwiek definicji, która ukształtowałaby ciebie? Jesteś niewiadomą. To czyni ciebie wyjątkowym. Upadasz, a jednak idziesz dalej. Dławisz się własnymi myślami, a jednak idziesz dalej. Nie jesteś bohaterem, który wplątał się w odwieczną walkę między niebem a piekłem. To jest twoja osobista wojna. Pamiętasz te słowa? Każdy ma własną apokalipsę, nic nie jest błahe, gdy dotyczy ciebie bezpośrednio. – Śmierć jest jedynym wybawieniem od odpowiedzialności? – Śmierć spłaca wszelkie długi. – czarne chmury zebrały się na mój osąd. Nawet nie zauważyłem,
gdy
zaczęło
faktycznie
padać.
Bez
fajerwerków,
burzy,
piorunów
przeszywających jej ciało. Jedynie rześki, chłodny deszcz. – Ale śmierć można rozumieć na wiele sposobów. I znów wymysł mojego umysłu zostawił mnie samego. W pewnym sensie jestem jak kobieta, niezdecydowany, zmieniający co chwilę pod naciskiem otoczenia zdanie. Raz jak wilk chcę rozszarpać wszystkich dookoła, by chwilę potem jak owca skrywać się w krzakach przed wygłodniałą watahą. Obłęd się nasilał. Umysł poddawał się. Nie było ważne czy zaczynam widzieć prawdę, brutalną i brudną czy tylko pogrążałem się w chorobie. Miałem mało czasu, a tak mało dowodów. Nie wiem czego szukałem. Miałem punkt odniesienia. Stary prorok zostawił swego ucznia, a ten udoskonalił rytuał. Nawet nie wiem czy to wszystko miało za zadanie sprowadzić diabła, wezwać jego piekielną armię. Coś było nie tak. 99
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Chcąc znów wrócić do archiwum spostrzegłem dziwne zachowanie pacjentów błąkających się po okolicy. Poruszali się groteskowo, jedna noga była zdrętwiała i zwisała z korpusu. Snuli się jakby zapadli w głęboki sen. Przy zapalonych lampach nocnych na dziecińcu dostrzegłem na ich bieli krew. Nie tylko ubranie było splamione czerwoną mazią. Jeden z nich odwrócił się w moim kierunku. Przypominał bardziej wampira ubranego w komiczną piżamkę aniżeli umysłowo chorego człowieka. Warknął jak przywódca stada. Niebiańskie łzy spływały po ich ciałach. Odpowiedzieli chóralnym wrzaskiem. Nie było ich trzech, czterech. Cała wataha wyskoczyła z cieni. Jeśli wspomniałem wyżej o piekielnej armii to trzeba było się kurwa nie odzywać. Ani wtedy, a tym bardziej teraz. Sześć naboi w bębenku rewolweru, którego nie potrafiłem związać rozumem. Wybrałem się bez broni, więc dlaczego mam giwerę w dłoni? Nie było to ważne, ich było zdecydowanie za dużo. Wtedy powiedziałem sam do siebie kolejną głupotę. Przecież oni ledwo kuśtykają to chociaż w tym mam przewagę. I jak łatwo się można było domyśleć rzucili się na mnie z szybkością sprintera na olimpiadzie. A jednak to oni są wilkiem, a ja owcą. Długo się nie zastanawiałem, wbiegłem do środka zamykając drzwi. Szybko oceniłem swoje szanse. Te wrota długo nie wytrzymają. Jedno, wielkie uderzenie prawie złamały zamki. Zarządziłem odwrót do archiwum, bo według moich zmysłów były tam najlepsze drzwi. Biegnąc jak opętany usłyszałem po obu stronach korytarza jak szyby w oknach pękają. To nie był dobry znak. Tuż przed schodami wyskoczył jeden z nich i zagrodził mi drogę. Nie czekał na resztę. Rzucił się na mnie. Jego oczy przypominały rzeczywiście tego zdeformowanego skrzata, którego już raz mogłem spotkać. Szarpiąc się z nim na zimnej posadzce, pomyślałem, że muszę znów śnić albo ten niekończących się koszmar zawitał do mojego świata. Odepchnąłem go nogami z siebie. Niezdarnie przeczołgałem się do roztrzaskanych drzwi i podniosłem kawałek drewna. Szkoda było mi naboi, gdy taka horda na mnie napierała. Uderzyłem napastnika mocno w twarz. Ten tylko wygiął się trochę w tył. Stał mocno na równych nogach. O kurwa. To się nie może dobrze skończyć. Rzucił się raz jeszcze na mnie i raz jeszcze oberwał. Znów tylko na chwilę spauzował. Zauważyłem za jego plecami jak ostatnie drzwi do budynku powoli kapitulują. 100
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Rzuciłem prowizoryczną broń w potwora i rzuciłem się do ucieczki. Mój pierwotny plan jednak nie wypalił, ponieważ z dołu kolejnych dwóch wyskoczyło na mnie. Instynktownie wbiegłem na górę. Po drodze minąłem jednego nieświadomego towarzysza zabawy zrzucając go ze schodów. Dał mi przy tym cenne sekundy do ucieczki. Otrzymałem zastrzyk adrenaliny, który starczył mi na bezproblemowe dobiegnięcie na drugie piętro zostawiając trochę z tyłu moich fanów. Jednak krzyki i jęki nie pozwalały mi cieszyć się chwilą, bo gromada ciągle się do mnie zbliżała. Uciekając po kolejnych stopniach poczułem zapach... siarki! O kurwa, kurwa, kurwa! Wbiegając na trzecie piętro spostrzegłem, że brakuje mi jeszcze jednej kondygnacji w górę. Gdzie się podziało jeszcze jedno piętro? Obraz zrobił się ciemniejszy, bardziej niepokojący. Walący w szyby deszcz przygrywał idealnie do napiętej sytuacji. Wyciągnąłem spluwę i poszukałem schronienia w jednym z gabinetów. Zaryglowałem drzwi i usunąłem się ze zmęczenia na podłogę. Przysłuchiwałem się jak stado bezdusznych ludzi poluje na mnie i węszy za kolejnym pokarmem. Korzystając z okazji nieuwagi, przesunąłem biurko w stronę drzwi, aby umocnić moje barykady. Przypominałem żołnierza z pierwszej wojny światowej zostawiony na pastwę swojego, nędznego losu. Nie bardzo podobała mi się ta wizja. – Pan Knight! Co za niespodzianka, że znowu się widzimy. – odwróciłem się w stronę głosu i szczęka mi opadła. Moim oczom ukazał się mroczny las i dwie znajome twarze. Pustelnik i Podróżnik. Siedzieli razem pod drzewem i wpatrywali się we mnie. Zwróciłem wzrok w stronę drzwi, ale ich tam już nie było. Opierałem się o szorstki pień. – Jak tutaj trafiłem? – rzekłem nieśmiało. Byłem zdezorientowany, wyczerpany po szamotaninie i ledwo potrafiłem złapać oddech. – Przecież byłeś z nami cały czas. – Nigdy nas nie opuściłeś, a powinieneś... – Ciii... – Podróżnik trochę inaczej się zachowywał. Był bardziej komunikatywny. – nie powinieneś zdradzać zakończenia. – Przepraszam, nie chciałem być niemiły. Rzeczywiście głupio by było oglądać film, czytać książkę jeśli zna się zakończenie dzieła. Ach ta moja niewyparzona gęba. – Co mieliście na myśli, że nie powinienem tutaj być? Popatrzyli na siebie. Kiwnęli twierdząco głowami i oparli się wygodnie o drzewo. 101
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Tym razem obaj głaskali ziemię, na której siedzieli. A ja się zastanawiałem jak do licha znalazłem się znowu w lesie grającym melodię deszczu, gdy chwilę przedtem uciekałem przed zgrają krwiożerczych ludzi. Po braku odpowiedzi wstałem na równe, choć trochę obolałe nogi. Spojrzeli na mnie, znów na siebie i jeszcze raz na mnie. Wyglądali jak para niedouczonych klaunów, którzy w końcu odnaleźli siebie nawzajem po latach poszukiwań. – Na twoim miejscu teraz bym się nie ruszał. – komedia zamieniła się w dramat. Ton głosu ze przysłowiowego śmieszka zamieniła się w poważną rozmowę chirurgów w czasie operacji. – Dlaczego? – Nie chcesz się teraz z nim spotkać. Nie w takim wstanie. – Przestań! Za dużo mu zdradzasz. – Podróżnik ciągle próbował uciszyć swojego partnera. Zastanawiało mnie dlaczego tak bardzo próbuje go powstrzymać, ale nie wtrącałem się w rozmowę, bo nadal trwała w najlepsze. – Należy mu się. Przetrwał najdłużej z nas. Ty jako najstarszy powinieneś to zrozumieć. – Ale historia przekazana będzie chaotyczna. – A czy już nie jest przepełniona nielogicznymi skokami? – Ale to zamysł autora! A my bezczelnie próbujemy zmienić bieg. Niech on sam zdecyduje – spojrzał się na mnie świecącymi oczami – jak jego historia się potoczy. – Może masz rację. Jednak... – Znowu zaczynasz? – Oczywiście! A czy nie jest lepsza historia, gdy znając potencjalne zakończenie tak naprawdę tworzymy alternatywny bieg zdarzeń i w konsekwencji powstaje nowe, może lepsze, może gorsze, ale ciągle nowe zakończenie? – Sugerujesz, że on może tego dokonać? – Sam w rozmowie ze mną powiedziałeś, co dziś powtórzyłem, że przetrwał z nas wszystkich najdłużej. – Warte przemyślenia. – O czym wy bredzicie?! – przerwałem ich dialog, nie mogąc już słuchać chińskiego kazania. Nie rozumiałem z tych słów niczego co byłoby warte do pochwycenia w sytuacji, w 102
~~Koszmar Michaela Knighta~~
której się znalazłem – Jesteś tu ciągle? Przepraszamy. – To co, powiemy mu? – Pustelnik forsował swoje zdanie usilnie. Byłem ciekawy co on chce mi przekazać. – Najwyżej będzie na ciebie! Obaj znowu pokiwali twierdząco głowami, po czym odmieniony Podróżnik zniknął jak mgła na wietrze. Drugi mężczyzna spoważniał, wstał, otrzepał się i podszedł do mnie. Stałem wyprostowany i rzeczywiście tak jak rzekł kilka chwil temu nie ruszyłem się ani o centymetr. Położył przezroczystą dłoń na moim prawym ramieniu. Świdrującym spojrzeniem niemal mnie onieśmielił. Nie przypominał już hipisa głoszącego pokój ludziom dobrej woli. Raczej starego, skutego czasem starca co przeszedł w swym życiu więcej niż młodym mogłoby się wydawać. – Jedynym ratunkiem jest śmierć. – zaczął jak stara płyta gramofonowa, która zacięła się wieki temu – On tutaj jest w wielu postaciach. Nie ma światła, mroku. Jest tylko ciemność pod różnymi postaciami. Szuka ciebie, bo powinieneś być martwy. Żyjesz chociaż śmierć ciebie dotknęła. A tylko ona spłaca wszelkie długi. – Co przez to rozumiesz? – Za dużo byś chciał, a za mało wiesz. To jest twoje prywatna wojna. Nikt z nas nie poczuł jak pachnie niebo. Również ty nigdy nie dowiesz się jak niebiańskie równiny wyglądają. To nie jest odwieczna wojna dobra ze złem. Każdy ma własną apokalipsę... – ...nic nie jest błahe, gdy tyczy ciebie bezpośrednio. Ale to moje słowa! – Niekiedy i głupiec potrafi sprzedać kilka mądrych myśli. Położył drugą dłoń na drugim ramieniu. Ścisnął mnie łagodnie, ale tak abym poczuł jego wewnętrzne ja. Zagubione gdzieś pomiędzy gwiazdami. Samotne jak umierająca jasność we wszechświecie. – Kim jesteście? – Jesteśmy tymi, którzy byli przed tobą, a ty jesteś tym, który jest po nas. Nie ma odpowiedzi w tym zbłąkanym świecie. Jest tylko ciemność, niekończąca się ciemność. Zła, pełna nienawiści, pełna żądzy zemsty. Mści się na każdym kogo spotka. Mój wzrok mówił wszystko. O czym ty stary do mnie mówisz. Pewnie to zobaczył, bo 103
~~Koszmar Michaela Knighta~~
chwilę potem dodał. – Jeden człowiek rzucił jej wyzwanie, a teraz my wszyscy płacimy swoimi duszami. Niekończący się handel trwa w najlepsze, ale więcej nie mogę ci powiedzieć. – Urywasz w pół zdaniu? – Chciałbym więcej, ale nie mogę. – Dlaczego? – teraz to ja brzmiałem jak zacinająca się płyta. Jak dziecko pytające się upierdliwie swoją matkę czy może dostać tego konkretnego i zarazem najdroższego cukierka w sklepie. – Bo on tutaj jest. – Bo ja tutaj jestem! – tylko na chwilę zamknąłem oczy. Otworzyłem je i zamiast Pustelnika ujrzałem jego. Upadły anioł, czarny jak noc, przeraźliwy jak diabeł i uparty jak osioł. Nim spostrzegłem się gdzie się znajdujemy cisnął mnie na dobre kilka metrów aż uderzyłem w ścianę. Ból znów się pojawił. Zanim się podniosłem minęły dobre kilka minut. Nie atakował mnie. Przyglądał się swoimi ślepiami. Badał mnie, może nawet po części szanował. Brzmi groteskowo, demon szanujący człowieka. Jednak miałem takie chore wrażenie. Obolały podniosłem się. Spowita półmrokiem ambasada znów była naszą areną. Może w innych okolicznościach cieszyłbym się z umiejętności podróżowania między konkretnymi miejscami na świecie. Teraz to jednak była męczarnia. Co rusz zmieniające się pejzaże dezorientowały mnie. Co chwilę przez to opuszczałem gardę. – Gabriel. Znowu się spotykamy. Nie męczy ciebie ta ciągła walka? Nigdy nie pomyślałeś, że jesteś po prostu chory umysłowo i leżysz sobie w cieplutkim pokoiku bez klamek, a może w samym Azylu masz apartament? – Czego ty ode mnie chcesz? – otrzepałem się, wstałem na równe nogi. Już raz z tym skurwysynem wygrałem, więc mogę tego dokonać raz jeszcze. – Przecież to takie oczywiste. Twojej duszy! – Coś ci kiepsko idzie odbiór osobisty. Uniósł się na skrzydłach na kilka cali nad ziemią. Wiatr, który powodował trzepotem drażnił moje oczy. Nie zamierzałem jednak odwrócić wzroku. Mój plan był wręcz komiczny w założeniach. Bez zbędnych słów ruszyłem przed siebie z zaciśniętymi pięściami. 104
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Zaskoczony moją odwagą, prędzej głupotą nie zdążył zareagować. Wskoczyłem na niego i zacząłem obijać mordę. Dwu i pół metrowe bydle z koszmaru przyjęło kilka ciosów od małego, ludzkiego skrzata. Niestety, jedynie go chyba połaskotałem. Pochwycił mnie i trącił o kolejną ścianę. Tym razem tak mocno, że tynk odpadł, a ja runąłem o ziemię. Uniosłem łeb spod linii porażki, a tam stał on. Znów mnie złapał i cisnął w kolejny kąt. Słyszałem jak mięśnie krzyczą obijane ze wszystkich stron. – Twój koszmar dopiero się zaczyna! – warknął do mnie i chwycił za gardło. Zacisnął mocniej. Zaczęło mi brakować powietrza. Krztusiłem się, wymachiwałem na wszystkie strony członkami. Próbowałem uderzyć go, ale bezskutecznie. Powoli obraz zamazywał się. Serce biło coraz słabiej, a ja czułem jak odrętwienie wypełnia moje ciało. – Słodkich snów... – to było ostatnio co usłyszałem, gdy straciłem przytomność.
105
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Rozdział III: Koszmar Część I: Deja vu
Znowu ten cholerny koszmar. Powinienem sobie znaleźć prawdziwą pracę, a nie bawić się w prywatnego detektywa w parszywej dzielnicy Haven City. Gęsta jak mleko atmosfera własnego biura często wywołuje u mnie drzemki, które kończą się cholernym bólem głowy. Jednak to nie będzie historia o wykształconym, dobrze prosperującym człowieku. Chcecie znać prawdę o Ameryce jak dziwka przyozdobiona całunem legendy o wolności? Kolorowe lata siedemdziesiąte wcale nie były aż tak barwne i pozytywne jak wam się wydaje. Śmierć prezydenta, który umarł w zamachu to był to dopiero wierzchołek góry lodowej. Prostytutki jak latarnie na ulicach przyciągały niewyżytych mężczyzn jak muchy do światła. Tuż za rogiem obserwowali alfonsi, czy aby na pewno taki ekskluzywny klient płaci należną dolę za chwilę pociechy między nogami kobiety. Nie zrozumcie mnie źle. Nic do tych kobiet nie miałem, same niekiedy były w gorszej sytuacji ode mnie. Chęć wybicia się i utrzymania się w tym brudnym świecie zmuszały je do obciągania kutasów. I to był dopiero początek. Skorumpowana policja opłacana pół na pół z naszych podatków i dochodów mafii nie zajmowała się naszym bezpieczeństwem. Dla niej liczył się tylko zysk. Ci nieliczni praworządni gubili się we własnych labiryntach moralnych i kończyli bohatersko na dnie oceanu. Jak armia nieszczęśników nawozili podwodny świat. Mafia, szczególnie w tym mieście rządziła społeczeństwem. Robiła to przy tym tak subtelnie, że większość ludzi łudziła się, że źli prorocy opowiadają bajki na dobranoc niegrzecznym dzieciom. Snują się w tym bagnie z podniesioną głową bez żadnych zahamowań.
106
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Ameryka bez kręgosłupa moralnego, gdzie po obu stronach ulicy przetacza się gówno ciągnące z ciągle zmieniającym się nurtem rzeki. Smród był nie do opisania. Nie jestem jednak bohaterem na białym koniu i w lśniącej zbroi. Chcesz przeżyć to dostosuj się. Życie jest o wiele krótsze niż w książkach. Jeden strzał, jedna kula w łeb i umierasz. Przy okazji malujesz własną podłogę i ewentualnie ścianę swoją krwią jako tragikomiczny testament niemowy. W tym wszystkim pamiętam jak dziś szczególny rok i jeszcze wredniejszą zimę. Biała suka okrzyknięta tak przez mieszkańców Haven City białą pierzyną zakrywała brudy tego miasta. Przy tym była wredną macochą, bo w jej uścisku ginęli najsłabsi. Przypominali lodowe posągi grozy. Wtedy na pięć przysłowiowych minut podnoszono raban, by zaopiekować się bezdomnymi. Kwieciste mowy na zimowy czas polityków. Gdy słowa szły w eter, ci zamykali się w luksusowych apartamentach w chmurach. Mieli w dupie wszystkich tam na dole. Z góry przypominaliśmy stado ogłupiałych mrówek dających się mamić słowami bez pokrycia. Cóż nam po latach marudzenia, gdy przychodził czas rozliczenia, większość tępaków znów oddawała swój głos na te same złodziejskie kurwy. Nie dlatego pamiętam rok 1965. Zima stulecia żelazną pięścią drwiła z wychłodzonych mieszkańców. I właśnie wtedy, 16 grudnia ktoś odważył się zapukać do mych drzwi. Szaleniec, pomyślałem w pierwszej chwili. Może desperat szukający anonimowości. Miałem niedługo się o tym przekonać. – Otwarte! – zdjąłem nogi z biurka i usiadłem w miarę profesjonalnie. Oparłem łokcie o blat i czekałem na swego gościa. Moim oczom ukazał się pocieszny widok. Ksiądz w skurczonej pozie wszedł do środka. Długi płaszcz i śmieszna czapka kontrastowały z drżącymi dłońmi, które uparcie ściskały Biblię. Poznałem tę księgę po pierwszych trzech literach, które nie były zakryte przez palce i znak krzyża na okładce. – W czym mogę pomóc? – pokazałem mu krzesło po drugiej stronie barykady, by mógł swobodnie spocząć. Obrócił głową do tyłu i dopiero wtedy usiadł. Kogo mogłeś tam zobaczyć? – Dzień dobry. Michael Knight? – chciałem rzucić cynicznym tekstem „a czy potrafisz czytać?”, ale moją uwagę przykuł krzyż. Dałbym wiarę, że w jednym momencie zmienił 107
~~Koszmar Michaela Knighta~~
kształt. Wyglądało to co najmniej dziwnie. Jakby odwrócona swastyka o złotym połysku. – Zgadza się. W czym mogę pomóc? – Za kilka minut umrę. Chcę, aby pan przyjął to zlecenie i dowiedział się kto za tym wszystkim stoi. Będzie to podróż w jedną stronę. Nie wiem czy zdaje sobie pan sprawę, ale pozwalając mi wejść, wpuścił pan do szarego życia apokalipsę, która tylko na pana czeka. – O czym ty do mnie mówisz? – jęknąłem z niedowierzania. – Słucham? Przecież jeszcze nie zdążyłem nic powiedzieć. – mężczyzna wydawał się być szczery. Chyba za dużo spałem, bo mam jakieś omamy. Znów spojrzałem na Biblię w jego rękach. Tym razem na stałe odwrócona swastyka zagościła na wierzchu. Schował ją do kieszeni. Zaczął tłumaczyć, że chodzi o morderstwo. Braciszek zakonny wpierw trzy dni temu zaginął, a dziś rano cudownie się odnalazł w swej komnacie. Nie licząc tego, że miał uciętą głowę, gdy leżał na swym łóżku. Policja nie znalazła żadnego tropu. – Ciężka sprawa. Już dawno nie zajmowałem się takimi rzeczami. Mogę jednak spróbować, ale niczego obiecać nie mogę. – pieniądze jakie wyłożył nasz czcigodny pasterz przekonały mnie do tego – Doskonale. Proszę tylko pamiętać, aby nie podnosić swojej broni jak już znajdziesz moje ciało. – Przepraszam. Że co proszę? – Niech pan nie zapomni wziąć tę wizytówkę ze sobą. - dziwne omamy piętrzyły się w głowie. Stukały łańcuchami jak nadciągająca leniwie śmierć. Po krótkiej rozmowie wyszedł zostawiając mnie ze swoimi myślami. Zastanawiałem się co właściwie się stało. Czemu słyszałem jakby jeszcze kogoś innego. Ta okolica mi rzeczywiście nie służy. Miałem w planach wynieść się z tej kamienicy, gdzie właścicielka była starą kurwą pamiętającą każdy twój występek. Była lepsza niż policyjne archiwum. Urodzona w poprzednim wieku jędza potrafiła zacytować ciebie, gdy pijany dziesięć lat temu wykłócałeś się z nią o zmniejszenie czynszu. Nie licząc tego, że dwa pietra wyżej, na samej górze znajdował się nielegalny burdel. Więc towarzystwo tutaj można było spotkać różne. Od zapijaczonych mend śmierdzących na odległość i w tym przypadku prostytutkom współczuję robić loda aż do lokalnych mafiozów chodzących na erotyczny masaż. Najgorsi jednak byli politycy, jebane karaluchy, pijawki, którzy zdradzają żony z kim popadnie. Byli najbardziej brutalni. Taka praca musiała być 108
~~Koszmar Michaela Knighta~~
przecież stresująca. Nie cieszyłem się jednak długo wywodami na temat społeczeństwa. Nieopodal padł strzał! Zerwałem się na równe nogi ze skrzypiącego krzesła. Pochwyciłem kaburę i zbiegłem na sam dół. Tuż przy drzwiach frontowych chciałem chwycić swój wierny rewolwer, który już niejednokrotnie ratował mi dupę. Ku mojemu zaskoczeniu nie było go przy mnie. Nigdzie go nie wyjmowałem. Gdzie on do cholery się podział? Nie wiem co wtedy pchnęło mnie, aby jednak pomimo braku zabezpieczenia wyjść na zewnątrz. Śnieg sypał z nocnego nieba jak konfetti na diabelskiej paradzie. Brakowało tylko policyjnych syren, by zatańczyć tango upadłych. Wiedziony instynktem doszedłem do bocznej uliczki, tuż na tyłach mojej kamienicy. Znałem dobrze to miejsce. Przychodzili tutaj ćpuny i mniej zamożni klienci dziwek i tam załatwiali swoje sprawy dogłębnie. Gdyby nie biały puch pewnie potknąłbym się o leżące nieopodal śmietnika zwłoki. Ktoś nie trudził się z wycieraniem śladów. Nawet broń zostawił przy denacie. Obejrzałem się dokładnie po okolicy. Nikogo nie było. Dziwne, po takim huku pół dzielnicy powinno się zlecieć jak sępy i żerować na nieszczęśniku. Byłem tylko ja. Podszedłem bliżej. Złapałem jakaś urwaną gałąź wystającą ze śmieci. Próbując nie stracić równowagi na palcach stóp zrobiłem przysiad i swoim prowizorycznym przyrządem zacząłem badać miejsce zbrodni. Niezbyt zdziwiło mnie to, że martwy człowiek okazał się być tym zestresowanym księdzem, który raptem kilka minut temu wtrącił mnie do raju swymi pieniędzmi. Ślady prochu na jego czole dookoła dziury wylotowej sugerują, że to była egzekucja. Nie bronił się, nie szarpał. Musiał znać sprawcę i dlatego przyszedł do mnie spocony i zdezorientowany. Musi to być dziwne uczucie znać datę swojej śmierci, ale nie jakiś wyrok w postaci nieuleczalnej choroby, który pociągnie nas za kilka, może kilkanaście miesięcy do piachu. Wiedzieć, że umrze się tuż po wyjściu z kamienicy. Nieźle musiało mu się kotłować w głowie. W kałuży krwi leżała zniszczona, z wydartymi kartkami Biblia. Jednak tuż przed strzałem jedynie jej bronił. Dziwne, aby oddać życie za zmielone drzewa. Co było w niej tak ważnego, że przestępca podarł ją? Na moje oko brakuje kilku stron co najmniej. Zatem musiał znaleźć to czego szukał. Sprawa robi się coraz ciekawsza. Co do kurwy nędzy!? Moje rozmyślenia przerwał widok leżącego pistoletu. To był 109
~~Koszmar Michaela Knighta~~
mój! Wszędzie rozpoznam wyryte na rękojeści inicjały M.K. Wybuliłem wtedy ostatnie grosze, aby wyróżniać się w tłumie prywatnych detektywów, który niczym fala zalała dziesięć lat temu ulice Haven City. Niewielu z nas pozostało. Większość zrezygnowała bojąc się o własne życie bądź marne przypływy gotówki z zleceń. I wtedy popełniłem pierwszy błąd. Tak szkolny, tak amatorski. Podniosłem rewolwer drugą ręką. Tak po prostu. Przyjrzałem się uważnie zgubie. Nie mam wątpliwości, to z niej oddano strzał. Tylko jak ona się tutaj znalazła, gdy ja byłem cały czas w swoim biurze od samego rana. Nawet skręt kiszek z głodu nie pchnął mnie do opuszczenia swej zmiany na warcie. – Nie ruszaj się kurwo! – usłyszałem miłe przywitanie dobiegające znad przeciwka. Skierowałem wzrok w ich stronę. Dwóch policjantów z wyciągniętymi spluwami starczało jak para komików na scenie. Brakło tylko finalnego „pif–paf”! Wyprostowałem się, uniosłem obie ręce do góry. Wolałem nie zadzierać z nimi. To nie bajka, gdzie przeszkoleni policjanci nie potrafią wcelować w ruchomy cel z kilku dobrych metrów. Niespodziewanie padł strzał... Kurwa! Otworzyłem oczy. Głowa pękała w szwach. Czułem jakbym miał tysiące małych igieł w środku rozgrzanych do czerwoności. Ręce drżały ze strachu, a całe ciało dygotało w rytm szaleństwa. Pamięć, która powoli do mnie wracała powodowała coraz większe cierpienie. Przecież to już się wydarzyło! Przetrwałem pamiętną zimę. Biała suka kilkakrotnie macała mnie, ale nie potrafiła wystarczająco mocno ścisnąć, by mieć mnie na wyłączność. Lodowaty strumień wietrzyska i kryształki lodu na mym ciele wskazywały jednak, że to jeszcze nie koniec. Oddychałem płytko i szybko. Nie potrafiłem nadążyć łapać powietrza, by zniwelować to dziwne uczucie w środku. Moje organy paliły się pod wpływem jadu toczącego się w moich żyłach. Próbowałem sobie to wszystko poukładać. Zebrać myśli, odciąć się chociaż na chwilę od tego bólu. Jeden z Templariuszy wynajął mnie, inny zdradził. Próbując ratować nowo poznaną dziewczynę strąciłem ją do samego piekła. Jak ona miała na imię? Nie mogę zapomnieć. Nie mogę! Była śmiała, zabawna, niespodziewanie mnie kokietowała. Jednak nie mogę sobie przypomnieć imienia. Jakbym widział ją za mgłą, zbliżam się i oddalam. Biegnę przed siebie, 110
~~Koszmar Michaela Knighta~~
a jej wizerunek ciągle pozostaje za zasłoną. Nie mogę. Nie powinienem. Nie mogę! Kurwa mać! No dalej, Michael. Potrafisz. Chociaż to jedno zrób dobrze. Chociaż to jedno... Przeżywałem katusze. Cieleśnie czułem się jakby ktoś mnie rozrywał, powoli i skutecznie. Mogłem to sobie praktycznie wyobrazić jak skóra odchodzi od mięsa, a przekrwione, lekko fioletowe mięśnie odrywają się od kości. Wewnętrznie wcale nie było lepiej. Musiałem sobie przypomnieć. Sam. Sam! Samantha! Otworzyłem oczy i zamarłem. Leżałem u stóp krzyża. Bałem się spojrzeć wyżej. Nagle moje cierpienie zeszło na drugi plan. Do moich zmysłów doszło ciche pojękiwanie. O mój Boże. To była Sam. Ciągle żyła. Usilnie starałem się nie poderwać łba do góry, ale zrobiłem to i łzy w katatonicznym śmiechu ironii popłynęły z kącików oczu. Posiniaczona, naga Sam walczyła o każdy swój oddech. Widziałem na jej twarzy ból przeszywający jej ciało. Nie sposób było nie zauważyć cienkich ran zapewne zadane nożem. Były ich dziesiątki. Kilka kropel jej krwi uderzyło mnie w czoło. Jak uderzenie ogromnym młotem. Echo wgniatało mnie w podłoże. Nie potrafiłem przełknąć śliny. Dławiłem się na samą myśl. – Michael? To ty Michael? – odezwała się do mnie. Łzy jeszcze mocniej popłynęły po policzkach. Już nie wiem co było gorsze w mojej sytuacji. Jej widok czy moje sumienie napuchnięte brzydotą do własnego siebie. – Zjawiłeś się tak jak obiecałeś. Padłem na kolana i przechyliłem się do przodu kładąc głowę na zimnej powierzchni dachu. Nie potrafiłem spojrzeć w jej oczy. Dusiłem się wewnętrznie. Pustka ogarniała mnie. – Tak bardzo cię przepraszam. Tak bardzo cię przepraszam. Wybacz, bo ja sobie nie mogę. Przepraszam... – mamrotałem pod nosem. Nie miałem odwagi, by nadać odpowiedni ton głosu, a pomimo tego usłyszała mnie. – Przybyłeś tak jak obiecałeś. Uratuj mnie. Skończ moje cierpienia. Proszę. – kątem oka zauważyłem broń leżącą w śniegu. Wiedziałem o co prosi. Jak pacynka kierowana przez niezdarnego amatora chwyciłem narzędzie zbrodni. Zimny dotyk rękojeści na chwilę zatrzymał bicie mojego serca. Uniosłem się z kolan. Drżącą dłonią wycelowałem w nią. Byłem przerażony. Wielokrotnie odbierałem ludziom życie, ale w tej chwili, w tym jednym, jebanym momencie nie potrafiłem. Spust wydawał się być zardzewiały, a palec nie chciał mnie słuchać. Sam odmawiałem, gardziłem sobą, plułem na własną twarz. 111
~~Koszmar Michaela Knighta~~
– Dziękuję... – jej słowa zabiły mnie. Pierwszy raz umarłem. Coś we mnie umarło. Była wdzięczna, że kończę jej cierpienia. Nie wybaczyła mi mojej zbrodni, bo według niej postąpiłem słusznie. „Dałeś z siebie wszystko, nawet sprzedałeś duszę”. Nie odpowiedziałem. Strzeliłem do niej, a huk na chwilę mnie zamroczył. Chwilę potem znów usłyszałem ciche pojękiwanie. Ten sam głos, zmęczony, zdołowany, cierpiący. Niemożliwe, przecież ją przed chwilą zastrzeliłem. Przez chwilę walczyłem z samym sobą, by odważyć się i otworzyć te pieprzone oczy. Powieki ważyły po kilka ton. Z upiorem maniaka nie słuchały komend i zaciskały się coraz mocniej. – Michael? Jednak przybyłeś po mnie. – chore deja vu waliło obuchem w odsłoniętą duszę. Umysł piętnował moją każdą decyzję, a ja już się gubiłem co jest faktycznie rzeczywistością, a co fantazją szaleństwa. Dopiero jej głos sprawił, że zdębiałe z wrażenia powieki ustąpiły. Podniosłem łeb do góry. Wisiała tam zakrwawiona, a na jej ciele widoczne były znaki wyryte ostrym narzędziem. To była moja kara, że choć raz chciałem być znowu człowiekiem i uratować chociaż jedną duszę przed Szeptem. Zamiast tego tkwiła tak jak ja pomiędzy śmiercią a cierpieniem. – Jak... – tym razem trudniej było się jej wysłowić. Za każdym razem krztusiła się brunatną krwią, gdy tylko chciała nabrać powietrza. Nogi mi się uginały na sam widok. Już nie raz widziałem okrutne sceny serwowane mi przez mój własny umysł. Judasz nie poddawał się, by mnie zniszczyć. Ale to było ponad moje siły. – mogłeś mnie tam zostawić?! Chciałem jej to wszystko wytłumaczyć, ale nie mogłem. Historia zabrnęła za daleko, by mieć cień nadziei na pokutę. Czarne chmury zebrały się ponad moją głowę. Popiół przypominający w opadaniu śnieg zawisł w powietrzu. Zajrzeć diabłu w oczy to nic w porównaniu do własnego sumienia. – Dlaczego mnie nie uratowałeś? – Próbo... – przerwała mi jakby w ogóle nie interesowała jej odpowiedź. Miała rację, po co miała słuchać wyznań grzesznika. – Dlaczego mnie zostawiłeś? Zachrypnięty ton głos wibrował w głowie. Nie potrafiłem słuchać jej żalów i pretensji. Tragikomiczna parodia życia. Tak właśnie by wyglądał scenariusz do tego dzieła. Szlachetny bohater szlocha u stóp nieznajomej, bo nie zdołał jej uratować. Obiecał sobie, że to ona 112
~~Koszmar Michaela Knighta~~
będzie odskocznią od ciemności, a stała się kotwicą do zguby. Ciągle powtarzała to samo zdanie. Dlaczego ją zostawiłem? Żądliła skutecznie. Wiedziała gdzie uderzyć, jak uderzyć. W przypływie gniewu krzywdziła mnie. Wskrzeszała i zabijała w nieskończoność. Nie potrafiłem znieść tego. Nie wiem co się potem stało. Wiem, że na początku poczułem lód w prawej dłoni. Chwilę potem zorientowałem się, że na nowo trzymam broń. Zimna, opanowana stal gotowa to wszystko zakończyć. Wycelowałem i strzeliłem. Raz, drugi, trzeci. Pięć pocisków przeszyło jej ciało. Gdy opadł kurz kolejnego potknięcia znów się odezwała. Dlaczego ją zostawiłem? Dlaczego ją zraniłem? I wycelowałem jeszcze raz, ostatni raz. Pociągnąłem za spust i strzeliłem sobie w głowę. Nie obudziłem się, ciemność nadeszła. Nie trwała długo. Psychodeliczny śmiech kazał mi otworzyć oczy. Smród siarki wyzwolił odruchy wymiotne. Stałem w tym samym miejscu gdzie teoretycznie umarł prorok. To on rechotał się jak małe dziecko. Władca upadłych, samozwańczy prorok, człowiek o pseudonimie Sir był cały i zdrowy. Dookoła nas ogień trawił ludzi, demony zajadały się grzesznikami. Wyrywały mięso na żywca. Tło powstałe z autentycznych krzyków i jęków zamknęło mnie przed światem. Czyżby to wszystko co mnie spotkało było tylko wizją, magiczną sztuczką nazisty? Nim jakiekolwiek słowa na nowo padły w naszym dialogu, ujrzałem, że trzymam znaną mi broń w ręku. Nadal celowałem w jego głowę, chociaż ciało drżało z przerażenia. Jego puste oczy przeszywały mnie. Odgadywały stany załamania. To on miał mnie w garści jak dorosły zboczeniec trzymający w piwnicy małe, bezbronne dziecko. Molestował mnie obrazami. Własne sumienie kopało dla mnie grób. – Gabriel! Wróciłeś do nas! Odłóż broń, uklęknij i przyjmij błogosławieństwo od swego pana! – brzmiał przekonująco, nawet przez chwilę pomyślałem o tym jako dobra alternatywa dla cierpienia. – Spierdalaj! – jak echo dawnych czasów moje usta same przemówiły. Nie wierzyłem, że podświadomość sama z siebie próbuje ocalić mnie od zgubnego kroku. A może to resztki honoru nie pozwalały mi ciągnąć kutasa od demona? – Już raz próbowałeś mnie zabić. Myślisz, że za drugim razem będzie łatwiej? Skuteczniej? – na jego plecach ukazały się czarne jak smoła ociekające nieznaną mi mazią 113
~~Koszmar Michaela Knighta~~
skrzydła. Upadły anioł zrzucony z nieba pokazał swój majestat. W porównaniu do niego byłem małym, nic nie znaczącym płatkiem róży opadającym do kałuży. Błoto chwilę później miało mnie pochwycić i utopić jak resztę moich pobratymców. Jednak znów ktoś próbował mnie ratować. Może to mój Judasz nawrócił się w ostatniej chwili i próbował rzucać przed moimi oczami obrazy z przeszłości jaką ja pamiętałem. Przerażony wzrok szaleńca, chwilę potem leżał martwy w kałuży krwi. Potrafiłem tego dokonać raz, gdy byłem opętany zemstą. Dziś ta zemsta się ulotniła, zostały wyrzuty sumienia, skrawki rozumu porozrzucane gniewem apokalipsy. – Ostatnia szansa. Wystarczy, że strzelisz sobie w głowę, a wszystko się skończy. Cierpienie, wizje, dziwne retrospekcje, które przeżywasz ciągle na nowo. Ile to razy już się tutaj spotykamy? W dniu kiedy utraciłeś człowieczeństwo. – Utraciłem człowieczeństwo? Pusty śmiech ogarnął przestrzeń. Nie rozumiałem jego słów. Nie czekając ani chwili w jego dłoni ukazała się Biblia z symbolem Insignii. Rzucił prosto we mnie. Upadła pół metra ode mnie. Otworzyła się na przypadkowej stronie. Nie potrafiłem dostrzec zapisanych słów. Byłem jednak niemalże pewien, że to ta sama księga, którą widziałem u Templariusza. Dlaczego właśnie ona? – Dzień, w którym zgodziłeś się zaakceptować umowę człowieka w czerni stałeś się owcą w przebraniu wilka. Wystarczyła chwila, abyś przyszedł do mnie nieświadom tego, że porzuciłeś człowieczeństwo. Jesteś jednym z nas, Gabrielu. Upadłym, który wstać już nie może. Opierasz się, walczysz z całych sił, ale to bezcelowe. Nie jesteś bohaterem książki, nie jesteś nawet głównym bohaterem całej tej opowieści. Bez zbędnych słów pociągnąłem za spust. Było to mimowolne, instynktowne. Dopiero po chwili spostrzegłem się co takiego uczyniłem. Cały magazynek opróżniłem, by tylko uśmiercić diabła. Upadł na ziemię tak jak i za pierwszym razem to uczynił. Wykrzywiona twarz ze zdziwienia, że potrafiłem zrobić coś tak bezczelnego w kałuży własnej chwili. Nie bacząc na konsekwencję przetarłem czoło. Odwróciłem wzrok od zwłok. Szepty w mojej głowie tym razem nie ustąpiły, nadal czułem zapach siarki, który drażnił moje płuca. Nadal znajdowałem się we własnym koszmarze. I nie widziałem wyjścia z niego. – Ha ha! Przecież mówiłem, że nie możesz zabić wiecznego. – otworzyłem na nowo 114
~~Koszmar Michaela Knighta~~
oczy i znów go ujrzałem. Nie było śladu po nabojach. Stał dumnie, uśmiechnięty i pełen życia. Nogi raz jeszcze mi się ugięły. Na tyle mocno, że upadłem na kolana. Głowa sama odchyliła się do dołu. Czułem się bezsilny. Samotny jeździec w deszczową noc. Doskoczył do mnie. Zachowywał się jak mały chochlik podskakujący dookoła. Sapał nad uchem jak stary dziad dochodzący po dłuższej przerwie z młodziutką dziewczyną skuszoną pieniędzmi. Chu chu! Jak stara lokomotywa zadowolona, że w końcu rozrusza zimną stal swych kół. – Michael Gabriel Knight. Syn swego ojca, syn swojej matki, wnuk swoich dziadków. Zabawka w rękach swego życia. Wiesz kogo mi przypominasz? Małego gówniarza wierzącego w sprawiedliwość, dobro na świecie i to, że dobre uczynki wracają, by wynagrodzić nam włożony trud. To nie opowieść na dobranoc karmiąca naiwne duszyczki przed snem. To życie. Pot, łzy i rozmazana krew po podłodze to symbole prawdy. Doskonale przygotował się do swojej roli. Być może nikt jeszcze tak go nie zmęczył, więc mógł triumfować, spijać zwycięstwa soki jak nektar na Olimpie. Zajadał się ambrozją bezwarunkowej kapitulacji. Brakowało mi sił na jakąkolwiek reakcję. Tyle słów żalu i pogardy chciałem wyrzucić z siebie, ale byłem zbyt słaby, zbyt zmanipulowany. Prawda jest ciężkostrawną chorobą. – Obudź się, Michael. – jakiś szept zagłuszył upadłego. Nie poznałem kto mógł w takiej chwili odezwać się do mnie. Kobiecy, subtelny i delikatny niczym płatki róży głos tworzył majestatyczną harmonię ciszy. – Obudź się, Michael. Ciemność nadchodzi. Patrzyłem kątem oka na lśniącą broń w mojej ręce. Znów ważyła tyle ile powinna z pełnym magazynkiem. Jej lodowe ściany stopiły się i przez moment dałbym wiarę, że rękojeść rozgrzewała moje ciało. Chwila wytchnienia a może chwila tuż przed upadkiem? Puste słowa sępa okrążającego mnie przestały mieć znaczenie. Uniosłem broń do góry. Potwór w skórze człowieka ucieszył się, że znów uniosłem gardę. Mógł raz jeszcze z łatwością mnie zaatakować. Z czystym sumieniem znów unieść mnie i zrzucić do Hadesu. – Strzelaj ile dusza zapragnie! Może za którymś razem bestia padnie. Mówiłem ci czym jest szaleństwo? Poznałem jednego z was, ludzi. Rzekł do mnie, że szaleństwo jest powtarzającą się czynnością, ale za każdym razem oczekujemy innego rezultatu. Zatem panie Knight, jesteś szalony? 115
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Smętne oczy spod łba nie potrafiły się pokazać. Ciało było zbyt drętwe, zbyt liche, aby unieść ciężar tego spotkania, ale już teraz wiedziałem jaka jest odpowiedź. Drżącą dłonią wycelowałem i z nieukrywaną złością w głosie rzekłem. – Nie. – i pociągnąłem za spust sprowadzając na siebie ciemność. Nim pocisk przebył ten krótki dystans z lufy do mojej głowy miliony myśli w postaci pejzaży otarły mi łzy na policzkach, a potem tylko mrok i pustka. – Obudź się, Michael. – błoga chwila nie trwała długo. Znany mi już głos dziewczynki przebudził mnie. Otworzyłem oczy wystraszony widmem, niekończącym się koszmarem. Leżałem na jasnej, delikatnej pościeli łóżka. Natychmiast skojarzyłem to miejsce. Pojawiało się w moich koszmarach. Opuszczony dom w doskonałej dzielnicy, gdzie wszelkie barwy utraciły znaczenie. Po środku miasteczka jakich wiele w Stanach Zjednoczonych stał złodziej. Kościół z wysoką wieżą żywy, tętniący życiem. Jednak teraz było inaczej. Ten sam pokój, ten sam czarny napis naprzeciwko mnie. Szary widok rozciągał się zza oknem, ale moje ciało należało do mnie. Nabrałem solidnego haustu powietrza i niosłem górną część ciała. Podparłem się łokciami i patrzyłem przez pewien czas na wiadomość. „Obudź się, Michael.” Przerażał mnie ukryty sens tej wypowiedzi. Gdzieś w kościach czułem, że to ma głębszy sens. Wtedy na moich oczach litery zmieniły kształt. „Czy niebo jest dla wszystkich?” Przetarłem zmęczone powieki i gdy znów spojrzałem, widniał tam pierwotny napis. – Miejmy to już za sobą. – powiedziałem do pustych ścian i wstałem niezdarnie z miękkiego łoża. Trochę było mi żal opuszczać je, bo już dawno nie czułem się tak dobrze. Jakbym wiele lat był na nogach i dopiero teraz usiadł na krótką chwilę. Prawą ręką przejechałem się po brodzie. Wąsy i kozia bródka były idealnie dopracowane. Dotknąłem też dla pewności włosów. Falujące, dobrze ułożone. Jakby ktoś nieboszczyka przygotował do ostatniej podróży. Pomyślałem wtedy, że chociaż umrę jako przystojniak bez zbędnego potu i siniaków. Tak jest o wiele czyściej, tak bajkowo, dziecięco. Przydałoby mi się. Podszedłem do drzwi. Doskonale pamiętam każdą sekundę snu. Wtedy walczyłem, krzyczałem w myślach, by moje ciało sterowane przez jakąś siłę nie otwierało ich. Nie tym 116
~~Koszmar Michaela Knighta~~
razem. Położyłem dłoń na klamce i pchnąłem historię do przodu. Wkroczyłem na korytarz. Nic się nie zmienił. Te sama kiczowata tapeta i wiszące w tej samej kolejności obrazy wyśmiewające wybrane chwile z mojego życia. Tym razem nie raziły tak mocno. Były niemalże ciszą porównując to co przeszedłem w ostatnich godzinach. Szedłem powoli napawając się cennymi chwilami. Nie wiem co mogło mnie spotkać dalej, nie zastanawiałem się nad tym. Poruszałem się systematycznie do przodu z biernością umysłu. W pewnym sensie byłem zadowolony. Gdy wylądowałem na parterze przykułem wzrok na zegar, który zatrzymał się dokładnie o szesnastej dwanaście. Wtedy też to wszystko się zaczęło. Szesnastego grudnia moja dusza została sprzedana, szkoda tylko, że nikt nie uprzedził mnie, że aby podpisać cyrograf wystarczy przyjąć zlecenie, które na kilometr śmierdziało. Mogłem tylko pluć sobie prosto w twarz, bo nie słuchałem w tamtym momencie intuicji. Darło się wniebogłosy, a ja omamiony pokaźną sumą innego zielonego gówna przestałem słuchać. W pewnym sensie zasłużyłem sobie na karę, ale nawet największemu wrogowi nie życzyłbym aż takiego splotu zdarzeń. Chociaż on być może miałby więcej szczęścia i umarł szybciej jak i mniej boleśniej. Ja nadal nie wiedziałem, że jeszcze istnieję czy już umarłem. Wyszedłem na zewnątrz trzymając się scenariusza. Okolica nie różniła się niczym od poprzedniej sesji. Nadal przeraźliwa pustka panoszyła się dookoła. Idąc powoli rozglądałem się w poszukiwaniu jakiś wskazówek. Wszystko mogło się przydać, każdy najmniejszy ślad mógł mnie w końcu doprowadzić do odpowiedzi, a tych bardzo mi brakowało. Realność zlała się z sennym koszmarem w jedną figurę, której mój umysł nie mógł pojąć. Nie potrafiłem już odpowiedzieć co tak naprawdę przedstawia rzeczywistość, a co fikcję. Zbyt dużo scen z najgłębszych myśli człowieka wypełzło w blady świt, abym teraz mógł powiedzieć kim jestem. To właśnie to drwiło ze mnie najbardziej. Brak satysfakcjonującej odpowiedzi kim jest Michael Knight? Słyszałem podczas rozmowy dwóch zapijaczonych starców siedzących przy barze jak rozprawiali na temat wiary. Całe pomieszczenie razem z grubym barmanem śmiało się z ich dedukcji. Mieli po części rację, bo ci dwaj starzy tetrycy wymyślali niestworzone teorie i tezy kompletnie nie z tej ziemi. W sumie jak każdy podchmielony amator tanich procentów. Było jednak pewne zdanie, które uchwyciłem w natłoku głupot. 117
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Jeden z nich rzekł, że Adam i Ewa utracili wiarę, bo widzieli za dużo. Na to drugi rzekł, że wiarę można stracić tylko jeśli człowiek widział zbyt mało bądź zbyt dużo. Dalszy dialog już mnie nie interesował prawdę mówiąc, ale patrząc wstecz mieli rację. Dwóch komików rozweselających salę miało wtedy rację. Straciłem wiarę, bo ujrzałem zbyt wiele, doznałem zbyt wiele cierpienia. Nie jest to jednak wiara w dobro, w Boga, w zastępy białych aniołów niosące Jego słowo na Ziemię. To coś bardziej poważnego. Zaczynam powątpiewać we własne istnienie. Nie potrafię odróżnić prawdy od kłamstwa. Obie strony wyglądają na chodzące trupy śmierdzące stęchlizną. Dobrze w tym momencie współgrał dźwięk podeszwy odbijanej od gładki asfalt. Przy braku innych melodii, to echo obejmowała całą dzielnicę. Mógłbym przysiąść, że gdybym był o jakieś dziesięć, może piętnaście kilogramów cięższy domy po obu stronach ulicy zaczęłyby się trząść. Wiedziałem co spotka mnie, gdy dojdę do kościoła i otworzę metalowe drzwi. Ujrzę trumnę z moim ciałem. Byłem jednak pewien, że koniec nie będzie taki sam jak koszmar. Już sam fakt poruszania się o własnej woli, chociaż suma summarum i tak poruszałem się zgodnie z wytycznymi, wskazywał na inne zakończenie. Ta właśnie niewiadoma powodowała strach. Lekkie zarysy potu na czole zdradzały wewnętrzną batalię. Michael, musisz iść. Iść byle do przodu. Zawsze to powtarzałem obojętnie w jakim bagnie się znajdowałem. Chciałem mieć to za sobą. Już pewnie nie raz to wspomniałem, ale teraz to uczucie było silniejsze niż kiedykolwiek. Już drugi raz w ciągu pół roku z pełną świadomością chciałem sobie odebrać życie. Coś jednak mi nie pozwoliło. Raz kula rzekła jak typowa kobieta „bo nie” i nie dała ostatniego pocałunku na dobranoc. Teraz być może mój umysł płata mi figle i nie jestem wstanie odróżnić wizji od rzeczywistości. Zastanawiałem się w tamtym momencie jeszcze nad jednym. Czy jeśli w przypływie bezradności raz jeszcze rzucę wszystko na szalę to czy spełni się przysłowie, do trzech razy sztuka? Po krótkim wysiłku z wrotami, które jakby nie chciały mnie wpuścić do środka, wszedłem do kościoła. Ciemność, niekończący się mrok przywitał mnie z otwartymi rękoma. Słyszałem za plecami jak z hukiem zatrzaskuje się jedyne przejście jakie mogłem dostrzec. Niewiadoma nie trwałą długo. 118
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Płacz niemowlaka rozprzestrzenił się po otchłani. Byłem niemal pewien, że kiedyś przeżywałem taką sytuację. Ostatnie wydarzenia były wręcz powtórką z przeszłości. Chyba nie bez powodu mówią, że historia lubi się powtarzać, lubi zataczać koła jak jakieś kręgi w zbożu od tajemniczych przybyszów z kosmosu. Nie potrzeba jednak zielono–skórnych ufoludków, aby zasiać klimat apokalipsy. Historia ludzi i całej tej chorej maszynerii pod wdzięcznym imieniem cywilizacja pokazują nam dobitnie, że demony mieszkają tuż obok nas, tuż pod cienką warstwą skóry. Nawet teraz czuję jak mikroskopijne organizmy buszują pod nią i drążą kilometrowe tunele zagłady. Jak robaki, wstrętne pasożyty wysysają ze mnie życie i zdrowy rozsądek, którego coraz częściej mi brakowało. Boże, zaczynałem przypominać znerwicowaną babę podczas trudnych dni ciągle zmieniając zdania. Potrafiłem w jednej chwili się rozpłakać, strzelić sobie prosto w głowę, byleby tylko uciszyć szepty w mojej głowie, by tuż po tym stać drżący na wietrze i w deszczu oraz iść byleby tylko do przodu. Sam już nie wiem czego chcę. Płacz dziecka nie zrobił na mnie dużego wrażenia. Chyba to było zbyt oczywiste, zbyt słabe porównując to do ostatnich moich przeżyć. Metoda mniejszego zła miała pewne sublimowane plusy, bo człowiek mimo wszystko nie potrafi się przyzwyczaić do ogromnego cierpienia, ale w małych dawkach chyba jednak tak. Zrobiłem jeden krok do przodu w myśl mojej zasady. Płacz ustał, a chwilę potem czerń zamieniła się w solidne podłoże w postaci kafelek. Sufit przemienił się w rzeźbiony pejzaż ukazujący scenę wygnania Adama i Ewy z raju. Po obu stronach mnie wyrosły kolumny. Mocarne, potężne i podtrzymujące całą konstrukcję. Pojawiły się też witraże z kolejnymi wydarzeniami symbolicznie przedstawiane przez zlepek kolorowych szyb. Nie byłem i nigdy nie będę ekspertem od biblijnych opowiastek, ale potrafiłem rozpoznać niektóre z nich. Zrzucenie Lucyfera z nieba do piekła przez innych archaniołów. Część z tej świty została pociągnięta razem z przyszłym władcą czeluści. Przerzucając wzrokiem od jednej do drugiej wizytówki dostrzegłem czarno–biały obraz. Przykuł moją uwagę, bo znajdował się centralnie nad ołtarzem. Ukazywał on mężczyznę, raczej tylko jego kontury odwróconego tyłem do mnie, z pochyloną głową i opadniętymi wzdłuż ciała rękoma zakończonymi zaciśniętą pięścią. W tle można było dostrzec jasność po części zasłoniętą właśnie nim i skrzydła oplatające ten punkt oddalony w 119
~~Koszmar Michaela Knighta~~
przestrzeni. Opuszczając oczy niżej dostrzegłem trumnę na ołtarzu. Uśmiechnąłem się sarkastycznie. Na to właśnie czekałem. Główna ozdoba tego przedstawienia. Podszedłem bliżej. Wieko było zamknięte. Zdawałem sobie sprawę, żeby móc to zakończyć muszę je otworzyć. Spojrzeć prosto w oczy samemu sobie i usłyszeć gotowy tekst. Inaczej fabuła się nie ruszy, a co to za opowieść, gdy świat zamiera, a bohater sprzeciwia się temu co nieuniknione. Stosując w życiu metodę szybkiego plastra tak i tutaj błyskawicznie uniosłem wieko trumny, która okazała się być pusta. Pusta? Nie zrozumiałem tej aluzji. Czekałem na realizację koszmaru dręczącego mnie od wielu miesięcy, a nie dostałem niczego. Dosłownie nic. Nic się nie zdarzyło. Nic się nie zapadło, nie zostałem strącony do piekieł. – Zaskoczony? – pojawiła się za moimi plecami. Dziecinny głosik zastąpiony został nastoletnią burzą hormonów. Odwróciłem się i ujrzałem, że mój osobisty anioł, demon stróż nie wyglądał już jak mała dziewczynka z balonikiem nawiedzająca mnie jak nadzieja w czasie najgorszych burz, lecz nastolatka z osobistą urodą, falującymi włosami aż do łopatek i bystrymi oczami penetrującymi mnie bezczelnie. Chociaż bardzo się zmienił jej wizerunek to poznałem ją. Przeszła ewolucję, wręcz przeciwnie do mnie tocząc się coraz niżej w pogardzie, w żalu i szaleństwie. – Witaj Gabrielu. – rzekła delikatnym tonem głosu jakby głaskała mnie, oswajała jak dzikiego kundla porzuconego przez niedobrego właściciela. Prawdę mówiąc miałem przez chwilę chęć odpowiedzieć tak zwyczajnie „no część”. Wiedziałem jednak, że nie na to liczyła. – Więc to tak wygląda koniec? Przyzwyczajasz mnie do własnego widoku, by na końcu przyjść po mnie? – nie wierzyłem w cudowne ocalenie, któryś ze strzałów musiał być śmiertelny a to co widzę musi być moją drogą odkupienia. – Śmierć może być tylko początkiem. – A więc umarłem? – Zaprawdę powiadam tobie, że jesteś bardziej żywy ode mnie. Nie bez powodu w obrazie sądu ostatecznego sędziami w naszej sprawie będziemy my sami. Ty będziesz musiał zdecydować o swoim losie. Nic nie jest pewne i nigdy nie było. – Czego ty oczekujesz ode mnie? Nie jestem bohaterem, który ma uratować ten świat. 120
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Uśmiechnęła się pod nosem. Wyglądała uroczo i tak niewinnie. Jak namiętna siostrzenica kusząca samym wyglądem. Jak zakazany owoc, którego nigdy się nie skosztuje, ponieważ niektóre pragnienia nie powinny być spełnione. – Nie jesteś wyzwolicielem świata przed zagładą. Jeden człowiek może pchnąć ludzkość w stronę zagłady, ale jeden człowiek nie może uratować ludzi przed katastrofą. – Więc kim jestem? – A kim możesz być? Możesz być bohaterem własnego świata i uratować siebie. Porażka jest tylko wtedy, gdy demony ciebie opuszczają, gdy szepty milkną, a człowiek nie widzi już zła i prawdy dookoła niego. Przegrany jest każdy kto spojrzy w oczy demona i zająknie, że świat jest piękny. – Nie rozumiem. – Nie musisz. Nie każda lekcja jest po to, aby rozumieć. Niekiedy trzeba iść byle do przodu. Byle snuć się po linii czasu w prawą stronę. Nie musisz wiedzieć jak funkcjonują mięśnie, gdy chodzisz, by poruszać się. Nie musisz wiedzieć jak funkcjonuje twoje ciało, by żyć. Więc nie musisz rozumieć słów, by działać. – Nigdy nie ułatwiasz. – A powinnam? Życie zaczyna się wtedy, gdy dostrzegasz zło. Twoje życie jest intensywne. – Znam jedno powiedzenie. – Zapewne znasz. Ten kto żyje intensywnie ten umiera równie szalenie. Prawda potrafi być przekazana między słowami, między poszczególnymi wyrazami. Nawet śmierć potrafi być początkiem życia. – Zaczynam coraz bardziej popadać w obłęd jeśli zaczynam rozmawiać z duchami. – zaśmiałem się sam z siebie, bo co innego mi pozostało, gdy wokół same poważne słowa? – Rzeczywiście nie jest z tobą tak dobrze jak powinno być. Powinieneś udać się do specjalisty. – odwzajemniła mój mały żarcik – Zapamiętaj jedną rzecz – lecz po chwili kontynuowała dyskusję – śmierć jest kluczem do rozwiązania. – ... – otworzyłem usta, lecz przyłożyła mi szybko palec wskazujący do nich, abym jednak niczego nie powiedział, tylko słuchał dalej. – Musisz się obudzić. Ciemność nadchodzi. – przyłożyła obie dłonie do moich oczu. Nie potrafiłem się sprzeciwić. Zamknąłem powieki i słuchałem jej głosu tak melodyjnego, tak 121
~~Koszmar Michaela Knighta~~
kojącego zmysły, że mógłbym zasnąć – Obudź się, Michael. Ciemność nadchodzi...
122
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Część II: Michael Knight
Obudziło mnie ujadanie psa. Nie musiałem dużo się zastanawiać, kojarzyłem tego upierdliwego sąsiada. Zawsze przed ósmą warczał jak szalony na widok listonosza. W sumie ciekawe dlaczego czworonogi nie znoszą takich ludzi. Otworzyłem oczy i rzeczywiście leżałem w swoim łóżku w cuchnącym wódą apartamencie. Nie wiem jak tu trafiłem i czy w ogóle się ruszałem z tego miejsca. Półprzytomny przetoczyłem się po pobojowisku jakie zastałem w domu i wyszedłem na dwór. Światło dnia raziło moje zmęczone gałki oczne, nawet skóra nie była zadowolona od nadmiaru promieni słonecznych. Podszedłem do rzuconej na trawnik gazety i szybko przejrzałem. Prawdę mówiąc nie przeczytałem żadnego artykułu, zatrzymałem się już na dacie. 20 maja! Straciłem kilka dni swojego życia i nawet nie wiem co wtedy robiłem. To niemożliwe. Naprzykrzające się wizje aż tak bardzo mnie stłumiły? Błyskawicznie przewertowałem te kilkanaście stron w celu znalezienia jakiś sensacyjnych donosów. O dziwo miasto spało uśpione na plaży. Żadnej wzmianki o morderstwach, podejrzanych typach i cieniu rzucanym przez Azyl. Dopiero gdzieś na dwudziestej czwartej stronie króciutka notka schowana przez wielkie zdjęcia przykuła moją uwagę. Dzisiaj jest trzecia rocznica śmierci doktora Kurta Higginsa. To nie mógł być zbieg okoliczności, zbyt dużo w moim życiu nieprawdopodobnych zdarzeń, by działy się przypadkowo. Być może przeznaczenie to splot logicznych reakcji na jedno przypadkowe spotkanie. Wróciłem do swojej pieczary i szybko zaaplikowałem sporą dawkę aspiryny na pulsującą głowę. Nie miałem wyboru i musiałem wrócić do Azylu, a dzisiaj z okazji tej wspomnianej rocznicy jest wstęp wolny. Musiałem wtopić się w tłum odwiedzających i doprowadzić sprawę do końca. Ciekawiło mnie co zastanę na miejscu i jak zareagują na mnie. Wszak moja pamięć 123
~~Koszmar Michaela Knighta~~
posiadała istotną lukę i nie byłem pewien czy nie nabroiłem czegoś. Zanim jednak wyruszyłem w kolejną przygodę, podniosłem słuchawkę i zadzwoniłem na komisariat policji we wschodnim Haven City, by zapytać się tak całkiem przypadkowo jak potoczyło się śledztwo do końca. – Słucham uprzejmie. W czym mogę pomóc? – starszy głos recepcjonistki uświadczył mnie w przekonaniu, że wybrałem właściwy numer z pamięci – Dzień dobry, czy mógłbym porozmawiać z detektywem Alexem Thortonem? – wolałem nie zdradzać swojego imienia, tak było lepiej dla mnie i osób postronnych – Przepraszam, ale nikt taki tutaj nie pracuje. – szybko dostałem cios obuchem od życia. Jak to nikt taki nie pracuje? – Jest pani pewna? – Proszę nie robić głupich żartów, tu posterunek policji. – Nie, nie. Przepraszam, to nie są żarty. A czy mógłbym prosić do telefonu Samuela Douglasa? – Pan zaczyna przeginać! – jej głos robił się coraz szorstki, a ja nie wiedziałem dlaczego – Przepraszam jakbym czymś panią uraził, ale nie miałem takich intencji. – znów musiałem wysilić swoje szare komórki, no te, które pozostały, aby wymyślić jakąś zgrabną historyjkę – Dopiero co się przeprowadziłem do Haven City i znajomy polecił mi zadzwonić do tych dwóch panów, jeśli miałbym kłopoty z uciążliwymi złodziejaszkami. – W takim razie pana znajomy zakpił sobie. – Można wiedzieć dlaczego? – Ech, dobrze, wydaje się pan uczciwy, ale proszę nikomu tego nie rozpowiadać. – Oczywiście. Z góry dziękuję za wyjaśnienie. – Rzeczywiście Alex i Samuel kiedyś pracowali na tym posterunku, ale to było jakieś dwa lata temu. Niestety w niewyjaśnionych okolicznościach postradali zmysły i trafili pod opiekę Azylu. Nic więcej panu nie mogę powiedzieć. A wracając do tematu, może wysłać patrol policji w pana okolice? – Nie, nie. Dziękuję. W takim razie zgłoszę się na najbliższy posterunek. Jeszcze raz przepraszam i do widzenia. – Do widzenia proszę pana. 124
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Po rozmowie nasunęło mi się tylko jedno wyrażenie. Co do kurwy tutaj się dzieje? Jacy pacjenci, przecież kilka dni temu z nimi gadałem, wspólnie rozwiązywaliśmy sprawę. Pojawiło się zbyt wiele niejasności. Czym bliżej końca tym czułem jak mgła narasta, a ja błąkałem się w tych ciemnościach raz po raz obijając się o kanciaste kształty, których nie rozpoznawałem. Nie zastanawiałem się długo, przebrałem się w jakieś wygodniejsze ubrania, zamówiłem taksówkę wprost pod bramy ośrodka dla obłąkanych z jedną tylko myślą. Wyprostować wszelkie pytajniki! Szofer zjawił się dopiero po pół godziny. Tyle samo zajęło mu dojechanie na miejsce. Nie był rozmowny jak większość stereotypowych usługodawców w tym mieście. I dobrze, nie miałem ochoty na sztuczny dialog z kierowcą, gdy moje myśli były skierowane w inną stronę. Prawdę mówiąc starałem się przypomnieć zbieg zdarzeń jakie się wydarzyły w ostatnim czasie. Od momentu pojawienia się dwóch gliniarzy pod moimi drzwiami aż do chwil teraźniejszości. Niestety miałem zbyt dużo dziur w głowie i splot wydawał się nielogiczną pajęczyną tworzoną przez pijanego pająka. Myliły mi się wątki, nie potrafiłem odrzucić chociaż na chwilę tych okropnych wizji od rzeczywistości. Nawet mógłbym przysiąść, że zacząłem się zastanawiać nad sensem naszego życia. Czym jest rzeczywistość jak nie naszym subiektywnym przeświadczeniem, że to co nas spotyka jest realne? Zatem czy wizje mogą być prawdziwe? Czy autentyczny ból, łzy są prawdziwą reakcją na świat obdarty z całunów fałszywości? Zabawne, nie myślałem, że będę bawić się w greckiego filozofa i rozstrzygać co jest kłamstwem, a co tylko brudnym istnieniem. Na szczęście moje dywagacje nie trwały długo. Dzięki ci Boże. Kierowca zatrzymał się przed Azylem, wziął zapłatę i zostawił mnie samego. Widziałem już w oddali kręcących się ludzi zainteresowanych jak żyją ich bliscy albo po prostu zaciekawieni jak to wszystko funkcjonuje. Nie pozostało mi w takim razie nic innego jak przyłączyć się do tłumu gapiów. Przynajmniej na ten moment. Zdziwiło mnie przez moment, że otwarte dni są, gdy kilka dni temu grasował tu morderca, ale uznałem, że jeśli moich dwóch towarzyszy okazało się psychicznie chorzy to i zabójstw nie było. Teraz musiałem tylko znaleźć połączenie między tym co widziałem, a tym co faktycznie się stało. 125
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Przez moment czułem się jak podróżnik po różnych wymiarach szwendający się bez ładu i składu. To by wiele wyjaśniało dlaczego moja pamięć tak bardzo zawodzi ostatnimi czasy, ale uwierzyć mogę w wiele rzeczy, ale nie aż tak niewiarygodne. Po zejściu na ziemię jaką znałem przyłączyłem się do gapiów, którzy namiętnie słuchali opowiastek jakiegoś pracownika. Nie poznałem gęby. Mówił stonowanym, lekko zamyślonym głosem. Denerwujące było to, że od czasu do czasu robił nieznośne pauzy, ale jak widać po reakcji tłumu, nikomu prócz mnie to nie przeszkadzało. Szybko oddzieliłem się od grupy zwiedzających. W ogóle kto wpadł na ten chory pomysł z dniami otwartymi w ośrodku psychiatrycznym? Ale jak widać zainteresowanie było. Wracając jednak do mnie. Szybko wykorzystałem zamieszanie przy budynku pracowniczym, przy którym przechodziliśmy i wślizgnąłem się do środka. Szpitalne powietrze i wystrój z kiczowatych opowieści o psychiatrykach przywitał mnie. Nie zamierzałem urządzać sobie spacery. Plan był bardzo prosty. Chciałem wykorzystać tłumy ludzi i przebrać się za pracownika, by dostać się znów do gabinetu doktora Monrou. Jeszcze raz sprawdzić czy ta nowa rzeczywistość nie skrywa jakiś tajemnic. Nie było z tym większych problemów. Szatnia skrywała się za pierwszymi drzwiami po prawej stronie. Uchyliłem je delikatnie i dopiero, gdy upewniłem się, że nikogo nie ma, wszedłem do środka. Tak jak myślałem, kilka białych fartuchów wisiało sobie swobodnie. Po znalezieniu swojego rozmiaru, przebrałem się błyskawicznie. Stare ubrania rzuciłem w kąt, tak aby nikt ich nie zauważył. – Tak późno do pracy przychodzimy? Pan Monrou nie będzie zadowolony. Lepiej wyłaź na zewnątrz zabawiać gości, a może się nie zorientuje. – głos zza pleców wyskoczył chwilę potem jak ukryłem ubrania. Nie prawdopodobne jak łatwo teraz zajść mnie od tyłu. Trochę się przeraziłem, ale mając kilka ról w życiu na swoim koncie postanowiłem to doświadczenie wykorzystać. – O, część! Dobra, już zabieram się do pracy. Przepraszam, ale... – Żadne część i nie chcę słyszeć żadnych wymówek! – Ok, ok. Już idę. Wybiegłem z szatni jak najszybciej się dało tak, aby mój kolega z pracy nie zorientował się, że jednak kolegami z pracy nie jesteśmy. Wróciłem w przebraniu pracownika Azylu z pięknie wygrawerowanym symbolem gargulca na lewej piersi. Upodobali sobie 126
~~Koszmar Michaela Knighta~~
gotyckie klimaty, nie ma co. Rozejrzałem się po dziedzińcu. Wszyscy pacjenci byli pochowani w swoich przytulnych celach. Dwóch ochroniarzy stało przed głównym wejściem do budynku z archiwum. Trzeba było ich jakoś wymanewrować. Wykorzystując to, że w tej jednej chwili nie czułem się tak chujowo jak zawsze próbowałem wpaść na pomysł, aby wyciągnąć ich od stróżowania. Nie będzie to proste mając na względzie, że posturą przypominali zahipnotyzowaną gwardię szwajcarską niereagującą na niezbyt wyszukane żarty. Długo się nie zastanawiałem, ponieważ poczułem szturchnięcie w lewą nogę. Pochyliłem głowę w tym kierunku i ujrzałem grupkę bachorów. Ich wredność aż była wypisana na ich malutkich, z pozoru niewinnych twarzyczkach. To jest to! – Proszę pana, a wariaci są niebezpieczni? – odezwał się najbystrzejszy z nich – Tommy! – dziewczynka może w wieku ośmiu lat uderzyła chłopca w ramię – Pani Kenway zabroniła tak o nich mówić! – Nic się nie stało. – odezwałem się – Jest nawet możliwość zobaczenia ich na żywo. – Naprawdę?! – poziom ekscytacji tejże grupki urósł do ogromnych rozmiarów. Trochę mi było szkoda, że jednak muszę ich wykorzystać, ale nie miałem wyboru – Oczywiście, ale to tajemnica. Potraficie dochować tajemnicy? – po tym wszystkim muszę koniecznie sprawdzić spodnie, bo zacząłem stymulować głos jak jakaś opiekunka do dzieci. – Tak! – Ale nie tak głośno, bo inni też będą chcieli zobaczyć, a ilość miejsc jest ograniczona. – Przepraszamy... – Dobrze, już dobrze. Plan jest następujący, bo tylko wtajemniczeni wiedzą jak uzyskać wejściówkę. Widzicie ten największy budynek, gdzie tych dwóch niemiłych, na pierwszy rzut oka, panów stoi? – pokiwali ochoczo – Musicie do nich podejść i zagadać. Tak, aby się zezłościli. – Zezłościli? – Tak, bo to umówiony symbol, że jesteście wtajemniczeni. Wtedy zawołają waszą panią, którą pewnie tylko przez przypadek zgubiliście w tłumie i otrzymacie specjalne wejściówki, aby zobaczyć naszych pacjentów. Umowa stoi? 127
~~Koszmar Michaela Knighta~~
– Tak!! Miałem trochę wyrzutów sumienia, bo naobiecywałem im co nieco, a jedynie dostaną ochrzan od swojej opiekunki, ale byłem tonący i musiałem chwycić się dziecięcych gardeł, aby dopłynąć do wyspy. Puściłem gromadę przodem, jednocześnie chowając się w tłumie nieopodal strażników i obserwowałem sytuację. Tak jak się spodziewałem dzieciarnia szybko złapała o co chodzi i zajęła się moja przeszkodą. Byli na tyle skuteczni, że obaj wartownicy musieli na chwilę zejść ze służby. Wykorzystałem ten moment i wkroczyłem do środka. Pusty korytarz, bezwzględna cisza i gra cieni przywitały mnie ochoczo. Jakbym wkraczał do przedsionka piekieł. Białe kafelki od czasu do czasu ozdabiane swymi czarnymi braćmi tworzyły dziwne symbole na podłodze. Nie pamiętam, abym wcześniej je widział. Skierowałem się wprost na schody prowadzące na dół. Prawdę mówiąc była to chwila relaksu ze względu, że moja uszy nie były już bombardowane hałasem na zewnątrz. Ostrożnie zszedłem do piwnicy. Ucieszyłem się w pewnym sensie, że układ pomieszczeń, który pamiętałem był taki sam. Podszedłem do drzwi gabinetu i chwyciłem za klamkę. Jednak odruchowo zrobiłem krok do tyłu. Usłyszałem bowiem jakieś dźwięki dochodzące z archiwum. Teraz by mi się przydała broń. Ech. Otworzyłem drzwi i powoli wszedłem do środka. Zamknąłem je i przeraziłem się. Znalazłem się w tej samej jaskini, gdzie straciłem rachubę czasu. Przy piedestale stał nie kto inny jak Victor Monrou. Bredził coś w niezrozumiałym języku trzymając w ręku złoty kielich. Uniósł go wysoko, a garstka zebranych uklęknęła, pochyliła głowy i rzekła również w tajemniczym dialekcie, ale bardziej przypominającym łacinę. – Pan Knight. – na chwilę zamknąłem oczy i znów przeniosłem się. Tym razem stałem w gabinecie, do którego pierwotnie zamierzałem się udać. Na przeciwko mnie stał z diabelskim spojrzeniem główny prowadzący ośrodka psychiatrycznego – Dobrze się czujesz? Nie wyglądasz zbyt dobrze. – jego głos zmieniał się, co słowo słyszałem raz jego, a raz demona, który w pewnej zimowej nocy przedstawił się jako Szept – Potrzebujesz pomocy? – podchodził do mnie coraz bliżej, a ja niepewnymi krokami próbowałem się od niego odsunąć. Podczas, gdy mrugałem raz byłem w jaskini i widziałem go jak zbliża się trzymając w ręku grawerowany nóż błyszczący w pół mroku. Jego ręka była pewna. Natomiast drugi obraz zlewający się z pierwszym to próba podejścia w gabinecie bez żadnej broni. Nie wiedziałem 128
~~Koszmar Michaela Knighta~~
co jest prawdą. – Potrzebujesz pomocy panie Knight. My panu pomożemy, musisz się tylko zgodzić. Proszę tego nie utrudniać. W scenie w mrocznym miejscu garstka ludzi dołączyła do niego. Szli do mnie równym tempem. Nikomu się nie spieszyło, wiedzieli, że mnie mają. Ten drugi pejzaż nadal pokazywał mnie sam na sam z doktorem. Było coś w nim diabelskiego, hipnotyzującego. Jego oczy tak bardzo przypominały Sira, że mógłbym rękę sobie uciąć, że to ten sam pierdolony prorok idzie się zemścić. Gabinet nie był specjalnie dużym pomieszczeniem, ale czułem, że z każdym moim krokiem wyjście oddalało się, a moja zguba przybliżała się. Trząsłem się jak ostatni rdzawy liść na drzewie szarpany pierwszymi objawami zimy. – Proszę się uspokoić. Doskonale wiem, że widzisz pewne rzeczy, które tak naprawdę nie istnieją. Twój umysł to sobie ubzdurał. Byłeś u nas kilkakrotnie uważając, że doszło tutaj do morderstwa. Jednak niczego takiego nie było. To wszystko siedzi w twojej głowie. Wyobraźnia spoiła się z rzeczywistością i dlatego słyszysz głosy w swojej głowie, widzisz sceny tak chore, że tylko umysł mógł je stworzyć. Twój umysł. Daj sobie pomóc. – jego słowa były przekonujące Obrazy coraz bardziej się mieszały. W gabinecie pojawili się ludzie w białych fartuchach tuż za plecami doktora. Mieli ten sam układ, to samo tempo co ludzi przyodziani w czarne płaszcze z kapturami w jaskini. Przypominali uratowaną garstkę Insignii, którzy po raz kolejny chcą wezwać diabła, aby rządził żywymi i zmarłymi. Czy naprawdę jestem chory i to wszystko zmyśliłem? Intuicja jak malutka iskierka nadziei, którą słyszy się nawet w najgłośniejszą burzę mówiła mi, abym uciekał. Wewnętrzny głos dudnił w głowie. Uciekaj! Ciało drżące z przerażenia powtarzało jak echo. Uciekaj. Wyobrażałem sobie, że każda komórka ciała krzyczy, uciekaj! – Uspokój się panie Knight. My chcemy tylko panu pomóc. – zbliżał się coraz bardziej – Uciekaj Michael! – głos małej dziewczynki nawiedzającej mnie od dłuższego czasu był wystarczającym pretekstem, aby posłuchać siebie. W ostatniej chwili odepchnąłem doktora Monrou i rzuciłem się do ucieczki. Wybiegłem przez drzwi gabinetu i znalazłem się na skraju lasu. Nie zatrzymałem się tym co zauważyłem. Wtedy to było nieistotne. Uciekaj! Uciekaj Michael! Tylko to miałem w głowie. 129
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Po kilku minutach biegu doszedłem na skraj urwiska. Zawieszone lampiony na czarnym płótnie nieba przyglądały się tragedii. Jak grzmoty fale oceanu uderzały na dole w poszarpane skały. Znalazłem się sam na rozdrożu dróg. Za moimi plecami słyszałem jak biegną wściekle z kaftanem bezpieczeństwa. Uważają, że jestem chory. Może i nawet mają rację. Z przodu, kilka centymetrów ode mnie czekała z utęsknieniem otchłań. Szeptała do mnie, nalegała, prosiła. Przypominała niezaspokojoną kochankę nalegającą, abym raz jeszcze uległ jej. Była tak kusząca, tak realna jak szczytowanie o poranku z seksowną kobietą. – Śmierć jest tylko początkiem, nigdy nie końcem. – Śmierć spłaca wszelkie długi. – Musisz się obudzić Michael. – Obudź się, Michael. Ciemność nadchodzi. – Tylko poprzez śmierć możemy się wybudzić z tego koszmaru. – Nie możesz mu powiedzieć, bo zepsujesz jego historię! – Słuchaj uważnie, bo jesteś wyjątkowy Gabriel. – Gabi, uważaj na siebie. W nocy potwory się ukrywają, to w dzień grasują zakryci promieniami słonecznymi. – Gabi, kocham cię. – Naprawdę uważasz, że to ty jesteś bohaterem tej opowieści? – Jesteś bohaterem książki. – A co jeśli zwariowałeś i potrzebujesz naszej pomocy? – Zwariowałeś! – I kruk rzekł, nigdy więcej! Miliony głosów zabunkrowały się w mojej głowie. Jak jeden chór z tysięcy śpiewaków, gdzie każdy miał własną sentencję do przekazania, rozbrzmiewał w czaszce. Rozpiąłem ręce niczym skrzydła anielskie i wszystko ucichło. Dopiero wtedy poczułem co to samotność. Nie słyszałem nic, żadnych głosów, krzyków, nawet siarczysty deszcz obijający moją skórę wyciszył się. Odwróciłem się do ludzi biegnących w moją stronę. Czas jakby zamarł specjalnie dla mnie. Widziałem ich w zwolnionym tempie jakby ktoś potężniejszy niż ja dał mi chwilę do namysłu. Chociaż nie słyszałem ich to wiedziałem jakie słowa kierują do mnie. Nie rób tego! 130
~~Koszmar Michaela Knighta~~
Te wizje nie są prawdziwe. Miałem to w dupie. Byłem zmęczony całym swym życiem. Łzy napłynęły mi do kącików oczu, nabrzmiały, ale nie spłynęły w dół. Chwyciły się mocno rzęs i szarpane wiatrem wystukiwały rytm. Ostatnia melodia Michaela Knighta. Uśmiechnąłem się do ludzi biegnących do mnie w lśniących zbrojach, do samego siebie i do całego świata. Jeden mały krok dla człowieka, nic nie znaczący dla ludzkości. Nastała ciemność, a ja umarłem. Cdn.
131